Kazimierz Korkozowicz ostatni zwycięzca WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Obwolutę, okładkę, stroną tytułową projektowa? KONSTANTY M. SOPOĆKÓ Radaktor EWA MARKOWSKA Redaktor techniczny JADWIGA JEGOROW Copyright by Wydawnictwo Ministerstw! Obrony Narodowej, Warszawa 1984 ISBN 83-01 -06850-X Żonie mojej poświęcami Ak rc a: Rok dop i h. d us a z \ Bai Spuściznę po Bohdanie Chmielnickim objął Piotr Doroszeńko, pułkownik czerkaski, dążąc do tego samego celu: samodzielnej Ukrainy. Zdał sobie jednak sprawę, że własnymi, kozackimi siłami nie idola oderwać się od Polski, zabiegał więc o opiekę turecką, mając już w ręku część zamków i miast Ukrainy, a nawet i Podola, Aby osłabić pozycję Doroszeńki, kanclerz Olszowski mianował atamanem nad kozaczyzną Haneńkę, a hetman wielki koronny Sobieski, w letniej kampanii 1671 roku, odbiera Humań, Raczków, Bracław, Winnicę, Mohylów, Stanisławów. W grudniu przybył do Warszawy turecki czaus Achmet z posianiem sułtana Mehrneda IV do Michała, króla Polski. „Hetman Doroszeńko we wspaniałomyślności Naszej otrzyma! buńczuk i bęben i wstąpił wraz z całym narodem Kozaków w poczet niewolników Wysokiego Progu Naszego, przez to samo ziemia ich do obszernych państw Naszych wcielona została..." Z kolei domagał się sułtan wycofania polskich załóg z Ukrainy i Podola. Była to więc zapowiedź wojny. I nic nie wróżyło zmiany takiego biegu wypadków. Ani poselstwo do Konstantynopola, gdzie buńczuczną i głupią postawą poseł Wysocki tylko pogarsza sytuację, ani wymiana pism pomiędzy sułtanem i królem, w czasie której pierwszy nazywa Kozaków uciśnionym narodem, a drugi — buntownikami. Kraj nie zagoił jeszcze blizn po szwedzkim potopie, nie wszystkie spalone łniasta i wsie odbudowano, nie wszyscy ich mieszkańcy wrócili do swoich domów. Wiele zamków i twierdz stało nadal w ruinie, bo nikt nie dbał o ich odbudowę. Panowie staro- oo 9 stówie tym, co zdołają wycisnąć z ludności, napełniają przede wszystkim własne kieszenie, szlachta wprawdzie z wolna gospodaruje się od nowa, ale głównie zajmują ją waśnie, burdy, zajazdy i strzeżenie na sejmikach i sejmach praw i przywilejów swojej złotej wolności. Była niczym morze otaczające falami zaślepienia i bezmyślności dumne zręby magnackich rodów, gdzie pogarda dla wszelkiej władzy i żądza znaczenia zaślepiały trzeźwą myśl polityczną. A nad tym pejzażem górował niczym stołp nie do zdobycia, bo broniony zaciekle, symbol wolności i głupoty — liberum veto. Skłócenie polityczne, zażarte, nie przebierające w środkach R i sposobach, imające się wszelkich podstępów, kłamstw, kalumnii i intryg, skupiało się wokół dwóch nurtów: stronnictwa austriacki kiego, dworskiego, z popularną w kraju królową Eleonorą na czele, którą wspierali liczni wielmoże i dygnitarze, oraz drugiego, francuskiego, zwanego malkontentami, któremu przewodzili prymas Prażmowski i marszałek, hetman wielki koronny, Jan Sobieski. Byli oni popierani przez równie znamienitych dygnitarzy, a dzięki osobie hetmana — i przez licznych dowódców wojskowych. Już w styczniu 1672 roku zebrał się sejm, by radzić nad środkami obrony* ale został zerwany. Następny, majowy, również. Jedynie stronnictwo dworskie, wobec groźby tureckiej, wymogło na królu zwołanie pospolitego ruszenia, choć wiedziano, jak małą Wartość bojową ono przedstawia. Natomiast Mehmed IV Awdży — Myśliwy — gromadził siły ogromne. Defterderowie ściągali daniny, przyspieszali u hołdowni-ków nadsyłanie haraczy i cisnęli poborców podatków, gromadzono żywność, ściągano sprzęt, broń, armaty, środki transportu. W Gra-dysce i Pożedze budowano siedemset szkut, by postawić most na Dunaju dla przeprawy na drugi brzeg. Ciągnęły z hassów i tima-rów lenne drużyny spahów. Anatolia, Rumelia, Bośnia, Karamania, Haleb, Maresz, Adany, Sivasz wysyłały żołnierzy, gotowali się jan-czarowie, zwani „dęli" — szaleńcy, spahowie czerwonej i żółtej chorągwi, akindżijowie — jazda lekka, używana do zwiadów i pogoni, artyleria z ponad trzystu działami, azabowie •— wojsko saperskie i pomocnicze, ciągnęły kontyngenty z Wołoszy i Multan, a z Krymu tatarskie ordy Selim Gireja. Szykował swoich kozaków Doroszeńko. 30 kwietnia przed pałacem sułtańskim rozwinęły się na wietrze włosy końskiego ogona — znak, że wyruszył do obozu sam padyszach, a 5 czerwca armia turecka rozpoczęła marsz na północ, wzdłuż Morza Czarnego. Ciągnęły pułki za pułkami, konne i piesze, i zdawało się, że nie ma im końca. Ogromne obłoki kurzu szły w górę, przysłaniając słońce i błękit nieba, skrzypiały wozy cv 10 cvs ładowne żywnością i sprzętem, kolebały się na potężnych kołach wielkie cielska armat, tłoczyły się za wojskiem niezliczone stada bydła i owiec, otoczone pierścieniem konnych pastuchów. Armia pełzła wolno, bez pośpiechu, w całej potędze swej ogromnej masy. W Isakczy czekał już na nią przerzucony przez Dunaj most na szkutach. Po przeprawie sułtan skierował się do Jass, a stamtąd obrócił ku Chocimowi. Pierwszą klęskę ponieśli Polacy pod Ładażynem, gdzie 18 lipca kasztelan podlaski Łużecki, mianowany regimentarzem na rozkaz króla, wódz zły, gdyż zbytnio zapalczywy,- został rozbity przez oddziały tureckie. Poniósł wielkie straty, bo w niektórych regimentach nieomal do ostatniego żołnierza. Spod Chocimia armia turecka ruszyła na Kamieniec, gdzie stanęła 18 sierpnia, rozciągając się szeroko od Żabińca aż po Cioł-kowice. Tatarzy i kozacy Doroszeńki rozłożyli się poza nią osłaniając tyły. Położenie twierdzy kamienieckiej w swojej przyrodzonej obronności stanowiło prawdziwy cud natury. Stała bowiem na skalistym cyplu o ścianach mocno stromych, oblanym z jednej strony Dniestrem, a z drugiej Smotryczem, który tu do niego wpada, tak powstały półwysep łączył z lądem tylko wąski skrawek ziemi. Rzeki płynęły wśród prostopadłych ścian litej skały tworząc naturalną, nie do przebycia fosę. To wyjątkowo dogodne do obrony miejsce opasywały poza tym potężne mury, broniły wieże i baszty, a dostać się do miasta można było tylko przez dwie bramy: Ruską i Lacką, które wzmocnione były na przedpolu przez forty i bastiony. Ale prócz tych wszystkich budowli — nadwątlonych jednak przez czas i niedbalstwo — istniały również śluzy, które pozwalały podnieść wody Smotrycza i zalać całą okolicę. Ale i najmocniejsza twierdza pada, jeśli nie ma odważnego dowódcy i dostatecznej załogi. Toteż taki los spotkał i Kamieniec, który poddał się Turkom już 27 sierpnia. Z kolei sułtan zwrócił oczy na Lwów. Dla zdobycia tego miasta wysłał tatarskiego chana Selim Gireja i baszę Halebu Kapłana, sam zaś udał się do Żwańca, by zabawić się polowaniem. Stamtąd rusza z resztą wojsk pod Buczacz, gdzie zakłada obóz. Cóż w tym czasie dzieje się w kraju? Kto może stanąć w jego obronie? Było wojsko kwarciane, ale częściowo stało za Wisłą, bo król Michał bał się własnych żołnierzy nie mniej niż Turków, wierzył bowiem plotkom, że, oddani Sobieskiemu, chcą siłą pozbawić go tronu. Przy sobie miał około trzech tysięcy, nieco piechoty łanowej 11 d z E i pięciuset dragonów przysłanyc-h przez kurfursta. Mimo nalegań hetmana nie skierował ich do Kamie.ńca, lecz pozostawił dla ochrony własnej osoby. W starostwie samborskim znajdowało się cztery tysiące żołnierzy, które wyjął spod komendy Sobieskiego. Sam hetman; miał przy sobie dziesięć chorągwi, przybyłych spod Husiatyna. Łużecki ciągnął od Białej Cerkwi z jazdą, ale ze względu na straty, o których wspomniano, nie było jej więcej jak dwa tysiące. Razem więc mogło bronić Rzeczypospolitej niewiele ponad dziesięć tysięcy żołnierzy. Pozostawało jeszcze owo poopolite ruszenie szlachty — war-cholskiej, nie uznającej żądnyph regulaminów wojskowych, kłótliwej, nieskorej do szabli, stroniącej od stawania w obozie, gdyż tam musiałaby podlegać władzy i strażnika polnego, i obozowego profosa. Król Michał nieświadom ani właściwej potęgi armii tureckiej, ani jej ruchów, wyjechał 12 sierpnia z Warszawy, by udać się do Lublina i stanąć na czele pospolitego ruszenia. Ale że tam nikt jeszcze nie przybył, zatrzymał się w Janowcu, skąd wzywał i błagał pismami szlachtę, by prędzej kierowała się na punkt zborrfy pod Gołąb. Przybywa Łużecki z niedobitkami i Haneńko z dwoma zaledwie tysiącami kozaków. Te siły król zatrzymuje bliżej siebie, w Hrubieszowie i Zamościu, a to równe dla swojej ochrony, jak i dlatego, by udaremnić Sobieskiemu skupienie zbyt dużych sił pod swoją komendą. Płonęły wsie i miasteczka, bo ruszyły zagony tatarskie, bij W niebo krzyk mordowanych i uprowadzanych w niewolę, szlachta w panicznej ucieczce opuszczała dwory, magnad zamki, ruszano na Śląsk lub ku Gdańskowi. Zapełniały się trakty i gościńce brykami, kolasami, wozami, Wisłą płynęły szkuty i komiegi pełne uciekających i ich dobytku. WSród tego powszechnego rozprzężenia, niedołęstwa, trwogi, tylko hetman wielki nie uległ panice, nie stracił głowy, nie upadał na duchu. Tylko on troszczył się o Kamieniec i byłby go na czas opatrzył, gdyby nie opieszałość i tchórzostwo króla. Uniwersałem z Krasnobrodu ostrzega ludność przed niebezpieczeństwem, wysyła pisma wzywające do umacniania nawet i Krakowa, a wreszcie udaje się do Lwowa, gdzie ogląda mury, organizuje obronę, ustanawia komendantem dzielnego generała Łąckiego, po czym 20 sierpnia staje w swoim Jaworowie — siedem mil na zachód od Lwowa — skąd śledzi ruchy nieprzyjaciela. 12 Jaworów Była szósta rano, kiedy mały oddział pancernych w ciągu kilkunastu minut przeleciał przez miasteczko. Minął drewnianą cerkiew Sw. Grzegorza świecącą w porannym słońcu trzema baniastymi kopułami, a potem bramę w wałach obronnych. Na ulicy pozostał jeszcze z wolna opadający kurz, kiedy, pancerni już znikali za domami przedmieścia, by po chwili ukazać się na gościńcu wiodącym ku jawoirowskiemu pałacowi. Jego dach z przysadzistymi kominami widać byio zza szczytów otaczających go drzew. Dołem ciągnęły się wały i palisada z potężnych' dębowych bali, wzmocnione regularnymi szańcami, zz? których wyglądały na równinę czarne oka armatnich wylotów. Pajac stał nad rozległym stawem odbijając swój obraz w jego zielonym lustrze. Jeźdźcy dopadli bramy okopu, która podobna rozwartej paszczy zaraz ich połknęła. Na majdanie zdarli konie, a dowódca rzucił krótko, zeskakując na ziemię: — Rozkulbaczyć, wytrzeć i nakarmić! Potem na kwaterę! Wokół majdanu z trzech stron stały budynki stajni, wozowni, magazyny i składy, a na samym środku studnia z dwoma długimi, drążonymi w kłodach,, korytami. Czwarty bok stanowiła palisada okalająca pałac, z piętrową bramą wiodącą z majdanu na jego teren. Panował już ruch rozpoczynającego się dnia. Kręcili się służebni, pachołkowie poili konie, a kilku towarzyszjy pancernych w koszulach i szerokich hajdawerach wpuszczonych w cholewy butów myło się przy studni. Na widok spieszącego ku pałacowej bramie porucznika krzyknęli: — Mości Bogusz, jest coś nowego?! Ten machnął ręką z determinacją. — Nic dobrego! Dowiecie się niedługo! Porucznik minął bramę, a strzegący ją hajducy unieśli halabardy na znak powitania. Szeroki podjazd prowadził ku pałacowi. Budynek był drewniany, piętrowy, znacznych rozmiarów. Na ganku ukazała się przysadzista postać strażnika polnego Michała Zbirożka. — Cześć, panie strażniku — rzucił Bogusz podchodząc do ganku. — Zgłaszam powrót z podjazdu! -V Czołem, poruczniku! ©ostrzegłem was przez okno. Są wieści? — Są, ale z'e. — Mówcie, innych teraz nie mamy... — Ta wiadomość jest gorsza od innych. Kamieniec padł. oo 13 cv — To zgolą niemożliwe! — Twarz Zbrożka zbladła, a oczy rozszerzyła zgroza. Po tym okrzyku zamilkł z wpółotwartymi ustami i dopiero po chwili powtórzył już nieomal szeptem: — Padł Kamieniec?, Mówicie, że Turcy zdobyli Kamieniec?! — Nie zdobyli, mości strażniku. Z tego, com usłyszał, Potocki go poddał. — Poddał...? Toć to nie do uwierzenia! — Zaraz wszystko opowiem. — Chodźmy do środka! — Zbrożek opanował się. — Należy wspólnie was wysłuchać! Nie wydaje mi się, aby to mogło być prawdą! Hetman wprawdzie jeszcze w swoich pokojach, ale tylko go patrzeć, bo już na nogach! Na jednej ze ścian wielkiej sieni wisiał szereg jelenich rogów służących za wieszaki, drugą obok ogromnego komina zajmowała licznie rozwieszona broń z rzędem muszkietów ustawionych w stelażu. Z sieni prowadziło troje drzwi. Oficerowie skierowali się w prawo, do obszernej sali jadalnej. Stał w niej długi na dwadzieścia łokci stół z marmurowym blatem i pięknie rzeźbionymi nogami, a w głębi ogromny kredens roboty gdańskiego mistrza. Przy ścianach obitych kolorowymi oponami z jedwabiu i kemhy * ciągnęły się ławy, przykryte czamletami i kobiercami z Brussy i Stambułu. Jaworów był bowiem ulubioną siedzibą hetmana i tu głóv«nie, a nie w Żółkwi, gromadził zdobycze wojenne i zakupione dobro. W sali kręciła się służba ustawiając nakrycia do śniadania. Obok wielkiego komina stała grupa znaczniejszych dowódców, a nie opodal oficerowie ordynansowi. Widać było barczystą, wysoką postać strażnika koronnego Bidzińskiego, równie wysoką, ale tęższą rotmistrza Miączyńskiego. Obok stał szczupły, o sokolim oku chorąży koronny Mikołaj Sieniawski, następnie pułkownicy Siekie-rzyński, Łaźnicki, Polanowski i Łaszko. Kiedy Zbrożek wszedł na salę z postępującym w tyle porucznikiem, wszyscy obrócili się ku niemu. Już z zasępionej twarzy strażnika musieli domyślić się, że nowiny z podjazdu nie są dobre, czemu dał wyraz rotmistrz Miączyński rzucając swym tubalnym głosem: — Niewesołą macie twarz, mości strażniku. Złe wieści? — Bardzo złe, mości panowie... W tej chwili drzwi prowadzące na pokoje sypialne otworzyły się i stanął w nich sam marszałek koronny i hetman wielki, So-bieski. Był to mąż wysoki, o silnej budowie, co jeszcze podkreślała skłonność ku otyłości, pełnej twarzy, czarnym wąsie i ciemnych, * Brokat przetykany złotem. cv 14 cv dumnie spoglądających oczach. Ubrany był w sięgający kostek żupan mieniący się niebieską materią i przepasany szerokim, jedwabnym pasem. Podgoloną na sposób szlachecki głowę obrócił w stronę grupy. — Czołem, panowie bracia! — powitał zebranych, podchodząc ku nim. Za nim postępował towarzyszący mu przyjaciel i zaufany, starosta starogardzki, rotmistrz Gorzeński. — Widzę, że Bogusz powrócił — zwrócił się z kolei do Zbroż-ka. — Przywiózł jakieś nowiny? — Są nowiny, ale złe... — Zbrożek urwał. — Mówże prędzej! — przynaglił go Sobieski. — Od dobrych jużem odwykł! — Ponoć Kamieniec został poddany... — Poddany...? — Twarz hetmana zaczęła czerwienieć. Brwi zmarszczyły się, a oczy błysnęły groźnie. — Nie może to być! — wybuchnął nagle. — Bogusz, gadaj, skąd wiesz?! Jednocześnie rozległ się gwar i okrzyki zebranych dowódców: — Toć dwa '" ii temu były wieści, że Turcy dopiero rozłożyli się tam obozem! To zgoła niemożliwe! Coś nam za bajdy przywiózł! Znać z babami jenoś gadał! Z kolei porucznik poczerwieniał, ale nie odzywał się, czekając na dalsze pytania hetmana. — Spokojnie, panowie — rzucił już opanowanym głosem Sobieski. Podszedł do stołu i ciężko opadł na krzesło. — Mów, skąd to wiesz? — Od zbiegów spod Smotrycza i Husiatyna. A i z samego Kamieńca takoż... — Nic nie rozumiem! Gdzieżeś ich spotkał?! — Dotarłem podjazdem za Brzeżany. Na drodze od Podhajec już ich było pełno. Wszyscy mówili to samo. — Kiedyż to się stało? Przecież ostatnie języki doniosły, że osiemnastego sierpnia Turcy dopiero rozłożyli się tam obozem. Dziś mamy drugi września, czyżby więc Kamieniec się zgoła nie bronił? — Bronił się, ale niedługo, bo dwudziestego siódmego kapitu-lował. — Mówisz, że gadałeś z samymi mieszkańcami? Skąd się wzięli? — Turcy.zezwolili opuszczać miasto. -— Ot, hańba! Biednaś, Polsko, skoro -takich masz obrońców! Hetman oparł łokcie na stole i ujął się za głowę. Milczał przez chwilę, a zebrani towarzysze stali wokoło nie przerywając jego milczenia. Kamieniec uważano bow;em za twierdzę nie do zdobycia, nie- 15 cv jako za symbol władania Rzeczypospolitej nad całą tamtą krainą, aż po Dzikie Pola. Trudno też było pojąć, że znaleźli się ludzie, którzy wybrali hańbę uległości, a nie śmierć w jego obronie. Łatwiej by już przyszło znieść zdobycie twierdzy w walce niż jej poddanie. Zapanowała cisza. Jedynie zza kredensu, który zasłaniał przejście do następnej izby zwanej stołową, dochodził gwar głosów. To domownicy szlacheckiego stanu, a więc rezydenci, rękodajni, sekretarze, pokojowcy i inni dworzanie, rozpoczęli już poranny posiłek. Ukazał się pałacowy marszałek i przyłożywszy dłoń do ust, lekko chrząknął. Hetman uniósł głowę i spojrzał w jego stronę. ..— Zezwolicie podawać, wasza miłość? — A podawaj... — Sobieski obojętnie machnął ręką, po czym spojrzał na stojącego w wyczekującej pozie porucznika. — Wracając nie zawadziłeś waść o Pomorzany? — Bytem tam, mości hetmanie. — I co? Działyński nie ładował wozów?- Nie gotował stadniny do drogi? — - Nie bardzo wierzył wieściom. Alem. mu własnym rozumem przykazał zabierać co cenniejszy dobytek, ciągnąć do Lwowa i tam czekać dalszych rozkazów, stadninę zaś przygnać tu do nas. Przykazałem też posłać gońców z ostrzeżeniem do Zborowa, Oleska iZłoczowa. ¦¦¦ , ¦ — A Brzeżany? I mości chorąży Sieniawski chciałby wiedzieć, co tam się dzieje! — Mało kto pozostał. Zamek opróżniony, ponoć zarządca w sześćdziesiąt wozów pod eskortą załogi ruszył ku Lwowu. ' " ¦ • Na" twarzy słuchającego z napięciem Sieniawskiego ukazał się wyraz ulgi. Sobieski zaś spojrzał tylko na porucznika spod oka i'aprobująco .skinął głową. Dopiero po chwili rzucił: '," — Wybierzcie sobie z tej stadniny dwa konie dla siebie. A teraz zwalniam. Porucznik, uradowany podarkiem, skłonił się hetmanowi, z kolei pułkownikom i opuścił salę dzwoniąc ostrogami. Służba zaczęła wnosić półmiski i misy z potrawami. Obecni zajęli miejsca wyciągając puzdra z nożenkami *, które zwykle, noszono przy sobie, bo nawet podczas uroczystych biesiad używano w'asnych sztućców. Za krzesłami starszyzny stanęli oficerowie ordynansowi. Nastrój posiłku nie był wesoły. W milczeniu spożywano po- * Nóż i widelce. 16 dawane potrawy. Co i raz sięgano też po kufle z grzanym piwem doprawianym żółtkami, imbirem i cukrem. Padały tylko krótkie, zdawkowe słowa, gdyż wszystkim nieskoro było do wymiany ponurych myśli. Dopiero kiedy posiłek miał się ku końco.wi i dzbany z piwem zamieniono na wino i miód, milczący dotąd hetman obtarł wąsy, przeżegnał się wolno dziękując Stwórcy za strawę, po czym odezwał się: — A zatem, panowie bracia... Przede wszystkim chcę podziękować tym, co przybyli na moje wezwanie z samborskiej ziemi. I żal, i gniew wzbudziły w mym sereu otrzymane wieści, mimo że takiego obrotu rzeczy oczekiwałem. Potwierdza się teraz, jak słuszne było moje marcowe votum do sejmu! Domagałem się obsadzenia zawczasu Kamieńca mocną załogą, przezornego zaopatrzenia, naprawy murów, bo od lat nikt o nie nie zadbał. Takoż przydania wszelkiej strzelby, a zwłaszcza podesłania puszkarzy, bo tych bardziej jeszcze brakowało niż armat. Ale znać nasz król mało co z mego pisania zrozumiał... — Bo do czynów nie tak skpry, jak do żarcia... — mruknął ze złością Miączyński. — Wojsko przy sobie trzyma, a i wasze, panowie, chorągwie spod mojej wyjął komendy i do swego starostwa posłał, aby lepszą niźłi moja spyżą żołnierza ku" sobie skłonić... Słowa hetmana przerwał nagły wybuch strażnika koronnego Bidzińs^iego. — Krew mnie nagła zalewa, jak pomyślę, wiele złego ten niezguła krajowi czyni! I takiego miłościwym panem musimy zwać i cześć powinna królowi okazywać! Wolę już tureckie brody oglądać niż na tę jego tłustą gębę patrzeć i honory mu czynić. A o sam-borskie chorągwie nie troszczcie się, mości hetmanie, bo to żołnierz, cq z wami na polach Podhajec i Bracławia walczył! Pszennym chlebem i kiełbasą przekupić się nie da! — Nie ty jeden, mości strażniku, za niecnotę go. masz, nie ty jeden! — roześmiał się gorzko Miączyński. — Tuszę, że wszyscy, jak tu jesteśmy, tego opasłego, leniwego... Tu rotmistrz machnął tylko ręką i urwał, bo obraźliwe słowo mając na myśli, wolał zamilknąć, by królewskiego majestatu nie postponować. Rozległ się wysoki, nieco piskliwy głos pułkownika Łasko. Zabrzmiał komicznie po tubalnym głosie rotmistrza, ale nikogo nie kusiło do śmiechu, zresztajJ.śm.iąesie z pułkownika nie było bezpiecznie, bo znano gc^^ilfJAnHśSrflą^s^ władaniu szablą i żołnierza niepospolitej odv — Pomocy cesarg&Je^ 'i — Ostatni zwycięzca bał się księcia Karola. Ponoć przepowiedziano mu, że Lo.taryń-czyk królem w ciągli roku ostanie, jeśli nogę postawi na poł-skiej ziemi. "** — Na głupców u nas urodzaj... — mruknął Zbrożek. — Tak to jest, panowie bracia — znów zabrał głos hetman, rc z powagą i bez pośpiechu. — Jeśli sami obronić się nie zdołamy, nikt nas nie uratuje. A myśmy są jako żeglarze, co na wątłej łódeczce muszą walczyć z potęgą morskiej burzy. Nie d tym jednak chcę mówić, jeno radzić, co czynić należy. Bo jakie jest status militari? Turcy, po zdobyciu Kamieńca, ani chybi russią na Lwów. Jeśli Kamieniec bronił się tylko dni dziewięć, to jak długo zdoła 3 utrzymać się Łącki za tymi pokruszonymi murami i fasami pełny- Ro! mi śmieci? Potem zaś przyjdzie kolej na Kraków... Hetman urwał i zapanowała cisza. Znów dały się' słyszeć głosy . i brzęk naczyń z sali stołowej. Zza okien doleciało odległe rżenie konia. Po chwili Sobieski ciągnął dalej: — Przykro to rzec, ale na naszego króla nie ma co liczyć. A czymże my rozporządzamy przeciw tureckiej potędze? Ja mam przy sobie te dziesięć czy jedenaście chorągwi, co je Prusinowski przyprowadził spod Husiatyna, a więc niespełna dwa tysiące, was w samborskim stoi cztery i to wszystko. Wprawdzie wojewoda Jabłonowski robi u. siebie zaciągi, wezwał też pospolite ruszenie z ziemi przemyskiej, san 19 oo Gabinet hetmański był wielkim pokojem o trzech oknach wychodzących na park, którego drzewa sięgały zieloną grzywą ponad Ak koronę murów. Ich wierzchołki widać było dobrze przez okienne szyby, które jak i w innych, dolnych pomieszczeniach były tak cienkie, że nieomal zupełnie przejrzyste, ale też i bardzo kosztowne. Podniebienie * gabinet miał piękne, całe w kwadratowe kasety, a tło, czyli pawiment **, było ułożone w ozdobne desenie z czarnych i żółtych płyt drewnianych, polerowanych do lustrzanego połysku. Pośliźnięcie się na nich uważano za dowód prostac-,a twa, nieobeznania z dworskimi komnatami. oj Nieco bokiem do okien stał duży stół o nogach rzeźbionych w wygięte, smocze cielska. Ich głowy o otwartych paszczach podpierały blat. Był pokryty rozrzuconymi papierami. Wokół rżnię-"°I tego w szkle kałamarza leżało kilka przyciętych gęsich piór i sta- 1 ła miseczka z drobnoziarnistym piaskiem, nie pozostawiającym py- łu po strząśnięciu z zapisanego papieru. Obok, na mniejszym stole, leżały mapy, a na specjalnym postumencie tkwił wielki globus. Dwie boczne ściany zajmowały szafy pełne książek. Grube tomy, przeważnie oprawne w skórę, stały równymi rzędami na półkach, ale znać było, że po nie sięgano. Niektóre zaś, jak hetmana Tarnowskiego „Rada sprawy wojennej", Sarnickiego „Księgi hetmańskie", Siemionowicza, Andrzeja deU'Aqua, Diego Uffano — dzieła o artylerii, Dorohostroyskiego „Hippika", Schneebergera „O dobrym zdrowiu żołnierzy", Freytaga „Budownictwo wojenne", nosiły ślady częstego używania, świadcząc o głównych zainteresowaniach, ich właściciela. I tu resztę ścian pokrywały barwne, mieniące się opony, ale zamiast ław stały krzesła o wysokich oparciach, z poręczami dla rąk. — Proszę, panowie bracia. — Sobieski wskazał dłonią miejsca, sam siadając za stołem. Miączyński z sapnięciem ulokował otyłą postać na krześle i zwrócił ku hetmanowi mięsistą twarz o dużym nosie. Szczuplejszy i niższy, o tymże samym imieniu — Anastazy — rotmistrz Go-rzeński miał ściągłą, suchą twarz, okoloną ciemną łopatą brody. Spojrzenie czarnych oczu opuścił w dół i bawiąc się rapciami ' szabli, w milczeniu ocaekiwał na zagajenie rozmowy przez gospodarza. Ten jednak zamiast ją rozpocząć sięgnął po srebrny dzwonek stojący na podręcznym stoliku. * sufit ** podłoga cv> 20 cSS Na progu stanął dworzanin — pokojowiec. — Przynieś waść wina — polecił, obracając się ku drzwiom, gdyż na progu ukazali się Gałecki i Żegoń. Hetmański adiutant wycofał się zaraz, a. jego towarzysz czekał w milczeniu na wyjaśnienie,powodu wezwania. Był to młody mężczyzna o wysokiej postaci. Twarz miał pociągłą, o lekko zapadniętych policzkach i prostym nosie. Para jasnych oczu pod wyniosłym czołem miała jakby nieco senne, ale jednocześnie i badawcze, uporczywe spojrzenie. Ubrany był w długie, obcisłe spodnie, kończące się miękkimi trzewikami o rozciętej cholewce, i krótki kabat z szarego, cienkiego sukna. Na zapraszający gest Sobieskiego zbliżył się do stołu i zajął jedno z krzeseł, a ten zagaił: - — Sprawa jest polityczna, wezwałem więc tylko was, jako tych, których dotyczy. Najpierw, w niedługich słowach, chcę przedstawić położenie: całe południe w ogniu i tylko patrzeć, jak pożoga dotrze do Lwowa, Krakowa, a może i Lublina. My zaś gotowi jesteśmy chwytać za szable, ale nie przeciw wrogowi, jeno na siebie, bo jedni chcą sojuszu z Francją, drudzy z Austrią. Mniemam jednak, że nie pora teraz na waśnie. Hetman urwał na chwilę i przesunął spojrzeniem po słuchaczach, ale że siedzieli milczący i uważni, oświadczył krótko: — Chcę, Gorzeński, wysłać waćpana i mości Żegonia do Lublina, na królewski dwór. Dopiero teraz rotmistrz uniósł głowę. — Aby nas usiekli? — uśmiechnął się sceptycznie. — Pojedziecie jako moi wysłannicy, rzekomo na rozmowy z podskarbim o pieniądze dla wojska. Wiem, że Szumowski wam ich nie da, bo skarb pusty, ale to będzie tylko pozór waszego przybycia. Zaraz zaś wyłożę, co w rzeczywistości macie czynić i o co zabiegać. Waszym zadaniem, mości rotmistrzu, będzie dążyć do hamowania wrogości, okazywać, gdzie trzeba, moją chęć zaniechania waśni przynajmniej na czas tych trudnych dni, jakie nadeszły. Do naszych sporów można będzie wrócić, i tak się też ¦zapewne stanie., wówczas, kiedy wygnamy już wroga. Mówię to nie z politycznej chytrości, ale z serca, bo bez zespolenia wysiłków zginiemy. Musisz o tym przekonać nie tych zbyt zawziętych, jak pan pisarz polny Czarniecki czy uparty boćwina Pac, ale bardziej statecznych i o dobro Rzeczypospolitej dbających. Mówcie zwłaszcza z wicekanclerzem Olszowskim, z biskupem Trzebickim, bo mężowie to mądrzy i mnie zgoła nie wrodzy. Niech przyczynią się do uspokojenia Michała. Na szczęście prymas Prażmowski umknął do Łowicza, więc przeszkadzać wam nie będzie, bo po prawdzie wolę dziesięciu wrogów niż jednego takiego sojusznika. 21 cv> Hetman przerwał, upił łyk wina i znów zabrał głos. — Doszła mnie ostatnio wieść o sprawie, którą takoż będziesz musiał, rotmistrzu, poruszyć. Otóż niejaki Kłodnicki, zdaje się pułkownik lekkiej chorągwi, z tych, co to stoją za Wisłą, przesłał królowi pismo z ostrzeżeniem, że z Tatarami wszedłem w porozumienie, by go pozbawić tronu. Uroczyście temu neguj, z tym przekonaniem, że kłamstwo to paskudne. Postaraj się też zbliżyć do barona Stoma. Wprawdzie to cesarski rezydent, ale Leopoldowi powinno zależeć, by Turek nie miał z nami za łatwej, przeprawy. — A Francja? Pisaliście do Ludwika, żądając pomocy? — Pisałem, ale bez wielkich nadziei. I nadal ich nie mam, bo ten przeciw. Turcji, mając z nią sojusz, pomocy nie da. Dla Ludwika XIV pokonanie Austrii to cel najważniejszy, a Turcja i jej potęga więcej dla tego osiągnięcia mogą być pomocne niż skłócona Polska. Niech zatem i Stom przez królowę Eleonorę działa na uspokojenie umysłów, bo królowa większy ma posłuch niż król. Jednocześnie badaj i próbuj nacisków na Michała, by skłonić go do oddania mi chorągwi, które bezużytecznie trzyma przy sobie, a takoż i kozaków Haneńki. Wiem, że bov się on, bym za dużych sił nie skupił w swym ręku, ale zbyt drogo już Rzeczpospolita za ten strach płaci. To jest wszystko, com chciał rzec. Żadnych pism nie otrzymasz, a ustne zlecenie, jakie daję, tylko dla waści uszu. Ten krok ku zgodzie z własnej tylko czynię woliN i własnym rozumem, ale w przyszłości mógłby posłużyć wrogom do siania nieufności wśród naszego, francuskiego stronnictwa. Nie omieszkają głosić, że Sobieski zdradził wpierw króla, a potem i własnych popleczników, pertraktując z dworem. — Rozumiem. — Gorzeński skinął głową. — Kiedy mam jechać? — Jutro. Dam wam poczet, -jeno \v kilku ludzi, by uwagi na siebie nie skupiać, no i nieco groszd na potrzeby. Wiele tego nie będzie, gdyż i moja szkatuła ma dno, ale ekspensów dużych nie przewiduję, bo staniecie kwaterą w moim pałacu. — Imć Żegoń jedzie ze mną? — Tak. Przydzielam ci go jako sekretarza, ale takoż tylko dla pozoru. Będzie on miał inne, własne zadanie, o którym zaraz powiem. Otóż, mając swoich życzliwych ludzi u dworu, dowiedziałem się, że takoż i moi przeciwnicy nie zaniedbują starań, by wiedzieć, co dzieje się wokół mnie, co robię i co robić zamierzam. Ostatnio pan Czarniecki podchmieliwszy sobie miał rzec, że Sobieski mu niegroźny, bo on baczy dobrze, co w jego zagrodzie się dzieje. Znaczy to, że dwór ma tu swoich ludzi. Trzeba więc, abyśmy doszli, kto u nas jest na królewskim żołdzie i jakich sposobów używa do przesyłania wiadomości. Musimy to uczynić dwojako: cv> 22 c bacząc na ludzi z mego otoczenia, jak i dociec na dworze królewskim, kogo tu u mnie opłacają. To właśnie poruczam tobie, Damianie, bo oceniam, że sprostasz temu. zadaniu. Dam ci teraz wskazania, do kogo w razie potrzeby będziesz mógł zwrócić się o pomoc. Pierwszy Brunetti, francuski opat, wysłannik króla Ludwika. Zwykłe przebywa u boku prymasa, ale teraz jest na dworze, bo ważniejsze mu, co dzieje się wokół królewskiej osoby niż w prymasowskim pałacu w Łowiczu. Drugi to Joachim Świrski, dworzanin królowej. Hasła na znak, że ode mnie przybywasz, są takie: Brunettiemu powiesz w rozmowie, żeś miał go już honor widzieć w czasie majowego sejmu, a to dwudziestego drugiego maja. w kościele Karmelitów. Swifskiemu zaś wspomnisz, żeś amator łowów, a na ostatnich ubiłeś dwa dziki i jednego jelenia. Szukaj sobie też przyjaciół, abyś wiedział, co wokół się dzieje. Żegoń słuchał poleceń hetmana, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Kiedy ten skończył, odezwał się: — Ważniejsze jest chyba wykrycie zdrajców z naszego grona? — Zajmiemy się tym wspólnie z panem Miączyńskim, bo wierzę w jego znajomość ludzi i bystre oko. A wysłać go na dwór nie mogę, gdyż zbyt jest tam znany, by nie przyglądano się jego poczynaniom. Tobie łatwiej będzie działać w roli niepozornego kancelisty. — A kto mnie tu zastąpi? — Drugi sekretarz, Tuczaba. Jego chyba mogę być pewny. Ale pisarzy nie znam. — Sobieski spojrzał pytająco na Żegonia. — Mam ich trzech: Hołowa, Taszrnir i Kęsicki, kto skarbnikiem, to' wiecie, bo daje rozliczenia osobiście. Ale głównie polecałbym waszej uwadze gońców, bo oni przede wszystkim mają styczność z obcymi. — Jak się zwą? . — > Są to Haraś, Michałowski, Żerdowicz, Jedlina. — Dawno pełnią swą funkcję? — zabrał głos Miączyński. — Haraś i Żerdowicz już od kilku.lat, Michałowski mało co później, a Jedlina dopiero od wiosny. — Poza kancelarią przyjrzyjcie się i innym — wtrącił hetman, spoglądając porozumiewawczo na rotmistrza, po czym znów zwrócił się do Żegonia. — Znasz zatem swoje zadanie. Nie potrzebuję cię chyba ostrzegać, abyś zachował ostrożność i nikomu nie ufał. — Istotnie niepotrzebne to, mości hetmanie. Ale teraz, jeśli zezwolicie, chciałbym coś rzec, — Słucham. — Sobieski spojrzał uważnie na Żegonia. — Nie powinienem zatrzymywać się wraz z mości panem rot-mistrzpm, a do tego jeszcze na waszym dworze. cv 23 — Dlaczego? — Bo wówczas nikt z zamku nie będzie chciał ze mną gadać, a cóż mówić o komitywie! — Ma' rację... — mruknął Miączyński. — Słusznie — zgodził się Sobieski. — Co zatem proponujesz? — Stanąć w gospodzie. — Lublin będzie teraz pełny. Wątpię, czy znajdziesz kwaterę. — Może wasz burgrabia coś zaradzi? — Dobrze. Pieniądze na gospodę dostaniesz. To wszystko? — Nie, wasza miłość. Trzeba też, abyśmy rozstali się w gniewie. Powiedzcie Tuczabie, żeście mnie wygnali, bo do oczu wam" stanąłem. To wystarczy, resztę powiem mu od siebie. — Zatem, skoro już wszystko uzgodniliśmy, szykujcie się do drogi. — Hetman dał tymi słowami do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną. Kiedy wyszli, Miączyński potarł palcami wygoloną brodę i rzuciwszy spod oka spojrzenie na swego dowódcę, mruknął od niechcenia: — Nie za młody ten Żegoń do zadania, jakieście mu powierzyli? Chociaż trzeba przyznać, że rozsądku mu nie brak... — Ma już dwadzieścia sześć lat. Był czas na poznanie ludzi. To człowiek, który umie w każdą sprawę głęboko wejść myślą. Bywało, że przy naradzie nad pismem potrafił mi wskazać inne, lepsze rozwiązanie sprawy, niżem to sam obmyślił. Przyznaję, że początkowo cholera mnie brała i wymyślałem mu od przemądrzałych smarkaczy, ale jak raz i drugi sprawdziły się jego ostrzeżenia, już gniew mnie nie nachodził. — Dawno on u waszej mości? Sobieski sięgnął po kryształową karafkę, dopełnił kielichy, po czym swój wzniósł w stronę rotmistrza. — Od maleńkości. Jego rodzic, ubogi zagonowy szlachcic, służył w mojej chorągwi, com ją miał pod Beresteczkiem. W bitwie ' uratował mi życie, ale własne przy tym postradał. Toteż mać moja. Teofila wdowę z pięcioletnim chłopakiem zabrała do Żółkwi, gdzie zrobiła ją zaufaną klucznicą. W rok zaś potem zginął brat Marek, ścięty przez Tatarów, a nieco później ja zostałem ciężko ranny w' pojedynku. Zrozpaczona do reszty matka w trwodze przed utratą i drugiego syna ślubowała, że jeśli odobrzeję, zajmie się gorliwie" małym Damianem. A że widać Bóg przyjął tę ugodę, jam ozdrowiał, a chłopak poszedł najpierw do szkoły parafialnej w Żółkwi, potem do katedralnej we Lwowie, a wreszcie ukończył filozofię na Jagiellońskim Uniwersytecie. Kiedy zaś w sześćdziesiątym piątym zostałem marszałkiem wielkim koronnym, a w sześćdziesiątym szóstym po Czarnieckim i hetmanem polnym, miano- 24 oo wałem go swoim sekretarzem i do dziś tę godność przy mnie piastuje. O niego zatem można się nie troszczyć. Ale tu trzeba rozejrzeć się nieco baczniej. Niesposobna to wprawdzie pora, bo w gorączce żyjemy i zapewne długo tu bezczynnie stać nie będziemy, ale i w marszu, i stając obozem musimy oczy mieć otwarte. — Wtedy czasu na- to nie będzie! Tu zaś pomoże waści pałacowy marszałek Klejnowski.' Jużem mii mówił, aby w razie potrzeby radą służył. Wkrótce też oczekuję człeka, com go posłał na Selima dwór. Ma te lata co i Żegoń i takoż bystry, tylko większa gorączka jak ten. — Dc -Tatarów? — zdziwił się rotmistrz. — Musi znać dobrze ich obyczaje i język. . — A zna. Obliczam, że za dni kilka powinien powrócić. — Kto to jest? — Zwie się Zawieja, herbu Sreniawa. Ród rozpierr ;hły i już zubożały. Tego rodzic ma jeszcze kilka wsi gdzieś za Łuckiem, w okolicy Klewania czy Ołyki. ¦— Nie przypominam go sobie. — Słusznej postaci i ciemny niby Tatar. Jako że rozmowa urwała się, obaj znów upili nieco. wina. Hetman spojrzał w okno, westchnął i zmienił temat:. — Dawno już nie pisała moja gołąbeczka... Ckni mi się bez niej... Miączyński zerknął na zatroskaną twarz dowódcy i uśmiechnął się lekko. — Listy długo idą, bo Gniew daleko. — Po czym dorzucił po chwili: — Jednakowoż bez pocieszenia przecież nie zostajecie... Sobieski raptownie odwrócił ku rotmistrzowi głowę. — Co masz na myśli? — A to, com dziś widział o piątej rano. Jakowyś ptaszek z waszych pokoi wyfrunął i to całkiem piękny, taki o czarnych, piórkach... Hetman jakiś czas . spoglądał z zakłopotaniem na swjgo towarzysza, po czym obaj roześmieli się. Następny tydzień minął na oczekiwaniu wieści wciąż dostarczanych przez podjazdy. I mimo że nie pierwszy raz najeżdżali Tatarzy Polskę, przerażały od nowa, bo mówiły o pożarach wsi ? dworów szlacheckich, paleniu, wycinaniu w pień mieszkańców, a zwłaszcza ludzi niezdatnych do trudów pieszej wędrówki, strumieniach przelewanej krwi, gwałtach nad niewiastami, pętaniu setek i tysięcy ludu, by gnać pod batogami do koszów, gdzie sorto- c\a 25 ev> wano i dzielono jak każdy handlowy towar na transporty i odsyłano dalej, do miast czarnomorskich, na niewolnicze targi. Była to organizacja sprawna, daleka od wszelkiej przypadkowości czy chaosu. Tak jak i sprawny był sam proceder rabunku i brania jasyru. Główne siły tatarskie wysyłały czambuły, czyli większe formacje wojskowe, które stawały obozem we względnie bezpiecznych miejscach. Z obozów tych,-zwanych koszami, szły z kolei w różnych kierunkach, niby palce od dłoni -— zagony. Były to grupy operacyjne, które następnie też się rozpraszały i napadały znienacka na osiedla, wzniecały pożary, i bądź wycinały mieszkańców,. bądź brały ich do niewoli. Po dokonaniu wielu takich napadów rozproszony zagon znów zbierał się razena i wracał z łupami i jasyrem do swego obozu. Ostatnie wiadomości mówiły o upadku Buczacza, Halicza -i Podhajec, a także o penetracji zagonów w okolicy Brzeżan. Cały zachodni Wołyń od Baru, Płoskurowa, Wiśniowca i Jampola, jak i Czerwona Ruś, uciekały na północ. Gościńce i trakty zapełniły się wozami i pańskimi kolasami, a - i wielu bogatszych gospodarzy chłopskich, których Ruś miała sporo, zebrawszy dobytek także . uchodziło przed grozą tatarskiego jasyru. Co biedniejsi zaś szli w lasy lub stawiali palisady, przygotowując się do obrony, która dawała szansę ocalenia, bo zdobywać umocnień Tatarzy nie lubili. A kiedy jeden z podjazdów, zagnawszy się bardziej na południe, przyprowadził i tureckich jeńców, wiadomo już było, że lada dzień przyjdzie ruszać. Nie wiedziano jednak, co zamierza pan hetman, który ukazywał się z ponurym obliczem. Widać było, że się trapi, ale ani słowem nie zdradzał swych myśli. Mówiono tylko, że tabory i chorągwie dostały rozkaz -pogotowia do wymarszu. To napięcie oczekiwania, podsycane wieściami, których dostarczały podjazdy, wzmogło się jeszcze, kiedy przybył wracający od chana cześnik Złotnicki. Zatrzymał się w Jaworowie, by zdać hetmanowi relację o swoich rozmowach i nastrojach panujących we wrogif;i obozie, a potem podążać wraz z chanowym posłem do Lublina, gdzie przebywał obecnie wraz z dworem król Michał. ¦ Nie wiadomo jednak było, co mówił pan cześnik, bo hetman, przywoławszy Zbrożka i Miączyńskiego, zamknął się z nimi w gabinecie. Gadali do późna, ale nic z tego nie przedostało się do dworskich uszu. Z faktu jednak, że jechał i tatarski poseł, zaczęto snuć bardziej pomyślne wróżby. Nastrój budzących się nadziei nie trwał niestety długo, gdyż tego samego dnia przyszła wiadomość, że pierwsze pułki tatarskie wraz z oddziałami tureckimi zbliżają się do Złoczowa. Stawało się jasne, że'celem tego marszu jest Lwów. cv> 26 oo Następnego dnia pan cześnik wyjechał wraz z murzą Abdy-manem i starostą Wieniawskim, którego hetman mu przydał, aby wiedzieć, co postanowił król i rada senatorska, a takoż z poleceniem, by potem udał się do Selima Gireja dla prowadzenia dalszych rozmów. Zarządził też, by pakowano i ładowano.na wozy wszystko, co cenniejsze w jaworowskim pałacu. Rozpoczął się więc rwetes, krzątanina i wytężona praca całego dworu. Zdejmowano ze ścian opony, zwijano kobierce, pakowano w skrzynie książki, odzież, bieliznę, liczono skrupulatnie srebra pod czujnym dozorem paiacowego marszałka, ładowano na wozy worki ze zbożem, grochem, kaszami, beczki ze słonin4, kufy z winem i miodem, obszywano w płótno połcie wędzonego mięsa i kiełbasy. Nazajutrz zaś, dwunastego września, nadleciał goniec z dwoma ważnymi pismami. Pierwsze od wicekanclerza Olszowskiego,-w którym biskup zawiadamiał, że za radą i pod'naciskiem senatu król wyznaczył posłów do sułtana w osobach podskarbiego Jana Szumowskiego, kasztelana wołyńskiego Jana Lubowieckiego i kasztelana czerskiego Gabriela Silnickiego, którzy szykują się już do drogi i rychło powinni wyruszyć. Drugie, nie mniej ważne, było od regimentarza Łużeckiego. Znać naciskany przez innych dowódców, stojących za hetmanem, oddawał się kasztelan podlaski pod jego rozkazy, zawiadamiając, że stoi obozem pod Hrubieszowem. Trzecia wiadomość nadeszła pod wieczór. Był to meldunek chorążego Sieniawskiego, że rusza chorągwie i zgodnie z rozkazem pójdzie na Gródek, jako że przednie straże turecko-tatarskie, ciągnąc wzdłuż Dniestru, minęły już Żurawno i zbliżają się do Chodorowa i Rozdołu. Wołoska chorągiew pod porucznikiem Witwickim jako straż przednia, a za nią tabory pod eskortą dragonów poszły już z wieczora, trzynastego września. Chorągwie zaś hetman rozdzielił na dwa pułki skracając odległość posuwania^się do pół dnia drogi. Straż tylną poruczył pancernej chorągwi rotmistrza Chełmskiego, drogę marszu do Hrubieszowa wyznaczył na Potylicę, Rawę Ruską, Rzeczycę. Pierwsse chorągwie ruszyły wczesnym rankiem 14 września. Każdy z jeźdźców prowadził zapasowego konia, z tych, które hetman przydzielił z własnych stadnin, przygnanych z Pomorzan, Zło-czowa, Zborowa i Jeziorny. Okres nużącego oczekiwania minął. Wprawdzie żołnierz wiedział, że idzie. w nieznane, bez wyraźnego celu wyprawy, ale wie- 27 cv R rzył w swego wodza i beztroski wobec losu, jaki mu gotuje wojenna potrzeba, rad był, że bezczynność się skończyła. Dzień był słoneczny i ciepły. Płaszczyzna, pól rozciągała się burymi połaciami ściernisk, pocięta miejscami przez zielone zagony rzepy i okolona zewsząd granatowym pasem lasów. Z dala, tu i ówdzie woły ciągnęły pługi, za którymi szły drobne figurki pochylonych oraczy. Gdzieś w górze świergotał ptak, cały krajobraz tchnął spokojem i ciszą, jak gdyby straszni jeźdźcy Apokalipsy nie galopowali już tak blisko przez podobne zagony i pola. Na skraju szerokiej drogi miejscami pochylały się rosochate wierzby skłaniając korony ku ciągnącym chorągwiom. Kopyta husarskich wierzchowców uderzały głucho o ziemię, jezdni połyskiwali w słońcu blachami kirysów i szyszaków. Jechali bez skrzydeł i drzewa, to znaczy kopii, jako zawadzających w marszu i zbędnych, bo szli od nieprzyjaciela, w kraj jeszcze spokojny. Toteż złożono je na taborowe wozy. Humor się hetmanowi poprawił, jako że mając siodło pod sobą, a za plecami słysząc chrzęst uprzęży, brzęk zbroi i parskanie koni, zaraz raźniej się poczuł. Ale nawet i teraz nie mógł się zupełnie wyzbyć frasobliwych myśli. — A swoją drogą, nic nie wiadomo... — odezwał się w pewnej chwili, przerywając milczenie, w jakim jechali. — Oni mogą nawet spod Glinian skręcić na północ i na nas uderzyć... — Rozważacie, mości hetmanie, słowa cześnika? — spytał Zbrożek, który wraz z rotmistrzem Miączyńskim jechał przy boku pana Sobieskiego. — Właśnie. Chan o Zamość go przepytywał, na Lwów machnąwszy jeno ręką. — Jednak Lwów im bliższy i łatwiejszy do zdobycia, bo Zamość to silna twierdza. Nawet Szwedzi nie próbowali jej zdobywać... — Kamieniec zdawał się silniejszy — rzucił z goryczą So-bieski, po czym ciągnął: — Nie zapominaj waść, mości strażniku, że mają Turcy u nas swoich ludzi, co im o wszystkim donoszą, bez wątpienia wiedzą zatem, gdzie król przebywa. A jego osoba ważniejsza im niźli Lwów. — Wtedy nasza dzielna szlachta będzie mogła jeszcze raz pokazać, co w boju warta! — roześmiał się ironicznie Miączyński. — Nadarzy się jej okazja bronić swego wybrańca! — Wolałbym takiej potrzeby nie oglądać — mruknął hetman. Poprawił się w siodle, spojrzał za siebie. O parę długości konia jechał jego przyboczny oficer Głowacki w towarzystwie porucznika Bohusza, a dalej widać było wyłaniający się z obłoków kurzu cv> 28 c gąszcz końskich łbów i surowe, opalone na brąz twarze jeźdźców pod dzwonami hełmów. — I znów kwarciani musieliby łbów nadstawiać — odezwał się z przekąsem Zbrożek. — Ale przeciw takiej potędze i my nic byśmy zdziałać nie mogli. — Skłócić sułtana i chana to jedyny teraz dla nas ratunek — odpowiedział w zamyśleniu Sobieski. — Selim zapewne i beze mnie rozumie, że jeśli dopuści Turka do władania naszymi południowymi ziemiami, jemu ostanie tylko kapustę u siebie sadzić i wspominać dobre czasy. Myśl ta, podsycona jeszcze przez nas, będzie w nim kołatać i winna dać owoce. — W was tylko nadzieja, mości hetmanie — z przekonaniem rzucił Zbrożek. — Na najbliższym postoju — Sobieski uśmiechnął się — będę musiał zadbać o jakąś poduszczynę, gdyż nie wiedzieć jak wilka musiałem złapać i w siodle nie mofję usiedzieć... Utrzymując w marszu łączność z Sieniawskim hetman postanowił, by razem dotarli do Hrubieszowa i razem założyli obóz. Stał już tam Lużecki ze swymi chorągwiami, byłaby to zatem jaka taka siła, zdolna odeprzeć czołowe oddziały nieprzyjacielskie, jeśliby obróciły się w tę stronę. Toteż obaj idąc różnymi drogami na Rzeczycę tam się spotkali, a na wieść o ciągnących wojskach nadleciał z Żółkwi goniec z zapytaniem od zarządcy, gdzie hetman każe kierować ładowne wozy, na których wywozi zamkowe dobro, bo Tatarów już widziano w okolicy. Tym, tak jak i taborowi idącemu z Jaworowa, Sobieski przykazał ciągnąć do Potylic. Ta jego majętność, położona blisko Zamościa, zdawała się chwilowo dostatecznie chroniona przez bliskość mocnej twierdzy. Tenże goniec przywiózł wieści, które usłyszawszy hetman zasępił się mocno i w milczeniu przygryzł w^sa. Oto Jeziorne i Zborów zniszczył nieprzyjaciel do cna, wsie spalił, z ludności nie ocalał nikt, ostała tylko pusta, stratowana ziemia, zgliszcza, trupy . i sterczące w niebo, osmolone kominy. Jedynie jeszcze Złoczów był wolny, a komendant zamku major Strym z regimentem Bohusza szykował się do jego obrony. W to jednak, że się utrzyma, hetman nie wierzył, bo chociaż Tatarzy go ominęli, to jednak ciągnący za nimi Turcy na pewno nie zostawią za sobą obronnej twierdzy. Niedługo jednak mógł gryźć się własnymi sprawami, bo cc 29 w parę dni' potem, dwudziestego czwartego września, chorągwie stanęły obozem pod Hrubieszowem. Zbyt- dużo teraz miał spraw publicznych na *' głowie, by starczyło czasu na zmartwienia o własne. . . Lublin Dwór Sobieskich stał w, pobliżu klasztoru Braci Bernardynów. Był to duży, drewniany budynek z okazałymi wieżycami po bokach. Przykrywały je baniaste kopuły. Wokoło biegł okop zwieńczony kamiennym murem i murowaną z cegieł wjazdową bramą z wąskimi strzelnicami na piętrze. Grube, dębowe wierzeje wzmacniały żelazne okucia i wielkie głowy gęsto bitych gwoździ, a to dla zabezpieczenia przed ciosami topora, gdyby napastnicy usiłowali je rąbać. Dom, cofnięty nieco do tyłu, otaczały drzewa. W głębi widać było gospodarskie zabudowania, stajnie i mieszkania czeladzi. Druga nieruchomość, kamienica przy Ratuszowym placu pod numerem 12, była jednak miejscem, gdzie hetman zatrzymywał się najchętniej. Zgodnie z zamierzeniem poczet rotmistrza Gorzeńskiego przybył przed wieczorem. Zaraz wybiegła służba odbierając wierzchowce, a wkrótce ukazał się i sam zarządca. Był to mężczyzna w sile wieku, o szerokich ramionach, mocnej postaci i głowie pod-golonej szlachecką modą aż po sam czubek. Nie nosił brody, ale wąs miał długi, płowy, opadający końcami ku dołowi. Twarz surowa, rzec by można sroga, robiłaby groźne wrażenje, gdyby nie oczy o pogodnym spojrzeniu. — Witajcie, panowie bracia! — wyciągnął dłoń do pułkownika. — Cieszę się> że was widzę! — Witajcie, mości Rudnicki! .— Obaj przybyli znali zarządcę z dawna, bo towarzysząc hetmanowi w jego podróżach nieraz zatrzymywali się w Lublinie. — - Rad was, panowie bracia, widzę! Zapewne po podróży jesteście głodni? — Cztery dni w siodle, to i apetytu nie zbywa! — odpowiedział wesoło pułkownik, wchodząc do sieni, a potem do jadalnej sali. Zbliżyli się do wielkiego, o tej porze roku pustego komina, przed którym stało parę zydli. — Siadajcie! — zaprosił Rudnicki. — Zaraz przyniosą miodu, bo najpierw traeba przepłukać gardła! cv 30 co — Słusznie, mości Rudnicki, słusznie! — Pułkownik usiadł. — No i co tu u was słychać? Król jegomość siedzi na zaniku? — A siedzi, siedzi! — Rudnicki machnął tylko ręką. — To i na mieście zapewne sporo ludu? — A sporo. Gospody wszystkie pełne, dawno takiego ruchu już nie widzieliśmy! Bo to i dwór tu zjechał, i uchodźców z Podola i Rusi pełno! •— Tegośmy się bali... — mruknął Gorzeński. — Musicie wiedzieć, mości starosto, żeśmy tu przyjechali na nieco dłużej, ale mego towarzysza trzymać u siebie nie możecie. Rudnicki spojrzał na pułkownika ze zdumieniem. — Jakże to? Hetmański dworzanin i mam gościny mu odmówić? — Idzie o to,- że sekretarzem już nie jest. — Nie jest? A to dlaczego? Toć hetman zawsze wysoko go cenił. — Dopóki nie przyszło do zwady. Nie, wiem, o co poszło, bo nic-nia chce rzec, ale się ostro hetmanowi postawił i ten go wygnał. Zarządca przygryzł wąsa. — Cóż mam zatem uczynić? — Znacie tu wszystkich. Może jakiś znajomy wam oberżysta znajdzie jednak izbę dla mości Żegonia? — Hm... Może bym i miał takiego... Ale jakże to mam uczynić, skoro mości Żegoń naraził się na' hetmański gniew? To tak, jakbym przeciw memu panu działał — rzucił Rudnicki z zakłopotaniem. Gorzeński skrył uśmiech w gąszczu brody. — Zbytnio się nie narazicie. Jam takoż wierny hetmański druh, a przecież z mości Żegoniem koń w koń odbyliśmy tę podróż... Rudnicki ściągnął brwi, rzucił badawcze spojrzenie najpierw na pułkownika, potem na Żegonia. — Hm... — mruknął wreszcie — ta nowina tak mnie zaskoczyła, żem tego nie wziął pod rozwagę.,, Jakże tedy mam to rozumieć? Gorzeński i Żegoń przyglądali mu się w milczeniu, dając czas do namysłu. Istotnie po chwili pod wąsem zarządcy ukazał się nieznaczny uśmiech. — Chyba już wiem — odezwał się. — Mości Żegoń chce uchodzić za poróżnionego z hetmanem. — Nawet za wroga, mości starosto. — Żegoń po raz pierwszy zabrał głos. Rudnicki skinął głową. cv 31 cv — Tak, rozumiem. Skoro tak, pomogę, w czym zdołam! — Nie będę też miał wam za złe, starosto, jeśli tu i ówdzie źle o mnie powiecie — rzucił z uśmiechem Żegoń. — Zwłaszcza przed królewskimi ludźmi. Ale poza nami' nikt o tym nie śmie wiedzieć. — O to bądźcie spokojni. A co do oberży, miałbym takową, ale tam głównie królewscy bywają, bo dobrze zaopatrzona i blisko zamku. Może wolelibyście jakąś spokojniejszą? — Nie, taka właśnie dobra, bo i kompani będą po mojej myśli. — Oberża zwie się „Pod Kaczym Kuprem", a właściciel Ha-gan. Nie wiem, Żyd to czy Ormianin, ale jak rok temu przybył tu ze Lwowa, pomagałem mu w kupnie, toteż sądzę, że mnie pamięta i polecenia nie zlekceważy. — Napiszcie tedy, choćby i zaraz. Poszedłbym tam bez zwłoki. — Wasza wola... — Rudnicki klasnął w dłonie, a .kiedy pojawił się pachołek, kazał przynieść przybory do pisania. Wkrótce list był gotów. Zarządca złożył pismo, podał go Żegoniowi, po czym wstał od stołu. — Teraz pora na posiłek! — rzucił wesoło. — Sądzę, mości sekretarzu, że go jeszcze razem spożyjemy? — Bez urazy, mości starosto, ale wolałbym pobytu u was nie przedłużać ponad potrzebę... Rudnicki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż w otwartych do sieni drzwiach ukazała się raptem smukła sylwetka dziewczyny. Był w jej postaci, nieco przechylonej na bok główce w złotym otoku włosów, ;<łynności ruchów, trudny do uchwycenia urok. Z maskowanym zażenowaniem przekroczyła próg, przesuwając spojrzeniem dużych, szarych oczu po obserwujących ją mężczyznach. Mimo zażenowania grały w tym spojrzeniu ogniki nieco szelmowskiej wesołości. — Już z kościoła, Jutko? — zdziwił się Rudnicki. — Pozwólcie, mości panowie, oto moja siostrzenica, urodzona Justyna Bia-łonurska. Jest w służbie u miłościwej pani Eleonory, ale w wolnym czasie u mnie przebywa. Dziewczyna złożyła zebranym ukłon, swobodą ruchów istotnie zdradzając dworskie obycie. Była ubrana w długą suknię o bufiastych rękawach i obcisłym staniku podkreślającym piękną krągłość jej piersi. Przykrywała suknię czarna atłasowa peleryna o różowej, jedwabnej podszewce. — Już z kościoła, mości wuju — odpowiedziała zerkając na obecnych — gdyż przybiegł pacholik po jejmość Matyldę, by śpieszyła z kluczami od spiżarni. Ponoć przyjechali goście. cv> 32 — Oto ich widzisz — uśmiechnął się zarządca. — Nam zaś dano ucieszyć oko tak nadobną osóbką waszmość panny — powitał ją dwornie pułkownik, Żegoń natomiast bez słowa wpatrywał się w urocze zjawisko. Dziewczyna musiała zauważyć to uporczywe spojrzenie, bo zerknęła raz i drugi na młodego mężczyzną, po czym dopiero zwróciła się do rotmistrza. — Dzięki za miłe słowa, mości pułkowniku. Ale to raczej wasza kawalerska grzeczność, a nie istotna prawda... — dokończyła, zakrywając oczy powiekami, lecz z uśmiechem na wargach. — Mości starosto — roześmiał się Gorzeński — widzę, że urodzie waszej siostrzenicy towarzyszy równie chwalebna skromność! . x — Bogać tam! — machnął ręką Rudnicki. — To nic innego jak zwykłe, białogłowskie sztuczki! Idź waćpanna, dopilnuj, by niczego nam nie brakło! — Ujrzymy jeszcze waćpannę przy stole? — Pułkownik był wyraźnie pod urokiem młodej osóbki. — Jeśli pan wujcio zezwoli? — Zezwoli, zezwoli — zgodził się zarządca, po czym zwrócił się do Żegonia. — No cóż, mości sekretarzu, nie dacie się namówić? Ostańcie, będzie czas ruszyć po tej wczesnej wieczerzy! — Dziękuję, mości starosto. Skoro tak, to jeszcze nieco zostanę. Godzina lub dwie istotnie różnicy nie czynią. Oberża „Pod Kaczym Kuprem" znajdowała się niedaleko Bramy "Grodzkiej przy uliczce, a właściwie zaułku Pawim. Żegoń zostawił swego pacholika Pigwę z końmi przed kamieniczką, a sam wszedł do środka. Ogarnęło go ciepłe, kwaśne powietrze przesycone zapachem alkoholu, gwar i okrzyki pijących. Izba była podłużna, sklepiona ostrołukami. Oświetlało ją parę wiszących latarni, których skąpe światło wzmacniały rozstawione na stołach lichtarze ze świecami. Pod jedną ze ścian ciągnął się mocny, dębowy bufet, za nim stały półki z kuflami. W głębi spoczywały na krzyżakach beczki z drewnianymi dziobami kranów. Po sali kręciły się dziewczęta służebne roznosząc napoje. Za szynkwasem zaś stał chudy, żylasty mężczyzna o czarnych, już nieco szpakowatych włosach, grubym, zagiętym ku dołowi nosie i pełnych mięsistych wargach, nie okolonych zarostem. Policzki swą wklęsłością były podobne dwom spodkom, a brwi gęste, szerokie, równie miał czarne jak włosy. Oczy przykrywały ciemne, nabrzmiałe powieki. Miał na sobie kolorowy, i — Ostatni zwycięzca 33 wzorzysty kaftan z czerwonymi pętlicami i guzami z rogu. Kaftan był rozpięty, ukazując biel koszuli. . Żegoń domyślił się w nim gospodarza. Kiedy podszedł do la-',dy, ciężkie powieki uniosły'się i spoczęło na nirn spojrzenie dwojga pięknych, ciemnych oczu. Kontrast tych oczu i ich nieomal marzycielskiego spojrzenia z resztą twarzy był tak zaskakujący, że Damian odezwał się dopiero, kiedy ujrzał w utkwionym w sobie wzroku lekki wyraz zdziwienia. — Chciałbym mówić z mości Haganem. — Czego waćpan sobie życzysz? Ja nim jestem.. — Głos był niski, nieomal basowy, o przyjemnym brzmieniu. — Mam pismo od pana Rudnickiego. Oto ono. Damian podał złożony papier. Hagan podsunął się bliżej światła i rozłożywszy arkusz czytał wolno i uważnie. Kiedy skończył, Żegoń został tym razem zlustrowany szybkim, badawczym spojrzeniem, w którym nie było już nic z melancholijnej zadumy. — Hm... — mruknął oberżysta. — Niezbyt łatwe zadanie daje mi mości starosta. Pełno u mnie, że już i nogi nie ma gdzie postawić, ale jakąś radę trzeba znaleźć. Mości Rudnickiemu usługi nie odmówię. Waść z pacholikiem czy sam? — Z pacholikiem i dwoma końmi. — O konie mniejsza, bo w .stajni miejsce jeszcze jest, ale co zrobić z waćpanem? — Zmrużył powieki i jakiś czas patrzył przed siebie, wreszcie obrócił się ku przebiegającej właśnie dziewczynie z pustymi kuflami w ręku. — Ej, Marzenka, chodź no tu! Ostaw te kufle Lubię, a sama zajmij się naszym nowym gościem. Wyrzuć rzeczy Ostrowskiego do komory i przygotuj w jego izbie dwa posłania. — A co z mości Ostrowskim? , , — i /Tech . idzie w diabły! Od tygodnia przestał płacić, toteż tobołu nie wydaj, dopóki się nie uiści! — Przecież na ulicę go nie wygnacie i to o tej porze. Gotów za szablę chwycić — próbowała zaoponować dziewczyna. — O to się nie troszcz! Na tę noc może iść do stajni, na siano! U siebie takoż na pewno inaczej nie sypiał, nędzota i chudopa-chołek! — Hagan prychnął i zwrócił się z kolei do Damiana.' — Proszę waćpana, dziewka was poprowadzi. Żegoń podziękował gospodarzowi i ruszył za dziewczyną. Ta poszła do bocznych drzwi, które wychodziły na obszerną sień, skąd drewniane schody wiodły zakosem na piętro. Izba- okazała się mała, ale .dostatecznie schludna. Po zaopatrzeniu koni już mogli się w niej ulokować, jako że została" uprzątnięta, a druga pościel rozesłana. Jaki był przebieg rozprawy z do- cv> 34 tychczasowym mieszkańcem, Damian nie wiedział, gdyż zaraz ułożył się do snu, którego nikt mu do rana nie przerwał. . Ledwie się hetman ogarnął po marszu, obejrzał założenie obozu, odbył naradę z oboźnymi co do porządków, a strażnikiem pol-nym w sprawie rozlokowania straży i wyznaczenia chorągwi, które miały ją pełnić, kiedy dano mu znać, że przybyli z Lublina panowie: kasztelan wołyński Jan Lubowiecki, podskarbi koronny Jan Szumowski i kasztelan czernihowski Gabriel Silnicki, zdążający z poselstwem króla do tureckiego cara. Spodzie ,vał się hetman, że w rozmowie zdoła zmiarkować, z jakimi poleceniami jadą, gdyż w tej materii kanclerz Olszowski nic dotąd nie doniósł. Ale mimo ostrożnych napomknięć i podchwytliwych pytań nie udało się niczego dowiedzieć. Milkli bowiem, kiedy dochodziło do warunków pokoju, o który jechali zabiegać. Z przebiegu tej narady odniósł jednak Sobieski ogólne i niezbyt przyjemne wrażenie, że będą dążyć, aby za wszelką cenę ten pokój zawrzeć. Zdradzali bowiem w swoich wypowiedziach wyraźny strach przed turecką potęgą i dalszym postępem sultańskiej armii, jakby zarażeni tym strachem przez swego bo-:jaźiiwego mocodawcę. Bali się także i o osobiste bezpieczeństwo, zwłaszcza w podróży. Obawa ta była słuszna, bo istotnie wieści głosiły, że ponoć Tatarzy już są w okolicach Lubaczowa i Rawy Ruskiej. Toteż hetman przydzielił im dla ochrony kozacką chorągiew Modrzewskiego. Nazajutrz po odjeździe poselstwa przybył z Lublina goniec z rozkazem przeniesienia obozu, z Hrubieszowa do Krasnegostawu, gdyż tam podług królewskiego wyjaśnienia wojska będą bezpieczniejsze, osłoni je bowiem od południa zamojska twierdza. ; Taka czy inna była przyczyna tego rozkazu, należało go wykonać, toteż 25 września obóz pod Hrubieszowem został zwinięty, a 29 chorągwie stanęły pod Kraśnymstawem. Tam zaś, jak gdyby na powitanie, nadeszła alarmująca wieść: w kierunku na Krasnystaw idzie ponoć kilkudziesięciotysięczna orda. Tegoż samego dnia pod wieczór nadeszła kolejna wiadomość: tureckie wojska przed pięciu dniami stanęły pod Lwowem. Generał-kwatermistrz Łącki dokonywał ogromnych wysiłków, by w tak krótkim czasie, jaki przypuszczalnie pozostał, odrobić co możliwe z długoletnich zaniedbań w obronności miasta. A zaniedbania te były tak duże, że nawet sam Herkules nie zdziałałby wiele, w ciągu tych kilku tygodni, jakie poprzedziły zjawienie się nieprzyjaciela pod murami.Lwowa. oo 35 cvs d Mury te bowiem miały liczne pęknięcia; a nawet, jak na Wysokim Zamku, miejscami zwaliły się zupełnie, fosy wypełniały śmiecie i ziemia zmyta z wałów przez deszcze. Łatano, co się dało, wzmacniano pęknięcia murów belkami podpór, ubytki zabijano palisadą i podsypywano ziemią, czyszczono fosy, podwyższano .wały. Cała ludność brała w tym udział, rozumiejąc, że buduje ostatnie zapory przed nadejściem śmierci lub niewoli. A siły obronne były równie słabe. Afmat mało, zapasów skąpo, załoga, nieliczna. Stanowił ją zaledwie własny pułk( Łąckiego, dwie chorągwie nadesłane przez hetmana, część pułku Morsztyna, czterysta chłopa piechoty zwerbowanych przez wojewodę Jabłonowskiego i około tysiąca mieszczan jako tako władających bronią. Dwudziestego września przed południem z galerii wieży bernardyńskiej i murów Wysokiego Zamku ujrzano pierwsze dymy pożarów, a pod wieczór zapłonęły wsie podmiejskie. Następnego dnia, już z miejskich murów, widziano jeźdźców śmigających pomiędzy domami opustoszałych przedmieść. Tych przegnano ogniem armatnim. Natomiast siły tureckie, które zatrzymał nieco major Strym broniący Złoczowa, nadciągnęły 24 września. zajmując wschodnie rubieże miasta. Tatarzy obsadzili stronę zachodnią, Wołosi i Sied-miogrodzianie stanęli od południa, a Doroszeńko z kozakami od północy. Następnego dnia przybył poseł dowódcy tureckiego Kapłan baszy, wzywając do poddania się. Posła rajcowie przyjęli grzecznie, ale odpowiedzi nie udzielili, wysyłając do baszy własnych posłów z podarkami i poleceniem, by upraszali go o cierpliwość do chwili przybycia komisarzy królewskich, którzy tylko są władni prowadzić układy. Basza podarków nie przyjął, odprawił posłów i nakazał otworzyć ogień. Działa już rozstawione na wzgórzach okalających miasto zaraz zaczęły grzmieć. Posypały się z domów cegły, leciały potrzaskane dachówki, ^obłoki tynkowego pyłu wzbiły się w górę spowijając kaleczone domy, jakby chciały zasłonić ich rany przed ludzkim wzrokiem. W drewnianych budynkach raz po raz wybuchały pożary, których ciemny dym mieszał się z chmurami białej, wapiennej mgły. Ż ciągłego grzmotu dział, trzasku łamiących się dachów, huku walących się ścian wydobywał się jeszcze bardziej donośny i przerażający ludzki krzyk. Był to dopiero początek, bo w nocy z 25 na 26 Turcy podciągnęli ciężkie działa, które skierowali na mury. I byliby chyba szybko dokonali wyłomu, gdyby bili w jedno miejsce, a nie zmie- 36 co niali celów szukając najsłabszych. Pozwalało to oblężonym naprawiać poczynione szkody. Duch obrońców jednak nie upadał, a nawet zrobiono nocną wycieczkę, wiele czyniąc zamieszania wśród Turków. Wszakże nie udało się utrzymać Wysokiego Zamku bronionego tylko przez dwudziestu ludzi. 28 września musieli wycofać się, a Turcy ustawili tam zaraz dwa działa i stamtąd również rozpoczęli ostrzeliwanie miasta. Ciężkie chwile przeżywał Lwów, choć serca do walki jego obrońcom nie brakło. Przewaga oblegających była zbyt znaczna. Ich silny ogień armatni i dwa podkopy, które rozpoczęli, doprowadziłyby do upadku miasta, gdyby 29 września nie przybyli wreszcie tak niecierpliwie oczekiwani komisarze królewscy. Postawili oni zaraz warunek zawieszenia działań na czas rozmów, na co, za namową chana, Kapłan się zgodził. Zamilkły więc ' działa, a zaczęły się rozmowy. Te zaś doprowadziły do ugody. Miasto obiecało zapłacić osiemdziesiąt tysięcy złotych za odstąpienie od oblężenia. Ale że co bogatsi mieszkańcy pouciekali, udało się zebrać tylko pięć tysięcy, więc dano zakładników dla zabezpieczenia późniejszej zapłaty. I na to również basza się zgodził, nie bez cichej namowy Selim Gireja. A lekceważyć chanowych nacisków Kapłan nie mógł, bo Selim przewodził zbyt dużym siłom. Zatem zdawało się, że tatarski chan uratował Lwów, bo istotnie Turcy zaczęli zwijać oblężenie, a wreszcie pociągnęli pod Buczacz, ku głównym siłom sułtańskim. Wówczas wyszła jednak na jaw tatarska chytrość. Cena.uwolnienia tylko pozornie była niska, bowiem już następnego dnia po ugodzie okazało się, o co chanowi chodziło; zebrał on mianowicie swoich murzów i agów, by radzić nad wyprawą po jasyr. Ten zaś tylko jemu dawał korzyść. Gdyby natomiast miasto padło, plon z rabunku zebrałby Kapłan basza. Polscy posłowie natychmiast pospieszyli do chana z protestem, ale nie chciał nawet z nimi rozmawiać, oświadczając przez wezyra, że wyprawy nie poniecha, bo ugoda dotyczyła tylko Lwowa. I nie pomogły prośby, obietnice i groźby. Już na następny dzień, drugiego października, czambuły ruszyły w pole i rozpuściły zagony. Ruś i ziemia lubelska miały zapłacić za Lwów haracz, który Tatarzy postanowili sami sobie ściągnąć. Nastały dla hetmana ciężkie, ponure dni walki z własnymi myślami, bezsilnej wściekłości, hamo'wanych porywów. Idąc za po- co 37 cv> pędem swojej natury żądnej czynów, a nie gnuśnego trwania w bierności, chciał zerwać wojska i ruszać w pole. Pragnienie to uśmierzała jednak rozwaga i poczucie dyscypliny, a to z racji bliskiej obecności osoby króla, jedynie władnego w tej sytuacji — trwania rozmów pokojowych — do wszczęcia działań wojennych. Zbyt- pochopnym działaniem można było przynieść wiele szkody. A dwór rad byłby wielce z każdego nierozważnego kroku swego oponenta. Zresztą i wiadomości o sile ciągnącej ordy mogły okazać się przesadne. Ale już 3 października zaszło zdarzenie, które wskazywało, że wiadomość o ordzie była raczej prawdziwa. Jedna bowiem ze strażniczych. chorągwi ulokowana w Krynicy, wsi położonej o trzy mile na południe od Zamościa, została rozbita przez Tatarów i gnana przez nich ratowała się. ucieczką opierając się aż o włas- ny obóz. Jednocześnie straże od strony zachodniej doniosły o spaleniu Szczebrzeszyna i zagarnięciu stamtąd jasyru. W parę zaś godzin potem zgłoszono pojawienie się Tatarów również i pod Turobinem. Był to zatem ruch okrążający Krasnystaw i wskazujący niedwuznacznie na zamiary nieprzyjaciela. W obliczu takiego niebezpieczeństwa i wobec konieczności powzięcia natychmiastowej decyzji Sobieski przestał się wahać. Następowało wyraźne zagrożenie podległych mu wojsk i jako ich wódz nie mógł czekać, aż jego" królewska mość raczy nabrać odwagi. Dalsza zwłoka w działaniu groziła zbyt dużym niebezpieczeństwem, gdyż mało warowny obóz nie dawał szans na obronę przed tak przeważającymi siłami nieprzyjaciela. Toteż jak kapitan okrętu w czasie burzy wyprowadza statek z lichego portu na pełne morze, by tam stawić czoło żywiołom, tak i Sobieski postanowił wyjść w pole i tam szukać wojennego szczęścia. Rankiem 4 października wezwał więc hetman swoich dowódców, ale nie na naradę, lecz oficerską odprawę, w czasie której rotmistrzowie i pułkownicy wysłuchali następujących rozkazów: — Wszyscy, którzy ukończyli lat trzydzieści pięć, mają 'pozostać w obozie. Ten ma być przeniesiony do Krupego, gdzie już oboźny upatrzył znacznie lepsze do jego założenia i obrony miejsca. Regimentarzem nad stojącymi tam siłami zostaje ustanowiony cze-śnik Łużnicki. Tak towarzysze, jak i ich pocztowi biorą zapasowe konie. Drzewo i skrzydła husarze mają pozostawić. Chorągwie pójdą komunikiem bez żadnych tobołów czy troków i każdy, tak pancerni jak i dragoni, ma mieć usarskie wyposażenie, a to: kubek skórzany do wody, płócienne wiaderko do pojenia koni, cv> 38 oo trzy pęta dla nich, kańczug i trzy łokcie sznura do wiązania jeńców. Prócz tego prowiant na dni pięć, Juk lub strzelbę, jaką kto ma, i dość ładunków do niej. Wymarsz jutro o świcie. Straż przednia jak i boczna tylko w dwa rzuty, chorągwie wyznaczy mości strażnik. Kierunek na Zamość, a dalej obaczym, co Bóg da. ¦" Starszyzna spojrzała po sobie z ukontentowaniem, bo oczy hetmańskie świeciły ogniem wróżącym wiarę w siebie, a i słowa były takie, jakich oczekiwali i do których z tym wodzem nawykli — jasne i krótkie. Pierwsze dwa dni Damian przechadzał się po mieście, raz i drugi zaszedł do kościoła na krótką modlitwę, ale żadnych kroków dla wypełnienia swego zadania nie czynił. Przede wszystkim bowiem chciał się przekonać, czy nikt go nie śledzi. Wolny zaś czas spędzał w gospodzie przy kuflu 'piwa i na grze w szachy z gospodarzem, co pozwalało mu na nawiązanie bliższych z nim stosunków. Już -następnego dnia posłyszał bowiem, jak imć Hagan proponował partię jednemu i drugiemu znajomkowi, spotykał się jednak z odmową, bo każdy po wypiciu kufelka śpieszył do swoich zajęć. . ' Znając dobrze tę grę, zaproponował więc oberżyście swój udział, co spotkało się z wręcz radosną aprobatą." Na grze spędzali przedobiednie godziny, kiedy gospodarz poczynił już zakupy prowiantów, a oberża była prawie pusta i nie trzeba było pilnować usługujących dziewcząt. Nadeszła pora, by odszukać ojca Brunetti. Żegoń przeznaczył na to czas popołudniowy, gdyż wcześniej kapłan mógł być zajęty służbą bożą. Rano zaś, jak zwykle, Hagan wyciągnął szachownicę i rozłożył ją na stole przed Damianem, sam siadając po drugiej stronie. , ¦ Grali jakiś czas w milczeniu, które przerwał oberżysta. Uniósł skoczka, jakiś czas trzymał go w palcach, zanim postawił na obrane miejsce, i odezwał się: — Jak tam z nową służbą waćpana? Macie już coś na oku? Damian pozornie pochłonięty sytuacją na szachownicy odpowiedział dopiero po dokonaniu posunięcia. — Nie spieszę z tym zbytnio. Chcę wybrać pana, który nie byłby gorszy od poprzedniego, a i — zrobił ledwie uchwytną przerwę — stał po właściwej stronie. Hagan nie podjął jednak natychmiast podsuniętego toku dalszej rozmowy. Uniósł ciemne oczy z szachownicy na Damiana i jakiś czas wpatrywał się swoim łagodnym spojrzeniem w jego 39 co R. 1 twarz. Wreszcie, jakby idąc za tokiem swoich myśli, rzucił od niechcenia: — Kto może wiedzieć, gdzie jest ta właściwa strona? — Mnie to wiadomo — uciął krótko i zdecydowanie młody mężczyzna. Oberżysta znów milczał przez chwilę, zanim spytał: — O co poszło, że Sobieski was odprawił? — Niechętnie to wspominam... No, wasz ruch. — Toć widzę, że niechętnie. O wszystkim mówicie, tylko nie o tym. Na czym was przyłapał? — Hagan spojrzał kpiąco na swego partnera. — Przyłapał? To tak sądzicie?! — Damian przesunął spojrzeniem po sali, jakby chcąc się upewnić, że nikt ich nie słyszy, po czym mruknął przez zaciśnięte nagle zęby: — Dziewkę mi popsował. A kiedym za szablę chwycił, pachołcy mnie za kołnierz z komnaty wyciągnęli. Gospodarz westchnął pochylając się nad szachownicą. — To tak... Rozumiem. Tacy oni są, ci nasi wielcy panowie... Za nic mają każdego, nawet i szlachtę. Tyle tylko, że tej w oczy kadzą, kiedy czas kreski zbierać. — Wiem to dobrze. Dlatego do nowej służby za bardzo nie spieszę. Trzy razy trza przymierzać, bo raz się ucina. Grali jakiś czas w milczeniu, jedynie Hagan mruczał pod nosem kilka taktów jakiejś śpiewki. Wreszcie przerwał,, zapowiedział szacha i odezwał się: — Powinniście pogadać z niektórymi dworakami. Wielu z nich tu przychodzi. Od nich najlepiej się dowiedzieć, u którego z panów warto służby szukać. — To wszystko ludzie z dworskiego obozu. Jak usłyszą, żem był u Sobieskiego, gadać ze mną nie zechcą. — Nie musicie o tym mówić. — Tego ukryć się, nie da. Jeszcze gotowi pomyśleć, żem jego konfident. — E, co też gadacie! — obruszył się gospodarz, obrzucając swego partnera szybkim spojrzeniem,' w którym błysnął wyraz, zaskoczenia. Po chwili jednak dorzucił, jakby zastanawiając się: — Tak, istotnie może to być. Uniósł rękę z wieżą,' jakiś czas trzymał ją w powietrzu mrucząc machinalnie: — Może to być... może to być... — Wreszcie zdecydował się, postawił figurę na szachownicy i oznajmił: — No, znów szach! Damian bez słowa zasłonił króla i czekał na dalsze posunięcie przeciwnika. Ten jednak, zamiast zająć się grą, wznowił rozmowę. oo 40 — Czy nie lepsza zatem byłaby zgoda? Co się stało, to się nie odstanie, a hetman przepomniałby może, żeście szablę na niego podnieśli, gdyby ktoś się za wami wstawił? Damian żachnął się. — Cóżeście to... oszaleli? Taką radę mi dajecie, po tym, com wam rzekł?! — Nie trza się złościć. Co innego ambicja, a co innego rozsądek. Nic już nie odmienicie, a żyć trzeba. Nie tak łatwo znajdziecie tu służbę po hetmańskim chlebie. — Nawet gadać o tym nie chcę! — Damian zamilkł ostentacyjnie dla okazania, jak jest urażony. Źródłem informacji, którą wbrew oczekiwaniu otrzymał szybko, był jeden z wikarych kościoła Św. Stanisława przy klasztorze dominikańskim. Damian dostał się do zakrystii i tam zagadnął jednego z młodych księży, czy nie 'wie, gdzie mógłby znaleźć opata Brunetti. Zagadnięty spojrzał z pewnym zdziwieniem na Damiana. — Jak to... czy nie wiem? Przecież wielebny opat honor uczynił naszemu klasztorowi i tu mieszka! Wiadomość była pomyślna, bo oszczędzała dalszych poszukiwań. W dodatku usłużny ksiądz przeprowadził go wśród klasztornych budynków, po czym zostawił przybysza samego przed drzwiami gościnnej izby klasztoru. - Damian ujrzał siedzącego za stołem ubranego w cudzoziemskie szaty mężczyznę w sile wieku, o długiej, pociągłej twarzy, nieco zadartym nosie i ciemnych oczach. Ucięta w klin broda i szczupły wąs, skręcony modą hiszpańską w dwa ostre groty, nadawały opatowi wygląd raczej wojownika niż kapłana. Po powitaniu Żegoń odezwał się po łacinie: — Przyszedłem pytać o zdrowie waszą wielebność w imieniu marszałka i hetmana wielkiego Sobieskiego. Nie wiem, czy pamiętacie mnie, bom jeno jego skromny sekretarz, ale miałem już honor widzieć waszą wielebność, a to w warszawskim kościele Karmelitów w dniu dwudziestym drugim maja. Opat przez chwilę wpatrywał się w przybysza nieruchomym spojrzeniem, przed którym ten nie odwracał' wzroku. Potem uśmiechnął się lekko. . — I ja sobie waćpana przypominam. Jakże zdrowie hetmana? — Bóg łaskawy trzyma go w opiece, ale i zmartwień nie szczędzi. — Tych nikomu nie braknie, a hetmanowi zwłaszcza teraz, kiedy poganin wasz kraj zalewa. — Opat westchnął nieznacz- 41 nie. — Proszę, siadaj waść — wskazał dłonią krzesło stojące obok stołu. Damian skorzystał z zezwolenia i od razu przystąpi! do sprawy. — Przybyłem z poruczeniem, by dojść, kogo dwór opłaca przy hetmańskim boku, jako że słuchy o tym już nie pierwszy raz do nas dotarły. Uchodzę za zwolnionego ze służby i zatrzymałem się w oberży niejakiego Hagana, a zwę się Damian Żegoń. Uznałem, że powinniście, wielebny ojcze, wiedzieć to o^ mnie. — Słusznie, synu. — Opat skinął głową. — W czym wszakże mógłbym ci być pomocny? I jam tu niezbyt chętnie- widziany jako poddany miłościwego pana Ludwika, a do tego sługa waszego prymasa. — Macie jednak lepsze, rozeznanie wśród dworu* wielebny ojcze, niźli ja, com dopiero tu przybył. Na początek chcę was prosić o nieco wiadomości. — Staram się istotnie oczu na świat nie zamykać. — Opat opuścił wzrok, przyglądając się złożonym dłoniom. Po chwili uniósł głowę i w zamyśleniu popatrzył na swego gościa. — Zwą tu stronników Francji i przyjaciół najjaśniejszego pana Ludwika XIV malkontentami... Ale jakże zwać tych, co nie bacząc na nieudolność i głupotę Michała przy nirn stoją? I to nie dla dobra kraju, bo z takim władcą próżno go szukać, jeno dla austriackich talarów. Trzymają się przeto spódnicy Eleonory. Nie neguję, że niewiasta to godniejsza szacunku niźli jej mąż, ale co rzec o tych wszystkich magnackich rodach, które gardłując za Leopoldem ku jej szkatule zerkają? Tych wszystkich Opalińskich, Zamojskich, Czarnieckich, Paco w, Radziwiłłów, z wyjątkiem może hetmańskiego szwagra, Michała, ale nieruchawy to pan i niskiego lotu. I wielu innych, których nie ma co wymieniać, bo ich nie spamiętacie. Jakże tych zwać? Entuzjastami? — Opat uśmiechnął się ironicznie. — Ale czego, pieniądza chyba? — Najniebezpieczniejszy z nich chyba Michał Pac? Tego nieruchawym nazwać nie można. A hetmana nienawidzi z serca. Inni zaś może w głębi duszy i dostrzegają jego miarę, ale nie widzą dla siebie korzyści, by za nim stać, bo Leopold więcej im przyrzeka niż Ludwik. Opat z wolna skinął głową. — Tak, to prawda. Pac nienawidzi Sobieskiego, bo wie, że dorównać mu nie może w wojskowej materii. Obaj są hetmanami wielkimi — tamten litewskim, ten koronnym. Ale Sobieski to chyba największy z tych wielkich, jakich mieliście tak dużo ostatnimi czasy — Koniecpolskiego, Żółkiewskiego, Chodkiewicza czy Czarnieckiego. Pac zaś poza przeciętność nie wychodzi" i myślę, że 42 cv> to jest źródłem jego nienawiści. Ale dlaczego taki pan Czarniecki, choć synowiec żlnarłego hetmana, ale sam jeno pisarz polny, nawet Paca prześciga w zawziętości ku Sobieskiemu, tegom dotąd dociec nie potrafił. A człek to niebezpieczny jak mało kto, bo i przebiegłości, i wytrwałości mu nie brak. Jego też i jego ludzi, poza Pacem, strzec się wam przyjdzie najbardziej... — W czym, wielebny ojcze, dostrzegacie to niebezpieczeństwo? — W tym chociażby, że Czarniecki mą na swoim żołdzie niejednego i w naszym stronnictwie. Toteż sporo wie z tego, o czym się u nas mówi i co zamierza. On wraz ze Stomem kieruje tymi konfidentami i za austriackie pieniądze ich przekupuje. ¦ Damian uśmiechnął się lekko. — Widzę jednak, ojcze wielebny, że i wy dostrzegacie wiele. Opat odwzajemnił uśmiech. — Bez tego nie mógłbym nic zdziałać. Mój pan Ludwik XIV to rozumie, a stać go na nieco więcej niż Paca czy może i barona Stoma, który tu strzeże interesów Wiednia. — Czarniecki podchmielony miał się chełpić, że oczu z malkontentów nie spuszcza. — No widzicie. A jak już o nim mówimy, to muszę" waści ostrzec zwłaszcza' przed jednym z jego zaufanych sług, niejakim Błażejem Rysiewiczem. Ma to być przebiegły i lubujący się we krwi człowiek. Strzeż się go, gdyby stanął ci na drodze. Aha. jest też jeszcze i drugi, może nie tak okrutny, ale lisiej chytrości dworak. Zwie się Czermak, jest skarbnikiem i szafarzem pana pisarza polnego. Nic jednak bliższego o nim nie wiem, ale ci dwaj są najważniejsi. Co zaś.do Paca, to jego ulubieńcem i zaufanym, któremu porucza najtajniejsze sprawy, jest niejaki Ino-wicki, też oczajdusza i huncwot. Ale trzeba przyznać, że człek odważny. Przed byle czym się nie cofa, a i przemyślności mu nie brak — Widzę z tego, że niełatwe czeka mnie zadanie. — Niełatwe, synu, istotnie. I niezbyt bezpieczne, przed czym specjalnie cię ostrzegam, bo niejedne już zwłoki straż miejska rankiem' na ulicy znajdowała, ludzi różnego stanu, których po uśmierceniu nie obrabowano, toteż nie zwykłych zbójców była to sprawka. • — Zbytnio strachliwy nie jestem, ale za ostrzeżenie dziękuję. — To źle, synu, że nie jesteś. Lekkomyślnością bowiem jest zbytnia dufność w siebie. — Dziękuję, ojcze wielebny, za te wiadomości i upraszam o pozwolenie spotkania z wami, jeśliby zaszła taka konieczność. — Ale tylko konieczność. Bez ważnej potrzeby tu nie przy- oo 43 ehodź. Musimy trzymać się od siebie z daleka. Zresztą ponoć miłościwy pan lada dzieć Lublin ma opuścić, bo pospolite' ruszenie już się w Gołębiu zbiera. Być może, że i mnie uda się za nim podążyć. Ostanę tylko wówczas, gdyby król jechał sam, a dwór królowej tu by pozostał. Damian uznał, że powinien już zakończyć tę rozmowę. Na jego głęboki ukłon opat odpowiedział skinieniem głowy z pożegnalnym gestem dłoni. Jak zwykle w przedpołudniowych godzinach sala oberży była nieomal pusta. Kręciła się po niej tylko jedna z usługujących dziewczyn i to raczej zajęta porządkami za szynkwasem niż obsługą zaledwie paru gości. W zielonkawym świetle sączącym się przez oprawne w ołów szybki mało co było widać, toteż Damian siadł jak najbliżej okna, bo spodziewał się, że jak zwykle nadejdzie gospodarz. Istotnie nie upił nawet pół kufla podanego mu piwa, kiedy z pomieszczeń kuchennych wyszedł Hagan i na jego widok wyciągnął spod lady kasetę z szachami. Rozpoczęli wkrótce grę, która zdawała się absorbować obu do tego stopnia, że poniechali rozmowy. Oberżysta jednak po dłuższej chwili pierwszy przerwał panujące milczenie. — Jakże idzie waćpanu poszukiwanie? — rzucił odkładając do pudła zabitą figurę. — Jest coś na widoku? — Nie za wiele. Dotychczasowa służba u Sobieskiego utrudnia starania. — Bo przy królewskim dworze mało przychylnych hetmanowi panów. Ale przecież są i tacy. Z nimi musicie gadać. Damian w odpowiedzi mruknął z przekąsem. — Wolę jego wrogów. Ale ci z kolei nieufnie na mnie patrzą. — Mówi przez waćpana zawziętość. To zły doradca. — Natury nie zmienię — oświadczył krótko młody mężczyzna nie unosząc głowy znad szachownicy., Po chwili jednak spojrzał na swego partnera, jakby uderzony pewną myślą. — A wy nie moglibyście mi pomóc? Albo chociaż poradzić? Tak różne wieści otrzymuję o tutejszych panach, że we łbie mam już kołowrotek i sam nie wiem, kiedy słyszę prawdę, a kiedy kto jeno gada, aby gadać! — Za mało znaczę i za mało znam dworskich ludzi, bym mógł coś zdziałać. — Ale dużo tu u was bywa magnackich dworzan, a i królewskich takoż. — A bywa, te prawda. A u którego z wielmożów chcielibyście najbardziej służyć? cvi 44 ¦— Jakem rzekł, sam jeszcze nie wiem. Zdałbym się na wasz wybór. Może będziecie mieli szczęśliwą rękę. — Hm... No zobaczymy. Coś mi chodzi po głowie, ale czy się uda, nie wiadomo. Prawdę mówiąc, wolałbym, abyście sami coś znaleźli. Służba będzie nie po waszej myśli, mnie winić będziecie! — Co też, panie gospodarzu, mówicie! Nic, jeno tylko moją wdzięczność sobie zyskacie! . — Oby... — mruknął Hagan z powagą. Dalej grali już w milczeniu. Damian wyszedł Bramą Grodzką na zamkowy most i po przebyciu go wkrótce dotarł do zamku. Nie zatrzymywany preez straż minął bramę i znalazł się na zamkowym podwórzu. Panował tu tak duży ruch, kręciło się wszędzie tyle ludzi, że przestał się dziwić obojętności bramowej straży na tę dwukierunkową wędrówkę. Osoba królowej i jej dworu stanowiły przyczynę tego ruchu: pędzili gońcy, kręcili się dworzanie, służba, zwykła czeladź, nachodzili kupcy i dostawcy dworu. Zagadnąwszy tego i owego Damian dowiedział się wreszcie, gdzie znajdzie Świrskiego. Pełnił on służbę królewskiego piwni-; czego i miał znajdować się w gospodarczej części pałacu, na parterze głównego budynku. Damian znalazł właściwy korytarz oświetlony z jednej strony szeregiem okien. Po drugiej widniały liczne drzwi. Kiedy je mijał, jedne z nich otworzyły się raptem i ujrzał w nich Justynę. Na jego widok znieruchomiała z naręczem obrusów na ramieniu i ręką na klamce. Żegoń zatrzymał się również i tak stali chwilę przyglądając się sobie w milczeniu. Młody mężczyzna pierwszy przyszedł do opamiętania. Ukłonił się głęboko, po czym powitał dziewczynę z uśmiechem. — Oto, co znaczy mieć szczęście! Nie przypuszczałem, że spotkam tu waćpannę! — Ja takoż waćpana! — Bardzo pilno waćpannie? — E... nie bardzo. Pełnię nadzór nad stołową bielizną najjaśniejszej pani — wyjaśniła. — Nikt na mnie nie czeka. Jakby w milczącym porozumieniu podeszli do okna. Dziewczyna złożyła na parapecie swój ciężar i podniosła oczy.ku towarzyszowi. — Usłyszałam już, że waćpan nie do mnie przybył — rzuciła z filuternym uśmieszkiem. — Co zatem waści tu sprowadza? 45 co — Rad bym przyjść do waćpanny specjalnie, ale nie wiem, jakbym został przyjęty? -— odpowiedział z nutą przekory. — Roboty tyle nie mam, aby nie starczyło czasu na gawędę! — Jako stronniczka hetmana mogłaby waćpanna nierada mnie widzieć. —. To nie moja sprawa! — prychnęła. — Współczuję jeno waści, że służbę u tak wielkiego męża straciłeś! — Cóż robić? — westchnął nieco obłudnie Damian. — Los człowieka popycha niby wodny nurt źdźbło słomy. — Nie możecie rzec, o co poszło? Może dałoby się rekuzę odmienić? Przestała się uśmiechać i spojrzała Damianowi w oczy. Ten w milczeniu zaprzeczył głową, nie odwracając wzroku od dziewczyny. Wreszcie odezwał się: — Nie warto wspominać przyczyny. Złości w sercu już nie mam i być może jeszcze się hetmanowi przydam, toteż nie mówmy o tym więcej. v Justyna jakby zastanawiała się nad czymś, po czym spytała: — Szukacie zatem nowej służby? — Właśnie. I w tej sprawie chcę pomówić z panem piwnicznym Świrskim. — Znajdziecie go w końcu korytarza, ma tam swoją izbę. A na mnie już czas! — Ujęła za leżące obrusy. — Poczekajcie jeszcze chwilę. Tak rad z wami gadam. — Doprawdy? — Na usta dziewczyny powrócił uśmiech. — Sądziłam, że wasze troski ważniejsze niźli gadanie z białogłową? — Ważniejsze być może, ale nie tak przyjemne. — Niecny z was pochlebca, nic więcej! — Zatem nie będę natrętem? Opuściła powieki i odpowiedziała, lekko zarumieniona: — Nie będziecie... — A jeśli usłyszycie, że któryś z panów chciałby wziąć sekretarza, to mi donieście, dobrze? Wiecie, gdzie mnie szukać, bom przez mości starostę izbę znalazł. — Tak, wiem — skinęła głową. — Jeśli coś usłyszę, zaraz pacholika przyśle! — Dzięki waćpannle. — Damian zamilkł na chwilę, a wreszcie dorzucił: — I jeszcze jedno... Gdybyście coś usłyszeli o sprawach hetmańskich, to nie piszcie, jeno mnie wezwijcie. Ale to mówię w zaufaniu i o sekret proszę. Przecież życziiwaście hetmanowi? — Z całego serca! — rzuciła spontanicznie, patrzącmu w oczy. — A może i mnie choć trochę? * Opuściła powieki i znów zarumieniła się. oo 46 tv> H — I wam, trochę... — Zatem teraz was pożegnam z tą nadzieją w sercu, że przy waszej pomocy odzyskam łaskę hetmańską. — Wyciągnął ku niej rękę, ale że nie unpsiła nadal powiek, nie dostrzegła tego gestu. Po chwili odezwała się, jakby idąc w ślad za swoimi myślami: — Coś mi się widzi, że wcale nie potrzebujecie jej odzyskiwać! Spojrzał na nią, zaskoczony tymi słowami. — A to dlaczego?! — Tak mi się wydaje. Pułkownik nie byłby z wami w, tak dobrej komitywie, jak to okazywał u nas na obiedzie. Dziewczyna była bardziej spostrzegawcza, niż mógł się tego spodziewać. Gorzeński istotnie nie zachował dostatecznej ostrożności. Było jednak'za późno na utyskiwanie. — Pułkownik był mi życzliwy, bo może z dobroci serca nie chciał zdradzać, żem został odprawiony. To jednak w niczym mego położenia nie zmienia. — Może i tak. A jeśli nawet nie mówicie mi prawdy, ważne chyba są ku temu przyczyny. . — Dzięki z serca za te słowa. Doprawdy już muszę waćpannę pożegnać, ale ostanę z obrazem waszym w oczach... Dziewczyna chwyciła obrusy i szumiąc spódnicą pobiegła korytarzem. Świrski okazał się starszym już, nieco przygarbionym człowiekiem o siwych wąsikach i łysej zupełnie czaszce. Długi nos z pionowymi zmarszczkami po obu stronach nadawał jego twarzy melancholijny, a nawet nieco płaczliwy wygląd. Przeczyły jednak temu wrażeniu małe, jasne, ostro patrzące oczy. Izba była nieduża, z łożem stojącym w kącie, stołem u okna. Skrzynia pod ścianą i parę zydli służyły do" siedzenia. Swirski wskazał jeden z nich gościowi, sam przysiadając na skrzyni. Po wygłoszonym powitaniu, gdzie znalazło się' i hasło wskazane przez hetmana, stary przesunął po Damianie powolnym spojrzeniem, po czym spytał: — Co mi waść chcecie rzec? — Przychodzę do waćpana z prośbą o pomoc. Hetman upewnił mnie, że takową otrzymam. — I praw był mości pa"n hetman. Na starego Swirskiego So-biescy zawsze mogą liczyć. — Dostałem poruczenie, by dojść, kogo u nas mają na swoim żołdzie tutejsi wielmoże z austriackiego stronnictwa. Niełatwa to sprawa i bez pomocy wiele nie zdziałam. — O jaką zatem pomoc waści chodzi?* — Byście wy sam, mości panie Świrski, zwrócili na to swoją oo 47 cv uwagę. Przypuszczam też, że nie tylko znacie wszystkich na dworze króla, ale takoż i dworach wielmożów, którzy tu przebywają. Może powiecie mi zatem co nieco o ludziach, których wymienię. ¦— O kogo waści chodzi? — Mam na myśli takich trzech jegomości, o których rad bym wiedzieć jak najwięcej. Jeden służy u Paca, dwaj u Czarnieckie-go. — Jak się zwą? — Pacowy zaufany zwie się Inowicki. Znacie go? Świrski zachichotał. :— Wielu go zna, nie tylko ja, bo niejednemu sadła za skórę zalał! To istotnie Pacowy famulus i najzaufańszy sługa! — Co mi możecie o nim powiedzieć? Jak wygląda? Gdzie przebywa? — Wysokie chłopisko i żylaste. Rębajło przedni i człek odważny, ale sumienia w nim nie znajdziecie. Przebywa tam, gdzie i hetman, a że Pac teraz w Lublinie, to i on także. A dwór Pa-cowski stoi kwaterą w pałacu Radziwiłłów. — A ludzie Czarnieckiego? Jeden zwie się Rysiewicz, drugi Czamer... Świrski gwizdnął pod nosem. — Muszę przyznać, że celnie trafiacie! Bo to takie same. psy> jeno nie Paca, lecz Czarnieckiego! — Co wiecie o nich? — Rysiewicz młody jeszcze i nawet urodziwy, ale diabelska to uroda. Twarz ogorzała, włos w brodzie i na głowie ciemny, oko takoż, ale gorejące jak u wilka, z którym naturą mało co się różni. Postać zgrabna, jeno twarz szpeci blizna po cięciu szablą. Ma pachołka, ten nazywa się Boczuga, o którym rzeklibyście, że to jeszcze otrok osiemnastu lat nie mający, bo bez zarostu, o płowej czuprynie i piegowatym licu. Oczy ma jednak takie, że jak się w nie spojrzy, to człowiekowi zimno przez kości przechodzi... wodniste jakieś, puste i nieruchome jak u zmarłego... — Dobrze się dobrali... — Mówią, że gorszy niż jego pan. Są zawżdy razem i jeden baczy za plecy drugiego. Mieszkają takoż we dworze Radziwiłła, za cerkwią Św. Ruryka. — A Czamer? — To już inny rodzaj człowieka. Ten nikomu złego słowa nie powie, nie mówiąc już o podniesieniu ręki. Każdemu przytak- ¦ nie, każdego obdarzy pochlebnym słowem, ale to bestia kuta na cztery łapy i podstępny lis. Leciwy już nieco, tak jak i ja, tylko tuszy większej. Twarz pełna, nalana, czerwona, oczy małe, ledwie zza tłustych policzków widoczne. To szafarz i skarbnik pisarza, po 48 cv jako i tamci oddany mu duszą i ciałem. Kiesą pisarską rządzi, wszystkie pieniądze, jakie tamten dobędzie, przez jego ręce przechodzą, ale to człek drobiazgowy do przesady, więc Czarniecki mu ufa. — Kwateruje także na dworze Radziwiłła? — Nie. U swojej siostry, starej wiedźmy, która stale tu mieszka. Na Bagiennej pod trzecim. Mały dom z sadem i szopą na konie. Damian pozostawił swój adres przypominając o poruczeniu i pożegnał starego. Kiedy zaś dotarł do mostu na fosie, wydało mu się, że widzi za sobą twarz, która już przesunęła mu się przed oczami w czasie drogi do zamku. Zatrzymał się więc nieco dłużej przy poręczy, udając, że przygląda się pokrytej rzęsą, nieruchomej wodzie stojącej pod mostem. Gdy zaś zerknął znów za siebie, stwierdził, że ów człowiek również przystanął, niby gapiąc się na przechodniów. Damian nie miał wątpliwości, że jest śledzony. Ale kto tak prędko i tak gorliwie zainteresował się jego osobą? Tego samego dnia wieczorem, kiedy skończył kolację, przy kubku miodu zastanawiał się właśnie, czy iść już na górę w ślad za Pigwą, czy też nadal poobserwować zatłoczoną salę, a zwłaszcza pewien jej kąt, gdzie siedzieli rozparci przy stole dwaj młodzi szlachcice, coraz ujmując kubki i rozprawiając o czymś z ożywieniem Pamiętając opis Swirskiego poznał ich od razu — a to dzięki bliźnie na twarzy jednego i płowej czuprynie drugiego. Rozważanie rozstrzygnął jednak oberżysta. Zbliżył się do stołu, przysiadł obok i szepnął mu do ucha: — Mam tu właśnie dwóch dworzan pana pisarza polnego. Może chcielibyście z nimi pogadać? Już im o wajpanu mówiłem i proszą do siebie na pogawędkę... — Dziękuję, mości Hagan!— rzucił z akcentowanym wylaniem Legoń. — Jestem bardzo wdzięczny, że pamiętał pan o mnie! Kiedy podeszli do pijących, obaj dla okazania znajomości dobrych manier wstali, kłaniając się swemu gościowi. I pan, i. jego pachołek, a właściwie towarzysz, ubrani byli dostatnio i jednakowo, w adamaszkowe, barwne żupany i narzucone na ramiona - ferezje z dobrego sukna. Cienkie pasy spinały ozdobne esy, a szable mieli zawieszone na rapciach przetykanych złotą nicią. Rząd guzów zapinających żupany mienił się srebrem w świetle stojących na stole świec. Damian wymieniając uścisk ręki zobaczył najpierw utkwione — Ostatni zwycięzca CO 49 CV) w siebie czarne oczy, których spojrzenie wbiło się w jego źrenice niby sępie szpony. Z kolei ujrzał wzrok,, który nie wyrażał nic, poza obojętną, chłodną dociekliwością oprawcy, taksującego swoją ofiarę. Kiedy już usiedli, a gospodarz poszedł wykonać zamówienie przyjętego do stołu gościa, Rysiewicz zagaił rozmowę, od razu przystępując do rzeczy. — Słyszałem od Hagana, że" waszraość szukasz służby, boś wpadł w jakoweś tarapaty? ' — Tak bym tego nie nazwał, ale istotnie musiałem porzucić swego dotychczasowego patrona. — Któż nim był? — pytanie zostało rzucone obojętnym tonem. — Pan hetman wielki, Sobieski. — Fiu... —; gwizdnął lekko Rysiewicz udając, zdziwienie. — Nie szkoda było waści porzucać taką służbę? — Tak się złożyło... Ale dlaczego to, wybacz waść, mówić nie będę. — Jakowaś sekretna sprawa? — Dla mnie tak. - .. — Hm... No cóż... Prosił mości Hagan, abym się nieco rozejrzał, czy nie będzie można waści pomóc. Mam wobec niego dług wdzięczności, więc obiecałem rzecz rozpatrzyć. Ale wasza powściągliwość utrudnia mi zadanie, bo każdy przecież będzie pytać o przyczynę porzucenia takiej służby. — Mimo to nie powiem, mości panie Rysiewicz, choćby mnie nożem krajano! — wykrzyknął z celową emfazą Damian zdając sobie sprawę, że -jego wersja już jest znana. — Trudno, niech się dzieje, co chce, a powiedzieć nie mogę! — Boicie się waszmość o swój szlachecki honor? — uśmiechnął się ironicznie Rysiewicz. — Można by tak rzec, ale nie w takim znaczeniu, o jakim myślicie! O żadne przeniewierstwo nie idzie! Jeśli jednak nastąpi chwila, kiedy trzeba będzie prawdę wyjawić? — Może wówczas i wyjawię, ale w cztery oczy i tylko temu, kto o mojej służbie będzie postanawiać! — A co potraficie? — Ukończyłem filozofię w krakowskiej akademii. Znam dobrze łacinę, niemiecki... . — Zapewne i francuski też! — po raz pierwszy zabrał głos Boczuga, jednocześnie wybuchając śmiechem. — Francuski nieco mniej. — Damian udał, że nie zrozumiał aluzji. cvj 50 cv> Przerwali na chwilę rozmowę, bo dziewczyna przyniosła zamówiony dzban z winem. Kiedy odeszła, napełnili kubki, a Ry-siewicz podjął temat. — Służba przy boku hetmańskim nie ułatwi 1wam poszukiwań na dworze królewskim. Dlaczego nie szukacie jej u przyjaciół hetmańskich? Tu ich chyba nie ma? — zawiesił głos. Damian zmarszczył brwi, starając się nadać spojrzeniu ponury wyraz. -— Bo przestałem być przyjazny jego przyjaciołom. — Machnął ręką i odwrócił głowę, by dać do zrozumienia, że nie chce więcej o tym mówić. —¦ Skoro tak mało mówicie o sobie, waszmość Żegoń, nie sądzę, abym zdołał wiele dla was zdziałać. O sobie — tu Rysie-wicz zrobił małą przerwę, zanim dorzucił: — i o hetmanie... A dużo byłoby chętnych, by o nim coś niecoś usłyszeć. — Nie mam też zamiaru wciąż milczeć. Ale nie wydaje mi się, aby teraz była po temu pora. — Ze swej strony Damian położył nacisk na słowie „teraz". — Może i macie rację. No cóż, rad bym łaskawemu Hagano-wi dogodzić, ale wpierw muszę pomyśleć, z kim by było najlepiej o was pogadać. Mieszkacie w tej oberży? — Tak, wraz z pachołkiem. :— Zatem wiem, gdzie was w razie potrzeby znaleźć. No, wasze zdrowie... Uniósł kubek, upił nieco wina i zaczął mówić o czymś innym. Tak się złożyło, że w parę dni potem panna Justyna w czasie kolejnego pobytu u swego krewnego spędzała z nim popołudnie sama, gdyż pułkownik Gorzeński przebywał stale poza domem prowadząc ponoć ważne rozmowy z dygnitarzami dworu. Weszła do pokoju wuja ze szmatką w ręku, by powycierać kurze, jako że służba, jak zwykle niedbała, dawno już tego nie czyniła. Zastała go siedzącego nad księgą, w której prowadził dworskie rachunki. Spojrzał na-nią przez ramię, skrzywił się, ale nic nie mówiąc znów pogrążył się w robocie. Juta zaczęła kręcić się po izbie, odkurzając sprzęty i przesuwając je na inne, bardziej w jej mniemaniu właściwe miejsca. Jakiś czas robiła to w milczeniu, wreszcie w pewnej chwili odezwała się: — Szkoda mi pana Żegonia... — Ehm... — mruknął w odpowiedzi Rudnicki, zajęty swoją pracą. — Musi teraz szukać zatrudnienia. A swoją drogą ciekawe, c«o 51 oo dlaczego porzucił służbę u jaśnie wielmożnego hetmana. Musiało zajść coś ważnego, bo nasz pan hetman sprawiedliwy i dobrego serca, a pan Żegoń też wydaje się być grzecznym człowiekiem. — Co tam rezonu jesz? — zdawkowo rzucił zarządca nie odwracając głowy od księgi. — Dziwno mi, że mości Żegoń porzucił służbę u hetmana. — Skoro ci dziwno, to go spytaj, a mnie nie psuj liczenia! — Jużem go pytała, ale zbył mnie byle czym! — Spytałaś go? A kiedyż to? Przecież przy wieczerzy nic ze sobą nie gadaliście! — Dopiero teraz Rudnicki zainteresował się rozmową. Dziewczyna uśmiechnęła się. — Rada bym wówczas z nim pogadała, ale nic do mnie nie mówił. Chyba jednak nie był mi niechętny, bo co i raz ku mnie spozierał... — Spozierał, sikoro, boś ku niemu ślepiami strzelała! Myślałaś, żem nie widział? — Możem czasami i zerknęła. Zauważyliście, mości wuju, jakie ma spojrzenie? Niby spokojne, ale takie... No, mniejsza z tym! — Kiedy z nim gadałaś? — powtórzył pytanie zarządca nie zwracając uwagi na zwierzenia siostrzenicy. — Na zamku, onegdaj. Spotkałam go na korytarzu. Pogawędziliśmy co nieco, ale przyszedł nie do mnie, ino pytał o pana Świrskiego. — Świrskiego? Aha, już wiem! Zapewne przez niego chce szukać nowej Służby. — Czy hetman go wygnał, czy odszedł sam? — Nie wiem tego dokładnie — zbył siostrzenicę Rudnicki, ale ta nie zmieniła tematu. — Nie wiecie? Takoż i pan Żegoń jakoś nie chciał o tym mówić. — Cóż w tym dziwnego? Przykra mu ta sprawa, to i mówić o niej nie chce! — Ale jednak do nas przyjechał, a i z pułkownikiem, przyjacielem hetmana, był w dobrej komitywie. Tu pan zarządca całkiem już przestał zajmować się rachunkami. Obrócił się do dziewczyny i rzucił ze ściągniętymi brwiami: —¦ Nie babskie to sprawy i głowy sobie tym nie zaprzątaj! Też mi mądrala! — Coście tacy gniewni, mości wuju? Cóżem złego rzekła? — Nie lubię, jak białogłowy w męskie sprawy wtykają nosa! — Rudnicki sapnął z irytacji, ale coś mu zaraz musiało przyjść do głowy, bo uśmiechnął się nieznacznie pod wąsem i dorzucił: — cvd 52 Im mniej będziesz o tym mówiła, tym lepiej, bo gotowaś na mnie przykrości sprowadzić! — Na was? — Justyna uniosła brwi ze zdziwienia. — Ano, tak! Przecież choć hetman na niego gniewny, do stołu prosiłem w jego domu, a i pismo do oberżysty dałem! Będziesz o tym za dużo gadać, to do hetmana dojdzie i za twój język ja po nosie oberwę! Dziewczyna już od dłuższej chwili zaniechała swoich czynności i rozmawiała stojąc ze ściereczką w ręku. Teraz spojrzała badawczo na wuja. — To w istocie prawda. Nie obawiajcie się zatem, nikomu słówka nie powiem! — Po czym dorzuciła jednak, wywołując nowy niepokój u pana zarządcy: — Ale mimo to ciekawi mnie, co też między nimi zaszło? — Coś, u czarta, tak się uczepiła tej sprawy! — rozzłościł się już na dobre. — Nie masz innych zmartwień?! — Żal mi mości Żegonia... Może by się dało jakoś to naprawić? Albo pomóc, by znalazł dobrą służbę? Jak sądzicie? — Jeszcze raz cię upominam, abyś nie wsuwała nosa tam, gdzie nie trza! Zapamiętaj to sobie waćpanna i dość o tym! Juta spojrzała na rozzłoszczonego opiekuna, ale wobec jego irytacji już się nie odezwała. Krasnobród. Narol. "rów Z jednostajnym, usypiającym szumem bił w płótna namiotów gęsty deszcz. W ciemnościach przedświtu rozległo się pierwsze trąbienie. Buczący głos surmy przedzierał się przez wodną zasłonę i brzmiał ponad uśpionym obozem. Zaraz potem zaszumiał gwar nawoływań, rozkazów i dosadnych przekleństw. Czeladź natychmiast przystąpiła do karmienia koni i przygotowywania strawy dla panów towarzyszy i ich pocztowych, bo do drugiego trąbienia pozostawała tylko godzina. A drugie trąbienie był to już sygnał do wymarszu. Toteż uwijali się szparko, tym bardziej że rozpalanie ognisk nie było łatwe. Wszędzie stała woda, lała się z nieba, chlapała pod nogami. Pachołcy jednak byli obyci i sprawni. Wybierali miejsca co wyższe, kopali jamy, rozciągali nad nimi płachty,, a pod nimi dopiero rozpalali ogień z drewien, które na taki wypadek chowano w wozach. Płachty nie rozciągano zbyt nisko, by było dość miej- 53 Al Rc dc i sca na zawieszenie kociołka i nie sięgał jej płomień. Od żaru zaś chronił padający deszcz. Każdy wiedział, co ma czynić, mając już wojenne doświadczenie. Toteż bieganina i chaos, jakie zapanowały w obozie, były tylko pozorne, w istocie bez próżnego miotania się i poszukiwań. Kiedy więc w godzinę po pierwszym trąbieniu rozległo się drugie, zaraz zaczęły na obszernym majdanie stawać chorągwie, a nie upłynęły i dwa pacierze, jak przed szeregami przeleciał orszak hetmański. Wnet też padły pierwsze komendy. Chorągiew za chorągwią ruszały z miejsca, ciągnąc ku obozowej bramie. Hetman wyprowadzał ich dwadzieścia sześć, z czego sześć lekkich, cztery dragońskie, cztery usarskie idące b'ez drzewa, a reszta towarzyszy pancernych. Razem około trzech i pół" tysiąca żołnierza. Wyruszali zaś przeciw Tatarom przybyłym z turecką armią, których liczono, choć pewnie z przesadą, na blisko sto tysięcy. Tyle jednak, że rozproszonych na znacznej przestrzeni, bo czambuły szły po jasyr, a nie do bitwy, więc w różne strony. Jak donosiły języki, zagony buszowały już qd Przemyśla aż po Ułanów, leżący niedaleko Sandomierza, w widłach Tanwi i Sanu. Chorągwie wyszły na trakt wiodący do Zamościa, pozostawiając z lewa Krasnystaw, i rozciągnęły się długim wężem na drodze. W pierwszym brzasku migotały na niej pasma wody w bruzdach kolein i plamy licznych kałuż. Końskie kopyta kląskały w błocie, rozpryskując je wysoko, tak że niejedna pacyna bryznęła na żołnierską twarz, ale zanim starła ją ręka, już została zmyta deszczową strugą, pozostawiając jeno na licu pasma brudu." Jaśniało, ale wolno, więc na sto sążni jeszcze nic nie było widać, gdyż deszcz przesłaniał krajobraz mglistą zasłoną. Nawet mijane po bokach traktu brzozy wydawały się tylko nikłymi plamami niewiadomego znaczenia. Dalszą zaś przestrzeń zasłaniały gęste nici wody, migającej gąszczem kropel w szarości mgły. Wojsko szło jednak w tę szarość pewnie, bo straże, tak przednie jak i boczne, wyszły już o północy, a że gońców żadnych nie było, okolica musiała być bezpieczna. Toteż jeźdźcy otulając się w burki coraz bardziej nasiąkające wodą przecierali twarze i pry-, chali spod wąsów. Jazda -była monotonna, bo oko nie mogło niczym się pocieszyć, Ci, którzy jechali w dalszych szeregach, widzieli przed sobą tylko plecy pierwszych towarzyszy i mokre zady ich wierzchowców, ale dalej obraz ten zamazywał się, kontury otulonych opończami postaci stawały się coraz bardziej szare, zatarte, dopóki nie zakryła ich mgła i deszcz. Żo'nierze kiwali się w siodłach zgodnie z ruchami koni człapiących po błocie. Tu i ówdzie odzywały się rozmowy, ale cichły cv 54 szybko, bo uporczywy, gęsty deszcz odbierał, ochotę do pogawędek. Po jakimś czasie minęli Izbice, wreszcie Stary Zamość, co oznaczało, że odbyli już pół drogi. Na koniec dotarli do Sitańca, wsi leżącej pod samym Zamościem. Tu czekał na hetmana goniec od porucznika Ząwiszy, który prowadził straż przednią, z zawiadomieniem, że zgodnie 4 rozkazem omija Zamość i idzie na Mokre i Topornicę. Po wysłuchaniu tego meldunku hetman zarządził trzygodzinny postój, a że nieprzyjaciela w pobliżu nie było, zezwolił żołnierzom — komu się poszczęści — szukać schronienia w stodołach i chłopskich chałupach,, jako że deszcz nie ustawał. Pachołkowie towarzyszy zatroszczyli się więc o siano dla koni, a dla siebie o gorącą strawę, nie bez chłopskich lamentów. Pletman zaś wraz z pułkownikami szukał schronienia w domu sołtysa, najokazalszym we wsi. Tam też kazał wezwać Tuczabę, któremu podyktował orędzie do hetmana Haneńki, stojącego z dwoma tysiącami kozaków w Zamościu. W orędziu tym zawiadamiał o swojej wyprawie i zapraszał „w kompanię przeciw nieprzyjacielowi". Po wygotowaniu pisma Tuczaba zaraz pchnął gońca do odległego o pół mili Zamościa, polecając zgodnie z hetmańskim rozkazem, by oddał go do własnych rąk kozackiego dowódcy i bez odpowiedzi nie wracał. Nie było czasu na długie gotowanie, ale sołtysowa dowiedziawszy się, kogo ma na kwaterze, sama zakrzątnęła się koło posiłku. Jajecznica zaś, którą przyrządziła, starczyła nie tylko dla starszyzny, ale i młodszych rangą dowódców. Potem znalazło' się i piwo — choć cienkie, ale przecie lepsze do posiłku niż mleko. A po niespełna dwóch godzinach za oknami rozległ się tętent konia. Opowiedziawszy się straży wpadł do izby wysłany goniec — Masz waść odpowiedź? — spytał żywo hetman, wstając zza stołu. — Mam, wasza miłość.1 — Goniec vvyciągnął z zanadrza zalakowany papier. Sobieski szybko przełamał pieczęć i przebiegł pismo oczami, po czym gniewnym gestem rzucił je na stół. — Odmowa? — spytał strażnik koronny Bidziński domyślając się z tej reakcji treści odpowiedzi. — Co pisze? — Wykręca się sianem. Ponoć bez królewskiego rozkazu wyjść w pole nie może. — Gdyby chciał, mógłby jeno zażądać rozkazu na piśnie — odezwa! się pułkownik Gorzeński, który po częściowo tylko udanej misji w Lublinie zdążył przed wymarszem powrócić do obozu. cv) no 00 — Ba, gdyby chciał, gdyby chciał! — parsknął Sobieski. — Ale on woli tyłek grzać i nie pozbawiać się królewskiej protekcji przy mnie stając! — Byłoby to spore wzmocnienie naszych sił — westchnął Zbróżek. — Nie zginiemy i bez niego — rzucił z przekonaniem pułkownik Łaźnicki, mąż' już w latach, ale jeszcze bez strzemion zdolny skoczyć na konia. Opinia ta jakby wyczerpała temat. Hetman mruknąwszy: „No, Bóg z nim", zaczął wydawać rozkazy dotyczące dalszego marszu. Wkrótce też chorągwie ruszyły w drogę na Krasnobród obchodząc Zamość od zachodu. Deszcz nie ustawał. Był może nieco mniej rzęsisty, ale nadal uporczywy i naprzykrzony. Stukał po hełmach i kirysach, strużkami wody dostawał się za kołnierze, do reszty nasycał burki i opończe, moczył do cna, ściekał po twarzach, spływał po wąsach i brodach. Żołnierz był jednak nawykły do trudów i uprzykrzeń, jakich nie szczędziła natura. Toteż kulił się tylko w łękach, wciskał głowę w ramiona i szukał ulgi w przekleństwach, rozważając, co lepsze, czy ta zalewająca go woda, czy skwar letnich dni, kiedy gardła nie było czym zwilżyć, a żar rozpalonych blach tamował dech? Czy może mróz, co obezwładniał ramię przed bitwą, okulawiał konie grudą i ranił im pęciny skorupą lodu zamarzniętych kałuż? Był późny już wieczór, kiedy wojsko minęło Mokre, a pół godziny potem pierwsze chorągwie wjechały pomiędzy zabudowania Topornicy. Tu po raz pie.rwszy napotkali opuszczoną wieś. Nie było słychać ludzkich głosów, chłopskie chaty stały jakby wymarłe, czarnych otworów okien nigdzie nie rozweselał promień światła, panowała cisza pustki, a lęk, który wygnał stąd mieszkańców, zdawał się jeszcze trwać w mrokach zalegających ich obejścia. Chorągwie nie zwalniając minęły Topornicę, znów wychodząc na otwarte pole. Zaczęły zrywać się podmuchy wiatru, który doświadczonemu żołnierzowi wróżył rychłą zmianę pogody. Wkrótce chorągwie minęły Lipsko, opustoszałe jak i Toporni-ca. I tu mieszkańcy woleli ujść w pobliskie lasy, snadź nie wierząc w opiekuńczą bliskość zamojskiej twierdzy. Wreszcie wyszli na szeroki trakt biegnący na Suchowolę, Krasnobród. Droga była tu twardsza, nie tak błotnista, a i deszcz jakby trochę zaczął nialeć, toteż jazda odbywała się raźniej i nieco otuchy wstąpiło w rozsierdzone żołnierskie serca. Była może godzina dziesiąta wieczór, kiedy poczet sztandarowy usłyszał przed sobą koński cwał i wkrótce w świetle kagańca, co 56 cv> jaki jeden z jezdnych dzierżył na drągu opartym o strzemię, ukazało się dwóch jeźdźców. Poznano zaraz towarzyszy pancernych z chorągwi Zawiszy. — Gdzie hetman? — spytał jeden z"nich chorążego Prusino-wskiego. — Najdziecie go, -vnet za nami! Jakie wieści, panowie bracia? — Tatarzy zabawiają się pod Krasnobrodem! Skoro miniecie las i wy ujrzycie łuny! — To i dobrze! — zawołał Prusinowski. — Uradujecie tą wieścią hetmana! Ruszać! — obrócił się ku swoim pocztowym, trącając konia ostrogą. Istotnie hetman ucieszył się wiadomością, jaką mu przesłał porucznik. Donosił bowiem Zawisza, że przypadł w lasach pod Jac-nią i czeka na główne siły, jak i rozkazy hetmańskie, jako że widać . było bliskie łuny pożarów, tak od strony Krasnobrodu, jak Majdanu i Bondyrza. Pojawiała się więc szansa złapania za kołnierz rabusia, grasującego dotąd bezkarnie, toteż Sobieski natychmiast zaczął wydawać rozkazy. Jednego z gońców wysłał z powrotem do porucznika z przykazaniem, by pozostał na swoim posterunku. Z gońcem tym pchnął też oboźnego i szancmajstrów dla wybrania dobrze zakrytego miejsca, nadającego się na postój oddziałów. Noc bowiem nie sprzyjała walce z tak lotnym nieprzyjacielem, jakim byli Tatarzy. Polecił miejsca tego szukać w pobliżu mostu, którym pod Jacnią można było przekroczyć Wieprz. Taki wybór pozwalał i na szybką przeprawę, i na możliwość spotkania zagonu, który, nie wiedząc o wojsku, usiłowałby przekroczyć rzekę i grasować na jej północnym brzegu. Wiadomość o bliskości Tatarów poprzez dowódców lotem błyskawicy przeleciała po chorągwiach. Deszcz od razu przestał być dokuczliwy, żołnierze prostowali się w kulbakach, a niejedna ręka mimo woli chwytała za rękojeść szabli sprawdzając, czy głownia łatwo wychodzi z pochwy. Wierzchowce jak gdyby poczuły ożywienie jeźdźców, bo nie ponaglane, szły wyciągniętym kłusem. Na mokrym gruncie nie było słychać stuku kopyt, a dobrze zamocowana broń nie dzwoniła podczas szybkiej jazdy. Nadal w ^strugach deszczu przelecieli przez pustą Suchowolę, a potem prowadzeni przez poczet sztandarowy skręcili na drogę wiodącą w kierunku Jacny. Wkrótce otoczył ich las. O ile ciemność pod zaciągniętymi chmurami niebem była gęsta, to tu panowała już zupełna, nieprzenikniona czerń. Konie jednak zdawały się lepiej widzieć niż jeźdźcy, a może i instynkt kierunku miały czulszy, szły bowiem cv> 57 R J w tej czerni równie szparko, potrząsając łbami, bo zapewne i one chciały strząsnąć z siebie nadmiar zalewającej je wody. Po godzinie jazdy las ustąpił miejsca młodemu zagajnikowi. Wydało się też zaraz, że noc była jakby jaśniejsza, a przestrzeń dookoła wyolbrzymiała. Jaśniej było istotnie, bo las nie pogłębiał już ciemności, ale była i inna tego przyczyna. Bo oto ujrzano lekkie, drgające poświaty, niby różowe wachlarze rozpostarte nad horyzontem. Z jednej strony, z drugiej, a dalej trzeci, czwarty... Światłość pulsowała u dołu nikłą czerwienią, biegła ku górze, im wyżej, tym bardziej słaba, ledwie dostrzegalna, podobna zorzy jeszcze niewidocznego słońca. Od czoła przyszedł rozkaz wstrzymania jazdy. Konie stanęły, buchając parą oddechów. Chorągwie, prowadzone teraz przez oboź-nego, zaczęły skręcać w boczną, wąską drogę, biegnącą pomiędzy młodymi chojakami. Po paru pacierzach zagajnik skończył się, szerokim półkolem ustępując miejsca równej płaszczyźnie łąki. Z prawa przecinał ją czarny pas rzeki. Dowódcy chorągwi otoczyli zaraz hetmana. — Jak panowie bracia widzicie — przemówił nie podnosząc głosu — mamy wroga już przed oczami, dlatego na sen nie pora. Odetchniem tu krzynę, bo nocą Tatara nie dopadniemy. W ciemnościach niczym szczury się rozbiegną i konie po próżnicy zgonimy. Tu zatem zostaniemy do przedświtu, a potem przeprawimy się na drugi brzeg i dopadniemy pohańca już o brzasku, kiedy z jasyrem będzie szedł. Teraz zaś mości strażnik wyznaczy ludzi na trzy podjazdy. Na Krupiec poprowadzi pułkownik Gorzeński, na Stani-sławów Miączyński, a na Krasnobród mości strażnik koronny Bi-dziński, których ustanawiam dla wielkiej ich eksperiencji w tej materii. Na tym postoju ostajemy nie dłużej jak do pierwszego brzasku, potem ruszym pod Krasnobród. Rotmistrze i porucznicy wrócili do swoich oddziałów, a wkrótce poczty jeźdźców zniknęły w ciemnościach. Deszcz wreszcie ustał, ale i ziemia, i trawa nasiąknięte były wodą. Mimo to żołnierze odpiąwszy jeden z końców wodzy wiązali je sobie do nogi i kładli się na mokrych opończach, by nieco odetchnąć, bo o przedrannej porze najbardziej morzył sen. Po dwóch godzinach wrócił Gorzeński, a wkrótce potem i Miączyński. Z ich relacji wynikało, że płonie Krupiec, Górecko i Sta-nisławów, ale po innych łunach należy sądzić, że nieprzyjaciel grasuje głównie pod Krasnobrodem. Brak wieści od strażnika koronnego zdawał się potwierdzać to rozeznanie. Bidziński — jak osądził hetman — dostrzegłszy Tatarów obserwuje ich zapewne, by dowiedzieć się, w jakim kierunku pociągną ze swoją zdobyczą. cv> 58 Postanowił więc na niego nie czekać, gdyż niebo na wschodniej stronie zaczęło już blednąc, jaśniejąc od dołu, ale nie różową jasnością łuny, tylko.bladą poświatą pierwszego brzasku. Rozległ się dany przez munsztuk sygnał na wsiadanego, a w trzy pacierze potem uformowane chorągwie ruszyły na uprzedni trakt. Kiedy zaś po przejściu mostu na Wieprzu obróciły się na Krasnobród, pojaśniało na tyle, że mijane drzewa i krzaki było już widać wyraźnie. Wkrótce przyszła wieść i od Bidzińskiego: Krasnobród i Hu-siatyńska Wólka w ogniu, Tatarzy zaś ciągną wprost na południe, wiodąc partię jasyru. Donosił też strażnik, że są z nimi kozacy Doroszeńki. Był czas uderzać. Właśnie hetman miał unieść buławę, by dać znak do szybszego biegu, kiedy od strony Krasnobrodu doszły go raptem jakieś hałasy podobne do pogwaru odległego, podnieconego tłumu. Z odgłosów wybijały się pojedyncze okrzyki niby nawoływania czy groźby i jakieś stuknięcia, które wprawne ucho hetmańskie rozeznało jako przytłumione odległością wystrzały. Zaniepokojony wstrzymał konia i zwrócił się do jadącego najbliżej chorążego Sieniawskiego. — Czyżby Bidziński wpadł w jakowąś opresję? Co waść sądzisz o tym? Sieniawski obrócił głowę i nastawiwszy ucha w stronę da-lekkiego gwaru jakiś czas nasłuchiwał. — Jakoś mi się nie widzi... — mruknął wreszcie. — Miał wszystkiego dwudziestu ludzi, a nie na taką liczbę to hałasy. Zresztą strażnik zbyt przezorny żołnierz, by wdawać się w potyczkę, bo to bitwa, a nie gonitwa. — Ktoś zatem nas uprzedził! — prychnął ze złością hetman. — Tatarów nam przepłoszy i tyle! Wyjaśnienie otrzymał Sobieski niemal natychmiast, gdyż zaraz po tych słowach rozległ się tętent, potem parę gorączkowych głosów pytających o niego. Wkrótce ukazało się dwóch żołnierzy na zadyszanych rumakach. — My od mości pana strażnika! Donosi, że Haneńkowi kozacy dopadli Tatarów wedle Podklasztoru i gnają ich przed sobą! — W jakim kierunku?! — rzucił z podnieceniem hetman. — Na południe, wasza miłość! Widzieliśmy i inne oddziały tatarskie, pędzące jasyr na Tomaszów. — Gdzie pan strażnik? — Ukryty w lesie, pod Husiatyńską Wólką. Stoimy na wzgórzu, skąd mamy widok na okolicę! — Pójdą ku niemu pancerne pod panem Sieniawskim. Ostaniecie przy mości panu chorążym, by wskazać mu drogę! cv> 59 cv> Sobieski na chwilę zamilkł przygryzając wąsa, wreszcie skinął na Zbrożka i Sieniawskiego. — Słyszałeś waść, mości chorąży, com mówił? Weźmiesz cztery pancerne i zajdziesz zagonem z boku. Zważaj, by nie wziąć się za łby z Haneńkowymi ludźmi, zwłaszcza że i z kozakami Doro-szeńki będziesz miał sprawę. Wysieczesz, ile zdołasz, ale głównie zatroszcz się o jasyr. Jeńców mi nie bierz, bo nie pora ku temu, chyba że ktoś ze starszyzny wpadnie ci w ręce! A waść, mości ¦Zbrożek, pójdziesz z lekkimi w skok na Grabowice i Podlesinę, by przeciąć drogę zagonom, co ujdą Haneńce! Krótko potem pancerni pochyleni w siodłach pognali za swo-B im dowódcą, a zaraz za nimi lekkie chorągwie, jedna za drugą sprawnie wyszły z szyku i nie szukając drogi ruszyły ku południowi. Hetman zaś skinął buławą na wschód, w ślad za Sieniawskim. Chorągwiany poczet ruszył z miejsca, wiodąc za sobą resztę wojsk. Prowadzone przez przewodników chorągwie Sieniawskiego wkrótce zboczyły z drogi. Miały do przebycia nieco więcej niż pół mili, więc, mimo że szły lasem, już po niecałej godzinie dotarły do posterunku strażnika koronnego. Miejsce obserwacji istotnie okazało się dobre, bo spora połać okolicy była widoczna jak na dłoni. Na wprost dopalały się chałupy Husiatyńskiej Wólki, z prawa ciągnęła się ściana lasu, w której ginęły drogi do dalszych wsi. Z relacji strażnika wynikało, że Tatarzy uciekali głównie ku południowi, na Ciotuszę, choć część ich odbiła i ku wschodowi. Niektóre oddziały szły bez jasyru i te zapewne już odbiegły znacznie, ale były i takie, które nie chcąc pozbyć się zdobyczy gnały ludzi batami. Pędzili już lasem dobrych parę pacierzy, kiedy w pewnej chwili doszedł ich zza zakrętu drogi jakiś gwar nawoływań i •głosów ludzkiej gromady. Żołnierz był sprawny, toteż bez komendy zamigotały brzeszczoty wyciągniętych szabel. Głosy nie oddalały się, lecz jakby zbliżały. Ale widać tamci dosłyszeli ich również, bo raptem uciszyło się, a kiedy chorągwie wypadły zza zakrętu, ujrzały obraz, który kazał im gwałtownie hamować konie. Mieli bowiem przed sobą kozacką chorągiew, która zatrzymała się w marszu, najeżona takoż jak i oni dobytymi szablami. Ale niezbyt była zdolna do ich użycia, bo każdy z jeźdźców miał na koniu po dwoje, a nawet i troje dzieci. Na czele stał młody ata-man, do którego chorąży przybliżył się koniem. — Coście za jedni? — rzucił zaskoczony ujrzanym widokiem. — Ludzie hetmana Haneńki. A wy? 69 — Chorągwie mości hetmana Sobieskiego. Widzę, żeście obarczyli się nie lada ciężarem. — Co było robić? Odbiliśmy je Tatarom, a że wystraszone to i zmożone mocno, pułkownik przykazał odstawić co słabsze do Zamościa, a po resztę przysłać wozy. — Kto wami dowodzi? — Pułkownik Mohyła. — Gdzie reszta waszych chorągwi? Młody ataman wzruszył ramionami. — Gonią Tatarów, ale w której stronie, ne znaju... — A Tatarzy? — Uchodzą różnymi drogami. Ale większość pochowała się pd lasach. Są z nimi i Doroszeńscy. Widziałem ich w Ciotuszy. — I nie ruszyli was? — Dostrzegłem w porę i ominęliśmy wie^ Nie bardzo zresztą baczyli na drogę, bo karmili konie, ale bard"ziej jeszcze zabawiali się babami, co je pobrali z okolicy... . — No, to my zabawimy się nimi! Ruszajcie z Bogiem! Pancerni, objeżdżając stojący na drodze oddział, pochowali już szable i uśmiechali się pod wąsem, odprowadzani spojrzeniami dziecinnych oczu, z których nie zn^knęła jeszcze groza oglądanych w czasie nocy obrazów. Las wkrótce zaczął rzednąć, ale zanim skończył się zupełnie, Sieniawski wstrzymał chorągwie, po czym w otoczeniu oficerów podsunął się na jego skraj. Ciotusza, którą pożar oszczqdził, była dużą wsią otoczoną polami. Tylko z jednej strony, od lewa, dochodził do niej las. Nad jej dachami górowała drewniana wieża kościoła z połyskującym krzyżem u szczytu i końce studziennych żurawi. Widać było wyraźnie opłotki skrajnych chałup, dalej leżały wyrzucone na podwórze sprzęty i inny chłopski dobytek. Ale najbardziej zainteresował chorążego widok przywiązanych do płotów koni i kręcących się tu i ówdzie żołnierzy, zajętych plądrowaniem chałup. Toteż zwrócił się zaraz do strażnika, który przyłączył się do niego ze swoim podjazdem. — Weź dwie chorągwie i obejdź skrajem lasu wieś, tam gć.ue ku niej podchodzi, widzisz? — Sieniawski wskazał ręką. — Wpadnij między chaty i zacznij robotę. Ja zaś zajdę od pola i zajmę się uciekającymi. Noga z nich ujść nie może! Bidziński ruszył, a chorąży ze swoimi ludźmi podsunął się jeszcze nieco lasem, by mieć bliżej do wsi. Szli wolno, nie spiesząc, niby wilcy wpatrzeni w rychłą zdobycz. Wreszcie stanęli rozciągając się w długi szereg, skryci jeszcze za drzewami, ale mając tuż przed sobą otwartą przestrzeń pola. CSD 61 Raptem gruchnęły strzały i rozległ się nagły wrzask. Widzieli, jak zakotłowało się we wsi. Kozacy wypadali z chałup i biegli ku koniom, inni niezdarnie bronili się przed ciosami szabel goniących jeźdźców, którzy skacząc przez płoty dopadali ich w obejściach i siekli bezlitośnie. Wielu zdążyło jednak skoczyć na konie i wkrótce- stojące dotąd nieruchomo chorągwie ujrzały, jak wypadali spomiędzy chat. A kiedy gnali już przez pola, chorąży wskazał ich szablą i ruszając z miejsca krzyknął: — W nich! Zagarniać od boków! Wypadli z lasu. Skrzydłowe chorągwie, przyspieszając bieg, wysunęły się do przodu podobne ramionom troskliwej gosposi, zagarniającej rozpierzchłe kurczątka. Pierwszych kozaków zmieciono w biegu, bez wstrzymania koni. Potem przyszła kolej na większe grupy. I z tymi nie stracono dużo czasu. Ostatni uciekający, z przerażenia straciwszy wszelkie rozeznanie, zawrócili i pognali z powrotem. Chorągiew ruszyła w krótki pościg. Wpadli w główną ulicę wiodącą ku środkowi wsi, gdzie stał drewniany kościółek otoczony cmentarzem. Uciekający porzucili konie i pobiegli ku niemu, pospiesznie zatrzaskując za sobą wierzeje. Postanowili bronić się, bo wkrótce z dzwonnicy powiało dymami i rozległy się strzały z rusznic. Chorąży kazał żołnierzom cofnąć się pomiędzy chałupy, by niepotrzebnie nie narażali życia, po czym pchnął kilku na poszukiwanie słomy. A kiedy ją przyniesiono, rozkazał łamać płoty i po obu stronach kościoła ułożyć stosy. Wnet je podpalono i płomienie z trzaskiem palącego się, suchego drewna zaczęły lizać ściany bożego domu. Chorąży patrzył chwilę, jak ogień z wolna obejmuje ściany budowli, po czym obrócił się ku stojącym za nim żołnierzom. — Niech wystąpią co lepsi strzelcy z łukami i bandoletami! Tylko patrzeć, jak otworzą wrota i poczną błagać o zmiłowanie! Ale nie zadawać się z nimi, jeno wystrzelać do nogi! Jakoż istotnie po niedługim czasie wrota kościelne rozwarły si"ę na całą szerokość i z wnętrza wypadli Doroszeńkowi kozacy z rękami uniesionymi ponad głowami. Szli wolno wołając ku stojącym żołnierzom: ¦y- Pomyłujte, pany! Pomyłujte! Ale Sieniawski skinął ręką i zagrzmiała salwa. Jedna, druga, wreszcie trzecia. Pierwszy szereg zwalił się z nóg, a potem padały następne. Pozostali przy życiu szli jednak dalej, woląc s-nadź śmierć od kuli niż męczarnię w ogniu. cv> 62 Ku tym frunęły strzały i wkrótce na placu przed kościołem nie było już żywych. Tylko w mroku jego wnętrza widać było buszujące płomienie. Zajęto się też zwolnionymi jeńcami. Przykazano mężczyznom pozbierać kozacką broń, połapać konie, wsadzić na nie dzieci i kobiety i ruszać w stronę Zamościa. Wkrótce potem obie chorągwie sprawiły szeregi i pod przewodem zasępionego dowódcy wypadły cwałem ze wsi. Po osiągnięciu lasu Sieniawski rozdzielił je na grupy po pięciu, sześciu żołnierzy, przykazawszy przeczesywać gąszcz po obu stronach drogi. Jakoż okazało się, że chorąży znał obyczaje tatarskie, bo znajdowano w chaszczach i zaroślach ukrytych kozaków i Tatarów. Rozpoczęło się polowanie na ludzką zwierzynę, której nie okazywano litości. Był to plon obfity, jeśli tak można nazwać rezultat tego polowania, ale strażnikowi Zbrożkowi poszczęściło się jeszcze bardziej. Dowodząc lekkimi chorągwiami, na doskonałych szybkich koniach, zdołał dojść i przeciąć drogę głównym siłom zagonu pod dowództwem Zatyusza murzy. Tych otoczył i wysiekł do nogi. Sam Zatyusz położył głowę, a drugiego murze, Szachtymira, jak i paru wyższych dowódców, Zbrożek wziął w njewolę. Wrócił z nimi do Krasnobrodu, prowadząc tatarskim sposobem na arkanach, uwiązanych do żołnierskich siodeł. Po wysłaniu Sieniawskiego i Zbrożka hetman z resztą wojska wkroczył do Krasnobrodu. I tu mieszkańców nie było. Domy stały opuszczone z rozwartymi drzwiami, wyłamanymi oknami. Tylko. nieznaczną część strawił pożar, który nie rozprzestrzenił się szerzej albo z powodu,deszczu, albo dzięki przybyciu Haneńkowych kozaków. Kazał Sobieski wystawić podwójną linię straży, po czym zezwolił żołnierzom na wypoczynek, dopóki nie powrócą wysłane w pole chorągwie. Sam obrał kwaterę w opuszczonej plebanii, by takoż pokrzepić siły paru