DOROTA TERAKOWSKA & JACEK BOMBA BYĆ RODZINĄ CZYLI JAK BUDOWAĆ DOBRE ŻYCIE SWOJE I SWOICH DZIECI 1. WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2003 ROZMOWA 1 ONO I JEGO RODZINA (0–5 LAT) Dorota Terakowska: Każdy człowiek na ogół żyje w rodzinie. Przychodzi w niej na świat, spędza z nią większość życia. Rodzina jest mu niezbędna dla zdrowia psychicznego, a równocześnie właśnie w rodzinie człowiek może się nabawić — zwłaszcza w dzieciństwie — trwałych, nieodwracalnych urazów… Jacek Bomba: Ale gdzie tu jest pytanie? To jest stwierdzenie. Stwierdzenie, tak. A zatem: jak wiele psychiatria wie o rodzinie? rodzina Można by powiedzieć, że w ogóle psychiatria zaczęła się zajmować rodziną dość późno, czyniła to dość powoli i w dodatku z dużymi oporami. I wcale nie jest tak, że cała psychiatria zajmuje się rodziną, ponieważ, można powiedzieć, są dwie psychiatrie… Hm… Umysł ludzki… przepraszam, ale od razu pozwolę sobie na dygresję… …i bardzo dobrze. Umysł ludzki ma dowiedzioną skłonność do podziałów dychotomicznych… …czyli czarno–białych… …a dokładniej — dzielenia na dwa. Z tą skłonnością filozofowie walczą od dawna, ale mało skutecznie. A podział psychiatrii, który chcę przeprowadzić, nie jest podziałem wyczerpującym, lecz dzięki temu łatwiej będzie odpowiedzieć na pytanie, co psychiatria wie o rodzinie. Otóż psychiatria zajmuje się jednostką, to znaczy człowiekiem i występującymi u niego nieprawidłowościami, które raz nazywa psychicznymi, raz umysłowymi, i zachowaniami; ujmuje je jako choroby lub, jak ostatnio, posługuje się terminem „zaburzenia”. Tradycyjnie skupia się na indywidualnych cechach przeżywania, szuka przyczyn zaburzeń i próbuje je wyjaśnić. A mniej więcej od sześćdziesięciu, a może dopiero pięćdziesięciu lat psychiatria zajmuje się też kontekstem, w jakim człowiek żyje. Otóż ta część psychiatrii, która zajmuje się kontekstem, mówi o tym, że przeżycia i zachowania odmienne od najczęściej spotykanych, przeciętnych — na przykład to, że ktoś ma wizje czy halucynacje, urojenia czy depresję — są zależne od szeroko rozumianych warunków środowiska społecznego, w tym także od rodziny. I tu pojawia się „toksyczna rodzina”, słynna za sprawą mediów, które ten termin popularyzują. Ach, ta modna toksyczność… Może potraktujemy ją jako metaforę? Gdy obserwujemy człowieka jako jednostkę, to niektóre cechy jego przeżyć czy zachowań przypominają objawy zaburzeń psychicznych — ale wcale nie sprawiają takiego wrażenia, gdy tego samego człowieka obserwujemy w rodzinie. Niekiedy wręcz te cechy zdają się być potrzebne i to właśnie one utrzymują rodzinę. Na przykład codziennie będę maniakalnie pucować mieszkanie, a mój mąż dwadzieścia pięć razy na dobę będzie myć ręce. Mogą to być nasze małe fobie, ale dla naszych dzieci powtarzalność tych czynności może stać się jednym z warunków poczucia bezpieczeństwa: bezpieczna niezmienność rytuałów. depresja I wtedy przestajemy w ogóle zadawać sobie pytanie, czy rodzina ma jakikolwiek wpływ na to, że ktoś ma depresję. Patrzymy raczej, czy któryś z jej członków ma depresję i jakie znaczenie dla tej rodziny ma fakt, że u kogoś da się zauważyć taki lub inny objaw. Odwołałem się do depresji celowo, z różnych powodów. Dlatego że psychiatria, także kliniczna, zna takie rodzaje depresji, które mają swoje szersze, złożone znaczenie i które w normie się uważa za zwyczajny, normalny, prawidłowy i adekwatny sposób przechodzenia przez pewne fazy w życiu, takie jak na przykład śmierć małżonka albo też odejście dzieci z domu „na własne” i to, że przez jakiś czas te dzieci się nie odzywają i nie piszą listów. ,schizofrenogenna matka” Albo na przykład kiedy utraci się dobre imię czy podstawy egzystencji: majątek idzie na licytację lub jest się wyrzuconym z pracy. No, jest parę takich sytuacji w życiu. To wszystko zależy też od warunków kulturowych, od tego, jakie znaczenie dla funkcjonowania w społeczeństwie mają takie wyznaczniki, jak stały partner, dobre imię, majątek, praca. Ale wracając do rodziny, sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Pierwszym krokiem, przed pół wiekiem, było zwrócenie uwagi, że właśnie rodzice odpowiedzialni są za to, jakie są czy będą ich dzieci. Wtedy zajmowano się przede wszystkim matką, gdyż w tamtych czasach głównie matki były odpowiedzialne za wychowanie, przyjmowały właśnie taką rolę, a ojcowie odpowiadali za utrzymanie rodziny. I uważano, że matka i sposób, w jaki ona kontaktuje się z dzieckiem, kształtuje je, czyli jej sposób bycia i traktowanie dziecka mogą być odpowiedzialne za późniejsze pojawienie się u niego zaburzeń. I z tamtego czasu, gdzieś z późnych lat trzydziestych XX wieku, pochodzą terminy obecne do dziś w psychiatrii, takie na przykład jak słynna „schizofrenogenna matka”… Nigdy nie słyszałam o słynnej schizofrenogennej matce… Ta nazwa określa matki, które wchodzą w taką relację z dzieckiem, że nie ma ono innej możliwości funkcjonowania w życiu, jak tylko w chorobie. To jest najkrótsza odpowiedź. Dziecko ucieka przed matką w chorobę? To nie jest do końca tak, że ono ucieka w chorobę. Matka w taki sposób odnosi się do dziecka, że jest względem niego równocześnie zaborcza i chłodna. I to jest podstawa teoretycznej koncepcji, która mówi, że matka wiąże ze sobą dziecko za pomocą podwójnych i niekoniecznie logicznie ze sobą połączonych czy też współzależnych więzi. Taka matka przekazuje dziecku informacje o podwójnym znaczeniu. Ona mówi: „Ja cię kocham”, ale równocześnie jest sztywna i chłodna. Albo mówi: „Nienawidzę tego, co robisz”, i równocześnie jest pełna miłości, i to takiej rozpieszczającej. Ta konstrukcja teoretyczna powstała na podstawie opisu zachowania matek wobec dzieci, które już są chore. I szukano — wstecz — czy zachowanie tych matek, sposób, w jaki wiążą one ze sobą dzieci, wyprzedza pojawienie się choroby czy nie. sprzeczne komunikaty Psychiatrzy nie dają tu jednoznacznej odpowiedzi. Dla ułatwienia przyjmijmy, że mówimy o określonej chorobie nazywanej schizofrenią. Dzisiaj większość psychiatrów jest zdania, że w każdym człowieku drzemie możliwość zachorowania. Ale istnieje coś, co decyduje o tym, że takie zaburzenie wyzwoli się pod wpływem warunków zewnętrznych, w tym także zachowania matki — a równocześnie sądzi się, że odpowiednie oddziaływanie matki mogłoby temu zapobiec. Innymi słowy, nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, czy człowiek rodzi się ze schizofrenią i w jakimś momencie ta choroba się ujawnia, czy też jest tak, że schizofrenia powstaje na skutek warunków, w jakich człowiek żyje, pod wpływem doświadczenia, kontaktów, urazu mechanicznego, infekcji wirusowej czy też ilości stresu w różnych okresach życia. Zatem istnieje możliwość, że ja też urodziłam się jako osoba, u której mogłaby się objawić schizofrenia, ale zachowanie mojej matki to uniemożliwiło, tak? Nikt tego naprawdę nie wie. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Ale taka możliwość istnieje. W każdym razie kilkadziesiąt lat temu zaczęto się zajmować wpływem matki na dziecko. MATKA, CZYLI WSZECHŚWIAT NIEMOWLĘCIA W jednym z artykułów twierdzi pan, że dziecko już w ciągu pierwszych sześciu miesięcy życia może kształtować swój charakter, zależnie od tego, jaka będzie jego matka i które z jego potrzeb wyczuje. Wydaje się to nieprawdopodobne… Tak jednak jest. Matka, bo to ona najczęściej opiekuje się niemowlęciem, ma ogromny wpływ na to, jak rozwija się psychika czy — jak pani to nazwała — charakter dziecka. Weźmy taki przykład: paromiesięczne dziecko wyrusza na swoje pierwsze raczkowanie, rozpoznaje nieznany sobie świat. I odwraca głowę w stronę matki, która na tę ekspedycję patrzy. Gdy wyczuwa u matki akceptację, aby nadal wędrowało — to wędruje. Gdy wyczuje jej strach, zatrzyma się i wróci. W tym momencie kształtuje się zalążek jego postawy wobec nieznanego. Jeśli wyczuwa lęk matki — będzie to postawa niepewności. Ale my, matki, nie wiemy, że mamy na to wpływ. Ja dowiedziałam się o tym w tej chwili, z rozmowy z panem. I z pewną zgrozą usiłuję sobie przypomnieć, jak się zachowywałam, gdy któraś z moich córek wyruszała w taką pierwszą życiową podróż… Świadomość, ile mogłam wtedy zaszkodzić, budzi poczucie winy. poczucie winy Tu trudno mówić o winie, trudno mówić nawet o odpowiedzialności. Zachowania rodziców kształtujące psychikę dziecka niecałkowicie podlegają wpływowi ich świadomości. Nie ma podstaw, żeby twierdzić, że rodzice mają tu wybór, a jeżeli nie mają wyboru — to nie możemy mówić o odpowiedzialności ani o winie. Czyli rodzice powinni posiadać intuicję. To byłoby najlepsze? W istocie rzeczy. A może powinni otoczyć się mądrymi książkami na temat rozwoju dziecka i je czytać? Wiedza nie zaszkodzi, ale trzeba mieć krytyczny stosunek do tego, co się czyta. Żadnych informacji nie powinno się przyjmować bez własnej refleksji. Istniał taki podręcznik doktora Franusa z krakowskiej psychologii, ze zdjęciami. Chowałam moje córki, patrząc na te ilustracje — w trzecim tygodniu powinny unosić główkę, w piątym łapać grzechotkę, a w szóstym siadać. I to były konkrety. Ale większość matek nie wie, że skoro dziecko będzie się oddalało, a matka bezwiednie spowoduje, że ono zawróci — to może w ten sposób przesądzić o jego niepewności siebie. I tu jest kłopot, bo i skąd matka może to wiedzieć? Dlatego byłbym ostrożny w formułowaniu ścisłych zaleceń w tej kwestii, ponieważ sprawa jest złożona. Przecież matka też kiedyś była niemowlęciem i też kiedyś pełzała, może w stronę drzwi czek pieca. I też miała matkę, która siedziała obok i wpływała swoim zachowaniem na to, czy ona zawróci, czy też włoży rączkę do pieca. Matka nie pamięta tamtego doświadczenia, nie może pamiętać, ale ono ukształtowało jej poczucie bezpieczeństwa oraz powody do zaniepokojenia albo spokojnego reagowania na to, co robi jej dziecko. matka też była niemowlęciem Przywołam może obserwacje antropologiczne Gregory’ego Batesona, który filmował zachowanie kobiet indonezyjskich i ich niemowląt. Matki chodziły w samych spódniczkach i trzymały dziecko przy piersi, najczęściej zajmując się łuskaniem czegoś do jedzenia. Dziecko siedziało na podołku, ssało pierś, kiedy chciało, było spokojne. W wielu kulturach matki noszą niemowlęta stale przy sobie. Na brzuchu, na biodrze, na plecach. Do pewnego okresu rozwoju dziecka w ogóle się z nim nie rozstają. Dziecko jest ciągle przy matce, sposób noszenia zapewnia jej pełną swobodę, możliwość wykonywania różnych czynności, a mimo to cały czas ma z dzieckiem bezpośredni kontakt cielesny. Otóż Bateson zwrócił uwagę, że gdy dziecko wisi u piersi, ssie, przytula się, i tak w pewnym momencie matka je karci, chociaż ono dalej robi tylko to, co robiło przedtem. Zinterpretował to w taki sposób, że matki w sposób intuicyjny karcą dziecko wtedy, kiedy bliskość i zachowanie dziecka powoduje w nich samych odczucia, których nie akceptują. Uważał, że tak dzieje się wówczas, kiedy matka znajduje w tym przyjemność erotyczną, więc karci dziecko i przerywa takie interakcje. Zdaniem Batesona w ten sposób u dziecka tworzy się tolerancja niejednoznaczności uczuć. W moim odczuciu można tę obserwację Batesona potraktować jako przykład kształtowania granic u dziecka, wskazywania, dokąd może się ono posunąć. Równocześnie jest to ilustracja faktu, że malutkie dziecko posiada możliwość przyjmowania informacji, że to, co robi, jest niepożądane. Innymi słowy, dziecko się uczy. Bo jednym z niekorzystnych aspektów wychowania skrajnie permisywnego — czyli „bezstresowego” —jest fakt, że nie ustanawia się żadnych granic i dziecko może robić wszystko. Jeżeli rodzice czytają podręcznik, który mówi, że wychowanie bezstresowe jest idealne, to nie stawiają dziecku granic i obawiają się je skarcić. Obserwacje Batesona są empirycznym przykładem na to, że malutkie dziecko dobrze sobie radzi z karceniem przez matkę, nawet wtedy, gdy nieakceptowane zachowanie nie różni się jakościowo od akceptowanego. Brak akceptacji jest w tym przypadku raczej wynikiem kontekstu niż zmiany zachowania dziecka. Na ogół twierdzi się, że dziecko powinno być nagradzane za zachowanie pożądane i karcone za niepożądane. Istotne w tej Batesonowskiej sekwencji jest jednak to, że skarcenie, sygnał niezadowolenia, zatrzymanie zabawy wynika z odczuć matki powstałych w interakcji z dzieckiem. Nie zaś z irytacji powstałej gdzie indziej — na przykład ze złości na sąsiadkę, która lepiej sobie radzi z łuskaniem grochu. Chociaż sam Bateson obstawał przy tym, że obserwowane przez niego zachowanie matek pozwalało dzieciom nabywać cenną umiejętność tolerowania podwójności w uczuciach, uczyć się tego, że rzeczywistość nie jest jednoznaczna. Mimo to mam wrażenie, że gdyby młoda matka miała świadomość tego wszystkiego, o czym pan mówi, to byłaby przerażona, bałaby się podejść do dziecka, wiedząc, że w każdej minucie może popełnić dziesiątki błędów, które zaowocują nieodwracalnymi skutkami. macierzyńska niekompetencja Z doświadczenia w praktyce lekarskiej mogę wnosić, że lęk przed własną niekompetencją macierzyńską dotyczy częściej — pierwszego dziecka niż następnych, a wpływa na to szereg czynników. Niektórzy klinicyści uważają, że przed urodzeniem pierwszego dziecka kobieta ma mniejsze poczucie swojej kobiecości, jest jej niepewna, jej tożsamość psychoseksualna jest nieustabilizowana. Pierwsze macierzyństwo jest, ich zdaniem, właśnie dlatego trudniejsze. Kobieta, po raz pierwszy zostając matką, ma większą potrzebę szukania fachowych książek, czuje większy lęk, że kiedyś popełni błąd. No, to teraz wróćmy do tego dziecka, które raczkuje w stronę pieca. Czy matka powinna mu pozwolić, aby tam doszło i się oparzyło, nabywając nową wiedzę — czy też ma je powstrzymać, nawet za tę cenę, że kiedyś wzrośnie w nim niepewność? (śmiech) To jest cudowne pytanie, na które postaram się odpowiedzieć… Może pana uprzedzę i powiem, co kiedyś zrobiłam — pozwoliłam, żeby się oparzyło, wiedziałam, że więcej się nie oparzy i że to oparzenie nie jest dotkliwe. Ale myślę, że nie pozwalała pani córce otwierać drzwiczek i wkładać ręki do pieca? Nie. Odpowiedź ogólna jest taka, że wolność dziecka ogranicza sposób, w jaki ono potrafi z niej skorzystać. Jeżeli matka ma przekonanie, że dziecko dotknie pieca i cofnie rączkę, a potem więcej tam nie pójdzie, nauczy się, że jest coś, czego nie można dotykać, wtedy wszystko jest w porządku. Jeżeli dziecko dotknie pieca i jednak się sparzy, wtedy ważny jest dalszy ciąg. Jeżeli matka krzyknie: „A nie mówiłam!”, i wleje mu w tyłek, to odbiera mu możliwość zyskania w sobie oparcia i rozładowania lęku. Natomiast jeżeli jest gotowa przyjąć dziecko, podmuchać mu w paluszek — wszystko jest w porządku. Kwestia jest znacznie bardziej złożona, to nie tylko dylemat, czy można mu pozwolić, czy nie. Bo jeżeli matka nie dba o dziecko i pozwala mu wylać na siebie garnek gorącej wody, wówczas jest to skrajne zaniedbanie. Natomiast, jeżeli matka mówi: „Nie dotykaj, bo gorące”, a dziecko dotknie i się sparzy, wtedy ważniejsze jest, żeby zmniejszyć jego lęk, niż żeby mieć rację — a my mamy taką słabość, że lubimy demonstrować swoje racje. A zatem w pewnym sensie zaczynamy też uczyć nasze dziecko tego, że wolność zawiera się w możliwości wyboru. konsekwencja Oczywiście, tak to jest — nic dodać, nic ująć. Ja mogę tylko podkreślić, że w takich relacjach między matką a dzieckiem ważna jest konsekwencja. Rzadko jesteśmy konsekwentni w postępowaniu z dzieckiem. Istotne jest, w miarę możliwości, ażeby dziecko nie było przedmiotem, na którym wyładowujemy własne emocje. Ależ na ogół wyładowujemy emocje na dziecku! I właśnie tego nie akceptuję. Ale to jest najczęstsze zjawisko, bo matce trudno powściągnąć emocje. powściągnąć emocje Matka czy ojciec różnią się sposobem reakcji na to samo zachowanie dziecka w zależności od swojego poziomu tolerancji, i to tolerancji w określonym dniu, samopoczucia, różnych zmartwień, co dzieci wyczuwają — i taka sytuacja nie jest niebezpieczna. Niebezpieczne jest to, co znajduje się na granicy wykorzystywania, na przykład jeżeli matka w gniewie wywołanym czymś innym uderzy dziecko, bo jest w pobliżu. A jak nie uderzy, to będzie dla niego opryskliwa. Może być opryskliwa — to głupstwo, dziecko to zrozumie. Na ogół dziecko wyczuwa wcześniej, że coś się stało, że matka ma jakiś problem. Teraz dam przykład: matka idzie z dzieckiem do hipermarketu. Dziecko jest tam atakowane różnymi kolorowymi rzeczami, które celowo są w ten sposób rozmieszczane… …żeby na samym końcu dojść do pieczywa, a po drodze żeby nam wpadło w oko mnóstwo kolorowych i zbędnych rzeczy. Właśnie, i żeby jeszcze nasze dziecko po drodze namawiało nas, abyśmy coś kupili. Podstawowa zasada działania hipermarketu. niekonsekwentna matka Otóż to jest trudna sytuacja dla matki, bo powinna konsekwentnie odpierać domagania się dziecka, które musi się dowiedzieć, że tego czegoś nie dostanie. Natomiast jeżeli ono wie, że matka mu czasem ulega, kopie i wrzeszczy, aby wymusić to, czego chce. Niekonsekwentna matka dla spokoju, z bezradności czy w przypływie dobrego humoru raz mu coś kupi, a za drugim razem ulegnie innym emocjom i uderzy je. Tego właśnie dziecko nie rozumie, to jest przykład nieadekwatności postępowania. Dziecko staje się wtedy nieodpowiedzialne i kapryśne, bo jest karane w sposób nieodpowiedzialny i kapryśny. Byłbym skłonny uważać, że matka jest odpowiedzialna za to, że dziecko nie wie, jak się zachować, że czuje niepewność. I nie chodzi nawet o konsekwencję, chodzi o sposób, w jaki rodzice odnoszą się do dziecka, o to, aby ich zachowanie zawsze miało związek z tym, co dziecko robi, a nie było w przeważającej albo w wyłącznej mierze wynikiem ich nastrojów. Rodzice nie powinni traktować dziecka jako przedmiotu, na który przenoszą swoje emocje. Ale na ogół tak robią. Mam wrażenie, że jest to zjawisko wręcz powszechne. Sama nie należałam do wyjątków. To niedobrze. Czy dziecko jest zdolne instynktownie zrozumieć, że nie ono jest winne złemu humorowi matki, ale na przykład ojciec albo szef w pracy? nastrój rodziców Z całą pewnością dziecko wyczuwa nastrój rodziców. Przecież to wyczuwa nawet pies. Pies jest tu dobrym przykładem, bo ma niższą pozycję, traktuje właściciela jako przywódcę stada i jest stale otwarty na jego emocje. W przypadku dziecka wszystkie postawy rodziców tak długo nie prowadzą do rozwoju zaburzeń, jak długo nie wykorzystuje się władzy, dominowania, po jednej lub drugiej stronie. Zatem nie wolno negatywnych emocji użyć do tego, żeby zdominować dziecko? A poza tym dziecko jest w stanie przyjąć do wiadomości, że mamusia ma dzisiaj zły nastrój? Dziecko przyjmuje to do wiadomości, przyniesie wtedy pantofle albo zrobi coś, żeby poprawić mamie humor, lub będzie się obrażało. Problem zaczyna się wtedy, gdy jest to sprawa walki o władzę, o dominację między matką a dzieckiem. Zwłaszcza gdy matka wiąże dziecko we wszystkim, ogranicza jego możliwości. Dziecko wyczuwa to i dostosowuje się, ponieważ ono docenia już wartość więzi w sposób uczuciowy, jakkolwiek jeszcze nie intelektualny. Czy istnieje jakaś bezpieczna granica, do której matka może zrzucić na dziecko swoje negatywne emocje, a dziecko odbierze to w sposób naturalny? A na czym konkretnie ma polegać to agresywne zachowanie matki? Powiedzmy, że nie uderzę dziecka, ale warknę na nie, choć w niczym nie zawiniło. zachowania agresywne Zachowanie agresywne jest czymś, co jest człowiekowi właściwe. Człowiek ma w sobie agresję i ją wyładowuje. My w tej chwili nie mówimy o agresji patologicznej, tak? Mówimy o porządnym rodzicielskim domu, w którym co jakiś czas wszyscy na siebie wrzeszczą, ale potem te emocje szybko mijają. Zasadniczy problem z wyładowywaniem agresji jest taki, że człowiek ma możliwość wyładowania jej wtedy, kiedy nie boi się, że ta agresja zniszczy obiekt jego miłości. Wtedy jest w stanie rozładować ją w sposób, który nie szkodzi. W praktyce wygląda to tak, że agresja jest rozładowana, ale potem istnieje możliwość, żeby ją zdjąć… … czyli naprawić jej skutki? …żeby powiedzieć: „No, wiesz, już mi przeszło, zacznijmy od nowa”. O, o to mi chodzi: żeby powiedział to pan jako psychiatra. Bo sama agresja i wyładowywanie emocji na dziecku to zjawisko bardzo powszechne. Jeżeli rodzic, mający w domu przewagę, używa dziecka do tego, żeby rozładować swoją złość, ale potem nie próbuje tego naprawić, to dziecko nie rozumie, co się stało. Tak, chodzi mi o to, że niewiele matek czy ojców zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli wyładuje agresję, może to potem naprawić. Rodzice wstydzą się na przykład przeprosić dziecko, bo uważają, że ich pozycja na tym ucierpi. Ja uważam, że dzieci można przepraszać, i sama to robiłam. przeprosić dziecko Tak, można. Możemy też dziecku wyjaśnić więcej, niż na ogół sądzimy. Ale myślę, że rodzicom łatwiej jest powiedzieć niemowlęciu, które nie rozumie mowy: „Ja cię przepraszam”, niż zrobić to samo wobec starszego dziecka. Więc jeśli matka ma taką blokadę, nie chce i nie umie powiedzieć: „Przepraszam”, to może powiedzieć: „Nie gniewaj się na mamusię”. W istocie rzeczy ważna jest tonacja głosu i to, że w ogóle jest się w kontakcie, że dziecko czuje oparcie w matce lub ojcu. „BARDZO DOBRY DOKTOR SPOCK” I „DOŚĆ DOBRA MATKA” Używa pan wciąż słowa „oparcie”, a właściwie każda rodzina, ta porządna, dobra rodzina, powinna być dla dziecka oparciem. Jeżeli dziecko ma w rodzinie oparcie, to ma też poczucie bezpieczeństwa, zatem musi to być szczególny rodzaj oparcia. Nie tylko miłość rodzicielska. Są przynajmniej dwa rodzaje więzi: jedna daje oparcie i bezpieczeństwo, druga niby też proponuje oparcie, ale jest ono niebezpieczne — chorobliwe. Jeżeli dziecko traktowane jest jako lokata, czyli rodzice chcieliby, żeby spełniło pewne ich nadzieje, to takie oparcie zapewne jest niebezpieczne. A ja bym się z panią nie zgodził. Taki pogląd oparty jest na koncepcji, która stała się bardzo popularna w pewnym momencie, koncepcji amerykańskiego pediatry, doktora Spocka, który mówił o wychowaniu bezstresowym. On uważał, że wychowanie dziecko trzeba kochać, otaczać opieką, ale niczego od niego bezstresowe nie wymagać, pozwalać mu swobodnie rosnąć, bo dziecko samo uruchomi takie czy inne zainteresowania. To się bardzo rozpowszechniło… Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte chyba. Polskie tłumaczenie tej książki jest późniejsze, ale teoria doktora Spocka i tak już wcześniej wywróciła do góry nogami poglądy na wychowanie. Ja się odwołuję do innej teorii, która nie była tak popularna jak koncepcja Spocka. Powstała w Anglii, w kręgu pediatrów współpracujących z psychoanalitykami dziecięcymi. Jest znana jako teoria przywiązania Johna Bowlby’ego. Zajmując się relacją między matką a dzieckiem, stwierdził on, że właśnie poczucie bezpieczeństwa jest dla dziecka najważniejsze. Daje je przywiązanie do matki albo innej osoby zajmującej się dzieckiem. Według tych pediatrów, przywiązanie i jego charakter mają zasadnicze znaczenie dla rozwoju, zdrowia, a także przyszłego charakteru dziecka. Najkorzystniejsze jest takie, które daje matka good enough… …czyli matka dość dobra? wystarczająco dobra matka Tak, John Bowlby twierdził, że matka nie musi być bardzo dobra, ale powinna być wystarczająco dobra. W języku polskim to nie brzmi właściwie, dlatego użyłem angielskiego terminu good enough — czyli niech ona będzie tylko trochę dobra, byle nie była w istocie rzeczy zła. To, co oni wtedy zakładali, dziś się teoretycznie potwierdza, na przykład w badaniach nad neurofizjologią rozwoju. Ci Anglicy twierdzili, że matka powinna się odnosić do dziecka, poczynając od jego wczesnego okresu życia, tak, żeby spełniała tylko to, czego dziecko potrzebuje, to znaczy umożliwiła mu przywiązanie. Przywiązanie do siebie? świat jako całość Mówiło się wtedy, „przywiązanie do obiektu”. Bo z teoretycznego punktu widzenia małe dziecko nie identyfikuje matki jako osoby. Teoretycznie można powiedzieć, że w ciągu pierwszego roku życia dziecko postrzega świat jako całość… Moim zdaniem dziecko identyfikuje matkę jako osobę. Mówię to jako matka. Mówi to pani jako matka. A matka ma prawo, którego nie ma badacz, żeby postrzegać swój związek z dzieckiem swoimi zmysłami, intuicją i opisywać swoimi pojęciami. Ja też, kiedy jestem na spacerze, widzę zieloną trawę, a nie wiązki fal elektromagnetycznych. I nawet to lubię, tę trawę. Wiadomo, że dziecko powinno mieć stałego opiekuna obok siebie i relacja pomiędzy nimi powinna być mniej więcej stabilna. Dziecko powinno mieć w miarę możliwości poczucie, że jest ktoś, do kogo jest przywiązane, że jest od kogoś zależne, ale w bezpieczny sposób, bo niemowlę w ogóle jest zależne i bez opieki ginie — nie nakarmi się samo, nie zadba o siebie, nie przewinie się, wychłodzi się, odwodni… Ale czy ono wie, że to matka, czy ją wyróżnia, odróżnia…? Czy wie, że ona jest socjologiem, fryzjerką, że lubi pierogi i chodzi albo nie chodzi do kościoła? o jakim wieku dziecka mówili ci badacze? Zajmowali się pierwszymi dwoma latami życia. I twierdzili, że dziecko od urodzenia do — mniej więcej — dwóch lat powinno mieć zapewnioną możliwość przywiązania. Oni to starannie badali; badali na przykład te interakcje, które określali jako „wystarczającą dobroć”… Ooo, zadam pani pytanie: kiedy dziecko ogląda się w stronę matki? w stronę matki Gdy raczkuje i natrafi na przeszkodę. Sam pan o tym mówił. Niekoniecznie, bo im bardziej jest sprawne ruchowo, tym rzadziej się odwraca. Ale kiedy zaczyna się odwracać, gdy natrafi na przeszkodę, to wie, do kogo się odwrócić, wie mniej więcej, gdzie jest matka. A co, jeżeli zaczyna się odwracać wcześniej, zanim natrafi na coś niedogodnego? To może znaczyć, że jest niepewne. Boi się. To może znaczyć, że nie jest pewne, czy matka nie odejdzie, a zatem jest przywiązane do matki w sposób niebezpieczny dla siebie.. A jeżeli w ogóle się nie ogląda? Nie zna poczucia niebezpieczeństwa? Nie boi się niczego? To znaczy, że nie jest przywiązane, nie czuje więzi. Zatem oni zbadali ten idealny dystans, jaki dziecko musi pokonać, nie odwracając się, aby udowodnić, że wtedy relacja między matką a dzieckiem jest właściwa? matka niepokoi się wcześniej To też, ale głównie badali całość zachowań dziecka w obecności matki, a także jego reakcje na wyjście i powrót matki. A i zachowania matki, ponieważ stwierdzono, że jeżeli matka się niepokoi, to dziecko odwraca się wcześniej albo szybciej ucieka, w zależności od tego, jak sama matka radzi sobie z niepokojem o dziecko. Można powiedzieć, że kiedy matka nie daje dziecku takiej wolności, jaką ono jest w stanie udźwignąć, to znaczy nie jest w stanie wyczekać na moment, kiedy dziecko natrafi na przeszkodę, i niepokoi się już wcześniej — ono to wyczuwa. Zilustruję to przykładem: gdy nasza córka miała jakieś dwa lata, mój mąż uczył ją pływać i poprosił, żebym zniknęła z zasięgu jej wzroku. Miał świadomość, że moje zachowanie, nawet jeśli nic nie powiem, uniemożliwi córce naukę wczesnego pływania, ponieważ przekażę jej bezwiednie mój strach. O to chodzi? Tak. To jest ilustracja sytuacji, w której lęk matki o dziecko blokuje jego rozwój. Mimo miłości… Z miłości. Blokuje jego rozwój z miłości. NIEMOWLĘ I JEGO POCZUCIE WOLNOŚCI No to mnie pan znowu przeraził, bo jeśli tak jest, to większość matek blokuje możliwości rozwoju dziecka. To nie jest wykluczone. Pociecha w tym, że może jednak niektóre z nich warto blokować. Ale pamiętajmy, że dziecko, chociaż zależne od rodziców, nie jest całkiem bierne i samo ma możliwość wywalczenia swobody. To jest potwierdzone badaniami nad rozwojem mózgu dziecka. Dziś można badać, jak się mózg rozwija, nie w takim sensie, że rośnie, tylko jakie czynności w nim się pojawiają — po kolei, jako nowe. Są metody, które pozwalają na nietraumatyczne, nieinwazyjne, nie szkodzące dziecku badanie czynności jego mózgu. To są metody kosztowne i przynajmniej na razie nie stosowane w codziennej praktyce klinicznej. Posługując się takim obrazowaniem czynności mózgu, stwierdzono, że istnieje zależność pomiędzy szybkością rozwoju połączeń między ośrodkami w mózgu odpowiedzialnymi za jakość życia uczuciowego a sposobem, w jaki matka bawi się z dzieckiem między szóstym a osiemnastym miesiącem życia! Sposób najkorzystniejszy dla rozwoju połączeń, o których mówię, to patrzenie dziecku w oczy, pogaworzenie z nim, ale wtedy, gdy ono tego chce. jeśli odwraca wzrok… Jeśli odwraca wzrok — matka robi to również, lecz jest gotowa na ponowny kontakt, kiedy dziecko go poszukuje. Jeśli matka „wymusza” patrzenie w oczy — „emocjonalny” mózg rozwija się słabiej. Nadal brzmi to dość przerażająco, ponieważ taka wiedza obciąża matkę świadomością, ile złego mogła zrobić swojemu dziecku, nic o tym nie wiedząc. Ale przecież matki patrzą dzieciom z miłością w oczka i z przyjemnością z nimi gruchają! Dbają więc o to, żeby te połączenia się rozwijały! Pochylają się nad leżącym dzieckiem albo sadzają je na kolanach, patrzą mu w oczy i mówią „gugugugu”, tak? Tak. Wszystkie matki to robią. I na ogół wyczuwają, że dziecko przez jakiś czas też na nie patrzy i się śmieje, a w pewnym momencie odwraca wzrok. I to trzeba wytrzymać. Nie zmuszać dziecka do kontynuacji tej zabawy? Nie zachować się na zasadzie: „Siedź mi tu na kolanach i patrz, jak mamusia ci robi gugugu”, tylko być gotową, kiedy dziecko samo wróci do matki wzrokiem. Nie wyjaśniono, dlaczego tak jest, ale wiadomo, że dziecko w tym wieku ma określoną zdolność koncentracji uwagi i po jakimś czasie musi ją przenieść na coś innego. Wszystkie matki to wiedzą. Matki, które mają dzieci ze zdolnością krótkotrwałego skupienia uwagi i dodatkowo płaczliwe, wiedzą, że jeśli się chce, żeby dziecko zasnęło albo się uspokoiło, to idzie się z nim do parku i jeździ wózkiem pod drzewami, gałęzie migają, dziecko ma ciągle nowy obiekt obserwacyjny i uspokaja się. niespokojne dziecko Nie jest niespokojne, bo nie musi utrzymać uwagi na jednym obiekcie. Albo na przykład wiesza się nad łóżeczkiem pęk grzechotek na gumce, żeby się ruszały, itp. Warunkiem bezpieczeństwa i rozwoju bezpieczeństwa jest poczucie wolności, to znaczy, że nie jest się zmuszanym do kontaktów nawet wtedy, gdy ma się dwanaście czy osiemnaście miesięcy. Kontakt następuje, kiedy jestem na niego otwarty. Natomiast kiedy nie jestem otwarty, może to być przeżycie traumatyczne. Nawet u małego dziecka? Sześciomiesięczne dziecko też jest człowiekiem i też ma poczucie wolności. Ja bym nawet zaryzykował twierdzenie, że niemowlę ma większe poczucie władzy i wolności niż dorosły. Bo nie zna ograniczeń? kompletnie zależny władca absolutny Nie. Bo wie, że jak zacznie płakać, to ktoś przyjdzie i się nim zajmie. Ma poczucie największej władzy w świecie. My, dorośli, możemy sobie płakać i nikt nie przyjdzie. I to jest doświadczenie później niepowtarzalne — kiedy malutkie dziecko drze się, to ktoś przyjdzie i albo poda butelkę, pierś, pohuśta, albo zmieni pieluszkę, w każdym razie poprawi jego komfort. Niemowlę ma właściwie władzę absolutną, będąc równocześnie całkowicie zależne. Nigdy później nie mamy tak ogromnej władzy nad światem. No, ale doktor Spock został spopularyzowany w Polsce, a ci rozsądni Anglicy, o których pan mówi, nie. W efekcie nie ma goodenough matek, są matki posługujące się intuicją albo bezradne. Nigdzie nie zostali spopularyzowani, bo nie pisali w sposób popularny. U nas wobec dzieci obowiązuje model tradycyjny — albo eksperymentowanie na własną rękę, zaczytywanie się w lekturach, szukanie własnych sposobów. No to co wybrać? Co powinna matka… Aha, i dlaczego to jest akurat matka, a gdzie jest ojciec w tym ważnym momencie?! GDZIE JEST OJCIEC?! odpowiedź ojca Biologiczna matka ma kontakt z dzieckiem, zanim się ono urodzi, i nikt poza nią takiego kontaktu nie ma. Mężczyzna, żeby stanął na głowie, takiego kontaktu mieć nie będzie, bo to jest technicznie niemożliwe. Nawet jeżeli on i kobieta są sobie najbardziej bliscy w tej sprawie i mają rytuały, którymi się dzielą, to znaczy matka dzieli się z partnerem i ojcem dziecka tym, czego sama doświadcza — a taka postawa się dzisiaj upowszechnia — to nawet wtedy doświadczenie ojca będzie całkowicie inne. Zawsze z drugiej ręki… Oczywiście jest trochę tak, że znaczenie ojca, jako oddzielnego, drugiego obok matki obiektu w pierwszym okresie po urodzeniu, jest mniejsze. Zdarza się, że ojcowie zajmują się dziećmi, na przykład kiedy kobiety mają różne powikłania poporodowe. Często ojcowie podejmują tę rolę i rzeczywiście są dobrymi opiekunami. Urodzenie się dziecka, zwłaszcza pierwszego, w ogóle może być trudnością dla początkujących rodziców, a odpowiedź uczuciowa matki może być inna niż odpowiedź ojca. Matka już przed urodzeniem ma cały czas poczucie bliskości, inne niż ojciec. Ponadto dla niej samo urodzenie i opieka nad noworodkiem stanowią kolejny, ważny etap formowania tożsamości psychoseksualnej, kobiecości. Nieco inaczej jest z ojcami. Ojcostwo kiedy indziej dopełnia formowanie się męskiej tożsamości: poczęcie, a potem dopiero gra w piłkę, wspólna wyprawa na mecz. Natomiast kiedy dziecko się urodzi — to po prostu jest. No i jest rywalem do uwagi i uczuć kobiety. Wielu ojców znosi to źle, odsuwają się urażeni. Na spełnienie się w roli ojca takiej, jaka funkcjonuje w kulturze, muszą poczekać. Funkcjonowała, bo powoli to się zaczyna zmieniać. Zaczynają pojawiać się ojcowie—partnerzy także w tej pierwszej fazie rozwoju dziecka. mężczyzna z wózkiem Nie tak szybko, jak by się wydawało! Ten model zmienia się tylko w niektórych kręgach społecznych, w niektórych warstwach. Głównie tam, gdzie oboje rodzice pracują. Tak, ale nie tylko dlatego. Zmienia się też w wyniku oddziaływań feminizmu, które wywołały pewne przemiany w mężczyznach. Niektórzy wzięli sobie do serca to, o czym mówi feminizm, i zaczęli się dobijać o swoje męskie prawo do czynności, których tradycyjny model męskości im zabraniał — na przykład prania pieluszek, wożenia dziecka w wózku na spacer itp. Tradycyjny model to wykluczał — mężczyzna z wózkiem jeszcze trzydzieści lat temu był nie do zobaczenia. Mój mąż jeździł z wózkiem dwadzieścia dziewięć lat temu. Ale rzeczywiście był w tej roli dość osamotniony. Chyba nie spotykał kolegów z wózkami. I prał pieluchy. problem zdrady To było możliwe tam, gdzie oboje rodzice pracowali, natomiast jeżeli matka nie pracuje i rzeczywiście zajmuje się tylko dzieckiem, to mężczyzna nawet dzisiaj rzadko wpada na ten pomysł. Chciałbym też zwrócić uwagę, że mężczyźni, którym urodziło się pierwsze dziecko, mają inny problem. Oni mają problem zdrady, są zazdrośni… O dziecko? Myśli pan, że to nie jest tylko problem literacki, że on rzeczywiście się pojawia? Rzeczywiście. Małżeństwo się rozpada czy grozi mu rozpad, bo on uważa, że ona całą miłość oddała dziecku, a dla niego nie ma miejsca. Ale ja znam przypadki odwrotne, że to kobieta ma wrażenie, iż mężczyzna oszalał dla swojego dziecka, i czuje się zdradzona. Ale to już jest ciut później, wtedy gdy mężczyzna już wchodzi w rolę ojca— wychowawcy. Mężczyzna „zdradza” żonę z dzieckiem, gdy ma już szansę je modelować. Wcześniej takiej szansy nie dostrzega. A bywa, że nie jest do niego dopuszczany. Chyba że kobieta go dopuszcza lub dopuszczają go kobiety w rodzinie — matka, babka, teściowa. starszy wzór To jest ważne zwielokrotnienie, bo to babki z reguły nie dopuszczają. Wnoszą starszy wzór. A naprawdę mężczyzna musi sam zbudować kontakt między sobą, nowo narodzonym dzieckiem i swoją żoną w roli matki. Rzeczywiście, w pierwszym okresie życia dziecko jest „otwarte na obiekt” (to znaczy poszukuje kogoś, do kogo może się przywiązać), nie rozróżnia między osobami, ono rozróżnia pomiędzy sposobami. Dziecko identyfikuje ludzi, posługując się wpierw zmysłem wcześnie sprawnym — węchem. Ale jest prawdopodobne, że węch także nie jest „gotowy” w chwili urodzenia się. Potrzebny jest jakiś czas na jego rozwój. Pierwsza orientacja jest zatem kierowana potrzebą przywiązania, bezpieczeństwa. Maleńkie dziecko przywiązuje się do każdego opiekuna: najczęściej jest to matka, ale ojciec także może tę rolę spełnić. Podobnie jak dawniej w niektórych rodzinach były to mamki, niańki. Zapach matki, zapach ojca… Prawdopodobnie dwa skrajnie różne zapachy. Ostatnio ukazała się taka praca, opisująca badania na zwierzętach, w której mówi się o tym, że mały szczur przez dziewięć dni po urodzeniu nie rozróżnia zapachów i przywiązuje się nawet do obiektu, który pachnie dla szczurów wstrętnie (a prawdopodobnie ta awersja uwarunkowana jest genetycznie). Otóż w pierwszych dniach po urodzeniu szczur ssie nawet sutek posmarowany czymś o tym paskudnym zapachu. Potrzeba przywiązania jest silniejsza. Ale dziesięciodniowy szczur już odsunie się od tej woni. Jest wielce prawdopodobne, że u człowieka w pierwszym okresie po urodzeniu też jest coś takiego, że wszystkie bodźce sygnałowe, pozwalające na zidentyfikowanie matki, nie są takie ważne. zapach rodziców Chociaż antropologowie biologiczni uważają, że okoliczności porodu zwiększają gotowość matki do pokochania noworodka. Chodzi o wpływ oksytocyny — hormonu odpowiedzialnego między innymi za skurcze macicy. Jego wpływ na mózg wyraża się właśnie w większej gotowości kochania. Dlatego powrót do zasady bezpośredniego kontaktu matki z niemowlęciem zaraz po urodzeniu — co przez jakiś czas ze względów higienicznych nie było dopuszczane — ma pozytywny wpływ na rozwój relacji między matką a dzieckiem. Ale zanim wymyślono te wszystkie interwencje medyczne, to gotowość matki, jej przywiązanie do dziecka, wynikające z uwarunkowań biologicznych, powodowały, że jej sposób podejścia do niego był naturalnie lepszy. Z relacji matek wiem, że gdy pierwsze dziecko się darło, one — choć nie były pewne swojej macierzyńskiej roli i w książce było napisane, że dziecko karmi się na przykład pięć razy na dzień — i tak dały mu więcej jedzenia i dziecko się uspokajało. przytulić niemowlę Z całą pewnością istnieje w psychiatrii dziecięcej koncepcja, dziś już oddalona, ale przez długi czas popularna, że dzieci, które są wychowywane według książki: higienicznie, w czystości, dostają jeść tyle, ile trzeba, lecz nie są przytulane — to są dzieci autystyczne. Dzisiaj za przyczynę autyzmu uważa się już coś innego, ale pierwszy opis tego zaburzenia zawierał interpretację, że matki, ze strachu przed tym, iż dziecko zarazi się od nich jakimiś chorobami, prawie nie dotykały swoich niemowląt. Pamiętam, że w szpitalu dawali nam maseczki, gdy przynoszono niemowlęta. To były lata sześćdziesiąte. Wszystkie podręczniki podkreślały, aby nie brać dziecka na ręce. Dzisiaj mówią coś innego: żeby dziecko spało z matką w jednym łóżku, żeby było karmione, kiedy chce, i noszone na rękach. Ale łatwo o przesadę w drugą stronę. Nadmierne, pełne gotowości do bezwarunkowej akceptacji trzymanie dziecka zawsze przy sobie ma swoje negatywne następstwa. Jeśli w życiu ściśle kierujemy się modelem teoretycznym, popełniamy błąd. Model z założenia nie może ująć całej złożoności życia. Jest tylko przybliżeniem rzeczywistości. Możliwie dokładnym przybliżeniem. Dobry model nie powinien też pomijać żadnej z istotnych, znaczących zmiennych. Zawsze jednak jakieś zmienne pomija. w niewoli teorii W modelu trudno jest ująć to, co nazywamy różnicami indywidualnymi. Wątpię, czy nawet najlepszy model naukowy może być podstawą wzorca wyznaczającego postępowanie matki z dzieckiem. Zostawmy nauce opis, badanie, poszukiwanie prawidłowości ogólnych. Każda para matka—dziecko, każda rodzina, poza cechami ogólnymi ma też swoje własne cechy, które do modelu nie weszły, ale nie przestały być istotne dla ich życia. Możemy kierować się zaleceniami, ale nie powinniśmy się stawać niewolnikami teorii. Psychiatria dziecięca ma dowody na to, że uwzględnienie przez rodziców wariantów cech dziecka, swoistych właśnie dla niego, ma korzystny wpływ na jego rozwój. Zbadano to, obserwując następstwa uszkodzeń okołoporodowych. Dzieci podczas porodu mogą doznać urazów głowy i mózgu. W najbardziej skrajnym przypadku ich następstwa określa się jako wczesnodziecięce porażenie mózgowe. Otóż badając rozwój tych dzieci, stwierdzono, że to, jak one się rozwijają, tylko do pewnego stopnia zależy od rozmiaru uszkodzenia, a w dużym stopniu od tego, w jakiej mierze rodzina jest w stanie dostosować swój sposób opieki do potrzeb dziecka. Opisuję to na przykładzie patologii, ale przecież odnosi się to też do dzieci zdrowych, ponieważ istnieją indywidualne różnice pomiędzy dziećmi. Tyle o celowości niewolniczego kierowania się wskazówkami z książek. Wychowywałam swoje córki z podręcznikiem, nie brałam ich w nocy—na ręce, spały w osobnych łóżeczkach i karmione były pięć razy na dobę. Córka znajomych trzyma niemowlę we własnym łóżku, karmi wtedy, kiedy ono żąda, nosi je na rękach, jest zmęczoną kobietą, która zrezygnowała z zawodowych ambicji. Nie jest to matka, jak by pan powiedział, good enough. I właśnie rozpada się jej małżeństwo. dziecko w ich grze Pani pyta, czy małżeństwo może się rozpaść, jeżeli dziecko nie będzie spać w osobnym łóżeczku? Dziecko może spać w łóżku z matką i nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że nie służy to niczemu innemu, jak tylko ich bliskości. Ale dziecko —od momentu urodzenia, a nawet jeszcze wcześniej, zanim się urodzi — może być używane przez rodziców jako instrument do rozgrywania czegoś pomiędzy nimi samymi, z pominięciem jego jako takiego albo z niedostatecznym dostrzeżeniem jego odrębności. To małżeństwo, o którym pani mówi, może dzielić zupełnie co innego, a dziecko stało się jedynie pretekstem. niebezpieczny trójkąt Mówimy wtedy o triangulowaniu, czyli budowaniu trójkąta, w którym rodzice — poprzez dziecko — rozgrywają to, co pomiędzy nimi uległo zaognieniu. Czyli dziecko jest traktowane instrumentalnie? „Instrumentalne traktowanie” jest pojęciem szerszym — dotyczy wielu różnych sytuacji i odnosi się do wykorzystania jakiejś osoby do osiągnięcia własnych celów; ma też wyraźnie pejoratywne konotacje. Dlatego wolałbym nie posługiwać się nim w tym kontekście. Wolę to powiedzieć tak: kobietę po porodzie z różnych przyczyn może cechować mniejsze zainteresowanie erotyką. Raz — w okresie karmienia dziecka piersią zainteresowanie seksem spada; dwa — może się tak dziać w wyniku chirurgicznych obrażeń, następstw samego porodu. I wreszcie dzieje się tak na skutek nowego, silnego przywiązania do dziecka, innego niż przywiązanie do męża. Ale oczywiście może być i tak, że matka ma inne powody niechęci do swego partnera. A wtedy jeżeli noc w noc pakuje dziecko do łóżka, to dlatego, że nie chce być blisko z mężem. Dziecko jak miecz, który położyli między sobą Tristan i Izolda, choć z innych powodów? nadmiernie silne przywiązanie Bywa i tak, że wspólne spanie matki z dzieckiem jest wyrazem nadmiernie silnego przywiązywania dziecka do siebie. Ale wtedy większe jest prawdopodobieństwo, że dziecko nie przeniesie się do własnego łóżeczka, kiedy będzie już samodzielne, tylko zostanie przy matce. Bo takie nadmiernie silne przywiązanie znacznie trudniej przeciąć. Psychoanalitycy rozwojowi, a konkretnie Margaret Mahler twierdzi, że proces, w efekcie którego dziecko postrzega siebie jako osobę odrębną od matki, powinien wystąpić koło drugiego roku życia. Wtedy dziecko jasno wyodrębnia siebie i zarazem dostrzega autonomię matki. To się zresztą pokrywa z okresem, kiedy dziecko zaczyna używać zaimków osobowych. Zaczyna mówić o sobie „ja”. Wcześniej powtarza to, co mówią o nim rodzice — i mówi o sobie w trzeciej osobie. „Marysia wypije mleczko…” Niektórym dzieciom to szczebiotanie zostaje na dłużej. To zależy od rodziców i stopnia odseparowania się dziecka. Jeżeli około drugiego roku życia dziecko już mówi o sobie „ja”, to oznacza, że proces separacji, czyli stopniowego odłączania, szczególnie ważny dla możliwości jego późniejszego rozwoju, przebiega korzystnie. Zakłócenia tego procesu też mają swój wyraz. Mogą to być trudności z zasypianiem. Są dzieci, które nie zasną, jeżeli mama przy nich nie leży. Są też i takie, które źle znoszą, jak mama wychodzi na zakupy. lęk przed porzuceniem Można powiedzieć, że stale boją się porzucenia, albo — że mają silny lęk separacyjny. Prawdopodobieństwo uzyskania samodzielności po okresie dorastania jest u tych dzieci dużo mniejsze. Jeżeli około drugiego roku życia rodzice będą blokowali rozwój autonomii dziecka, to nasili się jego lęk separacyjny i nie będzie w stanie funkcjonować bez matki. Mając siedem lat, nie pójdzie do szkoły, albo pójdzie, ale pozostawione w klasie samo, bez matki, wpadnie w panikę. To nadmierne przywiązanie dziecka do siebie, utrudniające późniejsze rozdzielenie, może być następstwem takiego, jak pani powiedziała, „instrumentalnego” traktowania, i jak ja powiedziałem: włączania dziecka w rozwiązywanie problemów z partnerem. Czy pan jako psychiatra jest w stanie spojrzeć na dorosłego pacjenta, porozmawiać z nim i dojść do wniosku: „No tak, mając dwa lata, był wykorzystywany przez swoich rodziców do rozgrywek”. Czy to widać u dorosłego człowieka? To jest pewien rodzaj magicznego myślenia o psychiatrii… Nie zauważył pan, że większości ludziom psychiatria kojarzy się magicznie? Tak, ale mądry psychiatra myśli, że zawsze istnieje pewne prawdopodobieństwo, ale nie zawsze tak być musi. Ale wiadomo, że psychiatrzy bardzo często sięgają do wczesnego dzieciństwa po to, żeby zdiagnozować pacjenta… Z całą pewnością zawdzięczamy to psychoanalizie, głównie pracom Zygmunta Freuda. Freud sformułował swoje teorie, opierając się na interpretacji doświadczeń w pracy z dorosłymi pacjentami metodą psychoanalityczną. Wspomnienia przeszłości, zwłaszcza z okresu pierwszych pięciu lat życia, wydobywane z niepamięci posłużyły mu do zbudowania teorii o związku przeżyć wczesnodziecięcych z obrazem zaburzeń i z cechami osobowości. wspomnienia przeszłości Sam Freud analizował bezpośrednio niewiele dzieci, ale pracował z analitykami, którzy je leczyli, i ich wiedza została wbudowana w jego teorię. Może warto wspomnieć, że jeden z jego uczniów prowadził analizę własnego syna i omawiał jej wyniki z Freudem. Takie omawianie nazywamy superwizją terapii. Sam Freud poddał psychoanalizie swoją córkę Annę. Obecnie etyka zawodu nie pozwala na to. Ale też Anna Freud zajęła się w dorosłym życiu badaniem doświadczeń i obserwacją rozwoju małych dzieci. Znaczny wkład w to, co wiemy na temat rozwoju dziecka, psychoterapii analitycznej małych dzieci, wniosła właśnie ona. PO CO MU OKRUTNY ŚWIAT BAJEK…? No to poprzez ojca Freuda i jego córkę doszliśmy do momentu, gdy dziecko ma dwa lata, po raz pierwszy mówi „ja”, dostrzega siebie jako odrębną istotę, i co dalej? Co w tym momencie zależy od nas, na co możemy mieć wpływ, a na co nie? Czasami zadaje pani trudne pytania. Będę się starał uchylić od odpowiedzi, co możemy, a czego nie możemy, bo to jest w istocie rzeczy pytanie natury filozoficznej. Psychologia rozwojowa, a także psychiatria rozwojowa wiedzą za to, że nawet bardzo małe niemowlę nie jest całkowicie biernym przedmiotem opieki i kieruje otaczającym je światem. Czynnie domaga się zaspokojenia potrzeb. Mówimy nawet, że ma poczucie omnipotencji. Bo kiedy jest głodne, zjawia się pełna mleka pierś, a kiedy mu mokro — sucha pieluszka. Wszystko to pojawia się w odpowiedzi na jego niezadowolenie, wyrażane na ogół w mało zróżnicowany sposób. poza kręgiem rodziny Ale w tej fazie rozwoju, kiedy dziecko mówi już o sobie „ja” — matka, nawet jeżeli miała urlop wychowawczy, na ogół wraca do pracy i dziecko musi rozpocząć socjalizację poza bezpośrednim kręgiem rodzinnym. Większość dzieci około trzeciego roku życia rozpoczyna edukację przedszkolną, pojawiają się inne opiekunki — przedszkolanki, babcie, ciocie, niańki. Nieco później dziecko już umie się bawić z innymi dziećmi, nie obok, tylko z nimi. Jeśli wcześniej dzieci w piaskownicy stawiały swoje babki albo puszczały autka, nie zwracając nawzajem na siebie uwagi — to teraz już mogą bawić się w kółeczko, biorą się za rączki, idą razem, budują pierwsze relacje. I w tym nie należy dziecku przeszkadzać, należy dbać, żeby miało taką możliwość interakcji. Na dodatek przez pewien czas musimy być cierpliwi, bo pomiędzy drugim, trzecim a piątym rokiem życia dziecko dopiero uczy się, że nie wolno drugiego chłopczyka uderzyć wiaderkiem w głowę, popchnąć go, kopnąć — a każde usiłuje robić takie rzeczy. kiedy pojawia się agresja To jest okres, kiedy dziecko uczy się wypracowywać własne sposoby kontroli nad agresją. Ze złości niszczy zabawki albo je układa, prosi o coś albo rzuca się na ziemię, żeby to coś uzyskać. Nie musimy zatem myśleć ze strachem, że urodziliśmy potwora, bo to jest normalna faza rozwoju? Ale w tej fazie też możemy popełnić jakiś katastrofalny błąd, nawet o tym nie wiedząc. Nie powinno się mówić o możliwości popełnienia katastrofalnego błędu, bo to jest prawie niemożliwe. Natura wyposażyła nas w duże możliwości. Sposób postępowania z dzieckiem wpływa na to, czy jego wrodzone możliwości są lepiej, czy gorzej rozwinięte. Trochę wiadomo też o tym, kiedy i w jakich sytuacjach niedostateczne stymulowanie dziecka czy brak stymulowania może spowodować nieodwracalne skutki. Na przykład kiedy dziecko, nie będąc głuche, jest wychowywane przez głuchych rodziców, to nie nauczy się mówić. Mówi pan o skrajnej sytuacji. Załóżmy, że rodzice nie są głusi, tylko po prostu rozmawiają z dzieckiem niewiele lub infantylnie szczebioczą — a to jest bardzo częsta postawa. Jeżeli w okresie, w którym mowa się rozwija, brak stymulowania poprzez rozmawianie z dzieckiem, czytanie mu bajek, opowiadanie, to jego mowa będzie uboższa. Mówi pan o opowiadaniu bajek. Ale matki dzisiaj nie opowiadają bajek, na ogół sadzają dziecko przed telewizorem i mówią: „Masz, dziecinko, dobranockę”. bajka z telewizji Jeśli idzie o pobudzanie rozwoju mowy, to oglądanie bajek w telewizji, z wideo, DVD czy — jak to było wcześniej — słuchanie nagrań magnetofonowych spełnia tę samą rolę. Natomiast dobranocka telewizyjna, w przeciwieństwie do opowiadanej bajki, nie wzbogaca osobistej relacji między matką a dzieckiem. Matki coraz częściej wyręczają się telewizją, bo łapią swoje dwadzieścia minut odpoczynku od dziecka. I tutaj przytoczę anegdotę, którą opowiada Wanda Chotomska: Pięcioletnia dziewczynka, oglądając dobranockę, zobaczyła psa Pluto, który jechał na traktorze, przejechał kota, kot się rozpłaszczył, traktor przejechał, kot się „odpłaszczył” i pobiegł dalej. Dziewczynka sprawdziła, czy to działa na żywym kocie, ale kot się już nigdy nie „odpłaszczył”. sam na sam z filmem To bardzo dobra anegdota. Oglądanie kreskówek nie jest niekorzystne — no, może dla tego kota… Pobudza spostrzeganie wzrokowe. Większość z tych filmików zawiera raczej niewiele stów, więc ich rola w stymulowaniu rozwoju mowy jest ograniczona. Na ogół są pomyślane tak, aby można je było rozpowszechniać na całym świecie, dlatego opierają się na obrazie. Ale jeśli dziecko zostaje sam na sam z filmem, to samo musi radzić sobie z emocjami, które film w nim wywołuje, i jeśli są to emocje trudne, brak mu wsparcia matki. W opowiadaniu Wandy Chotomskiej dziecko samo musiało poradzić sobie z tym nieszczęściem, że traktor przejechał kota. Wykorzystało informację o tym, że kot jest nieśmiertelny. Chociaż o taką informację bardziej oskarża się dzisiaj gry komputerowe, bo to one zawierają warianty: „dwa życia, trzy życia, cztery życia”, to one zmniejszają u dzieci poczucie realności śmierci i jej nieodwracalności. I uważa się — nie wiem, czy słusznie, bo to nie jest sprawdzone — że takie gry są odpowiedzialne za agresywność i za łatwość, z jaką dorastające dzieci zadają potem śmierć swoim rówieśnikom. I tu nie chodzi już o kota, tylko o to, że jeden trzynastolatek zabił drugiego trzynastolatka. Zależności między grami a agresją nie da się naukowo sprawdzić, ale takie prawdopodobieństwo istnieje. Natomiast ja bym tutaj, w związku z bajkami, przywołał istotne teorie, że wszystkie bajki, które znamy… …są okrutne. Zawierają element okrucieństwa. Mogę posłużyć się bajką, która w mojej rodzinie stała się przedmiotem anegdoty. Sam tego nie pamiętam, to jest anegdota opowiadana wiele razy przez moich rodziców: otóż matka albo niania śpiewały mi z upodobaniem bajkę Kraszewskiego o babie i dziadzie… „Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje…” I tam pojawia się śmierć. Przychodzi i puka. słuchając strasznej bajki… Melodia też jest odpowiednio ponura. Anegdota rodzinna mówi, że dopominałem się o tę bajkę, żądałem, żeby mi ją śpiewać, i zawsze w momencie, w którym zaczynałem płakać, domagałem się uspokojenia, to znaczy wchodziłem komuś na kolana i przytulałem się. Lęk mijał. Gdybym była psychiatrą, powiedziałabym, że szukał pan tego lęku? Nie tylko. Szukał pan szansy przytulenia się do mamy? Jeszcze inaczej. Powołam się na interpretatora znaczenia bajek… Brunona Bettelheima? …Bettelheima. Otóż jego zdaniem w bajkach zawiera się ten element doświadczenia, który może rozładować tylko obecność matki. To jest przykład sytuacji, gdy matka daje oparcie i poczucie bezpieczeństwa. Słuchając strasznej bajki, dziecko doświadcza zagrożenia, które przecież istnieje w świecie rzeczywistym, i doświadcza też bezpieczeństwa w relacji z matką. A przecież lęk przed groźną rzeczywistością jest ważny. Jeśli dziecko zupełnie nie doznaje lęku, to prawdopodobieństwo, że sprawdzi, czy prąd „kopie”, lub że wejdzie pod samochód, jest znacznie większe. A zatem bajka uczy o zagrożeniach i dlatego jest dziecku potrzebna? doświadczenie lęku Doświadczenie lęku jest czymś, co nas stymuluje, a także daje nam poczucie, że ten lęk — w relacji z drugą osobą — można zredukować. Bajka uczy nie tyle lęku, ile możliwości radzenia sobie z lękiem. A dzisiejsi rodzice narzekają na okrucieństwo braci Grimmów czy Andersena, szukają bajek łatwych, lekkich i przyjemnych! Są takie przyjemne bajki i dziecko sobie żyje wtedy w świecie ułudy. Bajka, która zawiera wyłącznie elementy lekkie, łatwe i przyjemne, jest mniej więcej taka sama jak serial telewizyjny, który niewiele ma wspólnego z życiem. Myślę, że to jest jeden z takich rodzajów sztuki, jakie przygotowują do życia w zafałszowaniu. A potem mówi się: „Nie będę oglądać ponurego filmu, nie pójdę na Pianistę”… Nie przeczytam powieści Kafki, wolę pamiętniki Bridget Jones… I to jest pewien wzór obcowania z kulturą. Myślę, że on się dość wcześnie utrwalił. Tamtym rodzicom może też kiedyś wybierano bajki łatwe i „różowe”. Ale to jest w jakiejś mierze pomijanie potrzeb dziecka. Gdy dziecko słucha tylko bajek przyjemnych, nie ma potrzeby redukować lęku, rodzice wychowują je w atmosferze, że nie ma się czego bać — nie wyposażają go zatem w dwie ważne umiejętności: radzenia sobie z lękiem i rozwiązywanie lęku przez skorzystanie z oparcia drugiej osoby. okrutne bajki pilnie potrzebne Ale i tak w tym pierwszym etapie najważniejsza jest zawsze matka, na co są wystarczające dowody, zweryfikowane badawczo. Najlepszym przykładem jest próba wyjaśnienia genezy takiego zaburzenia rozwoju, które ogarnia całego człowieka, a pojawia się wcześnie w dzieciństwie i jest nazywane autyzmem wczesnodziecięcym. To zaburzenie zawsze było wyjaśniane poprzez odwołanie się do postawy matki. AUTYZM WCZESNODZIECIĘCY Autyzm wczesnodziecięcy? Jak się objawia? Najpierw powiem, jak był wyjaśniany, a potem, jak się objawia. Psychiatrzy stwierdzili, że w niektórych dzieciach matka nie wywołuje uczucia i potrzeby wymiany uczuciowej. Autyzm wczesnodziecięcy początkowo opisywano jako objawiający się tym, że dziecko rozwija się intelektualnie prawidłowo, a zarazem opanowuje różne umiejętności w swoisty sposób, często odbiegający od powszechności, ma dość nietypowe jak dla dzieci zainteresowania, na przykład woli się bawić samochodem niż lalką, bardziej się interesuje urządzeniami technicznymi albo sprzętami domowymi niż zabawkami, które przedstawiają zwierzęta, świat ożywiony, rośliny, misie, pluszowe lub żywe pieski itp. Jednym słowem, ono woli to wszystko, co nie jest do przytulania. Woli to, co jest martwe? Co nie wymaga uczucia? irytacja, płacz, złość Tak, tak. Na przykład zamiast ślinić przytulankę w łóżku, woli chodzić z pieluszką w ręce albo z kawałkiem kocyka i nie pozwala sobie tego zabrać, a jeśli mu się zabiera, to wpada w irytację, płacz i złość. Ale podstawową cechą takich dzieci jest to, że u nich nie rozwija się mowa. To znaczy, są jakby niezainteresowane otoczeniem i nie nawiązują z nim kontaktu. Są osobne. Czy taki wczesnodziecięcy autyzm zawsze musi się rozwinąć w pełny autyzm? To znowu jest pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Nazwa pochodzi od tego, co dwadzieścia czy trzydzieści lat wcześniej zostało opisane jako objaw psychopatologii dorosłych. I zostało zastosowane do dzieci, od razu z tym właśnie pytaniem, które pani w tej chwili postawiła: co z tego wynika na przyszłość dla takiego dziecka? No cóż, z badań katamnestycznych… …?!!!!? …czyli wieloletnich obserwacji pacjentów, prowadzonych na przykład w Anglii — a to są bardzo porządne badania — wynika, że wczesnodziecięcy autyzm niekoniecznie musi przerodzić się w poważne zaburzenie psychiczne w dorosłości. Owszem, część dzieci autystycznych rozwija się później mniej więcej tak, jak rozwijają się ludzie, którzy wcześnie zachorowali na schizofrenię. Ale część osób radzi sobie nie najgorzej, kończy studia, zakłada rodziny. A zatem nie jest to zjawisko jednorodne. I współczesne podejście do problemu autyzmu jest podejściem odległym od tego sprzed osiemdziesięciu lat. O autyzmie mówi się wtedy, kiedy mamy do czynienia z sytuacją, w której zaburzenie ogarnia cały rozwój człowieka. Nawet używa się nazwy: „całościowe zaburzenie rozwoju”. I nie wymaga się, żeby dziecko cechował prawidłowy rozwój intelektualny — co było na początku warunkiem uniemożliwiającym postawienie rozpoznania. …bo człowiek z autyzmem kojarzy się równocześnie, jak w filmie Rain Man, z jakimiś przebłyskami intelektualnego geniuszu? ,,nigdy nie przytulę się do matki” Dzieci autystyczne mogą być także upośledzone umysłowo. Dziecko autystyczne dość wcześnie charakteryzuje się tym, że na przykład demonstruje postawę typu „nigdy nie przytulę się do matki”. Kiedy jest brane na ręce, sztywnieje i się odpycha. Gdy tłumaczę to studentom, mówię, żeby sobie wyobrazili różnicę pomiędzy spanielem i foksterierem. Spaniel wzięty na ręce łasi się, cały wtula się pod pachę, a foksterier ma usztywnione nogi i natychmiast się wyrywa. Dziecko autystyczne nie ‘ znajduje więc przyjemności w bliskim kontakcie z matką. To leży u podstaw autyzmu i objawia się dość wcześnie. Takie dziecko jest pozbawione podstawowego sposobu obniżania poziomu lęku, pierwotnego źródła poczucia bezpieczeństwa, czyli bliskiej relacji z osobą, która się nim opiekuje. A jeżeli jest odwrotnie i to matka nie odczuwa przyjemności z przytulania dziecka? Otóż taka właśnie była koncepcja Lea Kannera, który jako pierwszy opisał to zaburzenie rozwoju, nazwał je i podał pierwszą hipotezę jego genezy — że właśnie wtedy rozwija się autyzm. Owa koncepcja była oparta na teorii, że potrzeba więzi, czyli potrzeba miłości, jest czymś, co kształtuje się w niemowlęciu pod wpływem tego, że ono czuje, iż jest kochane. Paromiesięczne niemowlę już czuje, że jest lub nie jest kochane? Tak. Ale za oczywisty uważamy dzisiaj fakt, że człowiek nie tylko rośnie, ale i rozwija się. Zmienia się, gdy rośnie. Nie zawsze tak było. Jeszcze niedawno sądzono też, że to, jacy jesteśmy jako dorośli, zawdzięczamy uczeniu się. Inaczej — że ludzkie cechy powstają w wyniku oddziaływania środowiska. Całkowicie. To wynik starej filozoficznej idei tabula rasa. Noworodek jako niezapisana karta. Więc także potrzeba miłości, bliskości miała być — a może nadal wielu tak uważa — wynikiem doświadczenia miłości. Ale już mniej więcej od połowy ubiegłego wieku wiemy na pewno, że tak nie jest. Wiemy, że potrzeba więzi, potrzeba przywiązania, jest potrzebą, z którą dziecko przychodzi na świat. Zatem jeżeli matka ma trudności w bliskim kontakcie z dzieckiem, nie czuje się swobodnie, krępuje ją to albo w jakiś sposób jej przeszkadza — to ona, jak mówimy, frustruje albo deprywuje potrzebę przywiązania dziecka. Deprywuje, czyli…? zaniedbanie miłości Przepraszam, tak łatwo wpada się w żargon zawodowy, niezrozumiały dla osób spoza środowiska… O frustracji, czyli niespełnieniu, mówimy wówczas, gdy jakaś potrzeba nie jest zaspokojona. Deprywacja jest zjawiskiem zbliżonym, ale głębszym — niezaspokojenie potrzeby jest całkowite. Na ogół uważa się, że deprywacja potrzeb nieuchronnie prowadzi do zaburzeń, podczas gdy frustracja jest tylko przyczyną niezadowolenia i złości. Deprywacja potrzeby przywiązania to bardzo wczesne zaniedbanie opieki, także uczuciowej, niedostarczenie dziecku tego, co mu jest niezbędne. nadmiar jak niedomiar Konsekwencje takiego zaniedbania dla dalszego rozwoju dziecka są znaczące. Wiadomo, że jeżeli na poszczególnych etapach rozwoju żywy organizm nie dostanie tego, co jest mu potrzebne, będzie to miało dla niego mniej lub bardziej drastyczne konsekwencje. Jeżeli bazylię wystawię na słońce i będę ją obficie podlewał, to dostanę liście szerokie, mocno pachnące i gęste. Jeżeli ją schowam w cieniu, w środku pokoju, za szybą, to ona dalej w tym cieple będzie się rozwijała, będzie miała liście, ale delikatne i wiotkie. Nadmiar jest równie niedobry jak niedomiar. A jak w takim razie znaleźć złoty środek? Zwłaszcza że nie chodzi o bazylię albo ogórek, ale o małego człowieczka? Ja myślę, że wycofałem się z odpowiedzi na pierwsze pytanie. W jakiejś mierze mogę na nie teraz odpowiedzieć: tu w ogóle nie chodzi o znalezienie środka. Chodzi o adekwatność. 0 to, że potrzeba powinna być zaspokojona, ale nie może być przeciążona. Tak jak z jedzeniem — jeżeli ktoś jest głodny albo spragniony, dobrze jest, ażeby dostał jeść lub pić, natomiast nie oznacza to, że każe mu się wypić beczkę wody, bo jeżeli 38 wypije za dużo, skutkiem tego będzie zakłócenie metabolizmu. Ale wodę można wymierzyć, szklanką, garnuszkiem, kubkiem. A z miłością, nie tylko macierzyńską, to nie jest takie proste. Tu wchodzimy w obszar filozoficzny. Można powiedzieć tak: jeżeli brak przywiązania, jeżeli dziecko jest osamotnione, a nie są to sytuacje rzadkie, może wywołać to pewne konsekwencje. Na przykład kiedy dziecko rodzi się słabsze albo zachoruje po urodzeniu w szpitalu, jego kontakt z rodziną jest opóźniony, matka wychodzi do domu, a dziecko zostaje samo w szpitalu. Dzisiaj staramy się tego unikać. Ja nie mówię „my, psychiatrzy”, tylko „my, lekarze” — bo to położnicy zmieniają orientację. Położnicy bardziej dziś dbają o to, ażeby poród odbył się w warunkach domowych, żeby byli przy nim obydwoje rodzice, żeby nie rozłączać matki z dzieckiem. Właściwie do czego jest potrzebna obecność ojca przy porodzie? Kiedyś nigdy nie był przy nim obecny, przeciwnie, był odsunięty, a dziś nakazujemy mu, aby towarzyszył porodowi… Dlaczego? Psychiatra odpowiedziałby, że to pytanie jest niedorzeczne. Bo poród to wydarzenie rodzinne. Jeżeli obecność ojca ma znaczenie dla matki, ma znaczenie i dla dziecka. Jeżeli ma znaczenie dla relacji pomiędzy ojcem i dzieckiem, ma znaczenie również dla relacji pomiędzy matką a dzieckiem i między matką a ojcem. A zatem te porody sprzed lat, chociażby dwa moje własne, gdy mężczyźni wręcz mieli zakaz wstępu na salę porodową, pozbawiały czegoś mnie i moje córki?! W dodatku może to być, jak sam pan mówi, strata nie do nadrobienia?! No, to ja w tym momencie protestuję, bo ani tego tak nie odczuwam, ani nie jestem pewna, czy za kilka lat ktoś nie stwierdzi dla odmiany, że wracamy do zakazu obecności ojców przy porodach, bo właśnie tak jest zdrowiej… No tak, przez całe długie lata ojcowie w ogóle nie byli do porodu dopuszczani, ich obecność to jest sprawa ostatnich lat i nie możemy przecież powiedzieć, że do tego czasu system rodzinny był zaburzony. „wywód z połogu” Antropologia mówi, że w różnych kręgach kulturowych kobieta po porodzie uważana była za nieczystą, w związku z tym była izolowana od społeczeństwa, zwłaszcza od społeczności ważniejszej, czyli od mężczyzn. Mężczyzna nie mógł się z nią kontaktować, dopóki nie została „oczyszczona”. Można powiedzieć, że było to cechą kultury patriarchalnej, zbudowanej przez mężczyzn. I pozostałość tego zjawiska istnieje w rytuale Kościoła katolickiego, który się nazywa „wywodem z połogu”. Ja to pamiętam jako doświadczenie nie tyle z nauki religii, ile z obserwacji ceremonii religijnych na wsi. Na wsi po chrzcie dziecka matka była poddawana specjalnej ceremonii wywodu z połogu. Wtedy gdy się z tym zetknąłem, byłem jeszcze małym chłopcem i bardzo mnie to zaskoczyło. Ale badania antropologiczne, mniej więcej od końca XIX wieku, Bronisława Malinowskiego i nie tylko, bo także badania amerykańskie z lat trzydziestych XX wieku i późniejsze, przyniosły inne opisy. Przykładem niech będą zwyczaje Indian z Ameryki Południowej, gdzie to mężczyzna najbardziej cierpiał w czasie porodu. Przy jednym drzewie, przywiązana za ręce, stała kobieta i rodziła bez słowa skargi, a przy drugim drzewie mężczyzna przechodził okropne bóle, krzyczał, zwijał się wpół. Takie uplatania religijne można znaleźć w różnych kulturach — taką paralelność przeżycia. Daje to podstawę do różnych spekulacji teoretycznych, takich na przykład, jakie snuł Bruno Bettelheim. Uważał on, w przeciwieństwie do Freuda, że podstawowym problemem świata jest zazdrość mężczyzn o to, że nie mogą rodzić. I znajdował potwierdzenie w opisach antropologicznych różnych zachowań w tradycjach afrykańskich i aborygeńskich. Rany zadawane podczas inicjacji chłopców do życia w dorosłości interpretował jako analogiczne do doświadczeń porodowych albo do doświadczeń inicjacyjnych kobiet. I właśnie to traktował jako wyraz zazdrości o możliwość rodzenia. Ale jeżeli mówimy, że kiedyś było tak, a teraz jest inaczej, to tylko dla pokazania, jak niedawnym odkryciem jest fakt, że człowiek się rozwija. Albo jak bardzo zmieniają się teraz role kobiet i mężczyzn. ONO SIĘ RODZI GOTOWE DO MIŁOŚCI Jakiego typu zaburzenia u dziecka stosunkowo łatwo rozpozna psychiatra? z krwią matki Pierwszym poważniejszym zaburzeniem są następstwa przyjmowania przez matki w czasie ciąży środków uzależniających, w tym alkoholu. Psychiatra może rozpoznać objawy głodu narkotycznego, bo dziecko po urodzeniu przestaje otrzymywać te środki z krwią matki, a w trakcie ciąży uzależniło się. Można rozpoznać uszkodzenia w rozwoju dzieci, na przykład urodzonych przez matki alkoholiczki. Jakie są wtedy objawy? Choćby specjalnie ukształtowane dłonie; inny jest układ fałdów na dłoni. Na przykład dziecko ma jedną fałdę zamiast paru. To się nazywa fetopatia alkoholowa i wiąże z toksycznymi uszkodzeniami. Dzieci są drobne, maleńkie, niespokojne, źle sypiają. Psychiatra może też zdiagnozować u dziecka to, że ono nie przytula się do matki w czasie karmienia. …w czasie karmienia piersią? Takie maleńkie? I takie maleńkie już może być podmiotem zainteresowania psychiatry?! Maleńkie, w czasie karmienia piersią. Ten brak tulenia się może być objawem autyzmu albo pewnej niewydolności w funkcjonowaniu mózgu. Na ogół, tradycyjnie, zajmują się tym mikropediatrzy. Na przykład tym, że dziecko nadmiernie często budzi się z płaczem w nocy, nie śpi. Dziecko, które płacze cały czas… Co to znaczy „cały czas”? Malutkie dziecko często płacze… płacze cały czas… Chodzi o dziecko, którego nie można uspokoić, które płacze stale, które ma skrócone okresy snu. Dziecko sypia mniej więcej trzy godziny, potem otwiera oczy i zapada z powrotem w sen. Jeżeli te okresy są krótsze, świadczy to o złym funkcjonowaniu. Nie da się rozdzielić, czy chodzi o złe funkcjonowanie ciała, czy złe funkcjonowanie psychiczne. Na tym polega specyfika maleńkiego dziecka, że wszystko trzeba zobaczyć w całości i jeszcze w kontekście, bo jeżeli matka stoi z zegarkiem i z fachowym poradnikiem nad pierwszym dzieckiem i ciągle patrzy, co mu dać, a czego nie dać, to trzeba się zastanowić także nad tą matką… No wie pan… Ja byłam matką, która wprawdzie nie z zegarkiem w ręku, ale z poradnikiem sprawdzała, co dziecku dać, czy rozwija się prawidłowo, co już umie, czego nie umie… intuicja nie instynkt Ale czym innym jest kupowanie mnóstwa książek, żeby wiedzieć wszystko o rozwoju dziecka, a czym innym trzymanie w ręce podręcznika i postępowanie wyłącznie według niego, z pominięciem własnego instynktu. Już pan wie, że ja miałam taki podręcznik! No, dobrze. Lekarze twierdzili w tych podręcznikach, że dziecko należy karmić na przykład sześć razy na dobę, co cztery godziny. A jeżeli dziecko płacze, powiedzmy, po trzech i pół godzinie, to nie wolno mu nic dać? Tak, w czasach, kiedy rodziły się moje córki, miałam stanowczo przykazane, że należy je karmić sześć razy na dobę, a w przerwach, gdy dziecko będzie płakać, można mu dać łyżeczkę herbaty. Koniec. No cóż, dzisiaj się uważa, że ma być inaczej. Dzisiaj kładzie się do głowy koleżankom moich córek, że mają karmić swoje dzieci wtedy, gdy one tego chcą, czyli mówi się im dokładnie coś innego. Ja bym powiedział…. …no to czy ja byłam złą matką, czy złą matką jest przyjaciółka mojej córki… być matką po raz pierwszy Nie potrafię ocenić tych przykładów. Myślę, że po pierwsze, znacznie trudniej jest być matką po raz pierwszy niż po raz kolejny, trudniej być matką bez doświadczenia; po drugie, każde podążanie za ścisłymi wytycznymi i instrukcją zmierza do tego, żeby samemu być dobrym, nie żeby być dobrym dla dziecka. To jest raczej dążenie do wypełnienia jakiegoś ideału, jest w tym więcej egotyzmu niż nastawienia na własne dziecko. Mimo że się je kocha. A zatem najważniejszy jest instynkt matki? Tak. I trzeba mu zaufać. I psychiatra uważa, że warto ufać instynktowi… Psychiatra przede wszystkim uważa, że miłość rodziców do dziecka, ich odpowiedź uczuciowa na jego potrzeby jest czymś naturalnym i bardzo ważnym dla jego rozwoju. Owszem, w pewnych sytuacjach doceniam wyższość instynktu nad różnymi rozumowymi procesami… Czy nie jest tak, że przez instynkt rozumie pani to, co się określa intuicją albo reakcją emocjonalną, nie kontrolowaną przez rozsądek? Lepiej chyba powiedzieć „intuicja” niż „instynkt”. Instynkt zakłada, że pewne działania człowieka są wrodzone i pojawiają się same. Odwoływanie się do samego instynktu także może narobić wiele szkód. Tyle samo, co odwoływanie się do kształtowanej przez podręcznik wiedzy. Dzisiaj wiadomo, że wiele informacji między ludźmi — między matką a dzieckiem, mężczyzną a kobietą — przepływa poniżej progu świadomości. W podświadomości dzieje się wiele rzeczy, zachodzą reakcje, które mogą powodować zachowania służące rozwiązaniu na przykład trudnej sytuacji, w której się znajdujemy. I w tym znaczeniu można mieć zaufanie do swego instynktu. No, pod warunkiem, że na tyle znamy siebie, że wiemy, iż to, co samo się nam podpowiada, nie ma charakteru rozładowania destruktywnego. Nie można mówić: „Mój instynkt macierzyński mówi mi, że moje dziecko trzeba zbić do krwi”. Bo to można też tak tłumaczyć, ale to jest nadużywanie pojęcia. Czy niemowlę też rozpoznaje swoją matkę instynktownie? Odpowiedź na pytanie, jak dziecko odróżnia matkę biologiczną od innych ludzi, jest bardzo trudna. Każda matka powie, że to jest proste… Oczywiście, każda matka wierzy, że niemowlak bezbłędnie odróżnia ją od reszty otoczenia i cieszy się na jej widok. Też tak twierdziłam. otwarte na wszelką więź Tak, każda matka twierdzi, że dziecko reaguje na nią inaczej niż na resztę dorosłych, i każda matka wierzy, że dziecko zawsze ją identyfikowało. I nie można zaprzeczyć temu doświadczeniu. Ale równocześnie wiemy, że jeżeli dziecko po urodzeniu pozostaje pod stałą opieką innej osoby, na przykład mamki, niańki, to jego rozwój nie różni się w istotny sposób od rozwoju dziecka wychowywanego przez matkę biologiczną. Niemożliwe… Niekoniecznie jest tak, że tylko ciało z mojego ciała warunkuje najmocniejszy rodzaj więzi. Dziecko jest otwarte na wszelką więź, nazywamy to potrzebą przywiązania. Ono potrzebuje więzi tak, jak potrzebuje mleka, powietrza… Czyli można powiedzieć, że człowiek rodzi się już gotowy do miłości? gotowe do miłości Ja przynajmniej jestem tego zdania. Ten pogląd przekonuje mnie znacznie bardziej niż inny, mówiący, że zdolność do miłości powstaje dopiero wtedy, gdy jej doświadczamy. I to jest jedno uproszczenie. Drugie uproszczenie, które kiedyś funkcjonowało, głosiło, że potrzeba miłości jest wrodzona i przychodzimy z nią na świat. Dziś wiemy, że prawda tkwi pomiędzy obydwoma poglądami. Rodzimy się z potrzebą, żeby do kogoś się przywiązać, a sposób, w jaki świat na tę potrzebę odpowiada, warunkuje naszą zdolność do miłości w późniejszym wieku. Okres niemowlęctwa przesądza o tym, czy będziemy umieli kochać i jak będziemy kochać? opiekun Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na tak sformułowane pytanie. Nie można powiedzieć, że rozwój jednej z człowieczych możliwości zależy od jednego wydarzenia w jego życiu. Ani też nie można odpowiedzialnie twierdzić, że jeden czynnik determinuje obecność lub nieobecność jakiejś cechy. Taka jest natura rozwoju człowieka, że ów rozwój jest rozciągnięty w czasie — być może ze względu na długość naszego życia lub złożoność naszego mózgu. Ale z całą pewnością cały nasz dorobek, także ten z niemowlęctwa, składa się na to, jacy jesteśmy później. Można powiedzieć, że jeśli nasza potrzeba przywiązania zostanie zaspokojona już w niemowlęctwie, to będzie spełniony pierwszy warunek rozwoju naszej zdolności do kochania. Ale niemowlę przywiązuje się do opiekuna, a nie jedynie do matki. Mówię celowo: opiekuna, i mówię tak nie dlatego, że jestem mężczyzną. Po prostu tym opiekunem niekoniecznie musi być matka biologiczna, to może być ktokolwiek: niańka, babka, ojciec, starsza siostra, starszy brat, ktoś, kto się dzieckiem zajmuje. To może być również niańka w żłobku czy w domu małego dziecka, pod warunkiem, że jest to jedna osoba, która z dzieckiem przestaje, a nie stale ktoś inny, kto przychodzi i zmienia pieluszki. Potem, mniej więcej około połowy pierwszego roku życia, dziecko już rozróżnia dorosłych. To znaczy identyfikuje matkę. Nie wiemy, po czym ją rozpoznaje. Jak już mówiłem, najprawdopodobniej po zapachu. Może także po dźwiękach? Jak koty? Zatem półroczne niemowlę nie identyfikuje jeszcze siebie, tylko innych, tak? Odróżnia twarz matki od innych twarzy. Już nie tylko sama matka widzi, że dziecko reaguje na nią inaczej. Da się to stwierdzić dzięki obiektywnym obserwacjom. Poza tym ono reaguje już na jej nieobecność. Możemy powiedzieć, że dziecko po raz pierwszy zaczyna mieć poczucie, że rzeczywistość zewnętrzna zmienia się. To jest takie pierwsze bolesne doświadczenie w drugiej połowie pierwszego roku życia, pomiędzy szóstym a ósmym miesiącem, kiedy dziecko nie widzi matki czy w ogóle nie widzi przy sobie opiekuna. Matka wychodzi, znika, dziecko zaś przeżywa jej nieobecność tak, jak gdyby ona już nigdy nie miała się pojawić. Prawdopodobnie dziecko nie ma poczucia czasu, nie nauczyło się jeszcze, że można znikać i pojawiać się. Takie jest hipotetyczne domniemanie: że zniknięcie matki jest dla dziecka każdorazowo ostatecznym zniknięciem. I dlatego prawie zawsze, gdy ono raczkuje, odwraca się i sprawdza, czy matka jest. Spełnienie potrzeby przywiązania daje też dziecku poczucie bezpieczeństwa, zmniejsza jego lęk ogólny, nie likwidując jednak strachu przed niebezpieczeństwem. Ten rodzaj strachu jest warunkiem zachowania życia. Są takie strachy czy lęki, które mamy wrodzone, ukształtowane od razu w całości. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy zajmują się eksperymentami tego typu. Jaki rodzaj lęku tkwi w nas od początku? Jest taki słynny lęk, który kiedyś nazywano atawistycznym (czyli dziedziczonym po przodkach), lęk przed wężem, choć dawniej uważano, że łatwiej jest się go nauczyć niż innego lęku. Ja jako dziecko miałam lęk przed ciemnością, nie przed wężami. Ale pani zapewne pamięta późniejszy swój lęk przed ciemnością, około piątego roku życia, a nie ten wcześniejszy. Wydawało mi się, że mam go „od zawsze”. lęki wrodzone …bo po trzecim roku pamięta się niektóre rzeczy, ale wspomnienia z życia ma się dopiero po piątym roku, wcześniej na ogół się ich nie ma. Owszem, dzieci miewają lęk przed ciemnością. Natomiast badania nad lękiem przed ruchem węża prowadzono na zwierzętach laboratoryjnych, które od wielu pokoleń hodowane są wyłącznie w warunkach sztucznych. Te zwierzęta nie mają już nic wspólnego z naturą. I od wielu pokoleń nie miały kontaktu z wężami. Zaobserwowano, że małe szczury chowane w takich warunkach zdradzają reakcję charakterystyczną dla lęku szczura żyjącego w środowisku naturalnym: reakcja lękowa pojawia się u nich nie tylko, kiedy spotykają węża, ale także na sam falisty ruch wężowy. A z całą pewnością nie mogły nauczyć się tego wcześniej, choćby od matki. Nie mogły, bo były od matki zbyt wcześnie oddzielane. Ona zresztą też nigdy nie miała do czynienia z wężem. Mimo to wszystkie małe szczury reagują w ten sam, lękowy sposób. Jest to reagowanie lękiem na coś, co zagrażało w naturze ich przodkom. U człowieka prawdopodobnie też to się pojawia, chociaż takich eksperymentów nikt nie prowadzi. Ale wiadomo, że lęk przed szczurami, pająkami czy innymi szybko poruszającymi się niedużymi obiektami jest bardzo rozpowszechniony i uchodzi za naturalną fobię. lęk przed ciemnością Lęk przed ciemnością też ma atawistyczne wyjaśnienia. Każda kultura dostarcza szeregu metafizycznych wyjaśnień tego lęku. Słońce jest postrzegane jako źródło ciepła, dobra, urodzaju, żyzności, płodności i tysiąca innych rzeczy. Wiele religii skupiało się wokół słońca, czyli jasności. Takim prawzorcem, który jest jednym z filarów naszej zachodnioeuropejskiej kultury, czyli greckiej tradycji, jest z kolei obecność ognia. Początek cywilizacji to jest mit prometejski — przyniesienie ognia to możliwość radzenia sobie z ciemnością. Ciemność zagraża, bo my, ludzie, nie mamy w ciemności wyraźnego rozeznania niebezpieczeństwa. „GDZIE JA — A GDZIE NIE JA?” Dziecko ma dwa—trzy lata i powoli już wyodrębnia 1 siebie z otoczenia, prawda? Zaczyna wiedzieć, że „ja to ja”, a „tam jest mama”. To nie jest taki prosty proces. Zestawiła pani w tym pytaniu równocześnie dwie rzeczy, które rozciągają się na wiele lat życia. Przez wiele miesięcy matka nosi w sobie dziecko jako odrębny organizm, a równocześnie ten odrębny organizm jest częścią jej samej. I mniej więcej około drugiego roku życia dziecka dokonuje się pierwsze oddzielenie. Zaburzenie procesu określania siebie, na różnych etapach życia dziecka, może być źródłem późniejszych zaburzeń psychicznych. Około drugiego roku życia formułuje się język i dziecko powinno jasno i wyraźnie określić granice samego siebie. Powinno rozróżniać pomiędzy tym, co jest nim samym, a tym, co nim nie jest. Gdyby je o to zapytać, ono jeszcze tego nie wytłumaczy, ale potrafi już powiedzieć: „Ja chcę”. „ja chcę” Te pierwsze zdania zawierają tylko podmiot i orzeczenie. Dopiero na następnym etapie formułuje się wypełnienie tego, co właściwie znaczy owo „ja” i w naszej zachodniej tradycji ma to duże znaczenie. Psychologia nazywa to tożsamością. Człowiek określa, kim w istocie rzeczy jest, bardziej lub mniej świadomie potrafi to nazwać — i zarazem to, „kim się jest”, ma dla nas dość istotne znaczenie. A jeżeli w tym momencie ojciec albo matka opóźnią ten proces w sposób nieświadomy? Mówimy o drugim roku życia? Tak. I rodzice zrobią to, żeby jak najdłużej zachować dziecko tylko dla siebie, żeby ono się nie oddzieliło. To się nie zdarza? do przedszkola Tak, zdarza się. To może być wyzwolone przez matkę czy ojca także nieświadomie. Proces oddzielania się może być zaburzony z wielu powodów, ale wcześniej lub później przejawy tego zakłócenia będą widoczne. Jednym z nich jest to, że dziecko nie może przebywać bez matki. W efekcie matka nie może rozpocząć na przykład edukacji przedszkolnej dziecka. Bardzo starannie ominąłem pojęcie: „oddać dziecka do przedszkola”, bo istnieje w naszym języku taki zwrot potoczny. No, to już lepiej „posłać”. I w istocie rzeczy jest to rozpoczęcie pewnej edukacji. Zatem jeżeli dziecko w okolicy trzeciego roku życia zostaje oddane… hmm… posłane do przedszkola i płacze za matką, boi się nowego miejsca, to już jest rodzaj zaburzenia? Zaraz, zaraz! Każde dziecko, które rozpoczyna edukację przedszkolną, przeżywa pewien stres. Wcześniej było w centrum zainteresowania, we własnej rodzinie, w znajomych warunkach, a nagle znajduje się w warunkach nowych, pomiędzy „nowym niebezpiecznym” i „nowym ciekawym”. Na ogół dziecko sobie z tym radzi. Jeżeli w pierwszym momencie płacze za mamą, to tylko oznacza, że jest do niej przywiązane. Jeżeli nagle złapie katar, już można powiedzieć, że stres, który przeżywa, obniżył jego odporność. Jeżeli dziecko na powrót zaczyna sikać w nocy i trwa to nie dłużej niż dwa tygodnie — a niektórzy mówią, 48 że może trwać nawet do dwóch miesięcy — jest to regresywna reakcja adaptacyjna. To jest formuła. Pojęcie diagnostyczne… Oznacza, na ogół czasową, utratę umiejętności już opanowanych. reakcja adaptacyjna I rodzice nie muszą się tym denerwować, tak? Nie muszą. Dziecku należy wtedy dać więcej oparcia. Wzmocnić jego poczucie pewności. Wtedy jeszcze nie musimy się denerwować, bo to jeszcze nie jest zaburzenie. A kiedy jest? Jeżeli dziecko w przedszkolu, w ciągu tych pierwszych dwóch miesięcy, na przykład robi kupę w majtki w ciągu dnia, to jest to sygnał niepokojący, choć może jeszcze nie trzeba rwać włosów z głowy lub podejmować daleko idących działań. Ale taki objaw jest sygnałem głębszej regresji. Utrata umiejętności kontrolowania pęcherza w nocy w trzecim roku życia to przecież utrata lub „zawieszenie” umiejętności opanowanych później. Natomiast popuszczanie albo niekontrolowanie zwieraczy w ciągu dnia — to wyraz utraty (albo „zawieszenia”) umiejętności przyswojonych wcześniej. To jest właśnie przykład regresji. Czyli nie chodzi tylko o prosty płacz… W płaczu nie ma nic prostego… „Prosty płacz” jest wyrazem smutku, rozstania, ale za chwilę pojawi się nowa zabawka, przyjdzie nowa pani, pogłaska po głowie, da lalkę, dziecko pobawi się nią w kącie, na początku samo, potem w grupie — i w końcu przystosuje się do przedszkola. Pojawia się możliwość postrzegania innych dzieci jako partnerów zabawy, bo na początku jedynie się ich dotyka, ale bawi się obok. Potem zaczynają się wspólne zabawy, przyjaźnie, kontakty. I to jest ważne dla rozwoju społecznego dziecka. Natomiast jeżeli dziecko ma zbyt duży lęk separacyjny, jego oddzielenie się nie jest wystarczające, to nie wypuści matki z przedszkola. Przyczepi się do niej, a gdy matka mimo to wyjdzie, ono nie ruszy się z kąta, nie wstanie, niby jest w tym przedszkolu, ale go nie ma. Mówił pan wcześniej o mowie dziecka, o tym momencie około drugiego roku życia, gdy ono oznajmia: „Ja chcę”. Ale już wspominaliśmy, że jest dużo dzieci, które bardzo długo, nawet do czwartego czy piątego roku życia w ogóle nie mówią „ja”, tylko na przykład „Marysia chce” itd. Czy to jest oznaką braku identyfikacji? język dziecka Przepraszam, to nie tyle przykład zakłóceń tworzenia się podstaw identyfikacji, co raczej jeden z wariantów formowania się mowy. Jest to oczywiście istotne, jeśli chodzi o rozróżnianie między „ja” i „nie ja”, ale język, jakim się dziecko posługuje, jest wynikiem oddziaływania różnych czynników. Są takie dzieci, o których mówimy, że są bardzo wymowne: „0, jak ono szybko nauczyło się mówić”. I są takie, które głównie milczą, nie odpowiadają na pytania. Czy to jest powód do niepokoju? Tak. Choć niewiele na ten temat wiadomo, a większość tego, co wiadomo, jest oparta na obserwacjach. Te obserwacje podbudowywane są pewnymi hipotezami, które nie jest łatwo sprawdzić. Wiemy, że jest parę czynników decydujących o mowie dziecka. Przede wszystkim jest to rozwój potrzeby kontaktu interpersonalnego… …czyli kontaktu „człowiek–drugi człowiek”. …i dzieci mają różną potrzebę takiej wymiany. Skrajnym przypadkiem jest zaburzenie, o którym tu już mówiłem — autyzm wczesnodziecięcy. Wtedy od początku życia dziecka nie da się u niego zaobserwować potrzeby przywiązania. Są to takie dzieci, których spokój i obniżenie poczucia zagrożenia nie rodzi się w relacji z drugą osobą, z opiekunem, ale w inny, dość niejasny sposób. Te dzieci nie mają potrzeby wymiany. Jeżeli nawet opanowują język — co idzie im słabo — to język ten jest ubogi, zawiera mało słów, a niektóre dzieci nigdy nie opanują go poprawnie. I, między innymi, cechą mowy dzieci autystycznych jest właśnie kopiowanie tego, co słyszą, co powoduje, że dziecko mówi o sobie w trzeciej osobie: „Marysia chce pić”. Przeraża mnie pan. Znam wiele dzieci, które długo mówią w trzeciej osobie, i myślałam, że jest to objaw rozkapryszenia. Można z tego wyrosnąć, jakkolwiek nie jest to łatwe. Ograniczona jest możliwość stymulacji rozwoju dzieci autystycznych. Każda interakcja jest dla nich źródłem lęku, a zatem nie mogą z niej skorzystać. Matki niewiele mogą zrobić w tej sprawie. I to jest raczej wrodzone, czy też jest wynikiem błędów, które popełnili rodzice? autyzm wczesnodziecięcy Dzisiaj się uważa, że to nie jest wynik błędów popełnionych przez rodziców. Dawniej uważano, że tak. Teraz sądzi się raczej, że jest to złożony splot okoliczności, być może są pewne uwarunkowania genetyczne wyzwolone przez jakieś czynniki w czasie ciąży albo w okresie okołoporodowym, innymi słowy, jest to zaburzenie o tak zwanej etiologii wieloczynnikowej. To znaczy, że wiele czynników musi się złożyć, żeby wystąpił autyzm wczesnodziecięcy. Najczęściej uważa się też, że wiąże się to ze słabszym rozwojem intelektualnym. Słaby rozwój intelektualny, czyli upośledzenie umysłowe, także skutkuje odmiennym rozwojem mowy. Dzieci upośledzone umysłowo albo takie, których rozwój jest wolniejszy, zaczynają mówić później, ich mowa jest prostsza, wolniej docierają do posługiwania się zaimkiem „ja”. Zatem proces odróżniania samego siebie od innych i wystąpienie w mowie dziecka słówka „ja” powinny pojawić się w podobnym czasie? Mniej więcej. Jest to jak gdyby bezpośredni dowód, że trzylatek wyodrębnił siebie od matki. I że dziecko między trzecim a piątym rokiem życia postrzega siebie jako istotę odrębną. A jeśli ten proces pojawia się dopiero około piątego roku życia? Zdarzają się takie przypadki? Tak, ale nie sposób dokonywać żadnych uogólnień na podstawie pojedynczych przypadków. Rozwój przebiega pewnymi fazami, etapami umownymi, posługujemy się takimi podziałami dla różnych celów. Na przykład podział: wiek niemowlęcy, czyli od narodzin do końca pierwszego roku życia, potem małe dziecko do trzeciego roku życia, okres przedszkolny, młodszy wiek szkolny, gimnazjalny, licealny, studencki, młody dorosły itd. Ten akurat podział związany jest z określonymi rytmami w życiu, które wyznaczają pewne umowne fakty, na przykład pójście do szkoły. Ale można to porządkować zupełnie inaczej. Freud porządkował okresy rozwojowe według tego, jakimi aktywnościami posługuje się dziecko, żeby mu było przyjemnie. I tak na przykład czas, gdy niemowlę ssie pierś matki, Freud nazwał okresem oralnym. Czas, gdy dziecko uczy się czystości, załatwia się już na nocniku i wszyscy je za to chwalą — okresem analnym… …brzmi okropnie… wszystko w swoim czasie …a kiedy w dziecku rozgrywa się coś, co Freud określił mianem romansu rodzinnego — gdy dziecko dostrzega oboje rodziców i to, co się między nimi dzieje, i próbuje ustalić swoje relacje w tym trójkącie — jest to to, czemu Freud nadał nazwę okresu edypalnego. Potem według Freuda następuje okres latencji, w którym dziecko uczy się już pewnych umiejętności, i wreszcie od okresu pokwitania rozpoczyna się dojrzewanie płciowe. Istotne jest, że aby dobrze się rozwijać na przykład na etapie szkolnym — trzeba mieć rozwiązane problemy wieku przedszkolnego. Trzeba się nauczyć chodzić, żeby nauczyć się tańczyć. A zatem jeśli rozwój jakiejś czynności u dziecka nie nastąpi w odpowiednim czasie, to nadrobienie zaległości może być niemożliwe? Istnieje pewne uogólnienie, które opiera się na obserwacjach nad zwierzętami, dokonanych gdzieś w latach dwudziestych przez Konrada Lorenza, noblistę… Lorenz pisał o psach? … i napisał taką książkę… …Człowiek odkrył psa… Nie. I tak człowiek trafił na psa. Lorenz miał nie tylko psy. Hodował też dzikie gęsi w wiedeńskim ogrodzie zoologicznym. I historyjka jest ładna, a do tego ciekawa: Lorenz zobaczył, że pies zagryzł gęś, która wysiadywała jaja. A już zaczęły wykluwać się pisklęta. I Lorenz zaopiekował się pisklętami. Trzymał je w domu, nosił pod pachą, grzał w kamizelce, chodził koło nich, wychował. I małe gęsi pomyślały, że on jest dużą gęsią? Tak, i jak nauczyły się już łazić, to chodziły za nim gęsiego, tak jak małe gąsiątka chodzą za dużą gęsią. Chodziły za nim nieustająco, za jego nogawką. Gdy zaczęły dorastać, Lorenz dostrzegł, że nie były w stanie łączyć się w pary i nie miały młodych. Gęsi w stadach żyją parami… Monogamicznie? Tak, monogamicznie. Tymczasem te konkretne gęsi nie były w stanie łączyć się w pary i nie miały żadnej możliwości tych zachowań, które po angielsku się nazywają coupling… …a po polsku? …zachowań do parzenia się. Może przyczyna tkwiła po prostu w braku gąsiora? Nie, nie. Odpowiedź Lorenza była taka: w życiu gęsi istnieje okres, w którym ekspozycja matki, czyli jej widok, uruchamia późniejsze zachowania seksualne. Biedny Lorenz… imprinting, czyli wdrukowanie Potem badano to empirycznie na różnych ptakach. Stwierdzono nawet, że bodźcem do tych zachowań nie musi być ptak! Jest pewien gatunek mew na północy, które w okresie gniazdowania, kiedy wylęgają się małe, mają taką czerwoną plamkę koło oka. Wystarczy machać im koło gniazda jakąś czerwoną plamką i to już warunkuje uruchomienie ich zachowań do łączenia się pary i do prokreacji. Jeżeli się im nie macha, to one nie są do tego zdolne. Paradoksalne, prawda? Lorenz opisał to jako zjawisko „wdrukowania” i… …wdrukowania? Wdrukowania. Imprinting po angielsku. Oznacza to, że aby pewne funkcje zostały uruchomione, niezbędne są określone zjawiska w środowisku, i to w określonym czasie. Na przykład tym mewom na północy można machać czerwoną plamką przed czasem i po czasie, i to nic nie da. Potrzebny jest określony czas. Podobnie jak w określonym czasie małym gęsiom potrzebna jest obecność dużej gęsi. Nie wiemy, jak to jest u człowieka. JAK ROZMAWIAĆ Z DZIECKIEM? ważna rozmowa z dzieckiem U człowieka znacznie trudniej jest zbadać taki fenomen jak zjawisko wdrukowania. Ale na przykład wiadomo, o czym mówiłem, że jeżeli dziecko wychowuje się wśród osób nie posługujących się mową, to jego mowa się nie rozwinie, nawet jeśli ono samo nie będzie głuche. Nawet jeżeli będzie mieć włączony telewizor i stamtąd mogłoby się uczyć mowy? Nie, nie. Tylko jeżeli w ogóle nikt w tym domu nie posługuje się mową. Czyli wykluczamy także radio i telewizor? Tak. Na przykład gdyby kameduli mieli dzieci, a oni w ogóle nie mówią między sobą… Hmmmm… …no to niemowlę wśród kamedułów nigdy nie rozwinęłoby mowy. Ale jest inny przykład: zjawisko zbadano bardzo dokładnie u dzieci, które miały wrodzoną zaćmę, kataraktę. To było dość częste zaburzenie w okresie, kiedy zaczęto ratować wcześniaki za pomocą inkubatora nasycanego tlenem. Nie zorientowano się jeszcze, że dzieciom trzeba zakleić oczy, gdy wkłada się je do tlenu. W każdym razie mnie już w latach sześćdziesiątych uczono, że kontakt rogówki niemowlęcia z tlenem powoduje zaćmę i trzeba na to uważać. A później pojawiła się umiejętność operowania katarakty. I jeszcze nie tak dawno była taka strategia, że katarakta powinna dojrzeć, żeby ją usunąć. A dzisiaj operuje się ją jak najwcześniej. Wiadomo bowiem, że jeżeli dzieciom, które mają zaćmę, operuje się oczy w późniejszym wieku, to one już nigdy nie będą mieć pożytku z odzyskanego wzroku. Jak to nie będą mieć pożytku?! Nie mają takiego pożytku, jaki by miały, gdyby widziały od początku. W Londynie jest bardzo znany fizjolog widzenia, Zeki, który przedstawił szereg dowodów empirycznych na to, że kiedy indziej rozwija nam się zdolność rozróżniania kolorów, kiedy indziej rozróżniania linii, kiedy indziej zaś poruszających się punktów. Udowodnił, że każdy z tych elementów rozwija się oddzielnie i powinien być stymulowany w odpowiednim czasie. W przeciwnym razie wytworzenie tej umiejętności potem jest znacznie trudniejsze, jeżeli w ogóle możliwe. I to samo byłoby z mową? bez rozmowy nie mówi Tak jest z mową. Znamy bardzo staranny opis dziecka, które mniej więcej w 1810 roku zostało znalezione we Francji. Miało około jedenastu lat i w ogóle nie mówiło. Umieszczono je w paryskim szpitalu, gdzie zostało poddane obserwacji przez dyrektora tej instytucji, na zlecenie brata Napoleona, który był ministrem spraw wewnętrznych. I ten dyrektor między innymi stwierdził, że wyniki uczenia go są ograniczone. Chłopiec po pewnym czasie potrafił się porozumiewać, rozumiał niektóre polecenia, ale nigdy nie przyswoił sobie mowy jako podstawowego sposobu komunikowania się. Zatem jeżeli rodzice nie rozmawiają dużo z dzieckiem, to ono może ponieść niepowetowane straty w rozwoju mowy. I trudno to będzie nadrobić w okresie szkolnym lub wręcz w ogóle się tego nie nadrobi, tak? Nie wiem, czy są takie badania, ale istnieje pewna zależność: jeżeli rodzice posługują się małą liczbą słów, to i dzieci używają na ogół, statystycznie, małej liczby słów. Ale nie jest powiedziane, że prosty człowiek, który skończył trzy klasy i ma niewielki zasób słów, na przykład dwadzieścia tysięcy, nie może zostać poetą. Zapewne może. Poezja to nie matematyka i można nie być poetą, znając sto tysięcy słów. A jaki sposób rozmawiania jest najlepszy dla rozwoju dziecka? Znam rodziców, którzy bardzo długo mówią ze swoimi dziećmi infantylnie, jakby sami byli dziećmi, lub zbywają je byle czym — i są też rodzice, którzy bardzo wcześnie rozmawiają z dzieckiem tak, jakby było ono wiele rozumiejącym małym człowiekiem. komunikacja pozawerbalna Opowiem pani anegdotkę z własnego życia, którą bardzo lubię, bo to jest anegdotka, która ponownie mówi o tym, że prosta odpowiedź nie istnieje. Pewnego razu byłem w kraju, który posługuje się językiem zupełnie odmiennym od naszego, w Finlandii. Zostałem zaproszony przez mojego przyjaciela, emerytowanego profesora psychiatrii, na jego wyspę. W sąsiednim domku przebywała rodzina jego syna, złożona z ojca, matki i cztero–, może pięcioletniego chłopca, który dzisiaj jest reżyserem teatralnym w Skandynawii. I otóż ten chłopiec, Marcus, był bardzo miły i rozmowny, a do tego w takim okresie życia, w którym dziecko jest ciekawe i chętnie opowiada o różnych rzeczach. Było popołudnie, w trzecim domku nad brzegiem morza zorganizowano saunę i według tradycyjnego fińskiego zwyczaju najpierw do sauny szły kobiety, potem mężczyźni. Kiedy kobiety szły do sauny, mężczyźni przechodzili na drugą stronę wyspy. No i ja poszedłem z Marcusem na spacer. Szliśmy sobie lasem i rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Lubię zbierać kwiaty i pleść z nich wianki, zajmować czymś ręce. Uplotłem Marcusowi wianek, bardzo był zachwycony i pokazywał mi poziomki. Jedyne fińskie słowo, jakie znam i rozumiem, to jest „poziomka”. Potem ja do niego mówiłem po polsku, on do mnie mówił po fińsku. I spędziliśmy ponad godzinę w lesie, robiąc wianki, zbierając poziomki, on mówił do mnie, a ja do niego. Wróciliśmy, poszliśmy do sauny. Następnego dnia rano on przyszedł, aby rodzinnym zwyczajem przywitać się z dziadkiem, wlazł mu do łóżka i zaczął coś opowiadać, co potem dziadek mi powtórzył. Mianowicie opowiadał długą historię o naszym spacerze i o czym wtedy rozmawialiśmy. I twierdził, że rozmawialiśmy… po fińsku. I nie miał zupełnie poczucia, że mówię do niego w języku, którego on nie rozumie. Jedyne wyjaśnienie tej historii jest takie, że komunikacja pomiędzy ludźmi, poza warstwą słowną, zawiera jeszcze cały szereg innych elementów, które są pozawerbalne. Pana anegdota dowodzi, że z dzieckiem należy rozmawiać, zakładając, że ono dużo zrozumie. do dziecka należy mówić Tak. Z dzieckiem w ogóle należy dużo rozmawiać, do dziecka należy mówić, ale przede wszystkim należy się interesować tym, co ono ma do powiedzenia. Słuchać go z zaciekawieniem. To jest ważny temat, ta umiejętność słuchania dziecka, ponieważ na ogół po pierwszym zachłyśnięciu się radością, że ono w ogóle mówi, słuchamy dziecka jednym uchem lub wcale. Ale rozmowa nie polega na tym, że ja mówię do obrazu… Chodzi też o język, jakim rozmawiamy z dzieckiem. Ja i mój mąż byliśmy zdania, że z naszymi małymi dziećmi należy rozmawiać normalnym językiem. Że w naszych rozmowach nie musimy zniżać się bez przerwy do rzekomo niższego poziomu dzieci. Jeden z moich nauczycieli, specjalista od relacji z dziećmi, krakowski pediatra i psychiatra dziecięcy dr Zdzisław Pajor, z którym pracowałem przez szereg lat, powiedziałby inaczej: że do dziecka należy się zniżać, na przykład dobrze jest kucnąć, gdy dziecko do nas mówi, albo usiąść, a nie mówić z wysokości wieży… To coś innego. Chodzi o to, żeby rozmawiać twarzą w twarz… do dziecka należy przykucnąć Do dziecka należy się zniżyć i nikomu to ujmy nie przyniosło, i z dzieckiem łatwiej się porozumieć, jeżeli się kuca albo pochyli. W taki sposób, żeby ono czuło, że bardzo uważnie słuchamy, co mówi. Natomiast jeżeli ktoś do dziecka mówi, szczebiocąc albo dziecinnie sepleniąc… …wielu rodziców to robi… …to mu się podlizuje. Najczęściej robią to różne ciocie, które chcą natychmiast zyskać sympatię dziecka. Do dziecka należy mówić normalnym, zwyczajnym językiem. Poruszył pan ważny problem, że należy z całą powagą odpowiadać na pytania dziecka i słuchać tego, co ono mówi. I tu nadeptujemy na piętę achillesową współczesnych rodzin. Współcześni ojcowie i matki w dzikim pośpiechu pędzą od zajęcia do zajęcia, a z dzieckiem rozmawiają najwyżej językiem komunikatów. słuchać z zaciekawieniem Artykułowanie własnych zdań to dość trudna kwestia. Nie umiem powiedzieć, czy wtedy gdy kształtują się podstawy mowy, istnieje bezpośrednia zależność pomiędzy tym, że się jest słuchanym z zainteresowaniem, a przyszłą niezależnością myślenia. To jest chyba bardziej złożone. Owszem, to, że się jest słuchanym, że jest się przedmiotem zainteresowania osoby dorosłej i ważnej, zapewne kształtuje stosunek do siebie. Daje podstawy do budowania poczucia własnej wartości i znaczenia, konstruuje zaufanie do siebie. Na pewno ma się większą odwagę sformułowania własnego zdania i wypowiedzenia go, gdy było się — jako dziecko — wysłuchanym, a nie odrzuconym. Inną sprawą jest rodząca się ciekawość poznawcza dziecka, ta faza rozwoju, kiedy dzieci zaczynają bardzo dużo mówić i zadawać pytania o wszystko: „A co to?”, „A dlaczego?”, „A co to jest tamto?”, „A skąd się biorą dzieci?”