Dai-sho oznacza dosłownie: długi miecz, krótki miecz i jest nierozerwalnie związane z kodeksem Bushido i z tradycjami samurajów. Z tradycjami Wschodu i jego kulturą oraz ze wschodnimi sztukami walki związana jest cała twórczość Marca Oldena, choć akcja wszystkich jego książek dzieje się współcześnie i nie tylko w Japonii czy Azji. DAI-SHO to opowieść o mężczyźnie starającym się rozwikłać tajemnicę śmierci ukochanej kobiety i ocalić syna wplątanego w międzynarodową aferę mającą w opinii japońskich nacjonalistów przywrócić Nipponowi dawną świetność. Tradycje i religia, kręcenie filmu i kucie klingi według starych recept, mord i miłość mieszają się i przeplatają dając oryginalną i pasjonującą powieść, w której walczy się tak inteligencją, jak i mieczem. Oto pierwsza z pięciu książek napisanych przez Marca Oldena. Następne już wkrótce. MARC OLDEN DAI - SHO Przekład Szczepan Kuczwara Poznań 1991 CIA-Books-SVARO, Ltd. Tytuł oryginału DAI-SHO Copyright © 1983 by Marc Olden Copyright © 1991 for the Polish translation by Sz. Kuczwara Copyright © 1991 for the Polish edition by CIA-Books-SVARO, Ltd. Copyright © 1991 for the cover design by G. Błoch Published by arrangement with Arthur Pine Associates and APA Projekt graficzny okładki: Grażyna Błoch Znak graficzny serii: Maciej Kalinowski © IMPRIMERIE R. BUSSIERE (1711-VI-1991) Printed in France ISBN 83-85100-35-0 Matce mojej dedykuję z całą miłością Podziękowania Dianie Crawford za konstruktywny wkład w dzieło i Valentinie Trepatscheko za doskonałe spełnienie moich wygórowanych oczekiwań w kwestii przepisywania na maszynie. Niewielu ośmieliło się nosie taki miecz. Został on wykuty przez legendarnego Muramasę, świetnego płatnerza, znanego również z niespokojnego życia. Ostrza miecza, o których mówiono, że były głodne ludzkiego żywota, zdawały się tak złaknione krwi, że doprowadzały do szaleństwa swoich właścicieli, zmuszając ich do zabijania lub popełniania samobójstw. Przeznaczeniem drogi miecza-kendo, była obrona prawych i karanie złych. Ci jednak, którzy posiadali miecz Muramasy nie potrafili żyć bez zabijania. Klinga Muramasy, szeptali przesądni, nie mogła długo spoczywać w pochwie. Zamek Ikuba Edo, Japonia Sierpień 1585 roku, godzina druga w nocy Samuraj Gongoro Benkai podszedł do zamkowego okna, stanął z lewej strony i, niewidoczny w ciemności, spojrzał w dół na ściany otaczające fosę. Nie słyszał ćwierkania świerszczy, zamieszkujących szczeliny głazów, z których zbudowano mury zamku. Jego prawa ręka opadła na rękojeść długiego miecza - katany Muramasy. Cisza mogła oznaczać intruzów. Oczekiwał na alarmujący krzyk gęsi i kaczek, które gnieździły się w dalszej części fosy, ale pozostawały spokojne. Tylko żaby ciągle rechotały. Dwa znaki, że nikt niepowołany nie próbował tamtędy się przedostać. Długi miecz Benkaiego pozostał w pochwie - naga klinga miała prawo do krwi. Chowanie miecza do pochwy bez jego użycia znieważało broń i piętnowało tego, który ją nosił jako człowieka impulsywnego i niegodnego miana wojownika. Miecz był symbolem boskim; dawno temu bóg zanurzył swój miecz w oceanie, uniósł go do słońca, a krople które opadły z klingi stały się wyspami Japonii. Tak więc miecz był ogniwem łączącym wojownika z uświęconą tradycją i symbolem jego królewskiego rodowodu. Miecz był duszą samuraja. Jako samuraj, przedstawiciel klasy rządzącej, Benkai nosił przy lewym boku dwa miecze. Oba, długi i krótki, zwrócone były tnącą stroną ku górze i zatknięte za szarfę, którą był przepasany. Znajdowały się w lakierowanych pochwach przywiązanych do niej niebieskimi jedwabnymi sznurami. Umiejętności szermiercze Benkaiego oraz zasięg długiego miecza czyniły zeń broń morderczą. Rękojeść pokryta była białą emalią i złotem, wysadzana sześcioma szmaragdami i zdobiona czerwonym jedwabnym sznurkiem. Trzydziesto-sześciocalowa klinga była nieznacznie zakrzywiona, a ostrą jak brzytwa krawędź tnącą, uzyskano przez skucie dwudziestu cienkich jak papier warstw stali o różnej twardości. W rezultacie powstał miecz równie piękny, co skuteczny, miecz, który przecinał żelazo jak melona. Tym mieczem Benkai zabił już więcej niż sześćdziesięciu ludzi. * O północy silny, południowy wiatr przyniósł ulewny deszcz zacinający poziomo w mury zamku, jego stajnie, dziedzińce, świątynie, baraki i pawilony. Dwie godziny później deszcz ustał, a wilgotna ciemność okryła wszystko poza górującymi ścianami zamku: kanały, które odwadniały leżące poniżej moczary i pola ryżowe; pokryte strzechą chaty biedaków rozłożone pomiędzy polami ryżowymi i rzeką Sumida; luksusowe wille, spoczywające na niskich wzgórzach okolonych sadami grusz, brzoskwiń i wiśni. Wtedy to do sali szermierczej - dojo przybył ślepy muzyk z pilną wieścią dla Benkaiego, który co noc ćwiczył tu tysiąc cięć i dwieście pięćdziesiąt dobyć katany. U wejścia do dojo muzyk upadł ze strachu na kolana, a jego głowa dotknęła maty. Wszyscy samurajowie mieli bowiem przywilej kirisute gomen - prawo pozwalające bezkarnie zabić na miejscu człowieka z ludu, który nie okazał należnego szacunku. - Czcigodny panie Benkai, moja pani, Saga, prosi, abyś przybył do jej mieszkania. Prosi, abyś to zrobił natychmiast. Dowiedziała się o zdradzieckim spisku tutaj w zamku. Chcą zamordować pana Saburo. Pani mówi, że tylko tobie można zaufać. Jesteś najwierniejszym z wszystkich, którzy służyli naszemu ukochanemu daimyo. Tylko ty możesz sprawić, że nasz miłosierny i łaskawy pan Saburo nie zostanie w ciągu trzech dni zamordowany. Ślepiec nie mógł widzieć oczu Benkaiego, które zwężyły się jak wąskie, ciemne szczeliny. Jeśli muzyk mówił prawdę, honor Benkaiego był zagrożony. Kodeks wymagał, aby samuraj służył swojemu panu z niezachwianą wiernością bez względu na przeciwności losu lub niepowodzenia. Ta wierność obowiązywała nawet po śmierci. Ponieważ oddanie Benkaiego dorównywało jego mistrzostwu we władaniu mieczem, Saburo uczynił go swoim strażnikiem przybocznym. Benkai był jak kły i pazury swojego pana, a daimyo nie mógł dokonać mądrzejszego wyboru. Gongoro Benkai miał pięćdziesiąt lat i był brodatym, krępym, muskularnym mężczyzną z