godzinami snu. Jednak długo spoczynku nie zażywał, jako że przybył Sieniawski, ponadto Zawisza wysłany znów na podjazd przyprowadził kilku Tatarów, a to dla ważności zeznań, jakie złożyli. Dowiedział się z nich Sobieski, że to chanowy krewniak, Dziambet Girej, dowodzi tą częścią wojsk tatarskich w sile ponad dziesięciu tysięcy wojowników. Grasował pomiędzy Wieprzem a Sanem, a "teraz oczekuje z wymarszem na powrót pozostałych zagonów, a głównie na murze Zemir Kazy, który wkrótce ma wrócić pod Narol, bo tam sołtan stoi koszem. Nie wiedzieli jednak jeńcy, oo Q3 co w jakiej stronie zbiera Zemir jasyr, słyszeli tylko, że miał pociągnąć w dwa tysiące jeźdźców ku północo-wschodowi. Zbrożek jeszcze nie wrócił, a chorągwie Sieniawskiego zmordowane były mocno po trudzie marszu i walki. Toteż Sobieski przykazał im czekać .na strażnika, dać jego ludziom i koniom nieco odetchnąć, a dopiero podążyć za nim pod Narol. Potem poderwał pozostałe pułki i w pół godziny już by] z nimi w marszu. Lotem ptaka między Krasnobrodem a Narolem nie ma więcej jak cztery mile, ale że dla nóg inna jest droga niż dla ptasich skrzydeł, do przebycia było dobre pięć Hetman pognał więc chorągwie cwałem i za trzy godziny wojsko było j,uż za Sućcem przy rozgałęzieniu dróg: jednej wiodącej wprost na wschód do Podlesi-na i Jeziornej oraz drugiej, zbaczającej nieco na południe do Narolu. Stąd rozesłał podjazdy i wkrótce otrzyma! już pierwsze wiadomości. Tatarski obóz miał leżeć na kierunku marszu, ze ćwierć mi,łi przed Narolem, nad samą Tanwią. Ale był pusty, namiotów zaledwie kilkanaście i nieco wozów, a pasących się nad rzeką koni naliczono nie więcej jak sto. Relacja ta dowodziła, że Dziambet Gireja już nie ma. A dlaczego? Z tym pytaniąm hetman zwrócił się do otaczającej go starszyzny. — Co waszmościowie na to? Dlaczego kosz jest pusty, ale nie zwinięty? — Widzę dwie możliwości — zabrał głos pułkownik Polanow-ski, rotmistrz usarski i człowiek o wielkim doświadczeniu wojennym. — Albo Dziambet Gireja doszły słuchy o naszym marszu i uszedł pospiesznie, albo grasuje gdzieś zagonem. — Jeśli uszedł, dlaczego nie zwinął obozu? — Zatem jeszcze grasuje. — A może to jakowaś zasadzka? — rozległ się czyjś głos. Rotmistrz Miączynski pokręcił przecząco głową. — Nieprawdopodobne, by żaden z zagonów jeszcze nie powrócił. A wówczas musiałby być w koszu pobrany jasyr. Natomiast wydaje mi się pewne, że doszły Gireja wieści o naszym pochodzie, chociażby od Abas murzy, który uszedł Sieniawskiemu. — Znaczy to, żeśmy się spóźnili? — I jam tak początkowo sądził — zgodził się Sobieski. — Ale jeśli Dziambet uszedł, dlaczego zostawił wozy i ludzi? — Chyba się domyślam — odezwał się milczący dotąd Bidziń-ski. — Girej tak się przeraził otrzymanymi wieściami, które zapewne potrajały nasze siły, że uciekł nie czekając na zagony, które grasują jeszcze w polu. Tym zaś ostawił nieco wozów dla cv> 64 cv> wiezienia dzieci i zdobyczy, na wypadek gdyby jasyr szczęśliwie dotarł do kosza. — Stąd zaś wynikałoby, żeśmy tak całkiem okazji nie stracili, bo zgadzam się z wami, mości strażniku! — ucieszył się hetman. — I to właśnie biorę za podstawę rozkazów dla waszmościów! — Hetman na sekundę wstrzymał głos, po czym uznawszy, że do zamierzonej roboty najlepszy będzie stary lis stepowy Łasko, rzucił: — Mości pułkownik Łasko ¦ weźmie siedem chorągwi pancernych i ruszy jak najśpiesznrej na wschód ku Jeziornie, by przeciąć szlak tym zagonom, które z północy ciągnęłyby jeszcze do kosza. Podjazdy rozsyłać na różne kierunki, by nie minąć się z wrogiem. Jakem już rzekł, jeńców nie brać. Pan, mości strażniku Bidziński, weźmiesz dwie chorągwie dragonów i dwie usar-skie, wysforujesz się do przodu i obsadzisz nimi drogę z Narolu na Podlesinę, a pułkownik Polanowski z takimiż siłami drogę na Bełżec. Może być, że Łasko jednak się minie z którymś z zagonów, wówczas takowy trafi na was! Jedną chorągiew zatrzymuję w odwodzie i podążam za warni! Ruszamy, panowie bracia! Pułkownik Łasko,, ruszając w nakazany marsz, zaraz wysiał kilka podjazdów, po czym, wstrzymując nieco bieg koni, ostrożnie posuwał się naprzód. Nie upłynęła nawet godzina, kiedy wrócił podjazd wysłany przełajem na Tomaszów, meldując o znacznym zagonie tatarskim. — Czy nie dostrzegli was? — spytał dowódcę pułkownik. — Nie, bośmy zatrzymali się zawczasu, zasłonięci lasem. — Daleko od nas? — Byli od Podlesinej niecałą milę. Ale stąd idąc skrótem nie będzie nawet i pół mili. — Skąd szli? — Wprost z północy. Wolno, bo mają wozy, a i siła jasyru. — Prowadź zatem, pójdziemy na skos, omijając Podlesinę! Jazda okazała się niezbyt uciążliwa, bo las był sosnowy, rzadki i bez poszycia. Kiedy jednak skończył się, pułkownik stwierdził, że od rozległego pola, przez które biegł gościniec z Tomaszowa do Podlesiny, dzieli go spory szmat młodego zagajnika. Zagajnik ów był gęsty, ale za niski, by skryć konia wraz z jeźdźcem. Pułkownik wstrzymał chorągwie i kazał im rozwinąć się w linię. Jednocześnie zastanawiał się, którędy pójdzie z tej strony boczna straż zagonu? Do gościńca było zbyt blisko na boczne ubezpieczenie. A zatem pójdzie ono głębiej, nie inaczej jak lasem. Na 5 — Ostatni zwycięzca CV? 65 CV wszelki jednak wypadek wysunął poza swoje lewe skrzydło, a więc od strony nieprzyjaciela, kilku towarzyszy, by ostrzegli go na czas, jeśliby groziło stamtąd niebezpieczeństwo. Sygnałem miało być stukanie dzięcioła. Długie, powtarzane, na znak zbliżania się zagonu. Krótkie, ostre, gdyby groziło wykrycie przez straż boczną. Chorągwiom zaś polecił pułkownik zsiąść z koni, prowadzić je przy sobie na skraj zagajnika i nie dosiadać, dopóki nie poda znaku do natarcia, którym będzie strzał z pistoletu. Żołnierze dotarli na wyznaczone stanowiska i rozpoczęło się nużące oczekiwanie. Mijały chwile i nic się nie działo, panowała zupełna cisza. Od czasu do czasu gdzieś odezwał się ptak, ale nie był to umówiony sygnał. Jeszcze godzina lub mało., co więcej, a jesienny dzień oznajmi swoje odejście nastającą szarzyzną. Zmrok zaś utrudniłby sprawne przeprowadzenie napadu. Ale oto raptem rozległo się w panującej -ciszy stukanie dzięcioła. Żołnierze znieruchomieli, przykładając koniom dłonie do chrap. Sygnał był jednak długi, co znaczyło, że straż boczna idzie głębiej. Znaczyło też, że wkrótce ukaże się i zagon. Teraz już Łasko wiedział, że oczekiwanie nie było daremne. Cofnął się z zagajnika i wybrawszy nieco wyższe i osłonięte miejsce, wraz z przybocznymi obserwował gościniec. Obsiadły go z rzadka rozrzucone drzewa, dalej zaś niknął we mgle oddalenia. I w tej to mgle po niedługim już oczekiwaniu ujrzeli najpierw jakąś zamazaną i zdawało się nieruchomą plamę, która jednak z wolna ciemniała i stawała się coraz wyraźniejsza. Wkrótce mogli już rozeznać i szczegóły. Na przedzie jechał Tatar z buńczukiem nad głową, za nim kilku ludzi, zapewne doboszy, a dalej znów oddział, ale .liczniejszy i jakby bardziej okazały. Potem nadciągnęła wielka, podobna do opasłego węża masa jeźdźców w spiczastych czapkach, z końcami łuków sterczących za plecami. Za jeźdźcami, jeszcze źle widoczny, skrzypiał długi rząd wozów z półokrągłymi, płóciennymi budami. Wzdłuż wozów, uwiązani do rozciągniętych sznurów, kroczyli jeńcy otoczeni konnymi. Za wozami postępowały wolnp stada bydia i koni. Rozległ się strzał z pistoletu. Para dzikich gołębi ukryta w wierzchołku jakiegoś drzewa poderwała się w górę i zakrążyła w powietrzu. Takoż poderwali sią i zaczajeni żołnierze. Jeszcze nie przebrzmiało echo wystrzału, a już wrzaskiem przynaglając konie skakali na nie w biegu, wyłaniając się z zarośli długą, szybko sunącą linią. Zalśniły ostrza szabel i zdawaJo się, że to blask błyskawicy przebiegł nad ich głowami. , Konie gnały z wyciągniętą szyją nieomal brzuchami sięgając oc 66 cv> ziemi. .Oba skrzydła zaczęły kierować się bardziej ku środkowi, jakby chcąc objąć uściskiem masę tatarskich jeźdźców. • Ta zakłębiła się niby z nagła wzburzona woda. Zaraz zabrzmiały piszczałki, a na ich dźwięk jeźdźcy obracali się końmi starając-się uformować jaką taką linię, po czym ruszyli ku nieprzyjacielowi. Ale kiedy polskie chorągwie, podobne długiej, morskiej fali, która grzmiąc pędzi do brzegu, miały już pełny impet szybkości, wojownicy tatarscy dopiero ruszali końmi. Toteż w uderzeniu nie strzymali potędze takiego ciosu. Cięci i tratowani ugięli się pod samym brzemieniem ciężaru i szybkości pędzącej masy. Rażeni zaś przy tym wprawnymi cięciami szabel, której to sztuce nigdy nie umieli sprostać, padali niby mak kładący dojrzałe szypuły pod zamachami kosy. Można by też-rzec, że jak psotny chłopak uderzywszy, kijem po wodzie rozrzuca tysięczne bryzgi, tak i oni zaczęli rozpryskiwać się na strony i gnać przed siebie w. panicznej ucieczce. Coraz częściej i coraz liczniej wyrywali się z kłębowiska śmierci i gnali ku lasowi. Tam zaś czyhali na nich chłopi kryjący się w ostępach, rozwścieczeni za wpędzenie w nędzę, „pozbawienie dobytku i dachu nad głową. Oni to najwięcej wyłapywali takich zbiegów, mordując od razu albo obwieszając pojmanymi gałęzie drzew. Natomiast u krańca leśnej drogi czekały cierpliwie chorągwie -mości pana strażnika koronnego, kiedy wreszcie i im przyjdzie okazja przejechać się na tatarskich karkach. Istotnie żołnierze pana Bidzińskiego, a i on sam musieli okazać dużą cierpliwość. Ich ukrycie nie sprawiało strażnikowi koronnemu' zbytnich trudności, bo lasy otaczając półkolem Narol ogarniały i drogę na Podlesinę — Tomaszów, i gościniec na Bełżec, dokąd pociągnął Polanowski. Bidziński, nie zagłębiając się zbytnio w las, ustawił dragonów tylko po jednej stronie drogi z rozkazem, by oddali salwę do jeźdźców tatarskich," po czym natarli na nich szablami. Usarzom zaś, których rozdzielił na oba jej boki, polecił uderzać natychmiast po salwie. Po zajęciu stanowisk żołnierze rozpoczęli monotonne i nużące oczekiwanie. .Od czasu do czasu parsknął koń lub zniecierpliwiony uderzył kopytem o ziemię, z góry od wierzchołków drzew dochodziły ptasie rozhowory i wciąż nic się nie działo. Znudzeni więc rozpoczęli przyciszone rozmowy i tak czas szedł wolno, w miarę oczekiwania jakby coraz wolniej. Może po godzinie wydało się rycerstwu, że od wschodniej stro- 67 R d ny, tam gdzie pociągnął Polanowski, dochodzi jakiś odległy, ledwo słyszalny gwar i coś jakby nawoływania i krzyki. Wprawdzie od tamtej drogi nie było w tym miejscu więcej jak pół mili, jednak las tłumił dźwięki, jeśli nie były one tylko złudą napiętych aerwów. Zresztą na zastanawianie się, co by to mogło znaczyć, zabrakło czasu, bo niedługo potem nadleciał goniec z wieścią od czaty, że usłyszała daleki jeszcze tętent końskiego biegu. Odezwały się umówione zawczasu sygnały wzywające do czujności, a w chwilę potem zaczajeni żołnierze sami usłyszeli dudnienie galopu. Ukazał się szczupły orszak, który przeleciał pędem i zniknął sprzed oczu. Strażnik przepuścił go z powodu małej liczby jeźdźców, nie wiedząc, że w ten sposób oszczędził życie samego Zemir Kazy, ale kiedy zaraz potem nadleciała stłoczona masa jeźdźców, zagrzmiała salwa. Pozostało po niej jedno wielkie kłębowisko koni i ludzi, które zasłonił prochowy dym. Z tego dymu zaczęły wyskakiwać konie bez jeźdźców i gnały dalej, kolebiąc pustymi strzemionami. Wyrywali się i jeźdźcy, ale ruszyli już husarze. Roboty im nie zabrakło, bo wciąż nadlatywały nowe grupy uciekających. Ci, których nie dosięgną! Łasko, ginęli teraz od szabel husa-rzy. Ale było ich tak dużo, że owe dwie chorągwie zaledwie nadążały z pracą. Wreszcie rozpoczął się pościg. Uciekający Tatarzy wypadli z lasu i mając przed sobą bliski. już Narol, gnali w bok od miasteczka, ku rzece, w nadziei, że ich ocali. I mając lżejsze od husarzy konie, może by i uszli, ale wtedy właśnie ukazały się powracające po sprawie chorągwie pułkownika Polanowskiego. Na widok zmykających jak lisy tatarskich jeźdźców rzucili się ku nim z boku i rozpoczęła się istna rzeź. Tylko nielicznym udało się dopaść Tanwi, w którą skakali bez opamiętania i rozwagi, bo rzeka po ostatnich deszczach wezbrała mocno i szła bystrym nurtem, szara, złowroga, pełna zdradliwych wirów. Mało kto zdołał przepłynąć do drugiego brzegu. Dopiero zupełna ciemność przerwała pościg i zajadłe polowanie na chroniących się po chaszczach rabusiów. Chorągwie przydzielone pułkownikowi Polanowskiemu, mimo że miały dłuższą drogę niż Bidzińskiego, wcześniej zajęły wyznaczone im miejsce w lesie. Ten pośpiech spowodowała może większa niecierpliwość żołnierza albo przezorność dowódcy, dość że chorągwie wysforowały się do przodu i już po godzinie, minąwszy z boku Narol, posuwały się drogą na Bełżec. i.c 68 cv Po obu stronach stał las, więc nietrudno było wybrać kryjówkę sposobną do nagłego napadu. Pułkownik wciąż nie był jednak zadowolony ¦ z poszycia i innych warunków dla zasadzki. Wreszcie jedną z usarskich chorągwi od razu skierował za przydrożne chaszcze z rozkazem dopuszczenia Tatarów blisko siebie, z drugą zaś odsunął się nieco dalej. Dragonom hatomiast kazał rozstawić się po obu stronach drogi, w głębi lasu, i wycinać tych, co umkną spod usarskich szabel. Jak słusznie uczynił przynaglając chorągwie do pośpiechu, okazało się już wkrótce. Tak bowiem na wojnie bywa, że kapryśne szczęście obdarza jednych swoją łaską, od drugich odwracając oblicze. Szczęście tym razem sprzyjało polskim chorągwiom, bo przybyły na miejsce nieomal w ostatni czas. Nie czekano bowiem nawet i'godziny, kiedy doleciał z dala gwar głosów, turkot wozów i pojedyncze okrzyki. Tatarzy szli gwarno, nie licząc się widać z niebezpieczeństwem, być może rozzuchwaleni dotychczasową bezkarnością i brakiem jakiegokolwiek działania ze strony Lachów. Było ich ponad pół tysiąca, wiedli zaś chyba drugie tyle jasyru, moc bydła i koni. Pod wyładowanymi wozami skrzypiały koła, rozlegał się świst batogów spadających na plecy powiązanych jeńców. Napad był tak nagły i wykonany z tak małej odległości, że połowa wojowników tatarskich nie zdążyła nawet wydobyć szabli, a już kopyta usarskich wierzchowców zawisły im nad głowami, siekły szable, kłuły koncerze. Zanim się otrząsnęli z pierwszego zaskoczenia, znaczna ich część legła pod ciosami, szarpały się zwolnione od jeźdźców konie, ryczało przerażone bydło. Pozostali przy życiu, nawet nie próbując oporu, a tylko zasłaniając się od ciosów tarczami, rozpierzchli się na boki,, szukając ratunku w lesie. Niektórzy zaś zawrócili i pognali do tyłu. .Ale i od tej strony gościniec grzmiał już cwałem drugiej usar-skiej chorągwi z samym pułkownikiem na czele, więc i oni skręcili pomiędzy drzewa. Tam zaś rozległy się strzały, a potem przedśmiertne krzyki ginących, bo weszli do bitwy dragoni. Rozpoczęła się gonitwa po leśnych ostępach, wyłapywanie i wybijanie zbiegów. Na drodze zaś pozostał nieruchomy rząd wozów, spętani ludzie, zbite w gromadę bydło i pozbawione jeźdźców konie. Błoto gościńca lepiło się do nóg, ręce przywiązane krótkim postronkiem do sznura przeciągniętego od wozu do wozu nabrzmiały krwią, zdającą się rozsadzać żyły. Toteż ból stawał się cv> 69 coraz okrutniejszy, w piersiach brakło tchu, a z-męczenie było tak wielkie, że nawet nie dawało snuć myśli. Pozostały jedynie w oczach straszne obrazy minionej nocy. /Otumanienie bólem i mordęgą — to było wszystko, co przeżywała teraz Paulina. Skrępowana, tak jak i inne dziewczęta i młode kobiety przed nią i za nią, krok za krokiem walczyła z drogą, która zdawała się nie mieć kresu. Pokonywała słabość mdlejącego ciała, nachodzące chwile zupełnej niemocy, a również i strach przed razami batoga, po których pozostawały na koszulach pręgi nasiąkające krwią. , Nie wiedziała, co stało się z ojcem. Ostatni obraz, jaki pamiętała, to były zamachy jego szabli, którą opędzał się przed napastnikami, potem lecący ku niemu arkan i wreszcie kłąb tatarskich kubraków, który go otoczył i zakrył przed oczami. Potem widziała go ze związanymi rękami, wleczonego ku grupie już ujętych ludzi. Ją samą, uciekającą ¦ pomiędzy drzewami sadu, dopadł skośnooki jeździec, wciągnął na siodło, a potem rzucił w ręce towarzyszy, którzy skrępowali ją .wprawnie i pchnęli ku reszcie stłoczonych kobiet. Odmiana losu była tak gwałtowna i straszna, że nawet jej jeszcze w pełni nie pojmowała. Naszła ją jedyna gorzka refleksja, że wszystko to stało się przez rodzicowy upór. Zbyt był pewny, że zagony tatarskie nie sięgną aż za Bełżec, i nie szukał ratunku w ucieczce. Kiedy zaś, ujrzeli dymy rozpalonych ognisk sygnałowych i doszło odległe bicie dzwonów na trwogę, było już za późno. Ledwie bowiem parobcy wyprowadzili konie ze stajni i bydło z obór, a na podstawione wozy rzucano dobytek, kiedy czeladź pełniąca straż u bramy dała ognia z rusznic, a w chwilę potem pękły wrota pod naporem dzikich jeźdźców. Obrazy te wspominała w śmiertelnym zmęczeniu, które nie pozwalało nawet na rozpacz ani. zrozumienie czekającego ją losu. Wlokła się tak jak i inne kobiety z pochyloną głową, noga za nogą, z trudem usiłując postawić następny krok. Szła już tak aż znad Sołokiji, nad którą leżał jej dwór, a nie wiadomo było, jak długo ma jeszcze trwać ten straszliwy marsz. Była czwarta po południu, kiedy tabor wszedł w las. W pół godziny potem jego ciszę rozdarł nagły wrzask i rozpętało się piekło. Na drogę wypadli konni, a w chwilę później rozległ się kwik "zwierząt, krzyki ginących, szczęki oręża, w oczach dziewczyny migały łby szarpanych wodzami koni, ich wzniesione w górę kopyta, błyski szabel rycerzy schylających się do ciosów, lecący na ziemię tatarscy jeźdźcy. Coraz ich więcej rzucało się do ucieczki w las albo w stronę, skąd przybyli. Ale i stamtąd dały się słyszeć krzyki i dudnienie galopujących koni, a w chwilę potem, goniąc przed sobą miotają- oo 70 cv cych się rabusiów, przelecieli wzdłuż wozów jeźdźcy. Paulina z sercem wezbranym szczęściem ujrzała powiewające za ich piecami skóry wilcze, rysie, a nawet i tygrysie. — Usarze! Nasi!!! — krzyknęła z całych sił i przejęta wzruszeniem musiała wesprzeć się ramieniem o wóz, by nie upaść. Jak nagle wybuchła bitewna wrzawa, tak nastała raptowna cisza. Krzyki pogoni i tętent koni zaczęły się oddalać. Wprawdzie jeszcze gdzieś z lasu dolatywały pojedyncze strzały, ale i one stawały się coraz rzadsze. Na opustoszałej drodze pozostały stojące wozy i skrępowani jeszcze, ale już radośni jeńcy, ze wzruszeniem wykrzykujący słowa podzięki Bogu i swoim wybawcom. Byliby musieli sami starać się o uwolnienie z .powrozów, gdyby nie pomoc kilku żołnierzy, pod którymi ubito konie. Ci nie mogąc brać udziału w pościgu wyciągnęli noże i krótkimi cięciami pozbawiali więzów skrępowanych ludzi. Wkrótce też otoczył ich uszczęśliwiony tłum, całując po rękach, a niejeden padał na kolana i wyciągając ramiona błogosławił za ratunek. Paulina, uwolniona wkrótce tak jak i inne kobiety, przede wszystkim zaczęła szukać ojca, przy pomocy oswobodzonych już dworskich parobków. Wkrótce więc znaleziono pana Anzelma, wprawdzie nieco poturbowanego, ale bez poważniejszej rany. Paulina oddała go pod opiekę dworskich pacholików — bo cala czeladź podzieliła los właściciela — a sama, nawykła do rządzenia we dworze, przezorna i gospodarna, przykazała swoim ludziom uformować stado krów, jak i tabun koni, zwłaszcza tatarskich bachmatów jako wielce cenionych, by nie wracać do opuszczonego dworu bez tego inwentarza, jaki mu odebrano. , . Robili to inni pojmani chłopi i szlachta, i wkrótce co ruchliw-si ruszali w powrotną drogę. Rwało się serce Pauliny, by jak najprędzej być już u siebie i przekonać się, czy dwór i zabudowania nie były spalone. Pamiętała, że Tatarzy śpieszyli bardzo z odjazdem, bojąc się zapewne zbyt daleko odstać od swego zagonu, toteż istniała nadzieja, że poniechali podłożenia ognia. Było jednak do przebycia około półtorej mili. Leszczyny bowiem leżały aż za Bełżcem, nad samą Sołokiją. Kiedy wreszcie cztery wozy, którymi jechali, skręciły w aleję prowadzącą do dworu, było już ciemno. Mrok zapadającej nocy przesłaniał widok, ale brak odblasku, jaki biłby ze zgliszcz, sprawiał, że otucha zaczęła wstępować w serce dziewczyny. Ukazała się wyłamana brama, a za nią zarysy domu i budynków. Odetchnęła z ulgą i złożywszy dłonie rozpoczęła dziękczynną litanię zaraz podchwyconą przez siedzące na wozie kobiety. Jeszcze chwila i zatrzymali się na obszernym dziedzińcu. cv> 71 Dziewczyna zeskoczyła na ziemię i przede wszystkim podbiegła do wozu, na którym leżał ojciec. Ten jednak już unosił się o własnych siłach, toteż z kolei pospieszyła ku domowi, by przekonać się 0 dakonanycł>-źniszezeniach. Istotnie drzwi wejściowe były rozwarte, sień pełna porzuconego sprzętu, ze ścian zniknęła porozwieszana broń. Reszty ubytków nie mogła stwierdzić z powodu ciemności. Przebiegła przez jadalną śpiesząc do swego pokoju, bo wiedziała, gdzie znajdzie tam świece i krzesiwo. Przebyła krótki korytarzyk i znalazła się w komnacie, za którą była jej sypialnia. Tu nagle przystanęła, bo ze zdumieniem dostrzegła w otwartych drzwiach światło.-Gdzieś z boku stała latarnia rzucająca blask na ścianę. Ale przyczyną przerażenia, które ją ogarnęło, był długi, wielki cień, który kładł się na oświetloną ścianę. Sięgał sufitu 1 z wolna przesuwał się ku drzwiom. Cień zniknął i ujrzała w nich mężczyznę. Był to Tatar. Za nim zaś ukazał się drugi. Stojący na progu wojownik ruszył z miejsca. Widziała ze zgrozą jego oczy błyskające w półmroku i biel zębów, które ukazywał uśmiech. Postąpił parę kroków i wyciągnął rękę ku jej piersi. Z okrzykiem zgrozy odskoczyła do tyłu, uderzając plecami o szafę, on zaś na chwilę zatrzymał się, po czym znów ruszył ku niej. Paulinie pociemniało w oczach i straciła przytomność... Hetman ze swoją chorągwią wybił Tatarów pozostałych w obozie i stanął po drugiej stronie spalonego Narolu. Pod wieczór przybyli Sieniawski i Zbrożek ze swymi ludźmi. Potem, już zupełnie po ciemku, wracały chorągwie biorące udział w pościgu. Zmordowani dziennym trudem żołnierze spętawszy konie kładli się zaraz do snu, nawet nie sięgając do troków po prowiant, gdyż hetman zapowiedział dalszy pochód o pierwszej po północy. Po ustaleniu stanu chorągwi okazało się, że poza kilku lżej rannymi innych strat w ludziach nie było. Dowodziło to, jak zaskoczeni, a przez to niezdolni do oporu byli Tatarzy. Istotnie w godzinę po północy, a więc już siódmego października, otrąbiono sygnał do wstawania i siodłania koni, a w parę pacierzy potem, po zwinięciu straży, chorągwie jedna za drugą wychodziły z miejsca postoju. Hetman nie wyznaczył kierunku marszu, oświadczając jedynie dowódcom, że pójdą „na ognie", czyli na łuny pożarów. cv 72 cv> Noc była jak wszystkie dotychczasowe chmurna, a więc bez gwiazd i księżyca. Ciemność nieba rozświetlały jednak blaski pożarów, jedne ledwie migające daleką światłością, inne, jak od strony południowo-zachodniej, drgały pulsującą czerwienią i sięgały łuną wysoko ponad horyzont. To paliły się Cieszanów i leżący dalej Lubaczów. Marsz odbywał się jednak bez przeszkód. O świcie minęli wieś Łowczą i idąc dalej zatrzymali się nad rzeką o tej samej nazwie, gdzie hetman zarządził postój dla porannego posiłku i pojenia koni. Tu znalazły wojsko wracające podjazdy, wiodąc po kilku poj-manych Tatarów. Przepytywani każdy z osobna dostarczyli wiadomości, które razem zebrane pozwoliły na rozeznanie położenia i sił nieprzyjaciela. Potwierdzało się, że głównym dowódcą grasujących nad Sanem wojsk jest sołtan Dziambet Girej. Ten istotnie otrzymał wieści 0 pojawieniu się polskich oddziałów, ale nie wiedząc, z kim ma sprawę, po opuszczeniu Narolu nie ruszył na południe, bliżej Lwowa, za którym stały główne siły tatarskie. Skusił go bowiem Tar-nogród, skąd zagarnął moc ludzi, po czym zawrócił pod Cieszanów, gdzie znów wziął jasyr i dopiero skręcił ku Lubaczowi. Wszyscy jeńcy zeznawali też, że z Lubaczowa zagony miały iść na wschód, do Niemirowa. Natomiast dokładnych danych o siłach, jakie sołtan miał pod sobą, nie udało się nic bliższego dowiedzieć, bo relacje były różne. Jedni podawali je na dziesięć tysięcy, inni, być może, by przestraszyć Polaków, na dwadzieścia, a nawet trzydzieści tysięcy jeźdźców. Tym jednak hetman mniej się przejmował. Ruchliwość bowiem wojsk tatarskich i znaczny teren ich działań nigdy nie pozwalały — o ile nie dochodziło do walnej bitwy — na zorientowanie się, z jakimi siłami za każdym razem przyjdzie się potykać. Sobieski znał na tyle te strony, że nie potrzebował posługiwać się mapą. Tarnogród od Lwowa dzieliło w linii prostej ponad piętnaście mil w kierunku północno-zachodnim. Na osi tej leżały — idąc od północy — Cieszanów, Lubaczów oraz Niemirów, który języki wskazywały jako punkt zborny dla zagonów. Postanowił więc wykorzystać chwilowe rozproszenie Tatarów 1 odciąć im drogę do Niemirowa. Od razu, już z miejsca postoju nad Łowczą, wysyła pułkownika Łaźnickiego z trzema lekkimi i dwoma dragońskimi chorągwiami, zaraz po nim Bidzińskiego z czterema husarii i pancernych ku Lubaczowu, z resztą zaś sil rusza cwałem wprost na południe, a więc na Bruśno, Horyniec i Rodruż, by odciąć od Niemirowa ciągnące zagony i napędzić je między Lubaczówkę, płynącą ze wschodu na zachód, a nieco bardziej na północ — Smolinkę. Był to bowiem teren podmokły, miej- cv> 73 scimi bagienny, a sama Lubaczówka, z racji błotnistych brzegów, bardzo przykra do przebycia. Wykonanie tego zamierzenia miało taki oto przebieg: Już w~Bruśni trafia hetman na koczowisko, które rozbija, wy-, cina Tatarów i uwalnia moc jasyru z wielką liczbą dzieci, a także i ogromnymi stadami bydła. Nie zatrzymuje się nawet dla wysłuchania błogosławieństw, pozostawia garść żołnierzy dla. wprowadzenia jakiego takiego ładu wśród szalejących z radości ludzi i gna cwałem do Horynia. Minąwszy go dostrzeżono tatarski oddział, którego zakazał jednak zagabywać, a to w przypuszczeniu, że może być strażą tylną jakiegoś większego zagonu, który drobną potyczką łatwo może przepłoszyć. Dopiero pod Rodrużem oddział ten ogarnięto i wybito. W Rodrużu zatrzymuje się nieco, by dać koniom odetchnąć, a jednocześnie wysłać w bok, również ku Lubaczowu, nowe od-go z dwoma chorągwiami dragonów jako przynętę, a Sieniawskie-mu każe brać sześć chorągwi, a to dwie usarskie i cztery pancerne, działy. I tak wyznacza poruczników Borzuchowskiego i Kozubskie-i ruszać w ślad za nimi. Wreszcie tworzy trzecią grupę z trzech chorągwi lekkich i trzech pancernych, ustanawia dowódcę pułkownika Linkowicza, polecając przekroczyć Lubaczówkę, zatoczyć łuk i od południa uderzyć na Tatarów uchodzących Łaźnickiemu, Bi-dzińskiemu czy Sieniawskiemu. Przy sobie zaś zostawia tylko trzy chorągwie pancerne. Łaźnickiemu i Bidzińskiemu udało się dopaść kilku zagonów. Wprawdzie nasiekli sporo Tatarów, większość jednak porzuciła jasyr i uciekła bądź w stranę Lubaczowa, bądź ku Lubaczówce, dla zabezpieczenia się rzeką od pościgu. Ale nie znając dobrze terenu, zaczęli szukać miejsca do przeprawy i trafili pod szable żołnierzy Sieniawskiego, a potem Linkowicza. Natomiast oddziały uciekają--ee na Lubaczów trafiły na inne Dziambetowe zagony wzniecając pomiędzy nimi popłoch. Wieści bowiem o wyjątkowej, okrutnej zaciętości polskich żołnierzy już się rozeszły między Tatarami, Toteż od razu poniechali jasyru i rzucili się ku przeprawom przysparzając chorągwiom Laźnickiego, Bidzińskiego, Sieniawskiego i Linkowicza co niemiara roboty. Dziambet Girej zorientował się po tych uderzeniach w planach przeciwnika, ale nie mogąc im przeciwdziałać z powodu paniki, jaka ogarnęła jego wojska, sam takoż ratował się ucieczką. Natomiast wojsko to zaczął chłostać bicz boży. Mimo że porzucony jasyr nie hamował ich ruchów, oddziały tatarskie coraz wpadały, pod uderzenie ' polskich chorągwi. Wielu też potonęło w nadrzecznych bagnach, a tych, którzy wreszcie przedostali się na drugi brzeg, dobijał Linkowicz. Zdarzało się w tej pogoni, że 74 co kilkunastu polskich żołnierzy rozbijało oddziały po sto ludzi, tak wielkie przerażenie ogarnęło Tatarów. Czambuł Dziambet Gireja przestał istnieć. On sam ledwie uszedł z życiem, a niedobitki jego wojsk pędziły ku Lwowu. Operacja ta, dokonana w ciągu jednego dnia, kosztowała życie tylko dwóch polskich żołnierzy poza kilkunastu rannymi. Natomiast samych murzów zabito sześciu, a najznaczniejszy z nich, Tuhaj mu-rza, dostał się do niewoli. Jasyru odbito około dwunastu tysięcy głów, a prócz tego moc bydła i koni. Wyszukiwanie po chaszczach i lasach dzieci zajęło rycerstwu resztę 7 i część dnia 8 października, tak że dopiero na noc z 8 na 9 stanął hetman na krótki odpoczynek w Kochanówce, wsi położonej niedaleko jego Jaworowa. Tam dogonił go Bohdan Zawieja, który minąwszy się z hetmanem pod Narolem, szedł jego śladem przez dwa dni. Następne dni zeszły Damianowi na obmyślaniu dalszych sposobów działania, zanim przypuszczalnie odezwie ,się Rysiewicz. Naradzał się" parokrotnie ze świrskim, pozorując swe odwiedziny spotkaniami z Justyną, ale ten, chociaż chętny do usług, pomóc mu nie potrafił. . Dziewczyna zaś witała go za każdym razem równie przychylnie, a może nawet i coraz cieplej, ale on zdawał się nie dostrzegać niemego pytania w. jej wzroku, kiedy spotykali się spojrzeniem. Jednak dzięki tym rozmowom zaczął coraz lepiej orientować się w dworskich stosunkach, dochodząc do przekonania, że z dworaków Czarnieckiego najwięcej uwagi powinien poświęcić Czerma-kowi. Przez jego ręce przechodziły wszystkie wydatki, a więc zapewne i te, które pan pisarz polny przeznaczał na swoje dyskretne poczynania. Pamiętał też wzmiankę Świrskiego o wyjątkowej dro-biazgowości tego człowieka. Te cechy pana skarbnika dawały pewną nadzieję na zdobycie informacji właśnie u niego. Bo gdyby tak zajrzeć do tych zapisków? Tylko jak to uczynić? Drugiego października król Michał wyjechał z najbliższym otoczeniem do Gołębia, bo tam już zbierali się pospolitacy. Pociągnął z nim i pan Czarniecki, ale poza Czermakiem nikogo z zaufanych nie wziął ze sobą, bo' spodziewano się rychłego powrotu kró-¦a. Źegoń nie był jednak na tyle zarozumiały, by sądzić, że Rysiewicz i Boczuga zostali z jego powodu. Zresztą czy zostali, też nie było pewne, bo od kilku dni nie pokazywali się w oberży. cv> 75 cv Teraz natomiast bardziej go absorbowało pytanie, jak dobrać się do zapisków i ksiąg Czermaka? I gdzie one są? Czy w Radzi-wiłłowskim pałacu, na kwaterze pana pisarza polnego, czy też trzymał je w domu siostry, gdzie mieszkał? Było bowiem mało prawdopodbne, by na krótko opuszczając miasto wziął je ze sobą. Nad znalezieniem odpowiedzi na to pytanie głowił się w czasie-narady z Pigwą. Po omówieniu tych wątpliwości postanowił rozstrzygnąć je osobiście. Wyłonił się więc z kolei problem, jak to zrobić? / I tu sojyfny pachołek zwrócił mu uwagę, że należy uprzednio obejrzeć"dom na Bagiennej, a to dla zorientowania się w sytuacji. Podejmował się zajść tam jako wędrowny kramarz, których sporo kręciło się nie tylko po wsiach, ale i w mieście, i przyjrzeć się bliżej pannie Matyldzie, jak i całemu obejściu. Nieobecność pana skarbnika dawała ku temu dobrą sposobność. Rozmawiali w swojej izbie. Żegoń upewnił się uprzednio, czy korytarzyk jest pusty, po czym nawiązał do propozycji Pigwy. — Masz słuszność — zadecydował. — Należy więc zastanowić się, jaki towar najbardziej ją zainteresuje, bo inaczej od razu wyrzuci cię za drzwi. — Może brosze, zapinki i takie tam inne babskie faramuszki? — To stara panna i ponoć dewotka. — A zatem książeczki do nabożeństwa, szkaplerze, różańce? Lub jakoweś relikwie i balsamy? A może medykamenty: na kołtuna, na przeczyszczenie lub nagniotki? — Można by... A do tego i środki na urodę, bo z dewotkami i tak bywa, że diabeł pod kiecką im siedzi.' A więc jakoweś pasty, maści, barwiczki na gębę i ślipia? — Właśnie! — przytaknął Sewek. — Jak nie chwyci jedno, to chwyci drugie! — 'Czekaj. — Żegoń zastanawiał się przez chwilę. — Coś mi chodzi po głowie. To każdą babę przywiedzie na hak, a wówczas ja... Tak! — zadecydował. — Tak to zrobimy! A więc słuchaj, Sewek, i to bacznie! Weźmiesz do skrzynki nieco tego towaru, cośmy mówili, ale dla pozoru, aby tylko rozpocząć gawędę. A jak już do niej przyjdzie, spytaj, czy nie słyszała o słynnej kabalarce, co zjechała tu do Lublina i wróży, ale jeno znamienitszym osobom. Ma wiedzieć wszystko, a jak zacznie gadać, to dreszcze człowiekiem trzęsą... Skoro zaś już zacznie o nią pytać, a zacznie bez wątpienia, powiesz, że u siebie nikogo nie przyjmuje, jeno po ludziach chodzi, bo boi się pomówienia o czar.y. — Rozumiem. I na drugi dzień ją przyprowadzić? — Otóż to. Chętną najdziemy niejedną, jako i kramarską skrzynkę dla ciebie. Będzie parę groszy kosztować, ale trudno. Za 76 pierwszym razem rozpatrz dobrze, jak leżą izby, abym wiedział, gdzie się obrócić, bo i ja z wami pójdę, jeno tak, by mnie nie widziała. Takim sposobem w czasie wróżby będę miał czas nieco się rozejrzeć. Poradzisz? — Pewnie, że poradzę! A to ci będzie zabawa! — Nie śmiej robić z tego zabawy! O poważną rzecz idzie, toteż nie waham się po kryjomu leźć do cudzego mieszkania. Nie w smak mi to, ale innego sposobu nie widzę. — Ale... — pachołek obrócił ku Żegoniowi okrągłą twarz o pełnych policzkach i nosie sterczącym między nimi jak grzybek — co poczniem, jeśli drzwi do komnaty skarbnika będą zawarte? — Otóż to! Masz słuszność! A i skrzynia lub szafa z księgami takoż. Łamać zamków nie chcę, zresztą ślad bym zostawił. — Ja bym sobie poradził, bom blisko dwa lata u płatnerza pracował, to i z zamkami miałem do' czynienia. Wiem, jak są budowane. Ale wy? — Ty będziesz miał inną robotę, zresztą czego i jak szukać, nie wiesz. • ¦ . • — Zatem innej rady nie ma, muszę waszmości nauczyć, jak haczykiem rygiel odsuwać. Ino kilka ich muszę przygotować, ale to fraszka! O jakiej porze mamy iść? — Najlepiej za dnia, bo o światło nie tfza się troszczyć. Ten plan kampanii, przynajmniej w jego wstępnej fazie, udało się wykonać szczęśliwie. Stara panna, początkowo nieufna i niechętna zakupom u wędrownego kramarza, przecież nie stroniła od pogawędki, toteż sprytny Sewek bez trudu wciągnął ją w rozmowę i wkrótce sama zaczęła upraszać o nakłonienie słynnej wróż-biarki do odwiedzin. Ustalili więc dzień i porę i pożegnali się, każde w pełni zadowolone z rozmowy, którą panna Matylda zobowiązała się, zachować w tajemnicy, jako że tego żądała kabalarka. * Ulica Bagienna była wąskim zaułkiem biegnącym^ od Podwala w pobliżu klasztoru Dominikanów, a nazwa w zupełności odpowiadała prawdzie, gdyż jej błoto istotnie przypominało bagno. Szczęściem wzdłuż okalających ją palisad i parkanów mieszkańcy poukładali deski, co chroniło od błotnej kąpieli. Szli jedno za drugim, z Pigwą na czele, który znał już drogę, za nim zaś postępowała otulona chustą, przebiegła baba — wróż-biarka. Odpowiednio pouczona, podjęła się przeciągnąć wróżbę przez dłuższy czas. Kiedy znaleźli się przed furtą, Pigwa obrócił się do Żegonia. — Dom jest w głębi, ale do drzwi możecie iść bezpiecznie, bo ¦z okien niczego dojrzeć nie można. Furta w wysokim parkanie, zgodnie z umową, była otwarta. Podług objaśnień Pigwy w sieni domu znajdowało się troje drzwi. Na wprost, do komory, gdzie było przejście do komnaty właścicielki, na lewo do stołowego,' na prawo do izby mości skarbnika. Kiedy pachołek ujął za kołatkę, Żegoń ukrył się za węgłem. Drzwi wejściowe otworzyły się wkrótce. Wchodząc do środka pachołek nie zaryglował ich za sobą, toteż chwilę później Damian znalazł się w mroczne/sieni. Z komory dochodził pogwar prowadzonej rozmowy, więc spokojnie skierował się na prawo i ujął za klamkę. Z zadowoleniem stwierdził, że drzwi ustąpiły., A więc nie potrzebował tracić czasu na egzamin z nabytych u Sewka umiejętności. Rc Znalazł się w półmroku komnaty oświetlonej zielonkawym .. . światłem, sączącym się przez grube kawałki szkła z1 dwóch niedu- jc żych okien. W rogu, obok kaflowego pieca, stało łoże przykryte niedźwiedzią skórą, przy nim malowana w różne kolory skrzynia, a dalej misternej roboty sekretarzyk z zamkniętym blatem. Resztę umeblowania pokoju stanowiła szafa na odzież oraz ława z miednicą i dzbankiem na wodę. Ściany zdobiły opony, a na nich parę sztuk broni. Wkrótce wzrok Damiana zaczął przyzwyczajać się do półmroku. Coraz lepiej rozeznawał szczegóły wnętrza. Przede wszystkim skierował się do sekretarzyka, a potem chwilę nasłuchiwał. Panowała jednak cisza, którą zakłócał jedynie ledwie uchwytny pogwar rozmowy prowadzonej za ścianą. Toteż uspokojony, wyjął owe haczyki sporządzone przez Pigwę. Po chwili rozległ się szczęk zamka i klapa zamykająca sekretarzyk dała się otworzyć. Ujrzał przed sobą szereg małych szufladek oraz wgłębienie, w którym stał kałamarz, a przy „nim kilka gęsich piór, zaciętych i ułożonych porządnie, gotowych do użycia. Już to dowodziło skrupulatności i zamiłowania gospodarza do porządku. Ale żadnych ksiąg nie było, zresztą brakło tu na nie miejsca. Leżały jednak, wciśnięte w przegródkę, jakieś papiery, które Damian postanowił również przejrzeć. Przede, wszystkim jednak należało znaleźć księgę z zapiskami. Istotnie znalazł ją w skrzyni. Leżała na samym wierzchu, czarno oprawna, sporych rozmiarów. Chwilę znów nasłuchiwał, ale nadal dochodził go tylko szmer rozmowy. Położył więc księgę na blacie sekretarzyka, podsunął sobie krzesło i zaczął przewracać stronice. Zapisy wydatków szły kolumnami od góry do dołu po lewej stronie, po prawej zaś widniały pojedyncze adnotacje wpłat. Kolumny dzieliły daty, pismo t»yło równe, czytelne, schludne. Treść OO 78 CV3 ich stanowiła niejako obraz codziennego, zwykłego życia. Damian czytał; za owies dla koni, za guzy do sukni np. pokojowego, za buty dla pachołków, za szafran do kuchni jwp. pisarza, za mięso, gwoździe, reperację siodeł i tak dalej. Ale Żegoń spostrzegł zaraz, że wśród tych zwykłych, jednoznacznych wydatków znajdowały się i pozycje niejasne. Przeglądając bowiem kolumny dostrzegł i inne zapiski-. Bezoki złotych trzy, Siwy złotych jeden, Karmazyn złotych pięć, CZA złotych -dwadzieścia, DOM — pięćdziesiąt... Wyszukał kartkę papieru i sięgnąwszy po pióro, cofnął się o parę miesięcy wstecz i zaczął je przepisywać. Nadal nic nie mąciło ciszy pokoju, toteż Damian pisał szybko i wkrótce uporał się z tą robotą. Kiedy już ją kończył, zwrócił jego uwagę zapis z ostatnich dni września. Treść jego była dziwna, a wydatek spory. Zapis ten brzmiał: W sprawie pierścienia — zł dwieście. Rozważania jednak, co by to mogło znaczyć, zostawił na później, bo czas nie był po temu, i sięgnął po odłożone dc przegródki papiery. Były to jakieś zestawienia i zapiski, dotyczące spraw czy do załatwienia, czy też załatwionych, ale śród nich znalazł niedużą kartkę zapisaną krzywymi literami. Już po pierwszych słowach Damian znieruchomiał, po czym doczytawszy do końca złożył papier i starannie wsunął go w zanadrze. Nie było tu nic więcej do roboty, ale osiągnął więcej, niż się spodziewał, i to bynajmniej nie z tego źródła, na które liczył. Używane pióro złamał i po namyśle schował do mieszka, a kiedy po odłożeniu księgi zamykał kłódkę u skrzyni, doszło go zza ściany wyraźne stuknięcie krzesła. Był to umówiony znak, że wizyta wróżbiarki ma się ku końcowi. Zamknął więc i sekretarzyk, po czym wysunął się do sieni i cicho otworzył drzwi na zewnątrz. Po chwili był już za parkanem. Rozejrzał się dookoła, ale zaułek był pusty. Po powrocie do oberży niedługo był sam, bo wkrótce zjawił się i Pigwa. Wkroczył do izby z uśmiechem na okrągłej twarzy, wyraźnie rozbawiony. — Udało się? — zawołał już od progu. — Znalt-źiiście co? — Mów ciszej — upomniał go Żegoń — bo diabeł nie śpi... Udało się, ale połowicznie. Wiem już z całą pewnością, że ktoś nam buty szyje, ale tom wiedział i wprzódy. Po dawnemu zaś nie wiem, kto to jest? A jak poszło tobie? ^ — Bq!vi zrywać! Śmiech mnie rozpierał, bałem się, że kolka mnie chwyci! Plotła baba trzy po trzy i ciągnęła to swoje gadanie oo 79 c R tak, jakżeśmy jej nakazali! Zresztą ta Matylda sama była pomocna, bo wciąż nagabywała o to i o tamto... Rozpaliła się niczym stary piec, już myślałem, że ze skóry wyskoczy! — Dobrześ się spisał, bom mia^ dość czasu. Masz tu na piwo i ostaw mnie samego. Muszę spra7wę przemyśleć spokojnie. I pamiętaj, ani pary z gęby, bo w r/zie czego skóry nie uchronimy... Po wyjściu pachołka Damian wyciągnął swoje zapiski i przysiadł się bliżej okna. Czermak był jednak na tyle przezorny, że posługiwał się tylko przezwiskami- bądź hasłami wymyślonymi przez siebie. Już w ciągu tych trzech miesięcy, które zdążył wynotować, większość z nich powtarzała się parokrotnie. Dowodziło to, że byli to informatorzy stali, bo nie ulegało wątpliwości, że o informacje tu chodzi. I tak Karmazyn figurował aż pięć razy, Bezoki cztery, Siwy też cztery, inni po razie, po dwa. Ale były i oznaczenia: CZA, LJN i raz DOM, ale -ten dostał ze wszystkich najwięcej, bo aż złotych pięćdziesiąt. Poza tym przed każdym z tych oznaczeń znajdowały się ujęte w nawias małe literki: n, g, pc, a przed literami DOM — litera A. Ale najbardziej zaciekawił go ten największy wydatek — „w sprawie pierścienia". Nie chodziło o kupno, bo wówczas skarbnik zapisałby po prostu: „za pierścień". Co to była za sprawa? Na to pytanie nie umiał znaleźć odpowiedzi, więc z kolei zaczął rozważać zagadkę tych małych literek i tu dostrzegł pewną prawidłowość. Otóż zawsze tam, gdzie figurowało jakieś przezwisko, znajdowały się litery pc. Ta obserwacja pozwoliła mu domyślić się wyjaśnienia zagadki, a wyjaśnienie to było nowym dowodem przesadnej skrupulatności Czermaka. Litery te bowiem oznaczały pozycję społeczną odbiorców pieniędzy i tak: n — nobilis, szlachetny, czyli szlachcic, ale ubogi, zagonowy, g — generosus — urodzony, czyli też szlachcic,' ale zamożny, pc — plebeiae condi-tionis — a więc chłop, w urzędowych aktach nazywany „pracowitym" lub „uczciwym", i wreszcie — i — czyli illustris, zatem ktoś bardzo znp-\zny, bo nawet nie magnificus. Zresztą i suma przy iziła, że koszt jakiejś niedyskrecji był odpowiednio zapisie wy lmru. te duże litery: CZA, LJN, DOM? Początek nabyć, ale też mogło i inaczej... Damian ponie-tch domysłów, bo nie warto było szukać wyjaś-^yych wskazówek. Natomiast sięgnął w zanad-kę papieru. pisany w pośpiechu, ale też i z wyraźną ^szącego, bo litery były celowo i wyraźnie ~ |e. Treść listu była następująca: cv 80 oo „Wieimożny Panie, donoszę spiesznie, że w dniu wczorajszym dotychczasowy hetmański sekretarz szlachetny Damian Żegoń pozbawiony został swojej służby. Co było tego przyczyną, jeszczem nie doszedł. Rzeczony Damian złorzecząc hetmanowi, co czynił w gniewie, opuścił Jaworów i przyłączył się do orszaku jw. pułkownika Gorzeńskiego, by udać się do Lublina, dokąd ten pośpieszał dla domagania się zaległego żołdu Pokorny sługa Wielm. Pana. -¦:¦'.. CZA." Oto miał w ręku dowód potwierdzający obawy hetmana. Wiedziano więc o zwolnieniu sekretarza? I może dlatego był śledzony? Kim jednak był ten CZA?~ Takie litery są i w zapisach skarbnika, zatem to stały informator Jest u hetmana rękodajny pokojowiec Czaplicki. Czyżby to on? Tak czy inaczej, pismo to należało przesłać przy najbliższej sposobności hetmanowi. Żegoń złożył papier w wąski pasek, wywinął brzeg spodni, końcem noża zluźnił szew płóciennej podszewki i wsunął za nią pismo. Jednak na dalsze rozważania na ten temat ^abrakło Damianowi czasu, a to ze względu na wypadki, które całkowicie pochłonęły jego uwagę. Jeszcze tego samego dnia, kiedy właśnie chciał zejść na dół, by przed wieczorem wypić kufel piwa, rozległo się pukanie do drzwi' i ujrzał w nich Marzenę. — Jakieś pacholę chce mówić z waszmością — oznajmiła. — Czeka w sieni. Zaskoczony ruszył za dziewczyną. Istotnie, przy ostatnim stopniu schodów stał chłopak i z uniesioną do góry głową spoglądał ku niemu. — Czego chcesz ode mnie? ¦— spytał spostrzegając, że dziewczyna zatrzymała się i nadstawiła ucha widać zaciekawiona przybyciem posłańca. Z kolei zwrócił się więc do niej: — Dziękuję, Marzeno. Możesz wracać do roboty. Rada nierada ruszyła ku drzwiom prowadzącym na salę, Damian zaś powtórzył pytanie: — Czego chcesz? — Mam do waści sprawę —odparł rezolutnie chłopak. — Panna Justyna przykazała powiedzieć, byście zaraz szli na. zamek. Ponoć ma dla waszmości jakowąś służbę. — Dobrze, biegaj i powiedz, że zaraz będę. A tu masz za fatygę. Damian odprowadził chłopca, po czym ruszył na salę. Gospodarz jak zwykle o tej porze stał za szynkwasem i bacz- « — Ostatni zwycięzca C\i dl CV> R J nyrn okiem obserwował usługujące dziewczęta? Damiarf zatrzymał się przy nim i rzucił od niechcenia: — Wzywają mnie na zamek w sprawie służby. — Oby była dobra! — odpowiedział Hagan z uśmiechem, — Widać, że macie przyjaciół, co o waści pamiętają! Czy zdolni jednak coś zrobić? Intencja pytania była wyraźna, ale Żegoń nie zaspokoił ciekawości gospodarza. — Myślę, że tak —: odparł. — Zresztą to wnet się okaże... Bywajcie zdrowi! / * ¦ Było to jeszcze jedno drobne ćwiczenie w fechtunku na słowa. . -- / Justynę znalazł szybko, gdyż czekała na niego. Już z jej zarumienionej buzi i maskowanego podniecenia wyczuł, że wezwanie było podyktowane czymś niezwykłym. Spotkali się w sieni wiodącej do gospodarskich pomieszczeń. Dziewczyna, poprowadziła nie znanym mu przejściem, a potem bocznymi, kręconymi schodami na piętro. Tu otworzyła jakieś drzwi, a kiedy przekroczył próg, zafaz je za nim zamknęła., Znaleźli się w długiej, wąskiej izbie z szeregiem szaf po obu stronach. W głębi, przez grube szyby okna, padała na posadzkę smuga światła. Pod oknem stała ława, do której podeszli. —¦ Tu nam nikt nie przeszkodzi, a wydaje mi się, że to, co chcę wam powiedzieć, wymaga tajemnicy. — Chłopak mówił, że chodzi o moją służbę — rzucił Damian, przysiadając na ławie obok Justyny. —• Takem mu rzekła dla zachowania pozoru. W istocie sprawa jest chyba o większym znaczeniu. Sama zresztą nie wiem —¦ , zawahała się. — Wy to lepiej ocenicie. Dziewczyna znów okazała swą bystrość, podając pozorny, ale wiarygodny powód wezwania. Zaciekawiony istotną przyczyną, Damian zachęcił ją: — Mówcie zatem, proszę. — Całkiem przypadkowo podsłuchałam dziś rozmowę. ~ Czyją? — Hetmana Paca z nadwornym marszałkiem. Gadali w pokojach królowej, nie wiedząc, że siedzę obok, w komorze. —. O czym? _— O jakowychś listach pana Sobieskiego, które przejęli po przekupieniu jego gońca. (— O listach, które przejęli?! — W głosie Damiana zabrzmiała trwoga. — Co to by były za listy? — Do niego od przyjaciół, a takoż jego do kanclerza i prymasa 82 cv ,— Nie mówili, co w nich było? — Mae, ale radzi tej zdobyczy śmiali się między sobą. — Kiedy? . , '-¦— Dzisiejszego ranka. ¦— W jaki sposób je dostali? ¦'— Z rozmowy wyrozumiałam, że przekupstwem. Ktoś tę sprawę musiał przygotować, bo oni wiedzieli zawczasu o'gońcu i listach. A co to za goniec, to chyba wiem. — Gońcy zatrzymują się we dworze u waćpanny wuja? — No, właśnie. Jest teraz jeden. Przybył wczoraj, nazywa się Michałowski. — Michałowski?! — Żegoń żachnął się. — Nigdy bym go o to nie posądzał! Jeszcze jest u was? — Jest i nic po sobie nie daje poznać. O ile dobrze zrozumiałam, zapłaty nie otrzymał, bo z ta. zwlekają, dopóki nie ocenią wartości listów! Zapewne na nią czeka. — Wspomnieliście, że ktoś to przygotował? — Tak! - Wyrozumiałam to z wypowiedzi pana marszałka. — Nie powiedział kto? y — Nie. Damian zamilkł, rozważając usłyszaną wiadomość. W czasie tego rozważania przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Jego źródłem było kilką słów Justyny, dzięki którym wyłoniła się możliwość zdobycia informacji, jak dotąd poszukiwanej daremnie, a jednocześnie podważenia wartości owej zdobyczy. Należało jednak dobrze wszystko przygotować, a wówczas rezultat mógł być tylko jeden... Pojawiła się szansa, z której postanowił skorzystać. Dziewczyna pierwsza przerwała milczenie: — Posłałam do was chłopca, bom sobie pomyślała... — Urwała, wyraźnie zakłopotana. — No, pomyślałam, że może znajdziecie jakiś sposób, by je odzyskać. Uniosła głowę. Przedwieczorny blask sączył się przez okienne szyby, opromieniając światłem jej jasne włosy. Jednocześnie mrok zacierał rysy, bo okno miała za plecami. Lśniły tylko wielkie oczy połyskujące w zaciemnionej twarzy. — Waćpanna sądzi, że mimo hetmańskiej niełaski usiłuję ją odzyskać? — Wierzę w to... — szepnęła cicho. — Bo wierzę w szlachetność serca waćpana. Damian ujął jej rękę i przywarł do niej ustami. Ona nie usuwała mu dłoni i to nieme zezwolenie sprawiło, że dopiero teraz odczuł, jak jest mu przychylna. Oderwał jednak usta od jej dłoni, bo poczuł, że pożądanie ogarnia go ognistym płomieniem i odbiera przytomność umysłu. Całym wysiłkiem woli musiał opanować się, cv 83 by nie zamknąć w uścisku tych wiotkich ramion, a ustami nie odnaleźć jej warg. Toteż głos mu drżał, kiedy — by dopomóc sobie w uzyskaniu równowagi — wszczynał rozmowę. — Może uda się odparować cios, jaki zadali hetmanowi. Ale nie szlachetność mego serca jest przyczyną tego zamiaru. Justyna uniosła głowę i z zaciekawieniem spojrzała na Damiana. Ten zaś mówił dalej: — Przyjdzie czas, kiedy poznacie istotny powód; Teraz zaś przede wszystkim chcę wiedzieć, .czy mówiliście o tym komuś jeszcze? Może wujowi? / — Nie, nikomu prócz was,,,/ — To dobrze. I nadal mu nie mówcie, bo może nie opanować przed Michałowskim gniewu lub inaczej się zdradzić, że coś wie. Trzeba, aby ów zdrajca spokojnie czekał na swoje srebrniki. Inaczej chybię w swoim zamiarze. . — A coście obmyślili? —Głos dziewczyny zdradzał żywą ciekawość. — Słuchajcie bacznie, bo nie obejdę się bez waszej pomocy. Przez następne kilka minut Żegoń mówił. Słuchała go nieomal z zapartym tchem, nie przerywając ani słowem. Dopiero kiedy skończył, spytała: — Jeszcze dziś? — Im prędzej, tym lepiej, ale najpóźniej jutro rano. Czy wiecie, komu powiedzieć, com wskazał? Justyna zastanawiała się przez chwilę. — Tak. Mam na myśli fraulein Weier, ulubienicę miłościwej pani. Jest znana z tego, że wszystko jej donosi. Damian podniósł się z ławy. — To właśnie dobrze. Teraz muszę już iść. Byłbym rad wiedzieć, co poczyna Michałowski. Czy moglibyśmy się gdzieś spotkać. I to już jutro, najpóźniej po południu? — Po południu mogę, bo służbę będę miała do obiadu. Ale gdzie? — Może u bernardynów? To niedaleko was... — Dobrze. O czwartej zatem... Justyna skinęła mu główką, kiedy u progu odwrócił się, by jeszcze raz złożyć jej ukłon. Potem przez chwilę patrzyła na drzwi, które zamknął za sobą. Damian zaś pośpieszył na kolejną rozmowę, tym razem z ojcem Brunettim., ' • Następnego dnia w porannych godzinach odbyły się inne rozmowy, prowadzone przez różne osoby i w różnych miejscach, ale wszystkie dotyczyły tego samego tematu. Pierwszą odbyła panna Białonurska, drugą ojciec Brunetti. cv> 84 Justynie udało się spotkać fraulein Weier w saloniku przylegającym do apartamentów królowej. Siedziała sama, zadęta haftem. Dziewczyna przywitała ją dworskim ukłonem okazując z tego spotkania wyraźne zadowolenie. — Jakże się cieszę, że was widzę, wielmożna pani! Pragnę uzyskać zwolnienie na resztę dnia. A nigdzie nie mogę znaleźć jejmość ochmistrzyni! Mam pilną sprawę do załatwienia! Panna Weier uniosła głowę znad robótki, spojrzała z niechęcią na Justynę i rzuciła zdawkowo: — Cóż to za sprawa, że nie możesz z nią zaczekać? — Muszę napisać za wuja sprawozdanie! Sam nieborak już niedowidzi, a i rękę ma niepewną. — Sprawozdanie? — Tak, zawsze to za niego robię! Takie tam rozliczenia z pieniędzy. — Przecież to nic pilnego. — Pilne, bo goniec wkrótce ma wracać do Jaworowa. '. — Goniec wraca do Jaworowa? — Teraz dopiero fraulein Weier okazała zainteresowanie rozmową. — Cóż to za goniec? — Pan Michałowski. Przywiózł tu jakieś listy. — Listy, mówisz? .— Tak słyszałam. — I słyszałaś, że wraca do Jaworowa? / Justyna spojrzała na dworkę królowej wzrokiem, w którym nie było nic poza szczerym zdziwieniem. — A gdzież ma jechać? Dlatego proszę o to zwolnienie. Dziś rano rozmawiał z wujem i mówił, aby przygotował mu pocztę, bo pcruczenie hetmańskie już wykonał i spieszno mu wracać... — Jesteś pewna, żeś to słyszała? — Panna Weier ściągnęła brwi i badawczo wpatrzyła się w uśmiechniętą twarz Justyny. — Ależ tak! Czy uważacie, wielmożna pani, że to dziwne? Panna Weier zmieszała' się lekko. -, - Skądże! Wcale tak nie uważam! — Po czym dorzuciła już z ro>-• drgnieniem, jakby zajęta innymi myślami: — Dobrze, możesz iść. Powiem ochmistrzyni, że cię zwolniłam. — Dziękuję, wielmożna pani... — Justyna złożyła przewidziany etykietą ukłon i opuściła komnatę. ' Opata Brunetti łączył z bratem Michałem z zakonu karmelitów stosunek przyjazny, mimo że należeli do różnych stronnictw. Ale ta cecha ich kontaktów, choć nie wiadomo do jakiego stopnia szczera, sprzyjała pogawędkom, z czego zwłaszcza opat Brunetti był zadowolony. oo 85 Brat Michał jako kaznodzieja królewski przebywał częściej u dworu niż w swoim krakowskim klasztorze. Niski, tęgi, o wielkiej baniastej głowie z wygoloną tonsurą, o okrągłym licu, był głęboko przekonany o własnych talentach, a może i geniuszu. A że nie zawsze umiano poznać się na nim, dowodziło to słabości ludzkich umysłów. / Często spotykał ojcaJ3runetti na królewskich pokojach i, o dziwo, zaprzyjaźnił się z nim. Nikt bowiem tak jak opat Brunetti nie umiał wysłuchiwać pełnych głębokiej mądrości opinii brata Michała, podzielać jego poglądów, podziwiać głębi jego myśli. Dawał też często wyraz swojej wdzięczności, że zostaje dopuszczany do tak poufałej komitywy z człowiekiem tej miary. Toteż brat Michał lubił rozmawiać z opatem i okazywać mu swoją wyrozumiałą przychylność, mimo że ten był mężeln zaufania francuskiego króla. Tę protekcjonalną łaskawość przyjmowano z należytym szacunkiem, choć przecież w hierarchii kościelnej ojciec Brunetti stał znacznie wyżej. Ale obaj zrozumieli, że szacunek ten należy się człowiekowi o takich przymiotach, a do tego zaufanej osobie króla, jego oku i uchu. Druga więc rozmowa odbyła się między tymi dwoma duchownymi. Ojciec Brunetti po wymianie pozdrowień zaczął spacerować z bratem Michałem po korytarzu. — Kiedy wraca miłościwy pan? :— zagadnął opat, zajmując miejsce u boku zakonnika. — Chyba nieprędko. Sporo ma trosk i kłopotów nasz miłościwy pan — brat Michał westchnął. — Wróg kraj zalewa, a i własnych poddanych musi się strzec... — Na szczęście ma swoich wiernych, godnych zaufania przyjaciół. Wy zaś, ojcze Michale, jesteście jednym z ważniejszych. Talia jest opinia ogólna. Brat Michał znów westchnął i skromnie opuścił powieki. Światło poranka lśniło na jego tłustych, okrągłych policzkach. — Istotnie bez przyjaciół niełatwo byłoby miłościwemu panu sprawować rządy. A że i ja dokładam swoją małą cząstkę trudu, może mi to kiedyś będzie policzone. — Otóż to... — z kolei westchnął ojciec Brunetti. — Jestem poddanym króla Ludwika, alem przecież dobry chrześcijanin i niecne postępki tak samo mi wstrętne jako i wam, obojętne przeciw komu wymierzone. Zły czyn zawsze takim pozostanie, bez względu na to, kto go popełnił. I dlatego, gdym usłyszał o tej sprawie, ogarnęło mnie oburzenie! Ale, chwalić Pana na wysokościach, dzięki waszej mądrości i bystremu oku nie doszedł ten^ zamiar do skutku... cv> — Hm... no tak... owszem... Ale co macie na myśli? — Ależ z was dyplomata, bracie Michale! Nie udawajcie, żeście nieświadom, co mar." na myśli? — Tak sądzicie? No cóż, nie wszystko można mówić. — Wiem, wiem. Alem się przecież dowiedział, że to wy udaremniliście podrzucenie tych fałszywych listów, czego pan Sobieski próbował dokonać, polecając swemu gońcowi, by dał~ się przekupić i takowe pozornie odsprzedał... Oczy brata Michała zwrócone na opata w miarę jego słów stawały się coraz większe. Raz i drugi otwferał usta, by coś powiedzieć, ale' zarazem zamykał je na powrót. Dopiero po chwili zdołał się od"ezwać. — Skąd... skąd to wiecie? — Tego nie mogę zdradzić, bom obiecał milczeć. Ale mówił . mi człek wielce wam przychylny i pełen podziwu dla waszej bystrości. — No cóż, Bóg łaskawie nie poskąpił mi rozumu, to prawda. Ale' też usiłuję obracać go ku Jego chwale i dla pożytku miłościwego pana. Wybaczcie teraz, że was pożegnam, wielebny ojcze, i proszę, ani słowem nie mówcie nikomu, co wiecie. Ostawcie to mnie, ja tej sprawy nie zaśpię... Przyrzekacie mi? — Całym sercem! Bądźcie pewni mego milczenia, bo nikt wam tej zasługi nie powinien odjąć! W wyniku tych dwóch rozmów odbyła się również trzecia, i to już wkrótce, bo szybki bieg mają wieści, a także niektóre ludzkie działania. Damian mógł się o tym przekonać, przychodząc tegoż dnia do .oberży na południowy posiłek. Kiedy spożył już sarnią kiełbasę w czarnym. sosie z grochem mielonym i wędzonką i popijał obiad kubkiem miodu, przysiadł do niego gospodarz. Znajdowali, się w rogu sali, nieco oddaleni od reszty gości, mogli więc rozmawiać swobodnie. Hagan nachylił się do Żegonia i zaczął półgłosem: — Przed godziną był u mnie wysłannik z zamku. Jest możliwość uzyskania bardzo dobrej służby, ale musicie spełnić pewien warunek. Żądają, abyście. waszmość dali dowód przydatności i dobrych chęci. — Jakiż to ma być dowód? — równie cicho spytał Damian. — Chcą informacji. — Zależy jakiej. Jeśli będę mógł jej udzielić, chętnie to uczynię, oczywiście takoż stawiając swoje warunki. Hagan spojrzał spod oka na Żegonia. — Przybył tu goniec Sobieskiego z listami. Przy tej okazji miał zabrać pisma jego przyjaciół. Otóż listy te udało się przejąć. cv 87 — Moje powinszowanie — rzucił ironicznie Żegoń. — Może coś niecoś z nich się dowiecie! — Hm... — Hagan zakrył oczy powiekami, po czym ciągnął: — Istnieje jednak pewne podejrzenie/ czy aby listy te nie zostały podsunięte umyślnie. Gdyby tak-^było i dwór je wykorzystał, zostałby ośmieszony. Dlatego chcą się w tym upewnić. A ponieważ byliście jeszcze niedawno hetmańskim sekretarzem, być może cos 0 tym wiecie, bo takich spraw nie załatwia się na kolanie. Wymagają one i namysłu, i odpowiedniego przygotowania. — Słusznie. — A więc chcą, abyście rzekli, czy takie przygotowania były .czynione? Damian nie od razu udzielił odpowiedzi, bo należało najpierw nieco się zastanowić. Okazywało się, że oberżysta świadczył usługi stronnictwu austriackiemu. Ale tu Żegoń przypomniał sobie, że również nie odmówił swojej pomocy i Rudnickiemu, człowiekowi Sobieskiego. A zatem, czy nie ,siedział na dwóch stołkach, aby i tu, 1 tam ciągnąć korzyści? Taka rola imci Hagana w zupełności odpowiadała opinii Żegonia o oberżyście. Czy jednak była to tylko jego dbałość o dobre prosperowanie interesu,' czy też kryły się za tym i inne, głębsze intencje? Ponieważ nie czas był na rozwiązywanie zagadek, przeto odsunął na bok te myśli i odezwał się: — Zanim odpowiem, chcę wiedzieć, kto stawia pytania? — To chyba niekonieczne. Udzielcie odpowiedzi, a ugoda zostanie dotrzymana. — Nie, mości Hagan. Muszę wiedzieć, komu- jej udzielam, bo być meże do niego właśnie pójdę na służbę... jeśli obietnicy'dotrzyma. A kto będzie moim panem, nie jest mi za jedno. Z kolei Hagan zamilkł na pewien czas. — No dobrze — zgodził się wreszcie. — Pytał o to mości Irio-wicki. — To człowiek hetmana Paca? — Tak, ale być może traficie na dwór i samego barona Stoma. — To on z cicha wszystkim kieruje? — No tak... Królowa Eleonora słucha jego rad, boć przecież jest rezydentem samego cesarza Leopolda. A to potężny władca. — Widzę-; żeście chwalcą jego potęgi — rzucił kpiąco Damian. — Może i chwalcą. — Hagan skrzywił się przy tych słowach nieznacznie, co nie uszło uwagi Żegonia, po czym dorzucił: — ' Szanuję jeno jego majestat. — Zatem to pan hetman Pac zapewnia mi służbę u siebie w zamian za okazaną przydatność? — On albo, jakem rzekł, baron Stom. Ten takoż chętnie wziąłby-do siebie biegłego sekretarza. cvi — Myślałem, że raczej przyjdzie mi zaspokajać ciekawość pana Czarnieckiego? -— Oni idą ręka w rękę. — Ale wówczas gadałby ze mną chyba Rysiewicz? — Tego nie ma jeszcze w mieście. — No, mniejsza z tym. A więc dobrze, powiem, co wiem. Otóż istotnie o takim podstępie była mowa, ale sprzeciwiał się temu pan hetman uważając za niegodne imanie się takich sposobów. Namowy były jednak silfte i kto wie, czy wreszcie im nie uległ. Toteż z całą pewnością nic powiedzieć nie mogę, gdyż właśnie w tym czasie zostałem odprawiony, co wzmogło zapewne naciski. Oto wszystko. — Zatem była jednak mowa o takim podstępie? Damian skinął zdecydowanie głową. — Ano, była. — To chyba starczy. Przekażę zaraz tę wiadomość, a wy, mości panie Żegoń, bądźcie cierpliwi. Sądzę,' że ugoda Zostanie dotrzymana. Oberżysta wstał od stołu. W kościele panował półmrok; Modlących się było niewielu, toteż Justynę siedzącą w ostatniej ławce Damian dostrzegł od razu. 1 Kiedy znalazł się przy niej, obróciła ku niemu głowę i rzuciła szeptem: — Powiedziałam. — No i co? — Chyba była świadoma tej sprawy. — Tak i myślałem. A co z Michałowskim? — A właśnie! Niedawno wrócił z zamku wielce wzburzony. A sądząc po licu, ktoś go poturbował. — Gdzie jest?! — rzucił z ożywieniem Żegoń, mimo woli podnosząc głos. - ;— Na kwaterze, ale zdaje się sposobić do wyjazdu. — Muszę z nim zaraz gadać, bom do tej rozmowy zmierzał. — Damian mówił podnieconym szeptem. — Idźmy zaraz, by mi nie uszedł! — Nie frasujcie się. Przykazałam stajennemu konia mu nie dawać, póki nie wrócę. — Justyna zerknęła nieznacznie na Damiana. Skąd Skąd wiedzieliście, że będzie mi potrzebny? Tak > .oie pomyślałam — odszepnęła. Wspaniała z waćpanny dziewczyna! — znów nieomal głośno rzucił z podziwem Damian. — Chodźmy zatem, muszę z nim 89 R d gadać, póki nie ostygnie, bo myślę, że gniewny bardzo! Ale to mi na rękę! Do hetmańskiego dworu było niedaleko, toteż wkrótce minęli bramę, potem pałac i skierowali się w głąb posiadłości ku oficynom, gdzie Michałowski zajmował gościnną izbę.' — Ja zaczekam na was w sadzie — oświadczyła dziewczyna zatrzymując się w pewnej chwili. — Znajdziecie mnie na ławce pod akacjami, co rosną wedle palisady. A jego izba jest z sieni zaraz na lewo. Na krótkie pukanie Damian usłyszał wylęknione:. — Kto tam? Nie udzielając odpowiedzi nacisnął klamkę i przekroczył próg. Michałowski był dwudziestoparoletnim mężczyzną o słusznej postaci i przyjemnym dla oka obliczu. Dotąd jego praca nie budziła zastrzeżeń czy jakichkolwiek podejrzeń. I nawet go lubił, bo chłopak nigdy nie narzekał na uciążliwość służby, był chętny i skory do usług. W tej chwili jednak Żegoń daleki był od docie* kań, jakie były inne, ukryte cechy jego natury, które go skłoniły do tego postępku. Goniec" był tylko w spodniach i koszuli, na której widać było ciemne pręgi, a twarz miała w paru miejscach zdarty naskórek i sińce. — Jak się waść miewasz? — zagadnął spokojnie Damian, jakby nie dostrzegając jego stanu. ' — Waszmość Żegoń! — wykrzyknął zdumiony Michałowski. — Co tu robicie? — Ttf samo, co wy będziecie robić wkrótce. Szukam nowej służby. — Tak, prawda! Słyszałem, że hetman was wygnał! — No właśnie. A ja słyszałem, co wam się z kolei przydarzyło. I znam tego przyczyny. Zatem myślę, że i wy nie macie czego szukać na jego dworze. Dlatego przyszedłem. — Słyszeliście, co mi się przydarzyło?! — wykrzyknął goniec. — No to teraz możecie i ujrzeć! Batogiem mnie obito! Bodaj ich mór wydusił, własne języki udławiły, diabeł dusze .umęczył! Oczajdusze, łajzy przeklęte, dziwki przedajne! — Spokojnie, mości Michałowski, spokojnie... Toć przecie i wy hśi winy nie jesteście. Wysłuchajcie, co chcę wam rzec. Michałowski, który krążył po izbie, jakby nie mogąc znaleźć miejsca, nagle przystanął. — Wiecie coś o tym? Wiecie może, dlaczego tak- mnie ugoszczono? — Trochę wiem, trochę się domyślam. Sądzę przeto, że nie dworscy wielmoże was zwiedli, a całkiem kto inny... — Żegoń za- cv> 90 wiesił głos i patrząc w oczy swego towarzysza dorzucił: — Ktoś z Jaworowa... Michałowski nadal stojąc w miejscu, mimo woli zniżył głos: .— Myślicie, że... to Tuczaba? • A więc, jak tego spodziewał, się i na co liczył, paało wreszcie poszukiwane nazwisko. Ani jednym drgnięciem twarzy Damian nie zdradził jednak radości ż osiągnięcia celu. Michałowski nato-'miast zmieszał się wyraźnie, snadź uświadomiwszy sobie, że być może powiedział zbyt wiele. Ale po chwili musiał dojść do przekonania, że w obecnej sytuacji nie ma to dla niego znaczenia, bo machnął lekceważąco ręką i ciągnął: — Nie mam teraz co ukrywać, że on mnie~ skusił! Obiecywał nagrodę i dobrą służbę przy królu. Przyszedłem do nich po przyrzeczoną nagrodę, a oto, co mi dali! — Tuczaba wiedział, że nic innego was nie spotka, bo podrzucił fałszywe listy. Może liczył, że nie połapią się w'tym, ale się spostrzegli, no i wy, a, nie on, dostaliście cięgi miast nagrody. — Ach to tak! — wykrzyknął goniec, tracąc do reszty opanowanie. — Teraz rozumiem! To były fałszywe pisma! Och, cze-kajże, ty psi bękarcie! Ty przynajmniej dostaniesz,^ co ci się należy! — Nareszcie zrozumieliście. — Damian wzruszył obojętnie ramionami. — Ciekawi mnie tylko, kogo teraz będzie zwodził, jak was nie będzie? . — Kogo, jak nie Jedlinę! — pryehnął Michałowski. — Widziałem, jak raz i drugi po bokach' z nim gadał, a ten patrzy w niego jak w święty obraz! ' . — Swoje zatem będzie dalej czynił, ale mnie to już nie obchodzi... — Obaczym, czy będzie czynił. — Michałowski nagle uspokoił się i zmarszczywszy brwi, zapatrzył się przed siebie. — Wiele listów przekazaliście dworowi? — Damian przerwał milczenie. — Pięć — odpowiedział machinalnie Michałowski, nadal zajęty swymi myślami. ¦ W Lublinie było już wiadomo, że hetman Sobieski wyruszył na Tatara, bo pisał o tym do króla, więc przesłanie mu wiadomości o wykonaniu zadania jak i ostrzeżenia było niemożliwe. Zresztą w obecnej sytuacji takie ostrzeżenie Żegoń uznał za niebezpieczne, bez jednoczesnego szczegółowego wyjaśnienia hetmanowi, jakie skutki mógł spowodować wybuch jego gniewu na winowajcę. Wyszłoby bowiem na jaw, że listy były jednak prawdziwe, co z kolei obróciłoby wniwecz osiągnięty rezultat i mogłoby doprowadzić do zdemaskowania jego, Żegonia, roli. Chwilowo cvi 91 lepiej więc było pozostawić sytuację bez zmian. Toteż Damian zaniechał wysyłania Pigwy, a zajął się poszukiwaniem ławki pod akacjami. Kiedy zaś ją znalazł, radość z sukcesu musiała odbić się mu na obliczu, gdyż na jego widok Justyna, nie pytając o wynik, stwierdziła: . - Widzę po was, żeście radzi z rozmowy! — Udało się! Osiągnąłem, com zamyślił, za co winienem słowa podzięki! Cała w tym bowiem waćpanny zasługa! Usiadł obok dziewczyny na ławce. Dookoła rosły rozłożyste akacje, jeszcze w letniej zieleni, choć już przyćmionej pierwszymi chłodami. Przed nimi ciągnął się sad. Pomiędzy pniami drzew widać było ciemne ściany pałacu. Miejsce było zaciszne, odosobnione, bo budynki, gospodarcze leżały z _boku, z tyłu zaś ciągnął się wał i zręby palisady obronnej. — Cieszy mnie, żem mogła przysłużyć się waćpanu. Tym bardziej, jeśli z pożytkiem i dla hetmana? Przechyliła na bok główkę i spojrzała uważnie w twarz Damiana. Ten, zapominając o odpowiedzi, zapatrzył się w nią, bo tyle było wdzięku w jej pozie i taki urok miała postać, że z zachwytu nie mógł odwrócić wzroku. Ocknął się dopiero, kiedy na jej twarzy ukazały się rumieńce zabarwiając coraz silniej policzki. Zaraz też, odwróciła głowę i "na znak dezaprobaty wydawszy wargi, zaczęła patrzeć w głąb parku. — Wybacz, waćpanna, moje milczenie, ale" zawżdy, jak na was patrzę, mąci mi się w głowie! — Toteż nie musicie patrzeć! — odpowiedziała zaczepnie i nadal nie odwracała się ku niemu, tak że widział tylko jej czysty profil z prostym noskiem i wykrojem warg. — Tej rozkoszy nie zdołam sobie odmówić! — Prawicie mi dusery*, ale odpowiedzi nie daliście — powiedziała z nadąsaną minką. — Chytry z was lis, mości Żegoń! — Ale to nie chytrość, lecz wasza piękność tak mi zamroczyła łeb, żem o świecie zapomniał! — A zatem przypominam waćpanu! — W istocie, tylko pożytek hetmana miałem na względzie, a nie korzyść dla siebie! Boć przecie jakąż mógłbym ją mieć? Dopiero teraz odwróciła się znów ku niemu i z raptowną powagą chwilę patrzyła mu w oczy. — A więc to nieprawda, że hetman wygnał was ze służby? Pytanie, postawione tak z nagła, zaskoczyło Damiana, ale powziął równie nagłą decyzję. — Nieprawda. Ale jeśli choć trochę jesteście mi życzliwa, musicie to zachować w tajemnicy. Inaczej moja skóra nie będzie warta i grosza. 92 cvi — Nie bójcie się o to. Wprawdziem białogłowa, ale jeśli trzeba, umiem język powstrzymać. — Chciałem wam to wyznać, ale dopiero z czasem. A że stało się to wcześniej, niżem przewidywał, tego nie żałuję! — Co dalej zamierzacie czynić? / — Nie wiem jeszcze, ale chyba ostanę w pobliżu królewskiego dworu. Teraz o tym nie myślę, bom szczęśliwy, że mam cię przy sobie, JutkoJ v Spontanicznym gestem objął ramieniem jej plecy, jakby w obawie, że go opuści, że niby motyl rozłoży skrzydła i odleci. Ona zaś, zamiast skarcić go za poufałość, pochyliła głowę i otarła policzek o jego dłoń. Miało to ten skutek, że w następnej chwili znalazła się w jego objęciu. A kiedy nachylił się nad jej twarzą, otoczyła ręką jego szyję nie uchylając się, kiedy znalazł ustami jej wargi. Jednak dzień nie zakończył się tą pełną upojenia chwilą. Los widać postanowił, że będą go wypełniały wciąż nowe zdarzenia. Kiedy bowiem Damian z powodu zapadającego zmroku i wieczornego zimna pożegnał Justynę i pełen szczęścia skierował się do oberży, czekało go spotkanie będące zwiastunem wydarzeń, w których sądzone mu było wziąć udział. W oberży, nie zachodząc na salę, udał się wprost do siebie, by przed wieczerzą jeszcze nieco podumać. Potem, nie czekając na Pigwę, który włóczył się gdzieś po mieście, ruszył na dół. Minął korzytarz i właśnie zstępował ze schodów, kiedy drzwi prowadzące na salę otworzyły się i ukazała się w nich niewieścia postać z postępującym za nią oberżystą. Była to młoda kobieta, wysoka i smukła. Spostrzegłszy go na schodach uniosła ku górze głowę i przystanęła, jakby przestraszona. Jakiś czas patrzyli na siebie. Damian ujrzał czarne włosy, niby krucze skrzydła zdwóch stron ujmujące jej bladą twarz o prostym nosie, pełnych, zmysłowych ustach, których czerwieni nie zgasił nawet półmrok słabo oświetlonej sieni, i wspaniałych, równie jak włosy czarnych oczach — wielkich, lśniących groźnym jakimś, ale uwodzicielskim czarem. Stali krótką chwilę nieruchomo, po czym jednocześnie ruszyli z miejsca. Minęli się bez słowa. W przejściu Damian dostrzegł skupioną i zafrasowaną twarz Hagana, który przeszedł z opuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w posadzkę. 93 Wjechali przez rozwaloną bramę na spory dziedziniec. W ciemności nadchodzącej nocy majaczyły dwie białe kolumny ganku i zarys mieszkalnego domu. Po obu stronach ciągnęły się zabudowania gospodarcze. Było pusto, cicho, martwo, nigdzie znaku życia. Od pola szły podmuchy wiatru. To one zapewne trącały skrzydło bramy, które uderzało gdzieś w mroku, miarowo i głucho. W panującej ciszy echo tych uderzeń brzmiało tym bardziej ponuro.- — Ten dwór najechano niedawno — odezwał się jeden z jeźdźców, wstrzymując konia. Był to wysoki, szeroki w ramionach, młody, mężczyzna. Drugi, który zeskoczył z siodła, różnił się znacznie i wyglądem, i wiekiem. Szpakowaty, znacznie niższy, ale jeszcze bardziej barczysty, miał twarz o mocnych szczękach i skośnych oczach. Obaj ubrani byli w tatarskie kubraki. Za plecami sterczały im łuki, a na głowach nosili spiczaste czapki z futrzanym obszyciem. Starszy odebrał wodze od swego młodszego towarzysza i ruszył z końmi w stronę zabudowań, rzucając na odchodnym: — Siana na pewno nie zabrali, a może i owies się znajdzie. — Opatrz konie i przychodź do domu — polecił mu młodszy. — Poszukam miejsca na nocleg. Kiedy znalazł się w sieni, wyciągnął z sakwy kawałek świeczki, wygarnął nieco prochu, po czym skrzesał ognia. Kiedy świeca zapaliła się, uniósł ją do góry i ruszył w głąb domu. Wszędzie panował nieład świadczący o napaści i rabunku: wywrócone sprzęty, niektóre opony zerwane ze ścian. Jakieś połamane krzesło leżało mu na drodze, więc kopnięciem nogi odrzucił je na bok. Wreszcie minąwszy z kolei korytarzyk, znalazł się w niedużej izbie, a kiedy przeszedł do następnego pomieszczenia, zobaczył szerokie, wygodne łoże. Obok na stoliku stał lichtarz' z trzema świecami, które zaraz zapalił. — No, to sobie pośpimy za wszystkie. czasy... — mruknął uradowany, siadając na łożu, które ugięło się miękko pod jego ciężarem. Wstał, sięgnął po lichtarz i poszedł na dalsze poszukiwania. W kuchni znalazł brytfannę z kawałem - pieczeni, a w. wielkim kotle resztki zupy. Zakrząthął się więc koło ognia, by podgrzać wieczerzę. Po chwili zjawił się drugi Tatar, z latarnią w ręku. .— Na szczęście znaJ^z^m ją w stajni — mruknął wyjaśniające;. 94 oo — A ja znalazłem spanie i tę oto pieczeń! Zabierajmy się do jedzenia, bo pora i pospać! . . Posilili się bez pośpiechu, ugasili resztki^ ognia, po czym młody, idąc przodem, poprowadził towarzysza \ do znalezionej sypialni. Świecznik i latarnię postawili na stole i zaczęli układać się do snu. Raptem znieruchomieli, spoglądając na siebie. Skądś doszło ich ledwie dosłyszalne zawodzenie i głosy stłumione odległością. — Co to było? -«- zaniepokoił się starszy Tatar. — Wiatr gdzieś zawył w kominie — mruknął drugi uspokajająco, ale nie ściągał butów, nasłuchiwał dalej. Rozległy się jakieś nawoływania. Były już tak wyraźne, że narzucili kubraki i sięgnęli po szable., < W tej chwili za ścianą zastukały czyjeś szybkie kroki. Lekkość ich wskazywała, że była to kobieta. Młody mężczyzna skinął Tg-. ką na towarzysza, by został na miejscu, a sam ruszył do drzwi. Biegnąca raptem zatrzymała się. Było wyraźnie słychać jej przyspieszony oddech. \ .-• Młody Tatar zrobił jeszcze kilka kroków i stanął na 'progu. Ujrzał filigranową dziewczynę z dłońmi przy szyi, z szeroko rozwartymi oczami. Była szczupła^, zgrabna, o delikatnych rysach twarzy. Oddychała szybko, widać zmęczona biegiem i przerażona na widok mężczyzny. Widząc to przerażenie, Tatar postąpił pą/ę kroków wyciągając przyjaznym gestem dłoń na powitanie. Chciał jednocześnie powiedzieć coś uspokajającego, kiedy raptem ujrzał, jak dziewczyna bezwładnie osuwa się na ziemię. — Debej! — rzucił za siebie. *— Chodź, ona omdlała! — Ano, zemdlała — stwierdził spokojnie wezwany. — Nie ma co się dziwić, bośmy obaj w tatarskiej odzieży! — Do czarta! Zapomniałem o tym! — Mężczyzna ukląkł przy leżącej i usiłował ją ocucić. Ale zemdlona nadal nie wracała do przytomności. Podniósł ją więc i skierował się ku łożu. Jednocześnie rzucił krótko: — Bierz latarnię i przynieś z kuchni wodę! Żywo! Tatar wyskoczył spełnić polecenie, a. młody mężczyzna nadal bezskutecznie próbował przywrócić dziewczynę do przytomności. Zrezygnowany, odsunął się właśnie od łoża, kiedy ciszę domu przerwał nagły wrzask i odgłos biegnących kroków. W następnej chwili do przyległego pokoju wpadł Debej z obnażoną szablą w ręku i zatrzasnąwszy za sobą drzwi zasunął natychmiast rygiel. Zaraz potem rozległy się gwałtowne łomotania i krzyki: — Nie ujdziesz, diable! Bić pogana! Śmierć mu! 95 «v d i Razem już przewrócili jedną z szaf i podsunęli ją do drzwi. Z drugiej strony waliły w nie głuche uderzenia. — Cicho! — wrzasnął młody mężczyzna. — My nie poganie! Jam Zawieja herbu Korab, a ścigaliście mego sługę! Odstąpić od drzwi! — Łżesz, ty psi synu! — rozległ się w odpowiedzi jakiś tubalny głos. — Takiś ty szlachcic jako my Turcy! Ale nam nie ujdziesz, bo przy oknach straż postawiłem! Zawieja starał się przekrzyczeć hałasujących. — Waść właściciel? Z kim mówię? — I bez właściciela bebechy ci wyprujemyT Dawać siekierę! — Tedy słuchaj, co mówię! Jest z nami dziewka! Jeśli usłyszę choć jedno uderzenie w drzwi, ugodzę ją nożem! Zapadła nagła cisza, wreszcie rozległ się czyjś szept: — Panienki nigdzie nie ma... Znów odezwał się tubalny głos: — Jeśli to prawda, niech do nas przemówi! — Nie przemówi, bo zemdlona! Wrzask wybuchł z nową siłą: — Łże, oczajdusza! Dalej, wywalać drzwi!' — Rozwalaj, jeśli chcesz jej śmierci! I nie wiadomo, czym by się cała awantura skończyła, gdyby w tej chwili nie rozległ się drżący głos: — Co się tu dzieje? Zawieja obrócił się gwałtownie. W drzwiach sypialni stała słaniając się jeszcze na nogach młoda dziewczyna, wsparta o futrynę. — Odezwij się, waćpanna — polecił jej Zawieja — bo wnet krew tu się poleje! — Ktoś taki? Po polsku mówisz, a ubiór masz pogański? — Jestem Polak, jeno w tatarskim przyodziewku, co dla własnego bezpieczeństwa uczyniłem! Pełnię służbę oficera przybocznego hetmana wielkiego koronnego! — Tyś hetmana Sobieskiego człowiek? — Toć mówię! Każ swym ludziom ddejść od drzwi! — Wprzódy zmów waćpan Ojcze Nasz, jeśliś nie poganin! — Polecenie zostało rzucone stanowczym tonem, a on sam zlustrowany nieufnym spojrzeniem. Zawieja wyrecytował modlitwę', ale panna widać jeszcze nie pozbyła się podejrzeń, rzuciła: — A teraz Zdrowaśkę! Kiedy skończył, dziewczyna obdarzyła go przychylniejszym spojrzeniem, po czym zbliżyła się do drzwi, za którymi panowała już cisza. 96 — Czy jest tam imć Wojciech? — Jestem, proszę panienki! — odpowiedział tubalny głos. — Każ waść ludziom odejść, a sam chodź tu! — Kiedy drzwi zawarte... Szafa wróciła na swoje miejsce, a rygiel odsunięto. Do pokoju wszedł tęgi. mężczyzna z sumiastym, białym wąsem. Dziewczyna obróciła się do Zawiei wyciągając rękę. — Nazywam się Paulina Rańska. Jestem córką właściciela tego dworu. — Miło mi waćpannę choć teraz powitać. Chciałem to uczynić wcześniej, aleś mi omdlała! — Bo waść w tym ubiorze.... A nas właśnie hetmańscy żołnierze zwolnili z jasyru... — Od Tatarów przedzieramy się. Bez tego stroju daleko byśmy nie ujechali. — O! A jam się tak waćpana wystraszyła! — Odwróciła się do tęgiego mężczyzny: :— A oto zarządca, pan Huszcza... Obaj mężczyźni skłonili się sobie. Pan Wojciech jeszcze nieufnym spojrzeniem przyglądał się przybyszom, ale wyraźnie nie śmiał przeciwstawić się decyzjom panienki. —- Chodźmy tedy — .zadecydowała. —- Zaraz przykażę dać waszmościom posiłek. Myślę, że ordyńcy wszystkiego nie zabrali! A potem pomyśli" y i o noclegu. — Dziękujemy z serca za posiłek, bośmy sami tu gospodarzyli! Wybaczcie, proszę, ale dwór był opuszczony, a my głodni!. — Zatem, mgści panie Wojciechu, tobie daję w opiekę ichmoś-ciów, zajmij się nimi! Życząc dobrej nocy, ostatecznie rozstali się z domownikami w przyjacielskiej komitywie. Podróżnym dano izbę z dwoma siennikami, na które zwalili się od razu, zmożeni długą konną jazdą. Rano zaś panna Paulina zaprowadziła Zawieję do ojca, który z powodu odniesionej rany spoczywał w łożu. Potem była okazja i na pogawędkę z panną Paulina, której rozsądek i ładna twarzyczka z dwojgiem szarych oczu bardzo przypadła do gustu młodemu rycerzowi. Znalazła się też przyzwoita, aczkolwiek nieco za obszerna odzież, którą Zawieja założył, by nie narazić się na podobną przygodę. Kiedy po południowym posiłku i pożegnaniu siedział już na koniu, panna Paulina podeszła jeszcze do niego. Wyciągając po raz ostatni dłoń, uniosła do góry główkę i powiedziała: — Jedź waszmość z Bogiem, a jak będzie wola, zajrzyj kiedy do nas... — Nie omieszkam, waćpanno. A nie wspominaj źle owego Tatara, coś się go tak przelękła! ? — Ostatni zwycięzca cv 97 cv> Uśmiechnęła się i obróciwszy, pobiegła ku gankowi. Już w pobliskiej wsi, niedaleko Narola, dowiedział się Zawieja od dwóch rannych towarzyszy, którymi opiekowali się chłopi, o kierunku marszu pana Sobieskiego. Zawrócił więc i ruszył w pościg za wojskiem. Ledwie co pan hetman wieczerzę w swojej, kwaterze. spożył i o spoczynku myślał, kiedy usłyszał za ścianą chałupy gwar rozmów, a w chwilę potem do izby wpadł.Gaiecki, oznajmiając z podnieceniem: — Mości hetmanie! Zawieja przybył!. Chociaż Sobieski utrudzony był. wielce uciążliwą,. długą jazdą i kierowaniem walkami, przecież na to oznajmienie uniósł się z zydla i obrócił ku drzwiom. — A jużem myślał, że głowę położył! Dawać go tu i osta-wić nas samych! . Po chwili przestąpił próg mężczyzna miody, wysoki, w odzieży nieco za luźnej, zniszczonej podróżą, o licu suchym, gładko wygolonym. Włosy miał podstrzyżone na sposób tatarski, równie ciemne jak oczy. Zaraz od progu ukłonił się nisko, szerokim zamachem ramienia nieomal zamiatając futrzaną czapką podłogę. Hetman wziął go za ramiona, wyprostował i spoglądając mu w twarz rzucił wesoło: — Rad cię widzę, bom myślał, żeś skórę z siebie dał tym pohańcom ściągnąć! ' — Muszą jeszcze mieć niec.o cierpliwości, bom nieskory jej oddawać!. — odparł młody mężczyzna, ukazując w uśmiechu rząd białych zębów. Hetman siadł na zydlu wskazując mu drugi. . — Siadaj i mów! Dotarłeś do Stambułu? Byłeś u Safata? ,; — Byłem, wasza miłość, i pieniądze oddałem. — A jakie wieści? Mów te ważniejsze, bo nie pora na długie gadanie! Przed świtem ruszam w dalszy pochód i muszę odetchnąć! — Jakem był w Stambule, bawił tam i francuski poseł Guille-ranges. Sułtana już nie zastał, więc jeno z wezyrem gadał. Temu miał oznajmić, że Ludwik zmartwił się wielce na wieść, że Awdży zamiast na Leopolda na Polskę ruszył. Wielki wezyr obiecywał mu, że i na to przyjdzie czas, wprzódy jednak od nas chciał się zabezpieczyć. Francuz ponoć na to rzekł, że nie przeczy mu słuszności, tym bardziej że i I^udwik ma kło.poty z pieniądzem, toteż obiecane wsparcie musi nieco wstrzymać do czasu zebrania gotowizny. Liczy jednak, że zdoła tego dokonać do czasu wyprawy na cesarza. ro.98 Sobieski przygryzł wąsa. — Spodziewałem się, że po moich pismach mocniej Portę naciśnie. — Poseł moskiewskiego cara mocno ponoć Francuzowi przeszkadzał, na nas podniecając sułtana. — Bo wie, że z Turkami pójdą i Tatarzy, a tym samym carowi dadzą spokój/ Toteż na nas się skrupiło, przeciw czemu niewiele działaliśmy, byle kogo i bez należytych podarków śląc do Konstantynopola. ¦ Hetman zamilkł, po czym spytał, zniżając głos: — A z rezydentem Gireja zdołałeś się spotkać? Zawieja bez słowa skinął głową. - — I co? — Powtórzyłem mu wiernie wasze słowa, ale nic mi nie odrzekł, jeno uśmiechnął się, jak to oni, pół gębą. — Girej pod Lwowem okazał zrozumienie dla moich myśli. — Ale czambuły wysłał. — Ano, to już inna sprawa. Snadź uważał, że taka zapłata' mu przynależy. Aliści staram się wyprowadzić go z błędu i mimo szczupłych sił nieźle mi to idzie! — prychnął kpiąco Sobieski. " — Widziałem to po drodze... — odpowiedział z uśmiechem Zawieja. — Safat nie kręci? Nie wyczułeś? — Z nim nic z pewnością wiedzieć nie można. Gadałem jednak z niektórymi przyjaciółmi w seraju i ci potwierdzili jego słowa. Myślę, że na razie na próżno pieniędzy nie bierze. — Podał ci, jakie siły przyprowadził sułtan? ' — Liczy ordę na blisko osiemdziesiąt tysięcy, janczarów i spahów tyle samo, z timurów przybyło trzydzieści, lennych sześćdziesiąt, kozaków Doroszeńki dziesięć, może dwanaście, Wołochów i Multańczyków — osiem. Razem blisko trzysta tysięcy żołnierza. — Otóż to! — rzucił ze złością Sobisski. — Liczyć zatem trzeba, że w pole może wywieść połowę, bo reszta to służba, my zaś i piętnastu nie mamy! Jam wyruszył w pole z półczwartą tysiąca szabel! Tak ,to przy Michale i jego szlachetkach wojować przychodzi! Toteż Kamieniec tylko dziesięć dni się bronił! Straciliśmy go i nie wiedzieć kiedy odzyskamy! . — Wiem, że mury już Turcy naprawili, armaty moc ściągnęli, a załoga liczy blisko dziesięć tysięcy żołnierza! Niełatwo przyjdzie go odbierać! — Ni,, chcę o tym gadać, bo mnie apopleksja chwyta! No, a jakże waści przeszła droga? — Hetman zmienił temat. ' ' c\3 99 oo B d — W przebraniu tatarskim ją odbyłem, a że ten język jak i turecki znam dobrze, obeszło się bez większych przygód. — Jechałeś z Debej Kumarem? — Tak, wasza miłość, jeno we dwa konie. Po śmierci matki to teraz mój jedyny, bliski człowiek, i mimo że niewolnik, szczery druh. — Dobrze, żeś mnie dopadł. Już pięć dni nie dosypiamy i o pustych żołądkach gnamy tych psubratów! - Zawieja uśmiechnął się. — Wiem, bo jużem był pod Narolem i tam się z wami minąłem. Musiałem dobrze potem pędzić konie, by was dojść. — Chcesz odetchnąć, czy pójdziesz z nami? Jaworó,w blisko, można tam wypocząć po podróży. — A cóż bym tam robił, wasza miłość? Dziewki wprawdzie w miasteczku piękne, ale tych wszędzie nie brak! Wolę siodło niż pierzynę! — Tedy ruszaj na kwaterę i wyśpij się dobrze, bo jakem rzakł, ruszamy o świcie. Ostaniesz w moim orszaku! — Do usług, wielmożny hetmanie. — Zawieja wstał z zydla i znów ukłonił się głęboko. — Czekaj no jeszcze chwilkę... — Sobieski spojrzał na młodego rycerza spod oka. Wreszcie, powziąwszy widać decyzję, powiedział: — Musisz waść wiedzieć, że odprawiłem Żegonia... — Odprawiliście Żegonia? — Zawieja nie ukrywał zdumienia. — Cóż on takiego uczynił? Nigdym w nim nie gustował, bom nie amator filozofów, ale trzeba przyznać, że łeb ma sprawniejszy sniż rękę.., —¦ Myślę, że lepsza dobra głowa od najsprawniejszego ramienia — rzucił z naganą w głosie Sobieski. — Otom i dostał nauczkę! — roześmiał się Zawieja. — I mimo to otrzymał rekuzę? — Otrzymał, ale pozorną. Chcę, abyś to wiedział, bo licho nie śpi i nie wiadomo, co się może zdarzyć. Odprawiłem go, bo tak było trzeba do wykonania zadania, jakie otrzymał. Pojechał do Lublina. — Cóż to za zadanie, że wymagało takiego przygotowania? — Mam tu u boku zdrajcę, któregośmy z Miączyńskim nie ,• zdołali wykryć. Wysłałem więc Żegonia, by przy dworze usiłował dojść, kto zacz to jest. A jeśli zdoła, to i objąć tam jakowąś służbę. Za mało wiem, co tam się dzieje. — Hm... Niebezpieczna to misja. Może gorsza od mojej. — Tyś swoją odbył pomyślnie, może i jemu się poszczęści. Teraz zaś dobranoc waszmości, idź spocząć! I znów, jak za ubiegłych nocy, ledwie pojawiła się od wschod- 100 niej strony nikła światłość, znacząc różanym obrzeżem nawisłe tam chmury, a już odezwały się trąby wzywające żołnierzy do dalszego marszu. Hetman nadal spieszył bardzo, bo miał już wieści, że gdzieś w południowej stronie zbierają się zagony sołtana Nurradyna, który w tych stronach grasował czambułem liczącym ponad dziesięć tysięcy jeźdźców. Ostatnio zaś pojmani jeńcy najczęściej zaczęli wymieniać Komarno jako miejsce założenia kosza. Tyle więc, że napojono konie, bo paszę z chłopskich odryn zarzucono im na noc, a już pan strażnik kazał dawać sygnał na wsiadanego, fiłnierz bowiem mógł się pożywić i w siodle, jeśli rzecz prosta -,iał czym, każdy bowiem sam musiał troszczyć się o strawę dla siebie. Wkrótce chorągwie 2nalazły się na drodze wiodącej wprost na południe, na Bruchnal i Gródek. Konie szły szparko, tu i ówdzie odzywało się parskanie, a grzmot kopyt rozlegał się szeroko nad polami okrytymi jeszcze gęstym mrokiem. Jednak szybko zaczęło jaśnieć, coraz dalej mógł sięgać wzrok, by oglądać piękny, ale odmienny już zupełnie widok. Teraz coraz częściej droga wznosiła się biegnąc po pagórkach, to znów opadała w dół. Niektóre grzbiety wzgórz pokrywały lasy schodzące ku samej drodze. Zaczęły też pojawiać się i pierwsze jary. Ale trafiano na nie rzadko, więc wojsko posuwało się szybko i wkrótce minęło Bruchnal. Miasteczko, jak wszystkie mijane dotąd miejscowości, było opustoszałe, bo jeszcze przed kilkoma dniami grasowały tu otaczające Lwów sułtańskie wojska. Z tej zaś, zachodniej strony, nie, lepsze od Wołochów czy kozaków, stały tatarskie oddziały. Z wolna jednak szlak stawał się coraz gorszy, coraz częściej przecinały go wąwozy. Wtedy droga najpierw skręcała po stoku w bok, by z drugiej strony znów ostro skręcić i skosem piąć się pod górę. A jeszcze dobrze było, jeśli dół jaru nie. był usłany kamieniami, po których wił się kręty potok. Ale nie tylko jary były trudne do przebycia. Najgorsze, wymagające najwięcej mitręgi, były drobne dopływy rzeki Wereszy-cy, wzdłuż której szli. Wtedy trzeba było brnąć przez błotniste przeprawy, szarpać konie, a nierzadko i siłą wyciągać je z grząskiego błota. Droga zaś stała się nieomal nie do przebycia, pełna głębokich kolein, wyrw, jam i dołów. Wciąż próbowano objazdów, ale i one niewiele pomagały, bó po o'statnich deszczach ziemia była nasiąknięta wodą, a teren z natury gliniasty.- Z koni buchała więc para, żołnierze sppali z wysiłku zmordo^ ex? 101 (V wani ciągłym napięciem uwagi, gdyż każdy musiał znaleźć dla siebie najzdatniejszą ścieżkę przejazdu. Zdarzało się coraz częściej, że koń przyklękał na kolana1 lub zgoła leżąc próbował daremnie zerwać się na nogi, ciągnięty wodzami przez jeźdźca usiłującego mu pomóc. A jeśli wstał, to już było dobrze, .bo czasami żołnierz l musiał, zadawszy usta, sięgnąć do olster po pistolet. Przesiadał się petem na zapasowego konia, a jeśli już go nie miał, to ńa użyczonego mu przez towarzyszy. Chmury wisiały nisko, zwiastując rychły deszcz. Po żmudnej, uciążliwej ponad wyobrażenie jeździe dotarli wreszcie do Gródka. Chorągwie mijały go kłusem-, ,nie zatrzymując się, jakby chcąc' jak najszybciej pozostawić za sobą jego ponurą pustkę'. Żołnierze, chociaż nawykli do obrazów wojny, przecież chmurnym wzrokiem oglądali ślady rabunku i zniszczeń. j( Kiedy znów byli już w polu, od czoła nadleciała do hetmana wieść, że zbliża się powracający podjazd, jeden z wielu wysłanych jeszcze przed wymarszem. Sobieski zjechał ze swoim orszakiem z drogi i zatrzymał się, by wysłuchać wieści. Jakoż otrzymał je wkrótce, bo podjazd przyprowadził paru jeńców. Ci" ze strachu i. szybkiego biegu nie mogli zrazu dobyć głosu, ale potem bez groźby zeznali, że całkiem niedawno poszedł na Lwów nieliczny zagon, wipdąc jednak sporo jasyru. Hetman przykazał zaraz porucznikowi Pokuszewskiemu brać dwudziestu ^towarzyszy z nadciągającej właśnie chorągwi i dojść ów zagon. Niejninęło i pacierza, kiedy szczupły oddział pancernych skręcił w bok drogi i pognał, by wykonać hetmański rozkaz. Tymczasem chorągwie ciągnęły dalej, nie przerywając jazdy. Droga nie była lepsza, a może i gorsza,- jeżeli to zgoła było możliwe, bo wiodła bliżej Wereszycy i ciągnących się tu stawów, więc przez teren grząski, nie nadający się do objazdów. Szła przeważnie groblami pełnymi dziur i głębokich wyboi, a miejscami i po-v mostów ułożonych z luźnych bierwion, które usuwały się spod końskich nóg. Toteż jechano stępa i ostrożnie, mimo że gorączka wojenna podniecała serca do szybszego biegu. Wróg bowiem był blisko. Wiedziano już o tym od kolejnych podjazdów, a i znaczyły jego obecność dymy pożarów widoczne z prawej ręki, od Sambora. Jakby zaś mało było żołnierzowi dotychczasowej udręki, znów zaczął padać deszcz. Najpierw mżył drobno, potem gęstniał coraz bardziej, aż wreszcie pogrążył świat w wodnej kąpieli. Jakkolwiek dla żołnierza uciążliwy, to jednak hetmanowi był na rękę. Znając bowiem okolicę, wiedział, że Komarno leżało juź 102 nie dalej, jak o milę, mógł więc nie zauważony blisko podsunąć się ku Tatarom. Tym bardziej że Nurradyn, nie dbając o bezpieczeństwo, ponoć nawet nie rozstawił czat. Miasteczko rozciągało się po obu stronach Wereszycy. Od północy przylegał ku niemu staw z groblą i mostkiem nad przepustem. Było to jedyne połączenie dzielnicy polsko-żydowskiej z dzielnicą ruską. Po obu stronach miasteczka wznosiły się wzgórza, biorąc je niejako w uścisk. Od wschodniej strony, na najbardziej południowym pagórku wznosił się fort, ponoć obsadzony załogą. Nurradyn zaś rozłożył się koszem przy samej rzece, u drugiego, północnego krańca wzgórz, lekceważąc sobie załogę fortu, ponieważ znajdował się poza zasięgiem jej strzelby. Pomiędzy koszem a domami przedmieścia, również w pobliżu Wereszycy, wyznaczył obóz' dla jasyru, którego pilnowało pół tysiąca Tatarów. Liczbę tego jasyru podawali wywiadowcy na przeszło dwadzieścia tysięcy. Hetman wkrótce wstrzymał pochód dla odczekania na skupienie się chorągwi. Kiedy wreszcie zaczęły z wolna nadciągać umęczone trudnościami przepraw, okazało się, że ma pod rozkazami mało co więcej jak dwa tysiące ludzi. Reszta utknęła na przeprawach lub nie miała sił, by jechać szybciej. Była pierwsza w południe. Sobieski otoczony swymi oficerami odbywał krótką naradę, kiedy nadleciał na spienionym koniu goniec ocl któregoś z podjazdów, krzycząc już z dala: — Mości hetmanie! Nurradyn wie już o was i przykazał jasyr wycingć! • Rzuciło się ku niemu paru oficerów. — Skąd to wiesz?! ¦ , — Uciekł ku nam jeden z pojmanych chłopów! Wieść była alarmująca i nie do lekceważenia. Hetman począł więc wydawać szybkie rozkazy. — Mości strażniku koronny — zwrócił się do Bidzińskiego — weźmiesz tysiąc szabel i zboczywszy nieco w lewo, za te wzgórza, obejdziesz Tatara z boku. Ale zaraz mi komenderuj sto szabel i to na szybkich koniach! Niech gnają„w skok najkrótszą drogą i uderzają na obóz z jasyrem! Wy żaś nadążajcie, by ich w czas wesprzeć! Mości chorąży Sieniawski, bierzcie resztę i przykażcie dąć w trąby i bić w bębny! Pójdziemy z hałasem, by przerwać co rychlej kaźń! Rozkazy te wykonano w mig. Nie minęło i pół pacierza, jak nie stu, lecz blisko dwustu ochotników, pod wodzą porucznika Zawiszy, już gnało wzdłuż drogi niknąc rychło z oczu reszcie wojsk. Deszcz na szczęści przestał padać, a nawet niebo- zaczęło się cv> 103 oo Al Ro do przecierać i jaśnieć. Chorągwie Bidzińskiego ruszyły w ślad za Zawiszą, Sieniawski zaś skierował się bardziej ku rzece, również nie szczędząc koni. Wkrótce też ujrzano *z oddalenia domy Komarna, ponad które wznosiła się wieża kościoła Św. Mikołaja zbudowanego niedawno prze2 ,,Łacinę" Ostrogskiego, właściciela miasteczka. Rozległ się gruchot bębnów i chrapliwy głos trąb, rozchodząc się gromko wśród wzgórz, które wzmocniły donośnym echem te dźwięki. Chorągwie zaczęły rozwijać się w długą wstęgę. Oficerowie, wpatrzeni w stojącego na prawym skrzydle hetmana, wstrzymywali tańczące z niecierpliwości konie. Wreszcie ujrzano, jak unosi się hetmańska buława, wskazując na rozłożony o parę staj tatarski kosz. Żołnierze spięli ostroga/ni konie, błysnęły wyciągnięte szable i wstęga zaczęła sunąć rozległym polem. Bieg chorągwi był coraz szybszy i szybszy. Poprzez szeregi pędzących jeźdźców przeleciał grzmotem przeciągły wrzask. W koszu zakotłowało się już na pierwsze dźwięki polskich trąb. Słychać było krzyki i przenikliwe dźwięki piszczałek. Poprzez rozwarte bramy zaczęły wypadać oddziały i gorączkowo również rozciągały się wszerz. Wkrótce też uformowała się i ruszyła linia tatarskich wojowników, a krzyk: hałaj, hałaj! zmieszał się z krzykiem polskich rycerzy. Wkrótce zderzyli się ze sobą. Wrzask ustał, rozlegały się tylko pojedyncze okrzyki, kwik koni, szczęk szabel. Migotały błyskawicami ostrza, dzwoniły-o blachy pancerzy uderzenia obuszków, wrzeszczeli ugodzeni, dudniły kopyta tańczących w tłoku koni. Na nic się zdała liczebna przewaga tatarska. Zresztą Nurradyn nawet nie mógł jej w pełni wykorzystać z powodu braku czasu i miejsca na rozwinięcie wszystkich swoich sił. Niedługo więc trwało, a te oddziały, które zdążyły stanąć do walki, zaczęły wkrótce ustępować, szeregi ich z wolna wyginały się do tyłu, a wnet i pękały. Toteż husarze, bo ci przerwali się jako pierwsi, wkrótce gnali już ku umocnieniom kosza. Stamtąd zaś nadal wyrywali się Tatarzy, by wesprzeć swoich, ale nie zdołali już wiele zrobić, bo uderzył i Bidziński. To ostatecznie złamało opór, bitwa zmieniła się w wycinanie przerażonych ordyńców, którzy coraz tłumniej zaczęli rzucać się do ucieczki. Przyłączył się do niej i sołtan Nurradyn, straciwszy serce do dalszej walki. Rozpoczęła się pogoń i pogrom uciekających. Jednak pierwszymi, którzy dopadli Tatarów, byli żołnierze z owego oddziału utworzonego z lekkich chorągwi dowodzonych przez porucznika Zawiszę. Dosiadając doskonałych, szybkich koni, wpadli do obozu, gdzie istotnie rozpoczęła się rzeź jeńców, zresztą 104 natychmiast przerwana, kiedy dostrzeżono na stoku wzgórza gnający niby wicher oddział Zawiszy. Wojownicy tatarscy, jak i Doroszeńkowi kozacy, którzy tam stali, poniechali więc jeńców, by stawić czoła napastnikom. Była to jednak próba daremna, gdyż zbyt nikłą mieli przewagę liczebną, by nawiązać walkę. Zostali od razu rozbici, zdziesiątkowani, stratowani kopytami koni. Reszta zaś, nie próbując nawet walczyć, rzuciła się ku grobli, by tamtędy uchodzić na przeciwległy brzeg. Nie wiedzieli, a może w panice nie dostrzegli, że grobla była rozmyta. Zakotłowała się więc wkrótce woda, szamotali się w niej jeźdźcy, i tylko ci, co nie ulegli 'panice i chwycili się końskich ogonów, zdołali dostać się na drugą stronę. Żołnierze już ich nawet nie ścigali, bo uszło niewielu, a nikomu nie było skoro do zimnej kąpieli, tym bardziej że tłum wrzeszczących, rozkrzyczanych, nieprzytomnych z dzikiej radości jeńców, których istotnie ilość była olbrzymia, nawet chyba większa niż dwadzieścia tysięcy, wymagał zaprowadzenia porządku. W tłumie byli chłopi ruscy, polscy, pobrani na Podkarpaciu, moc szlachty, mieszczan, a nawet i księży. Mieli też żołnierze dużo roboty z wyszukiwaniem kozaków, którzy porzuciwszy broń zmieszali się z tłumem. Tych jednak szybko wyłapano, bo wskazywali ich jeńcy, a pytani nie umieli podać nazwy wsi, skąd ich zabrano. Odprowadzano ich zaraz na bok i ścinano. Nurradyn zaś z resztą swoich wojsk, wykorzystując pobliski bród, przedostał się na drugi brzeg Wereszycy i nie wiedzieć dlaczego, zamiast biec na południe, rzucił się na zachód, ku Rudce. Ruszono za nim w pościg, a że zaczął błądzić w napotkanych bagnach i lasach, dopadły go chorągwie pod Bieńkową Wiśnią, gdzie do reszty wybito mu wojsko. Zaledwie więc w kilkaset koni przedostał się wreszcie na południowy brzeg Dniestru, by szukać ratunku u Awdżiego, najmłodszego z Girejów, który tam grasował ze znacznymi siłami. Kałusz Zawieja nie poniechał okazji i wziął udział w akcji lekkiej chorągwi, która miała uderzyć jako pierwsza. Uzyskawszy zezwolenie hetmana, przyłączył się do porucznika Zawiszy z nieodłącznym Debejem za plecami. Gnali szczytem wzgórza, toteż ciemne sylwetki jeźdźców by- 105 ly wyraźnie widoczne na tle nieba. Porucznik bowiem jak najrychlej chciał się ukazać oczom załogi strzegącej jasyru, by ta porzuciła rzeź spętanych ludzi, a zajęła się własną obroną. . ¦ Z prawa widzieli Wereszycę, niby srebrną wstążkę rzuconą na zielone tło łąki, a w pobliżu ciemny pierścień wozów tatarskiego kosza. Dużo dalej, już przy pierwszych domach opuszczonego Komarna, rozłożył się obóz jeńców. Z lewej ciągnęła się płaszczyzna pól, zamknięta ścianą lasu, pod którą długim szeregiem chat rozsypała się wieś. Biegła od niej droga w stronę Komarna. Zawieja gnał obok porucznika z szablą w dłoni i luźno puszczonymi wodzami. Troskę o wybór drogi pozostawiwszy swemu di wierzchowcowi, sam' bacznie lustrował okolicę, bo znając Tatarów j wiedział, że zdolni są -do uczynienia zaskakującej niespodzianki, byli bowiem mistrzami w urządzaniu zasadzek i nagłych wypadów. Pędzili całą szybkością, do jakiej zdolne były konie, więc jeniecki obóz szybko się zbliżał. Z tyłu wiatr przynosił strzępy chrapliwego głosu trąb i głuchego grzmotu kotłów hetmańskich muzykantów. W pewnej chwili zdało się Zawiei, gdy przesuwał wzrokiem po chatach wsi, że widzi tam jakiś ruch. Istotnie, w następnym momencie dojrzał między budynkami paru jeźdźców pochylonych w kulbakach i ćwiczących batogami konie. Właśnie miał zamiar powiedzieć o tym. porucznikowi, który pędził obok, kiedy ten dał dowód i czujności, i zimnej krwi, bo podniósłszy szablę wskazał nią wieś i rzucił spokojnie: — Weź waść dziesięciu ludzi i zobacz, co tam się dzieje? Zawieja ściągnął koniowi wodze, obrócił go w bok i wyskoczył poza masę pędzących za nimi jeźdźców. Zanim jeszcze ostatnie konie oddziału przeleciały kryjąc się za obłokiem kurzu, miał już przy sobie kilkunastu ludzi. Policzył ich szybkim spojrzeniem, po czym uderzając- ostrogą tańczącego pod nim konia, wskazał z kolei szablą wieś. — Oczy mieć otwarte, bo tam Tatarzy! I za mną, panowie I " bracia! . . Wieś była blisko, toteż wkrótce dopadli pierwszych chałup. Przecinała ją droga ginąca w lesie. Ujrzeli na niej sznur stojących wozów, a wokół tłum skrępowanych jeńców i ani jednego z tatarskich jeźdźców. Ostatni z nich właśnie znikali pomiędzy drzewami. Zawieja nie pozwolił ich jednak ścigać ze względu na możliwość zasadzki. Trzeba też było zająć się porzuconym taborem. Wysłał więc tylko kilku żołnierzy pomiędzy chaty, by sprawdzili, czy nikt się w nich nie ukrył, a reszcie polecił zająć się jeńcami. cvd 106 co Należało sądzić, że był to jakiś mniejszy, ciągnący ze zdobyczą zagon tatarski, który na widok polskich żołnierzy wolał porzucić jasyr, niż narażać życie. Debej pojechał z żołnierzami na przegląd wsi, Zawieja pozostał więc sam na drodze, by mimo wszystko dawać baczenie na las. Od strony taboru doleciały go krzyki radości, lamentacji i dziękczynienia. Ale w pewnej chwili, poprzez ten gwar doszedł go jakiś pojedynczy okrzyk, coś niby wołanie o pomoc. Nastawił ucha, lustrując wzrokiem parę pobliskich chat. Wołanie powtórzyło się i wiedział już, skąd pochodzi, bo w obejściu jednej z nich ujrzał widoczny zza węgła bułany zad konia, co chwila omiatany długim ogonem. Z chałupy zaś rozległ się głośny już i wyraźny kobiecy okrzyk. - — Pomocy! Ostaw mnie, ty czarciej Zawieja dopadł chaty i skoczył do środka. Przy jednej ze ścian mrocznej izby o ubitej z gliny podłodze szamotał się ze skrępowaną kobietą jakiś Tatar, ciągnąc ją ku drzwiom. Musiał to być ktoś znaczniejszy, bo miał na sobie kolorowy, złotem przetykany kubrak i spiczastą czapkę zdobną bogatym guzem. Na widok Zawiei puścił dziewczynę i widząc, że drogę do drzwi ma odciętą, chwycił za szablę. Już po paru pierwszych złożeniach Zawieja poznał, że ma do czynienia z dobrym szermierzem. Obaj ze względu na małą przestrzeń nie mogli walczyć swobodnie, toteż co i raz zmieniali miejsce, starając się zepchnąć wzajemnie w kąt izby. W ten sposób przeciwnik Zawiei w pewnej chwili' znalazł się w pobliżu drzwi. I widać umyślnie tak prowadził walkę, gdyż po odparowaniu kolejnego pchnięcia, zamiast samemu przejść do natarcia, jednym skokiem znalazł się za progiem i zniknął za ścianą. W chwilę zaś potem rozległ się tętent konia. Zawieja zaniechał pogoni, bo nie rokowała ona powodzenia, a trzeba było raczej zająć się branką. Stała ze skrępowanymi rękami, oparta ramieniem o ścianę i rozszerzonymi oczami przyglądała,się walce, dysząc jeszcze przez na wpół otwarte usta, zmęczona zmaganiem. Teraz patrzyła na Zawieję, który zbliżał się do niej. Była wysoka, smukłą i nie miała więcej jak dwadzieścia parę lat. Kruczo czarne, długie włosy opadały jej na ramiona, nie zakrywając jednak wyłaniającej się z rozy dartej koszuli stromej piersi. Duże, ciemne oczy wpatrywały się w niego zalęknionym spojrzeniem. Był to jednak wyraz chwilowy, przelotny, bowiem wkrótce dostrzegł w nim jakieś skupienie czy zadumę, którą jak gdyby odsuwała go od siebie. Zawieja patrząc w te oczy doznał przez chwilę nagłego wra- 107 Al Rc dc żenią, że grozi mu ogromne niebezpieczeństwo. Był to tylko moment, ale pozostał po nim ślad niepokoju. — Zdążyłem chyba na czas? — odezwał się. Dźwięk własnego głosu przywrócił mu zwykłą pewność siebie. Stała teraz z opuszczoną głową. Skinęła nią lekko, potwierdzającym ruchem. Potem bez słowa uniosła nieco ku górze skrępowane ręce.. — Wybaczcie moją opieszałość! — Szybko wyrwał z pochwy myśliwski nóż i dwoma cięciami uwolnił ją z więzów. Nadal nie unosząc głowy rozcierała przeguby rąk, po czym rozejrzała się i schyliwszy, uniosła z podłogi krótki kubraczek. Odwrócona plecami włożyła go szybko, a potem odgarnęła do tyłu włosy, starając się je uporządkować. Ponieważ próba nie powiodła się, znów zaczęła się rozglądać wokół siebie. I dopiero teraz powiedziała: — Gdzieś tu musiała upaść... Miałam ją we włosach. Głos miała melodyjny, niski, o nieco chropowatym brzmieniu. — Czego waćpanna szuka? — rzucił zaskoczony opanowaniem i obojętnością kobiety na zmianę sytuacji. — Wstyd mi tak się waćpanu pokazać — wyjaśniła spokojnie. -- Rozdarta koszula, włosy w nieładzie... Szukam zapinki, gdzieś tu musiałam ją zgubić. Słowa te wywołały zdziwienie Zawiei, mimo to rzucił z gotowością: — Jak wyglądała? Może pomogę w poszukiwaniu? — Dziękuję, już ją mam. — Uniosła z podłogi podłużną srebrną zapinkę o orientalnym rysunku i obróciła się ku Zawiei. — Dziękuję waćpanu za ratunek. To zwierzę chciało mnie porwać ze sobą. W słowach podziękowania nie było jednak najmniejszego akcentu wdzięczności ani ciepła. Były powiedziane jako formuła grzecznościowa przez władczynię stwierdzającą, że sługa wykonał swój obowiązek, a informacja dotycząca sytuacji została podana zdawkowo i mimochodem, jako szczegół o drugorzędnym znaczeniu. — Nic się waćpannie nie stało?, — Nie. — Utkwiła wzrok w oczach Zawiei, a on znów stracił na chwilę świadomość, gdzie jest i co się wokół dzieje. — Dzięki waćpanu uniknęłam najgorszego. — Usłyszał jej głos. — Dopiero niedawno dostrzegł mnie w tłumie i tutaj zawlókł. — Co teraz? Ma waćpanna kogoś bliskiego wśród jeńców? — Nie. A poza tym nie jestem panną. Mego męża dwa dni temu zabił właśnie ten tatarski setnik. cv; 108 cv> — Bardzo waćpani współczuję... — Zawieja zawahał się nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć. — To zbyteczne — wydęła wargi. — Mąż był okrutnikiem i... No, mniejsza z tym. Nie mogę się zdobyć nawet na odrobinę żalu i chcę o nim jak najprędzej zapomnieć. — Gdzie to się stało? Daleko stąd? — W naszym dworze Trzykłosy. Leży, nad Swicą,. po drugiej stronie Dniestru. Ja zaś zwę się Wołczarowa, a na imię mam Tamara. — To ładne imię, ale chyba nie polskie. — Moja matka była Rusinką — rzuciła krótko, uznając widać to wyjaśnienie za wystarczające. — Ja zwę się Zawieja i jestem przybocznym oficerem hetmana wielkiego, Sobieskiego. Kobieta przesunęła spojrzeniem po jego postaci i utkwiła wzrok w otwartych drzwiach, przez które widać było kawałek podwórka i zwisające gałęzie drzew. Zawieja odezwał się: — Co teraz waćpani ma zamiar czynić, skoro nie ma nikogo, kto by otoczył ją opieką? Samej trudno będzie dotrzeć do rodziny. — Nie mam żadnej rodziny. Jest tylko jeden daleki krewny, stary człowiek, mieszkający we Lwowie. Muszę jechać do niego i pan mi w tym pomoże. — Ja? — rzucił ze zdumieniem młody rycerz, zaskoczony tym oświadczeniem przesądzającym niejako sprawę. — A któż by? — Po raz drugi zetknął się wzrokiem z otchłanią jej wielkich oczu. Ujrzał w ich blasku pokusę. Zwodniczą, ale pełną zniewalającego uroku. Poczuł powrót znanego już niepokoju, który jednak niby lekki podmuch wiatru zaraz umknął. — No, zobaczymy — zdobył się na uśmiech. — W każdym razie tu chyba nie zostaniemy. Wyszli na drogę, gdzie z wolna zaczęli zbierać się, żołnierze. Niektóre z wozów już ruszały z miejsca, gdyż uwolnieni jeńcy na własną rękę zaczęli skupiać się w oddziały, wiedząc, że na dalszą pomoc nie mogą liczyć. Zebrała się też grupa, pragnąca udać się do Komarna dla poszukiwania bliskich. Zawieja dostrzegł nadjeżdżającego Debeja i skinął na niego. • — Postaraj się o jakiegoś konia i zaopiekuj się tą kobietą. Pojedzie z nami. Z dziwnym uczuciem udawał się do hetmana. Przede wszystkim nie było wyraźne, lecz jakieś mgliste, trudne do uświadomienia. Było to wrażenie, że tylko krok dzieli go od pogrążenia się w ciemność — froźną, ale i wabiącą ku sobie". 109 111 co Ai Ro do) Hetman zwołał więc naradę dowódców. Niedługa trwała, gdyż wszyscy byli zgodni, by dalej ścigać Nurradyna i przeciąć mu drogę do Dniestru, za którym grasował Awdży. Jednak przeprawa przez Wereszycę okazała się niebezpieczna. Istniał wprawdzie w pobliżu bród, ale po ostatnim przyborze wody, która wymyła w nim doły, stał się wielce zdradliwy. Konie zaś i ludzie nie mieli po dotychczasowych trudach pełnej sprawności, co stanowiło dodatkowe zagrożenie. Postanowiono zatem dokonać naprawy grobli na Kliteckim Stawie. Za zarządzeniem hetmańskim do prac przystąpiono natychmiast, mimo że był już wieczór. * Szancmajster i mistrze wałowi dostali więc odpowiednie rozkazy. Wysłano do Komarna ludzi z jenieckiego obozu po łopaty, kosze i wszelki sprzęt przydatny do prac ziemnych. Z pozostałych utworzono oddziały i, przystąpiono do roboty. Rozpalono ogniska wzdłuż grobli, i wkrótce zaroiła się ona ludzkim mrów: jm. W nocnych ciemnościach słychać było stuk siekier, nawoływania i gwar głosów, niby brzęczenie pszczelego roju. Roboty nie ukończono jednak do rana, pracowano więc dalej i to jeszcze przez cały dzień. Uporano się z nią dopiero nocy następnej, a to z dziesiątego na jedenasty października. Niecierpliwił się wielce pan hetman, choć zdawał sobie sprawę, że zwłoka ta była zbawienna dla jego wojska, które zyskało przez nią nieco czasu na wypoczynek. Dopiero więc jedenastego października, o świcie, ruszono z obozu. Razem ze wschodzącym słońcem wyjechał i Sobieski w otoczeniu swego orszaku, by dojrzeć przeprawy. Chciał bowiem hetman dokonać i przeglądu wojska. Toteż, gdy chorągwie z wolna nadciągały ściskając szeregi, bo grobla była wąska i z powodu pośpiechu naprawiona tylko prowizorycznie, lustrował bacznym spojrzeniem żołnierski wygląd, broń i wierzchowce. Ci zaś ujrzr.vvszy wodza zrywali z głowy futrzane kołpaki i machając nimi wołali: Zdrowia, mości hetmanie! Któryś zaś z towarzyszy krzyknął: Za tobą pójdziemy i w ogień! Czym zaraz wywołał i inny okrzyk: Bo wody mamy już dość! Roześmiał się hetman, a i cała chorągiew wybuchnęła śmiechem. Rad był Sobieski z tego śmiechu jak i okrzyków, bo dowodziły, że duch w żołnierzu nie upadł i nie zmogła go mitręga, cho-" ciąż widać było na wojsku znużenie. Wszystkie oblicza porastał nie golony zarost, twarze były surowe, wychudłe, ściągnięte niedostatkiem, odzież zniszczona, brudna, tu i ówdzie poszarpana, a skóry na plecach husarzy mokre i pozłepiane błotem. Największą jednak troskę sprawił hetmanowi co 112 cv> wygląd koni. Miały zapadłe boki, niektórym widać było żebra, mało który uniósł łeb w górę. A i sam krok jakby czyniony niechętnie, bez zwykłej sprężystości zdradzał, że nie starczy już im sił na zbyt długi marsz. A przecież były to najlepsze sztuki wybierane ze stadnin i najwyżej płacone, bo żołnierz wolał od gęby sobie odjąć, byle mieć dobrego wierzchowca. I o splendor bowiem chodziło, na co szlachta była wielce czuła, jak i o własne życie, zależne w wojennej potrzebie od dzielności rumaka. Toteż całymi latami krzyżowano różne rasy, by dojść prawdziwie dobrego rumaka, swego, polskiego chowu. Musiał on sprostać dwom zasadniczym wymogom: wytrzymałości na trudy i chyżości biegu. W niektórych stadninach osiągano istotnie piękne rezultaty. Miał bowiem polski koń bojowy i rączość andaluzyjskiego dzianeta — bo aż .z Hiszpanii sprowadzano ogiery — i wytrzymałość niemieckiego fryza. Brali je więc przede wszystkim usarze, bo tylko towarzyszy spod tego znaku, jako z bogatych rodów, stać było na taki wydatek. Ale i te konie okazywały, że dochodzą kresu swoich sił. Było już południe i ponad połowa wojsk przeszła na drugą stronę stawu, kiedy raptem do hetmańskiego orszaku przygalopo-wało dwóch towarzyszy pancernych, wiodąc między sobą licho odzianego chłopinę, na lada jakim podjezdku. — To zbieg z jasyru Awdżiego! Szukał was, mości hetmanie! — zawołali, zdzierając przed Sobieskim konie. Chłop ściągnął słomiany kapelusz z głowy i wystraszone spojrzenie utkwił w hetmańskiej twarzy. — Skądżeś? — rzucił krótko Sobieski ze zmarszczoną brwią, mierząc go badawczym spojrzeniem. — Uszedłem z jasyru, wielmożny panie! Moc ludzi pojmali poganie i ze sobą wloką! — Toć wiem, żeś uciekł! Pytam, z jakiej wsi jesteś? ., — Spod Żydaczowa, jasny panie! ¦ "^ — Co chciałeś mi rzec? — Słyszałem, że Tatar przeprawy szuka przez Dniestr, by na Komarno iść! — Na Komarno! Nie pokręciło ci się we łbie? — Nie, jaśnie wielmożny panie! Tacy, co tatarski język znają, od nich słyszeli! — Gdzie są Tatarzy? Skądżeś uciekł? . — Spod Hruszowej. Będzie ze dwie mile od Dniestru. — I po"/ne to, że na Komarno chcą iść? — Tak wszyscy gadali, jasny panie. Przy Mostach chcą się przeprawić, po tej stronie Wereszycy! 8 Ostatni zwycięzca Ak a: Rok dop i h d 2 Sobieski dobrze znał te strony, bo bliskie starostwo kałtiskie miała jego Marysieńka, toteż bywał w samym Kałuszu i polował sporo w jego okolicach. Wiedział więc, że przy wsi Mosty prowadzi istotnie most na drugi brzeg Dniestru. Wskazanie zatem przez chłopa tego miejsca przeprawy potwierdzało niejako wiarygodność informacji. Hetman przestał się wahać. — Gałecki! — rzucił nie oglądając się za siebie. — Wstrzymać dalszą przeprawę! Ruszaj też do tych, co są już na' tamtej stronie, i przykaż, by poniechali Tatara, a szli z powrotem. Ostatnia chorągiew jako pierwsza i dalej w odwrotnej kolejności, by zamętu nie było! Tam jest już Miączyński, niech komendę nad całością bierze i prowadzi na Mosty! I to chyżo, bo ja-ruszam zaraz! Mości Zbrożek, wyznaczcie straże i wyślijcie podjazdy, a Olszew-ski niech zwija obóz! Towarzysze, którzy ostali bez koni, mają iść pieszo wraz z jeńcami! Niech trzymają się kupy, bo Tatarzy jeszcze się tu włóczą po lasach! Dobrze po południu hetman ze swoimi chorągwiami dotarł do Mostów. Tu jednak spotkało go pierwsze rozczarowanie. Z drewnianego mostu niewiele co zostało, gdyż w kilku miejscach zwaliła go woda, wezbrana po ostatnich, przewlekłych deszczach. Nie tylko zniszczyła most, ale i rozlała się szeroko, niby wielkie jezioro. Zdawało się, że mowy nie może być o przeprawie, a przynajmniej nie tutaj, co znaczyło dalszą stratę cennego czasu. Aby mieć należyte rozeznanie, w której stronie tej przeprawy szukać, pocwałowało do pobliskiej wsi kilku pancernych dla zasięgnięcia języka. Nie wszyscy bowiem chłoiJi uciekali w lasy. Były wsie lepiej do obrony przysposobione; których mieszkańcy pozostali na miejscu, gdyż ucieczka mogła wprawdzie uratować wolność, ale dobytek skazywała na zmarnowanie. Jakoż przyprowadzono wkrótce hetmanowi rybaka, który rzekę znał dobrze, bo spędził nad nią całe życie i ona go karmiła. Ponoć nie pytany, sam widząc z dala wojsko, zagadnął żołnierzy, czy nie szukają przeprawy. Był to chłop już w latach, a kiedy stanął przed hetmanem, zaając swoją chłopską powinność czapkę z głowy zdjął, ale nie spozierał pokornie, a nawet wzroku od hetmańskiej twarzy nie odwracał. — Wiesz ponoć, którędy można wojsko przeprowadzić na drugi brzeg — zagadnął go od razu Sobieski. Wiem, wielmożny panie — odpowiedział bez wahania ry- bak. Nie potopisz żołnierzy? . Miejscami będzie trzeba^płynąć, ale krótko. Gdzie to jest? oo 114 cvs Rybak wskazał w dół rzeki, ku wschodowi. — Niedaleko stąd, w pobliżu mojej wsi. — To ty nie z Mostów? — Nie,- z Łąki, wielmożny panie. Tu byłem po sąsiedzku, Sprzęt mi poganie zniszczyli, sieci szablami zrąbałi! O nowe muszę się troszczyć, by z głodu nie zginąć. — Zbiedzony koń wytrzyma trud płynięcia? — Rzeka zrobiła na brodzie koryta w piaszczystym dnie, nie szersze jednak jak piętnaście sążni. Tyle to i słaby przepłynie. Woda bystro tam nie idzie, bo rozlała się szeroko. Hetman przez chwilę patrzył przed siebie na odległą, zdawało się nieosiągalną, wąską linię przeciwległego brzegu, oddzielonego przestrzenią szarej, wolno sunącej wody. Wreszcie skierował zatroskany wzrok na chłopa. — Niełatwa to chyba będzie przeprawa. Głowę dasz, jeśli mnie zwodzisz! Chłop wzruszył ramionami. — Głowy nie dam, wielmożny panie, bo przejście jest. Już byłem na drugim brzegu, szukając swojej łodzi. — Dobrze, prowadź zatem. Nie spodziewał się jednak Sobieski odpowiedzi, jaką usłyszał, rybak bowiem rzucił z determinacją: — Poprowadzę, jaśnie wielmożny panie, jeśli zapłaty mi nie odmówicie! — Och, ty chamie! —r Pancerny, który przyprowadził rybaka, porwał za batog. — Z jaśnie wielmożnym hetmanem targ wszczynasz?! Sobieski gestem ręki wstrzymał zapalczywego żołnierza, chłop jednak nie okazał strachu. '- Bata ja z pańskich rąk zwyczajny, nie straszcie mnie! — Po czym wybuchnął: — Zniszczyli mi cały sprzęt, przeklęci poganie, to i szukam dla siebie ratunku! Hetman roześmiał się. — Dobrze czynisz, człeku! Masz towar do sprzedania, to go darmo nie dawaj! A wiele chcesz za swój? — Dajcie piętnaście złotych, tyle mi starczy! — Dostaniesz trzydzieści, bo wnet więcej tu wojska przyjdzie, ale tych powiedziesz o, świcie! Zatem zgoda, będziesz miał zapłacone, jakem rzekł, ale sto batów, jeśli okaże się, żeś mi zełgał! Pierwsza poszła w wodę' lekka chorągiew pod Witwiekim. Rybakowi dano konia i kazano jechać przy boku porucznika, bo szlak brodu nie biegł prosto, trzeba więc było rozeznać się na powierzchni rzeki, gdzie należało zmieniać kierunek jazdy. .Za lekkimi poszli dragoni, a wreszcie i te pancerne, które cv? 115 cv) R< dc jeszcze zostały przy hetmanie. On sam zaś nie szukał czółna, na równi z żołnierzami pchnął konia w wodę. Pułkownik Gorzeński posłał jedynie od siebie dwóch silnych towarzyszy, by nie odstępowali hetmańskiego boku i dali pomoc w razie potrzeby. Konie szły początkowo piaszczystymi łachami, gdzie woda nie sięgała im wiele ponad pęciny. Wkrótce jednak zaczęło się robić coraz głębiej, po końskie brzuchy. Zaraz zaś potem ujrzano, że czołowa chorągiew skręca w lewo. Inne zaczęły naśladować ją wiernie, bacząc, by nie trafić na głębię. Wkrótce znów skręcili i szli na wprost, ku przeciwległemu brzegowi. Teraz, kiedy powierzchnię rzeki mieli przy strzemionach, brzeg ten jakby odsunął się od nich, stał się o wiele bardziej odległy od owego, który widzieli ze wzniesienia, gdzie niedawno stali. Nie było jednak, czasu na rozważania ani nawet na strach. Parli konie przed siebie, rozbijając ich piersiami szybko sunący nurt. Po pewnym czasie zobaczyli pancerni, jak jeźdźcy lekkiej chorągwi, a potem dragoni zsuwają się z siodeł, a konie pokrywa woda, z której sterczą im tylko chrapy uniesionych do góry łbów. Żołnierze płynąc obok swych wierzchowców, bądź wsparci ręką o łęk siodła, bądź uczepieni strzemienia, skrępowani odzieżą i blachami, ciężko walczyli z nurtem. Ale zapowiedź przewodnika sprawdziła się, bo pływanie nie trwało długo. Wkrótce dojrzeli, jak konie zaczęły sięgać kopytami gruntu i szarpiąc łbami, z wolna wynurzały się z wody. Zaraz potem i im przyszło przebywać niebezpieczne miejsce. Kiedy zaś ociekając wadą znów znaleźli się w kulbakach, szli już naprzód bez przeszkód, rozpryskując nogami wierzchowców chmurę bryzgów. Wreszcie rzeka stała się nie głębsza jak na łokieć i ujrzeli, że dno pokryte jest trawą. Była to już tylko zalana łąka i brzeg był blisko. Kiedy wreszcie wszystkie chorągwie wydostały się na suchy grunt, słońce chowało się za wzgórzami i zaczynało ciemnieć. Żołnierze zdążyli jednak znaleźć w pobliskim jarze stary, opuszczony młyn, który wnet rozebranoj a to dla zdobycia suchego drewna na ogniska. Wnet je rozpalono i zaczęto suszyć przemoczoną odzież. Wkrótce też rozstawiono straże i znużone wojsko legło na spoczynek. Nie miały jednak możności suszyć odzieży te chorągwie, które przybyły nad Dniestr późnym wieczorem. Wprawdzie i one przespały noc spokojnie, ale kiedy po rannej przeprawie połączyły się z oczekującym na nich hetmanem, ten natychmiast zarządził dalszy pochód. W południe więc wojsko znalazło się pod Hru-szową. Tu jednak spotkało Sobieskiego drugie rozczarowanie, gdyż 1.16 Tatarów nie było. Ale otrzymał o nich nowe wieści, bo chłopi dali mu znać, że Awdźy Girej, ponoć połączywszy się już z Nurrady-nem, idzie z ogromnym jasyrem od Drohobycza na Stryj, Bole-chów, Dolinę ku Kałuszowi. Hetman znał ten trakt, zwany przez Tatarów „złotym szlakiem". Nieobecność sułtana rozczarowała wprawdzie Sobieskiego, ale nie pozbawiła dobrego nastroju, bo coraz bardziej nabierał przekonania, że wreszcie go dopadnie. Teraz nie opierał się już tylko na domysłach i „węchu", ale miał wyraźne dane o kierunku marszu nieprzyjaciela i wiedział, dokąd on zmierza. Już tylko od własnych sił zależało, czy go dojdzie i pokona. A nie szczędził tych sił hetman ani u siebie, ani u żołnierzy. Kto nie podołał, kogo zmógł trud marszu, tego bezlitośnie zostawiano na szlaku. Własną głową musiał już stanowić, jak wyjść z opresji. Dotarli mało co więcej jak o milę pod Stryj, kiedy to nie ludziom, ale zwierzętom tyeh sił zabrakło. Konie zaczęły ustawać, a niektóre nawet waliły się z nóg, obojętne na ludzkie krzyki i bat. Było już popołudnie. Z konieczności należało zarządzić postój, bo i ludzie nieomal słaniali się na nogach. Toteż rozłożono się zwykłym, niewarownym obozem, by odetchnąć do wieczora, a na noc, z woli hetmana, ruszać w dalszy pochód. Szli aż do zachodu księżyca, a potem stanęli na krótki odpoczynek. Przed świtem znów byli już w marszu. O wschodzie słońca ujrzeli domy Stryja, który minęli z boku i przeszli szczęśliwie rzekę o tejże nazwie. W południe, dnia trzynastego października, stanęli w Bolę-chowie. Po drodze wojska mijały szlacheckie zameczki i umocnione dwory, skąd prowadzono do nich ogień z rusznic i muszkietów, a zdarzało się, że odezwała się i śmigownica czy falkonet. Obwarowanym bowiem nawet do głowy przyjść nie mogło, że ciągną własne, polskie chorągwie. Rzadko można spotkać tak piękny krajobraz, jak ten, wśród którego teraz szli. Ostatnie dni były pogodne, niebo mało zasłonięte chmurami, toteż widoczność była dobra' i wzrok mógł sięgać daleko w przestrzeń, gdzie wzgórza ciągnęły się coraz wyższymi falami, im dalsze, tym bardziej sine, potem błękitne, a potem ledwie widoczne, bo przesłonięte mgłą odległości. Ponad nimi zaś majaczyły białymi strzępami szczyty Karpat, a kiedy ukazywało się słońce, biel ta złociła się i migotała srebrem. Niektóre wzgórza obrastały lasy, barwiąc ich stoki czerwie- cv> 117 cv> nią i żółcią jesiennych liści. Dalej zaś rozpościerały się ciemnozielone dywany jodeł i świerków, stanowiąc tym piękniejsze tło dla gorejących purpurą i złotem drzew liściastych. Kolorowy gąszcz krzaków obrastał liczne^ wąwozy i jary. Na ich dnie z szumem biegły po kamieniach bystre potoki. Droga, którą ciągnęły chorągwie po minięciu Bolechowa, a następnie Doliny, szła brzegiem właśnie takiego jaru; z jakąś strugą raźno skaczącą po głazach. Niedaleko był już Rożniatów. Hetman postanowił przerwać tam pochód i zatrzymać się na nocny postój. Wojsko już odpoczywało, kiedy nadleciał goniec z nagłą wieścią od wysłanego przodem porucznika Boruchbwskiego. O półtorej mili dalej w stronę Kałusza dostrzegł porucznik liczne tatarskie ognie, a z ich liczby sądzi, że jest to główny kasz. Awdży Girej zaś, gdyż to tylko on mógł być, nie spodziewa się chyba pościgu, bo nawet nie porozstawiał czat. Hetman znał już tę tatarską lekkomyślność, której przyczyną była dotychczasowa bezkarność w braniu jasyru, dziwił się mimo to, że Nurradyn nie obudził w Awdżim czujności. Był to jednak najmłodszy z tatarskich wodzów i zapewne dlatego zbyt pewny siebie. / Sobieski powstrzymał Własną niecierpliwość i postanowił dać chorągwiom czas na wytchnienie przed czekającą je nową i najważniejszą bitwą. Zapewne też i ostatnią, gdyż mieli przed sobą i ostatniego już z dowódców wysłanych przez chana po jasyr, który zachował swoje wojska. - _ Po krótkiej naradzie z pułkownikami i ustaleniu planu działania, zostali wybrani żołnierze dobrze znający okolicę. Tych rozkazał hetman wysłać do załóg Rożniatowa, Nowicy i Wojniłowa, a także do obronnych zameczków rozsianych w pobliżu, z zawiadomieniem, że nadciągnął z wojskiem i sposobi się do bitwy. Aby zaś nie zezwolić poganom na ucieczkę, mają chłopi brać siekiery i piły i iść w bednarowskie lasy dla stawienia zasieków na drogach wiodących ku Haliczowi. Załogi zaś niech wychodzą w teren i wybiją zbiegów, którym uda się te zasieki ominąć. Stało się bowiem dla hetmana jasne, że nieprzyjaciel ciągnie pod Halicz, gdzie była znana przeprawa na Dniestrze. Gdyby Aw-dżiemu udało-się przebyć rzekę, umknąłby spod polskich szabel, bo pod bliskim już Buczaczem stały znaczne siły tureckie. Wiele tch oddziałów przebywało jeszcze w tamtych stronach, a nawet w okolicach Lwowa. Unieśliby więc Tatarzy głowy i co gorsza utrzymali zdobyty jasyr. Prosił więc Sobieski Boga, by starczyło mu sił do tej ostatniej bitwy, albowiem o jakimś skutecznym pościgu nie można było myśleć. Na to brakowało już i ludzkich, cv 118 cv> i końskich sił, wzywał więc hetman do pomocy miejscową ludność. . . . O północy poderwał chorągwie na nogi. Me ruszył jednak wprost na Kałusz, ale przekroczył Łomnicę i skierował się na Pe-trankę i Uhrynów, by uderzyć od południa. Tatarzy nie mogli się go stąd spodziewać, a jednocześnie odcinał im drogę ucieczki w teren, gdzie istniały warunki do przywarowania w kryjówkach. Nie dochodząc do tych wsi, znów skręcił ku wschodowi idąc prawym brzegiem Łomnicy, po której to stronie i Awdży stał koszem. Jeżeli dotąd wojsko klęło trudności marszu, to teraz zły los, jakby w obawie, że rychło straci ku temu okazję, zawziął się, by na ostatek dokuczyć najmocniej i do reszty pozbawić sił. Wszystkie dotychczasowe przeprawy były tylko pokazem i jakby próbą, czym może ów złośliwy przechera uczęstować żołnierza. Idąc bowiem wzdłuż rzeki musieli wciąż przekraczać wąwozy i jary, których dnem biegły bystre strumienie i rzeczki zasilające Łomnicę. Co i raz zjeżdżali więc na końskich zadach po stromych stokach, a potem,'by ulżyć zwierzętom, zsiadali i pięli się w górę, wraz z nimi sapiąc z wysiłku. ' . Ale nie tylko jary stawały na przeszkodzie marszowi. Zdarzały się też całe połacie wzgórz porosłe chaszczami, gdzie zbitą masą rosły jeżyny, dziki głóg, ałycza i inne kolczaste krzewy, które darły odzież i raniły końskie boki. Potem zaś, kiedy wyrywali się z chaszczy, ów zły los nie tylko nie dawał za wygraną, ale wynajdował wciąż nowe sposbby udręki. Oto zamiast kolejnego wąwozu napotykali mokre łąki porosłe tu i ówdzie mizerną drzewi-ną. Wkrótce stawały się- coraz bardziej grząskie, by wreszcie zamienić się w bagno, wśród którego srebrzyła się nowa przeszkoda — następna rzeczka, dla odmiany wijąca się pomiędzy bagnistymi brzegami. Porastała takie mokradła jakaś" karłowata sośnina i liche, cienkie brzózki. Konie pogrążały się w chwytliwe grzęsawisko i stękając z wysiłku, gwałtownym szarpaniem starały się zeń wyrwać, a czarna, lepka maź bulgotała im pod brzuchami i wciągała w siebie, jakby obiecując spoczynek. Na szczęście noc nie była ciemna. Wielki księżyc stał na niebie, oblewając swym złudnym światłem uśpioną ziemię. Ale to widmowe, niepokojące światło kładło również czarne, mylące oko cienie i w tym głębszym mroku topiło wszystko, czego nie zdołało dosięgnąć. Chorągwie rozproszyły' się i szły luźnymi grupami, a nawet. 