… Owszem, dzieci potrafią w tej fazie rozwoju zadręczyć rodziców i rodzice odruchowo się bronią. prywatność dziecka Potrafią zadręczyć, gdyż ta faza jest równoległa z okresem, w którym dziecko już wie, że jest kimś innym, że pierwsza granica została wyznaczona. Wie także, że nie grozi mu porzucenie, opanowało lęk separacyjny i teraz staje przed nim drugie zadanie: ustalić, jak daleko się może posunąć. To trwa mniej więcej od drugiego do czwartego, piątego roku życia i dziecko wypróbowuje wtedy, co może jeszcze zrobić, żeby nie zostać porzuconym lub skarconym. Innymi słowy, ono buduje nie tylko granice „ja” i „nie ja”, ale także granice swojej przestrzeni oraz przestrzeni, której nie wolno naruszać, bo jest to przestrzeń innych. To są granice pomiędzy prywatnością dziecka i prywatnością innej osoby, przestrzenie społeczne. I w fazie konstruowania tych granic odpowiedzialność i konsekwencja rodziców są szczególnie istotne. Dziecko musi się upewnić, że jak posunie się o krok za daleko, to zostanie skarcone, ktoś powie mu: „Nie”. „oddam cię temu panu” Ale w tym okresie nie wolno dziecka straszyć, że za karę będzie odrzucone, pójdzie do Baby–Jagi, mówić: „Wyrzucę cię” albo „Oddam cię do domu dziecka”, „Dam cię komu innemu”. Rodzice z faktu przekraczania granic przez dziecko nie robią intelektualnego użytku, tylko straszą: „Nie kocham cię i oddam cię komu innemu”. I ten lęk odkłada się w dziecku? Zostaje niejako „na potem”, gdy ono już wejdzie w kolejną fazę rozwoju? To jest pewien rodzaj gry. Dziecko w pewnej chwili przestaje wierzyć w takie pogróżki rodziców. I powoduje to nieefektywność tej wymiany. To zjawisko przecież rozciąga się w czasie. Dzieci posuwają się za daleko i zadręczają pytaniami, zachowaniem, ściąganiem przedmiotów ze stołu, awanturowaniem się, niejedzeniem, przejadaniem się, zrobieniem bądź niezrobieniem kupki, a zirytowani rodzice mówią: „Oddam cię cioci, ona nauczy cię rozsądku”. Te sytuacje się powtarzają. A dziecko podświadomie myśli: „Ja sprawdzam, na ile mogę sobie pozwolić, a ty mimo to dalej będziesz mnie kochać”. I to stopniowo przeradza się w grę, która nic nie znaczy. Niekoniecznie. Pamiętam, że na spacerze moja mama często mawiała: „Jak będziesz niegrzeczna, oddam cię temu panu. Prawda, że pan ją weźmie?” I jakiś pan mówił na przykład: „Tak, tak”, i szedł sobie dalej. Ale ja jako dziecko dość długo byłam ogarnięta panicznym strachem przed nieokreślonym „panem”. W pewnej chwili ten pan przyjął postać jednego z naszych sąsiadów i umierałam ze strachu, gdy widziałam go już z daleka. A zatem tego typu groźby mogą przestać być grą, mogą stać się czymś, co wpędzi dziecko w stan długo trwającego lęku. Może tak być. Pani matka musiała powiedzieć to wystarczająco serio, a ten pan też zachował się serio. Tego nie pamiętam. Pamiętam lęk przed sąsiadem. A zatem jak rodzice mają rozpoznać, gdzie tkwi granica, poza którą pozornie niewinna i typowa rodzicielska gra zamieni się w koszmar? To zapewne będzie indywidualne, tak? Można dać pewną generalną odpowiedź. Źródło tej odpowiedzi tkwi w powszechnym przesądzie, który brzmi: „Jest niedobrze, jeśli dziecko rozpieszczam, bo wtedy je psuję”. Tak się mawia. Tymczasem dziecku trzeba przekazywać taką miłość, która nie wynika z tego, jak ono się zachowuje. Rodzice łatwo odwołują się do tego, że przecież muszą dziecko wychować, narzucić mu jakieś zasady, jakoś je ukształtować. I czyniąc to, niektórzy rodzice zapominają, że podstawą tego kształtowania jest przede wszystkim fakt, iż dziecko musi widzieć, że jest kochane bezwarunkowo. Natomiast to, co jest potępiane — to są jego zachowania, a nie ono samo. Dziecko jest w stanie przyjąć klapsa i nawet surowszą karę, pod warunkiem, że wie, że to nie jest skierowane przeciw niemu jako takiemu, tylko do tej jego części, która złamała jakąś zasadę. Hm… Dla mnie to jest teoretycznie jasne, ale zapewne w praktyce mocno skomplikowane. RODZINA U PSYCHIATRY Załóżmy, że sto lat temu troskliwa rodzina przyprowadziła pacjenta do psychiatry. Psychiatra zająłby się wtedy jedynie samym pacjentem. Natomiast jeżeli to się stanie dzisiaj, to psychiatra zainteresuje się całą rodziną, szukając w niej praprzyczyny problemów, tak? z żoną, mężem i dzieckiem Powinien się zainteresować. Ale nie tylko dlatego, żeby znajdować przyczyny choroby, bo to są jedynie domniemane mechanizmy. Z całą pewnością praktycznym rozwiązaniem jest sytuacja, gdy psychiatra zajmie się rodziną, w której dany człowiek żyje i mieszka, żoną, mężem i dziećmi. Podobnie jeśli rodzice przyjdą z dzieckiem, to psychiatra powinien zainteresować się również nimi — dla paru powodów. Jednym z nich jest ten, o którym pani wspomniała, otóż zaczęto się zastanawiać, jakie warunki życia rodzinnego zdecydowały o pojawieniu się zaburzenia czy choroby, jak to pani mówi. Ja wolałbym termin „zaburzenie”. Tak czy owak, zainteresowanie się rodziną pacjenta to jest podejście, które może mieć zaletę leczenia przyczynowego. Jeżeli założymy, przynajmniej hipotetycznie, że przyczyny zaburzenia tkwią w życiu rodzinnym, i potrafimy je znaleźć, to możemy uruchomić w rodzinie proces, który spowoduje, że życie rodzinne ulegnie zmianie. Usuniemy przyczynę i zniknie zaburzenie. Brzmi optymistycznie… A to jest taka właśnie idea medyczna: leczyć przyczynowo. Może pan podać konkretny przykład? Chodzi mi o przypadek typu: rodzice przychodzą do pana, oznajmiają, że chore jest ich dziecko, a pan dostrzega, że zaburzenie istnieje w nich samych albo przynajmniej w jednym z nich, ojcu czy matce… Ha… Gdy przychodzą rodzice, nigdy nie zakładam, że mam podstawę, aby znaleźć jakąś wyraźną przyczynę w ich postępowaniu, coś, co powinienem zmienić lub usunąć. No, z małymi wyjątkami. Może się zdarzyć, że rodzice przychodzą niby z problemem swojego dziecka, a ja lub moi koledzy zdiagnozujemy na przykład, że to dziecko jest nadużywane seksualnie. To skrajny przykład… chore przeze mnie Nie taki strasznie skrajny, bo to się zdarza. Albo dziecko jest maltretowane w inny sposób. I wtedy, jeżeli nie da się inaczej, trzeba usunąć je z tego środowiska i przemieścić gdzieś indziej, albo zrobić coś ze środowiskiem, tak żeby ktoś, kto jest źródłem oddziaływania traumatycznego, znalazł się w innym miejscu. Owszem, tak też się postępuje. Ale to nie jest najczęstsza sytuacja. Najczęściej po prostu nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Jeśli nawet wydaje się nam, że zaburzenie u dziecka spowodowała jego rodzina, wtedy właśnie rodzice często mówią: „A co ja takiego zrobiłam, że moje dziecko jest chore?” albo: „Co zrobił mój mąż?” — i przerzucają się odpowiedzialnością. Psychiatria kiedyś postępowała w podobny sposób, szukając tych „odpowiedzialnych” lub „winnych”, teraz trochę zmądrzała i w ogóle się nad tym nie zastanawia. Jeżeli, to dopiero w odleglejszym czasie. Psychiatria zastanawia się natomiast, co takiego się dzieje, że objawy zaburzenia się utrzymują. Niekiedy mamy taką sytuację, że jedno z rodziców wyjeżdża gdzieś na stałe do pracy i jest nieobecne dla dziecka. Czasami to jeden z lepszych sposobów, ażeby konstruktywnie i racjonalnie przeprowadzić lekką separację. Rzadko się bowiem zdarza, żeby taki wyjazd następował bez wcześniejszych problemów w pożyciu małżeńskim. Zakłada pan zatem, że u kochającej się pary małżeńskiej nigdy nie pojawi się myśl, iż jedno z nich pojedzie gdzieś daleko pracować zarobkowo — a skoro taki pomysł się pojawia, jest dowodem na to, że w tej rodzinie coś zaczyna się psuć? Ja nie zakładam. Ja to wiem z doświadczenia. To nie jest tak, że oni już się nie kochają, ale tak, że kochają się w sposób trudny. I wtedy dłuższy wyjazd zarobkowy jednego z rodziców jest często dobrym uzasadnieniem dla spokojnego i niekonfliktowego rozwiązania istniejących problemów. Oni mogą się kochać, ale przechodzą kryzys miłości albo mają do siebie jakieś nieujawnione pretensje, pojawia się jakiś problem, oni tego problemu nie rozwiązują sami, ale nie idą też do terapeuty małżeńskiego, nie idą do księdza, nie idą do poradni małżeńskiej. kryzys na odległość Problem narasta, narasta, a w pewnym momencie pojawia się decyzja: „Jadę zarabiać za granicę lub do innego miasta” — którą łatwo jest wtedy podjąć. I to jest pierwszy etap. A drugi etap jest taki, że u dziecka występują zaburzenia, więc ten rodzic przyjeżdża, aby zająć się sytuacją. Jest wręcz wezwany: „Zosia zachorowała, jest w szpitalu. Przyjeżdżaj”. Więc on albo ona przyjeżdża i… zaburzenia u dziecka się utrzymują, ponieważ to one przytrzymują w domu ojca czy matkę. Dla psychiatry czy terapeuty rodzinnego — niekoniecznie musi być psychiatra — jest to złożony problem: które z tych rozwiązań bardziej sprzyja życiu rodziny? Gdyby odpowiedź była zawsze prosta, to terapeuci rodzinni w ogóle nie byliby potrzebni. Istnieje przecież wzajemna współzależność pomiędzy elementami systemu rodzinnego. Wszystko oddziałuje na wszystko. Rodzic wyjeżdża, żeby zarobić dla dzieci, a równocześnie je siebie pozbawia. I one go wzywają, bo potrzebują. Wzywają — a on wraca lub nie. ucieczka w chorobę To zjawisko było opisywane już dawno: że w leczeniu różnych zaburzeń istnieje ryzyko, iż dzięki chorobie dzieci czy dorośli ludzie dostają coś, czego bez tej choroby nie dostaną. Nazwano to wtórnymi korzyściami z choroby i uważano, że ma swoje następstwa niekorzystne, ponieważ człowiek uzyskuje coś, czego nie oczekiwał, a potem trudno mu z tego zrezygnować. Często wskazuje się przykład, bardzo prościutki, że gdy dziecko ma anginę i gorączkę, leży w łóżku, to dostaje herbatkę, otula się je kocykiem. Odczuwa ono niepokój matki, a zarazem jej miłość i chętnie potem chowa się do łóżka albo „staje się chore”, żeby doświadczyć bezpośredniej miłości opiekunów. Dziecko za sprawą choroby znowu staje się ośrodkiem zainteresowania. DZIECKO I PSYCHIATRA Wydawałoby się, że dziecko jest tą istotą, która nie potrafi tak precyzyjnie jak dorosły opisać, co się z nią dzieje. Raczej dorosły powinien być otwartą kartą dla psychiatry, nie dziecko. Taaak? Jest pani o tym przekonana? Wnioskując logicznie, tak mi się wydaje. Gdybym to ja przyszła do pana z jakimiś moimi urojonymi lub prawdziwymi zaburzeniami, zapewne umiałabym je dokładnie opisać. A tu przychodzi matka z dzieckiem, dziecko nic nie chce mówić, no to co pan o nim wie? dostęp do małego pacjenta Ja tak elegancko odpowiem na pani pytanie. Mianowicie to, do czego mamy dostęp, to jest relacja werbalna, czyli ta, którą człowiek przekazuje za pomocą mowy. Poprzez treść wypowiedzi słownej mamy dostęp do świata drugiego człowieka i jego wewnętrznych przeżyć, zatem mamy także podstawy do oceny zdrowia lub zaburzenia zdrowia psychicznego. Treść wypowiedzi opiera się na introspekcji, czyli orientacji we własnych przeżyciach, nazywaniu ich i wypowiadaniu. Psychiatria i psychologia w dużym stopniu, czasami aż za bardzo, zrezygnowały z introspekcji jako źródła poznania życia psychicznego człowieka i odwołały się do obserwacji zachowania. Nazywa się to kierunkiem behawioralnym. Ale wypowiedź słowna pacjenta nigdy nie była analizowana w izolacji. Jeżeli się przyjrzeć klasycznej metodzie psychoanalitycznej, opracowanej przez Freuda i do dziś stosowanej przez niektórych psychoanalityków, to poznanie świata przeżyć i stanu zdrowia psychicznego człowieka dorosłego (niekoniecznie z zaburzeniami, ponieważ psychoanaliza nie jest przeznaczona tylko do leczenia, jest to także metoda poznania siebie) jest podstawą swoistej analizy słownych wypowiedzi, w specjalnie do tego stworzonej sytuacji. Człowiek leży na kozetce, rozluźniony, i nie widzi osoby, do której mówi. Ta druga osoba, psychoanalityk, siedzi za nim, tak żeby nie być widzianą przez pacjenta, podaje pewne hasła i prosi badanego o wolne, swobodne, niekontrolowane wypowiedzi. Nazywa się to metodą wolnych kojarzeń. Lecznicza funkcja psychoanalizy polega na tym, że tą drogą można uzyskać dostęp do tego, czego nie jest się świadomym. A to, co nie jest świadome, nie może być kontrolowane. Jeżeli nie jestem świadom tego, że coś jest moim problemem, to nie mam na to żadnego wpływu. Ale tego założenia nie da się dzisiaj całkowicie podtrzymać. Jest jeszcze inny kierunek, który też wyszedł z psychoanalizy i mówi o tym, że podstawową informację o sobie człowiek przekazuje w pierwszych kilkunastu minutach swobodnego mówienia, w których przedstawia swój problem. Co nie znaczy, że psychiatra czy psycholog przyjmie wszystko in extenso, tak jak zostało wypowiedziane. To struktura wypowiedzi, porządek spraw i ich sekwencje obrazują problemy w życiu psychicznym. A zatem wchodzę, mówię te pierwsze kilkanaście zdań i co dalej? No, na przykład wchodzi pani do gabinetu psychoanalityka i on pyta, albo stwarza sytuację taką, żeby pani powiedziała, po co pani przyszła. Pani coś mówi, próbuje to przedstawić: „Tu mam to, tamto, tu dzieci, tu uzależniona jestem od komputera”… A on, porządkując strukturę tej wypowiedzi, próbuje zbudować pierwszą hipotezę diagnostyczną, jaki jest pani prawdziwy problem. Bowiem żaden lekarz w istocie rzeczy nie powinien opierać się tylko na tym, co pacjent mówi, wchodząc do jego gabinetu. Powinien, na przykład, patrzeć też na to, jak on wchodzi. Pacjent mówi: „Boli mnie brzuch”, a lekarz powinien zauważyć, że on ma nóż w brzuchu, prawda? Ale mówimy o psychiatrze… Przecież psychiatra także powinien zobaczyć, czy człowiek, który mówi, że boli go dusza, nie ma blizn po wstrzykiwaniu sobie heroiny. Bo może się okazać, że on już nie ma gdzie wcisnąć kolejnej igły, żeby sobie „dać w żyłę”. Jeżeli pacjent wchodzi do mojego pokoju i mówi coś albo nic nie mówi, lub mówi mało, to mam też obowiązek zobaczyć, jak wchodzi, jaka jest jego postawa, jaki wyraz twarzy i całej postaci, z jaką miną mówi, że boli go dusza. Gdy siada swobodnie w fotelu i zapala papierosa, to wiem, że ból jego duszy ma trochę inny charakter, niż jeśli wchodząc, porusza się z trudem, ma i maskowatą twarz, cerę szarą, oczy zapadnięte. Lekarz rozpoznaje, to znaczy buduje hipotezę diagnostyczną, opierając się na całości obserwacji, nie tylko na tym, co słyszy od pacjenta. Wróćmy do dziecka. Jakim cudem psychiatria najwięcej wie o dziecku, skoro ono nie powie, że boli je dusza. poznać relacje rodzinne Ja nie twierdzę, że psychiatria najwięcej wie o dziecku, ani nawet że wie najwięcej o relacjach pomiędzy rodziną a dzieckiem. Psychiatria zwraca uwagę na relacje między rodziną a zdrowiem psychicznym dziecka. I psychiatra jest w stanie ocenić zdrowie psychiczne dziecka. Po pierwsze, jest w stanie ocenić, czy rozwój różnego rodzaju funkcji psychicznych dziecka jest mniej więcej adekwatny do jego wieku. „Mniej więcej”, bo bardzo trudno jest o sztywne normy, prawda? Ale psychiatra może na przykład ocenić, czy dziecko mówi, mając trzy lata, i jak sprawnie posługuje się mową. Gdy rodzice wchodzą z dzieckiem do gabinetu psychiatry, on patrzy też na to, jak oni wszyscy siadają, czy dziecko wtula się w matkę, czy w ojca, czy jest w stanie usiąść na osobnym krześle, czy patrzy tylko na nich, czy umie spojrzeć też na psychiatrę. A jeśli dziecko nie będzie patrzeć na pana i jedynie wtuli się w matkę? Zanim psychiatra to oceni, powinien zobaczyć, jak bardzo to jest zgodne z reakcją rodziców na tę nową dla nich sytuację. Czy dla nich obecność w gabinecie psychiatry jest oczywista i czy oni się czują swobodnie, a dziecko się boi, czy też dla wszystkich gabinet lekarski jest czymś groźnym. Wtedy lęk dziecka jest mniej znaczący, bo to jest wspólny lęk rodzinny, który ono podziela. Natomiast jeżeli lęk dziecka jest większy… Chwileczkę… Załóżmy, że do gabinetu psychiatry wchodzą rodzice z małym dzieckiem. Przypuszczam, że dla całej trójki jest to mocne przeżycie. Mamy odruchowy lęk przed lekarzem. Nawet ludzie wysoko postawieni na drabinie społecznej wchodzą do gabinetu lekarza i nagle czują się mniejsi i bezradni. W stosunku lekarz —pacjent prawie zawsze na początku jest coś niedobrego, choć każdy lekarz ma szansę to zmienić. A zatem psychiatra może uznać za zmiany chorobowe naturalne w takiej sytuacji zachowanie rodziców i dziecka… …właśnie usiłowałem to powiedzieć. Zanim powstanie hipoteza, że zachowanie rodziców i dziecka to objaw chorobowy, najpierw usiłuję zobaczyć to w całości. I przy pewnym poziomie doświadczenia, po przygotowaniu, jakiego dostarczyła mu uczelnia medyczna, lekarz powinien zdawać sobie sprawę z tego, że ludzie wchodzą do jego gabinetu z pewnym lękiem, i to wywołuje ich określoną reakcję. cała rodzina na kozetce A jeżeli wchodzi cała rodzina, to rozkład lęku i to, kto podejmuje inicjatywę, kto siada pierwszy, kto pierwszy mówi, w jaki sposób relacjonują swój problem — to wszystko jest tutaj istotne. Jeżeli dziecko nie jest w stanie usiąść na osobnym krzesełku, tylko wciąż wtula się w matkę, świadczy to, że poziom jego lęku jest duży. Jest także istotne, czy ono siada pomiędzy nimi, czy na uboczu, itp. Jeżeli przychodzi cała rodzina — bo niektórzy psychiatrzy i terapeuci zajmujący się zdrowiem dzieci i rodzin zapraszają całą rodzinę na takie spotkanie… Babcię, dziadka, rodzeństwo, niańkę albo pomoc domową? Naprawdę wszystkich? rodzinne hierarchie i koalicje Wszystkich, którzy mieszkają razem. Wszystkich, którzy tworzą system, w którym zaistniał problem z dzieckiem. Na podstawie obserwacji całej rodziny, wręcz wszystkich domowników, można już postawić pierwsze hipotezy: jaki jest rozkład sił w tej rodzinie, kto ma jaką odpowiedzialność, jakie tworzą koalicje w rozwiązywaniu problemów, jakie są ich wzajemne relacje. Bo idea, że oni wszyscy się kochają tak samo, jest ideą nierealną. Nie ma bowiem takiej rodziny, w której wszyscy kochaliby się jednakowo, zawsze są jakieś różnice, nawet gdy wszyscy bardzo się starają. I dopiero na tym tle można popatrzeć na zachowanie dziecka. Można oczekiwać, że siedmiolatek już nie będzie siadał mamie na kolanach, nie mówiąc o trzynastolatku, i to niezależnie od płci; że nie będzie w takiej sytuacji wtulał się w matkę. Jeżeli się wtula, psychiatra może powiedzieć, że to jest zachowanie nieadekwatne do jego wieku. Idąc tym tropem, można się zastanawiać, czy to się zdarzyło, bo dziecko jest w dziwnej sytuacji — gabinet psychiatry! — czy też zachowuje się tak w każdej trudnej sytuacji. A może jest tak, że dziecko nie potrafi w ogóle wyjść bez matki, choćby na podwórko czy do sklepu. I próbujemy się tego dowiedzieć w rozmowie, na przykład że dziecko nie chce iść do szkoły, chyba że mama usiądzie z nim w ławce. Psychiatra może też dostrzec, w jaki sposób dziecko chce go sobą zainteresować. Dzieci mają to do siebie, że się boją, ale psychiatrzy mają sposoby, żeby ten lęk zmniejszyć. Jednym z podstawowych działań psychiatry jest stworzenie takich warunków, w których człowiek przychodzący z jakimś problemem czuje się względnie bezpiecznie i ma względną możliwość wyrażenia tego, co go trapi. I wtedy wszystkie informacje do nas docierają. Nie jest też rzadka sytuacja, w której rodzice przedstawiają problem, a dziecko koryguje i mówi: „Nie jest tak, jest inaczej”. Nie będę w tej chwili wyjaśniał, jakie to ma znaczenie, bo jeden wyjęty element nie stanowi podstawy do tego, żeby dać całościową diagnozę. A zresztą lekarz nie powinien stawiać diagnozy na samym wejściu, musi wziąć pod uwagę wszystkie możliwości i sprawdzić je. Nie może powiedzieć: „Pani ma zapalenie płuc”, tylko: „Wydaje mi się, że pani ma zapalenie płuc, i zrobimy prześwietlenie…” Nie mówmy o zapaleniu płuc, które można wyleczyć antybiotykami. Psychiatria nie zna jednego, sprawdzonego antybiotyku na choroby duszy. Proszę o przykłady z pana dziedziny. ukryte przyczyny Jeżeli rodzice przychodzą do mnie z córką, która ma lat czternaście, chudnie, nie je i oni mi mówią: „Ona ma anoreksję” — jest to prawdopodobne. Ale psychiatra ma obowiązek sprawdzić jeszcze parę innych rzeczy. Na przykład czy to niejedzenie nie jest związane z urojeniami trucia — to znaczy z przekonaniem, że w jedzeniu znajduje się coś, co zagraża jej życiu —a zatem czy nie jest wtórnym objawem, u którego podłoża leży inna choroba. Psychiatra ma obowiązek sprawdzić — jeżeli są inne objawy zaburzeń jedzenia, takie jak zaburzenia miesiączkowania — czy to nie jest wtórne względem zaburzeń wewnątrzwydzielniczych, na przykład może to być rosnący guz przysadki albo nadnerczy. Czy dziewczynka nie ma innej choroby somatycznej, wrzodów żołądka lub pasożytów. To są wszystko rzeczy, które trzeba wykluczyć. Oczywiście nie jest tak, że stwierdzenie pasożytów wyklucza rozpoznanie jadłowstrętu. Ale nie można leczyć jadłowstrętu, jeżeli nie usunie się pasożytów. Bo te choroby mogą współistnieć ze sobą, nie jest tak, że jak się ma jedną chorobę, to się nie ma żadnej innej. A jakiś inny przykład… Objawy zaburzeń zdrowia psychicznego zazwyczaj występują w pewnych powtarzających się grupach, które nazywamy zespołami lub syndromami. To pomaga je nazwać, ale i szukać ich uwarunkowań w rozwoju indywidualnym. Jeśli na przykład dziecko bije inne dzieci w szkole i utrzymuje się to co najmniej przez pół roku, a równocześnie nie odrabia lekcji, nie chodzi do szkoły, awanturuje się, jest agresywne, trzaska wszystkim, drze się o wszystko — to możemy postawić przynajmniej wstępne rozpoznanie „zaburzeń zachowania”. Ale fakt, że się postawi takie rozpoznanie i statystycznie zakwalifikuje problem, niewiele daje w kwestii wdrożenia planów pomocy. A zatem trzeba zobaczyć, jak to się ma do tego, co dzieje się w rodzinie, a czasem także w pozostałych systemach, w których funkcjonuje dziecko — w szkole, wśród rówieśników. Jak w trakcie rozwoju dziecka ukształtowały się granice pomiędzy nim a resztą świata. Dziecko, któremu ustępuje się we wszystkim i które na każde zawołanie ma wszystko, wypracowuje różne metody, żeby to uzyskać, ponieważ nigdy nie było w sytuacji, że gwiazdki z nieba nie da się zdjąć, gdy się jej zapragnie. Mówi pan teraz o dziecku w jakim wieku? No, pierwsze doświadczenie frustracji tego typu pojawia się mniej więcej pomiędzy drugim a trzecim rokiem życia. Gdy dziecko czegoś chce i jest w stanie przyjąć, że nie może tego dostać. To jest okres, który psychologowie obserwujący swoje dzieci nazywają „okresem nieznośnego trzylatka”. W trzecim roku życia dziecko, żeby coś wymusić, rzuca się na podłogę, awanturuje, z furią bije głową o ścianę, wrzeszczy. ONO — MAMA, TATA I BABCIA A jeśli mamy młode małżeństwo, które usiłuje podchodzić racjonalnie do wychowania swego dziecka, ale jest też babcia, która się tym dzieckiem zajmuje i jak większość babć usiłuje zaspokajać wszystkie jego żądania? Mówi się, że babcie rozpieszczają wnuki i że to bywa szkodliwe… To jest bardzo dobre. Źle jest wtedy, gdy babcie nie rozpieszczają wnuków. W modelowym, prawidłowym rozwiązaniu rozpieszczanie przez babcie nie jest szkodliwe, nie musi zaburzyć rozwoju dziecka — choć może. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób zbudowane są wewnątrzrodzinne granice, w jakiej mierze rozpieszczanie dziecka przez babcię podważa to, co jest istotne, to znaczy pozycję rodziców. Jeżeli sytuacja rodzinna jest taka, że wszyscy stają się dziećmi babci, rodzice i wnuk — wówczas rozpieszczanie wnuka powoduje, że utrwala się w nim nieumiejętność radzenia sobie z frustracją. Tu nie chodzi o różnice w planie wychowywania, w podejściu wychowawczym, ale raczej o to, że rodzice nie stają się rodzicami. Jeśli jeszcze dodatkowo babcia traktuje inaczej córkę lub syna, a inaczej ich współmałżonków… …na przykład jako gorsze dzieci? babcia wie lepiej Niekoniecznie gorsze. Inne. Oczywiście, ludzie różnią się między sobą. Powiedzieliśmy, że już dawno nikt nie wierzy w to, że dziecko rodzi się jako tabula rasa, na której życie pisze to, jakie ono potem będzie. Ale przecież każdy z nas ma odmienne predyspozycje, no i różnie je wykorzystujemy… …ale podobno rodzina może te cechy stłumić, na przekór genetycznym skłonnościom. W jednym z pana artykułów przeczytałam o dwójce dzieci, które miały genetyczne skłonności do zaburzeń psychicznych. Jedno z nich zostało z matką, drugie umieszczono w rodzinie adopcyjnej. I to wrodzone schorzenie nie zaistniało u dziecka w rodzinie adopcyjnej, ponieważ zastępcza matka stworzyła mu lepsze warunki. A drugie dziecko, chowane z własną matką, zachorowało. Ujawniła się u niego schizofrenia. geny czy wychowanie Tak, było bardzo wiele badań dotyczących zaburzeń, na różnym poziomie precyzyjnego określenia determinacji genetycznej. Wyniki są takie, że obie grupy czynników, genetyczne i środowiskowe, mają wpływ na występowanie niektórych zaburzeń. Ale wiele wskazuje na to, że dobre warunki środowiskowe mogą zneutralizować wpływ determinant genetycznych. To były badania porównujące, czy schizofrenia wystąpi u dzieci wychowywanych przez matki, które same chorowały, i w rodzinach zastępczych, gdzie rodzice nie chorowali na schizofrenię. Okazało się, że wpływ czynnika genetycznego był większy. Ale gdy podzielono jeszcze te adopcyjne rodziny na takie, które były „cieplejsze” lub lepiej zaspokajały rozwojowe potrzeby dziecka, stymulowały rozwój i były mniej traumatyczne — to znaczy, że u dziecka było mniej doświadczeń odrzucenia, nadużywania, wykorzystania — okazywało się, że w tych rodzinach dzieci, mimo obciążenia genetycznego, nie zachorowały na schizofrenię. Na tej podstawie można powiedzieć, że adekwatna opieka, to znaczy dostosowana do potrzeb dziecka, może zneutralizować determinację genetyczną. A może być przypadek odwrotny: dziecko nie ma w genach predyspozycji do schizofrenii, lecz trafia do rodziny zastępczej, która jest niezrównoważona — czy to może wywołać poważne zaburzenie jego rozwoju? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć na podstawie doświadczeń naukowych. Można tylko pospekulować. No to proszę pospekulować. Odpowiedź jest bardzo trudna, dlatego że dziś już wiemy, iż nie ma takiej czynności ludzkiego organizmu, która nie miałaby odpowiednika w genach. Cokolwiek dzieje się w naszym życiu psychicznym, da się prześledzić na poziomie biologii, czyli na poziomie chemii. Procesy chemiczne, przemiana materii, metabolizm są z kolei „nadzorowane”, a czasem nawet w ogóle możliwe — dzięki właściwościom genów. To uruchamianie metabolizmu, sterowanie nim przez geny to ich ekspresja. Sterowane przez geny powstawanie i rozpad substancji chemicznych umożliwia powstawanie połączeń między komórkami mózgu, a także przekazywanie — przez te połączenia — bodźców. Uważa się, że to przekazywanie bodźców jest biochemiczną stroną życia psychicznego. Przypuszcza się też, że właściwości pewnych genów, sposób, w jaki kształtują metabolizm, umożliwiają pojawienie się zaburzeń psychicznych. Ale ogromna część genów, według obecnej wiedzy, nie ujawnia swoich właściwości. Pozostają nieme. Nie mają ekspresji. Pani pyta o wpływ środowiska na to, że jakiś gen się ujawnia, a my nie wiemy, które warunki środowiskowe spowodują jego ekspresję — czyli nie wiemy, czy gen dojdzie do głosu, czy i jak wpłynie na powstawanie i rozpad substancji chemicznych decydujących o czynnościach mózgu — co w konsekwencji wywoła zaburzenie psychiczne. To jest bardzo uproszczony model. A może jest tak, że w warunkach traumatycznych mamy do czynienia ze zmianą struktury genu, czyli z mutacją. Bo to też wiadomo z badań na zwierzętach i z pewnych, choć niepotwierdzonych, badań na ludziach. Poddanie zwierzęcia ciężkiemu stresowi powoduje mutacje genetyczne. A zatem można powiedzieć, że jeżeli podda się zwierzę stresowi traumatycznemu, to dzieci tego zwierzęcia, choć ich nikt nie dręczył, będą miały ten sam zespół następstw postresowych, które pojawiły się u dręczonej matki. Ale jak to będzie wyglądało, zależy w dużej mierze od tego, czy młode zwierzę będzie wychowywane przez dręczoną matkę, czy nie. U ludzi zbadano, że matki, które same były ofiarami różnego rodzaju stresu, na ogół przewlekłego, wychowują swoje dzieci w taki sposób, że mają one mniejszą odporność na trudne sytuacje. Innymi słowy, matki przekazują dzieciom następstwa postresowe nie tylko na drodze genetycznej. Dziecko wychowywane przez matkę, która sama jest ofiarą przemocy, gwałtu, doświadczyła bicia albo przeżyła wojnę, częściej staje się ofiarą napaści i przemocy, ponieważ nie ma zdolności rozróżniania życzliwości i nieżyczliwości u obcych. Ten niedobór zdolności badano za pomocą testów. Jak? Pokazywano dzieciom serię fotografii wyrażających różne nastroje i proszono, żeby określiły ten nastrój w sposób, jaki jest możliwy na ich poziomie rozwoju. No tak, ale ja znam ludzi dorosłych, którzy też mają problemy z rozróżnieniem prawdziwej i fałszywej życzliwości… …ale zapewne nikt nie zbadał, w jakiej mierze jest to związane z faktem, że ich rodzice poddawani byli stresowi traumatycznemu. Nikt tego nie badał, bo badania, o których mówię, pochodzą z ostatnich dziesięciu lat. W OBRONIE NIEGRZECZNYCH DZIECI Prowadzono też badania nad dziećmi, które mają zaburzenia zachowania, to znaczy biją inne dzieci, źle się adaptują do szkoły, są niegrzeczne, biegają w czasie lekcji. Są wyrzucane ze szkół, dlatego że nie dostosowują się do ogólnych wymagań. I wiadomo, że bardzo trudno powiedzieć, w jakiej mierze za zachowanie tych dzieci odpowiadają predyspozycje genetyczne, a jaki jest udział wpływu środowiskowego. Okazało się to bardzo skomplikowane. Mój Boże, byłam niegrzeczna w szkole, biegałam w czasie lekcji, parokrotnie sprałam inne dzieci, wyrzucono mnie z trzech szkół… nienormalnie niegrzeczne dziecko Ja nie będę pani diagnozował. Każdy z takich przypadków wymaga indywidualnego przyjrzenia się, by zobaczyć kontekst, w jakim zjawisko się pojawia. Ale jeżeli jest tak, że niezależnie od kontekstu jakieś dziecko zawsze w szkole bije inne dzieci, dokucza im, podkłada nogi, robi to prowokacyjnie — innymi słowy, z jakichś powodów nie przestrzega obowiązujących norm i trwa to dłużej niż sześć miesięcy, wtedy jest podstawa do postawienia rozpoznania. Nie prałam w szkole innych dzieci przez pół roku. Robiłam to okazjonalnie i moim zdaniem one na to zasłużyły. Dlatego zawsze trzeba wziąć pod uwagę wiele różnych elementów. Pytam nieprzypadkowo, bo ja z założenia chciałabym być obrończynią tak zwanych niegrzecznych dzieci. Były zresztą badania amerykańskie, z których wynikało, że większość osób, które czegoś dokonały w życiu, z trudem adaptowała się do szkoły. nie lubić babci Tu podnosimy zupełnie inny problem. To jest kwestia, czym w ogóle jest norma w zachowaniu. Próbowałem wprowadzić takie rozumienie normy i zaburzenia zdrowia psychicznego u dziecka, które wyraża się biegiem jego rozwoju, to znaczy tym, że opanowuje ono poszczególne umiejętności i na dodatek istnieje względna harmonia między poszczególnymi elementami tego rozwoju. Bo może być też tak, że tylko jedna część się rozwija, na przykład ktoś jest niezwykle zdolny matematycznie albo potrafi opanować zrozumienie planu miasta i rozkładu jazdy kolei, ale nie kocha babci, w ogóle jest chłodny i „wycofany”. Ma prawo nie lubić babci. Pewnie, że ma. Ale ja tu daję przykład niewielkiego nasilenia autystyczności, które polega na wyłącznym skupieniu się na jednej dziwnej rzeczy, na przykład takiej jak rozkład jazdy pociągów lub plan miasta. Znam dziecko, które maniakalnie liczyło wszystkie przejeżdżające samochody, wykrzykując nazwy ich marek… To jest trochę inny objaw. Objaw klasyczny. Jeżeli dziecko maniakalnie liczy przejeżdżające samochody albo kratki w chodniku, albo kropelki wody, albo kąty pomieszczeń — jest to pewien rodzaj natręctwa. Ale wartość tego objawu dla oceny ogólnego stanu zdrowia psychicznego jest relatywna. A teraz przykład, o którym pani mówiła, czyli badania dowodzące, że większość ludzi wybitnych miała trudności z byciem grzecznym w szkole. No, od razu rodzi się pytanie, czy wybitność jest dowodem zdrowia psychicznego? Ha… Tu mnie pan zaskoczył. Owszem, pewnie można spojrzeć na wybitność jako na szczególny rodzaj zaburzenia, bo na pewno nie jest to norma. …i wtedy znowu rodzi się pytanie, co to jest ta norma. Każdy może mieć indywidualne normy. Chciałbym porzucić takie trochę… hm… postmodernistyczne podejście do normy i wrócić do czegoś bardziej praktycznego. Z całą pewnością można powiedzieć, że ludzie wybitni, których rozwój jest szczególnie szybki, a możliwości duże, zwłaszcza w zakresie intelektualnym lub w zakresie pewnych umiejętności i talentów — takich jak na przykład talent muzyczny, ruchowy albo inny — mogą mieć poważne trudności z adaptacją w szkole. Bo dziecko wybitnie zdolne nie jest w stanie wysiedzieć czterdziestu pięciu minut, nie dlatego że nie może skupić uwagi, tylko ponieważ kiedy ono już wszystko wie, inne dzieci dopiero zaczynają, jak to się mówi, kapować. I ono się nudzi. problem z geniuszem Jeżeli przyjmiemy, że normą jest przeciętność — to wszystko, co wykracza ponad tę normę, będzie patologią. A zatem wynik powyżej 116 wskaźnika ilorazu inteligencji, czyli inteligencja powyżej przeciętnej, wysoka i bardzo wysoka, nie jest normą — choć zarazem jest rodzajem normy pożądanej, ponieważ wszyscy chcielibyśmy mieć taki iloraz. Wszyscy chcielibyśmy być inteligentni ponadprzeciętnie, ponieważ wartość inteligencji w kulturze, w której żyjemy, jest wysoka. Inteligencja to wysoka wartość w dzisiejszych czasach?! Wyższa niż wysokie konto w banku?! Oczywiście. Niech pani zwróci uwagę, jak rodzice wyjaśniają przyczyny kiepskich wyników swoich dzieci w szkole. Mówią: „On jest inteligentny, lecz mało pracowity”. Nikt nie chwali się tym, że jego dziecko jest pracowite, choć nieinteligentne. Wartość inteligencji jest ciągle duża, ponieważ inteligencja — i to nie bezzasadnie — zapewnia dostęp do różnych rzeczy. Ale problem polega na tym, że w warunkach, w których inteligencja jest kształtowana poprzez masowy system szkolny, nauczyciel musi pracować z dzieckiem, które ma iloraz inteligencji 80, i z dzieckiem, które ma 150. I jeżeli w klasie ma więcej dzieci niż dwanaścioro, to nie jest w stanie dostosować programu indywidualnie do każdego dziecka, w związku z czym zarówno to dziecko, które ma iloraz 80, jak i to, które ma 150, po prostu znajduje się poza głównym nurtem. W głównym nurcie są ci przeciętni. A co z rodziną, której dorośli członkowie mają, załóżmy, w okolicy 85, a dziecko ma powyżej 120? Nieżyjąca już psycholożka, zajmująca się w Tel Awiwie rozwojem dzieci i patologią ich rozwoju, zresztą związana z Krakowem poprzez męża, który stąd pochodził, Mali Aleksandrowicz, opisała coś, co nazwała „syndromem głupiej matki”. „SYNDROM GŁUPIEJ MATKI” Mali Aleksandrowicz opisała sytuację, w której istnieje intelektualna lub emocjonalna dysproporcja pomiędzy możliwościami i potrzebami dziecka a możliwościami matki. W tradycyjnie pojmowanej rodzinie, gdzie matka — w imię tej tradycji — ma siedzieć w domu, a ojciec zawsze musi być głową rodziny, to jest możliwe, bo ta matka nie ma możliwości, żeby się rozwinąć. Ona staje się głupią matką z wyboru własnego męża… mama ma depresję …i to jest jedna z wad terminu, którego użyła Aleksandrowicz. Bo nie chodzi o to, że matka jest głupia. Chodzi o to, że z jakichś powodów ona — podobnie jak nauczyciel, który nie obejmuje wszystkich uczniów w klasie — nie obejmuje poszczególnych potrzeb swojego dziecka. I ono ją przewyższa, okazuje się bardziej przebiegłe, potrafi wynaleźć sposoby, wobec których jest bezradna. Najczęściej nie z powodu niskiej inteligencji albo słabego rozwoju, tylko na skutek bardzo częstego, chronicznego zespołu depresji. Jednym z dawno stwierdzonych faktów zależności na poziomie statystycznym jest związek pomiędzy depresyjnością matki a zaburzeniami zachowania u dzieci. Po prostu matka depresyjna nie ma siły i energii, żeby pomagać swoim dzieciom budować własne granice. A nie obawia się pan, że tych depresyjnych matek jest zapewne więcej niż pogodnych, ze względu na społeczną sytuację matki w ogóle? Raczej nadal mamy patriarchat, zaniżamy pozycję kobiety, wyśmiewamy kobiety matki, że są domowymi kurami, a kobiety pracujące atakujemy, że zaniedbują dzieci. Tak źle i tak niedobrze… Jak tu być pogodną? Nie chodzi o to, żeby matki były pogodne. Chodzi o to, żeby nie były depresyjne, co objawia się między innymi tym, że nie mają siły, są bezradne, zawsze się do kogoś odwołują, potrzebują, żeby ktoś im pomógł. Bezradność, poczucie zmęczenia, trudność mobilizacji i odwoływanie się do pomocy — to typowy zestaw zespołu depresyjnego. „Ktoś musi przyjść i mi pomóc, bo sama nie dam rady”. Bezradność to pewna nieumiejętność, a także poczucie, że nie warto nic robić, bo i tak nic się nie zmieni. Obawiam się, że to, co pan opisuje, to najczęstsza postawa… I jak to wpływa na dziecko? Dziecko dość szybko wyczuwa, że nie ma oparcia, bo matka jest bezradna i smutna, apatyczna, wycofana i niechętna, zmęczona, wszystko sprawia jej trudność. Dziecko staje się wówczas niespokojne, ponieważ znajduje się w sytuacji przekraczającej jego możliwości, a nie ma do kogo się odwołać. A zatem to ono musi rządzić, a równocześnie nie ma do tego wystarczających umiejętności, ponieważ nie dorosło do pełnienia władzy. Jest więc przeciążone. W tej sytuacji dość szybko uczy się sterować bezradnością matki. Zapewne może istnieć także syndrom głupiego ojca? najlepiej — partnerzy No, tego nie opisano, ale wzór rodziny, na której do tej pory prowadzono badania, wciąż ulega zmianie. Wiadomo jednak, że znacznie łatwiej jest tam, gdzie rodzice dzielą się obowiązkami w opiece nad dzieckiem, ponieważ przynajmniej jedno z nich nie jest zawsze zmęczone i depresyjne. Najlepszy jest zatem model partnerski. Tak. Także dla zdrowia psychicznego dziecka? Także i dla zdrowia psychicznego dziecka. Ponieważ wtedy jedno z rodziców może zawsze występować w roli tego kompetentnego, silniejszego, który daje oparcie, co pozwala dziecku lepiej budować granice. Zamieniają się rolami, dają sobie czas na wypoczynek, na zebranie sił? Oczywiście, bo w partnerskim modelu oni występują jako jedność. KTO TU RZĄDZI…? Z badań nad znaczeniem obecności fizycznej ojca w domu, i to badań bardzo starych, wielokrotnie sprawdzonych, wynika, że ojciec nie jest taki niezbędny dla rozwoju dziecka. Coś podobnego, a to mnie pan zaskoczył… A obecność matki? ojciec na odległość Tego nie badano, ponieważ model rodziny, w której ojciec zajmuje się dziećmi, a matka jest nieobecna, nie jest tak częsty. Są natomiast badania nad rodzinami rybaków dalekomorskich, z których wynika, że istotna jest nie tyle fizyczna obecność, ile psychiczna reprezentacja ojca. Żadne z rodziców nie jest w stanie pełnić podwójnej roli, chociaż często się tak mówi: „Jestem samotną matką, pełnię podwójną rolę”. Znaczy to, że samotna matka stara się być równocześnie matką i ojcem. Ale ona nie zapewnia dziecku reprezentacji psychicznej ojca, ponieważ jej stosunek do nieobecnego ojca jest niejednoznaczny. On sobie poszedł, zostawił ją, albo był łajdakiem i trzeba było go wyrzucić. A równocześnie ona obawia się, że dziecko ujawni cechy, które po nim dziedziczy, a których ona nie lubi. Taka sytuacja jest wielokrotnie skomplikowana. Natomiast dom, w którym ojciec, zgodnie z tradycją i akceptowanym wzorem, jest wprawdzie nieobecny, ale czeka się na niego, mówi się o nim — jest podobny do domu, w którym ojciec poszedł na wojnę. A jeżeli jest wojna, w dodatku akceptowana, i ojciec na nią wyrusza, to matka tworzy rodzinę razem z nim, jego obecność nosi w sobie — i w efekcie dziecko też ją ma. A rozwód? Czy po rozwodzie pojawia się w domu ta „wewnętrzna reprezentacja ojca”? To w dużej mierze zależy od matki. Ale jest niedobrze, gdy się nie pojawia. Obawiam się, że najczęściej jest to wspomniana reakcja samotnej matki: „Jego nie ma, trzeba go było wyrzucić, a ja teraz patrzę, kiedy moje dziecko ujawni te cechy, których w nim nie lubiłam”. Prawdopodobnie tak. Przecież rozwodowi najczęściej towarzyszą gwałtowne i negatywne emocje, złość, żal, zazdrość… A jeżeli rodzice są razem, ale oboje pracują w takich porach, że się mijają? Praktycznie widują się tylko w nocy? podział ról Jeżeli mają rzeczywiście partnerskie relacje i wspierają się w codziennych zadaniach, raz jedno gotuje, raz drugie itp., wtedy te role się uzupełniają. Znamy to z obserwacji rodzin, w których rodzice pracują na różne zmiany, w produkcji albo w lecznictwie, albo matka gra na scenie wieczorem, a ojciec rano idzie do biura, lub ojciec jest bileterem w kinie, a matka rano sprzedaje w sklepie. Po południu nie ma matki albo nie ma ojca i zastępują się w opiece nad dziećmi. Uzupełniają się. Jeżeli dobrze uzupełniają się nieobecnością i obecnością i jeszcze znajdują czas dla siebie, to taka rodzina może funkcjonować bardzo dobrze. Czy taki partnerski model służy dobrze dziecku, gdy ono ma na przykład dwa lata i powinno zacząć wyodrębniać swoje „ja”? Powinien dobrze służyć. Ale to też zależy przede wszystkim od matki. Matka musi wesprzeć dziecko w „odklejeniu się” od siebie, w oddzieleniu się i budowaniu granicy. Łatwiej dziecku przejść pierwszą separację psychiczną od matki, jeśli równocześnie ona także umie się od dziecka odseparować. Bo to jest, jak już mówiliśmy, proces wzajemny. Czy tradycyjny model patriarchalnej rodziny, z matką tkwiącą głównie w domu, mieści w sobie wiele pułapek, które mogą zaburzać proces uniezależniania się dziecka? Tradycyjne modele mają to do siebie, że bardzo wyraziście, w sposób jednoznaczny, niekoniecznie korzystny dla ogólnego rozwoju człowieka, konstruują wzory społeczne ról związanych z płcią. Ich cechą jest większa sztywność, co może utrudniać proces dorastania. Ale wydaje mi się, że problem polega troszeczkę na czymś innym. Otóż należy postawić pytanie, czy można sobie wyobrazić dobrze funkcjonujący układ pomiędzy „zależnym” i „dominującym”? Owszem, istniały takie modele, w których pan z niewolnikiem albo dziedzic z chłopami tworzyli bardzo zgrany i dobry układ. Takich opisów jest bardzo dużo w literaturze. Czarni niewolnicy w Przeminęło z wiatrem, uwielbiający rodzinę O’Hara. Bardzo sielski wizerunek. Nie ma żadnego powodu, dla którego nie można sobie wyobrazić innego rozwiązania małżeństwa Dulskich albo innej interpretacji tej dramatycznej komedii. Tam głową rodziny niby jest ojciec, ale szyją tej głowy jest matka. A moja babcia, która była uroczą kobietą, bardzo samodzielną, dożyła stu dwóch lat i już choćby z tego powodu zasługuje, żeby ją cytować… władza czy partnerstwo? Babcia mówiła, że mąż jest głową domu i to on rządzi, ale za funkcjonowanie rodziny, za funkcjonowanie domu nie tylko on odpowiada. „Dom, mój drogi wnuczku”, mówiła babcia, „ma cztery węgły. I żeby dom istniał, to te cztery węgły trzeba otoczyć opieką. Za jeden węgieł odpowiada mąż, a za trzy węgły — żona. I jak żona nie trzyma trzech węgłów, to żadnego domu nie będzie”. Ta anegdota znosi problem z płaszczyzny „kto tu rządzi”, to znaczy ze struktury władzy, i pokazuje całkiem inne aspekty. Nie ma pan poczucia, że gdy w rodzinie pojawia się problem „kto tu rządzi”, to jest bardzo niedobrze? Oczywiście, pojawienie się problemu władzy wskazuje na niemożność partnerstwa. Bo w partnerstwie jest odpowiedzialność, ale i umiejętność kontrolowania potrzeby władzy, dominowania, umiejętność akceptowania potrzeb i możliwości drugiej osoby, z którą jest się w jakimś układzie. To są cechy, jakie przypisujemy dojrzałości. Z tego wynika, że jeżeli pojawia się w rodzinie problem władzy, to już jest poważny rodzaj zaburzenia. I odbija się on na zdrowiu psychicznym dziecka. Z całą pewnością tak. A nie ma pan wrażenia, że problem władzy w rodzinie pojawia się niezwykle często? I że doskonale służy mu tradycyjny, patriarchalny model rodziny? Zapewne, jakkolwiek nie jest to jednoznaczne. Mnie, jako psychiatrę musi interesować sytuacja, w której patologia władzy wyraża się w jej nadużywaniu. Ja mam władzę, ja tu rządzę. „Masz mnie słuchać”, „Masz stać na baczność”, „Milcz, gdy ja mówię”… Ja akurat nie znam kobiety, która by się zgodziła na taki układ, ale… Eeee… ja takie widywałem. Myślę, że matki równie często nadużywają swojej władzy i biją swoje dzieci bezmyślnie, bez żadnego uzasadnienia. Tylko dlatego, żeby rozładować emocje. Przechodzimy zatem do bicia dziecka. To też bierze się z tradycji. Ale, moim zdaniem, żadnej tradycji nie można przyjmować z całym dobrodziejstwem inwentarza, należy ją wciąż weryfikować. A tu mamy taki stary wierszyk świętej pamięci Jachowicza: „Dziateczki rózeczką Duch Święty bić radzi, Rózeczka dziateczkom nigdy nie zawadzi”. To był bodajże przełom XIX i XX wieku? Trochę wcześniej. Druga połowa XIX wieku. Ale ten model w niektórych rodzinach obowiązuje do dziś! KLAPS — CZY KAZANIE? Czy w rodzinie, w której bije się dziecko lub wręcz czyni z tego zasadę wychowawczą, jest to jeden z czynników zaburzania osobowości? Niekoniecznie. Na poziomie ogólnym można powiedzieć, że jest lepiej, jeżeli dziecko nie jest bite. Ja sam jestem przeciwnikiem bicia dzieci, uważam, że to jest coś, co wykracza poza granice normy. Ale jest też prawdą, że dziecku, które dostanie klapsa, łatwiej jest przyjąć informację, że zrobiło coś złego. Można zatem dopuścić rodzaj symbolicznego, ale bezbolesnego trzepnięcia dziecka, wymierzonego klapsa, jako jeden z elementów wychowywania? bolesne uderzenie Myślę, że nawet bolesne uderzenie bywa dopuszczalne, ale pojawią się tu kwestia granicy, od kiedy zaczyna się to „bolesne”. Mnie na przykład zawsze mniej bolało niż moją siostrę, chociaż dostawaliśmy w dzieciństwie takie samo lanie. Może dlatego, że ona była dziewczynką i miała inną strukturę reagowania na bodźce? Mnie ojciec usiłował bić, gdy byłam dzieckiem, czynił to z tak zwanym pełnym rytuałem, wyciągał pas, kazał się kłaść na stołeczku, uderzał i bijąc, powtarzał: „A teraz przyrzeknij, że już nigdy tego nie zrobisz”. A ja krzyczałam: „Właśnie że zrobię!” I nastąpił moment, kiedy ojciec się poddał. Stwierdził, że biciem osiąga odwrotne efekty, i przestał stosować tę metodę. Pani opisała taki rodzaj wymierzania kary, przy którym od dziecka oczekuje się przyjęcia jej i zrozumienia. To oznaczy: „Nie będę cię bił, jeżeli będziesz grzeczna”. A to nie jest tak. Sensowność negatywnego bodźca — czyli na przykład klapsa — w pewnym okresie życia dziecka, i to raczej dość wcześnie, istnieje wtedy, kiedy ten klaps następuje bezpośrednio po niepożądanym zachowaniu, za które się chce dziecko ukarać. To jest zasada stosowana wobec psa. Mogę go uderzyć, jeśli przyłapię go na nieposłuszeństwie, a nie wolno uderzyć, gdy wrócił na moje zawołanie. Zatem do pewnego momentu nie ma w tej sprawie różnicy między dzieckiem a psem? najlepszy moment na klapsy Jeśli pani chce tak to ująć, to owszem. Ta zasada tresury, wychowywania psa, jest oparta na tym samym modelu, behawioryzmie. Bo jeśli długo wołam psa, on jednak chce się bawić i nie przychodzi, a w końcu przyjdzie i wtedy dam mu klapsa, to to warunkuje go negatywnie na przybieganie do mnie. Natomiast jeżeli dziecko, kiedy jego zachowanie jest niepożądane, zostanie skarcone od razu, a nawet dostanie klapsa — powiedzmy: symbolicznego — to wie, że zrobiło źle, przeżywa rodzaj lęku czy niepokoju o konsekwencje, najczęściej w postaci tego, że utraci miłość rodziców, że jego zachowanie spowoduje, iż przestaną je kochać. I wtedy wymierzenie kary i rozwiązanie problemu na „krótkiej ścieżce” jest lepsze. Wiele dzieci mówi, że woli dostać klapsa niż słuchać kazania. No tak. Ja niegdyś też. Prawda? Ponieważ nie chodzi tylko o to, że dziecko potrafi lub nie potrafi przyjąć norm czy wymogów… Chodzi jeszcze o czas? Kazanie trwa długo, a klaps to sekunda? Nie tylko o czas. Chodzi o przedłużający się lęk, bo dziecko przeżywa to w ten sposób, że obawia się, iż przestanie być kochane. Bo ciągle słyszy, że jest złe. Więc ta nasza wypowiedź w postaci kazania musiałaby być krótka i bardzo mądra. Złe skutki kazania mogą być zatem gorsze niż klapsa? męczące kazanie Psychiczne skutki kary zawsze są złe wtedy, kiedy rodzice, karcąc dziecko słowem, uderzeniem czy jeszcze inaczej — dokładają do tego element rozładowania własnych emocji. Obawiam się, że bicie dziecka jest zawsze wyładowaniem własnych emocji. Nieposłuszeństwo dziecka, jego złe postępowanie budzi przecież nasze emocje! Wydaje mi się, że to jest taka bardzo prosta, wręcz naturalna zależność… Ale istotna jest treść tego zdenerwowania. No, na przykład denerwuję się, bo moje dziecko zachowało się niezgodnie z zasadami, w których je wychowuję. wszechmocni rodzice „Denerwuję się” — to jest bardzo pojemne określenie. Bo może być i tak, że jestem zdenerwowany czymś całkiem innym, a odbijam sobie ten zły humor na dziecku i raz je uderzę, a drugi raz nie. Zmienność wymierzania kary — w zależności od czynników innych niż zachowanie dziecka — powoduje, że te kary są nieskuteczne. Wszystkie kary powinny być raczej związane z tym, co robi dziecko, niż z moim nastrojem, bo ja nie mogę liczyć na to, że dziecko zrozumie moje wszystkie nastroje i je zaakceptuje. Nie dlatego, że dziecko ich nie wyczuwa — tylko ponieważ ono idealizuje rodziców. Dotyczy to zupełnie innego problemu: wszechmocy i wszechobecności rodziców. Tymczasem oni przecież nie są wszechmocni. Chyba do pewnego momentu są? Dla dziecka… Chodzi o kompetencje: jeżeli mam być konsekwentny, to muszę być konsekwentny do końca, a zatem niekiedy musiałbym wiedzieć także o tym, o czym wiedzieć nie mogę. A takiej możliwości nie ma. Jeżeli coś dzieje się na moich oczach, wtedy powinienem zareagować — i to zawsze mniej więcej tak samo. A jeżeli mnie przy tym nie ma…? Jeżeli dziecko przekracza granice tylko wtedy, kiedy ojciec nie widzi, matka nie widzi, a nie przekracza wtedy, kiedy jest obserwowane? No, między nami mówiąc, mądre dziecko właśnie tak by robiło. To niekoniecznie jest kwestia mądrości. Zgoda, to raczej spryt. Jeżeli to jest dość duże dziecko, w wieku szkolnym, między szóstym a dziesiątym rokiem życia, zanim zaczyna się pokwitanie, to możemy oczekiwać, że ma w sobie reprezentację rodziców… …czyli że bez względu na ich obecność czy nieobecność nosi w sobie ich wymagania i hierarchie wartości, ich zakazy i nakazy, ich poczucie dobra i zła, tak? rozumienie dobra i zła Tak. A zatem ma też i tę świadomość, że jeżeli zrobi coś, co mogłoby być przez nich nie akceptowane, to rodzice w jakiś sposób się o tym dowiedzą i będzie im przykro albo nastąpi opóźniona kara. Prawda jest taka, że pojęcie dobra i zła, przyjęcie tych abstrakcyjnych przecież wartości, pojawia się u człowieka dopiero wtedy, gdy wchodzi on w dorastanie, czyli po trzynastym roku życia. Do tego czasu dziecko przyjmuje te wartości jako element rodzica. Można by powiedzieć, że dziecko ma sumienie ulokowane w rodzicach. W tradycyjnym psychoanalitycznym rozumieniu mówiłoby się, że dziecko nie ma rozwiniętego superego, to znaczy uwewnętrznionych, pozaświadomie przestrzeganych norm i wartości etycznych; ma wprawdzie jego zalążki mniej więcej od trzeciego roku życia, rozumie, że kara stanowi następstwo pewnego zachowania, i rozumie, że coś jest złe lub dobre. Ale to rozumienie oparte jest wyłącznie na tym, że ono identyfikuje pewne zachowania, pewne myśli, pragnienia, przeżycia jako te, które grożą karą, a inne jako takie, które nią nie grożą. BEZRADNOŚĆ — DO LECZENIA? A jeżeli ktoś w rodzinie czuje, że ma poważne problemy z wychowywaniem dzieci, to lepiej, aby początkowo próbował sobie sam dać radę, czy ma od razu gnać do psychiatry? Pytam, bo moja filozofia jest taka, że dopóki można sobie radzić samemu, to lepiej przy tym zostać. Oczywiście, nie należy w rodzinie wytwarzać lęku przed psychiatrą, ale nie należy też popadać w szaleństwo Woody’ego Allena, który podobno radzi się psychiatry nawet co do tego, kiedy i na jaki kolor zmienić pościel… kiedy do psychiatry? Ja bym zaczął od tyłu. Powiedziałbym, że lęk przed korzystaniem z pomocy profesjonalisty, który zajmuje się zdrowiem psychicznym, lęk przed psychiatrą, psychologiem, psychoterapeutą — jest nieuzasadniony, i robiłbym wszystko, żeby go zmniejszyć, bo ten lęk wydłuża drogę do profesjonalnej pomocy. Natomiast pytanie, kiedy należy iść do psychiatry, jest pytaniem trudnym. Do psychiatry chyba trzeba mieć skierowanie od lekarza „ogólnego”? Nie, do psychiatry nie trzeba skierowania. Otóż są takie problemy, z którymi trudno dać sobie radę samemu, chociaż ten pani postulat wydaje się zdrowy. Bo to jest mniej więcej tak: mogą nie występować zaburzenia typu medycznego, ale na przykład matka ma problem z opieką nad dzieckiem. Nie umie znaleźć adekwatnej formy opieki. I jeżeli nie skorzysta z pomocy kogoś, kto zawodowo się tym zajmuje, to zwiększa się prawdopodobieństwo, że nie tylko nigdy nie znajdzie właściwej metody, ale może doprowadzić do pojawienia się zaburzeń u dziecka. A zatem jeśli matka czuje się bezradna w stosunku do dziecka, to powinna, nie zwlekając, ruszyć do specjalisty? Tu pojawiają się dwie skrajne możliwości. Jedna — że ona sama się udaje do psychologa czy psychiatry, mówi, że ma trudności i oczekuje pomocy. A druga jest taka, że mówi: „Moje dziecko jest chore, proszę powiedzieć, co mu jest, dać mu pigułkę, żeby się wyleczyło”. Obie sytuacje są skrajne. W pierwszym przypadku nikt nie jest w stanie wyczerpująco jej odpowiedzieć, bo nie widzi, na czym polega interakcja między nią a dzieckiem, ani tego, jak jej bezradność wobec dziecka mieści się w całości życia rodziny. Natomiast kiedy matka oznajmia: „Moje dziecko jest chore, proszę mi je wyleczyć” — to jest trochę tak, jakby udała się z samochodem do mechanika. A dziecka tak nie powinno się traktować. Niedawno wsiadłam do taksówki i zaczęłam kaszleć. Taksówkarz, mniej więcej w wieku czterdziestu paru lat, powiedział: „Kaszle pani. A mój syn, ledwo otwiera oczy, zaczyna kaszleć i kaszle cały dzień. I on tak kaszle i kaszle już od roku, od rana do nocy. I ja mam ochotę go zabić. Czy powinienem iść z nim do psychiatry?” No, tu chyba mamy klasyczny przykład faceta nieświadomego, że ma nie tylko chorego syna, ale że on sam nie jest do końca normalny ze swoją reakcją… To może być przypadek rzadkiego zaburzenia. Widziałem może troje dzieci z kaszlem nawykowym. Chłopak ma 23 lata. Pytałam. U dorosłego tego nie widziałem, tylko u dzieci. Ja widzę ewidentny związek między tym ojcem i kaszlącym synem. kto naprawdę potrzebuje pomocy? Podaje pani przykład takiego myślenia, w którym wykorzystuje się objaw, a objawowi przypisuje się znaczenie symboliczne. Pozwoli pani, że to zinterpretuję? Pani sądzi, że jak syn otwiera oczy i widzi ojca, to coś chce z siebie wyrzucić i wyrzuca to w postaci kaszlu. Wyrzuca swoją nienawiść do ojca, problem, jaki między nimi istnieje, cokolwiek. I to się nazywa symboliczną interpretacją objawu. Mówi się: „Za tym kryje się jakiś problem z ojcem”. Ja zadałbym sobie pytanie, dlaczego ojciec słyszy kaszlącego dwudziestotrzyletniego syna, jak tylko on otworzy oczy? Co syn jeszcze robi u niego w domu? A nie bierze pan pod uwagę warunków, w jakich żyjemy w Polsce? Mieszkania są bardzo drogie… Nie skomentuję, ale wrócę do jednego z poruszonych wcześniej wątków: dlaczego psychiatra lubi widzieć całą rodzinę i po co to robi. Psychiatrzy przecież nie są w ciemię bici, żyją nie tylko w swoim abstrakcyjnym świecie, ale też znają realia i zdają sobie sprawę z tego, że każdy problem, który się rozwija u jednego z członków rodziny, jest równocześnie problemem całej rodziny. Nie jest łatwo mieć dziecko, matkę czy ojca, męża, żonę, którzy mają zaburzenia psychiczne lub somatyczne. Tak jak depresyjność matki ma wpływ na męża i dziecko, tak problemem jest i to, że choroba czy zaburzenie jest po prostu ciężarem dla całej rodziny. I psychiatra zdaje sobie z tego sprawę, że rodzina ma ograniczone możliwości dźwigania tego ciężaru. W pewnym momencie jej siły się wyczerpują. I to też wymaga określenia, zdiagnozowania i dostrzeżenia. Zobaczenia, kiedy i dlaczego rodzina zaczyna być niewydolna w radzeniu sobie z problemami dzieci. Co można powiedzieć o tym dwudziestotrzyletnim kaszlącym synu? Że powinno się wesprzeć go w izolacji od domu, izolacji od ojca. Użył pan słowa „izolacja”, a zatem chodzi panu o to, że zawsze powinien nadejść moment, kiedy dziecko dorośnie i opuści rodziców? Tak. Ale tutaj nie są Stany Zjednoczone. W Polsce w jednym mieszkaniu żyją rodziny wielopokoleniowe, dziadkowie, rodzice i dzieci, ponieważ dzieci nie stać na kupno własnego mieszkania. Co wtedy? rodziców? czy opuścić Istnienie rodzin wielopokoleniowych nie jest związane wyłącznie z drogimi mieszkaniami. Ja bym spojrzał na to z pewnego dystansu. Owszem, rodziny mieszkają w jednym ciasnym mieszkaniu, kilka pokoleń dzieli jedną przestrzeń. Ale bywają bardziej dziwaczne rozwiązania: ludzie się pobierają, mają dzieci, matka z dzieckiem mieszka u swoich rodziców, a mąż u swoich. Takie rodziny też są. Kwestie, o których mówimy, rozwiązuje się w bardzo różny sposób, trudno znaleźć jeden, zawsze powtarzający się wzór. dom wielu pokoleń A rodzina wielopokoleniowa to przecież bardzo stary fenomen. Często gdy rodzina stawia nowy dom, to buduje dwa piętra, z których jedno przeznaczone jest dla dzieci, a drugie dla rodziców i te rodziny są oddzielone. Model wielopokoleniowej rodziny w jednym mieszkaniu nie jest czymś, co się pojawiło w wyniku ubóstwa. Ja mówię o obecnej normie społecznej. Norma wymaga, żeby dzieci, gdy zakładają własne rodziny, też szły „na własne”. Media propagują różne wzory życia. Trudno pogodzić się z tym, że zawsze będę mieszkał kątem u rodziców lub w garsonierze, jeżeli oglądam trzy pisma kolorowe w tygodniu, których integralną częścią jest prezentacja luksusowych wnętrz, aranżacji mieszkań na poddaszu, mieszkań w pralni. Jako przeszkodę postrzegam wówczas jedynie brak pieniędzy. Nie pamiętamy też, że znaczenie wielopokoleniowości w rodzinie nadal się utrzymuje, chociaż w nieco innym sensie. Babcia czy dziadek często pełnią funkcję opiekuna dla wnuków i to jest pewien rodzaj nawrotu do starych tradycji. I jeśli babcia przychodzi zajmować się wnukami, bo oboje rodzice pracują, to nie widzę w tym nic zagrażającego dziecku. zazdrość o dziadków Bo babcia jest dość dobrym, doświadczonym opiekunem, kocha dziecko, umie z nim współpracować. Problemy zaczynają się wtedy, kiedy pojawia się zazdrość rodziców o relacje między babcią a wnukiem. Albo kiedy dziecko wykorzystuje autorytet jednych dorosłych przeciw drugim. No i także wówczas, gdy babcia — o czym już mówiliśmy — zajmuje pozycję rodzica, a oni — ojciec i matka — stają się „starszym rodzeństwem” własnego dziecka. U kogo najczęściej się zdarza tego typu zazdrość? Nie wiem u kogo częściej. Natomiast bardzo dobrze, że skończył się niedobry wzór korzystania z pomocy dziadków. Młodzi ludzie przyjeżdżali do miasta, rozpoczynali pracę, pobierali się, mieli dziecko, dalej pracowali w mieście, a dziecko wychowywało się na wsi, u babci, aż do wieku szkolnego. Rodzice przyjeżdżali początkowo raz na tydzień, potem raz na miesiąc, a potem dziecko nagle, nieoczekiwanie i nieprzygotowane musiało zmienić miejsce pobytu i ważne dla siebie osoby i adaptować się do swoich rodziców, z którymi jego związek był słabszy niż z dziadkami. ONO — I TELEWIZOR Słabsze mogą być też związki z rodzicami, zabiegani współcześni rodzice mają na ogół niewiele czasu dla dziecka… ekranu magia …i najczęściej siadają z nim przed telewizorem. I to jest jeszcze najlepsze rozwiązanie, jeżeli dziecko przy tym obejmą i nie puszczą mu meczu piłkarskiego, telenoweli albo wiadomości, tylko bajkę dla dzieci. Pan mówi o telewizji jako o wariancie pozytywnym?!! Tak, tak. Dziwne… Przecież matki i ojcowie najczęściej zostawiają dziecko sam na sam z telewizorem, nie siedzą z nim, tylko idą do swoich zajęć. Wtedy dzieci mają mechaniczną niańkę, bo telewizor nie jest interaktywny. Komputer jest w pewnym sensie interaktywny, ale też nie jestem przekonana, czy małe dziecko należy zostawiać z nim sam na sam. Gry komputerowe bywają brutalne, nawet jeśli przy okazji uczą refleksu czy myślenia. Przecież komputer sam z siebie jeszcze nie produkuje gier. Gry trzeba w nim zainstalować. Większość gier, w które grają bardzo małe dzieci, to są gry zręcznościowe. Znam czterdziestoletniego ojca ośmiolatka, który nie tylko zainstalował synkowi jedną z brutalniejszych gier, ale jeszcze uczył go, jak grać. Takich ojców jest dziś mnóstwo, niekiedy nawet lubią się popisać przed dzieckiem, jacy są fajni i nowocześni. Dawniej ojciec pokazywał synowi, jak się poluje w puszczy, a dziś, jak się poluje w grze komputerowej, która polega tylko na zabijaniu. Zatem ważny jest nie komputer, ale ojciec. Jeszcze i dzisiaj myśliwi polują, może nie w puszczach, ale w lasach. Chociaż zabijają, utrzymują, że dbają o zwierzęta w lesie. Zabijanie odbywa się zgodnie z rytuałem, z pewnymi normami. Ale nade wszystko jest rzeczywiste. Śmierć zwierzęcia jest realna. W wirtualnym świecie wszystko jest na niby. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gra oparta na zabijaniu może utrwalić w dziecku poczucie nierzeczywistości śmierci. Człowiek dość długo dochodzi do stwierdzenia faktu nieodwracalności śmierci. Lęk przed śmiercią, powiązany z biologicznym prawem zachowania życia, jest — chociaż to brzmi paradoksalnie — jednym z głównych motorów życia. Jest bardzo prawdopodobne, że rozpowszechnienie gier, w których wirtualne, brutalne zabijanie daje przyjemność wygranej, może zakłócić rozwój stosunku do śmierci. wszystko na niby Inna sprawa to powody, dla których pani znajomy wprowadził do komputera syna tę drastyczną grę. Może chciał się z nim zbratać, może rzeczywiście chciał się przed synkiem popisać. A może po prostu posłużył się nim, żeby samemu się pobawić. Dawniej służyły tym celom modele kolei. Dzisiaj gry… Wróćmy do telewizora… A zatem matka robi coś w kuchni, ojciec też jest zajęty, a dziecko jest sam na sam z telewizorem. Patrzy na pewne programy, które mogą je przerazić mocniej, niż moja mama, mówiąc mi: „Oddam cię temu panu”. I co wtedy? Znam dzieci, które panicznie boją się niektórych dobranocek czy postaci z filmów adresowanych właśnie do dzieci! samo przed telewizorem Jedną z podstawowych wad sytuacji, gdy dziecko sadza się samo przed telewizorem, jest nie tylko to, że nie wiemy, co ono ogląda. Najgroźniejsze jest, że wtedy kurczy się możliwość wspólnego przeżywania. Jeżeli dziecko nie podzieli się tym, co oglądało, z osobą wychowującą, z matką, z ojcem, z babcią, z kimkolwiek — to rozdzielają się całkowicie ich światy. Rezygnujemy dobrowolnie z udziału w tym, co dziecko przeżywa. I ten rozdział światów może nastąpić już wtedy, gdy dziecko, załóżmy, ma cztery–pięć lat i zawsze samo ogląda dobranockę? Istotne jest, żeby rodzice po tej dobranocce wysłuchali, co dziecko ma do powiedzenia. Chodzi o ich gotowość na to, żeby dziecko mogło podzielić się z nimi swoimi wrażeniami. Są rodziny, w których telewizor dzieli, na przykład tata ma swój, mama swój, dziecko swój. sposób używania telewizora Telewizja sprzyja wtedy rozsypce rodziny, prawda? Zwłaszcza jeżeli dziecko jest w wieku przedszkolnym czy nawet wczesnym szkolnym i bliskość drugiej osoby lub tłumaczenie mu tego, co ogląda, jest ważne, bo wiele z tego, co widzi, jest dla niego niepojęte… Telewizja jako taka jest takim samym dobrym środkiem informacyjnym jak każdy inny. Istotny jest sposób używania telewizji. Ale najczęściej poprzestaje się tylko na tym, że się ją ogląda i jest to rodzaj pustego, nieaktywnego odbioru. W podobny sposób do tego źródła informacji nastawiane jest wtedy dziecko. Mówiłam już, że znam matki, które twierdzą, że wolą, gdy dziecko ogląda dobranockę w telewizji, niż gdy czyta baśnie braci Grimm czy Andersena, które ich zdaniem są okrutne. Te matki nie dostrzegają, że telewizja bywa okrutniejsza. Myślę, że akurat dobranocki — dawno już nie oglądałem dobranocek — ale… …też bywają okrutne. Już o tym mówiłam. Jeżeli, jak w opowieści Wandy Chotomskiej, traktor przejedzie kota, kot się „spłaszczy”, a potem „odpłaszczy”, czy to ma służyć rozśmieszeniu dziecka? Mało znam się na telewizji. Wolałbym o niej nie rozmawiać. Pan nie ma telewizora, tak? Nie mam. Aaaa… przepraszam bardzo… A czy nie ma pan poczucia, że to jest także pewien problem dla psychiatry, jeśli ktoś w ogóle nie ma telewizora, w dobie gdy mają go prawie wszyscy? To, że go nie mam, nie znaczy, że go nie używam. Używam telewizji wtedy, kiedy znajdę wolny czas, dowiem się, że jest interesujący program i znajdę kogoś z przyjaciół, kto ma telewizor — wtedy umawiam się i idę oglądać określony program. Oglądałem też telewizję, kiedy odwiedzałem moją matkę, która sporo z niej korzystała. Skądinąd po jej nastrojach i samopoczuciu w dużej mierze orientowałem się, co akurat ogląda 92 i z jaką intensywnością… Zatem dostrzega pan silny wpływ telewizji na psychikę dorosłych, a co dopiero dzieci…! A pytam nie bez powodu, bo dla odmiany znam także rodzinę, która w trosce o ochronę dziecka w ogóle wyeliminowała z jego dorastania telewizor. I ja myślę, że to też może być szkodliwe. To dziecko przebywa w grupie rówieśniczej i czuje się pokrzywdzone. Ba, ono czuje się gorsze, bo nie robi tego, co wszyscy. wyrzucić telewizor? Nie w tym bym upatrywał główny problem tej sytuacji. Niepokoiłaby mnie raczej doktrynalność wychowawcza rodziców tego dziecka. Każda doktrynalność pociąga za sobą małą elastyczność, która może przeważać także w innych wymiarach — w traktowaniu dziecka i rozwiązywaniu jego problemów. Tu widziałbym większą szkodę niż w fakcie, że dziecko czuje się pokrzywdzone odmiennością swojej sytuacji. Pewna odmienność sytuacji własnej, i to na wielu płaszczyznach, jest nie do uniknięcia; to akurat stanowi problem, z którym dziecko powinno móc się skonfrontować. lekcja odmienności Natomiast jeżeli dzisiejsi rodzice nie dostarczają dziecku możliwości oglądania telewizji z powodów doktrynalnych — to mają znikomą możliwość wsparcia go w radzeniu sobie z tym, że jest w innej sytuacji niż reszta dzieci. Nigdy bowiem nie jest tak, żeby wszystkie dzieci były równie śliczne, równie inteligentne, równie bogate, miały oboje rodziców, mieszkały w takich samych warunkach… Myślę zresztą, że to nie jest obraz świata, za którym byśmy tęsknili. Idea równości i demokracji jest bardzo piękna, ale rzeczywistość jest inna i dzieci szybko orientują się, że jedni rodzice pracują, i to oboje, inni nie pracują lub nie pracuje jedno z nich; nie pracują, bo nie muszą albo nie mogą znaleźć pracy, albo dlatego że są chorzy. Są rodzice wychowujący dzieci w pojedynkę. Dążenie do tego, żeby dziecko miało to samo, co inne dzieci, wydaje się równie błędne jak to, żeby wychowywało się wyłącznie przy telewizji albo w ogóle bez telewizji. W 2001 roku ruszyła taka gigantyczna akcja „Cała Polska czyta dzieciom”, która w sumie miała jeden cel: żeby matki odebrały dziecko telewizorowi i zaczęły mu znowu czytać i opowiadać… czytać dzieciom Można to zinterpretować na wiele sposobów, ale spróbuję wyciągnąć najważniejsze rzeczy. Po pierwsze, czytanie dzieciom jest jednak wspólnym spędzaniem czasu, jest dzieleniem się czymś. A po drugie, jak już mówiłem, te bajkowe lęki mają swoje znaczenie. One mianowicie mogą nauczyć dziecko tego, że lęk nie jest czymś, czego trzeba unikać. Lęk jest czymś, z czym sobie trzeba radzić. Ale tego może nauczyć wyłącznie bajka czytana lub opowiadana przez matkę, a nie oglądana samotnie telewizyjna dobranocka… bać się razem Wyłącznie bajka, przy której matka jest obecna. Także ta bajka telewizyjna. Natomiast jeżeli dziecko zostanie z tym lękiem samo przed telewizorem, a jeszcze, nie daj Boże, w ogóle samo w mieszkaniu… …to może być źle. To jest źle. Na podstawie obserwacji i badań nad wielkimi katastrofami, w których stres jest nieoczekiwany i ponadprzeciętny — można powiedzieć, że dzieci są w stanie znieść traumy i urazy bez szkody dla siebie pod warunkiem, że mają oparcie w matce lub kimś, kto im matkę zastępuje. Bo funkcja matki może być od pewnego momentu dzielona. Z ojcem też? Z ojcem też. Ale najczęściej badano to w relacji z matkami. Ostatnie większe badania dotyczyły pierwszej wojny jugosłowiańskiej, pomiędzy Serbią a Chorwacją. Badano następstwa traumy wojennej dzieci wywożonych z Chorwacji do Serbii, z Serbii do Chorwacji… I stwierdzono, że następstwa tych traum, ewidentnych traum, są u dzieci małe albo w ogóle ich nie ma. Niemożliwe… W ogóle ich nie ma, pod warunkiem, że dzieci miały oparcie w matce. Albo w ojcu? Tam akurat nie było ojców. Ojcowie zostali najczęściej wcześniej rozstrzelani. Zostawały matki i dzieci. I jeżeli matka, pomimo że sama straumatyzowana tymi wydarzeniami, była w stanie dać oparcie dziecku, to dziecko — relatywnie — nie było „uszkodzone” stresem. Badano dzieci w wieku szkolnym, nie te najmniejsze, bo w przypadku tych ostatnich jest jeszcze inny problem, inny stopień złożoności następstw stresów. uzależnienie od adrenaliny A wracając do bajek… Myślę, że wszystkie dzieci mają takie bajki, przy których boją się czegoś bardziej niż zwykle, ale bojąc się — czują równocześnie oparcie. Jest to rodzaj interakcji. No, to może być też przerysowane w patologię… To znaczy? Patologia polega na tym, że człowiek przyzwyczaja się do stresu, znajduje pewną przyjemność w stymulacji, jaką daje stres. Mamy to też w dzisiejszych zabawach, w rozwoju sportów ekstremalnych, w skokach na bungee… A zatem ludzie, którzy uprawiają sporty ekstremalne, mają jakiś rodzaj zaburzeń? Różne są powody uprawiania sportów ekstremalnych, ale z całą pewnością ich rozwój świadczy o tym, że można znajdować przyjemność w czymś, co z definicji nie jest przyjemne. Istnieje też metafizyczne wyjaśnienie: że jest to pokonywanie własnych oporów. Od strony biologicznej ta sytuacja — na przykład skok na bungee — powoduje potworny lęk, po czym następuje duży rzut hormonów, który wywołuje ekscytację. I do tego się można przyzwyczaić. Ale dziecko doświadcza sytuacji lękowych opartych na imaginacji — pod wpływem bajki w telewizorze, kinie, w teatrze, czytanej, opowiadanej. Aby doznawanie lęku miało dobroczynny wpływ i było korzystne, musi się odbywać w sytuacji, w której dziecko czuje oparcie. We wcześniejszym okresie jest to oparcie w osobie podstawowego opiekuna, czyli matki, ale może to być kilka osób równolegle. I wtedy dziecko się uczy, wzmacnia w sobie przekonanie, że w trudnej sytuacji można znaleźć rozwiązanie przy pomocy innych. A jeżeli dziecko wchodzi do pokoju, a dorośli oglądają w telewizji wiadomości i w wiadomościach jest akurat coś bardzo drastycznego, to rodzice na ogół nie mają poczucia, że dziecko może się bać. I często są to ci sami rodzice, którzy mówią, że „baśnie Andersena i braci Grimm są zbyt okrutne, nie będę ich czytać mojemu dziecku”. Agresja w filmie jest zakazana dla dziecka, a w wiadomościach nikt na nią już nie zwraca uwagi. tylko dla dorosłych Oczywiście, to jest rodzaj pruderii. Rodzice wyrzucają dzieci z pokoju, kiedy są filmy dla dorosłych, bo… …bo na przykład są sceny erotyczne. Fikcyjna miłość na ekranie wydaje się dorosłym bardziej nieprzyzwoita niż prawdziwa wojna. miłość na ekranie …dlatego że sami rodzice są podekscytowani i nie chcą, by dziecko to widziało. Owszem, cenzurowanie erotyki i seksualności jest dużo silniejsze niż… …cenzurowanie brutalności, przemocy i agresji. I to ma swoje korzenie… …w tradycji. A tę czasem warto „przewentylować”. okrutny dziennik telewizyjny Wróćmy do agresji i sposobu przekazywania informacji w telewizji. Znaczenie ma nie tylko samo zjawisko, ale i kontekst, czyli to, w jakich okolicznościach pojawiają się agresja i przemoc. Sposób pokazywania przemocy w niektórych programach bywa nazywany „pornografią śmierci”. W bajkach na ogół dochodzi do agresywności, ona narasta i ma to znaczenie symboliczne. Dziecko przeżywa sytuację imaginacyjną, ponieważ w okresie przedszkolnym i w szkole granica pomiędzy światem fantazji a światem rzeczywistym jest płynna. Natomiast większość programów informacyjnych jest konstruowana w taki sposób, że informacje podawane są w kawałkach, wyrwane z kontekstu. I są szkodliwe nie tylko dlatego, że straszą, a może nawet mniej z tego powodu, ale raczej dlatego, że dziecko może uruchomić nie najkorzystniejsze mechanizmy radzenia sobie z zagrożeniem — czyli izolację i zaprzeczenie. To znaczy: „Ja to widzę, ale się od tego oddzielam”. To może powodować inny, negatywny efekt oglądania przemocy na ekranie: jest ona odrealniona i wydaje się nieprawdziwa. A równocześnie wzmacnia fazę, przez którą i tak wszystkie dzieci przechodzą, czyli fazę agresywnego okrucieństwa. Zna pani takie sytuacje, gdy dziecko „operuje” misia, bawiąc się w lekarza, rozpruwa go, wydobywa trociny… Tak. Sama to robiłam. Misie, lalki… Gdy z kolei moje córki rozpruwały swoje misie, to ze zdumieniem zauważyłam, że wylatywały z nich już nie trociny, ale gąbka. Trociny były bardziej, hm… widowiskowe, dodatkowo robiły wielki bałagan, co było przedłużeniem potrzeby niszczenia, a gąbka była miękka i przyjemna, mogła służyć do dalszej zabawy. …w każdym razie należało rozpruć misia, żeby zobaczyć, co jest w środku. Podobnie dziecko bada, od którego momentu mucha albo motyl przestają fruwać. Skrzydełka? Tak, obrywa się skrzydełka, a w najlepszym przypadku kolekcjonuje motyle, nabijając je na szpilkę; one, konając, rozkładają skrzydełka i ma się kolekcję. Ale to „zabijanie misia”, a nawet obrywanie skrzydełek muchom jest jednak czymś uzasadnione. Natomiast w przypadku telewizji nie istnieje żadna granica, ponieważ wszystko, co oglądamy, jest umowne, nierzeczywiste, nieważne, zaraz potem jest inna wiadomość, pokazuje się ładna pani i mówi tak samo ślicznie o kolejnych krwawych jatkach. I ta pani jest cały czas taka sama, jak gdyby nigdy nic. izolacja od rzeczywistości Myślę, że kontekst, w jakim podawane są okrucieństwa w informacjach, wzmacnia — w odniesieniu do dzieci — mechanizm izolowania się od problemu i zaprzeczania rzeczywistości. Dziecko nie jest w stanie się z czymś takim skonfrontować, traktuje to więc jako nierzeczywiste. I potem ma większe trudności w ustaleniu granic kierowania swoją agresją. Później to się jeszcze wzmacnia przez gry komputerowe w wieku szkolnym. Ale agresywność jest jednak cechą przystosowawczo korzystną. …???? Mówię w tej chwili o znaczeniu przystosowawczym, skrajnie biologistycznym. Chociaż nie jestem zwolennikiem takiego kierunku myślenia. I pojawiamy się na świecie gotowi zarówno do miłości, jak i do zbrodni? narodziny zła To jest problem, którym filozofia zajmuje się, od kiedy tylko istnieje. Problem zła w człowieku i jego źródeł jest rozważany w filozofii, psychologii, biologii, medycynie, we wszystkich naukach i w religii. Dziś modna jest teoria, że nasza skłonność do agresji to pozostałość z czasów, kiedy żyliśmy w stadach, w jaskiniach, kiedy walka o przetrwanie zapewniała propagację genów — czyli podstawowy cel zachowania gatunku — i zachowanie własnego życia. Jeżeli podstawowe funkcje biologiczne rozumie się jako zgodne z naturą człowieka, to nie można zaprzeczyć naturalności agresji. Ale z kolei — to znowu za Freudem — kultura została rozwinięta po to, żeby agresja była kontrolowana. I środowisko, w którym człowiek się rozwija od urodzenia, poprzez wszystkie lata, także musi wytworzyć mechanizmy kontroli agresji, żeby nie działała przeciw samemu człowiekowi — i przeciw innym ludziom. A zatem przechodzimy teraz do tej przestrzeni, którą dziecko już rozpoznało… WOLNO — NIE WOLNO Nagradzanie za dobry uczynek, karanie za zły… …jeżeli tak to pani formułuje, jako problem nagradzania i karania, to jedyne satysfakcjonujące wyjaśnienie tego, jak działa kara i nagroda i dlaczego one są potrzebne, oferuje kierunek psychologii, który zapoczątkował Pawłów, a który potem się f 98 rozwinął w tak zwany behawioryzm. …Pawłow?! Mówi pan o tym facecie od „odruchu Pawłowa”, ośmieszanym w dziesiątkach dowcipów w czasach komuny? Pies Pawłowa i tak dalej? Tak, o nim właśnie… Pawłów był porządnym uczonym, który został wykorzystany przez „sowiecką naukę”. Ale nie mówmy teraz o odruchu Pawłowa. Z jego teorii pozostało spostrzeżenie, że są odruchy bezwarunkowe, czyli wrodzone, takie jak ślinienie się na widok pokarmu, i odruchy warunkowe, które powstają jako konsekwencja istnienia tych pierwszych. Pawłów odkrył, że jeżeli dzwoni się i równocześnie pokazuje psu kiełbasę, to potem pies może się ślinić, gdy słyszy dzwonek, chociaż kiełbasy nie będzie. tresura W dziecku możemy także wytworzyć wiele odruchów warunkowych. Jeżeli chcemy kształtować je tak, żeby nie posuwało poza pewne granice swojej agresywności, wrzaskliwości czy bałaganiarstwa, powinniśmy uwarunkować je właśnie w ten sposób: nagrodzić wtedy, gdy robi coś dobrego, ukarać, gdy czyni wręcz przeciwnie. Jeśli bezwarunkową przyjemnością jest dla niego cukierek, guma do żucia, czekoladka, dajemy mu ten przysmak, gdy zrobi to, czego oczekujemy. No tak… Przekonał mnie pan. To rzeczywiście jest system właściwszy dla psa niż dla dziecka. Nie uczy sztuki wyboru. Usiłuję sobie teraz przypomnieć, czy dawałam moim córkom te cukierki, czy nie… Ależ naprawdę jest tak, że w pewnych sytuacjach trudno mówić o wyborze, bo chodzi nam o opanowanie bardzo prostych umiejętności! Cukierek występuje wtedy jako natychmiastowa nagroda za każde pożądane zachowanie. Chodzi wyłącznie o umiejętności proste. Zastosowanie takiego sposobu do oduczania dzieci na przykład siusiania w nocy do łóżka — spełzło na niczym. A opracowaniem odpowiedniej metody zajmowało się wiele mądrych głów; sporządzono skomplikowane urządzenia, żeby sygnalizowały, kiedy dziecko zaczyna siusiać. Budzono dziecko, dzwoniono mu, stosowano różne przykre bodźce, żeby wyhamować siusianie. Bezskutecznie. To nie tylko nic nie dawało, nie uczyło niczego, ale w wielu sytuacjach zastosowanie kary za zachowanie, nad którym dziecko nie mogło zapanować, po prostu tylko nasilało jego neurotyczność. Zatem system kar i nagród nie jest najodpowiedniejszą metodą wychowywania dziecka, choć może świetnie służyć psu. jakie kary i jakie nagrody Nie mógłbym się z tym zgodzić. System kar i nagród jest nieodzowny do wychowania. Jest tylko pytanie, jakie to mają być kary i jakie nagrody, dlaczego i w jakich sytuacjach. We wczesnych okresach życia dziecka trudno z nim utrzymać dialog, jego uwaga łatwo się rozprasza, dziecko może obiecać różne rzeczy, co nie oznacza, że obietnic dotrzyma — i wtedy natychmiastowe skarcenie za zachowania niepożądane jest konieczne. To nie ma być wielkie lanie albo straszenie typu: „Przyjdzie tata i ci pokaże”. To może być symboliczny klaps, wyraźnie rozgniewany wyraz twarzy, wyraz dezaprobaty — i to jest kara. Jeżeli gniewny wyraz twarzy funkcjonuje jako kara, a matka, ojciec, babka, niańka wystarczająco mocno go prezentują, to wystarczy. Swoistą, ale niezwykle skuteczną „karą” jest pozwolenie dziecku na poniesienie konsekwencji zachowań. Podobnie jak i nagradzanie: danie dziecku czegoś, co lubi, sprawienie mu przyjemności, obiecanie czegoś i wywiązanie się. I to jest rodzaj umowy. Dopiero potem następuje bardziej skomplikowany element, który nazywa się warunkowaniem sprawczym — można wprowadzić wybór, moment decyzji. Potem, to znaczy wówczas, gdy dziecko potrafi przewidzieć, jakie mogą być konsekwencje zachowań. Kiedy odrabia lekcje lub porządkuje zabawki i książki, wiedząc, że utrwali dobrą opinię o sobie lub sprawi komuś przyjemność. Mniej więcej w jakim wieku można wprowadzać dziecko w sztukę wyboru? Pod koniec przedszkola, pomiędzy piątym a siódmym rokiem życia, a już we wczesnym wieku szkolnym to musi być wprowadzane. Nie wcześniej?! Wcześniej jest o to trudno. System kar i nagród nie zakłada myślenia dziecka. On zakłada, że dziecko jest jak gdyby zaprogramowane: „Dostanę czekoladkę, jeżeli zrobię to i to”. Ale psychologia rozwojowa przyjmuje, że dziecko ma świadomość rozróżniania dobra i zła około trzynastego roku życia. Dopiero?! Pan żartuje… Rozwijamy się wolniej niż pies, niż małpa…? Tak jest przyjęte w psychologii rozwojowej. I może nie podejmujmy teraz kwestii świadomości dobra i zła u zwierząt. Nie mogę się pogodzić z tym, że tak późno nabywamy zdolność odróżniania dobra od zła! Godzi pan w moją wizję człowieka! Człowieka od początku rozumnego! nie rozróżnia dobra i zła Proszę zwrócić uwagę na to, że w polskim prawie karnym do trzynastego roku życia w ogóle nie rozpatruje się winy dziecka i jego odpowiedzialności. Zakłada się, że do tego czasu dziecko nie rozróżnia między dobrem a złem. To jest krzywdzące dla dziecka. I nie tylko dla niego. To w jakimś sensie krzywdzi też świat dorosłych, bo dla odmiany dziecko jest bezkarne. To jest bardzo stara zasada. Chociaż nie było jej na przykład w prawie angielskim. Według prawa angielskiego karano dzieci. Wycofano się z tego? więzienia dla dzieci Tak. Tam nie było prawa skodyfikowanego, były precedensy i istniała możliwość karania. I były więzienia dla dzieci. Natomiast w Polsce nigdy ich nie było. Uważało się, że należy dzieci wychowywać, umieszczać w zakładach poprawczych itp. Pomiędzy trzynastym a siedemnastym rokiem życia także nie przewiduje się odpowiedzialności karnej, chociaż można już osądzać winę, gdyż uważa się, że po trzynastym roku życia dziecko powinno rozróżniać wartość moralną, czyli co jest dobre, a co jest złe. Ten ustawodawca, który to wymyślił i wprowadził, mógł brać pod uwagę pewien etap rozwoju poczucia dobra i zła u dziecka. Dziecko wcześnie posługuje się słowami „dobre” i „złe”, dość wcześnie nimi operuje, ale… Wszystkie bajki używają tych pojęć, a dziecko styka się z bajkami we wczesnym okresie rozwoju. Tak, ale można by powiedzieć, że dobre i złe niekoniecznie oznacza dla dziecka wartość moralną. Dobre i złe ma w rozwoju dziecka różne konteksty. Po pierwsze, to jest coś, co jest dobre dla mnie. Dobre są cukierki, dobrze jest poskakać na materacu, a zła jest babcia, która na to nie pozwala. Dobre i złe jest równoznaczne z tym, co przyjemne i nieprzyjemne. Pierwszy podział dobra i zła w istocie rzeczy odwołuje się do zasady przyjemności. I dlatego w wieku przedszkolnym — i wcześniej — trudno wychowywać dziecko, dając mu prawo wyboru. Nie ma jeszcze w tym wieku zła i dobra jako kategorii moralnych? Jest tak, jak powiedzą dziecku rodzice? Jeszcze inaczej: złem jest to, co nie jest akceptowane przez rodziców. To jest bardzo ładnie powiedziane, że wychować należy człowieka, który ma zdolność i świadomość wyboru i kieruje się wartościami moralnymi. Taka koncepcja człowieka bardzo mi odpowiada, ale będąc lekarzem, muszę pamiętać, że człowiek, nawet dorosły, nie tylko dziecko, posiada wiele mechanizmów umysłowych, z których sobie w ogóle nie zdaje sprawy. I dziecko do pewnego wieku — zakładamy, że jest to właśnie mniej więcej trzynasty rok — żyje z „pożyczonym superego”. pożyczone superego Skoro tak, to faza buntu, która na ogół następuje właśnie po trzynastym roku życia, może się brać stąd, że dziecko usiłuje sobie wreszcie utworzyć własne superego? Zapewne, ale jeszcze nie mówimy o tej fazie rozwoju, którą nazywamy adolescencją, czyli dorastaniem. Jesteśmy grubo wcześniej… Adolescencją to jest okres pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Natomiast są badacze tacy jak na przykład Melania Klein, która już w późnych latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku twierdziła, że początki superego u dziecka kształtują się dość wcześnie — wtedy kiedy pojawia się odróżnianie „ja” i „nie ja”. Uważała ona, że te pierwsze zalążki superego — poczucia wartości i tego, co jest dobre, a co złe — są odpowiedzialne za to, że dziecko jest smutne, depresyjne, ma poczucie winy. Poczucie winy jest nieodłączne od rozróżniania pomiędzy dobrem i złem. Jeżeli się tego nie rozróżnia, to nie można mieć poczucia winy. RODZICE SIĘ KŁÓCĄ ALBO ROZWODZĄ A dzieci często czują się winne, i to nawet bardzo małe dzieci, w wieku przedszkolnym i wcześniej. Jeżeli w domu jest konflikt i rodzice się kłócą albo rozwodzą, to dziecko często myśli: „to się stało dlatego, że byłem niedobry”. Dzieci czują się winne, że pożycie pomiędzy rodzicami nie układa się dobrze. I to poczucie winy pozostaje w nich nawet wtedy, gdy są już dorosłe? Zakłóca ich poczucie szczęścia? dyskomfort konfliktu Tak, ale to jeszcze wymaga uzupełnienia. Otóż rodzice często myślą tak: „Między nami jest wszystko dobrze, kłócimy się wyłącznie o dziecko”. Dziecko to czuje i przeżywa. I tu są dwa wyjaśnienia. Jedno takie, że to nie jest w istocie rzeczy poczucie winy. To jest raczej doświadczenie dyskomfortu, braku wygody psychicznej. Ten dyskomfort wynika z konfliktu rodziców; z odczucia niezasłużonej kary, ponieważ kara przychodzi ze strony autorytetów, które są tak wysoko stawiane w dzieciństwie, że później trzeba z nimi walczyć, a dopiero potem ustawia się je z powrotem na wyższym poziomie. Ale wcześniej dziecko myśli: „To nie jest możliwe, żeby oni sprawiali mi przykrość bez powodu. Więc musiałem zrobić coś złego”. Zatem przy tej ogromnej wręcz liczbie rozwodów równie ogromna liczba małych dzieci żyje w poczuciu nieustającej winy! to moja wina I tak właśnie jest. Drugi kierunek wyjaśniania polega na tym, że dziecko jeszcze nie przewiduje, że cokolwiek na świecie dzieje się bez jego udziału i wpływu. Owszem, coś może mu się wydawać nierzeczywiste, natomiast wszystko, co dzieje się w jego pobliżu, w jakiś sposób odnosi ono zawsze do siebie. To jest później duży wysiłek dla dziecka, żeby się tego egotyzmu wyzbyć, zdystansować się do rzeczywistości, choć niektórzy nigdy nie potrafią sobie z tym poradzić. I to jest połowa odpowiedzi na pytanie, jakie bywają skutki życia z poczuciem winy we wczesnym dziecięctwie. Mogą pojawić się trudności z rezygnacją z dziecięcej omnipotencji i egotyzmu, ze skupienia się na sobie, odnoszenia wszystkiego do siebie. Oczywiście pojawiają się też wszystkie następstwa, jakie mogą wynikać z nieadekwatności opieki, ponieważ rodzice zaangażowani są w coś innego niż wychowanie dziecka: w konflikt między sobą. Wynikające z odnoszenia wszystkiego do siebie poczucie winy może u dziecka prowadzić do zaniżonej oceny własnej wartości. Warto też wiedzieć, że bardzo rzadko się zdarza, aby konflikt między rodzicami odbywał się bez czegoś, co — jak już mówiliśmy — nazywa się triangulacją. To znaczy, że para rodziców wciąga dziecko w swoje konflikty? dziecko wciągane w konflikt …rozwiązuje swój konflikt za pośrednictwem dziecka: „Idź i powiedz jej, żeby mi nie gotowała, bo nie będę jadł tego, co ona zrobi”. „Idź i powiedz mu, że jak przyjdzie jeszcze raz pijany, to go wyrzucę na zbity pysk”. „Niech on sobie idzie, będzie nam bez niego lepiej”. Szalenie powszechne. Częstsze niż niewciąganie dziecka we własne konflikty małżeńskie… Szalenie powszechne. Tak. I to są takie proste mechanizmy triangulacyjne, bo mogą też być bardziej skomplikowane i bardziej złożone niż te obrazowane przez powyższe cytaty. I to potem rzutuje także na psychikę człowieka dorosłego? Po wielu, wielu latach od rozwodu jego rodziców? Może rzutować, i to bardzo. Jeżeli triangulacją jest znaczna, doprowadza do tego, że u dziecka pojawiają się objawy, które traktowane są już jako zaburzenie. Na przykład dziecko jest szczególnie niegrzeczne… Bo…? …bo chce w jakiejś mierze zwrócić na siebie uwagę. Chce znowu stać w centrum rodziny, a tu centrum jest konflikt mamy z tatą… Bywa i tak, że matka, będąc zła na ojca, że ją opuścił, wykorzystuje dziecko w taki sposób, iż traci ono możliwość odczuwania, że wprawdzie rodzice się kłócą, jednak ono samo jest w porządku. Taki klasyczny przykład: dziecko jest w wieku pomiędzy przedszkolem a szkołą, ojciec odchodzi, ma inną kobietę, wcześniej były awantury z matką, ale jakoś następuje stabilizacja i ojciec uzyskuje prawo spotykania się z dzieckiem. Matka dyktuje, że „nie z tamtą kobietą i nie tam, i nie tu”. Pojawia się zatem „ojciec niedzielny”, który chodzi z dzieckiem na spacery. Nie, nie na spacery. Spacery były za naszych czasów. Spacery, ogrody zoologiczne czy botaniczne… Współcześni niedzielni ojcowie idą z dziećmi do McDonalda. Pakują w dziecko hamburgery, frytki, shake’i, ciastka z jabłkiem, nie Big Maca, tylko Big Big Big Maca, jak najwięcej, potrójne ilości, bo wtedy trochę zmniejsza się im poczucie winy. niedzielny tata Tak czy owak, „niedzielny” tatuś nie bardzo wie, co zrobić z dzieckiem. Chce je spotkać, bo na co dzień go nie widuje, raz na tydzień jest niedzielnym ojcem, więc funduje mu różne zabawy, stara się być atrakcyjny.. Ale dziecko jest skrępowane, ta sytuacja jest dla niego niejasna. Owszem, idzie na spotkanie z ojcem, ale widzi, że matka jest zirytowana, nieswoja, więc ojciec staje się facetem, do którego dziecko ma pretensję, bo zrobił coś złego matce. Chce się z ojcem spotkać, ale ma przekonanie, że jest zarazem nielojalne wobec matki. Wraca ze spaceru i matka pyta: „Coście razem robili? Co on mówił?” — i dziecko opowiada, że byli w McDonaldzie i coś tam jedli. I widzi, że matka jest zła, bo to nie ona poszła z dzieckiem do McDonalda… Ja myślę, że ta matka wolałaby, żeby dziecko źle się czuło z ojcem. To by jej dało jakąś satysfakcję. Dziecko i jego uczucia w tym momencie też schodzą na drugi plan. osamotniona mama Tak, ona wolałaby, żeby dziecko źle się czuło z ojcem, nawet jeśli równocześnie pragnie, aby czuło się z nim dobrze. Jeżeli dziecko cieszyło się, że jest z ojcem, a tata kupił mu balonik, to ona jest zła, bo jej do głowy nie przyszło, żeby ten balonik też mu kupić. Albo złości ją, że w tym czasie była sama, albo po prostu przypomina sobie, że odszedł do innej kobiety. I dziecko zaczyna być odpytywane przez matkę, krępuje się odpowiedzieć, każda odpowiedź wydaje mu się zła, czuje się nielojalne. I… …donosi na tatusia, aby ucieszyć matkę. Sprawić jej przyjemność i umniejszyć swoją wyimaginowaną winę. nie krzywdzić dziecka Tak, i w efekcie dziecko traci możliwość oparcia. Nie ma człowieka, który będąc w konflikcie z najbliższą osobą, równocześnie byłby w stanie dać dziecku oparcie. Do wyjątkowych należą sytuacje, gdy mimo wszystko po rozwodzie pozostaje możliwość psychicznej reprezentacji ojca w domu. Czyli nie ma ojca fizycznie, ale jest poprzez matkę? A czy jest możliwe, żeby rozwodząca się para, mając małe dziecko, na przykład w wieku przedszkolnym, mogła swoje rozstanie przeprowadzić tak, aby ono nie odniosło żadnego uszczerbku? Osobiście w to nie wierzę… Ja znam takie przypadki, ale musiałbym sięgnąć do relacji archaicznych, starych, kiedy model rodziny był trochę inny… Dawno, dawno temu… Tak się zaczynają bajki. dawniej było inaczej… …dawno, dawno temu, kiedy rodzina nie opierała się na miłości, bo idea związku opartego na wiecznej miłości jest ideą stosunkowo późną w naszej cywilizacji. I nierealną. Ta miłość z upływem czasu zmienia barwy i natężenia, formy i rodzaje. Ale ludzie wiążą się ze sobą z poczuciem i żądaniem wielkiej miłości, i to na wieczność. I w momencie, w którym jest inaczej, niż sobie wyobrażali, więzi pękają. Dawniej byty inne układy, choć można je oskarżać o coś innego: o wykorzystywanie kobiety. Feministki i feminiści będą krytykować te dawne modele, w których kobieta prowadziła dom, odpowiadała za wychowanie dzieci, a tylko mężczyzna żył także „na zewnątrz”. Te związki nie były oparte na miłości w sensie romantycznym, że „jesteśmy wyłącznie dla siebie”. Jeżeli „dla siebie” — to wynikało ze zobowiązań religijnych, nie z porywów uczucia. Wtedy prawie w ogóle nie było rozwodów. Natomiast dzisiaj bywają pary, które z rozwodu rezygnują i mawia się, że „są ze sobą tylko dla dobra dzieci”. „dla dobra dzieci” Tak się mówi w świecie zlaicyzowanym. …ale wtedy mamy do czynienia z parą, która żre się na oczach tychże dzieci i która niby się poświęca, ale nie umie pohamować wzajemnej, rosnącej niechęci. W takich sytuacjach to nigdy nie jest dla dobra dzieci, to jest tylko deklaracja zewnętrzna. Wtedy dla prawdziwego dobra dzieci lepszy jest rozwód? Mimo jego wszystkich konsekwencji, o których mówiliśmy? Wyobraźmy sobie, że małżeństwo pozostaje w sytuacji, w której się wciąż ze sobą awanturuje, kłóci, żre się ze sobą, jak pani mówi. Jest między nimi nieustające napięcie — i to rzadko jest dla dobra dzieci. Na ogół dzieje się tak, że jedna z osób w takim związku ma ambiwalentne nastawienie, ale druga osoba nie ma możliwości ani siły, żeby z tej sytuacji wyjść. Najczęściej jest to kobieta, bo kobieta częściej wchodzi w rolę ofiary, osoby wykorzystywanej, nadużywanej, która ma poczucie, że samodzielnie nie da sobie rady. Ta sytuacja jest dodatkowo asymetryczna. Taki związek utrzymuje się w różnych wariantach i układach. Jeżeli gdzieś pod spodem tkwi autentyczne uczucie, silny jest element pozytywny, to dziecko potrafi taką sytuację rodzinną przyjąć do wiadomości, uczy się, jak ją rozumieć. Choć równocześnie większe jest wtedy prawdopodobieństwo, że jego — dziecka — późniejsze związki będą tego samego typu. Straszne… człowiek „normalnie” awanturuje się ze współmałżonkiem i nie wie, że prowokuje, aby jego ukochane dziecko tkwiło kiedyś w podobnym, fatalnym związku uczuciowym! wzór na przyszłość No, przecież to, w jakiej rodzinie się żyje, kształtuje późniejsze wzory. Mówimy tu o przekazie, o transmisji międzypokoleniowej… Potocznie kojarzymy sobie to określenie z czymś dobrym… …pewne wzory bycia, zachowania i aktywności przechodzą z pokolenia na pokolenie. Dobre czy niedobre. Nawet jak się bronimy i nie podoba się nam model życia rodzinnego, w którym wychowywaliśmy się jako dziecko? Nawet jeśli się bronimy. Jest taki mądry człowiek, Węgier z pochodzenia, pracujący w Stanach Zjednoczonych, Istvan Boszormenyi–Nagy, który mówił o tym, że niewidoczne więzy lojalności w obrębie rodziny są jednym z najsilniejszych, pozaświadomych mechanizmów, który każe nam robić różne, często sprzeczne rzeczy. rodzinne”więzy” Więzy rodzinne, więzy krwi, z których nie zawsze świadomie zdajemy sobie sprawę, sterują naszym działaniem. W efekcie w swoich zachowaniach odwołujemy się do czegoś, co z pokolenia na pokolenie zostało nam przekazane, nie jako nauka spisana na papierze, tylko jako sposób rozwiązywania sytuacji i zasady postępowania. Nawet jeśli rozwiniemy w sobie potem własne struktury dobra i zła, to zawsze gdzieś zostają w nas te podświadome, przejęte od rodziców. Nie, to nie jest cała prawda. Jest jeszcze przecież bunt. Bunt przeciw modelom życia i postępowania własnej rodziny. Na przykład ja bardzo kochałam moją matkę, ale oprócz zalet widziałam także jej wszystkie wady — i wiele swoich cech czy zachowań budowałam w opozycji do tego, co mi się w niej nie podobało. Otwiera pani teraz problem dość istotny, który wprowadza nas w aktywne i świadome formowanie własnej tożsamości, czyli w okres dorastania. Nie za wcześnie? Pozostańmy jeszcze przy rozpadaniu się rodziny i obserwacjach dziecka. Gdy nasza córka miała pięć lat, rozwodziło się wiele par rodzicielskich jej koleżanek. Ile razy spieraliśmy się o cokolwiek z mężem, Małgosia zawsze wołała: „Czy wy na pewno się nie rozwiedziecie?!” Była przerażona wizją, że podobnie jak w domach jej koleżanek, jedno z nas odejdzie. Byłbym skłonny uważać troszeczkę inaczej. W tej fazie życia dziecko dotyka po raz kolejny problemu, który towarzyszy mu przez całe życie, to znaczy problemu śmierci. DZIECKO — I ŚMIERĆ czy rozmawiać o śmierci Ten późny okres przedszkolny, piąty, szósty, siódmy rok życia, to jest czas, w którym dziecko często się nad tym zastanawia. Wtedy już świadomie uczestniczy w sytuacji, że ktoś umarł, bywa zabierane na pogrzeby. Babcia umarła, ciocia umarła, ktoś ze znajomych umarł i dziecko uczy się, co to znaczy. I już wie. Wie na ogół wcześniej, że istnieje coś takiego jak śmierć, już że ktoś gdzieś sobie poszedł i nigdy nie wróci. Są rodzice, którzy chcą izolować dziecko od tego tematu. Opóźnić jego nadejście. To jest izolowanie dziecka od faktów życia, opóźnianie konfrontacji z życiem. Dziecko i tak do tego musi dojść, prędzej czy później. Nawet gdy są ludzie, którzy świadomie nie biorą małego dziecka na pogrzeby…? No to co? To ono nie widzi? Nie wie? Może nie uczestniczyć w ceremonii, bo dzieci często nie wytrzymują takich sytuacji, nie mają możliwości skupienia uwagi albo rodzice tego nie chcą. Ale nie ma specjalnego uzasadnienia, dla którego dziecko nie miałoby w tych życiowych wydarzeniach uczestniczyć, bo przed życiem i tak się go nie uchroni. Natomiast niezależnie od tego, czy dziecku przytrafiła się taka sytuacja, albo miało takie szczęście, że doszło do sześciu lat i właściwie nikt, o kim by wiedziało, nie umarł, to i tak dowiaduje się o tym prędzej czy później, na przykład z telewizji czy z bajki — i zaczyna ten problem rozwiązywać. Ale małe dziecko, które styka się ze śmiercią w wiadomościach radiowych czy telewizyjnych, nie traktuje jej realnie. Realnie traktuje, jeżeli umrze mu babcia, ciocia, mama. Dziecko przyjmuje informację, że coś takiego istnieje, ale ta informacja nie jest przekładana na coś, co je osobiście dotyczy. To jest właśnie umiejętność izolowania się od czegoś. …która zostaje często na lata dorosłe. I do dziś większe wrażenie robi na nas śmierć kogoś bliskiego czy znajomego niż informacja w wiadomościach, że w katastrofie zginęło dwieście kilkadziesiąt osób. selekcja bodźców Tak, ale w tym mechanizmie nie ma nic złego. Jednym z warunków zachowania zdrowia, jak się dzisiaj uważa, jest umiejętność selekcji bodźców, czyli eliminowania, niedopuszczania do dalszego przetwarzania informacji nieistotnych. Skoro już użyłem słowa „informacja”, to mogę posłużyć się przybliżeniem — umiejętność odrzucania „szumu informacyjnego”. Trudno powiedzieć, kiedy to następuje, bo deficyty w selekcji bodźców można obserwować już u dzieci, które nazywa się nadwrażliwymi. To są często te dzieci, które nie mogą mieć szorstkiej bielizny albo gumki wszytej tak, tylko inaczej, albo nie ubiorą sweterka, bo „gryzie”… Żartuje pan? To jest nadwrażliwość fizyczna! Sama nie znosiłam gryzących sweterków. A niektóre dzieci nie znoszą na przykład takiej albo innej muzyki, albo stukania, lub przeszkadza im to i owo, różne bodźce zmysłowe… Jakie mamy szanse, żeby nauczyć się właściwej selekcji bodźców? Nie umiem odpowiedzieć, czy możemy się tego nauczyć. Może mamy to wrodzone? To jest dzisiaj jedno z intensywnie studiowanych zagadnień, ale nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Wiadomo, że jest to ważna funkcja, ale jak ona powstaje… Hm… Ja, gdy zetknęłam się po raz pierwszy ze śmiercią… a może to był wynik silnego egotyzmu?