ciemnymi włosami noszonymi na sposób samurajów, splecionymi z tyłu w warkocz, a następnie naoliwionymi i przerzuconymi do przodu po wygolonej głowie. Ciemnoskóry i brzydki, zwany był za plecami Pająkiem Ziemnym. Jego oczy miały wilczy blask, który według wierzących w czarną magię musiał być skutkiem jedzenia ludzkiego mięsa. Fechtował z taką szaleńczą zręcznością, że uważano go za syna Shiningamy, władającego żądzą śmierci, i lisicy, zwierzęcia zdolnego wywoływać szatańskie opętanie. Najbardziej zatrważająca pogłoska o Benkaim, przerażająca bardziej niż ta o potrzebie zabijania, przypisywała szybkość jego klingi Muramasy pochodzeniu od Iki-ryo, złego ducha powstającego z ciemnych myśli Benkaiego. Shi-ryo, duchy zmarłych, te zagubione dusze pokutujące po nocach, nie były tak straszne jak Iki-ryo, duch, który wychodził z żywego człowieka i mógł zabijać. Ponure i ohydne myśli - złość, nienawiść, zemsta, żądza krwi - były dostatecznie silne, aby ożywić Iki- ryo i z umysłu człowieka wysłać go na świat w zbrodniczych celach. Benkai odznaczał się zimną krwią oraz pewnością wynikającą ze znajomości samego siebie. W walce ani nie ulegał panice, ani nie okazywał litości. Pan Saburo przyrównywał go do tygrysa, który zakosztował krwi i który odtąd zawsze już jest niebezpieczny. Cechowała go również właściwa wojownikowi pogarda śmierci. W czasach kiedy wszyscy wierzyli w demony, upiory, chochliki i duchy, jedynie niewidzialny i morderczy Iki-ryo mógł być odpowiedzialny za jego sposób władania mieczem, daleko wykraczający poza możliwości zwykłych ludzi. Jakże inaczej ten straszny Pająk Ziemny mógłby walczyć i pokonywać jednocześnie dwunastu atakujących. * Świerszcze milczały. Czujny Benkai spojrzał na wały obronne zamku porośnięte sosnami i krzewami. Zarośla sprawiały, że uzbrojeni wartownicy mogli niezauważeni dokonywać obchodów. Masywne mury zrobione były ze „stoludzkich kamieni”, nazwanych tak dla liczby ludzi potrzebnych do uniesienia każdego z nich. Mury te były zbyt grube, by mogły im zagrozić prymitywne armaty. Ponadto Benkai sam wybrał najlepszych łuczników, którzy stacjonowali w wieżach narożnych - yagura. Ludzie ci byli nagradzani potrójnymi racjami ryżu za każdego zabitego podczas próby przedostania się do zamku pomiędzy zmierzchem a brzaskiem. Tereny w obrębie murów były patrolowane przez uzbrojonych strażników, którym towarzyszyły psy obrończe, wyhodowane z krzyżowania dogów angielskich z buldogami. Oba mosty zwodzone wykonano z żelaza, a fosa obronna była głęboka i szeroka. Palce Benkaiego przebierały w jedwabnym sznurze zwisającym u rękojeści miecza. Hai, tak, silna obrona. Skuteczna. Nieprzenikniona. Ale większości zamków nie zdobywano z zewnątrz; padały ofiarą wewnętrznej zdrady. Tłumaczyło to istnienie tajemnego tunelu, prowadzącego poza mury na wypadek, gdyby daimyo został zmuszony do opuszczenia swojej fortecy. Mądry szczur nie zawierzał swojego życia jednej norze. Pan Takemori Saburo potrzebował takiej obrony. Potrzebował też Benkaiego. Swoim zdradzieckim postępkom i próżnej postawie daimyo zawdzięczał, że jego wrogiem stał się Toytoni Hideyoshi, a nie było nikogo, kto byłby groźniejszy. Pomimo obecności cesarza i dworu królewskiego w Kioto, krajem w rzeczywistości rządził Hideyoshi. Przed trzema laty był on świetnym generałem podlegającym shogunom - wojskowemu dyktatorowi Oda Nobunagi. Kierowany przez mądrego Hideyoshiego, Nobunaga zakończył trzystuletni okres wojny domowej, miażdżąc aroganckich możnowładców i podporządkowując swej władzy większą część Japonii. Po zamordowaniu Nobunagi, Hideyoshi, brzydki, karłowaty mężczyzna znany z wielkiej przebiegłości i zręczności, postanowił przewyższyć swojego zmarłego pana. - Utworzę jeden kraj z Chin, Korei i Japonii - chełpił się. - Będzie to tak samo łatwe jak zrolowanie słomianej maty i włożenie jej pod ramię. Rozpoczął od Japonii. Nie zniszczył kraju, ale podbił go dyplomacją. Koronowana Małpa, jak go nazywano, był urodzonym przywódcą, z łatwością wzbudzającym zaufanie innych. Nawet ci, którzy przedtem byli gotowi walczyć na śmierć i życie z Nobunaga, teraz poddawali się charyzmatycznemu Hideyoshiemu. A kiedy większa część Japonii została podporządkowana jego dominacji, stało się oczywiste, że raz na zawsze zmienił on sposób w jaki kraj prowadził wojny. Utrzymywał olbrzymią armię szpiegów rozsyłanych do każdej japońskiej prowincji, wsi, doliny, portu i wyspy. Jedna grupa agentów czasami obserwowała inną, a ich raporty były szczegółowo porównywane. Hideyoshi był pierwszym, który prowadził wywiad wojskowy na długo przed planowaną kampanią. Zbierał mapy i informacje dotyczące zbiorów ryżu oraz flot rybackich, dane o ruchach wojsk i ich morale, o pogodzie i zaopatrzeniu armii. Wykorzystywał te informacje nieomylnie. Wprowadził również psychologiczne obserwacje wielkich wodzów i ich generałów. Ten odważny żołnierz i doskonały znawca ludzi, był obdarzony także dwiema innymi wartościowymi cechami - cierpliwością i precyzyjnym wyczuciem czasu. Koronowana Małpa posiadała zatem cechy jakich nie miał pan Saburo. Dla władcy zamku Ikuba stanowiło to dostateczny powód, aby tamtego znienawidzić. Słaby i wrażliwy, czterdziestoletni Saburo był otyły i całkowicie łysy. Udawał sprzymierzeńca Hideyoshiego spiskując za jego plecami, a tymczasem Hideyoshi, naciskał Saburo, aby ten przyłączył się do rosnącej liczby panów uznających go za jedynego władcę Japonii. - Ta Małpa poprosiła mnie, abym zburzył mury mojego zamku. Mury, które stoją tu od ponad stu lat - rozzłoszczony Saburo skarżył się Benkaiemu. - Uważa, że byłby to mój wkład w utrwalenie pokoju, że w nowej Japonii nie potrzeba takich fortec. Niech go diabli wezmą! I w tym samym liście ośmiela się podnosić podatki oraz daninę, którą muszę mu płacić. Hai, on knuje moją ruinę. Tak, tak, moją ruinę. Benkai w milczeniu potrząsnął głową. Saburo szybkim ruchem grubej dłoni otworzył duży, złoty wachlarz. Poruszając nim nerwowo, łysy daimyo przewracał oczami. - Jeśli jestem okrutny, to tylko dlatego, że mnie do tego zmuszono. Hideyoshi, nie znający nawet swojego ojca, wywyższa się nade