1 pojedynczy żołnierze szukali na własną rękę najlepszych miejsc do przeprawy. Biada zaś była temu, kto w tym pomieszaniu świateł i cieni, w pustce bagien, stracił konia. Ten zostawał przy zwie-* cv) 119 Rc do rzęciu, by czekać świtu i próbować już na własnych nogach iść za swoimi. i Na co suchszych wzniesieniach Sobieski wstrzymywał pochód, by dać wojsku wytchnienie i czekać na podciągnięcie słabszych oddziałów. Z jednego z takich postojów wysłał kolejnych gońców do bliskiego Stanisławowa, Lisiec, Tyśmienicy, a nawet i Halicza, by mężczyźni uzbroili się i wyszli dla odcięcia drogi tym Tatarom, którzy po bitwie chcieliby uchodzić na południe. W ten sposób zamykał hetman zbrojny pierścień wokół nieprzyjaciela, którego klęski był pewny. Wprawdzie ów pierścień nie stanowił zbyt dużej siły bojowej, ale żyła tu ludność nawykła do walk zbrojnych, zajazdów, napadów i potyczek, zdolna więc była dokończyć dzieła, które rozpoczną jego żołnierze. Rotmistrz Polanowski ze swojej chorągwi wyznaczył na gońca towarzysza usarskiego, Gedeona Łysoboka. Był to żołnierz już po trzydziestce, ale nieżonaty, szlachcic zamożny, bo posiadał dwór leżący pod Wojniłowem, do którego należało pięć wsi, zwany takoż Łysoboki. Sam był postawny, suchy, ale żelaznej siły i wytrzymałości, o wygolonej głowie z czubem u jej wierzchołka, gęstych ciemnych brwiach, surowym spojrzeniu i sępiej, suchej twarzy. Został więc skierowany właśnie do Wojniłowa, dokąd było ze cztery mile. Pan Gadeon dosiadł jednego z lepszych koni w całej chorągwi, a i przyboczny pocztowy też nie miał byle cha-bety. Czasu było niewiele, spieszył więc, by wezwać chłopów do budowy zapór, a załogę zamku w Wojniłowie do obsadzenia najbliższych dróg. Z podobnymi poleceniami popędziło kilkunastu gońców: do Rożniatowa, Nowicy i szeregu pomniejszych osad i dworów. Pan Łysobok strony te znał jak własną kieszeń, bo tu się urodził i tu spędzał młodość, póki zamiłowanie do wojaczki i przygód nie wygnały go z domu. Mimo tego zamiłowania, teraz, kiedy gnał leśną drogą, zły był niby rozźarty indor, czemu dał wyraz obracając się do swego pocztowego, Macieja Gęgały, zwanego pospolicie Gęgaczem. — Bez opamiętania i rozumu człeka gonią! Powieszę rotmistrza na pierwszej gałęzi, niech ino wrócę! I to na jego własnym pasie! Pan Gedeon lubił narzekać. Sejmikowy pyskacz, pieniacz z wyjątkowym ku temu upodobaniem, miał i inne cechy charakteru, które jednak nie każdy na czas umiał dostrzec. Księżyc świecił wprost w twarze, toteż droga wyraźnie bieliła cv> 120 się przed nimi, biegnąc pomiędzy dwiema czarnymi ścianami lasu. Konie szły cwałem, a oni w milczeniu kiwali się w kulbakach. Niedługo jednak zdołał milczeć pan Gedeon, kiedy był zły, ale tylko Gęgała wiedział, kiedy była to złość pozorna, a kiedy prawdziwa. Wówczas zaś strzegł się, by nie powiedzieć zbędnego słowa. Wtedy jednak lepiej było panu Łysobokowi zejść z drogi. — Porozkładali się i chrapią, a ty, człeku, ganiaj bez snu i żarcia! Konie zamącz, sam zdechnij, bo taka jaśnie hetmańska wola! — Hetman waści niżej pleców trzyma — rzucił spokojnie pachołek. — On ma swój hetmański pomyślunek, a żołnierz ma słuchać, bo od tego jest żołnierzem. — Zamknij no gębę, ty filozofie, bo ci dołożę obuszkiem! — wrzasnął pan Gedeon odwracając się ku pachołkowi aż poczerwieniały z gniewu. Ten jednak nie przejął się groźbą, bo wzruszył tylko ramionami i dorzucił: — Patrz lepiej waszmość na drogę, bo Miłek zmordowany ¦mocno i trza go w cuglach trzymać! — Ty mnie, psi synu, nie ucz! — burknął już tylko pan Łyso-bok, ale zwrócił wzrok na gościniec, bo uwaga była słuszna. Daleko w noc dotarli wreszcie pod okopy wojniłowskiego zamku, i okrzyknęli straż przy uniesionym ku górze moście. Zapłonęły zaraz pochodnie, a na rzucone z sambora pytanie, kto zacz są, Łysobok wrzasnął: — Obudź mi starostę, ty czarci chwoście i to wnet! Mów, że przybył urodzony Łysobok z hetmańskim rozkazem! I to żywo, bo bebechy z was wypruję, wy zatracone gnojki! Ta krótka przemowa musiała trafić do przekonania hajdukom, bo nie minął i pacierz, kiedy z okna wyjazdowej bramy rozległ się głos: . . . ¦ — Czy to wy w istocie, panie Łysobok? — Ja sam, bracie Wychowski! Każ waść otwierać, bo mam pilny rozkaz od hetmana! Wnet wzniesiony pomost zaczął z wolna opadać i legł wreszcie ponad fosą, dając drogę ku bramie. Na majdanie poruczywszy wierzchowce zaspanej czeladzi, udali się za starostą do dworu. Tu przy podanych zaraz kielichach grzanego miodu przedstawił pan Gedeon polecenie hetmańskie, objaśniając też dokładnie sytuację, w myśl wskazówek'strażnika polnego. Zdumienie pana Wychowskiego nie miało granic. — A więc Sobieski już tu jest?! I to w pobliżu, pod Kału-szem?! Toć to impreza, jakiej świat nie widział! Żadnej wieści o nim nie było i gdyby nie osoba waćpana, nigdy bym temu nie dał wiaryl 121 — Ale to prawda, panie s.tarosto! I tyle wam tylko rzekę, że siły z nas wszystkie wycisnął i ledwie już dychamy! Moc koni padła i więcej brać żołnierska od mordęgi zaniemogła niż od pogańskiego orężal Oby mu kulbakę jeżem wymoszczono!. Uśmiechnął się pan Wychowski, bo znał sąsiada dobrze.' .— Myślę, że i sam się nie oszczędza. Zatem odetchnij waść do rana, a ja pójdę dawać rozkazy. — Odetchnę chyba w trumnie, panie .bracie, teraz zaś muszę gnać dalej, by i innych takoż poderwać na nogi, a do świtu już. niedaleko! — A dokąd to? — Ano, do Nowosiołek, Trościeńca, Raczkiewicz, razem jeszcze ze dwie mile muszę przebiec! — Nie troszczcie się o to! Jakem rzekł, wytchnijcie nieco, bo trzeba dać odpoczynek i koniom. Zaraz wyślę ' tam gońców. Prędzej będą niźli waść na zmęczonym wierzchowcu. -— Tedy dzięki z serca, panie bracie! Ale odpoczywać długo nie zamierzam, bo nie rycerska to sprawa przy miodzie siedzieć, kiedy towarzysze'w pole idą, Do chorągwi już nie zdążą, ale z wami, jeśli zezwolicie,, chętnie ruszę, by nieco Tatara pomacać! — Prosim z serca do kompanii, miły.sąsiedzie, ale teraz osta-wię was samego. Chłopów wyślę zaraz, a sam ruszę przed świtem. Nocy tej nie tylko z okolicy wychodziły w lasy chłopskie grupy. Ze wszystkich wsi na całym długim pasie od Rożniatowa po Wojniłowo szli mężczyźni nie tylko z siekierami i piłami, ale i bronią, jaką kto miał. A więc brano pałasze, włócznie, halabardy, łuki, czasami i rusznice, a w braku wojennego oręża żelazne widły i stare, dziadowe maczugi. Ciągnęły też dobrze zbrojne załogi zamków, niektóre konno. Bednarowskie lasy ciągnęły się wzdłuż Dniestru szerokim na kilkanaście" mil pasem. Rozległ się w nich wkrótce stuk siekier, zgrzyt pił, ludzkie nawoływania. Ale w lesie głos daleko nie idzie, toteż rozłożeni w pobliżu Kałusza Tatarzy nie mogli ich słyszeć. Spał więc Awdży Girej spokojnie, wierząc w moc przeznaczenia i jego wyroki, których człowiek żadnym swoim działaniem zmienić nje zdoła. Nie wiedział, że wyrok na niego już zapadł, a wykonawca stoi nad głową. . Nie złościłby się i nie narzekał na swoją dolę imć Gedeon Łysobok, "gdyby wiedział, że już o północy jego kompani dosiedli koni i ruszyli w pochód. Jednak tym razem hetman nie spieszył, szedł ostrożnie, niby 122 tv> skradający się ku zdobyczy wilk. Wszędzie wyprzedzały go straże, te zaś od siebie rozsyłały jeszcze pojedynczych zwiadowców. Ci, przemykając chaszczami, czujnie lustrowali teren. Mógł bowiem jakiś zapóźniony oddział tatarski ciągnąć do kosza i dojrzawszy Lachów wszcząć alarm, ostrzegając główny obóz. Droga nie była lepsza od przebytej, tylko tyle, że już nie napotykano bagien. Teren nadal zarośnięty kępami' drzew i krzaków przecinały wąwozy. Pogoda jednak sprzyjała, chmur nie było, więc księżyc stał na niebie niby wielka, okrągła latarnia. Ostrożny, powolny marsz trwał również, kiedy zabrakło księżyca i zaczął się pierwszy, szarawy przedświt. W oddziałaeh panowała cisza, nie padło nigdzie słowo, niebrzękła szabla ani za-chrzęściła uprząż. Szli niby sfora drapieżników, skradająca się ku śpiącemu stadu. Jaśniało coraz bardziej,. coraz też ostrożniej strażnik polny Zbrożek prowadził wojsko. Kiedy zaś ponad grzbietami wzgórz błysnęły pierwsze strzały słonecznych promieni, barwiąc różem wlokące się tu i ówdzie obłoki, wstrzymał pochód i po krótkiej naradzie z hetmanem skierował chorągwie nie na kolejny stok pagórka, lecz skręcił w biegnącą u jego stóp kotlinę. Kosz tatarski był już blisko. Wkrótce pochód został wstrzymany. Hetman w otoczeniu oficerów wjechał na pobliskie wzniesienie i stojąc nieruchomo czekał, aż nadciągną odstałe, będące jeszcze w marszu chorągwie. Kiedy wreszcie dołączyły i ukazała się straż tylna, przejechał wzdłuż nich, ze zmarszczoną brwią lustru- . jąc żołnierzy. Nie dziwili się pułkownicy frasunkowi hetmana, który zdradzał przed nimi, bo było czym się trapić. Z trzech i pół tysiąca żołnierzy, z którymi wyruszył z Krasnegostawu, teraz miał przed sobą zaledwie nieco ponad dwa tysiące. I to nie wróg wykruszył tak szeregi. Bitwy kosztowały najmniej z powodu słabego oporu przerażonych Tatarów. Było kilku zabitych, trochę rannych i może nieco poturbowanych. Najbardziej jednak zmógł ludzi trud marszu, wart pieśni podobnej tym, jakimi wielbiono dawnych, legendarnych herosów. I nie tylko brak koni powodował ten ubytek. Gdzieś za wojskiem szły wprawdzie spieszone oddziały, ale straty najboleśniejsze to byli chorzy z wycieńczenia, których musiano pozostawiać ich losowi. Krzyże nad ich mogiłami znaczyły przebyty szlak. ^ Przylecieli gońcy od straży przednich z relacją. Tatarzy podnieśli się na nogi, ale nie zwijają obozu i zdają się niczego nie podejrzewać. Poją konie, czynią przegląd jeńców, trwa zwykła obo- cv> 123 oo zowa krzątanina. D.o kosza nie było więcej jak ćwierć mili, a tatarskie siły obliczali zwiadowcy na osiem do dziesięciu tysięcy szabel. Padły pierwsze rozkazy: — Mości pułkownik Łasko weźmie wszystkich żołnierzy pozostałych z lekkich chorągwi i zatoczy z nimi łuk od południa, a potem i wschodu, i wesprze zbrojnych, którzy przybędą z Tyśmienicy, Lisiec, Stanisławowa, a może i Halicza, z zadaniem przecięcia drogi uciekającym na południe. Ma nawiązać z tymi oddziałami łączność i jeśli będzie czas, wyznaczyć stanowiska, by zaprowadzić jaki taki ład w owym myśliwskim łańcuchu. Z kolei porucznicy Kozubski i Boruchowski otrzymali po dwie chorągwie dragońskie z rozkazem podsunięcia się nieznacznie w pobliże kosza, jeden z lewa, drugi z prawa, i przywarowania, dopóki nie nastąpi czołowe uderzenie husarii, które poprowadzi sam hetman. Wreszcie wezwał Sobieski ochotnika do oddziału przeznaczonego do rozpoczęcia bitwy, a to dla odwrócenia uwagi Tatarów i tym samym pewniejszego zaskoczenia ich nagłym uderzeniem husarii. Ochotników było zbyt wielu, toteż chorąży Sieniawski, który miał atak poprowadzić, wybrał co sposobniejszych do tej imprezy . i sprawiwszy, przykazał iść wolno, schyliwszy ku ziemi znaki, by nie rozpoznano ich za wcześnie. Hetman zaś osobiście objął komendę nad pozostałymi wojskami. Usarie uformował w kolumnie środkowej, na skrzydłach ustawiając resztę pancernych i odczekawszy nieco, by Sieniawski odsunął się dalej, dał znak do marszu. Opuścili więc kotlinę, która dotychczas kryła ich przed tatarskimi oczami i w ślad za oddziałem ochotniczym ruszyli z wolna ku szczytowi zasłaniającego ich wzgórza. Chorągwie szły w ciszy, bez zwykłych nawoływań i rozmów. Kiedy zaś wspięli się na wzniesienie, ujrzeli przed sobą rozległą równinę. Po prawej ręce połyskiwała w porannym słońcu kręta Łomnica, po lewej ciągnęło się półkolem pasmo -wzgórz. Przed sobą mieli łagodną pochyłość schodzącą ku gładkiej połaci pastwiska. Pastuchy gorączkowymi krzykami zganiali właśnie tabun koni, pędząc go ku obozowi, który brunatnym kręgiem wozów i zasieków rozłożył się nieco dalej. Przyczyną tej trwogi była linia jeźdźców, która z szablami uniesionymi ku górze w pędzie szła na obóz. Grzmotowf kopyt rozpędzonych koni wtórował krzyk jeźdźców. Z kosza zaś rozległ się krzyk stokroć głośniejszy i bardziej przenikliwy. Usarze widzieli, jak się zakotłowało w obozie, jak wojownicy wskakiwali na konie i tłoczyli ku bramie, by wydo- <*> 124 oo stać się na zewnątrz i ruszyć ku tej znikomej garstce szaleńców, którzy ku nim gnali. Nie wszystkie oddziały tatarskie obozowały wewnątrz kosza. Widać liczba jeńców była tak duża, że nie starczyło już miejsca dla wojowników. Ci porzucili rozpalone właśnie ogniska, skupiali oddziały, sprawiali się w szeregi i gnali z przenikliwym, rozdzierającym uszy zawołaniem bojowym: hałaj, hałaj! Pędzących do bitwy Tatarów wprawne oko hetmańskie oceniało na parę tysięcy, zdawało się więc, że samą swoją przewagą liczebną rozniosą śmiałków na szablach. Poza nimi starały się utworzyć linię bojową nowe zastępy. Jeźdźcy usiłowali opanować podniecone, tańczące konie i uformować się do ataku. W samym zaś koszu widział Sobieski obu wodzów, t Awdży Gireja i Nurrady-na, jak w otoczeniu starszyzny porządkowali kolejne oddziały. Te jednak nie szły w pole, widać wstrzymane jako odwód dla ostatecznego przesądzenia wyniku bitwy. Hetman natomiast miał zbyt szczupłe siły, by część ich pozostawiać w odwodzie. Toteż rzucił do walki wszystkie chorągwie, powierzając losy bitwy trochę szczęściu, talentowi wodza, a najbardziej— sercom żołnierzy. Już Sieniawski starł się z pierwszymi oddziałami Tatarów i o dziwo ani nie został zepchnięty, ani rozbity. Zakotłowało się jedynie kłębowisko koni i ludzi, co i raz błyskały wzniesione szable, ustał wrzask, krzyczeli tylko ugodzeni, a szczękały ostrza i kwiczały konie. Sobieski dłużej nie zwlekał. Sieniawski był już otoczony zewsząd falą kosookich jeźdźców i walczył w okrążeniu. Żołnierze bez komendy utworzyli krąg obróciwszy się plecami do siebie i cięciami szabel kosili nacierających. Z wolna też zaczął rosnąć przed nimi wał powalonych koni i jeźdźców tratowanych przez własnych towarzyszy. Ulegliby jednak przemocy, bo i najmocniejsze ramiona mdleją wreszcie z wysiłku, ale husaria ruszyła z pomocą. Wkrótce szła już pełnym pędem koni. Kopie zostały w obozie, a także i skrzydła, ale spięte mocno pod szyjami skóry rozwiały się za ich plecami niby setki ciemnych chorągwi. Zdawało się, że za każdym jeźdźcem leci wielki ptak i machając skrzydłami przynagla do biegu. Wydobyte koncerze, dzierżone w wyciągniętych ku przodowi ramionach, podobne były do rzędu iglastych zębów. Pchnięcia długich koncerzy przebijały siatkowe kolczugi i najgrubsze kaftany, zwalając z siodeł ordyńców. Ich lekkie konie nie mogły sprostać ciężkim, ale zwrotnym wierzchowcom usarskim ćwiczonym specjalnie do boju. Napierane, bite kopytami, z kwi- 125 Ai Ro i kiem waliły się na ziemię, a zdjęci przerażeniem jeźdźcy, nie zawsze zdążając wyrwać nogi ze strzemion, padali wraz z nimi. Toteż niedługo trwało, a tłum tatarskich wojowników począł ustępować, mieszać się i cofać. Wprawdzie swoim zwyczajem próbowali dowódcy zatoczyć skrzydłami półkola, by obejść od boków napierającego wroga, ale natrafili na pancerne chorągwie, z którymi nie mogli dać sobie rady. - Awdży uznał widać, że przyszedł czas użycia odwodów, a że los bitwy nie wydał mu się pewny, przykazał jednocześnie wyprowadzać jasyr. - Ledwie jednak ruszył oczekujące odwody, kiedy, jakby zmówieni, ukazali się jednocześnie obaj porucznicy prowadząc swoje chorągwie. Szli do bitwy z wrzaskiem i miarowym, rytmicznym uderzeniem końskich podiów, trzykroć powtarzanym taktem. Na ten widok odwodowe tatarskie oddziały skłębiły się raptem, zmieszały i obróciwszy konie, zamiast ku bitwie pognały do tyłu, roztrącając i tratując pierwsze szeregi wyprowadzanych właśnie jeńców. Boczne uderzenia obu poruczników, a zwłaszcza widok uciekających odwodów sprawiły, że walczący jeszcze Tatarzy rozpierzchli się niby stado wróbli i również rzucili się do ucieczki. 1 Jak z wyschniętego skopka woda wycieka wieloma strugami, tak i masy tatarskie rozbiły się zaraz na liczne grupy. Część leciała ku rzece, instynktownie pragnąc oddzielić się nią od pościgu, inni ku bliskim na wschodzie lasom, inni wreszcie pognali bardziej na południe, spodziewając się, że liczne jary tamtych stron dadzą im schronienie. Większość polskich rycerzy, a zwłaszcza ludzie z oddziałów obu poruczników, którzy mało co wzięli udziału w bitwie, rzucili się w pogoń. Najzagorzalsi byli dragoni. Z uboższych pochodząc rodów albo zgoła nieszlacheckich, dawali upust nie tylko chęci pomsty, ale i zysku, bo w sakach tatarskich częstokroć znajdowano i gotowiznę, i zrabowane klejnoty. Sam zaś niewolnik, a także i koń warte były również zachodu. Wsiedli więc zaraz na tatarskie karki i siekli mocno, toteż w miarę pościgu strumienie uciekających rzedły i wydłużały się coraz bardziej, bo sprawność koni była różna. Wkrótce wrzask pogoni zaczął oddalać się, a uciekających i goniących zakryły drzewa. Natomiast sam obóz grzmiał jednym wielkim, dziękczynnym krzykiem. Rychło masy ludzkie wiedziały już, komu zawdzięczają ocalenie, i hetmańskie imię było na wszystkich ustach. Ludzie nieprzytomni ze szczęścia rzucali się sobie w ramiona, ściskali, wiele niewiast padało na kolana i z płaczem błogosławiło hetmana. 126 Wśród pojmanych znajdowało się wielu księży; ci zebrawszy wokół siebie wiernych, pobożnymi pieśniami dziękowali Bogu za odzyskaną wolność. Któryś z kapłanów zaintonował litanię podchwyconą wkrótce przez wszystkich i zagrzmiał nad obozem chór dziesięciu tysięcy ust skandujących słowa modlitwy. Towarzysze usarscy najmniej brali udziału w pościgu, bo cięższe mieli konie i bardziej o nie dbali. Im więc przykazał hetman wziąć natychmiast pod straż dobra porzucone przez Tatarów, by nie dopuścić do rozgrabienia, zwłaszcza pozostawionych zapasów żywności. Drugą zaś troską był wielki tabun koni. Zagnali go do obozu pastuchy i już nie zdążyli wypuścić na wolność. Obecnie była to dla hetmana najcenniejsza zdobycz, bo pozwalała na przywrócenie sprawności żołnierskiej tym pieszym towarzyszom, którzy ciągnęli za wojskiem i mogli tu przybyć już nazajutrz. Przede wszystkim jednak należało zająć się gromadą kilkuset dzieci. Toteż Sobieski polecił zaprzęgać do wozów i jechać z nimi 'do pobliskiego Kałusza z rozkazem do tamtejszego namiestnika, by udzielił schronienia i karmił je na koszt starościny, hetmańskiej małżonki, da czasu, aż nie odnajdą się rodzice. Polecenie takie było komu dać, bo Kałusz posiadał i obronny zameczek, i miasteczko było otoczone dobrym okopem, więc mieszkańcy go nię opuścili. Oddziały chłopów, które na rozkaz hetmana wyruszyły nocą w lasy, wnet zabrały się do roboty. Rozpalono ogniska-i przy ich świetle cięto drzewa zwalając je na drogi. Zaraz też ci, którzy . mieli łuki lub strzelbę, zasiedli za nimi, reszta zaś skryła się w leśnym gąszczu, by zatroszczyć się o tych, co by chcieli okrążać przeszkody. Nastał .wkrótce świt i rozpoczęło się cierpliwe oczekiwanie. Nie trwało ono długo, bo już w dwie godziny po wschodzie słońca usłyszeli dudnienie końskich kopyt i wkrótce wyłoniły się pierwsze grupy pędzących jeźdźców. Powitał ich grzmot strzelb, pofrunęły strzały puszczone z łuków. Skręcali więc z drogi, szukając schronienia w lesie, ale i tu napotykali zaczajonych chłopów. Rozpoczęło się zaciekłe, nieustępliwe polowanie na każdego jeźdźca, każdego przemykającego się piechura przyodzianego w tatarską odzież. Wyłapywano ich po krzakach, wykrotach, leśnych ostępach i bagnach i wybijano bez litości. Nawet tych, którzy usiłowali ten pościg przeczekać na drzewach, wypatrywały bystre oczy zawziętych myśliwych. Przeszyci strzałą spadali ciężko na ziemię niby ustrzelone głuszce. Imć Lysobokowi poszczęściło się w tym pościgu nie najgorzej. Wyruszył z panem Wychowskim na czele małego oddziału kon- 130 co — On swoje zrobił! Reszta zależy już od nas.' W odpowiedzi otrzymał tylko pełne zadumy spojrzenie, inne zupełnie od poprzedniego. Była to jakby obietnica i jej zaprzeczenie. Las wkrótce się skończył i wyłonili się na otwartą przestrzeń nie zaoranego pola. Ruszyli cwałem, bo było już dobrze po południu. Szybka jazda nie sprzyjała rozmowom, toteż jechali w milczeniu, nadal prowadzeni przez Debeja. Teren był falisty, • ale otwarty, tylko gdzieniegdzie rozsiane kępy drzew urozmaicały widok. Niedługo minęli niezbyt głęboki jar i wspięli się na stok kolejnego wzniesienia. Nieco niżej mieli przed sobą rozległą kotlinę przeciętą rzeczką znikającą w korycie przebytego właśnie jaru. Obrastały ją szuwary i krzaki wikliny, a dalej rozłożyły się zabudowania jakiegoś szlacheckiego dworu. Dom otaczały rozłożyste lipy, z tyłu widniał owocowy sad. — Zrobimy tu postój — zaproponował Zawieja — niech konie nieco odetchną. Debej uniósł jednak bez słowa rękę do góry i wstrzymując wierzchowca wskazał na dobrze z góry widoczny, obszerny dziedziniec, otoczony gospodarskimi budynkami. Dom mieszkalny miał ganek wsparty na czterech kolumnach. Kłębiła się przed nim grupa ludzi, otaczając kilka postaci broniących się szablami. Podmuch wiatru przyniósł męskie nawoływania i przejmujące krzyki kobiet. — Tatarzy! — krzyknął Zawieja. — Skryj się w tych drzewach! — Wydobytą szablą wskazał Tamarze pobliską kępę. t— Nie Tatarzy — zaoponował Debej. — To chyba Wołosi! — Zaraz obaczym, kto zacz! Nie oglądając się już na dziewczynę spiął konia. Nie widział więc, że mimo polecenia pognała za nimi. Czterech mężczyzn, mając za plecami ganek dworu, broniło się przed zgrają napastników o dzikich, okolonych brodami obliczach. Nacierali z wrzaskiem i bezładną kupą. Było ich chyba ze dwudziestu. Reszta zajęta była rabunkiem, niektórzy wyprowadzali ze stajni konie, inni ciągnęli opierające się gwałtownie kobiety. Debej jeszcze w biegu wyrwał łuk z sajdaka i kiedy wpadli pomiędzy budynki, wypuścił strzały. Musiał mieć w tej sztuce niebywałą biegłość, bo zdawało się, że lecą jedna za drugą, jakby każda usiłowała dogonić swoją poprzedniczkę. Jakoż od razu zwaliło się na ziemię kilku opryszków, reszta zaś zaskoczona spojrzała, za siebie. Pozwoliło to broniącym się uzyskać przewagę, a nadlatujący jeźdźcy rozproszyli końmi resztę napastników, nie szczędząc wszakże i ciosów szabel. cv 131 A dc Pozostawiając niedobitków owym czterem mężom, Zawieja zawrócił konia, rozglądając się za pozostałymi rabusiami. Wówczas ujrzał widok, który wstrzymał mu w piersiach dech z przerażenia. Bowiem zobaczył, że Tamara pognała za nimi. Została jednak nieco w tyle i teraz dopadło ją dwóch opryszków. Jeden złapał konia przy pysku i osadził go w miejscu, drugi chwycił oburącz jej nogę usiłując ściągnąć na ziemię. Dziewczyna zachwiała się w siodle, ale zanim Zawieja zdążył skoczyć na pomoc, ujrzał w jej ręku pistolet. Jego lufa dotknęła nieomal twarzy napastnika i trysnęła ogniem. W następnej sekundzie zagrzmiał drugi strzał i Wołoch trzymający konia zwalił się na ziemię. Dziewczyna ^aś, jakby nic się nie stało, ściągnęła cugle i uspokajała tańczącego wierzchowca. W chwilę potem podjechała ku przyglądającej się tej scenie grupie mężczyzn. — Dzielne z waśei pacholę! — wykrzyknął siwy już, tęgi szlachcic. Kiedy jednak przyjrzał się bliżej owemu pacholikowi, dorzucił ze zdumieniem. — Na Boga, toż to niewiasta! A niechże mnie usieką! Tymczasem pozostali przy życiu napastnicy rzucili się ,do ucieczki, toteż Zawieja przerwał te okrzyki zdziwienia i pochwał wołając: — Panowie, do koni i ścigać psubratów! Za mną, Debej! Uciekających Wołochów dostrzegli już kawał drogi za sadem, ale że uchodzili pieszo, dopadli ich wkrótce nie szczędząc żadnego. W tym czasie stary szlachcic w pełnej admiracji pogawędce dotrzymał towarzystwa młodej kobiecie. Nazywał się Lisiecki i bronił domu z dwoma synami, Andrzejem i Aleksandrem, oraz powinowatym rękodajnym. Dobytek i głowy ocalili, ale nie obeszło się i bez ofiar. Było ubitych dwóch parobków, kilku rannych. Na prośbę Tamary Zawieja odmówił nocnego spoczynku, jednak przyjęli krótki posiłek, w czasie którego pytaniom o hetmana i jego zwycięstwa nie było końca. Zawieja musiał więc wkrótce uciąć przeciągającą się gawędę i rozpytawszy, jak jechać dalej, pożegnać pana Lisieckiego i jego synów. Droga miała iść jak strzelił na północ, ale ostrzegano ich mocno przed wałęsającymi się tu jeszcze Tatarami, Wołochami, a nawet resztkami oddziałów tureckich. Miały też podobno pojawić się i watahy sabatów, którzy niby sępy do reszty rabowali opuszczone miasta. Wkrótce już gałopowali wskazaną drogą, z Debejem dla ostrożności znacznie wysuniętym do przodu. Jadąc obok Tamary Zawieja miał wciąż przed oczami niedawną scenę, w której okazała tyle przytomności i odwagi. Wspomnienie przeżytej wówczas chwili 132 co przerażenia uświadomiło mu, jak cenna stała się dla niego jej osoba. Droga początkowo szła terenem otwartym, lecz po obu stronach lasy rozciągały się blisko, co zapewniało kryjówkę w razie niebezpieczeństwa. Zawieja nadal pozostawił przewodnictwo Debe-jowi, sam zaś próbował nawiązać rozmowę z Tamarą. Ta jednak nie okazywała ku temu ochoty, wyraźnie zajęta swoimi myślami. Słońce już się schowało, niebo zaczęło ciemnieć. Jak obliczał, pozostawało im jeszcze do przebycia dobre półtorej mili. Wkrótce zrobiło się zupełnie ciemno. Mimo to nie hamując koni pędzili dalej. Zawieja nie ponawiał już próby wszczęcia rozmowy i popuściwszy koniowi wodze pozwolił mu na swobodny bieg. Była już blisko północ, kiedy wreszcie dotarli do pierwszych domów Halickiego przedmieścia. Po niebie szybko ciągnęły chmury, ale księżyc już wzeszedł, świeciły gwiazdy. Mijali opustoszałe obejścia, niektóre obronne, ale z wyrwanymi z zawias bramami, rozwalonymi drzwiami, potrzaskanym sprzętem. Ciągnęły się też i ruiny spalonych domostw, wszędzie widać było ^porozrzucany dobytek i odzież, snadź wzgardzone przez rabusiów. Tu i ówdzie migotały jednak światełka. Widać niektórzy mieszkańcy próbowali już wracać do siebie, zwłaszcza zapewne ci, których domy otaczały mocniejsze palisady i którzy umieli, w razie potrzeby, posłużyć się bronią. Debej zatrzymał się wkrótce, spoglądając za siebie. — Znacie, panie, drogę? — zwrócił się do Zawiei. — Nie wiem, gdzie się obrócić. Tamara ruszyła koniem. — Ja poprowadzę. Dom stoi przy Podwalu, pomiędzy Halicką bramą a klasztorem bernardynów. — Jeśli krewny nie wrócił jeszcze do siebie, trzeba będzie szukać schronienia gdzie indziej i czekać do świtu na otwarcie bram. — Liczę, że będzie. Mało go znam, ale wiem, że rodziny żadnej nie ma, mieszkał samotnie, a swego czasu chwalił się, że ma obejście dobrze warowne. — Prowadźcie zatem... Daleko z prawa, zapewne z klasztoru bernardynek, mrugało kilka światełek. Nieco bliżej widać było zarysy murów takiegoż męskiego klasztoru, który dzielnie bronił się w czasie oblężenia. Na lewo majaczyły w ciemnościach wieża kościoła Sw. Mikołaja i kopuły cerkwi Trzech Króli. Konie człapały wolno, postępując noga za nogą, nie zmuszane przez jeźdźców do szybszego kroku. Jechali w milczeniu, bo istot- cv> 133 nie straszno tu było. Wśród czarnych brył pustych domów stały nieruchome drzewa, wszędzie panowała niepokojąca, podejrzana cisza. Zdawało się, że musi ją wreszcie przerwać coś nagiego i przerażającego. Jedynie te nieliczne, drobne punkty świateł dodawały nieco otuchy. Wkrótce Tamara skręciła w boczną uliczkę, a Zawieja rzekł: — Ciągle obawiam się, że waszego krewnego może nie być. Usłyszał, jak parsknęła śmiechem. — To ja powinnam się tego bać, nie wy! — Co wówczas zrobicie? — Strach wa-m, że będziecie mnie mieli na głowie? — spytała kpiąco. — Raczej radość, że się nie rozstaniemy... . Milczała przez chwilę, po czym rzuciła lekko: — Jestem pewna, że go zastanę. Wy zaś ruszycie w dalszą drogę, boć przecie zmierzacie do Lublina. — Ano tak. A o was się troszczę, bo mi tu wszystko przypomina pobojowisko. Cicho i martwo, jeno wiatr ciągnie pustymi ulicami... — Nieco świateł tu i ówdzie widać! — To głównie z klasztornych budowli, bo te się ostały. Może za dnia nie będzie tu tak ponuro. Daleko jeszcze? — Już zaraz będziemy na miejscu. Będzie to obejście z bramą krytą okapem. Wkrótce istotnie zatrzymali się przed mocną, drewnianą bramą, zawieszoną na dwóch potężnych słupach, połączonych u góry wąskim gontowym daszkiem. Przy bramie była furta, a dalej biegła palisada z ostro zaciosanych bali. Poza nimi widać było dach domu i korony drzew. Tamara podjechała do bramy i zeskoczyła z konia. — No, jesteśmy na miejscu! Chyba jest tu gdzieś kołatka? t awieja i Debej również zsiedli z koni i prowadząc je za sobą, zbliżyli się ku dziewczynie. Ta zawołała nagle, obracając_ się do Bohdana: — Co to?! Furta otwarta?! - Istotnie, zbita z grubych, dębowych desek furta była uchylona na stopę. Zawieja pchnął ją, ustąpiła z cichym skrzypnięciem zawiasów. Ujrzał małe podwórze z domem w głębi. Stał bokiem do wjazdu, z pięterkiem wspartym na kolumnach tworzących ganek. W górnym oknie migotało za woskowanym płótnem nikłe światło. Wzdłuż drogi wjazdowej ciągnęła się długa szopa, a w tyle majaczyły niewyraźne kontury drzew. 134 Zawieja wprowadził konia przez furtę, a reszta podążyła za nim. — Ktoś jednak tu jest — stwierdził — bo światło się pali. Ale dlaczego nie zawarł furty? : ' ¦ — Może gdzieś wyszedł i pozostawił otwartą? — odezwała się Tamara. — To możliwe, bo od ulicy nikt zawory nie założy. — Nie wiem, co o tym sądzić — w głosie kobiety po raz pierwszy pojawił się niepokój. — Może na kogoś czekał? — Wnet to wyjaśnimy -— oświadczył Zawieja, przywiązując konia przed domem. Tamara i Debej poszli za jego przykładem, po czym wszyscy troje wstąpili na stopnie ganku. Zawieja zastukał rękojeścią pistoletu w drzwi. Po chwili powtórzył uderzenia. Słyszeli, jak ich odgłos rozlega się wewnątrz domu. Minęła dłuższa chwila, ale nikt nie wychodził. — No i co? — Zawieja spojrzał przez ramię na Tamarę. — Może po prostu śpi. Stukajcie głośniej. Ale dalsze dobijanie się nadal pozostało bez rezultatu. Nie było innej odpowiedzi poza echem uderzeń. I byliby zapewne zawrócili, by szukać jakiegoś schronienia na noc, gdyby nie złość Zawiei, którą wyładował szarpnąwszy za kutą w żelazie klamkę. Naciśnięcie jej dało bowiem zwykły, ale dla nich zaskakujący rezultat — drzwi otworzyły się lekko. Zawieja ze zdumieniem spojrzał w stronę majaczącej w ciemności sylwetki Debeja. — Co o tym sądzisz? Furta otwarta i drzwi również? Tatar pokręcił głową. — Niedobrze, panie. Coś tu się stało. Może jednak ów człowiek rzeczywiście wyszedł spiesznie i wnet wróci? — Oby tak było. • . ' , \ ] ¦ — Musimy mieć światło — zadecydowała Tamara. — Na górze coś w oknie świeciło... — Ale lepiej nie wchodzić po ciemku do wnętrza. :— Mam w trokach kawał świeczki. Debej, sięgnij po krzesiwo, zaraz ją.przyniosę. Zawieja wrócił wkrótce z ogarkiem, a Tatar paru uderzeniami żelaza o krzemień rozniecił iskrę żaru na hubie. Po przyłożeniu do niej knotu i paru dmuchnięciach zatańczył nikły płomyk świecy. Chroniąc go przed podmuchami wiatru' Zawieja przekroczył próg. Znaleźli się w długiej sieni. Po obu stronach były drzwi, w głębi zaś ujrzeli skręcające w górę schody. — Idziemy na piętro, bo tam było światło — zadecydował Za- 135 Rc do wieją. — Być może waćpani powinowaty zaniemógł i potrzebuje pomocy Przed schodami zatrzymali się i jakiś czas stali, ale trwała niczym nie zakłócona cisza. Po chwili ruszyli ostrożnie dalej, wciąż nasłuchując. Schody były drewniane, ale solidnej roboty, więc stopnie nie skrzypiały pod nogami. , Na piętrze znaleźli się w małej sionce. Były w niej tylko jedne drzwi, spod których sączył się pasek światła Zawieja uniósł świeczkę do góry i nacisnął klamkę. Ujrzeli obszerną izbę o jednym oknie. W prawym rogu znajdowało się posłanie, z lewej komoda, jakaś skrzynia i stół ze stertą ksiąg. Drugi stół i parę zydli zajmowało środek izby. Na tym stole stała paląca się latarnia, ledwie oświetlając wnętrze. Tego światła starczyło jednak, by dostrzec leżącą na podłodze postać. Był to chudy, siwy mężczyzna. Jedną rękę trzymał podkurczoną pod siebie, drugą -odrzucił na bok. Siwy otok włosów, okalający nagi czerep czaszki, zlepiony był krwią. Tamara rzuciła się na kolana przy leżącym. Żył jeszcze, gdyż uniósł powieki, a kiedy wsunęła mu dłoń pod kark, by unieść nieco głowę, zaczął coś szeptać, czego Zawieja nie zdołał dosłyszeć. Dopiero kiedy nachylił się przyklęknąwszy przy dziewczynie, rozróżnił słowa: — ...ma pierścień... Worek z solą... To on... diabeł z wodnistymi ślepiami.. Jedź do Hagana... teraz w Lublinie... on... on... ale się strzeż... Ranny zamilkł na chwilę i skierował wzrok najpierw na Zawieję, potem na stojącego przy drzwiach Debeja. Tamara zrozumiała sens tych spojrzeń, gdyż powiedziała uspokajająco: ;— Towarzysze podróży. Nic więcej. Stary znów przymknął powieki, jak gdyby zadowolony z tej odpowiedzi. — Przeniesiemy cię na łoże i opatrzę ci ranę. — Nie ruszaj, opatrunek niepotrzebny. Za późno... Już godzina... — Trzeba jednak obejrzeć ranę! — Nie... — zaprotestował starzec i znów zaczął mamrotać: — Hagan ci pomoże... On... ale... Następne słowa były tylko szeptem, potem usłyszeli wyraźniej: — Wysoko stoi sierp księżyca, a na niebie nisko płyną pod nim chmury... A ten worek... jest... weź, będziesz potrzebować... Dalej nie mogli już niczego dosłyszeć, bo szept przeszedł w nieme poruszenie wargami. A potem stary człowiek szarpnął głową, 136 ciałem wstrząsnął lekki dreszcz. Znieruchomiał, wpatrując się w sufit szklistymi oczami. — Nie żyje — stwierdził krótko Zawieja, unosząc się z kolan. Tamara poszła za jego przykładem. — No i ostałam sama... — rzuciła cicho do siebie, potem zwróciła wzrok na Zawieję. — Kto go napadł? I dlaczego? Przecież nie ma tu śladów rabunku! — Rozejrzała się dokoła. — Pozostały jeszcze izby na dole — przypomniał jej Zawieja, po czym dorzucił: — Ciekawe, o czym on mówił? Czy rozumieliście coś z tego? — Niewiele — wzruszyła ramionami — jakieś nie powiązane słowa,, trudne do pojęcia. Tyle tylko że mam chyba jechać do Lublina do jakiegoś Hagana- — Nie znacie go? — Pierwszy raz słyszę to nazwisko, — Może on będzie mógł dać ci wyjaśnienie tych słów? Spamiętałaś je? — Zawieja nieświadomie użył bardziej poufałej formy. Tamara jednak nie zwróciła na to uwagi. A nawet jakby akceptowała tę zmianę, bo odpowiedziała: — Chyba spamiętałam. A teraz proszę, połóż go na łożu. Niech się w kurzu nie poniewiera... Z pomocą Debeja spełnił jej życzenie, po czym wrócił do poprzedniego tematu. — Jak myślisz? Co miał na myśli mówiąc o tym worku z solą? — Nie wiem — rzuciła obojętnie. — Nie zastanawiam się teraz nad tym, bo myślę, jak go pogrzebać? Przecież nie można go tak zostawić! — Zajmę się tym od rana. A takoż i przeglądem domu. Teraz pora znaleźć miejsce do spoczynku. Tamara stała z opuszczoną głową, zamyślona głęboko. Po chwili uniosła wzrok i spojrzała młodemu rycerzowi w oczy. Znał już to spojrzenie i jego urzekającą moc. Teraz było równie zniewalające, ale drgały w nim także jakieś ciepłe ogniki. I jak poprzednio Zawieja znów uległ czarowi wpatrzonych w niego źrenic. Dopiero po chwili zaczerpnął głęboko tchu i z trudem przemówił: — Zostaniesz nadal przy mnie? Zechcesz korzystać z opieki? Nakryła oczy powiekami. — Zechcę... — odparła cicho. Całym wysiłkiem woli pohamował pragnienie porwania jej w ramiona. Zdał sobie jednak sprawę, że nie była to chwila odpowiednia po temu. — Oby do końca życia! — rzucił tylko, po czym gwałtownie obrócił się do Debeja, 137 L — Weź latarnię, bo -świeczki na długo nie starczy! Pójdziemy na dół przejrzeć komnaty i poszukać miejsca na nocleg! Zaglądali po kolei do parterowych pomieszczeń. Z jednej strony sieni była kuchnia, alkowa z posłaniem, a za nią spiżarnia zamknięta na kłódkę. Z drugiej zaś dwie obszerne izby. Nigdzie jednak nie znaleźli śladów rabunku. Zrezygnowali z wieczerzy, od razu układając się do snu. Obaj mężczyźni zajęli izbę, a Tamara alkowę. Kiedy jej towarzysze wnet zasnęli, zdrożeni całodzienną jazdą, ona jeszcze przez długie godziny leżała na twardym posłaniu, wpatrując się w ciemność, pogrążona w myślach. Kiedy więc krótko po wschodzie słońca obaj mężczyźni byli już na nogach, ona jeszcze spała. Debej poszedł oporządzić konie, a Zawieja udał się do pobliskiego klasztoru bernardynów, by powierzyć zakonnikom czynności pogrzebowe. Wrócił od nich z garncem mleka w drewnianym skopku i obietnicą spełnienia chrześcijańskiej posługi, za co zresztą złożył odpowiedni datek na rzecz klasztoru. Zastał już dziewczynę na nogach, a Debeja przygotowującego poranny posiłek. Co najważniejsze zaś, w czasie jego nieobecności została rozwiązana zagadka worka z solą. Po oderwaniu bowiem kłódki — czego na prośbę Tamary dokonał Debej — znaleźli w spiżarni nieco zapasów żywności. Parę krążków suchych kiełbas, połeć słoniny, a w workach mąkę, groch i wreszcie sól. To nasunęło Tamarze myśl, by zagłębić w niej rękę. No i wydobyła szkatułkę, a z niej pękaty trzos pełen złotych dukatów. — Masz zatem dość grosza, by się wyposażyć! — zawołał z ożywieniem Zawieja. — Taki trzosik starczy i na weselną wyprawę, i jeszcze coś ostanie! A jam już przemyśliwał nad sukniami dla ciebie, boć przecież w tym stroju nie możesz chodzić po Lublinie! — Dzięki za troskę — odpowiedziała z lekkim zażenowaniem — ale nie przystoi, abyś waćpan zabiegał o moją garderobę. — Tak, to prawda — westchnął Zawieja. — Choć bardzo bym tego pragnął! A poza tym na imię mi Bohdan. Czy zechcesz o tym pamiętać? — Dobrze — uśmiechnęła się — będę pamiętała. — Nic więcej w szkatułce nie było? — wrócił do poprzedniego tematu. — Nic godnego uwagi — odpowiedziała obojętnie. — A co z pogrzebem?- ----Ten załatwią bracia bernardyni. Obiecali przybyć tu w południe i roztoczyć pieczę nad zmarłym, jak i dobytkiem. cv 138 cv> — Kiedy zatem ruszamy? — Zaraz po śniadaniu. Radzili wprawdzie braciszkowie jechać nocą, bo do Żółkwi jeszcze okolica niebezpieczna, ale spróbujemy przemknąć lasami. Wyruszyli istotnie wkrótce po porannym posiłku. Konie szły raźno, bo w szopie Debej znalazł siano i nieco owsa na dnie sta-jennej skrzyni. Toteż szybko minęli Pohulankę, wydostali sią poza ostatnie domy Łyczakowskiego przedmieścia, po czym skręcili już wprost na północ. Zawieja znał dobrze te okolice, bo nieraz jeździł z hetmanem z Żółkwi do Lwowa. Wiedział więc, że zaraz skryją się w lasach. Tuż już z konieczności zwolnili jazdę. Znów Debej wysunął się do przodu, a młody rycerz jechał noga w nogę z Tamarą, bo las nie był j"eszcze gęsty. Powrócił też zaraz do nocnego dramatu. — Kim był dla ciebie ten zmarły? — zaczął rozmowę. — Wujem, mężem siostry mojej matki. — A więc krewny przez małżeństwo? — Ale ostatni z rodziny. Teraz sama będę musiała myśleć o sobie. — Co zamierzasz? — Nie wiem jeszcze... Może znajdę służbę na dobrym dworze? Zawieja ożywił się.- — Nie śpiesz się z tym! Uproszę hetmana, by wziął cię do boku swojej małżonki! Teraz ona w Bydgoszczy czy też Gniewie, ale zimą mają się zjechać! Tamara spojrzała spod oka na swego towarzysza,-ale nic nie odpowiedziała. Ten jechał jakiś czas w milczeniu, wyraźnie poruszony swoim pomysłem. Odezwał się dopiero po chwili, zmieniając temat. — Dziwne to były słowa, które mówił umierający. Ciągle chodzą mi po głowie. Dziwny też jest powód tej napaści... O co szło zabójcy i kto nim był? — Skądże mogę wiedzieć! — wzruszyła ramionami. - — Wspomniał coś o pierścieniu.,; Może miał taki klejnot wielkiej wartości i ten mu zdjęto? — Niczego więcej nie biorąc? — prychnęła ironicznie. — Dziwny to rabuś! Przecież było pod ręką dużo innych, cennych rzeczy. Chociażby ta broń, co wisiała na ścianie. Szabla miała rękojeść Wysadzaną rubinami... •— Co może więc znaczyć to słowo o pierścieniu? — Czegoś się tak uczepił tego pierścienia! — rzuciła już z gniewem, ściągając brwi. — Jakbyś nie mógł gadać o czymś innym! A ten Hagan, kto to jest? I dlaczego właśnie do niego wuj mnie posyła? 139 oo — A i to: wysoko stoi sierp księżyca, a na niebie nisko płyną pod nim chmury... — przypomniał. — Na to już nawet i domysłów brak. Jakby jakowaś poezja, ale dlaczego przyszła mu do głowy w chwili śmierci? — Jak będziesz wiedział, to mi powiesz! — rozdrażnienie Tamary już tak wzrosło, że spojrzał na nią zdziwiony. — Czemu się gniewasz? — spytał jednak spokojnie. — Coś w tym musi być, bo z tą solą sprawdziło się. Bziewczyna odzyskała widać równowagę, bo powiedziała z nutą usprawiedliwienia: , — Sama usiłuję dojść, co by to miało znaczyć, ale bez skutku, i to mnie złości! — No to się złość! — rzucił z uśmiechem. — W gniewie takoż jesteś piękna... Ale do jednej sprawy jeszcze powrócę, bo tę trzeba rozważyć. Czego masz się strzec lub kogo? Owego Hagana? Ale wówczas nie wysyłałby cię do niego. — Zawieja ściągnął brwi i zapatrzył się w grzywę swego wierzchowca. — Nie zaprzątaj sobie tym głowy! — wzruszyła lekceważąco ramionami — Kto by tam na mnie nastawał? W gorączce od ran był biedak, to i gadał. — Niezrozumiała to dla mnie sprawa ten napad i dziwne owe słowa. Wnet będę musiał wracać do boku hetmana, ale wprzódy opiekę dla ciebie muszę znaleźć w Lublinie. — Nie masz takiego obowiązku — mruknęła nieco opryskliwie, po czym dorzuciła tym samym tonem: — A i prawa takoż... — Twoja wola, ale zrozumieć nie umiem, czemu niedawno usłyszałem inną odpowiedź — powiedział, wzruszając ramionami. — Teraz tyś się pogniewał — spróbowała załagodzić tę małą kłótnię. — Rzekłam ci tak, boś mi przypomniał mego męża. Jak dwór opuszczał, straż przy mnie stawiał i mało nie pętał! Zawieja nie zdołał już odpowiedzieć, bo musiał wstrzymać konia, gdyż drzewa zgęstniały na tyle, że nie mogli jechać obok siebie. W Żółkwi stał garnizon turecki, ominęli więc miasteczko i noc spędzili w jakiejś wsi, należącej do hetmana, a położonej wśród lasów. Był to nocleg względnie bezpieczny, gdyż, jak informowali chłopi, załoga zamku terenu nie penetrowała. Następnego dnia ruszyli w dalszą drogę. Jechali w chłodzie jesiennego poranka, już szerokim gościńcem na Rawę Ruską i Hrebenne. Słońce jasnym kręgiem przebijało się przez mglistą przesłonę cienkiej warstwy chmur, a powietrze czyste i rześkie zdawało się mieć smak źródlanej wody. Tatarska fala stąd spłynęła, toteż kiedy wynurzyli się z lasów, ujrzeli w polu pierwsze zaprzęgi oraczy przygotowujących L 140 glebę pod spóźnione siewy. Chłopi bowiem wrócili już do wsi, gdzie pełno było ludzkiej, codziennej krzątaniny, skrzypienia studziennych żurawi, dziecięcych krzyków. Na drogach witano ich imieniem Chrystusa, bo zdarzało się spotykać i pieszych, i chłopskie drabinki. Na następną noc zatrzymali się w Bełżcu, potem jechali na Krasnobród pozostawiając z boku Zamość, bo pan wojewoda lubelski nie był Sobieskiemu przychylny, i zatrzymali się na noc w częściowo spalonym Szczebrzeszynie. Nazajutrz Zawieja postanowił dotrzeć tylko do Pilaszkowic — majątku Sobieskich, tam przenocować, nieco się ogarnąć i dopiero wjechać do Lublina. Drogi było sporo, ale że wyjechali wcześnie, krótko po południu byli już na miejscu. Szeroka, kuta z żelaza brama z herbem Sobieskich „Janina" u szczytu prowadziła na wielki gazon. Obiegała go kołem żwirowa droga prowadząca do podjazdu krytego występem dachu opartym na czterech okrągłych, murowanych filarach. Dom był parterowy, rozpostarty szeroko, a w nim rząd czarnych prostokątów okiennych połyskiwał szybami. Z jednej strony otaczaio podjazd półkole drzew rozpoczynającego się stąd parku, z ogromnym, rozłożystym wiązem na skraju, z drugiej biegł wysoki, równo przycięty szpaler grabiny. Powitanie było gorące, pełne pytań o hetmana i losy kampanii. Imć pani Bereźnicka, małżonka zarządcy, zajęła się Tamarą, Debej ruszył z czeladzią, która wzięła pod opiekę wierzchowce, a pan zarządca osobiście poprowadził Zawieję, by wskazać mu jego kwaterę. Proszono zaraz do stołu, ale po wieczerzy gospodarze musieli opuścić gości, bo kończący się dzień pracy wymagał ich obecności. Jednak na wieczór pan Bereźnicki zapraszał na gawędę i kielich wina do gabinetu hetmańskiego, gdzie obiecywał napalić w kominie, bo wieczory były już zimne. Kiedy zostali sami, gdy 148 oc rzucono do koła z wołaniem, że tak uczynią każdemu, kto obrońcom ojczyzny i tronu będzie przeciwny. Skutkiem tego następnego dnia koło zaczęło się od skargi województwa ruskiego na to haniebne morderstwo. Kasztelan lwowski Fredro żądał od króla sądu nad winnymi, posuwając się nawet do gróźb. Na prośbę senatu województwo powstrzymało się jednak od zemsty, aby burdą nie postponować osoby królewskiej, ale wzbroniło się wejść do koła, dopóki nie zostanie powołany sąd. Wzięto więc pod areszt winnego, którym okazał się szlachcic Lipnicki z województwa sandomierskiego. Uchwalono jednocześnie, że nikomu konno nie wolno zbliżyć się do koła. Mimo padającego deszczu obradowano dalej. Czarniecki zrzekł się komendy nad wojskiem, chociaż chciano już dać mu takową. Uczynił to, jak mówiono, za poradą niektórych senatorów, którzy ostrzegli go, że narazić się może na niezadowolenie królewskie, gdyż mianowanie wodzów należało do tronu. Czytano znów punkta konfederacji, po czym zaczęto układać listę malkontentów. Na pierwszym miejscu umieszczono prymasa Prażmowskiego, dalej wojewodę pomorskiego Bąkowskiego, podskarbiego Morsztyna, chorążego koronnego Sieniawskiego, kasztelana poznańskiego Grzy-mułtowskiego i wielu innych. Na wniosek zaś wojewody sieradzkiego Szczęsnego Potockiego na listę wrogów ojczyzny wpisano również i hetmana wielkiego Jana Sobieskiego. Uchwalono potem odebranie dóbr prymasowi i od razu je rozdzielono. Nieporęt przeznaczono ojcom kamedułom, pałac Ujazdowski samemu królowi, o resztę zaś majętności, jak i o godność hetmańską dopominał się Szczęsny Potocki. Lista malkontentów była długa. Nikt nie ośmielił się bronić oskarżonych, bo do takiego mówcy zaraz mierzono z pistoletów. Już przy świecach i latarniach czytano rotę konfederackiej przysięgi. Nazajutrz senatorowie mieli przysięgać przed królem, a stan rycerski przed marszałkiem. Piętnastego października tłumaczył się i bronił przed zarzutami sprzyjania malkontentom wojewoda ruski, Jabłonowski. Konfiskatą dóbr postanowiono ostatecznie ukarać tylko prymasa. W tym też dniu biskup Wierzbowski" zgłosił wniosek, by urzędy koronne maioris praemimetine nie były dożywotnie; a w szczególności zaś nominacje hetmańskie. Ten postulat biskupa wywołał liczne i gorące spory. Jedni chcieli utrzymać je przez trzy lata, inni od sejmu do sejmu, a wreszcie byli i tacy, którzy za Szczęsnym Potockim dowodzili, ze w J;ak krótkim czasie nikt nie pozna wojska, stanu i obronności fortec i zamków, problemów zaopatrzenia. Pan wojewoda cv> 149 cv> zaś był tym razem oponentem biskupa, bo sam ubiegał się o godność hetmańską. Ostatecznie jednak już na następny dzień zgodzono się, by kadencje trwały od sejmu do sejmu, czyli na lat dwa. 16 października składał przysięgę potwierdzoną podpisem tak stan rycerski, jak i senatorowie. Wezwano też do przysięgi i pod-kanclerza Olszowskiego, ten jednak odmówił, przyczyny wyjaśniając na piśmie. . Osiemnastego października zwinięto obóz i trzema szlakami ruszyli konfederaci do Lublina. Namioty na pierwszy postój rozbito między Kurowem a Markuszowem, gdzie król przyjął Haneń-kę, który deklarował kilka tysięcy kozaków stojących w okolicy Lublina. Na następny dzień wysłano tabory przodem, a szlachta zasiadła w kole. Żądano od króla wysłania uniwersałów do miast pruskich, by nie udzielały schronienia malkontentom, a przekazywały ich konfederackim sądom. Nazajutrz, rabując po drodze wsie i dwory, ruszono dalej, a po południu tegoż dnia, 20 października, pospolite ruszenie stanęło obozem pod samym Lublinem, za Bystrzycą, w pobliżu Słomianego Rynku. Niektóre województwa rozlokowały się w samym mieście, głównie na Winnie. Rozwydrzenie nie ustawało, toteż wieczorem musiano aż salwami armat ściągać do obozu panów braci, bawiących się rozbojem i gwałtami w pobliskich majętnościach i osiedlach. Zaczęły odzywać się pierwsze głosy, by zamykać koło i wracać do domów, tym bardziej że coraz częściej zaczęły dochodzić wieści o działaniach Tatarów i Turków. W dniu 24 października postanowiono wysłać i ustalono skład poselstwa do kwarcianego wojska z wezwaniem, by przystąpiło do konfederacji. Dwudziestego piątego października przybył do koła cześnik poznański Złotnicki z relacją o czynach hetmana wielkiego So-bieskiego. Skutkiem tego sprawozdania bardziej rozumni dygnitarze starali się wykrzesać u króla więcej zapału do wojny. Namowy, by wysłać pospolite ruszenie p*rzeciw najeźdźcom, a w sukurs hetmanowi, nie dały rezultatu. Szlachta kołowania miała wprawdzie już dość, ale wojaczki się bała. Zaczęły się więc pierwsze ucieczki. Nie trwało długo, a stały się tak masowe, że były dnie kiedy po tysiąc wozów wyjeżdżało z obozu. Coraz gwałtowniej żądano złożenia przysięgi przez króla. Ten jak zwykle wahał się i zwlekał, ale ostatecznie 2 listopada konfederację zaprzysiągł. Piątego wróciło poselstwo wysłane do wojska, przywożąc zamiast akcesu do konfederacji pretensje o zaległy żołd. oo 150 oo Wreszcie 10 listopada po królu i senacie podpisywali się pod aktem konfedaracji wszyscy deputowani. Ustalono, że dnia 4 stycznia przyszłego roku ma nastąpić zjazd w Warszawie jako dalszy ciąg konfederacji. Potem marszałek dziękował szlachcie za wzorową służbę ojczyźnie i żegnał króla, który następnego dnia wyjechał do Warszawy, gdzie stanął 16 listopada. Na tydzień przedtem jednak, nie wiadomo za czyim podjudzeniem i pod czyim przewodnictwem, grupa konnej szlachty pogalopowała do Pielaszkowic. Wpadli do dworu z wrzaskiem i strzałami pistoletów. Wnet podpalono gumno i odrynę. Ogromny płomień palącego się zboża i siana wzbił się ku chmurom. Rozwydrzona brać szlachecka zaczęła bić czeladź spieszącą na ratunek zwierząt, a część wpadła do dworu, gdzie uderzeniem obuszka rozciągnięto na ziemi zarządcę, a potem zaczęto rąbać meble, ścinać szablami palmy, strzelać z. pistoletów' do portretów hetmańskiej rodziny, zdzierać opony, wybijać szyby. Wreszcie wyłamano drzwi piwnicy, by miodem i winem przepłukać zeschnięte od krzyków gardła. Potem zaś, ńa wezwanie któregoś, mocno już podpitego, towarzysza, rzucono się ku koniom, by pognać do innego, pobliskiego dworu, takoż podobno należącego do malkontenta. W ten sposób ulubione, pełne wspomnień hetmańskich Pielaszkowice uniknęły jednak ostatecznej zagłady z rąk pijanej szlachty. Owego wieczoru, po spotkaniu nieznajomej, Żegoń długo nie mógł usnąć. Nie dlatego, by go urzekła jej piękność, gdyż bardzo się zakochał w pannie Justynie, ale trapiła go zagadka, co mogło łączyć tak urzekającą istotę ze zwykłym, zdawałoby się, zupełnie przeciętnym oberżystą? Pokrewieństwo? Nie, na pewno nie wchodziło' w rachubę... Zastanawiał się nad tym dłuższy czas, a kiedy już zasnął, zjawa o wielkich, ciemnych, tajemniczych oczach majaczyła mu wciąż powracającym obrazem. Rano zaś obudził go Pigwa potrząsaniem za ramię. Ocknijcie się, panie! Jest tu dla was jakaś kartka... Podał kawałek papieru, na którym były tylko dwa słowa: „Klasztor karmelitów" oo 151 E J — Skąd to masz?! — rzucił Damian .rozbudzony już zupełnie. — Czyściłem konie w stajni, kiedy zaczepił mnie jakiś człeczyna i kazał wam oddać. ,, — Musiał zatem cię znać? Pigwa wzruszył ramionami. — Chyba tak. Tylko nie wiem skąd... Żegoń ogarnął się szybko i zszedł na śniadanie. Jedząc no-spiesznie zastanawiał się nad przyczyną tego wezwania. Czego .mógł chcieć od niego opat? Zaciekawiony, postanowił nie zwlekać i natychmiast udać się do klasztoru. Tym razem nie szedł przez kościół, lecz zapukał do klasztornej furty. Po podaniu zaś nazwiska brat odźwierny wpuścił go bez pytań, widać uprzedzony o jego przybyciu. Monsieur Brunetti przywitał go krótkim skinieniem głowy i wskazał krzesło po drugiej stronie stołu, przy którym sam siedział. Żegoń usiadł i milczał, czekając, aż przemówi jego wieleb-ność. Ten przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. Wreszcie spytał z lekkim uśmiechem: — Powiodło się? — Dzięki pomocy waszej wielebności. — Zatem uwierzyli? — Otrzymali wiadomość z paru stron. , Opat zerknął na Żegonia z pewnym zaciekawieniem, po czym skinął bez słowa głową. — W rezultacie pobili gońca — uzupełnił informację Żegoń. — Ten zaś, rozzłoszczony, wskazał mi głównego sprawcę. Brunetti znów milczał przez chwilę, zanim zadał kolejne pytanie. — Ale listów nie odebraliście? — Jeszcze nie. — Hm... To nie będzie łatwe. Kto był tym głównym sprawcą? — Mój następca. Zwie się Tuczaba. — Ostrzegliście już hetmana? — Jeszcze nie, bo muszę sam to zrobić, gdyż inaczej wpadłszy w złość skaże winowajcę, co może mi tu narobić kłopotów. Zdradzi bowiem tym samym, że listy nie były fałszywe. — Tak... Zupełnie słusznie... — Brunetti przesunął palcami po ogniwach łańcucha z krzyżem, który miał na piersiach. — Zawiadomię, jednak kogo trzeba, aby miał owego człeka na oku. — Nie zaszkodzi, wasza wielebność — zgodził się Żegoń, po czym dorzucił jakby mimochodem: — To pan Baumont jest jeszcze przy hetmańskim boku? Opat roześmiał się. 152 — Ano, jest! Ale nie o tym chciałem z tobą mówić, mój synu... — Słucham, wasza wielebność. — Czy masz już upatrzoną służbę? — Brakło mi czasu, by-naprawdę tym się zająć. — Miałem okazję wspomnieć o waszmości w rozmowie z jego eminencją biskupem Olszowskim. Strapiony wielce tym, co się dzieje pod Gołębiem. Jego kancelaria przeciążona teraz pracą i chętnie widziałby pomoc, oczywiście kogoś godnego zaufania. Poleciłem waćpana. — Dziękuję, wielebny ojcze. To by mi odpowiadało. — Powtórzyłem waszą wersję porzucenia służby u hetmana, bo taką od was usłyszałem. Co powiecie sami, wasza sprawa. Kanclerz nie zawsze był Sobieskim przychylny, ale to wielkiej prawości człowiek. Teraz w hetmanie tylko widzi jedyny ratunek dla kraju i daje temu wyraz. Wiem, że parokrotnie bronił go w senatorskim kole. — To wielkiego rozumu dygnitarz. Chętnie będę mu służył. Opat spojrzał na Damiana nieco figlarnie. — Nie bez korzyści dla hetmana? Ten uśmiechnął się lekko, ale odpowiedział z powagą. — To zrozumiałe, wasza wiełebność. Ale też w przekonaniu, że działam dla dobra Rzeczypospolitej. — Nie wątpię, synu. Ale chciałeś wyjeżdżać, a sprawa dla kancelarii pilna. Kanclerz jest teraz w Lublinie, a lada dzień ściągnie tu i jego królewska mość z tłumem konfederatów. — Z kim mam rozmawiać? — Z referendarzem koronnym, księdzem Małachowskim. Bystry to wielce człowiek, toteż nad tajnymi sprawami ma pieczę. Nie zapomnij o tym — rzucił znacząco opat, spoglądając spod oka na Żegonia. — Na pewno będę miał otwarte oczy, wasza wielebność, zwłaszcza że tamtędy wiedzie droga w stronę Wiednia. Cały dwór, a więc zapewne i kancelaria, to austriackie stronnictwo? — Tak źle nie jest — opat zapatrzył się w stronę stojącego na stole krucyfiksu. — Ale przyznać trzeba, że większość to zagorzali wrogowie Francji i miłościwego pana Ludwika. — Nie wiecie, wasza wielebność, kto kieruje tymi wrogimi nastrojami, a i całym stronnictwem? Brunetti przeniósł spojrzenie na swego gościa. — W ogólnym mniemaniu królowa Eleonora, ale wszystko się skupia w rękach barona Ignacego Piotra Stoma, rezydenta cesarza Leopolda przy królu Michale. Kieruje osobiście? — zdziwił się Damian. Ależ nie! Ma przy sobie tęgą głowę, choć i sam nie należy co 153 cv> do głupców. Tamten stoi zupełnie w cieniu, działa z ukrycia, toteż niewiele o nim wiem. Zowią go na dworze barona „Mnich", bo przynależy do zakonu jezuitów. Ma być człowiekiem opasłym i nieskorym do ruchu, ale groźnym, bo bezwzględnym i chytrym ponad zwykłą miarę. — Rad bym go poznać. — Spotkanie z wężem nigdy nie jest bezpieczne. Zwie się brat Eligiusz. - — Takoż jest pod Gołębiem? — Wiem, że był, ale teraz chyba już tu zjechał, bo i Stoma widziałem przy królowej. A konfederaci, jak ci już wspomniałem,1 też lada dzień nadciągną. — Słyszałem, że mocno rozżarci na malkontentów? Brunetti machnął dłonią. — Szkoda słów. Wściekły tłum, wrzeszczący na każdą wzmiankę o Francji, bezmyślny i głupio zawzięty. Przewodzą mu niestety dwaj biskupi — Wierzbowski i Żegocki, a takoż i niektórzy dostojnicy, jak pan Potocki, wojewoda sieradzki i pan Czarniecki, którego swoim marszałkiem obrali. Ale żeby tylko na gadaniu się kończyło. Niestety, mordują i rabują wokoło... — Król ich nie wstrzymuje? — Chyba wiesz, że w waszym kraju nie ma nikogo, kto by na co dzień prawa pilnował. Sam słaby, nie ma też komu poruczyć utrzymania porządku i ukrócenia szlachty. Zresztą ponoć po cichu tym rabunkom sprzyja, bo przecież niszczą majętności malkontentów. — I tu będzie zapewne to samo? — zaniepokoił się Żegoń. — Właśnie. Dlatego uprzedź starostę Rudnickiego, by ostrożność zachował. Niech czeladź uzbroi i na noc straże zaciąga. Żegoń pożegnał opata, powtórnie składając mu podziękowanie za pomoc. Było to zresztą tylko formułą grzecznościową, gdyż zdawał sobie sprawę, że Brunetti, przydzielony do boku prymasa, udzielał jej i zgodnie z otrzymanymi od ministra Pomponne instrukcjami popierania wszystkich, którzy są za Francją, i dlatego, by mieć przy kanclerzu człowieka ze swojej poręki. Otrzymane ostrzeżenie mocno go zaniepokoiło. Sprawa była pilna, bo starosta musiał mieć czas na dokonanie przygotowań, toteż Damian postanowił odwiedzić go natychmiast, nie zważając, że odwiedziny te mogą byc dostrzeżone. Pierwszą osobą, którą tam spotkał, był Zawieja. Nadszedł właśnie od zabudowań gospodarczych, kiedy Damian wstępował na stopnie ganku. Młody rycerz spostrzegł go zaraz i już z daleka uniósł ręką powitalnym gestem. cv> 154 cv5 — Jak" zdrowie waćpana? — zapytał z uśmiechem. — Dziatki chowają się dobrze? — A waści Turcy już mieli dość, żeś do nas wrócił? — Jam miał ich dość! — roześmiał się Zawieja. — Ale dobrze, żeś usłyszał mego wezwania, bo musimy zaraz pogadać. Z rozkazu hetmana tu jestem. — Wzywałeś mnie? — To nie wiesz? Posłałem do oberży pacholika. — Na próżno, bom rano wyszedł. Nie wiesz, gdzie starosta? Mam dla niego ważną wiadomość. — Nie wiem. Zdaje się, że takoż gdzieś poszedł. Obie zaś niewiasty udały się na miasto, by zakupić przyodziewek dla Tamary. Powiem ci, z czym przybyłem. — Nie rozumiem — Damian spojrzał pytająco na towarzysza. — O jakiej Tamarze mówisz? — Ach, prawda! Jeszcześ o niej nie mógł słyszeć! Chodźmy w dom, zaraz ci wszystko opowiem! — Proponuję raczej sad. Tam nikt nam nie przeszkodzi. Kiedy usiedli na ławce, tak pamiętnej dla Żegonia, ten odezwał się. — Zatem jesteś tu z polecenia hetmana? — Tak,, bo zaniepokoił się, czyś nie wpadł w jakąś opresję. Nie miał od ciebie żadnych wieści, przykazał mi więc jechać i w razie potrzeby być ci pomocnym. -— Rad z tego jestem, bo istotnie możesz okazać się bardzo potrzebny. W pierwszej zaś kolejności panu Rudnickiemu, które-gom przyszedł ostrzec. Musi uzbroić czeladź, zaciągnąć nocne straże i obejrzeć palisadę, bo tylko patrzeć tu konfederatów! Ci zaś napadają na dwory swoich przeciwników, a hetman przecież pierwszy z nich! Każda szabla może się przydać. :— Co słyszę...? — zaniepokoił się Zawieja. — Mówisz, że grozi napad?! Zatem i Tamarze grozi niebezpieczeństwo! I to od swoich, kiedym ją przed Tatarami ustrzegł! — Takie przyszły czasy! Ale już drugi raz wspominasz to imię. Któż to jest? — Tatarska branka, którą uwolniłem z jasyru i tu przywiozłem, bo sama została na świecie. Wspaniała, piękna kobieta! — z entuzjazmem wykrzyknął młody rycerz. — Czyś się aby nie zadurzył? — z uśmiechem spytał Żegoń. — Wcale tego nie skrywam! Zobaczysz, o za uroda! Wysoka, smukła niby topola, a. jak spojrzy tymi swoimi wielkimi, ciemnymi ślipiami, to we łbie człekowi się kręci i świat ginie sprzed oczu! Czekajże... — Żegoń przypomniał sobie wieczorne spotka-oo 155 cv nie. — Podobną wczoraj widziałem w swojej oberży... Ale co by tam robiła i to sama...? — Istotnie, ją żeś zapewne widział, bo przecie mieszkasz u Ha-, gana, a do niego miała sprawę! Chciałem towarzyszyć, ale nie przystała, więc przydałem jej tylko dwóch hajduków. — Hm... A nie wiesz, czego chciała od Hagana? — To dłuższa historia i ma związek z naszą podróżą. Zaraz ci ją opowiem, bo istotnie niezwykłą przeżyliśmy przygodę! Młody rycerz zaznajomił więc Żegonia ze szczegółami uwol- • nienia młodej kobiety, a potem z przebiegiem ich wspólnej podróży. Kiedy powtarzał słowa konającego, Damian, wyraźnie poruszony, przerwał mu: — Czekaj, powtórz jeszcze raz! Co mówił ów starzec? — Najpierw zaczął o jakimś pierścieniu, potem zagadał coś zgoła niezrozumiale... — Jesteś pewny, że o pierścieniu? — pytanie było rzucone z takim podnieceniem, że Zawieja obrzucił towarzysza zdziwionym spojrzeniem. — Co cię tak zdziwiło? Powiedział tylko: „ma pierścień..." Potem plótł o worku z solą, ale okazało się, że niepróżno, bo tam właśnie znaleźliśmy sporą szkatułę, a w niej mieszek z talarami. — Nic więcej w niej nie było? . , i — Chyba nie, alem sam nie widział. — Mówił coś jeszcze ów krewniak? — Jeszcze sporo. Wspomniał właśnie o Haganie i przykazał Tamarze, by jechała do niego. Wreszcie jeszcze coś mówił... Czekaj, niech sobie przypomnę... — Zawieja ze zmarszczonym czołem spoglądał przez chwilę na trawę u swych stóp. — Było jeszcze coś o diable z wodnistymi ślipiami... A wreszcie, ale to już całkiem nie do rzeczy, mruczał coś o sierpie księżyca, co stoi wysoko na niebie, a nisko pod nim płyną chmury... — Wysoko stoi sierp księżyca na niebie... — powtórzył w zamyśleniu Żegoń. — Ciekawe, co by to mogło znaczyć...? — Znaczyć?! — prychnął Zawieja. — Jakież może mieć znaczenie majaczenie konającego! — Ale o.worku z solą nie było majaczeniem... — O tym powiedział zaraz na początku. Potem coraz bardziej opadał z sił. — Na początku powiedział też o pierścieniu? — Ano tak. Ale co z tym pierścieniem? — Natrafiłem tu na podobne słowa. Też mało zrozumiałe. Jednak jest jakiś pierścień, o którym rzecz idzie, i kto wie, czy nie on był przyczyną tego zabójstwa. oo 156 oo _ — Ejże, mości sekretarzu, czy nie ponosi waści fantazja? — rzucił kpiąco Zawieja. — To się dopiero okaże. Trzeba będzie ową sprawę wyjaśnić, teraz zaś tym bardziej, bo związana jest ze śmiercią człowieka... — Żegoń urwał i zapatrzył się w głąb sadu, gdzie październikowe słońce kładło na opadłe liście jasne plamy blasku. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. — A ta twoja towarzyszka? Kto to jest? — Tamara? — Zawieja uśmiechnął się szeroko. — Jużem ci mówił: wspaniała niewiasta! Położyła z pistoletu dwóch sabatów i to szybciej, niżem zdążył krzyknąć! A i w drodze, choć w siodle ją odbyła, słowa skargi nie usłyszałem! A przy tym wszystkim ma w sobie jakowyś dziwny urok, przyciąga cię, ale i napawa lękiem... — Widzę, że dobrze ci za skórę zalazła! — uśmiechnął się Damian. — Ale też widzę, że mało co o niej wiesz... — Mało wiem...? — Zawieja popatrzył ze zdumieniem na towarzysza, po czym rzucił z irytacją: — Więcej mi nie trzeba! — A ona? Przychylna ci? Młody rycerz zmarszczył na chwilę brwi. — Sam nie wiem... — mruknął po chwili. — Ale myślę, że tak... — zawahał się, nie kończąc myśli. — Obyś zbyt pochopnie tej przychylności nie oceniał. Bądź, Bohdanie, ostrożny — rzucił z powagą Żegoń. — Nie mogę pozbyć się obaw, jakie mi jej osoba nasuwa. Bo skąd ta znajomość z Ha-ganem? To jest człek, przed .którym już wyraźnie cię ostrzegam. Jeśliby przyszło ci z nim mówić, bacz na każde słow'o. — Dlaczego? — spytał ze zdziwieniem młody rycerz. — Niczym jeszcze nie mogę poprzeć swoich słów. Ale to nie towarzysz dla niewiasty szlacheckiej krwi. — Ależ — Ponoć okrutny to był człek i jak niewolnicę ją traktował! Toteż wyznała mi, że żadnego żalu po nim nie czuje. — Hm... Ciekawe byłoby odwiedzić te Trzykłosy... Dwór chyba stoi... Zawieja ze zdziwieniem spojrzał na Damiana. — A po co? — Może tam jeszcze coś zostało z dobytku? — Żegoń uśmiechnął się nieznacznie. — Nie chciała wracać? — Świeca płynie po tamtej stronie Dniestru. Pełno tam jeszcze Turków i Tatarów. Nawet dla mężczyzny niebezpieczna to wyprawa i bez znacznego zastępu zbrojnych niemożliwa do podjęcia. — Nie wyrażała jednak takiej chęci? Bo ja rad bym tam się wybrać... — To ją sam o to spytaj, skoroś taki ciekaw! — rzucił ze złością Zawieja. — Właśnie nadchodzi z panną Rudnicką! Istotnie, w głębi sadu ukazały się dwie niewieście postacie. — Nie powtarzaj tego, cośmy tu ze sobą mówili! Ani Tamarze, ani komu innemu! Pamiętaj takoż, żem wygnany przez hetmana! — ostrzegł towarzysza Żegoń wstając z ławki, by ruszyć naprzeciw zbliżającym się kobietom. Szły obok siebie, wysokie i smukłe, obie pełne uroku, ale jakże różnego! Żegoń, który przyglądał się im. z zachwytem, odniósł^ wrażenie, że suną ku niemu dwie chmury. Jedna ciemna, jakby burzowa, zdawała się być zwiastunką nawałnicy, druga podobna była do jasnego obłoku prześwietlonego blaskami słońca. — Tamaro, oto waszmość Żegoń, o którym mówiłem — przedstawiał Zawieja. — Poróżniony z jego wielmożnością hetmanem, ale po dawnemu w dobrej komitywie ze mną. — Przyjemnie mi poznać waćpana. — Tamara podała Damianowi rękę ze wzrokiem utkwionym w jego oczach. Ten zaś przypomniał sobie w tej chwili- słowa Zawiei o wpływie tego spojrzenia. Istotnie ten wzrok miał dziwną, obezwładniającą siłę. Stwierdzając to, nie tracił jednak ani na chwilę chłodnej czujności. Z kolei wyciągnął rękę ku Justynie, która stała o pół kroku w tyle. Wykorzystując to, zanim podała mu swoją, nieznacznie pogroziła palcem, co wywołało uśmiech na twarzy Zawiei. —- Widzę, Damianie, żeś czasu tu nie tracił! — rzucił wesoło z porozumiewawczym spojrzeniem w stronę Justyny. — Waćpan swoim gospodarzył z mniejszym pożytkiem? spytała go dziewczyna kpiącym tonem. — Chyba z mniejszym, waćpanno! — westchnął Zawieja. — Ale nie tracę nadziei, że i na moim podwórku będzie święto! — O czym oni mówią, mości Żegoń? — udała zdziwienie Ta- 158 ev> mara, choć wesoły błysk w jej oczach świadczył, że sama domyślała się rzeczywistego znaczenia tych słów. — Zgoła zrozumieć tego nie mogę — stwierdził z powagą Damian, po czym zwrócił się do Justyny. — Jakże udały się zakupy? — Myślę, że nie najgorzej. Wnet, zaczną tu znosić nasz plon. — A tobie składam dzięki za pożyczenie tej sukni — wtrąciła Tamara. — Inaczej nie mogłabym ruszyć się z domu, bo inna to sprawa siodło, a inna ulice! Na propozycję Justyny ruszyli ku domowi. W oczekiwaniu na obiad, bo pora już była po temu, zasiedli przed kominkiem. Żegoń wykorzystał od razu tę sposobność, by zagadnąć Tamarę. — Miałem już okazję widzieć waćpanią... Zwróciła ku niemu twarz. — Tak, spotkaliśmy się istotnie wczoraj wieczorem — stwierdziła spokojnie. — I to w niespodziewanym miejscu, bo w zwykłej oberży, gdzie właśnie stoję kwaterą. — U owego Hagana? Jakże się tam waćpanu mieszka? — spytała z uprzejmym, ale zdawkowym zainteresowaniem. — Mogło być gorzej. Hagan umie prowadzić interes. Zresztą pani zna go chyba lepiej ode mnie. — Ja? — zdziwiła się. — Skądże! Widziałam go po raz pierwszy w życiu i pewnie bym nie spotkała, gdyby nie polecenie umierającego, który mnie do niego posłał! — Wiem coś niecoś o tej sprawie z opowiadania Bohdana. Nie jechała waćpani przynajmniej na próżno? — ostatnie pytanie padło od niechcenia, niby objaw życzliwego zainteresowania. — Bo ja wiem... W odnalezionej szkatułce poza pieniędzmi był i rewers, z którego okazało się, że imć Hagan został winien zmarłemu znaczną kwotę. Dlatego zapewne o nim wspominał. Uzgodniłam korzystny dla niego termin zwrotu, a w zamian otrzymałam obietnicę pomocy w uzyskaniu zatrudnienia, odpowiedniego urodzeniu. W rezultacie więc podróż nie była daremna... Mimo zupełnej wiarygodności tego wyjaśnienia, sam fakt, że udzielone zostało z taką dokładnością, sprawiał wrażenie przygotowanego zawczasu. — Dlaczego koniecznie chcesz korzystać z pomocy jakiegoś tam oberżysty, a nie zgadzasz się, bym prosił hetmana o służbę dla ciebie! — obruszył się Zawieja. — Już ci przecież obiecywałem, że będę o to zabiegał! — Ależ nie wykluczam i tego! Zostałam sama i na grymasy ranie nie stać! Alem ci też powiedziała, że i ja będę czynić starania, aby coś znaleźć. Zobaczymy, co ów Hagan potrafi zdziałać... 159 cv> — Prowadząc oberżę ma dużo znajomości, niewykluczone więc, że obietnicy dotrzyma... — stwierdził Żegoń. — Mój Boże, co za smutna konieczność... — odezwała się Justyna. — Bardzo ci współczuję, Tamaro! Mieć własny majątek i szukać służby po obcych dworach! — Cóż robić — westchnęła Tamara. — Mieliśmy dwie wsie. ale Tatarzy zagarnęli wszystkich mieszkańców... Robić więc nie ma komu, zatem i wracać nie ma po co... Zresztą — zawahała się lekko — nie przeżyłam tam najpiękniejszych lat. Chociażby już dlatego nie chcę wracać, pragnę zapomnieć, co tam przeszłam. Każdy kąt przypominałby ów czas... Nie, wolałabym już żebraczy chleb! — Może jednak coś tam zostało we dworze? Może ktoś tam jednak pozostał i wiernie tego pilnuje? — Tego nie wiem... — A gdyby tak kogoś posłać? — wtrącił Żegoń, któremu ten kierunek rozmowy był bardzo na rękę. — Ani myślę! Już powiedziałam, że chcę zapomnieć o Trzy-kłosach! Chociażby tam zostały skrzynie ze złotem! — Damian był innego zdania! — wtrącił Zawieja. — Sądził, że trzeba tam pojechać! Żegoń rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, ale ten wzruszył tylko ramionami. — A cóż pana Żegonia mogą obchodzić moje sprawy?! — Zwykła życzliwość, proszę waćpani — spokojnie oświadczył Damian. — Widząc troskę Bohdana, udzieliłem mu takiej rady... Tamara, która nie spuszczała z nich wzroku, zwróciła się z uśmiechem do Zawiei: — Twój przyjaciel, jak widzę, istotnie mi sprzyja, toteż zachowam go we wdzięcznej pamięci... Zawieja nie zdążył jednak odpowiedzieć, gdyż w sieni rozległy się kroki i do komnaty wszedł pan Rudnicki. Ostrzeżeniem powtórzonym przez Żegonia nie przejął się zbytnio. — Niech' spróbują! — oświadczył, podkręcając wąsa. — Mam tu dość dzielnych pachołków, a poszukam jeszcze kilku i to takich, co diabła się nie ulękną! Rusznic i muszkietów nie zabraknie, a palisada jeszcze nie zgniła! — Rad to słyszę, mości starosto — odpowiedział mu Damian. — Pod opieką macie przecież niewiasty... — Rozumiem troskę waćpana — roześmiał się starosta, zerkają na Justynę. — Ale bez obaw!^ Na noc będziem zaciągać straże, a stary Rudnicki nielękliwy i sam jeszcze szablą potrafi dobrze przyciąć! 160 Zanim podano do stołu, Żegoń zdążył zamienić na boku parę słów z Justyną. Wysłuchał przemowy na temat męskiej przewrotności, niecnego braku względów dla właściwych osób, do czego ponoć starczyła para uwodzicielskich oczu, po czym zdołał ją wreszcie przekonać o mylności tego jadu i już pogodzeni, omówili parę spraw, które leżały Żegoniowi na sercu. Damian postanowił jechać do Jaworowa, gdzie znów znajdowała się kwatera hetmańska, ale po zgłoszeniu się do księdza Ma-łachowskiego, bo tej wizyty nie należało odkładać. Polecił więc Pigwie, by przygotował konie na następny dzień. Ubiegłego wieczoru, po powrocie do oberży, zastanawiał się, jak upozorować swój wyjazd, ale że żaden dobry pomysł nie przychodził mu do głowy, zdecydował powiedzieć byle co, bez oglądania się, czy znajdzie on wiarę, czy też nie. Rano zaś, kiedy jadł śniadanie, z pomieszczeń kuchennych wyszedł Hagan i od razu przysiadł się do jego stołu. — Jak waćpanu smakuje ta kiełbasa? — zagaił, spoglądając na talerz Damiana. — Bardzo dobra, ale skąd ta troskliwość? — Zmieniłem dostawcę. Ceny w ostatnich dniach poszły tak w górę, że musiałem znaleźć rzeźnika spoza miasta. — To przez ten najazd konfederatów? — Tak. Już zaczęli przybywać i od razu wszystko zdrożało. Toteż i ja będę musiał podnieść ceny. — Trudno — zgodził się lakonicznie Żegoń. — Oni istotnie objedzą całą okolicę. Dobrze się zatem składa, że właśnie wypadł mi wyjazd. Nie będzie mnie przez kilka dni, ale oczywiście izbę zatrzymuję. — Tak? — zdziwił się Hagan. — Czy zaszło coś złego? — Ależ nie! Po prostu kończą mi się pieniądze i muszę prosić o pomoc stryja, który gospodarzy pod Łęczycą. — A ja Tmam właśnie dla waćpana wiadomość w sprawie służby, i to dobrą! Jak pan widzi, obietnicy nie rzucałem na wiatr! — Dziękuję z serca! I u kogóż to? — U samego barona Stoma! Musi pan zgłosić się na zamek do brata Eligiusza, który prowadzi kancelarię jaśnie pana barona. — Co to za człek? Przystępny? — Zakonnik, jezuita, ponoć tęga głowa, ale nic bliższego rzec o nim nie mogę. Żegoń upił nieco piwa, zastanawiając się jednocześnie nad zbieżnością tych dwóch propozycji — opata i Hagana. Czy jest to zwykły przypadek, czy też druga była wynikiem pierwszej? u — Ostatni zwycięzca 161 Dowodziłoby to, że nawet najbłahsze zdarzenia są znane dworowi. Rozważania na ten temat pozostawił jednak na później, bo był jeszcze inny problem, który dla uniknięcia podejrzeń należało omówić. — Poznałem wczoraj tę piękną damę, którą spotkałem w pańskiej gospodzie. — Tak? Gdzież to się stało? — U Rudnickiego. Byłem tam zobaczyć się z przyjacielem, który, jak sie^ okazało, właśnie jej towarzyszył w podróży. Hagan znać uznał, że ze swej strony też powinien wyjaśnić tę wizytę, gdyż rzucił pozornie obojętnym tonem: — Przyszła na rozmowę o spłacie mego. długu, który odziedziczyła po zmarłym krewnym. Kiedy waćpan chcesz iść na zamek? — gospodarz zmienił temat. — Radzę nie zwlekać do powrotu. — Zrobię to jeszcze dziś! I jeszcze raz dziękuję waści. Wiedział, że dziękować' nie było za co, bo ta przysługa nie wynikała z życzliwości, ale pozory należało zachowywać. Idąc zaś na zamek zastanawiał się nad otrzymaną propozycją. Nabierał coraz głębszego -przekonania, że nie została złożona z potrzeby, a z pewnością dlatego, by należycie mu się przyjrzeć. Nie otrzyma dostępu do żadnych spraw ani papierów. mających jakiekolwiek poważniejsze znaczenie. Będzie natomiast pod ciągłą, czujną obserwacją, i na pewno poddany różnym próbom. Pułapki zaś mogły być zastawione tak chytrze, że niemożliwe do wykrycia. Mimo tych wniosków szedł jednak na spotkanie, bo i on chciał sobie owego mnicha obejrzeć. Wprowadzono go do małej izby, w której oprócz długiego stołu z dwiema ławami i kłęcznikiem nie było innych sprzętów. Po półgodzinnym oczekiwaniu nadszedł wreszcie pokojowiec ubrany w czarne pończochy, spodnie ledwie co sięgające za kolana, przewiązane wstążkami wiśniowego koloru i również wiśniowy, sukienny kazjak z jedwabnymi rękawami. Poprowadził Żegonia i wkrótce stanęli przed jakimiś drzwiami, w które jego przewodnik lekko zapukał. Z wnętrza odpowiedziało im niezrozumiałe mruknięcie, po którym pokojowiec odstąpił na bok przepuszczając Żegonia, a potem cicho zamknął za nim drzwi. Komnata była obszerna, ale również umeblowana dość skąpo. Dwa okna w głębokich wnękach miały okrągłe, grube szybki mało co przepuszczające światła, a że pora już była przedwieczorna, panował w niej półmrok. Rozświetlał go jednak suty ogień w wielkim kominku. Stało przed nim kilka krzeseł o rzeźbionych poręczach i wysokich oparciach. Jedno z nich, w pobliżu okrągłego stołu, wypełniała całkowicie otyła postać w habicie z odrzuconym 162 na plecy kapturem, ponad którym,połyskiwała w refleksach światła wielka, wygolona bania czaszki w ciemnym otoku włosów. Ogień rzucał długie cienie, które potem zacierał mrok panujący w głębi komnaty. Głowa obróciła się w stronę Żegonia i ujrzał pełną, o tłustych policzkach twarz z krótkim, nieco uniesionym ku górze nosem i o małych, dziecinnych ustach. Poprzez wąskie szczeliny powiek połyskiwały czarne paciorki oczu. Policzki ruszały się. Stojąca na stole srebrna patera pełna daktyli zdradzała, czym się brat Eligiusz delektował. — Witam cię, mości Żegoń — odezwał się, wyjmując z ust pestkę i rzucając ją w ogień. — Siadaj miły i spróbuj tych daktyli, są przedziwnie słodkie. I mów do mnie bracie Eligiuszu, bo takie jest moje zakonne imię. — Witam cię zatem, bracie Eligiuszu — odpowiedział z ukłonem Damian i zajął pobliskie krzesło, ciekaw, jak potoczy się rozmowa. Zakonnik rozpoczął ją od razu przechodząc do sedna sprawy. - — Mówiono mi, że szukasz służby, mości Żegoń? Mało wprawdzie o tobie wiem, albo i zgoła nic, ale polecono cię jako człeka prawego i odpowiednio uczonego do pracy w kancelarii. — Ukończyłem krakowską uczelnię, znam też niemiecki, no i, rzecz prosta, łacinę. — To wiem — zakonnik machnął lekceważąco ręką. — Ale kancelaria jego wielmożności, pana barona, ma większe wymagania. Łacinę w kraju znają wszyscy, ale mało mówią mądrego... — Cóż tedy jeszcze potrzeba, by móc wybrać służbę właśnie u was, bracie Eligiuszu? — Bystrości myśli, przyjacielu. Ale coś mi tu rzekł o wyborze? Czyżbyś nie był skłonny służyć wielmożnemu baronowi? — Mam i inne propozycje. — To czemuś, u licha, panie Boże daruj to słowo, do mnie przyszedł?! Myślisz, że będę się o ciebie ubiegał?! —¦ Na to nie liczyłem. Ale nie sądziłem też, abyście pokazali mi drzwi. —: A dlaczegóż to? — brat Eligiusz cofnął dłoń, którą wyciągnął właśnie po następny daktyl i spojrzał z ukosa na swego gościa. — Bom sądził, że nie tyle chodzi wam o zatrudnienie mnie, ile o rozmowę. Mnich odwrócił spojrzenie od twarzy Żegonia i chwilę patrzył w ogień. — I waść przyszedł, aby mi dogodzić? — I sobie też. — Hm... — brat Eligiusz, jakby dla powetowania przerwy 163 cv> w jedzeniu, wziął dwa daktyle i wsadził do ust. Żuł je w milczeniu, znów zapatrzony w ogień. — Zatem przyznajesz, żeś był ciekaw, co tu usłyszysz i ujrzysz? — spytał dopiero, kiedy obie pestki powędrowały do kominka. — Po cóż byłoby mi to potrzebne? — rzucił Żegoń i z lekka wzruszył ramionami. — Oberżysta jednak przedstawił mnie was, wielebny bracie, jako wyjątkowej miary człeka, więc skusiło mnie, by was poznać. Może to mi przynieść pożytek — a może i wam... — Wiesz, mości Żegoń, co słyszę w twych słowach? — Ciekawym, bracie Eligiuszu... — Szelest węża pełznącego do mych stóp... — Mówiono mi, żeście człek mądry. Widzę, że nie brak wam i fantazji... — rzucił kpiąco Damian. — Węża..., węża... — mruczał mnich, nie zwracając uwagi na ostatnie słowa swego gościa. — Węża chytrego i fałszywego... — Wyznaję, że nie takich słów od was oczekiwałem. Przykro mi, że je słyszę... — Mówisz, że nie takich? — zakonnik raptem uśmiechnął się. — A jakichże? — Pytania, u kogo mam objąć służbę. — Żegoń zmierzył się wzrokiem ze spojrzeniem czarnych oczu utkwionych w swojej twarzy. . — Sądzisz, że jest to dla mnie ciekawe? — Istotnie, tak sądziłem. Tłusta dłoń zakreśliła w powietrzu gest przeczenia. — Fałszywym tropem szły twoje myśli, miły bracie. Zgoła fałszywym... — Mnich westchnął, po czym zakończył rozmowę, wyciągając na pożegnanie końce palców. — Idź z Bogiem. Może i zobaczymy się jeszcze... Po rozmowie z bratem Eligiuszem, korzystając, że jest już w zamku, Żegoń postanowił odnaleźć księdza Małachowskiego. Aby zaś uniknąć poszukiwania po korytarzach, zaszedł do pana piwniczego Swirskiego, by dał mu pacholika dla wskazania drogi. Dzięki temu spotkaniu uzyskał informację, która wprawdzie początkowo nie zwróciła jego uwagi, potem jednak okazała się cenną wskazówką. Pan Swirski w czasie pogawędki wrócił bowiem do sprawy listów- i mówiąc o przeniewierstwie kuriera, zauważył: — Wielce nad postępkiem tego nicponia boleje pan Werner, kredencarz barona... — A cóż jemu do tego? — Nie mówiłem waści? Toć to ojczym owego Michałowskiego! Kochał tego chłopaka jak własnego syna! co 164 co — Co waszmość mówisz? — rzucił zdawkowo Żegoń, zaabsorbowany czekającą go kolejną rozmową, po czym wkrótce pożegnał pana piwnicznego. Protekcja opata musiała mieć swoją wagę, a może ksiądz Małachowski w głębi serca sprzyjał malkontentom, jak niemal cały stan duchowny, bo konfederaci odsądzali przecież od czci ich prymasa, chcieli pozbawić go urzędów a nawet majątku. W rezultacie więc, po krótkiej rozmowie, Żegoń do służby został przyjęty. Zżymał się wprawdzie wielebny referendarz, że nowy sekretarz do pracy nie przystąpi natychmiast, ale ostatecznie zgodził się, by zaczął pełnić obowiązki zaraz po Wszystkich Świętych. Następnego więc dnia o świcie, z Pigwą u boku, Damian wyruszył w drogę. Podróż odbył bez przygód i na trzeci dzień wieczorem stanął w zajezdnym domu przy jaworowskim rynku. Stąd postanowił przekazać hetmanowi wiadomość, że znajduje się w miasteczku, i czekać potem na jego dyspozycje. Wyszorował się, ogarnął po podróży i zszedł do gospodniej izby. Powitał go gwar licznych głosów przypominając oberżę Ha-gana. Za stołami siedziało sporo mieszczan, ale nie mniej też było i żołnierskiej braci, z tych pewnie, co mając własne zasoby, obywali się bez żołdu, którego nie było widać. Przesuwając się pomiędzy ławami, natknął się na znajomych towarzyszy usarskich, wśród których jak zwykle rej wodził pan Gedeon Łysobok. On również ujrzał byłego hetmańskiego sekretarza i zawołał ku niemu: — Witaj waszmość i chodźże do nas! Znajdziem ci miejsce! — Witam waszmościów... — Damian ściskał wyciągnięte dłonie, po czym przysiadł do kompanii. — Jeśliś waćpan przybył na pojednanie z hetmanemj to nic z tego, bo nie ma go we dworze — oświadczył od razu pan Gedeon, dowodząc tymi słowami, że zna sytuację. — Zatrzymałem się tylko na popas, bo jadę dalej. A do pojednania mi nie skoro. Ale co się stało, że hetmana nie ma? Czyżby jaka nowa opresja nam groziła? — Nie, poganie już ruszają do siebie. A jego wielmożność wyjechał tylko na parę dni do swojej Żółkwi, bo przyszła wieść, że Turcy ją opuścili. — Opuścili? — zdziwił się Żegoń. ¦— A to dlaczego? — To waść nie wiesz, że pokój w Buczaczu zawarty? Ruś zgodzili się nam ostawić... — uzupełnił z goryczą pan Łysobok. — Nic o tym w Lublinie nie mówiono! Ale być może nową służbą zajęty mało na wieści nadstawiłem ucha. — Wieść mogła istotnie tam jeszcze nie dotrzeć, bo komisa- 165 rze dopiero kilka dni temu go podpisali... — rzucił jeden z hu-sarzy. — Haniebny pokój... — mruknął pan Gedeon, marszcząc brwi i gniewnym gestem złapał za kielich. — Podole i Ukrainę nasz króliczek poganom oddał, a do tego lennym tureckiego cara ostali Tfu, do czarta! — Próżne zatem były hetmana trudy... — Próżne nie były, bo gdyby nie on i ruskie województwo, i dalsze ziemie trzeba by było oddawać. Przestraszył sułtana tym pogromem Tatarów! — Szlachta zaś ogłosiła pod Gołębiem pana hetmana wrogiem ojczyzny... — Słyszeliśmy tu o owej konfederacji. Chcą ponoć posłów do nas słać,- ale damy im takie posłowanie, że portki pogubią! — Dajcie już waszmościowie z tym spokój, bo gniew grdykę tak ściska, że ani krztyna miodu nie przejdzie! -— rzucił ze złością pan Łysobok, po czym zagadnął Żegonia: — Mówisz waść, żeś nową służbę objął? U kogo, jeśli możesz to wyjawić? — U jego eminencji wicekanclerza Olszowskiego. Mam takoż być sekretarzem. — To zaszczyt niemały! Winszuję waszmości! — Teraz zaś podążam dalej i to aż za Dniestr. Krewniak ma tam małą majętność, którą chce mi przepisać. Jadę więc obejrzeć, co z niej ostało. — W jakich stronach? — Niedaleko Stryja. Nie wiesz waszmość, co tam się dzieje? ¦ To prawy brzeg, gdzie Tatarzy okrutnie dali się ludziom we znaki. — Pod Lwowem od południa stały chorągwie wołoskie, ale istotnie owe strony Tatarzy przetrzebili mocno. Z lewego Dniestru turecka armia już się ruszyła, jeno na Podolu i Ukrainie osta-wiają w zamkach swoje lubo kozackie załogi. Chan ponoć mocno markotny, bo na tej wyprawie trzecią część swoich wojsk stracił, a jasyr musiał porzucić. Wieści mówią, że takoż już pociągnął do Bachczysaraju. Co dzieje się wokoło Stryja, dokładnie nie wiadomo. Chłopi i co śmielsza szlachta podobno już wracają. — Nie sądzę, aby jakieś oddziały albo i zbójeckie bandy tam grasowały, boć rabować teraz nie ma kogo, a i spyżę własną trzeba mieć. Tatarzy całą tę połać kraju ogołocili do czysta. Trawę i wodę dla koni znajdziecie, ale nic więcej... Żegoń z kolei postawił towarzystwu dzban miodu, wkrótce jednak zmęczony podróżą pożegnał kompanię. Zwłoka spowodowana nieobecnością hetmana zaczęła napawać go niepokojem, bliski bowiem termin rozpoczęcia pracy nie pozwalał na dłuższe oczekiwanie. oo 166 Rozmyślał o tym goląc się rankiem, kiedy raptem do izby wpadł podniecony Pigwa. — We dworze sądny dzień! Tuczabę ubito! — krzyknął już od progu. , — Skąd to wiesz?! — W gospodzie ludzie gadali! Ale ponoć zabójcę pojmano! Żegoń już opanował pierwsze zaskoczenie. Teraz spokojnie wytarł twarz i, odkładając ręcznik, spojrzał na pachołka. — I chyba wiem, kto nim jest... — Wiecie?! — ze zdumieniem rzucił Serwek. \ — Michałowski? — On sam... Ale skąd... Skąd to wiecie? — Mniejsza z tym. Mówisz, że go pojmano? —¦ Tak, bo koń mu nocą* w błotach utknął, po tamtej stronie stawu. Wyciągnąć go nie zdołał i uciekał dalej pieszo, toteż pogoń wkrótce go dopadła. — Czy mówili, jak przyszło do zabójstwa? — Pachołek Tuczaby nieomal był przy tym. Spał w alkowie, przy izbie sekretarza. W nocy ponoć w okiennicę zastukano, a kiedy Tuczaba podsunął się ku oknu, ktoś miał rzec: — „goniec z Lublina, wychodź waść!" — No i kiedy pan sekretarz wyszedł, ktoś mu strzelił w piersi, że ani zipnął niebożę! — Co z Michałowskim? — Spuścili go do lochu i na hetmański przyjazd czekają. Powiadają, że ma przybyć dziś jeszcze! — Oby wreszcie przybył... — mruknął Żegoń i więcej o nic już nie pytał. Kazał sobie nalać do miski wody i zabrał się do' mycia. Dzień mijał nudno i wolno. Spędził go siedząc w swojej izbie. Wieczorem jednak odszukał na sali pana Gedeona, bo jemu postanowił powierzyć misję powiadomienia hetmana o swoim przybyciu. Łysobok obiecał polecenie wykonać i utrzymać sprawę w tajemnicy. Ale dopiero następnego dnia po południu Pigwa przyniósł mu oczekiwaną wiadomość, że pan hetman wrócił' i jest we dworze. Około północy zaś zjawił się osobiście pan Gedeon, gdyż dostał polecenie przeprowadzenia Żegonia przez straże. Szli szybko otuleni w burki, gdyż jesienna noc była zimna i ciemna zupełnie. Pan Gedeon dla niezwracania na siebie uwagi przybył pieszo, zresztą do dworu nie było daleko, a drogę znali na pamięć. Minęli bez przeszkód furtę w wałach, której strzegł zaspany strażnik, i wydostali się poza miasteczko. — Wejdziemy bramą zamkową? — spytał towarzysza Żegoń. kiedy wydostali się na drogę. 167 — Nie, hetman dał mi klucz od tylnej furty, co prowadzi na ścieżkę przy stawie. — Jak przyjął wiadomość o moim przybyciu? — Ucieszył się. ale takoż nakazał trzymać jęzor na wodzy. Niepotrzebnie, bpm nie chłystek. Dalej szli już w milczeniu. Przy furcie — widać na polecenie hetmańskie — żadnej straży nie było, toteż nie nagabywani przez nikogo wkrótce znaleźli się w pałacu. Tu oczekiwał na nich sam pan Klejnowski, który poprowadził Żegonia ze sobą. Hetman siedział za biurkiem, zajęty pisaniem. Na widok Żegonia wstał i podszedł ku niemu, ujmując za ramiona. Takie powitanie dworzanina było zaszczytem, który Damian w pełni docenił. Schylił się więc do pańskiej ręki i czekał, aż zezwolą mu mówić. — Mów, coś tam zdziałał? O Michałowskim już wiesz? — So-bieski przeszedł się po komnacie. — Wiem, wasza wielmożność. A do gadania jest sporo, bom w Lublinie czasu nie tracił. — Tedy słucham! — hetman wrócił na swoje miejsce i wskazał Żegoniowi jedno z krzeseł. — Siadaj i pośpieszaj z gadaniem, bom ciekaw! Damian zdał szczegółową relację najpierw o swojej sytuacji, a wreszcie o tym, jak nie mogąc odebrać listów, zdołał przekreślić wartość tej zdobyczy. Sobieski nie przerywał mu, ale widać było, że rozbawiła go usłyszana opowieść. Żegoń zakończył relację podając przebieg rozmowy z Michałowskim, po czym wręczył hetmanowi list zabrany Czermakowi. Ten przeczytał go, a potem spalił nad świecą. — A więc Jedlinę trzeba mieć na oku — mruknął. — Pozostawię go tu, niech Klejnowski ma nad nim pieczę. Teraz jednak rozumiem, dlaczego Michałowski zabił Tuczabę! Nie mogłeś to wcześniej mnie ostrzec?! — Nie mogłem, a i nie chciałem, wasza wielmożność. — Żegoń podał przyczynę swojej ostrożności. Sobieski wysłuchał wyjaśnienia i uśmiechnął się. — Może w istocie i dobrześ uczynił. Nie mając dobrego rozeznania, ani chybi kazałbym huncwota oćwiczyć, a potem powiesić! — Co by świadczyło, że listy są prawdziwe. Toteż wolałem wyjaśnienie pozostawić do czasu osobistego spotkania z waszą miłością. Zresztą Brunetti dał mi do zrozumienia, że załatwi to przez Baumonta. — Widać nie zdążył, bo Baumont nic mi o tym nie mówił. No a listy? Gdzie one są? OO 168 CN3 — Domyślam się tylko, że w rękach barona Stoma. Trzyma on wodze wszelkich poczynań dworu przeciw waszej wielmożności. Czarniecki i inni działają jeno za jego zgodą, czy na zlecenie. Jeżeli wróciłbym do Lublina, będę usiłował je odzyskać. — Oby ci się udało! Twoja zaś służba u kanclerza bardzo mi na rękę. Już dla tej samej przyczyny musisz wracać. — Są i inne sprawy, dla których mój powrót wydaje mi się potrzebny. Jeszczem nie wszystko opowiedział. — Kończże więc, bom ciekaw! Kiedy Damian zaczął mówić najpierw o oberżyście, u którego się zatrzymał, a potem o Tamarze, Sobieski mu przerwał: 1 — To ta niewiasta, co ją Bohdan z jasyru uwolnił, a potem zabrał ze sobą, by odwieźć do Lwowa? — Ta sama. A co zdarzyło się dalej, opowiedział mi właśnie Zawieja... — Żegoń ciągnął swoje sprawozdanie. Kiedy skończył, Sobieski dłuższą chwilę siedział zamyślony, bez słowa wpatrując się w chybotliwe płomienie świec palących się w stojącym na biurku lichtarzu. Wreszcie zwrócił spojrzenie na Damiana. — O co więc podejrzewasz ową niewiastę? — Właściwie nic jej zarzucić nie mogę. I gdyby nie ów pierścień... — No właśnie! A jeśli się mylisz? O pierścieniu istotnie może nic nie wie, tak jak i ty. Boć nie jest ci wiadome, co to jest za pierścień i jakie ma znaczenie? — Musi jakieś mieć, skoro z tego powodu zabito człowieka. — Skądże wiesz, że dlatego?! — Notatka Czermaka podsunęła mi tę myśl. — Nawet.jeśli to prawda, co wspólnego ma z tym owa Woł-czarowa? Mogła nie wiedzieć o poczynaniach jakiegoś swego krewniaka, z którym mało co ją łączyło. — To prawda. Ale jest jeszcze i ów Hagan. Ma spojrzenie łagodne niczym sarna, ale to przebiegły lis. Dlaczego udała się do niego jeszcze tego samego wieczora, zaraz po przybyciu? — A tobie, gdybyś był niewiastą, nie spieszno byłoby poznać człeka, którego wskazał ci zmarły? Jedynego, jaki pozostał ku pomocy? Nie mówię przez to, abyś poniechał podejrzeń, ale ostrzegam przed zbyt pochopnymi wnioskami! Z tym zawsze jest czas! Nie spuszczaj oczu zwłaszcza z Hagana, bo wydaje mi się bardziej godny uwagi niż owa niewiasta... — Takoż i ja myślę. Chciałem mimo to pojechać do tych Trzykłosów, ale odłożę to na później. Tym bardziej że już bym na czas nie zdążył do służby. — Kto ci pomógł ją uzyskać? Nie wspomniałeś o tym. cv> 169 co ^ — Opat Brunetti. Bardzo był mi przychylny. — Ten naszemu stronnictwu pomaga, bo zresztą po to tu jest. Przy sposobności wyrażę mu swą wdzięczność. Wróćmy jednak do owego Hągana. Jak sądzisz, komu on służy? — Z tego, com dostrzegł, stara się być pomocnym równie dworowi jak i jego przeciwnikom. Wydaje mi się też, że niezupełnie uwierzył, żem w istocie porzucił u was służbę. Jednak chyba zatrzymał swoje podejrzenia dla siebie. A to, jak sądzę, dlatego, że pragnie być przydatny i dworowi, i nam... — Jako oberżysta słusznie tak czyni. Ale komu służy naprawdę? — Myślę, że ani nam, ani dworowi... — Kto zatem jeszcze wchodzi w grę? — hetman zmarszczył brwi i chwilę patrzył na Żegonia, po czym już tylko chrząknął i sięgnąwszy po szczypce, przyciął knoty u świec. Odezwał się dopiero, kiedy skończył tę czynność. — A więc Stambuł? — To właśnie miałem na myśli. — A co z tą Tamarą? Mówisz, że Zawieja się w niej zadurzył? — I to mocno. — A ona? — WTydaje się być mu przychylna, alem niczego więcej nie dostrzegł. — Chciałem go zostawić przy tobie, bo to i odważny, i bystry młodzian, ale widzi mi się, że lepiej będzie, jak go przywołam do swego boku. — Ostawcie" go jeszcze jakiś' czas, wasza miłość. Może się przydać. — Nie wiem, co masz na myśli, ale skoro go chcesz mieć, niech ostanie. Bacz jednak na niego, by nie zrobił jakiegoś głupstwa. Dość było kłopotów z Michałowskim... W czasie rozmowy z hetmanem nurtowała w zakamarkach pamięci Żegonia jakaś myśl. Miał uczucie, że jest jeszcze coś ważnego do omówienia, ale co to było, nie mógł sobie przypomnieć. Zdawało się, że poruszył już wszystkie tematy, a jednak wrażenie, że coś jeszcze pozostało nie dopowiedziane, trwało z naprzykrzoną natarczywością. Dopiero ostatnie -słowa hetmana raptem uprzytomniły mu, o co chodziło. — Co zamierzacie wasza wielmożność z nim począć? Sobieski przygryzł wąsa. — Chciałem go obwiesić, ale teraz sądzę, że sto bizunów starczy. Ostatecznie, uśmierciwszy Tuczabę tylko ubiegł mój wyrok. Skoro delator się znajdzie, niech go powołuje przed sąd rodzina. Czemu pytasz? cv> 170 oo — Bo na dzień przed wyjazdem dowiedziałem się, że jego ojczym pełni służaę kredencarza u barona Stoma... t - — Tak? To co z tego? — Mi chało wski powinien wiedzieć, że nic innego go nie czeka jak stryczek. Chyba... Ałe to trzeba mu rzec jeno w cztery oczy, wasza miłość... — Co chyba? — Sobieski z uwagą przyglądał się Żegoniowi. — Chyba, że ojczym okaże mi pomoc. Jeśli posłuży wiernie, uratuje synowcowi życie i wolność. Niech Michałowski napisze takie pismo i czeka w lochu na skutek. Hetman spojrzał na swego dworzanina i rzucił półgłosem: — To diabelski sposób... Nie wiedziałem, że szatan w tobie siedzi, Damianie... Ale widzi mi się, że mimo to dobry zrobiłem wybór poruczając ci tę misję w-Lublinie... — I ja tak sądzę, wasza miłość — odpowiedział zimno Że-goń. — Wiele bym nie zdziałał, gdybym litością czy pobłażaniem okraszał swe postępki. Te ostawiam na prywatny ubytek, bo i wrogowie nie inaczej działają, a nawet gorzej. Ja na niczyje życie nie nastaję i tuszę, że nastawać nie będę. — A więc dobrze, załatwimy to bez zwłoki! Ale wprzódy weź nieco wsparcia, bo bez ekspensów się nie obejdzie... — hetman wyjął z biurka pękatą sakiewkę i podsunął ją przez biurko w stronę Żegonia. — A teraz idź do przyległej komnaty i słuchaj, co będziemy mówili. Jak list napiszę, zaraz ci go dam. Łysoboko-wi zaś przykazałem, by czekał i wyprowadził cię za furtę. Już o brzasku Żegoń z Pigoniem u boku opuścił miasteczko Jaworów, udając się w drogę powrotną, z błagalnym pismem do imć pana Wernera w kieszeni. Pierścień Tamara miała obecnie dużo czasu. Tak dużo, że zaczynała się nudzić nie wiedząc, czym go wypełnić. O ile Justyna przebywała w domu, można było przynajmniej pogawędzić, wysłuchać opowiadań i relacji z życia dworu, co Tamarę bardzo interesowało i chętnie podejmowała ten temat. Może dlatego, że sarna spodziewała się objąć podobną służbę, o co starania już się zaczęły. Wszelkie więc wiadomości o zwyczajach, stosunkach, ludziach, jak i o ceremoniale panującym na dworze mogły stać się bardzo użyteczne. Wiedziała jednak, że dostać służbę na magnackim dworze, nie cv> 171 oo mówiąc już o królewskim, było bardzo trudno. Wiele to wymagało starań, zachodów, kaptowania sobie przychylnych opinii i głosów, a zwłaszcza dostatecznie silnej protekcji, bez której nie mogło być mowy nawet o wstępnej rozmowie z ubiegającym się kandydatem. Zwłaszcza zaś trudno było wejść w poczet dworu niewieście, jako niezdolnej do chwycenia w razie potrzeby za broń. Jednak Tamara była dobrej myśli, bo Hagan zrobił na niej wrażenie człowieka, który protekcję zdoła dla niej uzyskać. Ustalili, omawiając tę sprawę jeszcze w oberży, że w zamian za tę usługę ona spłatę jego długu odłoży bez liczenia procentów na czas dla niego wygodniejszy. Uznali, że będzie to dostateczna przyczyna na wypadek, gdyby zaszła konieczność wyjaśnienia, dlaczego tę pomoc uzyskała. Inaczej bowiem mogła narazić się na nie wiadomo jakie podejrzenia. Drugi temat, który zajmował i Tamarę, i Justynę, stanowili dwaj młodzi mężczyźni. Oczywiście Justyna bardziej gorąco rozprawiała o Żegoniu, ale i Zawieja, a zwłaszcza stosunek Tamary do niego, interesował ją żywo, czemu w pewnej chwili dała wyraz w czasie rozmowy, którą prowadziły w jej pokoiku. Najpierw jednak zakończyła myśl poprzednią: — Myślę więc, że wkrótce pan Damian będzie rozmawiał z moim opiekunem... — wyraziła przypuszczenie rumieniąc się lekko. — Na pewno starosta sprzeciwiać się nie będzie, mimo że pan Żegoń poróżnił się z hetmanem — rzuciła Tamara, która z zainteresowaniem przysłuchiwała się tym zwierzeniom. — No tak... Poróżnił się... — bąknęła Justyna, bo przykro jej było okłamywać przyjaciółkę. Ta jednak zdawała się nie widzieć jej zmieszania. — Obym i ja mogła mieć kogoś tak bliskiego! — westchnęła. — A... A pan Zawieja? Nie widzę, byś dopuszczała go do zbytniej konfidencji, a on tylko za tobą wodzi oczami! Czyżby ci był obojętny? Tamara odwróciła twarz, ale Justyna spostrzegła, jak jej pełne wargi zacięły się w wąską linię, a pionowa zmarszczka przecięła czoło. — Czy musimy o mnie mówić? — odparła niemal ze złością, obrzucając Jutynę spojrzeniem, w którym ta dostrzegła raczej prośbę niż gniew. — Mówimy przecież' nie o tobie, lecz o imć panu Bohdanie — odparła z niewinną miną Justyna. — Nic dla niego nie czujesz? v Tamara roześmiała się, ale pozorna swoboda tego śmiechu nie zwiodła dziewczyny. 172 po — Ależ skądże! Czuję dla niego wdzięczność za ratunek w opresji i wyrwanie z niewoli! — To zrozumiałe. Sądziłam jednak, że zajmuje on w twoim sercu więcej miejsca. Tamara chwilę milczała, po czym powiedziała wolno i jakby do siebie: — Nie chcę dopuścić, by ktoś zawładnął moim sercem. Nie chcę tego — powtórzyła z dziwnym uporem, a nawet z zawziętością. — Nie ma bowiem nikogo na świecie, komu bym mogła zwierzyć swoją udrękę.>. Zapanowało milczenie. Tamara siedziała z pochyloną głową i zdawała się nadal snuć jakąś myśl w ślad za wypowiedzianymi słowami. Brzmiały one jeszcze w uszach Justyny, która nie odzywała się również, zaskoczona tym dziwnym wyznaniem. Prze-. mówiła dopiero po chwili. . — Dlaczego nie chcesz zwierzyć się z owej troski? Czyżbyś wątpiła w moją życzliwość i przyjaźń? — Wierzę w nią, moja droga, ale mimo to poniechajmy już tego tematu i zapomnij, com powiedziała. To były takie głupie, babskie kaprysy... Nie warto o tym dalej mówić! — zakończyła stanowczym tonem. — Nie bardzo wierzę. Przyniosłoby ci ulgę, gdybyś mogła z kimś podzielić się swoim strapieniem. Pan Bohdan świata za tobą nie widzi i tego nie skrywa. Jeśli nie ja, to on mógłby ci być podporą. Ponieważ Tamara tylko w milczeniu zaprzeczyła głową, Justyna ciągnęła dalej. — Odrzucasz go? On chyba... No, nie wiem, jak sobie z tym poradzi. Żyje tylko tą nadzieją, że zdobędzie twoją wzajemność. — Nieszczęście bym mu przyniosła! Mniej go będzie boleć, jak mnie poniecha. — Biedny chłopak! Niedługo ma nas opuścić... Odjedzie z rozpaczą w sercu. — Skąd wiesz, że ma odjechać? — Tamara gwałtownie odwróciła głowę w stronę Justyny. — Dan mi mówił. Królowa lada dzień opuszcza Lublin. Już zaczęło się pakowanie, pan Żegoń takoż rusza z nami, bo wziął służbę przy kanclerzu, więc pan Bohdan zapewne wróci do hetmańskiego boku. — Wróci do pana Sobieskiego? — powtórzyła Tamara z niedowierzaniem w głosie. — Chyba tak. Bądźże więc dla niego łaskawsza. Niech choć te ostatnie dni nie chodzi taki markotny. Tamara uśmiechnęła się lekko, ale już nie podjęła tego tematu. cc 173 cv> Mając więc czas, co dzień wybierała się na spacery po mieście. Czasami w towarzystwie Justyny, czasami zaś tylko z rosłym pachołkiem przydawanym im przez pana Rudnickiego, a to ze względu na wielki napływ szlachty, która włóczyła się po ulicach, za-dzierzysta i skora do zaczepek, bo najczęściej dobrze podchmielona. Spacery te jednak były w chwili obecnej jedyną jej rozrywką i nie chciała ich poniechać. Zawieja proponował jej swoją opiekę, ale spotkał się z odmową. Sprzeciw ten tłumaczyła chęcią prowadzenia poufnych, niewieścich rozmów z Jutą. Hajduk w tym nie przeszkadzał, ale on by krępował. Wyjaśnienie to, choć podane w żartobliwej formie, dotknęło młodego rycerza, zwłaszcza że uznał je za niemądre. W spacerach tych nie zbaczali jednak na mniej ludne ulice. Szli zwykle Grodzką ku Ratuszowi, a potem Złotą w stronę klasztoru braci dominikanów. Był przy tej ulicy dom o wąskim froncie, ku którego dwóm oknom na piętrze zerkała Tamara, idąc po drugiej stronie jezdni. Tego dnia, kiedy ujrzała w jednym z nich modrą zasłonę, Justyny z nią nie było. Przykazała więc pachołkowi iść dalej i czekać na nią przy klasztornym murze, po czym weszła do bramy i ruszyła kamiennymi schodami na górę. Pismo, jakie otrzymała od leciwej matrony, było zalakowane, z pieczęcią. Złamała ją i po przeczytaniu kilku słów stanowiących treść, z zadowoleniem na twarzy zmięła papier i wrzuciła do palącego się w piecu ognia. Jeszcze tego samego dnia na skutek otrzymanej wiadomości odbyła wizytę, zakończoną być może niezupełnie po myśli jej rozmówcy, ale zgodnie z własnym pragnieniem. I w tym wypadku, mimo że do komnaty weszła kobieta, brat Eligiusz nie podniósł z fotela swej otyłej postaci, ale ograniczył się do wskazania miejsca i prezentacji swojej osoby. Potem takoż padła propozycja spróbowania suszonych daktyli, która również spotkała się z odmową i milczącym oczekiwaniem gościa na wszczęcie rozmowy. Zakonnik zerknął na przybyłą spod oka, chrząknął i odezwał się: — A więc, moja siostro, list pana pisarza polnego jego wiel-możność pan baron otrzymał i polecił mi, abym z tobą rozmawiał. — Spodziewam się, bracie Eligiuszu, że rozmowa ta skończy się dla mnie pomyślnie. Liczę bowiem na łaskawe poparcie moich starań o uzyskanie służby u jaśnie wielmożnej baronowej. — Dlaczegoż to masz taką nadzieję? — Bo wierzę, że nie odmówicie pamocy niewieście, która po stracie małżonka sama została na świecie. 174 — Hi, hi, hi — rozległ się cichy śmiech. Potem dłoń o pulchnych palcach sięgnęła ku paterze. Znów zapadło milczenie, dopóki kolejna pestka nie powędrowała do kominka. Dopiero wówczas brat Eligiusz odezwał się: — Dobrze, że masz taką wiarę, moja siostro. Ale poza sercem należy mieć i rozsądek. Inaczej poczciwe uczynki nie korzyść przynoszą, lecz strapienia i kłopoty. — Tym bardziej zatem jestem dobrej myśli! — Cóż takiego napawa cię mniemaniem, że i głos rozsądku przemówi za tobą? — A to, że zdołam was przekonać o swoim pragnieniu wiernej służby nie tylko wielmożnej pani baronowej, ale i wam, bracie Eligiuszu... — ostatnie słowa Tamara powiedziała z nieznacznym naciskiem. Okrągłe oblicze zakonnika obróciło się ku niej, a małe, czarne oczka przez chwilę mierzyły się spojrzeniem z jej wzrokiem. Wreszcie brat Eligiusz coś mruknął do siebie, po czym rzucił: — Apage, satana! Piękna jesteś, siostro, ale szatan sięga chętnie po takie narzędzie... Czy ku chwale Wiekuistego i dobru cesarza będziesz służyć? Pytam, choć obietnice kobiety to cienki lód na wodzie. — Spróbujcie postawić na nim stopę... — wzrok Tamary znów zetknął się ze spojrzeniem zakonnika. Ten uśmiechnął się z cieniem sceptycyzmu w wygięciu warg, ale nie zdążył nic powiedzieć, gdyż drzwi otworzyły się nagle i do komnaty wszedł szybkim krokiem chudy, lekko przygarbiony mężczyzna w peruce, ubrany w krótki, atłasowy inocent sięgający bioder i szamerowany srebrzystymi pętlicami. Biały, płaski, kolisty kołnierz otaczał mu szyję. Natomiast spięte u kolan spodnie, pończochy i trzewiki z ozdobnymi klamrami stanowiły dolną część stroju. — Domyślam się, że mam przed sobą ową powinowatą pana Czarnieckiego? — rzucił w stronę zakonnika, jednocześnie lustrując wzrokiem Tamarę i zatrzymując się przed nią. Ta w ślad za zakonnikiem uniosła się z krzesła, ale gdy ów zaraz opadł nań z powrotem, ona zrobiła głęboki ukłon. Pan baron Stom przyglądał się jej przez chwilę bezceremonialnie. Widziała jego nieomal bezbarwne oczy, a nad nimi ściągnięte brwi podmalowane czernią. Po chwili pełne zmarszczek powieki zwęziły się, a w źrenicach zamigotał krótki błysk. Wzrok barona powędrował po jej postaci,. aż zatrzymał się u stóp. Ta wyraźna w swej wymowie lustracja wywołała na twarzy Tamary rumieniec gniewu. Nie skrywała go, kiedy znów spotkała się ze wzrokiem barona. -._ . . cv> 175 "~ Ten jednak uśmiechnął się* tylko i końcami palców przesunął po jej ramieniu. — Jak słyszę, brat Eligiusz nie ma nic przeciw waćpani — odezwał się nie dopuszczając do głosu zakonnika — zatem przyjmuję ją do służby. Poproszę najjaśniejszą panią, by przygarnęła was chwilowo do swego dworu, dopóki nie obejmiecie służby u mojej małżonki. Mam nadzieję, że będę z waćpani zadowolony.., — Będę się starała, by jaśnie pani baronowa nic mi zarzucić nie mogła — odpowiedziała Tamara opuszczając wzrok i znów składając głęboki ukłon. Baron Stom skrzywił się lekko na tę odpowiedź, a brat Eligiusz uśmiechnął się kpiąco, ale uśmiech ten trudno było zrozumieć. Mógł równie dobrze oznaczać niedowierzanie, jak zadowolenie z ukrytego sensu tej odpowiedzi. Po odrzuceniu przez Tamarę ostatniej propozycji towarzyszenia w spacerze, mimo że okraszonej ciepłym spojrzeniem, zagniewany Zawieja zaciął usta i ruszył na miasto sam. Nie błądził jednak ulicami, by w ruchu szukać uspokojenia, lecz od razu skierował się do znanej z dobrego miodu winiarni Lubotnelskich. Tam zasiadł w kącie i przykazawszy dać co przed-niejszego trunku pogrążył się w ponurej zadumie. Ocknął się, kiedy raptem posłyszał nad sobą młodzieńczy głos: — Kogo widzę! Patrzajże, Andrzeju, toż to mości pan Zawieja! Witaj nam, zbawco miły! Bohdan uniósł głowę. Ujrzał nad sobą uśmiechniętą, ogorzałą twarz Aleksandra Lisieckiego. Jasnoblond włosy miał zmierzwione niesfornie nad czołem, a wesołe spojrzenie niebieskich oczu zdradzało radość ze spotkania. Zawieja powitał obu braci, bo i Andrzej podszedł do niego. Byli oni bliźniakami. — Jakże się miewa szanowny rodzic waszmościów? — zagadnął Bohdan, kiedy już zasiedli do miodu. — Dzięki Bogu, dobrze! Jest z nami. Parę dni temu przybyliśmy tu spod Gołębia! — To z konfederatami mam przyjemność? — rzucił z raptowną oziębłością młody rycerz. Bracia wyczuli tę zmianę nastroju, ale roześmieli się tylko, Aleksander zaś rzucił beztrosko: — Gdybyś waść rodzica o to pytał, gorąco by ci przytwierdził, bo istotnie gardło w kole zdzierał na malkontentów pomstując! Ale my z Andrzejem zgoła innej jesteśmy myśli! Dla nas imć pan hetman to wzór znamienity i pod takim wodzem służyć cv 176 oo nasze jedyne pragnienie! Ale nic począć nie możem, bo pan rodzic wiedząc o tym mieszek zawiązał i o wyposażeniu wojennym nie chce słyszeć! — Do którejś z królewskich chorągwi chętnie by nas posłał, ale myśmy się uparli i przez to w ciągłych jesteśmy sporach — uzupełnił Aleksander. — Możesz, panie bracie, ten kielich z.nami opróżnić, bo szczerym sercem za hetmańskie zdrowie go spełnimy? Spełnili niejeden, toteż zaprószyli sobie łby, umiaru jednak nie tracąc. Dopiero kiedy na zaproszenie Zawiei ruszyli na hetmański dwór, gdzie w oficynie zajmował jedną z gościnnych sypialni, tam sobie pofolgowali. Skutkiem tego bracia nie wrócili na kwaterę, a poukładani na łożach jednej z wolnych izb wnet tęgo za-chrapali. Zawieja mało co trzeźwiejszy, niepomny swego strapienia, takoż zasnął głęboko. Obudziło go mocne potrząsanie za ramię. Musiał spać długo, bo obudził się natychmiast i już bez żadnego zamroczenia. Nad posłaniem stał Debej z latarnią w ręku. — Wstawaj, Ogda — rzucił cicho, używając imienia, które już dawno sam nadał Bohdanowi, nie umiejąc sobie jeszcze wtedy poradzić z mową Lachów. Zawieja wiedział, że bez poważnej przyczyny Debej nie budziłby go po nocy, toteż od razu zerwał się na nogi. — Co się stało? — rzucił półgłosem. — Idź pod bramę. Tam coś słychać. Starszyna kazał budzić starostę, a ja przyszedłem po ciebie. — Która godzina? — Będzie chyba druga. — Obudź panów Lisieckich. Niech się ogarną i ruszają takoż ku bramie! Tam mnie najdą! Szybko wdział szytą z jeleniej skóry żupicę, przypasał szablę i podsypawszy panewki pistoletów, zatknął je za pas. Noc nie była zupełnie ciemna, choć księżyca nie było. Po niebie szły tylko nieliczne chmury, mało co przysłaniające mrugające gwiazdy. Wiatr wprawdzie igrał wierzchołkami drzew, ale wśród dworskich zabudowań i pod ochroną sadu było zacisznie. Zawieja ruszył biegiem w stronę wjazdowej bramy, gdzie widać było kręcącą się czeladź i gdzie połyskiwał hełm pana Rudnickiego. Młody rycerz zbliżył się do niego.' — Gdzie kobiety, mości starosto? — spytał przede wszystkim. Całe stadko schowałem w komorze przy sieni, pod okiem Justyny i pani Wołoczarowej. Drzwi komora ma dobrze okute, ale mimo to postawiłem jeszcze przy nich dwóch hajduków, by w razie jakiegoś licha dostępu bronili! — Ostatni zwycięzca CV) 177 — A tu co się dzieje? Teraz przycichło nieco, ale jakoweś zbiry przekradały się ku wałom. — Ciągnęli drabiny? — Tak sądzę. Przy gwiazdach mało co można jednak dostrzec, ale słuchem się kierujemy. Ludzi już rozstawiłem na ganku, każdy ma dwa muszkiety, będzie czym rabusiów powitać! — Od innych straży wieści nie ma? — Jak dotąd larum jeszcze nie*podniosły. — Pójdę sprawdzić. Obawiam się, czy tu uwagi nie ściągają, aby wedrzeć się nam od tyłu. ¦ — Sądzisz waść? — zaniepokoi! się Rudnicki. — Chyba że z kupą głupców zaślepionych żądzą rabunku mamy do czynienia! — W pierwszej gorączce nie przyszło mi to do głowy — mruknął nieco skonfundowany Rudnicki. — I mnie by nie przyszło, gdybym pod hetmańskim okiem tyle nie wojował — pocieszył go młody rycerz, po czym dorzucił na widok wyłaniających się z mroku postaci: — Oto i moi druhowie, panowie bracia Lisieccy, którzy, jak sądzę, zechcą nas wesprzeć w potrzebie. Pójdę z nimi sprawdzić straże. — Idź waść zatem, bom niespokojny... — Wielu macie ludzi, panie starosto? — spytał jeszcze młody rycerz. — Z tymi dziesięcioma zuchami, których po ostrzeżeniu Że-gonia wynająłem na mieście, razem będzie ze trzydziestu. Dwóch ostawiłem w domu, czterech zaś pełni straż za obejściem. — Starczy tu dziesięciu. Z reszty uczyniłbym odwód, a -ten trzymał przy stajniach. Stamtąd będą mieli najbliżej do każdej części wałów, gdyby zdarzyło się, że napastnicy zaatakują nie tylko bramę. — Słuszna to rada! —- zgodził się starosta. — Istotnie widać u waści hetmańską szkołę! Obejmij zatem, łaskawco, komendę nad resztą. Gdyby okazało się jednak, że będą tu potrzebni, niech biegną usłyszawszy gwizd! Niewielki oddział, składający się z hajduków i zbrojnej czeladzi ruszył za Zawieją. Ten, przystanąwszy przy stajniach, zwrócił się do jednego z Lisieckich. — Bierz nad nimi, Andrzeju, komendę. Jakżeś słyszał, wezwaniem będzie gwizd. Ale bacz, skąd pochodzi, bo i ja mogę cię wołać! Bez wezwania nie ruszaj się jednak, chociażby walili w bramę z armaty! Choć, Aleksandrze, i ty, Kaim — zwrócił się do Debeja. Właśnie obracali się ku ścieżce biegnącej wzdłuż wału, kiedy 178 cv) raptem od strony bramy zagrzmiały muszkiety i podniósł się dziki wrzask, ale prócz płomieni wystrzałów niczego nie można było dostrzec. — Biegiem, braciszkowie! — rzucił Zawieja. — Bo jeśli uderzą od tyłu, to właśnie teraz! Dopadli pierwszego, potem drugiego z kolei posterunku. Zaniepokojona strzelaniną straż niczego jednak podejrzanego jak dotąd nie dostrzegła. Zawieja skoczył na ganek biegnący wzdłuż bali palisady i wyjrzał zza ich ostro zaciosanych końców. Dołem biegł szeroki rów, powstały po wybranej ziemi do budowy wału. Obrosły go już zarośla, które miejscami wspinały się nawet na stok. Zaraz, za rowem ciągnęła się połać uprawnej ziemi, przeciętej jasnym pasem drogi, obsiadłej rzędem rosochatych wierzb. Dalej zaś bezlistne korony drzew otaczały jakieś zabudowania, rozrzucone dookoła i ledwie majaczące w ciemności. Zawieja ogarnął ten widok jednym spojrzeniem, potem już baczniej zaczął lustrować wzrokiem zarośla ciągnące się u podnóża wałów. I właśnie nieco z lewa, nie dalej jak o stajanie, wydało mu się, że część krzaków nabrała życia i z wolna podchodzi do wału. Po chwili już pełzła po jego stoku, a z ciemnej masy wysunęła się drabina, podobna z daleka do czułek owada, chwiała się chwilę, potem opadła na szczyt palisady. Zaraz też ruszyły po niej drobne figurki i niby mrówki pięiy się w górę. Zawieja włożył palec do ust i gwizdnął przenikliwie raz, potem drugi, po czym pognał ku zagrożonemu miejscu. Napastnicy zeskakiwali już na ziemię. Dwóch pierwszych padło pod pchnięciami halabard strażników, do następnych dobrały się szable. Ale coraz więcej zbirów ukazywało się zza palisady, czemu nie mogli przeszkodzić z powodu szczupłości własnych sił. Należało bowiem wedrzeć się na ganek i obalić drabinę, a potem ogniem muszkietów i strzałami z łuków nie dopuszczać do postawienia następnej. Wśród skórzanych kołpaków i lada jakich nakryć głowy opryszków Zawieja ujrzał i kity na futrzanych czapkach szlacheckich. Zatem to panowie bracia przewodzili napadowi, co zresztą potwierdziły mu zaraz słowa komendy rzucane pachołkom. Potyczka rozgorzała o dostęp do drabiny, którego rabusie bronili, bo ta zapewniała im dopływ nowych sił..A wkrótce było ich tylu, że obrońcy musieli z wolna się cofać. _ I położyliby zapewne głowy, bo zaczęto ich-okrążać. Na szczęście właśnie w tej krytycznej chwili za ich plecami rozległ się upot nóg nadbiegającej pomocy. Ta zaś tak ostro wzięła się do cvi 179 oo roboty, że zaraz, obraz walki się zmienił. Zakotłowało się gwałtownie, teraz z kolei rabusie zaczęli zasłaniać się przed ciosami i cofać ku palisadzie. Zawieja wykorzystał to natychmiast. Pociągnął za sobą swoich towarzyszy i wskoczył z nimi na ganek, którym przedarli się do drabiny. Usiekli pierwszych wspinających się napastników, po czym zgodnie chwycili za końce i szarpiąc zdołali przechylić ją na bok. Początkowo szorowała opornie po balach, ale popychana nadal, wkrótce sama zaczęła się ześlizgiwać, a wreszcie zwaliła się i toczyła po stoku, a z nią i kilka ludzkich postaci. Debej, bierz luk i pilnuj, by nie przystawili innej! — krzyknął młody rycerz, po czym obrócił się do Lisieckiego: — Ty zaś ostań przy nim i bacz, by nie uderzono go od pleców! Zatrzymał się na chwilę spoglądając z góry na potyczkę. W świetle gwiazd migotały głownie szabel, ostrza oszczepów i halabard. Raz po raz dźwięczała broń, rozlegało się stęknięcie zadającego cios lub wrzask porażonego. Broniła się nieliczna już grupa, otaczając swoich prowodyrów. Co i raz jednak wymykały, się z kręgu walki pojedyncze postacie i ginęły w ciemności, szukając ratunku w ucieczce. Wydawało się więc Zawiei, że sytuacja jest już opanowana, kiedy raptem od strony zabudowań doleciało go z ciemności wołanie: — Bohdan! Na pomoc! Bohdan! Z przerażeniem poznał głos Tamary. W następnej chwili gnał w kierunku, skąd dobiegał krzyk kobiety. Po chwili usłyszał go znów, już zdawało się zupełnie blisko, ale jakiś przytłumiony, a potem raptem urwany w pół słowa. Z zamarłym w przerażeniu sercem rzucił się w tę stronę. Dostrzegł dwóch zbirów biegnących ku rozwartym wrotom szopy. Jeden z nich miał przerzuconą przez ramię, szamoczącą się kobietę. Zawieja w paru skokach dopadł ich i z całego rozmachu ramienia ciął w plecy nie obarczonego opryszka. Zwalił mu się do nóg jak rażony piorunem, drugi zaś obejrzawszy się rzucił swój ciężar i wyszarpnął zza skórzanego pasa pistolet. Nie zdążył jednak nawet unieść go do strzału, .gdyż szybki jak błyskawica sztych sięgnął mu gardła, a pchnięcie było tak mocne, że brzeszczot szabli wyszedł karkiem. Zawieja nie zwracając już na nich uwagi pochylił się nad Tamarą. Miała rozdartą suknię, włosy opadły jej na ramiona i leżała bez ruchu, z odrzuconą na bok głową. Młody rycerz podniósł ją i mając najbliżej oficynę, skierował się ku niej ze swoim ciężarem. 180 W jego izbie paliła się jeszcze pozostawiona przez Debeja latarnia. Złożył Tamarę na łożu i zawahał się, co dalej czynić? Ale zemdlona rozstrzygnęła to wahanie, gdyż uniosła powieki i na jego widok uśmiechnęła się z zażenowaniem. __ Znów... znów musiałeś mnie ratować... — szepnęła. y Młody rycerz opadł przy niej na kolana. __ Jakże to się stało, że znalazłaś się w sadzie?! — rzucił gwałtownie. — On... no, Bazyli tokoż zawsze zamykał mnie w komorze, gdy przychodziło mu bronić grodu. A ja nie mogę wytrzymać w zamknięciu. A tam, w komorze, wydało mi się, że zaraz nadejdzie, że ujrzę go na progu — szeptała gorączkowo — uciekłam więc, a potem choć przy opatrywaniu rannych chciałam być pomocna. Zawieja był jeszcze wzburzony odbytą walką, rozgorączkowany zmaganiem, tym łatwiej więc uległ teraz innemu wzburzeniu, opanowała go inna, ale również silna podnieta. Działał niejako jeszcze impetem, jeszcze w uprzednim napięciu, ale to nowe uczucie nie było słabsze od szału walki. Toteż ogarnął ramieniem giowę Tamary i zaczął gorączkowo całować jej włosy, oczy, twarz, aż wreszcie przywarł wargami do jej ust. Ona zaś nie unikała tych pocałunków, nie broniła mu też, gdy przypadł do jej piersi. Ulegli pożądaniu, w zapamiętaniu nawet nie słyszeli już ostatnich okrzyków wygasającej potyczki. Potem leżeli w milczeniu, zatopieni w sobie wzrokiem. Po chwili Bohdan odsunął końcami palców kosmyk włosów z jej twarzy, a ona spytała cicho: — Nie gniewasz się, żem nie została w komorze? — Na gniew nie mam w sercu miejsca, bo pełne miłości do ciebie. — Znów jednak musiałeś przeze mnie walczyć. Wybacz mi, Bohdanie. — Nie nazywaj mnie tym imieniem. — A jak?" — Tak, jak wołali^na mnie rodzice. Dziś tylko Debej ma prawo tak mówić, a ty będziesz druga. — Ale jak? — powtórzyła. Debej za moich pacholęcych lat, nie mogąc uporać się z naszym językiem, nazywał mnie z tatarska Ogda. I to miano jakoś się przyjęło. Podoba mi się. Z takim imieniem zostaniesz w moich wspomnieniach — powiedziała wolno i w zamyśleniu. Zawieja raptownie uniósł się na łokciu. c\3 181 cv — O jakich wspomnieniach ty mówisz?! By wspominać, trzeba się rozstać! . ¦ — Bo też rozstaniemy się. To jest moje pożegnanie.' Teraz Zawieja już usiadł na łożu. — Nie mogę w to uwierzyć! — nieomal krzyknął. — Nie zrobisz tego! Nie zrobisz zwłaszcza teraz, kiedy... kiedy... — Muszę, Ogda. Muszę zawrzeć swoje serce, by tylko jedna miłość w nim pozostała. Tylko jej muszę być posłuszna. Inaczej zagubię się i niczego nie dokonam... — O czym ty mówisz?! Mimo jednak błagań, perswazji i zaklęć nie otrzymał wyjaśnienia. Toteż kiedy rozstawali się, pogrążony w rozpaczy zachował ponure milczenie. Ich nieobecność w ogólnym pobjtewnym rozgardiaszu pozostała nie zauważona, Tamara pobiegła ku domowi, a Zawieja ruszył odszukać Rudnickiego i swoich towarzyszy. Damian powrócił do Lublina w sam Dzień Wszystkich Świętych. Zbliżał się już wieczór, więc zostawił w oberży konie pod opieką Pigwy, a sam ogarnął się szybko i zaraz wyszedł, by jak najprędzej ujrzeć ukochaną. Ona też była pierwszą, którą spotkał. Na jego widok poderwała się z okrzykiem radości, podbiegła ku niemu i otoczyła ramionami szyję. Żegoń zaraz odszukał ustami jej wargi, więc pan Rudnićki, który właśnie wyszedł z jadalnej komnaty, chrząknął tylko ostrzegawczo i podkręciwszy wąsa, z'uśmiechem czekał, aż to powitanie się skończy. Skutek jego obecności przy tej scenie był taki, że Żegoń z miejsca pokłonił się o rękę siostrzenicy, a ponieważ jej afekt był aż nadto widoczny, młodzieniec zaś stateczny i rokujący nadzieję na przyszłość, pan starosta udzielił młodym swego przyzwolenia, dalsze jednak termina ostawiając na czas, kiedy kraj zazna już spokoju. Zaraz też opowiedział o napadzie i zasługach jego druha w odparciu rabusiów. Wreszcie jednak narzeczeni, pozostawieni sami, zaczęli rozmawiać już spokojniej. — Żal mi pana Zawiei — rzuciła w pewnej chwili Justyna. — Nie wiedzieć czemu, ale od tego napadu chodzi jak nieprzytomny. Posiłków niecha. słowa do nikogo nie powie, a ponoć wczoraj już drugi raz wrócił z miasta" mocno podchmielony. — Jakaż może być tego przyczyna? — Domyślam się nieco. Zadurzony w Tamarze, a ta, choć zdaje się mu sprzyjać, nie chce go przyjąć. 