… nabrałam głębokiego poczucia, że umrę przed moją mamą, ale moja mama będzie nieśmiertelna i to ona, rozpaczając, pochowa mnie. Ile miała pani wtedy lat? Jakieś sześć? Wygłaszałam bardzo dziwne teksty do mojej wstrząśniętej mamy. Parokrotnie prosiłam ją, żeby dała mi do trumny łopatkę, bo może się odkopię… Ależ to jest inna wersja tego samego. Dla dziecka w tym wieku większe znaczenie ma utrata rodzica. W piątym roku życia dziecko i tak nie ma żadnego realnego wyobrażenia wewnętrznego, co naprawdę oznacza własna śmierć. Do trzydziestu paru lat w ogóle nie mamy na ten temat żadnego wyobrażenia. …?!!!! Co pan mówi! Do trzydziestu paru lat?! lęk przed śmiercią jako utratą Tak. Chyba że ktoś znajduje się w bezpośrednim niebezpieczeństwie, na przykład ma śmiertelną chorobę. Dzieci, które mają choroby nowotworowe, łatwiej niż dorośli przechodzą przez zagrożenie śmiercią, przyjmują je jako oczywiste, jakby mniej się tego obawiają, nie mają fantazji na ten temat. Rozważania z tym związane pojawiają się później. Chore dzieci już na ogół wiedzą, że śmierć się zdarza, są smutne z tego powodu, nie ma w nich radości życia, choroba dotyka je także w sensie ogólnym, są bardziej zamknięte, mało aktywne, nie cieszą się, nie bawią, ale w istocie rzeczy bardziej przeżywają smutek rodziców niż swój własny. Pierwszym etapem rozwiązywania lęku przed śmiercią jest porównywanie pomiędzy rozstaniem a utratą. I właściwie ta utrata jest istotniejsza, gorsza jest myśl, że „ja kogoś stracę”. I pani jako dziecko rozwiązała to w ten sposób, że to mama panią straci. Oczywiście, bywa i tak, że dzieci mają różne agresywne fantazje na temat swoich rodziców. Gdy zostały ukarane i są złe z tego powodu, to coś tam fantazjują, ale rzadko wyobrażają sobie, że rodzice umrą. Raczej takie: „To ja umrę i ty będziesz płakać”. Chociaż, co prawda rzadko, fantazje o samobójczej śmierci mają także. Ale to jednak pojawia się później. A te szokujące przypadki, gdy czytamy w gazetach, że na przykład dziesięcio–, jedenastolatek popełnił samobójstwo, bo dostał w szkole jedynkę… Zasadniczo uważa się, że samobójstwo nie występuje przed okresem dorastania. Czyli nie występuje przed trzynastym rokiem życia? Dorastanie zaczyna się coraz wcześniej. Dawniej, powiedzmy, ze sto pięćdziesiąt lat temu, dorastanie następowało około piętnastego roku życia, a teraz zaczyna się około jedenastego. A nawet i wcześniej. Ale… Skoro dopiero od trzynastu lat zaczynamy odróżniać dobro od zła, to wcześniejsze dorastanie jest chyba niebezpieczne? Najprawdopodobniej dobro i zło też wtedy rozróżniamy nieco wcześniej. Natomiast te granice wiekowe — wiek przedszkolny, wczesny szkolny, dorastanie itp. zostały ustalone właśnie jakieś dwieście lat temu i tak się je kultywuje. Ale myślę, że dzisiaj wszystko zaczyna się nieco wcześniej. Dlaczego nastąpiło to przyspieszenie? Nie ma jednoznacznego wyjaśnienia… Za sprawą szybszej i bardziej dostępnej informacji…? Z nadmiaru informacji, którymi dziecko jest dziś obciążane, a nie było kiedyś…? Są hipotezy, że od kiedy wprowadzono światło elektryczne, jest więcej stymulacji przez światło, po prostu człowiek współczesny, w porównaniu z człowiekiem sprzed stu pięćdziesięciu lat czy dwustu… …więcej widzi? czemu wcześniej dojrzewamy Światło działa mu na szyszynkę i być może coś się w nim uruchamia. Jest to prawdopodobnie szereg niespecyficznych stymulacji. Hipoteza ze światłem wzięła się stąd, że zawsze wcześniej dojrzewano na południu, a później na północy. Na południu Europy jest więcej światła niż na północy. Także hałas jest takim czynnikiem, jego wzrost, ale przede wszystkim lepsze przeciętne odżywianie. Ale to są teorie nie potwierdzone, nie wiemy, dlaczego dojrzewanie zaczyna się dzisiaj wcześniej. Możemy bardzo uczenie powiedzieć, że proces dojrzewania uruchamia się pod wpływem ekspresji genu, który rozpoczyna cały proces. Łatwo jest tak powiedzieć, bo dzisiaj wszystko wyjaśnia się genetyką, ale co to znaczy w praktyce, nie wiadomo. Wiadomo, że w jednych rodzinach dojrzewa się wcześniej, a w innych później. Ten sygnał do rozpoczęcia dojrzewania jest jakoś genetycznie przekazywany. Ze skrajnie biologicznego punktu widzenia jest on sygnałem do tego, żeby wcześniej rozpocząć prokreację, bo jest dostatek pożywienia. ROZMOWA 2 WCZESNY WIEK SZKOLNY (5–11 LAT) ONO I JEGO MOŻLIWOŚCI Twierdzi pan, że niesprawność rodziców w określaniu granic, określaniu tego, za co dziecko może odpowiadać, jest jednym z zagrożeń jego zdrowia psychicznego… przeciążenie możliwości dziecka To polega na pewnej wzajemności, na tym, czy rodzice są w stanie ocenić, jakie są granice możliwości ich dziecka. A granice możliwości zróżnicowane są indywidualnie. Na przykład rodzice, będąc ze sobą w konflikcie, „grają dzieckiem” pomiędzy sobą. Powiedzmy, matka zwierza się dziecku z tego, jakie ma kłopoty z mężem, bo matka częściej niż ojciec zwierza się dziecku. Za to ojciec często rzuca na dziecko rodzaj oskarżeń: „Jesteś taki sam jak twoja matka”. To jest przykład przeciążania możliwości dziecka. Dziecko nie jest w stanie przyjąć zwierzeń matki tak, żeby dać jej oparcie. Może mniej dotyczy to dziecka w wieku przedszkolnym, raczej zdarza się nieco później. Ale często jest też tak, że rodzice, gdy nie mogą się porozumieć, zdają się na dziecko w wyborach życiowych. To sprawia wrażenie, że ono rządzi rodzicami, że domowe życie układa się według dziecka, jemu podporządkowuje się różne rzeczy. I oczywiście jeżeli tak się dzieje po to, aby uwzględnić potrzeby dziecka, nawet rezygnując z zaspokajania własnych, to jest w porządku. Natomiast… Jest pan pewien, że to jest w porządku? Taki model, gdy dziecko wierzy, że matka i ojciec mają rezygnować ze swoich potrzeb? Czy to nie jest klasyczne hodowanie egoisty? kiedy dziecko steruje domem Ale to zależy, o jakich potrzebach mówimy. Jeżeli dziecko potrzebuje, żeby mu poczytać bajkę, a rodzice mają ochotę iść do łóżka i się kochać, to poczytanie bajki nie jest hodowaniem egoisty. Natomiast jeśli dziecko chce mieć lalkę za półtora tysiąca złotych i matka nie je, aby mu ją kupić… Mówię o sytuacjach, w których dziecko steruje domowym życiem, ponosi odpowiedzialność, bo nikt z dorosłych jej nie podejmuje, w domu panuje chaos, bałagan, dziecko samo musi sobie brać jedzenie, ono rozporządza, kiedy ma być obiad: „teraz będzie obiad, bo jestem głodny”, i nie ma tak, że „musimy poczekać na tatusia”. Niewiele jest w tej chwili domów, w których udaje się rodzinie razem usiąść do stołu. Tatuś może pracować w prywatnej firmie i wróci o godzinie dwudziestej albo później… ofiara ma władzę Ten stół wprowadziłem do naszej rozmowy specjalnie, po to żeby zająć się nim bliżej później. Ale teraz mówimy o sytuacjach, w jakich może znaleźć się dziecko, niekorzystnych dla jego rozwoju, źle kształtujących poczucie własnych granic i możliwości. O sytuacjach w szczególny sposób traumatycznych. Na przykład jeżeli matka bije dziecko, jest wobec niego agresywna i sama znajduje w tym ulgę, bo się wyładuje — wtedy dziecko jest potłuczone i upokorzone, ale dodatkowo pojawia się przewrotny mechanizm, który sprawia, że dziecko ma poczucie władzy. Ofiara często ma poczucie władzy. Wiele osób żywi przekonanie, że agresywność pojawia się tylko wobec obiektu, który się kocha — i jest w tym pewien rodzaj logiki. „Skoro on/a mnie bije, to znaczy, że mnie kocha”… „Jak ona na mnie tak wrzeszczy, to znaczy, że jej na mnie zależy…” Większość uczuć ma wymiar ambiwalentny. Może to nie jest przykład więzi, na której by nam najbardziej zależało. Ale w istocie rzeczy największą przykrość potrafi zrobić osoba, którą najbardziej kochamy. Dlatego tak łatwo jest skrzywdzić dziecko. Skrzywdzić okazjonalnie, tak, to może się zdarzyć każdemu… poprzeczka za wysoko Dziecko ma swoje obiekty miłości w pobliżu siebie i dlatego łatwo jest je skrzywdzić, i dlatego tak trudno jest być wobec dziecka odpowiedzialnym. Reaguje się spontanicznie, w różnych sytuacjach mówi się „instynkt mi to podpowiada” — i to też wzmacnia agresywność. A dziecko łatwiej jest skrzywdzić, bo ono jeszcze nie pojmuje, dlaczego spotyka je coś niesprawiedliwego i nieoczekiwanego ze strony osoby, która jest bardzo wysoko postawiona w jego hierarchii uczuciowej. Dziecko nie ma zbyt wielu obiektów miłości, ale są one dla niego najważniejsze przez długi czas, przez cały okres przedszkolny i szkolny, aż do okresu dorastania — nawet jeśli już z nimi walczy i się awanturuje. Dziecko może walczyć ze swoim uczuciem do rodziców, jeżeli uważa, że nie jest kochane, jeżeli czuje się odrzucane albo spotyka je tylko i wyłącznie stałe podwyższanie poprzeczki wymagań — na przykład we wczesnym okresie szkolnym. Wtedy przeciąża się odpowiedzialność dziecka takim częstym zwrotem: „Gdybyś tylko się przyłożyła, miałabyś same piątki…” O, tak mówi prawie każda matka. „Jesteś zdolna, tylko leniwa”, „Dostałeś dzisiaj piątkę, a przedtem były same dwóje, czemuś się wtedy nie uczył?” Rodzicom nie przychodzi łatwo powiedzenie: „tak, jestem bardzo zadowolona z twoich wyników”. Bardzo często jest tak, że pochwalą dziecko, ale od razu idzie za tym jeszcze więcej wymagań. I w efekcie dziecko nie przeżywa tej pochwały z satysfakcją, tylko na przykład myśli: „O, jak dobrze, mama nie jest na mnie zła, nie boli jej znowu serce, nie musi zażywać przeze mnie tych tabletek, tata nie musi pić wódki ze zmartwienia, że ja znowu dostałem tylko dostateczny”. Bardzo często rodzice oznajmiają dziecku: „teraz już widzę, że można od ciebie wymagać więcej, więc się staraj”. Nie pozwala się dziecku przeżyć satysfakcji, że coś osiągnęło. Pomijam to, że często się je podejrzewa, że „na pewno ściągnął”. Rodzice, bojąc się tego, że dziecko ich będzie oszukiwać, na wszelki wypadek dyskredytują jego osiągnięcie. ONO PORÓWNUJE TO, CO MA — Z TYM, CO MAJĄ INNI Dziecko szkolne bywa już w innych domach i wciąż konfrontuje to, co ma — rodziców, dom, rozrywki — z tym, co mają inne dzieci. Moja młodsza córka wyznała mi kiedyś, że w domach swoich koleżanek oglądała mamusie w szlafroczkach, w papilotach, w papuciach z „kotkami”, gotujące obiady, piekące ciasta, a ja biegałam w spodniach, weszłam, wyszłam, wróciłam, pisałam na maszynie, zamiast piec ciasto. Stwierdziła, że przez pewien czas sprawiało jej to kłopot, a nawet się wstydziła, że ja jestem „nienormalna mama”… Ile lat miała wtedy córka? Mniej więcej pięć, siedem. Ale opowiadała mi to, gdy już była starsza. odmienność jest atrakcyjna Po pierwsze, nie mamy tutaj do czynienia z obserwacją bieżącą, tylko z tak zwanym opracowaniem, czyli ze wspomnieniem sprzed wielu lat. I to trzeba brać pod uwagę. Gdyby to była aktualna obserwacja, to sądziłbym, że problem polega na czymś innym: dostrzeganie odmienności jest w tym okresie rozwoju elementem poznawania świata. Nowe cechy świata, zauważone poza dotychczasowym obszarem obserwacji, czyli domem rodzinnym, mogą się dziecku podobać. I na przykład podobają im się papiloty i kolorowe szlafroki. To jest coś nowego i atrakcyjnego, czego w domu nie widziały. Podoba im się to — i równocześnie mają poczucie, że są w tym upodobaniu nielojalne wobec własnej matki… Pięcio–, sześcioletnie dziecko przeżywa każdą nielojalność wobec własnych rodziców z lękiem, że zostanie odrzucone i zostawione. Tak właśnie wyobrażamy sobie dziecięce przeżywanie świata. Przejdźmy do przykładów grubszego kalibru. Dziecko, które widzi odmienność swoich rodziców, bo jedno z nich pije. Nałogowo. Przewraca się na ulicy. Inne dzieci to widzą. I ono jest już w tym wieku, że ma świadomość, iż jego grupa rówieśnicza też to widzi i wie. Jak ono ma sobie radzić z taką odmiennością? wstydzić się za rodziców Trzeba by wyrzucić z tego pytania słowo „odmienność”, bo tu już nie chodzi o nią, tylko o zachowanie, które wywołuje śmiech, lęk, oburzenie i negatywne emocje w rówieśnikach. Dziecko, które ma pijącego ojca, wywracającego się na ulicy albo przychodzącego pod szkołę z roztopioną czekoladą w ręce… Skąd ja wziąłem tę czekoladę?! Nie wiem… z jakiejś historii pacjenta… Albo z literatury? Pijany ojciec, który przychodzi po swoje dziecko do szkoły, przynosi mu czekoladę, ale tak ją trzyma, że czekolada mu cieknie między palcami. Taki obraz mi się nagle przypomniał… W każdym razie ojciec jest pijany, czekolada cieknie, to przykład zachowania, wobec którego inne dzieci są okrutne i bezwzględne. Dzieci — w przeciwieństwie do wielu dorosłych — jasno, szczerze i otwarcie wyrażają dezaprobatę dla takiego zachowania. Wyrażają tę dezaprobatę, nawet jeżeli spotykają się z piciem we własnym domu, bo przecież jest to zjawisko na tyle powszechne, że większość dzieci widziała rodziców w stanie upojenia alkoholowego. Może raz na rok, może z różną częstotliwością, ale potrafią to rozeznać. I oczywiście dziecko, którego ojciec stoi pijany pod szkołą, jest wyśmiewane. Czy to dziecko poradzi sobie potem z tą sytuacją, czy też ona może przekształcić się w zaburzenie? Powiedziałbym, że jest to sytuacja urazowa. Ale nie ma odpowiedzi potwierdzającej wprost, że każde doświadczenie traumatyczne musi przekształcić się w zaburzenie. A zatem to zależy po części od charakteru dziecka? Dzisiaj się uważa, że doświadczenie traumatyczne może człowieka wzbogacić — pozwoli mu się bardziej rozwinąć, coś zmienić i zrozumieć więcej w życiu. Po traumie można zatem stać się zdrowszym — tak to wyjaśnia teoria salutogenezy. To od salus — zdrowie, budowanie zdrowia. Można też być wpędzonym w chorobę — co z kolei nazywa się patogenezą, czyli wywoływaniem chorób przez jakieś czynniki. Tak że i zdrowie, i choroba mogą być następstwem różnych doznań traumatycznych. Ale to zależy od paru elementów. Po pierwsze, od tego, jakimi mechanizmami obronnymi człowiek dysponuje. Im młodsze dziecko czy w ogóle młodszy człowiek — tym jego możliwości radzenia sobie z trudną sytuacją są mniejsze. Mniejsza jest nie tylko ilość jego mechanizmów obronnych, ale także możliwość ich elastycznego stosowania. Im człowiek doroślejszy — w rozumieniu: dojrzalszy, bowiem także na tym polega osiąganie dorosłości — tym większy i bogatszy posiada arsenał tych mechanizmów i może posługiwać się nimi swobodnie, czyli bardziej adekwatnie do urazu, do doświadczenia traumatycznego. trudne sytuacje Z kolei korzystne rozwiązanie sytuacji urazowej wzbogaca naszą listę sposobów radzenia sobie z trudnymi sytuacjami w ogóle. Doświadczenie życiowe uczy nas różnych rzeczy korzystnych, a nie tylko zgorzknienia. I to jest jeden wymiar, a drugi wymiar jest taki, że ten proces w ogromnej mierze zależy także od naszej siły, naszego stanu zdrowia, a nawet od takich dodatkowych, zwykłych czynników jak ten, czy wieje halny albo właśnie przeszliśmy grypę lub inną chorobę. To wszystko też się liczy. Ale w ogromnej mierze liczy się także możliwość skorzystania z oparcia. …czyli z najbliższego otoczenia. Tak, ważne jest i to, jakimi zasobami oparcia dysponujemy w najbliższym otoczeniu, czy mamy się do kogo zwrócić, na kim możemy się oprzeć, a także czy potrafimy to zrobić. Bo nasza możliwość skorzystania z oparcia zależy nie tylko od obecności przyjaciół, ale i od tego, na ile umiemy korzystać z przyjaźni. Jeżeli tego chcemy. Nie wiem, czy to zależy wyłącznie od woli. Istnieją ludzie skryci, pielęgnujący swój wizerunek osób mocnych, którzy nigdy nie ujawnią się ze słabością i potrzebą pomocy. nie potrafi zaufać Nie, to jest inny problem i stosunkowo rzadko zwraca się na niego uwagę: otóż jednym z poważniejszych następstw doświadczeń traumatycznych jest to, co się nazywa podstawowym brakiem ufności. …który nabyty w dzieciństwie, zostaje nam na późniejsze lata? …który zostaje na zawsze i uniemożliwia zwracanie się o pomoc do innych, ponieważ człowiek nie czuje się bezpiecznie w sytuacji, gdy ktoś jest dla niego życzliwy. A zatem jeżeli dziecko zostanie samo ze swoim traumatycznym przeżyciem, matka czy ojciec nie rozładują tego, choćby poprzez rozmowę, która pozwoli dziecku zgromadzić siły — to może owocować jego późniejszą nieufnością do ludzi, tak? Tak, może. CZYSTA PODŁOGA, ZIMNY DOM Są rodzice, którzy ograniczają kontakty swoich dzieci. Pewna znana mi czterdziestoletnia matka oznajmiła: „Nie życzę sobie, żeby przychodziły obce dzieci i robiły mi bałagan”. Jej młodsze dziecko przesiaduje samo lub ze starszą siostrą, która się z nim nudzi. Czy dziecku wystarczy kontakt z grupą rówieśniczą w szkole lub przedszkolu? Trochę się wzbraniam przed podejmowaniem jakiegokolwiek tematu na bardzo ogólnym poziomie. Owszem, jeżeli dziecko idzie do przedszkola albo do szkoły, potem wraca do domu i nigdzie nie wychodzi, nie jest też odwiedzane przez rówieśników, to jego kontakt społeczny jest w jakiejś mierze ograniczany. Ale w zasadzie dzieci w przedszkolu przebywają dość długo, ponad osiem godzin — trochę dłużej niż trwa dzień roboczy matki. W dodatku rodziny w dzisiejszych czasach przywiązują wagę do edukacji dziecka i prócz zajęć przedszkolnych czy szkolnych dzieci mają jeszcze różne zajęcia dodatkowe. Dość wcześnie zaczynają się, i słusznie zresztą, zajęcia ruchowe, balet dla małych dzieci, pływalnia, język obcy. Niektóre z tych dodatkowych zajęć odbywają się w grupach, więc dzieci mają różne możliwości kontaktu społecznego z rówieśnikami. Z drugiej strony, niektórzy rodzice dość wcześnie inicjują treningi sportowe z zamysłem, że syn lub córka będzie robić karierę sportową — i to jest rodzaj obciążenia traumatycznego. Natomiast innym problemem jest zakaz kontaktów z rówieśnikami, gdy pojawia się argument, że nie mogą oni być zapraszani do domu, ponieważ niszczą pewien porządek. Ta kwestia doczekała się pewnej obserwacji. Są opracowania dowodzące, że dzieci matek, które w sposób szczególny przywiązują wagę do porządku, mają mniejsze szansę doznania ciepła rodzinnego. Opisano nawet związek między pewnym typem zaburzeń rozwojowych a szczególną potrzebą porządku, w którym wszystko w domu musi być ustawione symetrycznie. Matka ma to zaburzenie czy dziecko? gdy czysta podłoga jest najważniejsza Matka. Matka jest spokojniejsza, kiedy przedmioty są ułożone symetrycznie. Na przykład jeśli na środku stołu jest flakonik, a po jednej stronie tego flakonika coś położy, to po drugiej stronie od razu musi postawić coś podobnego. Tego wzoru nie można zburzyć. Taka matka potrafi ograniczać dzieciom kontakty społeczne, gdyż inne dzieci zaburzają porządek, który jest dla niej ważny. W jej domu wszystko musi być wyfroterowane, trzeba wchodzić butami na szmatki, wieszać płaszcz i zdejmować szalik w określony sposób, nie wolno niczego niedbale rzucić itp. Takie zjawisko ma kilka interpretacji. Podstawowa mówi, że osoby, które nie pozwalają, na przykład, przejść przez przedpokój w butach i trzeba te buty zdejmować już na korytarzu — mają odwróconą hierarchię wartości. Porządek i czystość podłogi są dla nich ważniejsze niż komfort osób, które w tej czystości mają żyć. Czyszczenie dla samego czyszczenia jest odwracaniem porządku. Mówi się też, że cechuje to głównie kobiety — bo to najczęściej występuje u kobiet— które jak gdyby walczą w ten sposób ze swoimi partnerami życiowymi. Wykazują im bezustannie, że to oni są bałaganiarzami, a one bez przerwy muszą sprzątać, czyścić… …po nich. Po nich. I towarzyszy temu poczucie krzywdy, że nikt nie szanuje ich pracy. Jest to przykład budowania więzi między partnerami życiowymi poprzez żal, wyrzuty, poczucie winy, irytację, jednym słowem, przez postawienie podłogi wyżej niż ukochanego męża. Dzieci w tej sytuacji mają małą szansę zaznania ciepła. Jeżeli podłoga jest ważniejsza, nie wolno nachlapać w łazience przy myciu zębów i nie mogą przychodzić inne dzieci… Czy taka postawa matki nie przenosi się potem na hierarchię wartości u dorastającego dziecka? następstwa domowej sterylności Teoretycznie następstwa takiej sytuacji idą w dwóch kierunkach. Jeden, że z całą pewnością odbije się to niekorzystnie na stabilności obrazu samego siebie i stosunku do siebie, czyli na poczuciu własnej wartości. Dziecko nigdy nie jest pewne siebie przez wiele lat wczesnego okresu życia, nie jest pewne informacji, które ma na swój temat, na przykład czy to, co postrzega u siebie jako cenne i wartościowe — rzeczywiście jest cenne i wartościowe. I musi coś z tym poczuciem małej wartości zrobić. Albo znajdzie przeciwwagę dla tej niepewności w osiągnięciach w nauce czy innych zajęciach — albo popada w depresję. Natomiast drugie następstwo jest takie, że to dziecko, spotykając się w domu z pewnym wzorem bycia — albo go wiernie naśladuje i powtarza te same zachowania, choć z tego powodu nie jest mu w życiu najlepiej, albo wręcz przeciwnie. Jeżeli znajdzie możliwości, odbija się od tych wzorów i formułuje swój sposób bycia — w opozycji do tego, czego doświadczyło w domu, a to oznacza, że na przykład nigdy niczego nie położy na swoim miejscu albo nigdy nie zamiecie porządnie podłogi. No, trochę przesadzam… Wcale pan nie przesadza. Moja matka bardzo nas kochała, ale narzekała na nasze bałaganiarstwo i wciąż łapała za miotłę, ściereczkę do kurzu, przecierała podłogi, szyby… Moja starsza córka Kaśka, mając lat dwanaście, napisała sztuczkę, gdzie główna postać — ona nie nazwała jej babcią — była obłożona szczotkami, miotłami, szmatkami do odkurzania i szła, grzechocząc tym, przez mieszkanie, szukając, gdzie schował się brud. Czytałam to, zaśmiewając się. A ja z kolei budowałam siebie w opozycji do mamy i popadłam w drugą skrajność, czyli w bałaganiarstwo. Dla odmiany młodsza córka usiłuje znaleźć złoty środek, którego ja nie znalazłam. Bo to jest trudne: znaleźć takie rozwiązanie, które wydaje się najtrafniejsze, niemal idealne. Trudno jest zbudować własny sposób życia bez poczucia, że człowiek sprzeniewierza się takim czy innym rodzinnym wartościom, poczucia, że jest wobec nich nielojalny. W tym sensie moja młodsza córka wydaje mi się bardziej dorosła niż ja w jej wieku… …ale najciekawsza jest ta postać ze szczotkami, którą opisała pani starsza córka. Zauważyła pani, że ona nie została nazwana babcią ani służącą? Nie, nie została nazwana. …tylko postacią bliżej nieokreśloną. I tu się kłania Carl Gustav Jung. Ta postać jest jakby drugą stroną pani, to jest ten cień… To, czego mnie brakowało?!!!! Ja się nie pytam, czego pani brakowało. Ale to jest tak, że… …brałam szczotkę z najwyższą niechęcią, gdy już nie można było inaczej. Fakt. żeby jednak było wysprzątane …to jest ten cień potrzeby, żeby jednak było wysprzątane. I córka, ze swoją dziecięcą logiką, dostrzegła, że pani walczy cały czas z tą potrzebą, bo jej pani nie akceptuje. Zmieniam temat, coraz bardziej dla mnie niewygodny. Skoro jesteśmy w rodzinnym domu, to możemy już przejść do tego stołu… GDZIE SIĘ PODZIAŁ STÓŁ?! W pewnym momencie pojawił się nam stół, jako miejsce, które było ważne dla zdrowia psychicznego rodziny. Miewam wiele spotkań z młodzieżą i zawsze zadaję im pytanie, jaki mebel jest najważniejszy w domu. Uczniowie z reguły mówią, że telewizor. Wtedy pytam, jaki mebel był najważniejszy, gdy nie było telewizora. Oni wymieniają wszelkie meble — ale nie mówią o stole. A ja doskonale pamiętam, jaką rolę pełnił stół w moim rodzinnym domu, w czasach przedtelewizyjnych. Tu nie chodzi jedynie o czasy przedtelewizyjne. Geneza znaczenia stołu jest wcześniejsza, wiąże się z niedostatkami żywności. Psychologowie społeczno–historyczni wspominają, że głód w Europie, wśród większości ludności europejskiej, zaczął zanikać dopiero w momencie wprowadzenia na większą skalę uprawy ziemniaków. Ziemniaki zostały wprowadzone masowo dopiero w Oświeceniu, to jest koniec XVIII wieku. Szafowanie jedzeniem, czyli wydawanie jedzenia, było dość istotnym elementem życia. Stół pełnił wtedy różne funkcje. Po pierwsze, był głównym miejscem podstawowego pożywienia; na przykład na wsi była jedna miska, w tej misce były ziemniaki i niekiedy jadło się nawet jedną łyżką. Sygnał do jedzenia dawała osoba najważniejsza i ona miała największy przydział. role przy stole Matka niekiedy mówiła „ja już jadłam przy gotowaniu” — i dostawała najmniejszą część. W efekcie podstawową funkcją stołu było z jednej strony dostarczanie pożywienia, a z drugiej stałe potwierdzanie hierarchii domowej władzy i sposobu podziału tej władzy pomiędzy szafarzem — matką, a żywicielem — ojcem. W innych wariantach kultury pojawiało się na przykład pięć stołów, główny stół, drugi stół, trzeci — w zależności od zajmowanej pozycji. Mówię tu o rozszerzonych rodzinach, choćby na dworze szlacheckim… …Pan Tadeusz… …był osobny stół dla dzieci. Każdy stół pełnił jeszcze dodatkową funkcję: toczyło się przy nim rozmowy — albo się tych rozmów nie toczyło, bo też nie możemy tego stołu idealizować. Na przykład była tradycja, że dzieci — nie pytane — w ogóle nie odzywają się przy stole. I ta tradycja trwała gdzieniegdzie jeszcze do lat trzydziestych XX wieku. W niektórych rodzinach trwa do dziś, znam takie rodziny. A w domu mojego dziadka, typowego krakowskiego mieszczucha, jeszcze w latach pięćdziesiątych nie wolno było zabrać głosu żadnej z wnuczek, jeśli nie była o coś spytana. To były kanony tak zwanego dobrego wychowania, według starych pojęć. nie pytane musi milczeć Ale te kanony dobrego wychowania, jakkolwiek mogą być pozbawione treści i funkcjonować już wyłącznie jako relikty przeszłości, nie są wszakże wzięte z powietrza. To jest inna sytuacja, która pozwala dziecku zobaczyć, że będąc w pozycji podporządkowanego — można również być szanowanym. Dziecku nie wolno się odezwać pierwszemu, bywa jednak do rozmowy zapraszane, pytane o coś, zgodnie z istniejącym porządkiem. Oczywiście jeżeli dziecko nie pytane nadal milczy — i milczy przez cały czas posiłku… …albo przez całe życie… …to jest jakby deformacja w przeciwnym kierunku, w stronę chaosu, który trapi dzisiejsze życie rodzinne. Natomiast na ogół pytanie kiedyś pada — i trzeba sformułować odpowiedź. Pojawia się zainteresowanie. Można toczyć rozmowy, dziecko uczy się w tej sytuacji werbalizacji, czyli nazywania swojego problemu, a także wyrażania go w określony sposób. A to jest umiejętność, z którą się nie rodzimy, tylko taka, która się rozwija. W tym wzorze, do którego niby znowu dążymy, we wzorze mieszczańskim, gdzie chcemy mieć rozwiniętą „średnią klasę”. Zaraz, zaraz… Ja akurat nie dążę do wzoru mieszczańskiego. Ja z niego uciekłam, już w dzieciństwie. Ale taki jest obecnie rozwój społeczeństwa. Ma się rozszerzyć warstwa, którą niemal zmiótł miniony ustrój, i reprezentująca te tradycje, których dzisiaj brakuje. Bowiem na przykład klasa rolnicza ze swoimi zasadami zanika na rzecz klasy farmerskiej, a proletariat takiego typu jak górnik pokazany w filmie Kutza też już nie istnieje. Dzisiejsza struktura społeczna wygląda w efekcie inaczej, a życie biegnie tak, że ludzie nie gromadzą się razem przy żadnej okazji, poza świętami, a jeżeli się gromadzą, to nie wiedzą, co ze sobą robić. Oglądają telewizję. nie rezygnować z rozmowy Istnieją zasady, które się odnoszą do większości ludzi. Są uniwersalne. I one ułatwiają takie rzeczy, jak rozmowę, zainteresowanie dziećmi, czas poświęcony całej rodzinie w trakcie posiłku. To wszystko pełni określoną funkcję i ta funkcja pomaga porządkować, pokazuje hierarchię struktury, uczy rozmawiać o różnych rzeczach i stwarzać atmosferę. Oczywiście, tego nie musi się robić przy stole, to można robić na kocu, w czasie spaceru, przy wieczornych pogwarkach w kuchni lub przed pójściem spać. To można robić w różnych sytuacjach. Ale nie wolno z tego w ogóle rezygnować. Rodzinna zbiórka przy stole, w porze obiadowej, jest już niemożliwa dla większości rodzin. Wspólna kolacja też jest coraz rzadsza. Przy wspólnym stole siada się dla oglądania telewizji. siadamy do stołu! …ale nie jest tak, że nie siada się przy wspólnym stole, aby porozmawiać, bowiem w to miejsce weszła telewizja. Zanik wspólnego stołu, jako miejsca gromadzenia się całej rodziny, był wcześniejszy niż telewizja. Gdybym miał postawić jakąś hipotezę dla siebie — bo nie będę się tym zajmował badawczo— to sądziłbym, że rozpryśnięcie się ludzi od stołu rozpoczęło się od czasu wprowadzenia elektryczności. Wtedy znikła ta jedna lampa — nad stołem, na stole — przy której wszyscy się gromadzili i nawet jak już zjedli obiad, to przynosili swoje robótki, książki lub zasiadali gotowi do rozmowy. Do sypialni niosło się tylko migotliwą świeczkę w lichtarzu. Od chwili gdy w każdym kącie mieszkania zaczęło być równie jasno, nie było powodu, żeby siedzieć wyłącznie wspólnie. Jest też centralne ogrzewanie i nie trzeba wspólnie siedzieć w pobliżu pieca, bo wszędzie jest ciepło. Natomiast chyba nie zanikła całkiem potrzeba rozmowy w rodzinie? Tak, można powiedzieć, że ludzie nadal mają potrzebę rozmowy, ale stracili umiejętność rozmawiania. KTO JESZCZE UMIE ROZMAWIAĆ…? Coraz częściej w rodzinie rozmowa zanika na rzecz wydawania komunikatów i poleceń, a z kolei w grupach młodzieżowych prawdziwa rozmowa jest niemodna. Zamiast zdań używa się modnych słów–kluczy. Albo używa się jednego słowa w miejsce wręcz kilkudziesięciu niegdysiejszych przymiotników. Takim słowem jest na przykład „zajebiście”. No, to dlaczego rozmowa zanika? młodzi chcą rozmawiać Nie jestem językoznawcą, ale z moich zawodowych kontaktów z młodzieżą — z tą młodzieżą, która ma zaburzenia psychiczne albo problemy i do mnie się zgłasza — wynika coś wręcz przeciwnego. Dlatego nie mogę powiedzieć, że młodzież zatrąciła zdolność mówienia i rozmawiania. Jeżeli stwarza się taką możliwość — a na tym opiera się psychoterapia indywidualna — to młodzi ludzie są bardzo zainteresowani rozmową na swój temat, poznawaniem siebie i kontaktowaniem się poprzez rozmowę. Nie jest tak, że ją ucinają. A slang młodzieżowy, wewnętrzny język młodzieży, istniał zawsze. Sądziłbym, że dziś nasila się to, co rozpoczęło się już dobre trzydzieści lat temu: zjawisko zaprzeczania dorosłości, to znaczy zaprzeczania mijaniu czasu, stawaniu się człowiekiem starym. Dziś wszyscy chcą być młodzi i przesunęła się też górna granica, do której wypada posługiwać się slangiem młodzieżowym. Czterdziestoletni ludzie — ciągle uważający się za trzydziestolatków — chętnie posługują się tym samym językiem co nastolatki i dwudziestolatki. A tego nie wypadało robić jeszcze ze czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu. Przeciwnie — oczekiwało się na to, kiedy będzie się dopuszczonym do świata dorosłych. Natomiast myślę, że umiejętność rozmowy nie polega tylko na umiejętności werbalizowania, nazywania własnych stanów emocjonalnych i określania ich. Ona polega także na umiejętności słuchania. Rozmowa opiera się przecież na wymianie. A co jest rzadsze według pana obserwacji: umiejętność mówienia czy słuchania? Ludzie na ogół nie umieją słuchać — i nie dlatego, że nie potrafią wyciągać wniosków z tego, co ktoś mówi. Istnieje wiele przyczyn, dla których ludzie z trudem prowadzą rozmowy. Proszę wymienić chociaż parę… „u mnie jest lepiej” Jednym z podstawowych powodów jest to, co można zaobserwować w różnych sytuacjach towarzyskich, że bardzo często pierwszym elementem, jaki się pojawia w rozmowie, jest chęć rywalizacji: „u mnie jest lepiej”. Na przykład ludzie spotykają się, żeby porozmawiać o wakacjach, ktoś mówi, że był w Hiszpanii i widział korridę, a drugi natychmiast oznajmia: „Ja widziałem korridę dziesięć lat temu, a w tym roku byłem na Karaibach”. Zaczyna się rodzaj licytacji. Albo ktoś opowiada, że kupił sobie nowy samochód… …ja mam obowiązkowo lepszy, tak? …tak, ja mam lepszy albo właśnie oglądałem ten samochód, ale go nie kupiłem, bo ma złe zawieszenie. I to nie jest rozmowa, to nie jest słuchanie, to jest „wytrzepywanie” informacji tylko po to, żeby rywalizować. Druga przeszkoda jest taka, że ludzie na ogół niechętnie uczestniczą w trudnych sprawach innych osób. Coraz częściej można się spotkać z takim stanowiskiem — i to ze strony ludzi światłych, wykształconych, kulturalnych, oczytanych: „Życie jest trudne, moja praca jest wyczerpująca, a ja nie jestem zainteresowany tym, żeby spotykając się z innymi ludźmi, uczestniczyć w ich dramatach”. Obawiam się, że taki punkt widzenia przenosi się też na odbiór kultury. Książka, film, teatr także powinny, zdaniem takich ludzi, unikać dramatów. Większość czytelników wymaga dzisiaj, aby powieść była lekka, przyjemna, pogodna. szacunek dla rozmówcy To, o czym pani mówi, jest na pewno cechą postawy konsumpcyjnej: „Mnie nie interesuje sztuka, która ma czegoś uczyć, na coś odpowiedzieć, ale sztuka, której można do czegoś użyć” — tak jak samochód czy wakacje na Florydzie. Na wakacje też nie jedzie się dzisiaj po to, żeby poznawać, tylko żeby się zabawić, i w istocie rzeczy nieważne, czy się jest na Wyspach Karaibskich czy Malediwach, bo hotel i basen są wszędzie takie same, a jedzenie też jest mniej więcej zbliżone. Ale wróćmy do problemów z rozmawianiem… Trudność rozmowy i uczenie się rozmowy polegają na dwóch rzeczach. Po pierwsze, trzeba posiąść sztukę pewnego rodzaju dyskrecji w formułowaniu swojego problemu. Można informować o swoich trudnościach, ale trzeba to robić z wyczuciem stanu słuchacza. Trzeba też nauczyć się przyjmować te cudze, często dramatyczne informacje i w jakiś sposób odreagowywać to, że się je usłyszało. Współczesne wzory, wzory rodem z amerykańskiej kultury masowej, nie służą tej nauce. Bo tam jest taki styl, że wszyscy coś z siebie „wybebeszają”, po czym ściskają się i mówią: „I love you, I love you…” I wydaje się, że sprawa jest rozwiązana — a nie jest… Tak, pojawił się jakiś nowy rodzaj kultury rozmowy i kultury słuchania, ale mnie się wydaje, że nie o ten rodzaj chodzi. To tyle. DZIECKO — I AMBICJE RODZICÓW Rozmawiamy teraz o dziecku, które eksperymentuje z samodzielnością. Jak pan stwierdził, istnieją rodzice bardziej lub mniej sprawni w określeniu tego, co dziecku wolno. Ewentualna niesprawność może powodować zaburzenia. Czy chodzi o zbyt daleko posunięte zakazy, czy o zbyt daleko posuniętą swobodę? granice wolności Dzisiaj mamy wystarczająco dużo dowodów na to, w jaki sposób dziecko otoczone jest opieką i jakie są relacje pomiędzy dzieckiem a rodzicami. Te relacje w ogromnej mierze są w stanie wywołać albo zneutralizować różne obciążenia. Innymi słowy, relacje w rodzinie i stosunek między rodzicami a dziećmi mają wpływ na to, co nazywamy w biologii „ekspresją genu” — i to nawet jeżeli gen jest zarodnikiem jakiegoś zaburzenia. Natomiast ryzykowne jest sformułowanie, że samo w sobie postępowanie rodziców prowadzi do zaburzeń czy patologii. W sytuacjach bardzo drastycznych — tak, ale nie mówimy teraz o takich sytuacjach. Rozmawiamy o rodzicach, którzy mają trudne zadanie manewrowania granicami wolności, jakiej dziecko może sprostać, i granicami, za którymi czeka już kara, a także tym, jaka ta kara będzie lub powinna być. Oczywiście jest pewna generalna zasada, która mówi, że w miarę rozwoju dziecka wzrasta jego zakres odpowiedzialności, czyli zakres tego, co ono samo rozeznaje jako możliwe lub niemożliwe. Określenie granic wolności dziecka tkwi z założenia w rękach rodziców i granice te powinny się rozszerzać w miarę wzrostu odpowiedzialności dziecka. Poszerzenie granicy wolności daje na ogół wzrost poczucia odpowiedzialności. Słynna zasada filozoficzna głosi, że tam gdzie nie ma wyboru, nie ma też wolności, i w efekcie w ogóle nie można mówić o odpowiedzialności. A jak daleko małe dziecko może się posunąć w poszukiwaniu granic swojej wolności? gwiazdka z nieba W pierwszym okresie rozwoju dziecko ma poczucie omnipotencji. Mniej więcej w trzecim roku życia musi się już pogodzić z tym, że nie jest wszechmocne i nie może mieć wszystkiego, co by chciało, bo „gwiazdka z nieba nie jest do ściągnięcia”. I dziecko musi sobie poradzić z frustracją, że jego oczekiwania nie zawsze mogą być spełnione. Jednym ze sposobów radzenia sobie z tą frustracją jest głośne wyrażanie niezadowolenia, wrzaski, krzyk, tupanie, nawet walenie głową o podłogę. Dziecko początkowo czuje niemożność pogodzenia się z tym, że „nie może być tak, jak chcę”. Ten pierwszy moment jest bardzo wyrazisty i rodzice muszą wtedy stanowczo, ze spokojem i rzeczowo przekonać dziecko, że fakt, iż nie można mieć gwiazdki z nieba, nie powoduje, że świat przestał być ładny. Są na nim inne rzeczy, które mogą być atrakcyjne. Natomiast jeżeli sami popadną w rozpacz, że dla ukochanego potomka nie mogą zdjąć gwiazdki z nieba — to wprowadzą pewne zakłócenie. Zakłócenie polega na tym, że miłość do dziecka staje się taką miłością, jaką zazwyczaj przeżywa się wobec partnera. nie mogę mu tego dać „Jestem w rozpaczy, bo mojej ukochanej nie jestem w stanie ściągnąć księżyca i wpiąć we włosy”. Literatura jest tego pełna… W każdym razie to jest inny rodzaj relacji, inna miłość, która dotyczy ludzi zauroczonych sobą do tego stopnia, że tracą rozeznanie. Owszem, to jest jedna z największych atrakcji miłości: utrata poczucia rzeczywistości. Natomiast jeżeli rodzice utracą poczucie rzeczywistości w relacji z dziećmi, które same tego poczucia jeszcze nie mają — no to jest bardzo źle. Często zdarza się to rodzicom, których dziecko przychodzi na świat późno, a już myśleli, że go nie będą mieć. Dziecko jest wtedy dla nich gwiazdką z nieba, więc ich zdaniem też zasługuje na gwiazdkę. Taka postawa pojawia się wówczas, kiedy dziecko jest w szczególnej sytuacji, kiedy ma zagrać jakąś rolę. Czyli ma się dziecko nie dlatego, że się, powiedzmy, przytrafiło i niech już sobie będzie, jakoś się je wychowa… Hmmm… zaczynam od złego przykładu… Dlaczego? To może być zdrowsze emocjonalnie. Tak przychodzi na świat większość dzieci. Obie moje córki nie były precyzyjnie zaplanowane, tylko „przytrafiły się”, co zostało powitane z radością przez obie strony tego „przytrafienia”. Owszem, to może być zdrowsza sytuacja. Ale zdrowe jest też, gdy dziecko się zaplanuje, bo chce się je mieć, bo doszło się do wniosku, że już można, prawda? Albo ma się je dlatego, żeby dać komuś życie. To jest taka idealna sytuacja. Bywa i tak, że dziecko ma się po to, „żeby on sobie nie poszedł”. Większość dzieci rodzi się tuż po ślubie, albo i przed …żeby przytrzymać partnera. dziecko jak lekarstwo Ciąża jest wręcz zorganizowana, żeby on wreszcie się zdecydował i doszło do małżeństwa. Inna sytuacja jest taka, że dziecko się rodzi, aby rozwiązać konflikt, który istnieje. Żeby rozwiązać konflikt?! No, na przykład w małżeństwie, które już nic nie ma sobie do powiedzenia i jedna ze stron myśli: „To dziecko na nowo nas połączy”. I wreszcie ludzie często mają dzieci po to, żeby był dziedzic nazwiska. Zwłaszcza u mężczyzn pojawia się taka postawa. …z własnej próżności. Dziecko bywa też lokatą, spełnieniem tych marzeń, których rodzicom nie udało się osiągnąć. …no tak, ma się je także po to, żeby miało lepiej w życiu niż rodzice, żeby coś za nich zrealizowało. Lepsze pieniądze, wyższą pozycję życiową, wielką karierę. Dziecko bywa traktowane jak los na loterii, na który musi paść wygrana, bo tatuś i mamusia nigdy niczego nie wygrali. Znam takich rodziców. „Mnie nie wyszło, ale ty…” No, jest jeszcze taka najczęstsza sytuacja, której ludzie są najmniej świadomi: że dziecko ma się dla potwierdzenia własnej atrakcyjności, własnej wartości w obszarze bycia kobietą lub mężczyzną. Sformułowaliśmy wniosek, że największe błędy w wychowaniu, a tym samym nieświadomym zaburzaniu osobowości dziecka mogą popełnić ci rodzice, dla których właśnie dziecko jest ukoronowaniem ich ambicji. dziecko ukoronowaniem ambicji Tak, tu występuje element innego ryzyka ze strony matki, a innego ze strony ojca. Oboje, ale ojciec w szczególności, mogą mieć udział w owym nieokreślaniu granic dziecku. Łatwiej jest określić, jak ustawić granice, kiedy dziecko się awanturuje albo się drze na środku ulicy, tak że wszyscy się oglądają, i przynosi wstyd. Natomiast wtedy, gdy rodzic wpada w rozpacz, że nie może spełnić oczekiwań dziecka „Niech ono ma to, czego ja nie miałem”, tak? Nie tylko tak, ale mocniej: „Moje ukochane dziecko, krew z mojej krwi, nie będzie czegoś mieć. Tak je kocham, a nie mogę mu tego dać”. I to jest rozpacz — nie że dziecku dzieje się coś złego, ale że „ja nie mogę”. Wtedy dziecko spełnia wobec swoich rodziców rolę uzupełniającą i zamykającą w formowaniu pełni ich męskiej lub kobiecej tożsamości. I niezakończenie procesu formowania tożsamości psychoseksualnej może powodować, na przykład, potrzebę zaspokojenia wszystkich chęci własnego dziecka. Tymczasem poprzez sposób zaspokajania różnych zachcianek, potrzeb i pragnień dziecka budujemy ten fragment jego osobowości, który nazywa się oceną rzeczywistości albo kierowaniem się zasadą rzeczywistości. ZAKAZY, NAKAZY, PRZEKUPYWANIE DZIECKA Zatem u dziecka, którego zachcianki spełnia się w nadmiarze, ocena rzeczywistości może być zaburzona? Albo w ogóle nie powstaje. Można by powiedzieć — i to już nie jest moje zdanie, tylko Johna Bowlby’ego — że niektórzy rodzice są w stanie sformułować relacje z dziećmi tylko poprzez zaspokajanie ich potrzeb popędowych. Na przykład dziecko chce jeść — niech je, chce mieć — niech ma, chce być na kolanach — rzucam wszystko i niech będzie na kolanach. I to powoduje ryzykowne przekraczanie granic. Zwiększa ryzyko zaistnienia różnych zjawisk, z możliwością nadużycia seksualnego takiego dziecka włącznie. …czy takie dziecko łatwiej da się przekupić pedofilowi? ryzykowne przekraczanie granic Nie. Jeżeli bardzo wcześnie wiąże się dziecko głównie poprzez podstawowe potrzeby popędowe, instynktowne, czyli poprzez id, działając tak, żeby mu było zawsze przyjemnie, wtedy granica relacji pomiędzy dzieckiem a rodzicami nie formuje się wyraziście — i łatwo jest o przekroczenie tych granic. Nie mówię o ojcu, który uwiedzie własne dziecko. Po prostu przekracza się pewne granice i stwarza sytuacje sprzyjające wykorzystywaniu seksualnemu. Na przykład przedłużone spanie dzieci z rodzicami — bo dziecko chce. Znowu mnie pan zaskakuje… „Przedłużone”, a zatem pojawia się jakaś granica wiekowa, powyżej której nie powinno się spać z dzieckiem w jednym łóżku?! Trudno powiedzieć, gdzie jest granica wiekowa. Ale jeżeli dziecko nie potrafi spać samo, mając trzy, cztery, pięć lat, to już jest przekroczenie. Zaszokował mnie pan. Dzieci często włażą rodzicom do łóżka, lubią to. Rodzice też to lubią. Nikomu nie kojarzy się to z wykorzystywaniem. separacja bez lęku Nie chodzi o bliskość fizyczną między dziećmi a rodzicami ani o wieczorne czy poranne przytulanie i pieszczoty. Chociaż przy przesadnym wyczuleniu na sprawę wykorzystywania seksualnego dzieci i to może się restrykcyjnym tropicielom kojarzyć z nadużyciem. Z drugiej strony — wykorzystywanie seksualne dzieci w rodzinach rzeczywiście jest częstsze, niż pani sądzi. Miałem na myśli raczej inną sprawę związaną z bliskością matka—dziecko. Matkom w tym drugim, trzecim roku życia dziecka trudno jest osiągnąć to, co nazywa się separacją. Mówiliśmy, że separacją nazywamy proces, w czasie którego matka — świadomie czy nie — uczy dziecko, że ono może funkcjonować bez niej, bez jej bezpośredniej obecności i równocześnie bez lęku. Dziecko musi lub powinno osiągnąć stan, w którym umie skorzystać z możliwości znalezienia oparcia w matce bez jej fizycznej obecności, mając na jakiś czas tylko jej „wewnętrzną reprezentację”. Oczywiście, w tym wieku to nie może trwać długo. Termin „wewnętrzna reprezentacja matki” odnosi się do sytuacji, w której dziecko wie, że matka je kocha, nawet kiedy jej przy nim nie ma. Ono to czuje. Rodzice, wychodząc z pokoju, mówią na przykład: „Mama zaraz wróci, ty się tu baw, a ja przyjdę do ciebie za chwilę”. I tej obietnicy powrotu powinno się dotrzymać. Jeżeli matka zostawi dziecko, żeby się samo bawiło, mówi, że wróci za chwilę i idzie na trzy godziny pogadać z sąsiadką… To się zdarza w najlepszych rodzinach i nawet pojawia się taki zwrot: „Matka się zagadała…” nie wyganiać anioła stróża …to zaburza zaufanie dziecka. Od strony psychologicznej można powiedzieć, że utrudnia dziecku wiarę, iż matka zawsze zjawi się wtedy, kiedy będzie potrzebna. I dziecko przestaje czuć się bezpiecznie. Nie jest wykluczone, że owa wewnętrzna obecność matki w dziecku jest czymś na kształt anioła stróża. Wierzącym matkom można powiedzieć, że jak są wobec dzieci niesłowne i nieprzewidywalne, to po prostu wyganiają anioła stróża, nie stwarzają panu Bogu szansy, żeby ich dziecko było pod anielską opieką. Natomiast jeżeli dziecku nie wolno niczego, tam nie wolno iść, a tu nie wolno przeszkadzać, tu ma milczeć, a tam ślepo słuchać — jest to po prostu wyraz braku uczuć lub ich głębokiego zaprzeczania. To stwarza kolejne sytuacje patologiczne. Większość rodziców twierdzi, że kierują się wielką miłością, że taki czy inny zakaz wydali dla dobra dziecka. Lista tych zakazów idzie często bardzo daleko. Jeżeli rodzice ograniczają wolność dziecka, nie biorąc pod uwagę jego rosnącego poczucia odpowiedzialności, to po prostu wychowują niewolnika. Osobę, która nie będzie miała poczucia odpowiedzialności. W takim razie poczucia odpowiedzialności nie będzie miało ani to pierwsze dziecko — któremu spełnia się wszystkie zachcianki, ani to, któremu postawimy za dużo zakazów. Można tak powiedzieć, jakkolwiek do braku poczucia odpowiedzialności każde z tych dzieci będzie dochodziło różnymi drogami. No a ten przysłowiowy złoty środek? Jak znajdą go młodzi rodzice, mający pierwsze dziecko i żadnego doświadczenia? Złoty środek musiałby się zasadzić na dopuszczeniu do świadomości informacji, że niemożność spełnienia wszystkich zachcianek nie umniejsza wartości ojca czy matki. Jeżeli matka odmówi kupna kolejnej lalki Barbie, to nie znaczy, że jest gorszą matką. To jest pierwsza rzecz. Jak oni mają to dziecku pokazać, jak ono ma w to uwierzyć? W co? Że nie kupią kolejnej Barbie, ale nie są przez to gorszymi rodzicami, niż byli. problem gorszych rodziców Pani odwraca sytuację! Przecież nie chodzi o to, czy dziecko w to wierzy! To właśnie rodzice mają poczucie, że są gorszymi rodzicami, i domagają się od dziecka, żeby ich utwierdziło, że tak nie jest. Przenoszą swój własny problem na relacje z dzieckiem i dziecko nie jest w stanie go rozwiązać, nie ma takich możliwości. Natomiast jeżeli dziecku kupuje się codziennie inną lalkę Barbie dlatego, że ma się na to środki, wtedy dla odmiany zapomina się o tym, że dziecko po to ma lalkę czy przytulankę, żeby ją nawet trochę poniszczyło, ale przede wszystkim żeby się do niej przywiązało. Dając codziennie nową zabawkę, zablokujemy mu możliwość budowania relacji z reprezentacją kogoś także w tej zabawce. Żartuje pan? Dziecko, które ma zbyt wielką ilość zabawek, przez naszą źle pojętą miłość i hojność może mieć potem problemy z przywiązaniem się do jednej osoby?! Zaraz mnie pani zapyta, co to znaczy zbyt wielka ilość zabawek. Nie zapytam. A ja nie mówię o ilości zabawek… Zaskoczyło mnie pana rozumowanie. Nigdy nie myślałam, że jeżeli moje dziecko będzie miało, na przykład, nie jedną przytulankę, tylko dziesięć, to istnieje niebezpieczeństwo, że kiedyś, jako dorosła osoba, nie będzie umiało się przywiązać do jednej osoby! Taka możliwość pojawia się wówczas, kiedy rodzice rzeczywiście kupują dziecku każdą przytulankę, którą zechce mieć. A nie zdąży zniszczyć i pokochać tej jednej. Owszem, są tacy rodzice. Sama, gdy miałam mniej czasu dla córek, na przykład wyjeżdżałam gdzieś, usiłowałam im to rekompensować prezentami… „wolisz mamusię czy tatusia?” Ale jest też możliwość, że jeżeli dziecko ma piętnaście przytulanek, bo babcia kupiła jedną, ciocia drugą, mama trzy kolejne, a tata następne, to wśród tych przytulanek samo wytworzy jakąś hierarchię i wybierze tę, która mu najbardziej odpowiada. Natomiast dorośli w otoczeniu dziecka mogą rozpocząć niebezpieczną zabawę: „która przytulanka najbardziej ci się podoba, czy ta, którą ja ci kupiłem…?” I w efekcie dorośli wprowadzają dziecko w sytuację konfliktową, która jest dla niego traumatyczna. To jest sytuacja typu: „powiedz, czy wolisz mamusię, czy tatusia”. To jest takie klasyczne pytanie zadawane przez różne dobre ciocie — i jest dla dziecka pytaniem trudnym, niewiele dzieci potrafi z takiej sytuacji wybrnąć czy jasno odpowiedzieć. Wciąż myślę ze zgrozą, ile pozornie drobnych spraw, nieświadomych błędów, które możemy popełnić i popełniamy, mając dwu– albo czteroletnie dziecko, może zaowocować później poważnym zaburzeniem. Przeraża mnie, do jakiego stopnia nie zdajemy sobie z tego sprawy. Słucham pana i co chwilę stają mi przed oczami moje własne błędy z tamtego okresu… Cały czas chcę równocześnie powiedzieć coś innego, co warto sobie także uświadomić, że jakieś pojedyncze zachowania czy też drobne błędy nie mają istotnego znaczenia. Więc kiedy to ma znaczenie? kiedy błędy rodziców są groźne? Tylko wtedy, jeżeli jest powtarzalne i nasilone. Dlatego dałem przykład kupowania codziennie lalki Barbie albo nowej przytulanki. Bo to jest wyrazem sytuacji, że poprzez kupowanie rodzice próbują poprawić obraz siebie jako rodziców. Oni sobie z tego nie zdają sprawy, ale swoje funkcjonowanie w roli rodzica dostosowują do własnych potrzeb. Używają dziecka do tego, żeby naprawiło im poczucie własnej wartości, zapominając o tym, że w istocie rzeczy mają się nim zaopiekować i je wychować, że taka jest ich rola. I za taką postawą idzie szereg różnych konsekwencji. A nie ma pan poczucia, że większość rodziców głęboko wierzy, że są bardzo dobrymi rodzicami? Nawet gdy dla zewnętrznego obserwatora są okropni? Nie, nieczęsto spotykam się z taką wiarą rodziców. Chociaż nie jestem dobrym przykładem, bo mam do czynienia najczęściej z rodzicami, których dziecko jest chore. Relacja, z którą się spotykam, jest najczęściej odwrotna. Rodzice z rozpaczą pytają: „co ja takiego z tego zrobiłem, że moje dziecko zachorowało?” To jest najważniejsze dla naszej rozmowy. Rozmawiamy po to, żeby niektórzy rodzice uniknęli sytuacji, w której muszą przyjść do pana z dzieckiem. Nie mogę podcinać gałęzi, na której siedzę. I nie mogę powiedzieć, jako psychiatra zajmujący się dziećmi i młodzieżą, że przyjście do mnie jest złem ostatecznym i należy go unikać. Ale mimo to zmierzamy w stronę opisu takiego postępowania, które zmniejszyłoby do minimum ryzyko patologii w rozwoju dziecka. DZIECKO MALTRETOWANE I WYKORZYSTYWANE SEKSUALNIE W takim razie przejdźmy do tej patologii… Kilka lat temu media zajęły się tematem: bić czy nie bić dzieci? Ta dyskusja zyskała znaczenie niemal polityczne, bowiem z reguły politycy prawicowi uważali, że rodzice mają prawo karcić dziecko przez bicie. Z kolei liberałowie twierdzili, że dziecka w ogóle nie wolno bić. A zatem dziecko karane a dziecko maltretowane… Podobno dzieci maltretowanych jest więcej, niżby się nam wydawało? Tak, o wiele więcej i na ogół się o tym nie wie. To skąd pan wie? Znam zjawisko, które pojawia się u dzieci bitych lub wręcz 140 maltretowanych: te dzieci chronią maltretującego rodzica. Boją się czy wstydzą? A jeżeli to w ogóle nie jest żadną alternatywą? Hm… Ja bym powiedział inaczej: istnieje bardzo skomplikowany mechanizm przywiązania ofiary do prześladowcy. To jest mechanizm, który wydaje się sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem… Ofiara kocha prześladowcę? między ofiarą i prześladowcą Pierwszym i podstawowym zagrożeniem płynącym z maltretowania dziecka jest to, że można je uszkodzić fizycznie: złamać mu rękę, nogę, uszkodzić organy wewnętrzne. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że niektóre złamania u dzieci, które są zgłaszane jako na przykład upadek z trzepaka albo wywrócenie się na rowerze, w istocie rzeczy są wynikiem szarpnięcia albo pobicia przez rodzica. Drugie niebezpieczeństwo, jakie się pojawia, to powstanie więzi z prześladowcą; mały człowiek uczy się, że prześladowanie może być wyrazem więzi. Wyrazem uczucia? Tak. I w późniejszym wieku może to zaowocować byciem ofiarą — albo byciem prześladowcą. Albo jednym i drugim. Powstaje taki wzór wyrażania uczuć. A w istocie rzeczy nie tworzy się żadna więź. Jak pan jako psychiatra rozpozna dziecko maltretowane, jeśli nie będzie wyraźnych fizycznych śladów? Czy to w ogóle jest możliwe? agresja jako dowód uczucia To jest naprawdę trudne. Nie wiem, czy istnieje jakiś jasny i określony zespół cech, objawów. Ale na ogół widać, że dziecko, wchodząc w relacje z innymi, agresję traktuje jako dowód uczucia. Wyraźnie to się uzewnętrznia w czasie zabawy. To znaczy? Patrzymy, jakie wzory zabawy dziecko wybiera. W wielu pomieszczeniach diagnostycznych, u psychiatrów czy psychologów zajmujących się dziećmi, są zabawki. W niektórych tradycjach terapeutycznych wszystko odbywa się poprzez zabawę. I dziecko nagle zaczyna bić misia, jak w tej reklamie społecznej? Dziecko zaczyna bić misia. Tak, to jest jedna z najczęstszych sytuacji. Albo rysuje i w jego rysunku widzimy bijące się postaci lub następstwa agresji. Kontakt z takim dzieckiem nawiązuje się raczej takimi sposobami jak zabawa czy rysowanie niż poprzez słowa, bowiem dziecku łatwiej jest wtedy wyrazić różne emocje. W tym momencie wskazuje pan na niezwykle ważną rolę tych, którzy pracują z dziećmi: wychowawców i nauczycieli. Oni jako pierwsi powinni to dostrzec. Powinni. Ale mogą tego w ogóle nie widzieć… Większość obserwacji wykorzystywania seksualnego, maltretowania, złego traktowania, bicia dziecka rzeczywiście pochodzi od nauczycieli, wychowawców, poczynając od przedszkola, aż do szkoły „młodszej”. Oni pierwsi najczęściej to zauważają. A dopiero potem lekarze, bo do nich już trzeba przyjść. A sąsiedzi? lekarz powinien być czujny Oj, sąsiedzi bardzo rzadko zwracają na to uwagę, i to nawet tam, gdzie są rozwinięte służby społeczne. Ale lekarz, kiedy bada dziecko, bo ono na przykład ma anginę, i widzi blizny na plecach, powinien to dziecko nadal obserwować. Lekarz musi się zainteresować także wtedy, kiedy dziecko przyprowadzą do niego z innych powodów, choćby stanów lękowych albo zacinania się czy innych wybiórczych zaburzeń mowy. Co to są wybiórcze zaburzenia mowy? Dziecko rozmawia z jednymi ludźmi, a nie mówi z innymi, mówi w szkole, a nie mówi w domu, mówi w domu, nie mówi w szkole. Mutyzm wybiórczy (z angielskiego: mute— niemy) to jest taki zespół zaburzeń, który przejawia się na przykład tym, że dziecko nie potrafi odpowiedzieć na głos na lekcjach, ale odpowiada na piśmie, rozmawia z rówieśnikami, a nie mówi z dorosłymi. To są też różne inne następstwa podwyższonego poziomu lęku. Dziecko, które jest źle traktowane w domu, często zachowuje się w sposób agresywny i lekarzowi zgłasza to na przykład pedagog szkolny. I to jest typowe: przedmiotem zgłoszenia nie jest samo maltretowanie, tylko jego późniejsze następstwa. Bardziej uporządkowane są następstwa wykorzystywania seksualnego, bo tutaj wiadomo, że pierwszym i podstawowym objawem jest zbyt wczesne w stosunku do wieku zainteresowanie obszarem seksualności. Wydawałoby się, że dziecko wykorzystywane seksualnie powinno raczej unikać wszystkiego, co wiąże się z seksem… komu o tym powiedzieć Dziecko na ogół nie ma gdzie się z tym zwrócić, nie wie, jak i komu o tym powiedzieć, nie rozumie, co się stało, nie potrafi opisać sytuacji, w jakiej się znalazło. Dzieci nie znają sposobu, w jaki mogłyby z kimś o tym mówić, rzadko też ktoś ich uważnie słucha lub chce im uwierzyć. Wykorzystywanie seksualne dziecka na ogół wydaje się nieprawdopodobne, dorośli też są kompletnie bezradni wobec takiej sytuacji, nie wiedzą, co zrobić i wolą to od siebie oddalić. Ale rozmawiamy głównie o przeciętnej, typowej rodzinie, w której chyba nie ma molestowania seksualnego? Molestowania seksualnego dzieci jest o wiele więcej, niż ktokolwiek myśli. Także w tych przeciętnych, z pozoru dobrych rodzinach. Czytałam w jakiejś gazecie, że prawdopodobnie jest to aż trzydzieści procent dzieci, ale liczba wydała mi się przesadzona. To chyba był wtedy akurat modny prasowy temat, bo w tym samym czasie wszystkie gazety o tym pisały. A kiedyś, na przykład w PRL, w ogóle o tym nie pisano. Czy wynika z tego, że molestowanie seksualne dzieci nasiliło się w ostatnim czasie? ujawnić tabu Rzeczywiście, dawniej się o tym zupełnie nie mówiło. Zachowywaliśmy się tak, jakby problem zupełnie nie istniał. Przypominam sobie pierwszy przypadek, z którym miałem do czynienia, dziewczynki wykorzystywanej seksualnie przez dziadka. Pamiętam ją dlatego, że nie umiałem nawet zdiagnozować problemu. Nie uczono nas tego. Nawet sąd rodzinny, prowadzący sprawę jej opieki, nie zanotował faktu molestowania w aktach. Dzisiaj wiem, że zaburzenia, z powodu których została do nas skierowana, to był zespół następstw molestowania seksualnego. Chce pan powiedzieć, że samo zjawisko istniało, i to od lat, ale że o nim się nie mówiło, wręcz tłumiło się je? O zjawisku się nie mówiło, nie wnosiło się sprawy do sądu, nie podejmowało się leczenia. Jeśli takie sprawy do nas trafiały, to przypadkowo. Dlaczego? Ja sądzę, że to były następstwa hipokryzji. Temat tabu, zwłaszcza w tak czystym moralnie systemie jak socjalizm, gdzie o czym się nie pisało, tego nie było? Temat tabu. Tak. Może trochę w tym zakłamania, może też — jak się teraz uważa — następstw kultury zbudowanej przez mężczyzn, bo przecież nawet dorosłej ofierze gwałtu nie jest łatwo odwołać się do instytucji chroniącej porządek. Jest to zgłoszenie przestępstwa kłopotliwego i trudnego. Zasada prawa każe zawsze domniemywać niewinność, póki przestępstwo nie zostanie udowodnione. I zawsze jest ponury cień podejrzenia prowokacji ze strony ofiary. Dziś jest podobnie. W sławnej śląskiej aferze, gdzie policjanci gwałcili młode dziewczęta, to one były brutalnie przesłuchiwane przez innych policjantów i prokuraturę, a nie gwałciciele. W wielu rodzinach dochodzi do gwałtu małżeńskiego, o czym wcześniej nic się nie wiedziało albo nie myślało się o tym w ten sposób. Było też molestowanie seksualne dzieci, o czym się nie mówiło, nie pisało, nie trafiało to do sądu. Istnienie tego zjawiska i nagłośnienie go wprowadza każdą rodzinę w stan nie tyle poczucia winy, ile zagrożenia. No bo człowiek sobie myśli: „Moje dziecko chodzi do szkoły, w jego klasie jest trzydzieścioro dzieci, teoretycznie przynajmniej pięcioro mogło być molestowanych i któreś z nich bawi się z moim dzieckiem, czy ono nie przeniesie swoich lęków, stresów, fobii, obsesji na moje dziecko?” Oczywiście, jest to wyraz indywidualnych lęków rodziców, których może być bardzo wiele i na różne tematy, ale to jakby trochę inny problem. Z całą pewnością natomiast potwierdzam, że jeżeli sprawa jest otwarta, mówi się o niej, pisze, to jest zdrowsze, ponieważ stwarza ofiarom pewną możliwość dochodzenia albo wyjścia z tej sytuacji. Dodaje odwagi do ujawnienia problemu, który wcześniej był tabu? dać pomoc i oparcie Jeżeli kobiety są świadome tego, że zmuszanie do seksu jest gwałtem, nawet w małżeństwie, mogą to zaakceptować albo próbować wyplątać się z tej sytuacji, znaleźć pomoc. Taka możliwość już istnieje i to jest zdrowsze. Również zdrowsze jest podawanie informacji o dużej skali molestowania seksualnego dzieci, bo przynajmniej część matek może dać ofiarom oparcie — gdyż rzecz częściej dotyczy wykorzystywania dziewczynek i chłopców przez męskich członków rodziny. I chociaż niektórym matkom daje to informację, że… …należy przynajmniej zwrócić uwagę, co dzieje się z dzieckiem. sytuacja podwyższonego ryzyka Tak. To jest istotne — oparcie, jakie dziecko może mieć w matce. Inaczej to wygląda w tak zwanych patologicznych rodzinach. Wiemy, że tam jest bardziej złożona sytuacja. Znam z klinicznego doświadczenia wiele takich historii rodzinnych, w których dziewczynki używane są przez matki do pomocy w trudnych domowych sytuacjach w sposób, który zwiększa zagrożenie, że będą wykorzystywane seksualnie przez ojca. Jest taki klasyczny tego przykład: ojciec pije, wraca do domu i awanturuje się. Zachowuje się agresywnie wobec matki, mniej agresywnie wobec dzieci, zatem jedno z nich zostaje wysłane, żeby go uspokajać. Matka idzie z innymi dziećmi do drugiego pokoju albo wychodzi do sąsiadów, a jedno z dzieci zostaje, pogłaska ojca, kładzie się przy nim do łóżka. I tu pojawia się duże ryzyko wykorzystania seksualnego. Matki nie są świadome tego, że takie ryzyko stwarzają. Posługują się dzieckiem po to, żeby ochronić inne dzieci i siebie. Są też i takie drastyczne sytuacje, kiedy matki przymykają oczy na ewidentne wykorzystywanie seksualne dzieci, najczęściej przez swoich mężów, po to, żeby ich zatrzymać, niekoniecznie z miłości, ale jako tych, którzy utrzymują rodzinę — bo mają przekonanie, że same sobie nie poradzą. W skrajnie patologicznych przypadkach matki oskarżają swoje córki o to, że prowokują ojców. Przenoszą winę z męża na dziecko. Jeżeli matka nie czuje się osobą dostatecznie atrakcyjną dla człowieka, z którym się wiąże, to ryzyko pojawienia się takich nadużyć jest większe. I tego typu sytuacji jest naprawdę bardzo dużo. Aż trudno uwierzyć. Nie w istnienie zjawiska, ale w stopień jego nasilenia. mówić o przemocy Rzeczywiste rozpowszechnienie jest bardzo trudne do oceny. Pewnie my, zajmujący się dziećmi, które mają problemy emocjonalne, jesteśmy skłonni do zawyżania jego częstości. Ale zdajemy sobie też sprawę, że we współczesnym społeczeństwie rodziny są bardziej izolowane. Trudniej im znaleźć pomoc. Są z problemami same i radzą sobie jak mogą. Z drugiej strony, jest rzeczą słuszną mówienie o przemocy w domu i o wykorzystywaniu dzieci. Nawet jeżeli ten fakt może przyczyniać się do rzucania fałszywych oskarżeń. Bo i tak się dzieje. Bywa, że jedno z rodziców, częściej kobieta, rzuca fałszywe oskarżenie na partnera lub innego członka rodziny o molestowanie dziecka. Żeby się go pozbyć, skompromitować. Albo, co też się zdarza, samo dziecko oskarża ojca, wuja czy dziadka — nieraz fałszywie. Rozwiązywanie takich zagmatwanych konfliktów wymaga sporego doświadczenia i taktu. Skoro jesteśmy przy fałszywych oskarżeniach, to wracam do mojego pytania: czy jeśli molestowanie seksualne dzieci występuje w takim nasileniu, to znaczy, że pojawiły się pewne czynniki, które mogą to zjawisko zwiększać? Dzisiaj dziecko wiele rzeczy widzi w telewizji, na co wcześniej nie miało szans, bo telewizja socjalistyczna była ostro cenzurowana, także obyczajowo. Nie wydaje mi się, żeby głośne mówienie o sprawach trudnych, czyli żeby sama informacja zwiększała częstość molestowania seksualnego czy maltretowania dzieci. Chyba że informacja nie służy informacji, tylko zupełnie innym celom, na przykład zwiększeniu oglądalności. Nie służy sprawie, nie służy leczeniu sprawy, służy mediom. molestowanie w mediach …mediom, tak. Ten skrót myślowy jest bardzo dobry — media rzeczywiście prezentują dzisiaj postawę: „szukam odbiorcy za każdą cenę”. I dlatego zajmują się nieraz ważnymi i bolesnymi sprawami w atmosferze skandalu i sensacji. Powoduje to, że zaciera się proporcja zjawisk. Ale jest jeszcze inna prawidłowość. Opisano ją, badając przekaz wizualny. Pokazywanie zachowań niepożądanych w aurze ekscytacji i atrakcyjności zmniejsza u oglądających opór przed podjęciem takich zachowań. Dlatego, na przykład, walcząc z paleniem tytoniu, wprowadzono regulacje cenzuralne — bohaterowie filmów, prezenterzy nie palą na ekranie. A przecież pięćdziesiąt lat temu palenie, dym papierosowy były w kinie wykorzystywane na wszelkie możliwe sposoby. Mój ulubiony Humphrey Bogart… I jak on apetycznie palił! No cóż, zmarł na raka krtani. Tak, ja też wspominam to ze wzruszeniem. Marlena Dietrich także czarująco wygrywała papierosa w długiej lufce. Ale dzisiaj przynajmniej film nie skłania do palenia ani nie powoduje ciekawości, żeby sięgnąć po papierosa. Jak już tak sobie rozmawiamy, to muszę zapalić… Oczywiście, to nie wyeliminowało palenia, są grupy społeczne, w których nikotynizm wzrasta, na przykład dzieci. Dzieci palą w tej chwili znacznie więcej, niż paliły kiedykolwiek. Dzieci palą dzisiaj trawkę. E, nie tylko trawkę, zwyczajne papierosy też… Zeszliśmy na inny temat. W każdym razie w przypadku molestowania seksualnego dzieci trzeba z pewnym zastrzeżeniem przyjmować dane liczbowe, natomiast samo zjawisko pozostaje bardzo istotne. W istocie rzeczy w przekazie medialnym, który poszukuje sensacji, znika kwestia najważniejsza — możliwość oparcia. Był taki film brytyjski Ksiądz, bardzo atakowany, jeszcze przed pokazem, za jakoby niekorzystne pokazywanie kapłana katolickiego. Powstał przeciw niemu agresywny ruch, były protesty publiczne itp. Ksiądz Antonii Bird. nie jesteśmy przygotowani, by dawać oparcie W protestach chodziło o to, że ksiądz jest pokazany w złym świetle, a tymczasem w filmie poruszono dużo ważniejszy problem niż seksualność kapłana. Problem w istocie rzeczy polegał na tym, że chodziło o dziewczynkę wykorzystywaną seksualnie przez ojca, która nie miała możliwości zwrócenia się ze swoim kłopotem do matki, bo ta była bezradna. Dziewczynka udała się zatem do księdza, a ten okazał się jeszcze bardziej bezradny, to znaczy nieprzygotowany do udzielenia oparcia. A to jest zupełnie inny problem, bo rzeczywiście jest tak, że ci, którzy powinni dawać oparcie, nie są w ogóle przygotowani. Nie tylko księża. Asystenci społeczni, psychologowie, lekarze, nauczyciele, wychowawcy też nie są do tego przygotowani — ale ja nie wiem, czy to jest problem łatwy do rozwiązania. Jeżeli matka o tym wie, ale chroni męża… To już są późniejsze fakty, że matka wie i chroni męża. Ale mówimy o nadużyciach we wczesnym dzieciństwie, jeszcze przed okresem pokwitania. Dzieci są wtedy na takim etapie, że ich zainteresowanie tym, czym różnią się chłopcy od dziewczynek, już zostało zaspokojone, a jeszcze nie ma innych potrzeb seksualnych. Ten obszar pozostaje jeszcze na dalszym planie. W psychoanalitycznej tradycji nazywa się to okresem latencji, pomiędzy piątym a jedenastym czy dwunastym rokiem życia. I jeżeli dziecko w tym wieku wyraźnie wprowadza tę tematykę do wypowiedzi albo zabaw… Zaraz, zaraz… Od pięciu do jedenastu lat zainteresowania seksualnością są na dalszym planie? Tak. A ja myślałam, że one wciąż, bez przerwy, rozwijają się z wiekiem. Tymczasem pan pokazuje mi nagle czarną dziurę pomiędzy piątym a jedenastym rokiem! To nie ja, to jest obraz Zygmunta Freuda. DZIECKO I SEKS A zatem Zygmunt Freud, który wszędzie widział głównie seks, niemal w każdym śnie, i pewnie nawet wieża kościelna kojarzyłaby mu się z fallusem, twierdził, że dziecka do jedenastego roku życia nie interesuje, wręcz nie ciekawi seks? zabawa w role Dzieci pomiędzy piątym a jedenastym rokiem, niekiedy do dwunastu lat, są bardziej zainteresowane innymi rzeczami, na przykład poznawaniem świata, różnym rozszerzaniem funkcji związanych z płcią, ciekawią je wtedy rzeczy adekwatne do płci, dlatego dziewczynka w tym wieku chce być, powiedzmy, pielęgniarką, a chłopiec lotnikiem, albo dzielą w zabawach swoje funkcje tak, jak są one podzielone w domu. Dzieci lubią wtedy bawić się w dom, rozdzielają role, mają do tego lalki. To są takie zabawy treningowe. Ale dzisiejsze dziesięcio–, jedenastolatki, które tak wcześnie zaczynają palić papierosy, a nawet marihuanę, które oglądają w telewizji Big Brothera albo Bar… Mam uczucie, że one w sposób naturalny już interesują się seksem. Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że palenie papierosów i marihuany jest równoznaczne z zainteresowaniem seksualnym? Czy ja wiem. Podobno narkotyki pobudzają także seksualnie… W każdym razie mam odczucie, że współczesne jedenastolatki rozwijają się o wiele szybciej i w związku z tym granica ustalona przez Freuda uległa obniżeniu. Te dzieci mają to, czego nie było za jego czasów, na przykład telewizję, gdzie chociażby przypadkowo oglądają sceny erotyczne. Owszem, oglądają telewizję, ale może przenieśmy się z miasta, w którym żył Freud, na wieś, gdzie dzieci, właśnie w okresie szkolnym, mają możność obserwacji zachowań seksualnych. U zwierząt domowych? Jasne. Widzą kury, kaczki, świnie, uczestniczą w tym, że ojciec prowadzi krowę do byka… I obojętnieją? Gubią ciekawość? Nie, nie obojętnieją. Po prostu nie istnieje dla nich tabu seksu. Te wiejskie dzieci w sposób naturalny poznają rzeczywistość seksualną zwierząt, tak jak poznaje się zmianę pór roku albo to, że nadchodzi burza. Może to jest bardziej zdrowe dla psychiki? seks i kasety wideo Myślę, że jest bardziej zdrowe. I nie widzę nic szczególnie złego w tym, że dzieci uczestniczą w takich sytuacjach, bywają ich świadkami, pod warunkiem, że są one naturalnym elementem rzeczywistości. Problem zaczyna się wtedy, gdy to dla dziecka staje się zbyt intensywne. Czymś innym jest oglądanie sceny erotycznej w filmie, w którym stanowi ona element artystycznej kompozycji, a czymś innym, kiedy jest wprowadzona dla innych celów, na przykład dla pornografii. Jeżeli dziecko ogląda film pornograficzny w telewizji lub na wideo, a ten film jest tak skonstruowany, żeby stymulować podniecenie u dorosłego człowieka — to dziecko znajduje się w sytuacji niejednoznacznej. A jeżeli ogląda to z kimś, dla kogo jest to materiałem stymulującym, to znajduje się w sytuacji przeciążenia. Przecież rodzice nie będą tego oglądać z dzieckiem?! Zatem ma pan na myśli pedofilów… Albo inną grupę dzieci? Tak, na przykład małe dzieci, które oglądają to równocześnie z nastolatkami. I one inaczej to przeżywają niż nastolatki w okresie pokwitania. Bardziej obojętnie, a zarazem jako obciążenie czymś niezrozumiałym. Hmm… o seksie pomiędzy kobietą a mężczyzną dowiedziałam się właśnie w wieku, o którym Freud stwierdził, że jest „czarną dziurą” zainteresowania seksualnością. Byłam w drugiej albo trzeciej klasie, a rozmawiały ze sobą dziewczynki kilkunastoletnie. Byłam zażenowana, wystraszona, ale zaciekawiona. Nie byłam obojętna. Wspomina to pani jako doświadczenie traumatyczne? Raczej jako doświadczenie naturalne. Zresztą trudno mi odtworzyć, co wtedy czułam… W każdym razie dowiedziałam się czegoś, czego rodzice nie chcieli mi powiedzieć. O, to jest ważny punkt… Czy to było traumatyczne? Nie. Może nawet zabawne, bo tamte nastolatki dużo się śmiały, a ja i tak niewiele rozumiałam. Oczywiście, mniej więcej od okresu prepubertalnego, czyli od czasu kiedy zaczyna się pokwitanie, dorastające osoby aktywnie zajmują się tym problemem. Już po jedenastym roku życia? zaczynają interesować się seksem To jest ta średnia, statystyczna granica. Mniej więcej od jedenastego roku życia zaczynają się tym interesować, rozmawiają na ten temat, wymyślają różne rzeczy, są aktywne, angażują w to swoją wyobraźnię. Ale na przykład jeżeli padnie pytanie, skąd się biorą dzieci… …to oni chichoczą. Miewam spotkania autorskie także z taką grupą wiekową i to jest taki zaciekawiony chichot. Ale mówimy już o dzieciach szkolnych? Teraz w okresie pokwitania zainteresowanie seksem jest związane ze wstydliwością, a wobec dorosłych ukryte za zmieszaniem ciekawości, wstydliwości, chęci popisania się wiedzą, obawą przed zblamowaniem się. Jednym słowem jest to zainteresowanie pełne ambiwalencji. Wcześniej, w wieku przedszkolnym dzieci też są zainteresowane sprawami płci. Pytają, dostają jakieś informacje, najczęściej niewystarczające. Przetwarzają je po swojemu, budują jakiś, często bardzo odległy od rzeczywistości obraz seksualności. Dawniej, powiedzmy dwa pokolenia temu, wśród ludzi wykształconych panowała opinia, że w ogóle nie należy dzieciom o tym mówić. No tak. Bociany, kapusta, a niekiedy nawet święty Mikołaj, który przyniósł w prezencie nowego dzidziusia… przestają wierzyć w bociany Ale dzieci przyjmowały te informacje w dobrej wierze i tak długo szły przez życie z tą wiedzą, dopóki nie napotkały w środowisku rówieśniczym kogoś, kto powiedział: „To ty jeszcze wierzysz w bociany?” W akcie rozgrywania hierarchii w grupie koleżeńskiej zawiera się również taki element: „On wierzy, że święty Mikołaj przynosi prezenty, a to mama je podkłada”. Na tym samym planie, jakkolwiek bardziej uszczypliwie ze względu na posiadanie informacji o większym znaczeniu, znajdzie się zdanie, że „on jeszcze wierzy, że dzieci biorą się z kapusty”. Ja jestem jeszcze z pokolenia, w którym rodzice nie informowali, skąd się biorą dzieci. To jest kwestia ostatnich lat. Ilu? Dziesięciu? nie jesteśmy tacy grzeszni E, chyba więcej. Nie od dziś stawia się rodzicom takie zadanie, żeby informowali o tym wprost. Ja sam mogę powiedzieć, że mając do czynienia z nastolatkami — bo to jest główna grupa moich pacjentów — już od około trzydziestu lat widzę wyraźną zmianę emocjonalną w stosunku do seksualności. Młodzież postrzega seksualność jako naturalną część życia. Tak jakby zmniejszył się ciężar grzeszności i winy towarzyszący jej dawniej. Myślę zresztą, że same nastolatki sądzą, iż wprowadzenie ich w seksualność i nieukrywanie tajemnicy życia należy do rodziców. Ale nadal istnieją rodzice, którzy nie wykrztuszą z siebie prawdziwej informacji. A jeżeli dziecko dowiaduje się o tym od grupy rówieśniczej, to z reguły w sposób zwulgaryzowany. Owszem, jest taki argument, że rodzice są w stanie o tym powiedzieć prościej i spokojniej. I ładniej. Ale ja nie jestem zaniepokojony, że najczęściej dowiadujemy się o tym od grupy rówieśników. To nie musi być jednoznacznie złe. Gdybym się odwołał do wspomnień z mojego wprowadzenia w obszar seksualności, to rzeczywiście dowiedziałem się od rówieśników, a nie własnych rodziców, którzy ze mną o tym nie rozmawiali. Ale ja jestem przykładem nietypowym, bo kiedy naprawdę zacząłem się interesować seksualnością i tajemnicą narodzin, po prostu znalazłem u rodziców podręcznik i sobie go przeczytałem. Ile pan miał lat, kiedy naprawdę zaczął się pan tym interesować? Trzynaście. I wziąłem sobie porządną przedwojenną książkę, chyba pierwszą w polskim języku o tej tematyce: Małżeństwo doskonałe Van de Velde’a. A tak, też ją czytałam. I chyba też w podobnym wieku. I ja to sobie w ukryciu czytałem… Ja też w ukryciu. Jakżeby inaczej… I starannie przeczytałem od początku do końca. Też starannie przeczytałam od początku do końca, pamiętam nawet czcionkę tej książki. od rówieśników czy od rodziców? Ale muszę podkreślić, że jednak rodzice musieli mnie dobrze wyposażyć umysłowo, bo przyjmowałem informacje, które były do przyjęcia, a te, z których nic nie rozumiałem, odkładałem na później, nie wzbudzały mojej ciekawości — co było zdumiewające. Różnych rzeczy dowiadywałem się też w szkole. Chodziłem do męskiej szkoły, miałem starszych kolegów, którzy znacznie wcześniej niż ja interesowali się tymi problemami. I miałem możliwość dystansowania się od ich informacji. Ja myślę, że niebezpieczna w ulicznym uświadomieniu — w tej brutalności czy wulgaryzmie — jest pewna niezgodność tego, czego człowiek się dowiaduje na ulicy, z tym, co chcą mu przekazać rodzice. Rodzice uczą dziecko różnych rzeczy na jakimś poziomie kulturowym. Jeśli w ogóle nie mówią o seksie, to dziecko wychodzi na ulicę i dowiaduje się wszystkiego od kolegów, często z innego poziomu kulturowego niż ten wyniesiony z rodziny. Ba, często z innego poziomu dorosłości! I to, co jest ryzykowne, co może stanowić problem, to jest zderzenie tych dwóch rodzajów wiedzy. Jeżeli informacja o seksualności jest przekazana w sposób wulgarny i brutalny, nie pasuje do wyidealizowanego obrazu świata, który dziecko wynosi z domu, i to może rzutować na jego stosunek do seksualności w ogóle. Może zrodzić się niechęć do seksu. To jest bardzo prawdopodobne. Nigdy o tym nie pomyślałam… Zatem informowanie przez rodziców lub chociażby przygotowanie dziecka do tego tematu jest częścią dbałości o jego zdrowie psychiczne? …oczywiście. Wiele dzieci z mojego pokolenia dowiadywało się o seksualności przy konfesjonale. Aha, no tak, bo ksiądz wypytywał: „Ile razy, drogie dziecko, dotykałeś się w miejsca nieprzyzwoite?” Albo używał określenia „grzech cielesności” i jeszcze nikt nie wiedział, co to może być. Zatem należało się dowiedzieć. grzech nieczystości Jeszcze trzeba wziąć pod uwagę, że polskie dzieci idą do Pierwszej Komunii dość wcześnie, uczą się Dekalogu przed okresem pokwitania, mają dziewięć lat, znajdują się przed tymi granicznymi jedenastoma laty, nie są zatem specjalnie zainteresowane seksem, ale muszą sporządzić rachunek sumienia i wyłożenia na dziecięcy sposób tego, co dotyczy grzechu nieczystości. Ja byłam pytana przez księdza o „grzeszne myśli” i szalenie mnie to frapowało. Nawet chciałam je mieć, żeby się z nich wyspowiadać, ale nie wiedziałam, które to są i ile razy je miałam. Bo w grę wchodziła też specyficzna matematyka: „ile razy”. A nie wypadało w ogóle nie mieć grzechów… I te doświadczenia, że księża zadają pytanie o zachowania, o których dzieci nie mają zielonego pojęcia, są doświadczeniami traumatycznymi. Zetknął się pan z takimi przypadkami? trauma konfesjonału Pewnie, że tak. U małych pacjentów akurat nie, bo z małymi dziećmi, przed pokwitaniem, nie zawsze rozmawiam na tematy seksualne, nie ma do tego stosownego języka, są z tym trudności. Ale retrospektywnie, u dorastających albo „młodych dorosłych”, gdy badam ich drogi wchodzenia w seksualność, to często miewam do czynienia właśnie z taką sekwencją. Owszem, teraz zdarza się to rzadziej — albo dzieci są lepiej przygotowane, żeby sobie z tym radzić. Może dlatego, że faktycznie wprowadzane są wcześniej w obszar seksualności. Jest też problem, który może zmylić wychowawców, lekarzy czy psychologów i skierować ich uwagę w stronę ewentualnego wykorzystania seksualnego dziecka. Chodzi mi o bardzo złożone zjawisko masturbacji dziecięcej. MASTURBACJA DZIECIĘCA Masturbacja? Do dziś wielu rodziców uważa, że jeśli nie jest grzechem, to zapewne prowadzi do jakichś schorzeń. Ale ja mówię o masturbacji dziecięcej, o zachowaniu wczesnodziecięcym… O tym wieku, gdy matka lub ojciec mówią, żeby chłopcy trzymali ręce na kołdrze, a oni nawet nie wiedzą dlaczego? Jeszcze wcześniej. Wczesnodziecięca masturbacja pojawia się u dzieci, które już siedzą, a jeszcze nie chodzą, czyli już w drugim półroczu. Tego nie wiedziałam. choroba sieroca A to jest zjawisko nagminne, na przykład u dzieci w sierocińcach. Prawie wszystkie dzieci w sierocińcach mają taki objaw i wtedy mówi się o chorobie sierocej: siedzą i się kołyszą w specyficzny sposób. A w gruncie rzeczy jest to rodzaj masturbacji. I takie wczesnodziecięce zachowania masturbacyjne — a czasem przedłużające się, czy też pojawiające się później — są najczęściej wynikiem deficytów uczuciowych. Sygnalizują braki w otaczaniu opieką. Tej opieki jest za mało albo istnieje jakieś zagrożenie czy traumatyczna sytuacja. Dziecko potrzebuje więcej uczucia, a matka jest również objęta tą samą traumą — powiedzmy, trzęsienie ziemi, wojna, cokolwiek — i wtedy dziecko samo dostarcza sobie tego, czego nie daje mu przytulenie się do ciała matki. A drugim elementem, który często zdarza się u dzieci, jest przypadkowe odkrycie zachowań stymulujących okolice erogenne. Ale to już pojawia się nieco później. W jakim wieku? co sprzyja masturbacji Od pięciu do siedmiu lat. To są także objawy różnych stanów związanych z infekcjami, zarobaczeniem, ze stulejką u chłopców, z niedoborami higieny, gdy podrażnienie czy świąd lub stan zapalny powodują, że dziecko przypadkiem odkrywa przyjemność doznań płynących z dotykania. W sytuacjach, w których narasta niepokój, na ogół pojawia się potrzeba dostarczenia sobie bezpośredniej przyjemności. Czy dzisiejsi rodzice podchodzą do tego bardziej rozsądnie niż matki naszego pokolenia, które krzyczały: „Trzymaj ręce na kołdrze!”, albo twierdziły, że „to grozi śmiercią”? Zresztą dotykało to głównie chłopców. Dorośli są kompletnie bezradni wobec masturbacji dziecięcej, co widać szczególnie, kiedy ta ma także charakter informacyjny. Jak to „informacyjny”? Ponieważ masturbacja u dzieci, zwłaszcza u dziewczynek, często pojawia się wówczas, kiedy są ofiarami wykorzystywania seksualnego w sensie dosłownym, to znaczy kiedy dorośli angażują je w swoje praktyki seksualne. Czyli matka powinna jednak myśleć, że w masturbacji jest coś podejrzanego. Zatem jej niepokoje nie są śmieszne, choć nieuświadomione… rodzice są skrępowani Powinna, jeżeli to przybiera określoną formę. Małe dziewczynki, pięcio–, ośmioletnie, zanim potrafią kontrolować te zachowania, onanizują się w taki sposób, że to zwraca uwagę. Nie ukrywają tego, bo dzieci na ogół nie ukrywają swoich zachowań seksualnych, właśnie autoerotycznych. Rodziców irytuje, że to jest takie otwarte. Bo to jest krępujące. Myśl, że dziecko to istota aseksualna, jest przecież głęboko zakorzeniona w naszej wyobraźni. Kiedy dziecko nagle przejawia zachowania, które przypominają zachowania seksualne, to myślimy, że „ono jest zboczone”. A to może być sygnałem, że zostało wykorzystane. …albo sygnałem, że dajemy mu za mało miłości? potrzeba natychmiastowej przyjemności Tak. Albo też, że w rozwoju dziecka coś zaszło i ono nie wytworzyło sobie umiejętności odraczania przyjemności lub znoszenia frustracji. Jest tak nieszczęśliwe, jeśli coś mu się nie powiedzie, że musi mieć bezpośrednią, natychmiastową satysfakcję — jak alkoholik, który natychmiast musi się napić, gdy coś mu się nie uda. I właśnie nie tyle masturbacja, niezdolność znoszenia frustracji, potrzeba natychmiastowej przyjemności zwiększa ryzyko poszukiwania jej na drodze chemicznej, przez przyjmowanie „prochów”. To jest ważne także dlatego, że bywa czynnikiem sprzyjającym wchodzeniu w uzależnienia od substancji, które przynoszą zmianę nastroju, zmianę stanu psychicznego — i to natychmiast — na przyjemne. Co powinni zrobić mądrzy rodzice? Bo tak zwani „zwykli rodzice” tradycyjnie leją po łapach, krzyczą, grożą konsekwencjami i chorobami. To jest ta typowa postawa, prawda? Tak. Po pierwsze, rodzice powinni najpierw sprawdzić kwestie zdrowia i higieny — czy dziecko nie ma robaków, zapalenia odbytu, czy u chłopców nie ma stulejki… Co to jest stulejka? Przepraszam, ale ja mam dwie córki… Stulejka to jest zwężony pierścień napletka, który utrudnia higienę i powoduje stany zapalne pod napletkiem i stany zapalne żołędzi. Należy też sprawdzić, czy nie ma zaniedbań higienicznych u dziewczynek. To jest pierwsza rzecz. Jeżeli tego wszystkiego nie ma, to rodzice powinni się zastanowić, czy dziecko nie ma jakichś trudności. Emocjonalnych? Tak. Czy nie potrzebuje troskliwej opieki, więcej uczucia. Przy czym chodzi o możliwość skorzystania z bezpośredniego kontaktu z matką czy ojcem, przytulenia się, porozmawiania wieczorem, opowiadania bajek. I po trzecie, trzeba się zastanowić, czy dziecko nie zostało wykorzystane seksualnie. A jeżeli wykluczymy te trzy elementy, a dziecko nadal to robi, to co wtedy? Traktujemy masturbację jako „nienormalną”? Nie, chociaż trudno jest powiedzieć, kiedy masturbacja dziecięca jest prawidłowa. Ale tak mniej więcej… Nie możemy zostawić czytelników z poczuciem bezradności. A zatem kiedy to jest „normalne”, a kiedy zaczyna być niebezpieczne? jak odczytać ten sygnał No, mniej więcej… Jeżeli masturbacja dłużej utrzymuje się u dziecka pomiędzy piątym a dziesiątym rokiem życia, jest powód, żeby poważniej poszukać jej przyczyn. To niekoniecznie musi być wyrazem patologii dziecka, ale może być znakiem patologii w jego układzie rodzinnym — której się nie widzi. Matka odpowie: „ależ ja kocham moje dziecko, jestem dla niego bardzo dobra” — ale nie zwróci uwagi na