mnie, którego przodkowie mają królewskie pochodzenie od bogów. Ten karzeł zjadający robaki mnie się powinien kłaniać, nie ja jemu. - Postukał Benkaiego w pierś swoim wachlarzem. - To żmija, ale jeśli ja... jeśli my postawimy na swoim, któregoś dnia przestanie syczeć. Dwaj mężczyźni byli sami w pokoju rady, jednak Saburo rozejrzał się wokoło, aby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. - Rozmawiałem z innymi, rozumiesz. Oni chcą się pozbyć Małpy. Jej apetyt musi być pohamowany. I to szybko. Tak, tak. - Z całym szacunkiem, czcigodny panie - powiedział Benkai. - Hideyoshi jest zbyt silny, aby stawić mu czoła w otwartej walce. Ma wielu ludzi i wielu panów zginających przed nim kolana. Wszyscy przysięgli towarzyszyć mu do śmierci, tak jak ja przysięgałem towarzyszyć tobie. - Tak, tak. Hideyoshi jest głową, a ci co idą za nim, są jego ciałem. Ale zrozum, Benkai, jeśliby uciąć głowę, ciało stanie się bezużyteczne. - Saburo zbliżył złoty wachlarz do ust i uśmiechnął się za nim kokieteryjnie. - Ninja. Tak, tak. Ninja. Ninja. Klany szpiegów i zabójców utrzymywanych przez rywalizujących, wielkich wojowników podczas nie kończącej się walki o władzę, która rozdarła Japonię na setki lat. Mężczyźni i kobiety, ubrani na czarno, sprawni fizycznie i biegli w sztukach wojennych. Mistrzowie szpiegostwa, zabójstwa i szantażu. Mistrzowie przebrania, zdolni przybierać tysiące różnych twarzy. Nazwa ninja oznacza „wślizgujący się potajemnie”; ich zawód, ninjitsu, to sztuka skradania się albo bycia niewidzialnym. Oba określenia wyrażają uznanie dla ich wyszkolenia, pozwalającego ninja dokonywać wyczynów, które wystraszonym i ignorantom wydawały się nadnaturalne. Różne siatki ninja oferowały daimyom i przywódcom wojskowym swoje usługi. Klan Koga był siatką dostatecznie silną, by rządzić całą prowincją Saburo. W imieniu własnym i dwóch innych panów, im właśnie zlecił Saburo zamordowanie Hideyoshiego. - Nasza Małpa jest bardzo zajęta - powiedział. - Niech śmierć da jej odpoczynek i wieczny sen. - Hai. - Ponownie Benkai skłonił głowę na znak zgody. Nie do niego należało zadawanie pytań swojemu panu. Ani przez chwilę nie pomyślał o tym, że trzysta lat brutalnych walk o władzę dobiegało końca za sprawą takich ludzi jak Nobunaga i Hideyoshi. Benkai dostał ryż, ziemię i ludzi od swojego daimyo i służył mu, ponieważ poprzysiągł, nieważne, słusznie czy też nie. Hideyoshi był wspaniałym panem, którego cechy Benkai uwielbiał. Był jednak wrogiem Saburo, a to czyniło go również wrogiem Benkaiego. Karma, której poddawał się bez zastrzeżeń nakazywała, aby Benkai służył Saburo, nie Hideyoshiemu, i nie było tu żadnej alternatywy. Należało pić wino ze swojego kielicha. * Świerszcze milczały. Benkai odwrócił się od okna i spojrzał na kobietę. Siedziała na podłodze i za pomocą bambusowej miotełki mieszała herbatę zaparzaną w naczyniu umieszczonym nad hibachi. Mieszkała w bogatych komnatach udekorowanych znakomitymi rzeźbami z drewna, kurantami poruszanymi wiatrem, malowanymi parawanami i lakierowanymi skrzyniami z drewna sekwojowego. Tutaj, podobnie jak w pokojach daimyo na wyższym piętrze, słomiane maty były codziennie zmieniane. Taki luksus nie odpowiadał Benkaiemu; był on prostym człowiekiem, który wolał proste otoczenie. Kobieta miała na imię Saga i była osiemnastoletnią konkubiną podarowaną Saburo dwa lata temu przez jednego z panów, z którymi teraz spiskował, aby zabić Hideyoshiego. Była elegancka, o egzotycznej urodzie. Drobna, z modnie zaczernionymi zębami, ogolonymi brwiami i delikatnymi grzebieniami z rzeźbionych muszli ostryg wpiętymi w kokony czarnych włosów, wydawała się Benkaiemu zuchwała i zbyt pewna siebie. W swoich działaniach nie wykazywała niezdecydowania ani wahania; kochała albo nienawidziła, nie uznawała uczuć pośrednich. Benkai patrzył jak Saga, klęcząca na słomianej macie, nalewała zieloną herbatę do miseczek. Z niezwykłym wdziękiem skłoniła głowę, ujęła miseczkę z herbatą w dłonie i wyciągnęła oba ramiona w jego kierunku. Jej twarz, z białym makijażem i małymi ustami pociągniętymi różową szminką, była bez wyrazu. Benkai przyklęknął naprzeciw niej, opierając się na piętach z dłońmi złożonymi na udach. Po długim namyśle wziął herbatę, ale jej nie wypił. - Zdecydowałem - powiedział. - Będzie lepiej jeśli napiszesz nazwiska mężczyzn, których oskarżasz o zdradę i podpiszesz się. Dopilnuję, aby ta lista dotarła do mojego pana Saburo. - Hai. - Skłoniła głowę, potem wstała z szelestem jedwabiu i podeszła do parawanu malowanego w złote czaple i srebrne sokoły. Zniknęła za nim, aby po paru sekundach wyjść ze skrzyneczką z przyborami do pisania. Klęcząc naprzeciw samuraja otworzyła ją, przygotowała kamień barwiący i utarła go. Wybrała nowy pędzelek i arkusz żółtego papieru. - Ludzie, których spiszę są ważni. Stoją pomiędzy mną i moim panem Saburo. Każdy z nich ma pozycję i władzę. Są zadowoleni, że znalazł sobie nowego ulubieńca. Benkai omal nie pozwolił sobie na uśmiech. Dzisiejszej nocy Saburo doznawał przyjemności z Hayamą, pięknym dwunastoletnim chłopcem, utalentowanym aktorem i tancerzem. Benkai, podobnie jak inni wojownicy, upodobał sobie tego chłopca i radowałby się nim, gdyby daimyo nie zrobił tego pierwszy. - Jak trafiłaś na nazwiska tych mężów? - Kiedy podszedłeś do okna, miałam zamiar... - Teraz jestem tutaj. Mów. - Przed niespełna godziną mój sługa, Ichiro, podsłuchał mężczyzn rozmawiających w stajni. Jacyś ludzie chroniący się przed deszczem nie zważali na swoje słowa. Ichiro słuchał. Słuchał dobrze. - On nie widzi. Tworzy muzykę i pochlebia. Saga wytrzymała jego spojrzenie. - Słyszy uszami sokoła, mój panie. I przychodzi tylko do mnie. Sługa nie może zbliżyć się do daimyo. - Ty możesz się do niego zbliżyć. Opuściła głowę. - Już mu się nie podobam. Dla niego jestem tylko zazdrosną kobietą, niczym więcej. A taka kobieta musi być zdolna do wszystkiego, by odzyskała łaski swojego pana. Czyż nie byłoby mądrzej, abyś ty się do niego zwrócił? - Taka kobieta - powiedział Benkai - może nawet kłamać. Uśmiech Sagi oznaczał jej przewagę. - Hai, taka kobieta może nawet okazać