MARCIN WOLSKI ODŻYWKA Historia zaczęła się dosyć banalnie; George P. Burnett od lat prowadził badania nad pierwotniakami. Narażony był z tego powodu na ustawiczne docinki braci, również zoologów, z których najstarszy zajmował się słoniami, średni bydłem domowym, a najmłodszy męczył króliki. — Co ty sobie takim drobiazgiem głowę zawracasz? — mówili. George P. Burnett, jako prawdziwy naukowiec, niewiele robił sobie z tych docinków i nadal badał pierwotniaki, więcej — pokochał je szczerze, głęboko. Traktował je czule i opiekuńczo. Niekiedy, karmiąc pantofelka, przemawiał do niego tkliwie: — No jedz, za tatusia, za mamusię… To bardzo dobra odżywka, lepiej się będziesz rozmnażał. Odżywka „super” była osobistym wynalazkiem G. P. Burnetta, po jej skonsumowaniu pantofelki mnożyły się szybko i bez końca, co umożliwiało skomplikowane i niezwykle doniosłe badania. Badania te zresztą były jedyną przyjemnością G. P. od czasu, kiedy jego narzeczona Betty porzuciła go dla magistra Collinsa, który w sąsiedztwie przeprowadzał doświadczenia na storczykach. Burnett zemścił się paskudnie, podrzucając do szklarni fiolkę z robactwem, które w jedną noc zeżarło Collinsowi co lepsze okazy. Od tego czasu między obu naukowcami zapanowała głucha nienawiść, tym głębsza, że Betty rychło przeniosła swoje upodobania na docenta Higginsa, żeby było zabawniej — filozofa–sadystę. Tymczasem zaszedł pewien fakt, który nadał sytuacji zupełnie inne wymiary. Któregoś dnia rodzina, chcąc dokuczyć Burnettowi, wsypała mu pokaźny zapas odżywki „super” do porannego mleka. I wtedy się zaczęło… Jeszcze G. P. nie wstał od śniadania, a tu pidżama poczęła na nim pękać, twarz rozszerzać, podział poprzeczny dokonywać… Przerażona rodzina zaczęła go przepraszać, krępować, namawiać, żeby tego nie robił, ale niestety… Po kwadransie dwóch Burnettów naturalnej wielkości biegało po mieszkaniu, domagając się pożywienia i gorączkowo myśląc, jak zapobiec dalszym podziałom. Daremnie. Po godzinie było już czterech Burnettów, po trzech — ośmiu, po pięciu — szesnastu… Zaczynało brakować dla nich garderoby i jedzenia, żarłoczni byli bowiem jak piranie. Nad ranem cały blok mieszkalny był dla nich za mały, a w południe zgłodniały tłum Burnettów zalegał ulicę prosząc o wsparcie ewentualnie dobicie. W dzielnicach śródmiejskich zaczęło to nawet wyglądać dosyć groźnie, ponieważ Burnetci dzielili się podłużnie i bezwstydnie na oczach kobiet i dzieci. W południe parlament na nadzwyczajnym posiedzeniu po dwugodzinnej debacie uchwalił kredyty na dodatkowe środki badawcze celem zahamowania podziałów. Ale wszystko następowało zbyt szybko. Pod wieczór Burnettów można było już spotkać wszędzie. Co gorsza, dało się zauważyć, że inteligencja ich malała wraz z ilością podziałów: dwaj Burnetci byli dwa razy głupsi od jednego, czterej posiadali jedną czwartą inteligencji pierwszego. Obecnie mrowie rozplenionych G. P. miało inteligencję stada ślimaków. Powtórne posiedzenie parlamentu po dłuższych wahaniach ustaliło premię za odstrzał Burnetta. Pomysł był jednak spóźniony, kiedy o północy bowiem wprowadzono go w życie, Burnettów było więcej niż obywateli w mieście, ba… więcej nawet niż amunicji. Czy ktokolwiek może zdać sobie sprawę, jaką bestią był rosły, osiemdziesięciokilogramowy Burnett, o móżdżku stawonoga, który, co gorsza, mimo spadku inteligencji zachował wzmożony instynkt samozachowawczy i niezwykłą wprost żarłoczność. Drugiej nocy tysięczne tłumy identycznych tęgawych, łysiejących osobników rozlały się po okolicy jak stonka, jedząc co się dało i gdzie się dało. Nie pomagało rozpylanie DDT, wzniecanie pożarów czy bombardowanie najbardziej zaburnettowionych okolic. W Europie dowiedzieliśmy się o tym późno z wieczornych wiadomości. — Widzisz, jak się mnożą — powiedziała moja żona — a ty nie chcesz się zgodzić na trzecie dziecko. W trzy dni potem cały kontynent uznano za stracony, moja rodzina, podobnie jak reszta świata, patrzyła z przerażeniem na obrazy przekazywane nam przez satelity telekomunikacyjne. Przy dużych zbliżeniach widać było, jak każdy skrawek terenu co do milimetra pokrywała wielopiętrowa, skłębiona masa Burnettów dzielących się z przerażającą regularnością. — Mają za swoje — skwitowała moja żona i poleciała kupić więcej mąki. Tymczasem nadzieja na lokalizację katastrofy zawiodła. Czwartego dnia burnetckiej eksplozji pierwszego Burnetta ubito na przedmieściu Paryża, piątego dnia — pierwsze osobniki pojawiły się w Rzymie. W chwili obecnej całą nadzieję łączę z podanym przed godziną oświadczeniem profesora Davidsona… Tak, to ten szczupły genetyk, który ostatnim samolotem ewakuował się z nieszczęsnego kontynentu, uwożąc resztkę odżywki „super” oraz znanego wroga Burnetta, magistra Collinsa. Po nakarmieniu Collinsa odżywką rozpoczęto jego intensywną, kontrolowaną hodowlę. W chwili obecnej prawdopodobnie już pierwsze egzemplarze Collinsów zrzucane są na spadochronach na zburnettowiony kontynent. Istnieje uzasadniona nadzieja, że żarłoczne Collinsy dzieląc się poprzecznie w ciągu tygodnia uporają się z miliardami Burnettów, dzielącymi się podłużnie, a następnie same ulegną hodowanym równocześnie, jeszcze bardziej żarłocznym Higginsom — rozmnażającym się przez pączkowanie ł nienawidzącym Collinsów jeszcze bardziej niż ci Burnettów. Dalsze perspektywy trudne są do przewidzenia, w każdym razie naukowcy obiecują, że będą się starać utrzymać proces pod kontrolą.