to, że na przykład wciąż śpi z dzieckiem. …i że u dziecka bezwiednie powstanie odruch masturbacji, jako efekt przedłużonego zbliżenia z matką czy ojcem?! Nie bezwiednie. Po prostu w jakiejś mierze dziecko wchodzi w sytuację, która nie jest jego naturalną sytuacją, a bywa stymulacją, z którą nic nie potrafi zrobić. Ale takich elementów, które mogą naprowadzić profesjonalistę na to, co jest przyczyną przedłużającej się masturbacji wczesnodziecięcej, jest bardzo dużo. I niektóre są najczęściej sygnałami jakichś innych zakłóceń. Jeżeli zatem rodzice sami nie znaleźli odpowiedzi, to nie należy działać pochopnie — nie dawać gwałtownych zakazów, nie walczyć z kołdrą, nie wiązać dziecku rąk za plecami itp. Natomiast trzeba usiąść i zastanowić się. Niegdyś, kiedy walczono z masturbacją jako ze zjawiskiem ewidentnie patologicznym, wprowadzano w życie najdziwaczniejsze pomysły i ich tradycje gdzieniegdzie pozostały. Tymczasem dziś już wiemy, że to nie jest patologia, ale jakiś sygnał deficytu dziecka, za sprawą którego ono poszukuje gratyfikacji i przyjemności w innych obszarach, bo nie może jej znaleźć tam, gdzie powinno. Być może dziecko ma depresję? Ale to trzeba zobaczyć, sprawdzić. Zatem nie należy rozdzierać szat, podejrzewając własne dziecko o „zboczenie”, ani też nie należy tego bagatelizować, w imię własnego poczucia liberalizmu. W przypadku dziecka przed rozpoczęciem dojrzewania biologicznego trzeba się tym zainteresować. Nie jest to powód do darcia szat, ale być może sygnał czegoś poważniejszego. A zatem skąd się bierze ta bezradność rodziców? dlaczego rodzice są bezradni Bezradność rodziców wynika głównie z rozmaitych tabu wokół seksualności. Zwłaszcza seksualności dziecka. Niby wiemy więcej, zdajemy sobie sprawę z wcześniejszego niż sto lat temu pokwitania, a nadal bardzo jesteśmy przywiązani do idei aseksualności dzieci. W tak zwanych rozwiniętych społeczeństwach Zachodu nie ma przyzwolenia na prawo dziecka do życia seksualnego. Dzieci są prawnie chronione przed życiem seksualnym. Ja się nie wypowiadam na temat słuszności, ja tylko opisuję zjawisko. Jeżeli karalne jest współżycie seksualne z dzieckiem, które nie ukończyło piętnastu lat, to autoerotyzm także budzi niepokój. Zaraz… Seksualne współżycie z dzieckiem uchodzi za przestępstwo tylko do piętnastego roku życia? A szesnastolatka już może być wykorzystana? Wcześniej w ogóle nie było granicy. Jak to nie było?! Proszę sobie poczytać Swetoniusza… Nie chcę sięgać do Swetoniusza, bo mówimy o współczesności. Prawa dziecka, ustanowienie jego autonomiczności, to jest dopiero XX wiek. Kto się tym zajmował wcześniej? Nikt. Dziecko było własnością rodziców i nikogo nie dziwiło, że można dziecko oddać do burdelu. Przepraszam za brzydkie słowo. „Burdel” nie jest brzydkim słowem. Oznacza dość konkretnie to, czym jest. Nie? Czegoś się nauczyłem… W każdym razie wcześniej zjawisko sprzedania dziecka z przeznaczeniem do prostytucji było wpisane w życie społeczne. I w ten sposób z wieku przedszkolnego przechodzimy do szkolnego, tak? Jakoś tak się składa, że przechodzimy tam poprzez masturbację, nadużycia seksualne i prawa dziecka… Te podziały wiekowe ustanowił Freud dawno temu. Tymczasem moim zdaniem następuje przyspieszony rozwój psychiki dzieci, a granice tych umownych podziałów, ułatwiających życie psychiatrom, nie zmieniają się. „trend sekularny” To jest akurat zbadane. Były niemieckie badania nad rozpoczęciem pokwitania u dziewcząt. Prowadzono je jakieś sto pięćdziesiąt lat temu, w połowie XIX wieku, i powtórzono sto lat później. Na podstawie tych badań stwierdzono, że w ciągu stu lat początek pokwitania u niemieckich dziewcząt przesunął się o półtora roku — jest wcześniejszy. To się nazywa „trend sekularny”. Nie wiem, czemu to nosi taką nazwę, i nie wiadomo, czemu tak się dzieje. Być może ilość odbieranych bodźców jest tym, co przyspiesza zegar biologiczny. Teoretyczne założenie jest jednak takie, że rozwój powinien przebiegać harmonijnie. Zdarza się, z różnych powodów, że toczy się nieharmonijnie, to znaczy jedna funkcja rozwija się szybciej niż druga, a niekiedy pojawia się tak zwany parcjalny, czyli częściowy deficyt rozwojowy. Do niektórych nieharmonijności jesteśmy przyzwyczajeni. Na przykład uważamy za oczywiste, że chłopcy rozwijają się szybciej ruchowo i wcześniej potrafią nastawić telewizor. A dziewczynki chyba wcześniej uczą się mówić? A dziewczynki wcześniej mówią. I ta nierówność płci jest wyrazem innego problemu, któregośmy jeszcze nie tknęli, ale pewnie do niego dojdziemy: różnic pomiędzy mózgiem męskim i mózgiem żeńskim. Jednak one istnieją? płeć mózgu Tak. Jeżeli podziela pani pogląd, że dziewczynki wcześniej uczą się mówić, a chłopcy wcześniej kopią piłkę, wdrapują się na krzesła i potrafią rozkręcić wszystko, co jest do rozkręcenia — to zgadza się pani, że istnieją różnice między rozwijającym się mózgiem chłopców i rozwijającym się mózgiem dziewcząt. Bo za koordynację motoryczną odpowiedzialne są inne obszary mózgu, a za mówienie — inne. I to jest widoczne w rozwoju chłopców i dziewcząt, mniej więcej do okresu szkolnego. Pani już nawet sama dała taki przykład ze swojego życia — że zawsze była pani na bakier z matematyką. Tak. Niegdyś się uważało, że dziewczynki nie muszą znać matematyki, a powinny malować i grać na fortepianie, mówić po francusku i ładnie pisać listy. A chłopcy nie muszą grać, malować kwiatów, ale powinni uprawiać szermierkę, jeździć konno i znać się na matematyce, bo matematyka jest domeną męską. Ten podział nadal dotyka obszaru ról społecznych związanych z płcią. Bo choć czasy się zmieniły, to chłopcu nie wybacza się, że nie umie matematyki, a dziewczynce się wybacza, bo znajomość matematyki nie jest cechą obrazu dziewczyny. SZKOLNE KŁOPOTY: DYSLEKSJA, DYSKALKULIA, NADPOBUDLIWOŚĆ RUCHOWA Wracając do tego, czym jest częściowy deficyt rozwojowy — fakt, że chłopcy mówią później i z trudem piszą zadania z polskiego, a dziewczynki w tym samym czasie miewają kłopoty z matematyką, to nie jest jeszcze ten deficyt. Parcjalny, czyli częściowy deficyt występuje wówczas, gdy jedna funkcja rozwija się wyraźnie kiepsko. Najbardziej znane przykłady to dysleksja i dysortografia. Odkryte stosunkowo niedawno… afazja wczesnodziecięca Nazwy zostały wymyślone stosunkowo niedawno, ale na przykład deficyt rozwojowy, który dawniej nazywało się afazją wczesnodziecięcą, znany i opisywany był już bardzo dawno. Chodziło o dzieci, u których mowa nie rozwijała się sprawnie, mimo że rozwój w innych obszarach, według których można było ocenić go całościowo — takie jak sprawność rysowania — były w normie; dziecko przechodziło od chaotycznego baz grania kredką do rysowania człowieka w postaci kółka (głowy) i czterech patyków (ręce i nogi). Było też sprawne w innych czynnościach manualnych, łatwo opanowywało takie trudne działania, jak wkładanie ubrań albo zawiązywanie butów. A to są wszystko umiejętności, których nabywa się w toku rozwoju. Takie dzieci nie sprawiają wrażenia zaburzonych — ale nie mówią. W odróżnieniu od dzieci autystycznych, ich niezdolność mowy nie mogła być interpretowana jako wycofanie się z kontaktu z innymi ludźmi. One są zainteresowane kontaktem z ludźmi, tylko mają kłopot z mową. Nie potrafią się jej nauczyć, nie mówią sprawnie ani nie rozumieją mowy, chociaż słyszą. A jednak rozumieją pozawerbalny kontekst, tak jak dzieci niesłyszące. Takie zahamowanie rozwoju rozumienia słów obecnie nazywa się alalia. Dzieci dotknięte nią używają w porozumiewaniu się tylko pozawerbalnych składników mowy. Możliwość werbalizacji nie rozwija się u nich. Są też inne rodzaje parcjalnych deficytów rozwojowych: dysortografia, dyskalkulia… Co to jest dyskalkulia? Spore trudności w rachunkach, to znaczy w opanowaniu umiejętności liczenia. Może ja to miałam, jako dziecko szkolne? Niewykluczone. Zatrzymajmy się jeszcze chwilę przy dysortografii. To zaburzenie rozwoju, często współwystępujące z dysleksją, przejawia się trudnościami opanowania poprawnej pisowni. Błędy w pisaniu nie są zjawiskiem rzadkim. Dzieci dysortografia z trudnościami rozwoju, o których mówimy, mylą zapis literowy zbliżonych głosek „jot” i „eń”, dźwięcznych i bezdźwięcznych spółgłosek… Takie pomyłki zdarzają się zresztą często u małych dzieci, które same opanowują sztukę pisania i w pewnym sensie wykazują inwencję zapisu mowy — ku ogromnej radości zwłaszcza dumnych z nich babć i dziadziów, którzy te dowody geniuszu wnuków przechowują i każdemu każą podziwiać. Otóż dysortografia wyraża się uporczywym utrzymywaniem się takich samych lub zbliżonych błędów pisowni. Opanowanie poprawnej pisowni jest trudne w wielu językach, także w polskim. Prawidła zapisu przestały już odzwierciedlać różnice wymowy. Na przykład we współczesnym języku polskim nie ma różnicy w wymowie pomiędzy „ó” a „u”, i opanowujemy tę różnicę poprzez uczenie się zasad i wyjątków od nich. Podobnie jak nie ma już różnicy pomiędzy „h” a „ch”. Można też powiedzieć, że zaciera się różnica pomiędzy wymawianiem głoski „ł” a głoski „u”. Mówimy też na przykład „japko”, a nie „jabłko”. Dysortografik i dyslektyk pewnie zapisze „japko”. Nazwanie i zdefiniowanie dysleksji ułatwiło życie części rodziców, ponieważ wcześniej ich dzieci uchodziły w szkole za leniwe lub niezdolne. dysleksja Ja myślę, że ułatwiło życie dzieciom. Powstała możliwość zdiagnozowania, a w efekcie pewnego wyrównania tej wady. Nauczyciele i rodzice zmienili sposób dydaktyki. Podstawową metodą uczenia się jest wciąż polecenie: „przeczytaj w książce, napisz w zeszycie” — tymczasem dziecko dyslektyczne potrafi zapamiętać treść wykładu nagranego na taśmę, nie jest natomiast w stanie przeczytać w krótkim czasie książki. I dzisiaj może wysłuchać Pana Tadeusza z taśmy, tak jak niewidomy. Wtedy potrafi opanować to równie szybko, natomiast czytanie i jednoczesne rozumienie tekstu, który samo czyta, jest dla niego kłopotliwe. Pełne wyrównanie deficytu tego typu jest bardzo trudne, ale możliwe. W znacznym stopniu dysleksji i dysortografii można zapobiec — i to jest owa rewelacja. Jak można zapobiec?! Nie zgadnie pani? Nie… Przeciwdziałać temu musimy bardzo wcześnie. Dysleksji można zapobiec, ucząc małe dzieci rytmiki i tańca. Przyspieszenie rozwoju zdolności ruchowych przeciwdziała dysleksji!? Nie przyspieszenie, ale ułatwienie koordynacji. Otóż odkryto empirycznie, że jeśli dzieci od trzeciego roku życia mają w wychowaniu przedszkolnym rytmikę — polegającą na tym, że się je uczy, żeby, powiedzmy, jedną nóżką „rysować” kwadraty, a rączką kółka, albo rączką poruszać z góry na dół, a nóżką poziomo — wtedy szansa na pojawienie się dysleksji jest znacznie mniejsza. Odkryto to przypadkowo? rytmika i taniec na dysleksję Przypadkowo. Odkryli to Francuzi i nawet opracowali całą metodę, ładnie nazwaną „bon depart”. Wszystkie dzieci powinny mieć tego typu zajęcia, a jeżeli są mniej zwinne, to tym więcej powinny mieć rehabilitacyjnych zajęć ruchowych, poprawiających koordynację. Ciekawe… Nigdy nie miałam problemów z ortografią i faktycznie jako trzy–, czteroletnie dziecko chodziłam na balet. Natomiast miałam problemy z rysowaniem i z liczeniem. Ale to, czy ktoś rysuje ładnie czy brzydko, jest rzeczą względną, kryteria estetyki zmieniają się przecież. Chodziło o realistyczność rysunku. Moje rysunki nie były do niczego podobne. Ale potrafi pani narysować linię… Tak, oczywiście. …prostą mniej więcej. Zatem to nie jest dysgrafia. A kółko? Też narysuję. Dysgraficzne problemy polegają na tym, że kółko nigdy nie jest równe. I to się, oczywiście, przekłada na pisanie, bo w tym wczesnym, pierwszym pisaniu stawia się literki w zeszycie, w liniach, one mają być wyraźne, równiutkie itp. Choć już dzisiaj zwraca się na to mniejszą uwagę niż na przykład trzydzieści, czterdzieści lat temu… Ale wracamy do deficytów parcjalnych rozwojowych. W jakiejś mierze opisałem, czym one są, a ich konsekwencje dla rozwoju są znaczne. A to dlatego, że dzieci z dysortografią czy dysleksja mają poważne trudności z opanowaniem materiału szkolnego — mówimy: swoiste trudności w nauce szkolnej. W angielskim nazywa się je underachievers — to znaczy, że ich osiągnięcia są mniejsze niż ich możliwości, co niekorzystnie wpływa na ich poczucie własnej wartości. W efekcie stają się depresyjne, mają gorszą pozycję społeczną, aniżeli mogłyby mieć, a jeśli nie są prowadzone w sposób, który daje im możliwość wyrównania materiału szkolnego — zniechęcają się. Jeżeli wziąć pod uwagę, że sukces czy potwierdzenie umiejętności stymulują rozwój, to skupienie się w okresie szkolnym na osiągnięciach w nauce musi wywrzeć niekorzystny wpływ na kształtowanie się osobowości dzieci „dyslektycznych”. Istnieje wreszcie problem braku koncentracji uwagi. problem koncentracji uwagi Opisywano od dawna dzieci szczególnie żywe, które nie usiedzą na jednym miejscu, nie bawią się długo jedną zabawką, porzucają ją i sięgają po inną, trudniej im niż rówieśnikom leżakować w przedszkolu, w klasie nie są w stanie usiedzieć przez całą lekcję. Uważano, że są to dzieci nadruchliwe albo nadpobudliwe. Ostatnio postawiono inną hipotezę — i nawet próbowano ją zweryfikować w badaniu, uzyskując potwierdzenie: mianowicie że nadruchliwość, niemożność wysiedzenia w ławce jest związana z tym, iż dzieci te mają skróconą możliwość koncentrowania uwagi na jednym obiekcie czy jednym przedmiocie, to znaczy mają tak zwaną nadmierną przerzutność uwagi. I w szkole czy przedszkolu takie dzieci z deficytami koncentracji uwagi powinny mieć szansę częstszej zmiany zainteresowań. To jest niemożliwe w klasie, gdzie jest na przykład trzydzieścioro dzieci. nauczyciel może pomóc Jest możliwe. Gdy takich dzieci nie jest większość, tylko jedno lub dwoje, to uważny nauczyciel potrafi dać im zajęcie. Jeżeli nauczyciel prosi takie dziecko, żeby wycierało tablicę co piętnaście minut albo podniosło kredę, przeniosło coś z kąta do kąta, wyda mu dodatkowe polecenia, wtedy jest ono grzeczne. W mediach opisywano ostatnio zespół nadpobudliwości dzieci, ale połączony przy okazji z agresywnością. dziecko— anioł czy tyran? Agresywność, złośliwość to są kategorie, których się wystrzegam, należą raczej do oceny moralnej niż psychopatologicznej. Ale nadruchliwość bardzo łatwo wiąże się z agresywnością, ponieważ takie dzieci mają też skłonność do zaczepiania innych, nie tylko wiercą się na fotelu, ale kogoś szturchną, rzucą kulkę z papieru — bawią się, lecz w tych zabawach jest wiele elementów agresywnych i nierozważnych. To znowu wymaga przypomnienia problemu natury człowieka, a właściwie „prawdziwej natury dziecka”. Większość z nas ma skłonność postrzegania dzieci jako istotek łagodnych i słodkich, bądź wręcz przeciwnie — agresywnych tyranów. Ja myślę, że i jedna, i druga opinia jest wynikiem pewnej jednostronności spojrzenia. Można raczej oczekiwać w praktyce, że u każdego dziecka agresywne zachowanie pojawi się wcześniej czy później. AGRESJA — I DEPRESJA Agresja należy do pierwotnych emocji, a zachowanie agresywne jest jej wynikiem — dzieci z natury rzeczy mają mniejszą niż dorośli możliwość kontrolowania swoich agresywnych zachowań. Uczą się tego w toku rozwoju. Ta możliwość pojawia się gdzieś w trzecim roku życia i najczęściej w rezultacie tego, że dziecko kontroluje się z lęku przed karą albo z miłości do mamusi czy tatusia. Robi to, zapożyczając normy od rodziców, na wiarę, a nie dlatego, że je rozumie. Jeżeli wie, że nie należy kopnąć braciszka ani wyrywać nogi siostrzyczce, to nie dlatego że jest wewnętrznie przekonane, iż są to moralnie złe czyny, tylko ma kredyt zaufania do rodziców. Gdy tego kredytu zaufania nie ma albo rodzice zachowują się w podobny sposób i dziecko ma do czynienia z agresywnością jako normą w zachowaniu — to dostosuje się do tej normy. Ale równocześnie grzeczne dziecko tylko czeka, kiedy będzie mogło pozwolić sobie na to, na co mu nie pozwalają. To jest proces socjalizacji, czyli przyjmowania norm, które są wiążące w danym środowisku. Przyswaja się je poprzez obserwacje, na drodze wzmocnień uczuciowych — a nie poprzez świadome opowiedzenie się za określoną hierarchią wartości moralnych, nawet jeśli dziecko zna na pamięć Dekalog i czyta się mu Biblię, Ewangelię czy kodeksy. Dla niego najważniejsze jest to, na co mu rodzice pozwalają, a czego zabraniają — „Tego nie rób, bo to be” albo „To możesz robić, bo to cacy”. Jeżeli istnieje rozbieżność pomiędzy tym, co dziecku wolno, a tym, jak zachowują się rodzice, to gdy dziecko dorośnie, samo także przekroczy granice, jakie oni mu wyznaczają. Psychiatrzy na całym niemal świecie stosują środki, które hamują agresywność i nadruchliwość dzieci, poprzez to, że ułatwiają koncentrację uwagi. To znaczy, dzieci zażywają środki psychostymulujące, pochodne amfetaminy jako lekarstwo, tabletki na uspokojenie W Polsce ta metoda nie jest w ogóle dopuszczana. W krajach, w których tę metodę się stosuje, dzieci zażywają codziennie tabletkę, w domu albo podawaną przez nauczyciela, co im ułatwia wysiedzenie w szkole. I to działa. Problem się pojawia, kiedy te dzieci wchodzą w okres dorastania. Bo one uzależniają się od środków psychostymulujących. I potem mogą potrzebować już nie pochodnej amfetaminy, tylko czystej amfetaminy? To wychodzi na jedno, bo pochodna ma takie samo działanie jak amfetamina. W miarę używania tego środka zwiększa się tolerancja i trzeba zażywać go coraz więcej. To nie jest do końca zbadane, ale obawa przed takim przebiegiem jest jednym z powodów, dla których te środki nie są w Polsce zarejestrowane. Pan wypowiedział wcześniej dość szokującą opinię, że ból brzucha czy głowy u dziecka jest dowodem na to, że dręczy je smutek? A dziecko w tym wieku często używa podobnej wymówki, aby nie iść do szkoły. Stare porzekadło mówi, że „paluszek i główka to szkolna szkolne wymówka”. Z naciskiem na „wymówkę”. Ale przecież małe wymówki dzieci mają ograniczoną możliwość opowiadania o swoich emocjach; to i dorosłym sprawia trudność. Narzekanie na dolegliwości somatyczne, najczęściej na bóle brzucha i bóle głowy, to bardzo częsty sygnał dyskomfortu psychicznego: niepokoju, lęku lub smutku. Emocje takie mogą być wyrazem trudnej adaptacji do szkoły. Przystosowanie do szkoły — mówimy o początku edukacji w instytucji — to spory wysiłek dla dziecka. Pewne okoliczności mogą je jeszcze utrudniać. Chodzi głównie o osiągnięcie tak zwanej dojrzałości szkolnej. Mowa o dojrzałości emocjonalnej do wyjścia z domu i aktywnego przebywania poza nim, o trudności rozłączenia się z opiekunem, czyli z mamą. Jest ona tym większa, im mniej pełny był proces separacji od matki pod koniec drugiego roku życia. Jeżeli „odklejenie się” dziecka od matki jest z jakichś powodów niekompletne — przyczyna może być po stronie matki albo po stronie konfliktu między rodzicami — wtedy dziecko wychodzi do szkoły z większym lękiem, ponieważ nie posiada wewnętrznej reprezentacji matki. dlaczego nie może zostać bez mamy Nazwaliśmy ową reprezentację takim aniołem stróżem. Wówczas rozwijają się wszystkie objawy lęku separacyjnego — pojawiają się ranne wymioty, biegunki, niemożność zjedzenia czegokolwiek przed pójściem do szkoły, a w szkole czy przedszkolu dziecko wykazuje objawy, które nazywamy regresywnymi. Takie dziecko zaczyna się moczyć w nocy, moczy się w dzień, popuszcza stolec w przedszkolu, nie je, płacze, siedzi w kącie, jest apatyczne, wszystko je boli. I trudno powiedzieć, gdzie jest granica trudności adaptacji, a gdzie już zaczęły się zaburzenia. Na przykład nietrzymanie stolca jest wyrazem głębokiej regresji, wymaga starannej uwagi, ale jeżeli dziecko parę razy zmoczy się w nocy, to nie musi nas to niepokoić. Jest umownie przyjęta zasada, że okres przystosowania dziecka do przedszkola, ta regresja, utrata pewnych umiejętności, które dziecko miało przedtem, może trwać około dwóch miesięcy. I przez te dwa miesiące mówi się, że jest to reakcja adaptacyjna, a jej celem jest ułatwienie dziecku wejścia do nowego środowiska. Natomiast jeżeli utrzymuje się to dłużej — mówimy o zaburzeniu, które dawniej nazywało się nerwicą, a teraz nazywa się zaburzeniem lękowym. Uważa się, że wynika ono najczęściej z mniejszej możliwości korzystania z wewnętrznej reprezentacji rodziców. Zauważono, że takie dzieci nie zawsze reagują lękiem, mogą też reagować inaczej — depresją dziecięcą. Jak się objawia depresja dziecięca? nie cieszy się, nie bawi Depresja dziecięca w tym wieku objawia się głównie tym, że dziecko przestaje się cieszyć, nie widać ekspresji radości. Nie cieszy się tym, czym cieszyło się zazwyczaj. To przypomina taką osowiałość jak wtedy, gdy zaczyna chorować, objaw, który matki często rozpoznają, mówiąc: „może coś ci jest, zmierzę ci temperaturę” — bo dziecko nie bawi się albo nie cieszy się z zabawy. Depresja wyraża się tym, że człowiek nie może robić tego, czym się zwykle zajmuje, to znaczy rolnik nie może siać, robotnik nie może pracować fizycznie, poeta nie może pisać wierszy, naukowiec nie rozwiązuje problemów naukowych, nauczyciel nie może uczyć, pianista nie zagra, ma uczucie, że palce mu sztywnieją. Następuje zmniejszenie aktywności w podstawowym zakresie działania, tym najbardziej widocznym, a ponieważ podstawowym zakresem aktywności dziecka jest zabawa — widać to w zabawie. Zauważa się też, że dziecko przestaje się rozwijać, nie nabywa nowych umiejętności. Są takie okresy w życiu dzieci, w których dziecko codziennie potrafi pokazać coś nowego — wypowie nowe słowo, postawi jeden klocek więcej. A w depresji nowych rzeczy nie przybywa. To zostało opisane u bardzo małych dzieci, które w czasie wojny znajdowały się w sierocińcach w Szwajcarii. Przyjmowano tam dzieci uciekinierów albo dzieci zagubione. I opisano, że te dzieci się nie rozwijają i tąpią choroby infekcyjne. Przypisywano to niedożywieniu, potem się okazało, że nawet gdy byty porządnie odżywiane i dostawały witaminy, nadal zapadały na choroby infekcyjne. Psychiatra Rene Spitz, który to badał, natknął się na siedemnastowieczny dziennik pewnego południowoamerykańskiego biskupa katolickiego, który w swojej diecezji odpowiedzialny był za sierociniec i tym sierocińcem serdecznie się zajmował, i on opisał, że dzieci w sierocińcu częściej chorują, częściej umierają, rozwijają się wolniej niż inne, a był bystrym obserwatorem i pewnie dobrym pasterzem w swojej diecezji. dzieci w sierocińcu Spitz przywołał ten raport jako pierwszy opis choroby sierocej. Chorobą sierocą zaczęto zajmować się nieco wcześniej, ale Spitz dodatkowo zwrócił uwagę, że podobne zjawiska występują w życiu dzieci nawet wtedy, gdy są one pod dobrą opieką rodziców. Nazwał to depresją anaklityczną; zwrócił uwagę, że mniej więcej w okresie ząbkowania niemowlęta są płaczliwe, bolą je dziąsła, nie jedzą, wolniej się rozwijają. I postawił hipotezę — którą bardzo trudno zweryfikować — że to stan depresyjny dziecka, wyrażający się właśnie płaczliwością, brakiem apetytu, spowolnieniem przyboru wagi. I że ten stan wynika z faktu, iż niemowlę jest w takiej fazie rozwoju, kiedy już identyfikuje matkę, a jeszcze nie przeżywa upływu czasu i nie uczy się tego, że matka odchodzi, ale wraca. I twierdził, że niemowlę jakby każdorazowo przeżywa utratę matki, kiedy ona zniknie z jego pola widzenia. Spitz tak to rozumiał, uważał, że to jest normalne i prawidłowe. Natomiast w miarę jak dziecko dorasta, depresja może się pojawiać z różnych powodów, bo dzieci mają własne dramaty, różne kłopoty i trudności i depresja wyraża się u nich właśnie brakiem radości i gorszymi osiągnięciami w zakresie podstawowych aktywności. czy dziecko symuluje Dzieci z natury rzeczy nie mają jeszcze zdolności określania swoich stanów emocjonalnych i ich nazywania, zatem własny dyskomfort wewnętrzny, przygnębienie, smutek i lęk wyrażają poprzez dolegliwości somatyczne — boli je brzuch, boli je głowa i najczęściej się uważa, że symulują, żeby uniknąć czegoś niemiłego. Dzieci nie symulują, dzieci w ten sposób po prostu „mówią”, że coś im sprawia przykrość, coś przekracza ich możliwości w danym momencie. I rozwiązanie takiej sytuacji niekoniecznie musi polegać na daniu tabletki przeciwbólowej. Może też polegać na tym, że dziecko odprowadzi się do szkoły albo wręcz się z nim tam pójdzie, lub czymś się je zajmie — bo to niekoniecznie musi być sytuacja, która wymaga natychmiast interwencji medycznej i leczenia przeciwdepresyjnego. DZIECKO — I NAUCZYCIEL Dziecku trudniej jest iść do przedszkola czy do szkoły? chętniej do szkoły W okresie szkolnym pojawiają się na nowo te same problemy. Ale istnieje wyraźna różnica w pójściu do szkoły w porównaniu z pójściem do przedszkola. W istocie rzeczy rzadko udaje się trzylatka tak przygotować, że pójście do przedszkola jest czymś atrakcyjnym, natomiast pójście do szkoły dla sześciolatka czy siedmiolatka już może być atrakcyjne. Poziom rozwoju obserwacji społecznej u sześciolatka jest taki, że on wie, iż inne dzieci chodzą do szkoły, mają tornister, elementarz, potrafią czytać i pisać. Poza tym dzieci same z siebie już się interesują różnymi rzeczami, znakami graficznymi, literami, rysowaniem, niektóre dzieci potrafią już identyfikować litery. Za tym jeszcze wiele idzie różnych atrakcyjnych rzeczy — nowe ubranka… …gromadzenie piórników, kredek, kolorowych zeszytów. To jest bardzo ciekawe. czy już bawimy się razem Szkoła jest atrakcyjniejsza niż przedszkole, zwłaszcza że trzylatek na ogół jeszcze nie ma umiejętności bycia w grupie i grupowych aktywności. Dziecko trzyletnie, posadzone w piaskownicy, bawi się piaskiem z innymi dziećmi w ten sposób, że każdy lepi swoje babki, a czasami zabierze łopatkę Zosi albo walnie Jasia, albo zbuduje brzydsze babki i płacze, że nie są ładne. Natomiast jeszcze nie bawi się w kółko, nie konstruuje z inny—mi dziećmi jednego zamku z piasku — to następuje później, w czwartym, piątym roku życia. Dopiero wtedy dzieci zauważają siebie wzajemnie jako partnerów w zabawie. Gdy idą do szkoły, są już na tym etapie rozwoju, że dzielą role, są ze sobą, a nie obok siebie. Interesują się innymi dziećmi jako koleżankami i kolegami. I to jest atrakcyjne. Jest to jednak zmiana, którą dzieci mogą przeżywać w różny sposób. I dziecko dostaje swoje pierwsze obowiązki, inne niż dotychczas. nauka i zabawa Niekoniecznie, są takie szkoły, w których nauka przeplatana jest zabawą i rozwojem artystycznym, dzieci nabywają umiejętności wymaganych w procesie dydaktycznym — takich jak pisanie, czytanie, liczenie i różne inne rzeczy — równocześnie z nauką rysowania, malowania, muzyki, tańca. Nie są kształcone na artystów, tylko jest to złożony proces edukacyjny. Być może tak wyglądała edukacja w niektórych domach prywatnych — że tworzyło się zielnik i bawiąc się, uczyło botaniki, a nie trzeba było tego tłuc, siedząc w ławce. Dla dziecka jest traumatyczne, że trzeba wysiedzieć, trzeba być grzecznym, trzeba siedzieć prosto, nóżki tak, a rączki tak, zeszyt tu, nie tam itd. Ale dziś już współczesna pedagogika szkolna inaczej ocenia dzieci. Na przykład one nie repetują pierwszych trzech klas. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu powtarzało się klasę. Chyba nawet za moich lat szkolnych. Dziś przechodzi się z klasy do klasy i ocena jest bardziej całościowa. Wiele też zależy od doświadczenia, ciepła, serca i zaangażowania rodzica, od tego, jak dużo ma możliwości, aby pomieścić i zrozumieć emocje, które dzieckiem targają. Bowiem wśród rzeczy, które mogą dziecko obciążyć, a lepiej powiedzieć: utrudnić mu znalezienie oparcia, jest niemożność pomieszczenia w sobie — przez rodzica — niepokoju dziecka, jego lęku, złości, jego agresji. Dobra relacja wymaga, by je przyjąć, potem uporządkować; można odpowiedzieć negatywną emocją na negatywne emocje, można powiedzieć, że się czegoś nie lubi, ale w sposób, który dziecka nie niszczy. Wychowawca trzydzieściorga dzieci ma małe szansę pomieszczenia negatywnych emocji ich wszystkich, dlatego muszą się tym zająć przede wszystkim rodzice. zrozumieć niepokój dziecka Wrócę do odpowiedzi na pytanie, jak się zachować, kiedy dziecko przekracza granicę: czy je bić, czy nie. Teraz mamy bowiem odpowiedź, że celem, do którego dobrze jest zmierzać, jest możliwość przyjęcia emocji dziecka, pomieszczenia ich. To oczywiste, ale może warto przypomnieć: nie wszystkie emocje negatywne prowadzą do zaburzeń wymagających leczenia. Wszyscy mamy emocje negatywne, dzieci także je mają, choć ich możliwości radzenia sobie z nimi są mniejsze, a przeciętny rodzic potrafi je „kontenerować”. W rodzicielstwie jest to funkcja naturalna, wcale nie wymaga przygotowania pedagogicznego. I rodzice często robią to intuicyjnie — przytulają dziecko, gdy jest zdenerwowane, biorą na ręce, zanim ono zacznie walić głową o ścianę, bo zauważają, że w dziecku narasta lęk, niepokój, agresja i złość. Trzeba coś z tym zrobić, obrócić agresję w inną stronę, pokazać, że przeżywanie złych uczuć samo w sobie nie jest straszne — straszne mogą być następstwa tych emocji. Mogą, ale nie muszą. Nie ma zresztą jednego, dobrego na wszystko, sposobu zachowania wobec dziecka. Ale jeśli matka, ojciec czy nauczyciel zareagują negatywną emocją na negatywne emocje i zachowania dziecka, jeśli nie uda im się tych złych uczuć dziecka „pomieścić” — to dobrze jest przynajmniej starać się, żeby reakcja negatywna dotyczyła konkretnego zachowania… …a nie „całego” dziecka? Tak. Jeżeli nauczyciel w szkole mówi: „Jasiu, nie lubię tego, że kopiesz Zosię”, to nie odnosi tego do Jasia jako takiego — że Jaś jest paskudny, tylko że kopanie Zosi jest paskudne. Intryguje mnie pierwszy dzień w szkole. Pamiętam doskonale, że poszła ze mną moja mama. Ja poszłam ze starszą córką Kaśką. Ale młodsza córka, Małgośka, powiedziała, że ona musi iść sama, bo będzie się wstydziła iść z kimkolwiek, a to jest przecież jej szkoła. Była jedynym dzieckiem w klasie, które przyszło samo. Była już na tyle przygotowana, że mogła sama przekraczać jezdnie? To była szkoła osiedlowa i spokojna droga. Ale pamiętam, że wielu znajomych powiedziało: „Jak mogłaś coś takiego zrobić?” To nie jest tak, że dziecko musi być odprowadzone do szkoły. W większości wypadków odprowadza się je dlatego, że jest to rodzaj święta. Drugim powodem bywa to, że szkoła jest daleko… Ale na ogół jest przyjęte, że w pierwszy szkolny dzień dzieci i rodzice idą razem. Ale można też przyjąć, że jest to korzystna separacja, to znaczy wysoki poziom samodzielności… No i potem zaczyna się nauka szkolna. I pojawia się zjawisko, jakie obserwowałam właśnie na przykładzie młodszej córki. Zaczyna się wyścig dzieci do zdobycia sympatii pani nauczycielki. W klasie mojej córki wiele dzieci usiłowało to osiągnąć, skarżąc na inne dzieci. Pani, o zgrozo, przyjmowała to chętnie. A Małgośka była uczona, że nie wolno skarżyć. Pojawiły się kłopoty… w domu było inaczej Nie jest to może typowy przykład. To jest przykład na konieczność dość wczesnego radzenia sobie z niezgodnością wartości, które rodzice przekazują dzieciom, z tym, co one zobaczą w szkole. Dziecko widzi rozbieżność pomiędzy tym, co rodzice przekazują jako wartość, jak na przykład nonkonformizm, solidarność — a postawą nauczyciela. Trudno powiedzieć, czy owa nauczycielka robiła sobie konfidentów w klasie poprzez okazywanie większej sympatii tym, którzy skarżyli na inne dzieci. Niekoniecznie tak musiało być, bo to jest spostrzeżenie jednej, konkretnej uczennicy. Nie wiemy naprawdę, co te dzieci opowiadały nauczycielce na ucho. Przywiązywanie się i sympatia do nauczyciela… To dotyczy zdolności grupy dzieci do rozwiązywania problemów we własnym zakresie. Dzieci w grupie rówieśniczej albo w grupie rodzeństwa, która zawsze jest zróżnicowana, sytuują się w pewnej hierarchii wiekowej. Ta hierarchia odpowiada pewnej hierarchii porządku, rozkładu obowiązków, odpowiedzialności starszych za młodszych. W różny sposób to jest rozwiązywane — w lepszy i gorszy. Ale można oczekiwać, że pewne sprawy dzieci powinny rozwiązywać między sobą, a innych nie — o tych innych należy mówić przy wspólnym stole. Otóż w klasie jest trudno wprowadzić taką zasadę, jaką wprowadzał Janusz Korczak w domu dziecka — że mówi się otwarcie o różnych rzeczach, o tym, że nie podoba się zachowanie Jasia czy Zosi, ale również i to, że nie podoba się zachowanie pani. problemy w grupie Wychowawcy u Korczaka podlegali temu samemu osądowi i odpowiedzialności co dzieci. Można oczywiście dyskutować, czy istnieje prawdziwa równość wychowanków i nauczycieli pod względem tej odpowiedzialności. Przy rodzinnym stole wygląda to inaczej. Dziecko ma prawo powiedzieć, że któreś z rodzeństwa je kopnęło albo ukradło mu kredkę. I nie jest to donoszenie, tylko otwarcie sprawy, z którą dziecko nie może sobie poradzić. Wtedy daje się dzieciom poczucie bezpieczeństwa, że istnieje takie miejsce, gdzie można podzielić się problemem, wobec którego jest się bezradnym, a z drugiej strony wzmacnia się związek pomiędzy rodzeństwem. Buduje się w rodzinie strukturę, o której mówi się, że jest korzystniejsza, bo w obrębie jednej generacji więzi są silniejsze niż więzi mię— dzygeneracyjne. Buduje się siłę związków pomiędzy rodzeństwem. W klasie jest o to bardzo trudno, zwłaszcza w dużych klasach, w szczególności w grupach internatowych. Dzieci bywają w internacie już od pierwszych klas szkoły podstawowej. Są dzieci, które całą edukację odbywają w takich warunkach. I bardzo trudno nauczycielowi — bo to jest jednak duża sztuka pedagogiczna — zapobiec powstawaniu drugiego życia i tak zwanemu samosądowi w obrębie grupy. skarżenie Trudno wyważyć pomiędzy donosicielstwem dzieci — a otwieraniem problemu. To jest jedna z trudności, która potem ciągnie się za nami przez całe życie: kiedy ja, już dorosły, mówię, że coś mi się nie podoba — na przykład że mój kolega bierze łapówki — czy donoszę na niego, czy otwieram problem, który uważam za niemoralny? Dziecko chyba tego nie odróżnia. Dziecko nie musi tego rozróżniać. Ja rozumiem, że pani córka była bardziej uwrażliwiona na to, że wpierw trzeba rozwiązać problem samemu, we własnym zakresie, a dopiero potem go otworzyć. Zapewne tak. Ale jest wzór, który zawsze uważa się za słuszny: gdy mam poczucie, że ktoś robi coś niewłaściwego, a jest moim rówieśnikiem, tak jak dzieci w klasie, czyli jest w tej samej pozycji, to wpierw powinienem z nim porozmawiać, a jeżeli to nie przynosi skutku, dopiero wtedy mogę szukać innych rozwiązań, uprzedzając go, że złożę oficjalną skargę. W różnych strukturach w systemie demokratycznym jest to dość istotne, ale my nie mamy za sobą takiego doświadczenia, bo zostało przerwane zaraz po wojnie. CIĘŻKA SZKOŁA ŻYCIA Ale te problemy szkolne muszą mieć nieraz charakter poważny, skoro prasa coraz częściej pisze o samobójstwach małych dzieci… Zmieniamy temat? Nie zmieniamy. To jest wciąż ten sam temat adaptacji dziecka do szkoły. Samobójstwo to w ogóle jest bardzo złożony problem i niewiele wiadomo, jaki wpływ ma szkoła na samobójcze zachowania. Wpływ szkoły to jest najmniej zbadany obszar. Wydawałoby się, że powinniśmy o tym wiedzieć najwięcej. Szkoła jest w ogóle trudno dostępna do badania. To jest złożony obieg i złożona struktura. Ale informacje podawane przez tak zwane mass media są bardzo kiepskim źródłem do oceny zjawisk. Przez wiele lat media były w istocie rzeczy dyspozycyjne. Z kolei dzisiaj, kiedy są niezależne, popadają w zależność od reklamodawców, sponsorów, najogólniej rzecz biorąc, popadają w zależność od tego, co przynosi popyt albo większą sprzedaż. Informacje, które podaje prasa, są przerażające, ale ja mam wobec nich sporo nieufności. Byłem w różnych krajach, w których prasa nie była dyspozycyjna w czasach, kiedy u nas była, za to była zależna od źródeł finansowania. Pamiętam bardzo dobrze różnicę pomiędzy amerykańską sponsorowaną telewizją edukacyjno—kulturalną w latach osiemdziesiątych a wszystkimi innymi kanałami telewizyjnymi. Widzę różnicę pomiędzy „Timesem”, który utrzymywał się w latach siedemdziesiątych ze względu na to, że był tradycyjną gazetą pewnej grupy osób niezależnych finansowo, które mogły dużo płacić i zamieszczać tam ogłoszenia o tym, że ktoś się urodził albo umarł, albo się ożenił, a gazetami, które nie miały takich odbiorców i musiały liczyć tylko na nakład. Te drugie były na ogół szmatławcami. I oto co chcę teraz powiedzieć: gdy pojawiają się informacje o tym, że małe dzieci popełniły samobójstwo, to powinna istnieć pewna odpowiedzialność dziennikarzy, którzy taką notkę zamieścili. Otóż samobójstwa dzieci w zasadzie nie zdarzają się wcześniej niż w dziesiątym roku życia czy w jedenastym… Nie zdarzają się wcześniej? kiedy dzieci popełniają samobójstwo? Problemem samobójstw dzieci nauka zajmuje się od dawna. W 1906 roku we Lwowie w pierwszym pogotowiu ratunkowym pracował lekarz, który się tym zajął. Wyniki swoich badań opublikował zresztą w prasie lekarskiej, po niemiecku (Lwów był stolicą austrowęgierskiej Galicji). Zbadał wszystkie ówczesne samobójstwa i usiłowania samobójstwa — i najmłodszy samobójca miał dziesięć lat. Te statystyki nie zmieniają się z upływem czasu. Usiłowania popełnienia samobójstwa nasilają się, i to bardzo gwałtownie, dopiero u czternasto–, piętnastolatków i ich liczba rośnie aż do dwudziestego czwartego, piątego roku życia, a potem spada. Z kolei liczba samobójstw dokonanych rośnie bardzo powoli, ma wahania, wzrasta aż do końca życia — najczęstsze są one u osób powyżej sześćdziesiątego roku życia. I to też się nie zmieniło, a weryfikowano to różnymi badaniami. I małe dzieci nigdy nie próbują popełnić samobójstwa? Najwyżej w postaci „śmierci z własnej ręki”. Na przykład jeżeli dziecko zażyje wszystkie czerwone pigułki, które babcia zostawiła na stole, i otruje się nimi. Ale nie sposób odpowiedzieć na pytanie, co kierowało nim, kiedy je łykało. Albo dziecko wsadzi sobie coś do nosa, to coś wpadnie mu do krtani i ono się udusi. Zdarzają się śmierci dramatyczne i gwałtowne — dziecko wpadnie do studni. Ale rzadko zdarza się, żeby dziecko rozmyślnie tam skakało, w celu odebrania sobie życia. Zdarzają się jednak przypadki prób samobójczych na tle szkolnych niepowodzeń. Ten jedenastolatek, o którym wcześniej mówiłam, popełnił samobójstwo, bo podobno miał problemy z nauką. rodzina oparciem w trudnych sytuacjach Ja myślę, że to jest tak: dziecko nie jest sam na sam ze szkołą, ono żyje w grupie rówieśniczej, w domu, w rodzinie. Rodzina powinna być zdolna do dostrzeżenia traumy, jakiej dziecko doznaje w różnych sytuacjach, na przykład w szkole, i udzielenia mu oparcia — należy to przecież do podstawowych zadań rodziny. Chociaż nie zawsze jest łatwe. I nie każda rodzina jest w tym sensie wydolna. Ale teoretycznie rodzina powinna dawać dziecku takie oparcie, żeby poradziło sobie z największymi trudnościami. I każdy z nas chciałby mieć taką rodzinę. Jedni mają rodzinę bliższą tego ideału, drudzy bardziej od niego oddaloną. Oczywiście, zdarza się, że szkoła stanowi obciążenie przekraczające możliwości dziecka, i tutaj są pewne grupy podstawowych problemów. Pierwsza — to jest przemoc w grupie rówieśniczej. Często się zdarza, że dzieci wzajemnie się wykorzystują, najczęściej te silniejsze i starsze w hierarchii grupy dokuczają tym, które z jakichś powodów są najsłabsze. Socjologia opisuje w grupach zjawisko kozła ofiarnego. Jest to osoba, na którą zawsze wszystko spada. Nie jest to jedyna rola w grupie społecznej. W każdej ktoś jest liderem, ktoś gwiazdą, ktoś jest błaznem, ktoś pełni rolę peryferyczną, ktoś się kryje na uboczu, a ktoś jest po to, żeby można było powiedzieć: „Nie jesteśmy tacy jak on”, bo on jest zezowaty, ma okulary, ten jest Murzynem, tamten jest pedałem, a to jest alkoholik. A my nie, my tacy nie jesteśmy. lider kozioł ofiarny błazen Czy to w dorosłej grupie, czy w dziecięcej, zjawiska są takie same. Ale w szczególności bardzo wyraźne jest to w grupie szkolnej, wyraźniejsze niż w grupie przedszkolnej. Dzieci są mniej zdolne do życia demokratycznego, do utrzymywania struktur demokratycznych, i na ogół wyraźny jest tam określony porządek. Ktoś jest silny i bije inne dzieci, próbuje je sobie podporządkować i nauczyciele czasem sobie z tym radzą, a czasem nie. Po drugie — żadna klasa szkolna nie funkcjonuje w izolacji, każda ma swoje miejsce w większej strukturze szkoły i jakkolwiek oczekuje się, że starsi uczniowie będą pomagać młodszym i się nimi opiekować — to często bywa wręcz przeciwnie. W systemie dużych szkół, szkół masowych, które bardziej rozbijają, niż integrują, pojawiają się też zjawiska z pogranicza rozboju, i to bardzo wcześnie. Starsi chłopcy czy starsze dziewczynki wymuszają na młodszych pieniądze, ubrania, jedzenie itp. Podobno zdarza się to obecnie dosyć często. gangi w szkole No, tak się przynajmniej pisze. To zjawisko nie pojawiło się dzisiaj, ale uległo dużemu nasileniu. W szkołach istnieją struktury przypominające zorganizowane gangi. Nigdy nie zajmowałem się tym zjawiskiem od strony badawczej, ale obserwując grupy młodzieży, wierzę, że taka możliwość istnieje. I to jest jedno ryzyko — że dziecko narażone jest na traumę, z którą sobie nie może poradzić, bo musi oddawać te pieniądze, inaczej je zbiją. 179 I dziecko najczęściej przemilcza to przed rodzicami? Najczęściej jest zastraszane, żeby nie mówiło. Ktoś, kto wymusi na dziecku pięć złotych, bo potrzebuje na papierosa, nie ma powodu, żeby się zawahać przed powiedzeniem: „Jak się poskarżysz, to ci wybiję ci oko albo twojej matce zrobię krzywdę”. Dzieci są tak samo zastraszane w takich sytuacjach jak dorośli. No, niekiedy zastraszani są też rodzice. Z mojego bloku wyprowadziła się dziewczyna, której syna maltretowali inni uczniowie. On się akurat przed nią otwierał, ale zjawisko się powtarzało, a potem okazało się, że to są dzieci… wojskowych i policjantów. Matka w efekcie nie otrzymała pomocy na policji, przeniosła się do innej dzielnicy, po to żeby dziecko mogło trafić do innej szkoły. To jest przykład sytuacji, w której była bliska więź między matką a synem. Ona stanęła w jego obronie, zainterweniowała nieskutecznie, wobec tego podjęła następny krok. Zdarza się, że ludzie zmieniają miejsca zamieszkania, a nawet nazwisko, żeby nie być ofiarą przemocy w obrębie grupy. Czy dziecko, które staje się ofiarą w obrębie grupy, nie wynosi przypadkiem z domu pewnych cech, które bardziej przeznaczają je do bycia ofiarą niż inne dzieci? dziecko ofiarą w grupie Jedna z dzisiejszych teorii mówi, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż jeżeli rodzice, zwłaszcza matki, byli w swoim życiu ofiarami przemocy, to mają mniejszą możliwość wykształcenia w swoich dzieciach mechanizmu adekwatnego reagowania na sytuację, w której trzeba się bronić — lub w której nie trzeba się bronić. I że to jest zrozumiałe psychologicznie. Matki albo karzą dziecko z nadmiernej ostrożności, albo przyuczają je do nadmiernego podporządkowania — lub uczą je postrzegania całego świata jako wspaniałego i że każdemu można zaufać. Są też wyniki badań empirycznych, które mówią, że dzieci — na podstawie rozpoznawania wyrazu twarzy — uczą się od matki identyfikowania ekspresji pozawerbalnej i dzięki temu wyczuwają, od czego należy uciekać, a od czego nie należy uciekać. Jest to pierwsza, podstawowa sygnalizacja, pierwsza nauka reagowania. Ten bardzo stary, solidnie opisany wzór już w XIX wieku znany był w biologii i psychologii: w sytuacji, którą identyfikujemy jako zagrożenie, nawet zanim wiemy, że to jest zagrożenie, zaczynamy się bić albo uciekamy lub — co jest jedną z wersji ucieczki — udajemy śmierć. Niektóre zwierzęta padają na ziemię i znakomicie udają śmierć. Gdy mojej siostrze topiła się córka, bo wpadła do basenu jako czterolatka, to siostra zemdlała, a inni ratowali dziecko. hierarchia w stadzie Tak, to jest ta mimikra śmierci, silny paraliż aktywności. Jest prawdopodobne, że dzieci rodziców, którzy sami doznali przemocy, popełniają szereg błędów, które bardziej predestynują je do zajęcia miejsca peryferycznego w grupie, do roli kozła ofiarnego, na którego wszystko spada i którego wszyscy „dziobią”. To też etologiczny przykład, w którym społeczeństwo przyrównuje się do stada kur, choć kury nie należą do zwierząt, które są dobrymi modelami człowieka, bo uchodzą za wyjątkowo mało inteligentne. Ale stado kur jest dość typowe, bo to jest stado osobników żeńskich, z jednym osobnikiem męskim, który pełni niezależną funkcję — dostępu do genów i rozrodu. Hierarchia w obrębie takiego stada jest zawsze piramidalna i zawsze istnieje coś, co się nazywa „porządkiem dziobania”. Jest kura, która dziobie wszystkie, potem są dwie kury, które dziobią pozostałe, z wyjątkiem tej pierwszej i siebie, a na końcu jest taka kura, którą dziobią wszystkie. Otóż dzieci, którym brak uporządkowania reakcji, które nie są przygotowane na taką sytuację — niekoniecznie jakimiś instrukcjami werbalnymi, ale na przykład poprzez obserwację zachowania rodziców — zajmują pozycję, w której wszyscy je „dziobią”. A wracając do tego przykładu ze skarżeniem: jeżeli nauczycielowi uda się w klasie stworzyć atmosferę, która ma charakter demokratyczny, to istnieje szansa, by można otworzyć różne kłopotliwe sprawy nie poprzez podniesienie paluszka i złożenie donosu na koleżankę… Małe dziecko chętnie podnosi paluszki, jeżeli wierzy, że zasłuży w ten sposób na sympatię „pani z klasy”. piętnaście minut szczerości Pani z klasy może zamiast tego powiedzieć: „zrobimy sobie teraz piętnaście minut szczerości”. W harcerstwie stosowano obyczaj piętnastu minut szczerości, to był model wyraźniejszy w żeńskich drużynach niż w męskich. I wówczas wszystkie te niekorzystne następstwa hierarchicznej struktury trochę się spłaszczają, bo każdy ma prawo mówić, a nauczyciel, opiekun ma obowiązek osłonić tego, który otworzy trudny problem. No, mawia się przecież, że szkoła powinna być także szkołą charakterów… RYWALIZACJA O STOPNIE I WZGLĘDY „PANI” walka o oceny Kolejny element, który w szkole może stanowić szczególne zagrożenie, to atmosfera nadmiernej rywalizacji. Dzieci dość szybko starają się być lepsze, a ocena ma istotne znaczenie. Rodzice, inwestując w swoje dziecko, chcą, żeby się uczyło, mają bardzo duże oczekiwania i wymagają wielu różnych rzeczy. Dzieci starają się być lepsze, boją się przynosić złe oceny do domu, przeżywają to jako dramat. A bicie za złe oceny jest bardzo częste. Choć mawiamy, że „uczeń bez dwói to jak żołnierz bez karabinu” — to niekoniecznie idzie za tym rzeczywista postawa rodziców. Z drugiej strony, także nauczyciele stwarzają atmosferę rywalizacji. Miewa to pozytywne, negatywne, a nawet w ogóle przestępcze cechy — jeżeli na przykład nauczyciele mają dodatkowe źródło dochodów poprzez wymuszanie korepetycji. A tak też bywa. W każdym razie problem, że dzieci starają się rywalizować, istnieje i najmocniej przeżywają go te dzieci, które są wrażliwe na ocenę zewnętrzną. Niektóre dzieci są tak ukształtowane, że negatywną ocenę czy sam brak pozytywnej przeżywają jako traumę. Bywa też, że uczniowie wchodzą w konflikt z nauczycielem — tylko nieco później, nie w pierwszej czy drugiej klasie — i mocno to przeżywają. A jeżeli pojawi się konflikt i nauczyciel ustawi się w sposób sztywny, nie rozezna, o co dziecku chodzi — wtedy nie można tego problemu rozwiązać. Czasami się udaje, ale bardzo rzadko. Ale tej szkolnej rywalizacji dzieci uczą się w domu! Czy nie zauważył pan, że większość rodziców mówi dziecku: „a ja w twoim wieku miałem same piątki”, co często jest nieprawdą? Mam koleżankę, której córka zapadła na chorobę wrzodową, bo nie była prymuską — a jej matka twierdziła: „a ja zawsze miałam same piątki”. mama miała same piątki To są dwie różne sprawy. Jeden wariant jest taki, że kiedy dziecko nie przynosi dobrych ocen, wtedy rodzice stawiają siebie za wzór — „a ja w twoim wieku to…” — i często nie jest to prawda, i oni świadomie kłamią. Ale zdarza się też — i to jest przykład z pani znajomą — że dorośli zapominają swoją przeszłość szkolną i idealizują siebie. Pani koleżanka zapamiętała siebie jako prymuskę i oczekiwała od swojej córki czegoś, czego w swoim życiu nie osiągnęła, ale mówiła to szczerze, bo ona swoją przeszłość wewnętrznie zakłamała. Owszem, mamy taką skłonność, że przed własnymi dziećmi zapominamy, iż przechodziliśmy przez szkołę na dwójach lub powtarzaliśmy klasy. Dlaczego? Ja powtarzałam trzecią klasę licealną, bo miałam z góry do dołu same niedostateczne. Pamiętam to, nawet z pewną satysfakcją… rodzice zdemaskowani To się pamięta, bo to jest duże przeżycie. Wiele dzieci dogrzebuje się w szufladach świadectw rodziców ze szkoły i okazuje się, że tam są dostateczne, choć rzekomo były same piątki. Ale bywa i tak, że rodzice nie mówią: „Ja w twoim wieku miałem same piątki” — tylko: „Ja nie miałem samych piątek, za to musiałem zarabiać na życie, mnie było trudniej, a ty masz wszystko”. No, w dzisiejszych czasach jeszcze mówią: „Czy ty wiesz, ile mnie kosztuje twoja nauka?” O, tak — „ja na ciebie łożę”. A to jest nie do końca uczciwe w stosunku do dziecka, bo nikt się nie pyta, czy ono chce, żeby na nie łożyć. To nie jest rodzaj targu czy układu, w którym można wypowiadać warunki czy te warunki kwestionować albo zarzucać dziecku niekonsekwencję. Rodzicom zależy na tym, żeby na szkołę łożyć. No, może nie zawsze. Istnieje przecież ustawowy obowiązek zapewnienia dziecku wykształcenia. ILE MOŻNA ZRZUCIĆ NA DZIECKO…? W tym okresie zaczyna się też powolne rozwiązywanie problemu, który można wyrazić pytaniem: „na ile jestem taki sam jak inni, a na ile jestem odrębny?” Dziecko, które dopiero idzie do szkoły, jeszcze tego nie wie? W późnym przedszkolnym i w młodszym szkolnym okresie dziecko tym się jeszcze nie zajmuje. Ono dopiero nabywa podstawowych umiejętności funkcjonowania społecznego. Rozwijają się też jego umiejętności ruchowe. Około siódmego roku dziecko potrafi zasznurować buty i zawiązać sznurówki na kokardkę. Dopiero około siódmego roku życia?! Tak. A przedszkolanki robiły mi wyrzuty, gdy moja czteroletnia córka nie umiała zasznurować bucików! kiedy zasznuruje buty? To nie było specjalnie mądre z ich strony. Ten poziom sprawności manualnej, jak sznurowanie bucików, dziecko osiąga pomiędzy piątym a siódmym rokiem życia. Hmm… Wyobrażałam sobie, że człowiek jest mądrzejszy. Słucham tego z pewnym rozczarowaniem wobec talentów ludzkiego gatunku… Tylko Herakles, będąc niemowlęciem, sam sobie poradził z niebezpieczeństwem zesłanym przez Herę. I ten fakt był pierwszym przejawem jego niezwykłości. Każdy z nas potrzebuje czasu, żeby się rozwinąć. Dziecko w stosunkowo krótkim okresie musi nauczyć się mnóstwa nowych rzeczy. Także czytać, pisać i rachować. I nie jest źle, jeśli ktoś ze środowiska domowego towarzyszy mu w opanowaniu tych umiejętności. Powinna to być jedna osoba czy mogą się zmieniać? pomóc uporządkować czas Zmieniać się mogą zawsze, byle nie zostawili dziecka samego. W tym okresie pomaga się też dziecku uporządkować czas. Pilnuje się, żeby odrabiało lekcje, uczy się je podejmowania pierwszych obowiązków. Młodszą córkę nauczyłam, że sama wstawała, robiła sobie śniadanie i szła do szkoły. Czy byłam wyrodną matką? Czy matka powinna wstawać skoro świt i przygotowywać dziecku śniadanie? Myślę, że nie musi. Jest wiele dzieci, które wychodzą same do szkoły, ponieważ matka jest już w pracy albo pracuje nocą, pisze, gra w teatrze, daje koncerty, jest kelnerką… Tak, ale moja córka w efekcie zabierała kanapki innym dzieciom. Dzięki temu nauczyła się własnych sposobów. Wykształciła jakąś nową umiejętność. Jeśli idzie o dziecko — przykład ten otwiera inną perspektywę: w jaki sposób ona dochodziła do korzystania z kanapek innych dzieci? Siłą? Patrząc od strony matki — czymś innym jest niezrobienie dziecku śniadania, kiedy właśnie się wróciło z pracy albo pracowało w nocy i się śpi, a czymś innym, kiedy leży się w sztok pijanym. Bo to też się zdarza. I dziecko wyczuwa różnicę. Pytam o to nie bez powodu, bo dzisiejszy model rodziny jest jednak taki, że matka na ogół pracuje. I chcę wiedzieć, czy pracująca matka powinna, czy też nie powinna czynić sobie wyrzutów, że jej dziecko jest przysłowiowym „dzieckiem z kluczem na szyi”. kto wynosi śmieci Ten problem trzeba rozłożyć na kawałki, to nie jest jedna całość. Do tego klucza i pustego domu, którym dziecko zawiaduje, należałoby jeszcze dołączyć parę istotnych elementów. Jednym z nich, na który się rzadziej zwraca uwagę, jest wprowadzenie dziecka w obowiązki domowe, co zaczyna się często od pytania, kto wynosi śmieci. Teoretycznie dziecko. W praktyce robi to matka. Znowu mówię o sobie, choć myślę, że to nie tylko mój problem. To jest wyraz sytuacji, w której egzekwowanie podziału obowiązków jest nieskuteczne. W różnych rodzinach te podziały różnie się kształtują, ale w miarę jak dzieci są coraz większe, dostają także więcej obowiązków — na wyłączność albo rotacyjnie. Niekiedy dostają za mato, a niekiedy za dużo obowiązków. Znam rodzinę, w której dwunastoletnia dziewczynka, o cztery lata starsza od brata, opiekuje się nim, musi mu ugotować, odrobić z nim zadania itp. Zastanawiam się, czy to nie jest za dużo. przerzucanie obowiązków na dziecko Z całą pewnością w tym wieku przejęcie opieki macierzyńskiej nad małym dzieckiem przez drugie dziecko jest zadaniem do pewnego stopnia wykonalnym, ale przeciążającym. Wszystko zależy od tego, w jakiej mierze rodzice czy inne osoby dorosłe dają tej dziewczynce dodatkowe oparcie. Istnieje bowiem duża różnica pomiędzy podziałem obowiązków — a przerzuceniem ich na dziecko. Obawiam się, że tu chodzi o przerzucenie. To nie jest tylko kwestia czasu, jaki ta dziewczynka spędza, opiekując się swoim bratem, lecz także i tego, że obowiązki zostały na nią niejako przerzucone. To znaczy matka nie tylko pracuje, ale po prostu brak jej w domu na tyle, na ile powinna być — nie tyle fizycznie, ile psychicznie. A to jest najbardziej istotne. Wracam tu do wątku, jak ważna jest psychiczna obecność rodzica. A zatem ważne jest przytulenie, sprawdzenie lekcji, pochwalenie — ale musi być też i ta obecność matki, która istnieje w dziecku stale i która dziecko „podtrzymuje”, na przykład kiedy wraca do domu z kluczem na szyi. Szczególnie ważne jest okazanie zainteresowania tym, co dziecko robiło w czasie naszej nieobecności. Przykładów tego, że dzieci przejmują na siebie różne obowiązki, jest dużo, i w tradycji, i obecnie. dzieci wiejskie Dzieci wiejskie mają obowiązki niejako z natury. Im starsza dziewczynka, tym częściej nosi albo prowadzi za sobą młodszego braciszka i się nim opiekuje. Taka jest społeczna rola siostry w tym środowisku. To jest nie tylko obowiązek, ale i wprowadzanie w obowiązki. Ale pojawia się też pewne przesunięcie granicy, na które trudno się zgodzić. W wielu wsiach, nie tylko polskich zresztą, uważa się, że podstawowym obowiązkiem dziecka jest pomaganie w gospodarstwie, i wtedy, kiedy jest sezon prac polowych, dzieci nie chodzą do szkoły, ponieważ w pierwszej kolejności muszą wykonać szereg prac domowych i rolniczych. Jeżeli nie jest to zadanie na miarę niegdysiejszej pracy dzieci w fabrykach, na początku rozwijania się drapieżnego kapitalizmu, to można sobie wyobrazić, że szkoła jest w stanie zawiesić w tym czasie aktywność dydaktyczną i nadrobić zaległości w zimie. Ale nie chciałbym tutaj wystąpić jako zwolennik pracy fizycznej i zarobkowej dzieci… A jednak wiele dzieci dzisiaj pracuje. Zbierają jagody, grzyby, myją szyby w samochodach… Wykonywanie przez dzieci różnych dorywczych zajęć, które przynoszą dochód, nie musi być rzeczą złą, przeciwnie — to może być dobre, pod warunkiem, że jest wpisane w program czy dzieci funkcjonowania rodziny. Czymś innym jest dziecko z dobrze powinny sytuowanej rodziny, które w czasie wakacji podejmuje pracę zarabiać zarobkową — to jest element programu edukacyjnego i kształcenia samodzielności. A czymś innym jest sytuacja, w której rodzice nie mają środków na życie i jedynym sposobem jest żebranie albo mycie szyb, i niekiedy właśnie dziecko utrzymuje w ten sposób rodzinę. To nie jest korzystne społecznie i może być niedobre dla rozwoju dziecka. STRES — I TRAUMA W tym przedziale wiekowym najważniejsza jednak wydaje się szkoła. I tę szkołę jednakowo mocno przeżywają i rodzice, i dzieci, choć każde na swój sposób. Pójście dziecka do szkoły jest swoistym świętem i dniem nerwów: jak ono sobie da radę, jak to z nim będzie… sprawdzian separacji dziecka Rozpoczęcie edukacji, pójście do „zerówki”, jest wielkim sprawdzianem separacji od rodziców, od matki, procesu dokonującego się kilka lat wcześniej — to sprawdzian, czy dziecko jest w stanie funkcjonować samodzielnie. Niekiedy pojawia się niemożność „odklejenia” — i dziecko wpada w panikę, bo nagle nie ma matki. W pierwszej klasie, do której uczęszczała jedna z moich córek, pojawiała się matka, o wiele starsza od reszty matek, która przychodziła przez pewien czas na zajęcia z dzieckiem, bo ono wpadało bez niej w stan histerycznego płaczu. Siadywała w ostatniej ławce. Raz podpatrzyłam, jak sznuruje swojemu dziecku buciki, bodajże już w klasie trzeciej… To dobrze zaobserwowany przykład łagodzenia lęku separacyjnego dziecka. Ale to zjawisko ma też drugą stronę: dziecko kontroluje zachowania matki. Ono dyktuje, gdzie matka może być, a gdzie nie, i jak bardzo może się oddalić. W skrajnym przypadku dziecko ma z tym ogromny problem i to jest nie tylko trauma nowego środowiska. To jest trauma nieobecności matki. A zatem jeśli w pierwszym dniu szkoły dziecko płacze, to jest niepokojący sygnał? przetrwać pierwszy dzień w szkole Ależ nie. Płacz jest zachowaniem wyrażającym głównie bezradność i lęk. Na bezradność i lęk — nieprzyjemne emocje — możemy też patrzeć jak na sposoby radzenia sobie z nowymi, nieznanymi okolicznościami i zadaniami. W pierwszych dwóch miesiącach szkoły dzieci muszą spokojnie siedzieć w ławce, mają określone zajęcia, niektóre rzeczy są ciekawe, inne nudne i trudne, one same zaś po raz pierwszy są publicznie oceniane i porównywane. Muszą znaleźć swoje sposoby bycia wobec tego wszystkiego. I przeżywają to. A tu już nie ma mamy albo osoby, która im matkuje. Ba, nie ma też swobodnego, luźnego czasu zabawowego. Ta zmiana, jak każda zmiana, powoduje stres. Stres — bo to brzmi łagodniej? Nie chodzi o łagodniejsze brzmienie. Stres stymuluje aktywność, jest czymś, z czym trzeba sobie radzić na co dzień. To proszę mi teraz dokładnie wyjaśnić, kiedy już jest trauma, a kiedy dopiero stres… różne oblicza stresu Różnica jest zasadnicza. Stres to jest stan, który powstaje w wyniku zadziałania nowego bodźca, stresora, i który wywołuje konieczność przestrojenia się, dostosowania do nowych warunków. Wszystko może być stresem — wyjście za mąż może być stresem, otrzymanie Nagrody Nobla może być stresem. Choć to jest przyjemny rodzaj stresu. Poprawnie używając słów, za twórcą teorii stresu, Selye’em powiemy, że stres jest odpowiedzią żywego organizmu na każdą zmianę w środowisku. Może to być zmiana przykra — jak śmierć bliskiej osoby — lub przyjemna. Trauma, uraz — to odpowiedź na wydarzenie, zazwyczaj przykre, które znacząco przekracza zwykłe codzienne przeciwności. Przekracza możliwości radzenia sobie z konsekwencjami. Te konsekwencje nazywamy stresem urazowym lub traumatycznym. Stres traumatyczny zazwyczaj powoduje wystąpienie określonych zaburzeń zdrowia — bezpośrednich i późnych. Sam stres, tak jak go opisał Selye, jest istotą życia. Podtrzymuje je. A trauma nie podtrzymuje? Trauma jest czymś, co bardzo często wywołuje trwałe — albo krótkotrwałe — następstwa patologiczne. Natomiast stres nowej sytuacji, który dotyka dziecko idące pierwszy raz do szkoły, wywołuje konieczność przystosowania się do nowych warunków. Czy rodzice nie powinni wcześniej przygotować dziecko na pójście do szkoły? Powinni je przygotowywać od momentu, w którym się urodzi! A zatem dbać o wszystko, o czym mówiliśmy do tej pory: o umiejętność separacji, o wewnętrzną reprezentację matki i ojca, o naukę pierwszych obowiązków, umiejętność znoszenia frustracji, o ustalenie granic, dokąd można się posuwać. Uff… I dopiero jeżeli to wszystko będzie spełnione, nasze dziecko powinno w miarę spokojnie przejść stres pierwszego dnia w szkole? Tak, dziecko ma wtedy większe możliwości przejścia stresu nowej sytuacji, poradzenia sobie z nią i dostosowania się do warunków szkolnych. Mój Boże, do szkoły jak na wojnę… A jeżeli mamy do czynienia z dzieckiem, które krzyczy i płacze, pozostawione w klasie? Znam dzieci, które symulowały nawet bóle brzucha i choroby… To, o czym pani mówi, może być objawem reakcji patologicznej — albo niepatologicznej. Reakcja adaptacyjna do nowych warunków, jak mówiłem poprzednio, polegająca na pojawieniu się różnych, pozornie niepokojących objawów, może trwać około dwóch miesięcy. A zatem do dwóch miesięcy nie musimy się niepokoić, że ono, aby tylko nie iść do szkoły, udaje ból brzucha? dlaczego boli brzuch Korekta pierwsza, o której już mówiłem: dzieci nie symulują bólu brzucha. Ból brzucha jest u dziecka zawsze wyrazem smutku. O tym też mówiliśmy. Jeżeli dziecko boli brzuch lub głowa, to nie mówimy, że symuluje, ale że w ten sposób wyraża swoje zaniepokojenie, depresję, dyskomfort nastrojowy. To zdarza się również u dorosłych ludzi. Dolegliwości somatyczne pojawiają się często u osób, które mają słabo rozwiniętą umiejętność rozpoznawania i nazywania swoich stanów emocjonalnych. Ten brak umiejętności nazywa się zresztą „aleksytymią” — czyli nieumiejętnością odczytywania własnych emocji. Jeżeli nie umiem rozeznać i nazwać swoich emocji, to wyrażam je, dla siebie i dla świata, poprzez dolegliwości cielesne. A zatem dzieci, które często pobolewa brzuch, mogą być po prostu nieszczęśliwe? Tak. Nigdy bym na to nie wpadła… Proszę sobie przypomnieć inną sytuację: mawia się, że dzieci niekiedy miło wspominają anginę, bo leżą sobie w łóżku, bawią się w nim, nie muszą iść do szkoły, a mama przynosi im to, co lubią. Doświadczają wtedy więcej opieki, prawda? I można powiedzieć, że owa dziecięca tęsknota do choroby — jest tęsknotą do takiego „bycia zaopiekowanym” przez najbliższe osoby. Tak, też lubiłam lekko chorować, bo mama zajmowała się tylko mną. zaopiekuj się mną I można by powiedzieć, że jeśli dzieci często mają takie objawy, to albo dlatego, że coś sprawia im trudność nie do pokonania, albo odczuwają brak opieki i wymuszają ją w ten sposób. Niekiedy też protestują w ten sposób przeciwko ograniczaniu dostępu do najbliższej osoby. Najczęściej jest to bardzo złożone i dzieci reagują w ten sposób na spadek poczucia bezpieczeństwa w rodzinie. Na przykład, jeżeli istnieje konflikt pomiędzy rodzicami, nawet starannie ukrywany, to dla dziecka jest to zawsze spadek poczucia bezpieczeństwa. Sami rodzice też nie czują się bezpieczni, bo są na zakręcie. No to jak dzieci mają mieć poczucie bezpieczeństwa, skoro rodzice go nie mają? Ale dziecko idące do szkoły jest przecież nie tylko zestresowane, ale i zaciekawione, bo to jest coś nowego. Ja byłam zaciekawiona… Czy miałam równocześnie poczucie zagrożenia? Nie pamiętam. Już mówiliśmy, że stres może być też przyjemny. Ale przed pójściem do szkoły dziecko „zaraża się” poczuciem zagrożenia od dorosłych. Ono samo jest zaciekawione. To rodzice się boją, czy ono się sprawdzi, czy się nie zgubi, nie skompromituje… Czy nas nie skompromituje. NAS. Tak, czy nas nie skompromituje. Ale istnieje też lęk, czy po drodze do szkoły coś mu się nie stanie, czy nauczyciele będą odpowiedni, właściwi akurat dla ich dziecka. Rodzice dzisiaj długo wybierają odpowiednie szkoły… W moich czasach po prostu szło się do szkoły rejonowej. I nie działo się z tego powodu nic szczególnie złego. Bo nie było innego rozwiązania. Ale i tak były dzieci, które chodziły do szkół prywatnych. Do szkół zakonnych wysyłało się dziecko wtedy, gdy już żadna publiczna szkoła go sobie nie życzyła. Nie ma pan takiego uczucia, że tamten układ był zdrowszy? To, co dzisiaj wyprawiają rodzice, żeby znaleźć najlepszą szkołę dla swojego dziecka… Ale są przecież szkoły elitarne, kształcące na szczególnym poziomie i w szczególny sposób, i one od dawna są wpisane w tradycyjny system edukacyjny. Na Zachodzie. wybrać szkołę Tak, głównie Anglia, trochę Stany Zjednoczone, i to bardziej na poziomie uniwersyteckim niż szkoły średniej czy szkoły podstawowej. Ale istniały szkoły internatowe, głównie w Szwajcarii, gdzie powstawały na ogół w XIX wieku. To się wywodzi z okresu, w którym edukacja w ogóle była elitarna, a od momentu upowszechnienia szkolnictwa poziom musiał się wyrównać. Natomiast kiedy na tle szkół masowych pojawiły się szkoły, które mają status nadzwyczajny i podobno lepszy program, to trudno aby rodzice zachowali obojętność wobec tego zjawiska. Tymczasem te rzekomo elitarne szkoły robią różne rzeczy, także niekorzystne dla dzieci. Nadmiar dyscypliny i wymagań? Nie, nie o to chodzi. Wbrew pozorom, łatwiej utrzymać się w tej elitarnej szkole uczniowi przeciętnemu i konformistycznemu niż takiemu, który jest bardzo uzdolniony, ale niekonformistyczny. Ponieważ naprawdę nie ma u nas prawdziwych szkół elitarnych, poza drobnymi wyjątkami, które potrafią uszanować indywidualność ucznia. W naszym środowisku uchodzą za takie tylko szkoły kształcące dzieci muzycznie. Może 192 jeszcze plastycznie. Chodziłam do szkoły muzycznej, podstawowej i do liceum. Potwierdzam, że była to szkoła szanująca indywidualności uczniowskie. Do pewnych granic. Podstawowe szkoły muzyczne mają duży zakres tolerancji dla niekonwencjonalności, bo tam nacisk kładzie się na talent muzyczny. Wydaje mi się, na podstawie obserwacji raczej klinicznych niż zebranych w rzetelnych badaniach naukowych, że szkoły, które dbają o swój wysoki status, zwłaszcza szkoły podstawowe, nieuchronnie eliminują dzieci, których adaptacja jest trudniejsza. I niekoniecznie robią to z przyczyn intelektualnych, że niby „dziecko jest słabsze umysłowo niż reszta klasy”. szkoła nie lubi trudnych dzieci Nie. Szkoły robią to z różnych przyczyn, na przykład z powodu neurotyczności uczniów, ich trudności w rozwoju, wcześniejszych trudnych doświadczeń, różnych problemów z sęparacją itp. Nie chcą się tymi dziećmi zajmować, bo to obniża ich pozycję rankingową. Widzę nawet w nauczaniu początkowym, w pierwszych klasach, że nauczyciele nie podejmują wysiłku, żeby pracować indywidualnie z dziećmi, choć rodzice się tego spodziewają, tylko bardzo szybko eliminują dzieci trudniejsze, bo to im psuje „image”. A jak reagują wtedy rodzice? Często niechęcią do szkoły, stają w obronie swojego dziecka. To dobrze. Owszem, są sytuacje skrajne, kiedy rodzice w ogóle nie uwzględniają dziecka, tylko widzą swoje aspiracje. Taka możliwość istnieje, ale z mojej perspektywy, to znaczy z pokoju diagnostyczno–terapeutycznego i z ośrodków, którymi się zajmuję, to nie jest częsta sytuacja. Myślę też, że nie wszystkie szkoły, które są na wysokiej pozycji rankingowej, mają taką atmosferę, ale i tak pojawia się ona zbyt często. W naszym systemie edukacyjnym wciąż jest za dużo zjawisk niepokojących. Nie tylko dla psychiatry. Także dla tak zwanych zwykłych rodziców. A w szkole mamy też nowy problem: dziecko po raz pierwszy znajduje się w sytuacji, gdy musi wybierać między lojalnością wobec grupy lub świata dorosłych. Ja myślę, że nie po raz pierwszy. A o co konkretnie chodzi z tą lojalnością? No, rodzice mówią: „Słuchaj pani nauczycielki”, a koledzy namawiają do złamania jakichś zakazów. Są przecież dzieci, które w pierwszej klasie próbują palić, w drugiej mogą już wąchać klej. Wszystko jest możliwe w tym wieku. Ja wypaliłam pierwszego papierosa, mając siedem lat. zaczyna się indywidualizacja Ja bym to rozdzielił. Możemy mówić o lojalności, patrząc na rzecz z zewnątrz, to znaczy twierdzimy, że ktoś zachowuje się lojalnie wtedy, kiedy postępuje zgodnie z naszymi oczekiwaniami. To pojęcie trochę zamazuje problem, o którym cały czas mówimy — o zgodności dziecka z rodzicami i równocześnie zachowania pewnej odrębności własnej. Można powiedzieć, że ten typ lojalności maskuje problem, który cały czas wydaje mi się rodzajem przewodniej nici. Mianowicie rozwój człowieka przebiega według różnych etapów, które pozwalają na to, żeby w okresie adolescencji — czyli dorastania — wyraźnie określić siebie, zachowując proporcję pomiędzy własnymi odrębnościami i zgodnością z resztą świata. W tym okresie formuje się tożsamość i określa się to, co jest dalekim echem czy następstwem separacji dokonanej we wczesnym dzieciństwie. To, co teraz się dzieje, nazywane jest też indywiduacją, człowiek określa siebie jako osobę, a tożsamość jest ważną częścią tego określania się. A zatem indywiduacją przypada na wiek szkolny? Tak, na dorastanie. A to jest proces, który zaczyna się mniej więcej od dwunastego, trzynastego roku życia, a koniec jest trudny do określenia — dwadzieścia, dwadzieścia pięć, ale może nigdy się nie kończyć. Nigdy?! Nigdy. Wszyscy znamy adolescentów mających osiemdziesiąt, sześćdziesiąt albo pięćdziesiąt lat, którzy nigdy nie wyszli z okresu dorastania. I to nawet ma swoje miejsce w świecie, ma pewien urok i wdzięk, są to ludzie atrakcyjni towarzysko. Ja tego nie mówię w sposób oceniający. Rozkoszny towarzysko i niedojrzały do końca życia? Nie zna pani nikogo takiego? Znam. problemy z dojrzałością Bo to jest osobny problem, co w ogóle znaczy dojrzałość. Można by powiedzieć, iż cechą dojrzałości jest to, że człowiek dojrzał do swojego etapu rozwoju; można też powiedzieć, że człowiek dojrzewający jest już dojrzały, jeżeli rozwiązuje swój problem adolescencyjny, czyli na przykład problem tożsamości. Jeżeli ktoś nie ma rozwiązanego problemu tożsamości około czterdziestki, to by świadczyło, że jak na czterdzieści lat jest niedojrzały. Zaraz, zaraz… Problem tożsamości, czyli chodzi o stopień samowiedzy? O to, „kim ja jestem”? tożsamość czyli jaki jestem Nie, tożsamość to jest pojęcie złożone. Jest pojęciem trudnym do określenia i trudnym do zdefiniowania, bo składa się z poczucia, że ja to jestem ja — i mam pewną ciągłość w byciu sobą — a zarazem, że ja jestem tym samym człowiekiem, który zapalił pierwszego papierosa w siódmej klasie. W pierwszej. Pani w pierwszej, ja w siódmej. Tożsamość oznacza tutaj ciągłość osoby. Drugim elementem tożsamości jest określenie moich własnych cech, to znaczy jaki lub jaka jestem, na przykład: „jestem porywczy…” Myślę, że raczej lubimy dodać sobie wartości: „jestem wprawdzie porywczy, ale szlachetny…” Teraz mówi pani nie tyle o tożsamości, ile o samoocenie, która jest jeszcze inną stroną tożsamości. Bo jedną stroną tożsamości jest to, że ja siebie określam, na przykład że jestem mężczyzną… To jest proste. To nie jest takie proste, choć jest do odróżnienia na poziomie tak zwanej tożsamości podstawowej, kiedy ja, dziecko mające dwa lub trzy lata, wiem, że jestem chłopcem, a nawet wiem dlaczego. Ale potem zaczyna się inny problem, z którym stykamy się w domu i poza domem, czyli z pewnymi modelami bycia kobietą lub bycia mężczyzną. JAK KOCHA MATKA — A JAK OJCIEC? Dorastam i odkrywam, że model kobiecości, który jako dziecko uważałam za idealny, na przykład mojej własnej matki, nie jest doskonały. Są lepsze. rytuały przejścia do dorosłości Na co dzień mamy do czynienia z modelami płci w postaci osób będących w domu, najczęściej ojca, matki, babci, dziadka, starszego rodzeństwa czy przyjaciela rodziców. I na dodatek, poprzez związek z rodzicem przyjmujemy trochę jego cech za swoje. Te modele są równocześnie determinowane społecznie albo kulturowo. I dlatego na przykład mawia się, że bardzo ważny dla rozwoju dziecka jest jego związek z rodzicem tej samej płci — to znaczy dla chłopca związek z ojcem, a dla dziewczynki z matką. W potocznej psychologii życia codziennego mówi się, że chłopiec w pewnym okresie swojego życia w szczególności potrzebuje ojca. W niektórych kulturach, opisywanych wcześniej, tak zwanych pierwotnych czy prymitywnych, bardzo wyraziste są te rytuały przejściowe czy ceremonie przejścia od dzieciństwa do dorosłości. Tam chłopiec, przechodząc do świata mężczyzn, stając się mężczyzną, zrywa z obszarem kobiet, które opiekowały się nim wcześniej — bo to jest taki układ, taki wzór. A z kolei na Wyspach Triobriandzkich, gdzie przebywał Bronisław Malinowski i opisywał tamtejszą społeczność — dziećmi zajmuje się mężczyzna, a nie kobieta. W każdym razie te ryty przejścia, zakończenia dzieciństwa, są dość wyraźne. W naszej, europejskiej kulturze tych rytów przejścia już od bardzo dawna nie ma; rozmyły się, rozłożyły na wiele stopni, już dawno przestały mieć charakter rytuału. Może takim ostatnim była próba przywrócenia przez 196 protestantów konfirmacji…? A bar miewa u Żydów? Bar miewa jest rzeczywiście rodzajem wprowadzenia w dorosłość. Natomiast w katolicyzmie rzymskim… …bierzmowanie? krok w dorosłość Bierzmowanie już dawno straciło taką formułę. Pierwsza Komunia — wejście do wspólnoty Kościoła, ale to z kolei zostało przesunięte do okresu dzieciństwa. Protestantyzm próbował to przesunąć z powrotem gdzieś do okresu adolescencji — osiemnaście, szesnaście lat, i w niektórych wspólnotach protestanckich tak właśnie jest. Natomiast polska kultura ostatnich lat wprowadziła rytuał osiemnastki. Za moich czasów tego nie było. Za moich też nie. Trudno powiedzieć, skąd się to pojawiło, ale jest taka wyraźna uroczystość, która ma charakter rzeczywistego przejścia, urządza się bal, pozwala się młodzieży pić alkohol. Jest to jakby takie uznanie wejścia w świat dorosłych. Owszem, po raz pierwszy jest na to formalna zgoda rodziców, bo faktycznie popijanie alkoholu zaczyna się dziś o wiele wcześniej. zbudować obraz siebie To, że alkohol pojawia się niejednokrotnie wcześniej, podobnie jak i seks, to jest inna sprawa i jeszcze będziemy o tym mówić. Ale wróćmy do tożsamości: zachodzi wtedy taki proces, że młody człowiek zestawia to, co widzi u siebie — z tym, co w jego mniemaniu powinien realizować w roli związanej z płcią, ale także w wielu innych rolach społecznych. Szuka się odpowiedzi nie tylko na pytanie o to, kim jestem, ale w jaki sposób jestem — kobietą, mężczyzną, Polakiem, naukowcem, humanistą, inżynierem, sportowcem, osobą towarzyską, potencjalnym kandydatem na męża czy kandydatką na żonę, czy też mam powołanie religijne itp. I to wszystko dokonuje się właśnie w tym czasie. Pani wspominała, że zapewne na ogół sami siebie oceniamy lepiej. No, bywa i tak, ale niekoniecznie. Człowiek w różny sposób rozwiązuje rozbieżność pomiędzy sobą samym, tym realnym, a idealnym obrazem siebie. Ten obraz jest najczęściej zbudowany z różnych wzorów społecznych i oczekiwań otoczenia. O oczekiwaniach na przykład rodziców czy wychowawców mówimy wtedy, kiedy są wyrażane w sposób otwarty: „chciałbym, żebyś został lekarzem” albo: „powinieneś koniecznie skończyć studia wyższe”, „musisz wyjść za mąż i trzeba się nauczyć gotować, prać, szyć”, „ powinnaś wyjść za mąż, ale trzeba być niezależną”. Te oczekiwania najczęściej wyrażają matki i to są oczekiwania wyrażane wprost. Ale jest szereg innych oczekiwań, które rodzice mają wobec dzieci i których nie tylko nie wyrażają wprost, ale czasem nie do końca są ich świadomi. Najlepiej widać to w przypadku relacji z małymi dziećmi. Wtedy kiedy rodzice, którzy sami z siebie są bardzo uporządkowani i zasadniczy, samokontrolują się i zachowują niezwykle poprawnie, mając duży respekt dla norm społecznych — otóż oni często z zadziwiającą beztroską traktują nieokiełznane zachowanie swoich dzieci. Nie oczekują od nich, że też będą uporządkowane, tylko na przykład nagle umierają ze śmiechu albo są dumni, ponieważ ich synek kopnął kolegę… Skąd się to bierze? zrobi to, czego ja nie mogę Rodzice w ten sposób, poza progiem świadomości, delegują dzieci do realizowania tego, na co sami nie mogą sobie pozwolić albo czego sami nie mogą osiągnąć. W każdym razie istnieje taka hipoteza i jest bardzo prawdopodobna. Dziecko jest małe, jego zachowanie jest nieokiełznane, ale według rodziców rozkoszne i urocze, więc mu się to wybacza. Wtedy kiedy dziecko jest już większe i nadal zachowuje się w podobny sposób — to znaczy realizuje te same delegacje rodziców — staje się to bardziej skomplikowane, bo wtedy jednak się oczekuje, że powinno wiedzieć, jak się ma zachować. Samo z siebie powinno wiedzieć? Samo z siebie — według tych samych rodziców, i dla odmiany oni wtedy wpadają w rozpacz, że nie potrafią go wychować. Największy problem wychowawczy wiąże się właśnie z tymi „nieświadomymi delegacjami rodziców”. Otóż oczywiście rodzice swoje dzieci kochają, prawda? Nawet jeżeli ich nie kochają tak, jak wyobrażamy sobie wyidealizowaną miłość rodzicielską, to mimo wszystko mają te dzieci za swoje własne. Nie mówimy o sytuacjach, w których rodzice z jakichś powodów dzieci odrzucają i w ogóle się nimi nie zajmują. Takie sytuacje się zdarzają, na szczęście stosunkowo rzadko. Odrzucanie własnych dzieci ma chyba tło chorobowe? dlaczego rodzice odrzucają dzieci Trudno powiedzieć, że to jest zawsze chorobowe. Odrzucanie dzieci najczęściej wynika z niekompetencji rodzicielskiej lub związane jest z patologią społeczną. To znaczy ludzie, którzy sami mają nieuporządkowane życie, jeżeli mają dzieci, nie potrafią się nimi zająć, i nie tyle wprost je odrzucają, ile niejako zostawiają na pastwę losu. Liczą na to, że zajmie się nimi państwo, domy dziecka, choć są to rozwiązania fatalne. A ponadto częściej odrzucają swoje dzieci ojcowie niż matki. Częściej ojcowie?! nieodpowiedzialne ojcostwo Oczywiście, że tak. I to najczęściej ojcowie, którzy czują się przymuszeni do ojcostwa, którzy nie chcą dziecka i nie biorą za nie odpowiedzialności. Taki ojciec nie spodziewał się dziecka, on jakby nie wie, że z seksu mogą być dzieci, albo nie za bardzo o tym pamięta, i nagle jest skonfrontowany z sytuacją, że oto jest dziecko, a on nie chce podjąć się odpowiedzialności za nie. Ilość dochodzeń ojcostwa jest tak duża, że da się to nawet statystycznie wyliczyć. A dziś mamy bardzo precyzyjne metody ustalania ojcostwa. Za takim ustaleniem ojcostwa idzie w tej chwili prawo, pewne zobowiązania formalne — ale nie ma takiej metody prawnej, która by zmusiła ojca do tego, żeby związał się z dzieckiem uczuciowo. To dziecko bywa dla niego wyłącznie źródłem dyskomfortu, przykrości, kłopotów, wstydu. Z tego wynika, że związek uczuciowy ojca z dzieckiem ma zupełnie inny charakter niż związek uczuciowy matki z dzieckiem! Rzeczywiście tak jest, o czym mówiliśmy w pierwszym rozdziale, że matka jest przygotowana do związku z dzieckiem znacznie bardziej niż ojciec, głównie poprzez ciążę, poprzez wcześniejsze doświadczenie kontaktu z życiem rozwijającym się w jej ciele. No, ale ja myślałam, że gdy ojciec spojrzy na to już urodzone dziecko, to coś się w nim odzywa, jakiś rodzaj uczucia, i że to uczucie także jest naturalne! A z tego, co pan mówi, wynika, że nie. Że ojcowie w ogóle nie muszą kochać, ba, pozbawieni są wewnętrznego impulsu popychającego ich do kochania dziecka! tata uczy się kochać No, a niby dlaczego powinni go mieć? Dlaczego ojciec miałby z góry uruchamiać uczucia do swojego dziecka? To jest odwoływanie się do bliżej nieokreślonego mitu o więzach krwi. U kobiety ma to swoje biologiczne wyjaśnienie, a przynajmniej istnieje hipoteza, która jest bardzo prawdopodobna. Pierwsza część tej hipotezy brzmi, że stosunek kobiety do dziecka ma czas rozwinąć się przez dziewięć miesięcy, w czasie których ona zauważa coraz większe zmiany w swoim ciele, jest odpowiednio hormonalnie przygotowana, skupiona na sobie, ma bezpośredni kontakt z dzieckiem, bo ono się w niej porusza. I dlatego kobieta potrafi zaakceptować nawet nie chcianą początkowo ciążę…? A tak, to się często zdarza, bo związek z tym małym stworzeniem rozwija się przez wiele miesięcy. I potem następuje fenomen, którego logicznie nie da się wytłumaczyć, a mianowicie jest to fenomen bolesnego porodu, który zawsze jest traumatyczny, bo człowiek rodzi się w sposób traumatyczny i bolesny. W dodatku noworodek jest zazwyczaj paskudny, brzydki, czerwony, opuchnięty, prawie nie ma oczek, gdzieś ma siniaka na głowie, którą się przepycha do przodu, nos ma płaski i sklepiony, bo przejeżdża tym nosem przez ciasny kanał, którym wychodzi na świat, jest pokryty jakąś papką, mazią, wrzeszczy, jest wystraszony i na ogół tak jest, że matka, która go urodziła, natychmiast niezwykle go kocha. Tak. A nawet powiedziałabym, że im brzydszy, tym może nawet bardziej. W tej brzydocie noworodka jest przecież coś pięknego. chemia macierzyństwa I nawet jest to biologicznie wyjaśnione, ponieważ istnieje hipoteza, potwierdzona empirycznie, że hormon, który wydziela się z organizmu kobiety po to, żeby dochodziło do skurczów macicy i żeby nastąpił poród — a mianowicie oksytocyna, o której tu już wspominałem — że on zwiększa równocześnie gotowość do silnego związku uczuciowego, nawet o charakterze bezrozumnym. Ha! Opowiada pan przerażające rzeczy… Rozkłada pan tę miłość macierzyńską na elementy pierwsze i zaraz nic z niej nie zostanie, tylko chemia! A wie pani, że teoretycznie, gdyby podać człowiekowi taki hormon jak ta oksytocyna i postawić przed nim kogoś, to on się przywiąże do tej osoby, obojętne, jak by ona wyglądała. Teoretycznie tak to jest, choć raczej nikt takiego eksperymentu nigdy nie przeprowadzi. Sławny lubczyk z bajek… I królewna zakochuje się w żabie. Ale nawiasem mówiąc, a to już jest trochę inna dygresja, w podobny sposób wyjaśnia się na przykład znaczenie orgazmu dla wzmocnienia siły przywiązania, ponieważ w czasie orgazmu u obu płci ta oksytocyna też się wydziela i dlatego mówimy, że przeżycie orgazmu wzmacnia związek. Uważa pan, że do orgazmu u kobiety niezbędna jest zawsze miłość? Nie sądzę… Myślę, że istnieją kobiety, które umieją to oddzielić, podobnie jak mężczyźni. Możliwe, nie wiem, jak to jest. Ale od dzieci to jesteśmy już bardzo daleko… Wróćmy zatem do tego, dlaczego ojciec nie ma naturalnej gotowości do kochania noworodka. Można powiedzieć, że to zależy trochę od całej relacji kobieta–mężczyzna. Bywają małżeństwa, czy też partnerzy, pomiędzy którymi jest mocna więź, w efekcie której wspólnie oczekują na dziecko i są wzajemnie zainteresowani tym, co się dzieje. Takie zachowania są teraz wykorzystywane na przykład do reklamy telefonów komórkowych. W ogóle do reklam przenikają przedziwne elementy wiedzy i psychologii stosowanej. Zauważyła pani szereg takich plakatów i reklamówek telewizyjnych, w których reklamuje się telefon komórkowy… ….poprzez więzi między ludźmi? Tak, reklama GSM, Idei… być razem w ciąży …ale jednym z elementów tej więzi jest kobieta w ciąży, do której dużego brzucha dziecko przykłada ucho. I to jest akurat informacja, jak przygotować starsze dziecko na przyjście na świat nowego, to znaczy zbudować więź z dzieckiem, które ma się urodzić. I w podobny sposób, jeżeli ojciec dziecka nie czuje niechęci do zniekształconego ciała kobiety, nie chowa się za dziesięcioma drzwiami, dopóki ona z powrotem nie będzie piękna i szczupła, jeżeli są naprawdę razem i on uczestniczy niejako w jej ciąży, ma także możliwość doświadczenia obecności rozwijającego się dziecka i budowania relacji z nim jeszcze przed porodem. Taki ojciec jest lepiej przygotowany na to, żeby pojawiło się w nim uczucie do dziecka. Niektórzy ojcowie, choć nie mają oksytocyny, to jednak od samego początku czują mocny związek z dzieckiem. A inni potrzebują na to więcej czasu. Owszem, oni mogą nawiązać z dzieckiem jakiś instrumentalny kontakt, ale nie przejawiają żadnego zachwytu dla tego małego stworzenia, nie mają z nim żadnego porozumienia. I znam takie relacje z mojego doświadczenia psychiatrycznego. W dzisiejszej rodzinie dwupokoleniowej, to znaczy nuklearnej, w najczęściej występującym modelu, w którym dziadkowie, ciotki, rodzice są gdzie indziej, a tworzą ją tylko młode małżeństwo z dzieckiem lub dwojgiem dzieci i przychodzi na świat kolejne dziecko, gdy matka jest niedysponowana, ma duże cięcie albo czeka na usunięcie szwów, nie może się poruszać, ma zapalenie gruczołów sutkowych — wtedy ojciec przejmuje opiekę nad dzieckiem i robi to bardzo sprawnie. Owszem, takie możliwości w ojcu też istnieją. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że bliska relacja ojca z dzieckiem rozwija się później. Co więcej, nierzadko zdarza się, że matka — nawet wbrew swojej świadomej chęci — wydłuża okres, w którym jest z niemowlęciem w wyłącznej bliskości. Nazywamy tę szczególną bliskość symbiozą matki i dziecka. To tak jakby „jednia” sprzed wydania potomka na świat trwała dalej, dzięki objęciom, skupieniu na nim uwagi i uczuć. Jeśli trwa to zbyt długo, poza pierwsze półrocze życia dziecka, i ojciec nie jest do niego „dopuszczany”, bo mama sama załatwia wszystko, co się wiąże z dzieckiem, ojciec czuje się niezręcznie — odsuwa się. Myślałam, że w interesie matki leży wciąganie ojca w orbitę spraw związanych z nowo narodzonym dzieckiem. tata kąpie noworodka Bo leży, ale różnie to się może kształtować. Owszem, dzisiaj przeważa taka tendencja, że wzór rodziny powinien być partnerski i demokratyczny, ojca wciąga się od początku do gimnastyki przedporodowej, a potem do sali porodowej, do pierwszych kąpieli noworodka, do równego podziału zadań itp. I wtedy związek ojciec—dziecko ma szansę szybciej się utworzyć. ROZMOWA 3. POKWITANIE (12–15 LAT) PIERWSZE TAJEMNICE Termin „pokwitanie” dotyczy zarówno dziewcząt, jak i chłopców? Tak. I dzieje się to mniej więcej w podobnym czasie u obu płci? zauważyć pokwitanie U chłopców jest to trudniej zauważyć. Trudniejsze są wyznaczniki tego, czym jest pokwitanie u chłopców. W każdym razie nie jest to punkt, tylko okres i ten okres jest znacznie lepiej poznany u dziewcząt. Jest rozciągnięty w czasie i zaczyna się zmianami w sylwetce, zmianami jej proporcji. Niektórzy twierdzą, że już skok wzrostu to pokwitanie, ten okres, kiedy nogi rosną z tygodnia na tydzień, buty wciąż są za ciasne, kiedy jest jakby za dużo nóg i rąk, a głowa robi się mniejsza w stosunku do reszty ciała. Dopiero potem pojawiają się wszystkie kolejne cechy — zaokrąglanie się dziewcząt, przyrost muskulatury u chłopców, owłosienie pod pachami i w pachwinie. Ale u dziewczyn wszystko jest jasne: wiadomo, że pokwitanie zaczyna się od pierwszej miesiączki. Zatem chłopcy w jakimś sensie są poszkodowani. Dziewczyny już wiedzą: „staję się kobietą”, a chłopcom ten sygnał nie pojawia się tak precyzyjnie, w jednym, określonym dniu. wzorce płci Tak czy owak teraz każde z nich musi jakoś rozstrzygnąć swój problem, związany z tym, jak to jest z jego/jej byciem mężczyzną lub kobietą, i realizować to bycie. Bo jak się dobrze przyjrzeć, to nawet w obrębie tej samej kultury role związane z płcią wcale nie są takie same. I tu można sięgnąć do dawniejszych studiów Junga, jeszcze sprzed osiemdziesięciu lat, który utrzymywał, że pewne wzory funkcjonowania związane z płcią nie są ściśle związane z różnymi kulturami, lecz występują uniwersalnie we wszystkich kulturach. On to nazywał „podświadomością zbiorową” i wymieniał takie różne typy bycia kobietą albo mężczyzną, które można znaleźć we wszystkich kulturach: bojownika, mędrca, wiecznego młodzieńca albo uwodzicielki, rozpustnicy, świętej dziewicy, matki. Te różne wersje kobiecości lub męskości występują, według Junga, jako element uniwersalny, układają się jako akceptowane wzory, do których się dąży. Można na ten temat snuć różne rozważania, choć niektóre z nich nie są potwierdzone u ludzi, tylko u zwierząt. Bowiem u niektórych zwierząt żyjących stadnie w istocie rzeczy jest tak, że jedne osobniki są dopuszczane do reprodukcji, a inne nie. U człowieka to nie jest takie jasne, ponieważ kultura zakłóca naturalny rytm i nie wszystkie wzory obserwacji dokonane na zwierzętach dają się przełożyć na ludzi. Natomiast człowiek, szukając wzorów bycia kobietą lub mężczyzną — musi określić swoje własne „ja”, a dziecko musi się sprzeniewierzyć otwartości wobec rodziców i zachować w tajemnicy przed nimi swoje sprawy. Dzieje się tak wtedy, kiedy dziecko ma już pewne swoje sekrety, dziewczynka opowiada je lalce, a nie matce, nie wszystkim dzieli się z rodzicami i nie ma w tym nic złego. To dziecko ma prawo mieć swój własny świat, świat fantazji, wewnętrznych przeżyć i doświadczeń. Zatem można powiedzieć, że rozwinięciu fantazji u dziecka sprzyja raczej mniejsza ilość zakazów? czy wychowywać bezstresowo? Nie da się tak jednoznacznie powiedzieć. Owszem, tak utrzymywało się wtedy, kiedy twierdziło się, że dziecko należy wychowywać bezstresowo i rzekomo to miało pomóc mu w szerszym rozwoju — ale dziś już wiadomo, że konsekwencją bezstresowego wychowania jest chaos. A także owo nieingerowanie rodziców, niestosowanie zakazów utrudnia dziecku zrozumienie tego, co mu wolno; a czego nie wolno. Owszem, to może rozwinąć jego fantazję, ale równie dobrze może zwiększyć niepewność, bo dziecko nigdy nie będzie pewne, co je spotka, kto czego się od niego oczekuje, co może, a czego nie wolno mu robić. Dziecko musi więc podjąć ryzyko robienia rzeczy, o których nie informuje nikogo i zachowuje je dla siebie. I w istocie rzeczy to poczucie „stosowności — niestosowności” nie od razu przekłada się na sprawną umiejętność kontroli nieakceptowanych potrzeb, ale na potrzebę ich ukrywania. Skoro pani wypaliła papierosa w pierwszej klasie, to nie pobiegła pani z tym do matki. Wypaliła go pani w tajemnicy, prawda? Tak. pozwolić na tajemnice I nie z powodu nielojalności, tylko wiedziała pani, że mama tego nie pochwali, ale pani — jako dziecko — podjęła ryzyko, że pani tego spróbuje. Każdy ma takie rzeczy, które robił w tajemnicy przed rodzicami. Dziecko ściąga za rogiem czapkę i szalik albo zwija podkolanówki, bo tak jest ładniej, albo robi cokolwiek innego. Dzisiaj jest więcej przyzwolenia na odmienność w wychowaniu dzieci, choć to w dużej mierze zależy od porządku wewnętrznego w rodzinie. To, że dziecko ma swoje sprawy i tajemnice, jest rzeczą korzystną dla jego rozwoju, pod warunkiem, że ta tajemnica nie wynika z lęku, z tego, że dziecko bardzo się boi, iż gdy tajemnica wyjdzie na jaw, to stanie się coś dramatycznego. To znaczy, potrzeba utrzymania tajemnicy ma wynikać z samej potrzeby tajemnicy, a zarazem z przyzwolenia rodziców na jej istnienie. A równocześnie jeśli dziecko ujawni swoją tajemnicę albo podzieli się skrywanym zmartwieniem, to musi dostać oparcie od rodziców. To nie ma być oparcie typu: „to w takim razie zrobisz tak i tak, i tak będzie dobrze” albo: „to ja pójdę i załatwię to za ciebie”. Dziecko musi dostać takie oparcie, które polega na adekwatnej ocenie, ile ono samo może zrobić w tej trudnej sprawie, a w czym trzeba mu pomóc. Inaczej dziecko nie ujawni wszystkiego, nie otworzy spraw, z którymi sobie nie może poradzić. A takie sprawy się zdarzają, bo gdy idzie się do babci z koszyczkiem, to po drodze czyhają różne paskudztwa. I chodzi o to, żeby dziecko w tym wieku szkolnym miało z kim porozmawiać, znalazło taką możliwość, że coś zostanie załatwione i że ani nie popadnie się w chaos, ani nie dostanie się po głowie, ani matka nie powie: „a nie mówiłam!” Czyli gdy dziecko ujawni swój sekret, nie nastąpi żaden odruch przeciw dziecku ze strony rodziców. Dziecko w tym wieku ma wielu rówieśników i zapewne cały czas odruchowo porównuje, jak te sprawy rozwiązywane są w innych rodzinach. Klasa na ogół wie, że tamten chłopak dostaje lanie od swojego ojca, a tamta dziewczynka „ma fajnie w domu, nikt jej nie bije”… kto ma ładniejszą mamę? Zanim dziecko dojdzie do dorastania, ma taki problem — jeden z wielu równoległych problemów — że wchodzi w grupę społeczną, zauważa inne dzieci, inne matki, innych ojców i odruchowo ich porównuje. Przyrównuje inne domy do swojego, a przez długi czas wzrasta w poczuciu, że tak jak jest u niego — tak powinno być wszędzie, i że to jest sytuacja oczywista. Przez długi czas dziecko ma poczucie, że „moja matka jest najpiękniejsza”, „mój ojciec jest najmądrzejszy i najmocniejszy”, „moja matka jest najlepsza” albo że „o tej godzinie robi się to i to”, na przykład je się podwieczorek albo idzie spać i już nie wolno oglądać telewizji. Te normy są przyjmowane jako pewien rodzaj uniwersum, jedynego uniwersum, bo dziecko jeszcze wtedy nie wychyla się poza obszar własnego domu, zaczyna to robić dopiero, gdy już bywa u innych dzieci. Rzadko się zdarza, żeby bywało u dzieci z całkowicie obcych rodzin, a nie u znajomych rodziców, którzy na ogół prowadzą podobny tryb życia. Dopiero w wieku szkolnym zaczyna się porównywać różne domy, różnych rodziców — przedszkolaki opowiadają, co i jak u nich jest. Na ogół się przechwalają, niekiedy czynią to z fantazją — jedna z moich koleżanek z dzieciństwa opowiadała, że jej tatuś ma w biurze kozę i przynosi codziennie mleko. I wszystkie dzieci jej tego zazdrościły. A w szkole zaczyna się porównywanie stanu posiadania, a także stosunku do tego. Bo sytuacja majątkowa rodziców niekoniecznie odzwierciedla to, co ma dziecko. Nie wszyscy zasobni rodzice obwieszają swoje dzieci brylantami i dają im gigantyczne kieszonkowe… Zdarza się odwrotnie: to ci, których naprawdę na to nie stać, starają się, aby ich dziecko miało w szkole wszystko — modne ciuchy, drogie pióra, kieszonkowe… Różnie może być, zdarzają się rodzice, którzy chcą, żeby dziecko miało to, czego oni nie mieli, a czasem rodzice zasobni twierdzą, że dziecko powinno się chować po spartańsku. Jednak najczęściej rodzice uważają, że rzeczy doczesne są rzeczami użytkowymi. Hmmm… Nie jestem pewna. Przecież sami rodzice licytują się między sobą swoim stanem posiadania i raczej są skłonni włączać w to swoje dzieci. dzieci chcą być podobne Niezależnie od tego, czy dzieci są bogato wyposażone przez rodziców, czy nie, i jakie są tego powody, wspólną cechą jest fakt, że dzieci lubią być do siebie podobne. We wczesnym okresie szkolnym, przed okresem dojrzewania, ważniejsze jest to, żeby być tożsamym z grupą, niż żeby się od niej odróżniać. Istnieje na przykład koncepcja socjologiczna, która jest bardzo przydatna, na temat tworzenia się kohezji grupy… „MY JESTEŚMY DZIEWCZYNKI, MY JESTEŚMY CHŁOPCY, A RODZICE NAS NIE ROZUMIEJĄ” Kohezja…? bycie w grupie Kohezja, czyli wspólnota, spójność grupowa. Do spójności grupowej dochodzi poprzez to, że się upodabniamy. Przez jakiś czas dziewczynki trzymają się ze sobą, a chłopcy ze sobą. Grupy chłopców i grupy dziewcząt są wyraźnie oddzielone. Bo jest im łatwiej się porozumieć poprzez płeć, przez podobne zainteresowania, podobnie się bawią, w to samo grają, o tym samym rozmawiają. Dziewczynki w pewnym okresie lubią mieć podobne kokardki, podobne zabawki, podobne misie, podobne koty. Chłopcy też. Chłopcy chcą mieć takie same piłki, czapki, podobne narty, portki, deskorolki i uprawiać te same sporty. Jest coś takiego, że oni łączą się przez kohezję, muszą być tacy sami albo razem poszukują nowych, świeżych wzorów tego, co to znaczy być mężczyzną. Wiedzą, że nie są takim mężczyzną jak tatuś, bo tatuś jest duży i pali papierosy albo ma wąsy, ale oni już szukają takiego „mężczyzny” w swoim wieku, w swojej grupie i chcą być do niego podobni. Każda grupa do zbudowania tej wspólnoty i określenia tożsamości grupy — „my jesteśmy dziewczynki, my jesteśmy chłopcy” — potrzebuje także kogoś „innego”. I ten „inny” to jest ktoś, kto nie jest „nami”. Ale początkowo to jest tak, że dziewczynki się konsolidują, bo nie są chłopcami. A chłopcy się konsolidują, bo nie są dziewczynkami. I pojawia się opozycja — „my jesteśmy chłopcy, nie jesteśmy baby”, a potem robi się z tego męski szowinizm i seksizm, i różne inne rzeczy. Ja nie wiem, jak jest teraz, ale długo tak było, że okularnik był „inny”. Gorszy. Tak. Może dlatego Harry Potter nosi okulary…? Aby okularnik mógł mieć równe prawa? W mojej klasie, co pamiętam do dziś, „gorsza” była dziewczynka z rodziny świadków Jehowy, bo cała klasa była katolicka. okularnik czyli „inny” Tolerancja na odmienność jest w tym wieku bardzo rzadka. Poza tym jedna z socjologicznych teorii mówi o tym, że w każdej grupie potrzebni są dewianci. Socjologicznie dewiant oznacza kogoś, kto jest „nami”, ale równocześnie nie jest „nami”. Grupy dzieci zawsze mają kogoś takiego, kogo nie wybiera się do zabawy. „Ona jest z nami, ale nikt nie chce z nią siedzieć w ławce”. Nie twierdzę, że nie chcieli siedzieć ze mną w ławce, ale często byłam w roli tej „innej”, przeciw której grupa się konsolidowała. Na to wszystko nakładają się jeszcze inne elementy. Na przy—przywódca kład w grupie potrzebny jest też przywódca. Lider. Grupa dość i gwiazda wyraźnie się dzieli, ale nie poprzez odrzucanie. Ona dzieli się na tych, co walczą o przywództwo, i tych, którzy są tylko pomocnikami i mają swoje stałe, odległe miejsce w tym porządku. Ja myślę, że pani miejsce… …ja byłam raz przywódcą, a raz „dewiantem”, tym „innym”… Cha, cha, cha… No i z czego pan się śmieje? Mogę postawić hipotezę, że pani grała w grupie rolę gwiazdy, to znaczy osoby, której nie zależy na przywództwie, ale która może grupę poprowadzić jak jej się chce, może ją pociągnąć za sobą. A równocześnie taka osoba w gruncie rzeczy zabiega o to, żeby być zauważalną. Serdecznie panu dziękuję… porządek w klasie We wczesnym okresie szkoły podstawowej te wszystkie procesy są mniej zauważalne, bowiem grupie szkolnej narzuca się jednak pewne zewnętrzne ramy. Dzieci chodzą parami, nauczyciel usadza je w ławkach, nauczyciel ustala pewien porządek w klasie. Pozycja nauczyciela jest ważna także w tym sensie, że dzieci zabiegają o jego sympatię, on nimi steruje, rozdaje te serduszka, gwiazdki, kwiatuszki, pochwały w dzienniczku klasowym. Sytuacja zdecydowanie się wyostrza w momencie, kiedy pojawia się problem tej nieszczęsnej lojalności, to znaczy kiedy rodzi się sprzeciw wobec dorosłych, a on kształtuje się właśnie w fazie dojrzewania. …i przyłapuje się dorosłych — zarówno rodziców, jak i nauczycieli — na jakichś sprzecznościach, na niedoskonałości? „NASI RODZICE SĄ PEŁNI WAD” bo ty mnie nie rozumiesz Z mojego punktu widzenia pewien rodzaj sprzeciwu, opozycji wobec autorytetu jest niezbędny dla prawidłowego przebiegu dorastania i rozwiązania problemu tożsamości. Jest potrzebny dla rozwiązania zależności emocjonalnej, dla uzyskania możliwości nawiązania nowego rodzaju relacji z rodzicami, a przede wszystkim dla zaakceptowania rodziców w ich niedoskonałości, o której pani mówi. W pierwszej fazie pojawia się właśnie sprzeciw, na przykład awanturowanie się z matką („pukaj, jak wchodzisz do mojego pokoju!”), pojawia się opryskliwość, nagłe wybieganie z płaczem i krzykiem, zamykanie się w łazience i pyskowanie niby do siebie, ale tak, żeby „oni słyszeli”, a potem pyskowanie bezpośrednie; niekiedy jest to trzaśniecie drzwiami, a czasem już wybicie szyby lub powiedzenie: „…bo ty mnie nie rozumiesz, nigdy nie rozumiałaś, nie kochasz mnie, a inne matki kochają”. Treść tych przeżyć jest rozmaita. Ale pojawia się pewien rodzaj sprzeciwu i zakwestionowania norm. Proces ten staje się wyraźny w tym okresie, w którym już dąży się do bycia dorosłym, a w każdym razie do zachowań dopuszczalnych dla dorosłych. To jest wtedy, gdy już podejmuje się walkę, aby oglądać filmy dozwolone od osiemnastego roku życia, pójść do knajpy, kupić sobie piwo, wyjechać z koleżanką czy kolegą bez opieki rodziców. Wiele jest takich rzeczy, niektóre z nich są groźne, a niektóre całkiem banalne. Ale ten obszar „spraw dorosłych” jawi się jako coraz bardziej atrakcyjny i pojawia się przekonanie, że wszelkie ograniczenia są bez sensu, i zaczyna się kwestionowanie wszystkich zasad i zakazów rodzicielskich. Skądinąd mam prywatne odczucie, prawdopodobnie związane z moją płcią, że jako dziecko szkolne szybciej dostrzegłam niedoskonałość ojca i trudno mi ją było wybaczyć, a matce wszystko wybaczałam. Może u chłopców jest odwrotnie? mama jest lepsza Być może chłopcy również łatwiej wybaczają niedoskonałości matkom niż ojcom. To jest związane nie tyle z płcią dziecka, mama ile z rozkładem ról w rodzinie. Jeżeli jest on tradycyjny, to znaczy matka jest od opieki, a ojciec od sprawiedliwości — to jego sprawiedliwość i jego osąd jest czymś, przeciwko czemu łatwiej się buntujemy i znacznie łatwiej wyłapujemy u niego niekonsekwencje albo niedoskonałości. Zatem w interesie inteligentnego mężczyzny leży model partnerski… No, można by tak powiedzieć. …gdyż zajmując tradycyjne miejsce „głowy rodziny”, naraża się na to, że o wiele szybciej będzie zdemaskowany przez własne dzieci. ojciec nie musi być ideałem Ale bycie głową rodziny niekoniecznie musi polegać na tym, że jest się doskonałym. Mądry ojciec nie ukrywa swoich wad. To dziecko bardzo długo idealizuje rodziców i w pewnym momencie ta idealizacja pryska. Jaki to jest mniej więcej okres, gdy ta idealizacja ostatecznie pryska? Wczesny okres dorastania — do średniego, mniej więcej pomiędzy dwunastym a szesnastym rokiem. Wtedy to się tak burzliwie przejawia. A jeżeli nie ma tego buntu, to co? Jeżeli dziecko w ogóle nie staje w opozycji do rodziców, czy to jest jakiś niepokojący sygnał? pozwolić dziecku odejść Poglądy uczonych różnią się w tym względzie. Jeżeli wyjdziemy od pozycji „kłopoty” — to kłopoty nigdy nie są jednostronne: „Ja mam kłopoty z dzieckiem”, „moje dziecko sprawia mi kłopoty”… Kłopoty są interakcyjne. Można powiedzieć tak: należy być otwartym na to, przez co przechodzi dziecko w tym wieku, nie przytrzymywać go przy sobie na siłę, dać mu możliwość odejścia. W rodzicach powinno pojawić się przyzwolenie na to, że dziecko powoli staje na własnych nogach. Bywa i tak, że rodzice przejawiają tylko oczekiwania obciążające: „wróciłeś piętnaście minut później, a ja stoję w oknie i drżę, że coś ci się stało”, „nigdzie nie będzie ci tak dobrze jak u mamusi”, „nikt ci takiej zupy nie ugotuje”, „nikt cię tak dobrze nie zrozumie” itp. Podaję różne przykłady sposobów przytrzymywania dziecka, czyli wiązania go poprzez jego dziecinne id, jego potrzeby podstawowe, poprzez odwoływanie się do jego wygodnictwa. I wtedy dziecko nie ma powodów do uniezależniania się, jest mu dobrze tak, jak jest… dlaczego nie chce być samodzielne Są też młodzi ludzie z natury mniej energiczni w dążeniu do niezależności, którzy mają w sobie coś takiego, co trudno zdefiniować, a co powoduje, że rodzice otaczają ich nadmierną opieką, dlatego że, niezależnie od płci, jest w nich coś szczególnie delikatnego. Niektórzy twierdzą, że istnieje też genetycznie uwarunkowana podatność na zranienia. I ta podatność, wyczuwana przez rodziców, może powodować, że zwiększają opiekę nad dzieckiem. Dramat rodzi się wtedy, gdy dziecko jest biernie zależne, to znaczy zachowuje się tak, jak rodzice od niego oczekują, nie odsłania swoich indywidualnych potrzeb i nawet w ogóle nie ujawnia, że jest ich świadome, że potrafi te potrzeby kontrolować. Teoretyczne wyjaśnienia tego zjawiska mogą być różne — że dziecko tłumi swoje potrzeby albo nie dochodzą one do głosu, lub są zaspokajane, zanim dziecko zdąży je odczuć. Bo na przykład ono wszystko ma, jest otoczone różnymi rzeczami i idzie sobie grzecznie przez życie, nie artykułując żadnych żądań. Przechodzi przez okres dorastania jako osoba zależna, nie jest w stanie podjąć samodzielności, nawet jeśli ukończy pięć fakultetów. A zatem duma niektórych rodziców, którzy mówią: „Moje dziecko nigdy nie sprawia kłopotów”, jest w gruncie rzeczy podstawą do niepokoju. To zależy, o jakim dziecku mówimy. O szkolnym! Nie chodzi mi o wiek, tylko o to, jakie ono jest. Bo jednemu rodzicowi sprawia kłopot, że dziecko nie chce włożyć białego kołnierzyka do szkoły albo nosi szkolną tarczę na agrafce, a innemu nie sprawia na przykład kłopotu to, że dziecko zarabia prostytucją. Więc to nie jest takie proste, to zależy od kontekstu. No, ale załóżmy, że mówimy o normalnej rodzinie, typowej, prawidłowej, teoretycznie kochającej się… czy są normalne rodziny Przepraszam, ale ja nie wiem, co naprawdę znaczy ta „normalna rodzina”. To jest pewien wzór. Myślę, że rodziny są rozmaite i tak zwana normalność jest także bardzo różna, choć z prostytucją podałem skrajny przykład. Ale bywa, że jednym dzieciom rodzice przyzwalają na farbowanie włosów, traktują to jako pewien rodzaj mody i uważają, że nie ma w tym nic złego, inni robią z tego drastyczny problem i uważają, że to jest poważny kłopot. A jeszcze inni zachęcają dziecko, aby było „modne” i sami prowadzą je do fryzjera. Jedni rodzice wyjeżdżają z dzieckiem trzy razy do roku na Bahamy, bo jak chce, to trzeba mu to dać, bo stać ich na to, a inni uważają, że potrzeby dziecka należy inaczej realizować. Jak dziecko chce grać w piłkę, to jedni od razu kupią mu najdroższą koszulkę Nike i buty najlepszej firmy, a inni sądzą, że niekoniecznie musi to mieć. A jeśli będziemy mówić o zachowaniach nieakceptowanych społecznie, to problem zacznie się komplikować, bo istnieją też rozbieżności pomiędzy tym, co jest i co nie jest akceptowane społecznie. Ale skoro mówimy o „normalnych dzieciach” sprawiających kłopoty, to nie bierzemy pod uwagę tych, które mają zaburzenia zachowania, bo na przykład uporczywie dokuczają innym dzieciom i biją je. Mówimy o przebiegu dojrzewania, jak pani stwierdziła, w granicach prawidłowości. Otóż rozsądny psycholog i rozsądny psychiatra powie, że istnieje pewien zakres dezorganizacji w zachowaniu, przez który musi się przejść w okresie dojrzewania — i nazywa się go kryzysem dorastania. KRYZYS DORASTANIA To jest właśnie ten okres, o którym mówimy: od dwunastu do szesnastu, osiemnastu lat. W zasadzie koło szesnastego, siedemnastego roku życia powinny być już rozwiązane te zasadnicze problemy rozwojowe, które dają się zauważyć w zachowaniach. Dlatego w zachowaniach, że ciągle trudno je ponazywać. Stąd przeżywając udręki dorastania, młoda osoba użala się na wiele spraw z pozoru błahych albo trzaska drzwiami czy wybija szybę. Znienacka rozszlocha się i nikt nie wie, o co chodzi. Albo chodzi przygarbiona i ukrywa piersi, lub wprost przeciwnie — chodzi i wypina biust, a ojciec się wstydzi… Tu, oczywiście, mówimy o dziewczynce. Ojciec wstydzi się tego biustu?! córce rośnie biust Ojciec w ogóle nie wie, co zrobić, gdy jego malutkiej córeczce nagle rośnie biust. Jedne dziewczynki garbią plecy i ukrywają biust, a inne obnoszą się z nim. A nieszczęsny ojciec nagle ma w domu biust, którego nie przewidywał. Jeden z moich kolegów z przerażeniem przeżywał dorastanie swojej pierwszej córki: „Ja nie wiem, jak mam się zachować, ona chodzi i wypina ten biust, a ja muszę się usuwać, żeby mnie nim nie trąciła”. I jego to stresowało? On zdawał sobie sprawę z tego, że ma kłopoty z jej nagle manifestowaną kobiecością. Nie to, żeby miał ochotę ją uwieść. On się nawet cieszył, że stała się kobietą. Ale nie wiedział, jak ma się zachować wobec tego faktu. Obawiam się, że są rodziny, gdzie nie tylko ojciec, ale i matka ma z tym problemy. matka jak córka Obydwoje mają z tym problemy, matka trochę inaczej, bo najczęściej jest tak, że u niej to jest gdzieś „pod spodem”, a jeśli idzie o ojców, to nagle się jawi poczucie, że skoro dzieci już robią się dorosłe, no to my już jesteśmy starzy. Rodzice dlatego tak źle przeżywają dorastanie swoich dzieci, że jest to kolejny dzwonek, iż oto nadszedł następny etap życia. Dla nich. A dzisiaj w rolę matrony i statecznego męża wchodzi się źle, bo trzeba być nieustająco młodym. Zaraz, zaraz… ja mam dorosłe córki i… Jeżeli się ma dwudziestoparoletnią córkę, to trzeba wyglądać dokładnie tak jak ona. Matki już dziś nie udają, że to jest ich młodsza siostra, mówią „to jest moja córka”, ale same mają popodciągane wszystko, pospinane, wyszczuplone i wyglądają dokładnie tak samo jak córki. A w każdym razie to jest ich cel. No nie, nie… Bardzo przepraszam, to nie jest mój cel. Zawsze podaję datę urodzenia i nie wmawiam sobie, że wyglądam jak moje córki. rodzice dorastających dzieci Mało na ten temat wiem, ale myślę sobie, że to jest jednak trudne, patrzeć, jak dorastają nam dzieci. Ja bym powiedział tak: to najczęściej dotyczy tych rodziców, których poczucie tożsamości psychoseksualnej, ich satysfakcja z tego, w jaki sposób są męscy lub kobiecy, nie jest do końca uporządkowane. I ci ludzie na ogół bardzo wyraźnie eksponują albo równie wyraźnie tuszują swoją atrakcyjność. Albo są ciągle na szpanie, kobiety mają zawsze pełny makijaż, nie wyjdą z łazienki bez ułożenia każdego włosa, fałdu sukni, albo zawsze lakierują paznokcie… Lakieruję, ale… …albo też wszystko jest u nich rozlezione, rozmemłane, zaniedbane. Wielkiego wyboru pan mi nie daje… I podobnie jest z mężczyznami, chociaż u mężczyzn to mniej rzuca się w oczy, ponieważ w naszej kulturze, we wzorze męskości, dopuszczalny jest pewien rodzaj zaniedbania. Ale jak się już ma ten brzuch piwny, no to nie można udawać, że ma się dwadzieścia lat, tylko, niestety, czterdzieści lub więcej. I to jest trudniejsze u mężczyzn. Chyba na odwrót? Mężczyznom łatwiej wybacza się ich zaniedbanie, rozmemłanie, początek starzenia się… O kobietach mawia się, że „się sypią”, a o mężczyznach na przykład, że „na starość przystojnieją”. U nas się uważa, że dbanie o powierzchowność przez mężczyznę jest niemęskie. Pójście do kosmetyczki, do fryzjera… No, jeżeli jest to przesadne dbanie o siebie… Co to znaczy przesadne? Czy jak mężczyzna pójdzie do kosmetyczki, to jest przesadne dbanie o siebie? Hm… Ja jestem z pokolenia, dla którego to jest trochę dziwne. Może nawet śmieszne. Ale to powoli wchodzi w modę. Proszę zwrócić uwagę, że w jakiejś mierze ten wzór zaniedbania jest pozostałością wojny i komunizmu. A jeszcze mój dziadek, z pokolenia przedwojennego, używał specjalnych kosmetyków do pielęgnacji wąsów, miał odpowiednie pomady i fiksatury do tego, żeby wąs był ułożony we właściwy kształt. Na pewno pani to pamięta, jak nie z życia, to z fotografii w przedwojennych czasopismach… Z życia, z życia… Mój dziadek nosił takie wąsy, jedwabny żabot, a po domu chodził w bonżurce i siatce na włosy. I to było dość powszechne. Ponieważ moda była taka, że włosy mają przylegać ściśle do czaszki, inaczej były niemęskie. A zgoda na zaniedbanie przybyła z czasów wojny, z bohaterstwa, z innego porządku. Z kolei w PRL wszyscy powinni siedzieć w kufajce, na traktorze, a kobiety programowo o siebie nie dbać. Kobieta, która o siebie dbała, była kociakiem, a mężczyzna bikiniarzem. Prawdziwy proletariusz miał być trochę zaniedbany. W każdym razie kryteria, co jest męskie, a co kobiece, bywają bardzo różne. I w okresie dorastania, o którym mówimy, ten proces psychoseksualnej tożsamości dopełnia się, i na to, jak dzieci sobie z tym radzą, w dużej mierze ma wpływ, czy sami rodzice czują się bezpiecznie w swoich rolach, na ile sami siebie akceptują w takich, a nie w innych postaciach. To pozwala dzieciom trudniej lub łatwiej przeżywać upadek ich wyidealizowanych postaci. Owszem, dziecko w tym czasie na przykład zarzuca matce, że jemu nie pozwala kłamać, a sama skłamała. „jak ja byłem w twoim wieku…” Jak pani już mówiła, przyłapuje ojca na tym, że twierdzi: „Jak ja byłem w twoim wieku, to miałem same piątki” — a w szafie znajduje świadectwo z trójami. Ono już wie, że rodzice — z jakichś bliżej nieokreślonych powodów — próbują pokazać się w lepszym świetle. Ale głównym problemem jest to, że dzieci wyczuwają pewne szczeliny między wyidealizowanym obrazem rodziców a rzeczywistością, powoli znika potrzeba ich idealizowania, dziecko przygotowuje się do przejścia w fazę, w której może zaakceptować rodziców takimi, jakimi oni są naprawdę, razem z ich wadami. Rodzice chyba sami mogliby pomóc dziecku w tym procesie? rodzice bez aureoli Osobiście uważam, że rodzice nie muszą specjalnie pomagać, natomiast nie powinni przeszkadzać. To znaczy, nie powinni bronić swojego idealnego obrazu i własnej nieskazitelności. Oni nie zdają sobie z tego sprawy, że używają swoich dzieci — celowo posługuję się słowem „używają”, bo to nie jest traktowanie dziecka jako człowieka, tylko jako obiektu, który można sobie ustawić — otóż używają ich w charakterze lustra, w którym zawsze mają ślicznie wyglądać. Jeżeli ustawia się dziecko, żeby odbijało rodziców tak, jak oni sobie siebie wyobrażają albo jacy chcieliby być, to nie można liczyć na to, że to dziecko kiedykolwiek zaakceptuje tych rodziców ze wszystkimi wadami; że pochyli się nad nimi i przyniesie szklankę wody, gdy będą w starości nieapetyczni, nieestetyczni, niedołężni. Jeżeli wmówimy dziecku, że zawsze będziemy idealni i najmądrzejsi, to nie można liczyć na to, że ono poradzi sobie z sytuacją, iż ojcu lub matce strzeliło naczynie i ma afazję — bo wtedy ta matka czy ojciec tracą tę swoją niezwykłą inteligencję i szaloną mądrość. I to jest strata niepowetowana, bo dziecko w tym stanie nieprzygotowania na to, że jesteśmy inni, mniej doskonali i że w ogóle się zmieniamy, może dożyć do pięćdziesiątki, a my będziemy mieć lat siedemdziesiąt i ono sobie z tym nie poradzi. A nie można liczyć na to, że samo zmądrzeje. To jest konsekwencja przedmiotowego traktowania dzieci, które mają wierzyć w to, w co my chcemy, aby wierzyły. Myślę, że niewielu rodziców przygotowuje swoje dzieci do tego, żeby ich zaakceptowały wówczas, kiedy oni już się postarzeją. Z drugiej strony, jeżeli przekazujemy siebie dziecku w całym swoim rozhamowaniu i bezhołowiu — na przykład jestem pijany na oczach dziecka, a jak mamy domową awanturę, to „lecą” wszystkie niecenzuralne słowa — na dziecku spoczywa dla odmiany ciężar zaakceptowania chaotyczności rodzica, zanim będzie do tego zdolne. Czy dziecko w ogóle jest zdolne do zaakceptowania takich rodziców, jakich pan teraz opisuje? Dziecko jest zdolne do rozpoczęcia akceptowania rodziców, a potem wręcz dochodzi do pełnej akceptacji, w całej rozciągłości — wówczas kiedy stanie na własnych nogach i zaakceptuje samo siebie. „JESTEM, JAKA/I JESTEM” A w jakim mniej więcej wieku ono jest zdolne zaakceptować siebie? zaakceptować siebie To jest proces i może się ciągnąć bardzo długo. Najwcześniej, bez szkody dla siebie, to znaczy bez przeciążenia i późniejszych szkodliwych następstw, dziecko może to zrobić, poczynając od średniej, a nawet późnej fazy dorastania, czyli mniej więcej od osiemnastego, dziewiętnastego roku życia. Ta faza wyraża się tym, że człowiek jako tako opanowuje swój obraz i akceptuje go. Zgadza się na to, jaki mniej więcej jest, nie wpada w otchłań rozpaczy, że nie ma blond włosów albo gładkiej cery, że jest za gruby lub za chudy itp. Językiem potocznym da się to powiedzieć tak: samoakceptacja następuje wtedy, kiedy człowiek przestaje bać się świata i ma poczucie, że z tym, co ma i w co jest wyposażony, potrafi poradzić sobie z podstawowymi problemami. A jeżeli ma rodziców, którzy wciąż ubolewają, że ich dziecko nie jest idealne? Lub wymuszają na nim tę idealność? To zależy, jak ubolewają i w jaki sposób to wyrażają. Na przykład dziecko jest swoistym zakładnikiem ambicji rodziców. Rodzice w pewnym momencie mówią dziecku: „będziesz wielkim lekarzem”, „będziesz wspaniałym artystą” itp. A dziecko może tego nie chcieć albo nie mieć zdolności. Są to marzenia rodziców, a nie dziecka. W ogromnej mierze jest tak, że dziecko czy dorastający młody człowiek jednak ma jakiś wybór. Gorzej jest wtedy, kiedy rodzice nie mówią tego wprost, ale doprowadzają do tego, że dziewczyna czy chłopak wybierają to, co oni chcą, w przekonaniu, że to jest ich własny wybór. Samo dziecko nie podejmuje wyboru ani nie konfrontuje swoich możliwości z oczekiwaniami rodziców. Albo nie umie wybierać. A umiejętność wyboru — kiedy powinna się pojawić? Ta zdolność sama się pojawia? Czy uczymy się jej w pewnym momencie? sztuka wyboru Nie sama. Trzeba tego nauczyć dziecko, najwcześniej jak się da, od samego początku. Przecież już malutkie dziecko może wybierać, czy chce czerwone lub białe wiaderko do zabawy w piasku. Pod warunkiem, że rodzice nie zawsze będą za nie decydować. Hm… Zauważył pan, że gdy wracamy do czasów szkolnych, to najmilej wspominamy nasze wybryki i łamanie dyscypliny? Jak pani myśli, dlaczego? Dodajemy sobie fantazji, której potem nie zaznaliśmy? Zgubiliśmy ją gdzieś po drodze i musimy po nią wrócić aż do dzieciństwa? Najchętniej wspomina się rzeczy, których człowiek się bał, a już się ich nie boi — na przykład różnych strasznych nauczycieli. Człowiek w ogóle z przyjemnością wspomina sytuacje, z których wyrósł — w tym znaczeniu, że już nie powodują u niego dyskomfortu, chociażby lęku, że się do czegoś nie przygotował. Z drugiej strony, opowiadając o różnych własnych niecnościach tamtego czasu, dajemy do zrozumienia, że nasze bycie nie w porządku było związane wyłącznie z okresem młodości, a teraz jesteśmy odpowiedzialni i mamy uporządkowane życie. Poza tym chodzi też o utrzymanie jednego z mitów. ONI — I ICH NIEDOSKONALI NAUCZYCIELE Wyszliśmy od sytuacji, w której inteligentne dzieci wcześniej lub później odkrywają niedoskonałość rodziców i powinny ją zaakceptować, i mimo to ich kochać. Ale te dorastające dzieci odkrywają też niedoskonałość nauczycieli. rodzice i nauczyciele Muszą ich kochać czy nie muszą, ale rozwój polega między innymi właśnie na tym, że wali się w gruzy idealizacja rodziców i zaczyna dochodzić do bardziej partnerskiej relacji. Za to z nauczycielami jest trochę inaczej. Nauczyciele początkowo są postrzegani jako zastępcze figury rodziców, i to, jakie dziecko ma relacje z rodzicami, w dużym stopniu rzutuje na jego relacje z nauczycielami. Jeżeli dziecko jest nadmiernie przywiązane do rodziców, ma lęk przed oddzieleniem się od nich, to jego adaptacja do szkoły jest trudniejsza, a stosunek do nauczyciela bardziej krytyczny. Nauczyciel ma wtedy dużo więcej trudności, żeby sobie z tym dzieckiem poradzić, nawiązać kontakt, ponieważ apriorycznie ma ono nauczycielowi za złe, że nie jest mamą czy tatą. Jeżeli dziecko ma z rodzicami doświadczenia traumatyczne, bo jest na przykład bite, wtedy z kolei jest duże prawdopodobieństwo, że stanie się wobec nauczyciela nieufne, będzie to bowiem projekcja jego nieufności wobec świata dorosłych. I nauczyciel musi mieć dużo czasu i cierpliwości, żeby z takim dzieckiem nawiązać relację. Ale mądry nauczyciel powinien chyba dostrzec, że trafił na dziecko, które ma poważne problemy z rodzicami? Powinien, ale nie wiadomo, co zrobi z taką obserwacją. Dla samego procesu edukacyjnego ta obserwacja może mu się wydać nieważna. Natomiast jeżeli podejmie wysiłek, ma szansę dotrzeć do takiego dziecka. Ale to jest mało prawdopodobne w wielkiej szkole, to jest możliwe w niedużej grupie, w relacji indywidualnej. I dobrze, jeżeli nauczyciel w ogóle zauważy, że dziecko ma jakieś problemy, i zainteresuje tym psychologa szkolnego, gorzej, jeśli pośle je do niego za karę, a to jest częstsza sytuacja. Ale jeżeli zainteresuje takim dzieckiem psychologa szkolnego, to ma ono jakąś szansę nawiązać z kimś dorosłym korekcyjny kontakt. Czasem potrzebna jest do tego terapia. Może też się zdarzyć sytuacja inna: dziecko jest przygotowane przez rodziców do tego, że należy nauczyciela szanować, ale nauczyciel obiektywnie na to nie zasługuje. Jeżeli nauczyciel nie jest doskonały, a dziecko go idealizuje, to co wtedy? Relacji uczeń — nauczyciel może być wiele. W niektórych systemach szkolnych, wcale nie idealnych, ale trochę lepiej zorganizowanych, wiadomo, który nauczyciel będzie prowadził pierwszą klasę, i rodzice, zapisując dziecko do szkoły, mają możliwość porozmawiania z nim. I wierzy pan, że po jednej rozmowie nauczyciel lepiej zrozumie konkretne dziecko? Jedna z moich córek przeżyła głębokie rozczarowanie nauczycielem już w pierwszej klasie. Przywiązała się do nauczycielki, a ta zdecydowała, że przesunie ją do klasy „b”. A ona wierzyła, że „pani ją kocha…” Można by postawić hipotezę, że państwo przygotowaliście córkę na to, żeby nauczyciel ją kochał, cokolwiek to znaczy w języku, którego pani użyła. Ha… Niewątpliwie nastawialiśmy ją pozytywnie do szkoły. Chyba to było trochę na wyrost. Odeszła z tej klasy „a” czy została? Została, po mojej interwencji, ale w drugiej klasie widziałam, jak już przedrzeźnia „ukochaną panią”… „kocham naszą panią…” Ale takie przedrzeźnianie jest raczej wyrazem dobrej relacji nauczyciela z dziećmi, tak mi się wydaje. Jeżeli nauczyciele budują relację z uczniami wyłącznie na autorytecie i podziwie, to mają znacznie trudniejszą sytuację. No, ale jeżeli dziecko pokocha nauczycielkę, jest do niej przywiązane… Jest gotowe do miłości. Tak. I jeżeli pokocha nauczyciela i jest w stanie go, jak pani mówi, przedrzeźniać, nawet w okrutny sposób, to znaczy, że czuje się w tej relacji bezpieczne. Nie pomyślałam o tym. Chyba ma pan rację. czego nie mówić w szkole Ten przykład jest dobry, bo wieloznaczny. To znaczy, można powiedzieć, że pani córka nadal miała dużo sentymentu dla tej nauczycielki. A równocześnie nie znajdowała się w sytuacji, że nie może bez niej żyć, jak było rok wcześniej. Dzieci na ogół przeżywają ten problem później i przeżywają go dość często. Bo zwykle istnieje rozbieżność pomiędzy wartościami deklarowanymi a realizowanymi, pomiędzy tym, co jest w domu, a tym, co jest w szkole. Dzieci szybko orientują się, że inna jest deklarowana na zewnątrz struktura wartości — w szkole czy w domu — a inna ta wyznawana po cichu, ze wszystkimi konsekwencjami, jakie to niesie. Pewnie w wielu sytuacjach takie przygotowanie jest przydatne. Przygotowanie do ukrywania przed światem zewnętrznym tego, co jest treścią życia prywatnego. Ja należę do pokolenia, które tej potrzeby doświadczyło. Na przykład mój kolega opowiedział w szkole dowcip usłyszany od ojca i następnego dnia ojca aresztowano. To jest argument wspierający tezę, że dziecku potrzebna jest wiedza o tym, co wolno, a czego nie wolno wynosić z domu do szkoły. A zatem nauczanie dziecka absolutnej szczerości, życia w pełnej prawdzie i w każdym wymiarze, zgodne skądinąd z Dekalogiem, może być niebezpieczne. To może być szlachetne i wspaniałe w sytuacji idealnej, kiedy jest pełna wolność słowa i kiedy dziecko zawsze spotyka się z konsekwencjami adekwatnymi do tego, co zrobiło. Czyli jednak powinniśmy uczyć dziecko, aby nie mówiło w szkole o wszystkim, co dzieje się w domu. A te jego pierwsze, idealistyczne wyobrażenia…? co to jest asertywność? Psychologia ma takie dobre hasło — koncepcję asertywności. Chodzi o wypowiadanie tego, co się myśli, w taki sposób, żeby nikomu nie zrobić niepotrzebnej krzywdy. A równocześnie, żeby nie ukrywać, co się myśli, tylko w imię tego, aby nie narazić się, że ktoś nie będzie mnie lubił. I to właśnie jest asertywność: mówię to, co uważam, postępuję zgodnie z tym, jak uważam, ale nikomu nie robię zbędnej przykrości. I do tego należy dziecko przygotować. Natomiast niepokojące jest to, że dziś najwięcej uwag krytycznych ze strony dzieci na temat rozbieżności w postępowaniu pedagogów trafia do mnie poprzez opisywanie postępowania katechetów. Częściej mówią o nich niż o innych nauczycielach. Też miałam problem ze szkolnym katechetą. On mówił o nawracaniu Indian i moja wówczas dwunastoletnia córka, oczytana i osłuchana w tym temacie, oświadczyła, że to była rzeź Indian. Nawiasem mówiąc, wiele lat później Jan Paweł II przyznał temu poglądowi wiele racji. Ksiądz powiedział: „Niech matka przyjdzie do szkoły”. Córka odparła: „Moja mama powie księdzu to samo, co ja”. I przestała chodzić na religię. Ja myślę, że to jest kwestia trudniejsza dla rodziców niż dla dziecka. Pani przyzwoliła córce na wybór: chodzenie na religię lub niechodzenie. Natomiast problem rodziców polega na tym, że oni najczęściej są praktykującymi katolikami i zależy im na tym, aby dziecko chodziło na religię, a napotykają katechetę, który ma zły wpływ na ich dziecko. Na przykład katecheta będzie prezentować poglądy skrajnych szowinistów i fundamentalistów katolickich, a rodzice są po stronie Vaticanum secundum, są świadomi tej także przecież kościelnej idei — i w obrębie tego samego Kościoła wyznają jakby inną opcję. Niestety, katecheci często są źle przygotowani do swojej roli. Ja podejrzewam, że wiele problemów rodziców lub pedagogów bierze się stąd, że dorośli w ogóle mają tendencję do zaniżania oceny inteligencji dzieci. Dorośli zawsze zakładają, że są mądrzejsi od dzieci, a ja znam wiele przykładów, gdy jest na odwrót… I co ja mam powiedzieć na to twierdzenie? Nie wiem. zaufać dzieciom To nic nie będę mówił. Chociaż, może jednak spróbuję. Wydaje mi się, że najczęściej, gdy rodzice i nauczyciele oceniają, że dzieci są mniej inteligentne, niż naprawdę są, oznacza to brak ich porozumienia z dziećmi, a także i to, że nie próbują go znaleźć. Nie umieją zaufać dzieciom. Bywają też sytuacje, kiedy rodzice nie dostrzegają granic przestrzeni myślowej, w jakiej ich dziecko jest w stanie się poruszać, i ograniczają jego wolność, nie wierząc, że ono coś już rozumie, ma swój własny proces myślowy, zdolne jest do podjęcia decyzji. Znów wrócę do zalet zachowania umiaru. Bo jeżeli, dla odmiany, idealizuje się dziecko, twierdząc, że posiadło wszystkie rozumy i w ogóle jest nadzwyczajne, wtedy stawia mu się nadmierne oczekiwania. I ma ono stale poczucie, że tych oczekiwań nie spełnia. Ale większość rodziców stawia dzieciom wymagania, aby na przykład przynosiły ze szkoły same szóstki. Ja mam wrażenie, że w tym tkwi możliwość zaburzenia rozwoju dziecka. Dziecko nigdy nie jest uzdolnione we wszystkich kierunkach, tylko w paru. Znam taką „szóstkową” dziewczynkę, która miała wybrać, czy pójdzie do klasy humanistycznej, czy matematyczno–fizycznej w gimnazjum. I nie wiedziała, było jej to obojętne. Te szóstki ze wszystkich przedmiotów zamaskowały, co ona naprawdę lubi i czy w ogóle coś takiego istnieje. Chodzi o gimnazjum? To ja bym się z panią nie zgodził. Mnie się wydaje, że uzdolnienia kierunkowe rzadko pojawiają się u dzieci na tym etapie rozwoju. W dwunastym roku życia, przy przechodzeniu ze szkoły podstawowej do gimnazjum, orientacja w kwestii zainteresowań własnych jest znikoma. lekcje konformizmu To, że dziecko ze wszystkiego stara się mieć najlepsze oceny, jest tylko jednym z elementów procesu edukacji. Ale prawdą jest, że szkoła rzadko promuje indywidualność i własne myślenie. Dziecko dość łatwo uczy się w szkole konformizmu i przygotowuje na lekcje tylko to, czego nauczyciel oczekuje. Dlatego myślę, że jak uczeń ściąga wypracowanie z Internetu, wiedząc, że nauczyciel właśnie takiego oczekuje, wykazuje się pewnym sprytem i zarazem uczy się, że nie ma powodu pracować nad własnym osądem, bo to nie zostanie docenione. Tylko wyjątkowo utalentowani nauczyciele są skłonni wzmacniać samodzielne myślenie dzieci. System szkolny nie promuje jednak takich nauczycieli. Uczących nie motywuje ani wynagrodzenie, ani kontrola ich pracy. Można powiedzieć, że zasada powszechności szkoły jest sprzeczna z zasadą samodzielności myślenia, nie da się tego połączyć. szkoła a samodzielność myślenia Wypada jednak dodać, że są systemy szkolne, w których to jest możliwe. Na przykład szkoła amerykańska ma znacznie mniej tego, co tam się nazywa curriculum, a u nas „obowiązkowym programem szkolnym”, który musi być opanowany; daje więcej możliwości dla autorskich programów nauczycieli i w efekcie pozwala na samodzielność dzieci. Nauczyciele mogą poszukiwać najlepszych metod, więcej jest także zajęć interaktywnych. Warto może wspomnieć, że w polskim systemie edukacji przyjmuje się, że niezależnie od płci — a dawniej się uważało, że zależnie od płci — umiejętności matematyczno–fizyczne zależą bardziej od ogólnego poziomu inteligencji niż od szczególnych talentów do nauk ścisłych. Że opanowanie programu z matematyki i fizyki znacznie bardziej koreluje z tym, co w psychologii nazywa się inteligencją… Prymusem w szkole podstawowej może być osoba, w której pewnego dnia trudno będzie się dogrzebać prawdziwej pasji — poza pasją gromadzenia dobrych ocen ze wszystkiego, co się robi. I nie ma to nic wspólnego z inteligencją/ tylko z umiłowaniem kucia i powierzchownymi ambicjami. czy prymus jest najlepszy? Przecież nie wszyscy prymusi są jednakowi. Prymus to ten, kto ma najlepsze oceny — ale najlepsze oceny można mieć z różnych przyczyn, na przykład dlatego, że się jest konformistycznym i jeszcze na dodatek wzbudza się sympatię nauczyciela. Drugi powód bywa taki, że się o to zabiega dodatkowymi lekcjami, kontaktami rodziców z nauczycielem, członkostwem w komitecie rodzicielskim. To znaczy, rodzice ułatwiają dzieciom ich szkolną drogę i dzięki temu mają one lepsze oceny. Trzecia możliwość jest taka, że uczeń ma wyższy poziom werbalizacji, a także mniej kontestuje w relacjach z nauczycielami, przynajmniej werbalnie. Bo są dzieci, które potrafią zachować niezależność, a mimo to są prymusami. Ja sam chodziłem do takiej klasy w szkole średniej, w której większość uczniów była prymusami… No tak, rozmawia pan ze mną z pozycji byłego prymusa i nasze rozumowania muszą się rozchodzić. dobre stopnie …i miałem taką szkołę, której poziom był wysoki i przeciętne oceny uczniów też były wysokie. Do matury doszła większość moich kolegów, większość poszła na studia, większość je ukończyła. Ale można powiedzieć, że w tej klasie, mimo wysokiego poziomu, wychowawca potrafił tak z nami pracować, iź nie było jakiejś strasznej rywalizacji. Dobre stopnie były traktowane jako coś oczywistego, a nie jako kryterium wartości poszczególnych uczniów. Czy to dobrze, czy źle, to jest złożona kwestia, bo to znowu zależy od tego, co się ustawi jako cel w życiu. Natomiast z całą pewnością jest tak, że zabieganie o wysoką średnią jest ważne, bo wysoka średnia w tej chwili liczy się wszędzie. Jeżeli któryś z moich studentów skończy studia i chciałby zostać i pracować na uczelni, to najpierw popatrzę na jego średnią ocen. Obecnie jest tak, że większość absolwentów może dostać się na studia podyplomowe, zostają doktorantami i jeżeli się sprawdzą w trakcie przygotowywania doktoratu — mają szansę zostania asystentami. Ale żeby zostać doktorantem, trzeba mieć średnią powyżej 4,5. Jeżeli ktoś nie ma średniej 4,5, to uczelnia nie przyjmuje jego podania. To jest warunek regulaminowy. Średnią na studiach przelicza się też na pieniądze, studenci dostają stypendia naukowe i łatwiej jest im uzyskać niezależność finansową. Pozostanę przy opinii, że średnia ocen niewiele w sumie mówi o prawdziwych możliwościach czy zdolności do myślenia. DZIECKO — A ROZWÓD RODZICÓW Czy istnieje lepszy lub gorszy czas na rozwód, z punktu widzenia interesu dziecka? Wiele par w kryzysie mówi tak: „dopóki dzieci są małe, to się nie rozwiedziemy, a jak dorosną, to będziemy mogli”. I rozwodzą się właśnie wtedy, gdy dzieci wchodzą w fazę pokwitania, dojrzewania. Czy rzeczywiście jest taki wiek, w którym dziecko lepiej znosi rozstanie rodziców? kiedy rozwód? Nie ma na to odpowiedzi. Ludzie, którzy decydują się na rozstanie i używają argumentu tego typu, raczej poszukują uzasadnienia albo sposobu uwolnienia się od poczucia winy, że pozbawiają dzieci pełnej rodziny. Bywa i tak, że szuka się różnych argumentów po to, aby odroczyć rozstanie, dać sobie czas do namysłu. Dywagacje, czy lepiej jest rozwieść się wcześniej czy później, podejmowane są nie w imię dobra dziecka, ale dla własnego, określonego interesu, uzasadnianego jedynie dobrem dziecka. Stosunkowo rzadko się zdarza, że mąż i żona zajmują jednoznaczne i zgodne stanowisko, że ich małżeństwo nie powinno dalej funkcjonować i powinni się rozejść. Zazwyczaj jest to sytuacja konfliktowa. Są natomiast takie przypadki — i sam takie znam — że ludzie rozwodzą się w sposób względnie łagodny, nie w atmosferze skandalu i walki o różne rzeczy. Czy zawsze rozwód musi być rodzajem traumy dla dziecka? O dziecku, z którym są kłopoty, mawia się często tak: „no tak, bo ono jest z rozwiedzionego małżeństwa…” I to ma wszystko wyjaśniać. To jest inny rodzaj generalizacji, a ta generalizacja nie dotyczy samego rozwodu — a jeżeli, to w sposób oceniający, wynikający z trwającego w naszej kulturze nakazu stabilności małżeństwa. Każde małżeństwo — czy jest małżeństwem świeckim, cywilnym czy kościelnym w jakimkolwiek obrządku — zawiera rytuał deklaracji bycia razem na zawsze. Rozwód jest odwołaniem tej deklaracji. I zawsze jest jakiś konflikt. Statystycznie rzecz ujmując, najczęściej jest tak, że problem rozwodu między rodzicami rozgrywany jest za pośrednictwem dziecka. Jest też pytanie o to, czy lepszy jest rozwód, czy też lepsze jest utrzymywanie sytuacji konfliktowej, w której rodzice się nie rozwodzą, ale na przykład nie komunikują się ze sobą bezpośrednio, tylko za pomocą dziecka: „powiedz mu, że obiadu dziś nie będzie” albo: „powiedz jej, że jak jeszcze raz wróci o cztery godziny za późno, to ją wyrzucę”, albo „przekaż jej to i tamto”. I to jest sytuacja znacznie bardziej traumatyczna dla dziecka niż taka, w której małżonkowie rozstają się. Zasadnicza kwestia związana z traumą rozwodu nie polega na samym rozpadzie małżeństwa i zmianie sytuacji. Ona polega na tym, że zazwyczaj obydwoje partnerzy są obciążeni, bo uczestniczą w tej traumie, bo to jest poważna zmiana w życiu i w efekcie żadne z nich nie ma emocjonalnych możliwości, żeby w tym czasie dać swoim dzieciom oparcie. trauma rozwodu A szansa na to, że dziecko wyjdzie z traumatycznego doświadczenia bez patologicznych następstw — następstw w jego rozwoju, w formowaniu się jego mózgu — jest większa wtedy, kiedy ma na kim się oprzeć. Jeśli dziecko ze swoim problemem może pójść do mamy, taty, babci, do kogokolwiek, kto jest blisko i z kim ono jest emocjonalnie związane — wówczas następstwa traumy są znacznie mniejsze. Tam gdzie jest rozwinięta terapia rodzin, istnieje cały system pomocy rodzinie, która stoi przed widmem rozwodu. Żartuje pan? Całą rodzinę, z pomocą fachowców, przeprowadza się przez rozwód?! terapia rodzinna Tak, tak to się robi. U nas też jest terapia rodzin, chociaż rzadziej niż na przykład w Stanach Zjednoczonych zajmuje się sprawami rozwodzących się rodziców. Tam terapia rodzin zajmuje się wszystkim, co dotyczy rozwodu, i wbrew pozorom, nie ma na celu reintegracji małżeństwa. Jeżeli taka reintegracja w trakcie terapii nastąpi — to w porządku, można powiedzieć, że decyzja o rozwodzie była przedwczesna, impulsywna i między tymi ludźmi jest jeszcze jakiś rodzaj uczucia, skoro decydują się kontynuować życie rodzinne. Ale jeżeli kryzys jest głęboki i konflikt pomiędzy małżonkami tak znaczny, że na utrzymanie małżeństwa nie ma szans, to terapia ma na celu doprowadzenie do takiej sytuacji, żeby dla uczestników rozwodu — zwłaszcza dzieci — trauma była możliwie najmniejsza. Wtedy zaprasza się na taką terapię rodzinną nie tylko małżonków, ale i dzieci, teściów, ciotki, inne osoby i w istocie rzeczy można powiedzieć, w taki najprostszy sposób, że terapia zmierza do tego, żeby ktoś „zaadoptował” dzieci w miejsce ubywających członków rodziny. Jeżeli matka jest w rozpaczy, bo też chciała rozwodu, ale widzi, że musi sobie wszystko na nowo poukładać, wtedy prosi się o wsparcie kogoś innego z rodziny i ten ktoś pomaga jej w terapii w tym sensie, że dba o to, aby dzieci miały opiekę. A zaprasza się na terapię tak wiele osób, nie tylko z samej rodziny, bowiem wszystkie osoby dookoła, które związane są z rozwodzącą się rodziną, w istocie rzeczy również przechodzą przez ten rozwód. Wszyscy się rozwodzimy, a nie tylko ta jakaś para?! Wszyscy. Najlepiej widać to, gdy jest się zaprzyjaźnionym z parą, która się rozwodzi. Człowiek, który jest zaprzyjaźniony z Kowalskimi — a nie z samą Kowalską czy Kowalskim — rozwiedzeni gdy oni się rozwodzą, jest w konflikcie, bo nie wie, po której z przyjaciółmi stronie się opowiedzieć. Z kolei jeśli był zaprzyjaźniony z Kowalskim od ławy szkolnej, Kowalski się ożenił, jego żona przyjęła go do wspólnej przyjaźni, to gdy oni się rozwodzą, mimo wszystko jest w nim gotowość, aby stanąć po stronie Kowalskiego — bo to jest starsza przyjaźń. Rozwiodła się nam para przyjaciół i on się od nas odsunął, bo czuje, że go potępiamy — odszedł do młodej dziewczyny, porzucając żonę z dzieckiem, w dodatku żonę bez zawodu — ona z kolei zerwała z nami, bo wstydzi się występować w roli osoby porzuconej. W efekcie mieliśmy przyjaciół i nie mamy przyjaciół… Jeżeli zaprzyjaźniłem się z Kowalskimi w tym samym czasie, spotykam się z nimi, oni pełnią jakąś funkcję w moim życiu i nagle im się rozpada małżeństwo, to oni mnie także robią krzywdę. I to samo można powiedzieć o babciach, ciotkach, wujkach itp. I terapia ma zadbać o to, abyśmy wszyscy razem przeszli przez ten rozwód. Terapia ma też starać się o to, żeby w miarę możliwości w trakcie tego rozwodu rozwiązać sprawy, które mogłyby zalegać latami — chodzi o to, żeby on był kompletny. Trzeba zrobić bilans, podsumować i zachować rzeczy pozytywne, a posegregować i rozwiązać rzeczy negatywne, żeby nie było ciągłego zamieszania przez długie lata. Wtedy jest większa szansa na to, że nie tylko dorośli, ale i dzieci — bo od nich wyszliśmy — lepiej poradzą sobie z traumą. Ale w każdej z tych sytuacji i w każdym okresie życia dziecka jest to trudność. Jeżeli rozwodzą się rodzice dziecka, które ma trzy miesiące — to dla dziecka ma to znaczenie ograniczone. dziecko zostaje z mamą Rozwód polega na tym, że ojciec odchodzi i w dziewięćdziesięciu procentach przypadków sąd powierza opiekę rodzicielską matce. Musi być wyjątkowa sytuacja, jeśli matka z jakichś powodów do opieki rodzicielskiej nie jest zdolna, żeby sąd powierzył opiekę ojcu. Ale najczęściej jest to matka i ma to swoje uzasadnienie. To uzasadnienie jest być może tradycyjne, uważa się, że dziecko bardziej potrzebuje opieki macierzyńskiej niż ojcowskiej, na zasadzie tradycyjnego zawierzenia, ale też konkretne badania rozwojowe i psychologiczne mówią o tym, że matka częściej jest tą osobą, której dziecko potrzebuje, z którą ma najbliższe relacje, która towarzyszy mu w rozwoju i się nim zajmuje. Nie znaczy to, że ojciec tego nie potrafi, ale najczęściej robią to matki. W związku z tym rozwiązanie, że to musi być matka, jakkolwiek nie powinno być standardowe, bywa stosowane najczęściej. Nieobecność ojca w ciągu pierwszych miesięcy życia dziecka — do około dwóch lat — dziecko odczuwa tylko na tyle, na ile odczuwa ją matka, na ile trauma rozwodu na nią wpływa i ona przez to jest mniej efektywna w macierzyństwie. co się stało z tatą? Wiadomo, że jeżeli matka przechodzi przez trudny okres, jest przygnębiona i smutna, jej depresyjność wpływa na rozwój dziecka; matka sobie po prostu z dzieckiem nie radzi. Jeżeli rozstanie rodziców następuje w czasie, w którym akurat dziecko zauważa ojca w swoim świecie — pomiędzy trzecim a piątym rokiem życia — i jego relacja z ojcem się stabilizuje, to wtedy konsekwencje jego odejścia mają inne znaczenie. Jeśli odchodzi ojciec, dziecku trudniej — a może nawet nie ma takiej możliwości — dostrzec go, związać się z nim. Jeśli zaś odchodzi matka, w okresie, gdy związek z nią jest najsilniejszym związkiem ze światem, dotychczasowa organizacja wewnętrzna dziecka może się załamać. Zwłaszcza jeśli jeszcze nie włączyło ojca w swój świat jako osoby ważnej. Jeżeli rozwodzenie się następuje wtedy, kiedy dziecko już porównuje swoją sytuację z sytuacją rówieśników i widzi, że w innych domach jest matka i ojciec — to każda odmienność zwraca uwagę i dziecko musi głęboko zaakceptować sytuację rodzinną, żeby odejście jednego z rodziców potraktować jako coś oczywistego. Dziecko, które jest wychowywane przez jednego z rodziców, może mieć z tym kłopot, gdy dostrzeże, jak to jest w innych domach jego rówieśników: „U mnie jest tylko mama, a tu jest i mama, i tata, to co się stało z moim tatą?!” Zależnie od tego, co usłyszy w domu, od matki, to albo uporządkuje sobie tę sytuację — albo nie. Zauważyłam, że dzieci coraz spokojniej przyjmują do wiadomości fakt, że ich rodzice się rozwiedli, bo na przykład jedna czwarta klasy to są dzieci z rozbitych rodzin… obecność obojga rodziców Jeżeli coś jest bardziej rozpowszechnione, to staje się czymś oczywistym i dziecko też przyjmuje to jako coś oczywistego. Wtedy fizyczna nieobecność drugiego rodzica w domu niekoniecznie musi mieć szkodliwe następstwa dla rozwoju. Można zaryzykować hipotezę — bo nie ma na ten temat jednoznacznych dowodów — że jest potrzebna obecność dla formowania tożsamości psychoseksualnej. Dziecko musi obojga mieć jakiś wzór bycia mężczyzną i kobietą, a także uzyskać od rodziców obu stron weryfikację, akceptację i ocenę tego, co samo w tej sprawie zaczyna przejawiać. To jest bardzo istotne aż do okresu dojrzewania, zwłaszcza we wczesnej fazie. Ha… Wynika z tego, że wybranie na rozwód akurat okresu dojrzewania swoich dzieci jest wyborem najgorszym z możliwych! A potocznie sądzi się inaczej: „Ono już dorosło, ono już więcej zrozumie…” Ale nigdzie nie jest powiedziane, że tych wzorów bycia kobietą lub mężczyzną zawsze dostarczają tylko rodzice. Mogą to być inne osoby. Współcześnie jest wiele rodzin, które funkcjonują w taki sposób, że w istocie rodzice są jakby starszymi dziećmi swoich własnych rodziców; rodzina funkcjonuje tak, że dziadkowie w dalszym ciągu pełnią role rodzicielskie, a rodzice są starszymi braćmi czy siostrami swych dzieci. U mnie w pewnym sensie tak było. W jednym domu żyła wielopokoleniowa rodzina i ja bardzo długo równocześnie czułam się i matką, i dzieckiem. Rolę tej .’ — mądrzejszej matki, w czasie dzieciństwa mojej starszej córki, zagarnęła moja mama, bez pytania mnie o zdanie. rodzice jak rodzeństwo To, że ktoś czuje się w dorosłości dzieckiem swoich rodziców, to nie jest do końca to samo, co sytuacja, w której dorośli ludzie nie podejmują roli dorosłego człowieka. Wtedy traktuje się swoje dzieci jak młodsze rodzeństwo. To jest sytuacja, w której rodzice nie podejmują swojej roli, zachowują wieczną beztroskę, i to musi mieć niekorzystne następstwa. Jeżeli rodzice przeżywają jakąś trudną sytuację, a nie mają przyjaciela ani przyjaciółki, siostry, brata, do których pójdą się pożalić, wypłakać, poradzić, tylko zwracają się z tym do swoich dzieci jako jedynych powierników — to przeciążają je odpowiedzialnością, bo jeżeli się zwierzają, to szukają oparcia. Jest to, niestety, dość częsty wzór. Wobec małych dzieci rodzice tego nie robią, choć często gadają przy nich bez zahamowań o swoich kłopotach, ale przynajmniej od nich niczego nie oczekują. rodzina nuklearna Z perspektywy dzisiejszej sytuacji społecznej, w świecie, o którym się mówi, że jest zatomizowany, i w którym przeważa model rodziny nuklearnej, zbudowanie własnych więzi wśród dorosłych staje się trudne. Rodzina nuklearna jest dwupokoleniowa — tylko rodzice i dzieci, a kontakt z pozostałymi członkami rodziny stosunkowo rzadki. Równocześnie kontakt z innymi ludźmi żyjącymi w pobliżu, w tym samym blokowisku, rzadko jest żywy, ludzie niemal się nie widzą, chociaż mają prawie przezroczyste ściany, i nie słyszą, choć ściany są z papieru, nie widują się w windzie czy na korytarzu. Już nie jest tak jak na wsi, gdzie każdy wie, kto do kogo przychodzi i do kogo pójść po mleko. W efekcie w mieście nie ma wsparcia całej społeczności, jest się wyizolowanym. I w konsekwencji przeciąża się często własne dzieci. WIECZNIE MŁODZI RODZICE …na dodatek usiłuje się zachować wieczną młodość i dziecko ma poczucie, że nie ma koło siebie starszych, dorosłych ludzi, na których może się oprzeć. Ludzie starsi usiłują odgrywać rolę młodszych, niż są, to prawda. To jest swoista moda, ale i dyktatura, narzucana przez telewizję i kolorową prasę. Jesteśmy dziś obowiązkowo strasznie długo młodzi, do utraty tchu… moda na młodość Nie jest tak tylko dzisiaj, to było już wcześniej. Obserwuję to mniej więcej od drugiej połowy lat sześćdziesiątych w Polsce. Najpierw był okres mody na dżinsy i wszyscy biegali w dżinsach, niezależnie od tego, ile mieli lat. Ale obowiązek bycia wiecznie młodym powoduje, że zaczyna być niestosowne stawanie się dojrzałym człowiekiem. Moment, moment… Ja pamiętam pisarza Kornela Filipowicza obleczonego w dżins od stóp do głów, a miał lat siedemdziesiąt parę i był absolutnie dojrzałym człowiekiem. Te dżinsy nie były u niego objawem usiłowania bycia młodszym, tylko sposobem na wygodę i luz. Ja sama nosiłam dżinsy po pięćdziesiątce i nadal czasem je wkładam… Nie będę tego ani krytykował, ani podważał. To jest tylko taki zewnętrzny symbol, bo dżins się rozpowszechnił, wszyscy się w niego pakowali, ale nie wszyscy dlatego, że go naprawdę polubili. Oni czuli się młodsi i chcieli wyglądać młodziej. Problem, o którym mówię, nie polega na tym, aby długo utrzymać formę; problem polega na tym, że chce się zachować również pewien rodzaj młodzieńczej nieodpowiedzialności. A, to zgoda. Ale proszę nie łączyć tego z dżinsami, bo młodzieńcza nieodpowiedzialność w wieku lat pięćdziesięciu lub więcej może iść w parze z garniturem. Mój mąż nie lubi garniturów, tylko dżinsy, a był i jest człowiekiem bardzo odpowiedzialnym. mama skarży się na tatę Dobrze, zostawmy dżinsy… Mówimy o ludziach, którzy nie podejmują ról dorosłych. Ma to o tyle niekorzystny wpływ na dziecko, że zmniejsza możliwość dawania mu oparcia wtedy, kiedy tego potrzebuje, a zwiększa ryzyko przeciążenia odpowiedzialnością. Jeśli matka poinformuje dziecko, że nie może porozumieć się w jakiejś sprawie z tatą, to jest coś innego niż naskarżenie do dziecka na tatę, że on jest niedobry, bo przychodzi późno i nie wiadomo co robi, gdy go nie ma w domu. Takie sytuacje z życia codziennego są rzeczywiście częste. Jeżeli się stereotypowo powtarzają, mogą mieć na dziecko niekorzystny wpływ w tym sensie, że jest to zbyt wczesna próba nałożenia na nie odpowiedzialności za kłopoty z własnym pożyciem małżeńskim, zanim dziecko jest gotowe, żeby udźwignąć taką odpowiedzialność. Matka szuka u dziecka rady, wsparcia czy pomocy, poczucia odpowiedzialności za dom — bo skoro sama siedzi i płacze, czuje się nieszczęśliwa, to bardzo często właśnie dziecko musi zadbać o to, żeby było ugotowane, ponieważ ona „nie może”. W jakim momencie dziecko jest gotowe; żeby przyjąć rolę „przyjaciela do zwierzeń”? wyżalić się dziecku Wtedy kiedy samo o coś pyta, kiedy jest zainteresowane tym, co i dlaczego się dzieje, i kiedy jest już w stanie zrozumieć, o co chodzi. Ono samo daje nam wtedy znak. Tymczasem w rodzicielskim wzorze wychowania najczęściej jest tak, że kiedy dziecko pyta o różne rzeczy — skąd się biorą dzieci lub o inny ważny dla niego problem — to pada odpowiedź: „nie mam czasu”, bo rodzice nie wiedzą, co odpowiedzieć, albo matka mówi: „idź do taty”, oddala sprawę, potem dziecko jest mniej zainteresowane tym, żeby to właśnie rodzice cokolwiek mu objaśniali, a potem już w ogóle nie jest. To jest wczesna i średnia faza dorastania, 11–17 lat, ale ona może się przeciągnąć, jeśli przebiega w sposób opieszały albo nie można rozwiązać swoich problemów. Podstawowym problemem dziecka jest wtedy poczucie: „nikt mnie nie rozumie”, „nikt mnie nie kocha”. Sprzeciwia się rodzicom, buntuje, poszukuje samotności, a równocześnie chce być akceptowane; nie chce być zależne, nie przychodzi ze swoimi sprawami — albo przychodzi, ale je lekceważymy — więc potem już się nie zwierza. I to nie jest dobry okres, żeby samemu czynić mu jakieś zwierzenia. co dzieci wiedzą o rodzinie? Rodzice w ogóle zaniedbują wiele rzeczy, na przykład bardzo często nie wprowadzają dziecka w życie rodziny. Jest zaskakujące, jak wiele dzieci nie wie nic o sprawach, które charakteryzują rodzinę. Gdy przeprowadzam badania ankietowe w szkołach, jestem zdumiony, jak wiele dzieci nie potrafi podać zawodu swoich rodziców! Nie wiedzą, gdzie rodzice pracują. To się zaczęło, jeszcze zanim rodzice jako zawód zaczęli podawać, że „prowadzą działalność gospodarczą”. I nie chodzi tylko o to, że dzieci nie wiedzą, ale o to, że o tym nie mówi się z dziećmi w domu. Już nie wspomnę o tym, że dzieci prawie nigdy nie wiedzą, czym zajmowali się babcia i dziadek albo jak rodzice się poznali, jaka była historia ich życia przed małżeństwem i przyjściem dziecka na świat. O tym prawie w ogóle nie rozmawia się z dzieckiem. Zasadnicza przyczyna tkwi w tym, że albo sami rodzice nie mieli przekazanej tej informacji, w nich także nie ma ciągłości uświadomionej tradycji rodzinnej, albo ich własna przeszłość jest traumatyczna i niechętnie do niej wracają. Jeżeli spojrzeć na polskie społeczeństwo — a od wojny minęło stosunkowo niedużo czasu, raptem dwa pokolenia, i było w tym kilka przełomów politycznych — to tych traumatycznych doświadczeń ludzie mieli sporo. I o nich się nie mówi. przeszłość rodziny Są takie specyficzne metody terapii rodziny, które nazywają się „techniką genogramu”: po zdefiniowaniu problemu rodziny zaczyna się leczenie od wyrysowania czegoś w rodzaju drzewa genealogicznego, zawierającego możliwie dużo informacji o rodzinie, z jej wszystkimi rozgałęzieniami, z rozległą przeszłością. I to często daje uporządkowane informacje o tym, jak dużo w przeciętnej rodzinie było nieszczęść i dramatów, doświadczeń traumatycznych. Taka technika upraszcza sytuację, bo zainteresowanie własną genealogią wynika z potrzeby człowieka, jeżeli więc rozrysuje on swoje drzewo genealogiczne, to uzyskuje się często informacje niezwykłe. Dobry jest tu literacki przykład z niedawnego czasu: Ogród pamięci Joanny Olczakówny–Ronikierowej. Ona wykonała gigantyczną pracę, ale dla mnie najbardziej interesujące jest to, że osoba wykształcona, świadoma, wychowana przez inteligentną matkę, inteligentną babkę, które przechowywały różne rzeczy, aż tyle nowego dowiedziała się o swojej rodzinie i ciągle się dowiaduje; książkę już wydała, a wciąż przychodzą nowe informacje. Część takich informacji ludzie miewają w pamięci i nigdy do nich nie sięgają. Pani jest mniej więcej z tego samego pokolenia co ja, i pokolenie naszych pradziadków należało do innego świata. Tak, mój dziadek był typowym krakowskim mieszczaninem, miał drukarnię, drukował głównie książki religijne. A ja w szkole wciąż słyszałam, że najwartościowszy jest proletariat… fantazje genealogiczne I dlatego tych informacji o rodzinie nam nie dawano. Jeśli mąż bije żonę albo matka bije dziecko czy żona bije męża —to mamy wyraźną jasność traumatyzującej przemocy. Ale traumą szczególnego rodzaju jest blokowanie dostępu do pewnych informacji, do których człowiek ma prawo. Może go to nie obchodzić i przez pewien czas na ogół naprawdę go nie obchodzi, bo w jakimś okresie życia ludzie są zapatrzeni tylko do przodu. Ale podczas dorastania pojawia się moment, w którym dzieci miewają różne fantazje genealogiczne, grzebią rodzicom po szafach, wyciągają listy miłosne, wyobrażają sobie, że prawdziwy tatuś był księciem, a mamusia królową. Próbują reperować poczucie własnej wartości. To odzwierciedla konfliktowy stosunek do własnych rodziców, od których trzeba się „odkleić”, a jak pisał Antoni Kępiński, już się wie, że w ten sposób sprawia się im przykrość, więc dziecko broni się i musi znaleźć jakieś usprawiedliwienie. Odebranie w wyobraźni rodzicielstwa swoim rodzicom jest taką obroną — bo jak kłócę się z matką, która być może nie jest moją prawdziwą mamą, to mniej mam powodów do tego, żeby uważać się za wrednego osobnika. Fantazje genealogiczne służą też określeniu tożsamości. Ale fantazje odbierające matce i ojcu rodzicielstwo są jakby złagodzeniem bólu, że próbując się od nich uniezależnić, sprawia się im przykrość. Dlatego oskarża się rodziców, że są niedobrzy i nic nie rozumieją. ROZMOWA 4 DORASTANIE (16–18 LAT) BARBIE I KEN Weszliśmy już głęboko w okres pokwitania. To jest ten wiek, w którym dzieci… hmmm… młodzież na nowo, ale już jakby inaczej, odkrywa, że jedno jest dziewczyną, a drugie chłopcem. Wiek zainteresowania seksem… Przypomnę, że chłopiec i dziewczynka odkrywają, że są chłopcem lub dziewczynką, już kiedy są małymi dziećmi, w okresie gdy formułuje się język i zaczynają naukę poprawnego mówienia. Podczas dorastania zmienia się budowa ciała, inaczej zaczynają funkcjonować hormony, rozpoczyna się miesiączkowanie i polucje. kto przygotowuje do dojrzewania? W dzisiejszych czasach większość dziewcząt przygotowana jest do pierwszej miesiączki przez matkę. Ten czas, kiedy nie wiedziały, co się dzieje, wpadały w panikę i uważały się za chore, właściwie minął. Jeżeli się zdarza taka sytuacja, to na ogół świadczy o kiepskiej relacji między matką i córką, o szczególnej wstydliwości matki, o jej daleko idącej nieporadności. Z chłopcami jest znacznie trudniej, bo chłopców nikt do tego nie przygotowuje i do dzisiaj rodzice nie wiedzą, jak to robić. Większość informacji chłopcy zdobywają od rówieśników. Może dlatego wcześniej zaczynają na ten temat rozmawiać między sobą, wcześniej się obserwują. Ale rodzice nie rozmawiają o tym z chłopcami przede wszystkim dlatego, że nie ma u nich niczego tak wyrazistego jak pierwsza miesiączka. Z doświadczenia klinicznego wynika, że to nie jest przeżycie, które chłopcy długo pamiętają, a przecież dziewczynki na ogół nie zapominają o początku miesiączkowania. Można by powiedzieć, że chłopcy, czyli mężczyźni, nie mają czego pamiętać. Czy już te pierwsze przeżycia mogą mieć wpływ na kształtowanie preferencji seksualnych? Czy też człowiek się z nimi rodzi? kobiecość i męskość „Tożsamość psychoseksualna” — to jest określenie próby indywidualnej odpowiedzi na pytanie: „czy jestem kobieca?”, „czy jestem męski?” Dorastający człowiek już nie pyta: „czy jestem mężczyzną, czy kobietą, jestem dziewczynką czy chłopcem?” — bo to już wie. W okresie dorastania chodzi o odpowiedź na pytanie o męskość lub kobiecość, o sposób manifestowania się tego, jak jest się kobietą czy mężczyzną. I próba szukania odpowiedzi zaczyna się od początku pokwitania — to jest mniej więcej jedenasty—trzynasty rok życia. Odpowiedź na pytanie: „w jakiej mierze odgrywam rolę kobiety/mężczyzny?” niekoniecznie musi pokrywać się z tym, co jest sygnałem biologicznym pokwitania. Niezależnie od tego, czy chłopcy miewają już polucje, czy nie — i tak stawiają sobie to pytanie. Wszyscy dookoła je sobie stawiają — i to jest związane także z przebywaniem w grupie rówieśniczej. Dziewczynki znajdują coraz więcej odpowiedzi na to pytanie, a chłopcy…? Z dziewczynkami to też jest dość złożone zagadnienie, bo wszystkie środki pomocnicze, takie jak lalka Barbie albo pisma przeznaczone dla dziewcząt, nie kształtują wzorca identyfikacyjnego kobiecości. One kształtują tylko zewnętrzny wzorzec. Ha… Latem 2002 roku jakieś pismo dla piętnastolatków dołączyło czytelnikom w prezencie prezerwatywę, z napisem: „weź, jak będziesz jechać na wakacje”. Przywlokła to nasza dwunastoletnia siostrzenica! Na razie nie skomentuję. Wrócimy do tego, gdy będziemy mówić o tym, czy są jakieś normy życia seksualnego i inicjacji. Model bycia kobietą naprawdę nie składa się tylko z tego, że należy mieć biust i biodra na dziewięćdziesiąt centymetrów, a talię na sześćdziesiąt, jak Wenus z Milo. Wenus z Milo była chyba grubsza… Czy dziewczynka, patrząc na lalkę Barbie, naprawdę widzi w niej model kobiecości? Ciekawsze jest to, że dzisiaj dziewczynkom częściej daje się w prezencie lalki Barbie niż wciąż istniejące lalki—niemowlęta, a tak było trzydzieści lat wcześniej. W moim pokoleniu dziewczynki jeździły też z wózeczkami dla lalek. I to było przygotowanie się do roli, ale też dawanie pewnego wzoru i doświadczenia, aby się w tej roli wypróbować. Roli matki i żony? Barbie ma Kena Tam nie było żony. Chodziło tylko o matkę. Przecież nie dawało się jej męża. Teraz jest inaczej: lalka Barbie ma Kena, czyli przygotowuje się dziewczynkę do tego, że musi mieć przystojnego mężczyznę. Ken nie jest zabawką dla chłopców. Jest to pewien wytwór kultury konsumpcyjnej, czyli tej, która jest sterowana przez producenta, a producenci w istocie rzeczy wykorzystują zainteresowanie zewnętrznością, powierzchownością i ideą, że należy kształtować kobiecość. Ale to jest ta kobiecość, z którą walczą feministki i feminiści, bo to jest kultura „głupiej blondynki”. To jest kultura kobiety takiej, jaką (według feminizmu) chcieliby widzieć mężczyźni. Jeśli spojrzeć na to, czemu służą lalki Barbie — to służą temu, żeby małą dziewczynkę, która bawi się taką lalką, ustawiać w pozycji zabawki dla mężczyzny. Jeżeli odwołać się do teorii, że kobieta jest uprzedmiotowiona jako obiekt do adoracji i wykorzystania, to lalka Barbie najlepiej ją reprezentuje. Najbardziej przerażająca jest możliwość, że z dziewczynki bawiącej się lalką Barbie wyrośnie kobieta Barbie. Może o to właśnie chodzi, mimo że wymyśliła ją kobieta, Ruth Handler? Ja to tak rozumiem: od momentu uświadomienia sobie pierwszej podstawowej tożsamości — „jestem chłopcem”, „jestem dziewczynką” — do wieku dorastania trwa długi okres, w którym poprzez zabawy i kontakty z rodzicami ma się możliwość wchodzenia w różne relacje i świadomie lub nieświadomie przyjmowania różnych elementów wzoru, jak być mężczyzną czy kobietą. W najbardziej partnerskim małżeństwie istnieją jednak pewne podziały ról i pewne odmienności. Można się znów odwołać do Carla Gustava Junga, który typy kobiety i mężczyzny nazwał archetypami, twierdził, że są one obecne w kulturze i że się na siebie nakładają. Problem tkwi w tym, że człowiek nosi w sobie kilka tych archetypów i musi je sobie uporządkować. A dziecko ma do czynienia z tymi archetypami, które reprezentują rodzice. Dziewczynce w roli kobiecej pomaga odnaleźć się matka, a jak jest z chłopcem? chłopcu pomaga ojciec Chłopcu pomaga ojciec, pod warunkiem, że jest dobra relacja między synem a ojcem. Jedyna porządna praca naukowa na temat budowania się tożsamości w relacjach rodzicielskich dotyczy właśnie chłopców, a nie dziewcząt. Jest to studium Petera Blosa z połowy lat osiemdziesiątych. Blos wyraźnie mówi o tym, że aby chłopiec mógł mieć sensownie rozwinięte poczucie jakiegoś modelu i względnie dobrze się w niego wpasować, musi mieć dobrą relację z ojcem. I nie chodzi o to, że on bezwiednie naśladuje ojca. Przełożenie jest inne: trzeba mieć jakiś układ odniesienia i kształtować się wobec tego układu. Można ojca naśladować, można budować się w całkowitej opozycji do niego, można też próbować odnaleźć się w idealnym wzorze, trudnym do osiągnięcia, lub na jego tle konstruować coś innego. Doświadczenie mówi, że jeżeli ojciec jest wybitnym człowiekiem, to syn nigdy nie wywinie się z poczucia, że musi mu dorównać, i w efekcie jest stale pomiędzy naśladowaniem ojca a opozycją wobec niego. To samo dotyczy nauczycieli, co można sprawdzić w sztuce. Wybitni artyści mieli na ogół nauczycieli, którzy nie byli specjalnie wybitni, nie zaznaczyli się niczym szczególnym. Natomiast wybitni mistrzowie nie pozostawili wybitnych uczniów. Wymieni pani jakiegoś ucznia Leonarda da Vinci? A miał ich z dwunastu… Przykładem odwrotnym jest malarz francuski, o którym mało kto słyszał, Gustaw Moreau, symbolista z przełomu XIX i XX stulecia, którego uczniowie stworzyli impresjonizm, fowizm i wszystkie późniejsze fermentujące w plastyce prądy. Naśladowanie lub opozycja to jest najczęstszy model. Ale to jest model przejściowy i on zmierza do tego, że tą drogą dąży się do sytuacji, w której jest się w stanie zaakceptować własnego rodzica jako niezależnego człowieka. I już nie ma się do niego pretensji, że jest taki nadzwyczajny — albo że nie jest taki nadzwyczajny. DOJRZEWANIE PRZEZ CIERPIENIE Która z płci częściej ma problemy z zaburzeniem osobowości w wieku od trzynastu do osiemnastu lat? depresja młodzieńcza Proszę od razu usunąć z tej rozmowy termin „zaburzenie osobowości”, bo dla mnie jest to określona kategoria diagnostyczna. Mogę za to mówić o trudniejszym przechodzeniu przez dorastanie. Otóż to, co nazywam „depresją młodzieńczą” — a wziąłem to od Kępińskiego i zajmowałem się tym wiele lat — pojawia się częściej u dziewczynek. Dlaczego? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Robiliśmy z kolegami badania w szkole i po piętnastu latach do wszystkich badanych rozesłaliśmy listy. W sumie do tysiąca osób. Oczywiście, cały tysiąc nie odpowie na takie listy, więc wiele osób w ogóle nie odpisało, ale wśród tych, którzy to zrobili, zdecydowanie przeważały kobiety. I wśród tych kobiet było więcej takich, które w okresie dorastania były depresyjne. To, że nie machnęły na nasz list ręką i nie wyrzuciły go do kosza, może oznaczać, że depresja nadal w jakiś sposób tkwi w ich dorosłym życiu. Że wpłynęła na to, jak stawały się dorosłe — i jak są dorosłe. Treść odpowiedzi na nasze pytania wyraźnie sugeruje, że najczęściej nie był to wpływ korzystny. I że ich dorosłe życie było cięższe. Co dziewczynkom dokucza w dorastaniu? Czy są jakieś specjalne różnice pomiędzy tym, co dokucza dziewczynkom, a co chłopcom? Są. Chłopcy częściej niż dziewczynki mają różnego rodzaju zahamowania, wycofania, apatie, niepowodzenia szkolne. Ale dziewczynki też je mają. U dziewczynek częstsze są różne dolegliwości somatyczne. One jakby poprzez ciało wyrażają stany dyskomfortu, co powoduje różne następstwa somatyczne i — być może — w efekcie później też więcej chorują. Kobiety żywiej niż mężczyźni reagują na bodźce dochodzące z wnętrza ciała. Częściej czują, że coś nie jest w porządku w ich organizmie. Co z tym sygnałem zrobią, to jest następna kwestia. dlaczego myślą o samobójstwie? W okresie dorastania pojawia się problem zamachów samobójczych. Odbieranie sobie życia to jest ogromny problem w sensie społecznym, usiłowań samobójczych jest dużo, jeszcze częstsze są fantazje i myśli o odebraniu sobie życia. Kroków zmierzających do tego jest trochę mniej — czyli realizacja jest rzadsza. Ale i tak jest tych realizacji sporo i one bardzo wyraźnie narastają od trzynastego roku życia aż do dwudziestego czwartego, potem następuje gwałtowny spadek. Wśród osób, które mają za sobą próby samobójcze, najwięcej jest dojrzewających nastolatków. Ocena statystyczna jest oczywiście przybliżeniem. Nie zawsze łatwo jest określić, co jest usiłowaniem samobójstwa. Zachowania skierowane przeciw sobie i własnemu życiu, zwłaszcza wówczas gdy dotyczą ludzi młodych, bywają bagatelizowane. Interpretacja, że ktoś, robiąc coś przeciw sobie, czyni to, żeby zwrócić na siebie uwagę — a taki jest na ogół pogląd otoczenia — nie jest prawidłową diagnozą intencji. Nie można mówić, że ktoś chce tylko zwrócić na siebie uwagę. Moją uwagę, jako psychiatry, zwraca wtedy to, że mimo wszystko dzieje się coś niedobrego. Myślę, że około dziewięćdziesięciu procent wszystkich prób samobójczych dokonywanych przez młodzież w tym wieku, jest podejmowane z zamiarem, żeby wreszcie raz „mieć z tym spokój”, żeby się wycofać, „nie mieć z tym już nic do czynienia”, bo „to jest nie do wytrzymania i nie do zniesienia”. To — czyli ich problemy wieku dojrzewania. Następuje wyczerpanie ich możliwości radzenia sobie z aktualną sytuacją. W tym wieku stosunek do śmierci jeszcze nie jest tak uformowany, żeby człowiek miał możliwość rzeczywistej oceny niebezpieczeństwa, i on nie wie, że zażycie na przykład pięćdziesięciu tabletek może być ostateczne. Ale są chyba jakieś wcześniejsze, niepokojące symptomy, na które rodzice mogliby zwrócić uwagę? Większość rodziców i wychowawców nie wie o fantazjach samobójczych dzieci. Odwołam się do badań prowadzonych w połowie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych, w ośrodku w Chicago, gdzie stosowano długą, ponadgodzinną rozmowę, posługując się metodami psychoanalitycznymi. Szereg pytań, analiza pytań, rozumienie, interpretacja każdego pytania, wywiad. Ten ośrodek zajmował się dziećmi, które chodziły do szkoły i nie były leczone. Z badań tej grupy wynikało, że fantazji i myśli samobójczych, a nawet prób samobójczych nikt nie zauważył! A przeżywała je większość uczniów. W tych badaniach pytano jeszcze wychowawców, nauczycieli i rodziców o opis własnych dzieci. Nikt nie dał trafnej charakterystyki. Większość tych zachowań samobójczych ma jakąś określoną funkcję, której nie znamy. nikt nie wie, że chcą się zabić Wiadomo tylko o tych próbach samobójczych, które są bardziej spektakularne, podejmowane w takiej atmosferze, że mają charakter dramatyczny: ktoś jest nieprzytomny, nie można go dobudzić, albo ktoś wyjmie nóż i oznajmia „zabiję się” — można wówczas zareagować, coś zrobić. Natomiast jeśli jest to ukrywane, nie zawierzone nikomu, z nikim nie dzielone, to nie wiadomo, jak to wygląda i można żyć w przekonaniu, że dziecko nie ma problemów. Dziecko, gdy się buntuje w okresie dorastania i weryfikuje wszystkie prawdy na nowo, też musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jest panem własnego życia, czy nie. Czy moje życie należy do mnie — czy nie. Kiedy dziecko jest gotowe do odpowiedzi na to pytanie? pytania o sens życia Ten problem pojawia się w adolescencji łącznie z pytaniem o sens życia, o jego wartość i cel. Jest to okres, w którym w rozwoju umysłu powstaje możliwość myślenia abstrakcyjnego. Dorastające dziecko odrywa się wtedy od myślenia jedynie konkretnego i jest w stanie nauczyć się operowania na zbiorach matematycznych. Ucząc się matematyki, nie musi już zbioru obiektów ukonkretniać, na przykład jako koszyka jabłek. I wtedy odpowiada się na te wszystkie abstrakcyjne pytania o życie, bo wówczas pojawia się także, w sposób wyrazisty, realność przyszłości. A co się stanie, jeśli dziewczynka albo chłopiec w wieku dwunastu lat z jakichś przyczyn nie odpowie sobie na pytanie: „czy jestem kobieca?” albo „czy jestem męski?” wzory z domu są najważniejsze Powody, dla których człowiek odpowiada sobie na to pytanie: „nie jestem”, są bardzo mnogie. Jednym z nich może być na przykład to, że mama jest eteryczną blondynką, szczupłą i zgrabną, a dziewczynka jest gruba. I wyraźnie nie pasuje do modelu, który aprobuje. Na takim skrajnym przykładzie łatwiej pokazać, że dziewczynka — ale chłopca to samo dotyczy — poznaje jakiś określony wzór bycia kobietą (lub chłopiec mężczyzną). Ten wzór może się dziecku podobać. Nie bez znaczenia przy tym jest, czy kobiecość matki podoba się ojcu (i męskość ojca znajduje uznanie matki). Wzory spotkane w domu są najważniejsze. I jeżeli dziewczynka akceptuje wzór kobiecości, jaki postrzega u matki, ale u siebie widzi inne cechy — staje wobec poważnego problemu. Inna możliwość jest taka, że dziewczynka widzi u matki cechy, których z jakichś powodów nie może zaakceptować. Na przykład dlatego, że matka jest ofiarą łajdaka, swojego męża, partnera, kochanka. Ten wzór, z którym dziewczynka ma do czynienia w swoim rozwoju, naraża ją na nieszczęście w przyszłości. Albo też sięgnijmy dalej: dziewczynka jest córką gwiazdy filmowej i widuje matkę tylko poprzez jej image wyprodukowany dla świata. Liza Minnelli, córka Judy Garland, jest przykładem kobiety, która siebie nie akceptuje, robi wszystko, żeby pokazać na zewnątrz różne cechy swojej kobiecości i zawsze jest ich niepewna, ale umiejętnie używa tego jako aktorka i wygrywa. Nie każdemu się udaje z prywatnego nieszczęścia zrobić atut — ale w życiu prywatnym i tak jej to nie pomaga. ojciec wita kobiecość córki Często jest tak, że matka stale jest zaniepokojona o swoją ginącą, gasnącą urodę, ciągle się maluje, tkwi przed lustrem — i u dziewczynki może się pojawić coś podobnego. Matka jest wzorem pożądanym. Albo też sposób, w jaki matka jest kobietą, jest dla odmiany nie akceptowany przez jej partnera. I tu pojawia się rola ojca — który może wzmacniać kobiecość córki w sposób, który jest dla niej korzystny albo niekorzystny. Korzystny, jeżeli ojciec spokojnie i z radością wita to, że ona sobie po raz pierwszy pomalowała usta albo zrobiła sobie nową fryzurę, dba o siebie; jeśli nie wyśmiewa tego ani też nie komentuje w sposób, który peszy, tylko mówi: „ładnie ci, ale może niekoniecznie maluj się, jak idziesz do szkoły, spróbuj ściągnąć trochę tego tuszu z rzęs”. Gdy natomiast ojciec „podkręca” kobiecość dziewczynki, wzmacnia ją i używa przeciw matce — „ty jesteś stara, nie dbasz o siebie, wychodzisz rozczłapana z tej łazienki, a ona zawsze jest zadbana” — to jest to traumatyczne i obciążające, gdyż w tym jest zawarty pewien element flirtu. I oczywiście budzi to niechęć matki, powoduje inny rodzaj konstelacji, w której dziewczynce trudno jest zaakceptować własną kobiecość. To są delikatne i ukryte problemy. czy córka zagraża matce? Przypadki drastyczne — gdy matka jest piękna, a dziewczynka brzydka — widać na pierwszy rzut oka. Może też być tak, że dziewczynka rozwija się w sposób atrakcyjny i staje się zagrożeniem dla urody matki. I matka w efekcie próbuje tłumić w niej to, co jest kobiece, dodając do tego racjonalne uzasadnienie, że przecież musi ją chronić, bo jeśli ona wyjdzie z domu tak wymalowana, to „przyniesie bachora i zrujnuje sobie życie”. A naprawdę chodzi o coś innego: dorastająca, ładna dziewczyna jest dla matki sygnałem, że ona sama się starzeje, że następuje zmiana warty. Z takich sytuacji często nie zdajemy sobie sprawy, co nie znaczy, że one w ogóle nie powinny się pojawiać — bo to są naturalne zjawiska życia. Zasadniczy problem jest w tym, żeby nie przerodziły się w coś, z czym nie można sobie poradzić. DORASTAJĄ DZIECI, NIE ZAWSZE RODZICE dorastajmy razem Dorastanie dzieci jest trudne nie tylko dla nich, ale i dla rodziców. Przecież rodzice dorastających dzieci także dorastają do następnego etapu swojego życia. I ten proces często przebiega boleśnie. To jest sytuacja, w której po raz kolejny, na nowo, trzeba się stać odrębną osobą. Bardzo mądry psychiatra niemiecki Hełm Stierlin mówił, że to jest proces koindywiduacji: wspólnie trzeba się stawać odrębnymi osobami. On podkreślał, że dziecko, którego rodzice nie chcą się „indywiduować”, z jakichś powodów nie chcą swojej nowej, odrębnej od dziecka tożsamości — uniemożliwiają swoim dzieciom stanie się niezależnymi. Nie zdają sobie sprawy, że jeśli dziecko nie stanie się osobą niezależną, to nie ma żadnych szans na to, żeby wesprzeć ojca czy matkę wtedy, kiedy oni tego będą potrzebować. Ktoś, kto nie jest osobą odrębną, nie potrafi pomóc drugiemu, bo sam ciągle potrzebuje wsparcia. Wtedy mamy do czynienia z nieszczęśnikami. córka zostaje w domu Dawniej, jeszcze w XIX wieku, a nawet w pierwszej połowie wieku XX, był taki dość powszechny wzór życia rodzinnego w Europie Środkowej, że dziecko urodzone w późnym wieku rodziców — najchętniej córka — było z góry przeznaczone do tego, że nigdy nie opuści domu, będzie się opiekować rodzicami, a po ich śmierci przejdzie pod opiekę najstarszego brata. Ta tradycja upadła stosunkowo niedawno. Ale ślady takich sytuacji wciąż się zdarzają. Bardzo często rodzice, w sposób nieświadomy, próbują przytrzymać dzieci w domu, utrudnić im uniezależnienie się, bo trudno im się pogodzić z tym, że one odejdą. Kiedy moja córka dostała się do szkoły filmowej, najpierw się ucieszyłam, a potem dotarło do mnie, że ona będzie cztery lata w Łodzi, a ja w Krakowie. Pogodzenie się z tym nie było proste. Pomogła mi na pewno praca. Moja własna praca zawodowa. Ale co zrobi wtedy matka, która żyła jedynie życiem swojej córki? dziecko opuszcza dom Separacja pani córki miała wymiar geograficzny — ona opuszczała rodzinne miasto, nie tylko panią — i dlatego łatwiej było pani przyjąć, że ona wychodzi z domu, „na swoje”, jako studentka. Gdyby się wyprowadziła jedynie do innego mieszkania lub studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim i przychodziła do pani raz na tydzień, albo i w ogóle nie, byłoby to trudniejsze do zaakceptowania. Starsza córka przeprowadziła się do innego mieszkania i miałam uczucie, że pomagam jej w tym dla jej własnego dobra. Miała się uniezależnić. Iść „na swoje”. szkoła w innym mieście Istnieją łatwiejsze i trudniejsze do zaaprobowania formy wyjścia dzieci z domu. W dziewiętnastowiecznym życiu rodzinnym młodych ludzi wysyłano z domu w różnym celu, na przykład szli do terminu, czyli przyuczali się do pracy w rzemiośle, uczyli się kupiectwa. Dziewczęta były wysyłane na pensje i tam, pod odpowiednią opieką, nabierały szlifów. W innych grupach społecznych dzieci były oddawane na dwór magnacki, z wyższej arystokracji na dwór królewski. Miało to charakter pewnego rytuału i stanowiło aprobowaną społecznie formę powierzenia opieki nad własnym dzieckiem innym osobom, dla akceptowanych społecznie celów. Było czymś naturalnym. W naszych polskich warunkach ten naturalny przebieg jest zatarty. Podkreśla się różnice pomiędzy tradycją kulturową polską a na przykład tradycją angielską, mniej przerywaną wojnami. Tam wysyła się młodzież do college’ów z internatami. Ale obyczaj posyłania do licealnych szkół z internatem też był w Polsce częsty. Szlachta rezydująca na wsiach do 1945 roku 252 J oddawała dziewczynki do Sacre–Coeur we Francji albo pod Poznaniem, bo tam były specjalne szkoły dla dobrze urodzonych panienek, przygotowujące do studiów uniwersyteckich. Biedniejsze dzieci mieszkały na stancji w mieście — ale więź z domem utrzymywano i był to akceptowany społecznie sposób separacji, właśnie od okresu dorastania. Teraz tego nie ma, teraz musi być wyraźne uzasadnienie, żeby syn czy córka pojechali do szkoły w innym mieście. Trzeba chcieć zostać marynarzem albo lotnikiem, żeby pojechać do szkoły morskiej czy lotniczej, albo reżyserem filmowym, żeby chodzić do szkoły aktorsko–filmowej w Łodzi. Trzeba znaleźć dobry argument, żeby podjąć takie studia, których nie ma w rodzinnym mieście. Dzieci z miast nieuniwersyteckich, jeżeli idą na studia, mają proces separacji teoretycznie ułatwiony. Praktycznie zresztą też. Jak sięgniemy pamięcią do studenckich lat, to stwierdzimy, że grupa ludzi mieszkających w akademiku zawsze stanowiła nieco odmienną część społeczności studenckiej. Za moich czasów oni trzymali się razem, tworzyli tam własną społeczność i to był ich sposób dochodzenia do niezależności. Za moich czasów był pewien utajony konflikt między tymi, co mieszkali w akademiku, i rodowitymi krakusami. Jedni i drudzy krzywo na siebie patrzyli… Ci, którzy mieli większą trudność z oddzieleniem się od rodziców — czyli krakusi, jak pani mówi — wobec tych z akademików czuli zazdrość, że im jest łatwiej. W domu panował reżim, trzeba było wracać o pewnej godzinie, a tamci już od—powiadali sami za siebie. I pewnie to zjawisko pozostało. Ale wzorów wychodzenia z domu dawniej bywało sporo. One się dzisiaj, niestety, także zatarły. I jest tak, że bardzo często młodzież w ogóle nie wyprowadza się z domu, siedzi rodzicom na karku. Mówi się, że to dlatego, bo nie ma mieszkań. To fakt, ale w ogromnej mierze nie chodzi o to, że oni nie mają mieszkań, tylko że naturalnie wchodzą w sytuację wydłużania sobie życia przy rodzicach, bo to bywa wygodne. A rodzice to aprobują. Wydawało mi się, że dzisiaj dzieci starają się szybko uniezależniać od rodziców… dzieci na karku Nie, i to jest szerszy problem społeczny, to jest w ogóle zmiana stylu życia — coraz późniejsze podejmowanie niezależności, późniejsze wchodzenie w rynek pracy, co jest związane z innymi zmianami społecznymi. Rośnie liczba młodzieży bezrobotnej. Wynika to w równej mierze z ciasnoty na rynku pracy, jak i z niechęci do jej szukania — bo rodzice utrzymują dzieci. Jest też prawdą, że miejsca pracy są blokowane przez ludzi, którzy przedłużają swoje zatrudnienie jak mogą, nie przechodzą na emerytury, a i sam wiek emerytalny starają się wydłużyć. Ludzie chętnie pobierają różne renty, co nie znaczy, że nie podejmują dodatkowej pracy, bardziej czy mniej oficjalnej, czarnej lub szarej, lub całkowicie legalnej — ale w efekcie zajmują jakieś miejsca pracy. Długość życia zwiększa się, więc ludzie trzymają swoje posady, dopóki mogą, w dodatku nawet gdyby matka chciała odstąpić córce swoje miejsce — to ona, z wysługą lat, zarobi więcej niż córka, która dostanie najniższą stawkę. Dla młodego, dorastającego człowieka, który konfrontuje się z perspektywą przyszłości, jednym z ważniejszych problemów jest to, czy kiedy ukończy te wszystkie swoje uciążliwe szkoły — w ogóle znajdzie miejsce dla siebie, czy będzie mógł zrobić jakąś karierę, czy osiągnie to, co chce osiągnąć. SZUKAM — WIĘC JESTEM W formowaniu się tożsamości psychoseksualnej pojawia się również drugi wątek: czy ktoś mnie zechce albo czy ja kogoś zdobędę. W jakim wieku zaczyna się serio o tym myśleć? będę lepsza niż moja matka Bardzo wcześnie, od momentu kiedy w ogóle pojawia się zainteresowanie tym, „czy jestem atrakcyjny/a”. U dziewczynek to się zaczyna już w wieku od dwunastu do czternastu lat, potem nasila się coraz bardziej, a także zmienia: „czy będę dobrą matką, czy w ogóle chcę mieć dzieci, jak to się ma do tego, czy jestem kobieca, i czy potrafię wychować te dzieci i zapewnić im byt”. Ponieważ często nakłada się to na konflikt z rodzicami, dochodzi niekiedy myśl: „chcę być lepszą matką niż moja matka dla mnie”. A zatem dziewczyna sama sobie podwyższa poprzeczkę, widząc krytycznie matkę — i swoje idealne zadania buduje w opozycji do niej: „na pewno nie będę taka wredna jak moja matka”, „zawsze będę rozumiała moje dziecko” itp. Jest też taki poważny problem, jak formowanie światopoglądu, czyli stosunku do wartości przekazanych — religijnych, ateistycznych czy jakichkolwiek innych. Dzisiaj rzadziej młodzież deklaruje się jako ateistyczna, częstsze jest poszukiwanie religii „innego rodzaju”. Dużo mówi się o sektach, a ja mam do tego sceptyczny stosunek, bo bardzo trudno jest zdefiniować, co to jest sekta. Nowościom na ogół towarzyszy nadgorliwość neofitów… kształtowanie światopoglądu Te grupy religijne mają dość aktywne apostolstwa, wobec tego łatwo się zwrócić w ich stronę, jeżeli poszukuje się czegoś atrakcyjnego, co jest nowe, świeże, inne, a oferuje jakieś oparcie. Pojawia się też szereg takich grup w obrębie Kościołów chrześcijańskich, katolickiego i Kościołów protestanckich. Jest wiele tego rodzaju działań: ruch oazowy, praca z młodzieżą zaniedbaną z konfliktowych rodzin, co robi na przykład krakowska grupa „U Siemachy”. I te ruchy nie są nachalne religijnie, a równocześnie oferują oparcie. Ale część młodzieży szuka czegoś nowego? Dorastająca młodzież zawsze jest bardziej otwarta na radykalne poglądy, co wynika z cech myślenia w tej fazie rozwoju poznawczego. Jedną z nich jest wspomniana już możliwość myślenia abstrakcyjnego. Drugą formowanie własnego światopoglądu — bardzo często w opozycji do obowiązującego w danym środowisku. Młodzi ludzie poszukują przy tym odpowiedzi ostatecznych, chcą wiedzieć, jak jest naprawdę. Co to znaczy w tym przypadku „naprawdę”? Czego dotyka to pytanie? młodzi nie lubią wątpić Może odwołam się do Sokratejskiego „wiem, że nic nie wiem”. W czasie dorastania z upodobaniem wpisujemy sobie to zdanie do pamiętnika jako „złotą myśl” — bo po co się mam uczyć, skoro można uczyć się całe życie, a człowiek i tak nic nie będzie wiedział? W tym okresie nie istnieje jeszcze możliwość przyjęcia takiej perspektywy, jaką osiąga człowiek intelektualnie dojrzały, który już wie, że wszelkie odpowiedzi zawsze są wątpliwe i trzeba się z tym pogodzić. W młodości nie ma takiej tolerancji. Przy tym jedną z podstawowych zasad w edukacji współczesnej — w szczególności w Polsce — jest to, że młodzieży podaje się odpowiedzi ostateczne, że w ogóle wiedzę przekazuje się tak, jakby ona była wiedzą ostateczną. Szkoły uczą według zasady: „masz tak mówić, jak pani wyłożyła na lekcji albo jak jest w podręczniku”. Co gorsze, na podobnej zasadzie opiera się często szkolnictwo wyższe. Jeżeli próbuję pod koniec studiów pracować ze studentami w ten sposób, że najpierw coś im podaję do wiadomości, a potem podważam ostateczność tej prawdy — to oni patrzą na mnie ze zdziwieniem. wszystko jest nie tak, ale coś musi być naprawdę Młodzież oczekuje odpowiedzi jednoznacznych. Nie jest tylko tak, że w coś się wierzy, a potem tę wiarę się traci. Dla młodości charakterystyczna jest taka forma myślenia, w której łatwo wszystko podważać, wszystko skrytykować, bo każda rzecz jest do skrytykowania i wszystko jest do podważenia — ale równocześnie oczekuje się, że w końcu będzie się wiedzieć, jak jest „naprawdę”, żeby było się czego trzymać. I to też jest jedna z przyczyn, dla której na przykład poszukuje się różnych ruchów religijnych, jest się otwartym na apostolstwo, które przekazuje wiarę bez wątpienia. I trzecia rzecz: przy różnych zakłóceniach w formowaniu obrazu samego siebie — wtedy kiedy trudno siebie zaakceptować, kiedy niełatwo jest zobaczyć swoją indywidualność, chętnie i łatwo można przywiązać się do kogoś, podążać za czymś, co ma bardzo wyrazisty charakter. Bo określać trzeba siebie wokół czegoś wyrazistego. To niekiedy przekłada się na codzienną praktykę. Jeżeli jestem zły; brzydki, niegrzeczny, nie mogę siebie zaakceptować, nie mogę powiedzieć, że jestem dobrym uczniem, dobrym synem, dobrą córką, nie mam w sobie nic atrakcyjnego — to mogę działać w przeciwnym kierunku: będę niedobry, będę bił innych, będę chuliganem, bo wtedy przynajmniej wiem, jaki jestem. Mam wtedy jasne i wyraziste określenie samego siebie. I to jest zaspokojenie bardzo konkretnej potrzeby. potrzeba wyrazistości Wszystkie oferty różnych ruchów młodzieżowych o wyrazistym charakterze — czy z ogoloną głową, czy w spodniach z krokiem po kostki — to nie jest tylko moda, ale jest to też wyrazista cecha. Dwadzieścia lat temu były to długie włosy u chłopców, koraliki na szyi, teraz jest kolczyk w uchu albo w brwi. To jest taka wyrazista cecha, która „odróżnia od reszty świata mnie i moją indywidualność”. Dopiero jako ludzie dojrzali wiemy, że żadnej indywidualności to nie określa, ale zajęło nam trochę czasu, żeby się o tym przekonać. Gdy moja młodsza córka zaczęła studiować w filmówce, w pewnej chwili miała w jednym uchu jakieś dziesięć kolczyków. Potem dołożyła kolczyk do nosa. Przyjęłam to bardzo spokojnie, wiedząc, że jej to minie i że ja też miałam swoje modne wariactwa w młodości. Mówiąc pani językiem: my już nie wierzymy w to, że kolczyk w nosie uczyni z nas indywidualność — a mówiąc moim językiem: myśmy się już przekonali, że to nie zapewnia indywidualności, że do indywidualności trzeba czegoś innego. To też jest jedna z takich smutnych prawd, którą poznaje się dopiero po pewnym czasie, bowiem doświadczenie jest nieprzekazywalne. Nigdy? Doświadczenie osobiste jest nieprzekazywalne. Doświadczenie osobiste każdy musi sobie uzbierać sam. I na to nie ma żadnej rady. NIESZCZĘŚCIE TEŻ JEST PRZEKAZYWALNE nieszczęście idzie przez pokolenia Paradoksalne, że dla odmiany przekazywalne jest nieszczęście. Jeżeli było się samemu ofiarą nieszczęścia — ktoś siedział niesłusznie w więzieniu, w obozie, ukrywał się w szafie — jeżeli trauma spowodowała w kimś szkody — to następstwa tego przeżycia, które człowiek nosi w sobie, powodują takie zmiany w psychice, że skutki pojawiają się też u jego dzieci. Jest zdumiewające, że potomstwo osób, które przeżyły Holocaust, ma niczym nieuzasadnione poczucie winy. To, że ci, którzy przeżyli Holocaust, mają poczucie winy, wiadomo od dawna, ale dopiero teraz okazało się, że ich dzieci i wnuki też mają niepotrzebne poczucie winy. I nie ma jeszcze zadowalającego wyjaśnienia tego zjawiska — międzypokoleniowego przekazu traumy. Jeżeli matka lub opiekunka sama czuje nieufność wobec ludzi, bo ją skrzywdzili, ma nawracające wspomnienia nieszczęścia czy też krzywdy — robi coś takiego ze swoim dzieckiem, że nie stymuluje w nim rozwoju rozpoznawania życzliwości i nieżyczliwości, a nawet więcej: ona przekazuje dziecku niemożność rozpoznania osoby niebezpiecznej, która chce to dziecko wykorzystać lub skrzywdzić. Brak tej umiejętności powoduje, że jest ono bardziej narażone na to, że spotka je nieszczęście, podobnie jak matkę. przemoc w rodzinie Model związku, w którym kobieta jest bita i źle traktowana przez mężczyznę, bardzo często powtarza się z pokolenia na pokolenie. Na poziomie socjologicznym czy kulturowym można by powiedzieć: istnieje taki model rodziny. Jego trwałości w kulturze dowodzą przysłowia: „jak mąż żony nie bije, to jej wątroba gnije” albo — jak mówią górale — „nie bije, czyli nie kocha”. Zjawisko przemocy w rodzinie można tłumaczyć też w taki sposób, że nie może być inaczej, bo wszyscy mężczyźni są tacy, posługują się przemocą. Próbuje się też wyjaśniać je tym, że to specjalne cechy kobiet prowokują ich partnerów do używania przemocy. Mówi się wtedy o nieumiejętności postawienia granicy dla agresywnych zachowań mężczyzny. I właśnie tej nieumiejętności „uczymy” się od swoich matek. Chwileczkę… Przecież chyba możemy jakoś ostrzec nasze dziecko? Dlaczego mamy ostrzegać? Zawsze ostrzegamy przed własnymi lękami. A czy ostrzegła pani kogoś przed czymś, czego pani sama się nie boi? Jeżeli wiemy, że słusznie się boimy, że na przykład nie należy przechodzić na czerwonym świetle, wtedy nie ostrzegamy, tylko uczymy: nie wchodź na jezdnię, gdy jest czerwone światło. Jeżeli robimy to z lękiem, niepokojem, napięciem — to raczej stymulujemy przekorę. Natomiast jeżeli przekazujemy to jako prawdę oczywistą — no to nie ma przed czym ostrzegać. Rozumiem, że w tym sformułowaniu przeziera coś takiego, co jest dla naszej tradycji kulturowej bardzo charakterystyczne: uczenie poprzez straszenie. Umberto Eco opisał w Imieniu róży, starannie i bardzo pięknie, że kultura oparta na strachu oswoić lęk jest kulturą zbudowaną na pogardzie dla tych, którzy są głupsi i nie mogą zrozumieć — wobec tego trzeba ich straszyć. Jeżeli się nie wierzy, że dziecko zrozumie, to po prostu się je straszy albo wręcz przeciwnie — zaciera się w nim strach i wmawia mu się: „jak będziesz przy mnie, to nic złego cię nie spotka, trzymaj się mamy i taty, to ci będzie dobrze”. SEKS: NA NOWO ODKRYWAMY WŁASNE CIAŁO To wszystko jest ważne również dlatego, że ma znaczenie dla sposobu, w jaki człowiek wchodzi w seksualność. Wszystkie elementy są tutaj istotne. Do seksualnego funkcjonowania przydatne jest poczucie własnej odrębności, ale i świadomość, że ten drugi człowiek też jest odrębną, żywą osobą, a nie zabawką, że ludzie mają różne cechy, a zatem można mieć różne poglądy. Dobrze jest, jeżeli do upewnienia się o swojej tożsamości nie potrzeba żadnej drastycznej sytuacji. Wtedy jest mniejsze niebezpieczeństwo, że wejdzie się w seksualność w sposób chaotyczny, trudny, albo że proces rozwojowy, zachodzący w okresie dorastania — zatrzyma się nie dokończony i na resztę życia będzie się miało „uwiązaną jedną nogę”. Wracamy więc do seksualności… kiedy ona zaczyna się kształtować i jakimi drogami? dobry dotyk Mogę się odwołać do teorii, zastrzegając równocześnie, że jest to teoria mocno w tej chwili podważana i nie daje jednoznacznej, prostej odpowiedzi. W dalszym ciągu jest uznawany i szanowany pogląd, że od niemowlęctwa człowiek jest mniej lub bardziej skupiony na własnym ciele. Przez to skupienie rozumie się fakt, że większość stymulacji sprawiających przyjemność dotyczy właśnie ciała. Jest to szerokie rozumienie seksualności. Kiedy dziecko ssie pierś matki —jest mu przyjemnie. I to też można rozumieć jako seksualność. Gdy siada tacie albo mamie na kolanach i się wtula — jeśli obserwować to bez schematów poznawczych i stereotypów, bez uprzedzeń i idealizacji — w istocie rzeczy nie sposób rozróżnić charakteru pieszczoty, która odbywa się między matką a dzieckiem, między ojcem a dzieckiem — a między nimi samymi wtedy, kiedy dzieci poszły spać. Gest czułości