182 cv) — Dlaczegóż to? Ostała wdową, po mężu żaiości nie ma, a to y i dzielny mężczyzna, że drugiego takiego szukać! — Ma jakoweś swoje przyczyny, ale o co chodzi, dojść nie mogłam. — Justyna powtórzyła Damianowi niejasną wypowiedź piękny y Dziwne to istotnie — zastanowi! się. — Co za strapienie ją prześladować? Tego nie odgadniemy' — zdecydowała dziewczyna. — Porozmawiaj sam z Bohdanem. Może coś więc.ej ci powie. Słyszałem, że królowa wraca do Warszawy — Zegoń zmienił tefriat. — Kiedy wyjeżdża? Już za kilka dni. Zatem i baron Stom takoż? Na pewno. Ale, zapomniałam ci rzec, Tamara dostała służbę na dworze jego małżonki! — Co?! — Żegoń spojrzał ze zdumieniem na Justynę. — Nie do wiary! . ¦— A jednak! Ciekawe, jak tego dokonała? — No właśnie! Tym bardziej będę chciał pogadać z Bohdanem! Ale do rozmowy nie przyszło prędzej »jak za trzy dni. Tego wieczoru nie było go we dworze, a potem z kolei Żegoń był mocno zajęty. Pochłaniała go bowiem nowa praca, zawsze ambarasująca, bo należało poznać i wdrożyć się w obowiązki. Poza tym dużo czasu i zabiegów pochłonęło Damianowi nawiązanie kontaktów z imć Wernerem. Musiał działać nadzwyczaj ostrożnie, a rozmowę odbyć tak, by nikt jej nie dostrzegł ani nie usłyszał. Udało się jednak wykonać to zadanie z dobrym wynikiem. Wiadomości zaś, jakie wkrótce od kredencarza otrzymał, kazały Damianowi już pilnie zabiegać o spotkanie z Zawieją. Dał więc znać Debejowi i odwiedzając Justynę, dowiedział się, że młody rycerz czeka w swojej kwaterze. Zaraz więc poszedł do niego. Zawieja leżał na posłaniu z rękami pod głową i wpatrywał się^ w powałę. Na widok Damiana nawet się nie podniósł, odwrócił tylko ku niemu twarz i powitał obojętnie: — Cześć waćpanu. Słyszałem, że chcesz mnie widzieć, no więc jestem. Ja o' tobie też coś niecoś słyszałem — ¦ odpowiedział mu tym samym tonem Żegoń, przysiadając na zydlu. — Od kogóż to? , — Od Justyny. Martwi się tobą, bo ci przychylna. r~ Podziękuj jej, bo to istotnie dobra dziewczyna. Ale ni-je troski mi nie trzeba. Sam się uporam ze swoją" biedą. 183 — Nie układa ci się z Tamarą? — spytał z pozorną obojęt, nością Damian. — Co się ma układać?! — prychnął ze złością młody cerz. — Dobre sobie! — .Wydało mi się, że ci "sprzyja. Zawieja zerwał się i usiadł na łożu. — Wydało ci się, mówisz?! A ja ci rzeknę, że tu... iż tui.! zaczął uderzać pięścią w posłanie. — Tu była moją, szeptają do ucha słowa miłowania, a potem odegnała precz! — Opanuj się, Bohdan! — I żebyż tylko to! — Młody rycerz zdawał się nie słyszeć tych uspokajających słów, bo wzburzony już nieomal krzyczał: — I żeby tylko odegnała! Ale oddawszy mi siebie wyznała, że miłuje innego! Czy możesz pojąć taką przewrotność?! Czy rozumiesz coś z tego?! — Zawieja znów opadł na posłanie i leżał z twarzą w poduszce. Damian milczał, zamyślony nad usłyszanym wyznaniem. Umyślnie przedłużał zaległe milczenie, by dać towarzyszowi czas na uspokojenie wzburzenia. Wreszcie przemówił: — Rozumiem już twoją niedolę, choć zgoła nie mogę pojąc postępowania tej kobiety. Staraj się zmóc żałość, czas bowiem może wiele wyjaśnić. Teraz zaś najlepsze byłoby dla ciebie nie włóczenie się po oberżach, ale jakoweś działanie. Mam je, i to ważne wielce, w hetmańskiej służbie. Zawieja obrócił twarz ku Żegoniowi, a ten dostrzegł ślad łez na jego policzkach. Snadź sam je poczuł, bo szybko obtarł wierzchem dłoni i uśmiechnął się niepewnie. — Ot, głupi człek i tyle! — Wstał, podszedł do miski z wodą i zanurzył w niej głowę. Potem, wycierając się ręcznikiem, spytał z pozornym ożywieniem: — I cóż to za działanie chcesz mi powierzyć? Zamiast odpowiedzieć, Żegoń spytał: — Ponoć byli ci tu pomocni owi Lisieccy, coś mi o nich opowiadał? — Byli, i to bardzo. — Widujesz ich nadal? Wiesz, gdzie stoją kwaterą? — Pewnie, że wiem! Jeśli będą potrzebni, z pewnością nie odmówią przysługi! — Nawet gdyby była niebezpieczna? Zawieja roześmiał się. — Wówczas właśnie tym chętniej. — A zatem słuchaj... W ciągu następnych minut Damian objaśniał swego towarzy- 184 sza, a przez dalszy kwadrans omawiali i uzgadniali szczegóły dotyczące zadania, które otrzymał Zawieja. Ładowne wozy były już dwa dni w drodze, ciągnąc pod silną eskortą, kiedy wyjechał z lubelskiego zamku orszak karet jej królewskiej mości Eleonory Marii, małżonki króla Michała Ko-rybuta Wiśniowieckiego. Dzień wcześniej wyruszył pan kwatermistrz dworu, by zgodnie z ustaloną marszrutą przygotowywać kolejne noclegi na wyznaczonych postojach. Pierwszy miał być w odległym o trzy mile Grabowie. Rząd karet poprzedzała chorągiew dragonów, a straż tylną stanowił oddział towarzyszy usarskich. Wielu dworzan, a nawet i dygnitarzy, przedkładając siodło nad poduszki kolas, jechało przy nich konno. Pojazdy wyciągnęły się na gościńcu długim sznurem. Ciężkie, podróżne karety, z silnymi fryzami w zaprzęgu, toczyły się na wielkich kołach, kolebały na nierównościach drogi, a woźnice pokrzykując na konie trzaskali z batów. Potem dopiero, kiedy ten pierwszy czas podróży i jego podniecenie minęły, uspokoili się znacznie i dla odmiany podrzemywali na kozłach. Towarzyszący karetom jeźdźcy przechylali się ku opuszczonym oknom, bo z powodu wilgotnych, jesiennych dni kurzu nie było, i prowadzili rozmowy z wychylonymi ku nim damami. W kolasie siedzieli z królową: jego eminencja, biskup poznański Stefan Wierzbowski, pan baron Stom oraz wielki kanclerz litewski Krzysztof Pac, mąż czarniawy, otyły, o wydętych wargach pod ciemnym wąsem, impetyk i gorącej krwi człowiek, przy tym przebiegły niby lis. Po wymianie dworskich plotek wkrótce zamilkli w oczekiwaniu, aż królowa podejmie właściwy temat. Na tle okna karety wyraźnie rysował się zarys jej krągłych policzków, prostego, nieco zagiętego ku dołowi noska oraz małych, pełnych ust, na których tym razem nie błąkał się przyrodzony, nieco krotochwilny uśmieszek. Ciemne oczy o wesołym zwykle spojrzeniu spoglądały teraz z rozterką na rozległą przestrzeń pól, nad którymi ciągnęły szare, jesienne chmury. Eleonora po pewnym czasie istotnie zwróciła wzrok na biskupa i odezwała się: . Czas podróży jako płynący z wolna sprzyja rozmowie. Możemy też spokojnie ją wieść w przekonaniu, że nikt jej nie zakłóci. Poproszę tedy was, eminencjo, abyście powiedzieli, jak widzicie naszą sytuację teraz, po konfederacji? Nie ulega wątpliwości, miłościwa pani, żeśmy wiele osiąg-n? *• Wprawdzie zamierzonej wyprawy na Turka miłościwy pan pojechał i chyba słusznie, bo szlachta bić się nie była skora, jak 185 co wykazały owe podjazdy pana wojewody bracławskiego i starosty dobrzyńskiego, które nie odszukawszy nawet nieprzyjaciela .wróciły do obozu. Jednak pokazaliśmy malkontentom, że kraj zwarcie ¦ stoi przy tronie. Szlachta wypowiedziała się jasno i w tej materii, co winno ukrócić zbytni animusz naszego przeciwnika. Wie on teraz, co go czeka, jeśli karku nie ugnie! Zapał był gorący i powszechny! — Ale zgasiły go deszcze — wtrącił ironicznie baron Stom. — Szlachcie obrzydło już i kołowanie, i ciągłe wrzaski entuzjazmu. Im głośniejszy, tym krótszy bywa zapał, zwłaszcza u was, Polaków... — Rzekliście, wasza eminencjo — z wyraźną goryczą zabrała głos królowa — że kraj zwarcie stoi przy tronie... Otóż to! Przy tronie, a nie przy osobie króla! Majestatu tronu bronili, a nie Michała Korybuta Wiśniowieckiego! — Z tym się zgodzić nie mogę, wasza królewska wysokość — zaprotestował żywo biskup. — W istocie bowiem dla szlachty to jedno: tron a osoba naszego miłościwego pana! Boć na ten tron sami go wynieśli, toteż raczej swego wybrańca bronią! — Obawiam się, że w zbyt pięknych barwach to widzicie. Pokój buczacki wstrząsnął jednak społecznością, bo istotnie niedobry to pokój, i mój małżonek mocno się nim trapi... — Za dużo woli przyznano poselstwu — zaopiniował Pac — ale tego już nie zmienimy. — Jako i tego, co vox populi głosi. Mianowicie, iż przy pa-mocy Sobieskiego został zawarty, bo gdyby nie pogromił Tatarów, Turcy nawet i Rusi by nie oddali — uzupełnił z sarkazmem Stom. — Gdyby jednak nie Prażmowski, nie mielibyśmy Turków —' nie dawał za wygraną biskup. — Toć to on, nikt inny, polecił Wy-sockiemu posłującemu do Stambułu, aby hardą i pogardliwą postawą rozzłościł wielkiego wezyra. — A tymczasem pan hetman wielki wyglądał w Gdańsku księcia Longueville'a — poparł biskupa kanclerz Pac. — Poniechajmy więc rozważań nad tym, co się już stało, a nie- odstanie. Obecnie nasza sytuacja mimo wszystko jest mocna, toteż raczej trzeba myśleć, jak do reszty zniszczyć malkontentów. Kraj mamy za sobą, konfederację zaprzysiężoną i podpisaną, co zawdzięczamy panu Czarnieckiemu. Czas więc działać i nad tym musimy radzić! — oświadczył stanowczo biskup. — Czarniecki istotnie nie zawiódł naszych nadziei — zgodził się pan kanclerz. — Trzeba będzie pomyśleć, aby był za to wynagrodzony... — Sądzę, miłościwa pani — zwrócił się biskup już bezpośred- c Uporawszy się z nim, jeden z napastników przyciągnął drabinę, drugi zapalił małą latarnię, którą zaraz skrył pod opończą. Potem przystawili drabinę do jednego z okien, dokonując wyboru bez żadnego wahania. Zaraz też dwóch z nich zaczęło wspinać się do góry, trzeciego pozostawiając na straży. Ostry nóż cicho rozciął okienne płótno i napastnicy wśliznęli się do środka. Brat Eligiusz spał smacznie i mocno, toteż obudziło go dopiero potrząsanie za ramię. Kiedy zaś półprzytomny rozwarł oczy, widok, który ujrzał, tak go przeraził, że z nagła siadając na posłaniu, zdołał tylko wydobyć krótki pisk ze ściśniętego strachem gardła. Stały przed nim bowiem dwie ciemne postacie w chustach na twarzach, w nikłym świetle latarni podobne do dwóch olbrzymów, bo cienie padające na ścianę powiększały ich sylwetki: W następnej chwili brat Eligiusz miał już wprawdzie wielką ochotę krzyknąć, ale nie zdołał, bo ostrze sztyletu wsparło mu się o grdykę kłując boleśnie. — Milcz — warknął napastnik ze sztyletem —*¦ bo zarżnę jak kurczaka! Gdzie masz sakiewkę? — Jam... jam sługa boży... I pana barona... — wyjąkał brat Eligiusz. — U mnie niczego nie znajdziecie, krom paru miedziaków dla biednych. — Patrzcie go, jaki litościwy! — parsknął drugi opryszek. — Zaraz obaczym, czy nie najdziem talarków! Rozejrzał się szybko po małej izbie, po czym schylił się i wsunął rękę pod poduszkę. — No właśnie! — zawołał zadowolony, wyciągając skórzaną sakwę przepasaną rzemieniem. — Od razu wiedziałem, że łżesz! Ciężkawa, wygląda, że trzosik w niej się znajdzie — dorzucił potrząsając torbą. . . — Zaraz, czekaj! — zaprotestował brat Eligiusz. — Nie ruszaj jej, tam tylko papiery, nic ino papiery! — zapewniał gorączkowym szeptem, gdyż obnażony sztylet wciąż błyszczał przy jego twarzy. — To się obaczy! Chodź, Mikołaj! — zwrócił się rabuś do towarzysza. — Nic tu więcej nie najdziesz. — Sto talarów dam, jeśli torbę ostawisz! — w ostatecznej desperacji rzucił brat Eligiusz, widząc powróz w jego rękach. Ten zatrzymał się. Dasz? — spytał z powątpiewaniem. — A więc masz tu gdzieś ukryte talary? Ależ nie! — zapewnił gorączkowo braciszek. — Sakiewkę e srebrem ostawię, gdzie wskażesz, a ty oddasz mi torbę! css 189 cv> — Mnie na taki głupi hak nie złapiesz! — roześmiał się eicho zbój. — A jeśli za tę 'sakwę dajesz sto, znaczy, że warta tysiąc! No, dość tego gadania! W następnym momencie brat Eligiusz został przyciśnięty do pościeli, skrępowany z biegłością świadczącą o znajomości rzeczy, a kawał płótna szeroko rozwarł mu szczęki. Pozostał tak na długie godziny, w czasie których mimo bólu, jaki zadawały mu sznury, i braku tchu z powodu knebla rozmyślał nad tym, co go spotkało. I skutkiem tego rozmyślania nabierał coraz większej pewności, że napastnicy wcale nie szukali pieniędzy, lecz właśnie skórzanej torby, gadanie zaś o talarach było to tylko gadanie, Mikołaj nie miał na imię Mikołaj, rabusie zaś nie byli zwykłymi opryszkami. Wszystko wskazywało na to, że napad był dobrze i starannie przygotowany. Kto to obmyślił, a potem ich nasłał? Komu miał do zawdzięczenia wielką stratę, jaką poniósł? Przysiągł sobie tego dociec, choćby mu przyszło stracić na to wszystkie cesarskie pieniądze, a nawet i życie. Brat Eligiusz był bowiem człowiekiem bardzo zawziętym, mściwe miał serce i dużą cierpliwość. Rozumu też mu nie brakło. Natomiast Żegoń nie spał ani spokojnie, ani mocno. Co i raz się budził, a kiedy znów zasypiał, był to sen lekki i czujny. Toteż kiedy rozległo się pukanie w okiennicę, był od razu przytomny. Od lampki oliwnej przed świętym obrazem przypalił świecę i zbliżył się do okna. — Kto? — rzucił półgłosem, a po otrzymaniu odpowiedzi szybko ruszył do sieni, odsunął rygle u drzwi wejściowych, po czym poprowadził za sobą przybysza. Kiedy znaleźli się w izbie, ostrożnie zamknął drzwi i odezwał się do okrytej opończą postaci: — Jak poszło? Zawieja — bo on to był — zsunął z głowy kaptur, wyjął spod opończy skórzaną torbę i postawił na stole. — Oto ją masz — odpowiedział krótko. —'¦ Nie było kłopotów? Informacje były dobre? — Dobre, a i garnek dostrzegłem. Ów tłuścioch był tak wystraszony, że nawet nie pomyślał o oporze. — To człowiek, który łatwo nie traci głowy... — To możliwe, bo wdał się ze mną w rozmowę. Dawał sto talarów za tę sakwę. — Zawieja opowiedział przebieg wyprawy. Żegoń uśmiechnął się. — Coś zatem musi w niej być. Zaraz zobaczymy. cv> 190 cv Rozwiązał rzemień, przechylił torbę nad stołem i wysypał jej zawartość. Wysunęły się jakieś. papiery i notatki. Wśród nich dostrzegł Źegoń i poszukiwane przez siebie listy. Odsunął je na bok i zabrał się do przeglądania reszty. Niektóre pisma po pobieżnym spojrzeniu odkładał, inne studiował dokładnie. Jedno z nich po krótkim zastanowieniu się złożył i schował w zanadrze. Zawieja czekał cierpliwie, przj^glądając mu się spod oka. Wreszcie Damian zebrał papiery, wyciągnął ze swoich rzeczy ręcznik, owinął je i podał Zawiei paczkę. — Sakwę przykażę Pigwie zakopać, a ty dobrze to schowaj. , Najdalej za godzinę musisz być już w drodze do hetmana. Znajdziesz go pewnie w Szczebrzeszynie. — Już za godzinę? — obruszył się Zawieja. — Zanim nastanie świt, musicie być już daleko stąd! Nikt nie może was tu widzieć! Zawieja skinął głową. — Ostrożność nie zawadzi... — A jak było dotąd? - ' • — Nosa z kwatery nie wysunęliśmy. — Lisieccy spisali się dobrze? — To odważni i sprawni młodzieńcy! Już po raz drugi byli mi wielce pomocni! — Bierz ich zatem ze sobą i zaproteguj u hetmana, by przyjął na służbę. Wracajcie jednak co rychlej. — Żegoń zamilkł na chwilę, po czym dorzucił: — Do Tamary, przynajmniej chwilowo, nie staraj się zbliżyć. Tak będzie lepiej i dla twojej sprawy. — Tego nie potrzebujesz mi mówić — burknął młody rycerz. — Tam, gdzie mnie nie chcą, pchać się nie zamierzam! — To i dobrze — skwitował krótko Żegoń, po czym przechylił jeszcze raz torbę nad stołem. — Obaczymy, czy coś tam jeszcze nie ostało. Potrząsnął nią i ze zdziwieniem zobaczył, jak wypada z wnę trza małe zawiniątko z płótna. Kiedy je rozwinął, ukazał się ciężki, gruby pierścień, połyskujący złotem w blasku świecy. Przyglądał mu się przez chwilę, potem ujął w dwa palce i uniósł do góry. Pierścień miał duże, płaskie oko z krwawnika wielkości gołębiego jajka, a na nim wyrytą jakąś turecką literę. Kamień otaczał grawerowany ornament. — Hm... — mruknął Zawieja. — Cenna sztuka... — To chyba o tym pierścieniu mówił ów umierający. — Skądże wziął się u tego grubasa? — Widać to on zabiegał o jego zdobycie. Ale do kogo należał naprawdę? Zatrzymam go chwilowo u siebie, może uda mi się znaleźć właściciela — zakończył w zamyśleniu. — Ty zaś ruszaj CN3 191 w drogę. I powiedz panu hetmanowi, że Michałowskiego należy uwolnić. Kiedy Zawieja wyszedł, Damian siadł przy stole, położył przed sobą pierścień i dłuższy czas wpatrywał się weń zadumany głęboko. Grawerunek ornamentu rzucał -złote błyski, a on zastanawiał się, czyją własność stanowił sygnet i dlaczego znalazł się w posiadaniu tego starca? Wreszcie wstał z zydla, wyjął papier i lak i sporządził parę pieczęci, odcisnąwszy na nich ową turecką literę. Potem schował starannie pierścień i odciski. Obu strażników i brata Eligiusza odnaleziono wkrótce po wschodzie słońca, kiedy siużba zaczęła zwykłe, codzienne czynności. Zakonnik surowo zakazał swoim ludziom mówić komukolwiek o nocnej napaści. Nie mógł wprawdzie tego zabronić czeladzi oberżysty, ale orszak zaraz potem ruszył w drogę, więc wieść o zdarzeniu mogła dotrzeć tylko do miejscowych. Dlatego przykra przygoda brata Eligiusza — zgodnie z jego pragnieniem — nie rozeszła się wśród dworu. Następny postój był przewidziany już na północnym brzegu Wieprza, w bobrownickim klasztorze. Skutkiem powziętej decyzji Żegoń zastanawiał się, jak skrycie przekazać Tamarze wezwanie. Postanowił uciec się do pomocy Justyny. Ich narzeczeński stosunek był wiadomy i rozmowa z nią nie zwróciła niczyjej uwagi. Sposobność zdarzyła się w Kurowie, gdzie zatrzymano się na krótki postój. Kobiety powysiadały z powozów, bez trudności odciągnął więc Justynę na bok i udzielił odpowiednich wskazówek. Toteż nie zdziwił się, kiedy późnym wieczorem do jego drzwi ktoś z lekka zapukał, a potem na progu ujrzał Tamarę. Umeblowanie celi, jaką zajmował, stanowiło wąskie, drewniane łóżko zbite z desek, przy nim klęcznik, obok mały stół. Żegoń podniósł się i gestem ręki wskazał zwolniony przez siebie zydel. -— Proszę, siadajcie. Lichy to sprzęt, ale w klasztorze przecież gościmy — powitał przybyłą. Tamara po jego słowach mimo woli spojrzała dokoła. Wzrok jej zatrzymał się na stole i Żegoń dostrzegł, jak pojawił się w nim nagły wyraz zdumienia. Na środku bowiem, tuż przy palącej się świecy, błyszczał złoty pierścień. Tamara przez dłuższą chwilę nie spuszczała z niego wzroku, wreszcie przeniosła spojrzenie na Żegonia. Ten obserwował ją bez słowa, zanim spytał: — Poznajecie go? To wasz? -' -> cv> 192 oo . Już otworzyła usta, by udzielić spontanicznej odpowiedzi, ale snadź w porę dostrzegła nastawioną pułapkę, bo zacięła wargi, zmarszczyła brwi i spytała ze zdziwieniem w głosie: — Chodzi wam o ten pierścień? Jakże go mam poznać, kiedy nic o nim nie wiem i nigdy go nie widziałam! — Sądziłem, że to ten, o którym wspominał wasz krewny — wyjaśnił spokojnie Damian. — Nie wiem, skąd go macie, więc trudno mi sądzić, czy to ten, czy nie — rzuciła, patrząc mu uważnie w twarz. — Wszystko przemawia za tym, że to ten. Dlaczego tak sądzę, nie będę wyjaśniał. Ale mając taką pewność, chcę go wam przekazać, bo stanowi schedę po zmarłym. Weźcie go więc, proszę. — Dajecie mi go?! — Tamara nie próbowała nawet opanował' zdumienia. — Dajecie? — Powtórzyła, a jednocześnie gwałtownym ruchem wyciągnęła rękę i zacisnęła palce na pierścieniu. — To przecież naturalne. — Żegoń okazał lekkie zdziwienie. — Skoro mam przekonanie, że wam przynależy, wam go oddaję..., — Dzięki, mości Żegoń! — rzuciła gorąco Tamara. — Bo przecież to pamiątka po zmarłym i wartość ma znaczną! — Otóż to... — Żegoń jak gdyby zawahał się, po czym zaproponował: — Może jednak będzie lepiej, jeśli go pozostawicie u mnie na przechowaniu? Już raz kosztował ludzkie życie. Nie darowałbym sobie, gdyby i was spotkało coś złego! — Nie! — zaprotestowała gorąco, mimowolnym ruchem przyciskając do piersi dłoń obejmującą pierścień. — Nie boję się napaści, bo któż będzie wiedział, że go posiadam?! Przecież chyba nie powiecie o tym nikomu?! — Oczywiście, że nie powiem. A więc może istotnie moje obawy są niesłuszne. — Na pewno nie powiecie? — powtórzyła pytanie, spoglądając na młodego mężczyznę nieco zalotnie. — Na pewno nie powiem. — Zatem takoż i ja nie wspomnę nikomu, że otrzymałam ten pierścień od was. — Urwała na krótką chwilę, po czym dorzuciła: — Zaraz po przygodzie brata Eligiusza... Damian nie dał po sobie poznać zaskoczenia, jakie sprawiły te słowa. Nie spodziewał się tak bystrego skojarzenia faktów. Zdołał jednak przybrać zdziwiony wyraz twarzy i spytać z zaciekawieniem: — Jakaż to przygoda spotkała brata Eligiusza? Nic o tym nie tnówio=no... — Obrabowano go ostatniej nocy, ale zakazał o tym mówić. — Obrabowano? No proszę! Ciekaw jestem, skąd o tym wiecie 13 — Ostatni zwycięzca CV> 193 OO i dlaczego sądzicie, że miał ten pierścień... — roześmiał się beztrosko. — Bo wiozę go ze sobą z Lublina, a skąd go mam, nie należy do rzeczy! Wahałem się jeno, czy oddać go wam już teraz, a to z przyczyn, o których mówiłem! — Jestem wam, panie, z serca wdzięczna za tę decyzję! Może nadarzy się okazja, by pamiętać o waszej grzeczności... Zezwolicie, że teraz was pożegnam? I to z nadzieją, że oboje zapomnimy o tym pierścieniu... Po tej rozmowie - Żegoń był raczej pewny, że oboje niczego nie zapomną. Jednocześnie zrodziła się w nim wątpliwość, czy dobrze zrobił wręczając go Tamarze. Szezebrzeszyn. Łowicz, Warszawa Już w czasie obrad goląbskich malkontenci zaczęli gromadzić się w Łowiczu. Nie do Prus — jak sądzono — ale tam właśnie uciekali z gołą&skiego obozu, tam bowiem prymas Prażmowski — nieustanny krętacz^ polityczny — zbierał siły i przygotowywał się do obrony przed spodziewanym napadem. Wzmacniał więc mury zamku, ufortyfikowanego już zresztą przez jego przezornych poprzedników, zaciągał żołnierzy, zwoził z okolicznych wsi żywność i paszę, zabiegał o należyte zaopatrzenie zamkowej strzelby w proch i kule. Zepchnięci do postawy obronnej przez uchwały konfederacji, zmuszeni do sumitowania się, wyjaśniania, składania protestów, obradowali i naradzali się w Łowiczu w poczuciu doznanej klęski. Prymas drukował swój ,,Wywód niewinności", podskarbi Mor-sztyn pisał „punkta", inni grozili: „isz przyda do tey desperacyi, że powstaną przeciwko Rzeczpospolitej", lub' układali ulotki pod dramatycznymi tytułami jak: „Wolność Polski konająca". To były jednak tylko słowa. W działaniu zaś nie pozostawało nic innego jak wykorzystać nastroje wojska, jego rozdrażnienie z powodu zalegania z żołdem, przywiązanie do wodza i stworzyć siłę zdolną do zmierzenia się — jeśliby już miało do tego przyjść •— z oddziałami stojącymi przy królu. Te bowiem stanowiły najbardziej realną groźbę zawisłą nad ich głowami. Toteż już na początku listopada prymas w piśmie do Sobies-kiego podkreślał konieczność skonfederowania chorągwi stojących pod jego rozkazami, a przebywający przez cały czas przy hetmańskim boku francuski agent Beaumont po cichu, ale wytrwale podsycał w wojsku nastroje wrogie Michałowi i konfederacji. Pod koniec października hetman przesunął swoje chorągwie co 194 oo z Bolechowa w okolice Jaworowa, gdzie sam stanął kwaterą. Zamek bowiem, należycie obsadzony załogą, nie tylko obronił się przed tatarskim zalewem, ale jego komendant robił nawet zwycięskie wypady przeciw mniejszym zagonom, które próbowały napastować okoliczne wsie. Tutaj więc z początkiem listopada przybyło poselstwo konfederacji wysłane z Lublina. Hetman przyjął je przyjaźnie i gościł we dworze, a następnie wyznaczył dzień ua posłuchanie, o czym powiadomił chorągwie, polecając wysłać delegatów. Zebrało się więc koło rycerskie w piątek 18 listopada. Miejsce obrad znajdowało się w pobliżu dworu na łące, po drugiej stronie stawu. Postawiono tam namioty dla poselstwa i wojskowej starszyzny, ławy dla delegatów i płoty do wiązania koni. Wyznaczono czeladź dla ich nadzoru i karmienia. Dla panów delegatów dostarczono beczki z piwem, bo nie wiadomo było, jak długo trwać będzie koło. Znać było w tych przygotowaniach rękę dobrego gospodarza i wojskowy porządek. - Pierwszy wystąpił przewodzący poselstwu pan wojewoda inowrocławski Paweł Szczawiński, mąż tuszy i wzrostu średniego, 0 pełnej, czerwonej twarzy i sumiastym wąsie. Ubrany był w delię ¦sięgającą ziemi, podbitą futrem, z takimż obszernym kołnierzem, z długimi, wyrzucon-ymi na plecy rękawami. Spod jej skrajów wystawała głowica szabli, wysadzana drogimi kamieniami. Niską futrzaną czapkę zdobił pęk czaplich piór zamocowanych kosztowną agrafą. Pan wojewoda skłonił się lekko zebranemu rycerstwu, ale bez odkrycia głowy. Był bowiem urażony, gdyż mimo zawiadomienia nikt nie wyjechał, by witać poselstwo. Oparł dłoń na szabli i wygłosił dumne przemówienie, które tak zakończył: " — ...jak oto waćpanom pokrótce przedstawiłem, sprawy się mają. Niech nikt nie żywi w sercu takiej nadziei, że cośkolwiek zmieni w ustalonym rzeczy porządku; stan rycerski go bowiem ustanowił i trwa przy nim niezłomnie, jako i przy osobie naszego najjaśniejszego pana, który nie obcą, a naszą wolą wyniesion został na tron! A niecnych oponentów potrafimy pokarać i pognębić! Już od razu objawiły się nastroje koła, gdyż po tych słowach ozwały się pierwsze okrzyki: — Bacz, abyś sam nie oberwał! — Gadać ino umieją, ale bić pogan im nie ochota! Pan wojewoda zaciął na chwilę usta i zmarszczył brew, ale ?araz mówił dalej: — Ale jako promienie słońca ciepło i blask wokół sieją, tak 1 łaskę królewską przynoszę i wszelkie dobrodziejstwo z niej idące, tusząc, iż z należytą czcią ją przyjmiecie! Wierną służbą macie oo 195 odpłacić za darowanie win, a szczególnie jeśli ulegając złudnym obietnicom ktokolwiek przeciw majestatowi wystąpił! Tacy mają się opamiętać i ukorzyć, licząc na łaskawość i szlachetność naszego najjaśniejszego pana, którego imieniem i za umocowaniem naszej konfederacji tu jesteśmy... Chciał pan wojewoda rzecz swoją ciągnąć dalej, ale znów przerwały mu okrzyki. — My waszej łaski nie potrzebujem! A ów wasz majestat nie kto inny, tylko my przed pogany bronili! — Precz z takim posłowaniem! — Gdzie nasza kwarta?! Nie zważając na te krzyki i pomstowania, z kolejną przemową wystąpił pan oboźny koronny Samuel Leszczyński. Uciszyło się więc nieco, bo brać rycerska ciekawa była, co powie następny mówca. Ten jednak, zamiast uspokoić zebranych i uśmierzyć nastrój wrogości, zaczął krzyczeć: — Cóż to za wrzaski t'u słyszę?! Ze słowami pokoju i przebaczenia przybyliśmy, a wy w szable trzaskacie?! Tedy nie spodziewajcie się niczego, krom kary takiej, jaką wymierzono tym wichrzycielom i wrogom ojczyzny, którzy naszej szlacheckiej konfederacji uznać nie chcą! I pyskować nam nie ważcie się, bośmy posłowie Rzeczypospolitej i królewskiego Majestatu! Mówić dalej pan oboźny koronny już nie zdołał, bo krzyk taki się podniósł, że uwiązane w pobliżu konie ogarnięte strachem zaczęły targać się na wodzach. Deputaci zerwali się z miejsc, wołając jeden przez drugiego: — Karać to my będziemy! — Posieczem szablami wasze prawa i kaduki! — Porąbać ich jako Broniewskiego porąbali! — Nie Rzeczpospolitej to posłowie, jeno zwykłej hołoty! Precz z nimi! — Precz! Precz! Roznieść ich na szablach, panowie bracia! Tu i ówdzie zabłysły wyrwane z pochwy ostrza. W tym krytycznym momencie rozległ się raptem okrzyk, który wybił się ponad wołanie i opanował ogólną wrzawę: — Ciszej, panowie bracia! Ciszej, bo chcę mówić! Wszystkie głowy mimo woli obróciły się w stronę wołającego i na chwilę istotnie uciszyło się. Ów wykorzystał to i skoczywszy na ławę, ukazał zebranym swą rosłą postać. Był to towarzysz usar-ski, pan Gedeon Łysobok. — Zezwólcie, że posłom odpowiem! Do niczego nie dojdziem, jeśli każdy od siebie gardło będzie darł! Jeśli przyklaśniecie, będą wiedzieli, że od nas wszystkich rzecz trzymałem! oo 196 — Niech mówi! To towarzysz Łysobok, znamy go! — odezwały się liczne głosy. — Zezwólcie, niech gada! Uciszyło się, a pan Gedeon z kolei obrócił się do posłów: — Usłyszeliście już, waszmość panowie, nieco z tego, co od naszej rycerskiej braci i ja wam powiem! Otóż nie przyznajemy wam godności Rzeczypospolitej posłów, bo nie ona, tylko konfederacja was tu przysłała! Bo Rzeczpospolita na prawie stoi, a konfederacja je złamała! A jeśliście z tym niezgodni, niech zwłoki Broniewskiego to wam potwierdzą! Cóż warte są takie obrady, z których protesta szablą się ruguje?! Gdzież owa wolność szlachecka, której wy mienicie się obrońcami?! Znów zerwały się krzyki, tym razem aplauzu, pan Gedeon uciszył je skinieniem ręki i wołał dalej: — Przychodzicie tu, by nam winy darować? Czy te, żeśmy co trzeciego towarzysza utracili w obronie ojczyzny, kiedy wyście obracali jęzorami i niszczyli dobro własnej braci?! Przybywacie tu do nas, wielmożni panowie, i miast choć słowo podzięki nam rzec, karami straszycie i obiecujecie łaskę! Ale zanim nas sądzić będziecie, wprzódy żołd nam wypłaćcie, bo jeszcze tego roku ani grosza żeśmy nie powąchali! Wy zasię urzędy sobie przyznajecie, dobra prawych obrońców ojczyzny grabicie, hetmanom władzę odejmujecie, pokój na hańbę Rzeczypospolitej zawarliście z Turkiem, miast w pole na nich wyjść i pogromić, jak myśmy Tatara pogromili! Zaczerpnął w tym miejscu nieco tchu pan Gedeon, by rzecz ciągnąć dalej, ale już nie zdołał, bo jeden z posłów, a był nim pan kasztelan rogoziński Gembicki, snadź takoż uniesiony gniewem za rzucone w twarz zarzuty, prychnął pogardliwie i krzyknął: — Więcej żeście dziewek napsuli, niż tych Tatarów natłukli! Na to wyskoczył z ław młody chorąży husarski Gronowski i zamachnąwszy obuszkiem, trzasnął nim kasztelana w gębę. Buchnęła z niej krew, a pan Gembicki poleciał do tyłu. Porwali się z ław żołnierscy deputaci, już wszyscy z szablami w rękach. Cofnęli się przerażeni posłowie, bo dojrzeli śmierć w oczach rozwścieczonego rycerstwa. Pan hetman wraz ze swoim orszakiem siedział nieco z boku. Teraz zerwał się i skoczył przed posłów, unosząc w górę ramiona. — Stać! Stać, panowie bracia! Nie żołnierska to sprawa! My nie zbóje spod Gołębia! Ten okrzyk i postać samego hetmana wstrzymała rycerzy. Nazajutrz zaś skonfundowane i mocno markotne nieudaną misją poselstwo ruszyło w drogę powrotną, wioząc ze sobą sporządzone na piśmie żądania żołnierskiego koła. Zaraz po wyjeździe posłów ruszył hetman wojsko spod Jawo- cv> 197 cv> ro-wa wyznaczając punkt zborny pod Szczebrzeszynem, gdzie przebywał już ze swymi ludźmi oboźny zakładając obóz. Chorągwie nadciągnęły dwudziestego pierwszego i drugiego listopada, a już dwudziestego trzeciego zatoczono generalne koło w szczebrzeszyńskim kościele Ojców Franciszkanów. Tam zaś padła propozycja, by „w konfederację się sprzysiąc".. Hetman dążąc do założenia wojskowego związku jako przeciwwagi dla konfederacji gołąbskiej, pragnął wykorzystać rozdrażnienie żołnierzy niefortunnym wystąpieniem królewskich posłów. Zresztą były i inne przyczyny, które rokowały nadzieje na powodzenie takiego przedsięwzięcia. Żołnierz był pozbawiony żołdu, a zatem głodny i po odbytej kampanii licho odziany, słyszał o rozwydrzeniu szlachty i jej pustej gadaninie, odczuwał niewdzięczność tronu za poniesione trudy, a poza tym mając wielkiego wodza darzył go zaufaniem. Nastroje te podsycały jeszcze zabiegi francuskich agentów. Toteż Sobieski uznał, że chwila jest dla takiego kroku odpowiednia. Ocena ta okazała się słuszna, bo nie napotkała większych trudności. Jeszcze tego samego dnia składano przysięgi. Najpierw starszyzna, a to Andrzej Potocki wojewoda kijowski, Mikołaj Sie-niawski chorąży koronny, Mariusz Jaskulski kasztelan sanocki, kawaler maltański Hieronim Lubomirski i inni. Potem delegaci chorągwi przysięgali na rotę, czytaną przez wojskowego sędziego Kobyłeckiego. Obowiązywała ona stać wiernie przy wierze katolickiej — co było zwykłą formułą wszystkich związków — a potem przyrzekała takąż wierność królewskiemu majestatowi, prawom i swobodom ojczystym, hetmanowi, których powagę i znaczenie gołąbska konfederacja zniosła. Tę zaś uznano za bezprawną, bo ani Litwa, ani Prusy udziału w niej nie wzięły, a postanowienia jej prawu są przeciwne. Dalej rota żądała .iznania zasług wojsko--wych i traktowanie nowozaciężnych chorągwi za nieprzyjacielskie, jeśli nie poddadzą się pod hetmańskie buławy. Hetman Sobieski przysięgał już o świecach, przyrzekając: ,,a że wojsko przy honorze i powadze mojej stawać obligowało, więc i ja wzajemnie przy interesach wojska i każdego, który się przy mnie stawać obligował, statecznie strzec będę". Tylko cztery chorągwie odmówiły przysięgi, a to: trzy królewskie i czwarta usarska wojewody sieradzkiego Szczęsnego Potockiego. Te z obozu nieomal wygnano bez wyznaczenia konsystencji zimowych, toteż i one wkrótce nadesłały propozycję przystąpienia do ^związku. Potem zaś i niektóre chorągwie nowego zaciągu zapytywały o rozkazy hetmańskie. 26 listopada odwiedził obóz hetman polny, wojewoda bełzki ks. Dymitr Wiśniowiecki, sam skłaniając owe cztery chorągwie cv> 198 oo do powrotu, jako że nic zdrożnego w owym związku żołnierskim nie widział. Wkrótce potem hetman rozdzielił konsystencje lokując pułki po wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej dla okazania, że nie zamierza wojska skupić przy sobie. Żołnierza zaś teraz, po złożonej przysiędze, tym bardziej był pewny. „Punkta traktatu między Najjaśniejszym Michałem z Bożej łaski królem Polski a Najjaśniejszym i Najpotężniejszym sułtanem Mahometem, cesarzem tureckim, przez samych i wielmożnych Jehmć PP. komisarzy Franciszka Lubowieckiego wołyńskiego, Gabryela Sielnickiego czernihowskiego, kasztelanów z jednej, a naznaczonych przez Portę Ottomańską komisarzy z drugiej strony, zawartego w obo.zie cesarskim pod miastem Buczaczem, roku 1672 dnia 17 Października. 1) "Tatarzy, przedtem zamieszkali w Polsce, Semiaty, czyli Lipkowie zwani, a którzy już wyszedłszy z Polski,, poddali się panowaniu Najjaśniejszej Porty, żony"zaś tam zostawili, ci mogą udać się po żony, dzieci swoje i dobra ruchome, bez żadnej przeszkody. Inni zaś, którzy dotąd zostawali w państwie polskim, mają wol-. ność z żonami, dziećmi i dobrami ruchomemi wynieść się lub pozostać. 2) Co rok Najjaśniejszy król polski przez posłów swoich Najjaśniejszej Porcie - przesyłać będzie w upominku 22.000 czerw, zł., zaczynając — po skończeniu roku 1672 — od roku przyszłego tj. 1673 dnia 5 listopada, tj. dnia św. Dymitra, a dzień ten i nadal zawsze zachowany być ma, z tem dołożeniem: że sąsiadujących z Polską Turków, Tatarów, Kozaków i inne narody Porcie podległe, Najjaśniejszy cesarz powstrzyma od napadów, a jeżeli oni szkodę jaką Polsce wyrządzą, wtedy basza przełożony nad granicą Porty Ottomańskiej jako sędzia wyrzecze o uczynionych szkodach i nakaże wynagrodzenie. 3) Podole wedle dawnych granic zostawać ma pod zwierzchnictwem Porty Ottomańskiej, a jeżeli kłótnie jakie wynikną- 0 granice, wtedy za zgodą obu stron naznaczeni komisarze udadzą się do tych granic, o które spór się toczy, a według słuszności 1 przedstawienia starych ludzi, świadomych tego, sprawę rozstrzygną. 4) Załogi polskie, będące na Podolu, wyjdą ze swymi sługami i dobrami ruchomemi i własną bronią. Porta Ottomańską zaś zatrzyma dla siebie zamki i miasta, które wzięte zostały lub poddały się, wyjąwszy województwo ruskie. Na Podolu spisane zostaną wszystkie dochody. Po ukończeniu spisu wolno będzie szlachcie podolskiej, mającej tam swoje dobra, pozostać w swoich miastach 199 i wsiach. Podatki zaś, dziesięciny i inne przychody pobierane od swoich poddanych, obywatele według ustanowionego stosunku, komisarzom przez J. Cęs. Mć naznaczonym oddawać będą, im samym zaś dochodu pod dostatkiem zostawi się. Pomieniona szlachta i synowie ich wolnymi pozostaną, a nikt nie wyruguje ich z ich dóbr, chyba że dla słusznej przyczyny albo że się dopuścili przestępstwa jakiego. Od potomków ich i poddanych, jako też od innych na Podolu osiadłych chrześcijan, ani Najjaśniejszy cesarz, ani nikt inszy wybierać nie będzie dziesięcin. Każdemu wolne wykonywanie obrządków religijnych dozwolone i nietykalność kościołów zastrzeżona. Z Kamieńca i innych miejsc Podola w przeciągu dwóch miesięcy, licząc od dnia zawarcia traktatu, wolno każdemu będzie wynieść się, dokąd się spodoba, z żonami, dziećmi obojej płci i dobrami ruchomemi; bezpieczeństwo zapewni im Porta aż do granicy polskiej: poddani zaś zobowiązani są pozostać. 5) Ukraina wedle dawnych granic oddana będzie Kozakom, a jeżeli jaki spór o granice wszczął się, ma być uśmierzony w powyżej opisany sposób. Białocerkiew jednak i inne fortece należące do Ukrainy oddane zostaną i załoga kozacka z nich ma być wyprowadzona. Żołnierzom zaś z majątkiem i >vłasną bronią zastrzega się bezpieczną drogę aż do granicy polskiej, z tym dodatkiem, żeby z dział należących do zamku białocerkiewskiego więcej nad 15 sztuk ze sobą nie wywiedli, ani żadnego budynku nie niszczyli. Kozakom, którzy byli z Haneńką, dozwala się powrót, jeżeli zechcą, a nie stanie się im nic złego, dopóki spokojnie zachowywać się będą. Haneńko zaś po całej Ukrainie niechaj się nie pokaże. 6) Dawne i nowsze przymierza między Polską a Najjaśniejszą Porta zawarte święcie dochowają się w całości, wyjąwszy te punkty, które niniejszy traktat znosi". Treść tego traktatu, czytana na wielu sejmikach, stała się znana szlacheckiej społeczności. Niejeden zapoznawszy się z nią przygryzał wąsa i ponuro spoglądał na sąsiada, kiedy przychodziło do rozmowy o tym pokoju. Ich bowiem wybraniec i ich ulubieniec, o którego majestat tak zawzięcie walczyli, nie tylko odkroił wrogowi kawał Rzeczypospolitej, ale i stawał się jego lennikiem. Świadomość tego wywoływała w sercach i burzę gniewu, i osad niechęci, tym bardziej że właśnie potępiany i przeklinany Sobies-ki, właśnie malkontent, był jedynym, który podniósł oręż w obronie kraju. I nie tylko podniósł, ale pozbawiony wszelkiego wsparcia i pomocy — wroga pogromił. Wróg zatem był do pokonania, ale król jegomość, za którym tak gardłowali, wolał z nim paktować, nie wahając się zapłacić za swoje bezpieczeństwo taką cenę. Szlachta dała w Gołębiu i Lublinie upust złości, zawiści, ciągotom do narzekań, nakrzyczała się i wyszumiała, ale po upływie 200 czasu zaczęła na sprawy spoglądać z większą rozwagą. Działo się to nie bez wpływu duchowieństwa, kler bowiem, widząc zagrożenie swego prymasa, potępiał konfederację, która pozbawiała go godności i to bez sądu i oglądania się na papieża. Z perspektywy czasu zaczęto dostrzegać to, czego będąc w tłumie, we wzajemnym podjudzaniu się i zaślepieniu gorączką dyskusji, nie widziano. Pustoty i rozwlekłości gadaniny, atmosfery gwałtów i rozbojów towarzyszących szczytnym i górnolotnym postulatom. Jak i poniewierania prawa, którego chciano przecież bronić. To powodowało uspokojenie i rodzenie się refleksji wśród szlacheckiego społeczeństwa, bardziej wnikliwej i trzeźwej oceny sytuacji. A była ona niedobra, bo nadal, mimo buczackiego pokoju, wisiała nad krajem groźba wojny z Turcją. Z początkiem grudnia hetman wyjechał do Lublina, potem przez Zwoleń i Rawę — gdzie doszło do potyczek i rozbicia nowo-zaciężnych chorągwi — ruszył do Łowicza. Ciągnął z wolna, bo prowadził ze sobą tabor wozów i to ciężko ładownych. Straż przy nich trzymały chorągwie dragońskie, formacje, które hetman pod względem przydatności bojowej na równi stawiał z husarzami. Tych też prowadził ze sobą spory poczet, ale już tylko dla osobistej ochrony, a to z powodu możliwości napadów: ze strony wojsk królewskich, kozaków Haneńki, któregoś z wrogich hetmanowi magnatów lub nawet i Ziwykłych rabusiów, którzy potrafili skupiać się w znaczne siły. Jednak tylko w Zwoleniu i Rawie przyszło dobyć szabel, a i to dla obrony honoru hetmańskiego żołnierza, ¦ któremu jakieś nowozaciężne szaraczki nie chciały ustąpić kwatery. A szabel dobyto tym chętniej, że były to chorągwie podległe w myśl uchwały konfederacji gołąbskiej panu Czarnieckiemu. Nie szkodziło więc dać nauczkę, by zbyt gorącego akcesu do tych zaciągów panowie szlachta nie zgłaszali. Zamek łowicki otoczony fosą i dobrymi murami robił wrażenie mocno obronne. Nadciągającego hetmana powitał orszak co znaczniejszych wielmożów z wojewodami: Krzysztofem Opaliń-skim, Samuelem Prażmowskim, Andrzejem Potockim, kasztelanami Grzymułtowskim i Jaskulskim na czele. W orszaku tym byli i wojskowi, a to pułkownik Dbnhoff, dowódca piechoty Żółtowski i rotmistrz Matczyński, wierny druh Sobieskiego. Po gorącym powitaniu wiedli gościa na zamek. Po drodze zaś, miJając zwodzony most i bramę, wprawne oko hetmańskie zaraz dostrzegło należyty stan murów i gęstość armatnich luf wyziera- cv> 201 jących spoza blanków. Sporo też było obsługi, która teraz ciekawie przyglądała się wjazdowi orszaku. Jego eminencja prymas, arcybisltup gnieźnieński Mikołaj Prażrnowski herbu Belina, przywitał hetmana w pałacowych progach. Był to człowiek niedużego wzrostu, ale o ruchach i gestach władczych, okrągłej twarzy, pełnych wargach, niezbyt obfitym wąsie i małej bródce, ciemnej, jak i rozczesane pośrodku głowy włosy, opadające falami aż na ramiona. Przykrywała je okrągła czapeczka, a na złotym sznurze zwisał na piersi krzyż wysadzany rubinami. Ciemne oko, bo drugie było -pod opaską, zwykle spoglądające bystro, a nawet przebiegle, teraz miało spojrzenie przy-gaszone, rysy twarzy były ściągnięte. Uporczywa bowiem choroba, pozbawiała prymasa zwykłej energii i ruchliwości. Z tego powodu po krótkiej, powitalnej rozmowie przeprosił swego gościa, któremu wskazano przygotowane już dla niego komnaty. Pierwsza narada z całego ciągu rozmów, które po niej nastąpiły, miała się odbyć już następnego dnia, w godzinach popołudniowych. Przedtem hetman pragnął bowiem odbyć rozmowę i z jego eminencją prymasem, i paru innymi, co znaczniejszymi osobistościami swego obozu. Nazajutrz po obiedzie — nie opuszczając sali Stołowej — rozpoczęli debatę. Służba rozstawiła konwie z winem i miodem, a potem wycofała się. Przy drzwiach objęli straż wybrani do tego celu,, najbardziej godni zaufania młodzi braciszkowie, którzy mieli nie dopuszczać nikogo nawet w pobliże sałi obrad. Za stołem zasiedli: prymas Prażmowski, hetman wielki koronny Sobieski, podskarbi Morsztyn, pułkownik Władysław Don-hoff, wojewodowie: kijowski Andrzej Potocki, płocki Samuel Prażmowski brat prymasa, kaliski Opaliński, kasztelan poznański Krzysztof Grzymułtowski, sanocki Mariusz Jaskulski, stolnik lwowski Aleksander Chodorowski, pisarz ziemi lwowskiej Michał Rzewuski, starosta płoskirowski Marcin Zamoyski, stolnik koronny Jan Wielopoiski, starosta radomski Kochanowski i jeszcze kilku innych. Prymas uciszył skinienim ręki gwar rozmów, a kiedy zapadło milczenie i wszystkie głowy obróciły się ku niemu, chrząknął lekko i zaczął mówić: — W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, który niech nas oświeci w naszych rozważaniach i poprowadzi drogą prawdy i sprawiedliwości, a dla dobra naszej ojczyzny! Ciężka bowiem spotkała ją dola, gdyż okrucieństwo i bezprawie zapanowało nad prawem, zaślepienie i nienawiść nad rozsądkiem, chciwość i żądza władzy nad tym, co słuszne i sprawiedliwe! Wiecie, panowie bracia, jakie jest nasze położenie, przed jaką oo 202 samowolą, lekceważeniem wszelkiego prawa i świeckiego, i kościelnego przyszło nam stanąć, z jakim pogwałceniem naszych zwyczajów i porządków mamy do czynienia! Toć i przed mordem nie zadrżały sprawcom ręce, nie wstrzymało ciosu sumienie! Zaiste, przed niczym nie cofają się ci ludzie, co mianują siebie obrońcami majestatu! Nie ma takiej niecnoty, takiej podłości, której by nie popełnili! Ale na listę złoczyńców nas wyciągają, nas, cośmy troską o nasz kraj żyli, a najlepszym przykładem niech będzie osoba jaśnie oświeconego hetmana i marszałka wielkiego koronnego, pana Sobieskiego! Jego, co w żołnierskim trudzie dokonał czynów, 0 których potomni z wdzięcznością i dumą mówić będą, takoż za ojczyzny wroga uznali! I (jam znalazł się w tym szeregu. Pod sąd chcą mnie wzywać, majątku i urzędów pozbawiać, mnie, pierwszą osobę duchowną Rzeczypospolitej, namiestnika papieskiego i jego tu zastępcę! Jest to pogwałcenie nie tylko naszych praw, ale i ciężka obraza dla osoby naszego największego duszpasterza, bożego następc 1 namiestnika! Prażmowski przerwał na chwilę i przesunął spojrzeniem po twarzach zebranych, którzy słuchali go z uwagą, po czym ciągnął dalej: — Nie będę powtarzał wszystkich oszczerstw i kalumnii, jakich mi nie oszczędzono. Czytaliście, panowie bracia, mój „Wywód niewinności", corń go tu kazał drukować, dla wykazania naszej społeczności kłamstw i pot warzy, którymi niby błotem mnie obrzucono! Jego świętobliwość papież Klemens X zapraszał mnie do, Rzymu, abym tam przeczekał ten nieprzychylny czas, alem tego zaproszenia nie przyjął. Za ucieczkę bowiem z pola bitwy bym to sobie poczytywał! Razem będziemy walczyć, panowie bracia, razem dochodzić dawnych praw i triumfu sprawiedliwości! Szmer uznania rozlegał się w sali, a prymas tak kończył swoje zagajenie: — Przyszedł czas, aby rozważyć, jak tę walkę dalej prowadzić po owej niecnej konfederacji gołąbskiej, którą przeciw nam zawiązali. Siły nasze powinniśmy obliczyć, środki ustalić, sposoby obmyślić, aby z tego, nie. przeczę, że trudnego dla nas położenia wyjść nie tylko z honorem i obronną ręką, ale i pognębić i przywieść do opamiętania naszych przeciwników. Po zakończeniu przemówienia prymas upił łyk wina — z polecenia lekarza zmieszanego z wodą — a obecni obrócili spojrzenia na hetmana wielkiego czekając, że on z kolei zabierze głos. Pan Sobieski istotnie przesunął palcami po wąsach i podjął: — Wierny wizerunek naszych przeciwników namalował nam jego eminencja. W istocie, w zaślepieniu nienawiści i głupocie 203 CN złamano prawa Rzeczypospolitej, prawa kościelne, nasze starodawne przez przodków ustanowione obyczaje. I nie dla dobra ojczyzny naszej, lecz z pożądliwości zaszczytów i dostatków, które nam chcą odebrać. Ale zawiść ludzka cieszyć się cudzym nie powinna i tuszę, że nie będzie. Nie należy jednak działać w zaślepieniu i żądzy pomsty, choćby nie wiem jak słuszna była, bowiem o zbyt poważnych sprawach mamy radzić, by czymkolwiek innym podniecać się, jak rozumem i dobrem ojczyzny. Jak waszmościowie wiecie, w odpowiedzi na konfederację szlachecką założyliśmy w Szczebrzeszynie konfederację wojskową. Dziwnym niektórym z was wydać się może, że deklaruje ona wierność tronowi, ale inaczej buntownikami by nas okrzyczano. Wierności tronowi żołnierz musi dochować, bo to jego drugi, po wierności ojczyźnie, obowiązek. Kto zaś na tronie zasiada, nie żołnierska to sprawa — dziś siedzi ten, jutro, da łaskawy Bóg, zasiądzie inny, jeśli taka będzie wola narodu! Słowa te wywołały gromkie okrzyki uznania i wesołości, które Sobieski uciszył wyczekującym milczeniem, po czym ciągnął dalej: — Jego królewska mość ogłosił, że owo naruszenie prawa i obyczajów to jeno na ten raz, że wiernie stoi i stać zamierza przy naszej wolności. Ale głupie to słowa i warte by śmiechu, gdyby nie ^hytrość, którą kryją. Bo gdy raz jeno lisa wpuścimy do kurnika, co noc już kury będzie nam wynosił! Na tym jednak rzecz się nie kończy, gdyż nie tylko chytrością nasze prawa chcą nam wyrwać. Nie dość im szabel pospolitaków, kozaków Haneńki i tych wojsk, co król dzierży przy sobie, dla swego, nie kraju bezpieczeństwa! Mam w ręku dowody, że chcą wojska cesarza Leopolda przyzwać na pomoc! Iście ślepi to ludzie, jeśli nie widzą, czym, jak nie naszą szlachecką wolnością, za takową pomoc musieliby zapłacić! Bo obcy, swoje wojsko wprowadzając do naszego kraju, swoje ustanowi dla niego prawa! Szmer przeszedł po sali, ale dalsze słowa hetmana stłumiły go zaraz, bo uniósł głos: — Nie chcę przelewu bratniej krwi, nie czas na waśnie, ale do takiej zdrady ojczyzny nie dopuszczę, pókim żyw! I żądać będę, aby dawne urzędy i prawa były przywrócone, wszelkie zarzuty udowodnione i albo winny, albo oszczerca ukarany! Żądam po trzecie, aby bez żadnej zwłoki przystąpiono do obmyślania obrony Rzeczypospolitej! Jeśli te warunki będą spełnione, do zgody gotowym rękę wyciągnąć! Znów zabrzmiały głosy aprobaty i uznania. Odezwał się mąż ubrany zagraniczną modą, w obfitej peruce na głowie, o pociągłej twarzy i foremnym, lekko garbatym nosie. Był to pan Morsztyn, podskarbi koronny. 204 . — W istocie nie szanuje król jegomość prawa, a chociażby i w tym, że skarbiec koronny w Krakowie chciał zagarnąć, poza plecami ustanowionych dla jego pieczy siedmiu senatorów, co siedem do niego mają kluczy. I byłoby mu to się powiodło, gdyby nie jaśnie oświecony pan hetman, który na czas powiadomiony nie dopuścił do takowej niecnoty! To jedno dla wskazania przykładu łamania praw wspomniałem. Chcę bowiem spytać wielmożnego hetmana, jak orenia siły nasze i konfederackie? Po której stronie i jaką widzi przewagę? Hetman zmarszczył czoło, zastanawiając się chwilę nad odpowiedzią, bo łatwa nie była. Zdawał sobie sprawę z przewagi sił, którymi dysponował tron, i znał sytuację, w jakiej'również i z tego powodu znalazło się jego stronnictwo. Ale takie wyznanie niogło spowodować upadek ducha u niejednego z obecnych, a rozpowszechnione ściszyć i te głosy, które w kraju opowiadały się za malkontentami. Z drugiej strony zupełne zatajenie przed zebranymi prawdy też byłoby błędem, bo wówczas, przekonani o własnej przewadze, naraziliby na niebezpieczeństwo siebie i wspólne dążenie. ' :Jj Odezwał się więc, ważąc słowa i unikając wszelkich porównań liczbowych: / — Ma swoje siły król, mamy i my. Są chorągwie litewskie, które Pac trzyma w Kobryniu, i własne, królewskie. Prócz tego są kozacy Haneńki, no i pospolite ruszenie. Nie taję, że to stanowiłoby siłę przeważającą, gdyby mieli odwagę walczyć. My może i nie mamy tak wiele na szable licząc, ale z naszym żołnierzem ani królewscy, ani Pacowi równać się nie mogą, bo o kozakach nawet mówić nie warto. Dobrzy oni do zwiadów, zasadzek i pościgów, ale naszym strzymać .w polu nie są zdolni. Brak im też wodza, który by te siły sprawnie wykorzystał. Bo ani ów wielce okrzyczany szlachecki marszałek, ani pan Pac nie groźni to dla nas dowódcy. Tak to przewagę liczebną może ma konfederacja, ale i my trzymamy tuzy w rękach. — A ten ciemięga — zawołał z zaciętością kasztelan poznański pan Grzymułtowski — nic innego jak tylko gadać potrafi! Niechże przegada ten sposobny dla siebie czas, kiedy to szlachta jeszcze nie ostygła i do rozumu nie doszła! Wierzę jednak, że do opamiętania przyjdzie, jeśli nie sama, to słudzy Boży pomogą, bo wierni jego eminencji na konfederację pomstują! — Król gada — wtrącił wojewoda kijowski pan Potocki — ale czy i my tylko przy gadaniu ostaniem? Proszę waszmościów, abyście radzili nad działaniem, obmyślali, co nam dalej czynić należy?! Widzę bowiem naszą słabość nie w tym, że wojska mamy mr>iej, ale w tym, że po śmierci księcia de Longueville'a i Jana 205 Kazimierza brak nam osoby, którą chcielibyśmy na tronie widzieć! A bez tego nasze poczynania niewarte funta kłaków! — Trzeba by pisać do Pomponne'a. Niech da propozycję — wtrącił pan podskarbi Morsztyn. — Myślę, że nie do ministra, lecz do samego króla pisać należy! I upraszam was, hetmanie, nie omieszkajcie tego uczynić! — wykrzyknął pan kasztelem Opaliński. — Wotuję też, aby' dać mu termin, niech za nos nas nie wodzi. — Jużem pisał — oświadczył hetman. — Do końca roku czekam na odpowiedź. — To jeszcze trzy niedziele! — odezwał się wojewoda płocki pan Samuel Prażmowski. — A jeśli owa nie nadejdzie? — Tedy usłucham pana kasztelana i wezwę króla Ludwika do. wyznaczenia kandydata, dając krótki czas na odpowiedź! Powiedzmy ze sześć niedziel... — Co tam sześć! Cztery wystarczy! *— odezwały si.ę głosy. — Zbyt to krótki termin. Ostańmy przy pięciu. I takie pismo wyślę ostatniego dnia tego miesiąca, jeśli wcześniej żadne wieści z Francji nie przyjdą. — To sprawy polityczne — zabrał głos milczący dotąd pułkownik Donhoff. — Jam jednak nie polityk, jeno człek wojskowego rzemiosła. Pisaninę, panowie bracia, wieść należy, ale niech ona nie zastąpi innych sposobów. Nie wiem, czy dobrze jaśnie wielmożny pan hetman zrobił, że chorągwie swoje za wskazaniem Czar-nieckiego po kraju rozrzucił. Ale te chorągwie i owe znaczne regimenty piechoty, które za Wisłę takoż wysłano, wezwałbym bliżej Łowicza i jeśli konfederaci jeno gadają, my nie idźmy ich śladem! Uderzyć należy; raz, drugi, trzepnąć królewskich po tyłkach, a zaraz wszystko się zmieni! Bo co tu skrywać, waszmość panowie, przyjechaliście tu, boście w strachu! Ale nie tędy droga do uzyskania przewagi! Jeśli ruszymy, Litwini widząc, co się dzieje — a tym bardziej Haneńko — skóry nie nastawią! Toć wiemy, co warci! Wszyscy obrócili twarze ku hetmanowi, ciekawi, co powie na to wezwanie. Pan Sobieski uśmiechnął się, uniósł kielich z winem i upiwszy nieco, rzucił: — Miłe to dla żołnierskiego ucha słowa, mości pułkowniku, ale należy być takoż i statystą. Do czego bowiem wzywacie, jak nie do domowej wojny, do przelewania bratniej krwi? Ostatnia to rzecz, na jaką bym się godził. Dość nam było pana Lubomir-skiego, nie chcę iść jego śladami! Niegodna to walka, teraz zaś byłaby wręcz zgubna, dla kraju, bo wciąż pamiętać musimy o wrogu, który jako zwierz dziki przywarował, ale do skoku się czai. cv 206 Dlatego musimy dążyć do pojednania. Oto moje mniemanie i bez ważnych przyczyn takowego nie zmienię. Nap tym oświadczeniu obrady tego dnia się skończyły. Trwały nadal, ale tylko sporadycznie, w miarę napływania wiadomości od dworu i już bez pana Sobieskiego, który udał się do Gniewa, by Święta spędzić z przebywającą tam ma'żonką. Korespondencja nie ustawała, natomiast resztę wolnego czasu spędzali panowie malkontenci na spijaniu prymasowskiego wina i na grze w karty. Obie strony przyjęły propozycję wyczekującą. Malkontenci wyglądali odpowiedzi z Francji, dwór zaś uchwalanie dalszych kroków wolał pozostawić radzie, mającej z początkiem stycznia zebrać się w Warszawie. Pan hetman jechał z Łowicza do swego gniewkowskiego starostwa na Gostynin, Włocławek, a potem przez Lipno i Golub do Grudziądza. Tu powiadomiona gońcem spotkała go ukochana małżonka. Ostatni odcinek drogi do Gniewu odbyli już razem z wielkim ukontentowaniem hetmana i stanęli na zamku,- gdzie zatrzymała się Maria Kazimiera na czas tureckiego najazdu. Pan hetman, siedząc z żoną w karecie, co i raz zaglądał jej w oczy i ręce całował, okazując tym dobitnie swoje do niej uczucia, w których kto wie, czy pożądanie nie było silniejsze - od sentymentu. Dziwić się jednak takiemu stanowi rzeczy nie należy, bo pan Jan krwi był gorącej, no i głodny miłości, jako że ostatnimi czasy poważnymi sprawami zajęty, na szukanie doraźnych miłostek nie miał głowy. Była też i ta przyczyna owych karesów i umizgań, że powaby pani Marii jak zawsze wzniecały ognie •w małżonku. Włosy bowiem miała czarne, z natury wijące się w loki, twarzyczkę o rysach regularnych, wielkie, ciemne oczy pełne iskier i błysków, nosek prosty i kuszące zmysłowym urokiem usta, które wzbudzały chęć zaznania ich smaku. Kiedy zaś ukazywała się w czasie przyjęć z na wpół odsłoniętą piersią i odkrytymi ramionami, w niejednym męskim spojrzeniu pojawiały się nie tylko podziw, ale i pragnienie zakosztowania uścisku tych ramion. Gdyż, pani Maria była nie tylko piękna, ale miała w sobie ów wywołujący żądzę powab, jakim natura obdarzyła niektóre tylko kobiety. Zjechali do Gniewu już późnym wieczorem,, bo choć kawalkada hetmańskiego dworu wyruszyła z Grudziądza wcześnie rano, to jednak było do pokonania blisko siedem mil, przybyli więc mocno zdrożeni. Mimo to, siadłszy wkrótce do wieczerzy, pan hetman nie zdradzał zmęczenia. Nie krył też wcale niecierpliwości w oczekiwaniu na m 1 P°rę, kiedy wreszcie znajdzie się z ukochaną w odosobnieniu nskiej sypialni. Czas, nieubłagany w swej surowości, bywa cv> 207 cv> jednak również i łaskawy. Nadeszła więc i ta chwila, że wreszcie znalazł się w łożu. Po zdmuchnięciu świec komnatę wypełniła ciemność, a wkrótce w jej czerni rozległ się przytłumiony szept: — Mon cher... mon cher... Serce pana Jana wypełniło szczęście posiadania, a potem błogość nasycenia. Była godzina chyba dziesiąta rano, kiedy pani Maria obudziła się i stwierdziła, że w łożu jest sama. Nie była jednak tym zaskoczona, bo wiedziała, że małżonek zwykł wstawać wcześnie, wdrożony do tego wojskowym trybem życia. Wyciągnęła ramię i ujęła za srebrny dzwoneczek znajdujący się na stoliku, obok posłania. Do komnaty zaraz weszła pani Dyvie-re, francuska, zaufana dworka, a nawet przyjaciółka pani mar-szałkowej. Znając jej zwyczaje, niosła szklankę ciepłego mleka z miodem i szczyptą szafranu. Postawiła tacę na stoliku i czeka-la w milczeniu, aż pani wypije mleko, po czym odebrała pustą szklankę i rzuciła z lekkim uśmiechem: — No jak? Bardzo cię wymęczył? — Och, moja droga... — pani Maria rozprężyła ramiona, potem ziewnęła, przysłaniając dyskretnie paluszkami usta. — Istotnie, zmordował mnie niesłychanie... — Wygłodzony musiał być mocno. No cóż, obowiązki małżeńskie, mimo wszystko, spełniać należy... — Otóż to... — mruknęła pani marszałkowa, po czym dorzuciła: — Nie odsłaniaj okien, chcę jeszcze pospać. Obróciła się na bok i przykryła kołdrą, tak że na bieli poduszki widać było tylko czarne pasma jej włosów. Wa południowy posiłek jej królewska mość zatrzymała się w Sobolewie. Właściciel dworu, zamiatając ziemię rysim kołpakiem, prosił miłościwą panią i co znaczniejszych dygnitarzy w swoje progi. Reszta orszaku rozlokowała się w miasteczku, korzystając z zabranej żywności, jako że miejscowa karczma nie była zdolna de obsługi tak licznego grona osób. Justyna wraz z Tamarą pozostały w karecie i również sięgnęły do własnego koszyczka z jedzeniem. Po posiłku Tamara gdzieś odeszła, Justynę zaś ogarnęła senność, więc korzystając z chwili samotności oparła głowę o poduszki i zaczęła już drzemać, kiedy gdzieś zza pudła pojazdu doszły ją odgłosy rozmowy. Początkowo nie zwracała na nie uwagi, ale rzucone w pewnej chwili nazwisko hetmana obudziło jej czujność. Mówił właśnie jakiś męski, ale piskliwy głos: oo 208 »"V3 — Jak przyjdzie do sprawy, pan Sobieski zazna nie lada uciechy. Wróble będzie mógł straszyć, a nie murów bronić! — W jaki sposób chcecie to zrobić? — W Toruniu podstawimy takie same komiegi, jeno ich towar mało co będzie wart! Dobry ładunek pozostanie w porcie, lichy pojedzie w dalszą drogę! — A szyper? A załoga? Przecież nie dopuszczą do takiej za miany?! Piskliwy głos roześmiał się. — To już załatwione! Zażądali ¦ sporo, ale przystaliśmy, bo było warto. A zamiany dostrzec nie sposób, dopóki nie przyjdzie do próby, bo i beczki, i ich znakowania są takie same! — Kiedy mamy jechać? — Jutro, bo komiegi mają być wkrótce w Toruniu... Głosy zaczęły się oddalać, a Jutę chęć do snu odeszła już zupełnie. Wychyliła się nieznacznie z karety, by zobaczyć, kim są rozmawiający. Zdołała jednak dostrzec tylko dwie męskie postacie oddalające się z wolna i nadal zajęte gadaniem. Odchyliła się więc na oparcie i zaczęła zastanawiać nad treścią usłyszanych słów. O czym mówiono, w żaden sposób nie mogła dojść. Było jednak pewne, że działali na szkodę hetmana, trzeba więc powtórzyć wszystko Damianowi. On na pewno będzie wiedział, o co rzecz idzie i co robić dalej. Porozumieć się z ukochanym mogła dopiero w czasie nocnego postoju. Damian wysłuchał uważnie jej relacji, a nawet kazał ją sobie powtórzyć słowo po słowie, dokładnie tak, jak to mówili owi mężczyźni. Potem zaś prosił, by nazajutrz, ale dopiero w drodze, zawiadomiła kogoś z kancelarii kanclerza, że koń mu okulał, więc musiał pozostać. Dołączy zatem do dworu już w Warszawie. Wiadomość była ważna, bo nawiązywała do pewnego ustępu jednego z listów odebranych bratu Eligiuszowi — tego właśnie, który zatrzymał przy sobie. Zanim więc udał się na kwaterę, znalazł spokojny kąt w stajni. Tam w nikłym świetle latarni wyjął list, przysunął się z nim do światła i jeszcze raz go czytał, by sprawdzić nową informację, której treść wyjaśniła sens rozmowy usłyszanej przez Jutę. List brzmiał następująco: ¦ „Pisma tego nie szyfruję, bo osoba, która go bierze, napawa ufnością bezpiecznego doręczenia. Zresztą dać go muszę zaraz, a szyfranta nie mam pod ręką. Chcąc go tedy wysłać przez tak dobrą okazję, własną kreślę ręką..." Istotnie, litery wskazywały na pośpiech, z jakim je stawiano. t° kllku następnych zdaniach o mało interesującej" treści, bo do- yczących jakichś personalnych'niesnasek na wiedeńskim dworze, Ostatni zwyci ęzca OO 209 CV następowały jednak ciekawsze informacje. One to właśnie skłoniły Żegonia do zatrzymania tego listu. Pisał bowiem nieznany nadawca: „...Co do pierścienia, od siebie udzielam pochwały, chociaż Jego Ekscelencja Pan Minister wyraził mniemanie, że długo z niego korzystać się nie da, bo Stambuł powiadomiony o stracie albo go zmieni, albo znajdzie inny sposób na oznakowanie wiarygodności otrzymywanych informacji. Ja jednak uważam za możliwe, że nasi wrogowie najpierw pokuszą się o odzyskanie straty, zanim powiadomią sułtańską kancelarię. Bać się bowiem będą niełaski, w jaką by popadli przyznając, że dali sobie odebrać tak ważny znak. Tak jednak czy inaczej sprawy się potoczą, na razie możecie z niego korzystać, co winno przysporzyć niewiernym sporo zamieszania, dopóki nie rozeznają się w sprawie. Pilnujcie go zatem bacznie, by wam z kolei go nie odebrano. Co zaś do osoby owego Hagana, wydaje się, że jego gotowość do usług nie jest równomierna z korzyściami, jakich żąda: Miałbyż z dobrego serca być nam pomocny? Toteż napawa on nieufnością do swojej osoby, swoich intencji i zamiarów. I kto Wie, czy właśnie nie dla niego był przeznaczony ów pierścień, który udało się waszym ludziom przechwycić po drodze?" Z. kolei Damian doszedł do ustępu, który zdawał się wyjaśniać sens usłyszanej rozmowy: „Nie wiem, czy jest wam wiadomo — o czym doniesiono mi z Gdańska — że pewien wysokiej rangi dostojnik kościelny zakupił tam dwie komiegi prochów dla Łowicza, które mają mu spławić do Płocka? Sprawę tę polecam Waszej uwadze, a jeśli będzie możliwe, to i opiece". List kończyło błogosławieństwo, co wskazywało na 'kapłańską godność piszącego. Natomiast sam podpis niczego nie mówił, bo ograniczał się jedynie do imienia „Wasz Paweł". Był jednak u dołu i dopisek, może ciekawszy niż cały list. Widać piszący w ostatniej chwili zdecydował się na przesłanie tej wiadomości: „Jego Ekscelencja uznał za konieczną zmianę dotychczasowego szyfru. Z końcem tego roku specjalnym kurierem otrzymacie oprawną w fioletowy safian książeczkę, a w niej znajdziecie i pouczenie, jak posługiwać się jej treścią. Polecam Was opiece Opatrzności — P". Żegoń skończył czytać, ale stał jeszcze chwilę zadumany. A więc podsłuchana przez Jutę rozmowa dotyczyła prochów dla prymasa. Istotnie trudno byłoby zbadać ich wartość bez dokonania próby. Ale komu przyszłoby do głowy to uczynić? Skład prochu bywał różny — silniejszy lub słabszy w użyciu, w zależ- 210 ności od kalibru działa i potrzeby. Był i taki, który dawał dużo huku i' płomienia, ale mocy nie miał żadnej. Tego używano do wiwatów i sporządzania rakiet. Żegoń poszedł szukać Pigwy. Chłopak spał już, więc go obudził, odciągnął na stronę i polecił dać koniom jeszcze ze dwie godziny na odpoczynek, po czym siodłać je cichcem i wyprowadzić na tyły stajni. — Jedziemy, wasza miłość? Nocą? — zdziwił się zaspany pachołek. — Nie poczekamy do świtu? — O świcie ruch się już zacznie. Nie oponuj, gamoniu, i rób, co ci przykazuję. Mamy szmat drogi przed sobą! — Dokąd jedziemy? — Do Łowicza. Musimy wyjechać tak, by nas nie dostrzeżono. Istotnie po dwóch godzinach wymknęli się na gościniec wiodący do Czerska. Były jednak oczy, które widziały ów wyjazd, o czym Damian wówczas nie mógł jeszcze wiedzieć. W Łowiczu znaleźli się późnym wieczorem. Kiedy jednak Żegoń głosił przyjazd jako kurier specjalny, mimo późnej pory zosta! wezwany przed oblicze głównego sekretarza jego eminencji. Temu z kolei powiedział, że przybywa z polecenia ojca Brunetti i pragnie swoje posłanie przedstawić jego świętobliwości pryma- sowi. Toteż ledwie co zdołał zmyć z siebie kurz gościńców i jako tako ogarnąć się, a już pukał do jego drzwi zakonny braciszek z wieścią, że prymas zgodził się go przyjąć i to zaraz. Ruszyli i więc przez liczne sale i. korytarze, bo pałac biskupi w Łowiczu był rezydencją obszerną. • Wreszcie, kiedy dotarli na prymasowskie pokoje, braciszek przekazał przybysza innemu zakonnikowi, który doprowadził go pod drzwi komnaty strzeżone przez uzbrojonych strażników. Otulony w czarną opończę siedział przed sutym ogniem kominka jego eminencja prymas Prażmowski. W głębi komnaty, w zalegającym ją półmroku, Żegoń dostrzegł i inną jakąś postać w duchownej szacie, stojącą nie-ruchomo przy jednym z okien. Złożył głęboki ukłon i czekał na odezwanie się dostojnika. Został obrzucony szybkim, lustrującym spojrzeniem. Po chwili prymas skinął niecierpliwie ręką i rzucił krótko: — Z czym przybywasz? Masz pismo od wielebnego opata? Żadnego pisma nie mam, bo nie od opata przybywam — oświadczył Damian spokojnie. — Co?! — żachnął się prymas, aż przechylając w fotelu. — Śmiałeś posłużyć się kłamstwem?! Ktoś zacz jest?! Wspomniałem o opacie, który przyjaźnią mnie darzy, by 211 uniknąć zapytań, jako i w obawie, że* nie zostanę dopuszczony przed oblicze waszej eminencji. Po tym wstępie Żegoń podał, kim jest i z czym przybył. j- Prymas nie przerywał mu ani słowem, a kiedy Damian skończył, obrócił się za siebie i rzucił w mrok komnaty: — Co o tym sądzisz, wielebny kanoniku? — Nasz młody przyjaciel zda się szczerze mówić i z wiarą we własne słowa. Ale dla nas sprawa to niezrozumiała i zgoła dziwna... . . — Właśnie! Jeśli prawdę mówi, piętnaście mil drogi przebył bez żadnej potrzeby! Sądzę jednak, że przecież łże nam w oczy, jakby pacierz klepał! — Mocne to słowa, wasza eminencjo, i nie takich za swój trud oczekiwałem! — obruszył się Damian. — Może raczycie mnie objaśnić, dlaczego pomawiacie mnie o łgarstwo? — Hm... — Prymas zapatrzył się w ogień, nie udzielając odpowiedzi. Zaległe milczenie przerwał głos z głębi sali. — Pozwólcie, wasza światłość, że ja mu wyjaśnię. Otóż to, co mówisz, tylko w części jest prawdą, choć nie wiemy, skąd i tę część znasz, bo w tajemnicy ów zakup trzymaliśmy. Ale owa zamiana żadną miarą nie mogłaby się odbyć, bo prócz załogi szypra płynie na owych komiegach i nasza straż, dwudziestu co najdzielniejszych żołnierzy i specjalnie wybrany dla nich dowódca. Toteż bez krwawej rozprawy do zamiany żadną miarą nie mogłoby dojść, bitwa zaś nic by napastnikom nie dała, bo rzecz stałaby się głośna, a przez to i bezcelowa. — Ładunek płynął pod. waszą eskortą...? — W głosie młodego mężczyzny było tyle zdumienia, że prymas parsknął krótkim śmiechem. — Nie wiedziałeś o tym? I pokpiłeś przez to sprawę! Tylko wciąż nie mogę pojąć, o co ci szło? — Nie wiedziałem, bo skąd...? — Żegoń mówił na wpół do siebie. — I dałem się wziąć na hak jak żaczek. Bo już dorozumie-wam się prawdy... Ale Bóg mi świadkiem, żem nie kłamca, jeno głupiec zupełny! Wybaczcie mi zatem, jaśnie oświecona eminencjo, żem was trudził! Istotnie widzę, że darmo gnałem taki szmat drogi! Będziecie zapewne pytać o mnie pana kanclerza, ale jeśli wolno mi prosić, nie czyńcie tego w piśmie. — To wiem i bez ciebie — mruknął prymas, po czym widząc wyczekującą postawę Żegonia, zakończył posłuchanie. — Możesz teraz iść, ale dowiem się, ktoś zacz, i dosięgnę, jeśliś istotnie farbowany lis, za jakiego cię mam. 4 stycznia rozpoczął się zjazd warszawski. I jak pod Gołębiem biskup Stefan Wierzbowski wybił się ponad innych senatorów oo 212 <*> gwałtownością wystąpień przeciw malkontentom, tak tu drugi, działając z równym uporem i zawziętością, stał się orędownikiem zgody i porozumienia. Był nim biskup krakowski Andrzej Trzebicki. Obrady rozpoczęły się w ustalonym terminie — tym razem już z udziałem delegatów litewskich, ale nadal bez wysłanników Prus I od razu przyszło do waśni,- gdyż Litwa żądała wyboru nowego marszałka, a nawet ponownego uchwalenia całej konfederacji. Biskupowi Wierzbowskiemu udało się jednak zażegnać konflikt. Te pierwsze utarczki i swary zapowiadały, że i obecnie wśród pustej gadaniny ciągnąć się będą długie spory z błahych powodów. Co światlejsi zatem dygnitarze, którym przewodził Trzebicki, z mniej głośnym, ale również zmierzającym do zgody wicekanclerzem Olszowskim, odżegnywali się od wrzaskliwej szlachty i poziomu jej dyskusji. Oni też wszczęli starania, by doprowadzić do narady, która obmyśliłaby i uchwaliła wszczęcie kroków ku zgodzie. . ' Nie z królem jednak o tym mówiono. Strach go bowiem nie opuszczał, wywołując zażenowanie wśród najbliższego otoczenia, tak jak pycha, zamiłowanie do zbytku narażały na śmie.szność, upodobanie do jadła i trunków budziło politowanie, a wrodzona głupota złościła i kazała lekceważyć. Toteż na dworze uznawano jedynie autorytet królowej, bo przekonano się o jej rozsądku i poczuciu sprawiedliwości. Eleonora sama widziała, że ratunkiem dla tronu i kraju jest tylko zawarcie porozumienia, przystała więc bez oporu na taki temat narady z niektórymi wybranymi senatorami, zastrzegając jedynie, by wziął w niej udział i baron Stom. Nakłoniła również swego małżonka do osobistego udziału w rozmowach. Zebrali się więc w sali rycerskiej: jego eminencja biskup Wierzbowski, biskup Trzebicki, niski, szczupły, o suchej, wygolonej twarzy, wicekanclerz biskup Olszowski, pan kanclerz litewski Krzysztof Pac, książę Dymitr Wiśniowiecki, królewski stryj, mąż siwy już, otyły, o pełnym, dumnym obliczu, marszałek konfederacji Czarniecki, o bystrych oczach pod dwoma łukami czarnych brwi, wreszcie kasztelan lwowski Fredro oraz wojewoda wi-tebski Chodorowski. Królowi jak zwykle nie było pilno, więc po daremnym oczekiwaniu królowa zabrała głos: - Witam ich eminencje i jaśnie oświeconych panów. Wiecie, o czym mamy radzić, zatem długo mówić nie zamierzam. Radzić s musimy, bo koniecznym się staje przygaszenie nienawiści gorejącej między obu stronami. Inaczej wybuchnie .ona pożarem do-owej wojny, która wyda Rzeczpospolitą na łup tureckiej potę- 213 cv> dze. Nic bowiem konfederacja nam dotąd nie przyniosła krom napaści, zabójstw, oskarżeń, z których nie wiem, czy ćwierć jest sprawiedliwa. Natomiast przewagę w tym dała malkontentom, że zarzucają nam bezprawie i krępowanie szlacheckiej woinośd. — Ostre to i niesłuszne słowa, miłościwa pani! — wtrącił bi skup Wierzbowski, nie mogąc opanować wzburzenia. — Udzielę wam głosu eminencjo, jak skończę mówić — powiedziała zimno królowa, po czym ciągnęła dalej: — Nie chlubmy się zatem ani cieszmy, że stoi za nami cała szlachta, bo to mniemanie może wkrótce okazać się złudą. Niższe duchowieństwo za prymasem stoi i wiem, co prawi na niedzielnych kazaniach. Nie pozostaną te głosy bez skutku, bo szlachta swoich duszpasterzy szanuje. A jeśli przyjdzie do walki, nie wiem, czy pan Czarniecki czuje się na siłach sprostać Sobieskiemu. Mówię to nie dlatego, abym nie widziała własnych środków i sił lub wątpiła w pana pisarza polnego, ale dlatego, abyście wy, którzy takoż te siły znacie, zbytnio nie trzymali ich w cenie. Tyłem chciała rzec przed rozpoczęciem narady. Rozległ się szmer po tym przemówieniu, ale zaraz ucichł, bo drzwi otworzyły się nagle i ukazał się w nich szambelań ogłaszając przybycie najjaśniejszego pana, króla Michała. Jakoż istotnie pojawił się zaraz. Był niski, tęgi, o krągłej twarzy ujętej w obramowanie ciemnej, karbowanej peruki, opadającej poniżej ramion. Wargi miał pełne, a nos krótki, zadarty końcem ku górze. Oczy w spojrzeniu zdradzały pychę, ale i nieufność, bo biegały po twarzach obecnych, jakby chcąc odgadnąć ich myśli. Ubrany był z cudzoziemska. Górną część szaty stanowił kaftanik sięgający bioder, otwarty z przodu, z rozciętymi aż po ramiona rękawami. Rozcięcia te bramowała złota taśma naszyta w bogaty wzór i wysadzana perłami. Spod rękawów i na piersi widać było biel cienkiej koszuli z suto naszytymi koronkami. Krótkie, obficie fałdowane spodnie sięgały za kolana i tam były spięte wstęgami. Grube łydki opinały pończochy, a płytkie pantofle zdobiły misternej roboty klamry ze srebra. Opadł na podsunięty mu przes lokaja fotel. — Rad was posłucham, jaśnie oświeceni panowie, mimo że zaczęliście obrady beze mnie... — Ja je zaczęłam — odparła spokojnie królowa — gdyż straciłam już nadzieję, że nadejdziecie, najjaśniejszy panie. Ale poza mną nikt jeszcze głosu nie zabierał. — Proszę zatem, zabierajcie... — Król Michał odchylił się na oparcie fotela i wydawszy usta, skinął dłonią łaskawym gestem. Biskup Wierzbowski chrząknął, by skorzystać z tej propozycji, ale ubiegł go kanclerz Pac. oo 214 cv> — Nie przychylam się ku waszym mniemaniom, najjaśniejsza pani. Wprawdzie droga ugody pięknymi się mieni barwami, ale to jeno złuda, bo należy pamiętać, z kim rzecz idzie. Oczajdusze to i chytre lisy, a najlepszym przykładem ich przebiegłości i fałszów jest człowiek, którego godność pierwszego duszpasterza do innych powinna skłaniać czynów niż te, których jest sprawcą. Ugoda to jeno kawał papieru, a istota rzeczy to takie samo rozumienie, co na nim napisano, i jednaka wola spełnienia. Tego zaś nie mamy co się spodziewać, przeto pozostaje jeno rozprawa na ostre, do czego sił narn nie braknie. W Kobryniu stoi sześć tysięcy szabel litewskich, Haneńko ma blisko trzy tysiące kozaków, a naszych, koronnych wraz z piechotą nie mniej jak dwanaście, co razem czyni blisko dwadzieścia tysięcy żołnierza! Nie liczę pospo-litaków, których na wezwanie drugie tyle się stawi! Takiej sile nawet pan Sobieski nie zdzierży! On bowiem nie ma więcej niż cztery tysiące konnych i może z osiem piechoty, i to nowozaeiężnej, kiepsko zbrojnej i z walką nie obytej. — Zatem chcecie "bratniej wojny? Nie straszny wam taki obrót sprawy? Toć Turkom Rzeczpospolitą jako upieczonego kapłona podalibyście na półmisku — zawołał z oburzeniem Fredro. — Zanim Turcy ruszą, już będziemy po-sprawie! Wcześniej jak latem nie nadciągną, a my zbierzemy chorągwie i w miesiąc będzie po wszystkim! — Zapalczywość na złą wiedzie was drogę, mości kanclerzu — nie ustępował kasztelan. — Los kraju chcecie stawiać na jedną kartę, a do tego konieczności nie ma. Bezpieczniej, a i bardziej po chrześcijańsku szukać porozumienia. — Żołnierzy ma hetman lepszych niż my, a w niedostatki piechoty nie wierzę — odezwał się książę Dymitr. — Szczebrzeszyń-ską przysięgą związani, tym mocniej stać będą za swoim wodzem. Ten zaś liczebnej przewagi się nie ulęknie i może łacno się zdarzy, że zanim wojska skupicie, on je wam częściami porozbija, by do zespolenia nie dopuścić. A zanim pospolitacy nadciągną, będzie jeno pora modły odprawiać po zabitych. A wtedy osoba miłościwego pana od hetmańskiej tylko woli będzie zależna... — Właśnie! Słusznie mówi mości książę! — zawołał król Michał uderzając dłonią w blat stołu. — Do tego żadną miarą dopuścić nie można! Na taki despekt godność majestatu naszego narażać? Nawet słyszeć o tym nie chcę! — W okrzykach tych zabrzmiała histeryczna nuta. — Pozwólcie i mnie coś rzec, bo chyba teraz głos nie będzie nu odebrany — przemówił biskup Wierzbowski, nie patrząc jednak na królową. — Pan kanclerz w tym ma racją, aby nie zwie- z działaniem, ale z sięganiem po oręż nie należy spieszyć, gdyż co 215 c\o zgoła może to być zbędne. Mamy za sobą całą brać szlachecką, ustanowiliśmy nowe prawa i innych wyznaczyliśmy ludzi na urzędy, toteż inaczej, a nie zbrojno, możemy rozprawić się z malkontentami. A mianowicie pozbawić ich majątków, w tym jeno względzie posługując się w razie potrzeby przewagą wojskową. Bo istotnie, wynik bitwy w polu zawsze jest niepewny. Niech zatem nowe sądy rozpoczną co rychlej działanie, sądzić bowiem jest za co. Czytaliście zapewne ów prymasowski „Wywód niewinności". Toć to te same krętactwa! Cześnik sochaczewski Wysocki, ustanowiony posłem do Porty, przed odjazdem przecież konferował z prymasem! A jak potem wiódł sprawy w Stambule? Pyszałkowatą, urągliwą postawą względem Porty i osoby wielkiego wezyra doprowadził do tego, że Turcy, dość mając grubiaństw, przymknęli go w lochu i wojnę postanowili! Pytam więc, czy z własnej woli to czynił? Boć od tronu takich wskazań nie otrzymał! A owe knowania braci pana prymasa? Samuel miał jeździć do Francji niby na leczenie po zadanej truciźnie, a Franciszek do Wiednia nie dla spisków, a takoż w sprawie leczenia Samuela? I pan prymas twierdzi, że nic innego tam obaj nie czynili, krom zabiegów o zdrowie? Niechże mu resztę powiedzą nasze sądy! Ale też by praw kościelnych nie naruszać, winniśmy słać poselstwo do Rzymu dla objaśnienia jego świętobliwości i żądania zmiany na arcybiskupim stolcu! Po tym przemówieniu głos zabrał wicekanclerz Olszowski: — Usłyszeliśmy tu o dwóch sposobach dalszej walki z opozycją, ale nie o szukaniu drogi do porozumienia. Wiele jest prawdy w głosach naszych przeciwników, a takoż widzę, że i więcej rozsądku, bo wymieniając pisma z panem Sobieskim stwierdzić mogę, że owa niezgoda, która tak nas osłabia, gryzie go równie mocno, jak i niektórych z nas. A mąż to przecie wielce dla kraju zasłużony i w jego szczere intencje wątpić nie można! Przeto proszę was, panowie, i nawołuję, abyście wpierw i przede wszystkim ten trzeci sposób należycie rozważyli i idąc na wzajemne ustępstwa, a takoż okazując pojednawczość, zgodą, a nie wojną spór zakończyli! Po tych słowach zapadło milczenie świadczące, że i najbardziej zagorzali zwolennicy ostrych śro.dków zbyt pewni swego nie byli. Milczenie to przerwał kolejny mówca, którym był biskup krakowski Trzebicki. — Mądre słowa wyrzekł jego eminencja biskup chełmiński, ale za mało myśl swoją rozwinął, przeto niechże zezwoli, że ja to uczynię. Wiele tu powiedziano, ale też i wiele przemilczano, co postaram się naprawić, a to dla dobra nas wszystkich. Bo jeśli prawdy na wierzch nie wydobędziemy i jasno jej nie ujrzymy, wszystko, co uchwalimy, na fałszu będzie oparte, a zatem błędne. Sporo i tu, i wcześniej padło zarzutów na malkontentów. Nie jest 216 moim zamiarem wdawać się w rozważania", które słuszna były, a które nie, ale chcę wam przypomnieć, panowie, co sędziami być chcecie, własne wasze uczynki i spytać: kto takowe z kolei ma sądzić? Chociażby to łamanie praw kościelnych i świeckich wolą narodu ustanowionych! — I wola narodu je zmieniła! — wykrzyknął Czarniecki. — Nie przerywaj waść, a krzycz, jak będziesz przy głosie — ostro skarcił go biskup, po czym ciągnął, nawiązując do ostatnich słów pana marszałka konfederacji: — Padł tu okrzyk, że wola narodu prawo ustanowiła i wola narodu zmieniła. Ale to prawdą nie jest, bo te naruszone ustanowiła cała Rzeczpospolita, zmienione zaś zostały z pominięciem Litwy i Prus, a takoż bez prawa veta, zatem już przez to samo mocy nie mają! Ale konfederacja nie tylko prawo łamała! Pożogi, trupy, zrabowane dwory, wsie, a nawet kościoły za sobą zostawiła! Kto ma za to odpowiadać i przed jaki sąd należy winnych stawiać? Tejże konfederacji? A więc samych siebie mielibyście sądzić? Oto do czegośmy doszli w zaślepieniu i głupocie! Toteż z tej drogi należy zawrócić i na wzajemne idąc ustępstwa, zgody szukać! A teraz zmieniwszy nieco okrzyk owego rzymskiego żołnierza zawołam: Poganin ante portas! Więc z nim, a nie między sobą walczyć macie! Rozległ się wystraszony głos króla: — Co zatem radzicie czynić? Jakie pierwsze kroki przedsięwziąć? — Posłów, najjaśniejszy panie, do Łowicza słać, niech wysłuchają malkontentów, a potem postanowimy, co czynić — zaproponował wojewoda Witebski, Chodorowski. — Kto by pojechał? — Michał z rozterką rozejrzał się po obecnych. — Proponuję, by jego eminencja biskup krakowski misję tę podjął wraz z wielmożnym wojewodą Chodorowskim, jako że jego to myśl była. Czy przyjmiecie tę misję? — spytała królowa. , Obaj wyrazili zgodę, zaczęto więc z kolei radzić nad instrukcją dla posłów. Następnego dnia obradowali w pełnym już składzie senatorowie. Biskup Trzebicki znów wezwał do pojednania z malkontentami i zniesienia sądów konfederackich jako niezgodnych z prawem. Wbrew pojednawczej postawie senatorów, posłowie wielkopolscy, idąc za swoim przywódcą biskupem Wierzbowskim, przeforsowali jednak dalsze limitowanie kadencji trybunału piotrkowskiego. Minio takich i innych oporów bardziej zawziętych delegatów biskupowi Trzebickiemu udało się jednak uzyskać zgodę na wysłanie 0 łowicza posłów z propozycją porozumienia. 217 Toteż 9 stycznia wyjechali obaj wybrani, na dworze zaś nadal trwały zawzięte spory. Zaczęły padać zarzuty i pod adresem tronu; posłów litewskich nieomal zmuszono do złożenia przysięgi. Przy-sięgai też ponownie król oraz cały jego dwór. Pan baron Stom zajmował apartament w północnym skrzydle zamku. Tam też znajdowała się i komnata przeznaczona na jego kancelarię. Tego dnia nie był w dobrym humorze, bo mimo starań zgodnych z poleceniami wiedeńskiego dworu sprawa pogodzenia zwaśnionych stronnictw szła wciąż wielce opornie. A i poczynania osobiste nie przebiegały tak gładko, jak się spodziewał. Napotykał na niespodziewany opór, który jednak tylko podsycał jego pragnienie. Niewiasta była istotnie rzadkiej piękności, ale też i zdecydowanie wroga wszelkim poufałościom. Mimo to niepowodzenie tak polityczne, jak i prywatne pan baron uważał za przejściowe i miał nadzieję, że osiągnie zamierzone sukcesy. Ale chwilowo działo się nie po jego myśli. Kiedy więc na swoje kwaśne powitanie ujrzał na tłustym obliczu brata Eligiusza uśmiech zadowolenia z siebie, mruknął zgryźliwie: — Widzę, żeś już zapomniał, jak w więzach leżałeś skrępowany niczym baran... Uśmiechnięte usta zakonnika zacięły się nagle. — Nie, nie zapomniałem... Nie było dotąd wolnej chwili, aby powiedzieć waszej wysokości, że wiem już, komu to zawdzięczam. — Wiesz? — Stom okazał zainteresowanie. Przysiadł po drugiej stronie stołu, za którym ulokował się brat Eligiusz, i dorzucił: — I któż to jest? — Ów Żegoń, który był tu u mnie na rozmowie. Już wówczas podejrzewałem, że w istocie to Sobieskiego sługa, teraz zaś wiem na pewno. Jak i to, że w jego ręku znalazły się nasze pisma. — Byłem raczej skłonny przypuszczać, że to robota turecka. Z powodu owego pierścienia... — Nie. Chodziło o owe listy Sobieskiego. Reszta stała się dla rabusia zdobyczą dodatkową. — Zatem nie były to jednak listy fałszywe? — Ano, nie były... — przyznał niechętnie brat Eligiusz. — Rychło w czas o tym wiesz! — parsknął ironicznie baron, po czym dorzucił: — Jakżeś doszedł, kto porwał twoją sakwę? — Poleciłem swoim ludziom odbywać rozmowę tak, by usłyszała ją narzeczona owego Żegonia, dworka królowej. Wiedziałem bowiem, że powtórzy ją swemu miłemu. Rozmowę zaś przeprowadzono ściśle podług mego pouczenia. cv> 218 — Mówże jaśniej, do czarta! ¦— zniecierpliwił się Stom. — Cóż to za rozmowa i co ci dała? — W jednym z listów ojca Pawła była wiadomość o prochach, jakie prymas zakupił w Gdańsku dla obrony Łowicza. Poleciłem więc mówić o jakowejś zamianie towaru na pośledniejszy, ale ani słowem nie wspomnieć, że chodzi o prochy, ani o tym, kto je zakupił. No i jeszcze tej samej nocy pan Źegoń co koń wyskoczy pognał do Łowicza! — To znaczy? — W spojrzeniu Stoma mignął błysk zrozumienia. — To znaczy, że tylko ten mógł wiedzieć, o co chodzi, kto znał treść pisma ojca Pawła — dokończył z uśmiechem zadowolenia brat Eligiusz. Stom widząc ten uśmiech rzucił kpiąco: , ¦— Tamtych papierów przez to nie odzyskasz. — Ale skoro już wiem, kto je' zabrał, zażądam zapłaty. Największej, jaką będzie zdolny uiścić. I postararn się, by za łatwo jej nie dokonał... — mruknął z taką zawziętością brat Eligiusz, że pan baron wolał już nie kontynuować tego tematu. Zresztą zakonnik sam go zmienił, bo spytał: — Jak sobie radzi pani Wołczarowa? Czy jaśnie wielmożna małżonka z nowej dworki zadowolona? — Owszem, zadowolona — odpowiedział zdawkowo i nieco niechętnie baron, co spowodowało, że grubas obrzucił go krótkim spojrzeniem. — A pan. baron? — Nie mnie ona służy, więc zgoła to.głupie pytanie! — parsknął już rozzłoszczony Stom. — Zatem nieskora do łask? — Brat Eligiusz nie zwrócił uwagi na ton zwierzchnika. Ten zaś z kolei obrzucił swego sekretarza lustrującym spojrzeniem. — Czy aby nie za bardzo jesteś ciekaw, braciszku? — Nie zapominajcie, że choć to podobno powinowata pana Czarnieckiego, ale i znajoma imć Hagana. A to nakazuje ostrożność. — Za każdym węglem widzisz jeno Turka lub malkontenta — roześmiał się Stom. — Rad byłbym, gdyby to były jeno przywidzenia... Baron uznał, że pora zmienić i ten temat. — Ciekawym, dlaczego nie przybył jeszcze kurier? Czekam na wistrukcje jego ekscelencji, a miał przecież przywieźć i ów szyfr. — Może nadjechać każdego dnia. Co zaś do szyfru, to waham S1?> czy można go będzie używać? Przecież wiadomo jest o nim i hetmanowi. oo 219 cv — To cóż z tego? Abo to nie wie, że szyfrujemy nasze pisma? Zresztą czyni to samo. — Ale wie, że go mamy zmienić. — Czy ojciec Paweł pisał coś bliższego? Na czym oparty jest szyfr lub coś o kluczu? — Baron popatrzył badawczo na zakonnika. Ten zrobił przeczący ruch głową. — Nie, nie było ani słowa, o jaką książkę chodzi, ani nic o kluczu. — Zatem zatroszcz się jedynie, by dotarła szczęśliwie do naszych rąk — zadecydował Stom. Kończąc rozmowę dorzucił jeszcze: — Mówiłeś o zemście nad owym sprawcą. Otóż nie życzę sobie żadnych dalszych rozpraw ani tym bardziej gwałtów, bo to niczego nie zmieni, a mnie może przysporzyć kłopotów! Zapamiętaj to sobie, kochany bracie! — Postaram się, wasza wysokość — westchnął brat Eligiusz, po czym mruknął ze zjadliwym uśmiechem: — Tylko że z moją pamięcią nie zawsze jest najlepiej... Z Francji nadal nie nadchodziły wiadomości. Zgodnie ze złożoną deklaracją Sobieski 30 grudnia wysłał list do króla francuskiego, w którym ponownie przedstawiał sytuację i prosił — już w tonie stanowczym — o przysłanie, a przynajmniej wskazanie kandydata do tronu, bez czego dalsze istnienie francuskiego stronnictwa traciło rację bytu. Nie żyli już bowiem typowani na pretendentów do tronu tak książę Longueville, jak i Jan Kazimierz, którego osobę — wprawdzie tylko w ostateczności — ale także brano pod uwagę. Pismo to stawiało ultymatywne żądanie wyznaczenia osoby kandydata w nieprzekraczalnym terminie pięciu tygodni. Hetman nadal przebywał u boku swej małżonki w Gniewie. Posłowie wysłani przez dwór wprawdzie wyjechali już 9 stycznia, ale posuwali się wolno, a nawet zatrzymali na kilkudniowy postój w Sochaczewie, gdyż dzięki utrzymywaniu prywatnych kontaktów z obozem malkontentów wiedzieli o zaistniałej u nich sytuacji. Nie dziwili się temu zbytnio i okazywali mądrą cierpliwość, kiedy nawet już po przybyciu do Łowicza nie dochodziło do oficjalnego przyjęcia. Wiedziano jednak, że hetman wyruszył, jest w drodze, więc czekano na jego przybycie. Było to bardzo na rękę prymasowi, bo dawało dobry pretekst dla zwłoki. Wreszcie 18 stycznia nadjechał pan Sobieski i już następnego dnia odbyło się oficjalne powitanie poselstwa, a potem od razu przystąpiono do rozmów. cv> 220 oo Prymas, który ostatnio maio wychodził ze swoich komnat, częściej konferując z lekarzami niż ze swoimi stronnikami, przybył jednak na salę, by osobiście powitać posłów. Po powitalnych przemówieniach obu duchownych zabrał głos wojewoda Chodorowski opisując zaistniałą sytuację, jej niebezpieczeństwa i wezwał do szukania drogi porozumienia. Ale już od razu spotkał się z niezbyt przychylnym przyjęciem. Wprawdzie pan wojewoda Potocki, który odpowiadał jako pierwszy, takoż uznawał, że zgoda jest potrzebna, zaraz jednak zaczął cytować zarzuty i pretensje, między innymi piętnując konfederację, która nie tylko sama powstała niezgodnie z prawami Rzeczypospolitej, ale i swymi uchwałami takoż te prawa łamała. Dalej zarzucał pan wojewoda obalenie legalnego sądownictwa przez zawieszenie trybunalskich sądów, skazanie jego eminencji prymasa bez procederów prawem przepisanych, a to zaocznie — bo pozwu mu nie doręczono — bez obrońców i bez śledztwa. Mówił dalej o stłumieniu wolnego głosu, zniesieniu immunitetu kościoła, o pozbawieniu prymasa dóbr kościelnych, wspomniał o rabunkach i dotąd nie ukaranej śmierci Broniewskiego, naruszeniu porządku zwo-ły.yania sejmu, a przez uznanie ważności zjazdu, obrażenie jego powagi. Zaraz po panu wojewodzie Potockim przemawiał kasztelan Grzymułtowski uderzając w taki sam ton, a nawet rozszerzył zarzuty pana wojewody o dalsze oskarżenie, a mianowicie, że unia z Litwą przez pominięcie Litwinów na obradach konfederacji jeśli nie została zerwana, to przynajmniej naruszona. Z kolei zarzucił królowi, że przymusił wojska koronne, by odstąpiły wodzów ustanowionych prawem, a takoż uszczuplił ich powagę przez poddanie sił zbrojnych komendzie marszałka konfederacji. Następnie pan Morsztyn podjął znów sprawę skarbca, a pan Zamoyski, który trzymał się malkontentów nie przez sympatię, lecz dla odzyskania przy ich pomocy przejętej przez króla rodowej ordynacji, takoż z tego tytułu napadał na tron. Wtedy pan Sobieski widząc, że przemowy i:!ą zbyt daleko i w jednym kierunku, poprosił o głoś. — -Mości panowie bracia — przemówił z powagą i tonem nawykłym do wydawania rozkazów. — Nie ma nijakiej wątpliwości, że wszystko, coście mówili, zgodne jest z prawdą. Ale nie po to przecież przyjęliśmy panów posłów, by użalać się przed nimi na krzywdy Rzeczypospolitej i nasze własne, ale dlatego, by radzić, jak je naprawić i doprowadzić do ładu i spokoju w naszej ojczyźnie! JJobrze się stało, że wypowiedzieliście, co leżało wam na sercach, s teraz pora na szukanie braterskiej zgody, której przecież pragniemy. Dla tej zgody gotów jestem osobiście zjawić się w Warsza- 221 cv> wie dla dalszych narad pod warunkiem, że dawne prawa będą przywrócone, zarzuty udowodnione bądź skasowane i bez zwłoki przystąpimy do obmyślania obrony Rzeczypospolitej. Z wszelkich rozmów wykluczam już teraz biskupa Wierzbowskiego i wojewodę Szczęsnego Potockiego, bo żadnej dobrej woli nigdy nie okazy wali, a przeciwnie, jeno judzili i podniecali ku naszej zagładzie. A takoż nie życzyłbym sobie obradować w zbytniej bliskości muszkietów, bo nie tędy droga do rzetelnego pojednania! Szmer aprobaty był dowodem, że słowa hetmana znalazły oddźwięk u słuchaczy. Odpowiedział mu z kolei biskup Trzebicki. — Istotnie, potrzeba nam więcej spokoju i umiarkowania, a m-aiej użalania się na takie czy insze krzywdy albo bezprawie. Nie wypowiadam się tu co do ich słuszności, bo gadać będziemy 0 tym później, ale nawołuję, by te dalsze rozmowy odbywały się w duchu miłości chrześcijańskiej i poczuciu bratniej wspólnoty, a nie pokazywania sobie zębów! Ojczyzna bowiem stoi nad brzegiem przepaści i starczy jeden krok nieopatrzny, a strącimy ją w otchłań niewoli! Pamiętajmy o tym wszyscy, mili bracia, by sporów nie ciągnąć, bo z ratunkiem się spóźnimy! Proponuję zatem, byśmy do zarzutów już nie wracali. Spiszcie je — jeśli taka wola — dla złożenia u tronu, a respons ów przez umyślnego zaraz poślę do Warszawy, my zaś radzić będziem dalej już w spokoju 1 da Bóg do zgody dojdziemy! • Na tym chwilowo obrady zakończono. Memoriał responsu już następnego dnia był gotów. Zawierał zaś następujące żądania: unieważnienie konfederacji, przywrócenia sejmów i sejmików, .trybu-. nałów, wolności słowa i veta, zapewnienia bezpieczeństwa domów, utrzymania karności wojska, przywrócenia władzy urzędnikom, poszanowania praw kościelnych, przywrócenia ordynacji Za-moyskich, obdarzenia Prus wolnością, obmyślenia sposobu obrony kraju, nieruszania skarbca bez zgody sejmu, przywrócenia czci z-elżonym, ukarania winnych oszczerstw, a szczególnie pana Szczęsnego Potockiego za uknucie plotki o sprowadzeniu Turków. Była to długa lista, a zawarte w niej dezyderaty trudne do obalenia. Jednak prócz. tego responsu wystosowano jeszcze osobno pismo, już tylko z zarzutami pod adresem samego króla, a to: że dokonał obalenia wolności, nie szukał zgody z Doroszeńką, nie opatrzył Kamieńca, nie usłuchał przestróg swego hetmana wielkiego, nie wysłał na czas posła do Turcji — a to przed zamierzoną wyprawą sułtana, przez co doszło do wojny — kazał Ujbyszowi zerwać majowy sejm, źle używał posagowych pieniędzy cesarskich i wreszcie, że dla ochrony swojej osoby ogołocił granice z wojska, dając przez to dostęp Turkom i Tatarom. cv 222 cv> Jeszcze tego samego dnia z tymi dokumentami pogalopował do Warszawy specjalny goniec. Respons i list czytane były w senacie, a potem 26 stycznia w izbie. Zerwała się tam istna burza, zwłaszcza z powodu oskarżeń rzuconych na króla. Senatorowie opowiedzieli się po stronie tronu; część wojska litewskiego w sile dwóch tysięcy §zabel podsunęła się pod Pragę. Wojna domowa zdawała się nieuchronna. Jedynie wicekanclerz1 Olszowski jak mógł, tak uspokajał na nowo rozwścieczoną szlachtę. Przyszli mu z pomocą obaj posłowie, którzy 30 stycznia powrócili do Warszawy. Zdali relację w kole zapewniając, że malkontenci skłaniają się Jcu zgodzie, o ile prawa i swobody zostaną przywrócone, a konfederacja zniesiona, Za-krzyczano posłów i przygotowano się do zbrojnego starcia. Powołano już nawet radę wojenną, do której król wyznaczył dwunastu senatorów, a marszałek osiemnastu deputatów. Oburzenie było niesłychane, może dlatego, że w głębi serca zdawano sobie sprawę ze słuszności przeważającej liczby zarzutów. Zdawało się panom braciom, że nie ma tak okrutnej kary, która byłaby godną zapłatą za taką bezczelność. Potem jednak, w miarę osłuchiwania się z ni- -mi, już tylko złościły, wreszcie złość przechodziła w irytację, ta zaś z kolei w ironiczne kpiny. Im zaś rozsądniejszy był szlachcic, tym szybciej zachodziły te zmiany. Dlatego to, kiedy 3 lutego nagle przybyło poselstwo z Łowicza, znaczna część deputowanych nie ukrywała zadowolenia. Przyjechali: kasztelan sandomierski Marcjusz Jaskulski, stolnik lwowski Aleksander Chodorowski i pisarz ziemi lwowskiej Michał Rzewuski. Krok ten spowodowało milczenie Ludwika XIV. Pięciotygo-, dniowy termin mijał, a z Francji nie było odpowiedzi na ultimatum hetmana. Malkontenci zaś, dzięki wpływowi Sobieskiego, lepiej niż konfederaci widzieli niebezpieczeństwo tureckie. Poselstwo przywiozło listy kredencjonalne do obu przebywających wówczas w Polsce papieskich nuncjuszy, a to: zwykłego, Pallavicmiego, i nadzwyczajnego, Buonovisi biskupa Tessalonik. Aż dwóch wysłanników dowodziło, jak bardzo leżało papieżowi na sercu utrzymanie zdolności obronnej Polski, bowiem groźba opanowania tej części Europy przez pogan spędzała mu sen z powiek. Wywierał więc Klemens X naciski na oba dwory: warszawski i wiedeński, by uspokoić polskie waśnie. Stąd królowa Eleono-ra> jak i stały rezydent cesarski w Warszawie — Ziorowski, a również poseł Stom, z cicha, by nie zrazić sobie opinii szlacheckiej, zaczęli wpływać na uspokojenie umysłów. Poselstwo łowickie otrzymało wskazówki, z jakimi senatorami ma prowadzić rozmowy, a których unikać. Stanowczo natomiast 223.od wszelkich rozmów wykluczały instrukcje biskupa Wierzbow-skiego i wojewodę Potockiego. Warunki ugody przywieźli znacznie złagodzone. Ograniczały się do przywrócenia sejmików i sejmu, trybunałów, dawnych urzędów koronnych, rehabilitacji potępionych, unieważnienia kaduków, zapewnienia dowództwa dla Sobieskiego i przywrócenia ordynacji Zamoyskich. Zaczęły się pierwsze rozmowy, które doprowadziły do uzgodnienia tych warunków. Jedynie sprawę Zamoyskich pozostawiono do decyzji króla. Toteż już 6 lutego punkty te czytano w senacie. -Postanawiały zaś, jak następuje: zjazd warszawski przekształcić w zwykły sejm, który ma się rozpocząć od razu. Wszyscy mają stanąć przy królu nie wchodząc w żadne konszachty. Punkty konfederacji zachować ,,exemptó nonallis" — tylko w części. Urazy darować i razem stawać przeciw wrogom. Urzędy koronne przywrócić. Pisma czci uwłaczające pokasować i zaniechać zajazdów prywatnych. Wojsk takoż prywatnie nie zaciągać. Wszyscy mają złożyć przysięgę na wierność królowi. Z tymi' punktami, wraz z wojewodą Chrapowickim, poselstwo wróciło do Łowicza. Wołano już, by ugodę jak najszybciej kończyć i zacząć myśleć o obronie. Ale wojewoda musiał się jeszcze napracować, zanim wreszcie 12 lutego otrzymał deklarację z podpisem Sobieskiego. Ta żądała nadal całkowitej kasacji postanowień gołąbskich, wyrażała jednak zgodę na powtórną przysięgę królowi, jeśli i on swoją powtórzy. Chrapowicki co prędzej wysłał to pismo do Warszawy żądając decyzji. Senatorowie stosunkowo szybko zajęli przychylne stanowisko. Postanowili, że przysięga malkontentów zostanie złożona w Warszawie lub na ręce Chrapowickiego w Łowiczu, z wyłączeniem prymasa, Sobieskiego i wojska, bo ono przysięgę na wierność królowi złożyło już w Szczebrzeszynie. Znacznie oporniej sprawa szła w izbie. Bardziej rozsądni uspokajali jednak zbyt zapalczywych, toteż wreszcie, mało co zmieniając, uzgodniono punkty instrukcji dla Chrapowickiego, 25 lutego został skasowany wyrok na Prażmowskich i w Warszawie zaczęli zjawiać się pierwsi malkontenci, inni zaś z wolna ciągnęli za nimi. Wreszcie 27 lutego przybyli prymas i hetman wielki w asyście ośmiu lekkich chorągwi i zatrzymali się w pałacu Ujazdowskim. Przyjęci zostali z całą wymaganą etykietą, ale tylko przez dwór. 2 marca w pokojach królowej do późnej nocy obie strony omawiały ostateczne warunki ugody. Między innymi zgodzono się na. wypłacenie marszałkowi Czarnieckiemu stu tysięcy złotych za jego trudy, do czego Litwa od siebie dodała jeszcze trzydzieści tysięcy. 224 cv? Izba jednak nie wszystkie punkty chciała zatwierdzić. Znów rozpoczęły się spory, dyskusje, podnoszono różnorakie zastrzeżenia, powstały kłótnie, nawet o poszczególne słowa, więc rozsierdzony takim kunktatorstwem pan hetman zagroził, że opuści Warszawę. I nie wiadomo jaki byłby ostatecznie rezultat tych swarów, gdyby nie przyjazd tureckiego czausa, który wręczył Olszowskiemu list wielkiego wezyra Ahmeda Kiupriilego. Czytano go zaraz, bo 11 marca. Pisał wielki wezyr: „Wybrany z narodu Messyaszowego, z przednich Urzędników ludu Jezusowego, Państwa polskiego kanclerzu Andrzeju Olszow-ski, którego sprawy na dobry koniec niech przyjdą. Przyjazne pozdrowienie szczerymi słowy przesławszy wiadomo czynię do wyrozumienia przeszłych czasów, iż w świetnym obozie naszych z komisarzami waszymi pokój stanowiąc, tedy, żeby miasta Lwowa nie zrabowano, Najjaśniejszemu, Najmężniejszemu, Najwspanialszemu i Najszczodrobliwszemu Panu memu, Aleksandrowi równemu — świat trzymającemu, postanowili ze strony waszej do progów cesarskich 80 000 talarów dać w sześciu miesiącach. Czas ten przeszedł, a dotąd tego żaden znak nie zjawił się od polskich do ukraińskich granic. Jednak z waszej strony najpierwszej ostateczności i starania nie masz, abyście ślubów waszych dotrzymali. Kiedyśmy pokój stanowili, Najszlachetniejszego Pana moje.go nie było woli wam najmniejszej rzeczy odpuścić, a że za tysięcznym staraniem moim ledwie się stała ta rzecz, bo byście tak wiele powiatów i państw stracili byli i domy wasze z gruntu zrujnowane obaczylibyście byli..." Nie mógł wielki wezyr lepiej i w bardziej właściwym czasie przysłużyć się powaśnionym stronnictwom. Groźba zawarta w piśmie i przypomnienie hańbiącego pokoju ostudziło roz"grzane umysły. Tegoż jeszcze dnia senat podpisał ugodę, potem królowa Eleonora, a za nią negocjatorzy z ramienia dworu. Wreszcie więc 12 marca wyjechała z pałacu Ujazdowskiego starszyzna malkontentów i udała się na Zamek, gdzie dość zimno powitała króla, ale do izby senatorskiej prowadziło go już trzech marszałków, a to: wielki koronny Sobieski, nowo mianowany, nadworny, Stanisław Lubomirski, i litewski — Połubiński. Prymas jednak nie mógł brać udziału w tej uroczystości, gdyż złożony chorobą znajdował się już w cieniu śmierci. Od tego dnia upadała konfederacja gołąbska, a zaczynał obowiązywać zwykły sejm nazwany pacyfikacyjnym, z dnia 12 marca 1673 roku. Obradował pod nawisłymi chmurami tureckiej groźby, która w głównej mierze przyczyniła się do pojednania stronnictw. 18 — Ostatni zwycięzca Faworyta Z Łowicza do Warszawy, traktem idącym na Sochaczew, było blisko piętnaście mil. Żegoń postanowił więc zanocować w Błoniu, aby przybywszy do stolicy nie szukać zajazdu po ciemku. Następnego ranka, skoro tylko przejaśniało, ruszyli w dalszą drogę. Listopadowy dzień wyjątkowo nie groził deszczem, ale było pochmurno i przejmujący chłodem wiatr ciągnął polami. Damian, kołysząc się w siodle, mało co mówił do jadącego obok Pigwy, mierząc ponurym spojrzeniem rozciągnięty przed nimi gościniec. Wciąż rozmyślał o swojej przygodzie i coraz wyraźniej widział, że była to zręcznie zastawiona pułapka, w którą dał się złapać jak naiwne pacholę. Ów opasły mnich i jego włączył do grona podejrzanych, więc podsunął mu przez Jutę przynętę. Potem wystarczyło dodać dwa do dwóch. Teraz zaś chytrus już zna inspiratora rabunku, musi też zdawać sobie sprawę, że straty nie odzyska. Co zatem zrobi w powstałej sytuacji? Pozostaje chyba tylko zemsta? Pochopnie działać nie będzie, ale uderzy jak wąż, znienacka. Wracał pamięcią do jedynego ich spotkania i znów widział przed sobą ową twarz o tłustych policzkach, nieomal dziecinnych, dobrodusznie uśmiechniętych ustach i oczach niby para połyskujących paciorków. Pochłonięty myślami, ani spostrzegł, kiedy wyjechali z lasu. Ujrzał szeroko rozrzuconą wieś, płachty pastwisk, wąskie zagony uprawnych pól, a za wsią bezładnie rozsypane zabudowania otoczone kępami drzew. Dalej budynki te skupiały się, ścieśniały, niby stadko kurcząt wokół kwoki. Był nią ratusz przy rynku.. Po drugiej stronie targowego placu wznosił się drewniany kościół wśród zabudowań klasztornych. co 229 co L W wędrówkach ii hetmańskiego boku już parę razy zdarzało się Damianowi oglądać Warszawę. Wiedział więc, że mijają wieś Wielką Wolę, a miasteczko przed nimi to Nowe Leszno, natomiast skupisko domów widoczne z prawa to Grzybów. A dalej poza Lesznem, Grzybowem, poza rozrzuconymi z rzadka domami, wśród których tu i ówdzie widniały siedziby magnatów, rozciągała się Warszawa. Jej Stare Miasto otaczały mury, których rude skrawki czerwieniały pomiędzy ciemnymi sylwetami domostw i drzew. Chaos dachów przecinał łamanym, jakby poszczerbionym konturem szare niebo, ku któremu pięły się dzwonnice kościołów, baszty i wieże. Zatarty oddaleniem ledwie rysował się smukły szczyt wieży ratuszowej, potem kościoła Jezuitów i ogromna, czerwona płaszczyzna dachu katedry Sw. Jana. Za nią majaczyły zręby Zamku Królewskiego. Nowe Leszno miało wszystkiego kilkadziesiąt domów, toteż wkrótce zostawili je za sobą i jechali wśród szlacheckich dworów, obwiedzionych mocnymi parkanami, a czasem i palisadą. Tu i ówdzie rozrzucone były bardziej bogate i okazałe rezydencje. Mieli tu swoją siedzibę panowie Leszczyńscy, do których należało miasteczko, a dalej na południe, bliżej wylotu Senatorskiej, stały pałace Jabło-nowskich i Czartoryskich. Wkrótce dotarli do wałów. To Zygmunt III otoczył nimi miasto. Biegły półkolem niby napięty łuk, z Wisłą jako cięciwą. Od północy zaczynały się w okolicach ujścia rzeczki Drny, przecinały ulicę Długą i ciągnąc nad głębokim wąwozem Tamka, docierały znów do rzeki. Sucha fosa u ich podiióża już porosła chaszczami i w wielu miejscach była rozjeżdżona, a szańce, obłożone darnią, kiedyś wzmacniały obronność wałów. Teraz na ich zaniedbanych i rozmytych deszczami stokach pasły się kozy. Mijali luźno stojące domy ulicy Długiej, mało różniącej się od przebytej drogi. Tyle tylko, że zdarzał się tu dom murowany, a jezdnia, pełna błota po niedawnych deszczach, miała po bokach rynsztoki, którymi płynęły nieczystości. Natomiast ruch był tu znacznie większy. Musieli co chwila wstrzymywać konie, by nie najechać na rozgadane niewiasty lub aby przepuścić wyładowane workami, beczkami czy belami towarów wozy. Od czasu do czasu pędził pokrzykując konny posłaniec, przetaczała się szlachecka bryka lub pańska kareta. Pomiędzy tłumem pieszych uganiały się bezpańskie psy, z godnością kroczyły kozy, obojętne na ludzką krzątaninę. Żegoń postanowił zatrzymać się w znanej sobie oberży „Pod Retmanem", przy ulicy Piwnej, na Starym Mieście. Ceny były tam wprawdzie dużo wyższe, ale murowana, solidna kamienica zapewniała większe wygody, a kuchnia i obsługa były lepsze niż gdzie indziej. co 230 cv> Ulica prowadziła ku widocznym pomiędzy domami obronnym murom. Ujrzeli stożkowy dach baszty Rycerskiej, a po chwili i Prochowej; brama Nowomiejska była już niedaleko. Wkrótce skręcili w prawo i mieli przed sobą poprzedzający bramę, wysunięty do przodu Barbakan. Kopyta koni zastukały na zwodzonym moście przerzuconym ponad głęboką fosą. Potem dotarli do półkolistego muru z przejazdem, a dalej był znów most, ale zbudowany z cegieł i wsparty na filarach. W środku wznosiły się następne mury, tym razem w kwadrat, oparte na czterech okrągłych basztach, spinających jego narożniki. Na kolejny przejazd zezwalały rozwarte wrota z dębowych bali, okute żelazem. Dopiero po ich przebyciu wjechali w mroczny tunel bramy pod czworokątną, przysadzistą wieżą. Za nią brukowana ulica o zwartej zabudowie, Ku Nowemu Miastu, prowadziła już bezpośrednio na Rynek. Żegoń dostał izbę bez trudu, bo zjazdu żadnego w mieście nie było, a i nieobecność jego królewskiej mości na Zamku wpływała na zmniejszoną frekwencję gości. Pozostawił konie pieczy pachołka, a sam, czując jeszcze trudy jazdy, po krótkich przygotowaniach ruszył na Zamek, by jak najprędzej ujrzeć Jutę. Chciał też sprawdzić, czy swoją nieobecnością nie wywołał gniewu imć Bużeńskiego, regenta małej kancelarii koronnej. Pokoje kancelarii znajdowały się w północno-zachodniej części zamkowego gmachu, na piętrze. Na jego widok pan Bużeński skinął głową. ¦— Dobrze, iż waść jesteś — powitał go zdawkowo. — Koń już ozdrowiał? — Przyjechałem na wymienionym — skłamał gładko Żegoń, po czym dorzucił, by zmienić temat: — Roboty dużo? — Teraz nie za bardzo. Ale przyjdź waść jutro, bo trzeba wy-koncypować parę pism. Dzięki wnęce okiennej, witając Jutę, mógł zaspokoić pragnienie serca. Wziął dziewczynę w ramiona, a potem dopiero rozpoczęli przyciszoną rozmowę. Jedno z pierwszych pytań Damiana dotyczyło Zawiei. — Sądzę, że jeszcze nie przybył — odpowiedziała. — Inaczej pytałby mnie o waćpana. — Zatrzymałem się chwilowo „Pod Retmanem", ale szukam ja-kowejś stałej kwatery. _ Znaleźć nie będzie trudno. Mieszczanie mają obowiązek trzymać wolne pomieszczenia na wypadek sejmu czy innego szlacheckiego zjazdu. A sejmu teraz nie ma i król jegomość nieobecny. 231 oo — Muszę mieć najmniej dwie izby, bo tylko patrzeć, jak wróci Bohdan. — Będzie waści potrzebny? — Juta z niepokojeni zajrzała w oczy narzeczonemu. — Kto to może wiedzieć? — Uśmiechnął się lekko, po czym dodał, snadź idąc za tokiem swych myśli: — Jak sobie radzi pani Tamara? — Nie widziałam jej od paru dni, ale mniemam, że zdołała sprostać obowiązkom. — I ja podobnie sądzę... — przytaknął Damian. — A jak waść sobie radzisz? Przydała się ta rozmowa, którą ci powtórzyłam? Żegoń nie chciał martwić dziewczyny, a i mówić więcej, niż należało, więc odpowiedział z uśmiechem: — Nawet bardzo! Wyjaśniła mi wiele! Juta odwzajemniła uśmiech, nie domyślając się dwuznaczności odpowiedzi, Damian zaś zadał kolejne pytanie: — Czy masz tu jakieś zaprzyjaźnione niewiasty? Takie, którym mogłabyś zaufać? — Mam dwie. Jedna to panna Borzęcka, którą chwilowo pani odstąpiła baronowej Stom, druga zaś panna Gaśnicka, córka skrzypka królewskiej kapeli. . — Nie skąp im wiadomości. Obaczysz, że będą usiłowały w tym cię prześcignąć. Dobrze też byłoby, abyś widywała się z Tamarą. Wciąż nie jestem pewny, co mam o niej sądzić... — Tego nie zrobię — nieoczekiwanie stanowczo oświadczyła dziewczyna. — Jestem jej przychylna i czuję, że przeżywa trudne chwile. Nie będę pytać jej o nic, czego sama nie zechce mi powierzyć! — A jeśli to uczyni? — Zależy, czego się dowiem. — Niech i tak będzie... — mruknął Damian niezadowolony. Nie upierał się jednak przy swoim, gdyż miał nadzieję, że i bez pomocy Justyny zdoła z czasem wyjaśnić nurtujące go podejrzenia. Kwaterę udało się znaleźć szybciej niż przypuszczał, bo już następnego dnia dostał w tej sprawie wiadomość od Juty. Kamieniczka stała przy Koziej, bliżej Miodowniczej, więc do Zamku nie było daleko. Właścicielka, pani Stegman, wdowa po na-miotniku jego królewskiej mości, miała do odstąpienia dwie obszerne izby na piętrze oraz dwie mansardy na poddaszu. Lokal zapewniał wygodę, gospodyni chętnie godziła się na sporządzanie posiłków, toteż Żegoń bez targowania wynajął wszystkie pomieszczenia, zapłacił należność za kwartał i jeszcze tegoż dnia Pigwa ściągnął z Zamku ich toboły z odzieżą, które przybyły na kancelaryjnych 232 wozach. 2>amian zaś, pogawędziwszy nieco z chę-tną ku temu panią Stegman, dowiedział się, że mieszka ona z dwojgiem swoich dorosłych dzieci: córka Róża pracuje u cukiernika na Krakowskim Przedmieściu, a syn Robert jest masztalerzem w stajniach królewskich. Miał więc kwaterę i dla Zawiei, ale jeszcze pięć dni musiał czekać na jego przybycie. Kiedy zaś wreszcie go ujrzał, zmartwił się wielce zmianą w zachowaniu młodego rycerza. Bohdan stracił, bowiem dawną młodzieńczą żywość, zwykły sobie animusz, stał się bardziej stateczny, małomówny i jakby przygaszony. Spojrzenie również pozbawione było dawnego ognia i buty, a zdradzało cierpienie, co nie uszło uwagi Żegonia. Wraz z nimi przybyli i dwaj Lisieccy. Kiedy więc usiedli przy miodzie, o który zatroszczył się Pigwa, Żegoń przepił przede wszystkim do braci: — Cieszę się, że dotrzymaliście waszmościowie towarzystwa memu druhowi. Wasze zdrowie! Aleksander roześmiał się. — Radzi to uczyniliśmy, ale nie z własnej jesteśmy tu woli, lecz podług hetmańskiego rozkazu! —- Jakże tp? — Damian spojrzał pytająco na Zawieję. Ten skinął głową. — Hetman przyjął ich na służbę, wyposażywszy z własnej szkatuły, i przykazał zostać z tobą, mniemał bowiem, że wcześniej czy później grubas wywącha, kto odebrał mu te papiery, a wówczas możemy ci być przydatni. — Rację miał hetman, bo już wywąchał! — Co też mówisz?! — zdumiał się Zawieja, a i LisietcMch poruszyła ta wiadomość. Żegoń opowiedział o przygodzie z daremną jazdą do Łowicza, Kiedy skończył, spodziewał się, że jego relacja wywoła raczej śmiech i kpiące komentarze młodych mężczyzn, wszyscy jednak zachowali powagę, a Zawieja rzekł z troską w głosie; — Hetman jak zawsze, tak i tym razem dobrze przewidział. Istotnie możemy okazać się potrzebni, gdyż nie sądzę, by ów mnich na tym poprzestał. — Toteż zachowuję czujność. Reszta w ręku boskim. — Żle zaczęlibyśmy naszą służbę, gdybyśmy waści nie ustrzegli! — zawołał milczący dotąd Adam. — Bez nas na krok nie postąpisz. — Nie sądzę, by zechciał dokonać na mnie napadu lub kazał stezelać zza węgła. To nie taki człek, co się tym zadowoli. Będzie raczej usiłował pojmać mnie żywego, a to już zadanie nie takie łatwe. 233 oo — Mimo to sam nigdzie się nie ruszaj, bo nie wiadomo, co ów tłuścioch pocznie — zaopiniował Zawieja. Żegoń roześmiał się. — Mimo że częściej za pióro chwytam, szablą władam nie najgorzej. Miła mi twoja troska, ale i kłopotliwa, bo jeszcze gotowa przypiąć zajęcze uszy. Opowiedz lepiej, Bohdanie, jak przyjął cię hetman i co rzekł na owe papiery? — Czytał je kilka razy — opowiadał młody oficer — aż zaczęło mnie nużyć oczekiwanie. Potem widziałem, jak zafrasował się mocno i powtórzył parokroć: „To gorzej niż myślałem, wiele gorzej..." Wreszcie przykazał ci powiedzieć, że jest z ciebie zadowolony, my zaś dostaliśmy trzosik za ową nocną wyprawę, aby czym było gardło przepłukać. Mamy teraz zamiar do reszty go opróżnić. — Żadnych poleceń nie dawał? — spytał Damian żywo. — Nie. Masz pozostać nadal, gdzie jesteś, i mieć baczenie na jego sprawy. No i przesyła ci ostrzeżenie, o którym jużeśmy mówili. Zawieja zamilkł, upił nieco miodu i rzuciwszy krótkie spojrzenie na Żegonia, spytał pozornie obojętnym tonem: — A tu co słychać? Żegoń udawał, że nie zrozumiał intencji pytania.. — Nic ciekawego. Króla jegomości tyiico patrzeć, bo miłościwa pani już mu wyjechała naprzeciw. Kwaterę, jak widzisz, będziemy mieli dobrą. Jeśli się zgodzisz, zajmiemy obaj tę izbę, a w przyległej zamieszkaliby panowie Lisieccy. Dla pachołków są dwie facjatki. — Zdejmujecie nam wielki kłopot z głowy! — wykrzyknął uradowany Aleksander. Zawieja przysłuchiwał się ich rozmowie bez zainteresowania, zajęty własnymi myślami. Po chwili znów zagadnął Żegonia: -— A co na-Zamku? Nic nowego? Tym razem Damian nie mógł dłużej zwlekać z odpowiedzią. — Rozmawiałem niedawno z Jutą. Pani Tamara całkiem dobrze daje sobie radę ze służbą. — Nie pytała o... nas? — Chyba nie, boby mi Juta powiedziała. Zawieja zacisnął usta, po czym chwycił szklanicę z miodem i wychylił ją do dna. Więcej już się nie odzywał, ale nie zapominał o trunku. Zaczęły płynąć zwykłe, szare, mało różniące się od siebie dni. Nadchodziły, wlokły się wolno i odsuwały w przeszłość, nie pozostawiając po sobie niczego w pamięci. Ich bieg dawał tylko poczucie mijanego czasu, nużącego swą monotonią. 234 cv> Spadł pierwszy śnieg, ale nie stopniał, bo i następne dni przyniosły śnieżne zawieruchy. Ulice pełne były błotnistej mazi, w której nawet mocne, ciężkie fryzy musiały dobrze naprężyć grzbiety, aby uciągnąć załadowaną platformę. Niejednej zaś kolasie czy karocy zdarzyło się utknąć w ulicznym grzęzawisku i dopiero wrzaski stangretów i razy bata zmuszały znarowione konie do wyszarpnięcia pojazdu z czarnej pułapki. Tym bielszy, przynajmniej początkowo, wydawał się śnieg, który pokrył dachy domów i wież, oblepił gałęzie drzew, wypełnił blanki murów. Mrozów nie było, więc wkrótce stracił czystość, nie cieszył oka świeżością, leżał spryskany błotem, przyćmiony dymami i. kopciem, brudny i szary, niby długo używana pościel. Równie szare i smętne były chmury, które bez przerwy sunęły nad miastem. Jego królewska mość przebywał z małżonką na Zamku i, jak mówiono, odbywały się tam bez przerwy rozmowy i narady, co i raz wyjeżdżali i wracali gońcy, królewska kancelaria miała znów nadmiar roboty. Wśród mieszkańców miasta krążyły różne plotki, jedne ocierające się o prawdę, inne zrodzone z ludzkiej fantazji, naiwności, głupoty. Mówiono, że wiosną ma ruszyć na Polskę sułtan z potęgą dotychczas nie widzianą, by tym razem spełnić zamiar dotarcia do Gdańska i ustanowienia granic otomańskiego imperium aż na Bałtyku. Inni przeczyli tym wieściom, twierdząc, że właśnie Turcy są w strachu, bo król jegomość zawarł wieczną przyjaźń z moskiewskim carem, i to oni — jak tylko pola obeschną — ruszą na sułtana. Ponoć już nawet uzgodniono komendę nad tymi wojskami: hetman wielki koronny ma być wodzem naczelnym, a kniaź Romoda-nówski jego zastępcą. Bardziej jednak wtajemniczonym było wiadomo, że pan Sobies-ki po krótkim pobycie w Łowiczu ruszył do Gniewa, by Święta spędzić z małżonką, a jeśli już zajmuje się sprawami publicznymi, to raczej zabiega o wzmocnienie własnego stronnictwa i znalezienie drogi dla uratowania kraju od ostatecznego rozdarcia, grożącego wojną domową. Przeszło Boże Narodzenie, które młodzi mężczyźni spędzili w swoim gronie, przyjąwszy do kompanii pannę Justynę. Nie wiedzieli jednak, co dzieje się z Tamarą, która nawet z nią zerwała wszelki kontakt. Plotki zaś krążące o niej na Zamku powstrzymywały dziewczynę od starań, by bliższe stosunki przywrócić. - Wszyscy czterej zaprzyjaźnili się z rodziną Stegmanów. Pani Stegman była uczynną i dbałą o swych lokatorów gospodynią, posiłki dawała smaczne i obfite. Jeif ccrka Róża, tęga, piegowata, nieco ociężała panna, była osobą zupełnie pozbawioną egoizmu, zawsze gotową do niesienia pomocy. Natomiast syn Robert okazał się su- 235 oo mienny i dokładny we wszystkim, co robił, ale i nie pozbawiony praktycznego zmysłu. Żegoń zdołał więc'wejść z nim w bliższe porozumienie, odpowiednio, a dyskretnie wynagradzając. Wiedział dzięki temu, co dzieje się w stajniach jego królewskiej mości, a także o czym mówi służba tych dygnitarzy, którzy na zamku trzymają swoje zaprzęgi. Delegaci na zjazd styczniowy zaczęli nadciągać jeszcze przed Nowym Rokiem i miasto ożywiało się coraz bardziej. Nowi przybysze poszukiwali kwater, zapełniały się gospody i szynki, wyraźnie przybrał na sile uliczny ruch. Żegoń miał teraz sporo roboty, niebezpieczeństwo zaś, które początkowo poważnie brał w rachubę, z upływem czasu wydawało się coraz mniej groźne i mniej realne. Również i jego towarzysze nie tak już baczyli, dokąd i na jak długo wychodzi, rzadziej mu towarzyszyli, a częściej przesiadywali po oberżach, by przy kuflu piwa czy miodu pogawędzić z nowymi przybyszami. Istotnie, Tamara wdrożyła się do swoich obowiązków, a należała do nich troska o codzienną, domową garderobę pani baronowej. Nad galową, paradną, jak i nad szkatułą z klejnotami miała pieczę stara panna, jejmościanka Dorota Freiber. Mając więc niezbyt uciążliwą pracę może by i dobrze, się czuła w tym nowym dla siebie środowisku, gdyby nie troska, która ciężkim brzemieniem przygniatała wszystkie jej myśli. A był jeszcze i nowy powód do niepokoju. To on zraszał jej twarz łzami bezradności w chwilach, kiedy znajdowała się u siebie, w swoim małym pokoiku leżącym na końcu służbowego korytarza. Owym powodem było zachowanie się jego wielmożności barona Stoma. Początkowo, kiedy spotykał ją samą, ograniczał się do prawienia grzeczności i komplementów. Odpowiadała na nie oględnie, zachowując, a nawet podkreślając dystans, jaki ich dzielił. Ale od duserów zaczął przechodzić do prób fizycznego zbliżenia, to zaglądając w oczy, to ujmując za rękę, czy też niby mimo woli gładząc plecy. A kiedy razu pewnego otoczył jej kibić ramieniem próbując przyciągnąć do siebie, sytuacja stała się kłopotliwa i wręcz groźna. W czasie Świąt ofiarował jej sztukę pięknego atłasu na suknię, pozorując prezent zadowoleniem z jej usług. Przyjęła więc podarek, okazując w ten sposób zbytnią łatwowierność. Uświadomiła to sobie dopiero wówczas, kiedy pod jakimś pozorem przywołał ją do swego gabinetu i poruszył ten temat. — Dziękuję powtórnie waszej wielmożności — odpowiedziała z ukłonem, po czym dorzuciła: — Również gorąco podziękuję i wielmożnej pani... cv> 236 oo — Równie gorąco? — roześmiał się Stom, podchodząc ku niej. — Masz okazję potwierdzić te słowa... — Czyż nie dość dobitnie wyraziłam swą wdzięczność? — Uniosła na niego oczy z wyrazem zażenowania. — Aież nie o słowa mi chodzi! — zawołał z podnieceniem. Stanął przed nią ujmując dłońmi jej ramiona. — Nie rozumiem waszej wielniożriości. — Tamara cofnęła iię 0 krok. On jednak postąpił za nią. — Skoro nie rozumiesz, to ci pokażę, jak powinnaś dziękować? Przyciągnął ją ku sobie. Poczuła na piersiach jego dłoń, a na twarzy szybki, gorący oddech. Szukał wargami jej ust, ale odwróciła głowę i całym wysiłkiem woli opanowując drżenie głosu, spytała spokojnie: — Czy chcecie, jak prostak, siłą wymuszać podziękowanie? Na te słowa i opanowany ton głosu baron puścił ją raptownie 1 wykrzyknął ze złością: — A więc to tak?! A więc tak?! — Urwał, nie wiedząc, co ma mówić dalej. Opanował się jednak i poprawiając przekrzywioną perukę, rzekł już spokojniej: — Czy znajdę zatem u waćpani zrozumienie, jeśli w swoich dla niej afektach powściągnę gwałtowność? Pytanie było kłopotliwe i nie wiedziała, co na nie odpowiedzieć. Stanowczość w oporze mogła przynieść zgubne konsekwencje, ale okazana ugodowo&ć była jeszcze gorsza, bo dałaby zachętę do coraz śmielszych umizgów. Powiedziała więc, usiłując zyskać na czasie: — Wasza wysokość wprawia mnie w zakłopotanie. Czyż bo-^ wiem mogę czynić obietnice nie mając ku temu wewnętrznej skłonności? Je'śli jednak teraz jej nie mam, nie wykluczam, że może się obudzić. Pośpiech zaś nie da niczego prócz sprzeciwu. Stom zmrużył powieki i jakiś czas przyglądał się Tamarze badawczo. — Na pozór to rozsądne słowa, ale zmierzają do przewlekania sprawy — odezwał się po chwili z przekąsem. — A czas jest udręką dla człowieka ogarniętego afektem, racz to waćpani wziąć pod uwagę! — Ostatnie zdanie wyrzekł z wzrastającą gwałtownością, niezwykłą w jego sposobie bycia. — Proszę jednak o wyrozumiałość i cierpliwość — powiedziała cicho Tamara, opuszczając głowę. — No cóż... — mruknął niechętnie baron. — Niechże i tak będzie, spróbuję. Ale liczę na ostateczną przychylność waćpani. Proszę jednak nie wystawiać mojej cierpliwości na zbyt ciężką próbę. Już bez słowa złożyła ceremonialny ukłon i skierowała się ku co 237 drzwiom. Usłyszała jeszcze za sobą rzuconą od niechcenia uwagę barona: — Nie uważam, aby było rozsądne składanie podziękowań mojej małżonce. Po co mieszać ją w sprawy, które nas tylko dotyczą? Tak więc ten pierwszy prezent przyjęła, by nie zadrażniać i tak już napiętej sytuacji. Zdawała sobie jednak sprawę, że czekają ją przeprawy z odpieraniem dalszych ataków, których mimo obietnic jej adorator nie poniecha. Ale nie przypuszczała, że nastąpi to tak szybko i zakończy się w tak ostrej formie. W kilka dni bowiem po tym incydencie, kiedy wróciła któregoś wieczoru do swej izdebki i przygotowywała pościel do snu, znalazła pod poduszką małą paczkę. Po usunięciu papieru ujrzała safianowe puzderko, a w nim piękną broszę z dużym szmaragdem, otoczonym wianuszkiem pereł. Błyszczącymi oczami przyglądała się klejnotowi, ale po chwili zdecydowanym ruchem zamknęła wieczko, owinęła puzderko z powrotem w papier i rzuciła je na gotowalnię. Potem ułożyła się do snu z postanowieniem zwrócenia kosztownego prezentu. Nazajutrz więc znalazła odpowiednią chwilę, kiedy jego wiel-możność był sam w gabinecie, i zapukała dyskretnie do drzwi. Na przyzwalające wezwanie weszła do komnaty. Baron uniósł głowę znad papierów i na jej widok wstał z fotela. — Cieszę się, że waćpanią widzę! — zawołał z ożywieniem, potem dodał bez ogródek: — Czy podobał się ten drobiazg, którym własnoręcznie pozostawił w pokoju wacpani? — Jest piękny, ale przyjąć go nie mogę — oświadczyła Tamara składając dworski ukłon. Uśmiech raptownie znikł z twarzy barona. Ściągnął gniewnie brwi i rzucił z rozdrażnieniem: — Nie możesz wacpani? Zatem ofiarodawcę odtrącasz również?! — Jeśli będzie zbyt natarczywy, wasza wysokość. Poza tym przyjęcie tak pięknego prezentu zmusza do rewanżu, czemu sprostać mi trudno. Zbyt mało upłynęło czasu, by o tym stanowić. Inaczej rzecz całą ułożyliśmy... — Pamiętam! Pamiętam! Ale to nie ma nic wspólnego z naszą rozmową. Ofiarowuję wacpani ten klejnot jeno dla przypomnienia mego gorącego afektu. — Mimo to przyjąć go nie mogę, bobym przeciw własnemu sumieniu postąpiła. — Cóż ma do tego wacpani sumienie? Czyż może wzbronić przyjęcia przyjacielskiego prezentu? — To są tylko słowa, wasza wysokość. Myślicie inaczej, a wasze intencje przecież znam! c\3 238 Baron milczał, wpatrzony w leżące przed nim puzderko. Z wolna twarz zaczęła mu czerwienieć, w kątach oczu ukazały się zmarszczki, a wąskie wargi drżały coraz silniej. Przeniósł gniewny wzrok na Tamarę i uśmiechnął się zjadliwie. — No proszę, zna waćpani moje myśli! To i dobrze, bo nie potrzebuję już milczeć i czekać jak głupi żak! Za nos wodzić się nie dam, pozostawiając swój afekt pastwie czasu i waćpani kaprysów! Toteż sprawę postawię jasno: jeślim niewart twych względów, porzuć służbę, bo nie chcę jeno patrzeć na cię i oblizywać się, niczym kot przy szperce! Żądam, abyś jeszcze dziś dokonała wyboru, a skoro znajdę nocą twoje drzwi zawarte, jutro opuścisz mój dwór! Tamara poczuła, jak zimna dłoń przerażenia ściska jej serce. — Ależ... Wielmożny panie! —- wyjąkała. — Jakże możecie takim sposobem łamać moją wolę? Cóż ze sobą pocznę, jeśli przymusić siebie nie zdołam? Proszę, dajcie mi jeszcze nieco czasu. Może zrodzi się w mym sercu skłonność, której oczekujecie. — Raczej próbuj się przełamać, moja miła! Wreszcie to nic tak strasznego — dorzucił z cynicznym uśmiechem. — A jeśli serce oddałam już innemu? Jeśli tylko on nim włada? Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zorientowała się, że popełniła błąd, gdyż zamiast poruszyć Stoma, wzmogły tylko jego gniew. Głos drżał mu z hamowanej wściekłości, kiedy się odezwał: — Wolisz innego? To on, a nie jakieś tam skrupuły, jest powodem twego oporu? A więc słuszniem uczynił, nakazując ci wybór. Wiedz zatem waćpani, że teraz tym bardziej decyzji nie zmienię, bo nie chcę stać się igraszką niewieścich sentymentów! Masz cały dzień do namysłu. Tak powiedziałem i tak ostaje. Jeśli drzwi będą zawarte, wolna ku niemu droga! Tamara wybiegła z komnaty barona półprzytomna z rozpaczy. Cały dzień minął jej niby w koszmarnym śnie, bo zdawała sobie sprawę, że będzie musiała powziąć decyzję, przed którą wzdragała się do głębi swej istoty. W przeciwnym razie musiałaby opuścić służbę, a to groziło skutkami, o któ-rych wolała nawet nie myśleć. Kiedy znalazła się w swojej izdebce, był już późny wieczór. Zasunęła rygiel u drzwi i nie zapalając światła namacała karło stojące przed gotowalnią. Usiadła na nim, wsparła łokcie na kolanach, zanurzyła palce we włosy ujmując głowę w dłonie i zastygła w bezruchu. Upłynęła godzina, potem druga, a ona nie zmieniała pozycji. Pogrążona w myślach rozszerzonymi oczami wpatrywała się w ciemność. Wreszcie z trudem wstała, zapaliła od oliwnej lampki świecę, z wolna zbliżyła się do drzwi i równie wolno odsunęła rygiel. Potem upadła na posłanie i kryjąc twarz w poduszkę wybuchnęła płaczem. cv> 239 Konni gnali teraz często pomiędzy Łowiczem a Warszawą, bo krążyła ożywiona korespondencja dworu i skupionych przy nim kon-fe_deratów z prymasowsko-hetrnańską opozycją. Poselstwo, które dla prowadzenia tych rozmów wyjechało do Łowicza, wróciło z końcem stycznia, a z początkiem lutego przybyli z kolei wysłannicy malkontentów z kasztelanem sanockim Mariuszem Jaskulskim na czele. Był to człowiek obrotny, bystry, doświadczony i obyty w sprawowaniu dyplomatycznych misji, czego dowiódł biorąc udział w paktowaniu z Turkami w roku 1654 w Stambule, co doprowadziło do zawarcia dobrego paktu z Porta. Kancelaria miała teraz wiele roboty. Mimo jednak podniecenia i niepewności, jakie panowały na Zamku, i licznych służbowych zajęć, Źegoń znajdował czas na pilnowanie i spraw hetmańskich. Był świadom wszystkich krążących po komnatach plotek, ale i wielu rzeczywistych opiniii zamiarów, a to. w dużej mierze dzięki bystrości Juty i zamiłowaniu do paplaniny jej przyjaciółek. Nie tracił też kontaktu i z Robertem Stegmanem. W tym właśnie czasie dowiedział się od niego o jakimś gońcu, który został wysłany w bliżej nie znanym kierunku. Był nim człowiek z dworu barona i z jego stajni po kryjomu wziął konia. Żegoń polecił młodemu człowiekowi baczyć, kiedy powróci, i jeśli się uda, peeiągnąć go ostrożnie za język. Mimo: tych wszystkich obowiązków, zabiegów i starań nie opuszczała go myśl, czy też jego, wielmożność pan hetman w tym gorącym czasie pamiętał i o nim, bo sporo wiadomości zebrało się do przekazania, obecnie na pewno ważnych, ale za dwie niedziele już na nic niezdatnych. Liczył, że w składzie poselstwa, co właśnie przybyło, znajdzie się i człowiek, któremy. poruezono nawiązać z nim kontakt. Istotnie przekonał się wkrótce, że hetman umiał pamiętać o wszystkim, a człowiekiem, który go wezwał, był sam kanclerz. Polecił mu przez umyślnego przybyć do pałacu Radziwiłłów, gdzie stanęli posłowie z Łowicza. Jak było we zwyczaju, zawiadomił więc tylko Zawieję, dokąd się udaje, ale towarzyszy wolał ze sobą nie brać. Kiedy zapadł wieczór, rus-zył na spctkar-ie otulony w opończę, ż latarnią w ręku, bo ulic nie oświetlano, a księżyc zakrywały zimowe chmury. Drogę przebył szczęśliwie i już po paru godzinach wracał na kwaterę. Noc dopiero nadciągała, spotykał więc jeszcze przechodniów, tak jak i on przyświecających sobis latarnią. Od' czasu do czasu przetaczał się i pojazd, rozpryskując na boki wachlarze błota. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że ktoś za nim idzie, ale kiedy się obejrzał, dostrzegł tylko nieprzeniknioną ścianą ciemności, Bez żadnego światła ni rvchu. cv> 240 Drugie wezwanfe przyszło w dwa dni potem. Tak jak poprzednim razem, został wywołany do pobocznej sali. Panował w niej półmrok, bo palił się tylko jeden lichtarz i to zaledwie z trzema świecami. Toteż Żegoń dostrzegł jedynie zarys postaci stojącej w głębi, odzianej jak i poprzednio w brunatną opończę. Zbliżył się szybko do posłańca. — Od kogo przybywasz? — spytał półgłosem. — Wielmożny pan kanclerz potrzebuje pilnie waćpana — również półgłosem odpowiedział przybysz. — Rozkazuje, abyście zaraz szli ze mną, bo ważną ma do was sprawę! — Chce, abym zaraz szedł? — zdumiał się Damian. — Chyba tak, wasza miłość. Kasztelan rzekł bowiem: „Biegnij i sprowadź mi pana sekretarza, choćby boso i nago, ale wnet!" Żegoń, zaintrygowany tak naglącym wezwaniem, chwycił za opończę i nie tracąc czasu na zawiadomienie Zawiei ruszył za posłańcem. Wyszli z Zamku przez bramę główną, otoczoną stajniami królewskimi. Minęli przejazd pomiędzy budynkami, skręcili w lewo i ulicą na ich zapleczu dotarli do placu z kolumną pośrodku. Po chwili znaleźli się na drodze zwanej Krakowskim Przedmieściem. Było już zupełnie ciemno. Gdyby nie mrugające w mroku oświetlone okna i latarnie zawieszone przed bramami klasztorów, można by było łatwo zabłądzić pomiędzy sadami, jakowymiś składami, szopami oraz budynkami na zapleczu pańskich pałaców, w większości obróconych frontami ku Wiśle. Tak samo stał i pałac Radziwiłłów. Od Krakowskiego Przedmieścia znajdowały się jego zabudowania gospodarskie, stajnie i wozownie. On sam zaś, otoczony drzewami, znajdował się w głębi, bliżej rzeki. To brnąc w błocie, to znajdując nieco suchego miejsca dzięki chybotliwemu światłu niesionych latarni, dotarli wkrótce do bocznej uliczki, wiodącej do wjazdowej bramy pałacu. Tu ciemność była jeszcze gęstsza. Jedynie mały krąg światła sunął u ich stóp po połyskującym błocie. Żegoń widział w tym kręgu tylko nogi i skraj opończy posłańca, bo ramiona i głowa majaczyły zaledwie słabym zarysem. W pewnej chwili wyczuł, że tamten przystaje i obraca się ku niemu. Jednocześnie padły nadspodziewanie głośno wymówione słowa: — Jesteśmy na miejscu, panie Żegoń! Jeszcze kilka kroków, a będzie pałacowa brama! Jednak Damian nie przebył tych kilku kroków. Zaledwie przebrzmiały słowa przewodnika, kiedy z czerni wyskoczyło kilka postaci. Został otoczony, liczne ramiona skrępowały mu ruchy, a w 16 — Ostatni zwycięzca cv 241 cv> ¦ następnej chwili leżał na ziemi. Kiedy jednak wyciągnął krótki turecki kindżał, który nosił za pasem, silny cios pozbawił go przytomności. Ocknął się z głową pełną łupiącego bólu. W pierwszej chwili nie zdawał sobie sprawy, skąd ten ból poch"odzi ani dlaczego nie może ruszyć rękami. Po chwili jednak pamięć wróciła, a z nią i zrozumienie sytuacji. Na wpół siedział oparty o jakiś twardy kant ugniatający plecy. Deski pod nim chybotały się dziwnie i pluskała po nich woda, mocząca odzież. Było tak ciemno, że niczego wokół nie widział. Słyszał jedynie miarowe chrobotanie, po którym następowały równie miarowe nieznaczne szarpnięcia. Domyślił się, że płynie łodzią. W ciemnościach i przy panującej ciszy nie mógł obliczyć, ilu jeszcze ludzi w niej się znajduje. Nie warto jednak było tego dochodzić, gdyż skrępowane ręce i nogi nie pozwalały myśleć o podjęciu walki. Postanowił więc czekać na dalszy rozwój zdarzeń. Głowa bolała go nadal, ale owe łupiące uderzenia zaczęły ustępować. Tuż przed sobą dostrzegł krótki refleks światła, który zaraz zniknął. A więc mieli latarnię, którą zapewne zasłaniali połą płaszcza. W tej chwili rozległ się poza nim głos: — Dobrze płyniemy? Nie mylicie, panie, kierunku? — Nie bój się, nie mylę! — padła odpowiedź. Głos wydał się Żegoniowi znany, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy już go słyszał. Jego właściciel istotnie musiał mieć koci wzrok, gdyż po chwili padło polecenie: — Złożyć wiosła i uważać! Zaraz dobijemy! Łódź szła jeszcze własnym rozpędem, ale już wolno, bo uderzenie, które nastąpiło, ledwie odczuli. Wkrótce na poziomie ich głów rozległo się stąpanie nóg, a potem słowa: — Uwiązana, możecie wysiadać! Schody macie od rufy! — Najpierw wyrzucić na pomost to ścierwo! Jeszcze nie oprzytomniał? — Był to znów ten sam znajomy głos. — Chyba nie... Żegoń poczuł, jak twarde łapy chwytają go za ramiona i nogi, by rzucić niby tłuniok na jakieś deski. Ból gwałtownym szarpnięciem znów przeszył mu głowę i to tak silnie, że nie zdołał opanować jęku. — Już dziecina kwili... — rozległy się słowa, a po nich ochrypły śmiech. — Rozwiążcie mu zatem nogi i niech idzie sam! — zabrzmiało kolejne polecenie i zabłysło światło latarni. Padło na twarz trzymającego ją człowieka i Że_goń iuż wiedział, skąd zna ten głos. Ujrzał co 242 co. bowiem sępią twarz i czarno połyskujące oczy imć Rysiewicza, którego spotkał w gospodzie Hagana. Ten musiał dostrzec wyraz zaskoczenia, jaki pojawił się we wzroku jeńca, bo roześmiał się. — Pca&aJeS mnie? — rzucił szyderczo. — Nie oczekiwałeś takiego spotkania, co? Żegoń wzruszył ramionami. — Mały to dla mnie zaszczyt... — Takiś ważny? Brać go do środka i zamknąć w tylnej komorze. Damian dowiedział się wkrótce, gdzie go przywieziono. Był to jeden z wodnych młynów rozrzuconych na Wiśle. Mieściły się na wielkich krypach, które tkwiły nieruchomo na rzece dzięki kotwicom zaczepionym o dno. Jeńca wciągnięto do wnętrza. Dostrzegł obszerne pomieszczenie o licznych drewnianych słupach wspierających górny pokład, a może dach. Było przeznaczone na skład worków ze zbożem, bo pod stopami jeszcze chrzęściły ziarna. W głębi majaczyły belki konstrukcji z kolistą obudową żaren pośrodku i kilku drewnianymi, zębatymi kołami. Prowadzeni przez Rysiewicza, minęli to pomieszczenie. Z kolei zostały otwarte jakieś drzwi i pchnięto jeńca w panującą za nimi ciemność. Żegoń usłyszał jeszcze hałas zakładanych sztab i znalazł się w czerni i ciszy, którą mąciło jedynie dochodzące zza ściany bulgotanie wody. Miał teraz dużo czasu na rozmyślania. Zdawał sobie sprawę, że noc, która go czeka, będzie długa i uciążliwa. Naszła go też refleksja, że zapewne i ostatnia w jego życiu. Wiedział już bowiem, w czyje dostał się ręce. Ta sama metoda dobrze dobranych słów dla zwabienia ofiary, nadających sytuacji cechy prawdopodobieństwa. On zaś już po raz wtóry dał się zwieść; '.tym razem chyba i ostatni, bo nawet nie zawiadomił Zawiei, dokąd podąża. Podłoga zaczęła go uwierać, więc z trudem obrócił się na drugi bok. Gdyby tak rozluźnić sznury i umknąć z tej pułapki? Teraz, po ciemku, to niemożliwe, ale za dnia... Przecież jakieś okno musi tu być, bo na drzwi założyli sztaby. Postawili zapewne wartownika, ale może udałoby się wówczas cicho zsunąć do wody? Po pewnym czasie zaczął drzemać. Jednak zaraz się obudził, gdyż skrępowane ramiona drętwiały i bolały coraz bardziej. Mimo o przed świtem zasnął na krótko, a kiedy otworzył oczy, w komorze zaczynało już szarzeć. Małe i w dodatku dobrze zakratowane okienko znajdowało się właśnie nad jego głową. oo 243 Pomieszczenie nie było duże. Z gruba ciosany stół zajmował całą długość jednej ze ścian. W rogu leżała sterta starych worków. W drugim stała jakaś beczka. Drzwi były ciężkie, mocno okute, z zawiasami po zewnętrznej stronie. Żegoń podpełzł do worków i usiadł na nich, opierając plecy o ścianę. Pojaśniało już na dobre, kiedy usłyszał liczne stąpania. Nadchodziło kilku ludzi. Po chwili zachrobotały odsuwane zawory, drzwi otworzyły się ze skrzypieniem dawno nie używanych zawiasów i ujrzał przed sobą otyłą postać brata Eligiusza, który jako pierwszy wkroczył do komory. Za nim weszli znajomi z Lublina: Rysiewicz i Boczuga, wiodąc za sobą dwóch barczystych pachołków. Zakonnik zatrzymał się przed siedzącym więźniem i rzucił gniewnie: — Przez ciebie, psi synu, mam tyle ambarasu! Muszę ludzi ganiać po nocy, sam zrywać się o świcie i chybotać na łodzi. Wstań, no, kiedy do ciebie mówię! Brat Eilgiusz wezwanie to poparł kopnięciem. Żegoń z trudem dźwignął się na nogi. — Jam ci tego nie kazał... — odparł spokojnie, patrząc w małe, połyskliwe oczka, które mimo gniewnych słów zdradzały i radosne podniecenie. — Śmiesz tak mówić! Dużom przez ciebie wycierpiał, toteż i zapłata musi być godna. Żegoń wzruszył ramionami. — Korzystaj zatem ze sposobności, skoro masz okazję. Drugiej może zabraknąć. — Drugiej zgoła nie będzie. No, ale dość tej gadaniny! Należy postanowić, jak cię pokarać za to, coś mi uczynił! — Mnich odwrócił się do Rysiewicza: — Co waść proponujesz? Ten podkręcił wąsa i odpowiedział z kpiącym uśmiechem: — Sądzę, że wielebny brat lepiej tę wątpliwość rozstrzygnie. Zwłaszcza że o waszą, nie moją krzywdę chodzi. — Racja, słuszne słowa! Ale chciałbym i od was coś usłyszeć! Zatem może imć Boczuga co obmyślił? Zapytany obrzucił skrępowanego więźnia taksującym spojrzeniem. Zanim odezwał się, końcem języka zwilżył wargi. — Tuszę, że dużo wytrzyma. Wszystko będzie dobre, byle zbytnio nie spieszyć... — O! Właśnie, właśnie! To także słuszne słowa. — Brat Eligiusz z aprobatą skinął głową. — Bo cóż nam da ogień albo i darcie pasów? Po godzinie, dwóch, przyszłoby tylko wspominać owe chwile. A mnie tego mało, ja chcę wciąż na nowo radować się wrzaskiem tego psiego syna! oo 244 cvi : — To byłoby piękne — mruknął Boczuga, na krótką chwilę ukazując w uśmiechu zęby. — Ale jak myślicie to zrobić? Żegoń w milczeniu słuchał tej rozmowy, dopóki nie przyszło mu na myśl pewne podejrzenie. Aby upewnić się w jego słuszności, zagadnął Rysiewicza: — To waść z Boczugą odebraliście pierścień temu starcowi we Lwowie? Zapytany obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. — Jeszcze cię to interesuje? Myśl o sobie. — Możesz powiedzieć! — wtrącił Boczuga. — I tak nic mu już z tego nie przyjdzie! Tak, to my! A jeśli chcesz znać całą prawcie, to właśnie ja wpakowałem mu nóż w żebra! — Nie masz teraz innej troski nad tę, co zdarzyło się pół roku temu? — spytał nieomal ze szczerym zgorszeniem brat Eligiusz. — Czy.nie powinieneś pomyśleć o własnym losie, o własnym zbawieniu? — Ten w rękach Boga, nie twoich, ty ropucho! — No cóż, muszę zatem istotnie dać ci czas na opamiętanie i skruchę — westchnął zakonnik, po czym zwrócił się do jednego ze stojących na uboczu pachołów. Było to ociężałe chłopisko o kwadratowej twarzy. Tłusty brzuch sterczał mu ponad skórzanym pasem ściągającym biodra. — Rzeknijcie, mistrzu, wiele razów dawać i co wiele dni, by rany zakrzepły, ale nie zagoiły się, a ów człek nie skonał pod nimi zbyt szybko? — Zależy czym chcecie go bić i jak mocno, wielmożny panie! — Pojedynczym ka.iczugiem, ale na odlew... — Tedy najlepiej dawać po pięćdziesiąt razów. Silny jest, to może i ponad dziesięć batożeń wytrzymać. Przy ostatnich na plecach mało co ostanie mięsa, toteż wówczas starczy i po trzydzieści, nie częściej jednak, jak co pięć dni — padło rzeczowe wyjaśnienie. Rozległ się chichot Boczugi, na który brat Eligiusz nie zwrócił uwagi, indagując nadal: — Hm... Zatem pięćdziesiąt? Nie za mało?. — Dacie więcej, to szybciej skończy. — Nie, nie! Niech już będzie pięćdziesiąt! I macie go dobrze karmić! Nie byle czym, i chleba do woli! Beze mnie nie ważcie się go chłostać, chcę to zawżdy widzieć! A was, waszmościowie — zwrócił się do smoich towarzyszy — czynię odpowiedzialnymi za należyte stróżowanie tego grzesznika. Chyba ludzi macie dość? - Bądźcie o to spokojni — zapewnił go Rysiewicz. " To dobrze. A więc zaczynajmy! W chwilę potem Żegoń został pozbawiony kubraka i koszuli cv 245 i przywiązany do stołu. Tęgi oprawca odebrał od pomocnika kańczug o długim, grubym na palec rzemieniu. Pierwsze uderzenia spadły na nagie plecy ofiary. W tej chwili rozległ się okrzyk Bo-czugi rzucony piskliwym głosem. Oczy świeciły mu kocim blaskiem, a w kącikach ust pojawiły się pęcherzyki śliny. — Nie! Nie! Toć to nie bicie, jeno głaskanie! Daj no mnie! Nieomal wyrwał z rąk kata batog i sam stanął obok stołu. Mimo że był o połowę szczuplejszej postaci, musiał mieć siłę niemałą, a zawziętość czy upodobanie większe, bo rzemień z ostrzejszym świstem zaczął przecinać powietrze. Brat Eligiusz natomiast, z rękami splecionymi na brzuchu i głową przechyloną na bok, przyglądał się krwawym pręgom na plecach skazańca i półgłosem liczył uderzenia. W starym młynie Nie trwało długo, a plotki o Tamarze, jako faworycie barona Stoma, zaczęły wpierw krążyć w jego otoczeniu, potem dotarły i na dwór królewski. Nie było to dla zamkowych ludzi czymś nadzwyczajnym, gdyż dotakich spraw nawykli, niemniej przez pewien czas stanowiły temat powtarzany ochotnie. Trudno zaś byłoby dociec, jakich obserwacji dokonały baczne oczy dworaków, bo i baron, i tym bardziej Tamara, starali się na zewnątrz zachowywać jak największy dystans. Może był to usłyszany gdzieś strzęp rozmowy, wymienione spojrzenie czy gest: owe mało dostrzegalne drobiazgi, które jednak. • nie uchodzą uwagi służby, zawsze obserwującej czujnie wszystkie objawy dworskiego- życia. Być może przyczynił się do tych plotek i fakt, że pod pretekstem innego przeznaczenia dla izdebki zajmowanej przez Tamaeę — za dyskretnym staraniem barona — otrzymała ona wygodniejszą i bardziej obszerną komnatę, położoną nieco na uboczu. Baronowa natomiast, snadź przyzwyczajona do bocznych ścieżek swego małżonka lub też powodowana pańską dumą, niczym nie zdradzała wobec Tamary, że coś z tych pogłosek do niej dotarło. Była jak zwykle chłodna i powściągliwa w stosunku do swoich dworek, a jedynie wyczulone ucho Tamary wychwytywało drwiące akcenty, jakie od pewnego czasu pojawiły się w dawanych jej przez baronową poleceniach. Tego ranka pan baron pozostał w łożu swojej kochanki nieco dłużej. Było już zupełnie widno, on jednak nie kwapił się z ubiera- 246 c>o \ niem, natomiast rozpoczął jedną z pogawędek, które lubił prowadzić, \ kiedy powracał już pamięcią do spraw absorbujących go za dnia. YTamara pozornie mało zwracała uwagi na wypowiedzi barona, jed-nakże nieznacznie.starała się jego gadatliwość podtrzymywać. Tym razem była zaskoczona szczerością wypowiedzi, wyborem tematu i'wytrwałością w jego utrzymywaniu. W pewnej bowiem chwili mówiąc coś błahego, jakby pod wpływem zmiany toku myśli, baron rzucił: I — Zdaje się, śe znasz Zawieję, ordynansowego oficera hetmana Sobieskiego? Zaskoczona tym nieoczekiwanym pytaniem, stała się czujna. Uznała, że powinna odpowiedzieć twierdząco, gdyż Stom mógł wie* dzieć o ich wspólnej podróży ze Lwowa. — Oczywiście! Przecież to on wyratował mnie z tatarskiej niewoli. — No właśnie — stwierdził obojętnie Stom, po czym dodał tym samym, tonem:—Ma teraz ciężkie dni... — Co się ;—.ło?!— wykrzyknęła, zdając sobie sprawę, że nie zdołała zachować należytego opanowania. — Ma poważną troskę i wyłazi ze skóry, by odnaleźć zgubę. — Mówże wreszcie wyraźnie! — zniecierpliwiła się.—O jaką zgubę chodzi? — O mości Żegonia, sekretarza z kancelarii mniejszej. Od dwóch dni zniknął i nikt nie wie gdzie... — Żegoń zniknął? — spytała i siadła w pościeli, ze zdumienia zapominając, że jest naga. Dopiero po chwili szarpnęła za kołdrę, podciągając ją pod brodę. — No właśnie. — Baron nie zwrócił uwagi na tę wstydliwośc..— Przepadł jak kamień w wodzie. — Biedna Juta! Wyobrażam sobie, jak rozpacza! — To zdaje się jej narzeczony? A więc i ją znasz? — Jakbyś nie wiedział! I ją, i Żegonia. Co się z nim stało? Jak przypuszczasz?!- — Nie przypuszczam — mruknął od niechcenia baron. — Bo wiem. j — Wiesz? Czemu zatem nie dasz Zawiei znać?! — Bo mało mnie to obchodzi. — Stom ziewnął ostentacyjnie. -— Jak to?! Zginął człowiek, pewno jest w niebezpieczeństwie, a ciebie to nie obchodzi? — Może źle to wyraziłem — uśmiechnął się lekko. — Powinienem raczej rzec: „nie powinno obchodzić"... - Mówże, Ignacy, jaśniej! Znałam Żegonia i jego los, ze wzglę-^ na Justynę> nie jest mi obojętny! Dlaczego nie powinno cię obchodzić? cv) 247 c 250 —j' Do Juty dotarła na wpół przytomna i zamiast pocieszać strapioną dziewczynę, sama zanosząc się płaczem powtarzała raz po r-az: .— Już nie mogę! Nie mogę, ty mściwy Boże! Już nie mam sił! Przed obiadem nadeszli bracia Lisieccy, a wkrótce po nich Pigwa i Debej. Wreszcie, po raz pierwszy od trzech dni, spożyli posiłek w nastroju nieomal wesołym, podnieceni usłyszaną wieścią; jak i nadzieją rychłego uwolnienia towarzysza. Uradzili przede wszystkim, by zaraz, jeszcze za widna, wyjechać łódką i dobrze poznać położenie owego młyna, gdyż w nocnych ciemnościach łatwo by mogło dojść do daremnego błądzenia. Tego podjęli się Zawieja i Debej, natomiast Lisieccy mieli zakupić na targowisku używaną odzież, noszoną przez rybaków. Należało więc dobrze pospieszać, bo do wieczornych ciemności nie było tak daleko. Debej w milczeniu przysłuchiwał się naradzie. Zabrał głos dopiero wówczas, kiedy Zawieja spytał go, czy ze swej strony nie chciałby czegoś dodać. •— Sądząc z waszych słów nie zamierzacie szukać pomsty na tych zbójach? — Jak to? — Spojrzeli po sobie'zdziwieni.—Ani nam to w głowach! — To dlaczego planujecie wyprawę już teraz? Przecież zakonnik będzie w młynie dopiero jutrzejszej nocy albo nawet i o świcie. Dziś wprawdzie rozprawa będzie łatwiejsza, bo tylko z dwoma wartownikami, ale chyba nie o nich chodzi? — Ma rację — zawyrokował Zawieja. — Musimy wyprawę odłożyć do jutra. Jeno będzie to kosztem Damiana, który pozostanie w więzach o dobę dłużej. — Myślę, że gdyby mój pan był z nami, sam by inaczej wasz-mośeiom nie poradził —¦ odezwał się Pigwa. ¦— Chyba warto, by jeszcze nieco pocierpiał. Przecież nowa chłosta bez owego mnicha mu nie grozi! — podsumował Aleksander. Rada Debeja została więc przyjęta, a wyprawa odłożona do następnego dnia. Na zwiady postanowili ruszyć z samego rana, by dobrze obejrzeć .młyn. Rzeka płynęła tylko środkiem-koryta, wezbrana zimowymi opadami, gdyż. brzegi pokrywał lód ujmując nurt w białe obramowanie. Od wyrąbanego w lodzie kanału, w którym rybak trzymał swoje odki, do majaczącego ciemną bryłą młyna, sunął pas bystrej, szybko słynącej wody. Wzięli mały bat o jednej parze wioseł. Siadł przy ¦ci Debej, Bohdan zaś zajął miejsce przy sterze. Wkrótce wysmo- cv> 251 łowana ściana młyna zaczęła z wolna przybliżać się i Zawieja mógł obejrzeć go dokładnie. Nisko nad wodą biegł wąski pomost na silnych wspornikach. Sterczało nad nim u góry drewniane ramię dźwigu. Pomost miał dwoje szerokich drzwi, które zapewne wiodły do pomieszczeń magazynowych. Nieco dalej tkwiło wielkie koło z łopatkami, miejscami obrośnięte zielonymi, śliskimi plamami mchu. Trwało nieruchome w martwym spoczynku po dawnych dniach pracy. Na pomoście siedział brodaty mężczyzna z wędziskiem w ręku, jakby w nadziei, że uda mu się coś złowić, może zaś tylko dla upozorowania swojej obecności na wraku. Obojętnym wzrokiem przez pewien czas przyglądał się walce Debeja z prądem^ po czym biorąc ich za rybaków zawołał: — Naciskaj, bracie, naciskaj, bo trafisz ze swoim towarem na gdański targ! Minęli młyn i popłynęli do przeciwległego brzegu. Tam przeciągnęli łódkę w górę rzeki i z kolei Zawieja zasiadł do wioseł. . Ostatecznie doszli, do przekonania, że na nocną wyprawę muszą wziąć zesobą rybaka, gdyż po ciemku, ze względu na znaczną siłę prądu, nie zdołają sami trafić do młyna. Decyzja ta okazała się słuszna, gdyż noc istotnie była zupełnie ciemna. Mało co w jej czerni można było rozeznać nawet w bliskiej odległości. Łódź, którą wynajęli, była obszerna, o trzech parach wioseł i służyła raczej do przewożenia ludzi i towarów na praski brzeg niż do połowów. Rybak zaś ulokował się za sterem i krótkimi, cichymi rozkazami kierował wysiłkiem wioślarzy. Zawieja nie zapomniał też o latarniach, które zapalone, ale przykryte kapturami, ustawił u swoich nóg. . Ubrani byli w krótkie kurty i luźne, rybackie portki. Wszyscy też mieli pistolety, oraz tureckie jatagany zatknięte za pasy i zasłonięte połami. Woda pluskała cicho o burty łodzi, która pod naciskiem wioseł ledwo płynęła pod prąd. Z brzegu migotały ku nim nieliczne punkty oświetlonych jeszcze okien, pozwalając na jaką taką orientację. Wiosła nie czyniły hałasu, bo miejsce osadzenia w drewnianych dulkach przezornie obwiązali szmatami. Prócz cichych rozkazów sternika nie padło między nimi ani jedno słowo. Wreszcie nieco z boku zamajaczy^ponury kontur młyna. — Prawa burta mocniej! Naciskać! — padła komenda rybaka.— Mocniej, bo nas zniesie! Łódź zaczęła z wolna obracać się i wkrótce ściana czarniejsza od mroku zawisła nad ich głowami. Burta cicho stuknęła o pomost, a siedzący najbliżej dziobu Pigwa wyskoczył na deski ze sznurem w ręku i przytrzymał łódź. Zachę- 252 cv wując ciszę reszta sprawnie poszła za jego przykładem. Pozostał tylko rybak, który zgodnie z poleceniem Zawiei miał ukryć się za młyńskim kołem i tam oczekiwać ich powrotu. Z wnętrza nie dochodził żaden odgłos. Panowała cisza, którą zakłócało jedynie ciche szemranie wody między łopatkami koła. Debej podszedł do swego pana. — Wartownicy na pewno są w środki i śpią. Co robimy? — Zobacz, czy drzwi zawarte. Ku ich zdziwieniu nie były zamknięte. Albo więc zamknąć ich nie było można, albo strażnicy chronieni przestrzenią wody czuli się dostatecznie bezpieczni. Zawieja wręczył jedną latarnię Debejowi, a z drugiej zdjął kołpak i wkroczył z nią do zionącego stęchlizną wnętrza. Nie unikał przy tym hałasu, chcąc ściągnąć ku sobie strażników. Istotnie zza obudowy żaren wysunął się jeden z nich i ziewając, bez zaniepokojenia poczłapał ku nim. — To wy, wielmożny panie? — spytał usiłując przebić wzrokiem czerń poza kręgiem światła. — Więzień spi, więc i ja nieco ległem... — uzupełnił wyjaśniająco. —«- Nie szkodzi — uciął Zawieja. — Gdzie drugi? — Podług przykazania, razem z więźniem. — Przywołaj go! — rozkazał Zawieja i ruszył w ślad za wartownikiem, który podążył w głąb pomieszczenia. Kiedy już podeszli do założonych sztabą drzwi i strażnik zdjął belkę z haków, młody rycerz skinął za siebie. Uderzony kolbą pisoletu w głowę pachołek runął na podłogę, a Zawieja rzucił się do komory. Uprzedził go jednak Pigwa. Pchnięciem noża rozciągnął na ziemi drugiego strażnika i rzucił się ku Żegoniowi, który z trudem dźwigał się z posłania. — Zatem znaleźliście mnie!? — wykrzyknął ze zdumieniem. Pigwa musiał go podtrzymać, gdyż trawiony gorączką zachwiał się na nogach. — A już zaczęliśmy tracić nadzieję,-że cię znajdziemy! — zawołał Bohdan. — Jak do tego przyszło? — Nie czas teraz o tym mówić! Masz dość siły, by z nami zostać czy też poczekasz w łodzi? — Ostanę z wami! Ale na co miałbym czekać? — Aż rozprawimy się z tym mnichem! Ma tu świtaniem Przybyć! Wszyscy skierowali się ku przeciwległej ścianie, gdzie stała ława 1^ stół, przy którym zapewne młynarze spożywali swoje posiłki. Zawieja posłał Jurgę, pachołka Lisieckich, by objął straż na pomoście, potem wyłożył swój plan dalszej akcji. 253 —- Dobrze — zgodził się Damian — ale bez przelewu krwi. To niczego nie da,.a radość z dokonanej zemsty długo nie trwa. — Jak to?!—zaprotestowali z krańcowym zdumieniem.— Chcesz mu przebaczyć owe razy, któreś otrzymał? — Chcę ostawić wroga przy życiu, a nie przebaczać — sprostował Żegoń. —.. Jego już znam, imiego zaś musiałbym poznawać od nowa, a więc zaczynać wszystko od początku. — Mamy ostawić go zatem w :zdrowiu, by śmiał się z nas i bezkarnie knuł spiski? — Tak ma być, jakem rzekł! — oznajmił Żegoń zdecydowanym tonem. Zawieja, wyraźnie niezadowolony, nie podjął jednak sporu, a wkrótce potem nadbiegł Jurga z wiadomością, że słychać na rzece głosy i skrzyp wioseł. Żegoń powrócił więc szybko do celi wraz z Zawieją, a Debej ruszył na pomost. Reszta zaś, osłaniając latarnie, zniknęła we wnętrzu młyna. Przybysze nie dbali o zachowanie ciszy, pewni, że w ciemnościach nocy nikt ich nie może dostrzec w wodnym pustkowiu. Padły rozkazy wstrzymujące bieg łodzi, po chwili zaś Lisieccy ukryci za drewnianymi słupami usłyszeli tupot nóg na pomoście i czyjeś pytanie skierowane zapewne do Debeja: — Wszystko w porządku? W odpowiedzi padło potwierdzające mruknięcie, a zaraz potem zabłysło w drzwiach światło latarni. Do młyna weszła grupa poprzedzana przez grubą postać w opończy. Debej kryjąc twarz w mroku wysforował się do przodu, ku zamkniętej komorze. Zdjął sztabę i otworzył drzwi dając przejście. Brat Eligiusz wszedł śmiało do środka, a pachoł, niosący za nim latarnię uniósł ją wysoko, oświetlając wnętrze. Kiedy nowo przybyli przekroczyli już próg, zaczajeni opuścili ukrycie i podsunęli .się ku drzwiom. Jeden z oprawców stanął nad leżącym więźniem i kopnął go w bok. — Wstawaj! Pora na ciebie! — Jak zdrowie, panie Żegoń? — zagadnął brat Eligiusz, kiedy więzień stanął na nogi. — Jak widać, nie zapominam o waszmości. Kolejny poczęstunek będzie już nieco trudniejszy do wytrzymania, ale tuszę, że starczy waści sił i na kilka następnych. — Jesteś pewny, że dotrzymasz coietnicy? — zabrzmiał głos Zawiei, który dotychczas był niewidoczny, a teraz zbliżył się do światła. W jego ręku lśnił pistolet skierowany w brzuch zakonnika. To wystąpienie sprawiło, że na moment wszyscy znieruchomieli. oo 254 Ich osłupienie wzrosło jeszcze, kiedy ujrzeli w drzwiach kilka uzbrojonych postaci. Pierwszy ocknął się Rysiewicz. Wyszarpnął z , pochwy szablę i z okrzykiem „To zdrada!" rzucił się na więźnia. I już miał go przebić sztychem, lecz pistolet Zawiei był szybszy. Zamek szczęknął ostro, a strzał w ciasnym pomieszczeniu zagrzmiał z siłą gromu. Prochowy dym na chwilę przesłonił Rysiewicza, a kiedy się rozwiał, ujrzeli go na podłodze. Legł z rozrzuponymi ramionami, a czermak po lewej stronie piersi nasiąkał krwią. Na ten widok Boczuga obrócił twarz w stronę Zawiei i jakiś czas stał bez słowa, dysząc szybko. Spojrzenie jego bezbarwnych oczu, utkwione w twarzy młodego rycerza, zdawało się rzucać zimny blask na ściągnięte wściekłością policzki. Odezwał się dopiero po chwili i wyrzucał słowa, jakby mówienie kosztowało go wiele wysiłku: — Zapłacisz mi za jego śmierć! Dopadnę cię, gdziekolwiek będziesz i zginiesz z mojej ręki, jak on zginął z twojej... Odepchnął Jurgę, który -chciał zarzucić mu sznur na ramiona. Opadł na kolana przy zwłokach, ujął głowę zabitego i uniósłszy ją nachylił się nisko. — Pomszczę cię, Błażeju... Klnę się na Lucyfera, na Belzebuba, na Arymana... Nie na zbawienie, bo ono nie dla ciebie ni dla mnie, ale na wszystkie piekielne moce. Może zaznasz ulgi tam, gdzie jesteś... ¦ Przejęci zgrozą — bo o piekle i diabłach starano się nigdy nie mówić, a co dopiero zaprzysięgać na ich imiona — spoglądali na klęczącego. Najmniej przejął się jednak ową przysięgą ten, w którego godziła. Zawieja przerwał bowiem tę rozmowę ze zmarłym. — Zaraz się dowiesz, gdzie jest! — zawołał, po czym rzekł do towarzyszy: — Brać ich! W sznury i do rzeki! Najdziem tu chyba parę kamieni, by szybciej dotarli do swoich opiekunów. Nikt z pojmanych nie stawiał oporu, kiedy Pigwa i Jurga sprawnie krępowali im ręce, bowiem pistolety panów Lisieckich miały dostateczną wymowę. W tej "chwili w krąg światła wkroczył Żegoń. — Związać ich, byśmy mogli bez przeszkód odpłynąć, ale osta-wić przy życiu! — polecił ostro-Widząc zaś gest protestu Zawiei dorzucił:— Tak będzie, bom ja ustanowion nad wami i macie czynić, co rozkażę! Nie pozbawisz tego opasa żywota, rychło własny utracisz! ¦tyle zyskasz na swojej łaskawości! — parsknął ze złością młody rycerz. Po twarzach Lisieckich_ też można było poznać, że podzielają ten pogląd. Mimo to Żegoń oświadczył: . Rozkazu nie zmieniam. — Odwrócił się do mnicha: — Posłu- C\3 255 CS3 chaj, co chcę ci rzec. Otóż módl się, bracie, módl gorąco, by nikogo z nas wszystkich, których tu widzisz, nie spotkała jakakolwiek zła przygoda. Bo za wszystko, chociażbyś i ręki do tego nie przyłożył, ty zapłacisz własnym żywotem! Na co ci przysięgam nie na piekielne moce, ale na imię Boga Jedynego! Gdyby zaś mnie to spotkało, tuszę, że moi towarzysze to samo ci zaprzysięgną! — Zaprzysięgamy! — rozległ się chór głosów. Eligiusz, który mierzył Żegonia pałającym wściekłością wzrokiem, wykrzyknął teraz piskliwie, bo ściśnięte strachem gardło nie pozwalało wydobyć głosu: — Ależ tak być nie może! Jakże to?1 Mało to zbójów chodzi po świecie? I ja mam odpowiadać za wszystko? — Toteż, jakem ci rzekł, módl się o nasze bezpieczeństwo! — Słyszałeś, co przysięgał Boczuga! To opętany człek i okrutnik! Co będzie, jak przysięgi dotrzyma? — pienił się zakonnik. — On niech będzie wyłączony spod twojej odpowiedzialności — wtrącił beztrosko Zawieja. — Sam sobie z nim poradzę, jeśliby do tego przyszło. — To przeciwne wszelkiej sprawiedliwości! Tego nie możecie żądać... — jęczał jeszcze brat Eligiusz, kiedy pozostawiając go w więzach opuszczali młyn. Pan marszałek konfederacji Czarniecki, mąż już po czterdziestce, z włosem podgolonym, ciemnym, z wąsem wygiętym w dwa łuki, okiem żywym, czarnym, twarzą ściągłą, a postacią nie za wysoką, przechadzał się po izbie swego dworku w Warszawie, z rękami założonymi do tyłu. Za każdym nawrotem luźno zwisające rękawy kon-tusza zataczały w powietrzu półkola i uderzały go w plecy, jakby przynaglając do tym prędszego spaceru. Pana Czarnieckiego przynaglać jednak nie było trzeba, bo zły był jak rzadko kiedy, a prawdę rzekłszy miał ku temu powody. Toteż jego zaufany sługa i skarbnik, imć Czermak, który w postawie pełnej szacunku siedział na brzeżku krzesła, z niepokojem wodził za nim bystrymi oczkami. l — Ledwiern trzy niedziele w łożu leżał — narzekał pan marszałek szlachty — a świat stanął na głowie. Ugoda bliska, Sobieski w Warszawie A- wszelkie starania, zabiegi, wysiłki wniwecz obrócone! A do tego najlepszy sługa życie postradał! — Przystanął na chwilę i sapiąc ze złości zagadnął skarbnika: — Jak do tego przyszło? — Jakem rzekł — odrzekł niepewnie Czermak.—W służbie pana barona wyprawili się gdzieś nocą... — Przecież zabroniłem udzielać pqmocy owemu mnichowi! Stom pieniędzy nie przekazuje, to niech sam sobie radzi. A do tego ów 256 Eligiusz patrzy mi na oczajduszę, z którym kumać się nie warto. — Ale za pomoc płaci dobrze, a że nudno im było, więc dali się skusić. Widać mieli dosyć przesiadywania po oberżach całymi dniami. — I mówisz, że to sprawka ludzi Sobieskiego? — Tak twierdzi Boczuga. Brat Eligiusz porwał jednego z nich, a towarzysze przewąchawszy, gdzie ukryty, wyprawili się, aby go odbić. Czarniecki znów sapnął z alteracji. — No i gotowi teraz na mnie winę zwalić. Jakbym nie miał dość zgryzot z Łożińskim. — A co z nim? — Należy spodziewać się, że go pojrnają i będzie musiał zeznawać. — Co wtedy? — Czermak spojrzał spod oka na marszałka i podrapał się po krwistym policzku. — Obaczymy. Tak łatwo im nie pójdzie... Wprawdzie Senat chce zgody, nawet już Wierzbowski nie oponuje, ale Izbie ja przewodzę, a ta nie całkiem jednomyślna. Czy Pac przysłał gotowiznę? — Ma dziś przysłać. Stom takoż obiecał wpłatę, bo rozumieją, że dalej zwlekać nie można. — Tak, te dni rozstrzygną. Tylko pieniądze mogą jeszcze ostudzić wiarę w Sobieskiego. — Zgodnie z życzeniem jego wielmożności hetmana Paca przygotowałem rozliczenie z ostatniej wpłaty. -—. Obyś nie zgubił, jak ów list od Tuczaby! Czermak opuścił głowę. — Każdemu może się zdarzyć. Choć dziwna sprawa. Najpierw ginie list, a potem ten, kto go napisał... — Widzisz w tym związek? — A wasza wielmożność nie, przy swoim rozumie i bystrości? Czarniecki przygryzł wąsa. —¦ Ale widzę też, że tak sprawę pr7edstawiasz, by do niedbalstwa się nie przyznać! Mniejsza z tym jednak. Mam poważniejsze troski na głowie. Dobra Prażmowskiego przechodzą mi koło nosa. Natyrał się człek, zabiegał, gardło zdzierał i co? — Kołowanie konfederacji generalnej ma się zmienić w sejm walny ordynaryjny. Niech szlachta uchwali dla waszej wielmożności godziwą nagrodę. Marszałek machnął ręką. — Nie ku-temu zmierzałem, nie tego chciałem. Taka nagroda, chociażby wysoka, to potwierdzenie klęski. To jeno pocieszenie dla przegranego. A kto wie, czy jeszcze nie przyjdzie mi przed Sobieskim karku zginać i o przebaczenie prosić! Twardo bowiem żąda sądu nad r^ Ostatni zwycięzca 257 cvs ową plotką, że wespół z Potockim Kamieniec Turkom sprzedali. Oto do czego doprowadziły waści rady! — Nie były złe, bo pomówienie chwyciło i skutki przyniosło. To Olszowski i Trzebicki winni, że szlachta zaczęła tracić wiarę w oskarżenie. Mało brakło, a nasi wrogowie byliby pogrążeni. Wówczas wasza wielmożność chwaliłby pokornego sługę, choć nie on profit by osiągnął... — Kota ogonem obrócić zawsze waść potrafisz! — Pan marszałek przerwał wędrówkę, opadł na fotel i odezwał- się po pewnym czasie: — A co z ową niewiastą, którą za byle jaką zapłatę uznałem przed Stomem za powinowatą? Nie będzie i z nią kłopotów? — Przeciwnie, wasza wielmożność. Ponoć radzi sobie dobrze, a rzekłbym nawet, aż nazbyt dobrze... Stom ponoć z niej zadowolony. Choć nie wiem, czy i baronowa takoż. — Czermak uśmiechnął się lekko. — Złakoniił się na nią? —• Nie dziwota, bo piękna bardzo. — Tak, wiem. No, ale mnie to nie powinno boleć. Toć tylko krewna i to daleka! — Pan marszałek roześmiał się. Irnć Czermak, który pośredniczył w sprawie na prośbę swego znajomka, "lubelskiego oberżysty — nie bez korzyści dla siebie — wolał nie podtrzymywać zbyt długo tego tematu, zagadnął więc z kolei: — Co wasza miłość zamierza teraz czynić, bo kto wie, czy najbliższe dni nie przyniosą podpisania ugody? — Jak długo fortuna pozwoli, trzeba kcntrować! Sobieski już tu jest, więc rozmowy pójdą wartko. Ostatnia okazja, by do konsensu nie dopuścić. A tu Pac z pieniędzmi zwleka, jakby nie rozumiał, że teraz'potrzebne bardziej niż kiedykolwiek! Należy walczyć do ostatka, bo nawet dzierżąc w rękach pióra, by podpisy położyć, jeszcze mogą się powadzić. Aby tylko znaleźć nową kość do sporu! — Zawsze mówiłem, że waszej wielmożności i rozumu, i twardości nie zbywa. Bodajby tacy mężowie na kamieniu się rodzili! — westchnął obłudnie Czermak, a uśmiech służalczego podziwu pofałdował mu tłuste policzki. Do.komnaty wszedł pacholik. — Wasza wielmożność, przybył pan Inowicki od jego wielmożności hetmana Paca!—oznajmił od progu. Czarniecki wstał z fotela. — Dawaj go tu! — polecił, po czym zwrócił się do swego skarbnika:— Masz waść ten rejestr? Bo nie wątpię, że wreszcie przysyła pieniądze! Pan Czarniecki istotnie chorował przez trzy tygodnie. Kiedy zaś zjawił się w Izbie'dwudziestego lutego, nie przejął od razu marszał- cv 258 oo kowskiej laski. Chciał wpierw jako słuchacz wejść w tok obrad. I tego właśnie dnia ze sprawozdania Chrapowickiego dowiedział się, że i orozumienie z malkontentami dochodzi do skutku. Przeraził się pan marszałek tym stanem rzeczy i już nazajutrz sam poprowadził obrady. Kiedy zaś rozpoczęto dyskusję nad warunkami ugody,- przebiegle skierował ją wkrótce w innym kierunku, wtrącając „materyę o sądach poddania Kamieńca". Starczyło tego, by rozpętać burzę na nowo. Aby zaś temperaturę wrzenia utrzymać, dopuścił następnie do głosu niejakiego Marcina Łozińskiego. Był to człek podobny do Ormianina. Twierdził, że pochodzi z ziemi podolskiej, czego jednak tamtejsi posłowie wzbrar niali się przyznać. Z samego wyglądu też zaufania nie wzbudzał. Ów Łozińśki zabrał więc głos i podał się zaraz za delatora zdrady i to popełnionej nie przez byle kogo, ale samych wielkich wielmożów, jego eminencję prymasa, hetmana wielkiego koronnego Sobies-kiego i wojewodę kijowskiego, dowódcę załogi kamienieckiej, Jędrzeja Potockiego. Ci.— jak twierził — wzię:i od Turków dwanaście milionów złotych za poddanie twierdzy. Pieniądze zaś miał odesłać pan Potocki do swojej majętności Strzelce pod Dubnem. Było to już skonkretyzowane oskarżenie, toteż po przemówieniu Łozińskiego początkowa burza zmieniła się w istny huragan. Kr^l zaś, miast powagą majestatu uspokoić tumult, nakazał wicekanclerzowi oznajmić, że zapewnia delatorowi marszałkowską opiekę i dostarczy gospodę z urzędu. Jednak doszli do głosu i ludzie rozumni, umiejący patrzeć własnymi oczami, których nie tumaniły opary górnych słów. Spokojne, . ale energiczne wystąpienia wicekanclerza Olszowskiego, biskupa Trzebickiego, pełne mądrego rozumowania przemówienie wojewody czernihowskiego Bieniewskiego zahamowały wichrzycieli i ostudziły posłów, doprowadzając do równowagi podniecone umysły. Toteż następnego dnia, 22 lutego, punkty ugody zostały wysłane, 24 był już gotów w nowej redakcji całkowity akt, a 25 skasowano wyrok na Prażmowskich, pozbawiając w ten sposób pana marszałka Czarnieckiego wszelkich nadziei na przejęcie prymasowskich dóbr. I jakby dla przypieczętowania swojej klęski musiał obok biskupa Trzebickiego podpisać ów akt, znoszący konfederację gołąb-ską. Hetmanowi Sobieskiemu nieobce były te spory i różne zakulisowe rozgrywki, bo szła między nim a Warszawą nieustanna wymiana gońców, więc podróż odbywał bez pośpiechu. Zatrzymał się w Konarach, potem Cieciszowie, a wreszcie w Błoniu, tak że przybył do stolicy wraz z prymasem w dniu 28 lutego, już o zupełnym zmroku stając w pałacu Ujazdowskim. Nazajutrz wizytowali go wszyscy senatorowie, a także posłowie ziemi krakowskiej i sandomierskiej. oo 259 oo Wichrzyciele nie dawali jednak za wygraną. Powodowali nowe waśnie, wysuwali zarzuty, aż zniecierpliwiony hetman zagrozi}' opuszczeniem Warszawy. Wreszcie, mimo tych ostatnich już prób oporu, w niedzielę 12 marca ugoda została, zawarta, do czego ostatecznie przyczynił się list wielkiego wezyra do kanclerza Olszowskiego. Prymas, złożony chorobą i już bliski śmierci, nie mógł brać udziału w .uroczystościach, toteż ich główną osobą stał się hetman i marszałek wielki. Wsiadł do karety, prosząc do niej skarbnika koronnego Morsztyna, wojewodę Jędrzeja Potockiego oraz kasztelana Łużyckiego, i w asyście husarskiej ruszył z Ujazdowa na Zamek. Tam zebrany tłum przyjął go takimi owacjami, że ledwie przedostał się do marmurowej sali, gdzie z kolei witał go król. Potem udał się do królowej, której ucałował dłoń, ale nie wygłosił zamierzonej ora-cji, gdyż został ostrzeżony, że kanclerz monarchini przygotował się do uszczypliwej repliki. Ostrzeżenie to dotarło na czas do Żegonia, który natychmiast przekazał wiadomość hetmanowi. Pan Sobieski poniechał więc przemówienia i wrócił do jego królewskiej mości, by przystąpić do swych marszałkowskich obowiązków. Tak oto skończyło się kołowanie konfederacji gołąbskiej. Teraz miał już obradować sejm ordynaryjny, zwany później Pojednawczym. Jego pierwsze posiedzenie odbyło się jeszcze tego dnia. Wysłuchano na nim posłów od wojska koronnego, z byłego związku szczebrzeszyńskiego, w sprawie należnego żołdu. Po tym pierwszym posiedzeniu wrócił pan marszałek koronny do Ujazdowa. Uciążliwe pertraktacje nie przeszkodziły Sobieskiemu w ostatecznym opracowaniu swoich „consilii bellici", które przesłał senatowi. Był to plan wojenno-finansowy, dobrze przemyślany, zdradzający wielki umysł jego autora i znamienitą wiedzę wojskową. Zawierał wskazówki co do stanu ilościowego wojska, jak i propozycje zdobycia środków na jego uformowanie, a również założenia o charakterze politycznym. Wywarł na senatorach wielkie wrażenie i stał się podstawą dalszych narad i wniosków. W zakresie politycznym plan ten zalecał prosić o pomoc chrześcijańskich królów i książąt, skłonić perskiego szacha do wojny z Turkami, a cesarza do działań wojennych od strony Węgier, porozumieć się z Doroszeńką i chociażby chwilowo oćjstąpić mu Ukrainę, jeśli porzuci Turków, a Lipkom — Tatarom litewskim — za to samo obiecać amnestię.. Środki te hetman uważał jednak za pomocnicze. Główny natomiast nacisk kładł na przygotowania wojenne, podkreślając, że należy polegać na własnych siłach. Siły te natomiast określał na sześćdziesiąt tysięcy żołnierza, z czego trzydzieści tysięcy jazdy, dwadzieś- •cv> 260 oo cia cztery tysiące piechoty i sześć tysięcy dragonów. Dział armia powinna mieć osiemdziesiąt, a nawet i sto. Poza tym wskazywał na konieczność zwerbowania za granicą inżynierów, pirotechników i minerów, jako że w kraju był niedostatek tych specjalistów. Na pokrycie wydatków związanych z utworzeniem tak znacznych sił projekt przewidywał przeznaczenie dochodów z pogłówne-go, ceł, akcyz, czopowego. Jeśliby zaszła potrzeba, hetman żądał również sprzedania Zygmuntowych arrasów i części koronnych klejnotów. W końcu apelował do panów starostów i tych, których obowiązkiem było wystawianie nadwornych chorągwi, aby czynili to natychmiast. Natomiast pospolite ruszenie należało wezwać tylko w ostateczności. " W środę 29 marca na pozew Prusinowskiego pojmano Łozin-skiego i doprowadzono do Ujazdowa, wydając go sądowi marszałkowskiemu, któremu przewodniczył sam hetman. Łoziński oświadczył zaraz — zapewne w obawie przed torturami — że przyznaje się dobrowolnie do fałszywego delatorstwa, jako inspiratorów swego oskarżenia wskazując rotmistrza Iwanowskiego, marszałka Czar-nieckiego i wojewodę Szczęsnego Potockiego. Po zaznajomieniu się z zeznaniami oskarżonego, przy wielce wyrozumiałej postawie So-bieskiego, wyroku nie wydano, uznając, że tak poważne oskarżenie najwyższych dostojników wymaga rozpatrzenia przez wyższą instancję. Prace sejmowe podjęto po Wielkanocy, 5 kwietnia. Zaspokojono żądania wojska, a Sobieskiemu przyznano zwrot sześćdziesięciu trzech tysięcy. złotych wyłożonych przez niego na legacje. Prócz tego zaś, w uznaniu jego zasług, dla wyrównania strat, jakie poniósł w Żółkwi i Złoczowie, oraz za „wielkie i odważne dzieła" dokonane dla obrony tronu i ojczyzny, przyznano mu sto pięćdziesiąt tysięcy złotych na starostwie gniewkowskim. Następnego dnia stanął Łoziński przed rozszerzonym sądem marszałkowskim, bo zasiadło w nim teraz dwóch wojewodów, trzech kasztelanów, dwóch podkomorzych i kilku posłów. Sąd rozpoczął się o dziesiątej rano. Oskarżony tym razem wyłgi-wał się jak mógł, ale obstawał przy tym, że oskarżenie złożył za namową Czarnieckiego i Potockiego. Toteż i oni zostali wezwani dla złożenia zeznań. Pan marszałek zaklinał się „stratą duszy, żony i dzieci swoich", że nie znał tego człowieka, a pan Potocki powtarzał to samo, takoż zaklinając się na dziatki. Pozwolono im wreszcie wrócić do Izby Poselskiej, a po odbytej naradzie uznano, jak i poprzednim razem, że tak poważna delacja musi być rozpatrzona przez sejm. Ostatecznie uchwalono, by meritum sprawy, to znaczy poddanie Kamieńca, rozpatrzył naj-» bliższy sejm, natomiast samego Łozińskiego pozostawiono w gestii oo 261 cv> sądu marszałkowskiego, zezwalając Sobieskiemu na dowolne ustalenie ostatecznego składu tego sądu. -* Nazajutrz sprawa szła dalej. Łoziński błagał o litość, został jednak skazany na karę śmierci. Ale za wstawiennictwem właśnie hetmańskim zamieniono tę karę na dożywotnią wieżę. Sejm zaś obradował przy zupełnie zmienionych nastrojach. Wszystkie propozycje Sobieskiego uzyskały aprobatę. Przychylnie załatwiono żądanie posłów wojskowych, ustanowiono sankcje dla tych ziem, które by ociągały się ze ściąganiem podatków, wybrano trybunał skarbowy, ustanowiono rady wojenne dla tronu i hetmanów, wyznaczając dla Sobieskiego jego oficerów, i to najbardziej zaufanych, jak Jędrzeja Potockiego, Jabłonowskiego, Silnickiego, Sieniawskiego, Zbrożka. Znalazł się wprawdzie w tym gronie i pan Czarniecki, ale był to dla niego raczej despekt niż zaszczyt, bo w takim towarzystwie głos jego mało co znaczył. Jednocześnie energicznie zabrano się do uchwalania podatków. Zawieszono zwolnienie od cła wodnego i lądowego, z którego korzystała szlachta i duchowieństwo, ustanowiono akcyzę generalną od większości artykułów żywnościowych, artykułów tekstylnych, skór oraz futer, wszelkich atrybutów stroju, jak peruk, perfum, rękawic, zwierciadeł, klejnotów, zausznic, galonów i całego szeregu podobnych towarów, a wreszcie ustanowiono zróżnicowane pogłów-ne od stanów koronnych, w zależności od zajmowanych stanowisk i funkcji. Płacić musieli również wyżsi i niżsi duchowni, wojewodowie, kasztelanowie, oficerowie wszystkich rang. Pogłówne to dotyczyło także i wszelkiej zamieszkałej w Koronie ludności, nie wyłączając Żydów. Również i hetmańskie „consilium bellicum" w zakresie spraw wojskowych zostało poparte ustawami. Powołano po jednym człeku z dwudziestu dymów z dóbr królewskich i trzydziestu dymów ze szlacheckich, jeśli były dziedziczne. Nie zapomniano o Żydach, którzy musieli wystawić jednego konnego z każdych dziesięciu tysięcy złotych posiadanego majątku. Do uchwalenia tych wszystkich ustaw przyczynili się w głównej mierze wicekanclerz Olszowski i biskup Trzebicki. Sobieski zaś okazał wielkoduszność nie szukając zemsty na swoich dotychczasowych wrogach, a to dla skupienia wszystkich sił do rozprawy z Turcją. Cesarz Leopold bowiem nie zamierzał wspomóc szwagra, moskiewski car zaś zapewniał wprawdzie w duchu andruszowskieg+>-porozumienia o swojej przyjaźni i poparciu w grożącej Polsce wojnie, ale poruszenia jego wojsk wskazywały, że raczej chce wykorzystać trudności, by zagarnąć Ukrainę. Sejm został zamknięty 13 kwietnia. Dnia tego umarł Prażmow-ski, a jego następcą został Floryan Czartoryski. Przed śmiercią pry- ¦cv> 262 cvi mas sporządził testament, a Brunettiego odesłał z listem do Pom-pone'a, pisząc, że nawet na łożu śmierci nie traci do Francji przywiązania. Pan Sobieski wystosował również pismo do ministra, nie wspominając jednak nic o sprawach politycznych, a chwaląc jedynie opata za dobrą służbę dla francuskiego króla. Otoczony powszechnym szacunkiem, wdzięcznością uwolnionych jeńców i miłością swoich żołnierzy, hetman wyjechał 16 kwietnia do Nowego Dworu, by szkutą udać się do ukochanej Marysień-ki, nadal przebywającej w Gniewie. Listy Po przybyciu na kwaterę Żegt>ń dostał się od razu pod troskliwą opiekę pani Stegman. Doświadczona niewiasta wiedziała, co należy czynić, miała też dobrze wyposażoną apteczkę. Wnet obmyty, z plecami wysmarowanymi maścią i obwiązany płótnem, legł w pościeli. Miał nadzieję, że za dzień, dwa stanie na nogi, bo śladów uderzeń, które poprzecinały skórę, nie uważał za poważne rany, ale pojawiła się znów gorączka. Nie chciała ustąpić i zatrzymała go w. łożu przez długie dni. Justyna najpierw spędziła bezsenną noc modląc się za powodzenie wyprawy, a potem z samego rana przybiegła na Kozią. Żegoń leżał jednak w gorączce, więc mówić z nim nie mogła, ale już spokojniejsza wróciła na Zamek. Co dzień teraz, po zakończeniu służby, odwiedzała Damiana. Ale dopiero po kilku dniach nadeszła poprawa. Rozmowa już go nie męczyła, gawędził więc ze swoją miłą, przekonując ją przede wszystkim, że nie jest z nim tak dobrze, by poniechała odwiedzin, o czym skonfundowana swoją dotychczasową śmiałością panienka zaczynała napomykać. Żegoń miał od niej wiele wiadomości, bo i pan piwniczy Swir-ski przekazywał zasłyszane nowiny, i obie przyjazne panny, Gaś-nicka i Borzęcka, niczym pszczółki miód znosiły jej różne dworskie ploteczki. Wiedział zatem o przyjeździe hetmana do Warszawy i rychłej już zapewne ugodzie. Tylko o Tamarze nie wspominała Juta ni słówkiem. To milczenie. było tak wymowne, że po kilku dniach Damian sam je przerwał, kiedy zgadało się o baronie Stomie. — Jak dotąd nic nie rzekłaś o Tamarze, krom owej wzmianki, ze to jej mam do zawdzięczenia swoje ocalenie. Cóż się z nią dzieje, jak sobie radzi? ' — Myślę, że nie najgorzej . — odparła dziewczyna, po czym cv) 263 oo . . dodała: — Jak staniesz na nogi, powinieneś jej za to podziękować. Jeno nie wiem, kiedy to nastąpi? Pani Stegman mnie wprawdzie pociesza, ale... — Nie zmieniaj tematu — przerwał z uśmiechem Damian. — Czy to prawda, co mi się już pierwej obiło o uszy, że nie odmawia swoich łask imć panu baronowi? — Sam ją ó to spytaj, skoroś taki ciekawy! — odpaliła poirytowanym tonem. — Jużem ci rzekła, że niczego o niej mówić nie będę! — Z twojej konfuzji widzę, że jednak coś o tym wiesz. Ale nie będę dalej dociekał, skoroś taka gniewna. — Dosyć chyba masz roboty w królewskiej kancelarii, by nie wtykać we wszystko nosa! — Po to właśnie tam jestem, moja miła. Owo zaś wtykanie nosa, to nie dowód mojej ciekawości, lecz powinność w służbie, którą mi hetman -powierzył. — Niech znajdzie innego! — prychnęła. — Nie mam zamiaru w przyszłości jeno cię leczyć. Damian roześmiał się. — Cieszy mnie, że myślisz o przyszłości! Ale już teraz pod trzewik mnie bierzesz? — Nie czas o tym mówić, bo-wnet pani Stegman rosół przyniesie. Ja zaś muszę już iść. — Ckni mi się, gdy odchodzisz... — Ale jak jestem, to się ze mną spierasz! — Jeszcze nie ma Zawiei, a ktoś cię powinien odprowadzić. — Wystarczy mi Sewer. Ale zamiast Zawiei nadszedł inny gość, którego Żegoń spodzie-' wał się zresztą już od pewnego czasu. Jego przybycie zapowiedział gromki głos, rozbrzmiewający echem po całym domu, a za chwilę stanął w progu i sam pan Łysobok. — Witaj waszmość! — zawełał na jego widok Żegoń, który lubił rubasznego szlachcica. — Czy nie dość tego wylegiwania?! — rzucił wesoło pan Ge-deon, ale zaraz speszył się, ujrzawszy stojącą przy łożu Justynę. — Oto urodzony pan Łysobok, a to moja przyszła, panna Biało-nurska... — przedstawiał Damian. Pan Gedeon złożył ukłon i ruszył, by ucałować wyciągniętą rączkę, co uczyniwszy podkręcił wąsa i rzekł z galanterią: — Widzę, że i na ziemi można napotkać anioła! Justyna, zażenowana i prezentacją, i komplementem, spąsowiała, ale odpowiedziała rezolutnie: — Nie wierz waść pozorom. Damian już mnie ma dosyć. — Bardzom z tego rad. Zatem staję w szranki o względy. oj 264 cvi — Nie wiem, czy zrobiłabym dobrą zamianę. Niech już zostanie, jak jest. — Zawołaj Sewerka. Zanim z tobą wyjdzie, niech miodu poda, bym mógł struć tego zdrajcę! — przerwał im Żegoń. — Ale tobie pić zabraniam! — zaoponowała Juta i obróciła się do pana Gedeona. — Toć jeszcze dwa dni temu gorączka go paliła. — Widzisz waść, jeszcześmy sobie nie przysięgali, a już pod kuratelą jestem — westchnął Damian. — Miód mu jeno siły przywróci, waćpanno! — oznajmił Łysobok. — Najlepsze to lekarstwo na wszelką dolegliwość tak ciała, jak duszy. — Dzięki za takie lekarstwo! Z troską was opuszczam. — Nie bójcie się, pić mu nie dam. Ale mały kusztyczek nie zaszkodzi. Po wyjściu Justyny, kiedy już dzban z miodem stanął na stole, Damian zagadnął swego gościa: — Jakeś waść do mnie trafił? — Toć przecież na Zamku wiedzą, gdzie macie kwaterę. Zatem przyszedłem o zdrowie pytać. —¦ Sądziłem, że to pan hetman was przysłał... Pan Łysobok nalał sobie kielich do pełna, Żegoniowi do połowy i podawszy mu do łoża, objaśnił: — Istotnie, pan hetman. Już wie, że chorujecie, więc pyta o zdrowie waszmości, a takoż kiedy staniecie na nogi? — Próbowałem wstawać, ale jeszcze we łbie mi kołuje. Myślę jednak, że za dwa, trzy dni na tyle odobrzeję. — Tedy rzeknijmy, za pięć. Przybędę po waści. — Będę rad, panie bracie. A co tam słychać na dworze? Do ugody daleko? — Idzie ku niej, a to dzięki kanclerzowi i biskupowi Trzebickie-mu. Są jednak tacy, co jeszcze drągi w szprychy pchają. — Ciągle spółka Wierzbowski, Potocki i Czarniecki? — Wierzbowski już mniej. Obecnie żąda tylko, aby godności nie były dożywotne, ale i tego chyba nie utrzyma. Czarnieckiemu i Potockiemu zaś przyszło piołunu popić, bo mocno się musieli sumito-wać i przepraszać kijowskiego wojewodę, a zwłaszcza hetmana. Ten zas i tym razem okazał wielkie serce, bo rzekł jeno, że ,,w rany Chrystusowe swoją krzywdę kładzie" i winowajcom przebacza. Mnie jednak na taką dobroć nagła krew zalewa. Na postronek bym ich wziął i po mieście włóczył! — Hetman okazał łaskawość, ale też i rozum polityczny... ¦— W czymże go waść widzisz?! — zaperzył się pan Łysobok, zaraz czerwieniejąc na twarzy. oo 265 cv — A w'tym, że przewlekanie sprawy prowadziłoby do dalszych waśni, bez żadnej dla nikogo korzyści. Teraz zaś zgoda jest nam ponad wszystko potrzebna. — Co waść mi tu pleciesz! — już na dobre rozzłościł się pan Gedeon. — Zgoda z szachrajami do niczego dobrego nie doprowadzi. Takich ludzi należy tępić! — Zbyt dużo miałbyś waść roboty. Nie starczyłoby ci sił na walkę z poganami. Na niejedno trza oczy przymknąć, kiedy wróg u drzwi stoi. — Gadaj waść zdrów! — Pan Łysobok sapnął i pociągnął dobry łyk miodu. — Dobrze, iż. przynajmniej tego Łozińskiego skazali! — Co sąd orzekł? — Karę śmierci.. Ale znów hetman wyjednał mu zamianę na dożywocie! Ma siedzieć w Gdańsku. — To jakaś całkiem nędzna kreatura? — Okazało się, że to człek z gminu. Ostatnio był poddanym chłopem jakiegoś krakowskiego pisarza, a przedtem kowalem, złotnikiem, a nawet mnichem. Taki tam obieżyświat, bez czci i sumienia. — Sejm już wznowił obrady? — Tak, wczoraj. W wielkiej estymie mają teraz hetmana. Jakby nie ci sami ludzie w nim zasiadali. Tak to z panami braćmi jest, jak z tym kogutem na wieży, co zawsze z wiatrem się obraca. Raz hetman wrogiem ojczyzny, to znów obrońcą i odnowicielem. Tfu, do czarta z takim szlachectwem! Klejnoty mają, ale rozumu ani za grosz. Aż mnie mierzi, że takoż do tego stanu należę. — A co z prymasem? Nadal chory? — On już chyba z tego nre wyjdzie. Puchlina, serce, a i wątroba, to za dużo. jak na jego wiek. — Nieprzystojne to może słowa, ale jego śmierć na dobre hetmanowi wyjść powinna — rzucił na wpół do siebie Źegoń, za przykładem swego gościa ciągnąc resztę miodu. — Dlaczego tak sądzicie? — Bo widzi mi się, że przymierze z prymasem było niby chomąto na hetmańskiej szyi. Musiał pospołu wóz ciągnąć, do pary mając człeka zapalczywego i zbyt zaciętego w swym dążeniu do upatrzonego celu. A w polityce różnie bywa, nieraz trzeba dać i krok do tyłu, by pójść potem dwa do przodu. Jak go nie stanie, hetman odzyska swobodę ruchów, bo zbędzie się jarzma, jakie nań nałożyło owo przymierze. — Może to i racja — zastanowił się pan Łysobok. — Prymas umiał kluczyć, ale zawzięty był wielce. Niełatwym był sojusznikiem... Dalszą rozmowę, przerwało nadejście Zawiei, a wkrótce potem 268 cv. możliwość, że po prostu nie dbała o to, czy listy jej pozostaną tajemnicą. Tak czy inaczej, ujrzawszy na pieczęciach ową literę, usunął je bez wahania i rozłożył papier. List był długi i zawierał następującą treść: „Sejm jeszcze obraduje. Sobieski wziął górę, wszyscy mu przychylni, a posłowie posłusznie spełniają jego żądania. Ustanowiono 60 tysięcy wojska, z czego 30 tys. zaciężnych, płatnych ze skarbu, na co uchwalono rozmaite podatki — również pogłówne od całej ludności, nie wyłączając niewiast, pacholąt i Żydów. Drugie 30 tysięcy ma być wystawione przez województwa: z 20 dymów dóbr królewskich i z 30 dymów szlacheckich po jednym człeku, dobrze wyposażonym. Zwą je wojskiem powiatowym. Armat chcą mieć do stu. Moje stosunki z capem coraz lepsze. Oby-pochłonęło go piekło! Muszę go hamować, bo zaczyna zaniedbywać pozory, ale też i coraz mniej mam kłopotów z wciąganiem go w pogawędki. Natomiast E. coraz bardziej nieufny. Cap usposobiony do niego wrogo. Czuję, że się go obawia. Wrogość tę staram się podsycać. Ostatnio E. za ową przygodę w oberży — o czym donosiłam — z zemsty porwał Ż. i byłby go zakatował, ale cap wyjawił mi, gdzie E. pojmanego ukrył i dał do zrozumienia, bym zawiadomiła kogo trzeba. Być może spodziewał się, że w ten sposób pozbędzie się E. cudzymi rękami, ale ten uszedł z życiem. Skutkiem zmiany sytuacji zaczyna czynić starania, by zbliżyć się do hetmana. Nie wiem jeszcze, z jakim skutkiem — postaram się to wyjaśnić. Ponoć car moskiewski obiecuje pomoc 80 tysięcy żołnierzy, gdyby doszło do wojny z Najwspanialszym. Jest tu też i nuncjusz Buo-novisi, który skłania do wzmożonych przygotowań wojennych. Przywiózł ze sobą sto dwadzieścia tysięcy talarów, ale je trzyma w ręku przerażony tutejszymi obyczajami i nieporządkiem. Mówią, że chce je wręczyć osobiście hetmanowi, by istotnie poszły na potrzeby wojenne. Donoszę jeszcze, że podług waszych wskazówek zdołałam zrobić odbitkę klucza do sekretarzyka capa. Oddałam ją do wykonania". Zamiast podpisu widniała cyfra 10. .Żegoń szybko przepisał treść, następnie złożył papier zgodnie ze zgięciami. Oczyścił go starannie z okruchów i na te same miejsca lał wosk, który potem przyciskał posiadanym stemplem, a kiedy stwardniał, przetarł go lekko olejem. Po tym zabiegu pieczęcie zalśniły uprzednim połyskiem, a rysunek odcisków tureckiej litery był czysty, ostry. i wyraźnie czytelny. Przywołał Wąska i oddał mu pismo wraz z obiecaną nagrodą. Ten schował szybko pieniądze, ale długo i dokładnie oglądał pieczę- 269 c\3 cie. Wreszcie pokręcił ze zdziwieniem głową i schował list za pazuchę. — Jak będzie następny, znów doręczysz — polecił Żegoń. — Dostaniesz te same pieniądze. — Sługa waszej wielmożności. — Wąsek skłonił się głęboko, zamiatając ziemię czapką trzymaną w ręku. Zgodnie z .zapowiedzią, piątego dnia po swojej uprzedniej wizycie; późnym wieczorem, zjawił się na kwaterze młodych rycerzy pan Łysobok. Damian oczekiwał nań, toteż zaraz wyjechali, gdyż pan Gedeon był konno i z Gęgaczem. Ten miał czekać na Koziej na powrót Żegonia, by zabrać potem swego wierzchowca. Na uliey, jak zwykle, ciemno było zupełnie. Ale że dosiadali koni przy latarniach, Damian dostrzegł pięknego bułanego rumaka 0 długim jasnym ogonie. Wierzchowiec wdzięcznie tańczył pod swoim jeźdźcem. Kiedy więc ruszyli traktem Krakowskiego Przedmieścia, Żegoń odezwał się do majaczącego w ciemnościach kompana: — Pięknego masz waszmość wierzchowca. — Koń istotnie dobry, szybki i wytrzymały, choć wyboju jeszcze nie sprawdzony — odrzekł zadowolony z pochwały Łysobok. — 1 niedrogi, bo zdobyczny — dopowiedział ze śmiechem. — Gdzie? — Zeszłego roku pod Kałuszem, w bednarowskich lasach. Zagarnąłem wespół z Tatarem. . - — Musiał to być ktoś znaczny, skoro takiego miał rumaka. — Oni niechętnie przyznają się do rodu i urzędu, aby okup nie był wysoki. Przed bitwą niektórzy nawet biorą gorszą odzież, by za zwykłego wojownika uchodzić! — My tego zwyczaju nie mamy. — Bo fantazyi nam nie brak! — Zamiast rozumu — podsumował Źegoń, 'a pan Gedeon nie oponował i ciągn-ął dalej: — Właśnie. Ale ja im pięt nie przypalam, bo to lichy sposób. Przeciwnie, miodem goszczę, dodając do kompanii paru sprytnych dworzan i o tęgich głowach. A oni trunki lubią, choć są ich niezwyczajni, jako że prorok tego zabrania, przeto szybko rozwiązują się im języki i ochotnie opowiadają o domu, dzieciach i służbie. No i tego mi dość, bo zaraz miarkuję, kogo pojmałem. Potem jeniec dziwi się, skąd tak dobrze wiem, wiele może zapłacić! Żegoń roześmiał się. — A ów właściciel konia? Zapewne jakowyś aga czy murza? — Ten o dziwnej sprawie gadał, której nie daję wiary. Sprytna cv 270 cv była sztuka i sporo z nim musieli wypić, by wreszcie języka popuścił. — Cóż takiego mówił? — Przyznał w końcu, że był jurtdżi. Tak zwą, jakby rzec po naszemu, oficerów pozostających w ordynansie dowódców tumenów, czy może 'i hezarów, to jest naszych pułków. Tego , konia ponoć dostał'wraz z rozkazem podrzucenia naszym wojskom jakowe jś niewiasty, jako branki w?iętej w jasyr. Żegoń teraz na dobre zainteresował się opowiadaniem. — I dokonał tego zadania? — Tak twierdził — mruknął pan Gedeon uspokajając wierzchowca, który czymś spłoszony zaczął znów pod nim tańczyć. •— Gdzie to się stało? — Pod Niemi rowem. — Pod Niemirowem? — Zaciekawiła was ta historia? — z kolei spytał Lysobok. — Powtarzam jeno, co plótł ów Tatarzyn zaprószywszy sobie łeb. Mnie korzyści to nie przyniosło. Chyba okupu zań nie dostanę, ale mi stadniny dogląda, bo do tego oni najlepsi. Umieją z końmi gadać i rozumieją się z nimi, jako my między sobą. Wkrótce skręcili w aleję wiodącą ku pałacowi na Ujazdowie." Tu pan Łysobok pożegnał Źegonia, obiecując odwiedzić ich na kwaterze już nie służbowo, po czym przekazał go oficerowi ordynanso-wemu. Damian oczekiwał w komnacie widać przylegającej do hetmańskiego gabinetu, bo wciąż wchodzili i- wychodzili stamtąd oficerowie, co wskazywało, że mimo późnej pory hetman jeszcze pracuje. Minęła chyba godzina, kiedy wreszcie podszedł do niego jakiś porucznik dragonów i wskazując na drzwi oznajmił, że hetman go wzywa. Sobieski siedział za wielkim stołem zarzuconym papierami, spod których widać było kawałek rozłożonej mapy. Wskazał Żegoniowi krzesło i rzucił na powitanie: — Cieszę się, widząc cię przy zdrowiu. Słyszałem, żeś miał ja-kowąś szpetną przygodę? Damian omówił pokrótce przebieg i przyczynę zdarzeń. Hetman słuchał nie przerywając, a kiedy opowieść dobiegła końca, roześmiał się. — A więc jednak nieco oberwałeś! Teraz rozumiem, dlaczego jeździłeś do Łowicza. — Prymas pytał o mnie? Pewnie, że pytał, bo ten przyjazd wydał mu się wielce po- ejrzany. Uspokoił się, kiedym potwierdził, żeś na mojej służbie. Z kolei Źegoń przystąpił do relacji dotyczącej Tamary. Sobieski cv> 271 cv> siedział z głową wspartą na ręku. Na zakończenie Damian wyjął przepisany list i odczytał jego treść. — To aż tak? — Hetman zmarszczył brwi. — Daleko owa jejmość zaszła. Czas z tym skończyć! — Jeszcze nie mam zupełnej pewności, że pisała ten list. — Przeto upewnij się waść, ale rychło! i — Nie omieszkam,, wasza wielmożność! — Jak się z tym uporasz, pójdzie pod mój hetmański sąd. Choć to niewiasta, czeka ją szubienica! Żegoń wolał nie powtarzać relacji Łysoboka, by nie podsycać hetmańskiego gniewu. Miał bowiem własny plan działania, który zostałby udaremniony przez zbyt wczesne ujęcie Tamary. Odezwał się więc ostrożnie: — Nie jestem tego mniemania, aby to była najlepsza decyzja... — Co masz na myśli?! — żachnął się hetman, patrząc na Że-gonia z gniewem w oczach. — Bardziej byłaby przydatna na wolności. — Przesyłając Turkom wiadomości i niuchając się ze Stomem? — Do konszachtów jest przymuszona. Że nie robi tego z własnej woli i chęci z listu widać wyraźnie. Przydatna zaś będzie, bo dopuszczając do wysyłania tych listów wiemy, co odkrył Stom i jakie. informacje idą do Stambułu. ,A do tego jest jeszcze jeden powód, o którym nie należy zapominać. Mam na myśli owego kuriera, który przywiezie szyfr. Sprawa ta nie ujdzie chyba uwagi Wołczarowej. a więc i naszej. Gdyby zaś powiodło się zdobycie nie tylko szyfru, ale i klucza... — Żegoń zawiesił głos. — Uważasz to za możliwe? — zaciekawił się hetman. — Sprawa trudna, ale należałoby spróbować. — Hm... Tureckich szpiegów u nas teraz co niemiara. Dostałem właśnie wiadomość, że ostatnio przysłano ich do nas dwunastu, specjalnie wybranych. Jednego z nich, niejakiego Darowskiego, już przyłapał chorąży czernihowski... Wzięty na męki dużo wyznał. Może i ona to jeden z nich? — Negować nie można, ale to nie zmienia jej przydatności. — Waść wyprany z wszelkiego sentymentu! — obruszył się Sobieski. — Jakby obca ci była -wszelka nienawiść, chęć pomsty, a może i miłości. Owego Eligiusza takoż ostawiłeś przy życiu, mimo że cię batożył. — Na pomstę przyjdzie mój czas — zimno odparł Damian. — Teraz byłoby to ze szkodą dla sprawy, którą wasza wielmożność mi powierzyłeś, a po myśli pana Stoma. Hetman spojrzał na swego sekretarza nieomal ze zgrozą. — Człowieku, czy tylko mózg masz we łbie! — zawołał. — A nic z tego, co czuje serce?! 272 cv — Miłuję moją dziewkę — stwierdził spokojnie Żegoń. — I to mi wystarczy. — A więc potrafisz? — Sobieski uśmiechnął się pod wąsem. — Któż to jest? — Panna Białonurska. Siostrzenica pana Rudnickiego. — Mego Rudnickiego? Tego z Lublina? — Tak, wasza wielmożność. — To widzę, żeś i o swoich sprawach tam nie zapomniał! No, alem temu rad, bo to zacna i bystra panna, a i gładkości jej nie brak! Kiedyż chcecie się pobrać? — Teraz jeszcze nie pora. Czas niespokojny, a i ja jeszcze swego dachu nad głową nie mam... . — Pomyślimy i o tym we właściwej chwili! Co zaś do owej niewiasty, skoro uważasz to za celowe, ostawmy ją w spokoju. Ale będę O niej pamiętał i niedługo zapytam, co dała ci ta zwłoka, a co na niej straciłeś! — Stracimy chyba niedużo, bo przekazuje wiadomości znane już innym naszym przeciwnikom. — Ale z nimi wojna nas nie czeka. — Jeśli wasza wielmożność bardziej spokojnie dokona oceny tego listu, przekona się łacno, że nie ma tam wiele ponad to, co można usłyszeć w byle oberży, wśród pijącej szlachty. — Jednak nie wiesz waść, co może być już w następnym piśmie! — Wtedy takie pisma nie dotrą do adresata. — A maszże nad nimi kontrolę? — Mam, i spodziewam się ją utrzymać. Dość drogo za to płacę. — Wydałeś wszystko, com ci dał? — Nie wszystko, ale dużo. — Ja wkrótce wyjeżdżam. W razie potrzeby udasz się do skarbnika koronnego Morsztyna, on o waści będzie już wiedział. — Kiedy wasza wielmożność zamierzasz odjechać? Pytam nie przez pustą ciekawość i tylko dla własnej wiadomości. — Toć wiem! Zresztą nie trzymam tego w tajemnicy. Tęskno mi za moją gołąbeczką i dzieciakami, toteż szykują mi w Nowym Dworze szkutę, którą popłynę do Gniewu. Teraz wysyłam ordy-nanse do wojska, ale wnet będę z tym gotów. — Na długo wasza wielmożność wyjeżdża? — Na połowę maja powinienem powrócić. — Jakie wasza wielmożność ma dla mnie rozkazy na ten czas? — Jak widzę, i bez moich rozkazów roboty ci nie brak. Działaj Podług potrzeby. Owej baby pilnuj dobrze. Nie spuszczaj też z oczu Czarnieckiego i Paców, a zwłaszcza Michała, hetmana, bo Krzysz- of to człek spokojniejszego ducha i trzyma się na uboczu. Mówiłem Ostatni zwycięzca oo 273 z panem kanclerzem Olszowskim o tobie. Nie będzie przeciwny, jeśli zabraknie cię na pewien czas w kancelarii, i być może okaże też inaczej swą przychylność. Aha, jeszcze jedno, czy Jawleński jest ci pomocny? — Bardzo, wasza wielmożność. To człek wielce mi przychylny! — To i dobrze. Ty zaś możesz mieć do niego zaufanie. Służył jeszcze memu rodzicowi. Pracujcie odtąd razem. — Pan Czarniecki i pan hetman litewski teraz chyba nieco przycichli? Sobieski roześmiał się. — I to silnie! Owa sprawa z Łozińskim w rezultacie wyszła mi na dobre, bo skonfundowała mocno tych krzykaczy i zawiązała im języki! Ale wiem, że to nie na długo! Jeszcze przeciągnęła się nieco rozmowa o sprawach bieżących, ,po czym hetman odprawił swego dworzanina łaskawym skinieniem głowy. Wkrótce po rozmowie z hetmanem wezwał Damiana naczelnik kancelarii pan .Bużeński i zawiadomił, że zgodnie z poleceniem księdza Małachowskiego, referendarza koronnego, imć Źegoń prowadzić będzie korespondencję poufną. Dlatego niech przeniesie się z sali ogólnej panów sekretarzy do izby osobnej, którą mu wskaże dworzanin pałacowego marszałka. Było to znaczne wyróżnienie i Żegoń domyślił się, komu je zawdzięcza. Znał już dobrze dworskie stosunki, wiedział więc, że kanclerz Olszowski, poróżniony z Pacami, skłaniał się coraz bardziej ku osobie hetmana wielkiego, a wojenna kampania i polityczny rozum Sobieskiego tę przychylność mądrego dygnitarza jeszcze utwierdziły. Natomiast ksiądz Małachowski był cichym stronnikiem prymasa, a zatem i hetmańskim. Starczyło więc słowo Sobieskiego, by jednego z najmłodszych sekretarzy wyróżnić zaszczytnym zaufaniem. Miał teraz Damian więcej swobody i' bez przeszkód mógł omawiać treść powierzonych sobie pism ze swoim kancelistą, imć panem Jawleńskim. Był to' już człowiek starszy, bo dobrze po sześćdziesiątce. Na pisarskim stołku spędził całe swoje życie. Do żołnierskiego rzemiosła nie był zdatny, ponieważ za młodu uległ wypadkowi, skutkiem czego jedno ramię miał skrzywione, a na Jopatce nieznaczny garb, Pisał jednaki pięknie, stawiając równe, czytelne litery, umysł przy tym posiadał żywy i bystrzejszy od niejednego młodzika. Szczupły i niski, miał chudą twarz, dwoje niebieskich oczu, patrzących na ludzi i świat z dobroduszną wyrozumiałością, a pod długim, ptasim cv 274 cv> nosem wąsy i bródkę, podobne do trzech białych rzodkiewek. W czasie poważniejszych rozmów czy namysłów bawił się jedwabnym sznureczkiem. Sznurek ten, przymocowany do pasa, u drugiego końca miał zaczepiony mały składany nożyk, który służył do zacinania piór. Żegoń polubił staruszka- nie tylko dlatego, że ten od początku darzył go jakby specjalnymi względami: udzielał wskazówek co do porządków i zwyczajów panujących w kancelarii, dyskretnie informował o usposobieniach niektórych jej pracowników, a wręcz ostrzegał przed innymi. Robił to wszystko jakby mimochodem, nieznacznie i przeważnie w żartobliwej formie. Damian był mu za to wielce wdzięczny, ale też początkowo zastanawiał się, co powodowało Jawleńskim i czym zasłużył sobie na jego przychylność. Teraz, po rozmowie z hetmanem, rozumiał powód tego postępowania, ale mimo to i życzliwość, i wdzięczność dla starego zachował. Tego dnia, już pod koniec zajęć, kiedy kancelaria prawie opustoszała, stary wsunął się do izby Żegonia, podszedł do stołu, przy którym ten jeszcze pracował, i bez słowa położył przed nim opieczętowany papier. Żegoń zaintrygowany wziął go do ręki i przeczytał adres skreślony niewyraźnym, widać pośpiesznym pismem. „Do rąk własnych Jaśnie Wielmożnego Pana Hetmana Michała Paca". Damian zaskoczony uniósł głowę i popatrzył na Jawleńskiego. Ten stał i spoglądał na niego swymi niebieskimi oczami, w których błyskały iskry wesołości, a szpice białych wąsów drgały mu lekko w uśmiechu. — Czyje to pismo? Toć poznaję rękę najjaśniejszej pani? — Dobrze waćpan poznaje. — Co mam z tym zrobić? Wysłać? Dlaczego waść przychodzi z tym do mnie? — Sądziłem, że zaciekawi waćpana treść... — ozwał sięvzdaw-kowo stary kancelista. Damian przypomniał sobie wskazówkę hetmana co do osoby Jawleńskiego. Udawanie obojętności nie miało zatem żadnego sensu, więc powiedział z uśmiechem: — Wszystko mnie ciekawi, co ciekawiłoby i jego wlelmożność hetmana! Tak mi powiedziano. — Staruszek uśmiechnął się porozumiewawczo. — I dlatego przyniosłem ten list. ¦ Skąd waść go masz?-Czyżby istotnie dała gó kancelarii do wysłania? Ale skądże! Przecież Pac jeszcze w Warszawie. Tak nie- 275 ostrożna nie jest. Dostał go do doręczenia jej zaufany dworzanin, który ma mi nieco do zawdzięczenia, więc oddaje różne przysługi. Źegoń przypomniał sobie własne zabiegi wokół korespondencji Stoma i naszła go smętna refleksja, że niczego nowego nie wymyślił, a na świecie wszystko-dzieje się podobnie. — Cóż z tego, że go mamy, skoro dostępu strzegą pieczęcie — mruknął z rezygnacją. — Ze słów waści wnoszę, że nie znasz na to sposobu. Pora więc, abyś się nauczył. Przykryj waść czymś to pismo, aby ktoś go nie ujrzał, a ja zaraz tu powrócę! Niedługo trwało, a istotnie pan Jawleński zjawił się powtórnie, ale z miseczką wody w ręku. W drugiej dzierżył niedużyN mieszek. Postawił obok przyniesionych przedmiotów dwie flaszeczki wyciągnięte z zanadrza, po czym wrócił do drzwi i zaryglował je cicho. Z kolei wyszukał kartkę czystego papieru, zwinął w walec i położywszy przed sobą list tak długo poprawiał średnicę tego rulonu, aż dokładnie pasowała do wielkości pieczęci. Wtedy owinął go nitką, otworzył jedną z flaszek, która, jak Żegoń dostrzegł, zawierała olej, zwilżył palec i przetarł pieczęć. Jak się okazało, w mieszku był gips mielony na mąkę. Wsypał go do wody, rozrobił na gęstą papkę, tę zaś wlał do rulonu, który uprzednio ściśle przystawił do pieczęci. Trzymał go cierpliwie przez kilka minut czekając, aż masa stwardnieje, po czym odjął ostrożnie gipsową odbitkę i odłożył na bok. Teraz bez wahania skruszył pieczęcie i podsunął Żegoniowi otwarty list. Kiedy ten czytał, sam takoż zaglądał mu przez ramię. Pisała Eleonora: „Spieszę donieść, że przed chwilą otrzymałam wiadomość o rychłym wyjeździe z Wiednia wysłannika. Doręczy Waszej Wiel-możności owe 20 tys. talarów, które miały być wypłacone w marcu. Jednocześnie, po porozumieniu z Małżonkiem, proszę Waszą Wiel-możność o postawienie wniosku na jutrzejszej Radzie Wojennej, by tegoroczną wyprawę poprowadził osobiście J.K. Mość. Zbyt bowiem wielka siła żołnierza dostałaby się w ręce człowieka, na którego przychylność nie może liczyć ani tron, ani Wasza Wielmożność. Kopia pisma została zrobiona szybko, po czym pan Jawleński oczyścił starannie miejsca usuniętych pieczęci, znów na nie nakapał wosku, ten zaś przycisnął gipsowym odlewem. Druga flaszeczka zawierała ocet. Stary najpierw przetarł nim obie świeże pieczęcie, by usunąć najmniejszy ślad gipsu, z kolei cv) 276 cv i on uczynił to samo, co robił Żegoń, biorąc na koniec palca nieco oleju. Obie pieczęcie odzyskały połysk i nic nie wskazywało na to, że były ruszane. — Nie znałem tej sztuki — przyznał Żegoń z akcentem podziwu w głosie. — A przecież sekretarzuję nie od dziś. — Bo ci, co o nim wiedzą, milczą. Inaczej wszystkie listy byłyby otwierane. — Waść jednak go znasz. — Znają go i kancelarie przy dworach władców. O tym waść musisz pamiętać. — Dlaczego? — Bo dla zabezpieczenia stosują przy pieczęciach różne tajne znaki. Wiem, że kancelaria wiedeńska przy pismach do swoich posłów samym końcem igły nakłuwa wosk pomiędzy szponami habsburskiego orła. Francuska zaś nieomal niewidocznie ucina górny szpic burbońskiej lilii. — A inne kancelarie? Na przykład sułtańska? Jawleński uśmiechnął się. — Za dużo waść wymagasz. Te znaki odkryłem dopiero po latach badania i porównywania odcisków, boć przecie pieczęcie pism kierowanych na nasz dwór, a i inne, znaków nie mają. Tajemnicę ich winien bowiem posiąść i odbiorca. Toteż co ważniejsze pisma nie idą bezpośrednio, lecz na ręce posłów, dla dalszego doręczenia. W ten sposób kancelarie zachowują kontrolę. — Dziękuję waści za naukę. Tuszę, że będzie mi przydatna... — Służymy jednemu panu, musimy wzajem się wspomagać. Dajże, mości sekretarzu, to pismo, muszę je zaraz oddać. Owo zdarzenie z listem przypomniało Żegoniowi hetmańskie polecenie, więc w parę dni potem odszukał Tamarę przy jej codziennych obowiązkach. Chciał się cofnąć, gdyż zajęta była sprawdzaniem rachunków jakiegoś dostawcy, ale na widok swego gościa odprawiła kupca. — Przyszedłem .z serca podziękować waćpani za to, coś dla mnie uczyniła. Proszę wybaczyć, że przybywam z opóźnieniem, ale gorączka przetrzymała mnie w łożu, bom przemarzł w owym młynie, gdzie byłem więziony. Radam pamięci waszmości, jak i z powrotu do zdrowia. Że bolejecie, wiedziałam od Juty — odpowiedziała z wyraźną rezerwą. - Zawdzięczam waćpani żyeiie. Dług zaciągnąłem wielki i mar-wi mnie, czy go zdołam spłacić, jako że nie widzę po temu sposobności. ¦ - Spełniłam tylko swój chrześcijański obowiązek i wolałabym, s waszmość o tym zdarzeniu zapomniał. oo 277 — Rozumiem waćpanią. Brat Eligiusz to mściwy człek, o czym miałem sposobność się przekonać. Toteż proszę być spokojną, nikomu o waćpani nie wspomnę, a i towarzyszom przykazałem milczenie. W tej sprawie jesteśmy sojusznikami. — Nie tylko w tej — odparła — bo nie zapominam o uczciwości waćpana, którą okazałeś zwracając mi moją własność: — Ach, ów pierścień! — Żegoń udał, że teraz dopiero przypomniał sobie tę sprawę. — Właśnie... Cenna to dla mnie rodzinna pamiątka, nie mówiąc już o jego wartości. — Niepokoję się jednak nadal, czym dobrze zrobił, zbyt pręd-, ko oddając go waćpani. — Nie trap się tym waszmość! Nikt przecież poza nami dwojgiem nie wie, że go posiadam! — To prawda. Trzymajcie go zatem w dobrym ukryciu, bo nie sądzę, by miał wam służyć do odciskania pieczęci... Przesunęła po nim wzrokiem i na jedną chwilę ich spojrzenia spotkały się z sobą. — Tak też uczyniłam — odpowiedziała spokojnie,^po czym dorzuciła z lekkim uśmiechem: — Więc zemsta brata Eligiusza mi nie grozi... — Wciąż zatem sądzicie, że to ja odebrałem mu ów klejnot? — Istotnie, tak mniemam — rzekła już z poważną twarzą. — A waszą z nim przygodę.tym właśnie tłumaczę. — No cóż... — Żegoń wzruszył ramionami. — Ostatecznie to nie ma wielkiego znaczenia, gdzie i jak go zdobyłem. Faktem jest jedynie, że teraz nie mnie, lecz wam grozi niebezpieczeństwo. — Z powodu tego pierścienia? -— Tym razem już świadomie utkwiła spojrze'nie w jego oczach. — Tak — skinął głową — i to większe niż sądzicie. Oczywiście, jeśli będziecie go używać — dodał z naciskiem. — Dziękuję. — Opuściła wzrok. — Będę o tym pamiętać, jako też o waszej życzliwości ku mnie. — Raczej powinnej wdzięczności — poprawił już oschłym tonem. — Czynię to takoż i dla mego druha. Nie wiem, co zaszło między wami, bo zwierzeń mi żadnych nie czyni, ale schudł, lica ma ściągnięte jak po chorobie, oczy patrzą nie widząc. Cierpi, to widać wyraźnie, i myślę, że przez was. Tamara raptownym gestem przyłożyła dłonie do szyi. — Idźcie już! — powiedziała cicho. — Idźcie, proszę! — powtórzyła, kiedy stał i przyglądał się jej bez słowa. Po chwili ręce opuściła wzdłuż ciała, a nv schylonej twarzy ujrzał dwie łzy wolno spływające po policzkach. cn2 278 'ev Żegoń nie miał zamiaru spełnić prośby, bo rozmowy nie uważał za skończoną. Odezwał się przeto, ściszając głos. — Może napiszecie do niego parę słów? Miałby choć taką pociechę... Otarła twarz wierzchem dłoni. — Cóż bym mogła mu napisać? Co? — powtórzyła bezradnie i nieomal z rozpaczą. — Jeśli już nic innego, to przynajmniej parę słów pożegnania. Będą one stanowić dowód, że jego cierpienie nie jest wam obojętne. —- Tak mniemacie? — ożywiła się, po czym dodała z rozterką: — Jak jednak pisać przeciw sercu? Czy starczy mi siły? Mówiła raczej do siebie, nie zwracejąc uwagi na słuchacza, widać całkowicie pochłonięta własnymi myślami. Ale wkrótce jakby się ocknęła. Zacisnęła usta i powiedziała spokojnie: — Dobrze, napiszę... Siadła przy sekretarzyku, na którym leżały przybory do pisania. Znalazła kawałek papieru i zaczęła szybko kreślić słowa. Kiedy skończyła, nie składając listu podała do Żegoniowi. . — Proszę, oddajcie mu... Damian widząc w tym geście przyzwolenie, a nawet zachętę, rzucił okiem na treść. „Bohdanie — brzmiał list — za radą Twego przyjaciela piszę te parę słów, aby Cię pożegnać. Muszę iść drogą, jaką wyznaczył mi mój los, bardziej okrutny, niż możesz sądzić, bo i to mi uczynił, żem stała się niegodna Twojej miłości. Muszę być jednak posłuszna woli Boga, który taką widać wyznaczył cenę za usłuchanie mych błagań. Tamara". Mimo wzruszenia, jakiemu uległ czytając te słowa, Żegoń od razu zauważył, że charakter pisma był ten sam, co w liście wysłanym do Lublina. Przygotowania wojenne Imć pan Lysobok stawał się coraz częstszym gościem młodych ludzi w ich kwaterze na Koziej. Zawieję lubił z dawna za kawaerską ^antazję, teraz jednak spostrzegł zmianę zaszłą w jego usposobieniu. ¦ rzeź delikatność nie pytał o przyczynę, ale po niektórych wypowiedziach zorientował się wkrótce, o co chodzi. Zresztą „.".pomógł 1 ! Zegoń, ostrzegając, by nieopatrznym słowem nie pogorszył nastroju ich towarzysza: cv> 279 cvi Przypadli mu też do gustu i dwaj bracia Lisieccy z powodu ich butnej, młodzieńczej pewności siebie i wrodzonej wesołości. Źego-nia zaś cenił za rozsądek i opanowanie, a także jako zaufanego dworzanina jego wielmożności hetmana. Minął kwiecień, nadeszły pierwsze dni maja, coraz piękniejsze były wieczory, coraz więcej świeżej zieleni drzew, coraz cieplejszy blask słońca. Czekając więc na spodziewany, rychły przyjazd hetmana i mając dużo wolnego czasu, pan Gedeon rad wpadał na Kozią, by pogawędzić nieco przy szklance miodu. Srożył się jednak, ściągał brwi i" czerwieniał na twarzy, gdy któryś z rozmówców nie podzielał jego-poglądów. Hamował wprawdzie wybuchy gniewu, ale zjadliwym komentarzem odbierał oponentowi pewność siebie. Obyty z sejmikowymi dyskursami, mając przy tym obrotny język, osiągał przewagę w rozmowach. Właśnie relacjonując wiadomości, jakie dotarły do Warszawy 0 porażkach elektora Fryderyka Wilhelma II z rąk Tureniusza, na uwagę Aleksandra wyrażającą radość z takiego obrotu sprawy, spojrzał na niego spod oka i rzucił zjadliwie: — Waść zapewne nigdyś dziewce pod kieckę nie zaglądał? — Czemuż o to pytacie? — roześmiał się Aleksander. — Bo tuszę, żeś nieciekaw tego, co ukryte. Starczy ci, co po wierzchu widzisz. — Nie rozumiem waćpana. — Czemu waść cieszysz się z przegranej elektora? — To przecież jasne! — wykrzyknął młody mężczyzna. — Elektor nigdy nam prawdziwie przychylny nie był. Dobrze więc się stało, że dostał po nosie. — Ale wojska nam w ubiegłym roku podesłał. — Owa! Pięćset dragonów i za nasz żołd. Wielka mi pomoc. 1 to z obowiązku traktatowego, a nie życzliwości. Co to za władca, najlepiej wiedzą Pruskie Stany. — A i w sprawie Kalksteina też pokazał, co potrafi — poparł brata Adam. — Chyba mu to hetman pamięta? Przecież dopiero rok minął, jak go elektor przykazał ściąć. — Dużo waść wiesz, co jego wielmożność pamięta, a co nie. Ja zaś, mimo tak rozumnych opinii waćpanów, twierdzę, że niedobrze się stało. Wolałbym, aby to elektorowi dopisało wojenne szczęście. — Elektorowi? — zdziwił się milczący dotąd Zawieja. — Dlaczego tak to waść oceniasz? — Bo teraz elektor zaczyna szukać z Ludwikiem zgody, a to wcale nie najlepszy obrót dla naszej sprawy. Zaraz postaram się wam to wytłumaczyć, bo widzę, że arkana polityczne nie wszyscy dostrzegają. cv> 280 oo — Mów tedy waćpan, i ja chętnie usłyszę — wmieszał się do rozmowy Żegoń. — A wy nie zapominajcie o miodzie — mrugnął porozumiewawczo do Lisieckich. — Otóż zauważcie waszmościowie, że Ludwik XIV, takoż nielichy krętacz polityczny, zawarłszy z elektorem pokój, większą uwagę i zasoby skieruje teraz przeciw Leopoldowi, z którym toczy twardą walkę wszędzie, gdzie może. Otóż tedy rozwiązawszy sobie ręce, tym mocniej wspierać będzie Turka skłaniając go do wojny. I obaczycie, że w rezultacie skrupi się wszystko nie na cesarzu; ale na nas! — Bardzo rozumnie waść to wywiodłeś — celowo zgodził się Żegoń, czym istotnie przywrócił panu Gedeonowi dobry humor. Toteż przepił do towarzystwa, nie wyłączając swoich dotychczasowych oponentów, i otarłszy wąsy znów zabrał głos: — Jako że każda sprawa ma swoje dobre i złe aspekta, tako i w tej widzę to dobro, że elektor jednając się z Francją będzie szukał i przyjaźni Sobieskiego, by z tej strony nie napotkać przeszkody czy sprzeciwów. Może więc teraz większej nam udzieli pomocy niż ów regiment dragonów. — Myślę, że prędzej zaznamy wsparcia od Moskwy niżeli od Fryderyka — znów zaoponował niepoprawny Aleksander. — A jużei! Czekaj go waćpan! Był wprawdzie już u nas niejeden poseł od cara z zapewnieniem przyjaźni i wspólnego działania, ale czy można na tym się oprzeć? Toć nawet taki młodzik jak waćpan winien wiedzieć, co się za tym kryje. Pchnąć nas w wojnę z sułtanem, by samemu capnąć Ukrainę. Taka to byłaby pomoc, na którą waść liczysz! — Wróćmy do Austrii — wtrąjił ostrożnie Adam, by nie narazić się na uszczypliwość rycerza. — Czyż Leopold nie wesprze szwagra? Przecież i on Turków ma na karku. Czy nie zechce pójść wspólnie z nami? — Cesarz? — roześmiał się ironicznie pan Gedeon. — On szwagra wspomaga przekupując naszych wielmożów, a to dlatego, by francuskie stronnictwo zbytnio w siłę nie wzrosło! W polityce, aca-nie, dzisiejszy przyjaciel jutro może być wrogiem, bo królowie odchodzą, a kraje ostają. Zresztą sam ma dosyć na Węgrzech kłopotów, a kogo jak kogo, ale Sobieskiego na pewno nie wesprze. A właśnie — podjął Zawieja — podobno sejm powierzył areszcie hetmanowi naczelne dowództwo nad wszystkimi wojskami? O to chodzi! I dlatego Leopold nas nie wesprze! A hetman, stawszy przy komendzie, nie ma kim dowodzić! Cóż z tego, że wszystkie delegacje żołnierskie, które stawały w kole, deklarowały cvs 281 cv mu wierność, skoro wobec tureckiej potęgi to jeno przygarść, a deską rzeki nikt nie zagrodzi! ¦ . — To prawda — przytaknął Zawieja i znów zamilkł sięgnąwszy tylko po dzban. — A cóż się u nas dzieje? ¦— Pan Gedeon z zapałem ciągnął swoją rzecz dalej. — Oto sejm już miesiąc temu uchwalił sześćdziesiąt tysięcy żołnierza, jako i podatki, nawet wysokie. I cóż z tego? Czy jeden nowozaciężny stanął pod bronią? Czy choć grosz z tych uchwalonych podatków już wpłynął? Rzekniecie, że czasu za mało? Ale przecież żołd ustanowiono od pierwszego maja, to za co i z czego go płacić? Wciąż nikomu niespieszno sięgać do mieszka, a jak ma się ekwipować żołnierz, jeśli nie dostanie zaliczki na żołd? Za Zygmunta Trzeciego forszus dawano i proszę, żołnierz za miesiąc stawał do szeregu. A teraz? W regimentach cudzoziemskich szeregowi baby macają, a oficerowie piwko piją po oberżach, bo na wino ich nie stać. Służby nikt nie pełni, na zaległy żołd czekają. A nasza szlachta tyłki przy piecach grzeje, gdyż bogatemu niespieszno wojować, a biedny skąd konia, okrycie i spyżę ma wziąć? — Słuchanie waści, to jak ocet pić! — zawołał ze wzburzeniem Adam. — Dla waści smaku prawdy nie poniecham! Toć przecież i sam słyszysz, o czym po oberżach brać żołnierska gada. — Nuncjusz Buonovisi, niezwyczajny takich porządków, pisał do jego świątobliwości, że „Polska to potwór w rzędzie organizmów politycznych" — wtrącił Żegoń. — Za głowę się łapie, widząc, do czego u nas dochodzi. I nie dziwota, że przywiezionych z Rzymu pieniędzy z rąk wypuścić nie chce. — Może wszystko się zmieni, jak wróci hetman? — westchnął Aleksander. — Miał wracać piętnastego, ale widząc, co się dzieje, pośpieszać nie będzie. — Ponoć przybyli posłowie Doroszeńki? — Łysobok popatrzył pytająco na Żegonia. — Tak, to prawda. A Haneńkowi czekają już tydzień, jak również z Mołdawii i Multan. — Tedy chyba rychło obaczym go w Warszawie — zaopiniował Aleksander, ale, jak to zwykle z młodzieńcami bywa, wydał sąd za wcześnie, bo minął maj, potem czerwiec, a hetmana nie było. Tymczasem jednak zdarzenia i państwowe, -i mniejsze, te ludzkie, biegły swoją koleją. O ile jednak w życiu politycznym kraju nic ważnego się nie działo, bo nadal ściąganie podatków szło opornie i nadal żołnierz nie stawał w szeregach, to monotonię zwykłych dni przerwało Zawiei spotkanie, którego najmniej oczekiwał. cvi 282 cv> Pewnej niedzieli, a była to już połowa maja, wybrali się we dwóch z Łysobokiem na mszę do Św. Krzyża. Mieli wprawdzie bliższe kościoły, jednak ta właśnie świątynia była poza katedrą ogólnie preferowana, gdyż choć skromna, kazania w niej były sławne, bo wygłaszane przez dominikańskich zakonników, znanych jako znakomici kaznodzieje. Traktem Krakowskiego Przedmieścia ciągnął odświętnie ubrany tłum. Mieszczki powiewały wstęgami u swoich sukien, cieszyły oko mnogością koronek, różnorodnością materii i bogactwem kolorów tym jaskrawszych, bo odbitych od ciemnej odzieży ich ojców i mężów. Obaj rycerze wmieszani w tłum szli wolno, mało ze sobą gawędząc. Łysobok spozierał na co gładsze niewieście liczka, otrzymując w zamian ukradkowe zerknięcia, bo chłop był na schwał, z czarnym wąsem i bystrym wejrzeniem ciemnych oczu. Natomiast Zawieja mało co zwracał uwagi na płeć piękną, choć i ku niemu pobiegło niejedno uwodzicielskie spojrzenie. Wysłuchali mszy w skupieniu, karcili się wewnętrznie za grzechy słuchając kazania, po czym ruszyli wraz z innymi ku wyjściu. Na placu przedkościelnym pełno było powozów i karet, wśród których skupiała się w grupy służba, gadaniem skracając czas oczekiwania. Na widok wychodzących z kościoła wszyscy pobiegli ku swoim zaprzęgom, nie ze'strachu bynajmniej przed pańskim gniewem, lecz dlatego, że było furmańską ambicją pierwszemu podjechać pod kościelne schody. Toteż spychali się wzajemnie, nie szczędząc sobie przekleństw, a nawet bata. Było dyshonorem dać się wyprzedzić, więc drwiono i wykpiwano opóźnionych. Nie przebierając zbytnio w słowach urągano i panom. Toteż przed kościołem powstał tumult i wrzask, a z tego kłębowiska powozów i koni raz po raz wyrywał się pojedynczy pojazd i cwałem, z trzaskiem bata, podjeżdżał pod kościół. Zawieja i Łysobok powoli skierowali się ku stopniom i wtedy to Bohdan poczuł, jak ktoś z lekka pociąga go z tyłu za luźno zwisający wylot kontusza. Obrócił się zaskoczony taką śmiałością i ujrzał tuż przed sobą uśmiechniętą twarzyczkę panny Pauliny. Uniosła ku niemu spojrzenie swoich wielkich, szarych oczu, w których ujrzał blaski radości, i zawołała wesoło: Waść zapewne jeszcze grzechy liczysz, skoroś tak zadumany, ze znajomych nie dostrzegasz! Śmierci prędzej bym się spodziewał niźli spotkania wać-Panny! Z sercam rad, że ją widzę! A gdzież to szanowny rodzic? 2„ Jest ze mną, zaraz nadejdzie, bo sąsiada spotkał. Ale widzę, wacpan nie sam... — Dziewczyna zerknęła na pana Gedeo- CV> 283 CN5 na, który przystanął i bez słowa spoglądał na jej zgrabną postać. — Pozwól zatem, waćpanno, oto urodzony pan Łysobok. A to panna Rańska — zwrócił się z kolei do pana Gedeona. Ten ujął małą rączkę, jakby była ze szkła, i zgięty w ukłonie, złożył na ntej pocałunek. — Nie widzę jednak rodzica waćpanny? — zagadnął Zawieja, ale Paulina zamiast odpowiedzi zawołała: — Otóż i on! Obróciła się do korpulentnego szlachcica o gładko wygolonym obliczu. Pan Anatol Rański od razu poznał Zawieję i wyciągnął ku niemu ramiona. — Witaj, panie bracie! To i waść tutaj? Przecież hetmana nie ma w stolicy? — Ale wkrótce przybędzie. A ja cieszę się, że widzę waćpana w dobrym zdrowiu. — Jestem tu, bo na delegata ziemi bełzkiej mnie wybrano, toteż zasiadam w sejmowym kole. Ale co tu gadać będziemy! Prosimy do bryki, miejsce się znajdzie, a we dworze kusztyczek miodui Z serca waszmościów zapraszam! Nastąpiła powtórna prezentacja pana Gedeona, po czym goście zajęli miejsca na przedniej ławce i bryczka ruszyła z turkotem. Jak okazało się z rozmowy, którą prowadzili w czasie jazdy, pan Rański miał za wałami odziedziczony po małżonce nieduży dworek, otoczony sadem z ulami, warz.ywnikiem i sporym kawałkiem uprawnego pola. Dworek leżał przy drodze wiodącej wzdłuż wałów, niedaleko pałacu Jabłonowskich. Oddany w dzierżawę służył za lokum w wypadkach, kiedy panu Rańskiemu wypadało bawić w stolicy. Stół wkrótce zastawiono, bo pora już była obiadowa, a po skończonym, posiłku, jako że dzień był słoneczny i ciepły, na gawędę przy miodzie wyszli na krytą daszkiem werandę, przed którą znajdował się mały kwiatowy ogródek, a dalej furtka w niskich sztachetach prowadziła do sadu, Zaraz też pan Rański zaczął z Łysobokiem dyskurs polityczny, któremu ten początkowo nastawiał chętnego ucha. Natomiast Paulina nawiązała rozmowę z Zawieją. Bystra panienka dostrzegła od razu, że młodego rycerza trapi zgryzota. Jego sposób bycia, inny niż gdy go poznała, skąpe odpowiedzi, jak i powaga w obliczu, wszystko wskazywało, że gnębi go jakowaś troska. Nie byłaby zaś kobietą, by nie próbowała tego wyjaśnić. Najpierw jednak spytała, mierząc go przychylnym spojrzeniem: — Czy waść, panie Bohdanie, nie chorował ostatnio? — Nie... — odpowiedział zdziwiony. — Dlaczego tak waćpanna sądzi? 284 cv) — Bo mi waszmość za dobrze nie wygląda! — oświadczyła już bez ogródek. — Animusz straciłeś i bardziej mi na mnicha patrzysz niż na rycerza! — Może i nim ostanę — mruknął Zawieja, po czym zreflektował się jednak, że taka odpowiedź zmusi go do udzielania dalszych wyjaśnień, więc dorzucił udając wesołość: — Wówczas zaś i bez waćpanny rozkazu pacierze będę klepał! Panna Paulina zaśmiała się i widząc pytające spojrzenie pana Gedeona, opowiedziała, jak doszło do ich poznania. Potem wróciła jednak do poprzedniego tematu, jako że cechował ją upór w dążeniu do zamierzonego celu. — Czyżbyś waść tyle nagrzeszył, że o zakonie myślisz? — zagadnęła żartobliwie, ale patrzyła przy tym badawczo na młodego rycerza. — Czy tylko grzesznicy szukają wytchnienia w klasztorze? — odparł ten niechętnie i zamilkł, jakby dla podkreślenia, że mówić na ten temat dalej nie pragnie. Paulina wyczuła tę niechęć, więc zaczęła gawędzić o czymś innym. Dopiero przy rozstaniu, kiedy panu Gedeonowi udało się pozostać z nią przez chwilę na uboczu, spytała go cicho, unosząc ku górze twarz, bo rycerz przerastał ją o głowę: — Co mu jest? Pamiętam go zgoła innym. Pan Łysobok zerknął na towarzysza żegnającego właśnie starego szlachcica i odpowiedział również szeptem: —; Miłuje bez powodzenia. Z tego, com słyszał, wybrana nie jest mu przychylna. — Kto to jest? — Jakaś dworka baronowej Stom. Ponoć istotnie wielce urodziwa niewiasta. Wiem, że ma na imię Tamara. — Nie chce go? — Bo dla waszych niewieścich serc dobry Bóg zapomniał ustanowić praw! Toteż człek nigdy nie wie, co go może spotkać! — Takiś waść doświadczony? — Oby przy waćpannie nowe, byle dobre, mnie spotkało! — rzucił pan Gedeon, nie mogąc jednocześnie powstrzymać westchnienia. Skoro waść tak źle sądzisz o naszych sercach, po co zatem o nie zabiegać? — spojrzała mu kpiąco w oczy. Pan Gedeon skłonił tylko głowę, bo zbliżył się ku nim pan Rań-ski ze słowami pożegnania. •^spraszani parokrotnie do dalszych odwiedzin wsiedli do pod-s awionej bryczki. Panna Paulina żegnając Zawieję uścisnęła mu 285 «>3 — Czy waćpan o nas nie zapomni? Najdziesz tu prawdziwych przyjaciół... — dorzuciła ciszej. Potem, kiedy już pył drogi zakrył bryczkę, pobiegła do swego pokoiku, gdzie zielone gałęzie drzew zaglądając w okna jeszcze pogłębiały panujący w nim półmrok, i tam dopiero wybuchnęła płaczem. Trochę dlatego, że współczuła Bohdanowi, a trochę z żalu nad sobą. Minął maj, przeszła połowa czerwca, hetman jednak nie wracał, zapewne wskutek wiadomości, jakie docierały do Gniewu o marazmie wojennych przygotowań. Główną przyczyną tej opieszałości była powolność, z jaką poborcy podatkowi wykonywali swoje zadania. A bez pieniędzy niczego nie było można zrobić. W tym czasie, właśnie w połowie czerwca, młody Stegman powiadomił Żegonia, że znów ma jechać do Lublina goniec z listem. Damian polecił, by jak poprzednio stawił się u niego przed drogą, a kiedy Wąsek chciwy obiecanej nagrody polecenie wykonał, odebrał od niego pismo i pozostawszy sam zaraz je otworzył. Tym razem list zawierał następującą treść: „Przygotowania wojenne idą opieszale. Koła dworskie narzekają na złą pracę poborców podatkowych. Dowiedziałam się, że plan wojenny S. przewiduje z chwilą rozpoczęcia działań podział wojska na trzy grupy. Jedna otrzymała zadanie zdobycia Kamieńca, druga ma bronić przepraw w Mołdawii, wreszcie trzecia oczyścić i uspokoić Ukrainę. Udało mi się dotrzeć do listu zawiadamiającego o przybyciu kuriera z szyfrem. Przywiezie go jakiś duchowny imieniem 'Gwidon, wysłany z pieniędzmi dla królowej. Dla bezpieczeństwa przyłączy się do kupieckiej karawany, która pod silną eskortą wkrótce wyruszy do Gdańska. Do Krakowa ma dotrzeć wozami, dalej podąży Wisłą. Mają opuścić Wiedeń w ostatnich dniach czerwca i jechać doliną Wagu, potem Orawy, do Trsteny, a stamtąd na Jordanów. W Krakowie tabor zatrzyma się ze względu na prawo składu. Cap wściekły, bo chciał, by wysłannik odłączył się od kupców i bez zwłoki spieszył końmi do Warszawy, przeciw czemu protestował E. odpowiedzialny za bezpieczeństwo pracy poselstwa. E. uważa bowiem, że silna eskorta kupiecka daje należytą ochronę, czego nie mógłby zapewnić, jeśli wysłannik będzie podróżował osobno. Moje stosunki z capem nadal dobre, a może i lepsze, bo staje się coraz uleglejszy, co wyprobowuję stopniując różne kaprysy". Żegoń dokładnie przepisał treść, równie starannie opieczętował list i zwrócił gońcowi. Teraz pozostawało już tylko czekać na przybycie hetmana, by uzyskać akceptację dalszych poczynań, a tymczasem obmyśleć starannie własne propozycje w tej sprawie. Na 286 szczęście pozostawało jeszcze sporo czasu, bo podana data wyjazdt 1 trasa pozwalała przypuszczać, że do Trsteny kupiecka karawano nie dotrze wcześniej jak w sierpniu. Okazało się, że oczekiwać nie trzeba było długo, bo pan hetman przybył wraz z całą rodziną w godzinach popołudniowych 2L czerwca. Zaraz wizytował ich królewskie moście, a już następnego dnia rozpoczęto posiedzenia Rady Wojennej, które trwały aż da 2 lipca. Żegoń musiał więc nadal uzbroić się w cierpliwość, bo pan Sobieski, zajęty bieżącymi sprawami, nie miał dla niego czasu. Rada postanowiła czekać na działania tureckie i prowadzić walkę obronną, by unikać zarzutu wszczęcia wojny zaczepnej. Byłoby to bowiem niewskazane ze względu na rozesłane poselstwa, które miały wzywać europejskich władców do wspólnej akcji przeciw pogaństwu. A i dlatego, że wszczęcie takiej wojny dałoby Stambułowi również powód do oskarżeń Polski o łamanie zawartego już traktatu pokojowego. W obliczu czekającej rozprawy powzięto jednak szereg decyzji natury wojskowej. Uchwalono obóz główny dla wojsk koronnych zatoczyć pod Hrubieszowem, przykazać surowym uniwersałem, by chorągwie stawiły się tam najpóźniej 20 lipca, przyspieszyć pracę' poborców, a ściągnąć klejnoty koronne z Krakowa tylko w ostateczności. Nadal bowiem brakło w skarbie pieniędzy, bo poborcom nie było pilno, więc też i nikt nie zasilał chorągwi uszczuplonych w swoich stanach z powodu poniesionych strat. Piesze re-gimenta nie ruszały się z miejsc postoju, a żadnych sankcji być nie mogło, bo obowiązek wykonywania powinności wojennej powstawał z chwilą, kiedy żołnierz pobrał chociażby zaliczkę na żołd.. Dopiero bowiem opłacenie służby stanowiło prawną podstawę do wymagania posłuchu. Skrzynie pana podskarbiego Morsztyna były wciąż puste. Nie miał z czego płacić zaliczek, nawet furmani z artylerii i taborów nie otrzymali dotąd zaległych należności. W tych warunkach nie pozostawało nic innego jak sięgnąć po klejnoty koronne. Toteż wziąwszy ze sobą starostę Radziejowskiego i Andrzeja Gąsiorowskiego jako delegowanych do otworzenia skarbca komisarzy, pan Morsztyn udał się do Krakowa. Przywiózł stamtąd znaczną ilość drogich ka-em, których wartość obliczono na sto tysięcy dukatów, co czyniło blisko milion trzysta tysięcy złotych. ¦Jednocześnie nunejusz Buonovisi, który wciąż pisał do papieża lsty-ze skargami na polskiego króla, jego ministrów, senatorów, nawet i Sobieskiego, wreszcie zdecydował się rozpocząć wypłaty, ni rT *ylk° do jego rąk, by dopilnować właściwego użycia pie- m z^; ^'e była to zaledwie kropla w morzu potrzeb, toteż het- a trapił bardzo stan wojennych przygotowań, ani już wyczerpał własne środki finansowe na bieżące po-' 287 trzeby swego urzędu. Pozostawała jeszcze gotowizna stanowiąca własność ukochanej Marysieńki, którą zamierzał od niej pożyczyć. Ale ta umiała dobrze strzec swoich interesów, toteż wiedział hetman, że przeprawa z małżonką nie będzie łatwa. Narosło jednak parę pilnych a koniecznych płatności, zwłaszcza furmanom i artyle-rzystom, bo był już najwyższy czas, by zabrać się, i to ostro, do napraw i oporządzania dział, wozów i uprzęży. Postanowił więc sięgnąć i do tego źródła. Któregoś wieczoru, kiedy dworki Marii Kazimiery opuściły już swoją panią i byli sami w małżeńskiej sypialni, pan hetman rozpoczął na ten temat rozmowę. — Frasuje mnie wielce, że z Gdańska nie nadchodzą pienią-dze — powiedział siadając na karle, które skrzypnęło pod jego ciężarem. — Należy mi się jeszcze sporo za ten las, com go zimą kazał wyciąć w Pomorzanach. — Zapewne znów chcesz je waćpan wydać na potrzeby, o które powinien troszczyć się ten niedołęga Morsztyn! — prychnęła pani hetmanowa, siedząc przed gotowalnią. Nachylona do lustra badała skórę policzków w świetle stojącego przy niej lichtarza. — Toć sejm przyznał mi zwrot wyłożonych pieniędzy — stwierdził pojednawczo Sobieski. — Od przyznania do zwrotu droga daleka. A waść znów myślisz o wykładaniu na publiczne potrzeby gotowizny z własnej szkatuły. Niedługo nie będzie co podać na stół, a gąb do żywienia mamy niemało. O dwór mi jednak nie chodzi, jeno o dzieciaki, które skażesz .¦v końcu na głodowanie! Bo dla waści obrok dla usarskich koni ważniejszy niźli ja i dzieci! Hetman roześmiał się. — Jeszcze do tego nie przyszło; byś się żywiła kaszą czy grochem! — Ale wnet i kaszy może braknąć! Zbyt dobrze wiem, ku czemu idzie. — Skoro wiesz, moja ptaszyno, to musisz znać i potrzeby. Są płatności, których odwlec nie sposób. Trudno, abym siedział na pełnym trzosie i patrzył, jak najpilniejsze sprawy ulegają zwłoce z braku pieniądza. Armatę teraz trzeba na gwałt szykować, bo to praca nie na jeden tydzień. — I panu Dziantymirskiemu takoż musiało być bardzo pilno, bo waść wypłacił mu siedemset pięćdziesiąt złotych z własnych pieniędzy na podróż do Stambułu. Gońcy w sprawach koronnych jeżdżą na twój koszt, prochy dla cekhauzu lwowskiego takoż pan hetman sam opłacił! ¦— już na dobre rozgniewała się Marysieńka. Ze złością przeciągnęła grzebieniem po włosach, po czym rzuciła go gniewnie 'na toaletę i sięgnęła po nocny czepek. 288 Sobieski widząc, że rozmowa przybiera całkiem niepomyślny obrót dla jego zamierzeń, próbował udobruchać małżonkę. — Widzę, że moja gołąbeczka istotnie wie wszystko, co czynię. Ale niepotrzebnie się unosisz, waćpani. Niewarte to gniewu, który błyszczy w twoich ślicznych oczkach. Toć ekspensa te będą mi zwrócone. — Znając waści szczodrą rękę, wcale pewna tego nie jestem. I to wiedz, że na żadne dalsze wyręki pana Morsztyna waćpanu nie zezwolę. — Nie jest to, moje śliczności, tracenie grosza, jeno pomoc ojczyźnie, a ta jej wielce potrzebuje... — Ma ona więcej synów niźli jednego waćpana. Co dali Wielo-polscy, Prażmowscy, Potoccy, Zamoyscy, Pacowie, Radziwiłłowie, Sapiehowie? Czyżby byli biedniejsi od waści? Ale oni bardziej baczą, aby coś złupić, przefrymarczyć, wytargować dla siebie! Marysieńka nadal była zaperzona i mówiła podnieconym głosem. Zresztą ekscytacja nigdy jej nie opuszczała, jeśli była mowa o pieniądzach. — A ty.takoż, mój gołąbku, nic ze swojej szkatuły do tej pory nic daiaś. A przecież sporo wycisnęłaś ostatnimi czasy ze starostw. — Wycisnęłam?! — zawołała oburzona. — Toć tylko dochodziłam swojej należności! "— Widziałem w Gniewie — zauważył spokojnie hetman. — Jeśli chodzi o gotowiznę, to zgoła nie białogłowski masz rozum! Ale nie o tym chciałem z tobą mówić. Potrzebuję pieniędzy, bo cekhauzy trza pilnie zaopatrzyć, a i zaległy żołd puszkarzom i furmanom zapłacić, bez czego nie ruszą do pracy. A tej jest sporo i w parę niedziel nie da się jej wykonać. O ile teraz nie wezmą się do roboty, artyleria na czas w pole nie wyjdzie. — Jeśli potrzebujesz, wezwij panów wielmożów, by wreszcie rozwiązali kiesy! — Oni mają takoż ekspensa, bo chorągwie swoim kosztem szykują. — I to wszystko? Toć i waćpan masz swoją, usarską, a i dragonów takoż, które kosztują więcej niż utrzymanie całego dworu, a przecie o inne potrzeby się troszczysz! — Mój urząd tego wymaga. — Twój urząd powinien ci dawać sześćdziesiąt tysięcy rocznie! A gdzie je masz? — Turcy mi je wypłacą... — uśmiechnął się hetman. Albo, co nie daj Boże, zdrowie do cna styrasz! "~ O to się nie troszcz, moja miła, a wysłuchaj mnie teraz spo-'ojnie. Otóż chcę, abyś pożyczyła skarbowi pieniędzy. ¦Marysieńka wolno obróciła się w stronę małżonka. Jej wielkie Ostatni zwycięzca' CV 289 cv ciemne oczy rozszerzyło raczej zdumienie i zgroza niż oburzenie. — Ja mam pożyczyć?.— rzuciła cicho, ale tak zgryźliwie, że pan hetman na chwilę zwątpił w pomyślny wynik tej rozmowy. — Tak sobie właśnie wykoncypowałem — stwierdził jednak spokojnie. — Miałżeś waść choć krztę nadziei, że wypuszczę z rąk gotowiznę, a w zamian otrzymam rewers tyle wart, co papier, na którym go napisano? — nadal mówiła, już bez drwiny, co małżonkowi wydało się gorsze niźli wybuch gniewu. Zdawał sobie bowiem sprawę, że burza dopiero nadciąga, a to jest tylko owa cisza, która zwykła ją poprzedzać. — Miałem raczej nadzieję, że okażesz się godną córką tego kraju. — Tego kraju?! — krzyknęła już w wybuchu złości. — Kraju głupców, przedawczyków, zdrajców i oczajduszów! Ja, Francuzka, mam być lepsza od tych Polek, co fortuny na sobie obnoszą, obwieszając się klejnotami bez umiaru i smaku, ale grosza społeczności nie udzielą. Dlaczego mam być lepsza? Czego waść się spodziewałeś? Wiedz zatem, że nie dam ani tynfa! Niech przody ta czereda głupich bab rozwiąże swoje sakiewki! — Ależ ja nie proponuję, abyś coś dawała lub darowała! Proponuje ci natomiast, byś pod dobry zastaw udzieliła pożyczki. Oczywiście na godziwy procent. . Wzmianka o zastawie i procentach wyraźnie ostudziła gniew pięknej pani. Ochłonęła niemal natychmiast i spytała już spokojnie: — Jakiż to zastaw waść proponujesz? — Wkrótce przywiozą tu klejnoty koronne, by choć zagranicznych regimentarzy opłacić, bo służby odmawiają. Będę je rozdzielał między oficerów lub dawał jako zastaw na pożyczki. — Na jaki procent? — Dziesięć od sta. bo innego brać ani dawać kościół nie ze-rwała. Urocza pani zerknęła w lustro, potem na gotowalnię. gdzie stały różne słoiczki, puzderka i flakony z kremami, muszkami i barwicz-kami, wybrała kryształowy flakonik, wyjęła takiż korek i przesunęła nim raz i drugi po szyi. Ostra woń perfum wionęła przez komnatę. -— Wiele waść potrzebujesz? — spytała rzeczowym tonem. — Przydałoby się sto tysięcy — oznajmił hetman spoglądając spod oka na małżonkę. — Sto tysięcy! — zawołała. — Cóż to waść myślisz, że śpię na dukatach? — Niechże będzie choć sześćdziesiąt. Ale te muszę mieć, inaczej 290 cv> przyjdzie iść do Żydów! Pomyślałem jednak, abyś ty, waćpani, nieco zarobiła, a nie trzymała grosiwo w mieszku. Zastaw bowiem jest tak dobry, że żadnego niebezpieczeństwa w tej pożyczce nie widzę. — Mój że ty troskliwy panie — prychnęła Marysieńka ironicznie. — Chytrze mi waść zarobkiem przed oczami świecisz. No, dobrze, dam ci te sześćdziesiąt tysięcy. Teraz połowę, a drugą połowę po omłotach, w oktobrze. Dziesięć od sta, ale zastaw muszę wprzód . widzieć. — Gotowiznę możesz dać już teraz, bo zastawu sam dopilnuję. — Obyś się waść nie. dał wywieść w pole... — zastrzegła się piękna pani. — Zagonię wreszcie do pracy tych nicponi, co po cekhauzach bąki teraz zbijają! — sapnął hetman, zadowolony z załatwienia sprawy. — Czy waść we wszystko sam musisz wglądać? Toć Wiśnio-wiecki także ma hetmańską buławę. Pan Jan spojrzał na małżonkę i uśmiechnął się pod wąsem. — Sejm mi przyznał wyłączne zwierzchnictwo nad całym wojennym ludem. Zaszczyt to duży, ale i obowiązek nie mniejszy. Stąd odpowiedzialność ponosząc za wszystko, na wszystko oko mieć muszę, bo naszymi dygnitarzami wyręczać się zbyt ryzykowna rzecz. A nie w smak była Michałowi ta uchwała i rad byłby wielce, abym się na niej potknął. — Tak, rozumiem... — Marysieńka zapatrzyła się w płomienie świec, mrużąc oczy. Milczała nie wypowiadając myśli, która w tej chwili nadbiegła i już pozostała w jej pamięci. — Pora na spoczynek. — Sobieski wstał z karła wspierając o jego poręcze obie dłonie, by unieść potężną postać. — Jutrzejszy ranek zbudzi nas do nowych zmagań i trosk... Tych zaś istotnie mu nie zbywało. Wojsko nie ruszało z miejsc zimowych postoi, natomiast dowódcy chorągwi, regimentów i pułków zjechali do Warszawy i tu czekali na wypłatę żołdu. Wreszcie przybył pan Morsztyn i przekazał hetmanowi przywiezione kosztowności. Był najwyższy czas po temu, gdyż nadeszła połowa lipca, a niewiele do tej pory uczyniono. Państwo było niby okręt, którego żagle straciły wiatr, a prądy niosły go na skały wyłaniające się z toni. Toteż natychmiast zasiadł Sobieski na hetmańskie sądy, osobiście rozpatrując pretensje każdego z dowódców. Sprawdzał rachunki, rozliczenia, dokonane już wpłaty i po dokładnym ustaleniu należności wręczał petentowi odpowiedniej wartości klejnot, z prawem jego sprzedaży lub zastawu. Była to praca żmudna, wymagająca dużego nakładu uwagi. Posiedzenia odbywały się co dzień, a mimo to dało się rzecz zakończyć dopiero w pierwszej połowie 291 sierpnia i to dzięki temu, że polscy dowódcy zrezygnowali z odbioru zastawów, zadowalając się osobistym poręczeniem hetmańskim. Aby więc mieć zabezpieczenie danego im słowa, jak również i dla własnej, wyłożonej gotowizny, część klejnotów zatrzymał Sobieski u siebie. Mając głowę zaprzątniętą sprawami wojskowymi, nie tracił jednak hetman z oczu i sytuacji politycznej. Ostatecznie rozwiały się nadzieje, jakie żywiła królowa Eleonora na pomoc swego cesarskiego brata. Leopold, mając własne trudności z niespokojnymi Węgrami, warunkował wspólne kroki wojskowe zawarciem formalnego traktatu zaczepno-odpornego. Papież zaś wprawdzie wszczął akcję zmierzającą do utworzenia ligi chrześcijańskiej, ale wpływy francuskie w Polsce, którym uległ i Sobieski, nie wróżyły tym staraniom powodzenia. Sporo jeszcze musiało upłynąć czasu, by do tego doszło. Natomiast nieoczekiwanym propagatorem papieskiej idei okazał się car Aleksy. Jego poselstwa przebywały na dworach środkowej Europy, starały się skaptować elektora, do Polski przyjeżdżali wciąż nowi wysłannicy, którzy odczytywali ponad dwudziestostro-nicowe pisma, jak Maksim Biercew, lub sążniste, kilkułokciowe hramoty, jak Siemion Protopow. Oceniano jednak, że ten zalew słów, obietnic, zapewnień przyjaźni i pomocy nie był niczym innym jak polityką zmierzającą do penetracji i wywierania wpływu na dwory zachodnie, którą prowadził ówczesny „Obieregatiel car-skoj bolszoj pieczati", czyli kanclerz Artamon Sergiejewicz Matwie-jew. Późniejsze poczynania Moskwy w znacznej mierze te podejrzenia potwierdziły, bo właśnie w obawie przed Turkami kniaź Romo-danowski cofnął się za Dniepr. Mimo to w październiku kolejny poseł, Tiapkin, zachęcał przebywającego wówczas we Lwowie króla do uderzenia na Wołoszczyznę zapewniając, że Hussein basza ma tam tylko sześciuset żołnierzy, a Kamieniec łatwo przyjdzie zmusić do poddania, gdyż został niemal całkowicie pozbawiony załogi. Natomiast elektor Fryderyk Wilhelm po zawarciu z Ludwikiem XIV korzystnego dla siebie traktatu w Voss — przy której to okazji zagarnął gotówką trzysta tysięcy talarów — gotów był do wspomożenia Polski swoimi wojskami, ale oczywiście. za wysoki żołd. Z pomocy tej Rada więc nie skorzystała, gdyż własny żołnierz kosztował mniej i byłoby go dość, gdyby wreszcie znalazły się pieniądze. Mimo ich braku coś jednak w kraju poczęło się zmieniać. Rozpoczęto wreszcie zaciągi, bo nastąpiły pierwsze wpływy gotówki, natomiast regimenty piesze, dragonia, arkebuzerzy, chorągwie lekkie, zwane wołoskimi lub kozackimi, po rozprowadzeniu klejnotów cv 292 cv> opuszczały miejsca postojów. Ciągnęły jednak wolno, bez pośpiechu i porządku, zbaczając ze szlaków, by zagarniać u chłopów zapasy żywności czy paszy, nieraz rabując i na osobisty użytek. Intenden-tury bowiem żadnej nie było; urząd prowiantmajstra, ustanowionj' przez hetmana Tarnowskiego, dawno przestał istnieć, toteż na sejmikach wciąż słychać było lamentacje dziedziców i chłopów na niesfornego żołnierza. Ten zaś klął wszystko i wszystkich z przyczyny głodu, na jaki został skazany za swoje rany i trud. Mimo jednak nawału spraw, problemów i ogromu różnych trudności wymagających rozstrzygnięcia czy kroków zaradczych, So-bieski i tego aspektu sytuacji nie tracił z oczu. 26 lipca wydał więc trzeci, tym razem bardziej surowy uniwersał, do wszystkich oficerów starego i nowego zaciągu, do wszystkich „kto by się jedno mienił żołnierzem", aby natychmiast i bez zwłoki ruszali do obozu, który został zatoczony pomiędzy Hrubieszowem a Kryłowem. Mają tam stawić się nie później jak 10 augusta, w przeciwnym razie groził karami „bez wszelkiego respektu i miłosierdzia". W tym też czasie Rada Wojenna uchwaliła osobiste naczelne dowództwo królewskie, a w związku z tym jego wyjazd do wojsk. Hetman, by uniknąć kolejnych konfliktów, powstrzymywał się od zajęcia w tej sprawie stanowiska i ce'owo nie przyspieszał wyjazdu do obozu, gdyż mogło to być poczytane za wrogi krok w stosunku do tej uchwały. Dochodziły go też wieści i z Turcji. Francuscy inżynierowie umocnili fortyfikacje Kamieiica, a co najważniejsze, wzbudzający postrach Mahomet IV kazał wystawić buńczuki na głównym placu Stambułu, oznajmiając wojenną wyprawę. Miał dowodzić nią osobiście, na czele jeszcze większych sił niż w roku ubiegłym, by opanować Lechistan aż po Bałtyk. Rozsierdzony był bowiem bardzo, gdyż sejm Lachów nie zatwierdził buczackiego traktatu. Ale niepokój wywołany tymi wiadomościami wywiadu uśmierzył nieco wysłany z listami do Stambułu Dziantymirski, który wrócił do stolicy 8 lipca. Przywiózł ustne wieści o buncie Kapłana, baszy Aleppo, jak i ludności Azji Mniejszej, która odmawiała wyjścia na wojnę, gdyż nie była do tego obowiązana rok po roku. Wypadki te, jak i wieści z Polski o przygotowaniach wojennych, spowodowały, że sułtan zmienił niektóre swoje zamiary. Ruszył dopiero 7 sierpnia, jak zwykle brzegiem rrorza Czarnego, przez Aidos, Pravady, Babadag, prowadząc trzydzieści tysięcy żołnierza. I tym razem pan Łysobok, pełniący obowiązki jednego z oficerów ordynansowych, dostał od pana Sobieskiego'polecenie aby. we-wł Zegonia jak zwykle, już po zakończeniu codziennych zajęć. oo 293 Była więc północ, kiedy Damian wchodził do gabinetu hetmana. Ten zmierzył go badawczym spojrzeniem, ale jak zawsze twarz młodego sekretarza nie uzewnętrzniała jego uczuć, a wzrok nie unikał hetmańskiego spojrzenia, mimo że dla podległych mu oficerów łatwe do wytrzymania nie było. — Jak sprawy? — zagadnął go. — Nie złapałeś waść nowego guza? Pytania rzucone były ostrym tonem, mimo to Żegoń nie zawahał się odpowiedzieć na nie z uśmiechem: — Brakło okazji, wasza wielmożność. — Co z ową Wołczarową? Damian wyjął odpis przejętego listu i podał go hetmanowi. — Charakter pisma sprawdziłem. To ona pisze te listy. Sobieski pods"unął papier bliżej świec. W miarę czytania jego ciemne, gęste brwi zbiegały się w coraz groźniejszego marsa, a kiedy skończył, odłożył pismo na stół i odezwał się obrzucając Żegonia niechętnym spojrzeniem. — Moje wojenne zamiary takoż zna ta niewiasta? — rzekł z sarkazmem. — Bo zna je i Stom. Ale ważniejsza dla mnie wiadomość to ta o owym wysłanniku. — Nadal ufasz, że uda ci się przejąć ten szyfr? Zważ jednak na trudności. Nie wolno go odebrać, a trzeba jeno poznać, i to tak, by tego nie dostrzegli, bo inaczej stanie się dla nich bezużyteczny. Nie możesz więc użyć siły, jakeś to uczynił z owym mnichem. — Rozumiem to sam, wasza wielmożność. Ale jest jeszcze sporo czasu na obmyślenie sprawy, bo drogę ów posłaniec ma długą, a kupieckie wozy ciągną wolno. Prędzej tu nie przybędą, jak pod koniec augusta, a może i później. — Masz jakiś plan? — Mam. Toteż wysłałem już naprzeciw swego pachołka. To sprytny chłopak. Sam ruszę dopiero za nim. — Hm... Sprawa to niełatwa i wielkiej wymaga rozwagi." — Jest jeszcze jedna trudność, z którą nie wiem, co czynić — powiedział młody sekretarz z wahaniem w glosie. Hetman zastanawiał się przez chwilę, potem mruknął pytająco: — Ów Hagan? — Właśnie! On też wie przecież o owej przesyłce i takoż będzie usiłował do niej dotrzeć. Jeśli jednemu z nas się nie uda i sprawę pokpi, zaszkodzi i drugiemu. Cały czas rozważam, co uczynić, by mi nie przeszkadzał. Byłbym nawet gotów przekazać mu klucz do tego szyfru, żeby tylko sam nie próbował go zdobyć. — Przekazać im szyfr? — zdumiał się hetman. — Jeśli inaczej nie można? — Żegoń nieznacznie wzruszył ra- cv> 294 cv mionami. — Poza rozeznaniem, co Stom przekazuje do Wiednia, będziemy przynajmniej świadomi, co Turcy tą drogą przechwycili. — Hm... — Sobieski zapatrzył się w papiery leżące na stole. Jedna ze świec zaskwierczała i zaczęła przygasać. Przerwał więc zadumę i ująwszy szczypce przyciął knot. Potem dopiero powiedział: > — O tym trzeba pomyśleć, bo od razu rozwiązania nie znajdziemy. — Chodził mi po głowie pewien sposób. Nie wiem jednak, czy da się bezpiecznie taką rzecz przeprowadzić? — Co masz na myśli? — Turcy i Francuzi to sprzymierzeńcy. Ale Francuzi sprzyjają takoż waszej wielmożności. Mamy u siebie dość ich agentów, wysłanników, a i szpiegów też. Gdyby więc tak... — Jednemu z nich poruczyć załatwienie tego z Haganem? — podchwycił hetman z pewnym zaciekawieniem. — Tak właśnie myślałem. Niech mu powie, aby siedział cicho, a szyfr dostanie do rąk bez kłopotu, bo go francuska kancelaria zdobyła już wcześniej. Ów człowiek musiałby jednak żądać wyna- -grodzenia, gdyż darmowe usługi wzbudzają podejrzenie. I jeszcze jedno: ma też powiedzieć, że nie chcą, by Hagan coś przeciw posłowi czynił, bo jeśli mu się nie uda, sami stracą posiadany klucz. Innymi słowy agent ma mówić o naszych obawach jako o własnych. — Czy Hagan da mu wiarę? — A czy wasza wielmożność nie dopuszcza możliwości, że mogą się znać? — Otóż to! — westchnął Sobieski. Francuzi to niby sojusznik, a wciąż muszę pamiętać, że sprzyjają i Turkom!, Już miałem z tym kłopoty. — Ale daje to szansę, że Hagan będzie z nim gadał, a nawet. że mu zaufa, Żegoniowi przyszła do głowy pewna myśl. Przypomniał sobie relację Zawiei o lwowskim zdarzeniu i owe dziwne słowa wypowiedziane przez _umierającego i raptem niby w olśnieniu zrozumiał, jaki sens miało owo zdanie, rzucił więc podnieconym tonem: — Będzie gadał, bo chyba znam do niego hasło! Jestem pewien. że to nim posłużyła się Wołczarowa przy pierwszym spotkaniu z Haganem! — Jak brzmi? — ,.Księżyc stoi wysoko na niebie, a chmury dołem płyną" — zacytował Damian. — Zapewne te chmury to my, niewierni — uzupełnił z lekkim uśmiechem. — Skąd znasz te słowa? Zegoń powtórzył opowiadanie Zawiei. 