się podstępna. Przygotuję jednak tę listę i dam ją tobie. Niech nasz pan Saburo sam osądzi moją lojalność. Przecież już rozmowa z tobą stawia moje życie w niebezpieczeństwie. Jeśli ci ludzie dowiedzą się o naszym spotkaniu, jestem skończona. Wzdychając, odłożyła pędzelek, uniosła miseczkę z herbatą i zbliżyła ją do ust. Wypiła łyk i znad miseczki spojrzała na niego, czekając aby wypił. Benkai zbliżył swoją miseczkę do warg. Saga wstrzymała oddech. Jej oczy nagle rozszerzyły się. Samuraj skosztował herbatę i zamyślił się. Nagle gwałtownie odwrócił głowę w stronę malowanego parawanu, za który weszła Saga, aby wziąć skrzyneczkę z przyborami do pisania. Nad parawanem roiło się od komarów. Komarów przyciągniętych przez kogoś, kto się za nim ukrywał. Nad powierzchnią herbaty unosiła się mgła. Trucizna. Benkai natychmiast odstawił miseczkę. Pułapka. Saga powstała. Uśmiech na jej twarzy był teraz okrutny i triumfalny. Sięgnęła do rękawa swojego kimona i wyciągnęła tessen, wachlarz wojenny; otworzyła go szybkim ruchem dłoni. Światło papierowej latarni odbijało się w jego żelaznych żeberkach i ostrzach. W jej głosie była pycha. - Za późno. Nie zdążysz do niego. Nigdy. Teraz Benkai wiedział, kim była. To kunoichi, kobieta ninja. Wiedział również, dlaczego świerszcze milczały. Wiedzieć i działać znaczyło dlań to samo. Jednym ruchem stanął na nogach, błyskawicznie wyciągnął z pochwy swój długi miecz i wzniósł go oburącz nad głową. Dwoma krokami dopadł parawanu, gdzie miecz z niebiesko-białym połyskiem stali ciął w dół, roztrzaskując bambus i ryżowy papier parawanu i rozrąbując głowę przykucniętego za nim ninja. Kiedy zabity upadł do przodu, Benkai obrócił się w lewo, tnąc następnego z atakujących, który nacierał na niego z bokijem z utwardzonego drewna. Zaskoczony celnym cięciem ninja spoglądał teraz w dół na wilgotną, szkarłatną linię dzielącą jego ciało. Kiedy bo wyślizgnęło mu się z palców, upadł na kolana i próbował z powrotem wpychać szarą masę swoich jelit do wnętrza ciała. Kolejnych trzech ninja wdarło się przez otwarte okno, bezszelestnie zeskakując na wyłożoną matami podłogę. Benkai z szaleńczą żądzą zabijania pulsującą mu we krwi wyszedł na ich spotkanie z krótkim mieczem w lewej dłoni i długim w prawej. Pierwszy ninja, szczupły i bystry, przykucnął na piętach i zamachnął się shinobi-zue - bambusowym kijem, trzymając go blisko ziemi. Ze środka bambusa wysunął się długi na sześć stóp łańcuch zakończony stalowym ciężarkiem. Zanim łańcuch mógł owinąć się wokół jego kostek, Benkai odskoczył w lewo, co sprawiło, że ciężarek przeleciał pod nim. Jeden rzut i ostrze krótkiego miecza tkwiło głęboko w gardle napastnika. Uderzenie długiego miecza od lewej - i ninja równoważący ciało do rzutu skuriken - płaską gwiazdą o ostrych bokach - miał oba ramiona ucięte w łokciach. Trzeci ninja z mieczem w ręku, zaatakował rzucając się do przodu i kierując ostrze w serce Benkaiego. Używając długiego miecza Benkai odparował atak, zbijając go na bok z taką siłą, że ninja stracił równowagę, odsłaniając lewą stronę. Jedno złośliwe pchnięcie i krótki miecz samuraja po rękojeść wbił się pod pachę ninja. Benkai obrócił się i w tej właśnie chwili jego czaszka omal nie rozpadła się z bólu. Próbował ustać i kontynuować walkę, czerpiąc energię z wewnętrznej furii; tylko szaleńcza odporność sprawiała, że jego ciało i umysł wytrzymywały ból spowodowany przez strzałę utkwioną w lewym oku. Śmierć była dla wojownika sprawą zwyczajną. Jedynie koncentrując się dzień i noc na tej myśli, samuraj mógł spełniać swoje obowiązki i pielęgnować godność, jak tego wymagał honor. Życie samuraja należało do jego pana. Oddanie go bez żalu lub wahania było dla wojownika rzeczą chwalebną. Na wpół ślepy, Benkai wciągnął powietrze przez nos i wypuścił ustami. Był to chrapliwy odgłos jaki wydają osaczone, ale ciągle niebezpieczne zwierzęta. W drugim końcu pomieszczenia ninja, który przedtem posłał strzałę, zakładał szybko następną na hankyn - mały łuk, ukrywany dotąd pod odzieżą. Podniósł go teraz do góry, naciągnął cięciwę i znów wypuścił strzałę. Benkai z brodą zalaną krwią, wzniósł długi miecz i z pogardą, nieznacznym ruchem nadgarstka, odbił strzałę na bok. Jeszcze teraz śmierć musi trzymać się z daleka. Pozostało czterech ninja. Benkai widział miejsce pod otwartą podłogą, gdzie się ukrywali. Widział również Sagę stojącą pośród nich, szepczącą do przywódcy i wskazującą wachlarzem na Benkaiego. Zewsząd zaczęły dolatywać krzyki. Dochodziły z dziedzińca, wałów i pawilonu herbacianego położonego w pobliżu zwodzonego mostu. Zamek został zdradzony przez Sagę, która w łóżku zdobyła zaufanie pana Saburo i przez jego fałszywych przyjaciół, nie dbających o lojalność i honor. Przed śmiercią Benkai skosztuje jeszcze czarnego wina - zemści się na zdrajcach. Zemsta była sprawą świętą. Zanim Benkai nie odpłaci złem za zło, nie będzie wolny ani na tym świecie, ani w zaświatach. - Zabij go! On nie może dotrzeć do Saburo! - rozległ się głos Sagi. Ninja ośmielony nieco przybliżył się, jednak ciągle przerażała go strzała tkwiąca w oku Benkaiego. Zwykły człowiek nie mógł być ranny w ten sposób i ciągle utrzymywać się na nogach. Zwykły człowiek leżałby już w agonii albo był martwy. A Benkai stał, z mieczem gotowym do zadania ciosu. Głos Sagi brzmiał jak syk. - On krwawi, więc nie jest demonem; jest zwykłym człowiekiem. Zabijcie go, a nie minie was nagroda. Przysięgam. Jej słowa dodały im odwagi; rozsypali się półkolem, próbując otoczyć Benkaiego. Patrzył na ich uzbrojenie z pogardą. Sierp, kije z utwardzonego drewna, łańcuchy z ciężarkami, haki do wspinaczki, miecze, dmuchawka z zatrutymi strzałkami. Oręż mogący kaleczyć, oślepiać i zabijać. Nic jednak nie dorównywało mieczowi Benkaiego, wykonanemu przez Muramasę. Nie było czasu na usuwanie strzały lub tamowanie krwawienia. Saburo był w śmiertelnym niebezpieczeństwie, może już nawet zginął. Honor wymagał, aby Benkai pośpieszył do daimyo. Inaczej, bogowie i wszyscy przodkowie odwrócą od niego swe twarze. Lepiej pięćset razy urodzić się bez rąk niż cierpieć wieczny wstyd. Musiał wywalczyć