jest w istocie rzeczy w obu sytuacjach zbliżony. Żyjemy w kulturze, w której tabu kazirodztwa jest bardzo silne. Nieznane są ludzkie kultury bez tego tabu, poza takimi wyjątkami, jak rodziny faraonów egipskich albo bogowie olimpijscy czy na poziomie kuzynostwa w bardzo wąskich kręgach arystokracji lub rodów królewskich; albo tam, gdzie tabu było łatwo przekraczane, na przykład z powodów majątkowych. W istocie rzeczy tabu kazirodztwa jest bardzo silne. Wydawałoby się nawet, że jest coś niestosownego w tym, żeby pieszczoty między rodzicem a dzieckiem zobaczyć w tym samym kontekście, co pieszczotę erotyczną między kochankami. A jednak pieszczota sama z siebie i przyjemność płynąca z dotyku są takie same. Co więcej, dziś już wiadomo, że ta pieszczota jest bardzo ważna dla poczucia bezpieczeństwa człowieka i jego harmonijnego rozwoju. Wiadomo, że dotyk odczuwamy dzięki temu, że wywołany przezeń bodziec dociera do kory mózgowej nerwami tworzącymi „drogi czuciowe”. Jest bardzo prawdopodobne, że możemy odczuwać przyjemność dotyku, zanim się urodzimy — na przykład ocierając się w wodach płodowych o ścianki macicy. Są obserwacje wskazujące na to, że bliźnięta położone w jednym łóżeczku przytulają się do siebie, a rozdzielenie ich niekorzystnie wpływa na to, jak się chowają. Jest naukowo dowiedzione, że dotyk jest rzeczą ważną dla rozwoju uczuciowości i nie ma w nim nic złego. Chyba że intencja dotyku jest inna. Ale to jest zupełnie inna sprawa. dotyk rozwija uczuciowość Moment, w którym nasza erotyczność zaczyna się rozwijać świadomie — to okres dorastania. Zjawiska seksualne istnieją jednak również u dzieci. Niemowlęta też mają erekcję. Dzieci pozbawione opieki, tulenia, kochania, kontaktu — nie czują się dobrze. I używają stymulacji okolic erogennych dla wywołania przyjemności, poczucia bezpieczeństwa. Kiwanie się dzieci, często obserwowane w sierocińcach, objaw „choroby sierocej”, to właśnie taka stymulacja. I to jest zjawisko niewątpliwie seksualne. W okresie dorastania zmienia się świadomość ciała. Inna jest jakość seksualności. Nie ma drugiego okresu o tak intensywnych zmianach — może poza późnym starzeniem się, kiedy nagle ginie tkanka podskórna i twarz człowieka staje się jak pomarszczone jabłko. ciało się zmienia Dorastające ciało najszybciej zmienia się tam, skąd płyną podniety seksualne— inaczej wyglądają narządy płciowe, rosną piersi, powiększają się gruczoły, pojawiają się wąsy, włosy pod pachą i włosy łonowe. Wiele rozmaitych bodźców powoduje skupienie zainteresowania i uwagi na własnym ciele. Wtedy też odkrywa się to, że określone, te same stymulacje — lub przypadkowe nowe stymulacje seksualne — dają zupełnie inny efekt niż przedtem. Odkrycie, że stymulacja seksualna daje inny efekt, jest u chłopców dość często znacznie bardziej drastyczne niż u dziewcząt. Bo kiedy przy stymulacji dochodzi do ejakulacji, to może być doświadczenie szokujące. Chłopcy na ogół nie są na to przygotowani. Ale przeżycie orgazmu młodzieńczego jest doświadczeniem nowym i oczywiście doprasza się o powtórzenie. Jeden z większych przesądów głosi, że dzieci, dorastając, odkrywają życie seksualne poprzez interwencję osób dorosłych lub trochę od siebie starszych, lecz bardziej doświadczonych, którzy uwiodą dziecko albo pokażą, na czym polega masturbacja. Ja osobiście uważam, że to nieprawda. Prawda jest taka, że większość chłopców, a myślę, że i większość dziewcząt, odkrywa przyjemność masturbacji samodzielnie. Przypadkowo? odkrywanie przyjemności Można by tak powiedzieć, aczkolwiek mawia się, że nie ma przypadków, że wszystkie przypadki mają jakieś uzasadnienie. Najczęściej jest tak, że w pewnym momencie uruchamia się nowa funkcja, na skutek tego, że doszło do dojrzałości dróg nerwowych organizmu. W literaturze raczej występowała słynna młoda ciocia, która uwodziła czternastolatka… Sądzę, że najpierw ten czternastolatek odkrył samego siebie i pewne swoje przyjemności. Ale wolałbym mówić o piętnastolatku — ciocia, którą pani przywołuje, nie popełnia wtedy przestępstwa. Bo jeśli siostrzeniec jest młodszy — to w świetle polskiego prawa jest przestępczynią. Film Loseya Posłaniec… Posłaniec miał dziesięć, jedenaście lat, był chłopcem pulchnym, grubiutkim, młodziutkim, który nie wiedział, czego chce. Posłaniec jest dramatycznym filmem o traumie, o tym, że można być wykorzystanym niekoniecznie poprzez zgwałcenie. Można być wykorzystanym, bowiem jest się wciągniętym w aferę dorosłych ludzi, w sposób egoistyczny, a oni nie zauważają, czym dla dziecka, w tym przypadku dorastającego chłopca, jest to pośredniczenie, bycie wspólnikiem w sprawie, która jest naładowana erotyką. On w istocie rzeczy jest tu ofiarą. Tradycyjne poglądy mówią, że pierwszy etap rozwoju seksualności to skupienie się na sobie. Do młodej cioci jest jeszcze daleko. Chodzi o odkrycie przyjemności seksualnej, która ma nową jakość. Ale ona nie pojawia się znikąd. Dochodzi do niej w czasie, gdy ciało zmienia się, a młody człowiek studiuje te zmiany. Niektórych się wstydzi, na przykład pryszczy. Zaczyna o siebie dbać. Wygląd staje się dla niego ważny. Wiążą się z tym pewne niebezpieczeństwa. Właśnie wtedy, szczególnie u dziewcząt, może rozpocząć się anoreksja. A jej ryzyko jest większe u dziewcząt niepewnych swojej kobiecości lub nie akceptujących jej. Innymi słowy, zakłócenia tożsamości psychoseksualnej zwiększają możliwość wystąpienia zaburzeń odżywiania się. SEKS: DOSTRZEGAM DRUGĄ OSOBĘ Na kolejnym etapie zaczyna się w nowy sposób patrzyć na osoby tej samej płci. Porównywać, czyj biust jest większy, kto już nosi stanik albo kto jest lepiej zbudowany; chłopcy analizują, kto ma więcej w kroku, pojawiają się dylematy, czy „pokazywać sobie albo nie pokazywać” intymne miejsca, podglądać się czy nie — i to też jest stymulujące erotycznie. Mówi się, że jest to faza homoerotyczna, faza zainteresowania erotycznego osobami tej samej płci. W tym okresie erotyczna miłość i miłość w ogóle nie są wyraźnie rozdzielone. Obiekt zainteresowania budzi fascynację. Ciekawe, że związane z tym lokowanie uczuć różni dziewczęta i chłopców. Dziewczęta deklarują, że kochają swoje idole, na przykład: „kocham Julię Roberts”, chociaż nie tylko aktorki stają się obiektami uwielbienia. Chłopcy raczej nie mówią, że kochają Schwarzeneggera, chociaż mają nad łóżkiem jego plakat. W obu przypadkach chodzi o ulokowanie uczuć i wzorowanie się na wybranym idolu tej samej płci. Istotnym elementem, który potem często towarzyszy następnemu etapowi, jest to, że zmierza się w gruncie rzeczy ku temu, aby osoba, którą się kocha, była obiektem nieosiągalnym. zakochać się w idolu Uczucia lokowane są w osobie, do której nie ma się dostępu, co pełni swoją funkcję, ponieważ taka sytuacja buduje drogę nie do przebycia. Jest swoistym wyrazem ambiwalencji wobec seksualności. Kochając nieosiągalną osobę, nie mamy z jednej strony szansy na realizację zbliżenia, którego pragniemy i boimy się zarazem. Poza tym mamy znikomą perspektywę przeżycia upokarzającego odrzucenia. Kryje się tutaj niebezpieczeństwo wykorzystania takiej fascynacji — w skrajnej postaci w formie uwiedzenia heteroseksualnego czy homoseksualnego przez ciocię, starszego kolegę, przez nauczyciela czy księdza. Ale to — na szczęście — nie zdarza się często. Zakochanie się w księdzu wydaje się najczęściej ulokowaniem miłości w kimś, kto z istoty swojej roli jest dla miłości nieosiągalny. Na kolejnym etapie obiektami zainteresowania stają się osoby z bezpośredniego otoczenia, w tym rówieśnicy. Nazywamy to fazą chaotyczności. W tym okresie stosunkowo nie tak trudno przekroczyć bariery, różne zresztą w różnych kulturach i okresach historycznych. Jest to czas łatwości kontaktów seksualnych i obie płcie do nich dążą. Seks nadal jest ważniejszy niż osoba. Dopiero później konstruuje się kolejna faza, w której młody człowiek jest w równym stopniu zainteresowany seksualnością, jak i relacją, więzią, przyjaźnią, miłością, i w ogóle tym, żeby to trwało. Wzór jest taki: dość wcześnie — trzynasty, czternasty rok, jak już lęk przed przeciwną płcią trochę się rozproszy — umawiamy się, że „będziemy chodzić”. I to jest rodzaj rytuału. „chodzimy” ze sobą Co to znaczy, że „będziemy chodzić”? Będziemy się całować, prowadzić razem na spacer i do kina, pójdziemy na dyskotekę, coś razem zrobimy — to jest „chodzenie”, czyli „ty jesteś moją kobietą, a ja jestem twoim mężczyzną”. Niekoniecznie obejmuje to już seks, chociaż może obejmować. Według tego, co można sądzić na podstawie badań — które są trudne w tej dziedzinie — do inicjacji rówieśniczej dochodzi dość wcześnie, ale nie jest ona zjawiskiem powszechnym. Inicjacja seksualna, czyli rozpoczęcie kontaktów seksualnych, chociaż według tych badań jest coraz częstsza w połowie drugiej dekady życia, nadal w tym okresie jest udziałem mniejszości. Istotne jest to, że raczej jest to inicjacja seksualna rówieśników. To już nie jest ciocia, która właśnie się rozwiodła i uwodzi piętnastoletniego siostrzeńca, albo kochanek matki uwodzący jej córkę. Pierwsze zbliżenia koleżanki i kolegi z klasy następują na prywatce. INICJACJA SEKSUALNA — I DZIEWICTWO Czy przez „inicjację” rozumie pan tutaj pełny stosunek seksualny? Przez inicjację seksualną rozumiem taką zaszłość między dwiema osobami, która się kończy przeżyciem zbliżonym do orgazmu albo orgazmem. A czy do tego dochodzi poprzez stosunek genitalny z penetracją czy… Chodzi mi o to, co oficjalnie nazywa się „utratą dziewictwa”… Boy, pediatra, przez wiele lat atakując „konsystorskie dziewictwo”, przelał morze atramentu w sprawie unaocznienia, że dziewictwo w sensie anatomicznym można też zachować, mając bardzo bogate życie seksualne. Poważny tygodnik „Polityka” opublikował ostatnio tekst o tym, czy dziewictwo jest modne wśród młodych dziewcząt, czy nie. Nie biorę tych pytań z sufitu, ten temat jest wciąż dyskutowany w mediach. Nawet od najbardziej popularnego wśród inteligencji czasopisma nie oczekuję, ażeby się zastanawiało, co dla współczesnych dziewcząt znaczy dziewictwo. A pani mi takie pytanie zadała. Widocznie jestem wychowana w pewnej kulturze, w której to się rozróżnia. Pełny lub niepełny stosunek seksualny… Dziesiątki dziewcząt, aby zachować tak zwaną cnotę dla przyszłego męża, uprawia niepełne stosunki seksualne, a nawet znajdują na ten temat szczegółowe porady w kolorowych pismach. czy jeszcze potrzebne jest dziewictwo Inicjacja seksualna jest utratą dziewictwa, niezależnie od tego, czy obejmuje stosunek seksualny z penetracją, czy nie. To znaczy, niezależnie od zachowania dziewictwa konsystorskiego. Problem zachowania dziewictwa aż do zamążpójścia — bo to zawsze tyczyło tylko dziewcząt — jest starym problemem kulturowym. Ale można przecież spojrzeć na zagadnienie nieco inaczej. Jeśli wziąć pod uwagę, że wchodzenie w życie seksualne jest procesem, że w życiu seksualnym jest wiele stopni poznawania, nie powinno dziwić, że pojawiają się różne stopnie dziewictwa. W tym sensie, że zawsze jest miejsce na jakiś pierwszy raz… Britney Spears, znana piosenkarka, ulubienica nastolatków, uporczywie deklarowała w mediach, że jest dziewicą. Oczywiście, miała tak zwanego swojego chłopaka, a zatem chodziło już tylko o to symboliczne dziewictwo, ale Britney, z tym podkreślaniem, jak to dziewictwo jest ważne, stała się pewnym wzorem dla nastoletnich dziewczyn. Dziewica konsystorska — skąd to się wzięło? Konsystorz to jest sąd biskupi, który orzeka o nieważności sakramentu małżeństwa. Jednym z powodów niezaistnienia sakramentu jest brak skonsumowania, co stwierdzano na podstawie anatomicznego dziewictwa kobiety. Może dzieje się tak, że wśród niektórych młodych ludzi dłużej utrzymują się wobec seksu postawy z wcześniejszego okresu rozwoju, wyrażające się imitacją zachowań dorosłych. Wszystko, także i seks, jest „na niby”. Przecież i w dzieciństwie bawimy się w mamę i tatę. Młodzi ludzie, już nie dzieci, w dalszym ciągu umawiają się: „jesteśmy blisko, ale to nie jest naprawdę blisko”. Jest to rodzaj samooszukiwania i siebie, i tego przyszłego męża, który ma dostać jedynie puste pojęcie „cnoty”? seks przedmałżeński W tym zdaniu wyraźnie widać, jak trwałe są opinie i sądy o seksualności. Wryte w język, którym się posługujemy. Mąż ma coś dostać. Ma dostać cnotę narzeczonej. Przyzwolenie na seks przedmałżeński chłopców jest bardzo stare. Inaczej z przedmałżeńskim seksem dziewcząt. Prezerwatywa dołączona do wakacyjnego numeru kolorowego pisemka dla nastolatek nadal szokuje. I chyba nie dlatego, że — użyta — zmniejsza ryzyko zarażenia chorobą, jedną z tych, które medycyna nazywa przenoszonymi drogą płciową. Zakaz otwartości seksualnej dla dziewcząt jest tu chyba decydujący. Nawet obawa przed nieplanowaną ciążą, zakorzeniona głęboko u rodziców i samych nastolatków, nie równoważy tabu wspieranego przez idealizowaną wizję niewinnej, cnotliwej dziewczynki. A przecież edukacja seksualna jest stale niewystarczająca. Ciągle się zdarza, że lęk w pomieszaniu z pragnieniami prowadzi do fantazji na temat tego, od czego można zajść w ciążę, bo może wystarczy usiąść w fotelu, w którym on siedział, żeby zostać matką jego dziecka? Edukacja seksualna w szkołach naprawdę dokonuje się na korytarzach, w czasie przerw… Myślę, że ten fotel już dawno nie wchodzi w grę. bezpieczny seks Równocześnie od dwudziestu lat mamy do czynienia z — trochę wytłumioną — paniką przed AIDS, przed infekcją wirusem HIV i ze świadomością, że ten wirus przenosi się drogą płciową. Cała kampania na temat bezpiecznego seksu w dużej mierze podtrzymuje ideę seksualności, która nie jest pełna. Można nawet powiedzieć, że właśnie taka „niepełna” jest prozdrowotnym zachowaniem. „Bezpieczny seks” w fazie chaotycznej daje większe szansę zachowania zdrowia niż seks genitalny z penetracją, który oczywiście lepiej zachować do stałego związku i wejść w niego z dziewictwem, niż wnieść do małżeństwa HIV–a. Jest wiele sposobów poruszania tego tematu — albo w sposób racjonalny, albo też podbudowujący lęk. Natomiast zawsze zostaje przekonanie, że to jest jakieś tabu. Ta argumentacja to konsekwencja paternalizmu mężczyzn, czyli konsekwencja zapisu, że ojciec jest zawsze niepewny, czy jest ojcem, a także, że kobieta powinna wchodzić w małżeństwo dziewicą, a mężczyzna nie musi. Kobieta ma być dziewicą aż do małżeństwa, ponieważ tylko męża nasienie ma spowodować, żeby zaszła w ciążę. I tak jest od momentu, kiedy ludzkość odkryła związek pomiędzy stosunkiem seksualnym a zachodzeniem w ciążę — to znaczy, kiedy ludzkość powiązała w swojej świadomości reprodukcję ze stosunkiem seksualnym — bo istnieją dowody na to, że nie zawsze i nie wszędzie tak było. W Europie znany jest opis tradycji fryzyjskiej, która dawała szansę zamęścia wyłącznie dziewczynom, które były w ciąży. Dziewczyna, która nie zachodziła w ciążę, nie miała szans na zamęście. Był tam taki obyczaj, że dziewczyny z chłopcami mogły się spotykać, ale to ona wybierała, którego wpuści, i jak zaszła w ciążę, to się pobierali. Jak nie, to wpuszczała następnego. Jeżeli nie zachodziła w ciążę, bo nie mogła, to zostawała starą panną. Biologicznie można to uzasadnić, zwłaszcza w izolowanych społecznościach, ponieważ nie każde spotkanie prowadzi do możliwości prokreacji. A czy zdarzają się dziewczęta i chłopcy, którzy w wieku dorastania prawie w ogóle nie interesują się seksem? czy można żyć bez seksu? Oczywiście że tak. Jest taki skrajny wzór ascetycznego przebiegu dorastania, który opisała Anna Freud, zajmując się dziećmi i młodzieżą — i ona tu była wierna idei ojca. Była bardzo z nim związana, niektórzy mówią, że aż do przesady. Otóż Anna Freud napisała — mając prawdopodobnie na myśli siebie jako wzór — że zdarza się, iż z różnych powodów dorastający oddalają seksualność całkowicie, jako nieistotną, a nawet walczą z nią i podkreślają brak jej znaczenia; nie wstydzą się swojej seksualności, tylko robią z tego filozofię, że „nie można i nie należy się jej poddawać”. Oczywiście, taka postawa bierze się z lęku przed seksualnością. A z kolei lęk przed seksualnością nie bierze się z Baby—Jagi, tylko z bardzo silnego rozbudowania norm moralnych przejętych od rodziców i trudności uwolnienia się od nich. Jeżeli ktoś jest głęboko religijny i ma silnie przejęte przekonanie, że seksualność jest grzeszna, to wtedy, kiedy ona się pojawia — przechodzi katusze. Czasami udaje się seksualność tak stłumić, że ktoś przechodzi bez niej aż do dorosłości. Czasami to się udaje — a czasami nie. Ale pozostaje faktem, że sama Anna Freud nigdy z nikim się nie związała. Miała przyjaciół, z wieloma ludźmi była w tym sensie, że razem pracowali, pisali książki, ale nigdy w życiu nie straciła nie tylko konsystorskiego dziewictwa, ale, przypuszczam, w ogóle jakiegokolwiek dziewictwa. Nigdy nie doszło do zbliżenia pomiędzy nią a jakimkolwiek człowiekiem, mężczyzną czy kobietą. Udało mi się poznać ją, kiedy miała prawie dziewięćdziesiąt lat; była bardzo uroczą kobietą, miłą, ciepłą. Ale brak zainteresowania seksualną stroną życia nie odejmuje kobiecie kobiecości… ascetyzm czy rozpusta? Ludzie mają różne stopnie siły popędowej. Można powiedzieć, że ona swoim życiem podważyła to, co ojciec pisał: że jeżeli nie akceptuje się swojej seksualności, to można ją sublimować — po polsku może powiedzielibyśmy „uwznioślić” — i oddać się twórczości, na przykład zbudować katedrę albo napisać książkę. A ona powiedziała, że można też przyjąć ascetyczną postawę. Myślę, że wzór ascetycznej postawy wobec seksualności jest częstszy, niż się przypuszcza. Gdy mówi się, że młodzież jest dziś rozwiązła, to się uważa, że młodzież nie ma w ogóle postawy ascetycznej. To jest projekcja naszych problemów z seksualnością na młodzież. Jeżeli widzi się, że dziewczynki w gimnazjum mają wymalowane rzęsy i chodzą na koturnach, które przejęły od pań pracujących na ulicach Hamburga, to przecież wniosek, że one idą zarabiać na ulicę, nie jest oczywisty! Nie. One mają poczucie, że są „superlaskami”, ale nie robią tego po to, żeby natychmiast poderwać faceta i pojechać z nim na balangę! Niekiedy robią to dla koleżanek. Dziewczęta często rywalizują między sobą w śmiałości ubioru… Tak, ale to może być ryzykowne, ponieważ łatwiej mogą stać się ofiarami osób, które to wykorzystają. Dla mężczyzn dorastające dziewczęta są znacznie łatwiejszym obiektem, a zarazem stymulatorem. To jest fenomen Lolity. Dziewczyna, która dorasta, jest bardzo interesująca seksualnie, niewinna i równocześnie czyni niewinną własną seksualność, z którą ktoś ma kłopoty. HETERO CZY HOMO? Czy doświadczenia seksualne nabyte w wieku dorastania kształtują później wzór życia seksualnego? Istnieje bardzo głęboko utrwalony i naukowo zapisany pogląd, że pierwsze doświadczenia seksualne warunkują wzór osiągania przyjemności na resztę życia. Kontekst pierwszych przeżyć buduje model tego, w jaki sposób osiąga się później w życiu przyjemność seksualną. Uwiedzenie zarówno dziewczyny, jak i chłopca? pierwsze doświadczenia Brutalne uwiedzenie dziewczyny może ją w myśl tego warunkować. Dziewczyna umawia się na randkę, bo jest zafascynowana, potem znienacka spotyka ją coś, czego się nie spodziewała, i to przy użyciu przemocy. I to samo dotyczy chłopców. Ale u nich jest to znacznie bardziej podkreślane, bo mówi się, że uwiedzenie seksualne chłopca przez dorosłego mężczyznę czyni z niego homoseksualistę. To nie jest sąd prawdziwy, jakkolwiek ma porządne i obszerne naukowe podsumowanie. Po śmierci Kępińskiego zredagowano z jego maszynopisów książeczkę o seksualności i on w tych tekstach pisał wprost, że pierwsze doświadczenia seksualne mają charakter szczególnie silny. Używał pojęcia Konrada Lorenza: „wdrukowanie”, czyli imprinting. Ja bym z tym polemizował, uważam, że tak nie jest. Nie chce mi się wierzyć, że ktoś wymyślił i naukowo uzasadnił, iż brutalne uwiedzenie chłopca przez dorosłego mężczyznę może prowadzić do homoseksualizmu. Chyba raczej odwrotnie? Ten chłopak nabędzie urazu… Pani opiera swój pogląd na racjonalizmie. Racjonalne jest uważać, że przykre doświadczenie powoduje niechęć i odrzucenie tego, co przykre. Udowodniono jednak, nie tylko zresztą w przypadku seksualności, że przykre doświadczenia mogą również warunkować kogoś pozytywnie. Po raz pierwszy zostało to opisane przy badaniu skoczków spadochronowych. Zdecydowana większość z nich wyskakuje po raz pierwszy wypchnięta na siłę. Panicznie boją się za tym pierwszym razem — a potem dalej się boją, ale skaczą. Lęk przed wyskoczeniem pozostaje, ale staje się źródłem przyjemności. I to wyjaśniono od strony biologicznej. czy nieprzyjemne może być źródłem przyjemności? Da się udowodnić, że niekoniecznie jest tak, że źródłem przyjemności jest wyłącznie to, co nam się z przyjemnością logicznie kojarzy. Można się uwarunkować na powtarzanie czegoś, co jest nieprzyjemne. Wracając do seksualności — mamy przykład masochizmu, dochodzenie do przyjemności seksualnej poprzez doznawanie bólu. Obecnie medycyna nazywa to parafilią. Jest sporo dowodów, że parafilie rozwijają się u osób, które w dzieciństwie przechodziły długie i przykre leczenie wrodzonych wad zewnętrznych narządów płciowych. Zabiegi chirurgiczne korygujące wadę, długotrwała opieka pielęgnacyjna i rehabilitacja są nie tylko bolesne, ale i powodują odmienny rozwój wstydu przed obnażaniem prywatnych, jak się to określa po angielsku, części ciała. Otóż te manipulacje chirurgiczne warunkowały później ich masochistyczne i ekshibicjonistyczne zachowania. Sporty ekstremalne, które stają się coraz bardziej popularne, mają w sobie coś z pokonywania własnej słabości. Stale dokonuje się w czasie ich uprawiania potwierdzenia, że można ją przełamać. Od strony biologicznej jest to, w istocie rzeczy, osiąganie przyjemności, w dalszym ciągu nieseksualnej. To jest warunkowanie się na „rzut adrenaliny”. Przyjemność wiąże się z pokonywaniem pewnego ryzyka. I znów, chociaż to wydaje się mało racjonalne, bo komfort erotyczny na ogół wiążemy z sytuacją spokojnego bezpieczeństwa, ryzyko jest okolicznością bardzo często pożądaną. Wystarczy przypomnieć znany film z lat sześćdziesiątych, którego bohaterowie, para małżeńska, poszukiwali miejsca, gdzie mogliby się kochać, wiedząc, że ktoś może ich przy tym zastać. Tylko wtedy osiągali orgazm. Nie jest wykluczone, że właśnie ta podniecająca szczypta ryzyka zwiększa atrakcyjność przypadkowych kontaktów seksualnych. Nie wiem jednak, czy to ma jakiś związek z przypadkowymi i ryzykownymi pierwszymi doświadczeniami seksualnymi. Chyba nie. Wracając do uwiedzenia — w istocie rzeczy nie można powiedzieć ani nie można udowodnić, że uwiedzenie czy gwałt warunkują homoseksualność, a takie myślenie jest bardzo częste. TAJEMNICA HOMOSEKSUALNOŚCI Co w końcu wiemy o homoseksualizmie? Chodzi pani o historyczne spojrzenie? Zacznijmy od historycznego. Medycyna zaczęła zajmować się problemem homoseksualności mniej więcej od połowy XIX wieku. Wcześniej medycyny to nie intrygowało? Jak mogło zaintrygować, skoro dopiero druga połowa XIX wieku to jest początek seksuologii? Wcześniej udawano, że tego problemu w ogóle nie ma: seksu, różnych preferencji seksualnych? Jak w takim razie wyglądał początek seksuologii? Najpierw medycyna zajmowała się opisywaniem, bo w tym czasie nauka wszystko systematyzowała i porządkowała. Wobec tego takie początkowe wielkie dzieła — fundamentalne dla narodzin seksuologii — to jest spis. Spis różnych form zachowań seksualnych człowieka, grube, wspaniałe dzieła, które ludzie czytają dzisiaj z ciekawością, niekiedy ze śmiechem, i dowiadują się stamtąd rozmaitych nadzwyczajnych rzeczy. Pierwsze prace to książki Havellocka Ellisa w Anglii i Kraft–Ebbinga w Niemczech. To była solidna literatura, a mocna pozycja Kraft–Ebbinga utrzymywała się bardzo długo — do pierwszych dziesięcioleci XX wieku. Otóż te katalogi różnych zachowań seksualnych, wzorów pożądania zestawiały jako patologiczne, to znaczy chore, wszystko, co różniło się od takiej heteroseksualności, jaką w drugiej połowie XIX wieku uważano za normę. To czas, który uważamy dzisiaj za zdominowany kulturą mieszczańską i potocznie nazywamy, nieco pogardliwie, epoką wiktoriańską. Dzisiaj wiemy, że granice normy, także w odniesieniu do życia seksualnego, są zmienne i zależą od porządku społecznego. Im bardziej rygorystyczne społeczeństwo, tym wyraźniej określa się, co jest, a co nie jest normą, i to pociąga za sobą zawsze pytanie o odpowiedzialność własną. Z seksualnością w naszym świecie — mam na myśli obszar tradycji judeochrześcijańskiej — chodzi już nie tylko o tabu, jak w kulturach określanych jako pierwotne, lecz także o grzech. seks, grzech i wina A jak jest grzech, to jest i wina. W związku z tym wszystko, co wypadało poza określoną normę, tak lub inaczej, traktowane było jako związane z winą. Medycyna zainteresowała się sprawami seksu, kiedy istniało już dość wyraźne przekonanie, że jeżeli coś wynika z choroby, to wina nie wchodzi w grę. A jednak to poczucie — taki stosunek do choroby, że może ona być karą za grzechy — powróciło stosunkowo niedawno, w związku z AIDS. Chyba nie u lekarzy! Moment… U lekarzy też, na przykład sławna kwestia doktora Kazimierza Kapery, wypowiedziana w telewizji… Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. On mówił o homoseksualności, że jest grzechem. Ale nie mówił, że choroba jest karą za grzechy. Ale połączył to z AIDS… AIDS Połączył to z AIDS, oznajmiając, że skoro ktoś chce uprawiać seks homoseksualny, to niech ponosi konsekwencje. I na poziomie świadomości dużej grupy, na poziomie myślenia tłumu, wciąż istnieje takie podejście do wielu chorób, a AIDS jest tego przykładem, że może to być kara za niemoralność. „Dobrze im tak, skoro byli niemoralni”… AIDS w tym potocznym ujęciu to piorun, wyraz sprawiedliwości boskiej. Pamiętam, że w pewnym momencie w paradoksalny sposób odetchnęłam z ulgą, gdy pojawiły się pierwsze przypadki AIDS u ludzi heteroseksualnych. Gdyby się nie pojawiły, mogło to bardzo źle wróżyć mniejszości seksualnej — ludzie ze strachu potrafią być bardzo okrutni. Przypadki heteroseksualne były od początku. Ale nie ujawniane? Były, były ujawniane. No to nie były nagłośnione w mediach. Bo tak jest ze statystyką. Poinformowano świat, że AIDS najczęściej dotyczy mężczyzn homoseksualnych, i zaniedbano informacji o drugim elemencie, to znaczy, że w tej samej populacji jest duże rozpowszechnienie dożylnego podawania środków psychoaktywnych. Narkotyków? czy homoseksualizm to choroba? Tak, używam obowiązującej nazwy. Przy okazji odkryto, że wirus AIDS przenosi się także drogą płciową w relacjach niekoniecznie homoseksualnych i niekoniecznie w stosunkach z penetracją analną — jak mówiły pierwsze doniesienia. Ale to jest właśnie wzór naszego myślenia, że jak coś się pojawia statystycznie najczęściej, to jesteśmy skłonni, w nieuzasadniony sposób, nie zwracać uwagi na to, co występuje rzadziej. Wobec wszystkich wariantów zachowań seksualnych różniących się od bardziej lub mniej wyraźnie określonej normy pojawiał się problem, co jest chorobą, a co jest zdrowiem. Bo jeśli coś jest chorobą, to nie tylko nie ma winy, ale prawdopodobnie można to wyleczyć. Nie udało się jednak wyraźnie ustalić, że na przykład homoseksualność jest chorobą. Wprowadzono więc inne pojęcia pośrednie. Kępiński na przykład uważał homoseksualność za wyraz odmiennej struktury osobowości, psychopatii. Próbowano ująć tę kwestię jako perwersję, także wyraz zaburzenia rozwoju uczuciowego. Najbardziej chyba rozpowszechniło się pojęcie zapożyczone z socjologii — dewiacja albo zboczenie. Ciekawe choćby dlatego, że dewiacja, w przeciwieństwie do choroby, nie uwalnia od winy. Z tego wynika, że w XIX wieku uważano, że homoseksualizm jest chorobą albo dewiacją? Od tego momentu dopiero zaczął się właściwie trwający nadal spór, czy homoseksualizm jest czymś chorobowym. Dzisiaj ten spór dotyczy czegoś innego: prób odkrycia powodów i opisów zjawiska, odniesienia się do argumentu, czy homoseksualność jest czymś zawinionym, czy nie. To znaczy, czy człowiek ma swobodny wybór ukierunkowania swoich zainteresowań seksualnych. To by zakładało, że homoseksualista może sterować swoimi preferencjami seksualnymi. Odpowiedź na pytanie, czy on ma na to wpływ, nie jest wystarczająca. Chodzi o pytanie, czy gdyby ktoś chciał albo gdyby się zmusił, to mógłby być heteroseksuaIny, czy to od niego zależy, czy to jest kwestia woli, czy też jakichś innych czynników. Otóż dzisiaj już chyba nikt nie uważa, że można dowolnie sterować swoją wrażliwością na bodźce erotyczne. Nawet Kościół katolicki tylko domaga się od osób o orientacji homoseksualnej, żeby nie realizowały swojej potrzeby, ponieważ ona jest sprzeczna z doktryną i grzeszna. Według Kościoła zachowanie seksualne, które nie może prowadzić do prokreacji, jest grzeszne i trzeba się od niego powstrzymać. W efekcie katolicyzm nie uznał tego, czego domagają się ci, którzy walczą o prawa dla mniejszości seksualnych: że homoseksualność — nie tylko orientację, ale i zachowanie — można i należy szanować. homoseksualność wrodzona czy nabyta Problem zasadniczy, na płaszczyźnie medycznej, dotyczy prób poszukiwania przyczyn, odpowiedzi na pytanie, czy homoseksualność jest wrodzona, czy nabyta, czy istnieje coś takiego, co jest genem homoseksualności albo taką strukturą w układzie genetycznym, która nieuchronnie spowoduje zachowania homoseksualne. Prowadzi się takie badania i są także autorzy, którzy twierdzą, że homoseksualność jest przekazywana genetycznie, i to przez matkę. Te prace opowiadają się za genetyczną determinacją zachowań homoseksualnych, na podstawie stwierdzenia częstszego ich występowania u męskich członków rodziny matki. Według tej teorii homoseksualność częściej występuje u braci matki mężczyzny, który jest homoseksualny — niż w jakimkolwiek innym układzie. Druga konstrukcja teoretyczna głosi, że prawdopodobnie genetyczna determinacja decyduje o roli określonych struktur w mózgu. Ten ośrodek — małe jądro nerwowe w przedniej części podwzgórza — w badaniach przeprowadzonych przez LeVaya u mężczyzn homoseksualnych okazał się równie mały jak u kobiet, a u heteroseksualnych większy. I to ma być argumentem za tym, że istnieje mózgowa struktura, która prawdopodobnie odpowiada za homoseksualność. Ale ta praca, jakkolwiek bardzo porządna, ma również szereg wad i nikt nie potwierdził tych obserwacji. W efekcie i w tym zakresie nie ma żadnej pewności. A poza tym nawet jeśli zostaną potwierdzone, poznamy mózgowy ośrodek kształtujący zachowania seksualne. Nadal nie będziemy wiedzieli, dlaczego jest właśnie taki. Z innych badań wynika, że struktury mózgu sterujące aktywnościami rozwijają się w wyniku interakcji predyspozycji genetycznej i wpływu środowiska. Że konieczna jest stymulacja, pobudzenie ich do rozwoju. I to w odpowiednim okresie życia. Ten rozwój pod wpływem stymulacji jest najbardziej intensywny w pierwszych latach życia. geny, hormony czy wychowanie Było też prowadzonych wiele prac w latach czterdziestych minionego wieku, które mówiły, że to, co decyduje o kształcie zachowań seksualnych, jest wynikiem sytuacji psychologiczno– biologicznej matki w czasie ciąży. Jeżeli matka znajduje się w czasie ciąży w dużym stresie, to wpływ hormonów stresu na budowę i rozwój mózgu dziecka, które ona nosi w łonie, jest taki, że w znaczący sposób warunkuje zachowanie seksualne tego dziecka w przyszłości. Pierwsze obserwacje na ten temat pochodziły z badań nad dziećmi matek, którym groziło poronienie, a pierwsze metody leczenia groźby poronienia, poza leżeniem w łóżku, były metodami hormonalnymi. I okazało się, że stosowano hormon, który powodował, że dziewczynki urodzone z tych ciąż były bardzo chłopięce w zachowaniu. Nie były homoseksualne, ale na przykład grały w piłkę, biły chłopaków, nie chciały się bawić lalkami. Były też inne tezy, które mówiły o pierwotnej biseksualności człowieka i podkreślały to, że sposób wychowania dziecka wpływa na rozwój jego późniejszej orientacji i wzór zachowań seksualnych. A to opisano mniej więcej na przełomie wieków XIX i XX, przed Freudem w każdym razie. Właśnie Freud nadał tej tezie dużą głośność. Trochę inaczej rozwinął ją Jung, mówiąc o cieniu i podwójności u człowieka. W psychologii i w psychoanalizie te wątki obecne są do dziś. Zrelacjonuję to najkrócej: w przebiegu rozwoju indywidualnego u większości ludzi dochodzi do głosu jeden biegun, hetero—seksualny — a zatem statystycznie to jest norma. Ale w różnych okresach życia ujawnia się homoseksualność, tyle że ona jest bardziej lub mniej skutecznie kontrolowana. A zatem homoseksualność rozwija się bardzo wcześnie u wielu z nas, ale się ją tłumi, więc nic o tym nie wiemy lub nie pamiętamy? Tak, i Freud to wyraził w znanym tekście List otwarty do matki homoseksualisty. Twierdził w nim, że jest to zaburzenie rozwojowe, ale człowiek za nie odpowiada, i że ono nie podlega zmianom. Co więcej, nie da się tego wyleczyć. Przypomniał mi się nasz zmienny stosunek dotyczący leworęczności. Do pewnego momentu leworęczność traktowano jako zaburzenie i usilnie zwalczano, rodzicom kazano przestawiać dzieci na praworęczność, jako „jedynie słuszną”. Stosunkowo niedawno odkryto, że jest to bez sensu, i leworęcznym wolno już być „legalnie” leworęcznymi. Ale dość długo trwały zmagania z nimi… homo–seksualizm jak leworęczność (śmiech) Można powiedzieć, że to jest podobne o tyle, że lateralizacja, czyli zróżnicowanie sprawności jednej — na ogół prawej — połowy ciała nad drugą, też dokonuje się w trakcie rozwoju. W każdym razie nie powinno się traktować homoseksualizmu jako grzechu, co nadal pokutuje w wielu kręgach. Grzech — albo dewiacja. Lekarz nie ma nic do powiedzenia w kategoriach grzechu, nie jest rzeczą lekarza wypowiadać się na temat tego, czy ktoś grzeszy, czy nie. Od tego, co to jest grzech, mamy Kościół. Nie tylko Kościół, bywały systemy polityczne — chociażby faszyzm, stalinizm — które też atakowały homoseksualistów i próbowały ich karać. totalitaryzm nie lubi gejów Wyraziłem już wcześniej pogląd, że w historii ludzkości im bardziej restrykcyjnie ustrukturowany i sztywny jest porządek społeczny, tym więcej zjawisk nosi etykietę niewłaściwych, niestosownych, złych, wymagających eliminacji. W przypadku nazizmu traktowano to jako zanieczyszczenie rasy. Komunizm udawał, że homoseksualizm — skoro jest dewiacją — nie istnieje, bo w idealnym systemie dewiacji nie ma. Zatem aby podtrzymać tę tezę, homoseksualistów zsyłano do łagrów. Tak, komuniści udawali, że dewiacji nie ma. Ale wracając do tego, jak się próbuje wyjaśniać homoseksualność, chyba warto jeszcze powiedzieć o często powtarzanym poglądzie o istotnej roli uwiedzenia chłopca przez dorosłego mężczyznę. Ta teza jest nadal silnie obecna w dyskusji, może także i z powodu znaczenia uwagi poświęcanej prawom dziecka. Nie jest jednak naukowo udowodniona. No to co w końcu może być przyczyną ujawnienia się homoseksualizmu? Naciskam na pana nie bez powodu. Przecież większość rodziców homoseksualistów też uważa, że to jest kara boska, grzech, dewiacja. Często używa się argumentu: „nasz syn był normalny, ale ktoś mu to zrobił”. Musimy dać jakąś względnie sensowną informację, co rodzice powinni o tym myśleć, aby nie skrzywdzić własnego dziecka… Nie chciałbym wyrokować o tym, co ktoś powinien myśleć. Nie lubiłbym też, żeby ktoś mi takie powinności w myśleniu narzucał. Zaakceptowanie własnego dziecka, chociaż jest inne, niż rodzice by tego chcieli, nie jest rzeczą łatwą. Sądzę, że jest bardzo wiele powodów, dla których rodzice mają w takich sytuacjach poważne kłopoty. Ale często można ich w tych kłopotach wesprzeć. Jest to o tyle ważne, że to właśnie rodzice mogą pomóc lub zaszkodzić synowi — zostańmy przy synu — który odkrywa u siebie orientację homoseksualną. moje dziecko jest homoseksualne Warto tu przypomnieć, że zainteresowanie homoerotyczne może wystąpić we wczesnej fazie dorastania jako etap przejściowy między autoerotycznym zainteresowaniem własnym ciałem a chaotycznym i później stabilnym zainteresowaniem innymi ludźmi. Otóż stosunek rodziców do homoseksualności syna — wtedy nie wiemy przecież, czy to jest przejściowe czy nie — może wzmocnić niektóre niekorzystne następstwa homoseksualnej inicjacji lub przeciwnie — zapobiec im. W tym okresie człowiek może mieć w kontaktach z dorosłymi pewne dodatkowe przywileje, poza przyjemnością erotyczną. Chodzi na przykład o przyjemność płynącą z tego, że jest atrakcyjny, otoczony uwagą, otrzymuje szereg komplementów albo wie, że ma wpływ i władzę nad osobą, która jest dorosła, a mimo to zabiega o względy kogoś o wiele młodszego, czy wręcz dziecka. Jeżeli jest się czyimś obiektem zainteresowania, adoracji, to zawsze się ma nad nim — nawet jeśli jest się wykorzystanym — jakąś władzę. Jednoznacznie odrzucając syna, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że tym samym popychamy go w kierunku wykorzystywania własnej atrakcyjności. Takiego, którego pewnie też nie akceptujemy. Z punktu widzenia psychiatry — w kierunku używania ludzi, a od możliwości zbudowania relacji partnerskich w przyszłości. homoseksualizm sytuacyjny Dzisiaj wiadomo, że homoseksualność jest przynajmniej tak samo bogata i złożona jak heteroseksualność. I ciągle są problemy trudne do uporządkowania. Na przykład tak zwany homoseksualizm sytuacyjny. Chodzi o to, że ludzie praktycznie heteroseksualni, znajdując się wyłącznie wśród osób tej samej płci: w klasztorach, w więzieniach, w haremach na Bliskim Wschodzie czy w koszarach wojskowych — angażują się w zachowania homoseksualne. Ale przecież nie wszystkie zakonnice, zakonnicy, więźniowie czy więźniarki uprawiają ze sobą seks… I to jest pytanie: co powoduje, że w takich warunkach jedni się angażują, a inni nie? W moim odczuciu, nie można znaleźć na to jednej odpowiedzi. BYĆ INNYM BEZ WINY A zatem mówimy o dorastaniu, ale na razie wciąż nie wiemy, u kogo i dlaczego może się ujawnić homoseksualność… czy ja jestem homo? Bo na to jest bardzo trudno odpowiedzieć. Przeprowadzenie rzetelnych badań, polegających na długoterminowej obserwacji przypadkowej grupy dzieci, po to żeby porównać rozwój tych pięciu procent z homoseksualną orientacją i pozostałych dziewięćdziesięciu pięciu z heteroseksualną, jest prawie niemożliwe. Z powodów metodologicznych, etycznych, finansowych… Ale patrząc na to z drugiej strony: jeżeli w okresie rozwoju, o którym mówimy, w dorastaniu pojawią się zachowania homoseksualne, to w istocie rzeczy nie ma powodu do alarmu. Homoseksualne, to znaczy że chodzi o zainteresowanie obiektami tej samej płci, wyraźnie seksualne albo erotyczne, zwłaszcza jeżeli dotyczą mniej więcej rówieśników. Jakoś bliżej jest wtedy do osób tej samej płci, one są łatwiej dostępne, a równocześnie w tym samym czasie pojawiają się pewne szczególne rodzaje tabu i wstydliwość dotyczy w ogromnej mierze także tej samej płci — chłopcy czy dziewczynki w szatniach rozbierają się w sposób szczególny, kryjąc przed sobą, co tylko mogą. Jakkolwiek bywa i tak, że we wczesnym okresie dorastania, czyli gdzieś koło czternastego, piętnastego roku życia, chłopcy czy dziewczęta jasno już wiedzą, że jego czy ją na pewno interesują osoby tej samej płci. Tak wcześnie już to wiedzą? Myślałam, że później, bliżej osiemnastego — dwudziestego roku życia. Nie, często wiedzą wcześniej i mają z tym problem, i coś z tym problemem muszą zrobić, albo go akceptują, albo nie. Chyba do rodziców z tym nie idą? Otóż problem jest w tym, że rzadko idą do rodziców. Gdyby nawet poszli, mogliby spotkać się z reakcją histeryczną. reakcja otoczenia Prawdę mówiąc, jest tak, że oni najczęściej idą do rodziców wtedy, kiedy chcą im to rzucić w twarz, chcą ich zaszokować. Najczęściej spotykają się z odrzuceniem, rzadko jest tak, żeby mogli się bezpośrednio przed rodzicami otworzyć. Bywa oczywiście— jeżeli jest dobra relacja między rodzicami a dzieckiem — że to się odbywa na zasadzie komunikatów nie wprost, pewnych sygnałów. Jeżeli te sygnały są przyjmowane ze spokojem, wtedy młody człowiek może kiedyś, w jakimś momencie, otworzy problem. Ale najczęściej spotyka się z odrzuceniem, ponieważ rodzic ma wyobrażenie, że osoba homoseksualna będzie miała trudniejsze życie w przyszłości niż heteroseksualna. Po pierwsze dlatego, że się naraża na ostracyzm, bo społeczeństwo na ogół nie akceptuje homoseksualności. Po drugie, chyba trudniej znaleźć partnera… Trudniej znaleźć partnera, ponieważ… …skoro to jest tylko pięć procent, no to jest mniejszy wybór. To, co pani mówi, jest już racjonalizacją. Jeżeli ktoś ma w ogóle probJemy z nawiązywaniem kontaktów i wchodzeniem w relacje, to w istocie rzeczy ma je niezależnie od tego, jaką ma orientację, ponieważ nikt z nas nie porusza się przecież w dziewięćdziesięciu pięciu procentach populacji, tylko w jakimś jej wąskim strumieniu. Jeżeli człowiek w dodatku nie akceptuje swojego losu… Tu chyba tkwi problem homoseksualizmu. Tak, to jest problem, że człowiek nie akceptuje samego siebie ze swoją homoseksualnością. Na ogół nie akceptuje? Chyba zdecydowana większość! Ale dzisiaj zaczęły być bardziej sprzyjające warunki do tego, żeby „inni” mogli siebie zaakceptować, są nawet środowiska, w których istnieje obyczaj manifestowania preferencji homoseksualnych. Gdy patrzę na te Love Parades albo Gay Pride Demonstrations, to myślę, że to nie jest dowód samoakceptacji. To jest dowód… jak by to powiedzieć… hiperakceptacji, czyli hiperkompensacji nieakceptowania. Rozumiem. Demonstracyjna reakcja na odrzucenie. coming out czyli ujawnienie Do mnie często przychodzą młodzi ludzie, którzy mają trudności z tak zwanym coming out, czyli z ujawnieniem. W obszarze, czyli którym się zajmuję, w psychiatrii, sądzi się, że ważniejsze jest powiedzenie samemu sobie, kim się jest, oraz uwolnienie się od poczucia, że wiąże się z tym jakaś wina. Proces pomocy polega głównie na przyjęciu i zaakceptowaniu tego, co jest rzeczywistością, i opracowaniu realistycznego programu ułożenia własnego życia. To nie dotyczy tylko homoseksualności. Można to przybliżyć, patrząc na trudności mniejszości etnicznych. Jeżeli człowiek nie cierpi z powodu koloru skóry, kiedy rozwiąże swój związany z tym problem, nie musi głośno krzyczeć, że „czarne jest piękne”, bo wie, że jest piękne. Ja wiem, że bardzo trudno jest to osiągnąć w sytuacji, w której społeczeństwo uważa inaczej. Można powiedzieć, że w społeczności zawsze byli ludzie homoseksualni, którzy swoje życie seksualne prowadzili z satysfakcją dla siebie i nikomu tym nie zawracali głowy. Ale wymaga to szczególnych warunków, siły, pewnych cech charakteru, akceptacji… TOŻSAMOŚĆ „PRZECIW” CIAŁU Jest takie zaburzenie w rozwoju, bardzo głębokie, które polega na odwrotności tożsamości psychoseksualnej, czyli rozwoju poczucia własnej płci psychologicznej sprzecznego z płcią biologiczną. To zaburzenie od dość dawna nosi nazwę transseksualizmu; jego geneza nie jest jasna, nie wiadomo, jak do niego dochodzi. Ta rozbieżność między płcią psychiczną i biologiczną jest tak uciążliwa i trudna, że dzisiaj umożliwia się tym ludziom zmianę płci metrykalnej na tę, która jest zgodna z psychologiczną. Potwierdzenie tożsamości psychoseksualnej na poziomie mentalnym, czyli mózgowym, jest podstawą do tego, żeby uznać za niewystarczające rozpoznanie płci przy urodzeniu na podstawie narządów płciowych i skorygować to. transseksualizm Taka formalna zmiana jest podstawą do dalszych interwencji zmieniających płeć biologiczną. Z tym że nie ma możliwości, żeby ktoś, kto przejdzie przez procedurę zmiany płci, mógł urodzić dziecko albo je spłodzić. To jest technicznie niewykonalne, medycyna tego nie potrafi, ale i tak to, co można zrobić, przynosi tym ludziom ogromną ulgę. I dlatego te zabiegi są prowadzone. Pewien młody człowiek został do mnie skierowany wiele lat temu jako transseksualista. W takich sytuacjach pierwszym krokiem jest staranne potwierdzenie lub odrzucenie diagnozy. W tym przypadku okazało się, że młody człowiek stwierdził u siebie zainteresowanie seksualne mężczyznami. Nie podejmował żadnej aktywności homoseksualnej, a w jego wewnętrznym świecie nie było miejsca na akceptację siebie jako homoseksualisty — więc wyobraził sobie, że jest kobietą w męskim ciele. Można powiedzieć, że odwzorował w sobie stosunek społeczeństwa do homoseksualności, który mówi, że homoseksualny mężczyzna jest w istocie rzeczy psychicznie kobietą. I co pan zrobił? W takich przypadkach terapia polega na usunięciu stygmy, czyli zmianie stosunku do homoseksualności. Jeżeli takie odblokowanie się uda, wtedy człowiek ma pewien rodzaj wyboru: „aha, to ja już nie muszę być kobietą, żeby interesować się mężczyznami”. On musi postawić sobie teraz inne pytanie: „czy ja to w sobie akceptuję, czy też chcę to zmienić?” Na etapie dorastania często mamy takie sytuacje, że ktoś identyfikuje u siebie pewne potrzeby, których z jakichś powodów nie akceptuje. Czy można zatem powiedzieć, że jeżeli rodzicom wydaje się, że ich dorastający syn czy córka mają skłonności homoseksualne, to lepiej jest pójść do psychiatry, niż pozostać samemu z tą sprawą? I że psychiatra nie jest im potrzebny do zmiany preferencji dziecka, tylko do uporania się z problemem, który dręczy i ich, i to dorastające dziecko? pomóc rodzicom homoseksualisty Warto wtedy iść do kogoś, kto się tym profesjonalnie zajmuje i potrafi ocenić sytuację, doradzić, a w każdym razie zmniejszyć napięcie. Bowiem sytuacja odsłonięcia lub ujawnienia homoseksualności u dorastającego dziecka jest czymś, co wywołuje niepokój rodziców, i niewiele rodzin ma tyle kompetencji, żeby sobie z tym poradzić. Choć są nieliczne rodziny, które to potrafią. Ale na ogół zadręczają się, bo narastają z tego powodu konflikty; rodzice nawzajem zarzucają sobie błędy wychowawcze i obciążają się winą: „to dlatego, że ty mu kupowałeś nie to, co trzeba” albo: „mówiłam ci, żebyś go wziął na mecz, a tobie się nie chciało”, albo: „to dlatego, że ty mu zawsze myłaś plecy”. W każdym razie rodzice z reguły zaczynają się oskarżać, a to pokazuje, że ich system rodzinny jest niewydolny i w efekcie nikt w rodzinie nie rozładuje tego problemu, on będzie narastać. Ale na razie wymieniłem jeden ze skrajnych przykładów — z tym młodym mężczyzną, który wierzył, że jest kobietą, a naprawdę nie umiał zaakceptować w sobie homoseksualności. Najczęściej jest tak, że rodzice zauważają zainteresowania homoerotyczne i reagują gwałtownie: rozpaczą, złością, paniką. A przecież właśnie w takich sytuacjach można skorzystać z pomocy. Znacznie trudniej jest wówczas, gdy młoda osoba w żaden sposób nie ujawnia swojego kłopotu z budzącą poczucie winy i nieakceptowaną orientacją zainteresowań seksualnych. Problem pozostaje jej wewnętrznym, nikomu nie zawierzanym zmartwieniem. W efekcie nie ma nikogo, kto mógłby udzielić jakiejkolwiek pomocy. I wówczas najpoważniejszym problemem jest fakt, że ten dorastający chłopiec czy dziewczyna są z tym sami, mają poczucie rosnącej niejasności, zadają sobie pytania, co to w istocie znaczy. Jeżeli zaś problem zostaje ujawniony, to — jak mówiłem: rzucany w twarz, w proteście — nadal nie jest łatwy do rozwiązania. Zwłaszcza że w okresie dorastania spiętrzenie emocji, szczególnie negatywnych, może skomplikować proces rozwoju psychoseksualnego. Zatem homoseksualność nadal jest wielką tajemnicą, także dla psychiatrii. Niech zatem nią pozostanie. Zapewne to lepiej, niż formułować kategoryczne, oceniające sądy. Przejdźmy zatem do miłości w ogóle… PIERWSZA MIŁOŚĆ Czy ta pierwsza miłość, której taką rangę nadała literatura i kino, jest rzeczywiście ważna? I ma potem jakiś wpływ na resztę naszego życia? Pierwsza miłość czy inicjacja seksualna? Pierwsza miłość. I ona nie musi być tożsama z inicjacją seksualną. Z moich studenckich lat pamiętam pewną osiemnastolatkę, która mówiła: „muszę się wreszcie pozbyć cnoty, bo on nie lubi dziewic, a ja go kocham…” narzeczony z przedszkola Myślę, że to prawda, iż tak zwana pierwsza miłość zawsze ma znaczenie. Ona pojawia się w różnym wieku, można mieć pierwszą miłość już w przedszkolu. I w istocie już w przedszkolu pojawiają się takie przekonania o miłości. Ja przechowuję zdjęcie pewnego pierwszoklasisty z tornistrem na plecach. Miałam tyle samo lat co on i głęboko wtedy wierzyłam, że to była moja pierwsza miłość. I chyba była. Zakochanie w siódmym roku życia ma nieco inny walor i inny charakter. To już są zauroczenia, fascynacje, zainteresowania, duża bliskość, duża serdeczność. No, mamy już nawet reklamy, które to wykorzystują: mała dziewczynka, która patrzy z wdziękiem na chłopczyka, i serek, który on jej oddaje, bo ją kocha. Ale w jednej z tego typu reklam jest także inny element: ów uroczy skądinąd chłopiec bierze serek i mówi do siebie: „fajna, tylko żeby nie chciała się całować”. Jest to sytuacja, która pokazuje także pewną specyfikę tych wczesnych zainteresowań: oni wówczas są sobą zafascynowani, ale cały wymiar erotyczny jest nie do pomyślenia, jak tabu. Warto zwrócić uwagę na wpływ norm grupowych na relacje między młodymi ludźmi. Jeżeli pojawia się taka norma wśród młodzieży, że chłopiec powinien mieć dziewczynę, a dziewczyna powinna mieć chłopca, i trzeba ich mieć, żeby było wiadomo, z kim idzie się na dyskotekę, do kina, na lody — to niekoniecznie jest zakochanie. fascynacja bez erosa Ustala się, że „będziemy ze sobą chodzić”. To ma niewiele wspólnego z uczuciem. Jest ciągle zabawowym, na niby, ćwiczeniem się w zachowaniach ludzi dorosłych. Po pokwitaniu wzajemne zainteresowanie sobą obejmuje już erotykę. Ciągle jeszcze są to miłości trwające krótko. Chociaż zdarzają się wyjątki. Najczęściej jednak młodzi ludzie nie mają jeszcze ani potrzeby stabilizacji, ani umiejętności kultywowania związku, budowania go. pierwsze rozstania Ale bywają takie pary, które na przykład poznają się już w okresie szkolnym i pobierają się po maturze albo w czasie studiów. Choć ja też na to patrzę sceptycznie. Mam wrażenie, że oni zeszli się za wcześnie. Najczęściej jest pewna fascynacja, pewne zbliżenie, a potem ich drogi się rozchodzą. Niekoniecznie do innych partnerów, często ze względu na szkołę czy studia w innym mieście. Niekiedy dochodzi do ponownego spotkania po pewnym czasie. Ale nie ma tu żadnej reguły. Ale chyba ma znaczenie, czy to odbyło się ładnie, czy pozostawia dobre, czy złe wspomnienia? Co to znaczy „ładnie”? Jeżeli pierwsza miłość młodej dziewczyny będzie mieć charakter brutalny, z winy chłopaka, a równocześnie ona będzie mieć poczucie, że jest zakochana, to mówiąc pana językiem — jej wzorzec miłości zacznie układać się właśnie w ten sposób… Profesor Antoni Kępiński, z którego zdaniem bardzo się liczę, akurat w tym przypadku zostawił pewien przekaz myślowy, który trudno mi zaakceptować do końca. On był skłonny uważać, że pierwsze wzory zbliżeń, wzory miłości i doświadczeń erotycznych w sposób znaczący kształtują późniejsze zachowania i wzór życia seksualnego, znacznie bardziej niż kolejne związki. Dla doświadczenia inicjacyjnego ma znaczenie, czy zachodzi ono w czasie, w którym człowiek jest już do niego dojrzały. Jeżeli ono go spotka, zanim wejdzie w pewien rodzaj harmonijnej integracji rozwoju uczuciowego, seksualnego, gdy nie jest emocjonalnie do tego przygotowany — no, to może być w ogóle doświadczenie traumatyczne, kształtujące niekorzystnie późniejsze zachowania. gotowy na miłość I to nawet jeżeli nie ma w tym brutalności. Podobnie jest także, jeżeli jest się uwiedzionym, to znaczy zawierzy się komuś bezpodstawnie, ktoś cynicznie wykorzysta czyjeś zainteresowanie, pobudzenie, pewną gotowość i ciekawość, obiecując coś innego, niż daje. Możliwość traumatycznego przeżycia pierwszych doświadczeń seksualnych nie ogranicza się przecież do uwiedzenia chłopca przez mężczyznę czy brutalności chłopca wobec dziewczyny. Te przykłady są raczej wyrazem naszych typowych lęków o losy synów i córek. Przecież chłopiec może podczas inicjacji mieć przedwczesny wytrysk albo dochodzi do zbliżenia i on nie jest w stanie spełnić oczekiwań partnerki — to też dla niego poważny uraz. Może powodować późniejsze kłopoty, może wystąpić obciążające przekonanie, że „muszę się sprawdzić”. Rodzice też chyba przywiązują dużą wagę do tego, jaka będzie pierwsza miłość ich syna czy córki, co to będzie za związek. U rodziców chłopca jest zapewne strach, że przyjdzie jakaś panna i powie, że jest w ciąży, a na przykład on ma tylko siedemnaście lat. W przypadku córki rodzice denerwują się, że „przywlecze nam bachora”… obawy rodziców Rodzice mają obawy całkowicie uzasadnione i to uzasadnienie dotyczy ich osobistego doświadczenia. Bo zazwyczaj mając dzieci, które wchodzą w okres, gdy możliwa jest prokreacja, rodzice już mają za sobą takie doświadczenia, które dowodzą, iż nie ma bezwzględnego sterowania tym, czy dochodzi do ciąży, czy nie. Wiedzą też o tym, że ciąża może być wielkim szczęściem, ale może być źródłem dramatu. I te doświadczenia, te przekazy w rodzinie istnieją. Oni traktują tę wiedzę poważnie. Oczywiście, chcą uchronić dzieci przed doświadczeniami traumatycznymi. Ale też rzadko rodzice podchodzą do tego w sposób, który nie jest skrajnie restrykcyjny. Często też, z perspektywy własnego zgorzknienia lub cynicznego stosunku do seksualności, rodzice przekazują taką postawę swoim dorastającym dzieciom. Ale mieliśmy mówić o miłości, nie tylko o inicjacji. To pewnie znacznie trudniejsze. I znacznie więcej o miłości napisano. Romeo i Julia byli przecież właśnie w okresie dorastania. Cóż można dodać: wzajemna fascynacja, całkowita koncentracja na sobie i byciu razem, pokonywanie przeszkód. Wprawdzie kończy się śmiercią, ale właśnie z powodu przeszkód nie do usunięcia. Jest jeszcze i drugi nurt myślenia. Denis de Rougemont utrzymuje przecież, że miłość, ta z idealizacją partnera, to produkt kultury europejskiej. Ale ja nie wiem, czy ma rację. MA PRAWO BYĆ INNE NIŻ RODZICE? W tym wieku rodzice w ogóle mają poważne kłopoty z dorastającymi dziećmi. Ujawnia się często wrogość, próby ucieczek z domu, agresja wobec rodziców. uciążliwe dorastanie Wszystkie zjawiska dorastania, o których mówiliśmy do tej pory, są kłopotliwe i uciążliwe dla dorastającego człowieka i dla rodziców, bo stwarzają nowe problemy. Stają się problemami wówczas, kiedy rodzice nie są na to przygotowani, czasem nawet nie wiedzą, że jak dziecko zacznie dorastać, to będą mieli trudności, i zachowują się tak, jak gdyby ich miało nie być. Dorastanie własnych dzieci ich zaskakuje. Mam takie odczucie, że dziewięćdziesiąt procent rodziców jest zaskoczonych tym, co teoretycznie powinni wiedzieć. …że dziecko im urosło? Tak, że urosło i sprawi kłopoty. Rodzice często mają taką typową reakcję: „popatrz, ona jeszcze rok temu wcale taka nie była!” Oni na ogół nie są przygotowani na problemy dorastania swoich dzieci, nawet jeżeli mają wiedzę, jeżeli się naczytali odpowiednich książek czy artykułów. Myślą, że te kłopoty dotkną potomstwo sąsiada, ale nie ich córkę czy syna… Bardzo trudno jest przyjąć odchodzenie swojego dziecka. Ale tu nie chodzi o odchodzenie! A o co? O zmianę zachowania. Dziecko nagle zaczyna wyrażać swoje zdanie… Przecież właśnie to jest procesem odchodzenia, procesem stawania obok. Własne dziecko nagle zamyka za sobą drzwi i mówi: „proszę pukać do łazienki, jak tam jestem”. To jest zaskoczenie. I pukać do pokoju. Oni chcą w tym czasie mieć swój pokój i swoje tajemnice. pukaj, kiedy wchodzisz O, właśnie. Większości rodziców nie przychodzi do głowy, że dorastający młody człowiek może mieć potrzebę prywatności, w której nie robi nic nagannego. Poprzez podejrzliwość typu: „a co on robi za tymi zamkniętymi drzwiami?” — utrwala się w rosnących dzieciach postawę dzieci młodszych, to znaczy utrzymuje się przekonanie, że skoro młody człowiek się zamyka, to na pewno robi coś złego. Jak gdyby nie wierzy się w to, że dorastające dziecko wyrabia sobie własną hierarchię wartości, już może nie posługiwać się tym, co rodzice uważają za dobre lub złe. W tym przypadku rodzice nie ufają; że dziecko, dorastając, zaczyna mieć swój własny porządek moralny — choć równocześnie tego od niego oczekują. Na ogół jednak nie przewiduje się, że porządek moralny dorastającego dziecka może być choć trochę różny od porządku moralnego rodziców. Bo rodzice wyobrażają sobie na ogół, że dziecko jest niejako ich przedłużeniem, że będą w nim kiedyś żyć… wykapany tatuś To jest nierealistyczna potrzeba, żeby dziecko było takim przedłużeniem rodziców. To jest marzenie o klonie. „Ono będzie takie jak ja, tylko lepsze, jemu się uda, mnie się nie udało, a jemu się uda na pewno, bo ja mu pomogę, zjednoczymy siły”. W istocie rodzice widzą w dzieciach przedłużenie swoich genów. Skoro dziecko jest nosicielem tych samych genów, no to w jakiś sposób jest też nimi. Takie jest myślenie na poziomie biologicznym. Rzeczywiście, jest ono nosicielem pewnych genów, i proszę pamiętać, że od matki dostaje trochę więcej „wewnętrznych” cech niż od ojca. Z kolei w antropologicznym, kulturowym wymiarze często się mówi, że „jest podobne do tatusia” albo „wykapany dziadziuś”. Tworzy się na ten temat różne tezy, na przykład, że podobieństwa dziedziczy się tylko co drugie pokolenie, po dziadku albo po babce, lub po prababce — ale w końcu to są nasze cechy rodzinne, choć między małżonkami często są spory, czy po Nowakach są dobre cechy, czy po Kowalskich. Ale najczęściej jednak chce się widzieć w dziecku przedłużenie siebie i nie przewiduje się, że on czy ona mają prawo inaczej widzieć pewne wartości albo inaczej je interpretować, i niekoniecznie gorzej. To jest główny teren sporów rodziców z dorastającymi dziećmi. Dorastający ma małą możliwość stabilizacji emocji — z wielu powodów, biologicznie uzasadnionych: ze względu na przestrojenie hormonalne, na fazę rozwojową, na posługiwanie się nowymi koncepcjami, przyswajanie sobie nowych wiadomości, które są atrakcyjniejsze niż stare. Natomiast rodzice rzadko biorą pod uwagę, że dziecko używa nowych pojęć, przychodzi i chwali się jakąś koncepcją. Oni wpadają w panikę i mówią: „nie garb się i słuchaj, co ojciec mówi”, „jesteś pyskaty i nie odzywaj się przy dorosłych”, „jak będziesz dorosły, będziesz mógł wyrażać swój pogląd”. Albo rodzice zachowują się nieodpowiednio, bo nie jest tak, że to rodzice zawsze mają patent na zrównoważenie i spokój. W dodatku intelektualne dorastanie dziecka na ogół spotyka ich w momencie, w którym nie są do tego przygotowani, i dorastanie to najczęściej przeżywają ze sprzecznymi uczuciami. Dzieci też są w tym ambiwalentne. już nie wchodzą na kolana Podoba im się to, że są coraz doroślejsze i więcej im wolno, trudno im się doczekać, kiedy będą mogły jeszcze więcej, a równocześnie boją się, czy sobie dadzą radę. Rodzice odczuwają strach dokładnie przed tym samym: czy ich dzieci się sprawdzą. Cieszą się, że są dorosłe, ale równocześnie nie są w stanie wytrzymać tego, że je tracą, bo one już nie wchodzą im na kolana, nie przytulają się, nie można im kupić zabawki, tylko trzeba porozmawiać i w dodatku się przy tym wysilić. I co najgorsze: nie są przygotowani do tego, że dziecko może wygrać w dyskusji, bo pamiętają tylko to, że gdy grali z nim w karty, na przykład w Czarnego Piotrusia, to… …w warcaby, w domino, w monopol, to zawsze dawali mu wygrać. zmienić się razem …albo chytrze wykorzystywali, że są sprytniejsi, mądrzejsi i więcej wiedzą, i wygrywali. Generalnie mówi się, że nie tylko dzieci się zmieniają, ale w istocie rzeczy cała rodzina przechodzi różne fazy w cyklu rozwoju, i inne są zadania rodziny jako całości wtedy, kiedy jest w niej niemowlę, a inne, kiedy jest w niej dorastający. A rodzice nie próbują zmieniać się z upływem czasu? Dorastać razem ze swoimi dziećmi? No, czasem nie umieją. Nie zmieniają się, gdy dzieci im rosną. Dzieci tak, oni nie. I narasta konflikt? Narasta dysfunkcjonalność rodziny jako całości, na ogół jest tak w rodzinach, gdzie rodzice mają z dziećmi dużo większe kłopoty. Ale to nie sami rodzice mają problem z dzieckiem, tylko wszyscy razem mają problem — oni i dziecko. Uważa się, że rodzina jest sprawniejsza wtedy, kiedy silne więzi oparcia rozwijają się w obrębie tego samego pokolenia — to znaczy kiedy dorośli mają oparcie w sobie, mają mocną więź i ona jest silniejsza niż więź rodziców z dziećmi, a równocześnie w pokoleniu rodzeństwa również są silne relacje. …czyli gdy rodzice we dwójkę jakoś się wspierają, a nie walczą ze sobą o dziecko. A równocześnie dlatego lepiej chowa się dwójka dzieci niż jedno. Jak jest kilkoro dzieci, to mają możliwość wzajemnych relacji. Jeżeli jest jedno dziecko albo jeżeli rodzina jest niepełna — jeden rodzic i jedno dziecko, albo też jest więcej dzieci, ale tylko jeden rodzic — to istnieje prawdopodobieństwo, że powstaną silniejsze relacje międzypokoleniowe niż wewnątrzpokoleniowe, i to spowoduje zaburzenia w prawidłowym funkcjonowaniu. OSIEMNASTKA No, nieuchronnie zbliżamy się do magicznej daty — osiemnastki. Niekiedy gdy jest konflikt w rodzinie, to dziecko mówi z pogróżką: „Jak skończę osiemnaście lat, to wam pokażę! Będę robić to, co chcę”. wreszcie mam osiemnaście lat Jeżeli ktoś potrafi podjąć wszystkie decyzje, wiążąc je z konkretną datą, w dniu ukończenia osiemnastu lat — to pogratulować. Ale to jest interesujące zjawisko, niech pani da przykład…. Hmmm… Rodzice zawsze mówili mi, że nie wolno czytać przy jedzeniu, bo to jest niegrzeczne. Ja byłam maniakiem czytania i pamiętam, jak oznajmiłam, że gdy skończę osiemnaście lat, będę robić to, co lubię. I rzeczywiście, ostentacyjnie wyjęłam książkę i jadłam zupę, czytając. Niestety, to mi zostało, wykształciłam w sobie odruch psa Pawłowa: widzę jedzenie i od razu szukam czegoś do czytania, chociażby etykietki z wody mineralnej. To jest niewinny przykład. Ale zdarza—,. ją się sytuacje, gdy dziecko się odgraża: „jak będę miała osiemnaście lat, to zamieszkam z chłopakiem” albo: „ja już mogę u was w domu zapalić papierosa”. wykopanie króla z tronu Obyczaj, w którym ojciec czyta, a wszyscy inni mają milczeć i nie wolno im czytać, to jest przykład, który stymuluje takie rozwiązanie, że młody człowiek albo dziecko myśli: „jak będę dorosły — umowa społeczna mówi, że to po ukończeniu osiemnastu lat — też sobie przywłaszczę rolę osoby, która jest wyróżniona”. I nie ma to nic wspólnego ze słabością do czytania, raczej chce się mieć tę rolę, która jest zarezerwowana dla pana i władcy, bo jemu wolno wszystko. To jest wykopanie króla z tronu. „Już nie tylko on, ale i ja”. Ale dlaczego niby wszystko wolno po osiemnastym roku życia, też nie wiadomo. To nie ma żadnego uzasadnienia… No, ale już mówiliśmy o obyczaju imprez „osiemnastek”. W moim bloku odbyła się taka osiemnastka, na której całe towarzystwo tak się upiło i wrzeszczało, że w końcu ktoś z sąsiadów wezwał policję. Ich manifestacja dorosłości objawiła się wyłącznie pijaństwem. W dodatku to jest nowy obyczaj. osiemnastka— nowy rytuał Ponowne pojawienie się takich ceremoniałów, jak na przykład „osiemnastka”, to są pozostałości czegoś, co w antropologii nazywa się rytuałami albo rytami przejścia. We wszystkich cywilizacjach i kulturach istnieją specjalne ceremonie wprowadzania w dorosłość, przechodzenia z dzieciństwa do wieku męskiego, wystarczy przypomnieć Starą baśń — postrzyżyny, przejścia wpisane jako pewien tradycyjny punkt przechodzenia chłopców spod opieki matki pod opiekę ojca w siódmym roku życia. Rytuały przejścia są kulturze potrzebne i dobrze, że co jakiś czas są na nowo odradzane. Można tych rytuałów prześledzić sporo: przysięga w wojsku, ceremonie ślubne, tradycje weselne. Jest ich wiele w folklorze. Co jakiś czas rodzi się tendencja odrzucania tego wszystkiego — „będziemy budować nowe społeczeństwo i obejdziemy się bez tego”. Ale potem to wraca. I myślę, że osiemnastka jest takim wyrazem powrotu. Natomiast ciekawe jest, że rytuał osiemnastki stworzyła młodzież — i polega on na tym, że to nie dorośli wprowadzają młodzież w dorosłość, ale sama młodzież obchodzi ją poprzez świętowanie dopuszczalności nowych zachowań. I rzeczywiście, najczęściej polega to na tym, że wolno jawnie zapalić, jawnie wypić i nawet uprawiać seks. Chociaż to ostatnie nijak nie ma uzasadnienia, bo seks wolno uprawiać formalnie od szesnastego roku życia. Formalnie, czyli jak? W polskim prawie karnym seks wolno uprawiać od szesnastego roku życia. Choć Kościół uważa, że dopiero w małżeństwie. Myśli pan, że istnieją jeszcze rodzice, którzy też uważają, że dopiero po ślubie? Myślę, że tak. I tacy młodzi ludzie też istnieją. Tak, wraca moda na pewien rodzaj konserwatyzmu… Owszem, narasta dystans do chaotyczności życia seksualnego. …co bierze się z faktu, że prawdopodobnie w swobodnym traktowaniu spraw seksu młodzież doszła do pewnej przesady i teraz niektórzy zaczynają szukać na nowo jakiegoś porządku. smutek dorastania Osobiście uważam, że chaotyczność seksualna i ta przesadna swoboda to w istocie rzeczy jeden z wyrazów depresji w dorastaniu. A depresja niekoniecznie musi polegać na smutnym siedzeniu w jakimś kącie. Chaotyczność seksualna i pewien rodzaj rozwiązłości są wyrazem autodestrukcyjnego działania albo też gorączkowego zapełniania pustki i nudy. A nuda jest objawem przeżywania smutku dorastania. Żartuje pan… Nuda to smutek dorastania? Tak. Natomiast te szalone osiemnastki odsłaniają inny problem: w tych rytuałach brakuje wymiaru odpowiedzialności i to jest pokłosie kultury po drugiej wojnie światowej. To jest konsekwencja młodzieżowych nurtów, od bitników poczynając, poprzez ruch hipisowski i różne inne niuejdżyzmy, które gloryfikują uproszczoną wizję wolności. A w ich rozumieniu wolność to jest prawo do szczęścia, wolność to jest uwolnienie się T od czegoś — czyli brak zobowiązań. I co jest nieszczęsne w rozwoju współczesnej kultury młodzieżowej, to że jakby w ogóle nie zwraca się uwagi, że wolność jest czymś innym niż nieograniczona swoboda. WOLNOŚĆ JAKO BUNT Okres buntu w procesie dorastania, szukania za wszelką cenę wolności, to chyba normalne zjawisko? Mnie jako matkę bardziej by niepokoił nastolatek, który w ogóle nie przechodzi tej fazy… kto się nie buntuje? Profesor Maria Orwid badała różnice w przebiegu dorastania dzieci, które trafiały do kliniki. W trakcie badań zaobserwowała, że dzieci, które się kłócą, awanturują i sprawiają kłopoty, mają różnego typu zaburzenia zachowania albo zaburzenia emocjonalne. Natomiast te, które trafiały w stanach rozpoznawanych potem jako schizofrenia, często były właśnie pozbawione odruchów buntu. Maria Orwid stawiała hipotezę, że ten bunt, kryzys adolescencyjny, jest mechanizmem, który może zapobiegać powstawaniu poważniejszych zaburzeń. Jeżeli młody człowiek w ogóle nie wchodzi w kryzys adolescencyjny, nie nabywa umiejętności odnalezienia się w swoich młodzieńczych dramatach, trudnościach, cierpieniu — wtedy prawdopodobieństwo wystąpienia psychozy w przebiegu dorastania jest większe. I Sprawa jest jednak bardziej złożona. Mówimy przecież także o dzieciach, które się nie buntują, są skrępowane przez rodziców albo przez jakiś własny lęk — i w efekcie jest w nich coś takiego, że rodzice pochylają się nad nimi z większą troską. Być może one są bardziej nieśmiałe, bardziej niepewne. Nie ulega wątpliwości, że zachodzi wtedy interakcja: rodzice nadmiernie ochraniają dziecko, ono się mimo to nie buntuje — i to jest ten drugi wymiar problemu: współzależność pomiędzy własną potrzebą „wyjścia” a nakładanymi zakazami, ograniczeniami. Jest wiele takich dzieci, które nie sprawiają rodzicom kłopotów, bo nie odsłaniają im swoich problemów. Ale jest też taka część dzieci, która ma poczucie, że ze swoimi problemami musi sobie sama radzić, a do rodziców przychodzą z poważnymi sprawami, których nie rozumieją — nie z drobiazgami. I te dzieci biorą na siebie odpowiedzialność za rozwiązywanie swoich problemów, a nie biegną od razu do rodziców po pomoc. Wydaje mi się, że to zależy od rodziców… Od tego, jacy oni są. być rodzicem buntownika Owszem, bywa tak, że dziecko ma trudności, a rodzice o tym nie wiedzą. Ale czasem dzieci podejmują odpowiedzialność, same rozwiązują swoje sprawy, lepiej lub gorzej, a rodzice dają im na to przyzwolenie. Kiedyś opowiadała mi pani o tym, jak córka zaczęła w szkole palić. I pani nie rozdarła szat, nie powiedziała: „ja ci zabraniam”. Powiedziała pani: „uważaj, ja palę, więc wiem, że będziesz miała z tym kłopoty”, i tyle. …będziesz miała z tym kłopoty, w moim wieku lub nawet wcześniej, bo dostaniesz zadyszki już na pierwszym piętrze, gdy zabraknie windy. Ale jej zostawiła pani decyzję. Jest też druga opcja, która polega na tym, że rodzice nie mają zaufania do swoich dzieci. Znam ojca, który śledził syna, aby przekonać się, czy on pali. Niebezpieczeństwo tworzenia idealnego, nierealnego obrazu dziecka polega w głównej mierze na tym, że kiedy dziecko ma rzeczywisty problem, z którym nie może sobie poradzić, wtedy nie przyjdzie z tym do rodziców — bo ten problem dzieje się jakby poza ramami wyznaczonymi przez nich. Ono nie może przyjść i powiedzieć, co mu się dzieje, nie może oprzeć się na rodzicach, bo już wie, że po prostu zdruzgocze swój obrazek siebie jako złotego rycerzyka. To pokazuje drugą stronę tego samego medalu. Jeżeli ma się o kimś nierealistyczne wyobrażenie — to nie można mu ufać. Bywają jeszcze i takie sytuacje, w których rodziców w ogóle nie obchodzi, jakie problemy ma ich dorastające dziecko. To chyba w patologicznych rodzinach? A my mówimy o normalnej… I znów mamy pytanie, gdzie przebiega granica między normalnością a patologią w rodzinie, i to patologią nie w sensie społecznym. Rodzina, w której wszyscy pracują od rana do nocy, nie mają czasu, żeby zająć się dziećmi — czy to jest rodzina patologiczna, czy nie? Jeżeli rodzice wyjeżdżają — znajdują pracę za granicą — to jest patologiczna rodzina? Bywa też układ, w którym dorośli stawiają nierealistyczne zakazy, a dziecko nieustająco je łamie. „Ja ci zabraniam palić!” — a ona czy on idzie gdzieś i pali. I to napięcie pomiędzy nimi jest nieustająco przedłużane. Pani, stawiając problem palenia córki jako kwestię jej osobistego wyboru, uniknęła tego. Ale dorośli też nie dzielą się wszystkimi swoimi myślami i przeżyciami. Dzieci w tym wieku także tego nie robią, mają swoje zmartwienia, kłopoty, swoje dramatyczne sposoby rozwiązywania różnych trudności — i nie ma w tym nic patologicznego, to jest jeden z elementów dorastania. wołanie o uwagę Może też w tym skomplikowanym układzie utrwalić się taki wzór, że jeśli dziecko dużo mówi o tym, jak mu jest ciężko i źle, wtedy zyskuje więcej uwagi. Ma potwierdzenie, że jest kochane. I tu pojawia się patologiczna relacja: zabiega się o uwagę, miłość, ważność swojej osoby w rodzinie poprzez zachowania, które prowadzą w złym kierunku. Jeśli rodzice przyzwalają na to, żeby dorastające dziecko podejmowało odpowiedzialność za siebie — to też w pewien sposób je idealizują. Gorzej, jeżeli rodzice mówią — a robią to często — „ja kocham swoje dziecko, bo ono jest wspaniałe”. Pamiętam rozmowy z wieloma rodzicami, którzy niekiedy wychwalali w swoich dzieciach nie to, co od razu zwracało uwagę, ale jakieś ich cechy, których nie było widać. moje dziecko jest wspaniałe Gdy chwali się swoje dziecko, to jednym z wzorców nadających kształt temu, co się mówi, jest to, co w danej grupie społecznej popularne i ważne. Raz będzie to tenis, innym razem łyżwy, postępy gry na fortepianie, w rysunkach, nauce języków obcych lub w komputerach. Rodzice zapewniają siebie i swoich słuchaczy o tym, jak bardzo ich dziecko spełnia kryteria, które są atrakcyjne w danych warunkach i środowisku. Często w takich wypowiedziach, w głośnym zachwalaniu zalet swojego dziecka, psa, samochodu, mieszkania, własnego talentu, czegokolwiek — jest to, co się chce ukryć przed samym sobą, to, czego się boimy. Jeżeli boimy się, że dziecko będzie nieodpowiedzialne, nie będzie miało samych piątek — to tym głośniej podkreślamy jego zdolność do osiągania tego. Rodzice — mówiąc na głos o swoim dziecku — budują sobie jego idealny obraz, który do faktycznego stanu może się mieć jak pięść do nosa. Dają w ten sposób do zrozumienia — niezależnie od powodów, lękowych czy wywołanych modą — jakie dziecko chcieliby mieć. I kochają ten idealny obraz. Jeżeli rozbieżność pomiędzy owym ideałem a realnym dzieckiem — które na przykład ma zepsute zęby i nie chce iść do dentysty, źle się uczy, wagaruje, nic go nie interesuje — jest bardzo wielka, to jest dramat. W dziecku też rodzi się wtedy poczucie, że choćby nie wiem jak się starało, to nigdy tej idealnej ramki nie wypełni. nie mogę być najlepszy— będę najgorszy Wobec tego szuka innych sposobów budowania tożsamości. Skoro nie może być takie piękne, jak sobie wymarzyli mamusia i tatuś, to będzie odwrotnością tego marzenia, na przykład najgorszym uczniem w klasie. I może wtedy zacząć palić, pić, brać narkotyki. Takie ryzyko istnieje. Nie należy umniejszać niebezpieczeństwa. Największe niepokoje rodziców wzbudzają substancje, które uzależniają i rujnują, zmieniają kontakt z rzeczywistością, bo na tym polega ich działanie i atrakcyjność. KTO NIE SIĘGA PO NARKOTYKI? Czy można powiedzieć coś bliżej o tym, jakie predyspozycje mają młodzi ludzie, którzy sięgają po narkotyki? Co powoduje, że jeden po nie sięgnie, a drugi nie? niebezpieczna siła Więcej wiadomo o tym, jakie predyspozycje mają ci, którzy nie sięgają. Problem polega na tym, że większość tego typu substancji, łącznie z papierosami, fajką, herbatą, kawą, alkoholem, traktowana jest jako substancje psychoaktywne i uzależniające. Stopień zagrożenia dla zdrowia i rozwoju, jaki wiąże się z ich używaniem, jest rozmaity. Wśród kultur świata są takie, w których alkohol jest bezwzględnie zakazany — na przykład radykalne islamskie kraje w ogóle nie dopuszczają obrotu alkoholem. Ale już z marihuaną i haszyszem w tych samych krajach jest rozmaicie — w niektórych są przyjęte jako norma, w innych potępione. W świecie Zachodu marihuana i haszysz znalazły się stosunkowo późno i w różnych krajach tej samej wspólnej Europy mają różny status. W jednych są łatwo i legalnie dostępne, w innych nie, ale to są rozwiązania prawne. Nie jest do końca jasne, jaka jest ich siła. Niektórzy twierdzą, że uzależniająca siła pochodnych konopi jest mniejsza niż alkoholu czy nikotyny. Że można palić marihuanę lub haszysz i się nie uzależnić; mówi się też, że nie wywołują one daleko idących niekorzystnych zjawisk. W tej chwili jest ogromna ilość substancji, które bardzo silnie i szybko uzależniają, pod tym względem zdradliwa jest amfetamina, choć rzeczywiście na chwilę daje większą możliwość uczenia się, pracowania, łatwość koncentracji. „Gazeta Wyborcza” opublikowała badania, z których wynika, że prawie siedemdziesiąt procent młodzieży zdaje egzaminy na amfetaminie… To jest bardzo prawdopodobne. Z naszych badań krakowskich wynika, że takie zjawisko rzeczywiście narasta, zwłaszcza jeśli się bada wszystkie używki, od herbaty i coca–coli po amfetaminę, papierosy, alkohol. Coca–cola też uzależnia, co prawda mniej, ale są w niej śladowe ilości wyciągu z liści coca. Czy ten, kto nie sięga po narkotyki, ma jakieś szczególne cechy charakteru? kto nie bierze? Tak, ten, kto nie sięga, ma pewne wyraźne cechy. Są to ludzie, w tym także dorastające dzieci, którzy mają łatwość zachowania niekonwencjonalnego. Przypomnę tutaj taką strategię amerykańską, bardzo wspieraną przez Barbarę Bush: „Powiedz nie”. Szkolono dzieci, poprzez liderów grupowych, żeby nie brać papierosa, kiedy ktoś częstuje, żeby nie brać skręta tylko dlatego, że ktoś go daje — jeżeli to zrobię, to muszę być pewny, że chcę i robię to na własną odpowiedzialność, a nie tylko dlatego, żeby się przypodobać grupie, być zaakceptowanym. Właśnie chęć przypodobania się grupie i potrzeba jej akceptacji to jest bardzo ważny czynnik w okresie dorastania. Wiele dzieci dba o to, żeby się nie odróżniać w grupie, nie być odrzuconym. Jednym z czynników, który zwiększa ryzyko kontaktu z substancjami psychoaktywnymi, jest to, że „wszyscy to robią”. Rytuał przekazywania sobie nawzajem skręta jest czymś, co pozwala grupie być razem. Czy rodzice w tej fazie rozwoju dziecka nie powinni obserwować, w jakim jest ono środowisku? chcę robić to, co koledzy Najważniejsze jest, żeby to rozeznać. Ale równie ważna jest reakcja. A rodzice dezaprobatę dla przyjaciół dziecka formułują często tak, że „on czy ona nie są z naszego środowiska”. Dawniej się mówiło: „z naszej sfery”, a dziś to określenie poniekąd powraca. Mawiają też: „to nie jest odpowiednie dla ciebie środowisko” — ale nie podają żadnego argumentu, kwestionują tylko sytuację. A potrzeba więzi grupowej jest duża i pojawia się chęć przerzucenia zależności, przemieszczenia jej od rodziców na grupę rówieśniczą. I teraz już „nie robię tego, co mi każą rodzice”, tylko „robię to, co każe mi grupa, do czego mnie zaprasza”. Bycie w grupie jest w tym okresie rozwoju bardzo ważne. Im bardziej ktoś się buntuje przeciw rodzicom, bo nie może wejść w swój idealny obrazek, tym ważniejsza jest dla niego akceptacja grupy. Dziecko kłóci się z rodzicami i buntuje, musi się buntować, bo nigdy nie będzie takie doskonałe, jak jego idealny obraz — i myśli sobie: „oni mnie innego nie zaakceptują, wobec tego niech mnie inni akceptują takim, jaki jestem”. I w tym tkwi największe ryzyko. Natomiast jeżeli dziecko wykłóca się z rodzicami o różne rzeczy, ale rodzice wciąż są dla niego istotnymi partnerami, stronami w sporze, łatwiej mu powiedzieć „nie” i obronić swoje wartości; jest większa szansa, że kiedy sięgnie po papierosa, zrobi to z własnej woli, a nie dlatego, że grupa zaprosiła. powiedzieć”nie” Do odmowy grupie trzeba mieć pewną siłę. Wiemy z doświadczenia życiowego, że nawet w dorosłym życiu, jak ktoś nie pije, kiedy wszyscy piją, to uchodzi za kapusia, jest inny. Nie jest łatwo sprzeciwić się takiemu naciskowi grupy ani nie jest łatwo być w grupie „innym”. czy warto ostrzegać Drugim powodem, dla którego dzieci nie sięgają po używki, jest to, że się boją. Mają informację, którą akceptują, że sięgnięcie po różne środki czy substancje jest niebezpieczne. Dlatego taka informacja zawsze ma jakiś sens. Choć nie każda zostawia dobre efekty. Często jest wręcz przeciwnie, może nawet skłaniać do spróbowania. Jeżeli dziecko straszy się konsekwencjami, to może powodować, że ono rzeczywiście z lęku się wycofa, ale może też sprawić, że będzie chciało ten lęk przełamać. Nie ma tutaj prostej recepty. Większość młodzieży wcześniej czy później jednak po coś sięga. Z bardzo wielu powodów: jest to powszechne, dostępne, młodym ludziom wydaje się, że to zachowanie dorosłe, niezależne, które daje poczucie przyjemności albo możliwość zapomnienia o tym, co akurat ich dręczy. Ale nie ma niczego takiego jak nieodparty popęd, żeby palić, pić lub brać narkotyki. Nieodparty jest popęd do tego, żeby jeść i pić. Już popęd seksualny, choć niełatwy do opanowania, można jednak poddać przynajmniej częściowo kontroli. Podobnie jest z agresywnymi, destruktywnymi popędami, które w nas tkwią. Domagają się rozładowania. Ale nie ma czegoś takiego jak popęd do tego, żeby sobie dawać w żyłę. Spodziewano się, że rozluźnienie, obniżenie restrykcji w zakresie seksualności zmniejszy używanie psychoaktywnych substancji. Otóż nie. Wręcz przeciwnie. A istnieje głód marihuanowy czy haszyszowy? czy są bezpieczne narkotyki? Wielu autorów podaje, że kannabinole, czyli substancje czynne w środkach pochodzących z konopi indyjskich, o które pani pyta, nie prowadzą do takiego uzależnienia biologicznego, które jest przyczyną głodu, czyli objawów odstawienia. Ale występuje głód w sensie psychicznym, człowiek jest przyzwyczajony, czegoś mu brakuje, myśli o tym, żeby wziąć, żeby mieć następną „działkę”. Niektórzy twierdzą, że haszysz czy marihuana to krok w kierunku mocniejszych narkotyków. Jest taki pogląd. Mówi się nawet o tym, że tytoń i konopie to drzwi do środków „twardych”. Mimo to nie trzeba być bardzo zaniepokojonym, kiedy młody człowiek, chłopiec czy dziewczyna, czegoś dopiero spróbuje. Nie należy od razu popadać w panikę, ponieważ eksperymentowania tego typu jest dużo wśród młodzieży. Od eksperymentowania do bardziej regularnego używania przechodzi tylko część osób. Wiem o tym, bo na kilku przyjęciach eksperymentowałam z paleniem marihuany. To były lata sześćdziesiąte czy siedemdziesiąte. Ba, nawet osiemdziesiąte… Ale w ostatnich latach normalnieje sytuacja rynkowa i ekonomiczna i Polska stała się też potężnym rynkiem zbytu dla tych substancji. Jeszcze w okresie komunistycznym, gdy pojawiło się u nas zażywanie środków psychoaktywnych, kiedy byli tu hipisi, wtedy przez Polskę wiodły jedynie tranzyty na Zachód, ale rynek zbytu był właśnie tam. Obecnie ten rynek jest rozbudowany, profesjonalny, a pierwsze działki dostaje się za darmo. Tych substancji jest mnóstwo, są one kombinowane z wielu innych, często mocno i szybko uzależniających. Pojawiły się też takie, które powodują powstanie zaburzeń psychicznych i w tym celu zostały wyprodukowane. Jedna z koleżanek moich córek wzięta pozornie mało szkodliwą tabletkę extasy na jakiejś imprezie, straciła przytomność i sporo czasu spędziła w szpitalu. LSD LSD–25 został wyprodukowany jako środek bojowy do paraliżowania wojska w celu dezorganizacji działań bojowych wroga. Potem się okazało, że to jest dość czysta substancja i można ją stosować dla różnych celów, w medycynie, w psychiatrii. Używano jej więc do leczenia chorób psychicznych, uważając, że to są takie same choroby jak czyrak. Czyrak czy ropień leczyło się maścią szarą albo ichtiolową, żeby przyspieszyć proces ropienia. Sądzono, że jeśli przyspieszy się objawy, to choroba się wyleczy. Później stosowano LSD do tego, żeby łatwiej zdiagnozować chorobę, a także, żeby wywołać to, co się uzyskuje na przykład hipnozą: łatwiejsze sięgnięcie do wypartych i zapomnianych wspomnień, farmakologiczne odsłonięcie podświadomości. Dziś już się tego nie robi. Czy narkotyki to najpoważniejsze niebezpieczeństwo, na jakie narażony jest nastolatek, a nawet małolat? O narkotykach dużo się mówi, ale jest też parę innych niebezpieczeństw. Oczywiście, to jest dramat, gdy ktoś się uzależni. Dlatego dzisiaj bardzo intensywnie poszukuje się przede wszystkim odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedni biorą i uzależniają się szybciej, a drudzy nie biorą albo uzależniają się wolniej, i kto potrafi w ogóle odmówić. ON/ONA PIJE A alkohol? W wieku dorastania jest chyba równie groźny? Alkohol pozornie jest bardzo sympatyczną rzeczą. Badania wskazują, że wypijanie niewielkich ilości czerwonego wina w połączeniu z dietą śródziemnomorską przeciwdziała miażdżycy. A jednak regularne picie wina, francuskim sposobem, zwiększa częstotliwość występowania stwardnienia trzustki. Alkohol nie jest obojętny dla zdrowia, niesie ze sobą ryzyko. Również niekorzystnie wpływa na mózg. Szkody z alkoholu mogą się pojawić niezależnie od uzależnienia. Można nie być uzależnionym od alkoholu w rozumieniu klinicznym, a i tak mieć niekorzystne następstwa zdrowotne. Największym problemem jest jednak znowu — jak w przypadku narkotyków czy innych używek — uzależnienie. Czy człowiek, który łatwo uzależnia się od alkoholu, równie łatwo uzależnia się od narkotyków? skłonność do uzależnienia Nie wiadomo. Choć stwierdzono, że jest taki typ osobowości, który łatwiej uzależnia się od wszystkiego. Spotkałem w życiu pojedyncze osoby, które mogą palić lub nie palić, jest im wszystko jedno i nie są uzależnione. One po prostu nie uzależniają się od papierosów. Ale to nie znaczy, że nie są uzależnione od czegoś innego. Nikt nie zwraca uwagi na uzależnienie od nikotyny, bo to jest uzależnienie rozpowszechnione. Natomiast w przypadku alkoholu wiadomo, że skłonność do uzależnienia jest związana z pewną kombinacją genetyczną. Nie ma zatem jednego genu alkoholizmu? Nie, musi być układ genów, który zwiększa prawdopodobieństwo uzależnienia od alkoholu. Niestety, nie jest zidentyfikowany. Dowody na tę genetycznie warunkowaną skłonność pochodzą z innych metod badawczych. Zatem nie można zbadać genomu dziecka i stwierdzić, czy może eksperymentować z mniejszym ryzykiem uzależnienia, czy też uzależni się szybko. Może kiedyś tak będzie, gdy uda się precyzyjnie nazwać te kombinacje genów. Dzisiaj wiemy, że występowanie uzależnienia od alkoholu u krewnych powoduje szybsze uzależnienie. Osoba, której krewni nie byli i nie są uzależnieni, nawet pijąc tyle samo i tak samo często, uzależni się później. Przy dzisiejszym rozumieniu roli genów można powiedzieć, że na pewno tak jest. Może być też tak, że ktoś ma tę kombinację genów i nigdy w życiu nie uzależni się od alkoholu? Oczywiście, jeżeli będzie pił mniej, roztropniej albo w ogóle wycofa się z picia. A zatem nasz genotyp to nie jest wyrok? Mamy jakąś zdolność sterowania własnym życiem, mimo takich czy innych kombinacji genowych. Ależ tak. Przypomnieć może trzeba zasadę, że ekspresja genów, czyli pojawienie się cechy, zależy też od oddziaływania środowiska. No i w końcu my sami możemy nasze życie kształtować. Choćby tylko w takich granicach jak te, o których mówimy, przez unikanie tego, co może tę ekspresję uruchomić. Moja młodsza córka, mając szesnaście lat, poszła na pierwszą prywatkę. Wiedziałam, że będzie tam alkohol. Domyślałam się, że większość matek powie: „tylko nie pij”. Ja powiedziałam: „tylko nie mieszaj”. I ona nigdy nie miała problemu z tak zwanym towarzyskim piciem alkoholu, do dziś czuje granice. a co z piwem? Mówi pani w tej chwili o czymś takim jak międzypokoleniowe przekazanie wzoru kulturowego. Problem jest znacznie bardziej skomplikowany i złożony. W tak zwanej populacji ogólnej rzeczywiście częstość używania alkoholu — głównie piwa, a nie wina — jest zastraszająco duża. I w dodatku piwo nawet nie jest uważane za alkohol! Tymczasem piwo wchłania się bardzo szybko, nawet jak nie ma dużego stężenia, i pojawiają się stosunkowo szybkie efekty działania alkoholu. Nie daje ich tylko piwo pite w niedużych ilościach. Równocześnie o piwie krąży opinia, że jest zdrowe — zawiera wyciąg z chmielu, który działa uspokajająco, moczopędnie, powoduje oczyszczanie organizmu. Jest zatem szalenie spopularyzowane, a tym samym w pewnym sensie niebezpieczne. Czy alkoholizm i narkotyki to są największe zagrożenia w wieku dorastania? Jest znacznie więcej niebezpiecznych rzeczy, które mogą się Przytrafić młodzieży, a wśród nich zjawiskiem bardzo niepokojącym jest narastanie zaburzenia jedzenia. ANOREKTYCZKI I BULIMICZKI To jedna z poważniejszych chorób, bo może skończyć się śmiercią. Dziesięć razy częściej atakuje dziewczęta niż chłopców. Zaburzenia jedzenia — czy poprawniej: odżywiania się — u chłopców przybierają nieco odmienną postać i często wiążą się z innymi formami troski o ciało: ćwiczenia, kulturystyka, stosowanie odżywek. Często w diecie kulturystów są anaboliki, które powodują przyrost mięśniowy, ale równocześnie uzależniają i wywołują depresję. Jednak najbardziej drastyczne są poważne zaburzenia anorektyczne, które powodują nieprawdopodobne spustoszenie w organizmie. Z badań klinicznych wynika, że aż w dwudziestu procentach zaburzenie prowadzi do nieodwracalnych, śmiertelnych zmian. Z badań epidemiologicznych zaś, że zjawisko narasta w sposób lawinowy w ciągu ostatnich dziesięciu lat. I nie wiadomo dlaczego. Może trochę wiadomo? Wizerunek bardzo chudej modelki jako ideału urody… rzymska bulimia i święte anorektyczki To zaburzenie jest bardzo skomplikowane i nie do końca poznane. Z całą pewnością zmiana wzoru kulturowego urody kobiecej w Europie ma tutaj znaczenie. Na przykład bulimia nie została wymyślona dzisiaj, była znana już w historii, jako obżarstwo na dworach czy wśród patrycjatu rzymskiego — sztuczne wywoływanie wymiotów, żeby móc dalej jeść. Z kolei anoreksja — w pewnym okresie średniowiecza — była sposobem dążenia do świętości, to jest po prostu model ascezy. W każdym włoskim miasteczku była jakaś święta, która nie przyjmowała jedzenia, tylko opłatek, hostię i kroplę oliwy. Mówi się nawet o „świętej anoreksji”. Wszyscy pustelnicy, którzy wyrzekali się jedzenia, żywiąc się korzonkami, też byli anorektykami. W XIX wieku panna miała być blada i popijała w tym celu ocet. Nie wiemy, ile osób, które umierały dawniej na suchoty, było anorektykami. To są takie formy anoreksji, o których już nie pamiętamy. Czyli anoreksja istniała zawsze… anoreksja na wybiegu Myślę, że tak. Ale to prawda, że aktualny wzór urody kobiecej to w dalszym ciągu raczej szczupłość niż otyłość. W XX wieku takim pierwszym sygnałem tego wzoru była Coco Chanel. Ten model atrakcyjnej, szczupłej kobiety szybko się upowszechnił. Nie wiem, czy to jest ładne obiektywnie — czy subiektywnie. Ale jak się patrzy na jakikolwiek wybieg pokazów mody, to większość modelek spełnia kryteria diagnostyczne anoreksji i taka szczupłość — czy lepiej powiedzieć: wychudzenie — staje się atrakcyjna dla młodych kobiet. To jest lansowanie wzoru urody, która jest daleka od seksualności. I to jest problem kulturowy. Czy psychiatrzy doszli do tego, dlaczego jedne dziewczyny szybko ulegają anoreksji, a inne w ogóle nie? Współczesna nauka i tu upatruje rozwiązania w odkryciu podatności w genetycznym wyposażeniu człowieka. Dotychczasowe rezultaty poszukiwań nie przyniosły jeszcze niczego pewnego. Więcej wiadomo o psychologicznych uwarunkowaniach. Jedną z poważniejszych przyczyn jest niepewność, nieakceptowanie swojej płci, a także wzoru kobiecości, lęk przed własną seksualnością. winne geny czy psychika? Chociaż z pozoru zmierza to w stronę poszukiwania atrakcyjności — w istocie rzeczy jest niszczeniem własnych cech związanych z płcią. Jednym z objawów jest przecież zaburzenie hormonalne, które powoduje zahamowanie miesiączkowania i stanowi poważne zagrożenie dla posiadania w przyszłości dzieci. Wiemy też, że anoreksja częściej rozwija się u osób, które żyją w pewnych szczególnych układach rodzinnych. Rozwój anoreksji ma związek z relacjami, jakie panują w rodzinie. To są związki bardziej złożone niż te, o których mówiliśmy do tej pory. Pewne cechy są w nich znacznie bardziej nasilone. Jakie? rodzina anorektyczki Na przykład przesadne skupienie się na dzieciach — lub właśnie brak skupienia. Coś, co sprawia, że z jakichś powodów dziewczyna nie jest w stanie zaakceptować wzoru kobiecości, jaki przedstawia sobą jej matka. To z kolei każe zwrócić uwagę na rodzaj relacji między rodzicami. A także, co oczywiste, na całość stosunków w rodzinie. Muszę się od razu zastrzec, że nie chcę wskazywać na „winę” rodziców. Zresztą szczegóły, obraz tych złożonych relacji rodzinnych jest niemal w każdym przypadku odmienny. To, co się powtarza, to ograniczenie dorastaniowego buntu do sfery jedzenia. Tak jakby ten adolescencyjny protest wobec świata dorosłych — o którym mówiliśmy wcześniej — nie był możliwy w innych wymiarach. Tylko nadal nie wiemy dlaczego. Poszukujemy przyczyn w ścisłości więzi wewnątrzrodzinnych, w szczególnie wysokim poziomie lojalności rodzinnej, w wysokim poziomie lęku o rodziców, w końcu także w indywidualnych cechach młodych osób. Wydaje się, że tych dróg do anoreksji może być wiele. ciągle jestem za gruba Wiemy, że anoreksja zazwyczaj przebiega w podobny sposób, to znaczy, że jej objawy są podobne: ograniczenie ilości jedzenia, ograniczenia jakościowe diety. Przeżywanie panicznego lęku po zjedzeniu czegokolwiek. Przekonanie o natychmiastowym odkładaniu się tłuszczu w różnych, ważnych dla sylwetki miejscach ciała. Konieczność pozbycia się tego, co się zjadło, choćby przez intensywne ćwiczenia fizyczne. A nade wszystko niezgodność między wewnętrznym a rzeczywistym obrazem własnego ciała. Przypadkowe odbicie ciała w lustrze wywołuje przerażenie jego dramatycznym wyniszczeniem. Leczenie anoreksji jest bardzo trudne, wymaga wielopłaszczyznowego oddziaływania. Z jednej strony, ze względu na objawy: cielesne i psychiczne równocześnie. Z drugiej, z powodu silnych związków między sytuacją rodzinną a przebiegiem zaburzenia. Część chorych ma równocześnie depresję. Inni poważne zaburzenia osobowości. Nie wiemy też, jakie skłonności są dziedziczne i co to w istocie znaczy. Była taka koncepcja, że we współczesnym świecie wzrost zaburzeń jedzenia związany jest z żywnością modyfikowaną, z dodawaniem różnych substancji konserwujących albo z produkowaniem mięsa za pomocą anabolików. Być może wywołuje to jakieś zmiany w strukturze genetycznej. Powszechna jest opinia, że anoreksja jest następstwem odchudzania się. Ktoś powiedział dziewczynie, że jest za gruba, zaczęła się odchudzać i przeszła w anoreksję. To jest przekonanie powierzchowne. Może i prawdziwe w tym znaczeniu, że tak się również zdarza, a dieta redukująca nadwagę przypomina restrykcje, jakie narzucają sobie anorektycy. Także w tym sensie, że osoby z anoreksja są skoncentrowane na wyglądzie zewnętrznym. Ich chudość jest dla nich ważna. Ale ta opinia ma zasadniczą wadę: obciąża osoby chorujące brzemieniem winy. brzemię winy Skoro „ona” zaczęła się odchudzać i utraciła miarę, przeszła w anoreksję — to zatem „sama doprowadziła się” do tej choroby. Teraz nie je, a przecież to od niej samej zależy, gdyby się „przemogła”… A to nieprawda lub tylko cząstka prawdy, tak? Taki sam wzór ciąży na myśleniu o alkoholizmie. On zaczął pić, on się uzależnił, zatem on może przestać pić. W alkoholizmie jest tak, że w okresie uzależnienia ci, którzy piją, dość długo uważają, że gdyby tylko chcieli, to przestaną — i to wzmacnia ten stereotyp. Skoro zdanie „ona zaczęta się odchudzać i wpadła w