295 oo — Tak, to istotnie może być hasło. Zapamiętam je sobie. — Komu wasza wiełmożność chce to zadanie powierzyć? Hetman zastanowił się. — Mamy tu dość francuskich wysłanników. Kilku tkwi przy mnie, usiłując udzielać pomocy. Przede wszystkim jednak pilnują interesów swego króla. Taki Beaumont na przykład nie odstępuje mnie na krok, nawet w czasie wojennych kampanii. Mam zamiar posłać właśnie jego, bo zdaje się bardziej mi życzliwy niż inni. — Nie zdradzi? — Tego nigdy nie można być pewnym. Ale postaram się zabezpieczyć. Przede wszystkim musi zrozumieć, że jeśli choć słówkiem napomknie, że my coś o tym wiemy, . Hagan nieuchronnie odżegna się od całej sprawy. To musi być zmowa tylko turecko-fran-cuska. Poza tym będzie miał okazję sporo zarobić, bo jakeś słusznie rzekł, za usługę winien zażądać zapłaty, a tę niech zatrzyma dla siebie. Wreszcie zagrożę mu odesłaniem do Francji, jeśli pokusi się o zdradę, a tej ukryć nie sposób. — Powinno tego wystarczyć — podsumował Żegoń. — I chyba to jedyna dla nas droga, bo podwójna akcja grozi nieuchronną porażką. Skoro zaś chcemy mieć ten szyfr, musimy pogodzić się z tym, że będą go mieli Turcy, a w tych okolicznościach i Francuzi. — Turcy do czasu, aż nie uwięzimy Hagana i jego pięknej pomocnicy. A z tym nie mam zamiaru zwlekać zbyt długo! — Prosiłbym jednak, aby nie stało się to za wcześnie. — Bez ciebie tego nie uczynię. Masz coś jeszcze? — Owszem. Oto odpis listu jej królewskiej mości do hetmana Paca. Przejął pismo Jawleński. — Źegoń podał kolejny papier. Sobieski przebiegł go szybko oczami, po czym skinął głową. — To wprawdzie dla mnie nie nowina, ale potwierdza wiadomość Wołczarowej. A jak z pieniędzmi? Byłeś u Morsztyna? — Byłem, ale przykazał, abym przyszedł za dwie niedziele. — Ci skarbowcy zawsze jednacy! Przecież podatki zaczynają już wreszcie ściągać, więc goły nie jest. Poczekaj waść, dam ci do niego skrypt. Wiele potrzebujesz? — Ostatnie pieniądze dałem pachołkowi. To przedsięwzięcie będzie kosztowne, bo nie wiadomo, jak długo potrwa, a chcę ruszyć we czterech. Sobieski bez słowa wziął kartkę, umoczył pióro i zaczął szybko pisać. Potem osuszył atrament i podał papier Żegoniowi. — Ja wkrótce wyjadę z Warszawy, ale w razie potrzeby dowiesz się, gdzie mnie szukać. Działaj ostrożnie, bo impreza trudna. Życzę waćpanu powodzenia. Skinął głową na znak zakończenia posłuchania, więc Damian złożył ukłon i opuścił gabinet. cv> 296 cv> Szyfr Trstena okazała,się ładnym miasteczkiem, malowniczo naciągniętym w-pobliżu jeziora Orawskiego. Pełno w nim było sadów, wśród których czerwieniły się dachy licznych murowanych domów. Uliczki były tak jak i wszędzie wąskie, ale Pigwie zdawało się, że mniej zaśmiecone niż spotykane w kraju. Dotarł tu po dwutygodniowej podróży, omijając w miarę możności miasta, gdyż w nich najłatwiej było o złą przygodę, która groziła jeśli nie utratą życia, to przynajmniej wierzchowca. Ten nie był wprawdzie najlepszy, bo pan Żegoń, Ucząc się z koniecznością jego sprzedaży przy końcu drogi, nie dał mu zbyt dobrego rumaka. Ale w razie jego straty przyszłoby wędrować na własnych nogach, co groziło spóźnieniem na wyznaczone miejsce spotkania z taborem kupieckim. Udało mu się jednak szczęśliwie dotrzeć do celu. W jakiejś wiosce, o pół mili przed Trsteną, niezbyt się targując sprzedał konia, gdyż do miasteczka powinien był przywędrować pieszo, odziany licho, w rozdeptanym i dziurawym obuwiu, z głową przykrytą byle jakim kapeluszem. Pierwszą noc spędził w jakiejś stodółce, ale już następnego dnia, podając się za tatarskiego zbiega z jasyru, dostał zatrudnienie jako nocny stróż sadu u jednego z miejscowych ogrodników. Wkrótce też wiedział, że żadna karawana ostatnio przez miasteczko nie przejeżdżała. Noce teraz spędzał na pełnieniu służby, we dnie zaś, po jakim takim przespaniu się, zaglądał do zajezdnego domu, o którym mówiono, że tam właśnie zwykły zatrzymywać się kupieckie wozy ciągnące szlakiem wago-orawskim. W zajeździe sączył wolno swój kufelek piwa, mało co zwracając na siebie uwagi, sam jednak przyglądał się wszystkiemu ciekawie. Przy płaceniu ostrożnie wyciągał zza pazuchy kawałek brudnego płótna, w które na taką okazję miał zawinięte parę miedziaków. Już po paru dniach nieznacznie zaoferował swoje usługi w oberży; to pomagając służebnym dziewkom wyciągnąć ze studni wodę, to nosząc do kuchni drzewo, a nawet obrządzając miejscowy inwentarz. W ten sposób starał się wkraść w łaski gospodarza. O tym, że tabor wreszcie przybył, usłyszał od razu, bo wieści szybko rozchodziły się po miasteczku. Kiedy więc tego dnia jak zwykle zaszedł do zajazdu, ruch tam panował niezwykły. Mimo że podwórze było obszerne, zrobiło się w nim tłoczno, bo dwoma szere-garru stały wozy o wielkich, mocnych kołach, kryte smołowym płót- cv 297 cv nem, naciągniętym na półkoliste pałąki. Naliczył ich dwadzieścia, . prócz karocy stojącej nieco z boku. Przy wozach pełnili straż mocno zbrojni hajducy, o groźnych, zarośniętych obliczach, których nocą lepiej było nie spotkać. Byli to owi węgierscy sabaci, znani z okrucieństwa i rozbojów, ale także z rzetelnej służby jako żołnierze najemni. Kiedy Sewer wszedł na salę, huczało w niej jak w ulu. Nie była to już ta oberża, gdzie w gorące popołudnie nieliczni, co starsi mieszczanie szukali schronienia przed upałem, racząc się cienkim winkiem lub szklanicą piwa. Panował gwar rozmów; przerywany wybuchami śmiechu. Wszędzie słychać było tylko niemiecką mowę, ale tę Pigwa, służąc przy Żegoniu, zdążył jako tako poznać. Tak jak na podwórzu karoca stała z boku, tak i tu siedzieli na uboczu dwaj duchowni. Jeden z nich, stars.zy, o nalanym, pełnym obliczu i wielkim mięsistym nosie, drugi, w nieco wytartej sutannie, miał z kolei chudą, końską twarz i nadmiernie długą szyję, w której grdyka sterczała jak huba na pniu brzozy. Sewer przysiadł w pobliżu szynkwasu ze swoim kufelkiem piwa i nieznacznie spozierał na stoły, przy których grzmiały rozmowy i śmiechy. Dziewki zaczęły roznosić zupę i wkrótce gwar zacichł, a rozległo się głośne siorbanie. Obserwację przerwał mu karczmarz, polecając ruszać za sobą. Zeszli do piwnicy, by napełnić winem dzbany. Kiedy gospodarz przekręcił już kurek u beczki wskazując mu pełne naczynia i sam sięgnął po swoje, Pigwa zagadnął z udaną nieśmiałością; — Pora już, bym ruszył w dalszą drogę. Jak, panie, myślicie, nie wzięliby mnie kupcy ze sobą? — A bo ja wiem... — Oberżysta wzruszył ramionami. — Może byście rzekli starszemu parę słów o mnie? Was on poważa, a ze mną nie będzie chciał gadać. — Obaczym, wracaj teraz do izby ¦— rzucił cieplejszym tonem karczmarz, znać połechtany słowami uznania. Obietnicy musiał dotrzymać, bo wkrótce skinął na niego i wskazując na stojącego obok brodatego mężczyznę w kopieniaku z cienkiego sukna, objaśnił: — Oto łaskawy pan Ameisen. Chce z tobą mówić. — Jak się zwiesz? — spytał brodacz, mierząc Pigwę ostrym spojrzeniem. — Sewer, wasza miłość. — Ktoś zacz i co tu robisz? — Jam chłopski syn, urodzony w Polsce, poa' Sandomierzem. Jesienią pojmali mnie Tatary, alem im umknął za Kiszyniowem. Zimę spędziłem w lasach, ze smolarzami, a od wiosny ciągnę ku swoim. oo 298 — Podobno jesteś chętny do roboty? Mogę cię zabrać do posług panom kupcom. Wiedz jednak, że na palce umiem patrzeć i w razie czego sto batów cię nie minie! Sewer przeżegnał się szybko. — W imię Ojca i Syna... Co też, panie, mOwlcie? Ja bym grzechem złodziejstwa sumienie miał obarczyć? To już niechby raczej ręka mi uschła! Brodacz uśmiechnął się. —- Gdyby tak miało być, to już połowa z was, galgany, kalekami by ostała! No, obaczym. Dostaniesz spyżę i miejsce na wozie, a tu masz, kup sobie nowe trzewiki, boć w tych, co nosisz, daleko nie ujdziesz! Sewer z rozradowaną twarzą skłonił się głęboko, po czym, chowając monetę, wygłosił litanię podziękowań. Kupiec przerwał mu te dziękczynienia zwięzłym poleceniem: — Stawaj do roboty jutro, ruszamy na następny dzień. I tak Pigwa rozpoczął pracę bez określonej funkcji. Był po prostu na ogólne posługi, bo nawet kupiecka czeladź zaczęła się nim wyręczać, przeciw czemu nie protestował, by zaskarbić sobie uznanie, a uniknąć wrogów. Od razu dowiedział się, że pasażerami karety są: kanonik Gwidon, ponoć znaczna persona na wiedeńskim dworze, oraz ów chu-dzielec, wikary Otton, pełniący przy kanoniku funkcje bardziej służącego niż sekretarza. Toteż przy okazji Sewer starał się usłużyć i im, ale tak, by nie uszło to oczu owego grubego kapłana. Po paru dniach takich usiłowań ksiądz kanonik istotnie zwrócił uwagę na robotnego młodzieńca i zaczął go wypytywać, skąd pochodzi, jak się to stało, że przystał do kupców, a wreszcie na kolejnym postoju kazał mu zająć miejsce na przedniej ławce w karecie i opowiadać o doznanym przygodach. Chłopak, który zawczasu ułożył sobie w głowie przebieg zdarzeń, mówił o swoich tarapatach w niewoli tatarskiej, jakby istotnie je przeżył. Opowieść wypadła barwnie i podobała się kanonikowi. Zapewne też przyszło mu na myśl, że przy słuchaniu następnych podróż będzie mijała szybciej. Widać uznał również, że przydałby się bardziej ruchliwy i bystrzejszy od brata Ottona służący. Dość, że już na najbliższym postoju przywołał do siebie imć Ameisena. Mój łaskawco — zwrócił się do niego, kiedy kupiec zbliżył się pospiesznie. — Ten oto Sewer, jakem osobiście mógł się przekonać, bardzo jest nie douczony w katechizmie i historii życia Pana szego, Zbawiciela. Pragnę więc wykorzystać czas podróży na zboż-y uczynek i biedaka w tym względzie oświecić. Zatrzymam go y< łaskawco, przy sobie i dam miejsce w swojej karecie. cv> 299 oo — Wasza wielebność raczy pamiętać — imć Ameisen próbował oponować — że opłata za przejazd i ochronę objęła jeno dwie osoby. Zechciej też zauważyć, że ów Sewer już i nowe trzewiki otrzymał za nasze pieniądze. — Wieice ci się ten czyn chwali — odparł z dobrodusznym uśmiechem kanonik. — Możesz tedy obciążyć tymi wydatkami szkatułę jego cesarskiej mości. Ja to potwierdzę. Wzmianka o cesarskim dworze wystarczyła, by pan Ameisen zaniechał dalszych protestów. W ten sposób Pigwie udało się wypełnić najważniejszą część powierzonego mu zadania. Teraz należało mieć tylko oczy otwarte, by nic nie uszło ich uwagi. Zorientował się już, że brat Otto, z natury leniwy, jak mógł, unikał kłopotów podróżnych. Wolał wygodnie zasiąść, wsadzić nos w Ewangelię i udając,- że ją czyta, nieco sobie podrzemać. Całą podróż uważał za dopust Boży i pod byle pretekstem zaczął wyręczać się nowym pachołkiem. Fukał więc na niego i popędzał, niby to z gorliwości, ale o wykonanie poleceń już się nie troszczył. Pigwa stwierdził od razu, że brat Otto nie sypia wraz z kanonikiem pod dachem, lecz noce spędza w karocy, gdzie rozkłada so- by jego miejsce zajął nowy sługa. Ksiądz kanonik zbeształ go jednak i wszystko zostało po staremu. W dzień natomiast przy karocy pozostawał woźnica, któremu posiłki przynosiła służba oberży. Natomiast sam wielebny takoż miał swoje upodobania, a nawet, jak Pigwa zdołał to zauważyć, i dziwactwa. Kazał na przykład nosić za sobą wikaremu skórzaną poduszkę, na której zasiadał za dnia tak przy posiłkach, jak i w karecie, nocą natomiast podkładał pod głowę. Zrzędził też od razu i złościł się, jeśli brat Otton na czas jej nie przyniósł. Poza tym lubił ojciec Gwidon dobrze zjeść, a potem uciąć sobie drzemkę, podczas której mocno pochrapywał. Lubił też napomykać w rozmowach o niewieścich urokach, uważając je wprawdzie za narzędzie szatańskich sztuczek, ale przecie . chętnie do tego tematu nawracał. Z natury był gderliwy, a odwagą zdawał się zbytnio nie grzeszyć. Jednak w gruncie rzeczy był usposobienia dobrotliwego, srogości nie lubił, a okrucieństwa tatarskie, które tak udatnie odmalował Sewek, wręcz go przerażały. Zmiana służby stała się więc faktem dokonanym, przy czym ani kupcom, ani kanonikowi nie przyszło nawet do głowy, czy sam obiekt targów ma ku temu chęć. Ten jednak przyjął odmianę na pozór obojętnie, skrywając zadowolenie, które w duchu odczuwał. Teraz bowiem łatwiej mu było ustalić, gdzie mogła być ukryta książka w fioletowej oprawie. Miało to miejsce na trzeci dzień podróży, kiedy wozy ciągnęły wzdłuż Czarnej Orawy. Na życzenie kanonika siadł znów do karety, 300 cv> by dalej zaspokajać jego ciekawość i rozpraszać nudę powolnej jazdy. A była ona istotnie powolna, bo wozy były mocno ładowane, a droga w górzystym terenie nierówna i pełna wyboi. Ale niewygody podróży wynagradzało piękno okolicy. Z lewa majaczyły zamglone grzbiety Beskidu Żywieckiego, z prawa silnymi konturami rysowały się szczyty Podhalańskiego Wozy toczyiy się przy okrzykach furmanów, stukając kołami o kamienie. Otaczające ich wzniesienia pokrywał las, ale wszędzie pełno było głazów i zwalisk skalnych. Na horyzoncie widniały błękitne, zatarte mgłą oddalenia, groźne swoją dzikością wierzchołki gór. Kareta kolebała się na nierównościach gruntu^ jej mocne koła co i raz skakały po wybojach. W pewnej chwili Pigwa, który znał już nieco okolicę, gdyż właśnie tędy przejeżdżał podążając fla spotkanie z taborem, wychylił się przez okno i wskazując na daleki szczyt objaśnił kanonika: — Oto Łysa Góra, wasza wielebność. Przeklęte to miejsce. — Przeżegnał się szybko. — Nawet strach nań spozierać... — Co też, chłopcze, mówisz? — zainteresował się ksiądz. — A czemuż to? — Wszystkie nasze czarownice mają tam spotkania z diabłami. Panie Boże, wybacz te słowa! Na miotłach zlatują się i sprośności z czartami czynią! — Pigwa nie omieszkał wykorzystać zbieżności nazw. — Ejże? — już na dobre zaciekawił się jego wielebność. — Mów, kochany, daję ci odpuszczenie winy! Pigwa miał nowy temat i sposobność, by dać upust fantazji. Barwił więc zasłyszane jeszcze w dzieciństwie historie, różne opowieści o czarownicach, ich zwyczajach, igraniu z ludźmi, złośliwościach i niecnotach, nie ograniczając zbytnio drastyczności niektórych opisów, gdyż już na tyle poznał swego słuchacza, by wiedzieć, które przedkłada ponad inne. Toteż ani się obejrzeli, jak tabor dotarł do Spytkowic, gdzie stanęli na noc. Wielebny rad z postoju wysiadł z karocy, rozprostował członki, rozejrzał się po nędznym, porośniętym trawą podwórcu i rzucił Pigwie: — Marne to miejsce do wytchnienia, ale kontentujmy się tym, co Bóg dał. Idź no, kochany, obacz, czym można by głód zaspokoić. Może mają choć nędzną kurkę? A ty, Ottonie — zwrócił się do wikarego z raptownie zagniewaną twarzą — gdzie masz moją poduszkę •koce? Zapewne ostawileś je w karocy? Że też ty o nic nie dbasz! Chcesz, abym twardo siedział i byle jak spał? Mało trzęsie ta stara ouda, co mi ją dano na drogę?! ¦-xj 301 co Jego wielebność zrzędził dalej, ale Pigwa nie słuchając pospieszył do oberży, by wyprzedzić kupców w staraniach o wieczerzę. Był coraz bardziej podniecony, bo zbliżali się do Jordanowa, gdzie pan sekretarz wyznaczył mu spotkanie. Następny już dzień miał więc przynieść odpowiedź, w jaki sposób uda się owego spotkania niepostrzeżenie dokonać. Przeprawa przez Skawę okazała się uciążliwa, bo dno rzeki pełne było kamieni i dziur. Na szczęście woda była płytka i nie tak wartka jak zwykle. Jednak i sabaci musieli wziąć się do roboty, brnąc po kolana podpierać, wozy, do których doczepiano dodatkowe zaprzęgi. ' . Wreszcie pod wieczór cały tabor szczęśliwie przebył rzekę, a wkrótce potem wjeżdżał z pokrzykiwaniem woźniców przez wielką drewnianą bramę na podwórzec zajazdu. Potem poszło wszystko zwykłą koleją. Furman z pomocnikiem zabrali się do oporządzania koni, kanonik Gwidon besztając brata Ottona wylazł z karocy i ruszył w stronę budynku gospody. Wikary podążył za nim dźwigając koce, poduszkę i podręczny sakwojaż, Sewek zaś od razu pobiegł do kuchennych drzwi. Znalazł się istotnie w kuchni, gdzie służebne, popędzane przez gospodarza, w pośpiechu dokładały drew do ognia, a sam patron kroił już połeć mięsa. Pigwa w kilku słowach omówił z nim sprawę noclegu i wieczerzy dla swego nowego pana, po czym obrócił się ku drzwiom wiodącym do głównej izby i zerknął przez szczelinę. Obszerne pomieszczenie było nieomal puste. U beczki z piwem stała służebna napełniając kufle dla kilku obecnych, a na ławie pod ścianą siedział jakiś oberwaniec w nędznym przyodziewku. W jednej ręce trzymał kromkę chleba, w drugiej gomółkę owczego sera, 2 której co chwila odgryzał kawałek, popijając ze stojącego obok naczynia. . Mimo panującego półmroku Pigwa poznał od razu Jurgę, pachołka Lisieckich. Uchylił więc nieco szerzej, drzwi i czekał, aż go tamten dostrzeże. Jednak chociaż pachołek parokroć już przesunął po nim spojrzeniem, nic nie wskazywało, że go poznał. ' Pigwa domyślił się, iż do niego należy nawiązanie kontaktu. Wszedł więc na salę i zamieniwszy parę słów z usługującą dziewczyną, zatrzymał się przed Jurgą. — Czy nie lepszy byłby kawałek kiełbasy? — zagadnął go żartobliwie. — Mnie i ser wystarczy — odparł zagadnięty z pełnymi ustami. W tym momencie drzwi otworzyły się z łoskotem i do izby wkroczyli pierwsi kupcy, kierując się ku stołom. Sewer wykorzystał oo 302 cv> moment chwilowego1 zamieszania i nachylił się szybko ku pachołkowi. — Gdzie i kiedy? — szepnął. — Przy zakrystii kościoła, w godzinę po zachodzie słońca — usłyszał równie cichą odpowiedź. Już bez słowa opuścił Jurgę i ruszył ku drzwiom, bo właśnie ukazał się w nich ojciec Gwidon. Jordanów był małym, dość lichym miasteczkiem. Miał wprawdzie trzy domy zajezdne, bo leżał przy szlaku wiodącym z Węgier i Czech do Krakowa, ale tylko jeden kościół, do tego drewniany, i ubogi. Stał wśród obrastających go klonów i brzóz. Ciągnęło się przed nim parę rzędów ławek z desek przybitych do drewnianych kloców. Kiedy Pigwa minął furtkę, ciemność pod drzewami była już zupełna, ale na tle nieba wyrdźnie majaczył zarys świątyni, a gdzieś w głębi błyskało pomiędzy pniami światło, zapewne w izbie ple-banii. Pigwa przeżegnał się nabożnie przed drzwiami kościółka, po czym okrążył go i odnalazł wejście do zakrystii. W tej chwili z czerni zaległej pod drzewami doszło go psyknięcie. Kiedy ruszył w tym kierunku, usłyszał z kolei ciche pytanie: — Ty, Pigwa? — Ja — odrzekł również szeptem. Z ciemności wyłoniła się sylwetka Żegonia. Ujął go bez słowa za ramię i podprowadził ku ławkom. Dopiero wtedy odezwał się: — Możemy usiąść. Tu nas nikt nie dostrzeże. Pigwa zdał szczegółową relację ze swoich poczynań. Kiedy skończył, Żegoń powiedział z uznaniem: — Dobrześ się spisał, toteż nagroda cię nie minie! Zatem jedziesz w karocy z owym kanonikiem? — Tak, wasza wielmożnośe. Ciekaw on bardzo bajd, jakie mu plotę, a zwłaszcza jeśli rzecz idzie o wszetecznych grzesznicach. Widzi mi się, że chętnie by je nawracał... — Niedorozumiałeś się jeszcze, gdzie może być ukryta książka? — Prawdę rzekłszy nie. Widać jeno-wyraźnie, że kanonik bardzo strzeże karocy, bo mimo ochrony sabatów przykazuje w niej nocować wikaremu. Za dnia zaś, na postojach, ma nad nią pieczę woźnica.. — Co bierze ze sobą na noclegi? Koce, skórzaną poduszkę i podręczny sakwojaż. Tak... — mruknął w zamyśleniu Żegoń. — 7. tego istotni dorozumieć się nie można. Strzeże karocy, bo wiezie w niei d. Ale czy razem z nimi trzyma i ową książkę? Tego chcę ciebie dowiedzieć. 303 cv> — Może w czasie dalszej drogi pomiarkuję, gdzie ją chowa? — A jeśli nie zdołasz? — Żegoń zamilkł na jakiś czas. Wreszcie rzucił z wyraźnym ożywieniem: — Zrobimy tak, słuchaj uważnie... Pełne kamieni górskie drogi mieli już za sobą. Teraz gościniec prowadził terenem równym, był dobrze przetarty i wygodny do podróży. Biegł wśród uprawnych pól przerywanych wprawdzie sporymi lasami, ale okolica.była w większości zamieszkana i, zdawało się, bezpieczna. Jak zwykle z postoju ruszyło trzech konnych sabatów jako straż przednia karawany. Za nimi ciągnęły wozy z karetą kanonika na końcu. Na każdym z pojazdów siedział strażnik uzbrojony w bandolet lub samopał. Reszta konnych jechała z tyłu, za karetą duchownego, gotowa każdej chwili do wsparcia strażników broniących taboru. Pigwa siedział naprzeciw kanonika, który wygodnie rozparty słuchał z zaciekawieniem kolejnej opowieści. Nie zwrócił nawet uwagi, że we wnętrzu karocy pociemniało, bo wjechali w gęsty las i znaleźli się pomiędzy dwiema ścianami drzew. W pewnej chwili relację pachołka przerwały jakieś krzyki, a w chwilę potem zagrzmiały strzały. Wrzawa wzmagała się, zawtórował jej kwik przerażonych koni, a huk palby zgęstniał. Nie było wątpliwości, że rozgorzała walka i to walka zacięta. Pigwa wyjrzał przez okno karety, ale cofnął się zaraz i zawołał przerażonym głosem: -— Wasza wieJebność! Rozbójnicy! Napadli na wozy! — Ratuj, święty Krzysztofie! — wykrzyknął brat Otton i wcisnął się w róg pojazdu. Ojcu Gwidonowi takoż zaczęły latać ręce, a oczy rzucały dookoła nieprzytomne spojrzenia. — Zbliżają się do nas ojcze wielebny, co czynić?! — jęczał pachołek. — Moja poduszka! — nieomal z rozpaczą zawołał kanonik. Wyszarpnął zza pleców wikarego koc, uniósł się, zarzucił go*na skórzaną pocuszkę i sapnąwszy z ulgą, opadł na nią z powrotem. — Czyście stracili rozum? — ozwał się bezceremonialnie Sewer. — Co komu po poduszce? Przecież złota będą szukać. — To jest pod karocą... Dobrze schowane — wyjąkał ksiądz w nagłej rozterce. — Może nie znajdą. Ale milczcie, na rany Boskie! — dorzucił zaraz, widać uświadomiwszy sobie, że niepotrzebnie się wygadał. — To czemufcie i poduszki tam nie schowali, skoro taka dla was cenna? — udał zdziwienie Pigwa. Ojciec Gwidon spojrzał na niego, jakby zaskoczony tym pytaniem. oo 304 — Złoto chowano be^e mnie — mruknął niechętnie, ale zaraz zmienił ton. — Ćo mi tu wtykasz nos w nie swoje sprawy! — krzyknął już widać zły, że strach zbytnio rozwiązał mu język. Tymczasem hałas potyczki jak nagle wybuchnął, tak raptownie ucichł. Dostrzegli jeszcze kilku jezdnych przebiegających obok karety w pełnym galopie, potem dochodził już tylko gwar podnieconych głosów obrońców taboru. Kiedy i oni wysiedli na drogę, by poznać szczegóły walki z rozbójnikami, Pigwa, który zauważył nieufne spojrzenie kanonika, nachylił się do jego ucha i szepnął uspokajająco: — Nie obawiajcie się, wasza wielebność, umiem trzymać język za zębami: ¦ — To wielka cnota, mój synu,— westchnął wyraźnie zadowolony. — Bóg ci to wynagrodzi, a i ja takoż. Nikt w czasie potyczki nie poniósł większego szwanku, toteż wkrótce ruszono w dalszą drogę, bo Kraków był już blisko. Po południu dotarli do Podgórza, potem nieco czasu zmitrężyli przy przeprawie promowej na Rybakach, ale na Piekarską, gdzie czekano na nich w zawczasu uprzedzonym zajeździe, dotarli jeszcze za widna. I tym razem wysłannikiem do nawiązania kontaktu był Jurga. Kręcił się W pobliżu oberży, co ze względu na uliczny ruch nie zwracało niczyjej uwagi. Kiedy Pigwa podszedł do pachołka, ten zaszeptał pośpiesznie: — Kościół Świętej Katarzyny przy Augustiańskiej... Pigwa nie obawiał się, że pobłądzi, gdyż wskazana ulica znajdowała się za najbliższym rogiem. Po ułożeniu ojca Gwidona do snu wymknął się z oberży i wkrótce odnalazł czekającego nań Żegonia. Ukryci za murem odbywali kolejną naradę. — Dostało się komuś w czasie tego napadu? — spytał Damian na wstępie. — Eyło parę sińców i nic więcej. A u was? — Takoż nikt nie doznał szwanku. Najważniejsze jednak, co czynił wielebny? Pigwa zachichotał. — Trząsł się ze strachu! — Nic więcej? — spytał z nutą zawodu Żegoń. Wołał też, by chronić poduszkę! Mimo że na niej siedział, to jeszcze narzucił ją kocem! Chyba więcej o nią się bał niż o złoto, które wiezie... Poduszkę? — zastanowił się Damian. — Co to za poduszka? Używa jej do siedzenia, a nocą bierze pod głowę. Chyba z cielęcej skóry i wytarta już jak stare siodło. 20 — Ostatni zwycięzca OO 305 <*> — Duża? — Tak na oko łokieć na łokieć. — Hm... A więc wiezie i złoto? — Tak. Ukryte gdzieś pod karetą. — Bóg z nim, niech wiezie. Poduszkę chciałbym jednak obejrzeć nieco bliżej. ( — Istotnie, dba o nią, jakby nadziana była perłami! —¦ Mówisz, że i przy posiłkach na niej siada? — Nie inaczej, wasza miłość... — Kiedy obiaduje? — W południe albo nieco później. — Czy tylko Otton ją nosi? — Nie, ostatnio i ja to czynię. Braciszek chętnie się mną wyręcza. , ¦— Jutro w obiad postaraj się go takoż zastąpić. A przed ułożeniem udaj, że ją podbijasz i zrób to tak, abym mógł ją dobrze obejrzeć. — To nie takie trudne. Otton przeciwny nie będzie, a wieleb-ność nie zważa, który z nas go obsługuje. Oby tylko sam o nic nie potrzebował się troszczyć. —¦ Jak długo pozostajecie w Krakowie? Od prawa składu was nie zwolnili? — Chyba nie, bo mówili, że nieco dłużej tu odetchną. — Wielebny nie mówił, że odłączy od taboru? — Nie, przeciwnie. I on rad był, że odpocznie, bo ponoć zmordowany mocno. Potem chce przesiąść się z kupcami na szkutę i skończyć podróż dopiero w Warszawie. — To i dobrze. Starczy czasu na wszystko. -— A ja, wasza miłość? Długo mi jeszcze koło. niego skakać? — Do Sandomierza, bo przecież ponoć z tamtej ziemi pochodzisz! — Żegoń uśmiechnął się. — Niczym nie możesz nasunąć podejrzeń, żeś nie ten, za kogo się podałeś. — To jeszcze spory szmat czasu! — westchnął pachołek. — Jakoś wytrzymasz. Teraz rozstaniemy się, a ty pamiętaj 0 pokazaniu poduszki. Następne spotkanie na tym samym miejscu 1 czasie za dni pięć. Pigwa wrócił do zajazdu niezbyt zadowolony z wyniku rozmowy, bo służba przy kapryśnym kanoniku zaczęła już dawać mu się we znaki. Następnego dnia istotnie ujrzał na sali swego pana. Był ubrany w strój bakałarza, z kwadratowym beretem na głowie. SiedziaJ przy stole z jakimś dostatnio odzianym człowiekiem niepozornej postaci. Zdawali się na nic nie zwracać uwagi, zajęci rozmową i podawanym właśnie posiłkiem. Mimo to Pigwa zgodnie z poleceniem cv> 306 oo uniósł nieco poduszkę i obracając na obie strony dokładnie ją podbił Po czym dopiero ułożył na krześle, które usłużnie podsunął kanonikowi. Po wyjeździe młodych rycerzy kwatera na Koziej opustoszała. Wdowie ckniło się bez młodzieńców, do których przywykła, a mieszkanie jakby wymarło, tak było ciche. Młody Śtegman otrzymał polecenie kontaktowania się w razie potrzeby z panem Jawleńskim. Brak kompanów na Koziej odczuwał i pan Gedeon. I on przywykł do ich towarzystwa, do rozmów toczonych przy miodzie, choć zadzierzystych, to przecież przyjacielskich. Ten brak starał się wyrównać odwiedzinami dworku za wałami. A ponieważ witany był zawsze z jednakową gościnnością, chętnie kierował tam swego wierzchowca, gdy tylko pozwalała mu na to służba przy hetmańskim boku. Rzadko zastawał w domu pana Kańskiego, ale mało się tym przejmował, bo nie na rozmowy z nim tak skwapliwie spieszył. Oczarowały go szare oczy panny Pauliny i wcale tego przed sobą nie skrywał. Zresztą nie taił tego i przed nią, ale panienka nagłych wybuchów sentymentów pana Gedeona zbyt poważnie nie traktowała. Na zagonach pojawiły się rzędy snopów. Słońce wprawdzie jeszcze świeciło pełnią blasku, ale już tak nie doskwierało, czuć było, że z wolna nadciąga jesienna pora. Oni zaś zasiadali na werandce bądź wychodzili do sadu i spacerowali pod jego gałęziami zwisłymi od nadmiaru owoców, gawędząc o tym i owym. Panu Gedeonowi starczyło jednak, że może przebywać w towarzystwie tej szczupłej, wdzięcznej osóbki, słuchać uszczypliwych nieraz słów wypowiadanych ustami o zmysłowym rysunku, na które spoglądał łakomie, strzegąc się jednak, by zuchwalstwa zbytnio nie okazać, bo wiedział, że zepsułby wówczas ów przyjacielski nastrój, jaki zapanował w ich wzajemnych stosunkach. Panna Paulina zaś cieszyła się na jego widok, bo polubiła za-dzierzystego, impulsywnego rycerza, a trochę może i dlatego, że było z kim porozmawiać o młodzieńcu, który nie schodził z jej myśli. Ostrożnie jednak zbaczała na ten temat, by swego zainteresowania nie zdradzić przed towarzyszem. Dowiedziała się więc sporo o owej tajemniczej kobiecie, przyczynie swojej zgryzoty i samotnie ronionych łez. Wreszcie przyszedł taki dzień, w którym pan Gedeon przygnał, aby się pożegnać. Hetman wielki opuszczał bowiem War-zawę, pan Łysobok zaś, jako oficer ordynansowy, musiał ruszać z nim razem. cv> 307 cv> Starego szlachcica nie było w domu, wyszli więc do sadu, by jak zwykle spacerować jego dróżkami. Pan Gedeón w pewnej chwili westchnął mocno i odezwał się: — Ot i taki to żołnierski los, moja panno. Siodła trza dosiąść i w drogę ruszać, choć serce woła, by zostać... Paulina, idąca obok, obróciła ku niemu główkę i uśmiechnęła się nieco przekornie. — Tak waści droga stolica? . — Żartujesz waćpanna, a mnie nie do krotoehwili. Wiesz dobrze, o czym myślę i za kim będę tęsknić. Dziewczyna przystanęła. Widział przed sobą jej zgrabną postać w długiej jasnej sukience, której obcisły stanik podkreślał krągłość piersi. Z natury wijące się, płowe loki prześwietlało słońce, tworząc złoty krąg wokół obróconej ku niemu twarzy. Ten obraz już na zawsze pozostał w pamięci pana Gedeona. — Tęsknota serca nie "tylko waćpanu pisana — powiedziała z powagą. — Znam owo strapienie, przykro mi więc, że jestem jego przyczyną dla waćpana, którego dar2.ę afektem jako brata i przyjaciela. — I cóż mi po tym — wybuchnął rycerz — skoro czego insze-go pragnę! Dzięki ci za te słowa, ale nie takie chciałbym usłyszeć! — Wybacz waść, ale innych nie mogę rzec. Wola nie rządzi sercem, ono samo wybiera... W tej chwili dopiero pan Gedeon zrozumiał sytuację. Przypomniał sobie wszystkie te nawroty w ich rozmowach, owe fragmenty dotyczące wciąż tej samej osoby i pojął sens i intencję zadawanych mu pytań. — Górze mi!v— rzucił przez zaciśnięte zęby. — Ale i jemu takoż! Poradzę sobie z tym gładyszem! — Cóż chcecie uczynić? — spytała spokojnie nie zaprzeczając, ale nadal nie wymieniając imienia. — Przebić go szablą? Czy sądzisz waść, że takim czynem zdobędziesz moje serce? — Jakąż mam zatem drogę przed sobą? Jeno cierpieć i wzdychać? Jam do tego niezdatny! — Czas goi rany. Wyleczy i twoje serce. A może i moje takoż? — Skierowała wzrok w głąb sadu, pomiędzy szeregi białych pni. — Spojrzeć na niego spokojnie nie zdołam, dłoń sama za rękojeść chwyci! — warknął pan Łysobok, z pasją uderzając w szablę. — A cóż on ci winien, panie Gedeonie? Z tego, com słyszała i co na swoje oczy widziałam, cierpi on tak samo jak waćpan i ja. Nie umizgał się przecie do mnie, ani nie czynił nic, by zyskać rrjoją przychylność. Taki nam widać los wyznaczył Bóg i nie ma co się szarpać, bo nie w naszej mocy odmieniać Jego wyroki. SV3 308 co Kiedy znów ruszyli z miejsca, pan Łysobok widsrć wrócił do równowagi, bo rzekł już spokojnie i na wpół do siebie: — Ot, dola człowiecza. Troje nas i każde musi cierpieć.- — A może i czworo... — szepnęła w zamyśleniu Paulina, zawracając ku domowi. Pigwa mocno się zdziwił, kiedy przy kolejnym spotkaniu otrzymał od Żegonia skórzaną poduszkę wraz z odpowiednim pouczeniem. Było mroczno, więc wiele dojrzeć nie mógł, ale jej rozmiary oraz waga wydały mu się podobne do kanonikowej. — Kiedy uda się wymiana, trudno przewidzieć — szeptał w ciemności Żegoń. — Dlatego począwszy od jutra ktoś do północy będzie tu na ciebie czekał. Po zamianie poduszek ową zdobytą przynieś na to miejsce. — I koniec z moim zadaniem? — ucieszył się Sewer. — Nie, bo tejże nocy przed świtem będziesz musiał przyjść po raz drugi odebrać właściwą i zamienić ją powtórnie. Moją wówczas zniszcz albo dobrze gdzieś ukryj. — Kanonik nie spostrzeże się, że to inna? — Myślę, że nie, bo niczym się nie różnią. Majster, który mi ją zrobił, ma dobre oko. Obejrzał ją wówczas, kiedy był ze mną w oberży. Bardziej mnie trapi, czy dasz radę niepostrzeżenie dokonać zamiany. — Co mam nie dać, wasza miłość. Kanonik taki znów bystry nie jest. — Pamiętaj, bo inaczej cały nasz trud pójdzie na marne. Pigwa wiedział to dobrze i mimo buńczucznego zapewnienia odczuwał niepokój. Spodziewał się jednak, że jakiś sposób znajdzie. Liczył też na trochę szczęścia, którego wymaga każda udana impreza. W drodze powrotnej do zajazdu zaczął obmyślać, jak dokonać wymiany, poznał już bowiem dobrze różne nawyki i upodobania kanonika. Ze względu na swój duchowny stan i stanowisko u cesarskiego dworu cieszył się wśród kupców specjalnymi względami, toteż zwykle zajmował na postojach najwygodniejszą kwaterę. W Krakowie również otrzymał najlepszą izbę do swego użytku. Pokoje gościnne były położone na pierwszym piętrze zajazdu, a dole znajdowała się sala jadalna i pomieszczenia gospodarcze. o pokoi gościnnych wejście prowadziło z ganku biegnącego u góry sa" gospodniej. sewer wraz z czeladzią i sabatami sypiał w szopie. Po rozmach 309 cs3 wie z Żegoniem wśliznął się tam i znalazłszy po ciemku swoje ¦ miejsce zagrzebał w sianie poduszkę. Upewniwszy się rankiem, że jest dobrze ukryta, przystąpił do swoich zwykłych czynności. Należało do nich przede wszystkim obudzenie kanonika i pomoc w ubieraniu, bo i tego zaniechał brat Otton. Potem zaś, po sprowadzeniu wielebnego na dół i ulokowaniu go przy stole ¦— sprzątnięcie izby. Tak też uczynił i tego dnia. Ale po posiłku zwrócił się do brata Ottona: — Pomóżcie mi wytrzepać koce. Mocno są wybrudzone długą drogą. — Nie może tego zrobić woźnica? — fuknął wikary. — On albo jego pomocnik?! — Idź no, drogi bracie, i przyłóż sam do tego ręki — skarcił go ojciec Gwidon. —' Woźnica ma inną robotę, a ty zbytnioś nie utrudzon. Rad nierad brat Otton wyszedł na podwórze, wyładował złość na kocach, po czym co rychlej wrócił do zajazdu. Sewer zaś rozwiesił jeden koc na parkanie, ale z drugim zakradł się do szopy. Nikogo już tam nie było, więc wygrzebał swoją poduszkę. Okazało się, że istotnie niczym nie różniła się od prawdziwej. Miała ten sam kolor i wielkość i takie samo wytarcie w środkowej części. Narzucił na nią koc, zabrał z płotu drugi i wrócP z nimi do zajazdu. Ksiądz kanonik siedział jeszcze przy stole i gawędził z gospodarzem. Nikt nie zwrócił na pachołka uwagi, kiedy z kocami prze- * rzuconymi przez ramię ruszył schodami na górę. W sypialni kanonika poduszkę wsunął pod łoże, potem jak zwykle zabrał się do sprzątania izby. Z wykonaniem reszty swego planu musiał teraz czekać do wieczora. Wkrótce brat Otto dostał polecenie, by poranne pacierze szedł odmawiać do karety, Sewer zaś miał zbierać się i towarzyszyć wielebnemu. Zapragnął on bowiem wysłuchać mszy, czego już przez dłuższy czas nie miał możności uczynić. Wybrali się więc do niedawno postawionego kościoła Ojców Paulinów na Skałce, bo tam było najbliżej. Tak zszedł im czas do obiadu, potem nie było co robić, bo jego wielebność uchylił się od propozycji imć Ameisena, by poszedł z nim obejrzeć miasto. Tłumaczył, że domy wszędzie jednakowe, a wiedeńskie na pewno nie gorsze od krakowskich. Opanowując wewnętrzne podniecenie chłopak doczekał nareszcie wieczerzy, a po niej pory, kiedy wielebny ruszał do siebie. . C\3 310 CV) Jak zwykle szedł za nim, ale teraz skupiony i czujny, gdyż nadciągał krytyczny moment. Jednak często tak bywa, że oczekiwane niebezpieczeństwo jest mniejsze, niż dyktowała to wyobraźnia. Przekonał się o tym i Pi^wa, bo wszystko przebiegło tak zwyczajnie i bez żadnych trudności, że kiedy już było po wszystkim, poczuł rozczarowanie. Kanonik mało zwracając na niego uwagi ukląkł przed ustawionym na skrzyni krucyfiksem i rozpoczął wieczorne modły. Sewer zaś przysposabiał pościel na nocny spoczynek. W tych warunkach wyciągnięcie fałszywej poduszki spod łoża i zamiana z prawdziwą było bagatelą. Zrobił to szybko i cicho, czego zresztą wielebny, zatopiony w modlitwie i odwrócony plecami, nie mógł ani dostrzec, ani usłyszeć. Potem, ułożywszy ojca Gwidona do snu, jak zwykle odstąpił na bok, by zgasić świecę, bo ksiądz nie znosił swądu knota. Zaległa ciemność. Sięgnął więc zaraz pod łoże, namacał poduszkę, wsunął ją pod pachę, po czym opuścił izbę. Wydostanie się po ciemku na podwórze nie było już trudne. Tak więc jeszcze tego wieczora Żegoń otrzymał cenną zdobycz. Następna wymiana odbyła się równie szczęśliwie i w ten sposób Pigwa wykonał powierzone sobie zadanie. Jak ocenił, poniesiony przy tym trud opłacił mu się bardzo, gdyż nagroda, jaką potem otrzymał na zlecenie hetmana, była znaczna. W jednym tylko bystry pachołek nie był posłuszny swemu panu, służby, bowiem u wielebnego miał już wyżej uszu. Teraz więc, kiedy uznał, że dalsza fatyga jest zbędna, okazało się, że pobyt w Krakowie przyniósł mu nieszczęście, a nawet zagroził życiu. Lica mu bowiem z nagła poczerwieniały, pulsowały krwią i pojawiły się na nich jakoweś bąble. Przerażony kanonik, w obawie przed morem, jak mógł najszybciej odprawił go od siebie i obdarowawszy polecił za radą gospodarza, by nieszczęśnik co najrychlej udał się do Sw. Ducha lub Bractwa Miłosierdzia i prosił braciszków o opiekę, czego Pigwa pokornie usłuchał. Wprawdzie twarz po natarciu pokrzywą piekła bardzo jeszcze przez całą noc, ale Sewer uważał, że cena ta nie była zbyt wysoka za wyzwolenie od uciążliwych posług. Żegoń zaś usłyszawszy o tym fortelu niezbyt się na swego pachołka gniewał, rad, że znów go ma Przy sobie. ukryta w poduszce książka miała wydłużony kształt, była -na w cienką, przyjemną w dotyku, na fioletowo farbowaną ^Zawierała mało co więcej jak sto stron, a tytuł jej brzmiał ga Psalmów, Przypowieści Salomona, Kaznodzieja Salomono- cv> 311 cv) wy, a takoż Pieśń nad Pieśniami dołączona". Drukowana była w Dreźnie. Na wewnętrznej stronie okładki znajdowała się kieszonka, w której tkwił kawałek pergaminu. Na nim zaś drobnymi, ale nad podziw wyraźnymi literkami podany był klucz szyfru. Żegoń przepisał go uważnie, słowo po słowie, wraz ze wszystkimi pouczeniami. Następnie na próbę dokonał zapisu kilku prostych słów. Praca szła wolno, gdyż brakło mu wprawy, ale z wyniku był zadowolony. Wsunął książeczkę z powrotem na to samo miejsce, a że jeszcze sporo czasu poświęcił na niedostrzegalne zszycie rozprutego szwu, zaczęło już szarzeć. Odział więc żupicę z jeleniej skóry, bo ranek był zimny, schował pod nim poduszkę i ruszył na ostatnie spotkanie z Pigwą. Tymczasem pan hetman i marszałek wielki koronny Sobieski 12 sierpnia opuścił Warszawę i przez Białą, gdzie gościli go Radziwiłłowie, ruszył do swoich Pilaszkowic. Tam przebywał niedługo, ale stamtąd właśnie wydał wojsku stojącemu w Hrubieszowie rozkaz, by ciągnęło na Lwów. Sam zaś 1 września przybył do Jaworowa. W drodze otrzymał dokładny raport od dzielnego pułkownika Piwo — który stał w Dymirze — o poczynaniach tatarskich i kozackich. Były to bardzo cenne wiadomości, gdyż hetman wciąż nosił w sercu pragnienie odbicia Kamieńca, co wymagało jak najdokładniejszych informacji o poruszeniach chana i Doroszeńki. Sporo zmartwień zaczął też przysparzać Haneńko. Sarkał on na polskiego króla za zbyt niskie apanaże, próbował konszachtów z Moską, a jego syn w tym właśnie czasie zamordował tegoż pułkownika Piwo, zwabiwszy go na biesiadę. Rzecz ponoć poszła o jakąś piękną Czerkieskę. Ostatecznie próby nawiązania porozumienia z Doroszeńką nie dały rezultatu. Natomiast jedyną pociechą była pomyślna wyprawa atamana Sirko na Tatarów. Wspomagany przez polski skarb na czele pięciu tysięcy Kozaków pobił Tatarów pod Oczakowem, wdarł się nawet na Krym, który częściowo splądrował, biorąc jeńców, moc bydła i uwalniając parę tysięcy niewolników. Ostudziło to bardzo chanową ochotę do wojny. Toteż szła z nim wymiana posłów i podarków, by utrzymać stan choć chwilowego spokoju. Hetman, zajęty wespół z kanclerzem Olszowskim tymi sprawami, już z Jaworowa wyznaczył ciągnącym regimentom miejsce obozu w Glinianach pod Lwowem. Jego królewska mość natomiast 2 września opuścił wraz z królową Warszawą, zmierzając ku wojsku. Jechał jednak nad wyraz cv 312 cv> wolno, zatrzymał się nieco w Kazimierzu, w połowie miesiąca dopiero docierając do Lublina. Tu przebywał kilka dni, potem znów wrócił do Kazimierza, 19 września rozstał się z królową i wreszcie pociągnął na Lwów. W Krakowie mało wiedziano o miejscach postoju hetmana, gdyż zbyt były odległe. Żegoń postanowił przeto pojechać wprost do Jaworowa i tam czekać na pana Sobieskiego lub zasięgnąć wieści, gdzie przebywa. Należało bowiem jak najprędzej doręczyć Beau-montowi szyfr, aby — jeśli wszedł w porozumienie z Haganem — ten ostatni, zniechęcony zbyt długim czekaniem, sam nie zabrał się do działania. Poganiali więc konie i piątego dnia byli już na miejscu. Tu Żegoń dowiedział się od pana Klejnowskiego, że hetman pisał właś- nie z Pilaszkowic donosząc o rychłym wyjeździe do Jarosławia, skąd ma zamiar ruszyć do Jaworowa. Informacje te nie stanowiły jednak pewnej wskazówki, gdyż zamiary hetmańskie ulegały częstym zmianom ze względu na płynność sytuacji. Żegoń postanowił więc nie czekać w Jaworowie. Nadarzała się sposobność, by wykonać dawny zamiar i odwiedzić Trzy-kłosy, a wolał to uczynić sam, by nie wtajemniczać Zawiei w swoje zamiary. Jemu zatem polecił odszukać panajSobieskiego i oddać zdobyty szyfr. Sporządził staranny odpis i^dał go młodemu rycerzowi z poleceniem strzeżenia pilnie i doręczenia tylko do rąk własnych hetmana. Dla ochrony tego zadania nie tylko pozostawił przy nim obu Lisieckich, ale uzyskał od komendanta załogi dodatkową ochronę trzech towarzyszy pancernych. Mieli jechać do Jarosławia, ale przepytywać po drodze załogi, by nie rozminąć się z hetmanem. Sam natomiast następnego dnia po wyjeździe Zawiei ruszył samowtór z Pigwą w drogę, kierując się na Gródek i Stryj. Jechali okolicą, w której tu i ówdzie widać było jeszcze zniszczenia wojenne z ubiegłego roku. Ale wszędzie krzątali się już lu-aziska, większość chałup naprawiono, stało też sporo nowych bu-ynków. Na polach szła praca, w Gródku kupieckie kramy miały Podniesione drewniane klapy, a na ladach wyłożony towar. Po awnemu ruch był duży, kupujących sporo, bo dzięki zakopanym Z1w11 gliniakom grosiwo nie uległo rabunkowi. n;, , Stryju stanęli następnego dnia wieczorem i po przenocowa-mn sk°ro świt ruszyli dalej. 3i3 CV) W Bolechowie, dokąd przybyli około południa, Źegoń zasięgnął pierwszych informacji. Rozpytując o drogę do Trzykłosów, dowiedział się, że istotnie należały do Wołczara i jego żony, znanej z piękności. O samym zaś Wołczarze opowiedziano mu dużo, ale niczego dobrego. Był awanturnikiem znanym z okrucieństwa, podejrzewano nawet, że trudni się rozbojem na gościńcach. Z sąsiadami żył jak najgorzej, najeżdżał dwory pod byle jakimi pozorami, zwykle jakoby dla zemsty za doznane krzywdy. Palił je wówczas, rabował doszczętnie, wybijał mężczyzn, dopuszczał się gwałtów na niewiastach. Odpłacić mu jednak nie było łatwo, bo siedział w mocno warownym zameczku, zbudowanym na szczycie trudno dostępnej skały. Toteż kpił z wszelkich odwetowych najazdów, a ze swoją czeredą zbrojnych był postrachem całej okolicy. Należały do niego dwie wsie, a ich chłopi ledwie dyszeli pod jego okrutną ręką. Głównym jednak źródłem bogactw, jakie podobno miał zebrać, dopóki nie zginął od tatarskiej strzały ¦— był rabunek. Toteż według mniemania gadatliwego karczmarza, głównego dostawcy tych wiadomości, zebrał-w ten sposób pełne skrzynie złota i klejnotów. Skarb ten jednak tak dobrze ukrył, że nikomu nie udało się go znaleźć. Po spożytym posiłku ruszyli dalej. Do celu było już blisko, więc ciekawość Żegonia wzrosła, choć pierwsze, fragmentaryczne wieści zdawały się potwierdzać zwierzenia Tamary, które znał z relacji Zawiei. Droga biegła teraz wzdłuż Świcy. Po jej bystrym nurcie skakały srebrzyste skry słonecznego blasku, a kiedy uderzając o głazy rozpryskiwała tysięczne bryzgi, nad spienioną wodą stawała barwna tęcza. .. • Wokoło wznosiły się stoki lesistych wzgórz, pełno było kamiennych usypisk. Szczyty wzniesień niby sine fale zamykały horyzont, a jeszcze dalej widać było grzbiety gór z zamglonym wierzchołkiem Chomu. Konie z trudem wyszukiwały co równiejsze miejsce wśród zalegających wszędzie głazów. Szlak przerywały jary i bystre górskie potoki pędzące z szumem po ich dnie, niosąc do Swicy swe czyste i zimne jak lód wody. Siedzibę Wołczarów ujrzeli z daleka. Droga wyłoniła się spomiędzy wzgórz i. wiodła przez trawiastą równinę, natomiast rzeka robiła gwałtowny skręt w lewo, potem w prawo i niby hakiem zaczepiała o wystający zrąb pionowej skały, za którym znikała z oczu. Owa skata wierzchołek miała płaski, a schodziła ku dolinie piarżystym stokiem. Tę płaszczyznę na szczycie zarastał gąszcz drzew, wśród których widać było dachy zabudowań, a od strony stoku sterczała budowana 2 kamienia, okrągła baszta, podobna z daleka do przysiadłej grubej baby. U dołu czerniał otwór wjazdowy, a od boków niby ramiona CV) 314 CS3 rozchodziły się w obie strony ściany murów okalających drzewa i budynki. Droga wkrótce rozdzielała się. Bardziej utarta i snadź częściej używana, którą jechali, biegła dalej, to niknąc za wzniesieniami terenu, to pojawiając się znów i prowadziła do wsi widocznej wśród wzgórz. Natomiast jej boczne odgałęzienie, zmyte deszczami i porosłe kępami ostrej trawy, pięło się skrętami pod górę, w stronę grodu. Pigwa, jadący nieco z przodu, wstrzymał konia i obrócił się do Damiana. — Jedziemy do wsi czy do tego zbójeckiego siedliska? — Do wsi mamy czas, bo do wieczora daleko. Obejrzyjmy wprzódy gród. Konie zaczęły piąć się pod górę. Po kolejnym zakręcie ujrzeli raptem obok drogi niewidoczny dotąd skalny uskok, a u jego stóp szmat łąki zbiegający aż ku rzece. Pasło się na niej stado owiec, a nie opodal ujrzeli siedzącego na kamieniu starego człowieka z psem przy nogach. Uniósł głowę i jakiś czas przyglądał się im w milczeniu, potem zdjął baranią czapę i pozdrowił pochwalonym. Odpowiedzieli mu, a Żegoń zagadnął starca: — Jest tu jakaś ścieżka, którędy można by do was zjechać? — Dla koni jest, ale dalej. Na piechotę możecie zejść o tam, za tym głazem... — wskazał ręką strome zejście wśród kamieni. Żegoń przez chwilę zawahał się, bo opuszczony dwór wzbudzał jego ciekawość, ale i rozmowa z pastuchem, człowiekiem miejscowym, mogła dać więcej niż owa w karczmie, zbyt okraszona ludzką fantazją. Toteż polecił Pigwie: — Jedź do grodu i tam na mnie poczekaj. Chcę wprzódy nieco pogadać ze starym. Zsiadł z kcnia rzuciwszy wodze pachołkowi i skacząc po kamieniach wkrótce był na dole. — Kogo tu szukacie, panie? — zagadnął pastuch, po czym jął uspokajać psa, który warcząc poderwał się na nogi: — Cicho, Mazgaj, leżeć. Przyjechałem obejrzeć sobie to miejsce. Pusto w grodzie i oglądać niebezpiecznie, bo diable ciało wprawdzie ubili, ale duch tam błądzi... -Ejże, ojczulku, czy to aby prawda? Dużom słyszał o du-c. ach i nawiedzanych miejscach, ale widzieć mi się jeszcze nie przy-traiiło Młody jegteś, panie... Poczekajcie, jeszcze obaczycie, choć zgoła wam tego nie życzę. co 315 ¦— A wyście widzieli? Pastuch opuścił głowę i jakiś czas końcami palców gładził głowę leżącego już spokojnie psa. Żegoń przysiadł na pobliskim kamieniu. — Jakoś pan Bóg uchował — odpowiedział stary prostując się. — Ci, co mieli to nieszczęście, zaraz żegnali się z tym światem, ale słyszałem, i to nieraz, kiedy w letnie noce zostawałem ze stadem na pastwisku. — Coście słyszeli? — Fłacz i zawodzenie. Ale tak okrutne i bolesne, że i strach, i żałość pospołu chwytały za serce. — Gdzie ów płacz się rozlegał? — Od tej baszty szedł. W jej lochach ów okrutnik pojmanych trzymał, pokąd okupu nie dostał. —- A jeśli nie dostał? Stary machnął ręką. — Nie ma co mówić... — Zwał się Wołczar? — A jakże inaczej? — Ponoć miał piękną żonę? — Nad podziw piękną! Aie nigdzie jej poza mury nie puszczał, a jak była nieposłuszna, to ponoć i kańczugiem częstował. — Nie mogła uciec od niego? — Uciec? — prychnął pasterz. — Jak uciec, skoro straż przy niej stawiał, kiedy na swoje zbójeckie wyprawy ruszał. Bez pomocy ujść niełatwo, a tej nikt by niebodze nie dał, bo bali się go wszyscy jak ognia i to nie wyłączając jego zbrojnych. — I cóż się z owym Wołczarem stało? — Kiedy nadciągnęli Tatarzy, prochy podłożyli pod wrota i wdarli się do środka. — Tatarzy dobywać grodów nie lubią, dziwne więc, że skusił ich tak mocny zamek? — Toteż dużo ich padło, ale widać zwiedzieli się o tym złocie, co je ów zbój nagromadził. — O tych bogactwach Wołczara słyszałem, alem uważał to za ludzkie gadanie. — Tyle lat po próżnicy by rabował? — Stary zmrużył oczy w chytrym uśmiechu. — Ale ponoć nawet Tatarzy nie zdołali niczego znaleźć, tak dobrze to ukrył! Jego zaś na męki nie mogli brać, bo żywcem pojmać nie zdołali. Bronił się zaciekle, dostępu do siebie nie dając, że go z łuków musieli ustrzelić. — A co się stało z jego piękną żoną? — W jasyr ją wzięli, wraz z synaczkiem. Ale trzyletnie dziecko pewnie trudów marszu nie strzymało... oo 316 cv) __To Wołczarowa miała syna?! — wykrzyknął zdumiony Damian. — A miała, panie. Pięknego chłopaczka. Dziś szłaby mu na szósty roczek.' __ Jak to na szósty?! — Żegoń czuł rosnące podniecenie. — To kiedyż to się stało?! Nie przeszłego roku? __ Skądże! Toć trzeci rok idzie, jak ich napadli! Damian zamilkł zaskoczony usłyszaną wiadomością. Przestał żałować trudów podróży. Nie miał już wątpliwości, że decyzja ta była słuszna, a jednocześnie ogarnęło go podniecenie i ciekawość, co kryło się za tym kłamstwem Tamary, dlaczego wyjawiła tylko część prawdy, przesuwając w czasie owo tragiczne zdarzenie? Nie pora jednak była po temu, by już teraz odpowiadać sobie na to pytanie. Zresztą i odpowiedzi zapewne nie udałoby się znaleźć od razu. Wrócił jeszcze do tematu rzekomych skarbów Wołczara. — Nikt nie próbował odnaleźć ukrytego złota? — Albo to jeden? — Stary mrugnął porozumiewawczo. —'. Chodzili tu różni, nieraz po kilku chłopa. Jeno jak znaleźć, skoro lochy rozległe, a i samo obejście zajmuje szmat ziemi? Nie wiadomo też, czy trzeba kopać, czy w murach szukać schowka? A może na dnie rzeki ukrył te skrzynie? — Czy istotnie zdobył aż tak duże bogactwa? — Sporo lat rabował, panie, oj sporo. I wiele ludzkiej krwi utoczył. — Bez żadnego dla siebie pożytku. — Ano właśnie. Jakby jego żona tu wróciła, może by i co znalazła, bo Kostuch, Wołczarowy sługa i zaufany, jeszcze żyje. Ale choćby go na męki brać, słowa nie powie. Raz już zdarzyło się, że przyszli tu zbóje, przypiekali go i bili. Ledwie żywy został, a słowa z niego nie wydobyli. — Co się z nim teraz dzieje? Gdzie jest? — We wsi mieszka. — Pastuch machnął kijem w stronę widocznych z daleka chałup. — Można by z nim pogadać? — Czemu nie, można. Tylko.trzeba ostrożnie, bo obcych nieś lubi i do noża skory. Jeśli istotnie coś wie... , Chyba wie. — Stary uśmiechnął się pod wąsem. — Ale myslą, że tylko jednej Wołczarowej to powie. —• Gdzie owego Kostucha znaleźć? . , ~~ Spytajcie, panie; we wsi. Tam każdy wam wskaże. Tyle że szkoda waszej mitręgi... egoń wetknął pastuchowi do ręki tynfa i ruszył z powrotem. eo 317 Do grodu nie było już daleko, ale droga szła wciąż pod górę i pełno na niej było kamieni. Wreszcie dotarł do baszty i dopiero teraz, kiedy stanął blisko, dostrzegł, że przerwy między blankami zasypał piasek, a koronę murów porastało zielsko i pędy młodych drzew. Minął ciemny i wąski tunel bramy i wyszedł na rozległy majdan pokryty trawą. Pigwa spał rozciągnięty na niej, a konie spokojnie pasły się obok. Nie budząc pachołka przeszedł podwórzec kierując się ku mieszkalnemu domowi. Był niski, parterowy, rozsiadły szeroko, pełen dobudówek, załamań ścian i dachu. Otaczały go stare lipy. Między nimi stały dwie ławy, a za stół służył młyński kamień spoczywający na wkopanym w ziemię głazie. Za domem rozciągał się nieduży sad i spłacheć zarośniętej zielskiem ziemi. Snadź kiedyś był tu warzywnik. Wszystko trwało w zaniedbaniu i c puszczeniu, nasuwając obrazy dawnego życia, ludzkiego bytowania i zabiegów. Jedno ze skrzydeł drzwi wejściowych zwisało jeszcze na zawiasie, jakby w niemej boleści nad losem, który je spotka.'. Damian wszedł do domu. We wnętrzu było cicho i mroczno. Podłogę zagracały czerepy glinianych naczyń, kawałki pogruchotanych. mebli, porwanych strzępów jakiejś materii czy odzieży, wszystko zbutwiałe i pokryte piaskiem nawianym przez puste otwory okienne. Pod belkowanym sufitem zapewne dawnej jadalni —¦ bo komnata była obszerniejsea od innych — porobiły sobie gniazda jaskółki, na ścianach widniały zacieki, kąty zasnuwała sieć pajęczyn. Kiedy Żegoń po obejrzeniu paru izb zawrócił z powrotem, mając dość tego ponurego widoku, gdzieś zza futryny drzwi wyskoczył raptem wielki szczur i z piskiem śmignął mu pod nogami. Toteż kiedy wyszedł z domu, rad był, że znów widzi blask słońca, a na twarzy czuje świeże podmuchy wiatru. Postanowił jeszcze zajrzeć do baszty. Wejście znalazł we wnęce, tuż przy murze. Ciężkie dębowe drzwi o wyrwanym zamku skrzypnęły przeciągle, gdy je uchylał. Ale nic ciekawego tam nie znalazł. Izba parterowa miała ceglaną podłogę. Tkwiący pośrodku, podobny do rozkwitłej lilii filar wspierał powałę; w której widniał prostokątny otwór. Żegoń wszedł po przystawionej drabinie i rozejrzał się dookoła. Wąskie otwory strzelnic dawały nieco światła, pozwalając dostrzec rumowisko z zawalonych stropów wyższych pięter. Ujrzał w górze skrawek nieba i domyślił się przyczyny jęków i zawodzeń słyszanych przez pastucha. Pusta wewnątrz baszta, otwarta teraz u góry, stanowiła tubę, na której wiatr mógł istotnie wygrywać pieśni przejmujące grozą. Wrócił wreszcie na majdan i obudził Pigwę. Podciągnąwszy popręgi skoczyli na siodła. csd 318 oo Wrócili na drogę wiodącą ku wsi. Nocleg znaleźli w jednej z chat, stojącej na samym skraju. Zagroda była spora, z dużym trawiastym podwórkiem. Z jednej strony znajdowała się chata o dwóch izbach, z drugiej szopa dla inwentarza, "gdzie przy długim żłobie stał uwiązany samotnie lichy konik ich gospodarza. Słońce już zachodziło, kiedy po skromnej wieczerzy ułożyli się w jednej z izb na rozłożonej przez chłopa słomie i naciągnąwszy na głowy opończe wkrótce zasnęli. Wstali o świcie i zaraz przygotowali się do wyjazdu. Żegoń wypytał gospodarza, gdzie mieszka Kostuch, i w czasie, kiedy konie przeżuwały poranny obrok, poszedł z nim pogadać. Na podwórzu dostrzegł niskiego, barczystego mężczyznę o skołtunionym łbie, przyprószonym już mocno siwizną. Pozdrowił go imieniem Chrystusa, ale nie usłyszał w zamian odpowiedzi. Chłop obrócił się i mierząc go gniewnym spojrzeniem warknął krótko: — Czego? Żegoń ujrzał wielką kwadratową twarz o kanciastych szczękach, płaskim, cofniętym do tyłu czole i krzaczastych brwiach, spod których groźnie błyszczały oczy. Nos był złamany, więc tylko jego koniec sterczał pomiędzy policzkami jak dziób tonącego okrętu. Nie wiadomo za czyją sprawą, czy owych zbójów, którzy go brali na męki, czy też w jakiejś bandyckiej przygodzie. — Czyście Kostuch? — spytał ostro Żegoń, by zmusić go do respektu. — Ja, a bo co? — Odpowiedź nie była jednak ani o ton grzecznie jsza. Damian minął otwartą bramę i wszedł na podwórze. — Chciałem cię obejrzeć. Wielmożna Wołczarowa kazała, abym cię odszukał. Chłop ściągnął brwi, potem prychnął drwiąco. —- Gdzieżeś ją widział? U Tatarów? Uciekła z niewoli. Nie mogła przybyć, ponieważ boleje. Mężczyzna znów zamilkł na chwilę, widać zastanawiając się nad tym, co usłyszał, ale ani jednym drgnięciem twarzy nie zdradził, że wiadomość uczyniła na nim jakiekolwiek wrażenie. Nadal e spuszczał z Żegonia groźnego spojrzenia, jakby chciał dociec, Kim jest przybysz. Wreszcie mruknął: — Czego chce? -- Niczego. Miałem iej powiedzieć, czy żyjesz. Pytać sama bę-azie, jak tu przyjedzie. ~~ O co miałaby pytać? "~ Czyś dochował tajemnicy. kostuch zrobił krok do przodu. Był to jednak ruch tak wyraź- cv 319 c\3 nie wrogi, że Źegoń mimo.woli sięgnął do pasa, gdzie miał zatknięty pistolet. — Wynocha! — warknął zbój ledwie dosłyszalnie, a dopiero następne słowa wypowiedział, a właściwie wyrzucił z siebie z dziką wściekłością: — Nie próbuj ciągnąć mnie za język i ruszaj stąd, póki jeszcze zipiesz! Nie pozostawało nic innego, jak usłuchać wezwania. Toteż Że-goń wzruszył ramionami i już bez słowa zawrócił. Wyszedł na drogę z przekonaniem, że mimo wszystko jego odwiedziny nie były daremne. Ów groźny Kostuch istotnie coś wiedział, coś, czego strzegł jak największej tajemnicy. Ale czy chodziło o skarb? W Jaworowie Sobieśkiego jeszcze nie było, nie było też i Zawiei, co świadczyło, że wykonał on swoją misję i pozostał przy boku hetmana. Ten przybył w dwa dni po powrocie Żegonia. Od razu cichy dotąd dwór zaszumiał gwarem rozmów, nawoływań, rzucanych rozkazów, krzątaniną służby, zaroił się wojskową starszyzną. Wpadali na podwórze i wypadali za bramę konni posłańcy. W jadalnej sali ustawiono drugi stół dla niższych rangą oficerów, bo przy pierwszym zasiadał sam hetman, towarzyszący mu senatorowie i inni dostojnicy. Pan Klejnowski zaś dwoił się i troił, by sprostać masie obowiązków, które spadły na jego głowę. Po wieczerzy, kiedy to kielichy krążyły gęściej, rozprawiano o kłopotach dnia, licznych trudnościach i niedostatkach w przygo-' towaniach wojennych. Nie utyskiwano jednakowoż ani nie złorzeczono, ale po żołniersku radzono nad pokonywaniem przeszkód. Poświęcano też czas i rozważaniom politycznym. O Turkach od powrotu Diantymirskiego brak było dokładniejszych wieści, ale hetman spodziewał się rychło je otrzymać od tajnych wysłanników, których przybycia wkrótce oczekiwał. Ponoć 7 sierpnia sułtan rozpoczął marsz i szedł komunikiem, ale z jakimi siłami i jakim zamiarem, na razie nie było wiadomo. W tym czasie Sobieski uważał jeszcze Kamieniec i Podole za główny cel wojennej wyprawy, toteż sprawy tatarskie i kozackie najbardziej leżały mu na sercu. O ile z chanem — przynajmniej chwilowo — stosunki układały się pomyślnie, to o Doroszeńce różne dochodziły wieści, raz pomyślne, raz złe, tak że hetman zaczął wątpić, czy dobrze zrobił wdając się w układy z niepewnym partnerem. Z Haneńką takoż nie było lepiej. Wprawdzie do Jaworowa nie dotarła jeszcze wiadomość o zabójstwie pułkownika Piwo, ale z na-deszłych pism wynikało, że ataman powiększył swe siły do dwunastu tysięcy jezdnych, o czym sam nie pisał ani słowa. Grał jednak cv 320 cv) nadal komedię lojalności, ale już bez powodzenia, bo wierni hetmanowi ludzie ostrzegali przed . podstępnym watażką. Sobieski przyjął Żegonia w kilka dni po swoim przyjeździe, tym razem z samego rana, w owym gabinecie, gdzie wyznaczył mu pierwsze zadania. Rozmowę rozpoczął od wysłuchania sprawozdania z wyprawy i zdobycia szyfru. Po zakończeniu relacji, wyraźnie ucieszony, odezwał się: — Beaumont takoż spisał się dobrze, gdyż dobił targu z Haga-nem. A i sam zadowolony, bo wycisnął z niego pięćset złotych. — Hagan uwierzył mu zatem? — Beaumont to sprytny człek. Nie wdawał się w tłumaczenia, lecz od razu zażądał, by tamten nie wtrącał się do sprawy pod groźbą wysłania do Stambułu zażalenia na utrudnianie pracy francuskim agentom. W zamian obiecywał dostarczyć wkrótce szyfr wraz z kluczem, za zwrotem połowy kosztów związanych z tym przedsięwzięciem. Hagan nie upierał się więc, bo żądanie z pozoru było słuszne. Wolał też zapewne wręczyć pieniądze za gotowy towar, niż samemu zabiegać o jego zdobycie. O oszukaństwie zaś nie mogło być mowy, bo jak waść wiesz, ci ludzie między sobą słowa dotrzymują. — To pomyślna dla nas wiadomość — rzekł z ulgą Żegoń. — Ale wiesz, com sobie pomyślał? — Hetman odchylił się na krześle z dłońmi opartymi o brzeg stołu i na pytające spojrzenie Żegonia ciągnął dalej: — A to mianowicie., czy było potrzebne mieszanie w tę sprawę Beaumonta? Jakem głębiej rzecz rozważył, nabrałem przekonania, że imć Hagan nie napastowałby po drodze owego kanonika, lecz czekał, aż przybędzie na miejsce, i wówczas przykazałby Wołczarowej zdobyć szyfr. Toć to łatwiejsze niż rozciąganie w drodze sieci, tak jak tyś to uczynił. — I ja o tym myślałem. — Czemuś zatem troszczył się o owego Hagana? — Bo jest on zbyt ostrożny, by użyć tego sposobu... — Dlaczego tak mniemasz? — Gdyż działając po drodze narażał tylko imprezę, a wykorzystując Tamarę — i imprezę, i dobrze ustawionego agenta. — Hm... — Sobieski przygryzł wąsa i uśmiechnął się. — Do-brześ to wywiódł. Zegoń milczał czekając na dalsze słowa hetmana. Padły one zaraz, ale dowodziły, że Sobieski szedł już myślą dalej. Zatem wiedeński szyfr mają teraz i Turcy, i Francuzi. Jak t0 z kolei widzisz, mądralo? Jakem już wspomniał uprzednio, nie wydaje mi się, aby ncuzi byli dla nas zawadą. Działają oni przeciw cesarzowi, więc e IePiej, że szyfr znają. Z Turkami jest wprawdzie inaczej, ale - Ostatni zwycięzca cv> 321 cv> mamy już w ręku sporo dowodów, aby dłużej nie zwlekać z pojmaniem owej pary. Mam na myśli głównie oberżystę, bo jeśli go nie stanie, kpbieta nie będzie tak niebezpieczna. — No, wreszcie! — parsknął hetman. — Ale wciąż masz względy dla Wołczarowej! A ja niedługo wyruszam w pole i nie chcę za plecami ostawiać obcych wrogów, bo dość kłopotów z rodzimymi! Co za dowody zebrałeś? — dodał już spokojniej. Żegoń powtórzył najpierw treść przypa'dkowej rozmowy z Łyso-bokiem, potem podał wynik wyprawy do Trzykłosów. — Miała dziecko? — zdziwił się hetman. — Cóż się z nim stało? Czyżby zmarło w niewoli? A może uległa namowie tureckiej i poszła przeciw własnemu krajowi? — Skoro chcecie pojmać i ją, niech sama to wj>-jaśni... Hetman skinął głową. — Trzeba zatem przywieźć ich tu, bo będę ich sądził. I to zaraz, gdyż długo w Jawcrowie nie ostanę, a sprawę chcę mieć załatwioną rychło. Potem czasu już na to nie będzie. — Nie godzi mi się zapominać, że dzięki tej kobiecie wyszedłem z opresji obronną ręką. Toteż upraszam waszą wielmożność o wyrozumienie. Sobieski nie zwrócił jednak na, te słowa uwagi i rzekł po-rywczo: — Jutro wyślę ludzi do Warszawy i Lublina. Niech ich tu przywiozą1 Wezwę cię do składu sądu, jako że znasz dobrze sprawę. Oni zaś ani chybi będą kręcić przy zeznaniach! — Komu wasza wielmożność poruczy ten wyjazd? Musi jechać dwóch. — To delikatna misja, zwłaszcza w stolicy, ze względu na Stoma. Czas jest gorący i brak roi oficerów, a byle komu takiego zadania nie powierzę. — Może Łysobok i ja? — Nie, waść będziesz mi teraz potrzebny tutaj, bo w kancelarii trzeba znów zaprowadzić porządek! Łysobok niech tedy jedzie do Lublina, do Warszawy zaś chętnie posłałbym Zawieję. — Ależ, wasza wielmożność! On miłuje tę kobietę! — Właśnie. I dlatego chcę przekonać się, co dla niego ważniejsze., pragnienie serca czy żołnierski obowiązek... — A jeśli nie podoła? On i tak dość cierpi! Prosiłbym łaskawie poniechać tej próby. Sobieski spojrzał kpiąco na swego sekretarza. — Waść bawisz się znów w protekcje? Czy te7 brakuje H twardości? Żegoń poczuł, że ogarnia go złość, ale hetmanowi nie odważył się jej okazać. Zapanował więc nad sobą i odpowiedział spokojnie: oc 322 oo — Znam na tyle Zawieję, by wiedzieć, że rozkaz wykona. Ale uważam to za zbędne okrucieństwo. Sobieski zmarszczył brwi i sapnął gniewnie. — Chcesz mnie waść pouczać? — Ujął za dzwonek stojący przed nim i potrząsnął nim niecierpliwie. W drzwiach ukazał się zaufany hetmański adiutant, porucznik Głowacki. — Wezwać natychmiast Łysoboka i Zawieję! — polecił krótko, kiedy zaś oficer wyszedł, zaczął omawiać zadania czekające Żego-nia w najbliższym czasie. Nie minęło i parę pacierzy, jak do komnaty wkroczyli obaj we; zwani. Hetman, nie wdając się w bliższe wyjaśnienia, nakazał: — Weźmiecie po dziesięciu dragonów i jutro rano wyruszycie. Waść, panie Zawieja — tu Sobieski rzucił krótkie, żartobliwe spojrzenie w stronę Żegonia •— udasz się do Lublina. Znasz gospodę, gdzie mieszkał Damian. Ujmiesz bez zbytniego hałasu oberżystę Hagana i dostarczysz go tu. Pan zaś, mości Łysobok, przywieziesz mi z Warszawy urodzoną Wołczarową, dworkę baronowej Stom. Dokonasz tego szybko i bez rozgłcsu. Baron jest przy królu, gdyby jednak były jakoweś protesta, nie zwracaj na nie uwagi. Rozkazy na piśmie otrzymacie po obiedzie. Macie pospieszać, abyście jeszcze mnie tu zastali. Jeśli chcecie o co pytać, Żegoń da wam dokładne wskazówki. To wszystko. Gdy Zawieja usłyszał rozkaz dla Łysoboka, zbladł gwałtownie, ale tylko zacisnął usta i bez słowa, w ślad za towarzyszem, opuścił gabinet. Kiedy wyszli, Sobieski spojrzał kpiąco na swego sekretarza i spytał nie bez zgryźliwości: — Zadowolonyś waćpan? Idź tedy i przygotuj mi ordynanse do podpisu.' Zawieja natomiast, ^po opuszczeniu hetmańskiego gabinetu, przechodząc przez salę jadalną, złapał pana Gedeona za ramię i obrócił ku sobie. — Panie bracie... — z trudem wydobywał słowa. -— Proszę waści miej dla niej względy. I nie sadzaj na byle wózku dla więź- ' niów, -tylko każ dać karocę. Proszę jak druha... Słowa Zawiei trafiły do serca imć pana Łysoboka, bo przemyślał wyjaśnienie panny Paułiny, jak i całą sytuację. — Opanuj się, Bohdan. — Przybrał marsowy wyraz twarzy. — Mamy czas o tym mówić, boć przecie do Lublina pojedziemy ra-2em, a pojazdu stąd nie zabieram! W Lublinie zatrzymali się na hetmańskim dworze. Ponieważ przybyli już późnym wieczorem, postanowili poczekać z ujęciem agana do rana, bo z powodu ciemności łacno mógłby ujść im spod co 323 cvi O świcie Zawieja obstawił gospodę dragonami i wkroczył do środka, żądając widzenia z właścicielem. Tu jednak spotkał go nieoczekiwany zawód. Usłyszał bowiem od jakiegoś zaspanego Ormianina, mieniącego się zastępcą gospodarza, że imć Hagan opuścił poprzedniego dnia oberżę. Dokąd i w jakim celu wyjechał, tego drżący ze strachu zastępca nie umiał wyjaśnić. Przerażenie jego było tak szczere, że Zawieja uwierzył w jego zapewnienia. Nieco informacji zdobył jednak od przesłuchiwanej służby. Otóż ostatnio dwukrotnie odwiedzał Hagana pewien człowiek, ubrany na modłę francuską. Gadali ze sobą sekretnie, w izbie gospodarza. Wczoraj natomiast, jeszcze przed świtem, przybył jakiś konny, ale długo nie zabawił. Wpuścił go sam oberżysta i on tylko z nim gadał, po czym ów człek zaraz odjechał. Wynikało z tego, że Hagan został ostrzeżony i zdołał umknąć nieomal w ostatniej chwili. Skutkiem takiego obrotu sprawy uznali, że należy wtajemniczyć pana Rudnickiego w sytuację. Odbyli więc z nim naradę, na której postanowili, że obaj oficerowie razem udadzą się dp Warszawy, pan Rudnicki zaś da baczenie na gospodę i natychmiast pchnie gońca do Jaworowa, gdyby Hagan powrócił. Do stolicy przybyli również późnym wieczorem, nie było więc mowy o natychmiastowym wykonaniu poruczonego zadania. O tej porze nie wpuszczono by ich na Zamek, a natrętne usiłowanie wjazdu zwróciłoby zbyt dużą uwagę na ich przybycie. Hetmański rozkaz natomiast wyraźnie nakazywał dyskretne działanie. Toteż, mimo lubelskiego doświadczenia, nie pozostawało nic innego, jak czekać ranka. Z tej samej przyczyny zbyt wczesne godziny były również nieodpowiednie. Dochodziła więc ósma, kiedy przybyli pod królewską siedzibę. Pan Łysobok pozostawił swoich dragonów wraz z zabraną z pałacu Ujazdowskiego karocą na ulicy idącej wzdłuż stajen, a sam tylko z Zawieją udał się na pokoje zamkowe. Dzięki wskazówkom Żegonia komnatę pani Wołczarowej odnaleźli bez trudu. W odpowiedzi na pukanie usłyszeli z wnętrza: — Kto zacz? — Otwórz waćpani, to wyjaśnię — powiedział Łysobok. — Muszę się odziać... — Tecly poczekam. Upłynęła dłuższa chwila, nim szczęknęła zasuwa i drzwi stanęły otworem. Pan Gedeon ujrzał parę wspaniałych oczu, wpatrzonych w niego z zaciekawieniem. W następnej chwili spojrzenie ciemnych źrenic spoczęło na stojącym nieco w tyle Zawiei i na widok jego ściągniętej i bladej twarzy kobieta cofnęła się za próg. cv 324 co — Czego... Czego ode mnie chcecie? .— Jesteśmy z hetmańskiego rozkazu. Proszę, gotuj się waćpani do podróży. Pan hetman życzy, abyś stanęła przed jego obliczem. — Pan hetman? Dlaczego? I tak od razu? Ależ to niemożliwe! .—¦ Nie masz waćpani wyboru. Racz tedy nie utrudniać żołnierzom wykonania rozkazu. — I pan Zawieja takoż go wykonuje? — patrzyła już tylko na młodego rycerza, a w jej głosie zabrzmiała nuta rozgoryczenia. — Tak mu przykazano — wyjaśnił pan Gedeón. — A żołnierska cnota to posłuszeństwo. Pośpiesz się waćpani, karoca czeka. — Muszę wziąć nieco rzeczy... I strój zmienić. — Tedy rób to! — już z pewnym zniecierpliwieniem rzucił pan Łysobok. — Zaczekamy, aż będziesz gotowa. Tamara przez chwilę zastanawiała się. — Zezwolisz waść, abym wezwała pannę Białonurską, a także służebną? Niech mi pomoże, bo w głowie mam zamęt. — Temu się nie sprzeciwiam. Powiadomi je pan Zawieja, ja zaś pozostanę u waszego progu. — Jak waść chcesz, ale i bez tego uciekać nie zamierzam. A za pozwolenie dziękuję. Postaram się też nie nadużyć waćpana cierpliwości. Zamknęła drzwi, a pan Łysobok postąpił ku oknu korytarza. Zawieja ruszył na poszukiwania panny Justyny. Kiedy ta wpadła do komnaty przyjaciółki, zastała Tamarę klęczącą przed obrazem Najświętszej Panny. Była zatopiona w modlitwie, z twarzą ukrytą w dłoniach. Przysłana wcześniej służąca porządkowała porozrzucaną garderobę. Po chwili Tamara wstała z klęczek pozornie zupełnie spokojna. Wzięła z gdtowalni małą szkatułkę i wręczyła ją towarzyszce. — Byłaś jedyną życzliwą mi osobą — powiedziała cicho. — Toteż proszę, nie odmawiaj mi i weź te kilka drobiazgów na pamiątkę. A takoż i suknie, które zostawiam. — Co też ty wygadujesz! — wykrzyknęła nieomal z przerażeniem Justyna. — Co to znaczy? Mówisz jak skazaniec! — Bo też niedługo nim będę... — Tamaro, opamiętaj się! Jestem pewna, że wkrótce cię zobaczę! Wołczarowa pozostawiła ten protest bez odpowiedzi. Wyciągnęła zza stanika zwisający na cienkim łańcuszku pierścień i podała go dziewczynie. Weź i schowaj dobrze. Miej nad nim pieczę i oddaj tylko ernu, kto ci powie: „księżyc stoi wysoko na niebie, chmury dołem ' Spamiętasz? Płyną' Spamiętam. Ale zgoła nie rozumiem! oo 325 co — To nic. — Młoda kobieta uśmiechnęła się blado. — To już moja ostatnia prośba do ciebie. I nie mów o tym nikomu, nawet panu Żegoniowi. Dobrze? — Jak chcesz. Ale może mi wyjaśnisz... — Nic, moja droga, nie mogę wyjaśnić. I proszę, źle mnie nie wspominaj, choć może godnam potępienia. Cierpliwość czekających na korytarzu rycerzy była wystawiona na ciężką próbę, ale wreszcie wszystko było gotowe. Kuferek z zapasową garderobą przywiązano z tyłu karocy. Nadeszło jednak południe, toteż pan Łysobok mijając Ujazdów, bo droga wiodła tamtędy, zatrzymał się w pałacu, by spożyć tam jeszcze obiad i nakarmić konie. Na Zamku zaś cały incydent mało czyją zwrócił uwagę. Dwaj rycerze w podróżnym rynsztunku nie byli niczym tak niezwykłym, by wzbudzić zainteresowanie. Toteż do baronowej wieść o ujęciu dworki dotarła dopiero pod wieczór, co zresztą przyjęła z oznakami wyraźnego zadowolenia. Natomiast kto inny, i to dzięki przypadkowi, dowiedział się ccałym incydencie znacznie wcześniej. Był nim pan Boczuga, który za cichą inspiracją barona pozostawał przy boku brata Eligiusza., Mając jakiś interes do zamkowego koniuszego, szukał go w stajniach królewskich. Tam właśnie powiedziano mu, że pani Wołcza-rowa w towarzystwie dwóch rycerzy opuściła Zamek i wsiadła do karocy, którą otoczył zaraz oddział dragonów. Rozpytując zaś dokładniej, rychło poznał też i nazwiska owych rycerzy. Natychmiast udał się do brata Eligiusza, by mu zakomunikować dziwną nowinę. — Do czego to dochodzi, drogi bracie! — wykrzyknął na zakończenie swojej relacji. — Z królewskiej siedziby samowolnie porwać niewiastę, a do tego dworkę małżonki cesarskiego posła! — Wiesz waść już na pewno, że nie zgłaszali się do pałacowego marszałka? — Tegom jeszcze nie zbadał, ale głowę dam, że bez jego wiedzy do tego doszło! — Może tedy sam baron zatęsknił za swą wybranką i ludzi po nią przysłał? — Sam baron? — prychnął Bcczuga. — I polecił wykonać to oficerom ordynansowym hetmana?! Jeden zwał się Łysobok, a drugi... wiesz, bracie, jak? Zawieja! — Czemuś waść od razu nie mówił? Miałem to sam wiedzieć?! — obruszył się brat Eligiusz. Wstał ciężko z fotela i podszedł do drzwi, by wyjrzeć, czy nikogo za nimi nie ma. — To mówię wam teraz! — ze zniecierpliwieniem odpowiedział Boczuga. — Tak czy inaczej, sprawy płazem nie można puścić! Co oo 32(5 rzeknie baron, kiedy się dowie, żeśmy nic nie uczynili w obronie jego miłej? Brat Eligiusz wrócił do fotela i opadł na jego miękkie poduszki. — Wielu mieli ludzi? — spytał z lekkim westchnieniem ulgi. — Ponoć ze dwudziestu. — Hm... Rzecz wymaga zastanowienia — mruknął. — Ludzie hetmana nie działaliby bez wyraźnego rozkazu. — To co z tego! — A to, że musiały istnieć ku temu jakoweś niebłahe przyczyny. Ale jakie? Prawdę mówiąc, ta niewiasta od początku była dla mnie podejrzana. —•¦ Co będziem sobie zaprzątać tym głowy! Porwano baronowi jego faworytę i kto to uczynił? Znowu Zawieja! Brat Eligiusz spojrzał z ukosa na podnieconego Boczugę. ¦— Rozumiem, do czego waść zmierzasz. Zdarza się okazja do wyrównania rachunku -i to pod dobrym pretekstem... — Wyrównanie tego rachunku i wam powinno być miłe! — Nie zapominaj waść o przjssiędze tego psisyna, Żegonia. — Mnich zaciął usta w zawziętym grymasie. Boczuga obrzucił go ironicznym spojrzeniem. —¦ Znam cię zbyt dobrze, szanowny bracie, aby uwierzyć, żeś poniechał zemsty! — Przesadzasz, mój miły, przesadzasz. Takiej groźby lekceważyć nie wolno, a własne życie jednak mi cenniejsze niż zemsta! — Gadaj sobie zdrów! — prychnął bezceremonialnie Boczuga. — Głowę masz tęgą, toteż talar przeciw skojcowi, że sposobu szukasz, i na wszystkie moce piekielne przysięgam: nie chciałbym być w skórze owego Żegonia. — Przestań mi bajdurzyć! — zniecierpliwił się brat Eligiusz. — No dobrze, a zatem co poczniemy? — Juźem ci rzekł, grozi nam zemsta, której ujść będzie trudno. — Ale ów Zawieja siebie spod niej wyłączył! Teraz jest okazja działać, pod pozorem ochrony interesów barona! — Chytryś, panie Boczuga, ale pozwól, nieeh nieco pomyślę... Ostatecznie brat Eligiusz nie wyraził sprzeciwu wobec zamiaru Boczugi. Poradził mu jedynie, aby upewnił się, czy owi rycerze nie Przedłożyli pałacowemu marszałkowi pisemnego rozkazu. Ma też zachować dla siebie, że rozpoznał hetmańskich ludzi, lecz przeciwnie, rozgłaszać, iż Wołczarową porwali jacyś nieznani opryszkowie. 1°za tym podsunął supozycję, że orszak pojedzie na Lwów, bo wia-°rno, że pan Sobieski jest już w Jaworowie, a zatem nie ominą anowca. Komendantem zaś tamtejszego zamku jest imć Osiecld, bry Przyjaciel pana Czarnieckiego. c\3 327 oo Tego dnia oddział pana Łysoboka wyruszył, lecz dopiero po południu. Tamara siedziała sama w karecie, a obaj rycerze prowadzili orszak mając za plecami kłusujących dragonów. Jechali na Warkę, Kozienice, Janowiec, dalej zaś zamierzali pozostawić Lublin z boku i szlakiem na Turobin dotrzeć do Jaworowa. Równy gościniec zezwalał na szy*bką jazdę, a że deszczu ostatnio nie było, pozostawiali za sobą wielki obłok kurzu, który ciągnął się za nimi coraz to większymi kłębami. Na trzeci dzień, już pod wieczór, ujrzeli z dala wieże janowiec-kiego zamku. Jednak pan -Łysobok, który o drogę dokładnie przepytał, wiedział, kto stoi tam załogą, przeto postanowił guza nie szukać, lecz zaraz przeprawiać się przez Wisłę i zatrzymać na nocleg w Kazimierzu. Odległość nie była wielka, pora nie za późna, więc jeszcze przed zmrokiem stanął ze swoim orszakiem w obszernym zajeździe, który mu wskazano przy rynku. Obejście istotnie okazało się duże, zdolne pomieścić taką liczbę ludzi i koni. Izby zaś, które wynajął dla pani Wołczarowej i dla nich dwóch, dostatecznie wygodne. Jak zwykle na postojach przede wszystkim oporządzono wierzchowce, potem dopiero dragoni zatroszczyli się o siebie. Każdy miał własny prowiant, bo hetman swoim ludziom z żołdem nie zalegał, a do spania przynieśli słomy, którą rozścielili w pobliskiej szopie. Na podwórzu objął posterunek jeden strażnik, drugiemu pan Łysobok nakazał stanąć na korytarzu oberży, przed drzwiami swego więźnia. Poza tym jednak zachowywał wobec kobiety dworną galanterię, może dlatego, że i na niego podziałał urok Tamary, a może ze względu na Zawieję. W czasie posiłków próbował nawiązywać z nią rozmowę, ale bez większego powodzenia, bo przygnębiona i jakby zapatrzona w siebie odpowiadała skąpo, przymuszana zwykłą grzecznością. Zawieja milczał, unikał jej wzroku, ale wpatrywał się w nią, kiedy nie mogła tego dostrzec i to z determinacją i uporem, jakby umyślnie chcąc sobie zadawać ból. Panujący między nimi nastrój pełen był napięcia i utajonego skrępowania, toteż wszyscy troje z ulgą zakończyli wieczerzę i udali się do swoich izb. Łysobok stwierdził, że prz.ed drzwiami jego więźnia stoi już jeden z dragonów, którego kobieta minęła jakby go nie dostrzegając, potem usłyszał jeszcze, że rygluje drzwi. Uspokojony więc co do jej bezpieczeństwa, razem z Zawieją zaczął przygotowywać się do spoczynku. Wkrótce zgasili świecę i podciągnąwszy pod brodę kopieniaki zapadli w sen. cv> 328 cnd Była głęboka noc, kiedy wstrząsnął ścianami oberży potężny huk, potem drugi i trzeci. Jednocześnie w podwórzu rozległy się strzały i ludzkie krzyki. Zerwali się na nogi, nie krzesząc światła naciągnęli pośpiesznie buty i porwawszy za broń wybiegli na korytarz. W tej chwili, po kolejnym uderzeniu, usłyszeli trzask łamanego drewna i w o-twartym przejściu do sali dostrzegli w świetle latarni rozwalone drzwi wejściowe i ciżbę zbrojnych hajduków wdzierających się do środka. Pan Łysobok na ten widok cofnął się i krzyknął do Zawiei: — Do okna i na podwórze! Ten jednak syknął z zawziętością: — Nie! Nie ostawię Tamary! — Za dużo ich, ty głupcze! — zdążył jeszcze odpowiedzieć mu pan Gedeon, bo zaraz obrócił się do okna, jednym uderzeniem obusz-ka wybił ramę i wyskoczył na zewnątrz. Zawieja zaś z obnażoną szablą rzucił się ku izbie Tamary. Tu zobaczył rozciągniętego na podłodze strażnika i Boczugę wołającego coś pod drzwiami. Na widok rycerza hajducy wnet nań natarli, ale Boczuga, który go od razu poznał, zawołał: — Żywcem! Brać go»żywcem! Niedługo trwało, a otoczony zewsząd, nie mogąc skutecznie robić szablą skutkiem ciasnoty miejsca, otrzymał uderzenie w głowę i zamroczony, tracąc już przytomność, poczuł jeszcze, jak sznur opasuje mu ramiona. Tamara poznała głos Boczugi i domyśliła się od razu, że to ona była przyczyną nocnej napaści. Ogarnęła się więc szybko i wypadła na korytarz, właśnie kiedy Boczuga polecał ludziom wlokącym nieprzytomnego Zawieję: — Zanieście go do wozowni i przywiążcie do słupa! Niech jeden zostanie przy nim, dopóki nie przyjdę. Z kolei zwrócił się do Tamary: — Przybyłem w porę! Ja i moi ludzie jesteśmy na waćpani rozkazy. — Dzięki za troskę o mnie... Waćpan tylko przypadkiem tu się znalazł? — Nie przypadkiem, ale specjalnie w sukurs waćpani. Zabiorę was teraz do Janowca, potem powrócimy do Warszawy. Jeno pozwólcie, że załatwię tu jeden mały rachuneczek. Muszę go wyrównać z owym panem Zawieją, coście go widzieli w więzach! — Macie coś do niego? — spytała ostrożnie. . Pewnie, że mam! To on pozbawił żywota najlepszego przyjaciela, jakiegom miał na tym świecie. Za to nagrody mu nie poskąpię. 329 oo Ujrzała w utkwionych w siebie oczseh żądzę mordu. Boczuga był omal nieprzytomny z podniecenia. — To słowa nie dla niewieścich uszu — powiedziała z pozorną obojętnością, odwracając się od niego. — Toteż wróćcie do siebie! Moi ludzie wiedzą, że mają wam być posłuszni, a ja zbyt długo nie zabawię! Zrozumiała, że człowiek ten nie ma pojęcia o jej uczuciach, starała się więc za wszelką cenę nie zdradzić, jak była poruszona jego zapowiedzią. On zaś wyraźnie rozradowany ruszył ku drzwiom wiodącym na podwórzec, gdzie walka już dobiegła końca. Rozejrzała się dookoła. Widząc, że korytarz opustoszał, nachyliła się nad zabitym dragonem, który trzymał straż przy jej izbie. Potem przystanęła za załamaniem muru nasłuchując gwaru dochodzącego z podwórza, gdzie hałasowali zadowoleni z udanej napaści hajducy. Zawieja stał przywiązany mocno za ręce i nogi do słupa podpierającego wiązania dachowe obszernej wozowni. Gdzieś blisko za jego plecami paliła się latarnia rzucając nikły, żółty blask, który ledwie znacz'ył kontury stojącej z boku bryczki i starej, snadź z dawna nie używanej karocy. Była bowiem zasnuta pajęczyną, a plamy po zlazłej farbie podobne były liszajom na starczym ciele. Gdy poruszył głową, dobiegł go z ciemności obojętny głos: — No, jak ci tam? Oprzytomniałeś? Pytanie nie zdradzało nienawiści, a raczej zainteresowanie, więc odpowiedział: — Co nieco... — Jednocześnie napiął ramiona, po czym dorzucił: — Aleście ściągnęli sznury. Nawet drgnąć nie mogę. Usłyszał cichy śmiech. — Tak kazano! -A dlaczego, to zaraz obaczysz, bo chyba ten piekielnik już nadchodzi. Istotnie na zewnątrz rozległy się szybkie kroki. Po chwili skrzypnęła furta wycięta w wielkim skrzydle bramy i w krąg światła wkroczył Boczuga. Był sam, bo widać nie chciał mieć świadków rozprawy z Zawieją. Podszedł do niego i wsparty pod boki przez chwilę wpatrywał się w twarz .swego więźnia. Ten ujrzał w jego wzroku na wpół przytomne błyski, jakby sygnały nadciągającego szaleństwa. Potem w głębi źrenic zalśniły drapieżne skry okrucieństwa, które po chwili zaczęły przygasać, zasnuwane mgłą upojenia, nieomal ekstazy. — A więc cię mam... — Wyciągnął rękę i niemal pieszczotliwym gestem przesunął końcami palców po twarzy Zawiei. Odstąpił do tyłu, po czym znów się zbliżył i bez słowa skinął na strażnika, wskazując latarnię. Gdy ten zdjął ją z4iaka i uniósł do góry, Boczuga wolno zaczął rozpinać kaftan Zawiei. Potem sze- cv> '330 oo roko rozsunął go na piersiach i ująwszy z kolei w dłonie dwa brzegi koszuli gwałtownym szarpnięciem rozdarł ją aż po pas. Robił to w zupełnej ciszy. Słychać w niej było tylko jego coraz szybszy i coraz głośniejszy oddech, niby biegacza, który wreszcie dopada celu. — A teraz patrz, Błażeju — mruczał przez zaciśnięte zęby. — Patrz, bo będę płacił za ciebie... Niech skowyt tego psa dotrze taro,-gdzie jesteś, i uraduje ci uszy. Pasek po pasku będę z niego darł, dopóki nie zaskomli o śmierć. Wyciągnął zza cholewy nóż, przez chwilę palcem badał jego ostrze, po czym przystawił koniec do obnażonego torsu i nacisnąwszy, szybko pociągnął w dół. W ślad za tym ruchem ukazywała się na ciele krwawa linia. W tej chwili strażnik drżącą ręką powiesił latarnię i odbiegł w kąt. — Coś ty?! — Boczuga obrócił się gwałtownie ku niemu. — Zezwólcie, panie, niech stąd odejdę — zabrzmiały bełkotliwe słowa. Pachołek zaczął się krztusić porwany atakiem torsji. Boczuga zachichotał. — Nigdzie, psi synu, nie pójdziesz! I radzę, abyś rychło wylazł z tego kąta! Nie zwracał już na niego uwagi. Znów przystawił ostrze, tym razem o cal w bok, i znów pociągnął po skórze skazańca. Zawieja zniósł to łatwo, był to bowiem ból niewielki. Ten ogromny, pozbawiający przytomności, który u najtwardszych nawet wyrywał z gardła skowyt — dopiero go czekał. Właśnie Boczuga miał zamiar połączyć u góry dwie krwawe' linie, kiedy usłyszał za plecami kobiecy głos: — Nareszcie znalazłam waćpana. — W kręgu światła ukazała się Tamara. Obrzuciła spojrzeniem przywiązanego Zawieję, na chwilę zatrzymując wzrok na dwóch krwawych liniach, po czym stanęła twarzą do Boczugi. — To wy, pani?! — spytał zdumiony. —¦-. Co tu robicie? — Toć mówię, że was szukałam — powiedziała z takim spokojem, jakby scena, którą zastała, była najzwyklejsza w świecie. — Ale czego tu chcecie?! —'¦ warknął już z wściekłością. — Chcę cię zabić... — Odpowiedź była równie spokojna, jak i dotychczasowe słowa. Jednocześnie jej ramię uniosło się w górę, a w zaciśniętych palcach Boczuga ujrzał wymierzony w siebie pistolet. W następnej chwili z czarnego otworu lufy buchnął płomień. Grzmotu wystrzału już jednak nie słyszał. Zgiął się wpół jak uderzony pięścią w żołądek i runął na ziemię. Tamara poszukała wzrokiem strażnika. - Rozetnij mu więzy! — rozkazała krótko, wskazując Zawieję pistoletu, z której sączyła się jeszcze smużka dymu. Przerażony pachołek chwycił za nóż i rzucił się, by spełnić cv 331 oc polecenie. Potem z trwogą spoglądając to na zwłoki Boczugi, to na rozcierającego sobie nadgarstki Zawieję pomału zaczął wycofywać się ku furcie. Oni jednak nie zwracali już na niego uwagi. — Dzięki ci, pani, za uratowanie życia... — przemówił Zawieja postępując ku Tamarze. — Ale skąd wzięłaś broń? — Wyciągnęłam zabitemu — odparła cicho. Odrzuciła pistolet, widać uświadomiwszy sobie, że wciąż trzyma go w ręku i kryjąc twarz w dłoniach wybuchnęła płaczem. Teraz dopiero przyszła reakcja po czynie, na który się zdobyła. Ledwo dotarła do wrót i oparta o nie ramieniem, skłoniła głowę, z cicha pochlipując. Po chwili jednak zdołała się opanować. Zawieja podszedł ku niej i podtrzymał ramieniem, ale nie bardzo wiedział, co ma mówić. Ona jednak zapewne nie oczekiwała słów pokrzepienia, bo strząsnęła z siebie jego ramię i rzuciła z rozdrażnieniem: — Zostaw mnie waćpan! — Chciałem cię wesprzeć... — Już mnie raz wsparłeś! Nie chcę waści znać! — A przecież "uratowałaś mnie od męki... — bąknął skoniun-dowany. — Nie dla waści podziękowań! — Wzruszyła ramionami. Zajęci sobą nie zauważyli, że strażnik wymknął się na podwórze. Usłyszeli dopiero jego krzyk rozlegający się w ciemnościach dziedzińca: — Na pomoc! Namiestnik ubity! Pana Boczugę zabito! Na pomoc, bracia! Tchórzliwy pachołek widać teraz dopiero odzyskał jaką taką , przytomność umysłu, bo wrzeszczał, jakby to jego obdzierano ze skóry. • Wołanie to od razu uprzytomniło Zawiei niebezpieczeństwo sytuacji. Nieomal natychmiast po krzyku pachołka ujrzał na podwórzu pochodnie nadbiegającej pomocy. Obrzucił więc spojrzeniem wnętrze wozowni, a potem wrota. Jedna ich połowa była nieco uchylona, więc szybko ją domknął, zakładając haki. Potem skoczył ku zwłokom Boczugi i wyciągnął spod nich szablę. Odparł pierwszą próbę wdarcia się do wozowni, więc hajducy otoczyli półkolem otwartą furtę, skąd na tle latarni widać było kawałek błyszczącego ostrza. Dalszego forsowania wejścia już nie próbowali, bo ostrzegały ich przed tym dwa ciała towarzyszy leżące u progu. Niektórzy strzelali wprawdzie z pistoletów, ale grube wrota dostatecznie chroniły przed kulami. Zaczęli więc radzić, co czynić dalej. Wprawdzie mając przewagę dostaliby się do środka, ale nikomu nie było spieszno być tym pierwszym. Wpadli wreszcie na jakiś pomysł, bo kilku przyciąg- oo 332 co nęło drabiny i przystawiwszy je nie opodal wrót zaczęło piąć się na dach. Mimo wrzasków na podwórzu Zawieja usłyszał w pewnej chwili chrobotanie dochodzące gdzieś z góry. Dach był stromy, kryty gontem, więc po tych pierwszych odgłosach doleciał go trzask łamanego poszycia. Wkrótce zaś potem młody rycerz ujrzał otwór, przez który z wolna opuszczała się drabina. Sytuacja stawała się beznadziejna. Sam jeden nie był w stanie bronić dwóch zagrożonych miejsc, a wiedział, że drabiny nie zdoła usunąć, gdyż z góry będą trzymać ją krzepko. Nie pozostawało nic innego, jak zamknąć furtę i wspiąwszy się samemu na drabinę stąd głównie bronić dostępu napastnikom. Kiedy więc zakładał z kolei haki na furtkę, musiano to ocenić jako zapowiedź jego porażki, bo usłyszał okrzyk tryumfu. W chwilę zaś potem wrota zadrżały od silnych uderzeń. Jednocześnie u góry drabiny ukazał się pierwszy śmiałek złażący po szczeblach. Trzymał w ręku długą pikę ostrzem w dół i spoglądał przez ramię ku Zawiei, który zaczął wspinać się ku niemu. Kiedy był już blisko, ostrze piki skoczyło z nagła ku jego twarzy. Zdołał się jednak uchylić i sztychem dosięgnął napastnika. Ten zwalił się wprawdzie z krzykiem na ziemię, ale już złaził za nim następny. Tamara oparta plecami ó ścianę przyglądała się tej beznadziejnej walce z rozpaczą i bezradnością w oczach. Pan Łysobok nie powodowany impulsami serca,, lecz trzeźwą oceną sytuacji, słusznie postąpił nie wdając się w walkę z góry skazaną na niepowodzenie przy tak znacznej przewadze napastników. Skacząc przez okno, znalazł się wprawdzie również w ciężkich opałach, co ocenił od razu, widząc; jak jego dragoni ledwo oponują przeciwnikom, rozbici na grupy. Jednak pojawienie się dowódcy podniosło żołnierzy na duchu, a komendy rzucane gromkim głosem przywróciły opamiętanie. Pan Gedeon wnet zrozumiał, że nie zdoła połączyć swych sił, Przykazał więc cofać się za parkan następnej posesji. Jakoż dragoni Pojąwszy jego intencje, ustąpili pola znikając w ciemnościach, jakie zalegały pomiędzy budynkami sąsiedniego obejścia. Wkrótce dochodził stamtąd głos pana Łysoboka zwołującego swoich ludzi. Haj-ucy natomiast, pozbawieni przewodnictwa, stanęli nie wiedząc, co czynić dalej. W tej chwili właśnie usłyszeli krzyki pachołka. Ruszyli więc pod wrota wozowni. Pozwoliło to panu Łysobokowi spokojnie zebrać swoich ludzi. cv> 333 os Poza dwoma zabitymi strażnikami i rannym, Debejem, który" pozostał w oberży, nie brakowało nikogo, aczkolwiek kilku żołnierzy było nieco poturbowanych. Nie na tyle wszakże, by nie mogli dalej walczyć. Poprawiło to panu Gedeonowi humor, toteż paru dosadnymi przekleństwami i urąganiem usiłował przywrócić bojową ochotę dragonów. — Nie spodziewałem się — wołał — że będę komenderował takimi niedojdami jak wy! To takich pan Sobieski ma żołnierzy? Może jeszcze i portki trzeba wam odpinać? Jak mi tej hołoty wnet nie rozbijecie, to lepiej, abyście szli pod kościół! Ruszać za mną, ciemięgi, i trzymać się kupy! Obaczym zaraz, do czegoście zdatni! Żołnierze przyjęli te słowa ponurym milczeniem, po czym w ślad za swoim dowódcą zaczęli skradać się w stronę wyjścia na rynek. Wszędzie panowała cisza, bo mieszczanie w czasie nocnych burd nie zwykli wysuwać nawet nosa ze swoich domostw. Wkrótce dotarli do rynku. Brama zajazdu, wywalona przez napastników, widniała tuż obok. Wpadli z powrotem Tia podwórze z dzikim krzykiem, tak nagle i z taką zaciętością wpadli na zaskoczonych hajduków, że ci — mimo liczebnej przewagi — od razu, niby pod uderzeniem zaciśniętej pięści, poszli w rozsypkę. Toteż nie trwało i parę pacierzy, jak nie było z kim walczyć. Pan Łysobok nakazał oczyścić podwórze i zaraz czynić przygotowania do wyjazdu. Zawieja zaś, uratowany w ostatniej już chwili, zajął się Tamarą. Nadal nie mówiąc ani słowa odprowadził ją do zajazdu, a potem z kolei zadbał o Debeja, którego znalazł pod swymi drzwiami rannego, ale już przytomnego. Jak tylko konie dojadły poranny obrok, bo zaczęło już świtać, ruszono w dalszą drogę. W karecie, poza Tamarą, znalazło miejsce paru rannych dragonów wraz z Debejem, którego rana okazała się na szczęście niezbyt groźna. Zawieja jechał w ponurym milczeniu i nawet nie podziękował towarzyszowi za ratunek. Kiedy zaś wydostali się poza ostatnie domy miasta, to pan Łysobok pierwszy go zagadnął: — Udało ci się ubić owego Boczugę? — Nie ja go ubiłem — mruknął młody rycerz. — Nie ty?! — spytał ze zdumieniem pan Gedeon. — Kto zatem? — Tamara... — Ona? — Zdumienie pana Gedeona wzmogło się do tego stopnia, że po tym pytaniu pozostał z na wpół otwartymi ustami. Potem pokręcił tylko głową i dorzucił: — No, no... Toć Drzecie na własną to czyniła zgubę, ratunkiem gardząc. po 334 oo Hetman i król Na wiadomość o powrocie obu oficerów pan Sobieski kazał ich natychmiast wołać do siebie. Ledwie więc obmyli się nieco i zmienili podróżną odzie?, a przyszło im stawać przed hetmanem. Przyjął ich jak zwykle w swoim gabinecie, gdzie ostatnimi czasy pracował od rana do późnej nocy to odbywając narady, to pisząc rozkazy i listy. Teraz nie starczało nawet czasu na gawędę przy kielichu wina, by dać myślom inny bieg, a skołatanej głowie nieco wypoczynku. W komnacie poza hetmanem byli jeszcze rotmistrz Miączyński i Żegoń. — Cóż to? — zagadnął ich od razu Sobieski. — Słyszałem, żeście przywieźli tylko niewiastę. A co z owym Haganem? — Hagana nie zastałem w oberży — wyjaśnił Zawieja. — Służba zeznała, że poprzedniego dnia ostrzegł go jakiś cudzoziemiec. Hetman żachnął się, zacisnął usta i rzucił znaczące spojrzenie na Żegonia. — No obaczym — mruknął po chwili, po czym pytał dalej: — A owa niewiasta? Już osadzona w wieży? Z kolei Zawieja zamienił z Łysobokiem porozumiewawcze spojrzenie, jakby prosił o pomoc, lecz odpowiedział śmiało: — Osadzona, ale nie w wieży, wasza wielmożność. Uprosiłem pana Klejnowskiego o izbę w oficynie, gdzie przebywa pod strażą. — No proszę! — Tym razem hetman obrócił się do pana Mią-czyńskiego. — Widzisz waść, co za względy dla szpiega? Jeszcze jej gotów służbę przydzielić. — Istotnie tak uczyniłem — rzekł z determinacją młody rycerz. — Prosiłem o służebną, bo utrudzona wielce i podróżą, i zdarzeniami, jakie mieliśmy w drodze. / Po tych słowach Sobieski tak podniósł głos, że usłyszeli go oficerowie zgromadzeni w jadalnej sali i przycirhli w nadziei, że może posłyszą, o co chodzi. — Pod moim nosem protekcyje śmiesz czynić! — wołał poczerwieniały z gniewu hetman. — Żeś się rozmiłował w tej cudzołożnicy, to sprawa twego głupiego łba, co nie umiał .pohamować serca przeciw nieprzystojnym sentymentom! Ale ja z tego powodu nie zamierzam jej czynić żadnych względów. Czy ją waść miłujesz, czy nie, osądzę i skażę tak, jak na to zasłużyła. Ze szpiegami żadnych ceregieli nie czynię, stryczek i basta! Ze wzburzenia stanął na nogi, potem widać dla uspokojenia złości odszedł.od biurka i zaczął chodzić po komnacie. Pan Lysobok nie pozostawił jednak towarzysza bez wsparcia. oo 335 cv — Pozwólcie, wasza wielmoźnośó, rzec i mnie parę słów — odezwał się. — Ja bym też okazał podobne względy niewieście, i to nie z sentymentów, lecz z powinnej wdzięczności za uratowanie życia, co uczyniła Zawiei, rezygnując z własnej wolności. Hetman przystanął i spojrzał ze zdumieniem na Łysoboka. — Czyście wszyscy powariowali? A może urok na was rzuciła? — Mów waść, co zaszło — wtrącił pan Miączyński. — Jak to było? Spokój, z jakim odezwał się rotmistrz, miał na celu uśmierzenie rozmowy. Oblicze hetmana bowiem poczerwieniało, jakby bliski był apopleksji. Jakoż istotnie rotmistrz dopiął swego, bo Sobieski sapnął już tylko i nakazał bardziej opanowanym tonem: — Opowiadaj zatem, aby krótko! Pan Łysobok zdał więc relację z przygody, jaka spotkała ich w Kazimierzu, i wyjaśnił jej przyczyny, tak kończąc swoje sprawozdanie: — Otóż ta niewiasta, zamiast ujść ze swoim wybawicielem, ubiła go, by uratować Zawieję. Po tych słowach pan Sobieski znów odezwał się do rotmistrza, ale tym razem z wyrazem zdumienia na twarzy: — Widzisz waść, do czego dochodzi, kiedy masz do czynienia z babami. Nijakiego nie można mieć rozeznania ani obliczenia. A któż to był ów oprawca i czemu tak nastawał na życie Zawiei? — obrócił wzrok na pana Łysoboka. — Zwał się Boczuga. To dworzanin Czarnieckiego, ale ostatnio bardziej ponoć służył Stomowi, bo w porwaniu Żegonia takoż brał udział — wyręczył towarzysza Zawieja. — Mnie zaś zaprzysiągł zemstę, bom ubił w owym młynie jego druha, Rysiewicza. W odpowiedzi na pytające spojrzenie hetmana Żegoń w milczeniu skinął głową. To potwierdzenie musiało nieco uśmierzyć gniew pana Sobieskiego, bo indagował już spokojniej: — Jak byłe na Zamku? Obeszło się bez zbytniego hałasu? — Poszła z nami bez żadnego oporu czy wstrętów — stwierdził Łysobok. — Pora zatem na ową Wołczarową — zadecydował hetman sięgając po dzwonek. — Niech i ja ją obejrzę. Po niedługim czasie usłyszeli kroki za drzwiami i na progu stanęła Tamara w asyście oficera ordynansowego, który na skinienie hetmana wprowadził ją do gabinetu. Zatrzymała się przed biurkiem, za którym znów zajął miejsce pan Sobieski, i patrzyła wprost w jego oblicze. Tylko niezwykła, bladość twarzy i głębokie cienie pod oczami wskazywały, że jest poruszona do głębi. 336 cv Hetman przez chwilę spoglądał na nią bez słowa. I na nim musiała uczynić wrażenie jej uroda, tym bardziej że w gruncie rzeczy był wrażliwy na niewieście uroki. Spojrzał przelotnie na Zawieję, potem lekko chrząknął, jakby zbyt pochopnie nie chciał się odzywać, ale kiedy wreszcie przemówił, jego głos nie zabrzmiał ani o ton łagodniej. — Wiesz waćpani, dlaczego kazałem cię ująć i postawić przed sobą? — Wiem — odparła krótko. — A wiesz również, co ci grozi? — Domyślam się, mości hetmanie. — I nie zaprzeczasz waćpani? ¦— Nie zaprzeczam. — Tak mówisz, jakby śmierć była ci obojętna! A do tego tak hańbiąca, bo przez powieszenie! — Plańba za życia była większa, to i taką zniosę — powiedziała cicho, teraz dopiero opuszczając głowę. Zapanowało po tych słowach milczenie, gdyż wszyscy zebrani • w komnacie mężczyźni poczuli się zażenowani tą oceną własnych czynów, jakby i oni w tej hańbie wzięli jakiś udział. Zaległą ciszę przerwał głos Żegonia. — Czy pozwolicie, wasza wielmożneść, zadać pani Wołczarowej kilka pytań? — Pytaj — mruknął hetman, wyraźnie zalterowany. — Czy to prawda, że waćpani miałaś synka? Tamara obróciła się w stronę Żegonia sądząc, że będzie chciał wiedzieć, co uczyniła z pierścieniem. Nie spodziewała się natomiast tego, co usłyszała. Cofnęła się więc o krok, mimowolnym gestem unosząc ręce ku piersi i nie udzielając odpowiedzi. Żegoń powtórzył więc swoje pytanie: — Waćpani miałaś dziecko? — Tak... — wyszeptała ledwie słyszalnie. — I myślę, że mam jeszcze. — To był synek? Co się z nim stało? — Ostał... Ostał w cudzych rękach. Czyżbyś waćpani uciekła, porzucając dziecko: Nie porzuciłam mego synka! — gwałtownie i z ogniem w" oczach zawołała Tamara. — Gdzie zatem przebywa? Tym razem odpowiedź była cicha i wypowiedziana z goryczą. — W Stambule... Zegcn nie okazywał zaciekawienia, jakby właśnie takiej spodziewał się odpowiedzi. 22 — Ostatni zwycięzca cvi 337 cv. — Rzekliście, w obcych rękach. Zatem u kogo jest wasz syn? — Pod strażą kadym kiahii. — Kto zaez jest? — To kobieta. Ochmistrzyni haremu. — Czyjego? — Kadi laskiera. To ich najwyższy sędzia wojskowy. — Kto -tak zarządził? — Ponoć sam wielki wezyr. Tak mi powiedziano. — Zatem ma chyba dobrą opiekę? — Żegoń uśmiechnął się-ledwie dostrzegalnie. Tym razem nie udzieliła odpowiedzi. Milczała z opuszczoną głową, a dwie łzy wolno ściekały po jej policzkach. Natomiast hetman nie zdołał opanować nowej fali gniewu, która go naszła po wysłuchaniu tych wyjaśnień' — I tak oto, zabezpieczywszy dziecko, poszłaś na turecką służbę! Zapewne obiecano- ci wolność za owe usługi?! Co?! Gadaj mi zaraz! — Obiecano... — odpowiedziała, ale słowo to zabrzmiało ni to jak twierdzenie, ni to pytanie i zabarwiła je cierpka ironia. — I miałażeś sumienie — zawołał hetman, znów unosząc się z fotela. — Zdradzać własny kraj, ludzi, wśród których urodzona wyrosłaś, żyłaś, których zapewne kochałaś, ojczyznę, której chleb jadłaś? Nie miałaś dla niej dość miłości, by prędzej życie poświęcić, niż.dać się przywieść do tak nędznego czynu?! Czy wiesz, kobieto, że nie ma większej zbrodni jak ta, kiedy dziecko na własną matkę rękę unosi?! A czyż ty nie uczyniłaś tego?! Pod wpływem tych słów Tamara drgnęła, jakby ugodzona w samo serce, i zawołała równie gwałtownie: — Mów waść to swoim żołnierzom, ale nie mnie, bom ja właśnie jest matka.! Cóż więc miałam uczynić?! Zaprzepaścić wieczne zbawienie mojego dziecka, a ciało skazać na wstydliwe kalectwo?! Boć nie tylko łudzono mnie obietnicami, ale i grożono! Miałam po dwóch-latach służenia uzyskać wraz z synem wolność, to prawda! Ale gdybym odmówiła, w pogańskiej wierze miał być chowany i okaleczon! Toteż nie pokusie uległam, ale ze strachu przed takim nieszczęściem dla duszy i ciała mego dziecka! Oto dlaczego przystałam, oto dlaczego.,pc5złam w obce łoże, innego wyjścia nie mając, oto dlaczego skazałam się na hańbę i poniewierkę i wyrzekłam jedynej w mym życiu niewieściej miłości... W miarę mówienia ściszała głos, a ostatnie słowa ledwie już wymawiała, hamowana wzbierającymi łzami. W komnacie słychać było tylko jej płacz i odległy gwar dochodzący zza ściany. c\= 338 cv3 Zawieja przy ostatnich słowach Tamary pochylił się raptownie, jakby chcąc podbiec ku płaczącej, ale powstrzymał go żelazny chwyt ręki Łysoboka. Hetman siadł ciężko na swoim miejscu, z marsem na czole rozważając usłyszane zeznanie. Fan Miączyński spoglądał na niego spod oka ciekaw, jaką poweźmie decyzję, bo sprawa okazała się nie tak łatwa do rozstrzygnięcia. Żegcń natomiast rzucił porozumiewawcze spojrzenie na Zawieję, jakby w ten sposób zachęcając go do wystąpienia. Ale najpierw sam przerwał zapadłą ciszę: __ Teraz wszelako, kiedy waćpani straciłaś swobodę ruchów, jak sądzisz, co stanie się z dzieckiem? — Nie wiem! Nie wiem! — zawołała Tamara z rozpaczą. — Nie mogę o tym myśleć! Dlatego i śmierć mi niestraszna! Niechby wreszcie dobiegła kresu ta udręka, której już znieść nie potrafię! Bo teraz tylko Bóg miłosierny może uratować mego synka! W tej chwili Zawieja zrozumiał owo spojrzenie Żegonia i intencję jego wystąpienia. — Wasza wielmożność — wykrzyknął gwałtownie — całym sercem wiernie wara dotąd służyłem! Uczyńcie mi teraz tę łaskę i zezwólcie udać się do Stambułu. Język ich znam i już tam byłem. Może tedy zdołam uwolnić i przywieźć tego chłopaka! Hetman spojrzał na młodego rycerza, jakby ten nagle oszalał. — Czyś ty przy zdrowych zmysłach?----spytał zgryźliwie. — Sam chcesz wystąpić przeciw całej potędze państwowej machiny? Przeciw jej urzędom, wojsku i wszelkim innym strażom, którymi władca, niby żelaznym pierścieniem, chroni siebie i swoje postanowienia? — A czyż nędzny robak nie przeżera najtęższego drzewa? Jedyny to sposób, v^asza wiełmożność, by uratować ową duszę od potępienia, bo okupu w takim wypadku nie wezmą. Jeśli zezwolicie, udałbym się do Stambułu i przynajmniej wypróbował łaskawość fortuny. Hetman odwrócił głowę i w zamyśleniu spoglądał przez małe, _ okienne szyby na drzewa widniejącego za nimi parku. Wreszcie wsparty o blat stołu dźwignął się ciężko z fotela i rzucił ostro: Niczego teraz nie postanawiam! Sprawa wymaga jeszcze rozważenia i narady. Łysobok, przykaż odprowadzić ją na kwaterę, "niech tam czeka pod strażą na moją decyzję. Już sam fakt, że hetman nie wspomniał o wieży, wyraźnie dowodził, że zmienił zdanie i być może1 nie wyda najsurowszego wy-tokłj. Kiedy zaś Tamara idąc ku drzwiom mijała Zawieję, zatrzy-jsię przed nim na chwilę i powiedziała cicho: Dziękuję ci za ten okruch nadziei, jaki mi dałeś... cv 339 cvi Awdży, Najwspanialszy, Najjaśniejszy, Władca nad władcami, ten, który mianuje królów, a więc Mahmed IV, mimo trudności wewnętrznych wysłał jednak w pole duże wojsko pod dowództwem Husseina, baszy Sylistrii. Początkiem lipca armia ta przybyła pod Kamieniec, ale że tam nie było miejsca dla tak wielkich zastępów, skierował się Hussein do Chocimia, zajmując dawne polskie szańce Chodkiewicza. Kazał je zaraz podwyższać i wzmacniać, ponieważ wiele lat śniegów i deszczy bardzo osłabiły ich przydatność. Toteż oddziały saperów i asabów zabrały się do roboty: wycinały porosłe krzewy, pogłębiały fosy, budowały nowe stanowiska dla dział, podwyższały korony wałów. Miejsca obozu nie zmieniał, bo było doskonałe. Miało ochronę w płynącym na jego tyłach Dniestrze, pobliskiej twierdzy o potężnych murach oraz głębokich jarach i wąwozach ciągnących sie po bokach. . Tu czekał na dalszy bieg wydarzeń. Pozostałe formacje armii tureckiej wyruszyły siódmego sierpnia. Sułtan nie wziął ze sobą całego dworu ani zwykłego, wspaniałego wyposażenia, ograniczając się tylko do jednego namiotu i niezbędnej służby. To samo musieli więc uczynić i dygnitarze, co znacznie przyspieszyło marsz. 29 września wojska tureckie pozostałe pod jego rozkazami osiągnęły Isakczy, gdzie stanęły obozem. Tu zaś okazało się — o czym już mówiły wróżby uprzednie — że rok ten istotnie nie upłynie pod szczęśliwą gwiazdą. Po wrzeniach wewnętrznych i buntach w azjatyckich prowincjach obecnie nadeszły dalsze niepomyślne wiadomości, tym razem z Ukrainy i Krymu. Doroszeńko zaprzysięgną! Moskwie, a tatarscy wojownicy pozostali w ułusach. Chan tłumaczył się morem, ale w rzeczywistości przyczyna tkwiła gdzie indziej. Był to skutek ubiegłorocznego sukcesu wojennej kampanii przeciw Polsce. Chan zaczął się bać, że dalsze zwycięstwa tureckie ode-tną go od jasyru. Waha się więc Najwspanialszy, Najjaśniejszy i Najpotężniejszy. Waha się i zastanawia, co czynić dalej. Wiadomości bowiem z Polski też nie są najlepsze. Ma tam Dywan dużo szpiegów, przeważnie kupców żydowskich i ormiańskich oraz zawsze Turcji przychylnych Lipków, którzy donoszą mu o wszystkich, nieraz najbłahszych zdarzeniach. Stronnictwa dotąd sobie wrogie pogodziły się, ostatni sejm uchwalił niebezpiecznie duży pobór żołnierza, a ów niedołężny król niestety choruje. A więc nie obejmie dowództwa nad wojskami, lecz poprowadzi je ów groźny mąż, którego sułtańscy żołnierze zaczęli nazywać Lwem Lechistanu, z trwogą wymawiając to miano, gdyż w ich wyobraźni stawał się tajemniczą, owianą zimnymi mgłami północy postacią, z szejtanem na swoich usługach. c\3 340 cv> Trochę z tej szeptanej po namiotach, powstającej legendy dotarło i do uszu Najwspanialszego, znajdowała bowiem oddźwięk w wypowiedziach członków Wysokiej Porty. Tym bardziej więc rozmyśla, co czynić w tej sytuacji. Należało przede wszystkim sprawdzić nastroje i stan przygotowań wojennych u Lachów, i to tak, by możliwie najrychlej otrzymać rozeznanie. Stary więc i doświadczony wojownik, mutefaryk Hussein aga, dostaje opieczętowane pismo, oraz kaftan i buławę, które padyszach w dowód łaski ofiarowuje zwykle swoim lennikom. Ma dotrzeć do polskiego króla i wręczając mu owe dary, rozejrzeć się bacznie, wysłuchać słów wskazanych mu ludzi, po czym wracać co rychlej do stóp władcy. Z kolei wielki wezyr Achmed Kopriilu zostaje wyniesiony do godności seraskiera, naczelnego wodza. Zgodnie więc z ceremoniałem stanął w namiocie sułtańskim, by z własnych rąk władcy otrzymać sobolowe futro przetykane złotymi nićmi, szablę wysadzaną najdroższymi kamieniami, turban z agrafą diamentową i kitą czap-lich piór oraz główny symbol naczelnego dowództwa — zielony sztandar Proroka, znak niechybnego zwycięstwa. Można by jednak przypuszczać, że wezyr nie podzielał ogólnej wiary w niezachwianą moc tego symbolu. Może też inne względy — trudne dziś do odgadnięcia — a nie ostrożność, skłoniły go do rychłego przekazania sztandaru i związanej z nim godności baszy Hus-seinowi do Chocimia. Jednocześnie wysyła mu co najprzedniejsze oddziały jako wsparcie, i to znaczne, bo w sile około trzydziestu tysięcy żołnierzy, pod dowództwem Kapłana, baszy Aleppa. Poszły więc pułki lekkiej jazdy alepskiej, siwaszskiej, anatolijskiej, kara-mańskiej, pułki dżebadżi — jazdy ciężkiej, spahów i syliderów prawej i lewej chorągwi oraz niezwyciężonych janczarów. Najwspanialszy zaś opuszcza obóz i wraca do Babadagu, z postanowieniem odłożenia wyprawy do przyszłego roku. Reszta wojsk odmaszerowuje na leże zimowe rozrzucone wzdłuż Prutu, od Isakczy do /ass. Pułki jazdy lekkiej, pozostające pod rozkazami hetmana polnego, królewskiego stryja, księcia Dymitra Wiśniowieckiego, obozowały pod Janowem, trzy mile na północny zachód od Lwowa. Piechota krajowa i artyleria stały w pobliżu tego miasta, główny zaś obóz wojsk koronnych ciągnął się na przestrzeni około trzech mil, po-» i.ędzy Glinianami a Skwaszewem. Przybyły tu chorągwie husarie, pancerne, dragoni oraz regimenty cudzoziemskiego autora- Natomiast wojska litewskie w sile ponad dziesięć tysięcy jezd- oo 341 oo nych, a to husarzy, pancernych i jazdy lekkiej — petyhorców, znajdowały się pod Beresteczkiem, czyli około dwunastu mil na północo--wschód. Już od połowy września pułki podległe hetmanowi koronnemu — zgodnie z jego ordynansami — zaczęły z wolna podciągać do obozu głównego, tak ze względu na spodziewane rychłe przybycie jego królewskiej mości, jak i koniecznej koncentracji przed wymarszem w pole. Istotnie, 5 października król wyjechał ze Lwowa udając się do obozu. Już od czerwca jednak czuł się źle, a w ostatnich tygodniach stan-jego zdrowia uległ jeszcze pogorszeniu, ciągnął więc wolno. Na przebycie pięciu mil do Glinian potrzebował aż trzech noclegów, dotarł więc na miejsce dopiero 8 października, i to po południu. Hetman wielki, który przyjechał z Jaworowa tego samego dnia rano, wypoczął krótką chwilę w namiocie postawionym w pobliżu zagranicznych regimentów i zaraz znów dosiadł konia, by rzucić okiem na przygotowania do przeglądu wojsk, który miał się odbyć zaraz po przybyciu Majestatu. Brało w nim udział sto sześćdziesiąt chorągwi jazdy, jedenaście regimentów piechoty i pięćdziesiąt dział, z czego sześć podciągnięto bliżej przewidzianego miejsca powitania dla oddania salwy honorowej. Czekało więc już na króla ponad trzydzieści tysięcy żołnierza, ustawionego w cztery linie długości trzech czwartych mili. Wreszcie nadleciał do hetmana- goniec z zawiadomieniem, że jego królewska mość już przybył i zaraz opuści swój namiot. Po otrzymaniu tej wieści pan Sobieski przywołał do siebie tych dygnitarzy, którzy przebywali dotąd przy chorągwiach, i w ich asyście ruszył z wolna w kierunku królewskiej kwatery. Towarzyszyli mu: hetman polny książę Dymitr, wojewoda ruski Jabłonow-ski, kaliski Opaliński, chorąży koronny Sieniawski, pisarz polny Czarnieeki, strażnik koronny Bidziński" i wielu innych. Wszyscy na ognistych, tańczących z ochoty rumakach, odziani bogato, strojnie, kolorowo, w atłasy, adamaszki, jedwabie, kosztowne futra, z czapli-mi piórami lub szkofijami.u czap. Dzień był pogodny, na niebie widniało nieco białych chmur, z jednej strony rozciągały się bure pola, zamknięte na horyzoncie linią lasów, z drugiej wznosiły obrośnięte żółknącą już trawą stoki starego kurhanu. W oddali ujrzano w pewnej chwili mały obłoczek kurzu, który powiększał się z wolna, a wkrótce można już było rozróżnić orszak konnych postaci, z jeźdźcem na czele, dosiadającym białego wierzchowca. Na ten widok hetman trącił swpgn konia ostrogą, a w ślad za nim i jego świta. Zaraz też mistrz przeglądu, strażnik polny Zbro- 342 żek skinął buzdyganem i powietrzem wstrząsnął huk powitalnej salwy. Jednocześnie zagrzmiały trąby i bębny, niosąc w poją dźwięki wojennej fanfary. Po powitaniu hetmani zajęli miejsca przy królewskim boku, a oba orszaki połączywszy się w jeden ruszyły, by obejrzeć wojsko przed jego rychłym wymarszem. Wkrótce zbliżono się do owych sześciu armat, które przed chwilą oddały salwę. Były to działa lżejsze, polowe, zwane feidsztanga-mi. Ich spiżowe lufy, wypolerowane tłuczoną cegłą, lśniły w słońcu jasnym złotem. Łoża zaś, jak i wozy z amunicją, były czerwono--czarne, bo wszystkie metalowe części i okucia malowano na czerwono, drewno zaś, świeżo smołowane, miało barwę czarną. Przy każdym z dział stał mistrz puszkarski wraz z czeladnikiem, dzierżąc przy nogach lontownicę. Nie opodal stanowisk artyleryjskich zaczynały się linie piechoty. Oddziały jej, wystawione przez możnowładców, nosiły ich barwy. Toteż kaftany, kolety, kajzaki cieszyły oko różnorodnością kolorów. Mieszał się pomarańczowy z czarnym, błękit ze szkarłatem, zieleń z bielą, karmazyn z granatem tak, że ustawione w równe szeregi roty podobne były raczej kwietnym rabatom, a nie zastępom wojowników. Pochylały się przed. Majestatem sztandary, ten zaś witał je uchylaniem granatowego kapelusza o szerokim rondzie, zdobnym w białe, strusie pióro. Z kolei jego królewska mość lustrował chorągwie konne, najpierw lekkie, potem pancerne. Jeśli lekkie, mając w swoich szeregach biedniejszą szlachtę, a nawet nieszlachtę, były mniej strojne, to pancernych zdobiła rozmaitość barw, ale już niejednolita dla całego oddziału jak u piechoty. Spod przykrywających je pancerzy czy kolczych siatek widać było żupany modre, purpurowe, szmaragdowe, fioletowe. Jeźdźcy trzymali wsparte na kolanach bandolety z lufami pochylonymi ku końskim łbom, a na ich hełmach i misiurkach migotały skrami blaski słońca. Pocztowi stali za plecami panów, mało co ustępując im ubiorem czy uzbrojeniem. Ale najwspanialej, najpyszniej prezentowali się towarzysze husarscy. Niby aleje drzew szumiały pióra ich skrzydeł umocowanych do pleców. Furkotały, rozwijając się i zwijając na wietrze niby barwne jęzory, długie a wąskie proporce u wzniesionych w górę kopii, okóry rysie, lamparcie, a nawet i tygrysie, spięte na lewym barku, zwisały rycerzom z ramion. Błyszczały spod nich blachy napierśni-IW> łuski karacenowych zbroi, dłonie trzymające wodze i przed-amiona skrywały wypolerowane karwasze, a pod hełmami surowe, Palone twarze trwały nieruchomo. Jedynie wzrok ich śledził kró- oo 343 co lewski orszak. Ciężkie bojowe rumaki potrząsały łbami lub zniecierpliwione próbowały zejść z miejsca, ale trzymane żelazną dłonią jeno biły kopytami w ziemię. Rotmistrze wyjeżdżali przed szeregi witając króla, orkiestry grzmiały trąbami, biły bębny, jedna po drugiej chorągwie gromko pozdrawiały władcę. Dopiero po pięciu godzinach przegląd dobiegł końca. Zmęczony król udał się na spoczynek do swego namiotu. Ale tu nie mógł jeszcze wytchnąć, gdyż powitał go huk wystrzałów strzelby stojącej w pobliżu ,,dymowej", jak ją zwano — piechoty, która ze względu na lichy wystrój udziału w przeglądzie nie brała. Strzały z piszczeli, pistoletów i rusznic grzmiały gęsto, a wtórowały im basy feldsztang i oktaw, których lufy, jako lżejsze, spoczywały na łożach. Strzelanina, powitalne okrzyki i wiwatowania trwałyby dłużej, ale na rozkaz pana Zbrożka dowódcy zaczęli ten zapał uśmierzać, więc zmożony do cna mógł wreszcie król Michał nieco odetchnąć. Wytchnienie zaś było mu bardzo potrzebne, bo następnego, dnia oczekiwała go Rada Wojenną, na którą mieli przybyć obaj hetmani litewscy, co zapowiedział wysłany przez nich goniec. Jakoż istotnie nadjechali obaj — Michał Pac, mąż raczej niskiego wzrostu, o bystrym, czarnym oku, zadzierzysty, hardy, z usposobienia gwałtownik, i drtigi, Michał Kazimierz Radziwiłł, wysoki i tęgi, szwagier pana Sobieskiego, ożeniony z jego siostrą. Inny był tak z wyglądu, jak z usposobienia, bo powolny, ostrożny, nieskory do działania, a przy tym wciąż oglądający się na swego starszego rangą towarzysza. Toteż zaraz rycerskie bractwo nieprzychylne Pacowi ułożyło śpiewkę, jako chyba już ostatni oddźwięk niedawnych sporów: Nadbieżaly.dwa Michaly Jeden duży, drugi mały, A ten trzeci do pospołu Rad zaprasza ich do stołu... y My zaś bracia ruszym w połę < Trudy znosić i niedołe, Dymy wąchać miast kufelka. Dla nich miodek, nam szabełka... Zaraz po przybyciu szŁi panowie hetmani litewscy witać Najjaśniejszego Pana, który, aczkolwiek utrudzon i piodróżą, i odbytym przeglądem, witał ich łaskawie, a zwłaszcza pana Paca, z którym odbył dłuższą rozmowę na osobności, w półmroku swego namiotu. Potem ucałowawszy na pożegnanie królewską rękę udali się do namiotu marszałka i hetmana koronnego, by złożyć powinna wizytę. Ta była jednak krótka i czysto formalna. I pan Sobieski, i pan Pac co 344 oo życzyli sobie wzajemnie wojennego szczęścia i rozstali się po zwyczajowych grzecznościach. Przed kwaterą czekał już na hetmana litewskiego jego zaufany i długoletni dworzanin, oddany całkowicie wykonawca najtajniejszych poruczeń, imć Leon Inowicki herbu Korab. Pokłonił się nisko panu i na jego skinienie wszedł za nim do namiotu. Pan Pac odprawił zaraz służebnego pacholika, odpiął szablę i wraz z delią rzucił na łoże, po czym rozluźniwszy pas, pozwolił, by mu go dworak odwinął. — Kiedyś przybył? — zagadnął, obracając się z wolna wokół siebie dla ułatwienia tej czynności. — Z jego królewską mością — zadudnił basem Inowicki. Był to mężczyzna po czterdziestce, wysoki, "żylasty, z mocno podgoloną głową, czarnym wąsem, obliczem o zapadłych policzkach i wysokim czole, spod którego wystawał nos wielki, suchy, z ostro zarysowanymi nozdrzami. Czarne jak i wąs, świecące groźnym błyskiem oczy miały spojrzenie bystre, ruchliwe i przebiegłe. =- Co u Stoma? — spytał z kolei hetman. — Przybył wraz z dworem, ale ostał we Lwowie. — Inowicki skończył odwijać pas i położył go na delii. — Gadajże — ponaglił z pewną niecierpliwością hetman. —,, Jest coś nowego? Byłeś mu przydatny? Inowicki uśmiechnął się jedną stroną ust. — Myślę, że tak... Zwłaszcza po śmierci owyrh dwóch ludzi Czarnieckiego. — Nic o tym nie słyszałem — zainteresował się Pac. — Przy jakiej to okazji? — Rysiewicz w awanturze, o której brat Eligiusz niezbyt chętnie mówi, Boczuga zaś przy odbijaniu faworyty barona, którą, ujęli ludzie Sobieskiego. — Co też mówisz! — wykrzyknął hetman. — Toż to byli wielce zaufani słudzy pana pisarza! A cóż to za historia z ową faworytą? Kto to był i dlaczego ją pojmano? — Ponoć jakaś krewna pana Czarnieckiego, ale okazało się, że była także tureckim szpiegiem. Tsk w każdym razie specjalnym pismem wyjaśnił baronowi pan Sobieski. — A co na to Stom? - Wściekły, że nie daj Bóg... Ale głównie na pana pisarza za )wą rekomendację, gdyż, jak dowiedziono, żadną jego krewną nie była. , "¦ t° dopiero! — zawołał pan Pac, klepnąws?r się dłońmi rzuchu. — Podsuń no karło, niech sobie spocznę, nie ¦16dy ^worak spełnił polecenie, hetman spytał z zacieka wie- 345 — A co się stało z ową niewiastą? — Przywieźli ją do Jaworowa na sąd, potem zaś z hetmańskiego rozkazu została cichcem stracona. — Z Sobieskim żartów nie ma — mruknął w zamyśleniu pan Pac. — Ale wiesz co? — ożywił się nagle. — Nie szkodzi tu i tam szepnąć, że wielmożny pan hetman koronny już tak dalece porósł w piórka, że ośmiela się na królewski pałac swoich zbirów nasyłać! Będziesz pamiętał? — Wedle rozkazu, wasza wielmożność. — Hm... — Hetman zamyślił się. — Czarniecki staje się coraz mniej pewny. I coś mi świta, że zaczyna zabiegać o przychylność Sobieskiego. — I ja tak sądzę. Słyszałem, że teraz, kiedy jest w hetmańskiej radzie, zaczął w jedną trąbę z nim dąć. — W samą zatem porę wysłałem cię w pobliże Stoma! Jakże sobie poradziłeś? Wszedłeś w komitywę z owym chytrym mnichem? Inowicki znów się uśmiechnął. — Jak najlepszą, wasza wielmożność. Jużem był mu pomocny, a myślę, że będę miał jeszcze i inne okazje, by go wspierać. Zostawiłem mu zresztą naszych ludzi, Syronia i jeszcze dwóch. — To i dobrze! Musimy jak nigdy okazywać teraz pomoc austriackiemu dworowi. — Jakie zatem otrzymam rozkazy? — Skoroś ostawił Syronia, chwilowo możesz zostać przy mnie. Potem obaczym, co dalej będzie." Teraz zaś pomóż mi zzuć buty, chcę krzynę lec... Pan hetman wyciągnął nogę, dworak zaś obrócił się tyłem i ujął ją pomiędzy kolana. Narada rozpoczęła się zaraz po południowym posiłku, w królewskim namiocie. Brali w niej udział wszyscy hetmani, obecni na przeglądzie senatorowie, wyżsi dowódcy wojskowi oraz kanclerz Olszowski, przybyły wraz z królem. Ten ostatni udzielił od razu głosu hetmanowi wielkiemu dla przedstawienia Radzie wojennych planów i sposobów ich wykonania. — Zamiary te znane są wielu z tu obecnych panów braci, bo wchodziliśmy częstokroć w dyskurs w tej materii — zaczął pan So-bieski. — Tak tedy dobre rady zachowując, a złe odrzucając tuszę, że należy przede wszystkim wkroczyć do Mołdawii, co dla nas ma polityczne znaczenie. Oddziała to i na Wołoszczyznę, która poczuw-szy nas w pobliżu mniej będzie obawiać się sułtana, a bardziej przez to nam sprzyjać, do czego hospodar Petryczejko ma skłonność. Jednak cv> 346 co spieszyć z tym trzeba, by zaraz ruszać przeciw Kapłan baszy, który, jak nam już wiadomo, trzydzieści tysięcy żołnierza wiedzie w pomoc Husseinowi. Rozbiwszy Kapłan;: pora będzie obrócić się na Chocim, Kamieniec i Bracław... Zimo już wprawdzie nastanie, ale to raczej pomocą nam będzie, jako i*e nasz żołnierz mrozów zwy- 'czajny, Turek zaś nie umie w zimnie walczyć, stąd choć w tym uzyskamy przewagę... .