sobie drogę do Saburo albo umrzeć próbując doń dotrzeć. Z zakrwawioną strzałą wystającą z oka jak drewniany róg, Benkai krzycząc rzucił się na ninja. Na tydzień przed atakiem na zamek Ikuba, ninja z klanu Koga przedostali się do Edo przebrani za handlarzy koni, mnichów buddyjskich, żebraków i bogatych wieśniaków. Ukrywali się w domach agentów Hideyoshiego, którzy składali mu raporty na temat Saburo, zamku, liczebności żołnierzy oraz pogody. Aby przygotować się do nocnego napadu, ninja spędzili ostatnią dobę w całkowitej ciemności. W piątek, o północy pod osłoną deszczu, jaki nadciągnął z południa, rozpoczęli atak. Najpierw fosa. Ninja otruli gęsi i kaczki, po czym ubrani na czarno weszli do wody. Zanurzeni, oddychając przez bambusowe rurki przepłynęli do wysokiej na sześćdziesiąt stóp ściany zamku. Skrywani przez ciemności oraz ulewę, rozpoczęli niebezpieczną wspinaczkę na jej szczyt. Oprócz uzbrojenia, każdy napastnik miał na rękach i stopach metalowe haki ułatwiające wspinaczkę po mokrych od deszczu kamieniach. Wytrzymałość, siła i zręczność decydowały o tym, że ninja byli niezwykłymi wyczynowcami i niezawodnymi maszynami do zabijania, a także pomysłowymi tajnymi agentami. Ninja z klanu Koga wiedzieli o korytarzach w zamku Ikuba zwanych „słowiczymi podłogami”. Te przemyślnie skonstruowane przejścia „śpiewały” albo „piszczały”, kiedy ktoś po nich stąpał, obniżając szansę zamachowca na zbliżenie się do komnat daimyo bez zwrócenia na siebie uwagi. Wiedzieli również, że wtajemniczeni mogą przejść bezgłośnie, znając odpowiedni sposób. Wiedzieli także o korytarzach zamku celowo prowadzących do nikąd, o pokojach z zapadniami, otwierającymi się na bambusowe ostrza i o pokojach wyposażonych w mechanizm zarzucania sieci na intruza. Wiedzieli także o tajemnym tunelu. W małym drewnianym domku, położonym na wschód od zamku Ikuba, będącym świątynią buddyjską, czterech ninja rozebrało się do naga i natarło swoje ciała olejem. Napastnicy podeszli potem do otworu w podłodze, a ich przywódca pierwszy zszedł po drabinie do tunelu. Nie posiadali broni, latarni ani pochodni. Ostatni z nich zamknął zapadnię nad głową, pozostawiając za sobą dwunastu ninja stojących w świetle jedynej lampki olejowej. W rogu ogołoconej świątyni leżało dwóch przyodzianych w sutanny mnichów, a skórzane rzemienie ciągle ściskały ich gardła. Na sygnał jednego ninja, mnisi zostali rozebrani. Kilka minut później dwóch ninja już w szatach buddyjskich, z twarzami ukrytymi głęboko pod szafranowymi kapturami, siedziało w pobliżu otwartego okna i obracało w palcach lakierowane koraliki. Z odległości świątynia wydawała się spokojna, a jej opiekunowie milcząco medytowali przy dźwiękach ulewnego deszczu bębniącego o płytki pokrywające dach. Wewnątrz tajnego tunelu, który miał zapewnić ucieczkę Saburo czterech nagich ninja biegło po wulkanicznym popiele i błocie, a każdy ich krok prowadził na zachód - w kierunku zamku Ikuba. Chociaż ninja doskonale widzieli w ciemności, każdy z nich przesuwał ręką po wilgotnej ścianie dla utrzymania kierunku i równowagi. W ustach trzymali bawełniane zwitki, które wytłumiały ich oddechy. Zgodnie z raportami szpiegowskimi, gdzieś pomiędzy świątynią a zamkiem, sześciu strażników pełniło służbę wartowniczą. W ciemności, kiedy nie sposób było odróżnić przyjaciela od wroga, ninja gołymi rękami mogli zabić każdego, kto nosił ubranie. Potem mieli się przebrać w mundury zabitych strażników i czekać na przybycie tych ninja, którzy pozostawali dotąd w świątyni. Wtedy to grupa atakująca miała się wedrzeć do zamku, aby zabić Saburo i Benkaiego. Saburo wierzył, że chronił go duch Iki-ryo jego przybocznego i szczycił się, że nawet bogowie nie zdołają przemknąć pod mieczem Benkaiego. Tymczasem w tunelu czterech nagich ninja leżało brzuchami do ziemi i nasłuchiwało. Przed nimi włócznia zachrzęściła o tarczę. Dało się słyszeć skrzypienie skórzanego pancerza, a ktoś narzekał na skromne racje ryżu dla żołnierzy. Szesnastoletni strażnik po raz pierwszy pełniący służbę w tunelu, wysłuchiwał wymówek swojego sierżanta, który ganił go za brak brody. Z odległego o dziesięć stóp niskiego pomieszczenia wykopanego w ziemi, oświetlonego jedynie sosnowym łuczywem zatkniętym w błotnistą ścianę, dobiegało sześć różnych głosów. To był początek tajnego tunelu, wejście do zamku Ikuba. Młodociany strażnik opuścił swój miecz i znów został porządnie zbesztany przez sierżanta. Inny strażnik ostrzył nożem koniec swojej włóczni. Broń czyniła wiele hałasu, szczególnie w ograniczonej przestrzeni tunelu, gdzie uzbrojenie strażników stawało się niewygodne. Do obowiązków przywódcy ninja należało dać swoim ludziom ostateczną przewagę. Usunął więc wilgotny zwitek z ust, przykucnął i spojrzał przez ramię, aby upewnić się, czy pozostali ciągle leżą. Potem bez słowa ruszył z niezwykłą szybkością naprzód, a jego ciało połyskiwało od oleju i potu. W ułamku sekundy minął rozluźnionych strażników i sięgnął po pochodnię. Wyrwał ją ze ściany, cisnął w głąb tunelu ponad swoimi ludźmi leżącymi twarzą w dół i pogrążył pomieszczenie w ciemności. Młody strażnik zakrzyczał w agonii, lecz jego głos zaraz zamarł. Nad zamkiem Ikuba wstawał szary i duszny świt. Na horyzoncie wschodzące słońce oświetliło szczyty błękitnych pagórków oraz błotnistą rzekę Sumida, wezbraną teraz deszczem i występującą ze swoich brzegów. Po obu stronach zamku pola ryżowe, drogi, moczary i równiny były czarne od kawalerii i piechoty Hideyoshiego, niezawodnej armii umocnionej nieprzerwanym ciągiem zwycięstw. Podobnie jak ninja z Koga, Koronowana Małpa wykorzystał deszcz i ciemności jako osłonę do „wśliznięcia się” na teren wroga. Zamek Ikuba był otoczony, a jego garnizon przewyższony liczebnie i pozbawiony możliwości ucieczki. W komnatach pana Saburo, Benkai ze strzałą tkwiącą ciągle w oku obserwował swojego daimyo przygotowującego się do seppuku - rytualnego samobójstwa, będącego ważnym elementem dyscypliny samuraja. Przerażony Saburo wszedł na gruby, czerwony dywan otoczony z trzech stron białymi parawanami, niezgrabnie padł na kolana, a jego trzęsące się ręce niezdarnie