anoreksję” nie jest prawdziwe, to jakie mogłoby być prawdziwe? Jeżeli istnieje związek czasowy pomiędzy dwoma wydarzeniami, to nie oznacza, że istnieje związek przyczynowy. Jeżeli pani w czerwonym kapeluszu przeszła przez Rynek i zaraz potem wiatr urwał attykę z Sukiennic, to nie znaczy, że stało się to dlatego, że ta pani przeszła przez Rynek. Jeżeli dziewczyna ma anoreksję, to nie znaczy, że ma ją tylko dlatego, że zaczęła się odchudzać. Czego zatem szukacie w przypadku anoreksji? Mam na myśli psychiatrów… dążenie do doskonałości Szukamy odpowiedzi, dlaczego tej dziewczynie nie udało się po prostu stracić nadwagi, nie wpadając w anoreksję. I mamy różne rozwiązania: niezadowolenie z siebie, bardzo wysokie wymagania stawiane samej sobie, czasem szczególne i nie zawsze realistyczne plany życiowe, na przykład chęć bycia modelką. Jeżeli ktoś przygotowuje się do zawodu, który zamierza uprawiać przez dziesięć lat, a potem już nie — powiedzmy, przez dziesięć lat musi być bardzo szczupłą tancerką, bo to jest jeden z warunków tego zawodu — to ten ktoś rezygnuje z połowy przyjemności życia, z jeżdżenia na nartach, z uprawiania ryzykownych sportów, posiadania dzieci, zachodzenia w ciążę, bo tancerka, jeżeli chce osiągnąć coś w zawodzie, nie może urodzić dzieci wtedy, kiedy większość kobiet je ma. Podobnie jest z modelką. Skupienie na własnej atrakcyjności i urodzie istniało zawsze. I ten element też prawie zawsze występuje w typowych ano—reksjach. Jeżeli tego nie ma, a mimo to jest anoreksja — to zazwyczaj podejrzewamy głęboką depresję. Obraz anoreksji jest wtedy nieco inny. Bowiem typowym objawem anoreksji jest zazwyczaj skupianie się na zewnętrznym wyglądzie, zajmowanie się swoją aparycją. Może niektórzy rodzice utrwalają w dziecku przekonanie, że wygląd jest niezwykle ważny? wzory kobiecości Może. Ale przecież to nie wystarczy. Pozostaje ciągle szukanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego skupienie się na wyglądzie doprowadza do takich katastrofalnych następstw. Przyczyny szukamy w złożoności relacji w triadzie: córka–matka–ojciec. Wyraźna, uznawana atrakcyjność matki może powodować u córki poczucie, że jej w tym nie dorówna. Albo całkiem przeciwnie — mama jest mało atrakcyjna, duża, tęga i ciepła, ale jej macierzyństwo i kobiecość opierają się na takim prowadzeniu domu, w którym gotowanie, karmienie dzieci i męża ma duże znaczenie. W zadbanym domu zawsze są ręcznie lepione pierogi, solidne domowe jedzenie, słowem, wszystko. Jedzenie jest dobrym sposobem na wszystkie kłopoty i zmartwienia. Dziewczyna może wówczas nie jeść, żeby nie być taka jak matka. Takie dramatyczne skupienie na wyglądzie nie zawsze oparte jest na trudności utożsamienia się z wzorem kobiecości, jaki w rodzinie stanowi matka. Może mieć zupełnie inne korzenie, na przykład w depresji, w trudnych do rozwiązania sytuacjach związanych z przyszłością — a także w lęku o życie rodziców. Odpowiedź na pytanie, gdzie tkwi przyczyna anoreksji, jest bardzo trudna i chyba za każdym razem inna. Gdybyśmy wiedzieli, że jest jakaś jedna, wewnętrzna przyczyna, wszystko byłoby prostsze. Istnieje przekonanie, że psychiatria próbuje sięgnąć do wnętrza człowieka i uleczyć przyczyny. A skoro nie można — lub przynajmniej nie zawsze można — wyleczyć przyczyn anoreksji… Wielu ludzi sądzi, że psychiatra widzi człowieka na wskroś, że z łatwością sięga do jego duszy i naprawia ją. Może nawet niektórzy psychiatrzy mają o sobie takie mniemanie? Może… Ale ja myślę, że tak nie jest. DYGRESJA O PSYCHIATRII czy pigułka leczy problemy? Od pierwszych dni pracy moi nauczyciele wskazywali, że poznanie drugiego człowieka jest nie kończącym się procesem. A także, że mniej ważne jest, żebym ja poznał go na wylot — co zresztą nie jest możliwe — ale żeby on sam poznał siebie lepiej. Poznając drugiego, uczestnicząc w pogłębiającym się jego samopoznaniu, i ja poznam siebie lepiej. Wyleczenie przyczyn wewnątrzpsychicznych następuje właśnie dzięki pogłębieniu samopoznania. Psychiatra ma też możliwość leczenia objawowego. Zdecydowana większość leków, jakimi dysponujemy, pomaga w usuwaniu lub złagodzeniu objawów zaburzeń. Chociaż są pewne podstawy, by sądzić, i wielu lekarzy tak uważa, że leki usuwają przyczyny zaburzeń psychicznych. Trzeba jednak przyjąć, że życie psychiczne da się zrozumieć poprzez metabolizm, przemianę materii, przez przemiany tych substancji, które wpływają na poziom aktywności mózgu. Wówczas wierzy się, że dobierając odpowiednie preparaty, można wyrównać brak równowagi w pracy jego poszczególnych części. Jeżeli komuś wysiądzie trzustka, bo pił dużo białego wina, to będzie się go leczyło, podając mu preparaty trzustkowe. Trzustka mu nie odrośnie, ale przewód pokarmowy będzie funkcjonował. Cukrzycę, która jest insulinozależna, leczy się, podając hormon, który nie jest produkowany przez organizm w dostatecznej ilości. Tak jak się leczy przekwitanie, podając hormony, które organizm przestaje produkować. Można i tak spojrzeć na medycynę, prawda? W psychiatrii, jeżeli ktoś ma kłopot — bo go opuściła dziewczyna albo narzeczony nie stawił się na ślub, ktoś stracił kogoś bliskiego, ktoś inny został zgwałcony i znajduje się w szoku — to można go leczyć, przynosząc mu ulgę. A nawet zapobiegać poważniejszym późnym następstwom takich urazowych przeżyć. Można nawet stosować w tym celu lekarstwa. uporządkować chaos Ale przyczynowe leczenie w takich razach polega w istocie rzeczy na tym, że pomaga się człowiekowi poradzić sobie z tym w taki sposób, który mu najmniej zaszkodzi albo da odporność na przyszłość — ponieważ doświadczenie mówi, że nie ma takiego nieszczęścia, takiego życiowego dramatu, po którym nie można byłoby się podnieść. Badania nad więźniami Oświęcimia albo tymi, którzy przeżyli Holocaust, mówią, że te przeżycia wpłynęły na nich bardzo istotnie, ale niekoniecznie była to zmiana taka, która tych ludzi definitywnie zrujnowała. Pomoc psychoterapeutyczna polega w ogromnej mierze na tym, żeby człowiekowi pomóc uporządkować pewne własne sposoby radzenia sobie, które zrazu są w chaosie. Jeżeli ktoś z jakiegokolwiek powodu wchodzi w kryzys — na przykład w kryzys rozwojowy, jakim jest dorastanie, i ma trudności, bo jego rodzina jest dysfunkcjonalna, nie ma w niej oparcia, jego środowisko też ma problemy i nie umie sobie poradzić — to wtedy psychoterapeuta jest mu potrzebny nie dlatego, że jest chory, tylko dlatego, żeby mu pomóc z tego kryzysu wyjść z korzyścią dla niego. To nie wygląda tak, że po prostu dostaje się odpowiednie prochy? Psychotropy itp.? pomoc psychoterapeuty No, nie. Ja myślę, że same leki rzadko są wystarczające. Bywa, że są niezbędne, bardzo często niezwykle pomocne, ale czasem nie trzeba ich stosować. Zawsze jednak należy postużyć się jakąś formą psychoterapii. Muszę jednak podkreślić, że łatwiej jest zdobyć wiedzę o poprawnym stosowaniu leków niż o poprawnym stosowaniu psychoterapii. Badanie leczenia farmakologicznego w psychiatrii jest stosunkowo proste. Ocenia się wystandaryzowanymi metodami funkcjonowanie psychiczne przed rozpoczęciem leczenia i po nim i porównuje wyniki. Opierając się na takich badaniach, ustala się standard stosowania leków, które powodują poprawę. Tyle że doświadczenie uczy, iż leki prawie zawsze przynoszą jakąś poprawę. Istnieje coś, co się nazywa efektem placebo. Chodzi o nastawienie pacjenta, który idąc do doktora, wierzy, że doktor mu pomoże. To już jest potowa drogi ku zdrowiu. efekt placebo Gdy wprowadza się nowe leki, na przykład depresyjne, to pojawia się taki nie bardzo etyczny, ale konieczny etap ich badania, w którym trzeba je podawać ludziom przypadkowo wybranym do leczenia. I wtedy jednemu aplikuje się lekarstwo, które się bada, ale drugiemu daje się substancję nieczynną. Jeżeli okaże się, że ten lek, który badamy, działa lepiej niż placebo — to się mówi, że lek ma właściwe działanie. Jeżeli zażyję tabletkę z cukru, a ktoś zażyje aspirynę — i obu nam przejdzie gorączka, ale jemu przejdzie szybciej — to się mówi, że aspiryna działa. Ale kulka cukru też działa. Nie ma takiego badania, w którym podanie pigułki „pustej” nie dawałoby statystycznie żadnego efektu. Szokujące jest czasami, gdy się widzi, jak duży jest procent ludzi, których stan się poprawia po wzięciu „pustej” pigułki. I nie wiemy dlaczego. Może dlatego że niektóre zaburzenia ustępują spontanicznie — albo dlatego, że działa efekt placebo. Działa, działa… Zdarzało mi się podawać córkom jakąś niewinną pigułkę, właśnie typu aspiryny, wmawiając im, że przejdzie po niej absolutnie wszystko złe, co czują w organizmie — i przechodziło, choć nie powinno. Sama się nabieram na efekt placebo, bo kilka razy pomyliłam cholestil, działający na woreczek żółciowy, z betablokerem, uspokajającym między innymi arytmię serca — i serce po tym cholestilu pracowało mi nad wyraz spokojnie. nazwij to, czego się boisz Tak, to jest właśnie efekt placebo. Ale psychiatria daje szansę, żeby człowiek uporządkował w sobie to, co jest w chaosie. Czasami, jeśli czegoś w sobie i w swoich reakcjach nie rozumie — bardziej się boi. I jeśli potrafi to nazwać — to już jest w pół drogi do sukcesu. Człowiek najbardziej boi się tego, czego nie wie, czego nie potrafi nazwać. Psychiatra amerykański Jerome Frank twierdził, że źródło lęku i zagrożenia tkwi w niemożności nazwania tego, czego się boimy. Nie wiem, czego się boję, ale gdy nadam temu nazwę, to oswajam zjawisko i czuję się bezpieczniejszy. BŁĄDZENIE W POSZUKIWANIU ZAWODU kim chcę zostać? W dorastaniu, między trzynastym a osiemnastym rokiem życia, poza porządkowaniem swojego stosunku do seksualności, poza zmianami relacji między rodzicami a dzieckiem i układaniem hierarchii wartości — konstruuje się jeszcze szereg innych rzeczy, takich jak filozofia życiowa lub stosunek do religii. Wówczas też młody człowiek opowiada się za sposobami rozwiązywania sytuacji czy osiągania celów. Wybór na przykład pomiędzy podstępem, jako sposobem osiągania celu, a uczciwą konfrontacją kształtuje się już wtedy. Tworzą się też pewne podstawowe wzory relacji przyjacielskich czy romansowych. I one potem powtarzają się już w dalszym życiu. Mogą ulegać rozwojowi, ale w dorastaniu wyznacza się zasadniczy ich wzór. Mówi się, że te uporządkowania to cele rozwojowej adolescencji. Jest wśród nich także formowanie się zainteresowania własną przyszłością. Zainteresowanie przyszłością bywa wtedy bardziej fantazyjne niż oparte na realiach. Chociaż wybory nie są już tak rozrzucone jak we wcześniejszym dzieciństwie: będę kominiarzem albo lotnikiem, aktorką czy piosenkarką. Powoli schodzimy już na ziemię, tak? Zdecydowana mniejszość dzieci wie w okresie pokwitania, kim chce być, ale i tak często zmieniają zainteresowania. Kierunki zainteresowań podlegają przecież modom. Bardzo niewiele dzieci, a nawet młodych ludzi już wie, kim będzie. Stosunkowo niewielki procent dorastającej młodzieży wie dokładnie, że wybiera jakiś kierunek studiów dlatego, że ma określone, ukształtowane wyobrażenia o tym, na czym one polegają. Czasami mają tylko świadomość, co po tych studiach można robić, kiedy wybierają kierunki o precyzyjnie zawodowym nastawieniu, na przykład aktorstwo, prawo, malarstwo, pedagogikę, medycynę. Ja nie miałam pojęcia, co chcę robić po mojej socjologii. W każdym razie nie chciałam być socjologiem, to pewne. Kierunek dalszego rozwoju — mam na myśli studia, przyszły zawód — w pewnej mierze kształtowany jest przez rodziców. Chociaż, jak mi się wydaje, ten wpływ jest ostatnio coraz mniejszy. Nie bez znaczenia jest też popularność pewnych zawodów czy zajęć w różnych warstwach społecznych. Jeszcze sto lat temu bardzo wyraźna była zasada, że wybierało się jakiś kierunek studiów dlatego, że był on „stosowny”. Jak ktoś miał majątek ziemski, to studiował rolnictwo, żeby się nim profesjonalnie zająć. Albo prawo czy filozofię, bo to były ogólne studia uniwersyteckie. Nie przygotowywały do zawodu, a raczej zapewniały warunki ogólnego rozwoju intelektualnego. No, ja tak wybierałam: „jakieś ogólne studia uniwersyteckie”. Nie byłam pasjonatką socjologii. Moi przyjaciele z „Piwnicy Pod Baranami” głowili się, co powinnam studiować, skoro twierdzę, że interesuje mnie naraz wiele rzeczy, ale nic konkretnego… czy rodzice wybierają przyszłość Są też zawody, które niejako dziedziczy się po rodzicach. W zawodzie medycznym tradycja dziedziczenia fachu po rodzicach nie pojawiła się przypadkowo. Od czasu Hipokratesa obowiązek nauczania medycyny dotyczył własnych dzieci i krewnych. I za to nie należało płacić. Za edukację uczniów spoza rodziny brało się pieniądze, bo żeby wejść do klanu medyków, trzeba było zainwestować. W europejskich kręgach kulturowych możliwości były inne. W Polsce w wielu grupach społecznych, na przykład w najliczniejszej, w chłopstwie, była tradycja, że jeden z synów powinien zostać księdzem albo nauczycielem, inny miał pracować na gospodarstwie, a jeszcze inny szedł do rzemiosła. Ale ambicją było wykształcić przynajmniej jednego księdza lub nauczyciela. Ten rodzaj awansu społecznego jeszcze w pierwszej połowie XX wieku był powszechny. I podobnych wzorów jest sporo. Dzisiaj, w warunkach swobody wyboru, w istocie ukierunkowanie zainteresowań ludzi dorastających jest dość przypadkowe. W tym sensie przypadkowe, że tylko do pewnego stopnia jest konsekwencją różnie rozwijających się możliwości i zdolności. W tym okresie, o którym mówimy, dziewczęta chętniej interesują się językiem polskim, historią czy literaturą, bo mają większą łatwość wysławiania się, piszą lepsze wypracowania. Chłopcy zaś częściej interesują się fizyką i matematyką, bo w tych zakresach ich umiejętności wcześniej są rozwinięte. I na ogół tak, jak są te dzieci nagradzane w szkole, jak oceniane przez nauczycieli, tak określają swoje zainteresowania. Mechanizm nagradzania, osiągania sukcesów w jakiejś dziedzinie nauczania pobudza zainteresowanie danym obszarem. Trzeba też wziąć pod uwagę sposób reagowania na sukces i porażkę. Niektórzy rozwijają właśnie to, co im sprawia większą trudność, a innych ciągnie tam, gdzie dostają pochwały. Dość istotnym elementem jest też atrakcyjność nauczyciela. Nie możemy się łudzić, że wszyscy nauczyciele są równie utalentowani, sympatyczni i równo rozdzielają swoją uwagę. Relacja z nauczycielem bardzo poważnie wpływa na zainteresowanie tym, czego ten nauczyciel uczy. Czyli jeśli ktoś miał fajnego nauczyciela matematyki, to zainteresuje się tym przedmiotem, nawet gdy nie jest to jego największa pasja? Miałem znakomitego nauczyciela od matematyki, który był moim wychowawcą klasowym i sam też uważał mnie za wybitnego matematyka. Lubiłem uczyć się matematyki, ale do głowy by mi nie przyszło, że mogę się nią zajmować. Natomiast w mojej bliskiej rodzinie nie było nigdy lekarza, zatem nie jestem nim dlatego, że dziedziczę zawód. Ale studia medyczne były kiedyś nie zrealizowanym marzeniem mojej matki. Mogę zatem przeprowadzić dowód, że w życiu zrealizowałem coś, co było delegowaniem zainteresowań matki na mnie. Gdy decydowałem się na wybór studiów, to w istocie rzeczy nie miałem pełnej swobody wyboru, w jakiejś mierze wiązała mnie ta delegacja. Pod koniec szkoły średniej myślałem, żeby studiować architekturę, ale obawiałem się, że nie zdam z rysunku. Architektura to były wtedy bardzo oblegane studia, mogę więc powiedzieć, że ulegałem modzie. Z drugiej strony wiedziałem, że muszę dostać się na jakąś uczelnię, bo inaczej szło się do wojska. Nie byłem wtedy na tyle dojrzały, żeby wybrać studia takie, jak na przykład filozofia człowieka. Ale myślę, że i tak do tego doszedłem, będąc psychiatrą. Czyli dotarłem do tego, co mnie naprawdę interesowało. Ale wtedy moje zainteresowania nie były na tyle wykrystalizowane, żebym wiedział, co chcę w życiu osiągnąć. Nie mogę wykluczyć, że mówiąc o młodzieży, mówię właściwie o sobie, o swoim doświadczeniu osobistym. Chyba jednak praca z młodzieżą daje mi podstawy do tego, żeby sądzić, iż nie byłem wyjątkiem i sporo młodych ludzi jest w takiej sytuacji. Wymieniłem przy tym jeszcze jeden sposób dochodzenia do wyboru kariery życiowej — zewnętrzne warunki: konieczność dostania się na studia, na przykład dla uniknięcia poboru do wojska, i ocena szans zdania egzaminu wstępnego. Zatem maturzysta dokonuje często wyboru przypadkowego… maturzysta na rozstajnych drogach Ja byłem nietypowym maturzystą, bo bardzo młodym, dużo młodszym od współczesnych. Ale ci starsi też nie mają jasności. Jak z nimi rozmawiam, to widzę, że niektórzy dobrze wiedzą, że interesuje ich coś konkretnego, choćby to coś było zgodne z aktualną modą, z rozwojem świata, dzisiaj to jest na przykład informatyka albo elektronika czy nauki polityczne. Maturzyści, którzy wiedzą, że będą biologami albo filozofami, i rozwijają te umiejętności w różnych olimpiadach, mają dodatkowe programy, zdobywają nagrody, coś ich interesuje w sposób szczególny — a wśród moich pacjentów są i tacy — nie stanowią większości. A zatem między trzynastym a osiemnastym rokiem życia nie muszą ukształtować się już wyraźne, świadome zainteresowania? Sytuacja, w której czternasto–, szesnasto–, czy nawet osiemnastolatek wie, czego chce od życia, jest rzadka. To by wyjaśniało, dlaczego tak dużo jest ludzi niezadowolonych z pracy. Bo moment, w którym trzeba się zdecydować, kim się będzie, przypada w naszym życiu za wcześnie. W efekcie uczelnie często produkują ludzi, którzy z góry nie lubią tego, co będą robić w przyszłości. Prawdopodobnie tak jest. Ale nasz system szkolny pod tym względem jest jeszcze stosunkowo liberalny i jednak pozwala na różne zmiany. Natomiast jeżeli wziąć pod uwagę szkoły odpowiadające naszemu gimnazjum, na przykład w Anglii — a te szkoły wybiera się już w piętnastym roku życia i od razu decyduje się o kierunku przyszłych studiów — no to sytuacja jest rzeczywiście uciążliwa i trudna. Ale to może być dramat przyszłego życia, bo chciało się być kimś innym, marzyło się o czymś, a jest już za późno. Wybór został dokonany, a nie każdego stać — psychicznie lub materialnie — na zmarnowanie paru lat, które już poświęcił tym niechcianym studiom. Pani powtarza w tej chwili to, co ja nazwałem błędem wtedy, kiedy miałem lat— naście i zdawałem maturę. Identyfikowałem wówczas swoją edukację z przyszłym zawodem. Ale współczesny świat zmierza w taką stronę, że — mimo narodzin szczegółowych specjalizacji, rozwoju bardzo wąskich dyscyplin nauki, braku komunikacji pomiędzy różnymi obszarami badawczymi w nauce — wiele zawodów wymaga bardzo porządnego przygotowania ogólnego. Paradoksalnie, rozwój w ostatnich dziesięciu latach pokazuje, że tak zwane stałe zawody znikają. Jest ich coraz mniej. Dzisiaj perspektywy ma ktoś, kto ma szerokie studia uniwersyteckie i możliwość wyspecjalizowania się zawodowego w zależności od potrzeb. Może równie dobrze być ambasadorem, jak i ekonomistą, dyrektorem banku, postem do parlamentu i kimkolwiek bądź. Owszem, bez specjalistycznych studiów nie można być lekarzem, dentystą, aktorem. era omnibusów Aktualna tendencja jest jednak taka, że poszukiwany jest ktoś, kto ma porządne wykształcenie ogólne, znajomość języków, pewne podstawowe umiejętności na wysokim poziomie i potrafi w krótkim czasie wyspecjalizować się w jakimś dodatkowym kierunku. I to on będzie na przykład dyrektorem wielkiego szpitala czy banku. Ale mamy też coś takiego jak bezrobocie wśród absolwentów wyższych uczelni, nadprodukcję w pewnych zawodach, na przykład związanych z ekonomią, i w efekcie trzeba wybierać studia, nie patrząc na zainteresowania, tylko na możliwość dostania pracy. To jest dopiero dramat… To jest dramat. Dość często słyszę od uczniów szkół średnich, że „tego się uczę, bo to mi się przyda w życiu, a tego się nie uczę, bo mi się nie przyda”. Ta praktyczność prawdopodobnie jest związana właśnie z sytuacją społeczno–gospodarczą, o której mówimy. Trzeba się przygotować do czegoś konkretnego, co da szansę. , Trzeba się przygotować do życia, a nie do spełniania pasji… U Kertésza w Losie utraconym jest takie zdanie piętnastolatka, który przeżył obóz. Wcześniej chodził do szkoły i uczył się I wielu rzeczy, ale poza nauką języków obcych nic z tego, czego się uczył, nie było mu przydatne, żeby przeżyć, żeby dostosować się do warunków, jakie stworzyła mu wojna, Holocaust, obóz. Ale praktyka musi prędzej czy później znowu potwierdzić zalety wykształcenia. Bo rzeczywiście jest tak, że dzisiaj nie jest bezrobotny tylko ten, kto ma wykształcenie, które pozwoli mu zdobyć dodatkowe umiejętności, jakie są w danym momencie potrzebne na rynku. Nie widzę też konieczności — wydaje mi się to pewnym idealistycznym wzorem — że praca musi dawać przyjemność głęboką i podstawową. Zawsze w tym momencie przywołuję Słowackiego i Gombrowicza. Pierwszemu praca w urzędzie, a drugiemu w banku nie dawała satysfakcji. Między trzynastym a osiemnastym rokiem życia jest czas, kiedy należy zdobyć pewne podstawowe wiadomości. Wtedy one się ukierunkowują, młodzież jest lepsza w tym lub w tamtym. Paradoksalnie, wartość dostania się na studia w dużej części społeczeństwa wciąż jest dość wysoka… …mimo bezrobocia wśród absolwentów uczelni. po co studia? To, co się zmieniło w ciągu ostatnich dziesięciu lat — a na pewno w ciągu dwudziestu lat — to pojawienie się nowego rodzaju motywacji przy wyborze studiów. Nie bierze się pod uwagę ani tego, co będzie się robić po studiach, bo wiadomo, że to się zmienia, ani tego, co w danych studiach jest interesującego. Wybiera się takie studia, które ma się szansę zaliczyć… …i kryterium łatwości dostania się było jedyne. Tak, znam wiele takich przypadków. Tymczasem tym, co się liczy w tej chwili na rynku pracy, nie jest ani elektronika, ani informatyka — liczy się tylko dobre przygotowanie ogólne, dobra wytrzymałość i dyspozycyjność. I możliwość szybkiego przestawienia się. To jest ta właściwa perspektywa i myślę, że oni wyczują to sami, w czasie studiów, bo rodzice ich tego nie mogą nauczyć. AUTORYTET I AUTONOMIA Autorytet, jako wzór bardzo wyraźny, pojawia się dopiero po trzynastym roku życia, czyli w okresie dorastania. Dopiero po trzynastym roku życia ma się autorytety? Wcześniej nie? Dziwne… Wcześniej też mamy osoby dla nas ważne. Mówiliśmy o tym, że dzieci są bardziej przywiązane do jednych dorosłych, do innych mniej. Że rozróżniają „autorytet” rodziców, zestawiają go z „autorytetem nauczyciela”. Dorastając, jasno i wyraźnie określamy, kto jest dla nas ważny i kto jest naszym autorytetem, na kogo liczymy, do kogo możemy się zwracać w różnych sytuacjach. Z większą świadomością opowiadamy się, jacy chcielibyśmy być i do kogo jesteśmy podobni. To jest początek określania własnej tożsamości. Na tym etapie kwestionuje się dotychczasową wartość rodziców, szuka się autorytetów na zewnątrz. Po raz pierwszy kwestionuje się ich wartość, tak? podważyć doskonałość rodziców Może nie tyle chodzi o „pierwszy raz”, co o sposób. Dorastając, wyraźnie postrzega się, że nauczyciel jest ciekawszy i mądrzejszy, a tamta pani jest ładniejsza albo lepsza od matki. Tu już nie chodzi o atrakcyjną nowość papuci z kotkami u matki koleżanki, lecz o krytyczne widzenie rodziców. Dorośli widzą, że nastolatek jest niegrzeczny, buntuje się, jest nieposłuszny, awanturuje się z nimi, i boli ich to, że staje się obcy i nie szanuje ich, a może i nie kocha. Dorastające dziecko musi podważyć doskonałość rodziców po to, żeby móc samemu znieść własną niedoskonałość. To jest dla niego proces trudny i bolesny. Nie jest łatwo tracić obraz idealnych i wszechmocnych rodziców. Dziecko zauważa także, jakie jest ważne dla rodziców, jakie ma dla nich znaczenie i że jego zachowanie sprawia im przykrość. Czy także dopiero w tej fazie młody człowiek z większą pewnością może stwierdzić, że na przykład woli mamę niż tatę — ponieważ, przypuśćmy, mama jest mądrzejsza od ojca? Czy ja wiem? To chyba nie jest takie proste. Myślę, że to zależy przede wszystkim od charakteru wcześniejszych więzi, od głębokości i rodzaju zależności uczuciowej między dzieckiem a każdym z rodziców. Im większa zależność, tym boleśniejsze odrywanie się, żeby osiągnąć niezależność. Ponieważ na ogół ta zależność jest silniejsza w relacji matka–dziecko, to bliskość z ojcem w tej fazie rozwoju pomaga w odklejeniu się od matki. No tak… Nasza młodsza córka w pewnym momencie, w okolicy lat osiemnastu, zbliżyła się bardzo z ojcem. Zaczęłam to analizować i wyszło mi, że ojciec ma bardziej wyrazistą hierarchię wartości i pragnie ją tego uczyć. między matką a ojcem Może trafnie. Jest taka tradycyjna koncepcja różnic między kobietami i mężczyznami, a więc między matkami a ojcami, w myśl której kobiety trzeźwiej i konkretniej widzą rzeczywistość, a mężczyźni mają większą skłonność do myślenia abstrakcyjnego, bardziej wnikliwie widzą problemy natury ogólnej. Otóż rozróżnienie między konkretem a abstrakcją może pomóc w rozwiązywaniu trudności dzielenia się swoim doświadczeniem życiowym. Własne doświadczenie traktuje się jako konkret. I uogólnienia, czego trudno się wystrzec, są często nieuzasadnionymi naduogólnieniami. Póki dziecko myśli w kategoriach konkretów, przykład z życia jest, a w każdym razie może mu być pomocny. Kiedy w dorastaniu młody człowiek, i tak mogło się zdarzyć w rozwoju pani córki, dociera do konieczności uporządkowania wątpliwości powstałych w wyniku opanowanego właśnie myślenia abstrakcyjnego, znajduje u ojca możliwość dyskutowania o prawidłowościach ogólnych. Takich, jak uświadomiona hierarchia wartości. Być może ojciec uważniej jej wysłuchiwał, swoje doświadczenie chował do szuflady, a odnosił się do tych jej pierwszych uogólnień i próbował zrobić z nimi porządek. Takie „przejście” córki do ojca, jakie pani przywołuje, jest niestety dość rzadkie. Niestety? Maria Orwid uważa, że powszechna niemożność przechodzenia dorastających dzieci od matki do ojca jest jednym z czynników wskazujących na to, co faktycznie dzieje się w rodzinie. Idea, że dorastające dzieci nie przechodzą do ojca, bo matka podważa jego autorytet, obecna od lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, już dzisiaj jest jednak porządnie przetrzepana i nie taka silna. Przez wiele lat trzymała się bardzo mocno, nawet w odniesieniu do schizofrenii. Bardzo znacząca osoba w psychiatrii amerykańskiej, Frieda Fromm Reichman, stworzyła koncepcję matki schizofrenogennej, o której już wspominaliśmy. Według tej koncepcji są matki mające takie cechy, które blokują samodzielny rozwój dziecka, jego odchodzenie do ojca, uzyskiwanie samodzielności. Trzymają one dziecko na takiej uwięzi, że ono nie może — jak mawiał Kępiński — odciąć pępowiny psychicznej i urodzić się na nowo, już jako osoba niezależna. I matka jest tego przyczyną. mama w centrum tata na peryferiach Potem zaczęto badać to zjawisko, nie tylko samą relację matka–dziecko, ale relację matka– dziecko w całym układzie rodzinnym i szerzej — w kontekście, w jakim ta rodzina funkcjonuje. I okazało się, że są takie rodziny, w których ojciec odgrywa rolę peryferyczną. Wtedy ciężar podejrzeń skierował się na ojca: że to nie matka blokuje dziecko, tylko ono nie ma do kogo przejść, bo ojca nie ma albo jest, ale na piwie lub gra z kolegami w karty. Że on sam wybiera taką peryferyczną pozycję i nie angażuje się w wewnętrzne życie rodziny. Trzeba jednak przypomnieć badania, które mówią o tym, że fizyczna obecność ojca w domu nie jest taka niezbędna. Są przykłady, gdy ojciec pracuje gdzieś za granicą czy w innym mieście i tylko co jakiś czas wraca. Dla życia rodziny, dla rozwoju dzieci ważna jest wtedy ta jego reprezentacja, którą matka podtrzymuje w domu. Zatem jeżeli relacje między rodzicami są bardziej rywalizacyjne niż uzupełniające albo są konfliktowe w ten sposób, że oni oboje są obecni fizycznie, ale nie rozmawiają lub walczą ze sobą, mają sobie wiele za złe czy utrzymują równoległe życie i drugie domy — to wówczas ojciec fizycznie niby jest, a tak naprawdę nie można do niego przejść, bo na przykład zdradza się wtedy mamę, jest się wobec niej nielojalnym. Gdy rodzice są w konflikcie, niekoniecznie polegającym na tym, że wybijają sobie zęby — ale nie rozmawiają ze sobą i posługują się dzieckiem w kontaktach — to jeżeli dziecko opowie się po jednej stronie, wtedy zdradza tę drugą. Sytuacja taka jest trudna i dla rodziców, i dla dorastającego dziecka. To nawet dla dorosłego dziecka nie jest łatwe. Opisano jeszcze coś takiego: że to niekoniecznie musi być ostry konflikt, bo bywa tak, że rodzice wtedy, kiedy budują swoje małżeństwo, nie dbają o to, żeby wypracować dla siebie system wzajemnego oparcia. A życie niesie różne sytuacje i wsparcie bliskich jest nam potrzebne. oparcie w dziecku Wtedy najczęściej zdarza się, że matka, nie mając możliwości oparcia w mężu — bo nie zadbali o to obydwoje — korzysta z oparcia w dziecku. Im bardziej ono dorasta, tym mocniej ona u niego tego szuka. Ale wtedy przejście do ojca jest jeszcze trudniejsze, bo kto zostawi biedną matkę samą? Czy to jest częsta sytuacja? W doświadczeniu klinicznym tak. To sugeruje, że silniejsze więzi międzypokoleniowe niż wewnątrzpokoleniowe łączą się w jakiś sposób z obecnością zaburzeń w rozwoju psychicznym dziecka. Oczywiście, nadal nie wiemy na pewno, jaki jest kierunek tej zależności. To znaczy, nie można z całą pewnością twierdzić, że słabość więzi małżeńskich jest jedynym czynnikiem odpowiedzialnym za zaburzenia rozwoju emocji u dziecka. Ani też, że dziecko, które ma pierwotne problemy — uwarunkowane genetycznie czy w następstwie urazów, chorób itd. — aż tak bardzo angażuje jednego z rodziców, że to niszczy więzi między nimi. W życiu zdarzają się sytuacje skrajne, zwłaszcza wtedy gdy upośledzenie dziecka zwraca uwagę. Najprawdopodobniej najczęściej są to zależności wzajemne i nasilające sztywność i dysfunkcjonalność rodziny. Mówimy o zależności cyrkularnej. Ten cyrkularny splot wpływów ma skłonność do usztywniania się i zapowiada to trudności w naturalnej zmianie więzi między rodzicami a dziećmi. Dziecko musi odejść, żeby ojciec czy matka mogli się z nim zaprzyjaźnić. A pragnienie, że od kołyski aż po grób, nieprzerwanie, będę miał w swoim dziecku przyjaciela, jest ideą nierealistyczną. Mam poczucie, że jestem zaprzyjaźniona z moimi córkami. Ale czy jest pani z nimi tak samo zaprzyjaźniona jak wtedy, kiedy one zaczynały raczkować? Skądże! Wtedy w ogóle nie byłam z nimi zaprzyjaźniona. W ich okresie szkolnym też nie, były na to za małe i wówczas jednak istniała relacja ich podległości wobec mnie. przyjaźń z dzieckiem I o tym mówię. One dorosły, odeszły i dopiero wtedy mogłyście zaprzyjaźnić się. Powodów, dla których rodzice uważają, że mogą mieć w swoich dzieciach oparcie i przyjaciela, jest bardzo wiele. Jedno z haseł współczesnej cywilizacji głosi, że relacje pomiędzy rodzicami a dziećmi nie powinny być oparte na dominacji, autorytecie, zarządzaniu, tylko powinny być partnerskie. Ale przecież partnerstwo nie polega na równym podziale praw i obowiązków według ilości upranych pieluszek czy identycznej ilości czasu na brydża z przyjaciółmi! Raczej na tym, że każdy z partnerów dźwiga tyle odpowiedzialności za partnerstwo, ile jest w stanie unieść. Dziecko może być świetnym partnerem– dzieckiem. Do dorosłego partnerstwa i przyjaźni musi dojrzeć, stać się dorosłym i autonomicznym. Ja wiem, że — mimo iż one są dorosłe — relacje między nami polegają na tym, iż to my oboje z mężem wciąż jesteśmy oparciem dla nich. A może „jeszcze nie one dla nas, jeszcze wciąż my dla nich…” Tak, bo to jest połowa tej myśli. Druga jest taka, że pani wie, że gdyby potrzebowała oparcia — to je znajdzie. Oparcie nie polega przecież na tym, że ktoś poda mi rękę. Najważniejsze jest to, że wiem, do kogo mogę pójść, kto mi pomoże, jak mi się noga poślizgnie. Gdy już jesteśmy koło sześćdziesiątki, dzieci są dorosłe i sobie poszły, pojawia się problem innego, nowego wykorzystania tego wszystkiego, co się w życiu nagromadziło. Ten niegdysiejszy bunt i sprzeciw, odchodzenie, wyzwolenie się z zależności uczuciowej, z przekonania, że rodzice są najważniejsi — to wszystko jest ważne po to, żeby potem można było się dogadać z rodzicami na płaszczyźnie partnerskiej. Ale oczekiwanie, że dziecko będzie moim partnerem już w okresie dorastania, jest złudne. WYCHOWANIE NA KOGOŚ CZY DO CZEGOŚ? Ale dziś się zdarza, że wychowuje się dziecko „do czegoś”. Ma w przyszłości objąć rodzinną firmę, rodzinną klinikę medyczną, rodzinne biuro prawne… Taka tradycja wraca. Zresztą nawet w komunizmie w niektórych zawodach tradycja przekazywania zawodu i tak istniała. Jednak dzisiaj znacznie więcej wagi przykłada się do tego, żeby wychować dziecko także na człowieka… Wierzy pan w to? Ja widzę coraz więcej przejawów wychowywania „do kariery, byle jakiej, byle ono zarabiało kiedyś dobre pieniądze”. odkryć możliwości dziecka Pedagogika dzieli się na dwie zasadnicze kategorie. Jedna mówi, że wychowanie polega na tym, żeby przekazać młodemu człowiekowi pewien określony układ wartości. Te systemy wartości mogą być, co oczywiste, bardzo różne. Naczelna może być wartość walki klas, rewolucji i sprawiedliwości społecznej. Mogą to również być wartości systemu religijnego. Ale przecież także wartości tak zwanych grup marginalnych, na przykład można dziecko wychować na kieszonkowca. A po drugiej stronie jest podejście, które mówi o tym, że pewność, które wartości dziecko ma rozwinąć, jawi się dopiero w trakcie jego wychowywania. Pedagogika i wychowanie powinny być nastawione na to, żeby rozwinąć w dziecku te możliwości, które ono posiada. To jest pedagogika, która nie narzuca systemu wartości, tylko sprzyja temu, żeby system wartości rozwinął się w człowieku sam. Owszem, można powiedzieć, że jest to idealistyczne rozwiązanie. Gdzieś pośrodku tkwią rozwiązania praktyczne. Można też łączyć jedno i drugie. Można kogoś wychowywać na bankowca, dbając równocześnie o to, żeby rozwinął w sobie możliwości myślenia abstrakcyjnego, własną hierarchię wartości, własny porządek, żeby można było rozmawiać z nim nie tylko o banku i pieniądzach. Dyskutować zaś trzeba, niekoniecznie demonstrując dorastającemu dziecku, że „moje jest słuszniejsze”, tylko trzeba mu pomagać w samodzielnym myśleniu, rozwijać jego własne ścieżki, żeby na swojej drodze osiągnęło to, do czego jest najbardziej predysponowane. Wydaje się to o tyle mądrzejszym postępowaniem wychowawczym rodziców, że pozwala sobie poradzić z jednym z największych rodzicielskich dramatów: z faktem, że doświadczenie życiowe jest nieprzekazywalne. Tak, mówił pan, że ono jest nieprzekazywalne. Bo jest nieprzekazywalne. Tego, czego ja sam doświadczyłem w życiu, czego się nauczyłem — nie mogę nikomu przekazać, nie mogę nikogo przed czymś przestrzec. To chyba nie jest w ogóle możliwe. Zatem tak zwane doświadczenie życiowe zbiera się tylko dla siebie? Nie ma sensu się nim dzielić? doświadczeń nie da się przekazać Można kogoś ukształtować, uformować — ale najczęściej przez to, co jest doświadczeniem własnym, musi przejść się samemu. Można oczywiście czegoś w ogóle nie przeżyć, nie być czymś zainteresowanym, można być kochanym — lub nigdy tego nie doznać. Można przeżyć wszystko, doświadczając świata, otworzyć się nań i zaznać go osobiście. Ale można tego nie zrobić. Jeżeli zdobyłem jakieś doświadczenie — mogę z niego nabrać mądrości, mogę wysłuchać drugiego człowieka z odpowiednią uwagą i wzmocnić w nim słowem to, żeby otworzył się albo coś jeszcze przemyślał — czyli mogę mu zadać pytanie, natomiast nie mogę dać za niego odpowiedzi. Czy to w tym wieku kształtuje się większość zainteresowań, które decydują o dalszym życiu? Jeżeli przez zainteresowania mamy rozumieć orientację wobec planów życiowych — jak widzieć swoje przyszłe życie zawodowe, czym człowiek będzie i co będzie robił — to w tym wieku ten proces się rozpoczyna. Wiele młodych osób już w okresie szkoły średniej wie, w jakim kierunku chce się w życiu formować. To nie to, że chcą być na przykład astronomem albo głównym księgowym, ale na ogół wiedzą, czy chcą szybko dojść do pieniędzy, czy też odkładają podjęcie samodzielności i pragną przedłużyć edukację. W tym momencie człowiek decyduje o tym, czy wybiera się do szkoły zawodowej i zaraz idzie do pracy, czy też zamierza studiować. I jest też tak, że rodzice nie oczekują wprost — jak bywało dawniej — że młody człowiek wcześnie skończy szkołę, podejmie pracę i będzie pomagać w utrzymaniu domu. Badania socjologiczne mówią, że rodzice pomagają młodym ludziom w studiach po to, żeby kiedyś zrobili lepsze pieniądze, żeby mieli lepszy start i byli do niego lepiej wyposażeni. Takie poczucie powinności rozwinęło się w pokoleniu dzisiejszych rodziców i sama młodzież też tego od nich oczekuje. zarabiać czy się uczyć? Ale dorastający młodzi muszą podjąć decyzję, czy szybko się usamodzielnić finansowo — czy też odłożyć wchodzenie w dorosłość. To wiąże się z tempem i sposobem opuszczania domu, sposobem dorastania i stawania się dorosłym. Od dorosłego człowieka wymaga się między innymi, żeby był niezależny ekonomicznie. Jednym ze społecznych kryteriów dorosłości jest fakt, że ma się zawód, pracę i że się zarabia, a potem jest jeszcze szereg innych oczekiwań: że się założy rodzinę, będzie się miało dzieci i że się tę rodzinę utrzyma. Ale to nie są kryteria psychologiczne dorosłości — tylko kryteria zewnętrzne. Z doświadczeń klinicznych wynika, że wchodzenie w dorosłość, czyli możliwość uzyskiwania niezależności w rozumieniu finansowym, jest w dużej mierze splecione z możliwością uzyskiwania niezależności w rozumieniu emocjonalnym. Istnieje pewna zależność pomiędzy tym, w jaki sposób dorastający ludzie, wchodząc w dorosłość — tę administracyjną, czyli w wiek od osiemnastu do dwudziestu jeden lat — znajdą miejsce na rynku pracy, własne mieszkanie, a tym, czy równocześnie zakończą proces uniezależniania się emocjonalnego od rodziców. Ten związek jest dwukierunkowy. Ktoś, kto nie może się od rodziców emocjonalnie odkleić, nie szuka skutecznie samodzielnego mieszkania, może podejmować liczne wysiłki, ale one kończą się na niczym. Taki młody człowiek ma mniejszy impet do tego, żeby poszukiwać niezależności. chcę być samodzielny Ci, którzy chcą szybko stać się dorosłymi w rozumieniu socjalnym i nie oglądać się na rodziców, mogą jeszcze korzystać z miejsca u rodziców i z ich wyżywienia, ale już mają własne pieniądze na wydatki i poszukują możliwości zarobkowania. Do niedawna, zanim zmieniła się sytuacja na rynku pracy, możliwości posiadania własnych pieniędzy pojawiały się dość wcześnie. Już absolwent podstawówki, kiedy rozpoczynał edukację w szkole zawodowej, mógł ją łączyć z praktyką w warsztacie rzemieślniczym, na przykład fryzjerskim albo elektrycznym, i miał swoje drobne pieniądze. A potem wchodził w zawód i na ogół znajdował miejsce pracy. Rynek pracy był chłonny. Wtedy pojawiał się problem różnicy pomiędzy tą młodzieżą, która szybko orientowała się na pracę fizyczną i krótką drogę do zawodu — a młodzieżą, która wybierała dłuższą drogę, podejmując cztero—, pięcioletnią edukację w liceum albo w technikum. Ta różnica była taka, że więcej lęku, przygnębienia, depresji mieli ci, którzy byli w liceum. Bo oni mieli przed sobą większe zadania i obciążenia. Z prowadzonych w naszej klinice badań wiem, że w tej chwili — po dwudziestu pięciu latach od tamtych badań — sytuacja się odwróciła. w liceum zdrowiej Teraz młodzież, która chodzi do liceum, jest zdrowsza, bardziej zintegrowana, ma mniej lęku i depresji niż młodzież ze szkół zawodowych. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych prowadzono takie badania we Włoszech, gdzie sytuacja była wtedy zbliżona do naszej obecnej, brakowało miejsc na rynku pracy dla młodzieży, wchodzenie w dorosłość było trudne — i wtedy Włosi zaobserwowali u siebie bardzo wysoki poziom depresji u młodzieży. Akurat teraz jestem poruszony lekturą tekstu na temat prostytucji wśród dorastającej młodzieży w zachodnich województwach. Ten dziennikarski tekst nie zawierał żadnych jednoznacznych interpretacji ani też nie przywoływał interpretacji socjologa prowadzącego badania, które zainspirowały autora. Podawał tylko złożone okoliczności i odnotowywał zmiany obyczajowości; przytaczał różne przypadki, które można uważać za typowe. Zjawisko niewątpliwie istnieje i świadczy o zmianie moralności. Składa się na nie kilka przyczyn: upadek tak zwanego dużego przemysłu, wzrost bezrobocia, szerzenie się alkoholizmu wśród rodziców, poważne braki finansowe w rodzinach, deklasacja dużych grup społecznych i całych miast — bo nie tylko ludzie są biedni, ale i miasta są biedne, na przykład nie oświetlają dostatecznie ulic, co sprzyja rozwojowi przestępczości. I równocześnie pojawiła się możliwość stosunkowo szybkiego dostępu do dóbr konsumpcyjnych, które są agresywnie reklamowane. Czasopisma dla młodzieży promują atrakcyjny sposób życia — i nie wiadomo, do jakiej grupy są adresowane. Wiadomo tylko, że kierują się do potencjalnego konsumenta, do tego, kto kupi kredkę do ust, perfumy, kolorową sukienkę, bo chce to mieć. Trudno sądzić, że większość młodzieży oprze się takim zachętom. Nie oprze się. Jeżeli pojawi się możliwość podniesienia własnej atrakcyjności i jeszcze na dodatek wejścia w taki rodzaj życia, który zrazu jawi się jako atrakcyjny albo przynajmniej pociągający, to młody człowiek w to wejdzie. wybór zachowań ryzykownych A jeszcze należy uwzględnić coś, na co nie zwraca się uwagi w badaniach populacyjnych — a mianowicie to, że jedną z cech zachowania w dorastaniu, jedną z cech psychicznych adolescenta jest skłonność do wybierania zachowań ryzykownych. Dawniej dzieci bawiły się, chodząc po krawędzi płotu albo po kalenicy dachu, robiły zawody, które szybciej przebiegnie przed nadjeżdżającym samochodem… Można tu oczywiście dawać interpretacje innego rodzaju: że nikt tej młodzieży nie zainteresował niczym innym, nie wciągnął na przykład do kółka maryjnego albo harcerstwa, do oazowego ruchu czy czegokolwiek w podobnym stylu. Wśród młodzieży istnieje tendencja do podejmowania zachowań ryzykownych. Są takie zachowania ryzykowne, których skutek jest przewidywalny. Da się przewidzieć, że jeśli się wskakuje w pędzie do tramwaju, zwłaszcza do pierwszego wagonu, to można wpaść pod tramwaj i stracić nogę… No tak, to cecha wieku, a nie specyfika czasów. Zabawialiśmy się podobnie w moich czasach licealnych, bo drzwi tramwajów nie zamykały się wtedy automatycznie. chaotyczna seksualność …tu można przewidzieć skutek. Są i takie zachowania, których skutków tak łatwo się nie przewiduje, chociaż teoretycznie się o nich wie. Ich skutki są odleglejsze niż te nadjeżdżające, rozpędzone koła tramwaju. To są takie zachowania, jak chaotyczna seksualność, zwana też rozwiązłością. Gdy ktoś rozpoczyna życie seksualne w okresie wczesnej adolescencji, to jego zdolności wejścia w trwały związek są mniejsze, a seksualność często pozostaje chaotyczna. Łatwiej sięga się wtedy po środki, które uzależniają. Ta tendencja do zachowań ryzykownych jest czymś, co usposabia czy zwiększa ryzyko podobnych zachowań w sferze seksu. Z całą pewnością to, o czym mówię, nie obejmuje stu procent młodych ludzi. Mówię o tym, pozostając pod wrażeniem lektury. I zwracam uwagę na niebezpieczeństwa, jakie w dorastaniu niesie ze sobą tendencja do ryzykownych zachowań. Ona sprzyja i wskakiwaniu do tramwaju, i prostytucji. Wyskakiwanie z tramwaju trudno oceniać w kategoriach moralnych… Ja w ogóle nie określam tego w kategoriach moralnych, mówię o zjawisku. Zdaje pani sobie sprawę z tego, że nie mogę poważnie podjąć próby odpowiedzi, skąd bierze się zjawisko młodocianej prostytucji, ale mogę stawiać pewne własne hipotezy. Mogę mówić o tym, w jaki sposób psychiatria, psychopatologia, doświadczenie i praktyka kliniczna przykładają się do wyjaśnienia tego zjawiska. Bo przecież wiemy też, że ta skłonność do ryzyka, zaliczana też do zachowań autodestrukcyjnych, jest silniejsza i utrzymuje się dłużej u ludzi dorastających w rodzinach, które określamy jako dysfunkcjonalne. Można sobie zadawać pytanie, dlaczego zwiększa się liczba rodzin dysfunkcjonalnych. Przez pojęcie „rodzina dysfunkcjonalna” rozumie się rodzinę, która z jakichś powodów nie spełnia swoich zadań. Liczba takich rodzin wzrasta. Wyjaśnienie nie psychopatologiczne, nie psychiatryczne, lecz psychospołeczne mówi o tym, że w ogromnej mierze zmienił się styl życia rodzinnego i struktura rodziny w tym sensie, że znacznie więcej rodzin żyje w izolacji. Gdzieś we współczesnym świecie, w Polsce także, rozmyło się, zmniejszyło coś takiego, co nazywa się rodziną poszerzoną, taką, że w tej samej okolicy mieszkają siostry i bracia rodziców, ciotki i wujkowie, chrzestni. W takich społecznościach istnieje pewna możliwość wyrównywania deficytu, jaki może pojawić się w rodzinie nuklearnej. Współczesne rodziny nuklearne są bardziej odizolowane. Ale zmienił się też charakter granic zewnętrznych rodziny, one stały się z jednej strony bardziej rozmyte, a równocześnie są hermetyczne, w efekcie nie mają wsparcia z zewnątrz. Rodziny są samotne? Mają tylko siebie? A nawet to jest względne? Dom także przestaje być tym bardzo bezpiecznym miejscem… rodzina w powodzi informacji To tak, jakby przez rodzinę, przez dom przelatywała powódź, wszystko przez nią przechodzi i wychodzi, telewizja wpływa na nią informacjami, mnóstwo różnych rzeczy do rodziny wpływa i z niej wypływa. Natomiast nie ma czegoś takiego, że rodzina ma stałe połączenia i jakieś kanały komunikacyjne z innymi elementami układu społecznego, w którym funkcjonuje. I to z takimi, jakie w różnych sytuacjach mogłyby jej pomóc, wesprzeć ją. W dużej mierze takie zjawisko charakteryzuje rodzinę dzisiejszą — zmienił się charakter granic zewnętrznych rodziny. Zresztą nie tylko — równocześnie zmienił się charakter granic wewnątrz rodziny. Jest znacznie więcej rozmycia granic pomiędzy poszczególnymi osobami. Nie znaczy to, że nie ma więzi uczuciowych. Są, lecz innego rodzaju, więcej jest nadmiernego uwikłania oraz towarzyszącego mu wzrostu wzajemnego krytycyzmu. W konsekwencji jest mała możliwość przekazu własnych moralnych wartości w sposób, który jest do przyjęcia, z którym można dyskutować, przeciwko któremu nie trzeba się wyraziście buntować. Zamazana jest granica, gdzie ja, gdzie rodzice, i czy oni w ogóle są jeszcze jakimkolwiek autorytetem? , granice nadużyć Ta nadmierna bliskość powoduje też szereg nadużyć bliskości, niekiedy subtelnych, niekiedy brutalnych. Poza zdecydowanym wykorzystywaniem dzieci do osiągania własnej przyjemności seksualnej istnieje szereg subtelniejszych nadużyć w których nie szanuje się autonomii i granic własnych dziecka. Na przykład wmotanie dzieci w swoją własną seksualność, rozbieranie się przy nich, narażanie ich na widok współżycia rodziców ze sobą — też jest rodzajem nadużycia, także naraża dziecko na to, że jego seksualność zbyt wcześnie sprowadzi je na manowce. Ciasne mieszkania w blokowiskach, cienkie ściany… Jeżeli ktoś jest z czymś oswojony, to potem mniej się tego obawia czy też łatwiej jest mu przekroczyć barierę. To się odnosi także do innych moralnie ocenianych zjawisk, takich jak na przykład nieszanowanie cudzej własności. W jakiejś mierze łatwo jest podważyć zasadność siódmego przykazania. To się powtarza we wszystkich strukturach społecznych europejskiej tradycji, a w innych jest podobnie. Istnieje uniwersalna zasada, że tam gdzie jest własność prywatna, chronią ją różnego rodzaju zakazy społeczne, a także religijne. Ale równocześnie istnieją formy zawładnięcia cudzą własnością, które są gloryfikowane, jak rabunek w czasie wojny albo zawładnięcie mieniem osób, które degraduje się społecznie. Czytałam ten reportaż o prostytuowaniu się młodych dziewcząt i chłopców w miasteczkach zachodniej Polski. Myślę, że to występuje nie tylko tam. Ale autor zauważał, że odbywa się to za aprobatą rodziców i z wiedzą oraz biernością nauczycieli. bezradność wychowawców Jestem lekarzem z zawodu. Kiedy widzę, że jakieś zjawisko ma wymiar psychopatologiczny, że jest już zaburzeniem zdrowia albo jest powiązane z zaburzeniem zdrowia, to mam obowiązek powstrzymania osądu moralnego. Lekarz nie może oceniać moralnie postępowania czternastoletniej dziewczyny, która się prostytuuje, dlatego że dostrzega w tym zachowaniu wyraz zaburzeń rozwoju. Podobnie jest z uzależnieniami. To jest zawieszenie sądu moralnego. Moralista, czyli ktoś, kto ma w jakiejkolwiek mierze poczucie albo zadanie szerzenia porządku moralnego, ma obowiązek wytknięcia błędu. Wychowawca czy nauczyciel, jeżeli uważa, że powinien wychować młodzież według pewnego wzoru — a ci, których wychowuje, a także ich rodzice czy opiekunowie się na to zgadzają — ma prawo do moralnych ocen. Ale większość nauczycieli w tych przygranicznych miastach, którzy uczą te prostytuujące się dziewczęta i chłopców, jest bezradna i nie ma żadnego dobrego wyjścia. Oni pełnią opiekę nad młodzieżą, która spełnia obowiązek szkolny, i tyle. Mają ich tylko czegoś nauczyć, bo powiedzmy sobie szczerze: szkoła już od lat prawie w ogóle nie zajmuje się wychowywaniem. Może część tych młodocianych prostytutek też snuta romantyczne marzenia o wykonywaniu jakiegoś zawodu, a potem życie odebrało im szansę na realizację marzeń i pokazało konkretne formy szybkiego zarobku. Tak jak dzisiejszym studentom, którzy na przykład marzyli o tym, żeby być historykami sztuki, a są sprawnymi menedżerami w całkowicie obojętnej im branży… Nie wszyscy stają się menedżerami i rezygnują z marzeń. Ten rodzaj zachowywania zainteresowań przechowywany jest w innej, zanikającej grupie społecznej, która nazywa się inteligencją. Jest to zjawisko charakterystyczne dla tej części Europy, w której ludzie nie są bogaci, w jakiejś mierze byli wręcz ograniczeni w możliwościach finansowych, wyzuci z majątków ze względów politycznych lub innych i przyjęli za zadanie przenoszenie wartości. I pewne wartości mamy obowiązek przenieść. Przekazuje się je z pokolenia na pokolenie. Pani mówi o romantycznych wartościach, z których w życiu rezygnuje się na rzecz szybkich pieniędzy. Mam wrażenie, że prócz prostytucji młodych osób znaleźlibyśmy jeszcze wiele innych przykładów na dokonywanie takich wyborów. ROZMOWA 5. PÓŹNA ADOLESCENCJA ALBO MŁODA DOROSŁOŚĆ (18–25 LAT) WOLNOŚĆ „OD” I WOLNOŚĆ „DO” …wkraczamy w wiek od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat, teoretycznie bardzo piękny. Wciąż jesteśmy młodzi, jest to bardzo wczesna młodość, a zarazem taka, która już daje uczucie, że otwiera się przed nami cały świat… jak długo młodzi? W języku angielskim mówi się o takich ludziach young adult, w języku polskim nie ma odpowiednika, a pojęcie „młodzież” rozciągnęło się w nieskończoność. Już w latach siedemdziesiątych można było być członkiem ZMS nawet do trzydziestego piątego roku życia. Dziś młodym poetą bywa się do lat czterdziestu pięciu, a młodą pisarką w zasadzie też… Młodym lekarzem jest się do pięćdziesiątego roku. Czym się charakteryzuje ta wczesna dorosłość? Od strony zadań — to jest podejmowanie życia dorosłego, już serio. Okres, w którym człowiekowi daje się pewne uprawnienia i on formalnie i prawnie może o sobie stanowić. Prawo daje mu możliwość głosowania, zawarcia małżeństwa bez pytania o zgodę rodziców, ma też pełne prawo do podejmowania samodzielnych decyzji. Pamiętam, gdy skończyłam osiemnaście lat, powiedziałam mojej mamie, że od dzisiaj palę papierosy w domu… To jest przykład nadużywania dorosłości. Bo w tym wieku jeszcze nie do końca wie się, że samodzielność decyzji wiąże się też z odpowiedzialnością. A odpowiedzialność obejmuje nie tylko konsekwencje, jakie mogą spaść na moją głowę, ale także na głowy innych ludzi. Mama pani też paliła, ale gdyby w domu było tak, że mama nie pali albo w domu jest niemowlę — co prawda, w tym czasie na bierne palenie nie zwracało się jeszcze uwagi — to pani, jako ten młody człowiek, nie brałaby tego pod uwagę. Ważne było dla pani tylko to, że sama może już palić. Później jest się już w stanie przewidzieć także konsekwencje własnej decyzji. Wcześniej rozumie się wolność bardziej jako swobodę — niż właśnie jako wolność. Na tych osiemnastkach, o których mówiliśmy, młodzież po raz pierwszy, niejako za zgodą rodziców, upija się w domu. To jest też jakiś rodzaj nagłego poszerzenia granic swobody… To nowy obyczaj. Mądry to on nie jest. Jest on równie głupi jak dawanie komputera „na komunię”. Mamy dziś wiele dziwnych nowych obyczajów… wolność czy swoboda Bo to jest rodzaj transakcji. Ten nowy obyczaj ma tyle samo wspólnego z wolnością, co z konsumpcją. Jest to konsekwencja konsumpcyjnego podejścia do życia, bo z tej nowo zdobytej samodzielności bierze się tylko to, co od razu można mieć: wypić, zapalić, zaszaleć. Ale to jest tradycja dość długa we współczesnym świecie. Tradycja rozumienia wolności jako swobody. Tradycja anarchistycznej wolności, rozumienia wartości, jaką jest wolność, jako swobody przemieszczania się. Wystarczy wspomnieć przykład jednego z filmów ważnych dla mojego pokolenia — Lotu nad kukułczym gniazdem. To naprawdę znakomity film — a jedyny mój zarzut wobec niego Jest taki, że — bardziej nawet niż powieść — wykorzystuje chwyt, w którego efekcie widz odczuwa sympatię dla kogoś, kto jest niemoralny. Oglądałem ten film kilkakrotnie i od Pierwszego razu mam poważny sprzeciw wobec zakończenia. Zakończenie jest pochwałą wolności rozumianej jako swoboda, czyli wolności, która prowadzi donikąd. Wie ma w tym filmie żadnego śladu dystansu do faktu, że jest to wolność ułudy. Tak się zresztą złożyło, że oglądałem ten film w niedużym odstępie czasowym z jednym z lepszych polskich filmów— Szpitalem Przemienienia. Te obrazy interesowały mnie w szczególności, bo oba dotyczą szpitala psychiatrycznego. U Edwarda Zebrowskiego bohater na końcu filmu też wychodzi ze szpitala, czołga się w kierunku paproci, wynosząc trupa na plecach. Jest to też szukanie wolności, ale droga do niej biegnie ku innym pytaniom. wiecznie młodzi Tak się dzieje, że w osiemnastym roku życia i jeszcze trochę później częstsze jest nastawienie na wolność „od”. W dalszym ciągu bywa tak, że pojawia się groza powrotu do zależności całkowitej, konieczność uporządkowania otoczenia, a równocześnie tkwi w środku pamięć komfortu „bycia zaopiekowanym” przez rodziców. Jeśli ktoś mówi: „upijmy się, mam forsę od taty” — to korzysta z wolności, ale nie na własny rachunek. To ma też swoje przełożenie na inne, trudniejsze zjawiska, na przykład takie jak możność skończenia studiów. Ktoś rozpoczyna studia wyższe, nie rozczarowuje się specjalnie do przedmiotu studiów, ale wydłuża ich czas, nie podejmuje dorosłości, odkłada ją w miarę możliwości jak najdalej. W PRL istniało zjawisko tak zwanego wiecznego studenta, ale nie bez powodu. Po studiach perspektywy pracy były nieciekawe. Ta praca wprawdzie zawsze była, ale byle jaka… Zjawisko wiecznego studenta nie jest zjawiskiem tylko peerelowskim. Tacy wieczni młodzieńcy, ludzie odkładający na bliżej nieokreśloną przyszłość podejmowanie odpowiedzialnych ról dorosłości, istnieli i wcześniej. Nawet wówczas, kiedy studia były płatne. Czy w tym wieku istnieje w ogóle świadomość, że zmierza się ku wolności „od”, a nie wolności „do”? Czy „młody dorosły” umie to już odróżniać? Osoby, które są zainteresowane w szczególności problemami natury filozoficznej, mają większą łatwość nazywania swoich problemów. Natomiast ci, którzy nie wkraczają na ten obszar, nie potrafią tego określić. Zresztą to chyba nie świadomość jest decydująca, tylko postawa wobec innych. Są przecież ludzie, których przez całe długie życie cechuje postawa „od”. Można ich oceniać w różny sposób, badać ich postawy społeczne, czy są ludźmi bardziej prospołecznymi czy aspołecznymi, są samotnikami lub mają większą skłonność do działań bardziej egotycznych — ale to już jest inny problem. I on nie przekłada się bezpośrednio na zdrowie psychiczne. źle znosimy wolność Może warto tu przypomnieć innego psychoanalityka — Ericha Fromma, i jego koncepcję, według której człowiek w istocie rzeczy źle znosi wolność, właśnie dlatego, że najpierw musi określić, czym ona jest, potem musi sam i świadomie podejmować decyzje i wybory, ponosić za nie odpowiedzialność — tylko on sam za wszystko to odpowiada. Zagrożenia zdrowia psychicznego w tej „wczesnej dorosłości” są trochę inne. Wynikają one z ogromnej ilości zadań, z potrzeby zmobilizowania swoich możliwości do pokonania kolejnych etapów edukacyjnych, do znalezienia swojego miejsca w świecie. A w dzisiejszym świecie jest tak, że to ostatnie właśnie jest najtrudniejsze. ŚLUB: ZA WCZEŚNIE? W SAM RAZ? kiedy kupić obrączki? Jeszcze niedawno większość małżeństw zawierano w wieku między osiemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia i wiązało się to z wchodzeniem w dorosłość. Młodzi ludzie wracali z wojska, mieli możność otrzymania pracy i mieszkania —i wówczas ich potrzeba znalezienia sobie partnera życiowego była większa niż krytyczna ocena konsekwencji tego, czyli obowiązków, które na nich spadną. Wtedy też ludzie najchętniej mają dzieci — i to dobrze, bo genetycznie ich „materiał” jest lepszy niż później. Posiadanie dzieci w tym wieku rzadko bywa zaplanowane, nie jest przemyślane do końca, ale wydaje się naturalne. Dzisiaj jest trochę inaczej. Pojawia się nowy model: bycia samotnym — albo model partnerskiego układu. Oczywiście, dotyczy to pewnej warstwy społecznej. Mnie wiek od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat wydaje się za wczesny do zawierania małżeństw i posiadania dzieci. Tak około trzydziestki to chyba w sam raz. Jest już większa dojrzałość i świadomość tej decyzji, a nie przypadek czy konieczność, „bo ona zaszła w ciążę”… Zapomina pani, że jeszcze niedawno dziewczyna, która miała dwadzieścia trzy lata i nie wyszła za mąż, była starą panną. Chłopak, który skończył dwadzieścia pięć lat i się nie ożenił, był starym kawalerem. W moim środowisku — nie. małżeństwo na studiach W pani nie, ale na przykład na wsi? Lub w niewielkim mieście? Jeżeli jest do objęcia gospodarstwo, to trzeba sobie ułożyć życie, uregulować swoje potrzeby seksualne — i dlatego społeczeństwo stworzyło taką formułę jak małżeństwo. W środowisku ludzi, którzy kończą studia, zakłada się, że małżeństwo i posiadanie dzieci zakłócają proces edukacji. Będąc nauczycielem akademickim, wiem, że bardzo wielu studentów na czwartym, piątym roku jest już w związkach małżeńskich, widzę to po obrączkach albo po zaawansowanej ciąży. …przypadkowej. Nie ukrywam, że posiadanie dzieci bardzo wyraźnie zakłóca proces studiowania, bo studia dzienne w ogóle nie są pomyślane dla osób, które mają dzieci. Wymagają aktywności, poświęcenia czasu, skupienia się na materii studiów, a nie na wychowywaniu dziecka. Ale można powiedzieć, że właściwie nie ma dobrego czasu na to, żeby mieć dzieci — w każdym razie na pewno nie chodzi o to, aby mieć je dopiero, jak się pójdzie na emeryturę. Wydaje się jednak, że jest coraz więcej młodych ludzi, którzy nie zakładają wcześnie rodzin. Jeżeliby uważać, że to normalne zjawisko, powtarzające się statystycznie i akceptowane — to znaczy, że pojawił się taki wzór życia i przytrafia się on częściej, niż zdarzało się to dziesięć, piętnaście, trzydzieści lat temu, ale znowu nie częściej niż czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu. Był taki okres, kiedy niesformalizowane związki partnerskie były częścią tak zwanej postępowej postawy. ożenię się później Sam znam takie małżeństwo, które było ze sobą pięćdziesiąt lat, zanim się pobrali. Pobrali się tylko dlatego, że chcieli pojechać do Moskwy… Hmmm… Na naszym ślubie, po trzydziestu pięciu latach porządnego partnerskiego związku, świadkiem była nasza córka. Ona sama nie zawarła małżeństwa we wczesnej młodości, tylko przed trzydziestką… Ciekawe, że pani ciągle używa terminu „wczesna młodość”, a ja „wczesna dorosłość”… Oop… Nie zauważyłam. To pewnie podświadomość. Odruchowo przedłużam prawo do bycia młodym — do trzydziestki. Potem dopiero zaczyna się dla mnie dorosłość… Zabawne… Ale prawo cywilne z założenia przyjmuje, że dojrzałość do małżeństwa osiąga się w czasie kalendarzowym. Prawo przyjmuje, że skończywszy osiemnaście lat, jest się dojrzałym do małżeństwa. Prawo tak, ale nie jest się dojrzałym. Prawo kanoniczne mówi, że jeżeli ktoś nie jest dojrzały emocjonalnie do stworzenia trwałej rodziny, to ten fakt powoduje nieważność sakramentu. Nie ma konieczności przedstawienia dowodu na piśmie ani ekspertyzy biegłych. Prawo kanoniczne rozwiązuje to w taki sposób, że wymaga od narzeczonych ukończenia edukacji, są prowadzone kursy przedmałżeńskie, na których mówi się o kwestiach odpowiedzialności. Teoretycznie powinno się to też oceniać. ślub unieważniony Myślę, że jeżeli wyraz niedojrzałości rzuci się w oczy — to być może księża czynią jakieś zastrzeżenia. Podobnie jest w przypadku podejrzenia choroby psychicznej. Wtedy też bywa tak, że decyzję o tym, czy małżeństwo może być zawarte czy nie, podjąć może biskup lub proboszcz, a biskup może zdać się na opinię biegłego. I jest to też jedna z najczęstszych przyczyn unieważnienia małżeństwa. Naprawdę? Usiłuje się zrobić ze współmałżonka tak zwanego wariata, i to z pomocą Kościoła?! Można to tak ująć. Natomiast rzadko korzysta się z powołania na własną „niedojrzałość emocjonalną”. Niewiele osób jest skłonnych pójść do sądu biskupiego i zgłosić, że jego małżeństwo jest nieważne, bo „byłem niedojrzały, biorąc ślub”. Za tym idzie przecież ograniczenie możliwości zawarcia następnego małżeństwa. Trzeba by potem udowodnić, że coś się zmieniło i „jestem dojrzały”. Rozmawiałem wiele razy z ludźmi znajdującymi się w takiej sytuacji i pytałem, czy są gotowi rozwiązać niedobrane małżeństwo w ten sposób. Nie byli gotowi. Byli niedojrzali emocjonalnie, ale nie zamierzali przyznać się do tego w ten sposób… …co też jest oznaką niedojrzałości emocjonalnej. DOJRZAŁOŚĆ EMOCJONALNA = ZDOLNOŚĆ DO STAŁEGO ZWIĄZKU No to wróćmy do tych wczesnych związków małżeńskich, zawieranych między osiemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia… Dla mnie wczesnych, według pana nie. Każda norma tego rodzaju jest względna, bo w istocie rzeczy wyznacza ją obyczaj grupy społecznej. Dla osób, które zdobywają wykształcenie średnie lub kończą edukację na podstawówce, standardem obyczajowym jest to, że zakładają rodziny zaraz po osiągnięciu formalnej dojrzałości. I normy społeczne bardzo tego przestrzegają. Jeżeli dziewczyna, która zostaje na wsi lub pracuje w sklepie, nie wyjdzie za mąż do dwudziestego piątego roku życia, to się niepokoi, że coś nie jest w porządku. rodzina — pomoc czy kula u nogi? Ale istnieje druga grupa młodych ludzi, bardziej nastawionych na elastyczność, na robienie własnej kariery, „realizowanie siebie samego” — która nie podejmuje w tym czasie tego obowiązku, ponieważ wiadomo, że założenie rodziny pewne rzeczy ułatwia, inne utrudnia. Ma się oparcie, partnera, jest się z kimś blisko i to jest ważne — ale przyjście na świat dzieci, wychowywanie ich wymaga zmiany porządku życia. Pojawia się konieczność dokonania wyboru: „czy mam zająć się opieką nad dziećmi i ich wychowaniem — czy też realizować samego siebie w karierze?” Można próbować znaleźć jakieś pokrętne, pośrednie rozwiązanie i powiedzieć sobie: „im większą zrobię karierę, tym moje dzieci będą miały lepiej w przyszłości”… …i zająć się własną karierą, a dzieci zostawić wyłącznie na karku żony. Pojawia się zatem pytanie, czy istnieje jakaś zależność pomiędzy czasem, kiedy wchodzi się w relację małżeńską, a etapem indywidualnego rozwoju człowieka. I drugie — czy istnieje coś takiego jak „właściwy czas” do tego, żeby posiadać dzieci. Z perspektywy antropologicznej to są pytania, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Psychologia rozwojowa zakłada, że dojrzałość emocjonalna, do której człowiek powinien dojść w trzeciej dekadzie życia, obejmuje też zdolność do tworzenia stałych partnerskich związków. związek partnerski Najczęściej mężczyzna spotyka kobietę i budują relację, która ma spełnić szereg oczekiwań. Ich własnych oraz społeczeństwa. Dziś mówi się, że od takiego partnerskiego związku oczekuje się bliskości uczuciowej, a także spełnienia określonej funkcji: partnerzy, kobieta i mężczyzna, mąż i żona, konkubin i konkubina, spodziewają się wzajemnego oparcia oraz wspierania nawzajem swego intelektualnego rozwoju. Partnerzy zakładają, że nie będą sobie zamykać możliwości rozwoju umysłowego… Optymista z pana… Wiele związków powstaje, bo partnerzy oczekują, że to drugie da im oparcie, ale finansowe, a o tym intelektualnym w ogóle nie myślą. Zawsze jest pewna rozbieżność pomiędzy opinią publiczności, czyli przeciętnie rozpowszechnionym poglądem, a treścią koncepcji teoretycznych. A koncepcja partnerstwa jest koncepcją teoretyczną. Jedną z ważniejszych rzeczy w teorii partnerstwa jest stabilność związku, dawanie oparcia i wspieranie wzajemnych możliwości rozwojowych. Partnerstwo osób przeciwnej płci na ogół też przynosi dzieci. Potrzeba posiadania dzieci jest potrzebą indywidualną. Częściej mówimy o instynkcie macierzyńskim. Kobiety chcą mieć dzieci — ale i mężczyźni chcą mieć dzieci, choć może z innych powodów. W indywidualnym rozwoju jest tak, że posiadanie dzieci jest czymś dopełniającym konstruowanie obrazu siebie w roli związanej z płcią. Kobieta czuje się w pełni kobietą, kiedy jest matką, a mężczyzna czuje się w pełni mężczyzną, kiedy jest ojcem. Wtedy kobiecość czy męskość zostaje w pełni doświadczona. dlaczego chcemy mieć dzieci? Z perspektywy zewnętrznej, społeczeństwo jako pewna organiacja też oczekuje od pary ludzi tego, że będą mieć dzieci. Dla funkcjonowania społeczeństwa dzieci wydają się być niezbędne, bo społeczeństwo, które nie ma dzieci — zanika. W interesie przeżycia czy utrzymania się społeczeństwo powinno stwarzać takie warunki, żeby ludzie się rozmnażali. Ale istnieją osoby, które z wyboru własnego lub z innych powodów nie mają dzieci — i z tego punktu widzenia są społecznie nieużyteczne. Jest na ten temat cała literatura, która zaczęła się formułować głównie wokół problemu zgromadzeń religijnych, katolickich, wymagających celibatu i czystości. Zastanawiano się nad tym na przykład, czy młoda i zdrowa kobieta, która z własnej woli idzie do klasztoru — a nie dlatego, że taka jest jej pozycja w rodzinie — to jest osoba stracona. Na to pytanie nie ma też jednoznacznej odpowiedzi, ale biologicznie rzecz biorąc, przecież nie wszyscy mogą mieć dzieci. Jeżeli odrzuci się różne dodatkowe elementy i spróbuje się zastosować do człowieka zasady funkcjonowania sformułowane na podstawie obserwacji zwierząt — to popędowe działania, które w pierwszym rzędzie zdają się sterować życiem jednostki, stawiają przetrwanie gatunku ponad przetrwaniem jednostki. Jest wiele argumentów, które mówią, że jakkolwiek wartość życia jednostkowego w świecie zwierzęcym jest duża, to naczelną zasadą jest jednak przetrwanie gatunku. U zwierząt, a i u człowieka, wyraża się to przemożną potrzebą propagacji własnego materiału genetycznego, czyli rozprzestrzenienia własnych genów — a cała romantyczna otoczka jest tylko usprawiedliwieniem tej przemożnej potrzeby… I znowu odbiera mi pan jednym zdaniem pewne idealne wizje związków męsko– damskich… STAŁY ZWIĄZEK: MĘŻCZYZNA ZAPŁADNIA, KOBIETA RODZI? co to jest płeć? My, ludzie, mamy przemożną ideę dwóch płci. Nie ma takiej mitologii ani religii, która by nie mówiła o tym, że istnieją dwie płcie. W ważnych dla naszej kultury tekstach — w Biblii i literaturze starożytnej Grecji, mowa jest o stworzeniu „człowieka” — a potem o stworzeniu „kobiety”. Z jednym wyjątkiem: mitem Hermafrodyty łączącego w sobie dwie płcie. Ludzie mają na ogół przydzielone jednoznaczne funkcje związane z płcią. Ale współczesna literatura fantastyczna tworzy koncepcje możliwości istnienia wielu płci. Znajdziemy je u Lema czy w „literaturze w literaturze” u Kilgore’a Trouta — bohatera powieści Kurta Vonneguta. I zdaje się, że te fantazyjne koncepcje z biologicznego punktu widzenia nie są całkiem pozbawioną sensu konstrukcją, gdyż teza, że dwie płcie są jednoznacznie zróżnicowane, jest wyidealizowana, nie opiera się na biologicznej prawdzie. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że mężczyzna — czyli męski przedstawiciel człowieka — to jest ten, który zapładnia, a kobiecy przedstawiciel człowieka to ten, który może urodzić i wykarmić, to równocześnie wiemy, że na przykład są osoby, które będąc kobietami, nie mogą wykarmić, chociaż urodziły. Są też mężczyźni, którzy nie są zdolni do zapłodnienia, choć potrafią prowadzić życie seksualne. Rzeczywistość płci od strony biologicznej warunkowana jest tak złożonym splotem czynników, że nie może dziwić bogactwo odcieni bycia mężczyzną i bycia kobietą. Jeśli do tego przypomnimy, że płeć ma też swój wymiar psychologiczny i społeczno–kulturowy, to uproszczenie pozornie oczywistego podziału będzie wyraźniejsze. Przecież życie społeczne kształtuje model bycia kobietą i mężczyzną, czy wręcz w ten model ingeruje. Także w to, jak być matką. Weźmy jako przykład karmienie niemowląt. Teraz podkreśla się znaczenie karmienia piersią. Wygląda to jak powrót do tradycji. Po zakończeniu urlopu macierzyńskiego kobiety mają prawo wychodzić z pracy, żeby karmić dziecko. Ale nie tak dawno był czas, gdy zabiegając o zmniejszenie śmiertelności niemowląt, postrzegano karmienie piersią jako niehigieniczne. Propagowano odżywianie sztuczne. Rozwinęła się nauka o żywieniu niemowląt. Uczyłem się tego jako student. Nie wiedziano jeszcze o ważniejszym czynniku — obecności w mleku matki substancji zwiększających odporność dziecka na infekcje. Można wnosić, że koncepcja o wyższej wartości odżywiania sztucznego niemowląt była oparta na niepełnych przesłankach. Ale nie można też wykluczyć tego, że w jej tle była przemoc… …przemoc?! przemoc …przemoc społeczna. To z kolei socjologiczna teoria Hansa społeczna Galtunga, który utrzymuje, że w obrębie społeczności silniejsze grupy narzucają swoje potrzeby grupom słabszym. W ten sposób dopuszczają się naturalnej przemocy i nigdy nie ma pewności, czy ta naturalna przemoc rzeczywiście zawsze leży w interesie słabszych. Jako przykład takiej — korzystnej dla słabszych — interpretacji podaje się, że przemocą jest narzucanie ludziom, iż wolno im przechodzić jezdnię tylko po zebrze i na zielonych światłach. Są wtedy bezpieczniejsi. Ale przecież jest to ograniczenie swobody tych, co nie jeżdżą samochodami — na rzecz tych, którzy jeżdżą. Już chciałam się roześmiać, ale przypomniałam sobie Janusza Korwina–Mikkego, który będąc posłem, przemocą nazwał przepis nakazujący zakładanie pasów bezpieczeństwa w samochodzie. Na pewno takim rodzajem przemocy są zakazy narzucone przez niepalącą większość palącej mniejszości… I w istocie jest tak, że w przypadku samochodów, zebr dla pieszych i świateł — to jest zastosowanie przemocy w interesie pieszych, bo gdyby łazili jak chcą, toby ginęli pod kołami samochodów. Ograniczeniem wolności jest też uwiązanie dziecka w szeleczkach, żeby nie wypadło z wózka, gdy się je wiezie na spacer. I nikt nie ma wątpliwości, że to jest przemoc uzasadniona. Są też odwrotne przypadki. Takim sztandarowym przykładem był wzrost śmiertelności niemowląt w Afryce po wprowadzeniu tam w latach sześćdziesiątych mleka w proszku, produkowanego przez Nestle. Firma ta to jeden z większych producentów mleka w proszku, który — korzystając z pomocy międzynarodowych organizacji do walki z głodem w Afryce — uruchomił tam produkcję tego mleka po bardzo niskich cenach. I to się wydawało logiczne: mleko w proszku dostarczy się kobietom w Afryce, gdzie panuje głód. Dzieci nie będą umierały z głodu. przemoc uzasadniona Ale nikt nie pomyślał o tym, że w Afryce mało jest źródeł czystej wody i że często korzysta się z wody, która zawiera dużo drobnoustrojów wywołujących choroby. Jeżeli tę wodę pije matka, a potem karmi dziecko, to ona sama — mając już rozwinięty system odpornościowy — radzi sobie z drobnoustrojami, a dziecku prócz pożywienia daje jeszcze odporność na te choroby. Natomiast kiedy brała wodę prosto z zanieczyszczonego źródła, rozpuszczała w niej mleko w proszku i karmiła dziecko — to ono umierało, już nie z głodu, tylko na choroby infekcyjne. Ta sprawa jest uważana za dobry przykład wykorzystania przemocy społecznej, która tkwi w dużym kapitale. Z całą pewnością syntetyzowanie odżywek, które imitują składem chemicznym mleko matki i zmieniają się w zależności od wieku dziecka, to niewątpliwie duże osiągnięcie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że nie wszystkie kobiety mogą karmić po porodzie. Ale zsyntetyzowanie takiej substancji wymaga ogromnych nakładów. Ten, kto chce to produkować, musi wyłożyć pieniądze, a jak je wyłoży — oczekuje, że na tym zarobi. Karmienie sztuczne jest bardzo wygodne. Małe dziecko je z butelki i mamy święty spokój. Matka szybciej odzyskuje figurę, a przede wszystkim szybciej wraca do pracy. Można dodać jeszcze tysiąc innych argumentów, które konstruują taką potrzebę. Ja nie staję po żadnej stronie. Nie jestem kobietą i nie muszę dokonywać tego wyboru. Hmmm… Kiedy wychowywałam moje córki, lekarze rzeczywiście wywierali naciski na karmienie butelką, podkreślając, że sam pokarm matki to za mało. Owszem, wszystkie wracałyśmy do pracy mniej więcej po trzech miesiącach, ale nie mogę powiedzieć, że moje córki chowały się gorzej od tych karmionych całymi miesiącami piersią… pierś czy butelka? Istnieją różne modele karmienia i chowania małych dzieci. Na ich powstawanie składa się bardzo wiele czynników, nie wszystkie są jednoznacznie pozytywne. Niektóre mają w sobie ukryte tendencje, całkiem przyziemne, jak na przykład to, żeby zarobić albo żeby kobieta szybciej była zdolna do pracy. I nie da się tego ocenić moralnie. Możemy tylko powiedzieć, że to jest rodzaj przemocy — i że można to kontrolować… ale oddalamy się od głównego nurtu naszej rozmowy, a mówiliśmy, jak to jest z tym partnerstwem i w jakiej mierze prokreacja jest funkcją partnerstwa. Bo funkcją partnerstwa jest także posiadanie dzieci, zbudowanie kompletności rodziny. W pewnym momencie dwójka młodych ludzi, która się ze sobą spotyka, jest sobą zafascynowana, dostosowuje się do siebie nawzajem, spełnia wzajemnie różne swoje potrzeby, rozmawia ze sobą o różnych rzeczach — niezależnie od tego, czy mają formalną rejestrację tej wspólnoty, czy nie — to na pewno jest coś, co człowieka wzbogaca. MIĘDZY KARIERĄ A RODZINĄ A jednak wielu ludzi z różnych powodów wybiera samotność. Pojawiła się nawet taka moda… O ludziach samotnych mówi się, że to są „single z wyboru”, a często lansują ten wzór. Jestem daleki od jednoznacznych interpretacji, ale ta tendencja może być rozumiana na dwa sposoby. Jedna interpretacja jest taka, że ci, którzy aktualnie zajmują się tworzeniem pewnych obrazów ról społecznych, wymagają, żeby człowiek pracujący był absolutnie dyspozycyjny. On przecież ciągle musi się czegoś uczyć, nie jest tak, że gdy skończy jakąś szkołę i dostanie dyplom, to mu wystarcza raz na zawsze. Mamy obecnie takie relacje między pracodawcą a pracującym, że od młodych ludzi wymaga się, aby poświęcili pracy cały swój czas. I wtedy mniej tego czasu zostaje na tworzenie stałych relacji partnerskich. być singlem Partnerstwo jest wzbogacające i wartościowe, ale w ogromnym stopniu utrudnia zdobywanie poszczególnych szczebli kariery i bycia stale do dyspozycji szefów. I to ci szefowie mają szybszy dostęp do publikacji, dysponują odpowiednimi środkami, kształtują obrazy czasopism i być może to właśnie oni propagują taki rodzaj modelu życiowego. Bycie singlem, jak pani to nazywa, rzeczywiście gwarantuje lepszy dostęp do środków, do tego, żeby mieć pieniądze, mieszkanie, samochód. Jeżeli jest się samemu, ponosi się mniejsze koszty, ciągle jest się w aktywności i w istocie zdobywa lepszą pozycję w świecie, być może nawet uważa się, że człowiek lepiej się realizuje. Podejrzewa pan, że modne czasopisma lansują takie wzory życia, które są po prostu dogodniejsze dla bogatych pracodawców? Muszę przyznać, że coś w tym jest… Fala wychwalania życia singli nie spadła przecież z nieba… To trochę jak z Nestle i z Afryką… I jak z lansowaniem karmienia niemowląt butelką. Ale ja znam wiele par, które są razem i wcale nie chcą mieć dzieci. Chcą raczej oboje robić kariery. Pani mówi o takim stylu życia, w którym młodzi ludzie, nawet jak zamieszkają pod wspólnym dachem, to dalej są tylko we dwoje, bo odkładają posiadanie dzieci na później, gdy już czegoś dokonają. Albo nawet nie zamieszkują razem, tylko umawiają się raz na dwa tygodnie, po to żeby razem spędzić popołudnie lub weekend. Moja młodsza córka, reżyserka, wyszła za mąż za operatora filmowego, razem robią filmy, a ideę posiadania dzieci chcą zrealizować po swoim drugim filmie fabularnym… Związek operatora filmowego i reżysera w żadnej mierze nie może być związkiem typowym dla żadnej społeczności. Nie ma też siły modelującej. Związek między księciem Karolem i księżną Dianą być może miał siłę modelującą, ale okazało się, że model się nie utrzymał. Związki pomiędzy osobami eksponowanymi przedstawiane są niekoniecznie tak, jak jest w rzeczywistości, ale jako coś, co ma siłę modelującą. Ale reżyser filmowy, operator, chirurg, neurochirurg, traumatolog, transplantolog… …psychiatra… kariera i partnerstwo …to nie są najlepsze przykłady, bo to są nieduże grupy społeczne. To są zawody, które wymagają od bliskich szczególnego rodzaju partnerstwa. Partnerstwo rozwija się różnie u różnych ludzi, w zależności od ich indywidualnych cech i potrzeb. Jedni potrzebują fizycznej bliskości, stałej obecności, a inni miewają możliwość przeżywania obecności drugiej osoby poprzez reprezentację wewnętrzną. Są przecież różne rodzaje miłości. Są takie zawody, które wymagają pewnego dystansu, po przerwaniu pracy człowiek musi się zregenerować, po to aby móc w każdej chwili podjąć ją znowu. Do takich zawodów należy zawód lekarza. Chirurg po operacji musi się szybko zrelaksować, bo za chwilę będzie mieć następnego pacjenta. Psychiatra wraca do domu po pracy, która przecież polega na stałym kontakcie z ludźmi, na kontenerowaniu… …kontenerowaniu? Od słowa „kontener”?! Tak. Kontenerowanie to pomieszczanie w sobie trudnych uczuć drugiego człowieka. Gdy dziecko stłucze sobie kolano i je boli, jest przerażone tym, co się wydarzyło, przybiega z płaczem do matki, matka bierze je na kolana i chociaż sama też jest przerażona, nie robi mu awantury, tylko pociesza. Matki, które w takim przypadku krzyczą na dziecko, nie potrafią tych przykrych emocji dziecka pomieścić w sobie. Współodczuwając z dzieckiem, czują to, co ono czuje, ale nie posiadają zdolności wzięcia „do siebie” jego bólu… Zatem psychiatra konteneruje w sobie ludzkie cierpienia… Tak, ale nie tylko psychiatra „przejmuje” te emocje, z którymi ktoś sam sobie nie może poradzić. Psychiatra konteneruje ból, przerażenie, niepokój, złość, agresję pacjenta, matka to czyni wobec dziecka, mąż wobec żony, partner wobec partnerki. Psychiatra ma ponadto zadanie uporządkowania tych odczuć i uporządkowane zwraca pacjentowi. To, co nazywamy emocjami negatywnymi: przerażenie, złość, dezorganizuje nas. Uporządkowane, pozwalają na odzyskanie poczucia sprawstwa, wpływu na bieg zdarzeń, kompetencji życiowej. W partnerskiej relacji wymaga się, żeby takie momenty, gdy jedna ze stron odczuwa potrzebę psychicznego oddalenia — nie były przeżywane przez drugą stronę jako zdrada, rozmyślne wycofywanie się, ucieczka. Myślę, że ludzie w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat rzadko osiągają tę zdolność. Najwięcej rozwodów jest właśnie w tym przedziale wiekowym. To późniejsze związki są bardziej dojrzałe. Moje pierwsze małżeństwo rozpadło się właśnie, gdy miałam około dwudziestu pięciu lat, chyba z braku obopólnej dojrzałości… Oferuje pani siebie i swoje doświadczenie jako przykład przedłużonego dorastania. Czemu nie? Resztę życia musimy już przedłużyć spędzać dość odpowiedzialnie. Dlaczego nie moglibyśmy wy— młodość dłużyć sobie młodości? Taka strategia także jest obecnie stosowana. Może nawet jest to spójne z coraz dłuższym przygotowywaniem do wielu zawodów. Ale jak pogodzić z tym jednoczesną chęć, aby jak najszybciej zarabiać pieniądze i rozpoczynać szybkie kariery? To przecież także wiek, w którym młodzi ludzie włączają się ochoczo w „wyścig szczurów”… trudna droga do stabilizacji Jeśli studenci szukają pracy w okresie studiów, to najczęściej bez intencji, że to jest praca na całe życie. Mogą pilnować dzieci, sprzątać mieszkania, są kelnerami, barmanami. Jeśli niektórzy pozostają w tych zawodach po skończeniu studiów, to dlatego że coraz częściej nie mogą znaleźć innej pracy. Być może jest tak, że zdobywanie pozycji we współczesnym świecie, zwłaszcza w niektórych strefach społecznych, bardziej popularnych, wyżej stojących, wymaga otwartości, dyspozycyjności, a także dłuższego przygotowywania się. A to nie sprzyja stabilizacji życia. Może dlatego tworzy się także ten nowy wzór — odsuwania trwałych związków na czas późniejszy. Ludzie, którzy szybko się rozwijają do kariery, mają mniej własnej przestrzeni, żeby zajmować się jeszcze konstruowaniem uczuciowego związku. W dodatku często poszukuje się partnera, który ma zaplecze rodzinne, finansowe i jakieś wyposażenie do życia, co ułatwia start. Dawniej poszukiwano panny z posagiem albo bogatego męża. Nadal się szuka… To powróciło. Związki małżeńskie znowu miewają także materialny wymiar. NIEZALEŻNE PARTNERSTWO ZAMIAST ŚLUBU uczymy się coraz dłużej Wydłużanie się okresu studiów przygotowujących do pracy i samodzielności zawodowej uważano już w latach trzydziestych za czynnik przeciągający w czasie proces dorastania. Antropolog Margaret Mead uważała nawet, że w społeczeństwach pierwotnych dzieci bezpośrednio wchodzą w dorosłość, że adolescencja jest zjawiskiem swoistym dla kultur rozwiniętych, w których przygotowanie do odgrywania społecznych ról osób dorosłych zajmuje więcej czasu. Wydaje się, że tego czasu trzeba coraz więcej. Na studia podyplomowe, na specjalizacje, na stałe uzupełnianie kwalifikacji. Młody człowiek musi ciągle dbać o swój rozwój, jeżeli jego celem jest kariera w zawodzie lub solidna pozycja materialna. W ten sposób adolescencja przeciąga się w czasie. Być może ten upowszechniający się sposób bycia z drugą osobą, odmienny od tradycyjnego małżeństwa, to właśnie nowy sposób na partnerstwo? Obie strony mają obszar wspólny, zachowując kawałek odrębnego własnego życia. Może są w tym korzyści? Jedną z nich może być ta, że kobieta nie jest krępowana jak dawniej w zabieganiu o własną karierę zawodową. Owszem. Ja w każdym razie to widzę. I traktuję jako zjawisko pozytywne. obawa przed związkiem …ale gdybym miał do czynienia z taką osobą jako psychiatra… To znaczy, kiedy taka osoba przychodzi do psychoterapeuty, to powinien on rozważyć, w jakiej mierze wybór takiego trybu życia jest związany z obawą przed związkiem. Co nie oznacza, że ta obawa jest czymś, co należy leczyć czy zmieniać. To nie jest w żadnej mierze choroba. Nie, to może być chęć zachowania niezależności. Partnerstwo musi się sprowadzać także do zgody na pewne wzajemne kompromisy. Ktoś jest już do nich gotowy, a ktoś inny nie. Nie lubię słowa kompromis, bo kompromis kojarzy mi się z konformizmem. Mnie nie. Kompromis to dogadanie się, rzecz bardzo rzadka i cenna w każdym związku: ja rezygnuję z tego, ty z tego, robimy pół kroku do siebie, aby znaleźć stan, w którym obojgu nam będzie dobrze. Kompromis kojarzy mi się raczej z negocjacjami, zestawiamy protokół niezgodności. No, w pewnym sensie tak, ale nie ma w tym nic upokarzającego. To jest szansa na stworzenie sobie w związku własnej przestrzeni. kompromis czy poświęcenie Tyle że trudności pojawiają się wtedy, gdy jedno z partnerów ustępuje w poczuciu, że się poświęca. Tu się zgadzam. Ale moim zdaniem sztuka kompromisu nie powinna być związana z poczuciem poświęcania się. Mądry kompromis to taki, gdzie obie strony są zadowolone. To, co we współczesnych młodych małżeństwach nazywa się „równym podziałem obowiązków” — na przykład na zmianę pierzemy pieluszki — też nie może być rozwiązywane z wagą w ręce. Jeżeli jedno lubi pranie, to może prać częściej… My z mężem — a jeszcze wówczas z moim partnerem, bo wtedy nie mieliśmy ślubu — praliśmy pieluszki na zmianę, ale dziś robi to automatyczna pralka, pojawiły się też pampersy… Tu akurat nie daje pani przykładów na kompromis. To jest przykład na to, że gdy ludzie są w bliskim związku, to można dojść do wielu uzgodnień. W kompromisie zawarta jest sugestia, że coś można osiągnąć i jest na to sposób. Dzięki pewnym procedurom dochodzi się do uzgodnienia, że człowiek, z którym spędzę życie, w sprawach zasadniczych ma prawo mieć zdanie inne niż moje, ale nie sprzeczne i nie rywalizujące. Partnerstwo nie powinno polegać na rywalizacji. Wtedy już nie ma partnerstwa. czemu służy dyskusja? Ale jest wiele rzeczy, o których partnerzy mogą dyskutować. To dyskutowanie nie służy walce, tylko wzajemnemu utwierdzaniu własnych poglądów albo ich rozwijaniu. Jednak ważne jest zachowanie poczucia odrębności i równie ważna jest świadomość, że nawzajem szanujemy swoje odrębne poglądy. Prawo do odrębnych poglądów… Gdy obserwuję różne znane mi pary, mam takie niepokojące uczucie, że najczęściej on — rzadko ona — wymaga, aby partnerka podzielała jego poglądy. Ponieważ potrzeba wspólnoty i bliskości może nas doprowadzić do sytuacji, że nie tyle dostrzegamy tego drugiego, ile widzimy w nim/niej lustrzane odbicie siebie albo nasze dopełnienie. W przeżywaniu wzajemnym siebie w okresie wczesnej młodości, kiedy się już wychodzi z czysto przedmiotowego zainteresowania drugą osobą — bo trzeba się pokazać publicznie z dziewczyną/chłopakiem — pojawia się nowa potrzeba: więzi, która wymaga pewnej radykalnej kompletności. I to najczęściej według wzoru dopełnienia: „ja jestem silna, a on wymaga mojej opieki” albo też: „jesteśmy tacy sami, w każdej sprawie myślimy to samo”. idealna koncepcja partnerstwa To jest pewna idealna koncepcja partnerstwa. Często w okresie dorastania i we wczesnej dorosłości postrzega się partnera w sposób idealizujący. A równocześnie okres wzajemnych zalotów, opartych na chęci pozyskania partnera i lęku przed byciem odrzuconym, powoduje, że obie strony, albo przynajmniej jedna, dostosowują się trochę do tego swojego idealnego obrazu. Kreujemy się — poprzez swoje wyobrażenie osoby, którą widzimy tak, jak byśmy ją chcieli widzieć — a ona próbuje zmieścić się w tym obrazie. Ten czas zalotów jest skądinąd bardzo wdzięczny i miły. A potem, gdy już mamy poczucie, że nie zostaliśmy odrzuceni, nagle przecieramy oczy i widzimy, że to wszystko wyglądało inaczej, łącznie z tą „idealną osobą”. Często jest tak, że młodzi ludzie w ogóle nie mają gotowości do tego, żeby wziąć pod uwagę nową wizję partnera, z którym są, i to niekiedy nawet dość długo. gdy ideał upada Jeżeli ta faza wzajemnego czarowania spełni swoją rolę, ludzie zbliżą się do siebie i ze sobą zwiążą, to potem, w okresie zanim urodzą się dzieci, wartość związku jest dla nich większa i mogą oboje uczestniczyć w budowaniu tej — jak to pani nazywa — kompromisowej wspólnej przestrzeni. I wtedy jest szansa, że ten związek przetrwa. Związek nie załamuje się, kiedy odsłaniają się rzeczy, które były jawnym kreowaniem siebie z okresu zalotów — lecz gdy nie można zaakceptować tego nowego obrazu. Jeżeli dziewczyna wyszła za mąż dlatego, że on ją błagał na kolanach i ona na odczepnego się zgodziła, to taki związek ma małe szansę przetrwania. Ale nie ze względu na wiek, tylko na rodzaj relacji. No i jeszcze jedno, wiele małżeństw jest zawieranych najczęściej już w trakcie oczekiwania potomka… …bo właśnie w tym wieku jest to główny powód do zawarcia trwałego związku. Moim zdaniem to jest wiek, w którym metodą prób i błędów przebywa się w wielu związkach, zanim ostatecznie trafi się na ten jedyny. dlaczego miłość wygasa? Ale układy imitujące dorosłe partnerstwo rozpoczynają się dość wcześnie. I to jest częste. Już jedenasto–, czternastolatkowie umawiają się, że będą ze sobą „chodzić”, cokolwiek to znaczy. I to jest coś na kształt kontraktu społecznego. Umawiają się ze sobą, proponują chodzenie, ale na przykład już po dwu tygodniach zmieniają partnerów. W tym wieku jest to rodzaj normy. Na zasadzie podobnej umowy mogą też powiedzieć: „od jutra już nie chodzimy ze sobą”. I to nie jest przeżywane jako dramat i porzucenie. Znikło to, co sto lat temu było bardzo ważne, że jak młody człowiek zapytał młodą damę, czy pozwala mu do siebie przychodzić i ubiegać się o jej rękę, to były wstępne, bardzo poważne oświadczyny. A gdy on nagle przestawał przychodzić i starać się o rękę, to ona mogła popaść w depresję. Obserwuję takie zjawisko u młodych ludzi, że na przykład ona jest z jakimś chłopakiem dwa lata, potem z następnym kolejne dwa lata, przekracza te dwadzieścia pięć lat i przy trzecim mówi „to jest to”. Moim zdaniem wiek od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat to jest dopiero faza szukania kandydata na stałego partnera. trwałość związku Może to być wyrazem przedłużenia się dorastaniowej fazy chaotyczności w relacjach seksualnych. U jednego bądź u obojga partnerów. Problem w tym, że trwałość związku między dwojgiem ludzi zależy od wielu składowych. Przecież wpływają na nią także czynniki zewnętrzne: opinia środowiska, stanowisko rodziców. To, kiedy młody człowiek osiągnie możliwość budowania trwałej relacji, zależy od indywidualnego tempa rozwoju. Istotny jest fakt, że potrzeba „bycia z kimś” wyprzedza na ogół umiejętność dbania o stabilność relacji. No tak… To jest ten wiek, gdy dziewczyny rozmawiając ze sobą, najpierw zadają sobie pytanie: „A masz już kogoś?” Zwłaszcza jeśli są to dziewczyny z niewielkich miasteczek, które przybyły na studia do dużego miasta i nie chcą wracać bez męża albo narzeczonego. Tak, bo do tego dochodzi lęk przed tym, że „nikt mnie nie będzie chciał”. Trudno jest odpowiedzieć na pytanie, czy młodzi ludzie umawiają się ze sobą tylko dlatego, bo jest taki społeczny przymus, że trzeba się z kimś spotykać — czy też jest tak dlatego, że takie są ich wewnętrzne potrzeby. Syn moich przyjaciół ożenił się młodo i niekoniecznie mądrze, bo jego dziewczyna, także studentka, ale z małego miasteczka, rozpłakała się na ślubie koleżanki i powiedziała, że też chce mieć ślub. Tu niby emancypacja, feminizm, a tam tradycyjna reakcja, że bez męża ani rusz… W dodatku w wielu rodzinach w pewnym momencie sami rodzice odczuwają niepokój: „popatrz, on ma dwadzieścia lat i jeszcze nie ma dziewczyny…” albo „ona ma dwadzieścia lat i nie ma żadnego chłopaka”. żonaci są zdrowsi Pani, odwołując się do własnego doświadczenia życiowego, formułuje stanowisko akceptujące z pewnym uznaniem wybór wariantu, który większość społeczeństwa uważa za trudniejszy i mniej bezpieczny. Mianowicie, że bezpieczną formą życia w dorosłości jest związek małżeński. Są nawet argumenty, które mówią o tym, że żonaci mężczyźni są zdrowsi. …no, owszem, rodzice często mają takie poczucie, że „jak córki będą mieć swoje rodziny, to mnie będzie łatwiej odejść z tego świata”. Zapewne rodzice bardziej martwią się o swoje dorosłe i samotne dzieci. Jest też taki argument, że jeżeli ktoś jest poważnie chory, a pozostaje w stanie wolnym, to jego szansę przeżycia są mniejsze. W badaniach różnych zmiennych demograficznych niekorzystnego przebiegu choroby samotność jest na ogół czynnikiem obciążającym, a nie sprzyjającym dobremu rokowaniu. To się powtarza we wszystkich statystykach. Można by powiedzieć, że ożenek wychodzi na zdrowie. Niektórzy ludzie się z tym nie zgadzają, patrzą na to z własnej perspektywy. Być może jest tak, że osoby, które pozostają samotne w życiu, nawet z poczuciem świadomego wyboru tego stanu, mają takie predyspozycje, że wcześniej odchodzą z tego świata. Są bardziej narażone na choroby. Ale owszem, rodzice najczęściej oczekują od swoich dzieci, że założą rodziny i będą miały dzieci. propagować swoje geny Dzieje się tak z wielu powodów. Najczęściej uświadamiany nam przez biologię jest ten, że przetrwanie gatunku i propagacja genów są jednak najważniejsze. Jeśli pani chce mieć wnuki, to w sposób naturalny chce pani propagować swoje geny. Nie zastanawiam się specjalnie nad tym, jak to będzie, gdy zostanę babcią… Ale każda myśl, że „chciałabym kiedyś widzieć swoje wnuki”, jest w sumie myślą o tym, że „chciałabym widzieć, że ktoś nosi moje geny”. Zapewne chciałabym, chyba nie są one najgorsze… „KOBIETA DOMOWA” I SPÓR O FEMINISTKI w papilotach i szlafroku Wtedy kiedy ludzie dopiero zaczynają budować swój związek, kiedy jeszcze nie mają dzieci, są sami, może się dziać między nimi coś takiego, co będzie sprzyjać później lepszemu przeżywaniu okresu, gdy dzieci już dorastają i odchodzą, kiedy znowu trzeba się przestawić na życie bez młodych osób w domu. Taka zależność istnieje. W tym pierwszym okresie partnerstwa czy małżeństwa wzajemnie się poznajemy. Widzimy siebie w papilotach, z kremem i bez makijażu, bez tych wszystkich akcesoriów, które na zewnątrz czynią nas bardziej atrakcyjnymi, widzimy się w momencie kataru i zmian nastroju. Odsłaniają się różne cechy, których się wcześniej nie widziało albo nie chciało widzieć, bo były maskowane albo się ich nie spostrzegało, a nagle się okazuje, że mają znaczenie w związku. Równocześnie rozeznajemy i wzbogacamy naszą seksualność i erotykę. Różne odkrycia i rozwiązania muszą się tutaj