__ Wielmożny pan hetman niówi o natarciu na Chocim i Kamieniec — odezwał się pan Pac. — Może powie nam tedy, jakie 'bierze ze sobą armaty? — Dział razem pięćdziesiąt — odpowiedział wyręczając hetmana pan Kątski, generał artylerii. — Z tego sześć ciężkich: dwie szarfmece i cztery bazyliszki. Reszta to działa polowe: feldsztangi, półkartauny i półkolubryny. — Jak zatem waszmość panowie zamierzają dobywać Kamieńca, mając zaledwie sześć dział do tego zdatnych? Boć przecie ani feldsztangą, ani półkartauną wiele nie zdziałacie, bo jedna ma kulę. zaledwie ośmio-, a druga dwunastofuntową. O półkolubrynie zaś zgoła nie wspomnę, bo ta swoim czterofuntowym pociskiem dobra jest do tłuczenia wróbli! — już z wyraźnym sarkazmem atakował litewski hetman. — Z sześcioma wiele można zdziałać przy należytej obsłudze, a puszkarzy mam przednich — spokojnie wyjaśnił generał. — Przygotowujemy zaś dalszych sześć i w razie potrzeby ściągniemy pod mury Kamieńca. — W razie potrzeby! — prychnął ironicznie Pac. — Czyżby waszmość generał łudził się, że ze swoimi sześciu działami sprosta stu tureckim?! A poza tym, czy nie jest mu wiadome, że kamie-nicckie mury zostały przez pogan silnie wzmocnione? Że pobudowali tam i nowe bastiony? — Nie w sile obronnego ognia rzecz, bo ten groźny głównie żołnierzowi. Dobrzy puszkarze sześciu działami potrafią zrobić niejeden wyłom, bo to czyni sto osiemdziesiąt pocisków na dzień. — Mocno, widzę, wierzysz waść w opiekę Opatrzności, jeśli liczysz, że uchowasz wszystkie swoje działa w tak silnym ogniu! Sądzisz, że Turek będzie siedział i patrzył spokojnie, jak mu kruszysz mury? — roześmiał się zgryźliwie pan Pac. - Poniechajmy tego sporu, bo jeszcze daleka nam do Kamień-iroga — zabrał głos biskup Olszowski widząc, że dyskusja się aognia, a pan Kątski już niecierpliwie rusza wąsem. -- Jak zamierzacie iść i którędy? — powiedział król Michał, Korzystając z zaległego milczenia. oam pójdę na Narajów, Brzeżany, Podhajce, Dobrowody, by Dniestr przeprawić się wedle Łuki — wyjaśnił pan Sobieski, oo 347 oo . do którego król skierował swoje pytanie. — Panu Pacowi zaś — jak tuszę — najsposobniej będzie ciągnąć na Szczurowiec, Jazło-wiec, Buczacz. Spotkalibyśmy się w Łukach i razem dokonali przeprawy. Spojrzenia dostojników spoczęły na hetmanie litewskim, co ten poczytując za nieme pytanie skwitował tylko skinieniem głowy. — Pójdziecie jednym czy kilkoma szlakami? — indagował dalej król, bo hetman wielki nieskory był do zbyt szczegółowych wyjaśnień. — Pociągniemy blisko siebie i podzieleni. Najpierw pójdzie armata, tabory i piechota, potem ja z pancernymi i usarzami, a w końcu jazda lekka. — Czy przeprawę na Dniestrze już przygotowujecie? — Nie, wasza królewska mość, gdyż takie przygotowania zdradziłyby nasze zamiary, jako że zbyt wielu Turek ma u nas szpiegów. Zrobimy to w ostatniej chwili. — Dlatego też — wtrącił kanclerz — porozumieliśmy się z hetmanem i uzgodniliśmy w naszych listach, że obóz i spotkanie z Litwą nastąpi pod Trembowlą. Jeśli i do waszmościów taka dotarła wieść, nadeszła pora, aby rzecz wyjaśnić. Z kolei odezwał się hetman polny litewski, książę Radziwiłł. — Jak wasza wielmożność zamierzasz zabezpieczyć drogę naszego przemarszu? — Od zachodu będziemy mieli Siedmiogrodzian, tych więc nie musimy się zbytnio obawiać, ale rzecz prosta nieco podjazdów da baczenie od tej strony. Gorzej jest od wschodu, bo na Podolu mamy Turków, a na Ukrainie Deszeńkę z Kozakami. Toteż już teraz posyłam silny oddział, by postraszył tureckie załogi i skórę im przetrzepał, a również zasięgnął języka, czy Kozacy nie zbierają się na wojenną wyprawę... — A Tatarzy? Tym razem w odpowiedzi wyręczył hetmana pan kanclerz, biskup Olszowski: —¦ Od chana krymskiego przynajmniej teraz nie spodziewamy się napaści, gdyż ostatnio nasze z nim stosunki uległy poprawie. Nie nagła to jego ku nam przyjaźń, jeno złość na Turków i obawa przed nimi, bo zająwszy Podole odcięli go od naszych wsi i miast, skąd brał jasyr. Doroszeńko zaś ochronił przed nim Ukrainę, szukając opieki u Turków, chan nie odważył się więc na łupienie sprzymierzeńca Porty. Od wschodu natomiast car trzyma Ro-madonowskiego z licznymi wojskami. Tak oto został okrążony ze wszystkich stron i widzi teraz, że przyłożył ręki do zaduszenia kury, co mu znosiła złote jajka. Należy więc oczekiwać, że będzie starał się, przynajmniej chwilowo, żyć z nami w zgodzie, aż sy- cv> 348 co tuacja nie ulegnie zmianie i owa obręcz nie pęknie. Wszystko też wskazuje na to, że czyni, co może, by skłaniać sułtana do wojny nie przeciw nam, lecz przeciw Moskwie, bo stamtąd Selim Girej widzi teraz dla siebie największe niebezpieczeństwo. Po tym wyjaśnieniu hetman Pac zabrał znów głos, powracając do nurtujących go problemów. __ Zatem przeprawa pod Luką... A dalej? Dokąd wasza wiel- moźność zamierza nas poprowadzić? Po tym pytaniu nieoczekiwanie odezwał się jego królewska mość nie dopuszczając, hetmana wielkiego do głosu. __ To obaczym będąc już za Dniestrem. Decyzję poweźmiemy na Radzie, którą wówczas zwołam. — Michał wydął usta w złośliwym grymasie i dumnym spojrzeniem powiódł po twarzach oficerów otaczających hetmana koronnego. Zatrzymał wreszcie wzrok na nim samym i z prowokacyjnym uśmieszkiem czekał na jego reakcję. Sobieski jednak brał już uprzednio pod uwagę taki obrót sprawy, więc nie zdradzając, co myśli o decyzji królewskiej, odparł spokojnie. — Rad to słyszę, jako że brzemię odpowiedzialności zdejmujecie mi z barków, wasza królewska mość. Mam zatem uważać, że mój wojenny plan przyjmujecie do wykonania? — To okaże się z wypowiedzi członków naszej Rady. Po ich wysłuchaniu powezmę decyzję. Tu zabrał głos kanclerz Olszowski, nie mogąc pohamować rozdrażnienia i strachu, że istotnie taki obrót weźmie sprawa naczelnego dowództwa. Odezwał się więc z rzadką u siebie gwałtownością ¦ — Żadną miarą to być nie może! A nie może dlatego, że przyjmując waszą decyzję, miłościwy panie, narazilibyśmy w ten sposób wasze zdrowie, a zapewne i życie! Przecież wszyscy wiemy, żeście choroby jeszcze się nie pozbyli, jakże tedy chcecie znosić trudy wyprawy wojennej? Toteż w trosce o was zgłaszam swój sprzeciw i sądzę, że każdy wam życzliwy takoż w ślad za mną to uczyni! To energiczne wystąpienie kanclerza poparł jako pierwszy sam królewski stryj, książę Dymitr, mówiąc jednak bardziej bezceremonialnie: _ Słusznie mówi jego eminencja! Trud wojennej wyprawy nie dla was, miłościwy panie! Jakże chcecie ją znosić, kiedy trzy ^m potrzebowaliście, aby ze Lwowa tu dotrzeć? Czy chcecie, by ^# wojsko czekało, aż będziecie zdatni do drogi? Wówczas i do „u 7 Pogan nie 'dopadniern! Przybyliście tu karetą, czy i karetą cncecie jechać na pole bitwy? Kareta równie dobra jak i siodło, a powietrze lepiej uzdra- 349 wia niż wszelkie leki. — Pan hetman Pac próbował podtrzymać króla w jego decyzji. — Nie narażajcie życia, najjaśniejszy panie! — przyłączył się do opozycji wojewoda Jabłonowski. — W bitwie potrzebna jasna myśl, nie zmącona boleścią' Po cóż wam te trudy i hazard, skoro macie komu powierzyć dowództwo?! i — A kto w kraju.zostanie?! — zawołał z kolei kasztelan Opa-liński. — Kto zwoła pospolite ruszenie, by powstrzymać wroga, jeśli nie dopisze nam wojenne szczęście? — Kasztelan przeżegnał się szybko dla odpędzenia złego uroku, jaki mogłyby ściągnąć jego słowa. — To raczej niech hetmanowi Mars okazuje swoje kaprysy, a nie wam, miłościwy panie, nasza ostatnia nadziejo na wypadek nieszczęścia! Pan Opaliński nawracał przebiegle do możliwości przegrania batalii, by nastraszyć i tak już bojaźliwego z natury króla. We wszystkich zresztą wypowiedziach za pozorami troski o królewskie zdrowie w istocie kryła się obawa przed nieudolnością, brakiem decyzji, głupotą i opieszałością Michała, którą już na tyle poznali, by wiedzieć, że pod jego rozkazami czeka ich nieuchronna klęska. Nawet hetman Pac milczał, nieskory do dalszego popierania tej decyzji, bo wiedział, czym ona grozi wyprawie, w której przecież i jego żołnierze będą brali udział. Kanclerz Olszowski, widząc coraz większe wahanie króla wobec tylu głosów sprzeciwu, przemówił jeszcze raz, by skłonić go dc ostatecznego poniechania zamiaru: — Słyszycie, najjaśniejszy panie, te słowa troski o wasze zdrowie, a nawet, rzec się ośmielę, i życie, bo ciało wyczerpane chore bą może łacno nie strzymać trudów wyprawy. A do tego jeszcze i pora najgorsza dla takiego przedsięwzięcia, wkrótce bowiem jesienne wiatry nagnają chmury, a te nie poskąpią deszczów i śniegów. Jakże tedy bolejąc wytrzymacie to wszystko? Skaliste drogi Pokucia, potem chaszcze bukowińskich lasów, a wreszcie nadbrzeżne bagna Prutu? Nie, najjaśniejszy panie, jako wasz kanclerz oprzeć się muszę owemu szlachetnemu zapałowi i wzywam, abyście inaczej posłużyli krajowi. .Słuszny bowiem był ów głos pytający, kto bronić będzie ojczystych granic, kto zwoła pospolite ruszenie, kto je powiedzie w razie pogańskiej Wiktorii -nad naszymi wojskami? Tuszę przeto, że wystąpię w imieniu całej Rady, jeśli sprzeciwię się temu zamierzeniu! Michał znów spojrzał po obecnych i widząc, że własny stryj siedzi ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie mu niechętny, a psn Pac takoż niezbyt się kwapi do dalszych wystąpień, bo nawet umknął mu wzrokiem, więc westchnął boleściwie: oo 350 oj __ Istotnie, cierpię mocno, alem do ostatniego tchu gotów ojczyzny bronić! Przecież i ostając w kraju mogę mu służyć. Niechże zatem pan hetman wielki bierze wojsko i do zwycięstwa prowadzi, co daj Boże, amen! Szmer uznania powitał te siywa, a kiedy się uciszył, przemówił pan Sobieski. Nie dziękował wszakże królowi za decyzję, ale zwracał się\do wszystkich obecnych, kończąc w te słowa: — Tu wystąpiło wszystko, mąż w męża, cokolwiek ojczyzna mieści w swym łonie krwi pradziadów i dzielnej odwagi! Nie brak tu chyba ani jednego ze świetnych nazwisk rodowych, które nie oblekłyby się zbroją, nie brak ani jednego wojownika ochotnego do broni, który by nie wzmocnił chorągwi imieniem swym i męstwem! Cała Polska wtłoczyła się do obozu, cała zginęłaby aż do nasienia, gdyby fortuna śmiała dopuścić, że zdradzi nas Mars... Z dostojnikami pomieszani wojownicy stanu rycerskiego,, i Litwina Mars wystawia na jednakowy los z Polakiem! Jeśli to wojsko nie skarci Turcji, ohydne jarzmo uciśnie na wieki karki nasze! * Następnego dnia po Radzie król wsiadł do karety udając się w drogę powrotną. Tegoż dnia pan kasztelan czernihowski Gabriel Silnicki został przez hetmana wysłany na Podole z zadaniem napędzenia Turkom strachu, jak i przyjrzenia się bliżej, co czynią Kozacy. Dla wykonania tego zadania otrzymał piętnaście chorągwi i zezwolenie na wzięcie ochotników. Tych zaś p»sypało się niemało, bo wyprawa obiecywała i przygodę, i łupy. Sporo więc żołnierza wyprowadzał pan kasztelan w pole. Nazajutrz, 11 października, ruszyły główne siły. Tego dnia poszła armata, tabory z zapasowymi końmi oraz piechota, jako wojska najpowolniejsze. Pan Kątski prowadził pięćdziesiąt dział, z czego cześć ciężkich — na wypadek gdyby przyszło kruszyć mury twierdzy — bowiem pragnieniem hetmana jak i całego narodu było odzyskanie Kamieńca. Jego utrata stała się cierniem boleśnie raniącym spo-ieczną dumę. Byle zebranie kilku panów braci, nie mówiąc już o sejmikach czy zjazdach, dawało okazję do utyskiwań i pomstowań na tę stratę. Panem Sobieskim powodował nie tylko sentyment patrioty, ale i rozum stratega, bowiem twierdza kamieniecka sta- owi.a podstawę operacyjną zezwalającą na działania zaczepne te-mu> kto miał ją w rękach. d h °- u^a^C) ^e szczęście wojenne zezwoli mu pokusić się o jej tycie, przykazał zabrać i owe działa najcięższe. Lufy bowiem * Słowa ze źródeł historycznych. cv 351 cv) - , ., szarfmec ważyły po sto cetnarów, a bazyliszków siedemdziesiąt pięć. Dlatego ich łoża szły osobno, gdyż dźwigając po bezdrożach taki ciężar byłyby niezdatne do użycia, grożąc roztrzaskaniem już przy pierwszym strzale. Jechały więc potężne cielska luf na specjalnych wozach. Do nich zaś potrzeba było: trzydzieści trzy konie dla szarfmec, dla bazyliszków zaś dwadzieścia pięć, podczas kiedy do półkartauny czy feldsztangi zaprzęgano ich sześć. Wlokły się wolno z sapaniem koni i pokrzykiwaniem jeźdźców, którzy z siodła prowadzili zaprzęgi. Głucho biły o ziemię kopyta ciężkich fryzów, trzaskały bicze, rozlegały się gromkie komendy oficerów jadących wzdłuż długiego sznura wozów. Tak ruszała artyleria w swoją długą i trudną drogę- Teraz jeszcze dogodną, bo gościniec był równy, a wykroty, jary, wertepy, stromizny, rzeczne przeprawy, błota i bagna dopiero na nią czekały. Nazajutrz wyruszyły chorągwie pancerne, husarze i dragoni pod samym panem Sobieskim. Natomiast jazda lekka, prowadzona przez księcia Dymitra Wiśniowieckiego, poszła jako ostatnia 13 października. Wszystkim tym kolumnom wyznaczono osobne szlaki, z rozkazem spotkania w Dobrówodaćh. Razem z hetmanem polnym opuścił obóz i drugi wydzielony oddział w sile dwudziestu chorągwi jazdy i piętnastu chorągwi dragonów, pod komendą pana chorążego koronnego Mikołaja Sieniaw-skiego, z takim samym zadaniem, jakie otrzymał i pan Silnicki. Tak tedy oba wojska rozstały się, gdyż pan chorąży ciągnął na wschód, pan hetman na południe. Idzie żołnierz borem, lasem Pogoda nadal utrzymywała się dobra, droga takoż była nie najgorsza; dzikie bukowińskie lasy i nadrzeczne mokradła wojsko miało jeszcze przed sobą — o czym nie wszyscy rycerze wiedzieli —¦ więc dobre humory przeważały w chorągwiach. Wypoczęte konie szły raźno, od ciągnących rot leciał gwar rozmów, dudnienie końskich stąpań, chrzęst uprzęży, tu i ówdzie rozlegała się piosenka, nieraz podchwytywana przez całą chorągiew. Jeszcze żołnierze nie odczuwali braków ani trudów marszu. Teraz obciążenie bronią i sprzętem, zwłaszcza u towarzyszy usarskich, nie dawało się szczególnie we znaki. W miarę jednak upływu czasu, przebytych mil, mimo dużego obycia i doświadczenia, doskwierało ono coraz mocniej. Mnogość bowiem tego wyposażenia hamowała cv 352 cv> swobodę ruchów. Jedynie kopie, które miały po osiem, a nawet dziewięć łokci długości i choć drążone w środku, przecież lekkie nie były, odkładano na wozy i to wówczas, gdy nieprzyjaciela nie było blisko. Natomiast rycerz miał przy sobie trój- albo czworograniasty, długi na pięć stóp koncerz, trzymany pod lewym kolanem, za pasem obuszek lub czekan, u lewego boku ciężką szablę, u prawego zaś zwisał łuk lub karabin. Pistolet lub dwa tkwiły w olstrach. Z wyposażenia natomiast miał przy sobie nóż, szydło, nożenki, czyli sztućce, wiaderko skórzane do picia, trzy łokcie jedwabnego sznura do wiązania jeńców oraz róg do leczenia pyska wierzchowca. Przy siodle zwisał mu kańczug, kubeł do pojenia konia, trzy pęta na jego nogi dla wypuszczenia na pastwisko, a także torba skórzana do chowania ładunków, prochownica i klucz do nakręcania zamka karabinu. Teren jeszcze był równy, mało falisty, wokoło widniały pastwiska i uprawne zagony, wsie zdarzały się często, niezbyt rozległe lasy były przecięte drogami. Chorągwie szły jednak nie spiesząc, by zbytnio rre wyprzedzać wozów taborowych wiozących namioty i żywnoŁĆ. Straż przednią prowadził rotmistrz Miączyński, boczne porucznicy Kozubski i Chełmski. Liczny orszak Sobieskiego jechał za czołową rotą pod buńczu-kiem, który dzierżył h^Rnańskubuńczuczny ŁastowiPcki. Towarzyszyli mu nie tylko bliscy hetmańskiemu sercu towarzysze, jak Po-lanowscy, Zbrożek, IJidziński, Łasko, Gorzeński czy zaprzyjaźniony z jego rodziną wojewoda ruski Stanisław Jabłonowski, ale i panowie Opaliński, Jaskulski, Zamoyski, Potocki, Czarniecki, przy chorągwiach pozostawiając namiestników. Był również i monsieur ¦ Beaumont. Ten, jak zauważono, nie cieszył się ostatnio względami hetmana. Nie było natomiast wielkiego przyjaciela pana Sobieskiego, generała artylerii Marcina Kątskiego, który osobiście czuwał nad transportem dział. Drugą grupę stanowili członkowie hetmańskiego sztabu, a więc: wojskowy sędzia, profos, płatnik, oboźny, prowiantmajster, specjalista od budowy umocnień i szańców, chirurg, kaznodzieja, dowódcy Tatarów, Kozaków, Wołochów, jeśli nie byli przy swych rotach, oraz kapitan wojskowy, to jest dowódca straży przybocznej. W trzeciej grupie jechali sekretarze hetmańscy, kurierzy i oficerowie ordynansowi. Tam właśnie znajdowali się Żegoń, Łysobok i Zawieja. W Jaworowie pan Sobieski ostatecznie nie posłał oskarżonej na śmierć, gdyż uwzględnił przyczyny jej postępków, które przez swój tragizm wzruszyły serce hetmańskie. Toteż skazał ją tylko na odosobnienie w klasztorze, skąd nie wolno jej było się ruszyć. Od- eziono więc Tamarę do Lwowa, pod pieczę sióstr bernardynek. 23 — Ostatni ?.wycię 353 Za poradą Żegonia wyjazd odbył się sekretnie, wtajemniczeni zaś w sprawę mieli głosić o jej skazaniu na śmierć i straceniu. Natomiast Zawieja otnzymał zezwolenie na wyprawę do Stambułu, ale dopiero po zakończeniu nadchodzącej kampanii. Uszczęśliwiony przypadł do. hetmańskiej ręki, następne zaś dni przeżywał w istnym chaosie myśli i rozterek. Zrozumiał bowiem Tamarę. Nadal oburzał się, potępiał, czując poniżenie własnego uczucia, ale gdzieś w głębi serca zrodziło się to zrozumienie, a z nim i podziw. Bo przecież'uratowała mu życie, płacąc za to własną wolnością. Bo poświęciła dla dziecka honor i dumę. Ukazywała mu się Tamara inna zupełnie od tej, jaką sobie ostatnio malował gorzkimi myślami. Teraz dostrzegał hart jej ducha, któremu nie sprostałby niejeden mąż. Rozumi'ał obecnie unikanie wszelkich wyjaśnień czy zwierzeń, jej oddanie się, a potem nieoczekiwane zerwanie — to były owe odruchy kobiecego serca, impulsy kierowane uczuciem. Wszystko inne tragiczną koniecznością, nakazywanym sobie trzeźwym myśleniem, posłuszeństwem matczynemu sercu. To zrozumienie zaczęło nieco tłumić dziką zazdrość malującą obrazy, jak to inny ma ją w ramionach, poznaje jej nagość, słucha jej miłosnych szeptów i uniesień. Miał wówczas chwile takiej rozpaczy, że zaciskał usta, by nie krzyczeć z udręki. Ale coraz częściej zaczęły go nachodzić i momenty radości, że jej serce bije dla niego, że zapewne również tęskni,, tak jak on do niej. Miotał się między tymi krańcowościami nie umiejąc uporząd* kować własnych uczuć i sprecyzować opinii. Jednak rozsądek dochodził już do głosu, bo poznawszy przyczyny coraz trudniej było ją potępiać. Pan Łysobok spojrzał w pewnej chwili na milczącego Zawieję i odezwał się, nawiązując do rozmowy, którą przed chwilą prowa-dziii: — Musisz teraz dbać o własną skórę i do hazardów wojennych rbytnio się nie pchać, boś dla niej ostatnią nadzieją. Nie na wiele się zda przyzwolenie, któreś uzyskał, jeślibyś doznał jakiegoś uszczerbku. — Mimo to oszczędzać się nie zamierzam. To powinienem hetmanowi za jego łaskawość, a reszta w ręku boskim... — Ręka boska swoją drogą, ale nie zapomnij, że strzegącego się i On strzeże. —- Gedeon ma słuszność, jeśli cię napomina — wtrącił Żegoń. — Przynajmniej możesz być spokojny o waćpanią Tamarę — snuł swoją myśl Łysobok, z wolna i ostrożnie zmierzając do celu. — Oczywiście, jeśli nie zamknąłeś przed nią serca. — Tego człek niewładny uczynić — westchnął Zawieja gorz- cy 354 cv) ko. — Ale równie niewładnym poskromić i myśli, które wbrew sercu duszę nękają. Czy ty, Gedeonie — zawołał raptem nieomal z rozpaczą w głosie — byłbyś zdolny do tego?! Pan Łysobok dostrzegł nagle, że wszczęta rozmowa nasuwa pułapki, które trudno będzie ominąć, chcąc być uczciwym w stosunku do towarzysza. Zwlekał więc z odpowiedzią, ale nieoszekiwanie wyręczył go Żegoń i to zupełnie po jego myśli. — To jest egzamin dla ciebie, Bohdanie — rzekł z powagą w głosie. — Ona, dała dowód miłości przedkładając twoje życie nad swoje. Rozważ to podejmując decyzję. Reszta, ośmielę się rzec, mało jest ważna, bo nie można sądzić czynów bez oceny pobudek, dla których je popełniono. Myślę, żeś dostatecznie dojrzały, by tę prawdę zrozumieć. Żegoń po raz pierwszy wypowiedział się w tej wciąż zatruwającej myśli Zawiei sprawie, i do tego bez żadnych niedomówień czy aluzji. Toteż młody rycerz gwałtownie obrócił się ku niemu. — Istotnie tak sądzisz?! —, Chyba i ty to dostrzegasz, jeno złych myśli odegnać nie umiesz. — Boże mój! — szepnął na wpół do siebie Zawieja. — Chroń mnie od nich i daj łaskę zapomnienia! Słowa te, rzucone z głębi duszy, wzruszyły pana Łysoboka, ale 1 natchnęły dobrą myślą. Teraz, po wypowiedzi Żegonia, mógł nadal żeglować ku swemu celowi już na spokojniejszej fali. Zabrał głos po pewnym czasie, by przyjaciel zdołał się nieco opanować. — Tak oto jeden ma nadmiar przychylnych serc, a innym ich niedostaje... — mruknął sentencjonalnie, spoglądając przed siebie, gdzie w obłokach kurzu widać było plecy jeźdźców hetmańskiego orszaku. — Co masz na myśli? — spytał Zawieja. — A to, że o ile mi wiadomo, panna Paulina wzdycha za tobą. — Panna Paulina? — zdziwił się' szczerze młody rycerz. — Chyba masz urojenia, bom ja tego nie dostrzegł! — Myśli miałeś zajęte inną. Jam wszakże wyraźnie to widział — zauważył pan Łysobok, po czym dodał jakby mimochodem: — Ostatnio bowiem często bywałem w ich dworku. — Naprawdę? — rzucił obojętnie Zawieja. — To pan Rański tak widać spodobał się Gedeonowj, jako że zdobył kompana do politycznych dysput... — nadmienił z udaną powagą Żegoń, jednak Zawieja pojął zawartą w jego słowach kpinę. — Przypadła ci do serca panna Paulina? — zagadnął żywo, 2 wyraźnym zaskoczeniem. Temu przeczyć nie mogę... — bąknął pan Łysobok. 1 A ona? Dawała ci nadzieję? oo 355 — O niej jużem ci przecież mówił. — Czyś aby nie wpadł w niewieścią pułapkę? One lubią takie z nami zabawy! — Panna Paulina nie kokietka, a ja patrzyć i słuchać umiem — odparł nieco urażonym tonem pan Gedeon. — Nie frasuj się. — Z kolei Zawieja pocieszył towarzysza. — Żadnych awansów jej nie robiłem, bom już wtedy Tamarę miłował, niczego więc po mnie nie mogła oczekiwać. — Oby tak było! Co mam jednak rzec, jak o ciebie pytać będzie? — Pan Łysobok mógł wreszcie zadać pytanie, do którego zmierzał od początku rozmowy. Zawieja milczał przez chwilę. Zmarszczył brwi i jakiś czas patrzył na rozciągniętą przy drodze płaszczyznę pól, wreszcie odpowiedział z powagą: — Powiedz, że życzliwym jej z całego serca, alem jedną umiłował i innej nie zaznam do końca mego żywota. — Ale hetmański wyrok na niej ciąży. — Ludzkiego hetman serca, może wybaczy... — mruknął z nadzieją w głosie Zawieja. — Niech ci Bóg da szczęście, a i mnie takoż... — westchnął pan Łysobok. Zamilkli i już nie wszczynali rozmowy. Konie szły spokojnie potrząsając łbami, a w górze świergolił jakiś niewidoczny ptak. Kiedy zaś na nocnym postoju, po odprawie u hetmana, pan Łysobok wrócił do swego namiotu, gdzie z wieczerzą czekali trzej pocztowi, od razu zaczął wymyślać Maćkowi, i to tak, że słychać było dookoła. — Gęgacz, dlaczego misek nie widzę?! Chcesz, abym obuszkiem cię poiskał? Wnet wszystkie pchły na twoim głupim łbie wytłukę! — Waćpan po przyjściu i kichnąć nie zdołałeś, a już o jadło wołasz?! — Ja tego psisyna wnet koniem po majdanie przeciągnę za takie gadanie! Jak mi ta grochówka, którą wącham, miła! — Wprzódy posil się nieco waszmość! — odpowiedział beztrosko pachołek, gdyż w donośnym głosie pana Gedeona drgało wyraźne rozradowanie. Im bardziej parli ku południowi, tym drogi stawały się coraz gorsze. Narajew i Brzeżany osiągnęli jeszcz"e bez zbytniego utrudnienia, ale po przeprawie — zresztą łatwej — na drugi brzeg Złotej Lipy, z mili na milę były coraz trudniejsze do przebycia. Krajobraz sposępniał, coraz liczniejsze wzgórza były bardziej strome, skaliste, toteż armatnie łożyska i wozy gwałtowniej skakały po kamieniach. Przy zjazdach trzeba było podkładać pod koła żelaza, przy wznieca 356 c\3 sieniach doprzęgać konie. Wierzchowce mniej odczuwały te przeciwności, ale obsługa dział i taborów, jak i zwierzęta pociągowe pracowały do krańca sił. Bez swe ich wozów bowiem żołnierz zostałby pozbawiony namiotu i musiałby zasypiać o pustym żołądku. Wprawdzie za wojskiem ciągnęli kupcy i bardziej chciwi na zarobki chłopi, bo żywność i inne potrzebne towary sprzedawano z wielkim zyskiem, ale dlatego też nie każdy mógł sobie na to pozwolić. Na szczęście pogoda wciąż dopisywała, było sucho, a dni słoneczne. Rozpoczęły się pierwsze ucieczki z szeregów. Urodzonych wytrąbywano, ale tak jak i chłopów gardłem nie karano. Zresztą hetman dezercją mało się trapił, wiedząc, że ucieka żołnierz lichy, niewytrzymały na trudy marszu i tchórzliwy, więc lepiej go się pozbyć zawczasu, niż gdyby w bitwie miał nie zdzierżyć miejsca albo co gorsza spowodować popłoch. Po minięciu Brzeżan kolejny nocleg wypadł w pamiętnych So-bieskiemu Podhajcach, a na czwarty dzień, 16 października, wojsko stanęło pod wsią Dobrowody, niedaleko Monastyrzysk. Oboźny wybrał na postój miejsce płaskie, na łące rozciągniętej nad rzeką. Zapewniało to wodę i chociaż jaką taką — zważywszy na październik — trawę. Mógł poniechać pobliskich wzgórz, niewygodnych dla wozów i dział, bo nieprzyjaciela w pobliżu nie było, więc o obronę nie potrzebował się troszczyć. Bezpieczeństwo okolicy pozwalało zresztą na dalsze udogodnienia dla furmanów i obozowej czeladzi. Wozy mogły stać luźniej, bez spinania ich łańcuchami i okopywania szańcem. Zakładając obóz kazał oboźny wbijać w ziemię dwa drzewce z proporcami tam, gdzie upatrzył sobie główną bramę — nie za wąską, jeśli bronić jej nie było potrzeby. Zbytnie bowiem zwężenie wjazdu ułatwiało wprawdzie odparcie ataku, ale powstawały przy tym koleiny i błoto tak nieraz głębokie, że niemożliwe do przebycia dla wozór/ i dział. Od bramy miały stawać wozy w wyznaczony włóczniami czworobok, zawsze dyszlami do środka. Już zawczasu można było obliczyć długość tych boków, znając liczbę wozów. Z tych do zewnętrznego pierścienia brano dwie trzecie, reszta dopiero mogła stawać w środku. Wozy były jednak różnej wielkości, co również należało uwzględnić w obliczeniach. Ustawionych w rzędzie pod gardłem nie wolno było ruszać. Na miejscu czołowym od głównej bramy rozbijała namioty piechota, mając armaty — jeśli te nie stały w rynku — pomiędzy sobą. Po bokach piechoty stawali dragoni, w linii tylnej, w pobliżu bramy zapasowej husarze, pozostały zaś teren zajmowała jazda lekka, tatarska lub wołoska, wraz z pancernymi. Przy działach znajdował się zawsze regiment piechoty pana generała artylerii, przeznaczony na ^o 357 cv stałe do icH ochrony. W samym środku był obszerny majdan, na którym stawały wozy z prochami. Po drugiej stronie, z dala od prochów, pozwalano handlować kupcom towarzyszącym wojsku. To był centralny punkt obozu. Przy stanowiskach usarskich stawiano namioty dla hetmana i towarzyszących mu dygnitarzy, a tuż za nimi ich wozy. Piechota krajowa, zwłaszcza dymowa, nie zawsze mająca namioty, stawiała szałasy kryte słomą lub sianem, zwane katarhami. Stanowiły jednak duże niebezpieczeństwo, bo zdarzało się, że iskra z ogniska powodowała pożar Obóz otaczały posterunki straży polowej, które od siebie wysyłały jeszcze podsłuchy. Służbę tę musiano odbywać w pełnym rynsztunku, była więc uciążliwa, toteż pan Zbrożek' wyznaczał do niej chorągwie podług rejestru. Jedynie usarze i przyboczna straż hetmańska byli od tego zwolnieni. Następnego dnia nadciągnął ze swoimi chorągwiami książę Dymitr. Pan Sobieski wnet odbył krótką naradę, na której postanowiono zaczekać na Litwę, aby połączyć siły. Należało również zadbać o przeprawę, bo Dniestr był niedaleko. Toteż pułkownik kozacki Motowidło, człek dzielny i przedsiębiorczy, otrzymał rozkaz budowy mostu i zbierania środków przeprawy. W tym celu dał mu pan hetman uniwersał nakazujący nadbrzeżnym wsiom dostarczyć łódek, czółen i promów. Tegoż dnia nadeszły wieści od pana Sieniawskiego. Donosił chorąży, że grasując za Smotryczem odebrał Turkom Międzybor, Ja-gielnicę, Satanów, Jarmolińce, Żyszkowice, Zinków. Pod Jarmoliń-cami udało mu się pojmać tureckiego skarbnika wraz z kasą, jako też zagarnąć sto wozów żywności ciągnących do Krzemieńca dla zaopatrzenia jego załogi. W dalszym ciągu swojej kampanii pan chorąży zamierzał skierować swój oddział na Bar. Rada zgodziła się jednak ze zdaniem hetmana, że obaj regimentarze, i Sieniawski, i Sil-nicki, wykonali już zadanie, dla którego zostali wysłani, winni zatem wracać, by zasilić szeregi głównej armii. Żegoń wystosował więc pisma z rozkazami i jeszcze tegoż dnia ruszyli kurierzy do- obu dowódców. Decyzja ta ze wszech miar okazała się słuszna, bo w godzinach przedwieczornych wrócił wysłany z podjazdem porucznik Bogusz. Miał on przeprawić się przez Dniestr, dotrzeć do samej granicy tureckiej biegnącej w pobliżu Śniatynia, tam zaś wejść w kontakt ze wskazanymi mu ludźmi, a po drodze takoż zasięgać języka. Wieści, jakie przywiózł, były niepokojące. Podobno Kapłan basza zbliżał się już do Cecory i ma podążać dalej, by jak najszybciej dołączyć do Husseina. Trzecia wiadomość, jaką już późnym wieczorem otrzymał het- oc 358 c\o J - man, pochodziła od pana Paca. Pisał, że mija właśnie Zborów i ciągnie na południe, żywiąc nadzieję na rychłe spotkanie. Był więe oddalony o blisko osiem mil"i nie mógł przybyć wcześniej, jak za trzy dni. W tej sytuacji Sobieski uznał, że czekać dłużej nie wolno, gdyż należało dopaść baszę Kapłana, zanim dotrze do Chocimia, nawet gdyby przyszło wystąpić bez litewskiego wojska. Wydał więc rozkaz, by chorągwie na ranek gotowały się do wymarszu. Decyzja ta wzmogła i bez tego ożywiony, ruch w obozie. Woźnice spiesznie kończyli reperację uprzęży, narządzanie i smaro\vanie wozów, artylerzyści sprawdzali stan kół przy armatach, kowale reperowali nadwerężone dotychczasową drogą okucia, jezdni czynili przegląd wierzchowców. Wokół ustawionych na majdanie kupieckich wozów zrobił się większy niż zwykle tłok. Mimo licznych posterunków straży rozstawionych wokół obozu, które miały również obowiązek ujmować i zbiegów, dezercja nie ustawała, a nawet przybrała na sile. Ale że byli to głównie „dymowi", czyli chłopi brani od dymów z dóbr królewskich i szlacheckich, zatem ludzie do wojennego rzemiosła nie nawykli ani nie przyuczeni, hetman nadal mało sobie co z tego robił. Jeśli zaś uciekał pan brat, zdarzało się to głównie z dwóch województw: ruskiego, ponieważ kusiła bliskość domu, i pomorskiego, bo wojna z Turcją była tam niepopularna, gdyż ludność tamtejsza nigdy nie zaznała krzywd z rąk ani tatarskich, ani tureckich. Żegoń nie uległ, tak jak jego towarzysze, przedmarszowemu podnieceniu, tbteż po sporządzeniu ostatnich pism, wysłaniu gońców do panów Silniekiego i Sieniawskiego, nie mając już nic do roboty ruszył na majdan, by uzupełnić własne zapasy. Wracając, spoglądał z niezadowoleniem na niebo. Pokryło się ono chmurami, które stawały się coraz gęstsze, ciemniejsze, biegły szybko i nisko nad ziemią. Dalszy marsz przyjdzie im zatem odbywać w deszczu, w przemoczonej odzieży, z wodą cieknącą po plecach. W nie najlepszym więc humorze ujrzał biegnącego ku niemu Pigwę, który dawał znaki naglące do pośpiechu. — Pan hetman was wzywa! Przyszła poczta ze Lwowa! — wy-dyszał, łapiąc powietrze w otwarte usta. Damian podążył zą pachołkiem. Istotnie musiał nadjechać ku-ner, bo właśnie odprowadzano jego wierzchowca. Zgłoszony przez dyżurnego oficera, stanął przed hetmanem. Ten ^zytał już jakieś pismo, szybko przebiegając je wzrokiem, po czym Podał Damianowi. Od eminencji Olszowskiego — wyjaśnił. — Nic właściwie Raźnego Ponoć ciągnie ku nam aga z poselstwem sułtana do króla Jegomości. A tu jest list do ciebie. c\j 359 oo Sobieski podał z kolei swemu sekretarzowi kawałek złożonego papieru zamknięty woskową pieczęcią. Żegoń mocno zdziwiony obrócił go w ręku. Dostrzegł swoje nazwisko wypisane równymi, czytelnymi literami. Poznał pismo Jawleńskiego. Zaintrygowany wsunął list w zanadrze. Zwolniony przez hetmana wrócił do namiotu i przysunąwszy latarnię, bo zrobiło się już ciemno, złamał pieczęć. „Szanowny i wielce mi miły Mości Damianie! Załączony do mego pisma karteluszek, jakem się dowiedział, doręczyła jakaś licho odziana kobieta wartownikowi przy bramie, wskazując, komu go przekazać. Złą otrzymujesz Waszmość wiadomość, jeśli jest ona prawdziwa. Niech Bóg miłosierny użyczy Ci koniecznej mocy i spokoju, bo nie sądzę, by chwilowo wiele można było uczynić, aby dojść, kto i dlaczego dokonał niecnego czynu, a także wykryć, gdzie Twoja miła przebywa. Kraj bowiem jest wielki, a jak dotąd śladu żadnego. Wiem, że teraz od hetmańskiego boku nie honor ci będzie dla prywaty odejść, toteż ja będę czynił wszystko, by na jakiś ślad tu wpaść, na razie zaś opiece Boskiej Waszmości polecam, kreśląc się Jego sługą i przyjacielem. Jawleński". Żegoń z sercem ściśniętym przerażeniem odkleił przylepioną do listu kartkę. Była przybrudzona i wymięta, ale od razu poznał pismo Justyny, choć litery stawiane były w wyraźnym pośpiechu. A kiedy przeczytał jej treść, wydało mu się, że ziemia pęka u nóg, a wszystko dookoła to pustka i ciemność. Kartka zawierała tylko parę zdań: „Miły. piszę w pośpiechu — porwano mnie, ale nie wiem, gdzie jestem i w czyich rękach. Strzegąca mnie niewiasta niczego nie wyjawia, choć zdaje się być mi życzliwa. Mówi, żem wzbudziła żądzę wielkiego pana, któren... Boże, bądź mi miłościw, wyratuj chociażby śmiercią, bo lepsza ona niż hańba. Pomóż mi, jeśli zdołasz, oby na czas,. Justyna". Gdy tylko nastał świt, rozległo się pierwsze trąbienie. Obóz od razu zaszumiał gwarem, nawoływaniem czeladzi, rżeniem pędzo-, nych z pastwiska koni, rozbłysnął płomieniami ognisk. Po drugim zaś trąbieniu, z pokrzykiwaniem pachołków i furmanów, przy wtórze przekleństw i rozkazów starszyzny, ruszyły w drogę armaty, a za nimi wozy. Z kolei rozpoczęła marsz piechota, a potem chorągwie konne, również nie bez złorzeczeń, bo wyjazd z obozu stanowił jedną grzą- oo 360 csd ską, głęboką po kolana topiel, jako że w nocy zaczął padać deszcz, który nad ranem przeszedł w ulewę. Chorągwie opuszczały obóz w porządku i bez zbytniego pośpiechu. Otuleni w burki, końskie derki lub namiotowe piótna jeźdźcy kiwali się w siodłach opuściwszy głowy, by uchronić twarze przed strugami wody. Opustoszały teren znaczyły tylko głębokie koleiny, niezliczone ślady końskich kopyt i czarne plamy wygasłych ognisk. Już dawno minął pierwszy brzask i słońce musiało wznieść się znacznie ponad horyzont, ale widać go nie było, bo świat tonął w szarym półmroku mglistej zasłony deszczu. Żołnierze, mimo dodatkowych okryć przemoczeni do cna, klęli wszystko: i pogodę, i swoją głupotę, która dopuściła do obrania żołnierskiego rzemiosła, i dowódców z hetmanem na czele, a nawet władze niebieskie za zesłanie takiego utrapienia. Pułki szły połączone w większe regimenta, zachowując znaczniejsze odstępy, gdyż całe wojsko ciągnęło teraz jednym szlakiem. Konie człapały w głębokim błocie niby w bagnie, w które zmieniła się droga. Grunt był bowiem iłowaty i gliniasty, wystarczyło więc nieco dżdżu, by stał się grząski i trudny do przebycia. Najbardziej jednak cierpieli obsługujący armaty i furgony. Ci nawet kląć nie mieli kiedy, bo często musieli sami łapać za szprychy, wyciągać z grzęzawiska armatnie cielska, podtrzymywać ramionami przechylające się wozy, a te, których koła lub osie nie wytrzymały ciężaru, odsuwać na stronę. Długi, ciemny wąż ciągnącej armii posuwał się jednak nieustępliwie naprzód. Dwa kolejne noclegi nie dały ludziom i koniom wypoczynku, a nawet zmordowały mało co mniej niż marsz, ponieważ deszcz padał bez przerwy. Woda przenikała wszędy, biła nieustającym, monotonnym gradem drobnych uderzeń w płótna namiotów, ściekała do wnętrz, bo pachołcy przemoknięci i przeziębieni niezbyt przykładali się do ich starannego rozpinania, podciekała pod posłania, a ubrania stale były tak nasiąknięte, że nic, tylko wyżymać. Nawet pod daszkiem mało komu udawało się rozpalić ognisko, by choć trochę odzież przesuszyć. Wreszcie jednak, kiedy dotarli już nad Dniestr, deszcz nieco zelżał. Siąpił wprawdzie nadal, ale nie tak rzęsiście, a nawet chwilami ustawał zupełnie. Wnet też przybył i pułkownik Motowidło z meldunkiem o po-s ępach robót przy moście. Jak się okazało, budowa jeszcze trwała, pułkownik obiecywał, że nazajutrz można będzie rozpoczynać ^zeprawę. Pan hetman zatem znów dosiadł konia i ruszył w oto-nm takoż ciekawych oficerów ku pobliskiej rzece, by obejrzeć ren i dokonane dotychczas prace. 361 cv Przystanęli na napotkanym wzniesieniu, skąd roztaczał się dobry widok na płynący u dołu Dniestr i otaczające go łąki. Deszcz przestał wprawdzie padać, ale mgliste opary wilgoci nie pozwalały oku wybiec zbyt daleko w przestrzeń. Rzeka sunęła szeroką, szarą masą wody wezbranej po ostatnich opadach, groźną i nie rokującą łatwego ujarzmienia. U jej brzegu krzątał się tłum ludzkich postaci podobny do roju pracowitych mrówek. Nurt płynął bystro, mętny, pełen wirów, niosąc kawałki drewna, ułamane gałęzie, a nawet całe.krzaki łozin urwane z brzegów. Po drugiej stronie, w oddali, osnuta zamgleniem leżała wieś Łur ka. Widać było strużki dymu wlokącego się ponad dachami jej chałup, a nieco z boku stały na łąkach rzędy stogów siana ze sterczącymi u góry drągami, które chroniły ich szczyty przed podmuchami jesiennych wiatrów. W miejscu przeprawy, gdzie droga łagodnie wchodziła do brodu, używanego przy niższym stanie wody, grzmiały uderzeniami ustawione w rząd baby. Ciężkie kamienie, podciągane na sznurach, wznosiły się w górę, a potem, z nagła puszczone, opadały po łożysku w dół i z hukiem waliły w pale, które Motowidło kazał wbijać, by zbudować pomost ku szeregowi lodzi przykrytych już jezdnią z desek. Obok stały wysunięte na piasek czółna, a kilka promów i sporo kryp, umocowanych sznurami, kolebało się na wodzie. Widać było, • że pułkownik czasu nie stracił. Złożył hetmanowi meldunek o przebiegu prac i ilości zebranego sprzętu, teraz zaś stał przy jego boku i wskazując dłonią objaśniał: — Za tym wzniesieniem leży wieś Rakowiec. Tam również znajduje się bród zdatny do przeprawy, ale przy mniejszej wodzie. Teraz nawet komunikiem przebyć byłoby trudno, toteż pozostawiłem tam pod strażą dwa promy, sześć dużych kryp i z dziesięć łodzi, na wypadek, gdybyście, wasza wielmożność, chcieli przyspieszyć przeprawę, bo tu będzie chyba duży tłok. — Dobrzeście to, mości pułkowniku, zarządzili, bo istotnie w dwa dni pragnę ją ukończyć. Ale dlaczego nie wszystkie łodzie stoją poniżej mostu? Jeśli prąd pokona wioślarzy, mogą go łatwo uszkodzić1 ¦— To tych kilka, które otrzymałem, kiedy już pomost leżał na krypach. Jeśli przykażecie, każę je przeciągnąć brzegiem na drugą Stronę. — Uczyńcie to, mości pułkowniku. Poza tym jestem zadowolo- ¦ ny, boście wykonali na czas kawał roboty. Podejścia na jutro będą . gotowe? — Będą, wasza wieltnożność! — zapewnił pułkownik, rad z hetmańskiej pochwały wyrażonej przed całym orszakiem. Tym razem ze względu na deszcze pan oboźny Karczewski kazał cvi 362 co stawać wozom na wzniesieniu, o ćwierć mili od Dniestru. Nie opodal rysowały się kontury jakiegoś monastyru, z baniastą kopułą cerkwi wznoszącą się ponad jego zabudowania, skryte gąszczem drzew i obronnych murów. Przygotował tam pan oboźny kwatery dla hetmana i znaczniejszych dygnitarzy, przykazawszy mnichom oporządzić grzeczne pomieszczenia. Ci widząc, że opór na nic się nie zda, wykonali polecenie. Pan Sobieski wyraził wprawdzie życzenie pozostania przy wojsku, ale niektórzy z wielmożów woleli klasztorne izby niż namiotowe płótno i mokrą trawę. Rozchwytano też mnichom i wszystkie siano, gdyż paszy było zupełnie brak. Przemarsz tak Licznej masy wojska spowodował, że - okoliczne wsie nie wystarczały do zaspokojenia potrzeb, toteż konie zaczęły głodować. Z tym większą więc zazdrością spoglądała czeladź na przeciwległy brzeg i owe dalekie stogi. Nie mniejsze trudności powstały z żywnością dla ludzi. Wprawdzie ciągnący za armią kupcy i chłopi sprzedawali ją na obozowym majdanie, aie w niewystarczających ilościach i po tak wysokich cenach, że tylko zamożniejsi, którzy poza żołdem mieli własne zasoby, mogli sobie na kupno pozwolić. - Deszcz znów zaczął padać. Nie tak obfity wprawdzie jak w ostatnich dniach, ale kapał bez przerwy i równie dokuczliwie. Nastał już wieczór, tu i ówdzie rozbłysły płomienie ognisk, które udało się rozpalić. Wojsko z wolna układało się do snu. Gwar zaczął zacichać, a jedynie od strony rzeki mimo nocy słychać było przytłumione odległością miarowe uderzenia kafarów. Pan Motowidło dotrzymywał słowa. Rozpoczęta na następny dzień przeprawa od razu jednak przybrała nieprzewidziany obrót. Oto brak paszy i pożywienia spowodował, że niesforna czeladź rzuciła się samowolnie ku krypom i promom. Wśród przekleństw wciągała na nie konie i wozy, a potem odpychając się drągami i ciężkimi wiosłami wypływała na rzekę, mało co sobie robiąc z bystrego nurtu i zdradzieckich wirów, byle jak najspieszniej wylądować na przeciwległym brzegu i wykorzystać pierwszeństwo dla zdobycia zaopatrzenia i żywności. Ciężkie, niezdarne krypy i jeszcze od nich cięższe promy początkowo były posłuszne sile ludzkich ramion. Pozostali na brzegu widzieli, jak z wolna wznosiły się i opadały wiosła i długie drągi, lelska kryp wypełnione końmi i ludźmi oraz promy załadowane wozami zbliżały się do środka przeprawy. Tu jednak zaczęty zmie-ac kierunek i najpierw wolno, a potem coraz szybciej spływać w • ,:^Pochwycone przez prąd głównego nurtu mknęły wraz z nim, y w radosnym tańcu wirując wokół siebie. Tu i tam trzasnęły cv) drągi, którymi wioślarze próbowali te pląsy zahamować, doleciały patrzących krzyki strachu. Konie, podniecone hałasem, a zapewne i ruchem łodzi, zaczęły szarpać łbami i bić kopytami. W pewnej chwili ujrzano, jak jedna z kryp przechyliła się nagle, ukazując wysmołowaną burtę, a cały jej ładunek zsunął się w wodę. Jakiś czas śledzono ludzi i zwierzęta walczące z bystrym prądem. Co chwila to ludzka głowa, to koński łeb znikały z powierzchni rzeki i już nie ukazywały się więcej. Wkrótce znów doleciały patrzących wrzaski, którym zawtórował koński kwik, i woda pochłońcie, następną krypę. Widziano, jak z sunącego obok promu wyciągano drągi, by rozpaczliwie walczącym pływakom dać pomoc, ale obraz ten wkrótce zatarła szara zasłona deszczu. Nie lepszy los spotkał śmiałków, którzy wskoczyli do łodzi i ufni w swoje siły chwycili za wiosła. I oni początkowo odbili szczęśliwie od brzegu, ale wkrótce także natrafili na główny nurt. Wiosła zaczęły pracować szybciej, aJe już nie tak sprawnie, jakby poruszane ostatkiem sił. Jedna, druga, trzecia łódź najpierw pomału obracała dziób, by po chwili, kręcąc się wokół swojej osi, spłynąć w dół rzeki. Parę innych, snadź bardziej przeładowanych lub nierównomiernie obciążonych, raptem ukazało dno i pozbywszy się swego ładunku szybko i lekko pomknęło z prądem. Jakby mało było tych ludzkich nieszczęść, wkrótce potem przy-kłusowała jakaś lekka chorągiew, zapewne prowadzona przez mało doświadczonego śmiałka. Ten, nieświadomy zaszłych wypadków, pchnął żołnierzy do przeprawy. Rozbryzgując wodę kopytami wierzchowców znaleźli się w rzece. Początkowo konie, tak jak uprzednio łodzie, dawały sobie radę z prądem, gdyż bliżej brzegów był słabszy— woda nie sięgała zwierzętom nawet do brzuchów. Ale kiedy z wolna zaczęły się pogrążać, a potem straciły grunt pod nogami i musiały płynąć, sytuacja od razu uległa pogorszeniu. Toteż wielu jeźdźców z tylnych szeregów, widząc, co się dzieje, zawróciło, ale reszta parła za swoim dowódcą. I ich wnet porwała rzeka. Jednak zachowali spokój i nie walczyli z prądem, lecz przytomnie usiłowali kierować się ku brzegowi. I oni, uniesieni nurtem, wnet zniknęli patrzącym z oczu, ale, jak się potem okazało; dotarli jednak do drugiego brzegu, tyle że daleko za Luką i takoż ze stratami. Podobny przebieg miała również próba drugiej przeprawy, dokonana przez inną1 lekką chorągiew pod wsią Rakowiec. Jednocześnie masa ludzka, przeważnie ? piechoty dymowej, runęła ku mostowi. Oni najbardziej odczuwali brak żywności. Nie nawykli do wojskowej karności ruszyli, by jak najprędzej przedostać się na drugi brzeg z nadzieją, że tam łatwo zaspokoją doskwierający cv 364 cvi głód. Wśród nich sunęły tu i ówdzie budy taborowych wozów, które samowolnie opuściły obóz, gnając pomiędzy gromadą pieszych. Już czoło wpadło na most, kiedy stojący niedaleko pułkownik ftfotowidło dostrzegł, co się dzieje. Przerażony groźbą zniszczenia swego dzieła, a co gorsza udaremnienia całej przeprawy, skrzyknął swoich semenów i pognał z nimi na obronę przyczółka. Tam zdarli konie i runąwszy nimi w tłum tratowali kopytami, siekąc na prawo i jewo knutami. Siła uderzenia i jego bezwzględność zahamowała ciżbę, pozwalając na odcięcie jej i odepchnięcie od mostu. Na opustoszałym piasku pozostało tylko kilka rozciągniętych ludzkich postaci, którym kopyta porozbijały głowy. Zaczęły padać przekleństwa i groźby, ale widok wyciągniętych pistoletów uśmierzył od razu głosy protestów. Na wieść o zaszłym zdarzeniu przygalopowali dragoni wysłani przez Zbrożka, co ostatecznie pozwoliło opanować sytuację. Wkrótce potem nadjechał osobiście i hetman. Z posępną twarzą wysłuchał sprawozdania pułkownika Motowidły, po czym spytał spoglądając na rzekę: — Czyżbyśmy musieli poniechać innej przeprawy jak tylko przez most? — Chyba tak, wasza wielmożność. Woda zbyt przybrała, a przez to i przyspieszyła biegu. — A gdyby promy i krypy obsadzić miejscowymi rybakami? Ci rzeki zwyczajni. Czy nie sądzisz waść. że mogliby przewozić wojsko? — Jużem z nimi o tym mówił, bo i mnie przyszło to do głowy. Są śmiałkowie, co za dobrą opłatą gotowi się tego podjąć, ale starsi mnie wstrzymali. Oni sami przy takiej wodzie niechają przepraw. Mówią, że zbyt daleka powrotna droga. — Widzi mi się, wasza wielmożność — wtrącił się do rozmowy najbliżej stojący strażnik koronny Bidziński — że nie możem wystawiać na taki hazard naszych żołnierzy! Sobieski pokiwał głową na znak zgody, ale rzucił ze zgryzotą: — Sądziłem, że W dwa dni dokonamy przeprawy. Teraz widzę; że 'i czterech nie starczy. — Cztery powinny wystarczyć — zaopiniował Motowidło. Hetman zastanawiał się przez chwilę, wreszcie obrócił ku niemu gniewną twarz. . ś ".." .v«Hi$? Ustanawiam waszmości moim namiestnikiem do przeprawy. Waść zas, panie Zbrożek, wyznaczysz straże i udasz się wraz z nimi na drugą stronę dla rozstawienia posterunków, Przydam ci cudzo- •lernski regiment piechoty do strzeżenia porządku w nowym obozie, ory pan Karczewski zaraz niech wytycza. Nie zapominajcie, pano- > 2e wkrótce przekroczymy granicę i wejdziemy na ziemie moł- cx> 365 oo dawskiego hospodara. Zabraniam przeto pod gardłem, co ogłosicie wojsku, jakiegokolwiek picowania *. Winnych przekroczenia tego rozkazu stawiać pod mój sąd! Tu przerwał, więc Zbrożek spytał, trącając lekko ostrogą konia. — Gzy to wszystko, wasza wielmożność? — Nie, panie bracie. Póki Karczewski nie zakończy swojej roboty, bacz, by na tamtym brzegu chorągwie się nie rozłaziły. Nikomu obozu nie wolno opuszczać. Waść, mości Karczewski, spraw się szybko. Twoje wozy niech Motowidło wyprawi jako pierwsze. Z kolei hetman zwrócił się znów do pułkownika: — Uprzedź waść rycerstwo, by wzięło z wozów na trzy dni żywności, gdyż nie będą mieli do nich dostępu. Waść zaś, mości panie Czarniecki, sporządzisz szczegółowy rejestr chorągwi ze wskazaniem dokładnej kolejności, w jakiej mają wstępować na most. Niech za-wżdy dwie chorągwie czekają podle przyczółka, by nie było nijakiej przerwy w przeprawie, która ma się odbywać takim oto ordynkiem: rząd wozów jeden, konnych dwa, piechoty cztery, i w takiej kolejności: po piechocie cudzoziemskiej ruszą wozy, za nimi armata, potem dragoni i pancerni, a wreszcie husarze. Lekka jazda pójdzie w straży tylnej. Należy też rozstawić przy brzegu rotę dragonów, by nie dopuszczali nikogo do mostu. - I tak ruszył sznur wozów, armat, oddziały piechoty, a potem konnych na tamtą stronę Dniestru. Ciągnęli wolno, ale 'bez żadnych przerw, przebywali most i kierowali się ku Luce, obok której pan Karczewski wybrał miejsce na kolejny obóz. Rozstawione przez Mo-towidłę posterunki pilnowały porządku, a ustanowieni ku temu gońcy obwoływali w starym obozie chorągwie, na które przychodziła kolej przeprawy. Wróciły chorągwie pana Siinickiego, obładowane bogatym łupem. Kasztelan szedł zaraz zdawać raporta panu hetmanowi, rycerstwo zaś, otaczane przez towarzyszy, opowiadało o przeżytych przy-godach i chwaliło się zdobyczą. Omawiano też handlowe transakcje z nabywcami kosztownej broni, końskich rzędów czy innych tureckich trofeów. Sobieski postanowił żebrać radę wojenną dla ostatecznego ustalenia planu wyprawy i dalszej marszruty, bo przewidywane starcie z basząJ-Caplanern nie mogło być celem ostatecznym. Wysłał więc gońca do litewskich hetmanów z zaproszeniem do wzięcia w niej udziału. Skutkiem tego na trzeci dzień doniesiono od posterunków w polu, że obaj zaproszeni nadciągają w trzydzieści koni. Ruch się zaraz zrobił przy hetmańskich namiotach. Oporządzano kwatery, a hetman kazał podai- sobie konia, by osobiście powitać * Samowolna rekwizycja, rabowanie żywności. cv> 366 00 przybywających — dla okazania względów — przed bramą obozu. Ale powitanie nie wypadło najlepiej, co nasuwało obawę, że i dalsze rozmowy nie upłyną pod dobrą gwiazdą. Bowiem na uprzejme słowa Sobieskiego Pac wprawdzie odpowiedział równie dwornie, kiedy jednak skierowali wierzchowce ku obozowi, dalsza rozmowa odbyła się w zupełnie innym nastroju. / — Kiedyż możemy spodziewać się waszych wojsk, mości hetmanie? Daleko od nas jesteście? —zadał Sobieski najbardziej Jeżące mi: na sercu pytanie. — Ostawiliśmy je milę za Buczaczem — mruknął zdawkowo Pac. Ton odpowiedzi nie podobał się hetmanowi koronnemu, ale nic dając niczego po sobie poznać odpowiedział uradowany: — Zatem nie więcej jak mil trzy! To nie tak daleko. Za dzień, dwa, będziemy tedy razem. — Niczego dobrego w tym nie dostrzegam — odpowiedział nieco podrażnionym głosem litewski hetman. — Jeszcze trudniej będzie o paszę i żywność. Już teraz nasze konie ledwie co stoją na nogach. Te słowa wskazywały, w jakim humorze i z czym przybył pan Pac na radę. Sobieski poniechał zatem tematu, by od razu nie doszło do jakowegoś konfliktu, i zaczął mówić o czym innym. Jeszcze tego dnia zwołano hetmańską radę wojenną, w której wzięli udział wszyscy jej członkowie obecni w obozie, a ze strony litewskiej obaj hetmani, Pac i Radziwiłł, oraz przybyli z nimi dygnitarze, jak: marszałek wielki Aleksander Połubiński, wojewoda trocki Marcjan Ogiński i oboźny litewski Jerzy Chodkiewicz. Przewidywania hetmana okazały się słuszne, bo zaraz po jego wstępnym powitaniu i wskazaniu tematu narady pan Pac poprosił o głos i przemówił: " — Nie jestem mniemania, aby sprawy wymienione przez jego wielmożność pana hetmana koronnego były jedynymi, o których trzeba by debatować. Zanim bowiem przystąpimy do ^uchwalania dalszych poczynań, lepiej zastanowić się wprzódy, czy nie odłożyć ich na czas późniejszy... Szmer zdumienia, a nawet i okrzyki protestów kazały mówcy przerwać na chwilę. Spojrzał po skupionych twarzach jednych i rozsierdzonych tym wstępem innych i uśmiechnąwszy się z fałszywą wyrozumiałością, nie zrażony reakcją, cisgnął swoją rzecz dalej: — Słyszę waszmościów protesta i rozumiem je, bo mnie takoż serce i animusz wojenny ciągną w pole, ale rozum nakazuje rozwagę. Wielkie bowiem są defekta wojska, jak i ubytek mojej prywat-pej^ szkatuły, z której czerpałem dotąd na zaopatrzenie żołnierza. 01 ludzie i konie umęczeni są ponad wyobrażenie, żywności i paszy cv> 367 c>o nie staje, a możliwości poprawy nie widać. O czym więc należy mówić? O wojowaniu czy przywróceniu żołnierzowi sił? Dlatego też deklaruję, aby wojsko wpierw wytchnęło choć przez dwa, trzy miesiące, w tym czasie przyjdzie do siebie i będzie zdolne znów ruszyć w pole. Jego konserwacja, nie wojaczka, winna być główną troską wodza, toteż iść za Dniestr ani mogę, ani chcę. Upraszam radę o wyznaczenie moim chorągwiom konsystencji podług swego wyboru, może być na Podolu lub Ukrainie. — Hańba! — rozległ się czyjś głos, kiedy hetman'litewski przerwał na chwilę. '¦> • I — Oto objawił się znowu duch spod Gołębia — zatroskanym głosem mruknął pułkownik Łasko. — Nieszczęsna ta Rzeczpospolita... — Będziesz musiał sumitować się, wasza wielmożność, za takowy postępek, bo kiedy kraj usłyszy, żeś dalszego marszu odmówił, z potępieniem cała szlachecka brać wystąpi! — zawołał wojewoda Jabłonowski. — I ja sądzę, żeś powinien, panie bracie, jeszcze przemyśleć swoje postanowienie, bo opuszczać towarzyszy przed bitwą niepiękna to rzecz, choćby były po temu najpoważniejsze przyczyny — zabrał głos milczący dotąd książę Dymitr. — Jużem to przemyślał —odparł z rozdrażnieniem Pac. — I nie dostrzegam możliwości, by cokolwiek zmienić! Nie pomocą byłbym w bitwie, lecz zawadą,^ z żołnierzem, co w siodle usiedzieć nie ma siły. Zresztą czy wasz żołnierz takoż zdolny stawać do bitwy? Chyba nie! Dla uniknięcia zaś zarzutów, które by ze złego pojęcia moich intencji wynikły, wydam manifest, gdzie racje swoje wyłożę! Sobieski spodziewał się oporów ze strony Litwy, nie przypuszczał jednak, że będą tak krańcowe. Mimo to zachował spokój. Wszyscy zwrócili wreszcie na niego wzrok w oczekiwaniu, jakiej też udzieli odpowiedzi. On zaś zagadnął najpierw Radziwiłła: — No a ty, Michale? Czy także jesteś tego mniemania? Zagadnięty zwrócił twarz o pełnych, tłustych policzkach ku pytającemu. Widniała na niej wyraźna rozterka, ale zerknął zaraz na siedzącego obok Paca i ujrzawszy jego nieco ironiczne spojrzenie, odrzekł z determinacją: — Prawdą jest wszystko, co tu waszmościom opisał pan hetman wielki litewski. Istotnie wojsko nasze całkiem jest wyzute z sił, toteż i ja skłaniam się ku jego radzie... Powiedziawszy to sapnął z wyraźną ulga, bo i jemu widać nie w smak były własne słowa. — Za panią matką pacierz... — rzucił półgłosem pan Łasko, a pan Bidziński roześmiał się ostentacyjnie. Po odpowiedzi s.~wągra Sobieski uczynił znak, że chce mówić. — Ja, mości panie hetmanie, nie stanę z waszmoicią w szranki, cv> 368 oo czy mamy teraz wojować, czy nie mamy. A nie stanę dlatego, gdyż cała Rzeczpospolita już o tym zadecydowała, posyłając mnie nie na odpoczyhek, lecz na wojnę, za którą to konkluzją idąc ruszyłem w pole i wchodzę w obcą ziemię, skąd nie pierwej wyjdę, jak albo szczęśliwie nieprzyjaciela zniosę, albo chwalebnie za ojczyznę głowę; położę. Ani mnie tu żadne'rady, ani samego króla jegomości ordy-nans od. tego nie powstrzyma, chyba że cała Rzeczpospolita mi to napisze! " Aczkolwiek te słowa wypowiedziane stanowczo, nieomal gwałtownie, spotkały się z uznaniem zebranych, nie zdawały się jednak trafiać do przekonania panu Pacowi, gdyż zaczął wysuwać kontrargumenty, nadal obstając przy swoim zdaniu. Przerwał więc wreszcie pan hetman radę, tym bardziej że godzina zrobiła się już późna, prosząc w grzecznych słowach litewskich hetmanów, by jeszcze rzecz całą rozważyli, a być może postanowienie swoje zechcą na następny dzień zmienić. Wkrótce zaś potem, kiedy pan hetman koronny układał się do snu, prosił o pilne posłuchanie chorąży poznański Skoraczewski. Sobieski zaciekawiony, o czym o tak późnej porze pan Skoraczewski, którego darzył życzliwością za stateczność i rozwagę, chce z nim mówić, kazał go do siebie wpuścić. Okazało się, że po zakończeniu rady hetman Pac napotkawszy chorążego zaprosił go do swego namiotu na kusztyczek wina. Popijając zaś, otworzył przed nim serce i zwierzył się ze swoich żalów, które zataił w czasie obrad w obawie ponoć, że mogą być wzięte za jakoweś osobiste urazy czy sprawy zbyt błahe. On jednak po człowieczemu im ulega i przy winie o tym mówiąc, szczerze wyznaje. Pan Sobieski domyślił się zaraz, że Pac, znając Skoraczewskiego jako oddanego hetmanowi, z góry założył, że wszystko, co powie, zostanie powtórzone. Spytał więc z zaciekawieniem: — I cóż tak doskwiera panu Pacowi? — Niejedno ma on na sercu lub lepiej rzec, na wątrobie. — Chorąży uśmiechnął się pod wąsem. — Otóż pierwsze, że przodem ciągnąc zostawiamy gołą ziemię, jego wojska nie mają więc możności ani się pożywić, ani napaść koni. Drugie, że tak idąc pierwsi napotkamy nieprzyjaciela, i wiktorię, jeśliby była, sobie przypiszemy, zaś nadejdzie, by gasić pożary i grzebać zabitych. Toteż uważa, przez pozostawianie w tyle okazujemy mu pogardę. To wszystko? — parsknął ironicznie hetman. - Wspomniał takoż, że ćwierć upływa, zatem kończy się służba, zaś już niczego z własnej szkatuły nie będzie ekspensował. Żal ma też o Dobrowody, żeśmy nie chcieli tam na niego zaczekać, musi wiQc dalej, jako rzekł, w tyłki nam zaglądać. °n 24 _ Ostatni zwycięzca CND 369 CV) Sobieski pomyślał chwilę. — Najlepszy na to sposób to samemu przyspieszyć marsz. Ale tego pan Pac nie dostrzega. Bo też nic to innego nie jest, jak zwykła wojenna zawiść o pierwszeństwo i dobre miejsce w szyku. Przemyślę sobie, coś mi waszmość powiedział, za co ci dziękuję. — Sądzę, że dają o sobie znać i animozje spod Gołębia, o czym wspomniał pan Łasko. Boi się też, że po kolejnej wiktorii nabierzecie, mości panie hetmanie, jeszcze większego znaczenia w kraju i zbytnio zjednacie dla siebie serca szlacheckiej braci. A to mu wcale nie w smak i raczej woli sumitować się z zaniechania dalszego marszu, niż wam w tym pomagać. Następna rada rozpoczęła się w nastroju napięcia. Trwały nadal wzajemne zarzuty, pan Pac atoli, wspomagany przez towarzyszących mu wielmożów, odpierał wszelkie argumenta i nie chciał zmienić decyzji. Jednak ton i waga wypowiedzi koronnych dowódców jakby robiły 'na nim pewne wrażenie i trafiły do żołnierskiego, bądź co bądź, serca litewskiego hetmana, bo w jego głosie zabrakło uprzedniej pewności siebie i można było wyczuć już tylko zwykły upór. Toteż pan Sobieski spostrzegłszy to zabrał głos. Mówił powściągliwie, wyraźnie usiłując w niczym nie urazić oponenta i łagodzić jego zawziętość, a wreszcie tak zakończył swoją orację: — Być może, mości hetmanie, żem zbytnio pospieszał nie czekając na ciebie, ale nie z pogardy ani innych ubocznych przyczyn, jeno z żołnierskiej rozwagi, by nie zezwolić wrogowi na połączen.ie swych sił, gdyż, jak ci wiadomo, Kapłan w trzydzieści tysięcy ludzi ciągnie ku Cecorze. Gdyby się zszedł z Husseinem, zbyt urośliby w moc, byśmy mogli z nimi się zmierzyć. Toteż jedyny sposób najpierw znieść jednego, a zasię obrócić ku drugiemu. Nie mniemaj więc, wasza wielmożność, żem dlatego wojsko popędzał, by dla siebie wygraną zachować czy spyżę ci sprzed gęby uprzątać. Owóż tedy, abyś zechciał wyzbyć się tych podejrzeń, to ci rzekę: idź ty przodem, panie bracie, ja zaś będę za tobą postępować, a do tego tobie tę oto moją buławę oddaję i proszę, byś ty ostał wodzem naczelnym i ku Wiktorii nas prowadził! Deklaruję posłuszeństwo twoim rozkazom, które dla wspólnego dobra i Litwy, i Polski wydasz, jak i dla rozgromienia ich wrogów! Po tych słowach zebrani siedzieli chwilę w takiej ciszy, że w namiocie usłyszałbyś nawet lot komara. Wszyscy z napięciem wpatrywali się w Paca, ciekawi, co odpowie na te wielkoduszne słowa. Sobieski zaś wstał z miejsca i podszedłszy z buławą do Paca położył ją przed nim, po czym rozwarł ramiona do uścisku. Gest ten.był tr,k zniewalający, że Pac okazując wyraźne wzruszenie zerwał się z miejsca i takoż rozstawił ramiona. Objęli się więc obaj hetmani i ucałowali w policzki, a Pac zakrzyknął: cv? 370 cv> — Nie bracie! Ma być, jak było! Zostań naszym wodzem i prowadź podług woli. Da Bóg, a razem wroga zwyciężym! Teraz dopiero zerwała się istna burza wiwatów i okrzyków pochwalnych. Panowie litewscy i polscy takoż padali sobie w objęcia i całując się, obiecywali wiernie stać przy sobie. Tak to pan So-bieski przywołał w pomoc duchy Horodła i odniósł kolejne zwycię-stw0__tym razem nie geniuszem wodza, ale wielkością swego serca. Zegoń nie podzielił się z nikim otrzymaną wiadomością, by nie postponować dobrego imienia swojej ukochanej. Wykonywał swoje. obowiązki na wpół przytomny z udręki, czym nawet zwrócił uwagę hetmana, jednak udało mu się wytłumaczyć przejściowym niedomaganiem. Ale w istocie serce rwało mu się na strzępy. Wyrywało się, by gnać bez opamiętania, coś czynić, sam nie wiedział co, aby ratować niebogę, a nie znosić biernie nieszczęścia. Znając jednak żołnierską powinność tłumił w sobie to pragnienie, wiedział bowiem, że hetman permisji na pewno by udzielił, ale miałby mu za złe, że o nią wystąpił. Udręka, w jakiej żył, nie pozwalała na trzeźwe, spokojne rozważanie sytuacji. Kto mógł to uczynić, jak do tego przyszło? Czy istotnie było tak, jak pisała Justyna, czy też ktoś działa celowo? Różne domysły przechodziły mu przez głowę, ale nie potrafił nad żadnym się skupić. Toteż kiedy dostał następny list, również o niczym innym nie myślał, jak tylko o jego treści. Pismo doręczył mu Zawieja wyjaśniając, że otrzymał je od nie znanego osobnika, któ^y ponoć gdzieś spiesząc nie miał czasu na szukanie właściwego odbiorcy. x Tym razem Justyna pisała: „Damianie, drogi Damianie! Stało-się, co się stać miało... Godziny mi płyną jak w obłędzie i nawet w śmierć uciec od hańby nie mogę, bom pilnie strzeżona. Boję się, Dan, to straszny człek. Ratuj, jeśli zdołasz... ¦ Justyna". 26 października przeprawa została zakończona. Tegoż dnia ruszył na drugi brzeg i hetman, nakazując nazajutrz wymarsz na Ho-rodenkę. Wreszcie niebo nieco się przetarło, a nawet poprzez szybko pędzące chmury od czasu do czasu błyskało słońce. Żołnierze nieco poweseleli, bo wszak deszcz ustał, mieli za sobą rzekę, a spotkanie z wrogiem stawało się coraz bliższe. Uczestnicy ubiegłorocznej kam-pani przeciw Tatarom przypominali, jak to i wówczas zaznawali OO 371 OO dodatkowej udręki od kaprysów pogody, bo ulewy takoż mocno moczyły im grzbiety. , Żegoń nie przyłączył się dó Łysoboka i Zawiei, z którymi jechał dotąd strzemię w strzemię. Pogrążony w rozpaczy unikał wszelkiego towarzystwa. Z trudem przychodziło mu wypowiedzenie nawet paru słów, gdyż myśl nieustannie krążyła wokół jednego tylko tematu. Wolał więc samotność i nieruchomym wzrokiem patrzył przed siebie, obojętny na otoczenie. Łysobok i Zawieja od razu dostrzegli stan towarzysza i próbowali go nagabywać o przyczynę tego odrętwienia. Zbywał ich jednak krótkimi wyjaśnieniami o trawiącej go febrze, ucinając wszelkie dalsze pytania. Poniechali go więc, ale w chorobę nie wierzyli, gdyż nie miał ani rozognionego oblicza, ani błysków gorączki w oku, które, przeciwnie, zgaszone było i puste. Zawieja obejrzał się, czy nikt zbyt blisko nie jedzie za nimi, i zagadnął towarzysza: — Muszę z tobą, Gedeonie, pogadać i zasięgnąć porady. Sam bowiem waham się, co należy czynić. — Masz na myśli Damiana? — podsunął domyślnie Łysobok. — Właśnie. Wczoraj wieczór przyszło wreszcie między nami do rozmowy. Chłopisko mało co było przytomne z udręki i widać wreszcie go przemogło, bo wybuchnął słowami, z których co nieco wyrozumiałem. Resztę zaś, widząc, że się zdradził, opowiedział z własnej woli. Alem przyrzekł, że dla siebie to zachowam. — Dlaczego tedy mówisz o tym ze mną? — Bo sądzę, że przyrzeczenia nie powinienem dochować, i to z przyjaznego serca. Chyba należy o tym powiedzieć hetmanowi, ale sam nie chciałbym decydować. — Czego się obawiasz? — Że podniesie na siebie rękę. /iioo przy pierwszej potyczce będzie szukał śmierci. — To aż tak poważna sprawa? — zdziwił się i zafrasował pan Gedeon. — Bardzo. Nieszczęście, że o gorsze trudno! — To widać. Sczerniał całkiem na licu i nic do gęby nie bierze. Mówże więc, parol, że między nami ostanie. Łatwiej nam będzie we dwóch postanowić, jak mu pomóc. Zawieja już bez wahania opowiedział towarzyszowi o tragedii ich przyjaciela. Rycerz, usłyszawszy relację, ze wzburzenia aż dźgnął wierzchowca ostrogą. Musiał go uspokajać i to przywróciło mu równowagę umysłu. — Dorozumiewa się zatem, że to czyn któregoś z owych psubratów wielmożów, co za nic mają nasz stan?! . cv 372 cv z pism wynika. Ale Damianowi chodzą teraz i inne myśli po głowie... _ Jakież to? __ CZy ów wielmoża to nie przyicrywtfa, a cnodzi o zemstę za uwięzienie Tamary? Łysobok zastanawiał się przez chwilę. __Może to być, ale czyżby owi ludzie, co Turkom służą, tak żądni byli zemsty? Przecież przez to Tamary nie uwolnią. Jeśli zaś chcieliby dokonać zamiany, toby o tym powiadomili, a dzieweczkę uszanowali. __ Prawda to! — przytaknął z ożywieniem Zawieja. — Tegom nie pomyślał. Ale — zafrasował się znów — to sprawy nie polepsza. Znaleźć pannę Justynę będzie trudno, jeśli jest w rękach magnata. — Niewiele wówczas będzie na to nadziei — zgodził się pan Łysobok. — Dlatego chciałem mówić z panem hetmanem. Tylko on może temu zaradzić. — Cóż on pomoże? — zasępił się pan Gedeon. — Ale proś, tylko niech nie zdradzi przed Żegoniem, że zna sprawę, bo ów będzie miał na ciebie rankor, żeś gęby nie strzymał... — To trudno, niechby i miał. — Trzeba powiadomić hetmana. — Pan Łysobok jakby odpowiadał jakimś swoim myślom. — Może zechce zwolnić Źegonia od . swego boku i pozwoli jechać do Warszawy? • — To już niczego nie zmieni. Dziewczyny i tak rychło albo i wcale nie najdzie, a opuszczenie szeregów, choćby za zezwoleniem hetmańskim, będzie Damian, jak go znam, poczytywał sobie za ujmę. — Tak czy inaczej, mówić trzeba! — zadecydował już stanowczo pan Łysobok. — Uczyń to, jak tylko najdziesz ku temu sposobność. Pod wieczór, ale jeszcze za widna, wojsko dotarło do Horodeń-ki. Tu zaś na Sobieskiego spadła lawina- kłopotów. Zaczęło się od przybycia kuriera mołdawskiego hospodara Stepana Petreczejki. Donosił hospodar, że ubiegłej nocy, z 26 na 27 października, ledwie uszedł z życiem uciekając ze swoim oddziałem z tureckiego obozu pod Chocimiem, a to z powodu zeznań jakichś pojmanych marude-rów polskich, którzy wyjawili jego tajemne kontakty z Rzecząpospo-htą. Prosił więc hetmana o wojskową pomoc w sile pięciuset konnych dla uporządkowania swoich spraw hospodarskich, jeśli możliwe pod wodzą znanego sobie pułkownika Duraeza. Domyślał się hetman, dlaczego hospodar sugeruje mu dowódcę i określa wysokość pomocy, ale że Petreczejko istotnie stale okazywał większą skłonność ku Polsce niż Turcji, przeto natychmiast wy- 373 słał mu owych pięciuset lekkich. Na drugi dzień jednak, niby z niepokoju, czy pomoc ta będzie dostateczna, pchnął jeszcze generała Koryckiego z tysiącem pancernych. W rzeczywistości zaś chodziło o umocnienie i polskich wpływów, i bezpieczeństwa od tamtej strony. Istotnie, pomoc ta okazała się dla hospodara nieco uciążliwa, bo wkrótce prosił o odwołanie Koryckiego. Zaraz po wysłaniu Duracza nadciągnął z chorągwiami Sieniaw-ski i znów powstał w obozie ruch, a chorąży składał hetmanowi szczegółowy meldunek ze swoich poczynań. Ledwie zakończyli rozmowę i sięgnęli po kielichy, kiedy z kolei nadleciał goniec z wieścią o zbliżaniu się tureckiego poselstwa, które pod wodzą mutefaryka agi Husseina podążało do Lwowa w sześćdziesiąt koni. Istotnie Hussein przybył następnego dnia i choć zapadł wieczór, został przyjęty przez hetmana na uroczystej audiencji. Był to człowiek już stary, o siwej brodzie, małym haczykowatym nosie i srogim, dumnym spojrzeniu. Odziany, tak jak i cały jego orszak, nad wyraz strojnie i bogato, nadjechał z kwatery wyznaczonej mu w Horodeńce, otoczony przez swoich czausów. Na uprzejme powitanie Karczewskiego u progu namiotu odpowiedział tylko lekceważącym skinieniem dłoni, po czym nie zwracając uwagi na nikogo stanął przed Sobieskim. Temu również nie okazał należnego poszanowania, ledwie witając zdawkowymi słowami. Hetman nie zważając na to dumne i wręcz obraźliwe zachowanie przemówił po turecku oświadczając, że ma pisemne upoważnienie królewskiego kanclerza do odbioru pisma, co oszczędzi posłowi trudów dalszej podróży. Nie wiedział pan Sobieski, że aga prócz listu wiezie dla króla Michała kubrak i buławę, które sułtan zwykł posyłać swoim hołdow-nikom; wówczas zapewne nie byłby tak uprzejmy. Na tę propozycję Hussein znów w dumnych słowach oświadczył, że nic go jakoweś pełnomocnictwa nie obchodzą, ma bowiem posłanie samego sułtana, które nie może być przez nikogo otwarte, jak tylko przez innego władcę, bo jest w nim wymienione imię Najwspanialszego. Jednocześnie żądał przydania polskiego oddziału oehrony, który by go przeprowadził bezpiecznie do Lwowa, gdzie, jak wiedział, przebywa nadal król Michał. l Na tak mało dworną odpowiedź hetman już po polsku i z akcentowym lekceważeniem kazał powiedzieć posłowi, że nie uważa, by życie jego było tak cenne, ale dla zachowania dobrych obyczajów dostanie asystę, teraz zaś może udać się na spoczynek, którego nikt mu tu nie zakłóci. Rzekłszy to pan Sobieski odwrócił się od posła i nie zważając na jego pokłon przeszedł do tylnego pomieszczenia namiotu. Zachowanie hetmana zrobiło wrażenie na Turku nawykłym do cv 374 cv uniżoności słabszych, ale bardziej jeszcze i wyraźniej skonfundował sie kiedy wyjeżdżając następnego dnia ujrzał wielkość polskiego obozu i armię, która w nim stała. Zaraz po odjeździe tureckiego posła musiał hetman zająć się następną, poważniejszą już sprawą. Coraz częściej *— mimo surowych zakazów — nie tylko czeladź, ale i rycerze wyprawiali się ss mowolnie po żywność, a już podjazdy z reguły nie wracały z pusty-nii rękami. Ostatnio właśnie porucznik Ruszczyc, dzielny, wielce zasłużony oficer i świetny zagończyk, wracając z podjazdu przyprowadził do obozu całe stado krów. Rozgniewany.hetman przywoławszy go przed swoje oblicze gromko publicznie zrugał, przykazując stado odprowadzić do właścicieli. Ostrzegł też, że ze względu na zasługi darowuje mu życie, ale jeśli kogokolwiek jeszcze złapie na picowaniu, każe bez chwili zwłoki rozstrzelać. Ostrzeżenie to polecił dla przypomnienia ogłosić przez trąbę. Hetman wiedział wszakże, że to nie skłonność do rabunku, lecz pusty żołądek skłaniał żołnierza do nieposłuszeństwa. Niemniej za-, kaz postanowił utrzymać w mocy, gdyż w walce o wpływy w Mołdawii, jaką Polska prowadziła z Turcją, nie należało zrażać sobie ludności. Granicę mieli właśnie przekroczyć, należało więc wojsko od razu i ostro wdrażać do poskromienia apetytów. Własną ludność hetman również zresztą chronił przed grabieżą. "Ów kurier Petreczejki przywiózł także wiadomość, że Kapłan stanął już w Cecorze, czym zalterował się wielce pan hetman, bo teraz każdy dzień zwłoki nabierał wielkiego znaczenia. Jeśli przybył już do Cecory, to pozostawało mu do przebycia zaledwie dwadzieścia pięć mil, a więc nawet wziąwszy pod uwagę, że i on prowadzi tabory, osiągnie Chocim najdalej w dwie niedziele. Polskie wojsko dzieliła wprawdzie odległość znacznie krótsza, bo niespełna mil piętnaście, ale Kapłan miał przed sobą wygodny i równy trakt wiodący z Jass do Kamieńca, natomiast Polacy ciągnęli po kamienistych drogach Pokucia, a czekały ich jeszcze wertepy, chaszcze i bagna bukowińskich lasów. Była i druga okoliczność, z której jobieski zdawał sobie sprawę, a mianowicie, że nie wolno dopuścić, °y Kapłan schronił się w twierdzy. Należało go dopaść zawczasu i to w bezpiecznej odległości od umocnień. Sam basza Halil, komendant kamieniecki, miał ponoć dziesięć tysięcy żołnierza. Nie mógł więc hetman, dysponując siłami mniejszymi nawet od Kapla-nowych, ważyć się na tak wielki hazard i uderzać na niego zbyt blisko Chocimia. oczątkowy zamiar zniesienia Kapłana już teraz nie rokował Powodzenia. etman zwołał więc naradę, by postanowić, czy czekać dalej cv 375 cv> na Litwę. Problem ten bowiem, po ostatnim incydencie w Łukach,/ nie był bagatelny. Należało usłyszeć w tej sprawie opinie innych dowódców, a zwłaszcza księcia Dymitra, z którym jako stryjem królewskim Pac bardzo się liczył. Wszyscy jednak uznali jednogłośnie, że czekać dalej nie można. Sobieski wysłał zatem gońca do litewskiego hetmana z wyjaśnieniem _ przyczyn owego pośpiechu i zarządził dalszy marsz. Wojsko opuściło więc obóz pod Horodeńką 30 października. W przeddzień wymarszu, kiedy Żegoń wieczorem wrócił do namiotu, znalazł podrzucony list. Kiedy go ujrzał, jak poprzednie przybrudzony i zmięty, zdało mu się, że wróg krąży za płótnami namiotu, tuż wokół niego, i, sam niewidzialny, śledzi wszystkie jego kroki. Pisała Justyna: „Dan, ratuj mnie! Nocą ku mnie przybywa, niby do przedajnej dziewki! Tylko śmierć mi została i może to ostatnie moje pismo do ciebie... Nawet nie znam jego imienia, abyś mnie pomścił. Dan, może jednak go odnajdziesz? Bo mój los już się spełnił i. czekam tylko sposobności... A przecież miłuję cię, serca odmienić nie sposób... Żegnaj, Dan, mój miły. Justyna". i znów nie ulegało wątpliwości, że pisała to jej ręka. Jak nieprzytomny rozejrzał się po pustym namiocie. Podszedł do leżących przy wejściu siodeł i wyciągnął z olster pistolet. Mechanicznie, nie zdając sobie sprawy ze swoich ruchów, odszukał klucz i nakręcił sprężynę. Potem przystawił lufę do głowy i pociągnął za pręt spustu. Zamek ze szczękiem sypnął iskrami, ale że nie podsypał prochem panewki, strzał nie targnął dłoni. Obrócił broń ku sobie, z pewnym zdziwieniem spojrzał w ciemny otwór lufy, wreszcie odrzucił pistolet na ziemię, a sam upadł na kolana i skrywszy twarz w dłonie pogrążył się w modlitwie, błagając Stwórcę o przebaczenie. Armia wkroczyła w groźne bu-kowińskie lasy, a na domiar złego zaczął znów padać deszcz. Szli właściwie nie drogą, lecz śladem dwóch wąskich, głębokich kolein pozostawionych przez chłopskie wozy. Las zaś, a właściwie puszcza stała wokoło gąszczem ociekających wodą drzew. Ich grube omszałe pnie biegły chaotyczną kolumnadą w coraz mroczniejszą głębię, by wreszcie roztopić się w jednolitej ścianie ciemności. Nawet w słoneczne dni nie przedzierał się tu żaden promień, nie było plam światła na brunatnym podłożu cvi 376 cv zegniłych', mokrych liści. Trafiano na miejsca, w których nawet silnym koniem nie można było przedrzeć się przez zaporę chaszczy i krzaków, to znów spotykano oparzeliska, gdzie tylko sterczały guzy i poskręcane sploty korzeni, nie rosło ani źdźbło trawy, a konie grzęzły po kolana w podmokłym gruncie. Wnętrze lasu stało w mroku i milczeniu, tajemnicze i wrogie. Tylko gdzieś- u góry od czasu do czasu zakrzyczał ptak, rozległo się skądś stukanie dzięcioła lub chrobot przebiegającej po gałęziach wiewiórki. Odgłosy te, nieliczne i dochodzące nie wiadomo skąd, sprawiały, że cisza panująca u podnóża drzew była tym bardziej ponura! Rycerskie oblicza sposępniały, niejeden żegnał się. ukradkiem, jakby bór krył jakieś siły wrogie wszelkiemu ruchowi i życiu. Szancpachoły, czyli saperzy, cała czeladź i wydzielone roty piesze szły przodem z siekierami, piłami i łopatami. Oni to przejęli teraz na siebie główny trud marszu. Musieli bowiem poszerzać drogę, zasypywać wykroty i jamy, a w miejscach podmokłych słać pomosty z bierwion i bali. Do każdego działa generał Kątski przydzielił oddział piechoty, który wspomagał zaprzęgi ciągnąc sznurami lawety armat. Takoż i wozy taborowe wymagały pomocy ludzkich rąk w swoim powol-, nym pochodzie w głąb boru. Mimo to zdarzało się, że trzasła niejedna oś lub koło. Wówczas ładunek przekładano na kilka najbliszych wozów, bo uszkodzonego nie było po co naprawiać, gdyż raz odstawszy od taboru, już by sam z lasu się nie wydostał. I tak godzina za godziną, wolno, ale nieustępliwie, z pokrzykiwaniem woźniców i kierujących przeprawą oficerów, stukotem siekier i zgrzytem pił, armia posuwała się naprzód. Lasy te cieszyły się złą sławą wśród polskiego rycerstwa. Powtarzano sobie wiele zagadkowych historii z przeszłości. Były niby pułapka czekająca na nierozważnego śmiałka, który by się w nią zagłębił. Toteż nie dziwiono się, kiedy zaczęły ludzi spotykać różne nieszczęścia. A to z nagła spłoszony koń jednym kopnięciem ubił człowieka, a to padające pod siekierą drzewo przywaliło chłopa, to znów kogoś wciągnęło bagno, bywało też, że ludzie ginęli bez żadnej widocznej przyczyny. Przychodziła chwila, a towarzysze pracujący obok łopatą czy siekierą stwierdzali nagle, że jednego z nich nie fia. Jak mówiono, działo się to za sprawą różnych strzygoni, wił, akow, w3Pierzy, zwodnic i innych wapieni czy mamunów czy- ających wszędy. Ale ponoć te właśnie lasy najbardziej sobie owe złe duchy upodobały. ud ' > ^la Jazciy Przemarsz był wielce uciążliwy, choć nie brała ziału w trudzie moszczenia drogi czy ciągnięcia armat, pod któ- cv> 377 cv> rym upadała piechota i czeladź. Przecież i na rycerzy działał ponury nastrój tej puszczy, mieli co niemiara kłopotów z narowieniem się koni. Te zaś wciąż musieli wstrzymywać, by nie ostawić wozów i piechoty, jeno być razem w tym zdradzieckim gąszczu. Toteż nie robiono dziennie dużo więcej nad milę. Pierwszego listopada przekroczono granicę, a po czterech dniach osiągnięto wreszcie Żuczki, gdzie postanowiono czekać na Litwę. Tu koniecznie już musiało dojść do połączenia obu wojsk, gdyż czas był po temu najwyższy. Należało też uporządkować sprzęt i dać odetchnąć wyczerpanym do ostateczności chorągwiom. Ciągły niedostatek* żywności i paszy, trudy marszu, a do tego najgorsza, jaką można sobie wyobrazić, pogoda, były przyczyną coraz częstszego i głośnego sarkania żołnierza. Dowódcy mieli więc sporo kłopotów z utrzymaniem w ryzach niesfornej z natury szlachty. W niektórych chorągwiach dochodziło wręcz do zbiorowych protestacji. Żądano wskazania konkretnego celu marszu i starcia z nieprzyjacielem, a.nie wyścigu z jakimś tam tureckim baszą. Walki żołnierz się nie bał, przeciwnie, cały dotychczasowy wysiłek ponosił wciąż w nadziei, że rychło dojdzie do bitwy. Buntownicze nastroje wzmagała nieustępliwa surowość hetmana wobec nieustających grabieży w wioskach położonych w pobliżu trasy przemarszu. Już wnet po przekroczeniu granicy kazał rozstrzelać dwóch oficerów, ciurów zaś wieszano niemal co dzień. Niewiele to jednak pomogło, bo podczas następnego postoju hetman'musiał znów skazać na śmierć, tym razem rotmistrza Smigielskiego i towarzysza husarskiego Kędzieżyńskiego. Smigielskiego uratowało jedynie wstawiennictwo księcia Dymitra. Znając te nastroję wojska, Sobieski zwołał swoją hetmańską radę, by wysłuchać opinii dowódców. Zagaiwszy obrady prosił więc zebranych, by wypowiadali swoje opinie o stanie wojska, dochodzą go bowiem słuchy, co zresztą i sam widzi, że nastroje żołnierskie nie wróżą niczego dobrego. Jako pierwszy prosił o głos wojewoda ruski Stanisław Jabło-nowski. Był to mężczyzna szczupły, niezbyt wysoki, ale harmonijnej postaci, o płowym wąsie, regularnych rysach twarzy, wysokim czole i orzechowych oczach patrzących rozumnie i bystro. Należał do ludzi opanowanych, nie ujawniających zbyt pochopnie swoich myśli. Uczucia takoż dobrze umiał skrywać, czego dawał dowód już od dłuższego czasu. Zaprzyjaźniony nie tylko z hetmanem, ale i z jego rodziną, bywał goszczony przez Sobieskich w Jaworowie, Żółkwi, Pomoru nach i Pielaszkowicach, a i sam podejmował ich u siebie. c^ 378 cv> . . Teraz jednak pan wojewoda wbrew usposobieniu nie wahał się zdradzić swojego sądu o sytuacji. — Nie mamy co skrywać, panowie bracia — mówił niezbyt głośno, gdyż mimo odsunięcia straży z pobliża namiotu jego słowa mogły'być słyszane, bo płótno nie tłumiło należycie dźwięków. — Duch żołnierza nie jest dobry, czemu nie dziwota, bo okrutne ponosi trudy, a do tego o głodzie i nieprzychylnej aurze.. Toteż nie 0 planach wojennych nam radzić, jeno o sposobach zdobycia żywności i paszy! A kiedy z tym się uporamy i do sił żołnierz przyjdzie, dopiero go użyć gdzie i przeciw komu potrzeba! Po Jabłonowskim przemówił wojewoda sieradzki Szczęsny Potocki, tak jak i Czarniecki zażarty przeciwnik Sobieskiego z czasów konfederacji gołąbskiej. Teraz jednak brał udział wraz ze swym pułkiem w wyprawie, wykazując animusz,, odwagę i należne hetmanowi posłuszeństwo, jakby tamte złe dni nigdy nie miały miejsca. — Tak to i jest, jak nam powiedział pan wojewoda ruski. Istotnie żołnierz sarka coraz głośniej, ale nieprawda to, że duch w nim upadł! Któż by bowiem nie sarkał mając pusty żołądek i znosząc nieludzkie udręki od ziemi i wody. Jednak żołnierz nie myśli o ciepłym piecu, tylko pragnie rozprawy z wrogiem, byle bez żadnej zwłoki i przewlekania. Do tego zatem należy doprowadzić, i to rychło, aby gniew ku wrogowi przeciw własnym nie obrócił się wodzom! Do tych słów przyłączyły się liczne głosy innych pułkowników, wyrażających aprobatę dla wystąpienia g,ana Potockiego. Wreszcie umilkli widząc, że chce przemówić książę Dymitr Wiśniowiecki, hetman polny. — I jam zgodny z wami, panowie bracia — rozpoczął — bo istotnie trudy znaczne wszyscy znosimy, ale słyszę jeno utyskiwania 1 żale, nikt natomiast nie wskazał sposobu* jak temu zaradzić. Żołnierz chce walki,. ale. by walczyć, trzeba mieć wroga przed sobą. A gdzież on jest? Jeden wprawdzie blisko, bo w Chocimiu, ale dobrze szańcami zakryty, a i w sile większej, niż my ją posiadamy. Zdarzało się wprawdzie, że słabszy bił mocniejszego, choćby pan Chodkiewicz i Czarniecki, ale nikt jeszcze nie słyszał, by słabszy silniejszego w twierdzy oblegał! Chocim zatem nie dla nas, toteż idziemy na Kapłana. — Ale Kapłan takoż w Cecorze stanął za wałami i ponoć słysząc o nas, nosa boi się wysunąć. I takoż silniejszy od nas, bo nam ]uz połowę wojska ubyło — sarknął z rozdrażnieniem chorąży koronny Sieniawski. Musimy zatem znaleźć sposób, by go w pole wywabić! — za< wołał pisarz polny Czarniecki. - Do Cecory jeszcze mil blisko pięćdziesiąt. Konie już niezdol- 379 cv> ne dobyć tej drogi — nadal podnieconym tonem zareplikował chorąży. Wreszcie hetman wielki uznał, że'vpora zabrać głos. — Słucham słów waszych, panowie bracia, i troski owe rozumiem i podzielam. Dobrze pan hetman polny wywiódł, że rzecz to niespotykana, by słabszy oblegał silniejszego. Ale cóż nam pozostaje, jak nie pokusić się o taki właśnie hazard? Istotnie bowiem sił brak na dalszy marsz, toteż musimy rozprawić się z tym przeciwnikiem, którego mamy blisko, gdyż inaczej wbrew rozkazom ojczyzny uczynimy, bo po to nas ona wyposażyła i wysłała, by dopaść i zniszczyć jej wroga. Skoro więc Kapłana dosięgnąć trudno, tedy pozostaje do rozprawy Hussein. Ku niemu pójdźmy i choć skrył się za szańcami, z Bożą pomocą rozbijmy! Szmer zdumienia przyjął to oświadczenie, a pan Czarniecki zawołał: — Przecież wiemy, jak okrutnie obronne to miejsce! Do tego Hussein i liczebną ma przewagę, a także w tym, że jego żołnierz najedzony i wypoczęty! Jakże tedy wasza wielmożność chcecie przystąpić do oblężenia? — Być może Kapłan ruszy jednak z Cecory — odezwał się z wahaniem pułkownik Polanowski. — Gdyby szedł nam naprzeciw, mielibyśmy skróconą drogę... Na taki wysiłek może jeszcze nas stać? — Mam wieści, że istotnie ruszyć zamierza, czy już ruszył — odpowiedział Sobieski. — Ale czy nie zawróci, gdy usłyszy, że idziemy ku niemu? Może to być podstęp, by nas głębiej ku sobie pociągnąć. — Jeśli jednak ruszył, my zaś zamarudzimy pod Chocimiem — zabrał głos strażnik koronny Bidziński — a wydaje się to niechybne, bo i armat, i wojsk mamy za ma"ło, co wtedy? Nietrudno przewidzieć! Dostaniemy się w obcęgi, przed sobą mając Husseina, a za plecami Kapłana. Ścisną nas tak, że i żywa dusza nie wyjdzie z pogromu. — Nie wszystko, co pozornie słuszne, po wniknięciu w sprawę takim się okazuje — odparował spokojnie hetman. — Otóż, panowie bracia, może nie dość jasno swoją myśl wyraziłem. Nie mam zamiaru oblegać warowni chocimskiej, bo istotnie i sił, i czasu na to braknie, ale szturm do niej bez zwłoki i marudzenia przypuścić i uporać się z Husseinem, zanim nam Kapłan zagrozi. To jest jedyny sposób, jaki widzę. I dlatego tak postanawiam — Sobieski uniósł głos — z wiarą, że Bóg w swej łaskawości da nam zwycięstwo! Głębokie przekonanie o słuszności decyzji widać udzieliło się zebranym, gdyż wbrew dotychczasowym obawom i zastrzeżeniom zabrzmiały po tych słowach okrzyki aprobaty. Być może też dla- 380 o lego, że żołnierskie ryzyko było miłe ich sercom, jednocześnie zaś bliski już i widomy ceł dalszego marszu wróżył zaspokojenie pragnień wojska. Hetman zakończył obrady krótką instrukcją: __ Dwa są zasadnicze warunki należytego wykonania imprezy. Pierwszy, to konieczność połączenia z Litwą, drugi, dochowanie zupełnej tajemnicy, co zwłaszcza polecam sercu waszmościów.. Żołnierzom wolno obiecywać rychły już koniec marszu, nic więcej. Ostaniemy tu aż do nadejścia pana Paca, potem zaś pociągniemy nadal w dotychczasowym kierunku. Dopiero po minięciu Czerniowiec, kiedy gościniec z Jass do Kamieńca będzie już blisko, zatrzymamy się jeszcze dla ostatecznego uformowania sił, a zwłaszcza dołączenia pana Kątskiego i jego armaty. Potem obrócimy nagle i ruszymy już wygodnym traktem na północo-wschód ku Chocimiowi. W ten sposób, zanim wieść o naszym zwrocie dotrze do Kapłana, będzie za' późno, by zdołał na czas przybyć Husseinowi z pomocą. — Umilkł na chwilę. — Pan zaś, mości strażniku — zwrócił się do Zbrożka — wyślij zaraz gońca do Litwy, prosić pana Paca o pośpiech. A także porozsyłaj gęste podjazdy w kierunku na Cecorę i Kamieniec, niech zbierają wieści. Po dwóch dniach nadciągnęły pierwsze litewskie chorągwie usa-rzy i petyhorców, których Pac takoż zaopatrzył w kopie. Reszta wojsk wraz z taborami miała przybyć następnego dnia. Ale zniecierpliwiony hetman, zdając sobie sprawę z wagi czasu i bystrych oczu tureckich szpiegów, zarządził dalszy pochód. W przeddzień odmarszu Żegoń wróciwszy do namiotu nie zastał w nim nikogo. Pigwa gdzieś się kręcił po obozie, Zawieja miał właśnie służbę przy hetmanie. Nie mając nic do roboty Damian upadł na posłanie i założywszy ręce pod głowę pogrążył się w zamęcie zawsze tych samych myśli. W pewnej chwili w otworze wejściowym ukazała się jakaś ciemna sylwetka. Tkwiąc nieruchomo spoglądała nań w milczeniu. Żegoń nie mógł rozróżnić ani twarzy przybysza, ani szczegółów jego ubioru, bo stał on na tle światła padającego z zewnątrz. Patrzył więc, milcząc również, w oczekiwaniu na słowa powitania czy wyjaśnienia. Jakoż po tej wzajemnej obserwacji nieznajomy odezwał się pytająco: — Jego wielmożność pan Żegoń? Nie mylisz się, łaskawco. — Damian dopiero teraz uniósł się aa posłaniu. — Czego ode mnie chcesz? Polecono powtórzyć wam te oto słowa: znajomy z Lublina jest blisko i pragnie z wami mówić dla obopólnej korzyści. Ma prze- > nadzieję, że zechcecie przybyć na spotkanie z nim do Czerniowiec, jeszcze dziś wieczór. Czekać was będzie w gospodzie „Pod Modrym cv 381 cv Baranem". Zbyt wielkiego pocztu nie bierzcie, bo niepotrzebny. To wszystko. Damian po tych słowach zerwał się na nogi. — Znajomy z Lublina?! — nieomal krzyknął. — Mów, kto taki?! Przybysz obrzucił go zdziwionym spojrzeniem, wyraźnie zaskoczony gwałtownością pytania. — Nie wiem, panie... Jam pachołek z owej oberży. Kazano was odszukać i powtórzyć, com rzekł. — Jak wyglądał ów człek, który dał polecenie? — Niby mój gospodarz? On wygląda... — Daj spokój! — przerwał mu' opryskliwie Żegoń, machnąwszy ręką. — Jedź z powrotem i powiedz, że za dwie godziny tam przybędę! — Powtórzę. Bądźcie zdrowi, wasza wielmożność... Przybysz obrócił się i zniknął za płótnem namiotu. Żegoń zaś z bijącym sercem skoczył, by szukać Pigwy. Było oczywiste, że to Hagan wzywa go na spotkanie. Tylko on mógł nazwać siebie lubelskim znajomym. Zatem to on porwał Jutę i wyznaczy teraz cenę za jej uwolnienie, zapewne w zamian za Tamarę... Na inne refleksje nie mógł się już zdobyć oszołomiony podnieceniem i nagle zrodzoną nadzieją. Przy pomocy Sewera zaczął sposobić się do -wyjazdu. Wkrótce nadszedł Debej i widząc te przygotowania rzucił jakby mimochodem: — Bohdan zaraz wróci ze służby. Czy wasza miłość nie zaczeka na niego? Żegoń uznał słuszność tej uwagi. Zawieja znał przebieg zdarzeń, więc można mu się było zwierzyć, z nieoczekiwanego zwrotu w sprawie i zapewnić jego pomoc. , . Istotnie młody rycerz nadszedł wkrótce, ale po wyjaśnieniu Że-gonia od razu wyraził wątpliwość: — Sądzisz, że to istotnie Hagan przysłał tego pachołka? Toć i owemu grubemu mnichowi takoż nietrudno było wspomnieć o Lublinie, boś tam u niego był! Może znów chce cię dostać w swoje ręce? — Brat Eligiusz? — parsknął lekceważąco Źegoń. — Za wielki na to tchórz! Zbyt dobrze wie, żem groźby na wiatr nie rzucił! Nie, to nie on mnie wzywa, bo i po co, jeśli zemsty nie może bezkarnie dokonać! — A jeśli on porwał Justynę? — I to rozważałem. Ale co w zamian mógłby uzyskać, jeśli los jej już się dopełnił? Przecie raczej by jej strzegł... — Toż samo dotyczy i Hagana — mruknął Zawieja. — Widzi mi się, że jej dola to istotnie magnacka sprawka. - cv> 382 o* ' ,. Żegoń spojrzał zaskoczony na towarzysza. Ten dostrzegł, jak iskra zapału raptownie zgasła w jego oku. Opuścił głowę i przez chwilę wpatrywał się w trawę u swoich stóp. __ Czegóż by zatem Hagan chciał ode mnie?! — rzucił nieomal z rozpaczą. -"— Nie może chodzić o nic innego! Porwał mi dziewkę i teraz chce -dobić jakiegoś targu! Nie może być inaczej! Zawieja poniechał dalszej dyskusji, by nie pozbawiać druha resztek nadziei, widząc, jak zachłannie stara się ją utrzymać. Zaproponował więc tylko, żeby wziąć ze sobą i Lisieckich. W parę pacierzy potem, uzyskawszy zezwolenie pana Zbrożka, wyjechali w sześciu na drogę wiodącą do Czerniowiec. Było to ruchliwe miasteczko biorące udział w handlu między Polską a południem, głównie Turcją. Handel ten prowadzili kupcy prawie wyłącznie żydowscy i ormiańscy. Wkrótce dotarli na miejsce, bo z obozu było mało co więcej jak pół mili. Gospodę „Pod Modrym Baranem" wskazano im od razu. Obaj Lisieccy wraz z Pigwą mieli pozostać przy koniach przed oberżą, a Zawieja z Debejem towarzyszyć ŻegonLwi. Pora była przedwieczorna, więc sala pełna. Żegoń od razu skierował się do wielkiego pieca pod okapem, przy którym kręcił się rudy, szybki w ruchach człowieczek, który okazał się właśnie gospodarzem zajazdu. — Was to szukam — oświadczył mu bez wstępu Żegoń. — Czeka ponoć tu na mnie mój lubelski znajomek? Gospodarz obojętnym gestem wskazał schody w rogu sali. — Jest na górze, drugie drzwi na prawo. Pragnie jednak, abvś-. cie spotkali go sami. Żegoń zamienił porozumiewawcze spojrzenie z Zawieją. — Dobrze — zgodził się. — Towarzysz zostanie przy was na wypadek, gdybym go potrzebował. Jeśli po pół godzinie nie wrócę, pójdzie mnie szukać. Oberżysta obojętnie wzruszył ramionami. — Jak "tam sobie chcecie... Mały korytarz na piętrze był ciemny, ale padało tu nieco refleksów światła dochodzącego z dołu. Znajdowało się w nim czworo drzwi. Żegoń pchnął wskazane przez oberżystę i znalazł się w małej izbie. Stał w niej stół, a na nim latarnia, w głębi rysowało się przy--kryte skórą łoże. Zza stołu uniósł się Hagan i stał bez ruchu, spoglądając na Że-goma swymi ciemnymi oczami o łagodnym spojrzeniu. Jego zaś ogarnęła nienawiść tak silna, że aż bliska szaleństwa. Wciąż był pewien, że ma przed sobą sprawcę swego nieszczęścia. Wyraz jego twarzy i ruch ręki do pasa, za którym tkwił pistolet, był tak jedno- ev> 383 cv; znaczny, że Hagan cofnął się o krok, ale w jego oczach zamigotał raczej wyraz zdumienia niż strachu. — Co warn? — rzucił poruszony. — Nie róbcie głupstw, bo przypłacicie to życiem. Nie zapominaj też waszmość, że nie jesteś już w Polsce. Więcej tu znaczę, niż może sądzisz, więc wszelki gwałt będzie cię drogo kosztować. A nie po to cię wezwałem, by-w złości sprawę omawiać. — Czego ode mnie chcesz po tym, coś jej uczynił? Czy myślisz, że w komitywę z tobą wejdę? Mów, gdzieś ją skrył, a nie, to ci kulą rozwalę łeb! Zaskoczenie Hagana wzrosło jeszcze bardziej. — O kim mówicie? Kogóż to miałem ukryć?! Ton wyczuwalnej szczerości pytania kazał z kolei Zegoniowi utkwić w Haganie zdumiony wzrok. — Jak to o kim? Toć chyba wiecie! O Justynie... Hagan wskazał Źegoniowi krzesło po drugiej stronie stołu i rzekł niemal rozkazująco: — Siadajcie, musimy to wyjaśnić. Domyślam się bowiem, że mówicie o siostrzenicy pana Rudnickiego, urodzonej Białonurskiej? Otóż przysięgam na Ewangelię, że nic o niej nie wiem... Żegoń przestał wątpić w szczerość usłyszanych słów. — Nic nie wiesz? — nieomal jęknął z zawodu. — Od ciebie dopiero dowiaduję się, że spotkała ją jakaś niedobra przygoda. Co się stało? — Porwali mi ją. Ponoć jakiś magnat. Tak mi pisała. Teraz już tylko śmierci chce... — I sądziłeś, że to ja? Żeby uwolnić Tamarę? — domyślił się Hagan. — Wówczas raczej chronić bym ją musiał, aby wymiennego waloru nie straciła... — W głosie Hagana zabrzmiał lekki ton ironii. — Czegoście zatem ode mnie chcieli? Dlaczego wezwaliście na rozmowę? Hagan pochylił głowę. Splótł przed sobą delikatne, o smukłych palcach dłonie i jakiś czas siedział zamyślony. Kiedy wreszcie odezwał się, mówił wolno, nie patrząc na swego gościa. — W waszym głosie wyczuwam nieufność. Teraz z kolei zmieniliście zdanie i mniemacie, że skoro nie o zamianę chodzi, to być może o zemstę. Wówczas bowiem los owej dziewczyny im gorszy byłby, tym zemsta słodsza... Ale znów się mylicie, mości Źegoń. Bo czyż mści się żołnierzy poległych w bitwie? Zresztą nie pozbawiliście jej życia, więc za co zemsta? Jak widzicie, otwarcie z wami mówię, bo obaj już wiemy, w jakich szeregach pełnimy naszą służbę. A skoro walczymy ze sobą, to i ofiary być muszą. Źegoniowi również wróciła już sprawność umysłu, więc nie uszedł jego uwagi zaskakujący szczegół z wynurzeń Ormianina. cv> 384 cvi __ Nie pozbawiliście jej życia? Przecież została skazana na śmierć i stracona! Hagan uśmiechnął się lekko. __ Widzę z tego, że nas nie doceniacie, mości Zegoń. Hetman ułaskawił Tamarę i odesłał do bernardyńskiego klasztoru we Lwowie. Damian uznał, że dalsze udawanie nie ma sensu, więc powiedział z kpiącym uśmiechem: — Powinszować, panie Hagan! — Niestety, nie udało mi się ostrzec jej na czas, bo musiałem przede wszystkim zadbać o siebie. Zresztą sądzę, że nie usłuchałaby ostrzeżenia. — Może byście zatem wyjawili, po co tu jestem? — Zaraz to zrobię. I nie będę kluczył, lecz. powiem od razu, o co mi chodzi. Myślę, że dojdziemy do porozumienia. — Co rzekłeś? — Żegoń nie ukrywał zdziwienia. — Jakież to może być między nami porozumienie? Hagan skierował na swego gościa oczy człowieka Wschodu, o nieco sennym, marzycielskim spojrzeniu. — Posłuchaj waszmość! Chodzi mi o pierścień, który miała Woł-czarowa. Wzięła go w zastaw pożyczki, jakiej mi udzieliła. Jest to jednak rzecz dla mnie cenna nie wartością złota, ale jako jedyna pozostała pamiątka, klejnot i talizman naszego rodu. Pojmujesz więc, jaką wagę przywiązuję do odzyskania tego godnego dla mnie najwyższej czci przedmiotu. Odbierz go Wołczarowej, bo co jej po nim, a za to otrzymasz równie cenny prezent... — Jaki, panie Hagan? — Klucz do najtajniejszego szyfru austriackiego dworu, jakim posługuje się baron Stom. Żegoń z trudem zachował powagę. — Tak? — udał zdumienie. — Istotnie macie taki szyfr? To cenna zdobycz! — A więc? Odpowiada wam ta zamiana? — Skąd będę wiedział, że prawdziwy? Takie pytanie zada mi z pewnością hetman, bez którego zgody wymiana nie może nastąpić. — Cóż mu po owym pierścieniu? Ma on wartość tylko dla mnie. — Nie otrzymałem od was jeszcze odpowiedzi na moją wątpliwość. A i nie wiadomo, czy Wołczarowa zgodzi się go oddać. Siły bowiem ani gróźb stosować wobec niej nie zamierzam. — Co do szyfru, zgodzę się na uprzednie sprawdzenie podanego klucza. Pierścień oddacie potem. — Dziwne mi jednak, że ma on dla was aż tak dużą wartość. A i zapłata osiągnięciem w służbie sułtana na rzecz prywaty takoż mi nie trafia do przekonania. Czy ten pierścień, panie Hagan, jest 25 — Ostatni zwycięzca cv 385 cv istotnie tylko pamiątką rodzinną? A skoro tak, jak się to stało, że daliście ją w zastaw? Hagan znowu opuścił głowę i zamyślił się. W izbie zapanowała zupełna cisza, bo nawet gwar z sali oberży do nich nie dpchodził. Wreszcie Ormianin przemówił: — A jeżeli dam inną zapłatę? Czy otrzymam ten pierścień? Na przykład, jeśli dowiem się, kto i gdzie ukrył waszą miłą? Propozycja była nieoczekiwana; niezwykła i jakże kusząca! Toteż Żegoń ze zmarszczoną brwią i zaciśniętymi ustami wpatrywał się jak urzeczony w lekko uśmiechniętą twarz Hagana. Wreszcie wy-stękał z wysiłkiem: — Postaram się... Ubłagam hetmana o -zgodę. A Tamara chyba nie odmówi... były przyjaciółkami. — Zatem skłońcie ich oboje dd zgody. Jeśli hetman przystanie, okręćcie tą chustką szyję, a rozpocznę poszukiwania. Sięgnął za siebie i podsunąwszy torbę wydobył z niej jedwabną chustę. Zalśniła błyskotliwą zielenią w świetle latarni. Żegoń skinął głową i wstał z krzesła. — Dopiero jutro, być może już w czasie marszu, przedłożę sprawę hetmanowi. Nie będzie chyba przeciwny, zwłaszcza że nie w naszych rękach jest ów pierścień. Zielona chusta oznaczać będzie tylko jego zgodę, bo do Tamary nie dotrę tak prędko. — O Tamarę nie troszczcie się. Chodzi mi głównie o waszą pomoc. — Tej udzielę, niech tylko otrzymam pozwolenie hetmańskie. ¦— Wówczas załóżcie chustę. A teraz żegnajcie, panie Żegoń. Kiedy znów się spotkamy, chyba nie weźmiecie aż takiej eskorty jak dzisiaj. Dwóch ludzi w oberży, a trzech na ulicy... Chocim Żołnierz mniej wyrzekał niż zwykle, może dzięki obietnicom dowódców, że to już ostatnie mile drogi, mimo że marsz był również trudny i następnego dnia, kiedy armia ruszyła do Bojan. Deszcz padał dalej, nawet bardziej uprzykrzony, bo podmuchy wiatru siekły twarze ostrymi ciosami kropel. Zaczęły nadlatywać i fale śnieżnej zamieci, wśród której posuwali się ledwie widoczną, ciemną masą. Konie człapały w grząskim błocie, pochyleni w siodłach jeźdźcy chowali twarze w kołnierzach i kapturach opończ, burek, ferezji, kopieniaków czy sukiennych kaftanów, co tam kto miał do okrycia przed przenikliwym zimniskiem i mokrością. cv> 386 cv> Nic to jednak było wobec iście piekielnej harówki, jaką mieli woźnice, a zwłaszcza obsługa armat. Ci wypierali z siebie ostatni dech. Tak jak i ich konie buchali parą, tyle tylko, że nie z rozgrzanej skóry, lecz przepoconych kubraków, dysząc z iście śmiertelnego wysiłku, jaki musiały z siebie wydobywać ich wychudzone głodem ciała. Zdarzało się coraz częściej, że ten i ów padał z umęczenia na grząski skraj drogi i leżąc w błocie, ciężkim, charczącym dyszeniem oznajmiał kres swojego żywota. Pozostawał nieruchomy przy szlaku, a inni mijali obojętnie jego zwłoki, bo taki sam los mógł za chwilę spotkać każdego z nich. Równie obojętnie toczyły się armaty, co i raz utykając w swoim powolnym ruchu, by po chwili przy krzyku pchających je ludzi ruszać dalej. Ich ogromne koła o szerokich obręczach i wielkich, gęsto okuwanych piastach, ociekające czarną wodą kałuż, obracały się z wolna, nurzając w lepkim błocie kolejne szprychy. Łapały za nie twarde, chłopskie ręce i pchały, wciąż pchały, byle zdobyć kolejny łokieć gliniastego traktu. Wreszcie konne chorągwie jako pierwsze zaczęły docierać do Bojan. Miejsce pod obóz pan Karczewski wybrał płaskie, nad samym Prutem, w pobliżu miasteczka. Ale cała doba minęła, nim dołączyły i tabory, a drugą czekano jeszcze na armaty i resztę wojsk litewskich. Przez ten czas hetman zarządził porządkowanie chorągwi, przeglądy uprzęży, czyszczenie i sprawdzanie broni. Zaraz też poszły liczne podjazdy pod Kamieniec i dalej ku południowi, w stronę Cecory, traktem jasskim, którym bez wątpienia będzie ciągnął basza Kapłan. Nadeszły pierwsze wieści i wszystkie pomyślne. Jeśli Kapłan nawet ruszył, to całkiem niedawno, bo słuchu o nim nie było, a Halil pasza, komendant Kamieńca, takoż nie objawiał żadnej aktywności. Hetman zarządził wymarsz zmieniając nieoczekiwanie kierunek. Podążano bowiem na północ, a więc, jak od razu dorozumiało się rycerstwo, wprost na Chocim. Wkrótce też chorągwie wydostały się na równy, szeroki trakt jasski. Toteż jeźdźcy prostowali się w siodłach, spoglądali po sobie z uśmiechem na mokrych od deszczu twarzach. Nowy duch wstąpił w rycerstwo, bo wiedziało już, że nadchodzi kres udręki. O zmianie kierunku armii polskiej Kapłan basza, który istotnie był już w marszu z Cecory na Chocim, dowiedział się następnego dnia. Ale chytry turecki wódz nie uległ gorączce wojennej, tylko począł zimno rozważać, czy przyspieszyć marsz i dać wsparcie Hus-semowi, czy też nie narażać swoich wojsk i reputacji wodza w spot- cv> 387 cv> kaniu z Sobieskim. Ostatecznie jednak odrzucił niewczesną przebiegłość, która mogła nań sprowadzić sułtański gniew, i kontynuował pochód 9 listopada straż przednia jeszcze przed południem natknęła się na tureckie pikiety. Jakiś czas trwała wzajemna lustracja, po czym jeźdźcy tureccy poderwali konie i zniknęli, jakby ich pochłonęła ziemia. Teren stawał się coraz bardziej falisty, o licznych jarach, kotlinach i rozpadlinach gruntu. Owi spahowie, stojąc na skraju wąwozu, po prostu pchnęli konie i na ich zadach zjechali po stoku. Sam trakt omijał jednak te przeszkody, biegnąc wśród wzgórz tu i ówdzie pokrytych rdzawymi plamami lasów. W pewnej chwili ujrzano z prawej strony, pomiędzy dwoma grzbietami wzniesień, srebrny strzęp rzeki. Po raz wtóry docierali do- Dniestru, ale tym razem czekała wojsko inna przeprawa niż walka z jego nurtem. Hetman podążał wraz ze swoim orszakiem zaraz za czelną chorągwią dragonów, którą prowadził pułkownik Greben. Pogoda była jesienna, deszcz wprawdzie nie padał, ale chmury wisiały nisko, a powietrze przesiągnięte było zimną, oślizłą wilgocią. Toteż wzrok nie sięgał daleko, bo wokoło wisiała mglista, szara zasłona. Wreszcie kiedy mijah' płaskie wzniesienie pokryte dębami, zamajaczyły w dali nieco od mgły ciemniejsze wyniosłe kontury. Przez ciągnące chorągwie przeszedł dreszcz podniecenia, bo rycerze o bystrzejszym oku rozpoznali w owych konturach zarysy obronnych wież. Podniecnie to było zrozumiałe, gdyż docierali wreszcie do kresu długiej drogi, owe wieże bowiem należały do zespołu starego obronnego zamku Chocimia, budowanego jeszcze w czternastym wieku. Musiał je ujrzeć i pan hetman, gdyż zaraz pchnął jednego z or-dynansowych oficerów z rozkazem, by pierwsze chorągwie skręcały i rozmieszczały się w mijanej dąbrowie, te zaś, dla których już miejsca nie starczy, szukały sobie sposobnego terenu wzdłuż traktu. Sam wysforował się przed dragonów i pociągając za sobą świtę pocwałował do przodu. Wkrótce obraz spiętrzonych wież i budowli jakby wysunął się z mglistej przesłony i już wyraźnie można było rozróżnić obronne mury pnące się wysoko ponad rozsypane u ich podnóża liche domostwa miasteczka. Zamek stał ku północy, po lewej ręce. Na prawo zaś od niego długą linią ciągnęły się szarożółte, potężne wały tureckiego obozu. Nagle na jednej z wież zamku ukazał się biały obłoczek, a po =\3 388 csa chwili doleciał stamtąd nikły, bo stłumiony wilgotnym powietrzem odgłos armatniego wystrzału. — Wciągnęli działo aż na sam szczyt — zauważył któryś z pułkowników za plecami hetmana. Ten skinął dłonią przed siebie i ruszył koniem. — Rozpatrzmy bliżej owe pogańskie umocnienia! — polecił nie oglądając się za siebie. Orszak podążył za wodzem. Wkrótce przybliżyli się na tyle, że mogli dobrze obejrzeć tureckie szańce. Głucho zadudnił stamtąd huk dział. Okopy wykwitły zaraz kłębami dymu, które rozciągały się w białe smugi, rozrywane następnymi strzałami. Kule jednak leciały górą i padały daleko w tyle. Po pewnym czasie grzmot kanonady ucichł równie gwałtownie, jak nastąpił. Sobieski nie zwracając uwagi na nieudolny zresztą ostrzał wstrzymał konia na wzniesieniu i lustrował wzrokiem teren. Wały tureckie skośnymi ścianami pięły się wysoko w górę, dołem zaś od strony zachodniej, gdzie dostęp do obozu był najłatwiejszy, bo płaski, wykopano głęboką fosę, a przed nią rząd szańców, „wycieczek" i rowów, budowanych — jak stwierdziło doświadczone oko hetmańskie — najnowszą sztuką inżynierską. Za tymi umocnieniami, na płaskim szczycie wzniesienia rozłożył się turecki obóz. Zależnie od terenu wały szły w górę lub opa^ dały, tworząc wydłużone do przodu półkole, oparte krańcami 0 Dniestr. Płynął on nisko w dole, na zapleczu obozu, który od tej strony nie potrzebował umocnień, bo teren urywał się raptownie stromą, głęboką na przeszło trzydzieści łokci skarpą, której nie pokonałby nawet najsprawniejszy piechur. Boki zaś, te od północy 1 południa, miały dodatkową ochronę w przepaścistych wąwozach i jarach, których było tam pełno. Wał główny przerywał w środkowej części bramny przejazd. Drugi, podobny, znajdował się na linii traktu wiodącego do Jass. Obóz ze starym zamkiem łączył drewniany most przerzucony ponad głębokim wąwozem. Na prawo, ku południowi, w odległości około pół mili ciągnął się pierścień wozów, za którymi chroniły się chorągwie wątpliwych tureckich sojuszników, a to hospodara mołdawskiego Giki i, nieobecnego teraz, wołoskiego Petreczejki. Niepewni zaś byli dlatego, że ostatniej nocy posłowie od nich proponowali hetmanowi współudział w nadchodzącej walce. Sobieski wszakże bojąc się zdrady nie oznajmił wyraźnej zgody, ale też i propozycji nie odtrącił. _ Stąd nie było jednak widać długiego mostu, o którym donosili zwiadowcy, gdyż zakrywały go wały i wzgórza. Przerzucony na łodziach przez Dniestr, miał na drugim brzegu szaniec i zbudowany z bali „zamek" dla ochrony przed nieprzyjacielskim wypadem. Przecz 389 cvd zorny turecki seraskier kazał go postawie, by zachować łączność z bliskim Kamieńcem, gdyż droga do tej twierdzy biegła po tamtej stronie rzeki. Skrajem wzniesienia, na którym stał hetmański orszak, szerokim łukiem ciągnęły się w prawo i lewo dawne tureckie okopy. Pięćdziesiąt lat temu zbudował je Osman II oblegając tu Chodkie-wicza i Lubomirskiego, którzy bronili się w obozie zajętym obecnie przez Husseina. Wówczas jednak po sześciotygodniowych walkach hetmani polscy odparli wszystkie ataki Turków. Teraz natomiast miało się dopiero okazać, jak wojenny los rozstrzygnie nadchodzącą batalię, którą trzeba było prowadzić na zamienionych pozycjach. Okopy te musiały być głębokie i dobrze umocnione, skoro po tak długim czasie do cna nie rozmyły je słoty. Rowy mogły jeszcze chronić ludzi, a szańce, mimo że w wielu miejscach porośnięte chaszczami, po jakim takim podsypaniu i wzmocnieniu, osłaniać działa i ich obsługę. Wkrótce z orszaku dostrzeżono kolorowe stroje spahów, którzy wylegli na przedpole, by zachęcić do wystąpienia polskich harcow-ników. Hetman obrócił się za siebie. — Jest generał Kątski? Wezwany wysunął się z koniem do przodu. — Jestem, mości hetmanie. — Jedź waszmość za mną, wyszukamy stanowiska dla dział. — Mówiąc to Sobieski spojrzał na kilku stojących nie opodal oficerów ordynansowych. Widocznie zielona chusta, jaką Żegoń zawiązał na szyi po odbytej ubiegłego dnia rozmowie, zwróciła hetmańską uwagę, gdyż skinął właśnie na niego. — Odszukasz mi waść generała Denhoffa. Musi już być niedaleko. Rozkażesz mu, by piechotę od razu prowadził do tych okopów. Niech je obsadzi, ale zbytnio łopatami się nie bawi, bo stać w nich długo nie będzie. Ruszajmy, mości generale! — Spojrzał na Kątskiego i szarpnął wodzami. Wystrzał oddany z jednej armaty, jaką istotnie załoga zamku zdołała wciągnąć na szczyt wieży, wywołał w obozie tureckim poruszenie. Dowództwo wiedziało wprawdzie dzięki wywiadowi i licznym patrolom, gdzie znajduje się legendarny „Lew z Północy" ze swymi wojskami, jednak wiadomości te nie docierały do zwykłych wojowników. Mimo to zdawali sobie sprawę, że już rychło przyjdzie odpfferać jego napaść, a wystrzał oznajmił, że owa chwila nadeszła. Wielu pobiegło więc ku wałom, spodziewając się ujrzeć niewier- c\s 390 cv nycH już u ich podnóża, a przynaglane krzykiem. dowódców obsady dział gorączkowo napełniały paszcze luf prochem, dobijały drewniane pakunki, wsuwały w nie lane z żelaza kule. Ruch i nagłe ożywienie zapanowały wśród pułków tureckich, niczym w poruszonym kijem mrowisku. . W środku obozu, nieznacznie tylko cofnięty do tyłu, stał bogaty, ozdobny namiot seraskiera, obrócony frontem ku zachodowi. Nieco poza nim rozbito namioty dla bejlerbejów i baszy Salonik, a po obu bokach, od północy i południa, miała swoje stanowiska jazda lekka i pancerna. Za nimi, już nad samą skarpą, ciągnęły się zagrody dla koni, kuchnie i magazyny żywnościowe. Plac przed namiotem seraskiera, zwany w polskich obozach rynkiem lub majdanem, ograniczał od przodu rząd armat, część z owych siedemdziesięciu, jakie miał . Hussein, lżejsze bowiem tkwiły za ochronnymi szańcami okopów. Natomiast żołnierskie namioty, jeden dla czterech wojowników, biegły półkolem wzdłuż wałów. Stawiane były dowolnie, obracano je w różne strony, tworzyły więc chaotyczny gąszcz płócien, kołków, sznurów, no i latryn. Tylko najbliżsi mieszkańcy mogli się wśród nich orientować. Wkrótce po owym pierwszym wystrzale wyszedł przed swój namiot sam seraskier. Podano mu zaraz bachmata z kosztownym rzędem, mieniącym się przepychem barw. Dosiadł go i w towarzystwie bejlerbejów Rumelii, Sivaszu i Bośni z wolna ruszył z miejsca. Przed nim bogato odziany jeździec dzierżył drzewce z poprzeczką, na której powiewało pięć buńczuków. Za buńczucznym zwijała się i rozwijała na lekkim wietrze wielka zielona chorągiew proroka. Zbliżywszy się .do wałów, wjechał zakosem, jaki robiono dla wciągania armat i dowozu amunicji, na ich koronę. Zatrzymawszy ' tam bachmata, skinął na sługę, którego obowiązkiem było noszenie za nim perspektywy. • Pasza Hussein przyłożył lunetę dp oka i dłuższą chwilę tkwił nieruchomo w siodle. Widział jezdnych zsiadających z koni w głębi dąbrowy, szeregi innych ciągnących traktem niby wielka ciemna rzeka. Oddzielały się od niej regimenty i zjeżdżały w bok, podobne strumieniom, ale spływającym od głównego nurtu, a nie ku niemu. Dalej ową ciemną rzekę zacierała szarość mglistego dnia. Wreszcie zobaczył grupę jeźdźców, która wysforowała się do przodu i zatrzymała na jednym z pagórków. Ujrzał na jej czele męża, który jak i on stał nieruchomo i patrzył przed siebie. Odziany był w podbitą futrem delię, a na głowie miał noszony "przez Lachów futrzany kołpak ozdobiony trzema czaplimi piórami. Twarz owego jeźdźca była duża, pełna, oko ciemne o spojrzeniu surowym, czarny wąs krył wargi. Siedział na rosłym wierzchowcu, jedną ręką trzymając wodze, drugą opierając o udo. cv 391 oo I Seraskier Hussein złożył perspektywę i mruknął półgłosem, raczej do siebie niż do otoczenia: — Allah akbar! A więc to on... Oby prorok w swej łaskawości dopomógł go pokonać. Osiągnę wówczas sławę ponad wszystkich innych wodzów. — Potem powiedział już głośno i rozkazująco: — Niech przerwą ogień! Czy ci głupcy przy działach nie widza, że trudzą się daremnie? Piechoty, tabory, a wreszcie armaty nadciągały przez całe popołudnie, a nawet jeszcze w nocy, i przy świetle pochodni, zajmowały swoje stanowiska. Na spotkanie wyjeżdżającym z twierdzy spahisom jako pierwszy wyruszył rotmistrz Atanazy Miączyński, przyjaciel hetmana, za nim ruszyło kilkunastu towarzyszy z chorągwi. W czasie prowadzonych utarczek przemykało ku obozowi jakichś trzech jeźdźców, zapewne wracających ze zwiadu. Dostrzegł ich rotmistrz i skrzyknąwszy paru najbliższych rycerzy przeciął spa-hom drogę, biorąc w niewolę. Inni próbowali ich odbić, ale polscy harcownicy szybko uporali się z odsieczą i wkrótce jeńcy byli przesłuchiwani przez dowódców hetmańskich. Nie powiodło się jednak tak szczęśliwie panom Andrzejowi Modrzewskiemu i Tomaszowi Zaleskiemu, których spahisi, niby to ustępując pola,' podprowadzili ku szańcom obsadzonym przez jan-czarów, ci zaś strzałami z muszkietów obu zabili. Już późną nocą w hetmańskim namiocie, rozbitym w dąbrowie, odbyła się rada wojenna. Było na niej obecne całe wyższe dowództwo tak koronne, jak i litewskie, ale mówców było właściwie dwóch: hetmani wielcy, litewski i koronny. Pierwszy zabrał głos pan Pac: ¦ — Wojsko zebrane w krótkich terminach i w pośpiechu, przez to mało albo i wcale, nie jest wyćwiczone. Mam na myśli głównie piechotę, choć i wśród jezdnych dużo jest młodych, co prochu jeszcze nie wąchali. Kto zatem będzie szturmował świetnie okrytych okopem i nad podziw wyszkolonych janczarów, wspartych do tego siedemdziesięciu działami?! Owi chłopi, co wprost od sierpa i pługa w szeregi poszli, raczej może kłonicą albo drągiem bieglej by robili niż piką i muszkietem! Regimentów cudzoziemskiego autoramentu nie ma co brać pod uwagę, bo tyle ich, co omasty na żołnierskim chlebie! Teraz zaś z kolei spytam was, panowie bracia, czyście tak zadufani w opatrzność boską, że nie widzicie, jak zbiedzonego żołnierza tu przywiedliśmy? W jakimże stanie przybyło nasze rycerstwo? cvi 392 cv> Toć i ludzie, i zwierzęta wygłodzeni, utrudzeni ponad wszelką miarę. Jak mają chwytać za broń, skoro niejeden łyżki nie może unieść do gęby? A przecież to ostatnie siły Rzeczypospolitej, kwiat jej rycerstwa. Jeśli go zatem z tak lekkim sercem na pewną zgubę wystawimy, kto stanie w razie klęski .w obronie naszych granic? Zbyt też późna już pora, by wdawać się w hazarda wojenne, bo utopim wozy, działa i ludzi w błocie, jeśli wróg ich wcześniej nie wyniszczy! Tu pan hetman sapnął z alteracji i zaraz, by nie dopuścić do repliki, gdyż spostrzegł, że ten i ów już usta otwierał, ciągnął rzecz swoją dalej: — A przybyliśmy tu tak późno, bośmy marudzili po drodze nie bacząc, że pora coraz mniej sposobna do wojaczki. Czy mamy zatem prawo tak pewnie liczyć na zwycięstwo, by, na nic nie zważając, jak gołowąsy pchać się pod miecz wroga? Toć spójrzcie, panowie bracia, rozważnie, a wówczas dostrzeżecie, że jak ślepi leziemy w pułapkę. Przecież wiecie, jak wielkie ponieśliśmy w naszych siłach straty, ho przynajmniej połowę ubyło nam wojska przez niedostatek lub ucieczkę z szeregów. Przeciw sobie mamy natomiast wypoczętego, dobrze odżywionego i sprawnego żołnierza, należycie wyszkolonego, karnego i wspartego silną strzelbą. A okopy, za którymi się skrył, obejrzałem dziś dobrze, a tuszę, że i wy takoż, toteż mniemam, że o ich zdobycie nie mamy co się kusić, bo i liczbą nieprzyjaciel nad nami góruje... Nie zapominajcie też, że o dzień drogi w Kamieńcu stoi Halil basza z dziesięciotysięcznym korpusem, z Ce-cory zaś ciągnie bejlerbej Aleppa, basza Mustafa Kapłan, z dwudziestoma, a nawet może i trzydziestoma tysiącami żołnierza! Zajęci daremnymi szturmami ani się obejrzym, jak dostaniem cios w plecy. To oszczędzi nam przynajmniej oglądania naszych żon i dzieci w tureckich pętach. Oto do czego może doprowadzić zbytnia duf-ność we własną siłę i wojenne szczęście! Nie wolno nam polegać na takowych złudach i kuszących mirażach, a zaniedbywać trzeźwego rachunku. Toteż wzywam was do wycofania wojska z tego worka, doprowadzenia do porządku i sprawności przez zimę, by ruszyć na wiosnę w pomyślniejszych warunkach i bezpieczniej w obronie ojczyzny go użyć! Byli tacy, nawet z otoczenia hetmana koronnego, którzy ulegali argumentacji pana Paca i zaczęli spoglądać na siebie z wyraźną kon-fuzją, ale do zabierania głosu nie kwapili się, czekając, co odpowie pan Sobieski. — Słuchałem z należytą uwagą słów hetmana litewskiego — przemówił ten spokojnie i bez unoszenia głosu. — Jeśli chodzi o późną porę, ma on istotnie rację, ale któż, jak nie on sam, jest temu winen? Czyżby zapomniał, wielu gońców ku niemu wysłałem, upra- 393 szając o przyspieszenie marszu? Waszmość panowie sami zresztą wiecie, ileśmy dni strawili na daremnym czekaniu i jak frasowaliśmy się jego powolnością. Nie zamierzam jednak teraz nad tym deliberować, bo wreszcie jednak razem już jesteśmy. Ale czy walczyć będziemy razem, sam będzie musiał w swoim rycerskim sumieniu rozstrzygać. Ja wiedziałem, gdzie idę, wiedziałem, co czeka mnie po drodze, bó nie dalej jak minionego roku wiodłem jeszcze bardziej uciążliwą kampanię. Gnała mnie wówczas konieczność pośpiechu, każda godzina stanowiła, czy złapię-wroga, czy jeno smród po nim... Ale jak życie w obronie miłej ojczyzny położyć jest obowiązkiem żołnierza, tak i trudy wojenne musi dla miłości ku niej znosić bez szemrania i narzekań! Pan hetman litewski suponuje, by cofnąć się, zawrócić, ukazać nieprzyjacielowi plecy. Czy jednak jako wódz, .który niejedną już odbył kampanię, nie wie, czym taki odwrót grczi? Czy ma nadzieję, że wróg pozwoli nam spokojnie odejść? Toć niechybnie uderzy i to wówczas właśnie z trzech stron, bo nasze odstąpienie natchnie go zrozumiałym animuszem. Toteż innej drogi nie ma, jeno przez te wały przed nami! I albo przez nie przejdziemy i uwolnimy od tureckiej groźby ojczyznę, albo polegniem w chwale jej obrony. A pan, mości hetmanie, czyń, co wola, albo stawaj z nami, albo ostań na boku i czekaj, co wojenne szczęście przyniesie. Ale nie życzą ci, aby owo szczęście nie było po naszej stronie, wówczas bowiem ani jednego żołnierza nie wywiedziesz z pogromu, jakiemu ulegniesz. Wy zaś, panowie bracia z wojsk koronnych, rozfcazy o bitewnym ordynku otrzymacie świtaniem. Pan Kątski nie^h będzie na ranek gotów ze swą strzelbą, bo czeka go pracowity dzień. Czołem, mości oano-wie! Całą noc pracowali artylerzyści, szancknechci i czeladź nad pod-sypywaniem i umacnianiem szańców dla dział, a skoro tylko nastała pierwsza szarość dnia, generał Kątski zaczął je podciągać na stanowiska. Regimenty piechoty i pułki jazdy; wezwane trąbieniem, opuściły miejsca noclegowe wzdłuż jasskiego traktu i zajmowały wyznaczone miejsca, otaczając półkolem turecki obóz. Działa Kątskiego już otworzyły ogień i huk szedł po okolicznych polach. Smugi dymów okryły okopy i snuły się nad nimi, bo wilgotne powietrze trzymało je nad ziemią, a brak wiatru powodował, że nie spływały z miejsca. Wlokły się więc tylko białymi pasmami, a w ich wolno sunących kłębach widać było ciemne sylwetki puszkarzy i ich pomocników. Nieustające wystrzały zlewały się w jeden ciągły grzmot. Stada wron sfrunęły spomiędzy żółknących o>3 394 cv> gałęzi dąbrowy i przerażone krążyły gdzieś pod chmurami z nieustannym krakaniem. Chłopi Chocimia, Żwańca, a nawet i dalszych wsi na to głuche dudnienie ze strachem czynili znak krzyża. Cho-cimskie kobiety z dziećmi wybiegły z domów, pomykając po jarach, a mężczyźni wyganiali zwierzęta, by ocalić dobytek przed pożarem czy zbłąkanym armatnim pociskiem. Działa warowni nie zostały dłużne i wały również pokryły się dymami, z których raz po raz tryskały języki płomieni. Prowadzony przez tureckich artylerzystów ogień był jednak za długi i przez to szkód polskim oddziałom nie robił. Natomiast pociski Kątskiego siały spustoszenie w niezmiernej gęstwie tureckich namiotów. Kule zmiatały je, rwały płótna w strzępy, tłukły w zagrody z końmi, wywracały i rozbijały taborowe wozy, a syczące kartacze rozrywając się kosiły ludzi. Toteż wrzask porażonych, kwik i dzikie rżenie koni dochodziły aż do polskich uszu. I pieszym regimentom, i jezdnym udało się szczęśliwe przesunąć przez pas tureckiego ostrzału i zająć wyznaczone stanowiska nieomal bez strat. I tak, w pierwszej linii, na strzał z muszkietu, stanęła piechota i dragoni, za nią zaś jazda, następującym porządkiem: od południa, na skraju prawego skrzydła, nad samym Dniestrem zajął miejsce strażnik koronny Bidziński, po jego lewej ręce wojewoda Jabło-nowski, a dalej, już na półkolu, pułki pod samym hetmanem wielkim. Chorągwie te obrócone były frontem ku północy i północo--wschodowi, mając przed sobą regimenty piesze i dragonów, a te łowczego Żelęckiego, kawalera maltańskiego Hieronima Lubomir-skiego, generałów Koryckiego, Kątskiego, Denhoffa, chorążego Sie-niawskiego, komendanta Gniewu Beaulieu, starosty Daniłowicza, nieżyjącego już brata pani hetmanowej, markiza d'Arquien, i wreszcie piechoty węgierskiej. Natomiast środek, obrócony licem prawie na wschód, pozostawał pod komendą hetmana polnego, księcia Dymitra Wiśniowieckiego, który miał tu swoją husarię i pancernych, chorągwie królewskie pod starostą Koniecpolskim, pana pisarza polnego Czarnieckiego, oraz resztę dragonów jak i piechoty polskiej i węgierskiej. Stali tu ze swymi wojskami obaj wojewodowie Potoccy: kijowski Jędrzej i sieradzki Szczęsny, ów pieniacz z Gołębia, który jednak dawał w tej kampanii przykład odwagi i męstwa. Lewe natomiast skrzydło, obrócone ku południowi, zajęły wojska litewskie pod dowództwem hetmanów Paca i Radziwiłła. Ten ostatni stał już na samym krańcu, w pobliżu Dniestru i Starego Zamku. Ów jednak szkodzić mu nie mógł mając tylko jedno działo; to właśnie, z którego padł strzał ostrzegawczy. Poza tym wysłał pan-hetman chorągiew lekkiej jazdy — po- cv> 395 cv ruczając dowództwo Żegoniowi — b pół mili na południe, za obóz wołoski, z rozkazem, by wystawił posterunki i baczył na trakt jasski i drugi brzeg Dniestru, kędy wiodła droga do Kamieńca, czy stamtąd nie nadciąga wsparcie dla oblężonych. Trwał bez przerwy artyleryjski ogień. Około południa wszystkie chorągwie stały już na swoich miejscach, nie wyłączając Litwinów. Jeszcze zanim to nastąpiło, otrąbiono ochotnika do szturmu. Pierwszą, która rzuciła się do formowanych szeregów, była zwykła obozowa czeladź, uzbrojona marnie — bo każdy chwytał co pod ręką — pałającą żądzą bardziej zdobyczy niż walki. Wiedziano bowiem, że Turek dbał o splendor, a także i wygodę, toteż na wojenną wyprawę ciągnął strojnie i dostatnio. Ruszyła więc czeladź i dymowa piechota ku szańcom nie słuchając komend, z tym, co kto miał, rzadziej z szablą, często ze zwykłą siekierą, włócznią czy „czarcim chwostem", czyli grubą pałką z kilkoma kawałkami łańcucha u końca. Biegli z wrzaskiem przez szmat odkrytego pola ku ziemnym umocnieniom, za którymi skryli się janczarzy. Ci powitali ich ogniem muszkietów. Zakłębiło się pędzące mrowie ludzkie, pozostawiło za sobą sporą liczbę poległych, ale reszta biegła z krzykiem dalej. Ten nagły zryw, nie zorganizowany i bezładny, okazał się jednak zaraźliwy, gdyż stojące przed chorągwiami strażnika Bidziń-skiego regimenty piechoty pułkownika Dannmarka, być może zmylonego odgłosem walki dochodzącej z lewa, również ruszyły do szturmu, pociągając za sobą kozaków Motowidły. Poszli z grzmotem bębnów, który zagłuszył dziki krzyk setek gardzieli. Wnet poderwali się do biegu i już wkrótce pokonywali stromiznę jaru. Potem, mimo świstu strzał, palby z muszkietów i hakownic, poczęli wdzierać się na wały. Tymczasem janczarzy drugą i trzecią salwą wstrzymali atak czeladzi. W tej chwili nadlecieli też od hetmana gońcy, nawołując do odwrotu. Zaczęli więc pachoły cofać się, bez paniki jednak, nawet zbytnio nie spiesząc, jakby jeszcze niepewni, czy ponownie nie natrzeć na szańce zagradzające im drogę do łupów. Gońców tych wysłał pan hetman. Ponieważ inne oddziały były jeszcze niegotowe, uderzenie nie nastąpiło wspólnie, szturm należało więc odwołać, gdyż ódzielnie atakujące regimenty poniosłyby zbyt duże straty. Jednak ani piechoty Dannmarka, ani kozaków Motowidły nie dało się powstrzymać. Dopadli wału i rzuciwszy nań drabiny pięli się po zboczu. Oddziały tureckie z powodu ogromnej ciasnoty w obozie nie cv> 396 cv; były w stanie sprawnie posiłkować walczących towarzyszy, a ci z kolei nie mogli wykorzystać liczebnej przewagi na wąskiej koronie wału. Uderzały tu szable o szable, ale turecki wojownik często sięgał i po jatagan, sposobniejszy do walki w ścisku. Walczono w milczeniu, przy wtórze szczęku broni. Tylko z nagła i krótko, zanim padł na ziemię, krzyknął ten, którego dosięgło ostrze. Wkrótce jednak napływ świeżych sił tureckich i brak posiłków z linii polskich dawał coraz większą przewagę obrońcom. Coraz częściej kozacy Motowidły i piechurzy Dannmarka, ponad miarę utrudzeni walką i brakiem chociaż krótkiego wytchnienia, odstępowali i zsuwali się z wału( toteż ich szeregi szybko rzedły. I nie po ¦ magały przykłady męstwa i odwagi, jakie osobiście dawali obaj pułkownicy. Dannmarka widziano po raz ostatni otoczonego kręgiem turbanów. Motowidło miał jeszcze jakiś czas potem stać na wałach i sięgając co i raz do kołczana, pruć strzałami w atakujących Turków. Wkrótce jednak i jego, i kilku otaczających kozaków nie było w owym miejscu. I tu pierwszy szturm został odparty. Ale i tu cofający się żołnierze nie szukali ocalenia w nieprzytomnej ucieczce. Dążąc do swoich, jeszcze dysząc z wysiłku, obracali się ku wałom wygrażając szablami i zapowiadali wśród przekleństw swój rychły powrót. Również i pan Sobieski nie zdawał się zbytnio trapić nieudanym atakiem. Początkowo złościł się wprawdzie, że nie wszystkie regi-menta stanęły do jednoczesnego natarcia, za co zbeształ pułkowników podczas wieczornej odprawy, ale widać było, że mimo to jest zadowolony z przebiegu walki. Miał już bowiem rozeznanie w sile i wartości obrony, a fakt, że na prawym skrzydle atakujący stosunkowo szybko zdołali wedrzeć się na wały, poczytywał za cenną wskazówkę. Tymczasem, jak potem z relacji wołoskich posłów wynikło, hospodar mołdawski Gika, dla uniknięcia pomówienia o zdradę w wypadku, gdyby Turkom udało się odeprzeć Polaków, zawiadomił seraskiera, że ze względu na słabość swoich obwarowań musi wejść w układy z Polakami. Skutek tego był taki, że w południowych wrotach tureckiego obozu ukazały się pułki spahisów, pędzące bu obozowi "Mołdawian, by pokarać zdradzieckiego hołdownika. Pan Jabłonowski, obok którego gnały owe pułki, nie dał się jednak zaskoczyć tak nagłym pojawieniem się wroga. Husarskie chorągwie zaczęły sprawnie zmieniać front, a w chwilę potem ruszyły z miejsca. Ich konie z wolna nabierały pędu, wreszcie kopie pochyliły się, furkocząc proporcami przed łbami wierzchowców, które szły już pełną szybkością, przy wtórze głucho dudniącej ziemi. Nie c*> 397 cns trwało to dłużej niż dwa pacierze, gdy dopadli spahów uderzając w nich jak kamień w gliniany dzban. Rozbici, tratowani, prysnęli od pierwszego ciosu, zakłębili się i rozbiegli na strony, niby stado owiec, pomiędzy które wpadł drapieżnik. Ich pułki już małymi oddziałami gnały z powrotem ku bramie, szukając ratunku w ucieczce. Ta zaś zawarła się szybko, kiedy większość uciekających w niej zniknęła, nie zważając, że część jeźdźców pozostała jeszcze w polu. Zaraz po tym zdarzeniu nadjechali posłowie mołdawscy składając u nóg hetmana swoje sztandary, wojenny znak z głową żubra, jak i otomański półksiężyc. Po ich przychylnym przyjęciu nadjechał wkrótce i sam hospodar, Grzegorz Gika, którego hetman witał, a potem rozmawiał z takąż samą życzliwością. Przyjął jego propozycję wspólnej walki z niewiernymi, jednak powodowany ostrożnością wyznaczył na stanowiska bojowe miejsce za liniami prawego skrzydła: Decyzję tę wyjaśnił pragnieniem właściwego użycia jego wojsk, które mało było przydatne do szturmu, natomiast doskonałe w pościgu za rozbitym nieprzyjacielem. Porozumienie to uszczuplało siły Husseina o blisko pięć tysięcy bitnego żołnierza. Ledwie co zakończył pan hetman rozmowę z hospodarem i życząc mu dobrego zdrowia i pomyślności żegnał u progu swego namiotu, kiedy nadleciał goniec od strażnika Bidzińskiego ze zgoła nadzwyczajną wieścią, że Turcy opuszczają obóz. Ich oddziały i tabory właśnie ciągną na drugą stronę Dniestru. Hetman, nie dowierzając tej wreści, kazał podać sobie konia i pogalopował osobiście ku rzece. Po dotarciu na stanowisko pana Bidzińskiego znajdujące się na sposobnym, do obserwacji pagórku patrzył przez dłuższą chwilę na dobrze z tego miejsca widoczny most. Istotnie, wóz za wozem sunął podobny do węża turecki tabor. Jeszcze zmrok nie nastał, toteż mimo drobnego deszczu widoczność była nie najgorsza. Długi sznur pojazdów już był po tamtej stronie, a następne ciągnęły z wolna mostem, miejscami oddzielone grupami konnych. Sobieski obrócił się do stojącego przy nim strażnika. — To nie wymarsz wojsk — oświadczył z lekkim uśmiechem. — I chyba rozumiem, dlaczego Hussein wysyła ich na tamten brzeg, zapewne do Kamieńca. Pan Bidziński spojrzał spod oka na hetmana, bo już sam doszedł do przekonania, że zbyt pochopnie ocenił sytuację. — Już mi oficerowie biorący udział w szturmie raportowali, że Turcy mocno są w obozie ścieśnieni, co utrudnia im przemieszczanie sił. Widać dostrzegł to i seraskier. — O ciasnocie i* ja słyszałem od oficerów Dannmarka — przy- oo 398 cvi znał pan strażnik koronny. — Z wozami odsyła też i nadmiar służby... — Właśnie. — Hetman zawrócił konia. — Żal mi Motowidły i Dannmarka. Taki to żołnierski los... Bądź waszmość zdrów i przybywaj na wieczorną natadę po ostatnie rozkazy! Na owej naradzie dowódcy raczej wysłuchali tylko hetmańskich zarządzeń: stać pod bronią przez całą noc bez opuszczania szeregów, ognisk nie palić, aby nie ułatwiać pracy tureckim puszkarzom, ale ciszy można nie zachowywać. Przeciwnie, dać raz i drugi sygnał niby na wsiadanego, co zmusi Turka do oczekiwania na szturm. Mniej oni odporni na zimno niż nasi, toteż rankiem mało co zdolni będą do walki. Pan Kątski, korzystając z nocnych ciemności, niech bliżej wałów podciągnie swoją strzelbę i zaraz prowadzi ogień bez nijakiej przerwy. Wszystkie pułki mają być gotowe do szturmu o pierwszym brzasku. Noc nastała ciemna ohoć oko wykol, zimna i wietrzna. Początkowo drobny deszcz mżący za dnia zgęstniał, a potem jeszcze na długo przed północą zerwała się wichura, przynosząc ze sobą śnieżną zamieć. Płaty mokrego śniegu zmieszane z deszczem gnały w czarnej pustce nocy, biły w twarz, wiatr targał odzieżą, tamował- dech, dusił w gardle słowa, przenikał ziąbem ciało. Wdzierał się wszędzie, w najmniejszą, szparę opończy, za kołnierze, rękawy, szarpał jednako szlacheckie delie i burki, jak i chłopskie kaftany czy kabaty. Około północy nieco jednak zelżał, nie uderzał jakby w nagłych ¦ atakach wściekłości, a dął równo, wciąż jednak uprzykrzony i przejmujący wyciskał z oczu łzy, a mięśnie obezwładniał chłodem. Nadal też wytrząsał z ciemności zawieruchę śniegu, pędząc go wraz z deszczem. Wojsko stało w pogotowiu, podług rozkazu hetmana. Regimenty piechoty z muszkietami u nogi lub sterczącymi w górę długimi pikami, chorągwie jazdy na koniach, w dwa szeregi, w pierwszym rycerze, w drugim ich towarzysze pocztowi. Parę kroków przed szeregami, jakby wkrótce mieli ruszyć do bitwy, stali rotmistrze lub porucznicy. Wszyscy przeżywali mękę. tej strasznej nocy, której wspomnienie, jako najgorszej w życiu, pozostało w pamięci każdego z nich na zawsze. . Początkowo próbowali gawędą skracać sobie leniwie cieknące godziny, ale wiatr porywał z ust słowa, a krzyk nie nadawał się do rozmów, toteż wkrótce zapanowało milczenie w stojących nieruchomo szeregach i każdy w samotności przeżywał udrękę trwania w wolno sunącym nurcie czasu. Tu i ówdzie rozlegały się głosy trąbek, niektóre chorągwie ru- cv> 399 oo szały nieco końmi, by rozgrzać równie przemarznięte zwierzęta, a potem znów słychać było tylko świst wiatru, okrzyki wartowników czy jakichś rozkazów, może rzucanych ludziom generała Kąt-skiego, którzy w tę noc harowali ciężko. Tym odgłosom towarzyszył ciągły huk tureckich dział. Ponad -wałami drgała łuna rozpalonych w obozie ognisk, której odblaski padały na nisko ciągnące chmury. Widok polskich chorągwi stojących w pogotowiu bojowym i Husseinowi nie pozwolił na rozpuszczenie oddziałów, by zażyły nocnego spoczynku. Dlatego też, dla lepszego rozeznania, co poczynają niewierni, leciały w górę race ognistymi wężami, oświetlając przez chwilę teren. Potem spadały tysiącem drobnych żółtych iskier. Widzieli wówczas tureccy dowódcy rozrzucone wszędy oddziały wojsk otaczające szerokim półkolem chocimską twierdzę. Niektóre skrywał teren, dostrzegano tylko końce długich pik piechoty lub husarskich kopii, większość ich jednak stała w otwartym polu. Można było dostrzec nawet dowódców przesuwających się przed formacjami. W niektórych miejscach pracowali ludzie z łopatami w rękach, a kilka armat, otoczonych tłumem pieszych, mozolnie ciągnęły kolumny koni. Potem raca gasła i cały ten obraz przepadał w nieprzeniknionej czerni, z której dochodziły jedynie niesione wiatrem strzępy nawoływań i krzyków lub głośniejsze, wyraźne granie trąb. Toteż nie spał turecki obóz, nie spali artylerzyści prowadząc bez przerwy ogień. Mierzyć jednak nie było do czego, bo wszystko pokrywały ciemności, a chwilowe rozbłyski rac bardziej myliły niż pomagały w orientacji. Również i puszkarze polscy nie spoczywali. Oni pracowali nawet ciężej. Już po południu bowiem generał Kątski wskazał szancmaj-strowi, gdzie chce mieć przygotowane stanowiska dla dział. Leżały one w odległości strzału z muszkietu od obwarowań tureckich, by nie groziła palba z brom ręcznej. Natomiast armat generał przestał się obawiać, jako że ich zbyt wydłużony ogień był mało skuteczny, zapewne z powodu niewłaściwego ustawienia dział, które nie mogły należycie obniżyć swoich luf, gdyż wielekroć Turcy wykazali, że puszkarzy mają przednich. Już z wieczora przy pomocy piechoty przystąpiono do przeciągania armafna nowe stanowiska. Nie była to praca łatwa, bo rozmokły teren przecinały liczne rozpadliny. Ale do północy ostatnia armata znalazła się na swoim miejscu. Latarnie mało co rozjaśniały drogę, rzucając nikłe błyski zaledwie na dwa, trzy kroki. Krąg światła padał na ziemię ukazując cv 400 cv jej połyskującą rozmokłą powierzchnię, dalej za'ś zasłaniała wszystko zupełna czerń. Zapalono więc pochodnie, jednak płomienie dusił i targał wiatr. Kładły się nieomal poziomo, ledwie nie gasnąc, tak że bardziej myliły oko, niż pomagały ludziom przy działach. Ciągnęły je kolumny koni, po cztery w szeregu, wspomagane przez tłum piechurów, którzy zgiąwszy grzbiety obracali szprychy lub^za-przęgnięci do zaczepionych sznurów, pochyleni ku ziemi, pomagali zaprzęgom pokonać ciężar armatniego cielska. Grube koła toczyły się więc wolno, a łożysko kolebało ociężale na nierównościach "gruntu. Z czoła dochodziły pokrzykiwania pachołków dosiadających pociągowych koni, z boków komendy i ponaglanie obsługi działa przez nadzorującego transport. Cały zaś orszak w;';(Jł konny przewodnik z kagańcem zawieszonym na wysokim drągu. Zdążali w stronę łuny drgającej ponad czarną linią tureckich wałów. Raz po raz rozbłyskiwały stamtąd płomienie armatnich wystrzałów, których grzmot zlewał się w nieustanny głuchy werbel. Od czasu do czasu słychać było szum lecących górą pocisków. — W lewo! W lewo, gamoniu! — darł się przewodnik do prowadzącego zaprzęg pachołka. Z kolei dochodził z czoła ochrypły bas pana puszkarza: — Uważaj, bo zwalisz z nasypu konie, ty czarci pomiocie! — Głos nasilił się do wrzasku, w którym zabrzmiał strach. — W lewo, bardziej w lewo! A wy, świńskie ryje, ciągnąć, ciągnąć! Hoo... hop! Jeszcze... jeszcze ździebko, jeszcze na paluszek, miluśkie dziateczki. Razem! Niech was piekło pochłonie, wy baranie chwo-sty, raaazem! Wśród ciężkich dyszeń, stęknięć i kląskania nóg wyciąganych, z błota rązległ się pojedynczy głos: — Dobrze, że szarfmecy nie ciągnieni. — Te zostały na dawnych miejscach — padła odpowiedź. — Bo i sto koni nie uciągłoby ich po tym gruncie — włączył się trzeci. •— I bez stu koni tu doszły, choć droga nie była lepsza. — Hetman takoż nie śpi. Niedawno gdzieś jechał. — Skąd wiesz, że to on? — Dostrzegłem orszak. Pod kagańcem jechał... — Nie gadać, ciemięgi, psubraty! Napinać grzbiety, bo kijem po nich przyłożę! — wrzasnął tuż obok pomocnik puszkarza. W tej chwili działo raptownie stanęło i zabrzmiał bas samego mistrza. ~ Zabierajcie konie! Żywo, niech was mor wydusi! Żywo! Ciągnący działo chłopi wyprostowali się łapiąc powietrze gwał-ownym dyszeniem. Ale nowy rozkaz przerwał ten wypoczynek: Nie koniec roboty! Dalej, obracać działo i podciągnąć pięć 26 - Ostatni zwycięzca cv> 401 łokci, paszczą w ową wnękę! i\n. chyżo, zwijajcie się, już niedługo, a wleziecie pod pierzyny! Ustawić działo jak nałoży! Nową litanię przekleństw, pouczeń i gróźb przerwało zbliżające się człapanie końskich kopyt. Po chwili w krąg światła wjechał nieliczny orszak. Kierujący pracą poznał od razu, z kim ma do czynienia, bo na rzucone pytanie zdarł czapę z głowy i rzucił służbiście: — Jedno z ostatnich, wasza wielmożność! Za mną ciągną jeszcze ino dwa. — Zwijajcie się szybko, bo te psubraty tylko na was czekają. Bez zwłoki otwierać ogień. Nie dać im spocząć, bo i my nie śpimy! — Wnet będę gotów, wasza wielmożność. Nie minie trzy pacierze, a przypalę lont. — To i dobrze! Ostańcie z Bogiem! — Orszak ruszył i za chwilę już go ani widać, ani słychać nie było. Grzmiały tylko działa tureckie. Ale szybciej, głośniej i jakby z większą zawziętością zaczęły odpowiadać im polskie, prowadząc tę groźną rozmowę w ciemnościach wietrznej listopadowej nocy. W chwilach kiedy pod czarnym niebem rozbłyskiwała kolejna raca, widać było szereg pochylonych ku ziemi końskich łbów. Zwierzęta stały bez ruchu, równie nieruchomi byli dosiadający ich jeźdźcy. Każdy z nich z osobna i w milczeniu walczył z własną słabością, by nie ulec zimnu, które nie tylko pozbawiało mięśni sprawności, ale zdawało się odbierać i zdolność myślenia. Drugim zaś przeciwnikiem, z którym przyszło walczyć tej strasznej nocy oczekiwania, była monotonia wlokącego się czasu. 