dotykały kimona. Benkai poczekał, aż Saburo odsłonił sobie pierś, po czym skinął na jednego z czterech strażników pozostających w bogato zdobionej komnacie. Strażnik podszedł, przykucnął za Saburo i zdjął mu sandały. Człowiek zamierzający popełnić seppuku, czasami gubił je ze zdenerwowania. Wywoływało to niegodne wrażenie, którego należało ze wszech miar unikać. Benkai wyglądał przerażająco: strzała w oku, krew na twarzy i piersi, głowa Sagi przywiązana do szarfy za czarne, długie włosy. Był też miecz Muramasy. Benkai oczyścił go papierową serwetką i trzymał teraz w opuszczonej prawej ręce, groźny i złowrogo piękny. Strażnicy byli przed chwilą świadkami jak Muramasa pociął na kawałki pół tuzina ninja wychodzących z tajemnego tunelu, aż pozostali zostali zmuszeni do odwrotu. Po drugiej stronie zablokowanych drzwi tunelu ninja urągali i grozili Saburo. Benkai wiedział, że w końcu znajdą oni inną drogę, aby się przebić. Tym razem jednak Saga nie otworzy im drzwi. Widok Benkaiego był dla strażników bardziej przerażający niż myśl o śmierci z rąk ninja czy Hideyoshiego, więc wykonywali jego rozkazy bez słowa. Strach odebrał im rozsądek; nie liczyło się nic poza posłuszeństwem wobec Benkaiego. Powiedział im, że seppuku było jedynym sposobem pozwalającym Saburo uratować honor i uniknąć wstydu pojmania i ostatecznej hańby. Porażka była pewna. Łańcuch przeznaczenia był teraz ciasno owinięty wokół szyi daimyo. Wzięty żywcem, zostałby ukrzyżowany lub zginął powolną śmiercią w torturach. - Samuraj musi wybierać między hańbą i chwałą - powiedział Benkai. - Seppuku jest drogą do chwały. - Hai - odkrzyknęli strażnicy. Komnaty Saburo błyszczały od obfitości lakieru i złota. Pozłacane sufity, zdobione wpuszczanymi kasetonami z malowidłami przedstawiającymi wodospady i brzegi mórz, spoglądały w dół na zawiłe rzeźbienia w kości słoniowej, bambusowe i sekwojowe meble, porcelanowe poduszki, tekowe kasety na biżuterię oraz cedrowe, składane parawany inkrustowane macicą perłową. W powietrzu unosił się słodki zapach tlącego się kadzidła oraz woń dzikich kamelii rosnących po południowej stronie zamku, sięgających na wysokość pięćdziesięciu stóp. W pobliżu zaryglowanych, dębowych drzwi prowadzących do komnat daimyo, powietrze pachniało dymem z ognisk palonych na wszystkich trzech piętrach zamku. Dym przedostawał się także z dziedzińca i z pobliskich zabudowań. Czuło się już odór zabitych ninja oraz ciała chłopca imieniem Hayama, który otrzymał cios sierpem, przeznaczony dla Saburo. Daimyo płakał nad martwym chłopcem, co dla Benkaiego stanowiło objaw słabości. Benkai zdecydował, że jego pan musi umrzeć, zanim duch daimyo osłabnie jeszcze bardziej i zanim ninja mogliby go dostać żywcem. Dał znak czterem strażnikom, których uprzednio mianował kenshi - oficjalnymi świadkami samobójstwa Saburo. Asano, najstarszy ze strażników zapalił dwie świece umieszczone przed białym, składanym parawanem. Każda z nich miała cztery stopy wysokości, była owinięta w biały jedwab i zatknięta w bambusową podstawkę. Biel była kolorem czystości i śmierci. Drugi strażnik przyniósł Saburo hachimaki - białą opaskę na głowę symbolizującą gotowość do wielkiego, duchowego lub fizycznego wysiłku. Kiedy Benkai owinął biały kawałek jedwabiu wokół rękojeści swojego miecza, strażnik przyniósł Saburo miseczkę ryżowego wina: daimyo wypił cztery łyki. Słowo oznaczające liczbę cztery i śmierć brzmiało jednakowo - shi. Teraz strażnik ułożył trzęsące się ręce Saburo za jego plecami, aby nie mogły być widziane. Bębny, muszle i gongi, usiłujące jeszcze niedawno skupić rozproszonych ludzi daimyo teraz milczały. Nagle dał się słyszeć nowy dźwięk, który sprawił, że Benkai odwrócił się od Saburo i popatrzył w okno. Huczenie strzał. Gwiżdżąc jak oszalałe ptaki, szybowały wysoko skądś w obrębie zamku Ikuba. Przelatywały po szarym niebie zanim opadły wśród oddziałów Hideyoshiego. Strzały te niosły wiadomości, a Benkai wiedział czego one dotyczyły. Ninja osaczyli Saburo w pułapce. Zabili trzech jego generałów, pozostawiając oddziały zdemoralizowane i pozbawione dowództwa. Poprzebierani w mundury ludzi daimyo, ninja poruszali się swobodnie w obrębie murów i zabijali kogo chcieli. Niektórzy żołnierze z garnizonu ostatecznie przestraszeni i zdezorientowani zablokowali się w barakach, odmawiając walki. - Strzeż się dnia, kiedy tchórze zaczną działać na podstawie tego, w co wierzą - powiedział gorzko Saburo. Przed komnatami Saburo, po drugiej stronie wysokich dębowych drzwi, „słowicze podłogi” skrzypiały pod sandałami biegnących ninja, którzy przeklinali i krzyczeli, usiłując wedrzeć się do środka. Benkai, którego obojętność na ból nadal wprawiała w osłupienie czwórkę strażników, nasłuchiwał dźwięków dochodzących zza drzwi. W korytarzu zapanowała nagła cisza, a potem dały się słyszeć głosy nadbiegających ludzi. Drzwi zatrzęsły się od uderzenia tarana. Saburo klęcząc, objął samego siebie i zagryzł wargę tak silnie, że polała się krew. Ponieważ dalsze życie w godności nie było możliwe, musiał z godnością umrzeć. Czy wystarczy mu odwagi, aby dokonać tego co powinien? Z czarno-złotej lakierowanej komody Asano wziął białą drewnianą tacę, na której leżał długi nóż owinięty w równie białą papierową serwetkę. Zmuszając się do spokoju, przemierzył pokój, pokłonił Saburo, a następnie położył tacę na podłodze u kolan daimyo. Rola Asano był skończona. Spojrzał na Benkaiego walcząc ze sobą, aby powstrzymać drżenie. Benkai miał być kaishaku - katem i „drugim” pana Saburo. Jego umiejętność władania mieczem mogła zmniejszyć cierpienia daimyo; seppuku było rozdzierająco bolesne; stanowiło najstraszniejszy test odwagi samuraja. Japończycy wierzyli, że dusza przebywała w jamie brzusznej, a jej otwarcie pozwalało zobaczyć czy dusza była czysta, czy nie. Brzuch był ośrodkiem woli samuraja, ogniskiem jego ducha, śmiałości, gniewu, uprzejmości, wszystkiego czym był i co było dla niego święte. Rozcięcie brzucha było więc próbą wymagającą takiego opanowania i trzeźwości, że jedynie prawdziwy bushi - wojownik, najbardziej opanowany i najdzielniejszy z mężów mógł tego