wzajemnie dopasować. Erotyka jest skrzyżowaniem wielu potrzeb, przesądów, nauk moralnych, wiedzy, którą wyniosło się z podwórka od starszych kolegów i koleżanek. Te wszystkie rzeczy są istotne, o tym się na ogół nie myśli, ale to w życiu jest ważne. I jeszcze pojawiają się takie problemy jak to, kto ma zarabiać pieniądze i jaki ma być podział obowiązków. Wiele jest rzeczy i spraw, które wymagają nowych rozwiązań, dostosowania się, zrezygnowania z czegoś. Im więcej takich rozwiązań, które polegają na porozumieniu, z poczuciem, że ma się w swoim współmałżonku rzeczywistego partnera życiowego — na którego można liczyć, można z nim pogadać, można się na nim oprzeć, wyrazić mu, co mnie irytuje, w taki sposób, że zostanie to przyjęte i potraktowane nie jako walka na noże albo walka o pozycję — tym większa jest szansa, że związek długo przetrwa. spór o pozycję Związki rozpadają się głównie dlatego, że partnerzy wchodzą w spór o pozycję i nikt nie chce ustąpić albo robią sobie na złość i wyrządzają taką krzywdę, której nie można wybaczyć. Ale chyba częściej odchodzi mężczyzna, to raz. Dwa — w tradycyjnym małżeństwie kobieta z reguły ma wyznaczoną niższą pozycję. I wreszcie: walka o władzę w związku może dzielić, ale może też scalać… czy kobieta musi się podporządkować? To drugie zdanie zawiera założenie, z którym się nie zgadzam. Jeżeli kobieta ma z góry wyznaczoną pozycję niższą, to dlaczego ona to przyjmuje? Rzadko zdarza się, że kobieta, wchodząc w związek z mężczyzną, przyjmuje z góry pozycję osoby podporządkowanej. Tak się dzieje, jeżeli z jakichś powodów dla kobiety, która wchodzi w ten związek, fakt wyjścia za mąż ma znaczenie naczelne i powierzchowne, bez zrozumienia tego, czemu małżeństwo służy. Dla wielu kobiet fakt wyjścia za mąż ma takie znaczenie, a tradycja, czy nawet Biblia, przypisuje jej podporządkowaną pozycję. Owszem, nie chcę bronić tezy, że jest inaczej. Tyle tylko że chociaż mężczyźni często dominują w relacjach z kobietami, a społeczeństwo jest rządzone przez mężczyzn, sądzę, że w istocie sita jest w kobietach. To kobiety wybierają partnerów. Zaczęliśmy mówić o fazie więzi między ludźmi w okresie, w którym nie ma jeszcze dzieci, kiedy oni dopiero „docierają się” do stałego związku. I że taki wzór życia staje się popularny, lansowany przez czasopisma i środki medialne, które formują pożądany obraz życia społecznego. Warto zauważyć, że lansowana jest jednak relacja partnerska, inna niż modny sto lat temu, w okresie po pierwszej wojnie światowej, związek oparty na wolnej miłości bez zobowiązań. single w luźnych związkach Dzisiaj się nie mówi, że „uprawiamy wolną miłość”, mówi się, że „jesteśmy singlami, którzy są z kimś w luźnym związku”, czyli mamy wobec siebie pewne zobowiązania, na ogół jesteśmy sobie wierni, ale potrzebna jest nam osobna przestrzeń dla rozwijania siebie. Kształtujemy swoje życie w trzech przestrzeniach: w dwóch oddzielnych i jednej wspólnej. To jest zjawisko, o którym niewiele wiemy, mamy tylko roboczą hipotezę, że jest to bardziej wymuszone przez sytuację społeczną, przez wymogi współczesnej gospodarki i uprawiania nauki, a nawet przez ten szczególny rodzaj przedłużania adolescencji. Umysłowo człowiek się rozwija szybko i gwałtownie, umiejętności ma coraz więcej, niezależności też, ale w jakiejś mierze jest zobowiązany do pełnienia funkcji, których społeczeństwo również od niego oczekuje — czyli zawarcia małżeństwa i spłodzenia dzieci. Społeczeństwo kreuje pewien typ czy grupę ludzi, którzy mają odroczoną możliwość prokreacyjną, ponieważ oni są do czegoś innego potrzebni, tak jak są potrzebni księża w celibacie. odroczona prokreacja Ale wydaje mi się, że ten nowy typ związku jest trudniejszy dla partnerów. Tak jak trudniejsze są wszystkie sprawy nowe i wszystkie związki nietypowe. Nie można odwołać się do tradycji. Nie można szukać ułatwienia w rozwiązaniach stereotypowych. A trzeba znaleźć miejsce dla tych trzech przestrzeni: dwu własnych, indywidualnych, i jednej wspólnej. Zagrożenie pojawia się też wtedy, gdy jedna z osób ma poczucie, że rezygnuje ze swojej wolności na rzecz wolności partnera. Nawet jeśli to coś na kształt kompromisu, o którym pani mówiła, to łatwo dojść do wniosku, że przeceniło się swoje możliwości i jednak nie można tego znieść. Ruch feministyczny przecież nie narodził się bez powodów. Tak jak każdy ruch emancypacyjny, stawia wymagania radykalne. słabości feminizmu Jedną z podstawowych słabości feminizmu, w ogóle każdego ruchu emancypacyjnego, jest zaprzeczanie różnicom indywidualnym. W ruchu emancypacyjnym nie chodzi o jednostki, tylko chodzi o grupę. Pomija się to, że ludzie między sobą się różnią. Mają wspólne cechy i coś ich określa jako ludzi, ale równocześnie jest tak, że każdy w swojej odrębności jest inny, ma odmienne potrzeby i inne rzeczy chciałby w życiu osiągnąć. Wyobrażam sobie feministkę szturchającą jakąś kobietę, która nie jest zainteresowana tym, żeby być dyrektorem, bo jej na tym nie zależy… A ja sobie nie wyobrażam. Feminizm nie zmusza do pracy kobiet, które tego nie chcą. Feminizm wyczula tylko kobiety na ich sytuację, ale daje wolność wyboru. Feminizm walczy o to, aby kobiety w każdej sytuacji miały zachowane równe prawa, także wtedy, gdy są tylko w domu. Spotykałem się często w dyskusjach z feministkami z zarzutem takim, że nie mogę rozumieć, o co chodzi w feminizmie, bo jestem mężczyzną. Jeżeli mówiłem cokolwiek innego, różniłem się choćby jednym zdaniem, to natychmiast pojawiał się argument, że to jest przykład męskiego szowinizmu. Miał pan pecha i trafił na niezbyt mądre feministki. One też, tak jak wszyscy ludzie, dzielą się na te mądrzejsze i na mniej mądre. Nikt nie twierdzi, że wszyscy ludzie to mędrcy, nikt nie mówi, że każda feministka to filozof w spódnicy. Ona też może się mylić. Jestem na tyle długo psychiatrą, że rozumiem, iż jest to nieuchronna postawa związana z walką. Jeżeli jakąkolwiek kwestię usiłuje się rozwiązać poprzez walkę, to ona wymaga ideologizacji, od konstruktu teoretycznego, od rozumienia przechodzi się do pewnego uproszczenia ideologicznego i to oczywiście nie wytrzymuje dyskusji. Wtedy ja się spokojnie wycofuję. Ale ja też. Też nie lubię dyskutować z ludźmi o ortodoksyjnych postawach, obojętne czego to ścisłe przestrzeganie zasad dotyczy, z feminizmem włącznie. czy można spełnić się w kuchni? W ogromnej mierze jestem zbulwersowany i przerażony argumentem, że praca w domu jest pracą na pełnym etacie. Przerażą mnie taka metafora. Jeżeli się porównuje pracę w domu twórczo do pracy na etacie, to nagle w strukturę, która jest czymś zupełnie innym, wprowadza się kategorię zakładu pracy. Praca w domu jest bardzo uciążliwa, mało wdzięczna, to są „wychodzone” dzień w dzień kilometry między sklepem, zlewem a kuchenką, wydźwigane kilogramy ciężarów i niezwykle częste przekonanie domowników, że „ona się tylko do tego nadaje” albo że to „jest jej pasją”. Ja prywatnie nie rozumiem kobiet, dla których to może być pasją… Wiem to bardzo dobrze, nawet z własnego doświadczenia, czym jest domowa praca. Od czasu do czasu, w określonych sytuacjach, sprawia mi przyjemność wykonywanie pewnych obowiązków domowych. W określonych sytuacjach… Ale dla „kobiety domowej” nie ma określonych sytuacji, jest codzienny, męczący, powtarzalny obowiązek. I odmiana w postaci: rosół albo barszcz… Mam swoje obszary domowej gospodarki. Bardzo lubię gotować, odpoczywam przy tym i spełniam się twórczo. Zawsze cytuję w tej sprawie panią profesor Marię Susułowską, pierwszego krakowskiego psychologa klinicznego, która mawiała, że jej największym osiągnięciem twórczym za każdym razem jest tort fedora i barszcz i że w tym jest naprawdę dobra, a w nauce to może tak dobrze z nią nie jest. Była to kobieta wyzwolona, wyemancypowana, jedna z pierwszych osób, które realizowały ten wzór życiowy singla. I jako profesor zwyczajny w Uniwersytecie Jagiellońskim mówiła, że największym osiągnięciem jej życia jest tort fedora! Oczywiście, to jest rodzaj kokieterii. Co innego, jeżeli mówi to osoba, która chciałaby pisać książki, a nie może, bo nie ma czasu. Ja akurat teraz mam czas, ale mam też za sobą dwadzieścia lat łączenia pracy zawodowej z pełnoetatowym prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci. Musiałam codziennie ugotować zupę, ale codziennie musiałam też iść do pracy. To nie to samo. Gdy pisałam, zaniedbywałam dom, lub na odwrót. Coś za coś… pułapka życia domowego To wdanie się w kierat obowiązków domowych jest w dużej mierze pewnym rodzajem pułapki. Znam takie przykłady z życia, mówię o kobiecie, która prowadziła dom i bardzo intensywnie pracowała zawodowo. Teraz już nie pracuje, ale dom nadal prowadzi świetnie, lubi to, wcale jej to nie dołuje. Ona nie ma tego problemu, że musi umyć garnki, a nie chce, bo ma ochotę oglądnąć telewizję, przeczytać książkę albo postawić pasjansa. Jeżeli ma ochotę robić coś, co jej sprawia przyjemność, to garnki mogą leżeć. W przeciętnym domu rodzinnym z mężem i dziećmi garnki nie mogą leżeć, bo bakterie skaczą po całej kuchni… Najpierw się je myje, potem ogląda telewizję. Pani też weszła w ten stereotyp. Mogła pani wszystkie garnki wyrzucić do śmieci i kupić nowe. Albo można było jeść na papierowych talerzach. Pewne rzeczy, które mogą człowiekowi sprawić przyjemność albo które wybiera świadomie jako celowe, mogą doprowadzić do wzburzenia i udręki, jeżeli nie ma za nimi żadnych sensownych wzmocnień. To wzmocnienie można mieć w sobie samym. Jeżeli się pamięta dobrze i dokładnie, że dokonało się wyboru i że to jest wybór słuszny, to jednym z podstawowych układów wzmocnienia człowieka dorosłego jest świadomość tego, że własna decyzja przynosi skutki, których się oczekiwało. Widzi pani, że to ma jakiś sens: dzieci się dobrze chowają, wszyscy siedzą razem, jedzą… Druga rzecz, którą można zobaczyć: że to im sprawia przyjemność. czekać na wdzięczność Ale nie wystarczy ugotować obiad, jeszcze przy tym obiedzie nie należy trzaskać garnkami i pokazywać, jaką się jest męczennicą — „to ja narobiłam dla was pierożków, a wy grymasicie, że są przesolone”. Niedobrze, jeżeli usiłuje się coś wymusić. Swoją drogą to miłe, jeżeli dostaje się od czasu do czasu informację od rodziny, iż przyjemnie usiąść przy stole i mieć poczucie, że wszyscy są razem, i wtedy to jest to, o co chodzi. STEREOTYPY — I SZTUKA ZDROWEJ KŁÓTNI jak rozwijać się w związku? Wzory myślenia, stereotypy poznawcze powstają w każdym z nas bardzo wcześnie, w naszym domu. Ale, tu powołuję się na Kępińskiego, nie muszą być sztywne, niezmienialne. Nie bez wysiłku, pracą własnego rozumu, a także dzięki postrzeganiu innych możliwości, pod wpływem przeżyć uczuciowych w końcu — zmieniamy zdanie. Ta zmiana od stereotypu do wypracowanego własnego zdania jest właśnie wyrazem rozwoju. I pierwszy etap formowania się partnerstwa, zanim urodzą się dzieci, daje każdemu taką szansę. Prawie taką samą jak chodzenie do szkoły albo studiowanie na uniwersytecie. Do rozwoju dochodzi pod warunkiem, że się z tej szansy skorzysta. Na uniwersytecie można też nie zmienić swoich stereotypów i wyjść z niego takim, jakim się doń weszło. I podobnie jest z wejściem w związek. Można wejść w związek z mocnym postanowieniem, że się nie zmienię. Bardzo często funkcjonuje coś takiego, że niezmienianie zdania traktowane jest jako zaleta, a zmienianie — jako wada. Tymczasem ja naprawdę uważam, że tylko krowa nie zmienia poglądów. Człowiek, rozeznając zmienione warunki wokół siebie, powinien chyba być zdolny do zmiany zdania? lęk przed zmianą Jeżeli ktoś mocno deklaruje, że nie będzie się zmieniał, to najczęściej jesteśmy skłonni przypisywać temu poczucie wyższości i pychy. Jest to ocena raczej moralna. Natomiast w istocie najczęściej jest tak, że za taką postawą kryje się lęk przed zmianą. Lęk taki zawsze człowiekowi towarzyszy, jest on bowiem w istocie rzeczy sygnałem lęku przed śmiercią. Największa zmiana, jaka nas w życiu czeka, to opuszczenie życia. Jest to jedyna zmiana taka naprawdę gruntowna. Hm… Ciekawe… Nie wpadłabym na myśl, aby śmierć nazywać „zmianą”. Po zmianie przecież zawsze jest jakiś ciąg dalszy. W wielu sytuacjach lęk przed zmianą, na przykład zmianą pracy, mieszkania, wyjaśniamy sobie przywiązaniem albo unikaniem stresu nowej sytuacji, bo nawet jeżeli zmiana jest pozytywna, to wymaga dostosowania i w efekcie jest stresowa. Człowiek obawia się zmiany, broni się przed nią, nie podejmuje żadnych działań — i nie zmienia mieszkania, pracy, partnera. Tak, i na przykład ja nie zmieniam od lat mieszkania w gierkowskim bloku, bo boję się stresu związanego z pakowaniem, przeprowadzkami itp. Owszem, dla mnie to byłby mocny stres, bo na czas przeprowadzki zmieniłby mi się rytm życia. czy lepsze jest wrogiem dobrego? Istnieje tysiąc argumentów, dlaczego człowiek nie dokonuje zmian swojej sytuacji. Może to być taki stereotyp poznawczy, ugruntowany jako automatycznie pojawiający się sąd, że żadna zmiana na pewno się nie uda. Albo że każda zmiana nie jest na lepsze, tylko zawsze na gorsze. W języku jest tego pełno, na przykład, że lepsze jest wrogiem dobrego. To odzwierciedla wzory naszego myślenia. Bojąc się zmiany — tak naprawdę boimy się śmierci. Te zmiany są o tyle istotne, że jak się człowiek na nie otworzy, to w jakiś sposób radzi sobie z lękiem przed śmiercią. Jeżeli natomiast się zamyka i nie zmienia, to lęk przed śmiercią ma gdzieś otorbiony, ale on i tak kiedyś wy—lezie albo objawi się w konkretnej sytuacji. Otwarcie na zmiany, także na zmiany w poglądach, w rozumieniu, w myśleniu, sprzyja radzeniu sobie z tym zasadniczym lękiem, który w sobie nosimy. co wiemy? co pamiętamy? Jednym z podstawowych doświadczeń, jakie możemy mieć w życiu, jest to, że — na przykład — kiedy piję herbatę, to smakuje ona trochę inaczej niż wczoraj, pod warunkiem, że jest się otwartym na doznania. Ona smakuje inaczej w każdej porze dnia. Ta rozbieżność pomiędzy tym, co wiemy i pamiętamy, a tym, co nas spotyka w rzeczywistości, jest stałym doświadczeniem. Marzymy, żeby pantofle zawsze leżały w tym samym miejscu, zielone światło świeciło się zawsze wtedy, kiedy nadjeżdżamy, itp. Ale nietolerancja na zmiany jest rzeczywiście cechą pewnych zaburzeń psychicznych, od autyzmu wczesnodziecięcego poczynając, aż po natręctwa — wszystko musi być na swoim miejscu. Jeżeli spotykamy się z czymś takim, że rzeczywistość jest inna niż to, co o niej myślimy, przeżywamy niepokój z zaciekawieniem — psychologowie nazywają tę sytuację dysonansem poznawczym. Ten dysonans poznawczy jest źle znoszony, ale równocześnie stymulujący. Jeżeli człowiek weźmie szansę w swoje ręce w tym momencie, w którym cierpi z powodu dysonansu poznawczego — to na chwilę przynajmniej zawiesi stereotyp i zobaczy, czy przypadkiem nie jest inaczej, niż mu się do tej pory wydawało. zawiesić stereotyp Ten prosty zabieg może nas uwolnić od wielu kłopotów w życiu. Prosty jak prosty… Ale ciekawie brzmi. A na czym polega fakt, że jeżeli dwie osoby spierają się ze sobą, to prawie nigdy nie dochodzi do sytuacji, że jedna drugiej nie tylko przyzna rację, ale i zmieni zdanie? Przeciwnie, ma się wrażenie, że dla wielu ludzi ich poglądy są niewymienialne, wciąż te same, i oni właśnie to uważają za powód do dumy. Powodów jest kilka. Najbardziej ogólnym jest ten, że nie jesteśmy w ogóle ćwiczeni w dyskusji. W procesie edukacji nie ma takiego elementu, który by kształtował umiejętność dyskutowania, dostosowanie argumentów do przebiegu rozmowy; nie uczy się też ludzi konwersacji, tego typu wychowanie zniknęło. Dawniej w niektórych kręgach społecznych było to elementem wychowania, na przykład stosowność konwersacyjna, sposób brania tematu, unikanie tematów, rodzaje argumentacji itp. Miałam takie zajęcia na Uniwersytecie Jagiellońskim, nazywało się to prakseologia, czyli osiąganie celów. Między innymi była tam także mowa o dyskutowaniu. Ale dziś nawet tego słowa już nie słyszę… dyskutujemy czy walczymy o władzę? Nie umiemy dyskutować. W związku z tym nie umiemy wyrazić swojej myśli w sposób zrozumiały i jasny. To jest jeden element. Drugim elementem jest walka o władzę. Często jest tak, że ktoś uzurpuje sobie, że ma rację, nie znosi sprzeciwu, oczekuje tylko potakiwania. Trzecim elementem jest to, że człowiek czasem wygłasza swój pogląd tylko po to, żeby uzyskać poklask. I to powoduje, że dyskusja przeradza się w spór, w awanturę. W tej chęci popisania się bywa też, że ludzie nie rozróżniają tego, co nazywa się argumentem merytorycznym i argumentem ad personam. To znaczy, dyskutujący uważa, że jeżeli ktoś wyraża inny pogląd, to jest on głupi. I takich argumentów bywa wiele w rozmowie. Często, formułując swoje stanowisko, pozornie dyskutujemy merytorycznie, a w istocie rozgrywamy coś innego. Jak jest nam z kimś dobrze w życiu, to jesteśmy w stanie spokojnie to przyjąć i odpowiedzieć później. Ale najczęściej jest to walka o władzę albo jakiś sposób wprowadzenia kogoś innego w stan irytacji. Tymczasem elastyczność stosowania różnych sposobów radzenia sobie z dyskomfortem jest warunkiem zdrowia. Czasami spór wynika z faktu, że ma się bardzo małą przestrzeń wymiany interpersonalnej. jak zbudować sobie zamek? Jest taki model funkcjonowania ludzi, pochodzący z psychologii analitycznej, który przyrównuje człowieka do średniowiecznego zamku. Taki średniowieczny zamek w punkcie centralnym, najważniejszym, ma wieżę, w której rycerz przechowuje rodzinne klejnoty i rzeczy, które są dla niego najcenniejsze, decydują o jego istnieniu, określają jego tożsamość. Utrata ich jest utratą jego pozycji. Wokół wieży jest zamek, w którym mieści się to, co służy obronie: armaty, żołnierze, zapasy żywności, coś, co w ostateczności można stracić. Dalej znajduje się zamek dolny. W zamku dolnym są urządzenia otwierające bramy; przyjeżdżają wozy, kupcy, odbywa się wymiana i stamtąd czerpie się bogactwa. Jeżeli ktoś nie zbudował sobie dolnego zamku, nie ma takiej przestrzeni — ma niewielkie szansę na wymianę z otoczeniem. Skarbiec i klejnoty są przecież tuż—tuż. Dopuszczenie możliwości wymiany naraża je na utratę. Nie da się przecież handlować jajkami i bydłem w skarbcu. Zatem jeśli zamek średni jest słaby, a zamek dolny mały, każda wymiana zagraża najważniejszemu, tożsamości. Nie można właściwie niczego przyjąć, niczego oddać w zamian. Może to sprzyjać nie tylko sztywności i niezmienności poglądów, ale i zaciekłości w ich obronie, a nawet nieopanowaniu w złości. Hm… Gdy spór jest gorący, wtedy oczywiście próbujemy uderzać w samo ego przeciwnika. dlaczego zamek jest słaby? To jest zawsze chwyt poniżej pasa. Z moralnego punktu widzenia nie pochwalam tego. Ale ludzie, którzy wiedzą, że można się spotkać z chwytem poniżej pasa, w istocie zawsze w jakiejś mierze mają szansę, żeby się obudować, „umocnić wieżę”. Konsekwencje ciosu poniżej pasa czasem rzeczywiście rozwalają wieżę albo bolą tak strasznie, że o ciosie nie można zapomnieć. Pozostając przy tej metaforze, można powiedzieć, że słabość konstrukcji zamku często jest powiązana z bardzo wczesnym okresem życia, kiedy powstają podstawowe zręby ufności. Podobny proces pojawia się we wczesnym okresie powstawania związku partnerskiego. Chociaż czasem ludzie utrzymują pewną fikcję, nie budują wieży, ale otwierają bramę. Jeszcze dokłada się do tego taką szlachetną ideę: „ja przecież nie mogę ludziom nie ufać” albo „ufam im na kredyt”. Ale w istocie nie ufam, tylko wydaje mi się, że ufam, bo tak sobie ufność wyobrażam. Taka życzeniowa iluzja zwiększa ryzyko, bo zawiesza się wtedy budowanie solidnej obrony. Łacińskie przysłowie si vis pacem, para bellum ma i taką interpretację, w której podnosi się nie tyle budzenie lęku w potencjalnych napastnikach, ile gotowość do bezpiecznego ich odparcia. Szanując osobę, która zostanie uderzona poniżej pasa, szukałbym od razu odpowiedzi na pytanie, co spowodowało, że poniżej tego pasa nie znalazła się tarcza. Trzeba także zwrócić uwagę na to, że często przemieszczamy swoją agresję na ludzi, których uczuć i przywiązania do siebie jesteśmy pewni. agresja wyrazem słabości Niekoniecznie w tym sensie, że oni są od nas zależni. Można „skopać” fizycznie czy psychicznie żonę, bo „ona ode mnie nie odejdzie, to ja jestem tu panem i władcą”. Tak bywa, ale bywa i tak, że młody człowiek przyjdzie ze szkoły czy uczelni i nawrzeszczy na matkę. Albo to ona wróci z pracy i obrzuci wyzwiskami męża, tylko dlatego, że nie zrobiła tego wobec szefa, bo wylałby ją z pracy, albo dlatego, że nie miała odwagi narazić się na to, że nie będzie jej lubił. A mąż ją lubi i nie przestanie — jak sądzi — z powodu jednej awantury. Jest to sytuacja, która zdarza się dość często. W istocie takie przemieszczanie złości i agresji jest wyrazem słabości. Mowa o słabości systemu obrony. W okresie, w którym partnerstwo się kształtuje, budują się jakieś wspólne cele, które się realizuje, i para zbliża się do opisanego idealnego modelu. Zdarzają się oczywiście takie sytuacje, że w tych nowych okolicznościach — bo się dopiero poznajemy — pojawia się pierwszy raz przypalona zupa albo rozbity samochód itp. I wówczas może się zdarzyć, że takie sytuacje rozwiązywane są niekoniecznie trafnie, niekoniecznie szczęśliwie. Takimi właśnie przemieszczeniami złości czy uderzeniami poniżej pasa. Ale te doświadczenia także czegoś nas uczą. Jeżeli zrobię coś, z czego jestem niezadowolony, bo na przykład uderzyłem poniżej pasa, a nie mieści się to w moim kodeksie honorowym — to mam dwie skrajne opcje, żeby uzasadnić swoje postępowanie. Buduję sobie ową niewzruszoną ideologię, którą pani nazwała „poglądami niewymienialnymi”. przyjąć odpowiedzialność To jest ten rodzaj rozwoju, w którym znajduję argumenty na swoją rację i uzasadniam je. A druga skrajna opcja jest taka, że mogę popaść w depresję, powiem: „ja się zabiję”, „idę na wódkę” itp. Nie umiem przyjąć na siebie odpowiedzialności za to, że zrobiłem coś, z czego nie jestem zadowolony. Ta odpowiedzialność wymaga przyznania się. Najpierw przed sobą, potem dam znać, że ja to rozumiem, i powiem, że wstydzę się tego, co zrobiłem, że jest mi przykro. Ludzie najczęściej sądzą, że bardziej honorowo jest powiedzieć: „jest mi przykro, że sprawiłem ci ból”, niż przyznać, że zrobiłem coś naprawdę źle. W tym też jest przerzucenie odpowiedzialności: „mnie bardzo boli, że sprawiam ci przykrość, ale to ty mnie do tego doprowadziłaś” albo „przykro mi, że cię uraziłem, ale jesteś taka przewrażliwiona”. naucz się przepraszać Dlaczego spór prowadzi na ogół donikąd? Bo nie mamy umiejętności prowadzenia sporu, a także trudno nam wziąć na siebie odpowiedzialność i dać wyraz temu, że jesteśmy świadomi popełnianego błędu. Możliwość rozwiązania sporu blokuje też utrudnianie, a nawet uniemożliwianie przeproszenia. Pokrzywdzony zachowuje się tak, jakby przykre słowa i czyny w ogóle nie powinny się były pojawiać, bo powodują nieodwracalne następstwa. Mam takie ukochane powiedzenie, które usłyszałem od moich przyjaciół. Oni cytują wypowiedź swego szkolnego kolegi, znanego fotografika Ryszarda Horowitza, który mawiał do kolegów: „najpierw mnie zabij, a potem mnie przeproś”. Wyraża postawę człowieka, który nie może zrozumieć ani zaakceptować przykrości, jaka go spotyka. Dlaczego ludzie się kłócą? potrzebna kłótnia Kłótnia jest potrzebna. Zwłaszcza w pierwszej fazie relacji pomiędzy młodymi dorosłymi ludźmi, którzy budują swoją więź. Ci ludzie kłócą się po to, żeby się godzić, i kochają się potem jeszcze bardziej, bo mogą sobie wzajemnie wybaczać. Ale kłótnia pozwala też „wypuszczać” emocje negatywne, które stoją na przeszkodzie, żeby się bardziej kochać, żeby być ze sobą bliżej. Kłócimy się po to, żeby usunąć przeszkody, co pozwala nam potem być bardzo blisko siebie. Mój kolega pisarz napisał mi w jednym z e–maili, gdy skomentowałam złośliwie zachowanie osoby trzeciej, też pisarki: „ale jesteś małostkowa i zaciekła”. W pierwszej chwili uniosłam się honorem, potem zreflektowałam, i mój e–mail, pisany bardzo szybko, wyglądał mniej więcej tak: „Ja? Zaciekła i małostkowa? Nigdy w życiu…! Zaraz… Poczekaj… No tak, bywam taka. Ale chyba w moim wieku mam już do tego prawo?” On to skopiował i odesłał mi jako dowód, jak na jego oczach, w naszym sporze, umiałam zmienić opinię o samej sobie. obrona przed zarzutami To zabawny i ciekawy epizod… Opowiem, jaki miała pani cel „pod spodem”. Moja hipoteza zakłada, że pani również podziela pogląd, który jest udziałem całej społeczności, że bycie zaciekłym i małostkowym nie jest niczym godnym szacunku. Jest pani w dobrej relacji z tym pisarzem, lubi go i odruchowo zaczęła się bronić przed jego zarzutem. Ale zaraz potem przyszło pani do głowy, że może jednak jest tak, jak on napisał, i znalazła pani inne rozwiązanie, przyznając, że ma takie cechy, ale musiała pani znaleźć usprawiedliwienie, że w pani wieku… I to jest właśnie cel. Celem jest świadomość swoich praw, ale tego się nie osiąga w pierwszych latach życia. Istnieje postulat, który kształtował się przez długie lata, że nad charakterem należy pracować, a wad się pozbywać. To dawna tradycja naszej kultury. Ale myślę, że nie jest to dobrze postawiony cel. Znacznie bardziej podoba mi się rozumienie ważnego dla europejskiej tradycji przesłania chrześcijańskiego, które jako cel stawia uzyskanie pokory, a pokorę pojmuje w ten sposób, że w istocie rzeczy jest ona dystansem wobec pychy. Jest to też zgoda na to, że posiadając cechy, które mi się nie podobają, których nie zmienię i nie przezwyciężę, staram się nie folgować im w zachowaniu, a jeżeli dojdą do głosu — nie muszę za każdym razem podrzynać sobie gardła. Moim zadaniem jest trzymanie tych wad na uwięzi. Jeżeli zreflektuję się, że mój stosunek do pisarki X jest oparty na małostkowości, to jestem w stanie zrewidować ten pogląd. I zmienić do niej stosunek, puścić to w niepamięć lub zdystansować się wobec tego przypadku. Udało się pani nie popełnić samobójstwa z tego powodu, że okazała się pani odległa od swojego idealnego obrazu — a to jest ważna umiejętność. Wychodzę z założenia, że trzeba też trochę lubić swoje wady… A może po prostu lubić siebie. polubić siebie — polubić innych Lubienie, siebie czy kogoś, to jest bardzo trudna umiejętność, która polega na życzliwym i pozytywnym stosunku do siebie/kogoś. Może nawet łatwiej powiedzieć, na czym polega lubienie innych. Trzeba się z uwagą i życzliwością przyglądać komuś i dać mu prawo do bycia niezależnym. Lubienie jest bliskie owej miłości, która niczego dla siebie nie żąda. Jak się kogoś lubi, to się nie chce nim zawładnąć. Podobnie, jak się lubi siebie, to nie chce się koniecznie wpisać w jakiś wymyślony czy narzucony wzór. Takie „po prostu lubienie” wymaga akceptacji, tolerancji, ale jednak także i wymagań. Ale to prawda, że jeżeli człowiek siebie nie lubi, to nie jest w stanie lubić innych. No to mamy idealny moment, aby przejść do pojęcia przyjaźni. SZUKAMY PRZYJACIÓŁ, TRACIMY PRZYJACIÓŁ Zdaje się, że w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat słowo „przyjaźń” nabiera innej wagi, brzmi poważnie. szukam przyjaciela Pierwsze przyjaźnie powstają w szkole. Potem potrzeba przyjaźni się utrzymuje. Większość ludzi chce mieć przyjaciela. I większość ludzi, jeżeli jest zdolna do przyjaźni, znajduje w niej rzeczywiście wieloletnie oparcie. Są przyjaźnie trwające latami, nawet do końca życia. Ale szkolne przyjaźnie szybko się nawiązują i równie szybko rozpadają. Przyjaciółka z ławy szkolnej i aż do późnej starości to jednak rzadkość… dlaczego przyjaźń się załamuje? Bywa, że te przyjaźnie gwałtownie się łamią, bo od przyjaciół w tym czasie wymaga się surowo lojalności, której stawia się bardzo wysokie wymagania. Takiej lojalności bardzo trudno jest dotrzymać. I bardzo często się jej nie dotrzymuje, bo zadanie przerasta możliwości. Najczęściej lojalność jest łamana, gdy to, czego dziewczyny dowiadują się nawzajem od siebie, jest tak ekscytujące, że muszą się tym z kimś podzielić. Ale niekiedy te przyjaźnie się utrzymują, trwają i przez okres studencki. Natomiast kiedy formują się już względnie stabilne związki partnerskie — wtedy tolerancja dla przyjaciela sprzed związku w parze raptownie maleje, zmienia się. …bo na przykład przyjaciel nie akceptuje dziewczyny przyjaciela. A z kolei dziewczyna też często nie akceptuje przyjaciół swego chłopaka. Ale jak już mówimy o parze i przyjaciołach, to większym problemem dla tej pary jest ustalenie kręgu wzajemnych przyjaciół. Po pierwsze, pojawia się rywalizacja. Przyjaciel jest zazdrosny o dziewczynę? Że weszła miedzy nich i rozdzieliła? Albo on nie ma dziewczyny… SEKS W PARTNERSTWIE I W MAŁŻEŃSTWIE Tak czy inaczej, dziewczyna daje mężczyźnie to, czego przyjaciel dać mu nie chce albo nie może — między innymi seks. seks w trwałym związku Owszem. I wchodzi się w parze w pewne obszary intymności, w które nie można wejść w sytuacjach, gdy związki mają charakter doraźny, a kontakty seksualne są przypadkowe. Jest różnica pomiędzy przypadkowymi kontaktami seksualnymi, które nie mają żadnych konsekwencji, w których nawet jest coś pociągającego — a takimi, które jednak odbywają się w związku trwałym. Bowiem wtedy to, co ujawniamy z siebie w momencie intymności seksualnej, zapamiętania seksualnego, zostaje między nami. Ale zarazem jest odsłonięte drugiej osobie. Kiedy coś się przeżywa w seksie, odsłania się jakieś swoje upodobania i słabe punkty — to w przypadkowej sytuacji ma się świadomość, że mamy szansę już nigdy nie spotkać tej osoby i ona tę wiedzę o nas ze sobą zabierze. Natomiast jeśli jest się z kimś na stałe, to wszystko, co między nami zachodzi, jest w jakiejś mierze obecne też w tej drugiej osobie i może być zaakceptowane albo nie. Jeżeli nie jest zaakceptowane, ale rzecz się rozgrywa w spokojnej atmosferze, to dochodzimy do wniosku, że nie pasujemy do siebie i rozstajemy się. Najczęściej mówi się, że „nie pasujemy charakterem” albo „nie pasujemy do siebie upodobaniami”. Rzadko, że nie pasujemy do siebie seksualnie. Jeżeli dwie osoby dopasują się swoimi upodobaniami, wzajemnie sobie sprzyjają w seksualności, to wtedy nie tylko wszystko jest fajnie, ale pojawia się dodatkowa atrakcyjność odkrywania coraz to nowych obszarów i możliwości, pod warunkiem, że się jest w tym zakresie otwartym. A taką otwartość w sprawach seksu właśnie się teraz lansuje. Lansuje się, ale czym innym jest lansowanie, a czym innym praktyka. Tradycyjne wychowanie przyzwyczaiło nas, aby nie rozprawiać o seksie z partnerem. …i seksualność jest wtedy uboga, nawet jeżeli kontakty są częste. Zapewne to się potem przenosi na sferę wzajemnego odnoszenia się w ogóle do siebie, już nie tylko w seksie? moje i twoje fantazje Przenosi się. Jeżeli upodobania nie zostaną ujawnione, jeżeli mamy jakieś preferencje czy fantazje w przeżyciu seksualnym i nie powiemy o nich, bo się wstydzimy, to bardzo często rzutuje na nasze wzajemne relacje na co dzień. Gdy obydwoje młodzi ludzie mają taki bagaż własnych wyobrażeń, to jeżeli ich nie ujawniają i czekają, z bliżej nieokreślonych powodów, aż partner czy partnerka samorzutnie odkryje tę drogę do przyjemności — przyjemność jest wtedy mniejsza, chociaż może mogłaby być większa, jeśli ktoś zrobi coś, czego od niego się oczekuje i ma się odwagę mu o tym powiedzieć. Tymczasem jest to często niełatwe — z wstydliwości, z wieloznacznego stosunku do tego, czy to, co oboje przeżywają, jest normalne, prawidłowe, nieprawidłowe, dziwaczne czy inne. W każdym razie nie odsłaniają tego przed sobą. Druga kwestia jest taka, że się nie umie w ogóle rozmawiać na ten temat. Język polski w zakresie seksualności jest niezwykle ubogi. Wzbogacenie tego języka jest o tyle pożyteczne, że wtedy z jego pomocą można porozumieć się z kimś, do kogo pójdzie się po radę. Można przecież porozmawiać z lekarzem, seksuologiem, psychologiem, z kimś, u kogo można skonfrontować swoje oczekiwania. Myśli pan, że polskie pary za mało rozmawiają ze sobą o własnym seksie? Za mało. To, czy ludzie rozmawiają ze sobą o swojej seksualności, w dużej mierze zależy od tego, na ile jedno z nich da do tego pewną zachętę, stworzy takie warunki rozmowy, w których mówienie o seksualności stanie się rzeczą naturalną. Ale nawet wtedy znalezienie odpowiedniego języka jest sprawą skomplikowaną. Inne języki mają na ten temat więcej określeń? jak rozmawiać o seksie? Więcej. Będąc z kimś w parze, używamy na ogół języka, który mogą nam podpowiadać gazety, czasopisma, a to jest język trochę techniczny. Znacznie istotniejsze jest, żeby wytworzył się język może niepoprawny, ale własny. Własny język w seksualności, wyszydzany przez niektóre pisma i naukowców za to, że jest antyjęzykiem, w istocie pełni trudną do przecenienia funkcję wzbogacającą intymność. Jeżeli tylko my wiemy, o czym mówimy — to jest nasz intymny język. To trochę jest tak, jak z samą seksualnością. Seksualność nie własna, nieintymna, jedynie „techniczna” —jest seksualnością przykrą albo nieestetyczną, czy nawet śmieszną. Albo jest pornografią, a czasami nawet kojarzy się obrzydliwie. Tylko własna, intymna seksualność, mocno przeżywana, jest seksualnością atrakcyjną. A zatem razem mają się realizować w seksie — i razem zawodowo. Ale wiek od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat to dla wielu wciąż jeszcze czas kształcenia się… razem czy osobno? Dla tego okresu życia charakterystyczna jest sytuacja, w której z różnych powodów jedna z osób wchodzących w związek musi zrezygnować z kontynuowania studiów. Albo jedna osoba musi iść do pracy, po to żeby druga skończyła studia. Dawniej bywało tak dość często. Dzisiaj jest szereg mechanizmów, które pozwalają młodym ludziom kontynuować studia i pozostawać w związku, to nie jest przeszkodą. Dopóki nie ma dzieci, taki problem się nie pojawia. Ale w momencie, w którym obydwoje są w tym drugim etapie — już zakończyli podstawową edukację do uprawiania jakiegoś zawodu i wchodzą na drogę kariery zawodowej — bardzo często jest tak, że wymogi tej kariery są sprzeczne z byciem razem. Bywa, że jedno dostaje kontrakt na pół roku gdzieś za granicą czy w innym mieście, a drugie nie. Związek z marynarzem zakłada, że on wyjeżdża, i kobieta, która wiąże się z nim, przyjmuje, że ta relacja tak właśnie będzie wyglądała. Jest to może dla związku trudne, ale teoretycznie wie się o tym. Ale gdy obydwoje młodzi ludzie prowadzą jakąś działalność na miejscu i jedno z nich, będąc doktorantem, siedzi w pracowni, a drugie też jest doktorantem w sąsiedniej katedrze, ale dostaje możliwość rocznych badań w wybitnym ośrodku badawczym w Szwajcarii, w Stanach Zjednoczonych albo w Moskwie — to aby „zawsze być razem”, któreś musi zrezygnować z własnych zawodowych perspektyw. To jest oczywiście skrajny przykład, ale takie rozbieżności są dzisiaj dość częste — ktoś dostaje dobrą posadę w Warszawie, a druga strona ma dobrą posadę w Zakopanem. Można ten związek kontynuować, wszystko jest możliwe, da się przecież dojeżdżać. W krajach, które mają dobre autostrady, czymś zwykłym są pary, z których jedna osoba pracuje w Hamburgu, a druga w Monachium. Wsiada się w Hamburgu w samochód, który jedzie trzysta kilometrów na godzinę, i na piątkowy wieczór jest się w domu. Rodzina weekendowa… Łatwiej o zdradę, bliżej do rozstania. Zwłaszcza mężczyznom. ryzyko rozstania Jestem zwolennikiem tezy, że obie płcie zdradzają się równie często i mężczyźni wcale nie przewyższają kobiet tą skłonnością. Ale chyba rzeczywiście taki sposób życia zwiększa ryzyko rozstania. Tyle że ludzie tak układają swoje życie. Czasem z powodów materialnych. Muszą zarabiać, więc jadą tam, gdzie dostają pracę. Czasem, i o tym mówiłem, podejmują takie decyzje w związku z realizacją kariery w zawodzie. kariera czy związek? Można się zastanawiać nad tym, na ile samorealizacja czy realizacja w swoim zawodzie pozostaje w konflikcie z tradycyjnym modelem stałego związku między kobietą i mężczyzną, ale na razie nie ma żadnych dowodów na to, że taki konflikt istnieje. Jest wiele par małżeńskich, które realizują się równolegle i nie dochodzi do rozstania. W ogromnej mierze jest to związane ze stosunkiem do drugiego człowieka i jego podmiotowości. Jeżeli nie ma się trudności w dojściu do postawy podmiotowej, do szacunku dla drugiej osoby, to w istocie rzeczy nie ma podstaw do konfliktu, gdy na przykład ona czy on zarobi więcej pieniędzy, zdobędzie jeszcze jedną umiejętność i pojedzie na półroczny kurs do Niemiec czy Stanów Zjednoczonych. Ale jeżeli ktoś mówi: „ja zarobię więcej, ty nie musisz pracować, siedź w domu i pierz mi skarpetki” — to na ogół dzisiejsze związki tego nie wytrzymują, bo przecież można też funkcjonować samemu albo znaleźć inną osobę, która lepiej nas zrozumie. Oczekiwanie pełnego samorealizowania się dwóch osób wymaga bardzo poważnych inwestycji w związek — oparcia relacji z drugą osobą na zaufaniu, wybaczaniu, tolerancji dla różnych rzeczy. Te inwestycje często pomagają utrzymywać formalną strukturę związku. Jeżeli związek oparty jest na zewnętrznych cechach, jedynie na tym, żeby mieć status osoby żonatej lub zamężnej — a są takie obszary życia społecznego, w których trzeba być żonatym, na przykład w dyplomacji — to może nie wytrzymać próby czasu. Mam kolegę, który ożenił się, jadąc na placówkę, a rozwiódł po powrocie do Polski… instrumentalne małżeństwo To jest przykład na instrumentalne małżeństwo. Można sobie wyobrazić, że ludzie się umawiają: „zawieramy związek, bo jest szansa, żebym został ambasadorem na jedną czy dwie kadencje, a ty będziesz dwukadencyjną żoną, ale…” „…ale pomieszkasz w egzotycznym kraju”. Obawiam się, że mogło to tak wyglądać. ślub za dolara Mówienie, że jest to szarganie świętości związku małżeńskiego, byłoby nadmiernym moralizatorstwem. Tradycja związków małżeńskich, które miały charakter instrumentalny, wcale nie jest taka świeża, wystarczy przypomnieć o małżeństwach dynastycznych. Jesteśmy przyzwyczajeni do tradycji romantycznej, gdzie małżeństwo powinno być oparte na uczuciach. Bardzo dobrze, jak jest oparte na uczuciu, ale jeżeli małżeństwo równocześnie ma rzeczywiście mieć charakter partnerskiej relacji, to musi też spełnić to, czego się od współczesnej rodziny oczekuje. Tradycja umownych, kontraktowych związków małżeńskich istnieje nadal, to nie jest coś przeciwnego naszej tradycji kulturowej. Ile Polaków i Polek zawarło w ten sposób małżeństwo w Stanach Zjednoczonych przed 1980 rokiem? Łatwo było znaleźć partnera poprzez znajomych, odpowiednie agencje, kogoś, kto za drobną opłatą godził się na czysto formalne małżeństwo. Owszem, Rosjanki za komuny kupowały sobie mężów Polaków, aby zamieszkać na przykład w Warszawie. TEŚCIOWIE — POWÓD DO KONFLIKTU? czy wnosimy rodziców do małżeństwa? W każdym razie faza budowania trwałego związku jest bardzo często równoznaczna z opuszczaniem domu. Jest tu parę elementów, na które warto zwrócić uwagę. Jednym z nich jest rodzaj więzi pomiędzy młodym człowiekiem a jego rodzicami. Można sobie wyobrazić sytuację, że wchodzi się w związek partnerski, małżeństwo lub coś innego, mając ze sobą swoich rodziców. W najbardziej idealnym obrazie jest to sytuacja, że się ma tych rodziców tylko w wewnętrznym obrazie, niesie się wyłącznie ich wewnętrzną reprezentację, i to taką, która jest względnie realistyczna. Dokonało się indywiduacji, a oni z nami koindywiduowali. Uznają naszą odrębność, jak i to, że my czujemy się już względnie niezależni. Ten nowy związek daje nam dalsze możliwości potwierdzenia niezależności. Nawet jeśli rodzice — z obu stron — interesują się tym, co się między nami dzieje, nam to nie przeszkadza, to jest konsekwencja tej indywiduacji. Natomiast im bardziej był to symbiotyczny, czyli sklejony, związek pomiędzy jednym z małżonków a jego/jej matką czy ojcem albo obojgiem, jeśli indywiduacja jest niekompletna albo słaba — to najczęściej jest tak, jakby któreś z rodziców fizycznie wchodziło do tego związku. Wchodzi — i przeszkadza. Nawet wówczas gdy matki nie ma w domu młodej pary — to ona jest, jako kontrola, jako argument, jako przywoływanie, jako nieobecna obecność. „Robisz to gorzej niż moja mama…”, „a moja matka w takich sytuacjach zawsze mówi, że…”, „mojej mamie nie spodobałaby się twoja sukienka” itd. Tak? konflikt lojalności Tak. Drugim istotnym elementem, który się na to nakłada, jest różnica pomiędzy dziedzictwem kulturowym, tradycją kulturową, strukturą wartości w rodzinach, z których się pochodzi. Jest taka tradycja, że związek nie powinien prowadzić do degradacji. Należy raczej szukać takich koneksji, które są korzystne. Struktura tych korzystnych relacji oczywiście zmienia się, w zależności od tego, kto ma dostęp do władzy, do pieniędzy i koneksji — i co jest bardziej atrakcyjne w rodzinach narzeczonych. To jest ten zewnętrzny obraz. Ale często, mimo całego zaangażowania i dobrych chęci, dochodzi do konfliktu lojalności: to tak, jakby w konflikcie byli nie młodzi, ale całe pokolenia rodzin, z których się wywodzą. W związku młodej pary dzieje się nagle coś, co wymaga kompromisu albo wspólnego rozwiązywania problemów, i pojawiają się różne warianty i możliwości, zgodne z tym, co jest do zaakceptowania w rodzinach, z których oboje pochodzą. Czasem dzieje się to z aktywnym udziałem rodziców, a czasem bez. Znam małżeństwa, które rozpadały się za sprawą utrzymywania szczególnie silnych więzów lojalności z rodzicami, zarówno jednej, jak i drugiej strony. W dużej mierze splata się to z osiągniętą w koindywiduacji autonomią. Jeżeli człowiek jest dojrzały do samodzielnego życia, łatwiej radzi sobie z rozwiązywaniem konfliktu między pozaświadomą lojalnością wobec rodziców a chęcią zbudowania nowej wspólnoty rodzinnej Wybierz własne rozwiązanie, omów je z partnerem czy partnerką, a nie z mamusią czy ojcem. Tak. Ale na co dzień większe znaczenie mają przekazy, których nie do końca jesteśmy świadomi, lecz wynieśliśmy je z domu i one mogą się ze sobą ścierać. Często chodzi o drobiazgi — na przykład, gdzie i jak mają leżeć szczoteczki do zębów. I tu nakładają się dwie wersje: w moim domu będzie tak, jak ja chcę, a nie tak, jak chce teściowa. Ale nie zawsze jesteśmy świadomi, że tego, jak chcemy, żeby było — bo tak nam się wydaje właściwie — nauczyliśmy się w swoim rodzinnym domu. Czy są związki, które rozpadają się z tak błahych powodów? moja mama robiła inaczej Są, nawet z tego powodu, czy można zostawić na drugi dzień resztki z obiadu i je zjeść. Chociaż te szczoteczki to raczej może czubek góry tych powodów. W pewnych rzeczach łatwiej jest ustąpić, w innych trudniej, często wypracowuje się własny model, z pewnymi wariantami, że na przykład niekoniecznie wszystkie szczoteczki muszą leżeć w ten sam sposób. Jego szczoteczka leży tak, jak uczyła go matka, a jej w podobny sposób, choć inaczej. To jest znacznie trudniejsze u ludzi, którzy żyją w takiej sferze, w której demonstracja ceremonialna rodzinności jest ważna. Wówczas trzeba się podporządkować pewnym rytuałom, ceremoniom, obrządkom. Różne grupy społeczne wypracowują własne wzory. Te obrzędy demonstracji rodzinności mogą w niektórych grupach w ogóle nie istnieć, a w innych istnieją. W tych, w których istnieją, to też może być problem, bo partnerom w różnym stopniu będzie zależeć na uczestniczeniu w tych ceremoniałach. To wymaga pewnej tolerancji dla potrzeb drugiej osoby. Na przykład jej zależy, żeby przejść z nim przez deptak i usiąść razem w cukierni, i żeby dziecko grzecznie się bawiło, a jemu nie zależy, więc ona sama idzie na ten spacer i jest na niego zła. Tak powstają problemy będące konsekwencją nietolerancji dla potrzeby innego sposobu bycia. Ale są rodziny, które zezwalają młodej parze na wykształcenie własnego wzoru. Nie wtrącają się… dla kogo miesiąc miodowy? Rzadko występuje taka sytuacja, w której związek pomiędzy partnerami jest tak silny, że nie ma w nim miejsca dla nikogo innego. W tradycji obyczajowej przetrwało to w postaci okresu, w którym nie składa się wizyt, czyli miodowego miesiąca. To był czas przeznaczony na fazę wzajemnej fascynacji, na to, żeby młodzi ludzie byli wyłącznie ze sobą. Nie przewidywało się, że rodzice będą ich natychmiast odwiedzać, nie oczekiwało się też zbyt częstego zainteresowania rodzicami. Rzadko jest też tak, że sami rodzice tego potrzebują. Rodzi się pytanie, czy w takim okresie wstępnym bycia razem tych młodych ludzi ich kontakt z rodzicami ułatwia rodzicom dostosowanie się do tego, że dzieci znalazły już sobie kogoś innego? Sytuacja, w której dochodzi do całkowitego poluzowania stosunków, jest albo wyrazem pewnej umowności, albo braku więzi uczuciowej pomiędzy rodzicami a dziećmi. rywalizacja z teściową Kobiety częściej niż mężczyźni, wchodząc w związek, mają rywalizacyjny stosunek do teściowej. Chcą być lepsze, inne. Dowcipy o teściowej dotyczą takich relacji, w których istnieje rywalizacja pomiędzy matką męża a żoną, ponad jego głową albo obok. W przeciwnym układzie jest to stosunkowo rzadkie. Mąż rzadko rywalizuje z ojcem żony. Czy nie jest przypadkiem tak, że na ogół matki inaczej, lepiej — ich zdaniem, wyobrażają sobie małżeństwa swoich dzieci? I dlatego nie mogą powstrzymać się od wtrącania? Bo na przykład mąż córki albo żona syna są odlegli od wizerunku królewny/królewicza, który zdaniem tych matek im się należał? Jest taka generalna zasada, która powinna dotyczyć całego życia ludzkiego i nieustającego stosunku rodziców do dzieci: kiedy rodzice uważają, że tylko oni chcą jak najlepiej dla swoich dzieci — to zakładają, że tylko oni wiedzą, co dla ich dziecka jest najlepsze. Ale jeżeli oni wiedzą, co dla ich dziecka jest najlepsze, to w jakiejś mierze odbierają temu dziecku władzę rozeznania i prawo wyboru. I potem skutkuje to zależnością bierną albo ambiwalentną. Dziecko, którego rodzic dobrze wie, co dla niego jest najlepsze, i stale mu to powtarza, ma poczucie mniejszej wartości, bo robi coś innego, niż sprawiłoby to przyjemność mamie, więc czuje się z tym źle. I albo z tym walczy, ciągle mówi coś innego, niż myśli, robi rzeczy nie te, które chciałoby robić, tylko te, które wyznaczają mu rodzice jako cel — albo też nie robi nic bez konsultacji z rodzicami. Mamy wtedy do czynienia z zależnością bierną, czyli tym symbiotycznym sklejeniem się. Dziecko nie kupi sobie sukienki czy krawata, jeżeli matka tego nie zaakceptuje. A jeżeli mężczyzna w sprawie krawatów częściej się radzi matki niż żony, to naraża się na skomplikowaną sytuację. Krawaty przypomniały mi dowcip: matka na urodziny syna kupuje mu krawaty — niebieski i czerwony. Zaprasza syna z żoną na obiad w następną niedzielę. On przyszedł w krawacie niebieskim, a matka pyta: „a ten czerwony ci się nie podobał, kochanie?” I jest sytuacja, gdy człowiek zawsze naraża się na to, że dostanie po nosie, bowiem oczekiwania rodziców wobec dzieci są nierealistycznie wysokie. Można to także opisać od innej strony. Jest to rodzaj delegowania. osiągnij to, czego ja nie mogłam Rodzice w bardziej lub mniej świadomy sposób nie tyle myślą naprawdę o dzieciach, ile delegują je do realizacji różnych celów, których z różnych powodów sami w życiu nie osiągnęli. Na tym polega zasada szkodliwej ingerencji rodziców. Jest też tak, że rodzice, którzy mają dobrą wolę, często powodują kłopoty dlatego, że nie pytają, nie sprawdzają, czy ich dobra wola, rada, doświadczenie są potrzebne w tym momencie albo czy nie spowodują kłopotów. PIERWSZE DZIECKO: ZA WCZEŚNIE, ZA PÓŹNO, W SAM RAZ? Zaczęliśmy te rozmowy od dziecka — i wracamy do dziecka, ale tym razem patrzymy na nie od strony tej naszej młodej pary, która dopiero co weszła w okres dorosłości, bo stosunkowo niedawno oni sami byli dziećmi, o których dorastaniu tyle mówiliśmy. Twierdzi pan, że wiek od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat jest idealnym czasem na pierwsze dziecko. Ja uważam, że to trochę za wcześnie, choć pierwszą córkę urodziłam, mając lat dwadzieścia cztery. Ale doskonale pamiętam, jak bardzo byłam niedojrzała jako matka… kiedy rodzić? Kiedy mówię, że to jest optymalny czas na dziecko, biorę pod uwagę głównie fakt, że to jest najlepszy okres biologiczny, osiągnięcie dojrzałości do prokreacji — i zarówno kobiety, jak i mężczyźni są w dobrej kondycji do tego, żeby dziecko mogło się urodzić. Na ogół przyjmują z otwartymi ramionami, choć także trochę jak niespodziankę. Z reguły wtedy nie planuje się dziecka, ono przychodzi jako naturalna konsekwencja związku. Może się zdarzyć, że poczęcie nie jest pożądane, ale przypadkowe lub w niekorzystnym momencie. Wtedy przyjście na świat dziecka czy w ogóle ciąża jest dla kobiety i mężczyzny katastrofą, nieszczęściem, zrujnowaniem kariery czy szansy zdobycia zawodu. Ale w sumie początek trzeciej dekady życia — bliżej dwudziestu pięciu lat niż osiemnastu — to jest okres, w którym otwartość na dzieci jest najlepsza. dojrzewanie do trzydziestki Z mojego doświadczenia wynika, że przygotowanie się do zawodu i wchodzenie w karierę zawodową przeciąga się w czasie do trzydziestego roku życia. Wczesną dojrzałość zawodową osiąga się po trzydziestce, przy najbardziej harmonijnym przebiegu trwa to mniej więcej do trzydziestego pierwszego roku życia. W tym momencie posiadanie dzieci stawia człowieka w konflikcie pomiędzy kontynuowaniem przygotowania do zawodu, budowaniem pozycji a poświęcaniem czasu dzieciom. Zdarza się także, że nie tylko on, ale i ona budują w tym samym okresie swoje pozycje zawodowe. Rzadko jest tak, jak bywało we wcześniejszym modelu życia rodzinnego, gdy kobieta rezygnowała z kariery zawodowej, przejmowała rolę pani domu i mogła spokojnie przyjąć potomstwo i zajmować się nim. Dziś to wszystko się pozmieniało. …no i sam pan przyznaje, że lepiej jest mieć dzieci bliżej dwudziestego piątego roku życia. jest później praca, później ślub, później dzieci Ale większość Polaków kończy edukację na poziomie średnim, ich przygotowanie zawodowe finalizuje się w dwudziestym roku życia. I to jest już początek funkcjonowania niezależnego. Dla tych siedmiu procent Polaków, którzy kończą studia wyższe — a te studia nie przygotowują od razu do wykonywania zawodu, wymagają nabycia określonych uprawnień, szkolenia specjalistycznego — droga do samodzielności w zawodzie dłuższa i wtedy decyzja o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci też jest późniejsza. Mamy więc do czynienia z takim zjawiskiem, w którym małżeństwa są ze sobą formalnie lub nieformalnie związane, zawierają ślub lub umawiają się na partnerstwo, ale posiadanie dzieci odkładają na bliżej nieokreśloną przyszłość. Pojawia się nowa sytuacja: realizuje się plan, który zapoczątkowany został kilkadziesiąt lat temu, znakomitą i bohaterską akcją Boya o rozważnym, planowanym rodzicielstwie. Dziś to się interpretuje tak, że mając do wyboru z jednej strony pragnienie posiadania dziecka i pieluchy, a z drugiej karierę, pracę, doktorat, kolejne dzieło — z idei świadomego macierzyństwa wyciąga się tylko ten jeden element: że się jest panem sytuacji. A ja mam wrażenie, że na przykład dwudziestolatek, jeśli się żeni, zakłada rodzinę, ma dziecko, to uczy się swojej roli na żywym ciele własnej rodziny, nie jest do tego emocjonalnie przygotowany, jest niedojrzały. Taka teza jest nie do obrony, nie da się jej udowodnić. Można tylko do niej dobrać przykłady. Ale równie dobrze można ją obalić. Ale taka jest praktyka! Przecież oni nie uczą się tego wcześniej! Nie uczy ich tego szkoła, uczelnia, rzadko uczy rodzina. Wierzy pan w te przedmałżeńskie nauki w parafii? uczymy się rodzicielstwa Z teoretycznych rozważań, opartych na obserwacji, wynika, że nasz umysł tak funkcjonuje, że jesteśmy w stanie przeżywać różne rzeczy w sytuacji „na niby”. Sytuacje umowne, które nie zawierają takiej realności, jaką ma na przykład małżeństwo albo związek nieformalny, są przeżywane we flirtach, romansach dziecięcych, fantazjach na ten temat i różnych innych dziecięcych zabawach, ale one dają doświadczenie bez następstw nieodwracalnych. Zjawisko „eksperymentowania na żywym ciele” związku, w okresie gdy prokreacja jest już możliwa i zachowania seksualne są aktywne, doprowadzało do katastrofalnych i dramatycznych rozwiązań. Użyłem czasu przeszłego, mając na myśli ten czas, kiedy zaczął działać Boy. Ten czas, który bezpośrednio poprzedzał szaleńcze religijne restrykcje dotyczące aborcji i życia nie narodzonego, świętości życia poczętego. Wtedy też mieliśmy do czynienia z jeszcze innym horrendum — nie produkowano środków antykoncepcyjnych i stosowano aborcję jako jedyną metodę antykoncepcyjną. To jest zjawisko przerażające! A tak. Pamiętam to z moich studenckich czasów. Dziewczyny chodziły na skrobanki — taka była wtedy potoczna nazwa, nie elegancka „aborcja”, ale właśnie skrobanka — jak na wyrwanie zęba, w dodatku mlecznego. Następstwa psychologiczne aborcji mogą być straszne. Czy rzeczywiście? Czy nie są straszniejsze niekiedy — dla matki i dla dziecka — skutki niechcianej ciąży i porodu? niechciana ciąża Tak, ale owo horrendum polegało na tym, że stosowało się coś, co jest nieoczywiste, jako oczywiste, jako coś banalnego: „zaszłaś w ciążę, to usuń — nie ma problemu”. To oczywiście łatwiej jest wypowiedzieć, taka rozmowa może nastąpić w różnych kontekstach, najczęściej pomiędzy dziewczyną, która stwierdza, że jest w ciąży, a nie powinna, bo jest jej to nie na rękę, nie jest do tego przygotowana, nie ma żadnej możliwości, żeby utrzymać to dziecko — a jej partnerem czy lekarzem. Od strony psychologicznej problem jest dramatyczny dlatego, że jest to doświadczenie odrzucenia od siebie czegoś, co jest częścią mnie. I to jest przeżywane jak śmierć. Oczywiście, każdej śmierci można zaprzeczyć. Jak rozumiem — jest pan przeciw aborcji, ale za rozpowszechnieniem stuprocentowo pewnych środków antykoncepcyjnych, czyli daniem kobiecie szansy na uniknięcie w ogóle niechcianej ciąży. dramat aborcji Tak. Psychologowie i psychiatrzy są przekonani o tym silnym przeżyciu aborcji na podstawie doświadczenia i pracy terapeutycznej. Sądzi się, że drogą do problemów emocjonalnych jest trudność przeżycia żałoby. Żałobą nazywa się proces rozstawania się z tym, co tracimy. Najczęściej tego procesu wymaga śmierć bliskiej osoby. Otóż przypuszcza się, że utrata dziecka, które się jeszcze nie urodziło, jest szczególnie trudna do przeżycia. Uważa się zaś, że każda żałoba „nie przeżyta”, zwłaszcza zaprzeczenie stracie, powoduje niekorzystne następstwa. Jak to pani pisała w Poczwarce o tej matce? Czym się ona kierowała? Pani dawała do zrozumienia, że kierowała się uczuciem, ale ona kierowała się też odpowiedzialnością, moralnością, swoim własnym myśleniem. Choć w pewnym momencie — jak pani napisała — ona wyłączyła myślenie. Tak, ona czuła, ale była bierna. Myślę, że blokowały ją nakazy moralne, a zarazem uczucia. I czasem było to u niej w opozycji, a czasem nie. Nie wiem, trudno jest mi mówić o postaci z własnej powieści. Pisarze — a przynajmniej ja — w znacznej mierze piszą instynktownie. COŚ podpowiada im, co mają pisać. To nie jest proces tylko intelektualny. I w ten sposób wróciłam do Freuda… Jednym z największych, trudnych i nie rozwiązanych problemów jest różnica pomiędzy poznaniem naukowym a poznaniem przez sztukę. W akcie tworzenia obrazu, powieści, wiersza, jak mówią artyści, a pani to w tej chwili opisała, dzieło zaczyna pisać się samo. Obraz zaczyna sam się malować. Wiersz pisze się sam. Wchodzi się w taki stan, który jest trudny do zanalizowania, do opisania przez naukę, w którym dociera się do poznania odmiennego od poznania naukowego. Tak. Trochę mnie pan pocieszył, bo niekiedy mam taki rodzaj lęku, że pisać powinno się wyłącznie rozumem, a tu trach… rozum się wyłącza, włącza się jakiś zupełnie inny, nie rozpoznany mechanizm, który zmusza do napisania czegoś tak, a nie inaczej, nawet gdy rozum mówi: „nie”. TERAZ MOGĘ MIEĆ DZIECKO najpierw dziecko czy mieszkanie? A o tym, że będzie się mieć dziecko, czym się decyduje? Czy wyłącznie rozumem? Ludzie często mówią: „teraz mogę mieć dziecko, a wtedy nie mogłem” albo: „nie mamy jeszcze mieszkania, nie mamy pieniędzy, nie możemy mieć dziecka” itp. Mówimy o kimś często: „oni są nieodpowiedzialni, zdecydowali się na dziecko, a przecież nie mają się gdzie podziać, nie mają co jeść”. A moim zdaniem właściwa kolejność jest taka, żeby mieć to dziecko, skoro chcemy je mieć, nawet jeśli nie mamy tych wszystkich przedmiotów, komfortowych mieszkań, dobrych posad, samochodów, luksusowych gadżetów itd. Tak urodziły się moje dwie córki. Jakiś i tam względny dobrobyt przyszedł dopiero potem. Nie byłbym apostołem takiej myśli: „miej dziecko, a potem skądś się weźmie mieszkanie”. Wiadomo z życia, że tam gdzie nie jest łatwo o własny kąt, młodzi ludzie mieszkają u jednych teściów albo u drugich, albo prowadzą ciągłe życie studenckie — jedno żyje u jednych rodziców, drugie u drugich i spotykają się w weekend, a to już aberracja. Jest to pewien fenomen życia społecznego, który był i dalej istnieje, chociaż może rzadziej, bo jednak dziś łatwiej jest o wynajęcie pokoju, niż to było w czasach przydziałów na mieszkania, na które małżeństwo czekało dwadzieścia pięć lat — i dopiero wtedy mieli posiadać dzieci? Zatem jest pan jednak apostołem takiej myśli: „miej dziecko, a z mieszkaniem coś się skombinuje”. podrzucić dziecko babci Nie, nie, jednak nie. Raczej stwierdzam, że takie rozwiązanie istnieje. Jest mnóstwo dzieci, których rozwój i dzieciństwo przebiegało w inny sposób, niżbyśmy chcieli. Zajmuję się piętnasto–, szesnasto–, osiemnastolatkami, których standard rozwoju był taki, że urodzili się w małżeństwie, po trzech miesiącach byli wywożeni do babci, na wieś, rodzice dalej mieszkali w akademiku, potem kończyli studia, zaczynali pracować i jak dziecko szło do szkoły, to je sprowadzali do Krakowa. Dziecko w siódmym roku życia nagle dostawało po głowie, bo rozstawało się z osobami, które były dla niego faktycznymi rodzicami, emocjonalnymi — czyli z babcią i dziadkiem. I nagie musiało się przystosować do nowych warunków, do nowych dorosłych, a to tak, jakby je oddać nagle do internatu. Dziś już nie ma takich dzieci. Oni teraz mają inną historię życia. Moja starsza córka, dziennikarka, robiła reportaż o studentkach z akademika. Wiele z nich mieszka tam ze swoimi dziećmi, mężów dawno gdzieś poniosło, bo byli przypadkowi albo nigdy ich nie było, a przy wychowaniu dziecka pomagają koleżanki. To jest w ogóle niepoważny stosunek do małżeństwa. Do małżeństwa — możliwe, ale do dziecka nie, bo one są dość dobrymi matkami. Good enough, jak mówili ci pana Anglicy… dość dobrzy dziadkowie Pewnie tak. Przypominałem takie rozwiązanie, w którym ze względów społecznych wprowadzano radykalną zmianę otoczenia, łącznie z osobami najbliższymi, we wczesnym wieku szkolnym dziecka. Chodziło mi o zwrócenie uwagi na to, że sam fakt spłodzenia i urodzenia nie czyni rodzica. W historiach życia tych niegdysiejszych dzieci rodzicami byli dziadkowie, to oni raczej mogli być dla wnuków good enough. A jednak nieformalne, partnerskie związki rzadziej prowadzą do rozstań, a te młodziutkie pary małżeńskie rozwodzą się niezwykle często i dziecko nie stanowi żadnej przeszkody. Oni nie wytrzymują pierwszego kryzysu. fikcyjne rozwody Z rozwodami jest trochę tak jak z aborcją. W PRL to była kwestia umowy, którą można wypowiedzieć, co niewiele kosztowało i było łatwe do przeprowadzenia. Pojawiało się wtedy także dużo rozwodów fikcyjnych — małżonkowie nie mogli mieć przydziału na dwa mieszkania, tylko na jedno, więc się rozwodzili, mieszkali dalej w jednym mieszkaniu, a drugie trzymali dla dzieci. Albo: teściowie umarli, rodzice mieli swoje własne mieszkanie, a dzieci były za małe, żeby je zameldować w mieszkaniu teściów, więc żeby zatrzymać to mieszkanie — rozwodzili się, jedno formalnie przejmowało tamto mieszkanie, a drugie to, ale byli dalej ze sobą, nic się nie zmieniło. To nie jest nowe zjawisko. W czasach, kiedy w Polsce nie było małżeństw cywilnych, tylko małżeństwa wyznaniowe — wariantów na ich unieważnienie było mnóstwo, funkcjonowała wręcz cała strategia. Wiem, moi rodzice mieli ślub prawosławny, w cerkwi, bo pierwsze małżeństwo ojca było zawarte w kościele katolickim. W dodatku ja sama urodziłam się na sześć lat przed ich ślubem. Ciekawe, ale o tym, że byłam dzieckiem przedślubnym, dowiedziałam się, będąc już osobą dorosłą i bardzo mnie to ucieszyło — jako ciekawy element życiorysu. A moja mama wstydziła mi się to powiedzieć! Czekała z tym jakieś dwadzieścia lat! rozwód konsystorski Żeby na przykład uzyskać rozwód konsystorski, już przy zawieraniu małżeństwa stwarzano pozory, zabezpieczenia, na wypadek gdyby ci ludzie chcieli się potem rozwieść. Taki najbardziej znany przykład: należało włożyć do kieszeni pistolet. Świadek pana młodego wkładał do kieszeni fraka pistolet i w obecności innych świadków wygłaszał kwestię: „jak nie powiesz «tak», to cię zastrzelę”. Niby żartował, ale potem mówiło się, że pan młody działał pod przymusem i małżeństwo jest nieważne. W XIX wieku wystarczało to do unieważnienia małżeństwa. No to co z tą młodą parą, która uczy się na własnym żywym ciele i ciele dziecka, jak być żoną, mężem, matką i ojcem, bo są niedojrzali, ale już sobie sprawili własną rodzinę około dwudziestki? Znam mnóstwo takich rodziców, którzy holują przez życie nieodpowiedzialne młode pary z dzieckiem… lekcje odpowiedzialności Jeżeli chłopiec czy dziewczyna nie myją naczyń, nie sprzątają po sobie, bo mama ich wyręczy, nie wynoszą śmieci, nie umieją gospodarować rodzinnym budżetem… Odpowiedzialności uczy się człowiek w rodzinnym domu. Nie można nauczyć się odpowiedzialności znikąd. Wiele rzeczy, także poczucie odpowiedzialności i odpowiedzialny stosunek do zobowiązań, do oczekiwań innych ludzi, do wymagań — jest w opozycji do egotyzmu i dbania tylko o siebie i jest w istocie częścią przekazu międzypokoleniowego. Czy on się odbywa w genach, czy poprzez sposób wychowywania, to jest spór natury schola— stycznej. Z całą pewnością jest to współzależne. Te rzeczy przekazuje się wraz z życiem rodzinnym. No to zabawna anegdota… Moja córka wyszła za mąż, zamieszkała w Warszawie i pewnego wieczoru zatelefonowała: „Mamo, jak się robi francuskie kluseczki?” Spytałam podejrzliwie: „Po co ci to?” „Gotuję Michałowi kolację”. Ja, agresywnie: „Nie przyzwyczajaj go do ciepłych kolacji, bo już zawsze będzie ich chciał”. Córka, ze zdumieniem: „Mamo, czy ty zwariowałaś?!” Najpierw się wkurzyłam, potem roześmiałam. Moja córka miała rację. Poszłam za daleko w potrzebie ochraniania jej przed wpadnięciem w rolę domowej kury, którą i tak nie jest. nie tak cię wychowałam Ta przestroga feministyczna — „chowałam cię na niezależną osobę, a nie na kurę domową” — nastąpiła w kolejnym etapie indywiduacji od rodziców, choć zapewne zaczęła się wcześniej. A teraz kiedy młodzi ludzie wychodzą z domu i zakładają swoje rodziny, to taka ingerencja — „tylko uważaj, bo…” — może być przyjęta spokojnie i nie wynikną z niej żadne złe konsekwencje, jeżeli indywiduacja się dokonała. Jeżeli się nie dokonała, to matka wchodzi przez telefon w sieć konfliktu. MATKĄ SIĘ JEST, OJCOSTWA TRZEBA SIĘ UCZYĆ? Wspominał pan, że gdy już pojawi się dziecko, to kobiety nie mają problemu z odczuciem macierzyństwa, a mężczyźni miewają kłopoty z odczuwaniem ojcostwa. Bywają bezradni. Zapewne najbardziej bezradni są bardzo młodzi ojcowie, a być może kobiety odczuwają instynkt macierzyński w każdym wieku — na sam widok dziecka. instynkt macierzyński Instynkt macierzyński to jest konstrukt teoretyczny. Ale jego koncepcja nie jest wzięta z powietrza, lecz stanowi teoretyczne ujęcie zjawisk bardziej złożonych. Gdy się obserwuje rozwój dziewczyny, widać w nim potrzebę opiekowania się, wyrażoną tuleniem misiów w dzieciństwie, bawieniem się w mamę, wożeniem wózka. Dziewczyny często też wybierają zawody, w których można być pomocnym i opiekuńczym — pielęgniarki, psychologa, pedagoga. To jest ten rodzaj opiekuńczości, który rozumie się jako pewną emanację albo przesublimowanie potrzeb macierzyńskich. W jakimś momencie, w naszych warunkach kulturowych, dociera się do takiego straszliwego problemu, że nie ma macierzyństwa bez seksualności… Ma pan na myśli, że dziewczyna — być może czasem ze zgrozą — odkrywa, że aby mieć dziecko, musi odbyć stosunek seksualny z mężczyzną. Że to dziecko nie jest i nie będzie żywą lalką, ofiarowaną pod choinkę w Boże Narodzenie. …a w dodatku w małżeństwie często chodzi o seksualność restrykcyjnie traktowaną, nie jako coś pięknego i romantycznego. Tak zwany „obowiązek małżeński”… No, to pojęcie też nie zrodziło się z powietrza. To jest jeszcze starsza tradycja. W dawnym systemie społecznym młode osoby miały edukację romantyczną, a edukacji miłosnej udzielali im starsi partnerzy. Rówieśnicy niewiele się od siebie nauczą, bo muszą się uczyć równocześnie. Na tym polega dramat tego żywego ciała, jak pani to nazywa — a konsekwencje mogą być przykre. Oboje uczą się, co to jest seks, oboje błądzą. Na pewno byłoby lepiej, gdyby choć jedno z nich już coś o tym wiedziało, nie tylko teoretycznie. edukacja miłosna Wobec seksualności zawsze pojawia się ciekawość, a jednocześnie jest ryzyko, niepokój, poczucie niebezpieczeństwa, kontrola swoich zachowań — że to jest brzydkie, a tego nie wolno. Młody człowiek uczy się powściągliwości i kontroli popędów — jest to część jego wychowania, choć nie w tym tkwi problem. Problem tkwi w restrykcyjności kompletnej… …czyli przekazanej w spadku przez matkę? Przez pruderyjne wychowanie rodzinne? …i w tym, że trzeba jakoś rozwiązać konflikt pomiędzy własnym lękiem a potrzebą seksualności, w której tkwi także potrzeba macierzyństwa. Nie jestem zwolennikiem tezy, że mężczyźni nie odczuwają potrzeby ojcostwa. Istnieje taka teza? Tak. Obowiązek posiadania dzieci najbardziej chyba wyraźny jest w tradycji niemieckiej, gdzie każdy mężczyzna powinien w swoim życiu mieć syna, wybudować dom, zasadzić drzewo… Nie wiedziałam, że to powiedzenie ma korzenie niemieckie. …i napisać książkę, bo intelektualne zajęcia zarezerwowane są dla mężczyzn. Kobieta ma siedzieć w domu, gotować obiad, chodzić do kościoła i zajmować się dziećmi. Ale mężczyźni też mają potrzebę posiadania dzieci i zajmowania się nimi, choć inaczej wychowuje się chłopców, nikt chłopcom nie kupuje lalek, najwyżej przytulanki, a potem już karabin. Dziewczynkom kupuje się lalki, wzmacniając w ten sposób ich instynkt macierzyński. Dziewczynki dają też chłopcom przytulanki, jako maskotki, co można interpretować tak: „ja ci daję dziecko”. Myślę, że chłopcy przechowują swoje misie, tylko się tego wstydzą. Bo chłopcy koniecznie chcą prezentować na zewnątrz pewien wzór męskości. Nie ma w nim miejsca na przytulanki. A kobiety mniej boją się różnicowania swoich wzorów. kobieta między seksem a prokreacją Możliwe, że mniej, ale też się boją odbiegać od pewnych przyjętych wzorów. Nasza kultura jest przyzwyczajona do dychotomii i pewnych modelowych wzorów — jak kobieta, to w proporcjach rozłożonych pomiędzy atrakcyjnością erotyczną a zdolnością prokreacyjną. Raz częściej się mówi o instynkcie macierzyńskim, to znowu częściej podkreśla się seksapil. Z perspektywy feministycznej jest to ograniczanie właściwości kobiety człowieka. Bo i jest. Z kolei, jak się pokazuje mężczyznę — choć to też lekko się zmienia — czasem to jest rycerz, który broni dziewczęcej cnoty, potem powstaniec, który się naraża w obronie szczytnych celów, a czasem jest to bandyta. Dziś wzorem mężczyzny jest z jednej strony macho, a z drugiej sportowiec, ale jaki: anorektyczny, malutki, drobniutki. Wróćmy do tego zdumiewającego zdania, które pan wygłosił, że mężczyźni w ogóle nie są przygotowani do ojcostwa… tata w ciąży Zanim dziecko pojawi się na świecie, zaczyna się problem obecności „tego trzeciego” pomiędzy małżeńską parą. Kobieta jest w ciąży, dziecko zaczyna się ruszać, ona czuje w sobie obecność innej osoby — i to jest dla mężczyzn doświadczenie niedostępne. To jest szczególny stan podwójności w jednym ciele, kontaktu, jaki ma matka z nienarodzonym dzieckiem, zwłaszcza kiedy poczuje jego odrębność. Jedyne, co może zrobić dla swojego partnera, dla ojca dziecka, to przybliżyć się, położyć jego rękę na swoim brzuchu, dać mu posłuchać, jak ono się porusza. Kobiety nie zawsze tym się dzielą. Bowiem tego nie było w tradycji, wręcz przeciwnie, w wielu tradycjach kulturowych kobiety w ciąży były uważane za nieczyste. Dotykanie, słuchanie, przybliżanie to — zdaniem zwolenników tradycji — odjęcie ciąży atmosfery sacrum. Kobieta w ciąży była kimś innym. Niemal wszystkie kultury mają rytuały wprowadzania na nowo do społeczności kobiety, gdy już urodziła dziecko. W judaizmie były to oczyszczania rytualne. W katolicyzmie — wywód z połogu. To miało istotne znaczenie i w związku z tym kobieta do chwili tej rytualnej ceremonii była nietykalna. Przecież pojawiał się lekarz… Najczęściej mężczyzna, bo kobiet lekarzy nie było. Obecność lekarza przy porodzie to jest nowa sprawa. Lekarze się tym nie zajmowali. To była sprawa kobiet. W rodzinie były starsze kobiety, które przez to przeszły, i one pomagały przy porodzie. Zawodowe akuszerstwo powstało w XIX wieku. A łączenie tego z zawodem lekarskim to jeszcze późniejszy okres. przygotować do ojcostwa „To trzecie” w związku powoduje taki stan, jakby nagle pojawił się kochanek albo kochanka. Kobieta wcześniej niż mężczyzna może mieć, i najczęściej ma, poczucie wspólnoty z dzieckiem, mężczyzna z natury rzeczy nie uczestniczy w tej wspólnocie. On może oczekiwać na dziecko, ale ma raczej do czynienia z fantazmatem, z pewnym wytworem wyobraźni, natomiast kobieta odczuwa jednocześnie jedno i drugie: jest to i wyobraźnia, i rzeczywistość. Dzisiaj kładzie się duży nacisk na to, żeby ojcowie współuczestniczyli w przebiegu ciąży i w oczekiwaniu na dziecko, aby się wzbogacali. I być może gdy stanie się to powszechne, będzie miało takie konsekwencje, że „to trzecie” nie będzie elementem rozdzielającym parę, tylko łączącym. Ponieważ zdarza się, że mężczyzna wychowany jako macho może znaleźć sobie inną kobietę, bo seks w czasie ciąży to też jest rzecz stosunkowo nowa. A te problemy z ojcami, którzy nie są przygotowani psychicznie do ojcostwa? Czy to jest częste? najmniejszy rywal Niezwykle często pojawia się konflikt w sytuacjach, kiedy chłopak wszedł do małżeństwa nastawiony na to, że jest panem świata, i żona zawsze gotowała mu co wieczór te kluseczki, a teraz gotuje kleiki i zupki dla dziecka. Ona ciągle traktuje dziecko jako część siebie. A mężczyzna nawet nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Dla niego najbardziej uderzające i dotkliwe jest to, że ona przestaje się nim zajmować — a zatem pojawił się rywal. Mężczyźni bardzo często, zwłaszcza ci niedojrzali do rodzicielstwa i małżeństwa, popadają w różne rodzaje zaburzeń emocjonalnych, bo czują się odrzuceni. Jednak… Cały czas powtarzam, że chłopak w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat w ogóle nie jest przygotowany do rodzicielstwa, albo bardzo rzadko. Można mieć sześćdziesiątkę i zostać ojcem po raz pierwszy, a być na tyle nieprzygotowanym uczuciowo do rodzicielstwa, że przeżywa się rozpacz: „dlaczego moja żona opuściła mnie dla dziecka?” To nie jest kwestia wieku. Patrzę niekiedy ze zdumieniem na całkiem młodych chłopców, którzy chodzą na spacery ze swoimi dziećmi, i zastanawiam się, czy to bracia z młodszym rodzeństwem? A to są ojcowie i znakomicie zajmują się swoim potomstwem. podzielić uczucia W istocie chodzi o uczucia, a nie o czas, który matka nagle poświęca głównie dziecku. W modelu mocnego mężczyzny, który uczuć nie okazuje ani o nich nie mówi — to on na ogół twierdzi, że chodzi właśnie o jej uwagę, o to, że ona nie potrafi równocześnie pełnić roli kobiety i matki, nie umie mieć w domu króla — i dziecka. To dziecko bezpodstawnie nagle zajmuje jego miejsce. Ale naprawdę chodzi o uczucia. Spłodzić dziecko to jedna rzecz, a wychować to druga. Ojcowie, którzy nie są w stanie być ojcami mentalnie, nie umieją znaleźć się w tej sytuacji. I to nie jest kwestia wieku. A tu ważna uwaga: wszystkiego zasadniczo uczymy się do piątego roku życia, także ojcostwa, a potem już tylko to kształtujemy… Zaraz, zaraz… Próbuje mi pan wmówić, że na przykład dwulatek albo czterolatek uczy się już przyszłej roli ojca?! Albo niemowlę?! jak uczymy się roli? Jeżeli nauczymy się we wczesnym dzieciństwie tego, że możemy być kochani, nie będąc wyłącznymi obiektami tej miłości — to tak, uczymy się podstaw, na których potem będziemy w stanie „nauczyć się roli”. Freud nazywał to kompleksem Edypa albo kompleksem Elektry. Mówił o tym, że chłopczyk chce mieć dzieci z matką, a córka chce mieć dziecko od ojca — i twierdził, że własna matka dla córki, a ojciec dla syna są kimś zagrażającym i dzieci muszą z nimi walczyć. Freud szukał przykładów w ówczesnej antropologii, a właściwie w interpretacjach mitologii starogreckiej i w różnych podaniach. Także w kulturach naturalnych, pierwotnych czy ludowych, głównie afrykańskich, pojawiają się takie tradycje, że król musi być zabity, żeby młody mógł po nim przejąć władzę, a przede wszystkim przejąć jego żony i nałożnice. Była taka myśl, że w tych zamierzchłych kulturach król miał dostęp do wszystkich kobiet, a inni mężczyźni nie, i żeby do tych kobiet się dorwać — musieli króla zabić. Freud przeniósł tę interpretację na sytuację w rodzinie. Jest oczywiste, że chłopiec sobie fantazjuje, że ożeni się z mamusią w przyszłości, ale to nie znaczy, że będzie miał z nią dzieci w myśl świadomego macierzyństwa. Albo sam Freud dokonał nad interpretacji tego, co obserwował, albo my — nad interpretacji jego stwierdzeń. I nie ma znaczenia, czy mały chłopczyk wie, czy nie wie, skąd się biorą dzieci. Nawet jeżeli mu się powie, to on i tak nie ma na ten temat żadnych konkretnych wyobrażeń. zazdrość o mamę To wszystko jest w sferze fantazji. Ale już mały chłopiec powinien się nauczyć, że jest kochany przez matkę, nawet jeżeli oprócz niego kocha ona jeszcze ojca. I nie powinien być o matkę zazdrosny. Jeżeli jest zazdrosny — to trzeba szukać powodów, a tych powodów może być wiele. Jeżeli dziecko nadmiernie przykleja się do matki, to mówimy, że ma nasilony lęk separacyjny albo że ma lęk separacyjny w patologicznej formie, czyli zaburzenia lękowe. Takie dziecko nie ma poczucia bezpieczeństwa. Jego zazdrość polega na przekonaniu — albo fantazji — że jak matka pójdzie za róg ulicy, to nigdy nie wróci i ono zostanie porzucone. Czuje się kochane tylko wtedy, gdy jest jedynym obiektem troski i uczuć matki. Mówił pan, że małe dziewczynki rzeczywiście przechodzą taką fazę, że przygotowują się do roli matek, bawiąc się lalkami, natomiast chłopcy najchętniej łapią w tym czasie za piłkę, kij, autko, pistolecik… zabawa w dom Ale wszystkie dzieci bawią się w dom. W zależności od modelu i od tego, jak rozumieją, jak przyjmują w domu role związane ze swoją płcią — podobnie dzielą między siebie role w zabawie i jedne obierają ziemniaki lub huśtają kołyskę, a drugie idą do biura. I chłopcy bawią się w ten sposób z dziewczynkami. A zatem co ma robić matka, gdy jej synek ma te trzy do pięciu lat, jeśli chce, aby został kiedyś dobrym ojcem? Kluczowe jest tu rozwiązanie sytuacji rywalizowania o uczucia. Wykluczenie jej? Dziecko ma się uczyć i doświadczać tego, że obecność drugiej osoby przy matce — czyli ojca — nie oznacza, że jest ono odrzucone i porzucone, bo nie jest kochane. A jeżeli dostrzeże jakiekolwiek egoistyczne zachowania w ojcu, ojciec będzie jakby rywalem do uczuć matki, to…? Jeżeli ojciec jest zazdrosny o matkę, zazdrosny o to, że dziecko zawraca jej głowę i pakuje się na kolana, to dziecko może używać potem różnych sposobów na rozwiązanie tego problemu. Chłopiec — w opozycji do takiego ojca — zawsze będzie dbał o wyłączność dla siebie. I trudno mu będzie zmienić tę postawę, gdy dorośnie. I w ten sposób wróciliśmy do tego mocno stresującego wątku, ile możemy nieświadomie zaniedbać w wychowaniu małego dziecka rzeczy, które będą potem rzutować na jego dorosłość… powracające problemy Jest założenie — ale bardzo trudne do weryfikacji empirycznej, bo nie ma tego jak zbadać — że w okresie adolescencji, zwłaszcza w tej pierwszej fazie, jakby na nowo jeszcze raz przechodzi się przez te wszystkie problemy, choć już w nowych sytuacjach: zazdrość o nauczyciela, o koleżankę, o kolegę. I wtedy istnieje pewna możliwość rozwiązania problemów wcześniej nie rozwiązanych, naprawienia szkód — ale tak uważa tylko część psychologów i psychoanalityków. Na przykład mam przyjaciela i on może mieć także innego przyjaciela — i to nie znaczy, że już nie jest moim przyjacielem. Można się tego nauczyć. Jeżeli się nie zauważa własnych problemów uczuciowych wtedy, gdy można je rozwiązać, to w późniejszych okresach życia, w skrajnych przypadkach — gdy mamy już własną rodzinę — pojawia się patologia, nie tylko indywidualna, ale taka, którą opisuje się jako patologię społeczną. Coraz więcej, i słusznie, mówi się o złym traktowaniu dzieci. Nie „niewłaściwym”, ale właśnie złym, o maltretowaniu. W skrajnym nasileniu może być przecież i taka sytuacja, że gdy dziecko płacze, ojciec otwiera okno i je wyrzuca. Nie biorę tych skrajności z sufitu, ale z praktyki orzeczniczej dla sądów. MŁODA MATKA W DEPRESJI co to jest depresja porodowa? Przejdźmy teraz do nieprzygotowania matki do macierzyństwa. I tu jest problem znacznie bardziej złożony. Ciąża, poród, połóg niosą z sobą pewne niebezpieczeństwa, które mogą być zażegnane bez profesjonalnej pomocy tylko wtedy, kiedy istnieje partnerstwo. Chociaż narodziny dziecka są wydarzeniem szczególnym, szczęśliwym, stanowią jednocześnie podstawową zmianę w życiu kobiety. Hormonalna odpowiedź na ciążę, poród, okres połogowy i początek laktacji obejmuje ważną zmianę koordynacji pomiędzy mózgiem, przysadką mózgową a różnymi gruczołami wewnątrzwydzielniczymi na obwodzie. To powoduje, że pojawia się, stosunkowo często, zjawisko nazywane depresją porodową. Już dawno zauważono, że kobieta w ciąży i po porodzie przeżywa i reaguje psychicznie w szczególny, odmienny niż zazwyczaj sposób. Znalazło to wpierw swój wyraz w kodyfikacjach prawnych, w wyjątkowy sposób traktujących odpowiedzialność za dokonanie w tym okresie czynów przestępczych. Na przykład za zabicie dziecka. To nie jest okoliczność łagodząca takiego typu, którą sąd może uznać lub nie. Dzieciobójstwo ma inną kategorię prawną. Jeżeli rzecz zostanie zakwalifikowana jako „dzieciobójstwo w okresie i pod wpływem porodu” — to wtedy sąd nie może zastosować wysokiej kary. Z perspektywy medyczno–psychologicznej wyjaśnia się taką dezorganizację życia psychicznego, która może prowadzić do zamordowania urodzonego właśnie dziecka, stresem tego wydarzenia. Stres wywołuje zmiana pozytywna, oczekiwana — urodzenie dziecka, oraz negatywne czynniki porodu — ból, napięcie, cierpienie, nieraz trudna perspektywa macierzyństwa. Stres porodu, łącznie z przestrojeniem hormonalnym, może spowodować wystąpienie depresji. Kobieta po porodzie jest smutna, nie ma siły, nie może się zmobilizować, nie cieszy się dzieckiem, nie potrafi się nim zajmować z zaangażowaniem, a także przeżywa pesymistyczny lęk dotyczący przyszłości, że nie potrafi być matką, nie potrafi temu dziecku zapewnić opieki ani wychowania. czy potrafię być matką? I jeżeli nie znajduje oparcia, wtedy ta depresja się nasila. A dotyczy to najczęściej kobiet, które rodzą same, nie mają partnera — lub mają takiego, który jest nieodpowiedzialny albo je obciąża, obwinia. Zdarza się też w takich sytuacjach, w których wyłącznie ciąża doprowadziła do małżeństwa, i to jeszcze przy wyraźnym oporze partnera, kwestionującego swoje ojcostwo. Czy kwestionowanie ojcostwa zdarza się często? Czy pani wie, że aż pięćdziesiąt procent pierwszych dzieci urodzonych w małżeństwach francuskich nie ma materiału genetycznego formalnych ojców ani nawet mężów matek? Zaraz, zaraz… Połowa dzieci urodzonych we Francji, nawet ze związków małżeńskich, ma tak zwane niepewne ojcostwo? Nawet nie niepewne… Co te Francuzki tak szaleją? A może i Polki, tylko nikt nie prowadził takich badań… Jeżeli kobieta, która urodziła pierwsze dziecko, nie ma oparcia w partnerze, nie ma oparcia w innych kobietach, nie ma brak rozszerzonej rodziny, jest sama — to jest element obciążający oparcia jej macierzyństwo. Drugi obciążający element występuje wtedy, jeżeli jej kobiecość w okresie dorastania nie ukształtowała się poprawnie i jej tożsamość kobieca, czyli poczucie tego, jaka ona jest jako kobieta, jest kiepskie… …jednym słowem, że „czegoś jej brakuje”, jak się mawia potocznie. błędne koło depresji W kulturze obowiązują pewne modele określające, „co to znaczy być kobietą”. Jeżeli model kobiecości jest bardzo perfekcyjny, a oczekująca dziecka kobieta ma poczucie, że nie jest taka, jak powinna być — to prawdopodobieństwo wystąpienia depresji poporodowej jest większe. A jeżeli kobieta po porodzie przechodzi depresję, to jej szansę radzenia sobie z tym obciążeniem, z całym wysiłkiem, jakiego wymaga opieka nad niemowlęciem, przekraczają jej możliwości. Kiepski stan psychiczny matki po urodzeniu dziecka nie wpływa też korzystnie na jego kondycję. 0 tym już mówiliśmy, o następstwach braku odpowiedzi matki na potrzebę przywiązania dziecka. Brak poczucia bezpieczeństwa wywołuje u dziecka szereg różnych objawów: ma kolkę, źle śpi, boli je brzuch, nie rośnie, nie przybiera na wadze — bo dziecko reaguje całościowo. To z kolei nasila w matce poczucie nieadekwatności, czuje się złą, nieudolną matką. Błędne koło się zamyka. Matka, która płaczące dziecko traktuje agresywnie… …w tak zwanej codziennej, zwykłej sytuacji… …jest w jakiejś mierze nieprzygotowana do macierzyństwa. To jest sytuacja odmienna niż sytuacja ojca. Bowiem tu ciągle jest taka relacja, że dziecko jest kawałkiem matki. Kiedy uczyłem się położnictwa, profesor Szwarc przekazywał nam taką zasadę, że jeżeli w trakcie porodu pojawia się zagrożenie, poród nie postępuje, mamy na przykład tak zwaną niewspółmierność porodową — jest zagrożenie życia matki i życia dziecka, bo jak dziecko się nie urodzi, a matka umrze, to dziecko też umiera — ratowanie życia matki ma pierwszeństwo. Wprawdzie znane są przypadki wydobycia żywego noworodka ze zwłok matki przez cięcie cesarskie, ale najczęściej wykonywano to cięcie dla urodzenia następcy tronu… Chwileczkę… W przypadku następcy tronu bodajże zawsze ratowano dziecko, a nie matkę. A dzisiaj, gdy poród jest zagrożeniem dla życia i mamy wybór: dziecko albo matka — to kogo się ratuje? ratować dziecko czy matkę? Teraz oboje. Ten dylemat: możemy uratować życie albo matki, albo dziecka, to już przeszłość. W medycynie, której uczyłem się raptem czterdzieści lat temu, była zasada, że jeżeli jest zagrożenie, lekarz musi ratować matkę, bo matka może urodzić następne dziecko. Uczyłem się jeszcze takiej techniki medycznej, która nazywała się „rozkawałkowaniem płodu” — dla ratowania matki. A teraz nie ma konieczności takiego wyboru. Technika posunęła się na tyle, że wystarczająco wcześnie i prewencyjnie robi się cesarskie cięcie. Lekarz ma obowiązek ratowania obojga, a ludzie oczekują, że wie, jak to zrobić! Dzisiaj istnieje diagnostyka prenatalna, ultrasonografia, badania warunków, i można powiedzieć na ten temat więcej, bo znacznie większy jest dostęp do nie szkodzących ani matce, ani dziecku metod badawczych. Ultrasonografia jest badaniem nieszkodliwym, nie obciążającym, a pozwala wystarczająco wcześnie rozpoznać na przykład łożysko przodujące i uniknąć dramatycznej niespodzianki w postaci krwotoku. Do czasów wynalezienia ultrasonografu nie było wiadomo, że łożysko jest przymocowane na ujściu macicy. Dzisiaj to wiadomo bardzo wcześnie i zanim zacznie się akcja porodowa, już stosuje się rozwiązanie cesarskie. To jest jeden z postępów medycyny. A za postępem podnoszą się standardy, zatem oczekiwanie jest takie, że będzie żyło i dziecko, i matka. Jeżeli się to nie udaje — jest nieszczęście. Kobieta bardzo mocno to przeżywa? Utrata dziecka podczas porodu jest ogromną traumą. Każda utrata ciąży jest doświadczeniem traumatycznym. Poronienie, zwłaszcza wczesne, jest taką utratą, po której trudno jest przeżyć żałobę. Im bardziej to urodzone martwe dziecko przypomina „prawdziwe” dziecko, tym matka ma większą szansę przeżyć żałobę, bo przeżywa żałobę konkretnego dziecka. Ale utrata dziecka przez wczesne poronienie wymaga odniesienia się do kogoś, kto jeszcze nie zaistniał w swojej formie, i dlatego żałoba jest trudniejsza. Zdumiewające… Byłam przekonana, że jest odwrotnie! śmierć, poronienie Utrata ciąży ma też znaczenie dla dziecka, które urodzi się jako pierwsze po poronieniu. Wtedy wobec tego dziecka oczekiwania są niejako podwójne: że ono spełni to, czego oczekiwali rodzice od tamtego, które się nie urodziło, i równocześnie od tego, które przyszło teraz na świat. W jakiejś mierze jest to niebezpieczne dla dziecka, bo często jest też tak, że ono nie jest tym, które miało być. Zdarza się tak, kiedy oczekuje się konkretnej płci, kiedy koniecznie chce się mieć córkę albo syna. Wtedy dziecko jest niewinnie oskarżane, że nie jest tym, kim miało być. Mając jakieś pięć lat, dowiedziałam się, że miałam być chłopcem o imieniu Michał, w ślad za panem Wołodyjowskim. Potem mój ojciec stwierdził ponuro, że jestem gorsza niż dziesięciu chłopców razem wziętych… Może to ja sama, instynktownie, usiłowałam nadrobić „nieprawidłową” płeć? A co zabawniejsze, nie lubię Sienkiewicza. I moje związki psychiczne z ojcem były bardzo słabe. dlaczego nas to spotkało? Jeszcze innym problemem jest urodzenie się dziecka niepełnosprawnego albo dziecka z wadą. Gdy dziecko rodzi się z wadą serca albo z jakąś wadą niewidoczną, ale zagrażającą życiu, reakcja rodziców na ogół przebiega podobnie: wpierw sprzeciw, protest — „dlaczego mnie to spotyka?”, potem poszukiwanie winnego — „skąd to się wzięło, jak do tego doszło?”, w końcu poszukiwanie rozwiązań — „jak mam sobie z tym poradzić?” Ale jeżeli urodzi się dziecko, które ma wrodzoną wadę widoczną, zauważalną, źle wpływającą na mentalny rozwój, zapowiadającą niepełnosprawność, to sytuacja jest inna. [ 404 ] Jeżeli rodzi się dziecko takie, jak w pani Poczwarce, to matka — prócz problemów podjętych przez panią w tej książce — jest zraniona w poczuciu własnej wartości. Pani tego nie przeżyła, bo pani dzieci miały po pięć paluszków u każdej rączki i były radośnie różowe… terapia matki Urodzenie dziecka, które ma wadę, zwłaszcza jeżeli jest to pierwsze dziecko, godzi w poczucie kobiecości. Stawia matkę w bardzo trudnej sytuacji, utrudnia jej bycie z tym dzieckiem. W ostatnich dwudziestu latach rozwinęła się nowa dziedzina psychiatrii, psychiatria neonatalna, która zajmuje się dziećmi rodzącymi się z pewnymi niesprawnościami umysłowymi, ale także i motorycznymi. I psychiatria neonatalna skupia się nie tyle na samej rehabilitacji dziecka, ile na pracy terapeutycznej z matką, żeby osiągnęła to, do czego pani bohaterka doszła sama: przez tę bierność ona w pewnym momencie dojrzała. Dzisiaj stosuje się terapię po to, żeby matce pomóc, żeby ona nie miała tego rozbitego obrazu siebie samej. Pani wprowadziła w Poczwarce wątek, że do bohaterki przyszła inna matka takiego dziecka — i to jest jedna z form pracy w psychiatrii neonatalnej. Pracuje się w grupach z matkami takich dzieci i wspólnie rozwiązuje się problemy. Drugi etap to jest grupa wsparcia. Pani bohaterka nie otrzymała pierwszej terapii. Kraje zasobne poświęcają bardzo dużo pieniędzy na ten typ opieki nad niepełnosprawnymi dziećmi i ich rodzinami, jest tam wielu profesjonalistów, którzy tym się zajmują. Rodzice dostają rzeczywiście rzetelną pomoc. I to nie tylko w wielkich miastach. niepełnosprawność — jak pomóc rodzinie? Proporcjonalne do potrzeb rozprowadzenie specjalistów nie jest wcale proste. Na przykład we Francji odbywa się to pod przymusem administracyjnym, lekarz pracuje tam, gdzie skieruje go ministerstwo. Ale też jednym z twórców psychiatrii neonatalnej jest psychiatra francuski, Diatkine. U nich ta tradycja jest długa, a tego nie da się zrobić z dnia na dzień. My wiemy, że tak trzeba, ale w Polsce tych specjalistów po prostu brakuje. Trzeba ich dopiero pozyskać. W Krakowie można zorganizować pomoc polegającą na takiej metodzie, że terapeuta przychodzi do domu z kamerą wideo — i w momencie, w którym rodzina jest z nią już oswojona, filmuje relacje między matką a dzieckiem. Potem wybiera się z tego filmowania fragmenty, które terapeuta uważa za korzystne, a pomija te, które są niekorzystne. Terapeuta wraca ze zmontowanym filmem i omawia z matką relacje, które były dobre, a pomija niedobre. W ten sposób uczy ją właściwego postępowania z takim dzieckiem. Ale to jest trening, uczenie. Ten trening został przeniesiony z metody, którą opracowano na użytek rodzin zastępczych albo adoptujących dzieci. Czy, tak jak w mojej powieści, zdarza się, że rodzice nawzajem oskarżają się o winę, „po kim dziecko TO ma”? rodzinne sekrety genetyczne To jest problem każdej poważnej choroby dziecka. Miłość pozwala sobie z tym poradzić. Jeżeli rodzice dostrzegają coś, co im się w dziecku nie podoba, często mówią: „ty to masz po mamie” albo „po tacie” — i taka postawa odsłania pewnego typu stosunek do tej cechy u matki, ojca albo u ich rodzin. W sytuacjach zmartwienia, kiedy dziecko jest słabe, chore, niesprawne albo zachorowało na przykład na gruźlicę — zanim było wiadomo, skąd gruźlica się bierze — stwierdzano: „u niej była gruźlica w rodzinie, to dziecko odziedziczyło gruźlicę po matce”. Mówi się, że każda rodzina trzyma szkielet w szafie i te szkielety czasem wyłażą. Każda rodzina ma jakieś sekrety, które ukrywa przed sobą samą i przed światem, w tym takie choroby krewnych, które uważa się za dziedziczne. Otwarcie tych problemów wymaga pewnego zaufania. Im głębiej trzyma się te szkielety w szafach — tym bardziej potwierdza to brak zaufania w rodzinie. „Nie mogę mu o tym powiedzieć, bo on mnie odrzuci, bo będzie miał argumenty przeciw mnie”. Wszystko to są cechy braku zaufania. A brak zaufania przeszkadza w związku. Kłopot polega na tym, że równocześnie lansujemy ideę idealnej relacji, pełnej otwartości, zupełnej bliskości — a zatem nie mamy względem siebie tajemnic, znamy się na wylot, kochamy się na zabój — i to jest „romantyczna”, idealna wizja małżeństwa z miłości, które polega na całkowitym utożsamieniu, a jednak pewne rzeczy wciąż trzyma się w zamknięciu. Istnieją oczywiście różne powody tego zamknięcia. Rodzi się pytanie: czy zawsze to, co mnie boli, mogę powiedzieć czy przekazać drugiemu? Ażeby to miało sens, muszę mieć pewność, że to, co powiem drugiej osobie, ona udźwignie. Dotyczy to każdej relacji. Jeżeli ktoś trzyma w zamknięciu coś strasznego, na przykład molestowanie seksualne w dzieciństwie, to trudno jest się otworzyć przed partnerem, nawet przed mężem czy żoną, ponieważ nigdy nie jest się wolnym nie tylko od poczucia krzywdy, ale i winy. Winy? Tak, doznane skrzywdzenie, poważne skrzywdzenie, pozostawia w nas cień winy związany z tym, że w ogóle znaleźliśmy się w takiej sytuacji, że dopuściliśmy do tego, co się stało. To poczucie winy na równi ze wstydem powoduje, że trudno podzielić się z bliską osobą, z partnerem, wszystkimi ponurymi pozbyć się i urazowymi sprawami z przeszłości, dotyczącymi rodziny, poczucia z której się wyszło. Tyle że jasność, otwartość mogą ułatwić winy wspieranie się, kiedy zajdzie potrzeba. Także potrzeba rozwiązywania problemów z dzieckiem. Nie tylko urodzonym z wadą. Wciąż jednak główny ciężar opieki dźwiga matka. Ale już powoli pojawiają się ojcowie, którzy potrafią zająć się dzieckiem. tata też potrafi Tak, lecz też do dziś są tacy, którzy w domu mogą bawić swoje dzieci, a na ulicy nie dotkną rączki od wózka, bo to jest nie do przyjęcia w społecznym obrazie mężczyzny. A mam kolegę, któremu pozycja zawodowa dawała mniejsze dochody, niż mogła mieć żona, więc to on wziął urlop wychowawczy. Potem jego żona urodziła drugie dziecko i on znowu wziął urlop wychowawczy. Ona pracowała, on prowadził dom i opiekował się dziećmi. Te dzieci są już po studiach, więc może ojcowie opiekujący się maluchami to nie jest całkiem nowe zjawisko. Ale pamiętam, jak mu było trudno pójść z dzieckiem na przykład do przedszkola lub do lekarza, gdzie w poczekalni siedziały same matki… Znam też taki przykład z obserwacji pierwszego dziecka w małżeństwie — do dziś udanym — w którym matka po urodzeniu dostała zapalenia piersi i przez parę tygodni leżała w szpitalu. I mimo że była babcia i wiele innych osób z rodziny, to ojciec sam zajmował się niemowlęciem, z ogromnym zainteresowaniem, skupieniem, miłością. Poświęcał temu dziecku tyle uwagi, ile normalnie się nie poświęca. Nie było w tym żadnego naśladowania kobiecego wzoru, po prostu sięgnął do swoich męskich możliwości rodzicielskich. Na tym między innymi opieram tezę, że ojcowie też mają instynkt, bo w tym, co on robił, nie było żadnej imitacji kobiety, wykonywał czynności inaczej. Sposób, w jaki siadał przy łóżeczku, kiedy to dziecko spało, i patrzył na jego sen, był zupełnie inny, niż widziałem u kobiet. Odmienny był rodzaj tego uczucia. On inaczej to maleństwo brał na ręce, inaczej się nim opiekował. Chłopak wyrósł wspaniały, jest dzisiaj świetnym lekarzem, nie zaszkodziło mu, że zajmował się nim ojciec. Przekonanie, że dzieckiem musi zajmować się w tym czasie tylko matka, to jest pewien przesąd, oparty na częstości jego powielania. A zarazem należy do stereotypów, do których przywiązujemy szczególną wagę… ..i tym trudniej będzie je zmienić.