'Zimno odganiało chęć snu, ale nie znużenie, a nuda bezczynności pogłębiała je nie do wytrzymania- Chorągiew pancerna stała rozciągnięta w dwa szeregi. Rotmistrz wraz z porucznikiem od czasu do czasu wysuwał się do przodu i przejeżdżał przed frontem, zapewne, by rozgrzać nieco wierzchowce. W tym też celu ruszali i oddział każąc mu cofać się, a potem wracać na miejsce. W szeregach tej chorągwi należącej do pana Sobieskiego stali obok siebie bracia Lisieccy. Początkowo, jak i inni, próbowali rozmową skracać wlokące się godziny, ale i wiatr, i miotany nim śnieg nie skłaniały do gawędy, toteż i oni wkrótce zamilkli. Była chyba już głęboka noc, kiedy Aleksander usłyszał jednak głos brata. — Olek... — Czego chcesz?—.rzucił opryskliwie, bo nie miał chęci na gadanie. — Nie masz gorzałki? Daj nieco łyknąć. cnj 402 cw. . ¦iv. .............. _ V ¦ ... . . ¦: mam! Gdybym i miał, też bym ci nie dał. __ Pewnie, własne gardło ci milsze. — Nie o moje gardło chodzi! Gdybyś, głupcze, wypił, a ostał na zimnie, śmierć pewna. Gorzałka dobra na-rozgrzewkę, ale jak już siedzisz w ciepłej chałupie. — A bo są takie na świecie? — Głupiś! — To nie dasz? — Toć rzekłem, że nie mam. Adam zamilkł i nie słychać było nic poza grzmotem dział i szumem gnającego wichru. Ale po pewnym czasie Aleksander usłyszał głuche uderzenie padającego na ziemię ciała. Ruszył koniem i krzyknął co sił: — Mości rotmistrzu! Brat mi omdlał i z siodła zleciał! . Z ciemności doszła go. pełna złości odpowiedź: — To każ go waść pachołkom odciągnąć do tyłu! Samemu szeregu opuszczać nie zezwalam! Potem rozległy się cichsze słowa, snadź zwrócone do porucznika: — Już który z kolei? Niech licho porwie takich żołnierzy! Babami przyszło człowiekowi dowodzić! Co dalej mówił pan rotmistrz, słychać nie-było, bo w pobliżu odezwało się jakieś, widać nowo ustawione, działo. Od nagłego wystrzału konie poderwały łby i przysiadły na zadach. Wreszcie chmury od strony Dniestru zaczęły nad horyzontem blednąc, a po pewnym czasie z wolna wyłoniły się z ciemności zamazane jeszcze i niewyraźne kontury tureckich umocnień. Niebo nad nimi z czarnego stało się najpierw szare, potem zaś ta szarość coraz bardziej i bardziej zaczęła jaśnieć. Wstawał sobotni dzień 11 listopada 1673 roku. W szeregach nastąpiło ożywienie. Jeźdźcy prostowali grzbiety, konie takoż podnosiły łby, zaczęły parskać, a niektóre z oicha rżeć dopominając się porannego obroku. Znów rozpoczęły się rozmowy i wymiana wrażeń z uchodzącej nocy. Zapanowało podniecenie, bo żołnierz wiedział, że nadchodzi chwila oczekiwana i decydująca. Wiatr, jak to często bywa, nad ranem ustał. Mimo to ziąb był silny, toteż każdy marzył o ognisku i ciepłej strawie, ale i tego nie Przewidywały hetmańskie zamiary. Jak tylko się rozwidniło, pan hetman czy to dla rozgrzewki, :zy dla bezpieczeństwa nie dosiadając konia, pieszo, zaledwie z dwoma ordynansowymi oficerami udał się na obchód tureckich stanowisk. Musiał dokonać pomyślnych obserwacji, bo wrócił w dobrym cv> 403 cv> humorze. Zaraz rozesłał gońców z rozkazami do dowódców piechoty, by szykowali się do szturmu i ruszali na znak trąby, a do Kątskie-go, by na tenże głos zaprzestał ognia. Powód zaś swego zadowolenia wyjaśnił strażnikowi polnemu Zbrożkowi. — Nacierpieli się żołnierze, bo nacierpieli przez tę okrutnie ciężką noc, alem rad, że nie na darmo. Szkoda, żeś waćpan sam nie obejrzał, jak mało żołnierza ma Hussein i w okopach, i na wałach. Nie wiem, czy ostała ich nawet połowa. Poszli do ogni tyłki grzać i gorącej strawy szukać, tedy teraz właśnie sposobna pora, aby ich nakarmić, jeno że zimnym żelazem! Przykaż tedy trębaczowi, by dał sygnał. Ruszamy! Wydawszy ten rozkaz hetman pogalopował na pierwszą linię, do swoich ulubionych dragonów. Kiedy tam dotarł, właśnie zabrzmiał głos trąby z sygnałem do ataku. Na ten dźwięk rozległy się krzyki dowódców i z rowów, rozpadlin, i innych terenowych osłon wyskoczyły szeregi piechoty biegnąc z ogłuszającym wrzaskiem ku tureckim umocnieniom. Szły do boju regimenty Żebrowskiego, Koryckiego, Tetwina, z drugiej zaś linii Grebena, Piotrkowczyka, Gałeckiego. Rozległy się bębny cudzoziemskich rot, a od strony Paca takoż słychać było krzyki ruszających do ataku Litwinów. Pan hetman zeskoczył z konia i we własnej osobie, z obnażoną szablą stanął na czele dragonów. Żołnierze rozgrzani takim przykładem, bo i z boków dojrzano jego postać, wzmogli jeszcze bardziej wrzask i porwali się do biegu, ogarnięci zapałem i chęcią pokazania się przed okiem wodza. Gnali ku szańcom niepomni przebytej nocy i pustych żołądków, w nagłym przypływie nie wiadomo skąd zaczerpniętych sił. Hetman był.już na pół strzału z muszkietu, kiedy doskoczyli do niego oficerowie i nie zważając na godność, złapali pod ramiona. Nie słuchał jednak perswazji, ale strząsnąwszy ich z siebie, chciał biec dalej. Wówczas zastąpili mu drogę wołając, by, zanim uderzy na Turków, wprzódy ich usiekł, bo go dalej «ie puszczą! Wówczas dopiero opamiętał się nieco pan Sobieski i sapiąc ze złości i zmęczenia biegiem, schował szablę i dał się odprowadzić na bok, wszelako nie bez gniewnych słów. Zaraz też podano mu konia, by mógł czuwać nad bitwą. W tym czasie pierwsze szeregi dopadły szańców. Okazało się zaraz, że dobrze hetman ocenił sytuację i wybrał właściwą chwilę do ataku. Wprawdzie zagrzmiała stamtąd salwa jedna i druga, ale ogień był słaby, co wskazywało na niedużą liczbę obrońców. Wysieczono ich więc szybko, zwłaszcza że oddziały wyposażone w piki użyły ich obecnie nie do obrony przed jazdą, lecz do ataku, co przy ich ' ;* . C\3 404 i>3 długości dawało janczarom uzbrojonym w szable i jatagany niewielkie szansę obrony. Minąwszy szańce piechota poczęła wdzierać się na wały. I tu obrona była słabsza, niż przewidywano. Owa straszna noc czuwania istotnie obezwładniła nienawykłych do zimna południowców i zniechęciła do walki, a ciasnota miejsca utrudniała należyte operowanie posiłkami. Wkrótce więc zaczęły ukazywać się na szczytach wałów polskie proporce. Jako pierwsze szturmowały regimenty Hieronima Lubomirskiego, Petrykowskiego, generała Kątskiego i pana Czar-nieckiego, który osobiście poprowadził swoich żołnierzy, wykazując brawurę i odwagę. Walka na koronie była mimo wszystko zacięta, bo brała w niej udział reszta janczarów, którzy dla odpoczynku opuścili szańce, nie spodziewając się tak rychłego uderzenia. Ci zaś byli w boju nieustępliwi i nie cofali się nigdy. Za ich przykładem inne oddziały, podniecane do tego krzykami dowódców, takoż broniły się zaciekle. Szable dzwoniły więc o szable, berdysze waliły w tureckie tarcze, -trzaskały halabardy o pancerze, grzmot ciosów i bitewny tumult szeroko rozległ się nad brzegami Turła — jak Turcy nazywali Dniestr. Jednak atak polski był tak nieoczekiwany, nagły, zażarty i tak nic nie stracił z początkowego impetu, że piechota turecka nie mogła mu sprostać i wkrótce zaczęła się cofać. Początkowo tylko tu i ówdzie, potem w coraz liczniejszych miejscach coraz gęściej padali obrońcy. Aż wreszcie tam, gdzie całkiem zepchnięto ich z wałów, zagrzmiały okrzyki tryumfu, do reszty załamując opór przeciwnika. Takie same okrzyki rozległy się od strony litewskiej, jak i tam, gdzie walczyły regimenty wojsk Bidzińskiego i Jabłonowskiego. Coraz więcej polskich proporców powiewało już na koronie wałów. Widząc to pan hetman kazał czeladzi co rychlej zasypywać i mościć fosę, by dać przejazd dla jazdy. Rzucono się więc do łopat i zawrzała gorączkowa praca. Niemal w tym samym czasie nagle rozwarła się południowa brama i powietrza rozdarł znany dobrze, przenikliwy, świdrujący uszy krzyk: Ałłah! Ałłah! Z otwartych wierzei wypadały oddziały tureckiej jazdy i z podniesionymi do góry szablami gnały ku polskim liniom. Spahisi stratowali pozostałe pod wałami oddziały piechoty, które były już rozproszone, bo uważając bitwę za skończoną biegły szukać zdobyczy. Jednak pan Bidziński czuwał, a przyszedł mu z pomocą i pan Skoraszewski. Natychmiast odwrócili swoich pancernych ku pędzącym Turkom i zdołali zatrzymać ich pierwszy impet- Zakłębiło się więc mrowie zbrojnych, szable wznosiły się i opa-a y, tu i ówdzie ukazywał się ponad ludzkimi głowami łeb wierz- co 405 co chowca, inne tańczyły wokół siebie, dopóki któryś z jeźdźców nie zadał skutecznego ciosu. Widać było, jak walczące szeregi to posuwają się do przodu, to cofają, niby dwaj zapaśnicy ujęci za bary. Liczba tureckich spahów była większa, mieli też za sobą impet uderzenia, więc może by i nie sprostała im biegłość w robieniu białą bronią polskich rycerzy, gdyby nie nadeszła pomoc. Wojewoda Jabłonowski, stojąc ze swoim sztabem na szczycie pagórka, obserwował i szturm, i przebieg dalszych zdarzeń. Kiedy więc ujrzał, że pancernych otacza z wolna turecki pierścień, pchnął swoich husarzy w sukurs. Kiedy zatem pancerni zmagali się z liczebną przewagą spahisów i wszystko wskazywało, że długo już nie strzymają im placu, zza stoku pobliskiego wzgórza wyłonili się jeźdźcy pochyleni w siodłach, z kopiami przyłożonymi do końskich grzyw. Rozwiewały się za nimi w pędzie skóry spięte u ramion, a kopyta ciężkich wierzchowców wyrzucały w górę pecyny mokrej ziemi, która zdawała się gniewnie grzmieć od zadawanych jej razów. Kiedy dopadli spahów, właściwie było od razu po walce. Rozbici uderzeniem kopii tureccy wojownicy od pierwszego impetu rozpadli się na małe grupy, te zaś gromiono razami pałaszy, koncerzy i obuszków. Pozbawieni wojennego ducha, przerażeni, zaczęli uciekać ku bramie. Polscy rycerze znając dobrze wojenne rzemiosło nie dali im ujść i na zadach ich koni wpadli do obozu. Ten otwarty dostęp do wnętrza i możność użycia jazdy ostatecznie już zdawały się przesądzać los bitwy. Za owymi bowiem chorągwiami i pan Bidziński, i Jabłonowski rzucili zaraz wszystkie swoje siły, tylko husarzy zostawiając przy sobie, bo ci w ciasnocie wiele by nie zdziałali. Teraz główna bitwa rozgorzała już w obrębie wałów. Widząc to książę Dymitr, pan wojewoda kijowski, hrabia Maligny i inni wielmoże zaczęli podjeżdżać do hetmana, stojącego z orszakiem w pobliżu zasypywanej fosy, z powinszowaniem pięknego zwycięstwa. W zmaganiach wojennych nie można być jednak niczego pewnym do samego końca, przesądni mają więc rację ostrzegając przed zbyt pochopną radością z sukcesu. Teraz takoż mieliby słuszność, bo bejlerbej ^Bośni, pasza Suli-man, zdołał zebrać swoje pułki i zamiast wspomóc walczących już w obozie, rozkazał otworzyć Cecorską bramę i ruszył do szalonego ataku, z zamiarem przebicia się przez polskie linie i ucieczki do Kamieńca. I niewiele brakowało, a nie tylko odniósłby sukces, ale po drodze zgniótłby i hetmański orszak. co 406 c^> To tych jeźdźców, którzy gnali teraz, brzuchami koni sięgając ziemi, a nie janczarów można by nazwać „dęli", czyli szaleńcy. Szaleństwo bowiem było w oczach tych bośniackich wojowników pochylonych nad końskimi szyjami, z krzywymi szablami w rękach. Widzieli klęskę swoich towarzyszy; tchnienie śmierci czuli na sobie, świst jej kosy słyszeli już nad głowami. Pędzili więc z dziką determinacją ku swojej ostatniej" szansie, by raczej zginąć w otwartym polu, na stepowym wietrze, niż w ciasnocie obozu, wśród bezprzy-tomnego miotania się obłąkanego ze .strachu tłumu pomieszanj?ch ze sobą jeźdźców i piechurów,. Pęd ich miał w sobie coś z morskiej fali, wezbranej mocą własnej szybkości, kipiącej nadmiarem inlpetu. Obrócił się ku nim orszak hetmana, wszyscy wydobyli szable, otaczając wodza. Byłby to jednak opór daremny, zmieciony podobnie, jak jedno dmuchnięcie zmiata strzęp pierza, gdyby nie chorągwie panów Wiśniowieckiego i obu Potockich, które stały w pobliżu. Ich dowódcy, doświadczeni w wielu bitwach, widząc, że nieomal już wszystkie siły walczą w obozie, ocenili słusznie i bez hetmańskiego rozkazu, że stanowią ostatni jego odw&d. Wstrzymywali więc co młodszych i gorętszych towarzyszy rwących się do boju obiecując, że i im roboty nie zabraknie. Przezorność ta uratowała hetmana, bo pan Wiśniowiecki mógł teraz skinąwszy buławą rzucić w bój owe chorągwie niby spuszczone ze smyczy psy. Zdążyły w samą porę i uderzywszy kopią w Bośniaków, wstrzymały ich pęd. Rozgorzała nowa bitwa, nie mniej zacięta niż poprzednia, chwilowo bez niczyjej przewagi. Walczono zaciekle, z polskiej strony zawzięcie, tureckiej rozpaczliwie, bo wydawało się tym wojownikom, że wystarczy pokonać tę ostatnią przeszkodę, a szeroki step stanie otworem. ¦ - Ale pan Jabłonowski, który miał jeszcze przy sobie husarzy, dostrzegł wkrótce wypad turecki i zmagania chorągwi hetmana polnego, rzucił więc resztę swoich sił. Pospieszyła też z pomocą chorągiew pancerna pana Niezabitowskiego, która znalazła się w pobliżu. Tego uderzenia już nie wytrzymali tureccy jeźdźcy. Ci, co pozostali jeszcze w siodłach, wkrótce zawrócili konie i już nieprzytomni z przerażenia, mając jedynie wolny pas terenu, pocwałowali ową drogą. Nie zdołali jednak oderwać się od pogoni, która gnając na ich. piecach, strącała ich z siodeł razami pałaszy. ^ Oszołomieni ucieczką i strachem, zatracili snadź wszelką orientację i nie -wiedzieli, że pędzą ku brzegowi Dniestru, który w tym miejscu stanowił głębokie, prostopadłe urwisko. I nie mogąc już Pohamować pędu swoich bachmatów runęli falą w dół, niby rozbrzmiewający przeraźliwym krzykiem wodospad. Polscy rycerze na ten widok zaczęli gwałtownie hamować swoje cvi 407 cv rumaki, chcąc uniknąć losu tureckich zbiegów. Nie wszystkim jednak to się udało, a między nimi i Bidzińskiemu, który brał udział w pościgu. I on runął z wierzchowcem w przepaść, ale że na jej dnie leżał już zwał ludzi i koni, co osłabiło skutek upadku, poturbował się tylko mocno pan strażnik koronny i parę niedziel musiał przeleżeć w pościeli, dopóki nie przyszedł do jakiej takiej'kon-. dycji. Część uciekających zawróciła ku nadal rozwartej bramie, ale tu również nie znalazła ratunku. Straszliwa walka, a właściwie rzeź, dobiegała już końca. Stłoczeni, ściśnięci wojownicy nie mając swobody ruchów kładli się pokotem jak zboże pod zamachami żeńców. Jeńców przykazano nie brać, bo żywności nawet dla własnych wojsk nie starczało, toteż nikomu nie dawano pardonu. Tysiące ciosów spadało na miotający się tłum już nie żołnierzy, lecz otępiałych przerażeniem ludzkich istot, których krzyk przedśmiertny bił ku chmurom. Wreszcie obóz zaczął pustoszeć, bo jego obrońcy bądź padli, bądź, zwartym tłumem, głowa przy głowie, biegli ku jedynej już drodze ucieczki, a mianowicie owemu mostowi na łodziach, który kazał pobudować ich seraskier. On sam, widząc już swoją nieuchronną klęskę, zdążył z paru tysiącami żołnierzy przeprawić się na drugą stronę rzeki i pcgnał ku Kamieńcowi. Jednak Halil pasza nie otworzył bram, tłumacząc się brakiem żywności, a zapewne i w obawie, by nie wywołali popłochu wśród jego własnej załogi. Ci więc ruszyli ku Dunajcowi, ale ponoć niewielu tam dotarło, bo chłopi z okolic do reszty ich wybili. Tu zaś masa ludzka stłoczoną falą spływała pochyłym zjazdem ku mostowi. Napór owej przerażonej ciżby był tak wielki, że wkrótce pękły poręcze i skrajnych spychano w wodę. Ale ostateczna zagłada dopiero nadchodziła. Przeciążone łodzie zaczęły nabierać wody, a pomost pod ciężarem tak ogromnej masy ludzi nie wytrzymał i z trzaskiem łamanego drewna pękł w samym środku. Krzyk ostatecznego już przerażenia dotarł aż poza wyniosły brzeg Dniestru, ku wiwatującym Polakom. Turecka zaś piechota, konni, wszystkie inne służby pomieszane ze sobą wpadały w mętny nurt rzeki, która od razu pokryła się tysiącami turbanów. Wartki prąd porywał je natychmiast. Niektórzy czepiali się belek i pływających desek, ale nie na długo dawały one ratunek. Tym, którzy pokonali rzekę i wydostali się na drugi brzeg, ostateczną zagładę zgotował rotmistrz Miączyński wraz z porucznikiem Ruszczycem. Pierwszy na czele Mołdawian hospodara Giki, drugi własnej lekkiej chorągwi dostali się wpław na tamtą stronę i dobijali teraz owych rzekomych szczęśliwców. cc 408 cv> Wojsko seraskiera Husseina przestało istnieć, a i on sam przeżył je na krótko. Kiedy bowiem wreszcie dotarł do Stambułu, na rozkaz sułtana zosta! pozbawiony głowy. Bardziej zaszczytnie, bo na polu bitwy, polegli bejlerbejowie: salonicki i bośniacki, ów Sulejman pasza, który zagroził hetmanowi, oraz bej ochryjski. Prócz nich legli: Zagardży basza, dowódca jan-czarów, Ałaj-bej, dowódca spahów prawego skrzydła, kietchoda i defterder, czyli namiestnik i skarbnik, rumilscy, jak i wielu innych dowódców. Mieli szczęście w ostatniej fazie bitwy dostać się do niewoli: bej kiostendylski, aga zielonej chorągwi i bośniacki mi-ralen, czyli szambelan. W ręce polskich zwycięzców wpadło całe posiadane przez Turków bogactwo wraz ze wspaniałym namiotem Husseina. Zdobyto sześćdziesiąt sześć tureckich dział, wielką liczbę chorągwi i buńczu-ków, koni, wielbłądów, kosztowności, futer i innej odzieży, nie mówiąc już o bogatej broni. Prócz tego zapasy paszy i pełne żywności magazyny. Wreszcie więc nadszedł dzień, w którym żołnierz mógł najeść się do syta. Nazajutrz poddał się i zamek ze swą nieliczną załogą, której hetman zezwolił na odjazd do Kamieńca. Bitwa, rozpoczęta o siódmej rano, skończyła się o pierwszej w południe. Wojska polsko-litewskie straciły około dwóch tysięcy zabitych i tyluż rannych. Natomiast armia turecka, licząca ponad trzydzieści tysięcy żołnierzy, została zniszczona zupełnie. Było to najwspanialsze zwycięstwo hetmana Sobieskiego, którego echo rozbrzmiało nie tylko po kraju, ale i w całej Europie. Jedynie Michał Korybut Wiśniowiecki już się o nim nie dowiedział, gdyż zmarł we Lwowie dziesiątego listopada. Po bitwie Wieść o zgonie króla nie dotarła jednak tak rychło do armii. Nadal cieszyła się ona bogatymi łupami, odpoczynkiem i co najważniejsze ^ostatkiem żywności. Zaraz po bitwie Żegoń wraz z Zawieją zgłosili się do hetmana z prośbą o zezwolenie na wyjazd i widzenie z Tamarą. Zresztą Zawieja jeszcze w Jaworowie uzyskał zezwolenie na opuszczenie wojsk po odbytej kampanii. Ta zaś zdawała' się dobiegać końca. Od Tamary zaś chciał uzyskać bliższe informacje o dziecku przed swoją podróżą do Stambułu. Żegoń natomiast za-uerzał prosić o oddanie pierścienia, gdyż stanowił on umówioną zapłatę za pomoc Hagana. Dlatego też od razu nie ruszał do War- cv> 409 szawy, by stamtąd, po porozumieniu z Jawleńskim, rozpocząć poszukiwania Justyny. Uszczęśliwiony zwycięstwem hetman przyjął ich łaskawie, a wiedząc, o co i dlaczego chcą go prosić, zbytnio o sprawy nie rozpytywał. Zagadnął jedynie Żegonia, obrzucając go współczującym spojrzeniem; — Żadnych nowych wieści? Wiem nieco o nieszczęściu, jakie cię spotkało. — Żadnych, wasza wielmożność — odparł Damian krótko. '— Jedź tedy i niech wam Bóg poszczęści. Pochwalić cię jeno muszę, żeś po bitwie, a nie przed nią do mnie przyszedł. — Wiele w tej bitwie nie zdziałałem — mruknął z wymówką w głosie Żegoń. — Nawet nie miałem możności popatrzeć, jak walczą towarzysze, bom gdzie indziej musiał dawać baczenie. Hetman uśmiechnął się. — Ktoś ten obowiązek musiał spełnić. Poruczyłem go tonie, ufając, że swoje zadanie wykonasz sumiennie. Poza tym miałem niejaką obawę, że nie tylko chwały będziesz w tej bitwie szukał... Aluzja była wyraźna. Żegoń najlepiej wiedział, jak słuszne było to hetmańskie podejrzenie, toteż nic na te słowa nie odpowiedział. Z kolei Sobieski zwrócił się do Zawiei: — Czeka cię niebezpieczna droga, tobie więc też życzę szczęścia. Jeśli przywrócisz dziecko jego matce, wprawdzie miły twemu sercu, ale i chwalebny czyn spełnisz. Niechże tedy i ja w miarę możności pomocy ci w tym udzielę. — Hetman zbliżył się do podróżnego sepe-tu i otworzywszy wieko wyjął sporą sakiewkę. — Weź to, bo czekają cię znaczne ekspensa... — Kiedy wzruszony Zawieja przypadł mu do ręki, dodał: — Pismo do przeoryszy dam od razu> bo bez niego, jak ją znam, ani gadać z wami nie będzie chciała! Sobieski zasiadł do polowego stolika i sięgnąwszy po leżące na nim przybory do pisania szybko nakreślił kilka słów. Potem złożył papier, a kiedy Żegoń opatrzył go pieczęcią, przyłożył do niej swój sygnet. Po pożegnaniu hetmana zabrali się do przygotowań podróżnych. Te długie nie były, toteż wkrótce udali się na poszukiwanie pana Łysoboka. Odnaleźli go nie bez trudu, zabawiającego gawędą grono towarzyszy. Porzucił ich zaraz i zbliżywszy się do młodych rycerzy spytał z zaciekawieniem; — Otrzymaliście zezwolenie? — Wraz z sakiewką!-—odparł wesoło Zawieja, gdyż nadzieja rychłego ujrzenia Tamary odsunęła na bok wszystkie przeżywane dotąd rozterki. — Kiedy ruszacie? — Zaraz. Przyszliśmy, aby cię pożegnać. cv> 410 cv> __ Konie macie dobre? Jest teraz z czego wybierać, bo nasze daleko by was nie zaniosły! — Najlepsze, jakie zdołaliśmy wyszukać. Gorącej krwi i pięknej kondycji — objaśnił Żegoń. — Zwłaszcza że Bohdana czeka szmat drogi. — Dobrze się stało, że będzie miał i tureckiego bachmata, i ta-kiż sam rząd. Nie zapomniałeś chyba i o odzieży? — zwrócił się pan Gedeon już bezpośrednio do Zawiei. — Co mi potrzebne, mam w trokach. Do ostatniego rzemyczka wszystko pogańskie. A że i język ich znam, przeto jestem dobrej myśli. — Będziesz mógł udawać zbiega spod Chocimia. Nie wszystkich przecież wytłukliśmy... — Domawiając tych słów Łysobok zerknął na Zawieję i niby to sobie coś przypomniawszy zmienił temat: — O coś cię chciałem spytać... Aha, już wiem! Jak się zwie ów dwór Rańskiego, któryś odwiedzał? Rański mówił, ale nie zatrzymałem w pamięci... — Leszczyny. — Hm... Daleko to od Lublina? Być może będę w tamtych stronach. — Nieco na wschód od Bełżca. Leży nad Sołokiją. Jakbyś tam był, każdy wskaże drogę. — Nie. wiem, czy wypadnie mi jechać tamtędy — rzucił zdawkowo pan Gedeon. —- Pytam na wszelki wypadek. Może i odwiedziłbym pana brata, bo choć dyskutant marny, ale człek porządny i gościnny... — To prawda — przytaknął Zawieja. — Gdybyś tam istotnie dotarł, kłaniaj się im ode mnie. Natomiast moją imprezę zachowaj w sekrecie, bo tureckich szpiegów tu pełno i mógłbyś przysporzyć mi biedy. — Nie potrzebujesz upominać. — Pan Łysobok umilkł, widocz-1 nie dowiedziawszy się wszystkiego, o co mu chodziło. -Wkrótce zresztą pożegnali go, jak i obu Lisieckich, którzy z bitwy wyszli bez szwanku, i już po godzinie cwałowali drogą wiodącą na Lwów. W pewnej chwili Źegoń, dotąd pogrążony w myślach, odwrócił głowę w stronę towarzysza. - Dziwno mi, że ani hetman, ani Gedeon nie pytali mnie, dokąd i po co jadę? Czyżbyś coś im mówił? Pytanie było ambarasujące, ale Zawieja w takich wypadkach nie miał zwyczaju chować głowy w piasek. — Owszem — przyznał. — Pytałem Gedeona, co czynić, bom się bał, że ^podniesiesz rękę na siebie. Ten zaś dawszy parol na milcze-me rad2ił sprawę przedłożyć hetmanowi, bo i on mniemał, że w cv> 411 cv> bitwie będziesz szukał śmierci. Dlatego dostałeś rozkaz baczenia na nasze tyły. Żegoń już bez słowa obrócił wzrok przed siebie. Hetman dał wojsku wypocząć i korzystać ae zdobytych zapasów wiedząc, że pełne żołądki najlepiej pozwolą żołnierzowi zapomnieć 0 przebytych trudach. Nie zamierzał jednak tego odpoczynku zbytnio przedłużać, gdyż ani pora, ani miejsce nie były po temu; jego plany wojenne również nie ograniczały się do tej jednej bitwy. Należało znów ruszać w pole, by wykorzystać sukces, mocno usadowić się na Pokuciu i wyrugować tureckie wpływy z Mołdawii. Toteż kiedy w trzy dni po bitwie nadleciał goniec od hospodara Giki, że Kapłan śpieszy na pomoc Husseinowi, bo wieść o wyniku bitwy jeszcze się nie rozeszła, zarządził pan hetman wymarsz. Wziął ze sobą tylko jazdę i bez taborów, komunikiem, ruszył spiesznie naprzeciw Turkom. Ale kiedy po paru dniach rozłożył się na nocleg pod wsią Pe-rerytą, jeszcze na lewym brzegu Prutu, otrzymał informacje zgoła inne i bardziej pewne. Otóż basza Aleppa wiedział już o losie Husseinowej armii. Wiadomość o klęsce dotarła też i na dwór sułtański wywołując tam przerażenie. Kapłan nie tylko więc nie był w drodze do Chocimia, ale na rozkaz wielkiego wezyra spalił własne magazyny w Cecorze 1 cofał się poza strefę niebezpieczeństwa. Sam wielki wezyr Achmed Kopriilii opuścił Isakczy i spiesznym pochodem ruszył do Babadagu. Wszystko wskazywało na to, że Turków ogarnął popłoch. W tej sytuacji konny wypad w celu przychwycenia przeciwnika był już nieaktualny, dalszy zaś marsz bez zaopatrzenia, piechoty i artylerii — wręcz niebezpieczny. Fletman nakazał więc odwrót. W Chocimiu czekała go nieprzyjemna wiadomość. Pan Pac odszedł z litewskim wojskiem. Został tylko hetman polny Radziwiłł zaledwie z dziesięcioma chorągwiami. Mimo tego uszczuplenia sił Sobieski nie poniechał realizacji swoich zamiarów. Zarządził wymarsz wszystkich regimentów i skierował się na południe, ku Jassom. Dopiero na tym szlaku, w czasie jednego z postojów, o którym potem napisze, że był on ,,nad Dawidowem", 21 listopada otrzymał doniesienie o śmierci króla. Nawet ta wiadomość nie wpłynęła na zmianę powziętych zamiarów. Idzie dalej i 27 zatrzymuje się niedaleko Batuszan, pod Ka-kaczanami. Ale że wojsko też już usłyszało o królewskim 7gonie, zaczęło domagać się poniechania dalszego marszu i powrotu do kra- CV> 412 OO ju. Żądały tego zwłaszcza chorągwie wojewódzkie, jako że żołd, zwany od kwartału ćwiercią, już się wyczerpał, a nawego, który wypłacano z góry, by żołnierz miał z czego żyć, nie było widać. W tej sytuacji hetman postanowił zwołać naradę. Wzięli w niej udział pozostali przy nim dygnitarze, a to czterech wojewodów i trzech kasztelanów, a prócz nich znaczniejsi dowódcy, jak: Radziwiłł, Sieniawski, Czarniecki i kawaler maltański Hieronim Lu-bomirski. Tym razem wszyscy zebrani jednogłośnie wypowiedzieli się za poniechaniem dalszego pochodu wskazując, że pora już nie po temu, zima zaczęła się bowiem na dobre, wojsko zmorzone dotychczasowym wysiłkiem, a bezkrólewie zmuszało senatorów do powrotu. W obliczu jednomyślnej opinii niezmierzona energia hetmana i jego twarda wola doprowadzenia wyprawy do końca musiały ulec wobec wymogów rzeczywistości. Sam nie bał się spania na gołej ziemi, potrafił jeść byle co, ale zdawał sobie sprawę, że żołnierz istotnie nie zdoła już wytrzymać dalszych trudów, tym bardziej że znów brakowało żywności, a co gbrsza i paszy. Nie poniechał jednak celów, jakie sobie postawił. Modyfikuje więc zamierzenia, ale zupełnie od nich nie odstępuje. W przewidywaniu takich nastrojów i konieczności wprowadzenia zmian do planu kampanii opracował nowy jej wariant. Postanowił mianowicie podzielić wojska na trzy grupy i każdej wyznaczyć osobne zadania. I tak pierwsza grupa, którą zresztą już wysłał przed dwoma dniami — w sile czterech tysięcy żołnierza, pod dowództwem wojewody bracławskiego Jana Potockiego —r otrzymała rozkaz dokonania blokady Kamieńca oraz uśmierzenia Lipków. Druga, około ośmiu tysięcy, pod wodzą chorążego koronnego Sieniawskiego, miała obsadzić załogami Chocim, Suczawę, Niemczę i parę pomniejszych grodów i strzec Mołdawii przed zakusami Turków. Wreszcie reszta, pod panem rotmistrzem Strzałkowskim, otrzymała rozkaz obsadzenia załogami Pokucia i wspomagania w razie potrzeby Potockiego lub Sieniawskiego. Po tej naradzie i uzgodnieniu głównych punktów planu zwołał pan hetman z kolei koło żołnierskie. Dziękował na nim rycerstwu za wierną służbę i żegnał się zapowiadając kampanię na rok przyszły. Następnego dnia odjechał do Czerniowiec, w powrotnej drodze do kraju. Zegoń i zawieja obrali szlak niedawnego przemarszu wojsk, jako że już go znali. Przebyli więc znów lasy bukowińskie, potem opłaciwszy przewoźników dostali się promem na północny brzeg niestru. Tam już szybko i bez przygód podążali dalej na Buczacz, co 413 cv Podhajce i wreszcie przez dobra hetmańskie, by dotrzeć po dziewięciu dniach spiesznej podróży do Lwowa. Ujrzeli jego zamglone zarysy w południe. Dzień nie był deszczowy, a raczej wietrzny, chmury szybko sunęły po szarym niebie, ale od czasu do czasu przedzierało się przez nie trochę słonecznej poświaty. I właśnie w takiej chwili zabłysły im z dala złocone kopuły świątyń miasta, a nad nimi ledwie widoczne kontury Wysokiego Zamku. Zbliżali się od strony Halickiego przedmieścia, toteż ze wzgórza, na którym przystanęli, wyraźnie widzieli brunatną wstążkę murów, a przed nimi, nieco z prawa, zręby klasztoru Bernardynów. Po lewej świeciły szczyty kościołów Św. Marka, Św. Mikołaja oraz kopuły cerkwi Trzech Króli. Po chwili trącili konie ostrogą i zaczęli zjeżdżać ze stoku pagórka, prostą jak lot strzały drogą, ku pierwszym domostwom przedmieścia. Mieli pismo pana wojewody Jabłonowskiego, które im dał vdo zarządcy swego pałacu, dowiedziawszy się, dokąd zmierzają. Zapraszał ich przy tej okazji, by zatrzymali się u niego, gdyż ze względu na pobyt królewskiego dworu w mieście mogli mieć trudności z kwaterą. Teraz postanowili od razu tam zajechać, pałac bowiem stał właśnie na Halickim przedmieściu i był im po drodze. Musiał coś w tym piśmie wspomnieć o nich pan wojewoda, bo zarządca przyjął ich nad wyraz gościnnie i ani słyszeć nie chciał 0 tym, by stanęli w kamienicy hetmana przy rynku, zajętej zresztą przez biskupa OLszowskiego i jego kancelarię. Wyznaczył im zaraz komnaty, a służba zajęła się końmi. Oni jednak nie myśląc o spoczynku prosili o łaźnię, a potem kazali sobie znów dawać wierzchowce. Zarządca nie zezwolił im jednak brać zdrożonych koni, lecz zaofiarował własne, wypoczęte 1 pięknej krwi. Wyjechali tylko we dwóch, bez pachołków. Silny mur okalał klasztorne budynki. Była w nim mocna 'brama, a obok niej furta z dębowych bali z wielką żelazną kołatką, którą Zawieja raz i drugi uderzył. Wkrótce usłyszeli za murem szybkie klapanie sandałów. Otworzyło się w furcie okienko i ujrzeli w nim dwoje oczu. — Kto zacz i czego tu chcecie? — zabrzmiał niewieści głos. — Przynosimy pismo do wielebnej przeoryszy od wielmożnemu' hetmana Sobieskiego — wyjaśnił Żegoń podając papier. Wyciągnęły się z okienka chude palce i pismo zniknęło. Kroki ucichły, więc czekali cierpliwie. Niedługo trwało, jak usłyszeli je znów, ale tym razem jeszcze szybsze, a po chwili ich uszu dobiegł stuk odsuwanych rygli. 414 Ujrzeli przed sobą szczupłą, starszą już kobiecinę w mnisim stroju, zerkającą ku nim ciekawie. — Chodźcie, panowie, poprowadzę. Ruszyli za nią mając po jednej stronie ścianę klasztornego budynku, z drugiej mur obronny, pod którym ciągnęły się puste już, rozkopane grzędy, warzywnika, ze sterczącymi tu i ówdzie przegniłymi badylami. Nieco dalej biegł rząd wiśni z resztkami rdzawo-żółtych liści na nagich gałęziach. Wkrótce w ślad za przewodniczką dotarli do jakichś drzwi i weszli do budynku. Znaleźli się w obszernej sieni, a potem, minąwszy półkoliste przejście, w długiej sali refektarza. Wąskie, wysokie okna z małymi zielonkawymi szybami dawały dość światła, by dojrzeć krzyżowe sklepienie stropu oraz rząd stołów i ław pod ścianami. Tu wyszła do nich przeorysza, tęga, leciwa niewiasta. Zapytała zaraz o hetmańskie zdrowie. Uspokoili ją donosząc o jego nowej wiktorii, na co uniosła oczy i dłonie ku górze. Dziękując za dobre wieści przykazała czekać i opuściła refektarz. Po kwadransie drzwi, za którymi zniknęła, otworzyły się ponownie i ujrzeli Tamarę. Na ich widok stanęła w miejscu i w milczeniu wpatrywała się w Zawieję. Była ubrana w długą, sięgającą ziemi, czarną suknię bez żadnych ozdób czy upiększeń, w pasie przewiązaną białym sznurem. Jej szczupła, wysoka postać w tym stroju zdawała się jeszcze smu-klejsza, podobna do kolumny z czarnego marmuru. W bladej, mizernej twarzy, na której widać było przebyte cierpienia, świeciły jej wielkie ciemne oczy. Na gładko zaczesanych włosach miała zarzucony czarny koronkowy szal opadający na ramiona. Po chwili uniosła dłonie ku szyi, jakby chciała uwolnić sie od uciskającej ją obręczy, i powiedziała cicho: — Waszmościowie chcieliście mnie widzieć? Ponieważ Zawieja również stał bez ruchu i tylko wpatrywał się w nią, bezgłośnie poruszając ustami, Żegoń postąpił parę kroków i skłoniwszy głowę rzekł: — Przybyliśmy do was za pozwoleniem hetmańskim, mamy bowiem sprawy wymagające rozmowy z wami, pani. Niech Bohdan mówi pierwszy, zapewne jego chętniej wysłuchacie. Te słowa Żegonia, wypowiedziane spokojnym, opanowanym głwsem, przywiodły Zawieję do opamiętania. Nagle poderwał się i doskoczył do Tamary. Porwał jej dłonie przyciskając ku piersi. — Tamaro... Tamaro! — powtarzał gorączkowo, jakby w obawie, R ma do czynienia ze zjawą, która vlada chwila zniknie mu sprzed oczu. Ona jednak nie straciła panowania nad sobą, wolno, lecz zde- 415 cydowanie uwolniła dłonie z jego uścisku i zwróciła się do Żegonia. — Was także rada słucham. Co byście chcieli wiedzieć? — Porwano Justynę. Nie wiem, kto to uczynił, ani gdzie ją ukrył. Imć Hagan obiecał mi ją odszukać, ale za cenę pierścienia, który macie. Przybyłem więc, aby was o niego prosić. — Justyna porwana? Boże wszechmogący! I nie wiecie, kto to uczynił? — Nie wiem... — Hagan obiecał ją odszukać? A może on sam ją porwał, by odzyskać za waszą pomocą pierścień? — Rzekłem mu to w oczy, ale przysiągł mi na Ewangelię, że nawet o tym nie wiedział. Zresztą są i inne znamiona, że to nie on jest winny. Inaczej by się z nią obszedł... Tamara patrzyła przez chwilę na Żegonia, jakby usiłując zrozumieć sens jego słów, potem wykrzyknęła z przejęciem: — To zgoła niemożliwe! Któż by popełnił tak niecny czyn? Biedna Justynka... Z całego serca wam współczuję. Skoro zaś Hagan 7łożył taką przysięgę, można mu ufać, bo to gorliwy wyznawca wiary... — A co z pierścieniem? Dacie mi go? — Pierścień? — Tamara jakby dopiero teraz przypomniała sobie o nim. — Ależ ja go nie mam! — Nie macie? — Głos Żegonia zdradzał przerażenie. — Gdzież zatem jest, skoro i Hagan go nie ma? — Dałam go właśnie Justynie. Wtedy gdy mnie zabierano 7 Zamku. Prosiłam, by miała nad nim pieczę i oddała tylko temu, kto poda hasło. — Ma go Justyna...—powtórzył wolno Żegoń, mówiąc to raczej do siebie. — A więc jeśli ją uwolnię? — spojrzał niepewnie na kobietę. — Odzyskacie zapewne i pierścień, o ile go jej nie odebrano. Ale to mało prawdopodobne, bo przy sobie na pewno go nie nosiła. A skoro ukryła, to wam powie, gdzie jest. — Tak, chyba tak. — W głosie Żegonia pojawiła się ulga.— Dzięki wam chociaż za taką wiadomość! Zawieja, który w milczeniu słuchał tej rozmowy, zdołał przez czas jej trwania nieco się opanować, więc mógł już spokojniej zabrać głos. — Skoro Hagan o tym się dowie, tym gorliwiej będzie szukał Justyny! Wołczarowa skinęła, głową. — I ja tak sądzę, bo strata tego pierścienia grozi mu wyrokiem śmierci. — Teraz zechciej odpowiedzieć i na moje pytanie. Tama- co 416 oj to. Euszam bowiem do Stambułu, by spełnić, com ci przyrzekł. — Jedziesz? Istotnie jedziesz? — Teraz ona zbliżyła się do niego i patrzyła mu w twarz wzrokiem pełnym blasków obudzonej nadziei. — Więc to nie dla pocieszenia dałeś tę obietnicę? — To także, ale z zamiarem spełnienia, gdyż miłuję cię ponad wszystko na świecie i rad oddam życie, abyś tylko była szczęśliwa. — Nie chcę takiej ofiary, Bohdanie — szepnęła opuszczając powieki. — Wszystko, tylko nie to. — Wierzę, miła, że podołam zadaniu nie płacąc takiej ceny! Muszę jednak znać nieco szczegółów, po które właśnie przybyłem. — Powiem ci wszystko, co wiem sama. — Mówiłaś, że synka ma w pieczy ochmistrzyni haremu kadi laskiera. Ale czy sama tę opiekę sprawuje, czy też obarczono ją tylko odpowiedzialnością za dziecko? Przecież to znaczna persona, zwłaszcza u tak wysokiego urzędnika. — Tak, masz rację. Ona istotnie oddała mego Tomka jednej ze swoich sług. Wzięła go do siebie Marafa Sekiz, żona nadwornego łaziebnika kadiego. — Cóż to za niewiasta? — Nie wiem. Nawet jej nie widziałam, bom wówczas siedziała jeszcze zamknięta w jednej z haremowych izb. Tę wiadomość otrzymałam sekretnie od służebnej, również Polki. ¦— Wiesz jeszcze coś o synku? — Nic poza tym. Może tylko tyle, że owa Sekiz brała za opiekę zapłatę, ale raz w tygodniu miała obowiązek stawić się z chłopcem przed ochmistrzynią. — A jak syn wygląda? — Włoski miał jasne, ale już zaczynały mu ciemnieć. Prosty nosek, ładna buzia i duże czarne oczy. — Dwie łzy spłynęły po policzkach Tamary, kiedy podawała mu ten opis. — Niedużo, alem przecież czegoś się dowiedział. Trzeba mieć nadzieję, że nie zmieniono opiekunki. — Nie wiem, jak ci dziękować, Bohdanie. Niech ci Bóg wynagrodzi! — Obyś ty pierwsza chciała to uczynić! — wybuchnął Zawieja. Tamara potrząsnęła głową. — Ja już nie... nie mogę być nagrodą — rzekła cicho. Zegoń nie chcąc swą obecnością utrudniać im .rozmowy odszedł ku oknu, obracając się do nich plecami. Oni zaś stali jedno naprzeciw drugiego i mówili przyciszonymi głosami. ¦— Zapomnij o wszystkim — nalegał gorąco Zawieja. — I wybacz, com mówił w gniewie wzburzonego serca. Zazdrość odbierała 11 rorum i teraz takoż jeszcze doskwiera, ale nie zdoła zmóc miłowania. Bez ciebie nic mi po życiu. 27 - °S'-atni zwycięża 4iP — Zbyt ciężki cios zadano mojej dumie, bym zdołała z tego się otrząsnąć. Mam zamiar pozostać w tych murach. Na mniszkę nie-zdatnam, ale będę im służyć, jak potrafię... — Nie, Tamaro, nie! — nieomal krzyknął młody rycerz porywa-: jąc ją w ramiona. — Czas nie-takie leczy rany, toteż i ty zapomnisz o przeszłości. Pozwól jeno, bym i w tym mógł być ci -pomocny. Nie wyrywała się z jego objęcia. Uniosła tylko głowę i chwilę wpatrywała się w jego nachyloną twarz. — Taki nam sądzony los i już nie zdołamy go odmienić. Bo pozbawić się pamięci człek nie jest zdolny. Nie zwracając uwagi na jej słowa zaczął raz po raz całować jej twarz, kiedy jednak szukał ust, odwróciła głowę i delikatnie, ale stanowczo odsunęła go od siebie. — Zapomnij o mnie. Tak będzie lepiej. — Samaś rzekła, że pamięci pozbawić się nie sposób. A ja chcę pamiętać i będę! I to ci mówię, że cię nie poniecham, choćby mi przyszło zginąć u twoich nóg. Wiedz to i niczego przeciw nie zamyślaj. Uśmiechnęła się smutno i odwróciła od niego spojrzenie. ' — Nie mówmy już o tym. Kiedy zamierzasz jechać? — Jutro. — Już? Będę modliła się gorąco i liczyła dni, które upłynęły, bo pozostałych znać nie mogę. Obyś tylko wrócił szczęśliwie. I jeszcze jedno. Mam nieco złota, dam ci je, bo bez pieniądza nic z Turkami nie zdziałasz. Ich to złoto, niechże do nich powróci. — Hetman już mnie wyposażył. Sądzę, że mi wystarczy. — Hetman? Wielkiego to serca człowiek, jeśli tak uczynił. — W istocie. Toteż miłuję go i poważam. — Kto jednak może wiedzieć, co cię tam czeka. Ostań tu jeszcze chwilę, zaraz ci je dam. Tak jak to Zawieja zapowiedział, następnego dnia rozstał się z Żegoniem, któremu też było spieszno. Jeden ruszył więc na po-Judnie, drugi ku północy, każdy ku temu, co mu zostało przeznaczone, by spotkać się znów, ale dopiero po długim czasie. ^an netman przybył do Czerniowiec I grudnia Stąd wysłał bardziej szczegółowe rozkazy do swoich regimentarzy, [ tak polecił Sieniawskiemu obsadzić zamek w Chocimiu petyhorrami i dragonami i zaopatrzyć go należycie w żywność i armatę: Do Suczawy skierował regiment wojewody chełmińskiego; wyznaczył nawet kolejność chorągwi dla podjazdów na Bar i Kamieniec. Pisał też do prymasa Floryana Crartoryskiego, jako inferrexa. prosząc o jak naj-rychlejsze zwołanie konwokacji dla ustalenia kandydatów do tronu. 418 c\s Następnego zaś dnia ruszył saniami do Kałusza, gdyż właśnie nadszedł list od ukochanej Marysieńki, w którym donosiła, że tegoż dnia wyjeżdża ze Lwowa, aby tam się z nim spotkać. Dzień był mroźny, słoneczny. Wygodne sanie, w których siedział pan hetman ze swoim druhem, wojewodą ruskim Stanisławem Ja-błonowskim, pędziły szybko przy dźwiękach dzwoneczków. W zaprzęgu szły trzy pary koni, by w razie potrzeby bez trudu pokonać częste i wysokie w tych okolicach zaspy śnieżne. Szóstka kłusowała raźno, a przed grudami śniegu, które z siłą muszkietowej kuli wyrzucały tylne kopyta koni, chroniła jadących siatka, rozpięta od sań do zadów ostatniej pary zaprzęgu. Woźnica od czasu do czasu strzelał z bata, ale nie dopuszczał, by konie przechodziły w cwał, gdyż było to uważane wśród szlachty za nieprzystojne, mawiano bowiem, że tylko żydowskie zaprzęgi jeżdżą galopem. Przodem zaś, o pół stai przed saniami, gnała chorągiew dragonów jako ochrona hetmańskiej osoby. — Dobrze, Stasiu, żeś się zabrał ze mną — rzekł w pewnej chwili hetman, spoglądając na lśniące śniegiem stoki wzgórz. — Kompan z ciebie miły, a na gawędzie szybciej zejdzie nam droga. — Istotnie, raźniej się jedzie razem., a muszę być we Lwowie, bo mój Bielicki ma tam jakoweś zatargi z dzierżawcami. — Ale zabawisz przecież w Kałuszu parę dni. Marysieńka zawsze rada cię widzi. — Chętnie, skorzystam z waszej łaskawości, by nieco z nią pogwarzyć, no i odetchnąć w podróży. — Ot, rośnie w człeku serce, bo i słońce świeci, i Wiktorię Bóg dał, i żoneczkę wkrótce wezmę w uściski! — Na miejscu staniemy chyba za cztery, pięć dni — mruknął pan wojewoda, tym razem bez dotychczasowego ożywienia. — Jeśli nie zaznamy jakowej złej przygody... Zła przygoda ich nie spotkała, natomiast pod Stanisławowem wyjechał im naprzeciw pan Jędrzej Potocki, do którego należał gród i nowo założona osada, z gorącym zaproszeniem do odwiedzin. Nie mogąc bez niegrzeczności odmówić, hetman gościnę przyjął. Przy wtórze grodowych dział do późnej nocy fetował więc pan Jędrzej zwycięzcę spod Chocimia. Nie wyjechali też wcześniej jak następnego dnia, ale na wieczór byli już w Kałuszu. Przyjechali przy kagańcach. Wysłany przodem dragon uprzedził o przybyciu hetmana, toteż czekano z pochodniami. Wnet otoczyła ich sfora psów, które ze szczekaniem towarzyszyły saniom przez obszerny majdan. Kiedy zaś stanęli przed pałacem, podbiegła ku nim czeladź, pomagając wydostać się z futer, którymi byli okryci. Zamek w Kałuszu był niezbyt duży, drewniany, a sama siedziba mało zasługiwała na miano pałacu. Był to po prostu budowany z ba- cv> 419 c>o li dom. Komnaty miał jednak obszerne, wyposażone w piece z gdańskich kafli i okna z grubymi, małymi szybkami. W dużej sieni witała ich przybyła o dzień wcześniej pani So-bieska, pełna uroku, pociągająca niewieścimi powabami i żywym spojrzeniem ciemnych oczu, jak zawsze odziana strojnie. Wyciągnęła obie dłonie ku małżonkowi, on zaś uchwycił je i pokrywał pocałunkami, potem wziął ją w objęcia i przycisnął do swej potężnej postaci. Nie przedłużał jednak tego uścisku, by gość nie czekał na powitanie gospodyni. Ta już zresztą z objęć mężowskich zerkała ku niemu, a teraz z kolei kiwała z uśmiechem główką w odpowiedzi na jego głęboki ukłon. — Z radością witam waszmość pana wojewodę! — rzuciła z ożywieniem. — Dawnośmy się już nie widzieli, a to przyjaźni na pożytek nie wychodzi! — Ja nawet nie widząc pani marszałkowej zawsze sentyment przyjaźni do niej czuję! — odrzekł dwornie pan wojewoda całując wyciągniętą dłoń. Przeszli zaraz do jadalni, gdzie nakryty i zastawiony stół czekał na przybyłych. Rozmowa potoczyła się wartko, bo pani marszałko-wa ciekawa była ich wojennych przygód, a oni mieli co opowiadać. Zatrzymywany gorąco przez oboje gospodarzy wojewoda odłożył na jeden dzień swoją dalszą podróż. Państwo Sobiescy także mieli jechać do Lwowa, ale nieco później, gdyż hetman postanowił czekać na swoje wozy, które zamiast żywności wiozły teraz bogate łupy zdobyte na tureckich wodzach. Następnego dnia, kiedy hetman zajęty był sprawami przynależnego żonie kałuskiego starostwa i prowadził rozmowy z oblegającymi go petentami, pan wojewoda w tym czasie dotrzymywał towarzystwa jego małżonce. Siedzieli w małej komnacie, którą pani Maria przeznaczyła na swój wyłączny użytek. Nazywała ją z francuska buduarem, co służba między sobą uprościła na „budę". Pani marszałkowa wyszywała kawałek jedwabiu rozciągniętego na bębenku, wojewoda zaś przysiadł obok na karle i obserwował pracę jej smukłych palców. — Długo waćpani nie widziałem — westchnął po chwilowym milczeniu — i oto znów muszę odjeżdżać... — I tak właśnie jest dobrze — odparła pani Maria zerknąwszy demnym okiem na swego gościa. — Zbyt często oglądany obraz przestaje cieszyć. A przyjaźń tym trwalsza, im dalej są od siebie przyjaciele. — Okrutne to słowa, pani dobrodziejko, i niesłuszne. Nie podsycany i największy pożar wygaśnie. — Przecież mówimy o przyjaźni, a nie o ogniu. — Pani mar- oo 420 c\3 szalkowa przechyliła na bok główkę i przez pewien czas przyglądała się swojej robocie, pozornie nie zwracając uwagi na swego gościa. — Ano, tak... — sapnął pan wojewoda. — Nie pierwszy to raz nie chcecie widzieć mego strapienia, choć o przyjaźni mówicie! — Strapienia? — udała zdziwienie. — Gdybym wiedziała, co was dręczy, spieszyłabym waści pocieszyć z serca płynącymi słowy. — Znasz, Mario, to strapienie, ale widzieć go nie chcesz — rzekł wojewoda gwałtownie, nie unosząc jednak głosu. — Ooo... — uśmiechnęła się przekornie. — Widać jestem ślepa zupełnie, bo niczego dostrzec nie mogę, chociaż może bym i chciała. — Nie dworuj przynajmniej ze mnie, okrutnico! — Takimi to słowy płacisz waść za moją życzliwość? — westchnęła z pozornym smutkiem. — Zowiesz to waćpani życzliwością? Toż na pasku mnie wodzisz! To zbliżyć się zezwalasz, to znów umykasz niczym sylfida. Dalszą rozmowę przerwała ochmistrzyni, która przybyła po dyspozycje dotyczące wieczerzy. Trzęsawisko Po przyjeździe do Warszawy Żegoń zatrzymał się na Zamku. Cisza panowała teraz w jego komnatach, a znudzona służba włóczyła się mało mając roboty. Królowa na wieść o śmierci małżonka przerwała swą podróż do Lwowa i spędzała teraz dni w swoich apartamentach. Takoż i kancelaria pod nieobecność biskupa Olszowskiego i referendarza Bużeńskiego świeciła pustkami. Przesiadywał tam tylko Jawleński z paru pomocnikami, reszta bowiem bardziej przebywała w mieście, niż zajmowała się pracą. Żegoń bez trudu dostał izbę na Zamku. Złożywszy rzeczy udał się zaraz do pomieszczeń kancelaryjnych i tam też znalazł starego kancelistę. Jak zwykle siedział na swoim miejscu przy oknie i wertował jakieś księgi. Widok Żegonia ucieszył go wyraźnie. Zaraz zakrzątnął się, by powitać przybysza szklaneczką miodu. Nie zważając jednak na fer zabiegi Damian od razu pytał o nowiny. — Niestety, nic nowego nie zaszło — westchnął stary. — Ten list był pierwszy i ostatni, jaki przyszedł. "— Ja dostałem następne. — Dostałeś waszmość? — zdumiał, się kancelista. — W jaki sPosób? 421 W jego ręku jak zwykle pojawił się nożyk do przycinania piór i kołysał się niby wahadło zegara. Żegoń opowiedział staruszkowi przebieg zdarzeń. Kiedy skończył, jeszcze przez pewien czas ruch nożyka nie ustawał. Dopiero po chwili Jawleński przerwał zadumę pytając: — Czy nie zdziwiło cię, żeś otrzymywał listy przez różnych posłańców i w różnych miejscach? Damian spojrzał zaskoczony na starego. — W ogóle mało co rozumiałem, bom niezdolny był zebrać myśli! — Właśnie... — przytaknął Jawleński. — Czemu i dziwić się trudno. — Dlaczego waszmość o to pytał? — Teraz wyjaśnienia ci nie dam, bo wymaga ono głębszego namysłu. — Dowiedzieliście się tu czego? — Tylko szczegółów samego porwania. Stało się to w niedzielę. Panna Justyna jak zwykle poszła do kościoła sama i już na Zamek nie wróciła. Jedna z dworek widziała jednak, jak po mszy wsiadła do jakiejś bryczki. — Na czyje zaproszenie? Z ki-m? — Tego nie dostrzegła. Ponoć ów człowiek twarz chował w kapturze opończy. — I to wszystko? — Wszystko, panie Zegoń — westchnął Jawleński — choć owa dworka, panna Borzęcka, to bystra i rozsądna osoba. — Może jednak coś jeszcze widziała? Jak wyglądał woźnica? Bryczka? — dopytywał gorączkowo Żegoń. — Muszę ją o to przepytać. — Jużem to zrobi). Woźnica odziany był w rdzawą burkę, na głowie miał kapelusz, konie gniade, pojazd całkiem zwykły, niezbyt nowy. — Mimo to chcę z nią pogadać. To ostatnia osoba, która widziała Justynę. — Dobrze. Zaraz wyślę kancelistę, niech ją przywiedzie. Po wydaniu polecenia, wracając do izby, stary zaczął już od progu: — ! jeszcze jedno... Dwa dni temu jakiś wyrostek pytał, kiedy przyjedziecie. Nie wiedziałem, a nawet wiedząc, z ostrożności bym nie powiedział, tym bardziej że nie chciał wyznać, od kogo przychodzi. Kazałem mu przyjść za parę dni. — To od Hagana1 — wykrzyknął nieomal z radością Żegoń. — Widocznie już coś wie! Dalszą rozmowę przerwało wejście panny Borzęckiej. Damian cv>. 422 cv> słyszał już o niej od Justyny, ciekaw więc jej wyglądu zlustrował przybyłą szybkim spojrzeniem. Była starsza, niż przypuszczał. Istotnie robiła wrażenie osoby sprytnej i umiejącej myśleć. Szare oczy pod ciemnymi brwiami miały spojrzenie ostre, a nikły uśmieszek na wąskich wargach był raczej kpiący niż wesoły. Okazywała wyraźne zaciekawienie powodem wezwania. — Nazywam się Źegoń — zagaił zamiast powitania. — Proszę, wybaczcie waćpani, żem' ośmielił się prosić o przybycie, a nie sam was szukał. Wolałem jednak, aby najmniej osób wiedziało, żem z wami rozmawiał. — Rozumiem intencję waćpana — skinęła lekko głową — toteż za złe nie mam, tym bardziej że nudno teraz na Zamku i radam z okazji do gawędy. — Chodzi mi o Justynę. Wprawdzie jużeś waćpani udzieliła informacji tu obecnemu panu Jawleńskiemu, ale chciałbym usłyszeć je jeszcze raz. — Tedy proszę, pytajcie. Bardzo lubiłam Justynę i miło mi, że choć w ten sposób mogę coś w jej sprawię uczynić. — Chciałbym jak najwięcej dowiedzieć się o owej chwili, kiedy to widzieliście Justynę po raz ostatni. — Wtedy przed kościołem? To już mówiłam. Z kim odjechała, powiedzieć nie potrafię, bo woźnica miał nasunięty na twarz kapelusz, a ów, który siadł przy niej, krył oblicze pod kapturem opończy, co dziwnym mi się nie zdało, bo dzień był zimny i wietrzny, — Wszystko wskazuje na to, że to właśnie oni porwali pannę Białonurską. — To chyba nie ulega wątpliwości — rzuciła z lekka drwiną panna Borzęcka. — A konie? — Zwykła para gniadych. Niezbyt ostra, bo stała spokojnie, kiedy wsiadali. — Masz waćpani bystre oko. Może zatem jeszcze coś zauważyłaś? Coś, co dałoby jakiś trop? — Nie. Chyba nic takiego... — A bryczka? Jak wyglądała?' Może czymś różniła się od innych? — Też nie. Zwykła, w kolorze żółtym, podobna do wielu. Chyba że... — Panna Borzęcka raptem zamilkła, jakby coś sobie jeszcze Przypominając.' — A więc jednak! — ożywił się Żegoń. — Cóż to było? — Teraz dopiero sobie uświadomiłam! Kufer. Zwykły, podróżny Kufer, tyle że modro malowany, więc nie przynależny do pojazdu. ył przymocowany z tylu, pomiędzy kołami. oo 423 cvj — Czym go umocowano? Jak zwykle dwoma rzemieniami? — Nie, sznurami. Jakby miał przed sobą dłuższą drogę. — Czy Justyna szła opornie? — Nie, raczej jakby się spieszyła, bp nie czekając na pomoc, wsiadła pierwsza. — Dziękuję waćpani. — Gdybym coś jeszcze soDie przypomniała, dam znać. — Z serca już teraz dziękuję. Jeśliby mnie nie było, proszę przekazać wiadomość panu Jawlenskiemu. Kiedy panna Borzęcka wyszła, stary odezwał sie: — Pytałem ją i o bryczkę, ale tego mi nie powiedziała. — Tak często bywa. Widać przypomniała sobie dopiero teraa. Ale gdzie ten ślad uchwycić? Gdzie szukać tej bryczki z modrym kufrem? Warszawa to duże miasto! — To prawda, ale od czegoś trzeba zacząć. Chociażby po co brali ów kufer i co w nim było? — Nie bardzo rozumiem, dlaczego to waćpańa ciekawi? — Należy dorozumiewać się, że była w nim garderoba. Przecież brali ją tak, jak stała, a więc liczyli, że będą ją wieźć przez dłuższy czas. Zatem gdzieś zapasowy przyodziewek musieli kupić i z kolei w czymś przewieźć... Żegoń uderzył dłonią w kolano. — Ależ głupiec ze mnie! Wiele jeszcze przy was czeka mnie nauki. — Trop musi prowadzić właśnie stąd, z Zamku. Nie po całej Warszawie musisz szukać owej bryczki, tylko tu. W każdym razie stąd zacznij. Porwali bowiem dziewczynę ludzie, którzy ją znali; ją, no i ciebie. Bo jasne jest, że nie o pannę Białonurską im chodziło, lecz o waćpana. Zatem musieli też wiedzieć, co was łączyło. Dlatego też i otrzymywałeś te listy. Dziwne mi tylko, że od niej, a nie od nich... — Te listy? Przecież pisała je Justyna! Co do tego niestety nie mam wątpliwości. — Ostawmy chwilowo tę sprawę na boku, bo są to tylko różne domysły, które chodzą mi po głowie. Waść zaś szukaj tej bryczki właśnie tu, może wśród stajennych ludzi. — A co ze Stomem? Czy przebywa na Zamku? — Nie, nadal siedzi jeszcze we Lwowie. Tu ostawił jeno tego mnicha, brata Eligiusza. — A więc on jest tutaj! — Żegoń zamilkł na chwilę, po czym pożegnał zaraz staruszka, gdyż z kolei należało pogadać ze Stegma-nem. Od razu udał się do niego. Młody masztalerz ucieszył się na jego 03 424 widok, nie wiadomo jednak, czy dlatego, że polubił Źegonia, czy też z powodu nadziei na nowe zarobki. Po krótkim powitaniu Żegoń odprowadził go na bok i przystąpił do indagacji. — Żółta bryczka? — zastanowił się Stegman. — Są takie w wozowni i to kilka. Większe i mniejsze. — Ta miała z tyłu modry kufer. — To już lepiej. Dobrze, rozejrzę się i przepytam, kogo trzeba, bo rad jestem waszmości nadal służyć... Żegoń zrozumiał aluzję sprytnego chłopaka. — Tedy spraw się acan dobrze i szybko, a nie pożałujesz! Mieszkam teraz na Zamku i tam mnie szukaj. Żegoń nie dowiedział się jednak, jak przebiegały starania młodego Stegmana, gdyż w dwie godziny potem znalazł go posłaniec zawiadamiając, że ofiarodawca zielonej chusty czeka w winiarni pana Strąka na Podwalu i prosi o rychłe przybycie. Winiarnia była nieduża i o tej porze nieomal pusta, toteż dostrzegli się od razu. Źegoń szybko przeszedł izbę i zajął miejsce na ławie, po drugiej stronie stołu, za którym siedział Hagan. Ormianin zagadnął bez wstępów: — Masz waszmość pierścień? Dała ci go? — Wiesz, gdzie Justyna? — Źegoń zdawał się nie dosłyszeć pytania, z kolei pochłonięty tylko tą jedną myślą. — Wiem. — Gdzie? Mówże, człowieku! — Niedaleko stąd. Ale co z pierścieniem? — Ma go panna Białonurska. — A więc to tak! Chcesz waść z rączki do rączki? Hagan patrzył mu w twarz i Żegoń dostrzegł złe błyski w szparach zmrużonych powiek. To już nie było łagodne spojrzenie oczu człowieka wschodu. Teraz płonęła w nim ledwie wstrzymywana wściekłość. Damian nie rozumiejąc jeszcze, o co Haganowi chodzi, powtórzył mu relację Tamary. — Takeś to waćpan sobie wymyślił? — syknął przez zaciśnięte zęby Hagan. Na policzkach wystąpiły mu guzy od gwałtownie zwartych szczęk. Widać było, że stara się opanować ponoszącą go złość. — Jak to wymyślił? — Źegoń stawiając pytanie w tej samej chwili odgadł, o co go tamten posądza, toteż jego z kolei ogarnął gniew. — Sądzisz waść, że czekam z oddaniem klejnotu do chwili, aż uwolnisz dziewczynę? Może i powinienem tak zrobić, wiedząc kim jesteś, ale nie zrobię. Gdzie jest pierścień, wie tylko panna Białonurska i nikt poza tym. Tamara dała go jej w chwili ujęcia 1 prosiła o przechowanie. Należy przypuszczać, że przy sobie go nie 425 nosiła, więc mimo porwania sygnet nie przeszedł w obce ręce. Taka jest prawda, a jeśli myślisz inaczej, to idź do czorta i ciesz się, że ujdziesz stąd cało, bo to nie Czerniowce! Hagan słuchał tych słów z opuszczoną głową, a kiedy ją uniósł, miał na twarzy uśmiech, a spojrzenie znów łagodne i przyjazne. — Nie złość się waszmość, bo w ten sposób niczego nie dojdziemy. I nie dziw śię, że w pierwszej chwili takie podejrzenie powstało w moich myślach. Niewiele zdziałamy przeciw wspólnemu wrogowi, jeśli nie będziemy sobie ufać. Po spokojnym rozważeniu sprawy widzę, że istotnie tak musiało się stać, bo ja sam tak bym zrobił na miejscu Wołczarowej. — Dobrze, żeś waść zrozumiał, iż nie było i nie jest moim zamiarem wywodzić cię w pole. Skoro już przystałem na ową ugodę, mam zamiar dopełniać jej rzetelnie i bez żadnych podstępów. Potem zaś kumać się z waszrnością nie zamierzam! Hagan znów uśmiechnął się lekko. — I słusznie — odparł skinąwszy głową. — Powiem zaraz, gdzie jest panna Białonurska, ale w tych okolicznościach chcę takoż wziąć udział w jej uwolnieniu, by jak najszybciej dowiedzieć się, co uczyniła z pierścieniem! — Zgoda. Przyjmuję i w tym waści pomoc! — Już od dwóch niedziel wiem, gdzie ukryto waszą lubą, toteż z niecierpliwością czekałem waszego przybycia, bojąc się, czy nie przewiozą dziewczyny w inne miejsce. Musimy zatem ruszać bez zwłoki. Mam pod ręką paru swoich hajduków i to wystarczy, bo straży przy niej nie trzymają. Jest tam dwóch mężczyzn, ojciec i syn, którzy jej strzegą, a pieczę nad nią sprawuje gospodyni, żona starego. Są to garbarze, mają swój "zakład nad rzeczką płynącą pod Piasecznem. Żegoń zerwał się na nogi, nieomal oszołomiony tak nagle i wręcz bez żadnego trudu otrzymaną wiadomością. — Zatem ruszamy! Idę po Pigwę i konie. Gdzie się spotkamy? — Przybywaj waść pod Krakowską Bramę. Będę już tam czekał. W pół godziny potem byli już w drodze. Żegoń z trudem opanowywał radość z rychłego uwolnienia Justyny, o niczym innym nawet nie myśląc. Wkrótce przekonał się, że i Hagana opanowuje podniecenie. Oberżysta doskonale radził sobie z koniem, wykazując dobre obycie z siodłem. Niedługo trwało, gdy pozostawili za sobą ostatnie domy przedmieścia i wypadli na otwarte pole. Dochodziło południe, słońce chwilami przedzierało się przez chmury, a że droga była dobrze przetarta, gnali nie szczędząc koni. Do Piaseczna było ze trzy mile, ale w dwie godziny znaleźli się już na miejscu. Przelecieli przez miasteczko, potem w ślad za oo 426 co ¦ • Haganem skręcili ku zabudgwaniom, stojącym nad obrośniętą zaroślami Jeziorka. Było to obejście garbarza, o czym świadczyła rozchodząca się dookoła woń. W pobliżu.widniały chłopskie zagrody. Za stodołą jednej z nich pozostawili Pigwę wraz z hajdukami, a sami ruszyli ku budynkom otoczonym mocnym.parkanem. Bez pośpiechu, by nie płoszyć mieszkańców, podjechali ku furcie. Kiedy zbliżyli się. do niej, Żegoń siedząc na koniu dostrzegł ponad ogrodzeniem obszerne podwórze i spory mieszkalny dom z gankiem o dwóch słupach, podtrzymujących daszek. Na podwórzu nikogo nie było. Dopiero na wołanie Hagana, który zsiadł z konia, zza węgła wyszedł młody mężczyzna i podszedł do furty. — Chcemy widzieć się z ojcem — objaśnił go Hagan po wstępnym powitaniu. — Nie ma go. Czego waszmościowie chcą? — Otwórz waść, przez furtę nie będziemy gadać. — Nie znam waści... — zabrzmiał głos z tamtej strony. <— Nie wiem, ktoś zacz jest. Żegoń widział z siodła tylko czapkę młodzieńca. — Przecież na mrozie nie będziem gadać! — Nie wolno mi nikomu otwierać. Chyba że... — Powiem hasło, to chciałeś rzec? Źegoń słysząc, że rozmowa przybiera niekorzystny obrót, podsunął sią z koniem, uniósł w siodle i złapał poziomą belkę łączącą dwa słupy, do których furta była przymocowana. Podciągnął się na rękach i przerzuciwszy nogi skoczył w dół. Zdołał utrzymać równowagę i natychmiast wyrwał zza pasa pistolet. — Otwierać! — rzucił krótko. — Bo rozwalę łeb! Przerażony młodzieniec drżącymi rękami przekręcił wielki klucz tkwiący w zamku i odrzucił założoną na haki zaworę. Hagan najpierw włożył palec do ust i gwizdnął przeraźliwie, po czym wprowadził do obejścia konie. Wkrótce przygalopował i Pigwa z hajdukami. Tymczasem Ormianin wypytywał, młodzieńca. — Jak się zwiesz? 1— Paweł. — Gdzie ojciec? — W Piasecznie. — Kogo masz tu jeszcze? — Dwóch ludzi. Czyszczą przy rzece skóry, matka zaś w domu. Paweł odpowiadał szybko, wystraszony skierowanym ku niemu Pistoletem. co 427 cv i — Niech ci nie przyjdzie do głowy ich wołać. Teraz prowadź, przybyliśmy po dziewczynę. — Po dziewczynę? — W głosie młodzieńca wyczuli zdumienie. — Przecież jej tu nie ma. Hagan gwałtownie rzucił się ku niemu i chwycił za kubrak na piersiach. — Zabrana?! — niemal krzyknął- — Kiedy?! Gadaj, bo cię zabiję! — Właśnie dziś. Z samego rana... — Kto to był? — Ńie wiem, panie! Przysięgam na zbawienie! Zajechali karetą, gadali ze starym i zabrali dziewkę. Tyle ich widziałem. Hagan puścił młodzieńca i przetarł dłonią twarz, jak człowiek nadmiernie zmęczony. Żegoń stał również milczący i złamany tą nieoczekiwaną wiadomością. Radosna nadzieja na rychłe uwolnienie Justyny, zgasła tak nagle, że poza oszołomieniem mało co czuł. Ale z wolna nadchodziła rozpacz, którą za wszelką cenę opanowywał, by nie stracić jasności myślenia. — Prowadź do domu! — polecił rozkazująco Pawłowi. — Chcemy widzieć na własne oczy, że jej nie ma. A także komnatę, gdzie mieszkała. Pozostawili hajduków na straży i ruszyli ku gankowi. Justyny rzeczywiście w domu nie było. Wystraszona, gadająca mało przytomnie, kobieta pokazała im izbę, którą dziewczyna zajmowała. Istotnie, pozostały tu ślady jej obecności. Pościel szerokiego łoża nie była jeszczu zasłana, tu i ówdzie leżały nie zabrane — zapewne z pośpiechu — kobiece drobiazgi. Na stoliku Żegoń spostrzegł broszę, którą u niej widział. Omiatając wzrokiem izbę w pewnej chwili przypomniał sobie zeznanie Borzęckiej. Zwrócił się więc do towarzyszącej im. gospodyni. — Gdzie panna chowała swoje rzeczy? — Przecież miała tu szafę. A resztę w kuferku, ale go zabrała. — Jaki to był kufer? — Jaki był kufer? Ano piękny, bardzo piękny. I obszerny... — Jak malowany? — pytał Damian usiłując nie tracić cierpliwości. — Całkiem modry... Hagan i Pigwa mając między sobą Pawła przysłuchiwali się tej rozmowie. — A teraz gadajcie prawdę albo zastrzelimy wam syna! — Damian spojrzał na Pigwę, który znał metody swego pana, toteż skierował lufę pistoletu ku głowie młodzieńca. cv> 428 =v> — Na Boga, panie! Nie! Powiem wszystko, jak na spowiedzi, tylko go nie ruszajcie! — rozszlochała się kobieta. — Kto odwiedzał dziewczynę? — Taki jeden... Wysoki, czarny, chudy. — Tylko on? Skinęła głową, widać straciwszy z przerażenia głos. — Jak się zwał? — Tego nie wiem... — wyjąkała. ¦— Często tu -bywał? >— Trzy albo cztery razy. — Sam czy z orszakiem? — Sam, panie! Sam jeden! — Mąż go znał? *— Chyba tak, bo to on przywiózł ową dziewkę. Hagan widząc, że Żegoń zakończył badanie i rusza ao wyjścia, zagadnął Pawła. — Czekałeś od nas na hasło. Jak ono brzmi? Młodzieniec zaciął usta i z determinacją potrząsnął głową. Pigwa, który jeszcze stał przy nim, znów skierował lufę pistoletu ku jego głowie, czym wywołał nowy wybuch błagań i lamentów gospodyni. — Rzeknij im, synku! Rzeknij, bo cię ubiją. Święci pańscy, po cóż ten głupi stary połaszczył się na ten nędzny grosz. Panowie, zmiłujcie się, on powie. Mówże prędko, bo gotowi nie czekać! Zegoń zwrócił się do Pigwy. — Ta stara za dużo krzyczy. Zastrzel wprzódy ją, a potem, skoro będzie milczał, i jego. — Tak, panie! — rzucił służbiście Pigwa, po czym chwycił kobietę za rękę i obrócił ku sobie. Ta widząc wymierzony w siebie pistolet raptownie zamilkła i tylko dyszała szybko, wpatrzona w otwór lufy. Wreszcie jakby ocknąwszy się, znów podniosła lament. Scenę tę przerwał głos Pawła: — Poniechajcie, powiem. Mieliście rzec: „Niech jutrzejszy dzień Kędzie dla ci? bardziej szczęśliwy". — Nie będzie, jeśli nam skłamałeś! — zagroził mu Hagan. Nie mieli tu już więcej nic do roboty. Kiedy siadali na konie, Zegoń powiedział do Hagana: — Odszukaj waść owego garbarza. On dużo wie, może słyszał, gdzie dziewkę chcieli wywieźć. A jeśli nie, musi wskazać sprawców. Ja wracam na Zamek, bo i stamtąd oczekuję wiadomości. — Dobrze. Gdzie się spotkamy? — Gdzie chcecie i kiedy. Mnie zajedno, bo i tak oka nie zmrużę. — Sprawę do nocy z garbarzem załatwię, moja w tym głowa! ind 429 cv> Zezna wszystko, co sam wie... — Hagan uśmiechnął się jedną stroną ust. — Proponuję więc spotkanie o świcie, przy Zygmuntowym pomniku. — Zgoda. Zatem w drogę! Szara godzina zimowego dnia z wolna przechodziła w coraz głębszą czerń wieczoru. Mrok w komnacie nieomal całkowicie zatarł kontury mebli i ciemno byłoby zupełnie, gdyby nie pasma ognia pełgające po bierwionach drzewa ułożonego w kominku. Płomienie _ pięły się w górę, chwytały najpierw, białą korę, a potem rozłupane na pół brzozowe polana. To światło chybotliwe i tańczące znaczyło zarysy sprzętów i tkwiącą w fotelu grubą postać mnicha. Siedział nieruchomo, tylko od czasu do czasu sięgając ramieniem ku pobliskiemu stołowi, na którym znajdowała się misa pełna ulubionych suszonych daktyli. Głęboką zadumę brata Eligiusza przerwało pukanie do drzwi, a potem pojawienie się pachołika ze świecznikiem. Podszedł do stołu, postawił na nim zapalone świece i odezwał się: — Przybył wielmożny pan Inowicki i pragnie mówić z wasza wielebnością. — To go proś — polecił krótko brat Eligiusz. Po niedługiej chwili do komnaty wszedł zapowiedziany gość. Zakonnik odwrócił ku niemu głowę i milczał wyczekująco. — Właśnie dostałem wiadomość — zaczął przybysz. — Źegoń podąża do Warszawy. Goniec wyprzedził go nie więcej jak o dzień, więc jutro powinien tu przybyć. — Toś w porę i waść przyjechał. Będziesz zapewne miał okazję go. poznać. — Wielebny braciszek bodaj w nie najlepszym humorze — zakpił Inowicki. — Czyżbyś tak się trapił, że nie wszystko z Źegoniem poszło po twojej myśli? Szeroki rękaw mnisiej-szaty zawisł nad daktylami. Palce przebierały przez chwilę w ich lepkiej masie i powędrowały z kolei ku ustom. Mnich jakiś czas milczał, zajęty jedzeniem. Potem swoim zwyczajem wypluł pestkj do ognia i spojrzał spod oka na swego gościa. — Nie poszło? — mruknął. — A mnie się widzi, że poszło i to nie najgorzej... Inowicki podszedł do stołu i opadł na fotel stojący po jego drugiej stronie. Nikłe płomienie świec i ogień na kominku stwarzały półmrok, w którym coś się-zdawało ruszać i przesuwać, a cienie siedzących mężczyzn chwiały się na ścianach, niby tajemnicze istoty obdarzone własnym życiem. oo 430 oo — Chciałeś, by zginął z własnej ręki..; — Byłby to w istocie sukces, bo przecież zagroził, że jsśli ja to uczynię i mnie śmierć czeka. — A tu on sam! — zachichotał Inowicki. — Dobrześ to obmyślił, tylko w tym się nieco przeliczył, że do tych pór żyje. A nawet i w bitwie szwanku nie poniósł. — Nie szkodzi, bracie, nie szkodzi. A nawet może to i lepiej — z wolna rozważał brat Eligiusz. — Śmierć bowiem kończy wszystko i człek czuć przestaje, życie zaś ciągnie za sobą cierpienie. A tego mu przecież nie zbraknie. Ukochana nałożnicą innego — mnich westchnął. — Więcej chyba nie trzeba... — Przecież z czasem prawda wyjdzie na wierzch. I dlatego nie rozumiem, czemuś nie dopuścił, by to, co pisała, potwierdziła rzeczywistość? — Wtedy moja zemsta nie miałaby tego smaku. Tak zaś przyczyną udręki i skutków, jakie ona przyniesie, będzie fałszywe mniemanie. A poza tym wówczas nie nakłoniłbyś jej do pisania takich listów. Tylko przerażenie na myśl, że groźba zostanie spełniona, zmusiło ją do uległości. Jak sobie, bracie, dobrze to rozważysz i tobie śmiech będzie potrząsał brzuchem. — Chcesz ją zatem wiecznie trzymać w ukryciu? — Ależ nie, wcale tego nie chcę! Rychło wypuszczę ją na wolność, niech wraca do lubego. — Wtedy zaś sprawa się wyjaśni! — parsknął Inowicki. — To ona będzie wyjaśniać, ona sama... Ale któż da wiarę po owych listach, że do ich pisania była zmuszona? Zmuszona groźbą tego, o czym pisała? Nie uwierzy w to i sam Źegoń. Nie weźmie za żonę cudzej kochanicy, ta zaś jak mu dowiedzie, że nią nie była? — Jak pójdzie z nim do łoża... — Inowicki uśmiechnął się cynicznie. — Bez ślubu nie pójdzie, ona nie taka. Przedłoży cierpienie nad wielki grzech. I tak oto moja zemsta dosięgnie Żegonia i to bez jego odpłaty, bo nikt życia nie postradał! — dorzucił brat Eligiusz, jakby chciał uspokoić sam siebie. — Te listy, coście kazali jej dyktować, były za krótkie — zastanowiły się Inowicki. — Gdyby lepiej opisywały, co z nią wyprawiają, dręczyłby się bardziej. — Mylisz się, bracie. Im krótsza relacja, tym lepsza, bo daje pole wyobraźni. Bardziej szczegółowe czy dosadniejsze łacno mogły wzbudzić podejrzenia, bo ów Żegoń to sprytna sztuka. Zważ bo-wiern mnich znów sięgnął po daktyle — że na długie, ukradkowe pisanie uwięziona nie mogła mieć czasu. Musiała pisać krótko, no 1 P°wściągać się przez panieńską Wstydliwość. - Może to i racja — przyznaj szlachcic. — A co dalej? cv 431 c\? — Teraz może już wracać do ukochanego. A ja będę spozierał z dala, czy jad, którym zatrułem to jabłuszko, dopuści, by go ten psi syn spożył. — Chcesz ją zatem uwolnić? A czy nie zapominasz czasem, bracie Eligiuszu, że to ja ją odwoziłem i ja kazałem pisać owe listy? Jeśli zetkniemy się chociażby tu, na królewskim dworze, wieża mi pisana, jeśli nie Żegoniowa pomsta! — Przecież waści nie rozpozna. Chyba żeś nie zasłaniał oblicza kapturem, jak ci przykazywałem. — Pewnie, że zakrywałem. Ale mimo to trudno mieć pewność, czy czegoś nie dostrzegła. — Jeśli zakrywałeś, nic ci nie grozi. A ja będę mógł cieszyć się, jak nieufnie zostaną przyjęte jej słowa, wyjaśnienia, przysięgi, że wszystko, co pisała, to nieprawda. A potem jak wbrew sercu ją poniecha, co przyniesie mu dalsze cierpienia. I tak, wszystko, co przeżył dotąd, okaże się tylko początkiem, niedużą cząstką tego, co jeszcze będzie musiał znieść. — Nie przypuszczacie zatem, aby mimo tej niewiary wziął ją za żonę? — Nie przypuszczam. A zresztą, nawet gdyby to uczynił, z pamięci owego porwania nie wymaże! Ten kolec na zawsze już będzie tkwił mu w sercu. — Ale wówczas będzie przecież wiedział, że mówiła prawdę! — Do czego waść zmierzasz? — Brat Eligiusz sięgnął po nową porcję daktyli. Inowicki przechylił się do przodu, a jego cień natychmiast skoczył ku sufitowi. Wpatrywał się jakiś czas w twarz mnicha, wreszcie powiedział zniżając głos: — Do tego, by jej nie zwalniać, tylko dokonać zemsty do końca. Teraz możemy to zrobić. — I cóż z nią uczynić? — Wezmę ją od was. To piękna dziewczyna i umili mi niejedną nockę. — A potem? — Zakonnik uśmiechnął się lekko. — Kręgi na wodzie szybko znikają... .Brat Eligiusz pomyślał sobie, że to również byłoby piękne ukoronowanie sprawy, tym lepsze, że odwracało od niego uwagę Że-gonia Jeśli dowie się o losie dziewczyny, mścić się będzie nie na nim, lecz na Inowickim. Poza tym, mimo zacitowanych ostrożności, istniało jednak niebezpieczeństwo, że panna dostrzegła oblicze człowieka, który z nią rozmawiał, a wówczas trop doprowadziłby i do jego własnej osoby. Odpowiedział więc na pozór dobrodusznie: — Widzę, że istotnie dziewka rozgrzała wam krew! Niechże tedy będzie, pofolgujcie sobie! cv; 432 co __ Yo jxń się podoba, braciszku! — Inowicki uderzył dłonią w j __Rad jestem, żeśmy się zeszli, boście człek mądry i nie skru- pulant! Mnich pominął tę uwagę. __ Kiedy chcecie ją zabrać? __ Za jakieś dwa dni. Muszę wprzódy uwić gniazdko dla naszego miłowania. Żegoń wrócił do Warszawy już późnym wieczorem. Zostawił spienione konie pod opieką Pigwy i ruszył szukać Stegmana. Niestety nikt nie mógł mu powiedzieć, gdzie podział się młody masztalerz. Zostawił więc zlecenie, aby ten po powrocie zaraz go odnalazł, a sam, zgryziony przeżytym niepowodzeniem, udał się do Jawleńckiego. Postanowił opowiedzieć staremu o wyniku wyprawy i wysłuchać jego opinii i przypuszczeń. Jawleńskiego zastał jeszcze w kancelarii, bo zwykł przesiadywać tam do późnej nocy. Stary kancelista po wysłuchaniu jego sprawozdania swoim zwyczajem wyciągnął nożyk i opuściwszy na sznurku zaczął nim kiwać, mocno zamyślony. — Z niczym dobrym waszmość nie przyszedłeś — przemówił wreszcie. — Nie mam tu na myśli waszej nieudanej wyprawy, lecz raczej przyczynę jej niepowodzenia. Oznacza to bowiem, że dopiero teraz grozi pannie Białonurskiej istotne niebezpieczeństwo. Jeśli szybko nie wykryjesz sprawców, musisz waść spodziewać się najgorszego... Żegoń poczuł, jak zimno raptownym skurczem zatrzymuje mu bicie serca. Nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Kiedy zaś po chwili przemógł napływ przerażenia, rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanął Stegman. — Szukałem was! — rzucił mu na powitanie nieomal ze złością. — Gdzieżeś się acan podziewał?! — Byłem na Tamce — odpowiedział niepewnie młody mężczyzna, speszony takim przyjęciem. — Czegoś u diabła tam szukał?! Woźnicy, który miał przygotować na niedzielę ową bryczkę. Żegoń ochłonął i zaczął pytać spokojnie: — Znalazłeś go? — Znalazłem. — No i co? — Nie on nią pojechał... _ Do licha z takim gadaniem! — Żegonia znów ogarnęło znie- cierpliwienie. - Poczekaj waść — wtrącił kancelista. — Ulegasz gorączce, 28 -_ Ostatni zwycięzca 433 cv> a to zły doradca. Z kolei zwrócił się do Stegmana z uśmiechem: — Podejdź acan nieco bliżej i opowiedz, dlaczego chodziłeś na Tamkę i czegoś się tam dowiedział? Młody masztalerz odszedł od drzwi i odpowiedział: — Jego wielmożność pan Żegoń rozpytywał o bryczkę, a zwłaszcza o taką, co miała modry kufer. Ten szczegół pomógł mi w poszukiwaniach, bo o samej bryczce nikt w wozowni już nie pamiętał. Dopiero jakem wspomniał o tym kufrze, jeden z pojazdowych przypomniał sobie, że istotnie otrzymał polecenie przygotowania bryczki, właśnie z kufrem... — Czekajże miły, chwilkę — przerwał relację Jawleński. — Kto dał owo polecenie? — Kancelaria barona Stoma, ale kto, nie wiadomo. Bryczka miała być jednak gotowa nie na niedzielę, ale już w sobotę! — A co z tym kufrem? — Ponieważ bryczka barona go nie miała, więc ów powozowy wziął inny, w którym trzymano zapasowe latarnie. Świeżo był odmalowany, toteż wydał mu się zdatny do wyjazdu. Stary kancelista skinął głową. — Ów człowiek wart pochwały za to mniemanie. I cóż dalej? — Wywiedziałem się też, kto przyniósł polecenie, bom mniemał, że o to panu Żegoniowi chodziło. Otóż był to jeden z owych Pacowych ludzi, którzy od paru miesięcy panoszyli się tu wśród służby. Miał ich pan Inowicki do posługi, ale że na jakiś czas wyjechał, ostał z nimi pan Syrynia i było nieco spokojniej. Kiedy zaś Inowicki powrócił, znów przyszło do utarczek z czeladzią, bo to jakieś butne narwańce. — Dobrze, panie Stegman. — Jawleński powstrzymał zbyt obszerny komentarz masztalerza. — Wiadomo ci zatem, że był to jeden z tych ludzi? — Tak, wasza wielmożność. Mówił' mi to ów pojazdowy, który ich wszystkich zna. — Mów więc acan dalej. — W sobotę o wyznaczonej porze woźnica siadł na kozioł i wyjechał, dokąd mu wskazano. — Gdzie to było? — Na Starym Rynku. Tam miał czekać przy kupieckich kramach, co biegną wokoło Ratusza. — A tam? — Tam kazano mu zejść z kozła i wracać na Zamek. — Kto rozkazał? — Ten sam, co chciał mieć bryczkę. — Odwiózł ją na powrót? — Po dwóch dniach, ale bez kufra. co 434 co __ To wszystko, co wiesz? — przemówił znów Żegoń. __ Jeszcze tylko tyle, że wczoraj zabrali nie bryczkę, tylko karetę. — Takoż barona? __ Nie, bo w paradnej pojechał sam, a druga była u kowala. Dostali królewską, jedną z bardziej lichych. Żegoń sięgnął po sakiewkę i wręczył Stegmanowi trzy talary. Na ten widok oblicze młodego masztalerza rozjaśniła radość. Skwapliwe przyjął nagrodę i z podziękowaniem opuścił komnatę. Po jego wyjściu Damian począł krążyć po izbie, podniecony, ale i zatroskany. __ Wiemy już sporo, bo znamy wreszcie przeciwnika. Nie jest nim jednak Inowicki, lecz ów tłusty mnich, który szuka na mnie pomsty. Zagroziłem mu śmiercią za śmierć, wyszukał więc sobie inny sposób, aby mnie dosięgnąć. Biedna moja nieboga, to przeze mnie taki ją spotkał los! — Chyba jeszcze nie. Ale teraz nie można tracić ani godziny, bo istotnie jest w niebezpieczeństwie! — Co przez to rozumiecie? — Żegoń aż przystanął ze zdumienia. — Nie czas o tym mówić, bom już raz wam rzekł, że to tylko moje przypuszczenie... Należy myśleć, jak dojść, dokąd zabrał dziewczynę — Dopadnę go i choćby przyszło patroszyć jak wieprza, wy-pruję z niego tę wiadomość! — Teraz go chyba na Zamku nie będzie. Tą karocą i on pojechał. — Tak myślicie? — Jakże inaczej! Pacowi ludzie są na usługach barona, ten zaś wyręcza się owym mnichem, którego pomocy chyba i sam ma już dość. Mnich jednak rzadko kiedy opuszcza swoje komnaty, bo ruszać się nie lubi. Działa zatem przez owego Inowickiego. — Tym więc śladem trzeba nam iść. Jawleński skinął głową. Właśnie. I dobrze należy pomyśleć, dokąd mógł ten człowiek wywieźć swoją brankę? Można by tego dojść -żmudnym rozpytywaniem, ale na to czasu nie staje. Musimy przeto zawierzyć naszym rozumom i szczęściu. Bo nie ma co skrywać, że nad jej głową zawisła groźba. Dlaczego tak mniemacie? Zabrali ją z Piaseczna. Dowodzi to, że zaszła zmiana w postanowieniu o jej losie. Tam była w mocy węża, teraz jest w wilczych łapach... - Czy los jej już się nie spełnił? — szepnął z cicha Żegoń. cv> 435 oo ¦-• — Wcale tak nie sądzę! Teraz musimy działać szybko i tak jak mówiłem, odgadnąć, dokąd została porwana przez owego wilka. — Domysły to zawodna droga... — Ale tylko one nam pozostały, bo na inne sposoby brak czasu. Pomyśl zatem, dokąd ów Inowicki mógł wywieźć dziewkę? — W jakieś bezpieczne miejsce, dobrze sobie znane, do pewnych ludzi. Jawleński skinął głową. ¦ — Ale gdzie go szukać? Kto może nam powiedzieć nieco więcej o owym Inowickim? Co posiada, z kim się przyjaźni? Żegoń zmarszczył czoło w zastanowieniu, wreszcie wykrzyknął: — Wiem! Toć pan Świrski, królewski piwniczny, zna tu wszystkich! Już w Lublinie coś o tym szlachetce wspominał. — Tedy idźcie zaraz do niego i obudźcie, nawet jeśli już poszedł spocząć. Ale pan Swirski jeszcze nie spał. Żegoń zastał go nad Ewangelią Św. Jana, którą odłożył na jego widok. — Inowicki, mówicie? — zastanowił się, kiedy Damian wyjaśnił mu cel swego przybycia. — Czy macie na myśli owego zausznika hetmana Paca? Tego, co to przebywa teraz na Zamku? — Tak, właśnie jego. — Czemu was interesuje? — Bo mam dowody, że to on porwał pannę Białonurską. Chcę zatem dojść, gdzie mógł ją ukryć! — A więc jednak szukacie tej niebogi? A jużem myślał, że wszyscy o niej zapomnieli... — Świrski pokiwał głową. — Wcześniej przybyć nie mogłem, bom musiał pozostawać przy hetmańskim boku. Teraz zaś do was przychodzę prosić o pomoc! Czy wiecie, z kim ten łotrzyk wchodzi w komitywę? Może tu, w Warszawie, ma jakąś majętność? — Pochodzi z Kieleckiego, ma tam piękny dwór Ino wice, gdyż nie jest biedakiem ani byle chudopachołkiem. Natomiast tu, w pobliżu? Czekajcie, coś mi chodzi po głowie... Piwniczny zapatrzył się w płomień świecy, potem spojrzał spod krzaczastych brwi na Żegonia, który przysiadł w pobliżu. — Stary Świrski nogi ma już słabe, ale pamięć jeszcze dobrą. Otóż dwa, może trzy lata temu — wówczas byłem bardziej ruchliwy i chadzałem jeszcze na polowania — siedziałem z kompanami przy miodzie. Był z nami i pan Inowicki. Zgadało się właśnie o łowach i wtedy to proponował nam gościnę w swojej leśnej posiadłości, którą niedawno odziedziczył. Jak ją nazywał, już nie pomnę, Głusza czy Głuszec, coś takiego. Tyle wiem, że w pobliżu Wodyni. — Gdzie leżą owe Wodynie? — Przy trakcie wiodącym na Łuków i Brześć. Stąd będzie mil c\3 436 oo z dziesięć. Taka leśna osada w sam raz dobra do ukrycia dziewczyny. Ludzi ma tam niewielu. Źegoń zerwał się z krzesła. .__ To będzie to! Ani chybi! Jeśli ma takie schowanie, innego miejsca szukać nie będzie. Dzięki, panie Swirski, wracacie mi nadzieję, może jeszcze nie wszystko stracone. __Masz waszmość zamiar tam jechać? — Świrski uniósł głowę ku stojącemu nad nim młodzieńcowi. — Jakże inaczej! I to natychmiast, bo on ruszył w drogę dzisiejszego ranka, ale karetą, więc może jeszcze nadążę! __ Przecież sam waść nie pojedziesz! — Piwniczny spojrzał kpiąco na podnieconego Żegonia. — Mam jeszcze paru ludzi. Będzie nas pięciu. — To mało. On bez ochrony w drogę nie ruszył, a wy musicie mieć przewagę nie tylko w zaskoczeniu, ale i w liczbie. — Skądże wezmę ludzi i to teraz, po nocy? Świrski wstał ciężko z zydla. — Czeka] waść, odszukam marszałka dworu. Mocno trapił się losem panny Białonurskiej; jej zniknięcie narobiło tu sporo hałasu. Jak usłyszy, że o jej ratunek chodzi, pomocy na pewno nie odmówi. — Niech tylko rzecz trzyma w tajemnicy, bo to nie samego Ino-wickiego sprawka. Główny winowajca jest tu, na.Zamku. Stary obrócił się już od drzwi. — Co waszmość mówisz! Któż to j-3st?! — Powiem, ale to wiadomość tylko dla was, — Nie takie rzeczy wie Swirski... — Ów gruby mnich, człowiek barona. — To baron zemsty by na was szukał? Za cóż to? —' Nie baron. Ów mnich... — Teraz już rozumiem! Nie mogłem bowiem dociec, o co tu szło! Czekaj waść na mnie, zaraz wrócę. Upłynęło jednak więcej jak pół godziny, zanim zjawił się pan piwniczny, ale nie sam. Przywiodłem ze-sobą dowódcę zamkowej straży — oznajmił. Zezwolenie mości pana marszałka jest, a resztę obgadajcie waszmościowie ze sobą. Po krótkiej naradzie, w której uczestniczył i pan Świrski, uzgodniono, że pan Suchowolski da dziesięciu hajduków i to na najlepszych koniach, jako że pościg będzie wyczerpujący. Ludzie ci za dwie godziny mieli być gotowi do drogi. Było jeszcze sporo do czynienia, należało bowiem przede wszyst-jm zapewnić nocną przeprawę przez Wisłę, toteż Źegoń podziękował obu za pomoc i zaraz ich opuścił. c\3 437 cvj Wziął pachołka i we dwóch, po niełatwych poszukiwaniach, odnaleźli przewoźnika. Obudzony w nocy, wystraszony i wręcz wrogi natrętom, od razu zmienił ton ujrzawszy sztukę złota, którą mu przyobiecano za jego trud. Po powrocie udali się do stajen, gdzie zastali już żołnierzy siodłających konie. Damian posłał-więc zaraz Pigwę na plac, by zobaczył, czy nie ma tam Hagana, który mógł przybyć wcześniej na wyznaczone spotkanie. Pachołek wkrótce wrócił z wieścią, że istotnie Hagan ze swoimi ludźmi już czeka pod pomnikiem, grzejąc się przy rozpalonym ognisku. Żegoń zarządził więc wymarsz i wkrótce słuchał sprawozdania Hagana. Ormianin garbarza odnalazł, ale ten początkowo, mimo hasła, wiele nie chciał mówić. Dopiero jak go zaciągnęli do szopy i poszedł w ruch kańczug, człek zmiękł i wyznał, że istotnie miał konszachty z czarnym, chudym szlachcicem, który podał, że nazywa się Stanisławski. Dziewkę przyjął w opiekę, bo opłata była spora. Kareta istotnie wyruszyła rano, ale dokąd powieźli brankę, tego nie wiedział. Słyszał tylko rozmowę woźnicy z jednym pachołkiem, że czeka ich dziesięć mil drogi, więc zapewne bez noclegu się nie obejdzie. Ale dokąd jadą i gdzie ma być ten nocleg, tego nie mówili, a on nie pytał, bo ludzie ci wzbudzali strach. Nie było tego dużo, ale wymieniona przez garbarza odległość potwierdzała przypuszczenia Swirskiego. Z radośniejszym więc sercem zdążał Żegoń ku przeprawie. Tam jednak przyszło im zmitrężyć sporo czasu, bo przewoźnik był człekiem marudnym. Kiedy przybili wreszcie do drugiego brzegu rzeki, niebo zaczynało szarzeć zapowiadając rychły świt. Nie żałowali koni, bo mieli przed sobą spory szmat drogi, którą trzeba było odbyć w ciągu jednego dnia, by jeszcze przed nocą dopaść łotrów. Wierzchowce okazały się istotnie dobre, mało co gorsze od bachmatów Żegonia i Pigwy. Pęd powietrza smagał twarze, pecyny śniegu wylatywały spod końskich kopyt wysoko w górę, a oni gnali prostym jak strzelił gościńcem, zostawiając za sobą staję za stają. W obiad dali koniom wytchnąć tylko godzinę, potem pędzili dalej. Na plac targowy w Wodyniach wpadli, kiedy zaczynało już ciemnieć. Tu jednak koniecznie trzeba było dać koniom nieco dłużaj odpocząć, bo mocno robiły bokami. Kiedy okryte derkami szły do stajni zajazdu, u wylotu wioskowej ulicy, w półmroku zapadającego wieczoru ujrzeli ciemny zarys jakiegoś zaprzęgu, a po chwili rozpoznali nadjeżdżającą karetę. Pigwa zorientował się pierwszy. Złapał Żegonia za ramię i zawołał w podnieceniu: cv> 438 cv> — Oto mamy naszą karocę, ale w drodze powrotnej! — Chyba masz rację. Świadczyłoby to o słuszności naszych domysłów. Zaraz będziemy wszystko wiedzieli, bez rozpytywania karczmarza! i i Żegoń skinął na najbliższych hajduków i wysunął się do przodu unosząc dłoń do góry. Bez tego znaku jednak karoca już się zatrzymywała. Siedzący obok woźnicy pachołek zeskoczył na ziemię. — Skądże to Bóg prowadzi? — spytał go Damian podchodząc bliżej. — Do Warszawy jedziemy — wyjaśnił pachołek, niepewnie spoglądając na uzbrojonych żołnierzy. — My królewscy ludzie, z Zamku. — Miło mi to słyszeć, bo ja takoż. A skąd jedziecie? — My z Łukowa! — Z Łukowa? A po co tam jeździliście? — Jednego wielmożnego pana kazano nam odwieźć. Nie wiem, jak się zwie... Kazali, więc odwieźliśmy! Żegoń już bez słowa wyszarpnął zza cholewy bńtóg i z całej' siły zdzielił nim pachołka przez głowę. Ten zasłonił się ramieniem, z krzykiem odskakując do tyłu. — Będziesz łgał dalej, to ci jeszcze dołożę — ostrzegł Żegoń spokojnym głosem. Ale pachołek miał dość tego jednego uderzenia. — Powiem, panie... — wyjąkał chlipiąc. — Powiem całą prawdę! — Czyi wy ludzie? — Pana Inowickiego. — Skąd jedziecie? — Z Głuszyć. — On tam jest? — Jest! — Sam? — Nie, z niewiastą... — Kto jest tam jeszcze? — Dwóch pachołków. • — A leśnicy, gajowy? — Ci w swoich chatach. Czemu odesłano was z powrotem i do tego nocą? — Bo, ponoć paszy tam nie staje. W tej karczmie mieliśmy zatrzymać się na nocleg, a rankiem ruszać dalej. — Panna zdrowa? — Zdrowa, wielmożny panie! — Daleko do Głuszyć? - Będzie z pół mili, w bok gościńca. oo 439 cv> ¦— Droga dpbra? •— Nie najlepsi, lasem wiedzie. ¦— Dostaniesz konia i powiedziesz nas. — Źegoń z kolei zwrócił się do stojącego obok Hagana: — Otośmy u celu. Zostaw tu, mćśei Hagan. sprytniejszego ze swoich ludzi. Woźnicę trzeba związać i trzymać w karocy. Niech ów hajduk wyprzęgnie i opatrzy konie, bo będą potrzebne i nam, a potem da baczenie na jeńca. Monotonna podróż w ciasnocie karocy coraz bardziej dawała się Justynie we znaki. Siedzący obok mężczyzna o ezkrnym . wąsie i ostrym, przenikliwym spojrzeniu mrocznych oczu budził strach mimo grzecznych słów, jakie jej prawił. Odpowiadała mu wprawdzie od czasu do czasu, by nie okazać, jak bardzo jest wystraszona, odczuła jednak ulgę, kiedy wreszcie zamilkł, pogrążywszy się, jak i ona, w swoich myślach. Po pewnym czasie widać miał dosyć milczenia, gdyż odezwa! się swoim niskim, chropowatym głosem: — Waćpanna stroni ode mnie i niechętnie wiedzie dyskurs, ale przekonasz się wkrótce, żem mówił rzetelną prawdę. Uratowałem waćpannę przed złą dolą. Dowiedziałem, się, co z waćpanna chcą uczynić, i choć początkowo, czemu nie przeczę, sprzyjałem owemu człowiekowi, który was uwięził, to jednak na tak wielką niecnotę pójść nie chciałem, podjąłem przeto hazard, by waćpannę ratować. Myślę, że impreza ta uda się szczęśliwie i pogoni tak rychło za nami nie wyślą. — Dokąd tedy jedziemy? — spytała już po raz któryś Justyna i tym razem nie licząc na odpowiedź. Spojrzała przy tym przez okno, ale wiele to nie dało, bo mijane, przydrożne drzewa były podobne do siebie, a dalszą okolicę przysłaniał mgiisty welon. — W bezpieczne miejsce, waćpanno. Nie trap się; bo najgorsze już minęło. — Zatem nie wracamy do Warszawy? — Niech ręka boska broni.' Jeśli pójdzie pościg, to tylko tamtą drogą! My -tymczasem przemkniemy bokiem, potem przeczekamy w ukryciu dzionek lub dwa, a wreszcie od drugiej strony dostaniemy się do miasta! Na Zamku zaś będziesz już pani bezpieczna! Mężczyzna był wyraźnie zadowolony z tak dobrze obmyślonego planu, a Justyna zastanawiała się, skąd zna ten gruby, chropawy głos. Wkrótce jednak przyszło jej na myśl, że takich głosów słyszała już sporo u ludzi, którzy lubili często zaglądać do kielicha. Widać myśli ich szły podobnym tokiem, bo jej towarzysz w pewnej chwili, znów wznawiając rozmowę, zagadnął jakby od niechcenia: ¦ 440 cv> __, Czy myśmy się już nie spotkali? Bo twarz waćpanny wydaje mi się znajoma? __ Raczej nie — odparła chłodno. — W każdym razie ja wać- pana nie pamiętam. Choć przyznaję, że głos jakbym już gdzieś słyszała. __ Głosy podobniejsze są sobie niż oblicza — roześmiał się wyraźnie zadowolony. — No, ale tym sobie nie zaprzątajmy głowy. Nie zimno waćpannie? __ Nie. Ta szuba grzeje dobrze. — Mimo woli otuliła się szczelniej narzuconym na ramiona futrem. — Widzisz waćpanna, że dbam o nią jak o rodzoną córkę. Może dlatego, że jej nie mam, a może raczej z boleści nad nieszczęściem, iakie waćpannę spotkało... — Mężczyzna westchnął, zmarszczywszy brwi. Mimo tych pozornie współczujących słów Justyna wyczuwała, że nie płyną one z serca, lecz dyktuje je jakaś uboczna, zapewne podstępna myśl. Nieuchwytne, trudne do określenia dwuznaczności w zachowaniu, czający się gdzieś w załamaniach głosu fałsz, przesadna dworność w sposobie bycia nie pozwalały jej na darzenie zaufaniem tego człowieka. Zmuszało też do czujności i spojrzenie jego oczu: badawcze, ostre, a jednocześnie chytre. To wszystko budziło w niej niepokój, którego nie mogła opanować. -— Nawet nie wiem, kogo będę wspominać wdzięczną myślą — powiedziała ostrożnie. — Dotąd nie znam waćpana nazwiska. — Urodzony Stanisławski, wielmożna panno. Liczy on na wdzięczność, o której mówisz. Być może już wkrótce będziesz miała więcej sposobności, by ją okazać... — dorzucił. Mimo pozorów do-broduszności uśmiech, który towarzyszył tym słowom, spowodował, że naszło ją nagle przerażenie. Po całym dniu uciążliwej podróży, bo ciężka karoca nieprzydatna była do jazdy po zaśnieżonych drogach, stanęli na nocleg w jakiejś wioskowej karczmie. Zmęczona jazdą, nawet nie interesowała się, co to za miejscowość, a kiedy karczmarz rozesłał dla wszystkich słomę w jedynej izbie zajazdu, poszła od razu spocząć, oddzielona od innych zawieszoną na sznurze końską derką. Nie zdjęła nawet futra, bo w karczmie było zimno. Zapadła w mało pokrzepiający sen, z którego co chwila się budziła, nurtowana podświadomym niepokojem. Następnego dnia, krótko po południu, ujrzała przez okna karety, że wyjeżdżają z lasu na rozległą polanę. Na jej skraju stało kilka budynków. Z ich kominów ulatywały strużki dymu, pnąc się w gorę, bo dzień był bezwietrzny. Kareta wnet przystanęła przed gankiem najokazalszego z do-•w. Pan Stanisławski wyskoczył pierwszy na ziemię i dwornie cv> 441 cvi podał jej ramię, pomagając wysiąść. Potem wprowadził do domu, w sieni usłużnie zdjął szubę i futrzany kubraczek. Kiedy zaś weszli do stołowej komnaty, Justyna przekonała się, że tu już na nich czekano, bo stół był nakryty do posiłku, a z ceglanego pieca szła fala ciepła. — Proszę, siadaj waćpanna — zapraszał grzecznie gospodarz. — Zaraz przyniosą posiłek, a ja pokażę waćpannie izbę, którą dla niej przeznaczyłem. Będziesz mogła w niej dowoli odpoczywać, bo teraz nam pogoń nie straszna. Jedne z drzwi jadalni prowadziły wprost do izby, o której mówił. Kiedy je uchylił, Justyna dostrzegła wygodne łoże zasłane skórami i nieco niezbędnych sprzętów. Prezentując jej to wnętrze, wskazał w końcu na drzwi. — A tu dla wszelkiego bezpieczeństwa masz i rygiel. Jest dostatecznie mocny, byś waćpanna była pewna, że nic jej nie grozi! Uśmiech towarzyszący tym słowom przeczył jednak rzetelności tego zapewnienia i Justynę wciąż nie opuszczało wrażenie, że jest złapaną w potrzasku myszą, którą bawi się okrutny kot... Kiedy zasiedli za stołem i jakaś niedbale odziana kobieta wniosła posiłek, nie odmówiła, bo wygłodzona była bardzo. Obiad przeciągnął się, bo pan Stanisławski wciąż bawił ją rozmową, jakby wyczuwając nurtujący ją niepokój. Był w dobrym humorze, który go nie opuścił i wtedy, gdy jego towarzyszka wymówiwszy się zmęczeniem poszła do przeznaczonego jej pomieszczenia. Usłyszał stuk zasuwanego rygla, co wywołało na jego twarzy kpiący uśmiech. Potem, dolewając sobie co i raz miodu, spędził jeszcze sporo czasu przy stole bardzo z siebie zadowolony. Wszystko poszło gładko, podróż minęła bez przygód, dziewczynę miał w zasięgu ręki, a rygiel nie był przeszkodą, bo po drugiej stronie drzwi ukryty zaczep pozwalał odsuwać go z zewnątrz. Dokąd ją wywiózł, nie wiedział nawet brat Eligiusz. Spodziewał się więc najbliższy czas spędzić zgoła przyjemnie — dnie na łowach, a noce na nieco innych rozrywkach. Miód i zmęczenie podróżą sprowadziły nań chęć drzemki. Wstał więc zza stołu, przeciągnął się, po czym zamknąwszy wejściowe drzwi na klucz, ruszył do swojej izby. Dziewczyna mogła zaczekać, zimowe noce są długie. Z drzemki wyrwało go zaciekłe ujadanie psów. Szybko oprzytomniawszy wspiął się na strych, a po przystawionej drabinie ku dymnikowi. Odchylił klapę i wychylony ponad dach, rozejrzał się dookoła. To, co zobaczył, przejęło go trwogą. Na bieli zalegającego po- 442 lane, śniegu ujrzał czarne sylwetki jeźdźców. Było ich kilkunastu. Zbita gromada po chwili rozdzieliła się na pojedyncze postacie, które z wolna zaczęły otaczać dom. Kilku pozostałych podjechało do ganku i zaraz potem usłyszał donośne walenie w drzwi. Zsunął się z drabiny i wkrótce był na dole. Po drodze złapał pistolet i nóż, które zatknął za hajdawery, wdział kubrak i dopiero ruszył otwierać. Plan postępowania miał już bowiem ułożony, bo opór na nic by się nie zdał. Zdawał sobie z tego zbyt dobrze sprawę; był sam, bo pachołków odprawił do chaty leśnika, a jeźdźców sporo. Dostać się przez okna do środka nie byłoby im trudno, a pozostawione w jadalni światło zdradzało, że dom nie jest pusty. Ciemne bryły kilku budynków ledwie majaczyły zlane z równie mroczną ścianą lasu. Jednak białe tło pokrytej śniegiem polany pozwalało zorientować się w ich rozmieszczeniu. W jednym z domów, nieco wysuniętym ku przodowi, ujrzeli dwa oświetlone okna. Żadnego obronnego ogrodzenia zabudowania nie miały. Żegoń rozdzielił ludzi, każąc otoczyć dom i nie szczędzić nikogo, kto chciałby z niego uciec. Potem w towarzystwie Hagana, Pigwy i paru żołnierzy wstąpił na ganek. Pigwa ujął pistolet za lufę i rękojeścią zaczął uderzać w drzwi. Po niedługim czasie usłyszeli kroki, a potem pytanie. — Coście za jedni i czego chcecie? — Otwieraj, to ci powiemy! — rzucił ze złością Pigwa, ale Żegoń zachował spokój. Odezwał się opanowanym tonem: — Mości Inowicki, przybyliśmy do waćpana. Zechciej otworzyć, byśmy nie musieli włazić oknami. — Czyżeście to rabusie jakowiś, czy zbóje, że chcecie wdzierać się przemocą?! — Jego słowa drżały oburzeniem. — Macie to sumienie spokojnemu człowiekowi grozić takim gwałtem? — Nie będę gadał przez drzwi! Otwierasz czy nie? — Pytałem, coście są za jedni? — My zamkowi ludzie, z załogi króla jegomości. — Czemu od razu tego nie mówiliście! Już otwieram i spieszę prosić do środka! — Głos miał wyrażać radość, ale brzmiała w nim n-uta strachu. Zgrzytnął w zamku klucz i drzwi się rozwarły. Damian, a za nim reszta weszli do sieni. , Waść jest Inowicki? — Zegoń zmierzył gospodarza ostrym spojrzeniem, przyglądając mu się w świetle kagańca, który niosący go żołnierz uniósł do góry. - Do usług waszmości. A z kim mam honor? 443 cv> — Wnet się dowiesz! Gdzie panna? — Cała i zdrowa, a nie chwalący się, mnie ratunek zawdzięcza, co waści potwierdzi. Tam oto! Chciał" jeszcze coś wyjaśnić, ale Żegoń uderzeniem pięści w twarz odrzucił go od siebie i skoczył ku wskazanym drzwiom. Inowicki pod wpływem tego uderzenia zatoczył się do tyłu. Półprzytomny z wściekłości-— z powodu tak pogardliwego potraktowania jego próby odwrócenia sytuacji — w furii odbierającej rozsądek, żądny mordu sięgnął pod kurtę, po ukryty pistolet. Pigwa był jednak dostatecznie czujny i szybki. Niby za czarodziejskim zaklęciem w jego ręku pojawił się batog, niezbyt długi, sprężysty, a wielce skuteczny, bo jednym uderzeniem można nim było rzucić o ziemię dorosłego chłopa. Pierwszy cios trafił Inowickiego w ramię wytrącając mu z ręki pistolet. Następne spadły na głowę i barki. Nagromadzony w pacKołku gniew powodował, że bił w milczeniu, zawzięcie i celnie. Inowicki z dzikim wrzaskiem zasłonił się rękami, a że batożenie nie ustawało, skoczył ku oknu. Nawoskowane płótno rozdarło się z trzaskiem pod jego głową i już go w izbie nie było. Pozostał w oknie tylko czarny otwór, z którego powiało zimnem. Nie troszczyli się już o niego, a zwłaszcza Żegoń,- który w tym czasie stukał do komnaty dziewczyny wołając: —- Jutka, najdroższa, to ja, Damian! Musiała go poznać po głosie, bo rygiel został gwałtownie odsunięty i dziewczyna wypadła na próg. Żegoń porwał ją zaraz w objęcia, ona zaś otoczyła mu szyję ramionami i nie zważając, że nie są sami, całowała szybko, raz po raz po całej twarzy. Inowicki zaś po upadku zerwał się na nogi, odbiegł parę kroków od domu i widząc, że nie jest ścigany, zgarnąwszy trochę śniegu, zaczął go przykładać- do głowy. To przywróciło mu jaką taką równowagę i uśmierzyło nieco ból. Za domem rosły owocowe drzewa, które dawały nieco schro-.nienia. Ale poza nimi rozciągał się kawał zaśnieżonej przestrzeni. Musiał ją przebyć jak najszybciej, by dopaść zbawczego lasu, zanim spostrzegą go konni, których zobaczył po lewej i prawej stronie. Ukryty za pniem obserwował ich przez jakiś czas. Widząc, że stoją bez ruchu, skupił się w sobie, sprężył, i skoczył do przodu. Pędził, wiele miał sił w nogach. Widział, jak ściana leśnej ciemności zbliża się szybko, ale kiedy przebiegł już ponad pół drogi, dostrzegł galopującego ku sobie jeźdźca. Ów dopadł go w paru skokach, a wówczas Inowicki zobaczył ciemną bryłę końskiej sylwetki, uniesione nad głową kopyta i zdarty cuglami, rozwarty pysk zwierzęcia. Usłyszał krótszy niż mrug- cv> 444 cv> nięcie powieką świst, gorący płomień objął głowę, a w źrenicach rozbłysła nagła jasność. Upadł na śnieg. Zryw straszliwego bólu kazał mu raz i drugi kopnąć nogami ziemię. Potem leżał już nieruchomo z rozrzuconymi ramionami i niewidzącym spojrzeniem rozwartych oczu wpatrywał się w sunące ponad nim chmury. Żołnierz, \który go dogonił, obtarł połą burki głownię szabli, wsunął ją do pochwy i trąciwszy konia ostrogą wrócił na swój posterunek. Konie szły stępa, bo pośpiech już nie był potrzebny. Droga wiodła jeszcze przez las, ciemno więc było, że i ręki własnej pod nosem byś nie dostrzegł. Przodem jechał przeto żołnierz z kagańcem na wysokim drągu. Otulona w futrzaną delię Justyna siedziała na łęku siodła Źe-gonia z przytuloną do jego piersi głową w milczeniu kołysząc się w takt kroków wierzchowca. Kiedy skręcili już z bocznej drogi na szeroki gościniec i nieco pojaśniało, poczuł na policzku lekkie dotknięcie dziewczjcej dłoni, a potem doleciał go szept: — Słuchaj, Dan, owe listy... Musiałam je pisać, choć serce krajało się w kawałki... Wiedziałam, że zadają ci ból... — Nie mów już o tym, zapomnijmy wszystko co rychlej. — Mam zapomnieć?! — Odsunęła się, by spojrzeć nań z oburzeniem. — Ten przymus, jakim mnie dręczono? Ową ciągłą groźbę: nie napiszesz, to tak będzie! To miałabym zapomnieć? Ten cały wstyd i rozpacz, że muszę ranić ci serce? Tego się po mnie nie spodziewaj! — Miła, nie mówmy o tym... Wystarczy to szczęście, żeś przy mnie, że marn cię w ramionach. Justyna wyczuła jednak na samym dnie tych gorących słów ledwie uchwytny ton rozpaczy, nikłą barwę goryczy. Obróciła więc głowę ku niemu i przez chwilę patrzyła w jego zatartą ciemnością twarz, potem powiedziała ze zdumieniem i żałością: — Dan, czyżbyś mi nie wierzył?! Boże miłosierny, czy myślisz, że coś przed tobą skrywam?! . Zaskoczyła go szczerość przebijająca z tych słów. Spojrzał w jej oczy błyszczące w mroku i rzucił gwałtownie: A czyż nie? Juta, mów, wyznaj, niech znam prawdę, jakakolwiek by była! Tyś oszalał, Damianie... — oświadczyła nieomal ze zgrozą. — Nie^ wierzysz w sprawiedliwość Stwórcy i Pana? Czy dopuściłby do takiego bezeceństwa, zezwolił na tak wielką moją krzywdę?! Ufna wiara zawarta w tym pytaniu, jego dziecinna naiwność 445 przemówiły do Żegonia mocniej niż najgorętsze przysięgi. Tym razem on całował jej twarz, szybko i w milczeniu, gdyż inaczej nie był zdolny wypowiedzieć nagłej ulgi i bezmiaru szczęścia, jakie czuł teraz, po tylu dniach udręki, zgryzoty i rozpaczy. W godzinę potem przybyli do karczmy, gdzie pozostawili karocę pod strażą hajduka. Żegoń był teraz gotów wybaczyć wszystkim, toteż kazał zwolnić woźnicę, ale ten sam prosił, by zabrali go ze sobą. . Poza jajecznicą niczego innego karczmarz nie mógł im dać, a potem paru żołnierzy poszło po słomę, by rozłożyć ją w izbie. Padczas jazdy i teraz w karczmie Hagan trzymał się na uboczu, gdyż wiedział, że młodzi całą uwagę poświęcają tylko sobie. Damian zauważył jednak tę delikatność, więc sam prosił, by towarzyszył im przy stole. Ormianin złożył ukłon z powagą Tprzyjął zaproszenie. Wówczas Żegoń zwrócił się do Justyny." — Słuchaj, miła, jest jeszcze jedna sprawa, która mocno trapi obecnego tu mości Hagana. Był mi wielce pomocny w szukaniu ciebie, a to na mocy ugody, jaką na krótki czas ze sobą zawarliśmy. On pragnie odzyskać pierścień, który był w posiadaniu Tamary. Hetman na moją prośbę zezwolił go wydać. Gadałem z Tamarą, rzekła, że dała ci go na schowanie. Coś z nim zrobiła? Justyna spojrzała na Hagana z wahaniem, ale odpowiedziała: — Ukryłam go... — No, to dobrze — odetchnął z ulgą Żegoń. — Będę zatem mógł wywiązać się z przyrzeczenia. — Ale ona zakazała mi wydawać bez hasła. — Jużem ci rzekł, że mam pozwolenie hetmana, a i jej takoż. Możesz go oddać. — Dała na to zgodę? — Skoro ci mówię... — Aby waćpannę uspokoić — wstrącił Hagan — podam owe słowa hasła: „Wysoko stoi księżyc na niebie..." — Istotnie — przerwała z ożywieniem — tak to miało brzmieć! Jak tylko wrócimy na Zamek, zaraz go wam wręczę, mości Hagan! — Gdzieś go ukryła? — W lampce, co paliła się przed Matką Boską w mojej izbie. Wrzuciłam go do mosiężnego zbiorniczka z oliwą. Ormianin obrzucił dziewczynę spojrzeniem pełnym uznania. Żegoń zaśmiał się rozbawiony i rzekł: — Zatem, panie Hagan, otrzymasz, com obiecał, zaraz po naszym powrocie. Następnie dam ci dwanaście godzin czasu, a potem zrobię wszystko, aby cię pojmać. Hagan uśmiechnął się z lekką drwiną. — Próbuj, mości Żegoń. A teraz życzę wam dobrego snu. cvi 446 cv3 I tę noc Justyna spędziła na słomie, ale tym razem z policzkiem przywartym 1o ramienia swego lubego. Zostali wylosowani strażnicy reszta zss żołnierzy, ułożona pokotem, spała z głośnym chrapaniem. Następnego dnia po przybyciu Justyna w towarzystwie Damiana udała się do starego kancelisty, by podziękować mu za pomocne rady i okazaną troskę. Jej powrót wywołał na Zamku poruszenie i stał się powodem snucia rozmaitych plotek i domysłów. Wkrótce jednak wersja obmyślona w czasie tych odwiedzin znalazła wiarę na dworze. Był to mianowicie odwet za ujęcie tureckiego szpiega. Porwano dziewczynę, by dokonać zamiany, ale pannę Białonurską udało się odszukać i uwolnić. Pomstowano więc na tureckich najmitów, którzy ośmielili się porwać królewską dworkę. Przeciwko prawdziwym sprawcom nie było bowiem żadnych dowodów, zwłaszcza po śmierci Inowickiego. Bratu Eligiuszowi udało się pozostać na uboczu tej sprawy. Oskarżeniu brakło podstaw, zresztą nie przemawiały za tym i względy polityczne. Kiedy to wszystko omówili, Żegoń nie kończył jeszcze rozmowy. Nurtowała go bowiem pewna wypowiedź starego z początku ich narad i postanowił teraz tę sprawę wyjaśnić. Spytał więc w pewnej chwili: — Może teraz, waszmość Jawleński, powiecie mi, dlaczego napomykaliście, że listy mogą nie być prawdziwe? Pisała je przecież Justyna! — Tak, ale to, co jej kazano. — Teraz wiem, że tak było, ale w jaki sposób już wtedy przyszło to wam do głowy? — Sam byś waszmość to odgadł, gdybyś więcej w tę sprawę wkładał rozumu, a mniej serca! Wówczas i wam zdałoby się dziwne, że uwięziona branka ma tyle okazji do pisania, a zwłaszcza tyle służby, by owe listy wysyłać i to tak daleko. W ten pierwszy list można by uwierzyć, ale następne? Skąd brała posłańców, jak opłacała ich podróż? — Źegoń zaczął pojmować tok rozumowania starego, ten zaś wyjaśniał dalej: — Skoro to było niewiarygodne, a listy pisane jednak jej ręką, więc stąd wysnułem wniosek, że pisze pod przymusem, a wysyła ten, kto jej grozi. Zatem celem porwania nie była grzeszna namiętność, tylko pragnienie zemsty nad wami. Listy miały was dręczyć, a może i coś więcej. A to już ograniczało wielce zakres poszukiwań i wskazywało na dwór albo jego pobliże, bo tu działaliście. - Rozumiem. Ale dlaczego sądziliście, że oszczędzono Justynę? cv> 447 cv> — Toć to proste! Gdyby bowiem stało się to, o czym pisała, czy donosiłaby o tym? Nie, groźba musiała wisieć nad jej głową, bo zmuszała do posłuszeństwa. — Tak, teraz to jasne, mości Jawleński, ale wówczas nie było łatwe do odgadnięcia. Chylę czoło przed waszym rozumem. — Skoro jednak dowiedziałem się, że zabrano ją z dotychczasowego miejsca ukrycia, naszła mnie obawa, że przechodzi w inne ręce. Dlaczego? Gdyż byliście już tu, dalsze pisanie listów stawało się więc niebezpieczne, bo łatwo mogliście pojmać któregoś z posłańców, co ujawniłoby sprawcę. Należało zatem brankę albo zwolnić, albo, wybaczcie, że to powiem, zgładzić. Dlatego przynaglałem was do szybkiego działania. Ot i wszystko. Justyna zerwała się z miejsca, w odruchu wdzięczności pochyliła się nad Jawleńskim i ucałowała go w oba policzki, co wywołało u starszego pana wyraźne zażenowanie... Zima ta, mimo świetnego zwycięstwa, o którym głośno było w Europie, tak że nawet papież Klemens X wystosował do pana marszałka i hetmana wielkiego koronnego specjalne breve ze słowami uznania i podzięki, wcale dla tego ostatniego łatwa nie była. Kłopotów i zmartwień miał sporo, mimo że i w narodzie też zaczęto pojmować znaczenie chocimskiej wiktorii; rozsławiali jego imię nawet zbiegowie z szeregów, nie mówiąc już o tych, którzy wrócili z bogatymi łupami, toteż sejmiki składały mu wyrazy wdzięczności. Ale zgryzot było więcej, a miał je z różnych powodów. Przede wszystkim działania wojenne Sieniawskiego i Potockiego nie były szczęśliwe, a zakończony 22 lutego sejm konwokacyjny, na który nie przybył, pomyślnych dla niego uchwał za sprawą Pa-ców nie podjął. Najbardziej zaś nie po myśli hetmana było wyznaczenie terminu elekcji dopiero na 20 kwietnia, mimo że ponaglał pismami senatorów, by sprawy tej nie odwlekać, gdyż położenie staje się coraz gorsze,, a następna wojna czeka kraj już wiosną. Zajął się więc głównie sprawami wojskowymi, bo i na Ukrainie nie szło dobrze. Wprawdzie Sieniawski wszedł w połowie grudnia do Jass i próbował ścigać uchodzącego Kapłana baszę, ale na południe od tego miasta napotkał przeważające siły nie tylko Turków, lecz i Tatarów. Cofnął więc pan chorąży wojska i to tak spiesznie, że jeden z jego podjazdów, odcięty przez Turków, musiał się przebijać wśród walk i potyczek ku. swoim. Jassy zaś wpadły znów w ręce przeciwnika. Do porażki Sieniawskiego przyczynił się brak żywności i paszy; żołnierz znów głodował, znów odbierał chłopom zasoby wywołując ich nienawiść. Zapasy chacimskie bowiem bądź zostały roztrwonione, bądź, nie zabezpieczone należycie, uległy zepsuciu. Niepowodzenia pana chorążego wywarły wpływ i na poczynania Potockiego. Początkowo jego blokada twierdzy" kamienieckiej była do tego stopnia skuteczna, że nawet liczył się z jej rychłym upadkiem. Z powodu zupełnego braku zaopatrzenia Turcy już własnym koniom podcinali pęciny nie mogąc ich wyżywić. Ale cofanie się Sieniawskiego spowodowało, że zaczęli w tym rejonie działać energiczniej, doprowadzili do przerwania blokady i zdołali podesłać ¦Kamieńcowi żywność. W Mołdawii pozosfały więc tylko załogi w Chocimiu i Niemczy, ~ Ostatni CO 449 CV). a i te cierpiały na niedostatek prowiantu. Jej hospodar Gika jeszcze w listopadzie uciekł do Konstantynopola, sułtan zaś, ucieszony odzyskaniem Jass, kazał w swojej ówczesnej siedzibie, Hadży-ohłu-po-sary, wywiesić buńczuk na wiosenną wyprawę. Sprawy kozackie też nie szły lepszym torem. Doroszeńko zagrożony przez kniazia Romodonowskiego prosi hetmana o pomoc, której dostać nie może. Haneńko jeszcze udaje lojalność, ale tylko dlatego, że' zabiega o ułaskawienie syna pojmanego za morderstwo na pułkowniku Piwie i zagarnięcie Dymira. Ułaskawienie jednak nie mogło wobec takich win nastąpić i Haneńkowy syn został ścięty. Pod groźbą zaś trzydziestotysięcznej armii moskiewskiej Kozacy zaczęli odstępować swoich atamanów i składać przysięgę na wierność carowi. Jedna tylko Biała Cerkiew oparła się naciskowi dzięki polskiej załodze. 16 grudnia Sobieski przybył do Lwowa, 20 stycznia 1674 roku wyruszył z wojewodą Jabłonowskim do Stryja, bliżej działań wojennych. Stamtąd wysłał instrukcje wojewodzie bracławskiemu stojącemu na czele dwudziestu czterech chorągwi w Bielczu i Jazło-wcu oraz krajczemu sieradzkiemu do Międzyboża i Łabunia, po czym 5 lutego wrócił znów do Lwowa. Wreszcie, po zakończeniu prac trybunału skarbowego w Lublinie, w pierwszych dniach kwietnia udaje się do Pielaszkowic. Tam dostał wiadomość z Francji, że na elekcję przybędzie królewski wysłannik, biskup marsylski Forbin Janson. Do Warszawy przybywa 2 maja. Spis treści PIERŚCIEŃ WEZYRA Sytuacja...... 9 Jaworów....... 13 Lublin ....... 30 Krasnobród. Narol. Niemirów 53 Listy ........ 75 Komarno....... 94 Kałusz ....... . 105 W drodze . ...... 129 Kalendarz konfederacji . 144 Rozmowy....... . 151 Pierścień . . . . . . 171 Szczebrzeszyn. Łowicz. Warszawa . 194 WILCZE TROPY Faworyta........229 W starym młynie......246 Listy .# . . . , , . . .263 Przygotowania wojenne.....279 Szyfr ......... 297 Napad ........313 Hetman i król . . . . . . . 335 Idzie żołnierz borem, lasem . ..¦.'. 352 Chocim.........386 Po bitwie . ......409 Trzęsawisko.......421 a i te c w listo zyskar sary, i S żony rej d tego,1 pułk mog Pod czę] car ski w 3 je ! «ł- M-J5 w niespodziewane zwroty, przenosi się z królewskich dworów i pałaców magnackich w zacisza buduarów i tajnych kancelarii, gdzie snuto nici spisków mających aa celu! zadanie Rzeczpospolitej ostatecznej klęski. Tragedie polityczne splatają się tu ściśle z tragediami poszczególnych bohaterów książki: gdy sekretarz hetmana, Damian Żegoń. po wielu burzliwych p> biach rozwiązuje wres zagadkę tajemniczego pie lia oraz szyfru używanego z tajnych agentów hab kich, spada na niego y cios, i to z najbaiu^iej nieoczekiwanej strony... Do tego dochodzą nowe zagadki: w jakim celu przyjaciel Żcgonia musi za wszelką cenę dotrzeć do Stambułu? Co kryje się za legendą o wielkim skarbie okrutnego hulaki Wolczara? (czego wdowa po tym człowieku, piękna Tamara, musiała przyjąć rolę tureckiego szpiega? Oto niektóre tylko wątki, składające się j na treść tej książki.