dokonać. Taran ponownie uderzył w drzwi, kiedy Benkai wszedł za biały parawan, przyklęknął na lewym kolanie zwrócony przodem do lewego boku swojego pana. Trzymał miecz wysoko, dzierżąc go oburącz, stosownie do rangi Saburo. - Mój panie, nie obracaj się - wyszeptał. - Proszę podnieś tacę do czoła, potem połóż ją z powrotem na podłogę. Będziesz mógł sięgnąć po nóż w wybranym przez siebie momencie. Było to litościwe kłamstwo. Nie pozostało dużo czasu. Drzwi mogły puścić w każdej sekundzie, a ninja zrobiliby wszystko, aby pojmać Saburo żywego i uniemożliwić jego samobójstwo. Benkai wiedział również, że opanowanie jego pana mogło załamać się w każdej chwili i że Saburo mógłby się zhańbić. Niech miecz na swój sposób okaże litość. Niektórzy mogliby to nazwać pogwałceniem rytuału seppuku, ale Benkai był zdecydowany wyświadczyć swemu panu tę ostatnią przysługę. Saburo, z oczami jasnymi od łez, pochylił się, aby podnieść tacę. Kiedy jego palce dotknęły białego drewna, Benkai obserwujący każdy ruch, powstał, odczekał moment, a następnie spuścił klingę miecza na szyję daimyo. Głowa całkowicie odcięta od korpusu upadła na dywan wydając głuchy odgłos. Krew trysnęła z szyi, a ciało pozostało w pozycji klęczącej. Benkai pokłonił mu się nisko z szacunkiem, a następnie wytarł starannie klingę kawałkiem papierowej serwetki wyciągniętej z kimona. Po włożeniu miecza do pochwy pociągnął stopy Saburo sprawiając, że ciało upadło do przodu. Jeszcze raz sięgnął do kimona i wyciągnął nowy kawałek papieru oraz mały sztylet. Podszedł do głowy Saburo i wepchnął ostrze głęboko w lewe ucho. W ten sposób zdołał podnieść łysą głowę; nie było na niej nawet czuba, za który można by uchwycić. Benkai położył ją na kawałku czystego papieru na lewej dłoni i uniósł do góry, aby pokazać świadkom. Jeden ze strażników odwrócił wzrok, drugi zapaskudził się i musiał wesprzeć się na stojących obok. - Spójrzcie na to! - rozkazał Benkai. Kiedy każdy z nich przyglądnął się odciętej głowie, Benkai umieścił ją na barkach daimyo. Krew Saburo tworzyła coraz większą, ciemną plamę na dywanie. Dębowe odrzwia zatrzęsły się znowu, ale sztaba i zawiasy wytrzymały. Benkai wziął nóż z tacy, wyszedł zza parawanu i uklęknął, zwracając się twarzą do rozbijanych drzwi. Stojący za nim strażnicy obserwowali, jak wyciągnął swoje dai-sho, kładąc oba miecze po prawej stronie. Potem rozchylił kimono j czekał. Nadszedł czas, aby i on otworzył siedlisko duszy dowodząc swojej prawości przed tymi psami. Nadszedł czas, by dołączyć do pana Saburo. Kiedy bogowie zobaczą jak uczciwy był Benkai, dadzą mu to czego pragnął najbardziej - możliwość odwetu na tych, którzy zdradzili jego pana. Nawet jeśliby miało to oznaczać tysiąckrotne odradzanie się, Benkai odpłaci złem za zło, krwią za krew. Drzwi ustąpiły wreszcie, wyrwane z zawiasów, pryskając drzazgami do wnętrza pokoju. Zamaskowani ninja wbiegli do środka i zatrzymali się na widok opanowanego Benkai. Natychmiast zrozumieli, co zamierzał zrobić. Widok strzały tkwiącej w jego oczodole sprawił, że zamarli w bezruchu. Benkai odłożył nóż, ujął strzałę w obie ręce, nabrał głęboko powietrza i ułamał ją w pobliżu czoła, pozostawiając kawałek w oku. Pogardliwie odrzucił zakrwawione drzewce na bok. Jego twarz była wykrzywiona z bólu, ale nie pozwolił sobie na krzyk. Westchnął głęboko i powiedział: - Pokażę wam, jak umiera prawdziwy wojownik. Nikt z was nie opowie nigdy, że zanieśliście moją głowę do Hideyoshiego, Małpy, której nieczystości zjadacie. Mógłbym z łatwością zabić jeszcze wielu, ale mój pan nie żyje, więc zabieranie wam życia nie ma już znaczenia. Byłoby to zajęciem tak samo bezużytecznym, jak budowanie domu na ruchomych piaskach. Umieram, aby dołączyć do mojego pana. Umieram z własnej woli, w miejscu i czasie przez siebie wybranym. Bez wahania ujął w obie dłonie nóż Saburo i wbił go sobie głęboko w lewy bok. Przez jego ciało przebiegł lekki skurcz, ale nie wydał żadnego głosu. Powoli przeciągnął nóż do prawej strony brzucha. Potem obrócił go w rozcięciu i przeciągnął nieco na skos ku górze, w poprzecznym cięciu zwanym jumonji. Wskazywało ono na jeszcze większą odwagę. Benkai przerwał. Jego czoło pokryło się kropelkami potu, a szyja usztywniła napiętymi żyłami. Drżącymi rękami wyciągnął nóż, włożył zakrwawione ostrze w usta i padł twarzą na podłogę. Kiedy milczący ninja stali przerażeni, nagle niebo zachmurzyło się i w pokoju pociemniało. Błyskawica przeszyła czarne niebo, zagrzmiało z łoskotem, a echo powtórzyło dźwięk gromu. Gwałtowna ulewa zabębniła w zamek i okolicę strumieniami chłodnego deszczu i gradu. Na dziedzińcu spłoszone konie stanęły dęba i przebierając kopytami w powietrzu przeraziły swoich opiekunów. Kiedy poruszyła się ziemia, ninja w komnatach Saburo krzyknęli i rzucili się do ucieczki. Trzęsienie ziemi zabijało w kilku sekundach. Ziemia zadrżała, potem zakołysała się, a następnie z rykiem zapadła, niszcząc i pozbawiając życia wszystko co na niej było. Otoczony murami zamek Ikuba wzniesiony na kamiennym fundamencie, wytrzymywał wstrząsy. Większość pozostałych zabudowań zapadła się jednak w powstające rozstępy lub rozleciała w drzazgi. Zarówno tutaj, jak i w całym Edo trzęsienie ziemi zabiło ludzi, zwierzęta oraz poniszczyło warsztaty pracy, drogi i pola ryżowe. Po wstrząsach nastąpiły pożary, przyszła plaga i w ciągu dwóch dni Hideyoshi stracił trzecią część swoich żołnierzy oraz połowę zapasów. Właśnie wtedy odwołał wcześniejszy rozkaz, by pogrzebać Benkaiego z honorami należnymi wojownikowi. Kierując się instynktem i poradą głównego astrologa oraz mędrców, rozkazał przeprowadzenie kremacji jego ciała i rozrzucenie popiołów na cztery wiatry. Zaraz po tym deszcze ustały, a żołnierze przestali umierać. Przed upływem roku przywódcy ninja, którzy brali udział w napadzie na zamek Ikuba umarli nagłą śmiercią, a Hideyoshi tylko dzięki osobistemu szczęściu przeżył próbę zamachu. Kilka lat później próbował zdobyć Koreę, ale bez powodzenia. Utracił tysiące żołnierzy w długiej i ponurej kampanii, która była największą porażką jego życia. Koreańczykom pomagali bowiem Chińczycy, a opowiadano, że ich przywódcą był Benkai. Ze swoim mieczem Muramasy i Iki-ryo. Część pierwsza ZANSHIN Silna koncentracja psychiczna; determinacja, aby walczyć do końca i z rozwagą. ROZDZIAŁ PIERWSZY Hongkong, czerwiec 1983 W południe w Aberdeen Harbor wystrzał armatni dał sygnał rozpoczęcia wyścigu. Jedenastoletni Todd Hansard, obserwujący swoją matkę na pokładzie przycumowanego jachtu, poczuł natychmiast ból brzucha ze strachu. Kobiety wokół nie zwracały na niego większej uwagi. Były to żony biznesmenów, którzy spotykali się na dole w pokoju konferencyjnym. Wejścia do niego strzegło dwóch ogromnych Japończyków z naoliwionymi czubami, pozwalającymi rozpoznać w nich sumotori - byłych zapaśników sumo. Niższy Japończyk z ingramem M-IIs strzegł pomostu prowadzącego na jacht. Pod nazwą „Kitaro” widniała rejestracja tokijska. Strażnicy obserwowali łodzie przycumowane po obu stronach oraz tłum przewalający się po molo. Dla nich całe to podniecenie związane z wyścigiem rozgrywanym od dwóch i pół tysiąca lat ku czci chińskiego przodka po prostu nie istniało. Wyścig Tuen Ng, to Festiwal Smoczych Łodzi, odbywany każdego roku w czerwcu dla uhonorowania Chu Yuan, uczciwego chińskiego męża stanu, który utopił się całe wieki temu na znak protestu przeciwko panującej w jego czasach korupcji rządu. Do całodziennych zawodów stawały długie, wąskie łodzie wojenne z głową smoka rzeźbioną na dziobie i jego ogonem na rufie. Każda z nich mieściła grupę dwudziestu wioślarzy sponsorowaną przez różne instytucje: policję, straż pożarną, związki zawodowe, redakcje i banki zarówno chińskie, jak i europejskie. Impreza ta, jedna z najpopularniejszych w Hongkongu, była hołdem dla tych, którzy niegdyś rzucili się na pomoc biednemu Chu. Na pokładzie „Kitaro” Todd Hansard poczuł zapach trocin i drewna. Jacht zakotwiczono w pobliżu Apleichau, małej wyspy, znanej z najlepszych w Hongkongu budowniczych łodzi. Zapach drewna dolatywał z miejsc, gdzie prowadzono najwspanialszą i najbardziej tradycyjną pracę - budowę dżonek, długich na trzydzieści stóp łodzi, wykonywanych z tekowych bali bez pomocy jakichkolwiek schematów, a jedynie korzystając z doświadczeń cieśli. Z szacunku dla ducha Chu, prace w stoczniach zostały chwilowo wstrzymane. Chińczycy tak gorąco uprawiali kult przodków, okultyzm i wierzyli we wszystko co nadprzyrodzone, że nawet kości zmarłych raz do roku wydobywano z grobów i z czułością obmywano. Prace konstrukcyjne zostały wstrzymane również z powodu zawodów. Chińczycy bowiem byli także hazardzistami, a robotnicy chcieli obserwować wyścig, na który postawili wysokie zakłady. W Aberdeen, wiosce znajdującej się na południowym wybrzeżu wyspy, na której leży Hongkong i zwróconej w stronę Apleichau, tłumy Chińczyków wymieszanych z mniej licznymi Europejczykami oglądały wyścig z białych plaż, skalistych zatoczek, a nawet z dachów zaparkowanych samochodów i autobusów. Wszyscy dodawali otuchy swoim faworytom, wołając w narzeczu kantońskim, w mandarynie, szanghajskim, a także po angielsku oraz wrzucali do wody owinięte jedwabiem paczuszki ryżu, aby nakarmić ducha Chu. Niektórzy przynieśli ze sobą ptaki w klatkach, symbol statusu kolonii. Inni bawili się kapeluszami, koszulkami i papierowymi proporczykami w kolorach swojej ulubionej drużyny oraz nosili laseczki kadzidła „na szczęście”. Handlarze żywności ustawili swoje stragany po obu stronach portu. Sławne pływające restauracje odmawiały przyjmowania na zatłoczone pokłady dodatkowych gości. Na tysiącach sampanów i dżonek kołyszących się w zatoce, Tanka - ludzie na stałe żyjący na tych pływających slumsach, uderzali w cymbały i gongi, aby odpędzić złe duchy. Todd Hunsard patrzył na matkę i stojące wokół niej japońskie, chińskie i europejskie kobiety, wachlujące się i gawędzące we wschodnich dialektach i po angielsku. Był on jedynym dzieckiem i jedyną osobą płci męskiej pośród tai-tai, kobiet poślubionych bogaczom. Parę z nich flirtowało z Toddem, co okazywało się niezbyt przyjemne i wprawiało go w zakłopotanie. Z niemiłej sytuacji uratował go helikopter. Nadleciał spoza stalowo-szklanych wysokościowców Aberdeen, by następnie zniżyć się nad „Kitaro”; nosił znaki policji. Kilka sekund później przechylił się na lewo, unosząc ponad sampanami, które wpłynęły na tor wyścigu. Chiński pilot w lustrzanych okularach i kowbojskim kapeluszu ogłosił przez megafon, aby małe, jednowiosłowe łodzie oddzieliły się od pozostałej flotylli. Tood przycupnął ze strachu i zakrył uszy obiema rękami. Bębny. Smocze łodzie miały je na pokładzie, aby odmierzać rytm uderzeń wiosłami. Ich dudnienie wypełniło mu głowę bólem, który wydawał mu się odwieczny. Nagłe uczucie lodowatego chłodu spowodowane ogłuszającymi dźwiękami cymbałów i gongów, wywołało u niego dreszcze. Koszmary nocne zaczęły się dwa miesiące temu. Wypełnione były terrorem i udręką, po których następowały zjawy i widma dzienne, chłodne zapowiedzi czegoś fatalnego i złośliwego. Zachwiał się i poczuł, że za chwilę zemdleje. Łapiąc się balustrad skupił wzrok na słońcu, poddając się jego ciepłu i oślepiającej jasności. Nie wolno mu zamknąć oczu. Sen stał się cierpieniem, zaglądaniem do piekła, kryjącego w sobie nie wykonane zadania z minionych wcieleń. Wierzył w karmę i wiedział, że życie jest sumą wszystkich jego żywiołów poprzedzających obecne wcielenie. Nie wiedział jedynie, jakie były te nie dokończone zadania. Domyślał się, że dosięgnął go dawno miniony horror, nie rozumiał jednak dlaczego. Nie rozmawiał o tym z nikim, nawet z matką. Jak mógłby jej powiedzieć, że zło pojawiające się w snach przerażało go, lecz jednocześnie przyciągało obietnicą potęgi. Tood Hansard był synem Chinki i białego ojca. Był wysokim, szczupłym chłopcem z prostymi, czarnymi włosami, smutną twarzą i oczami pięknymi niemal jak u kobiety. Jego oczy były niezwykłe - jedno zaskakująco niebieskie a drugie ciemnofioletowe. Podobny kontrast istniał pomiędzy jego usposobieniem i energią. Często zmieniał nastroje. Bywał przyjazny ludziom, to znów zamykał się w sobie, podczas gdy jego energia osiągnęła ostatnio poziom hiperkinetyczny. Aby zorientować się w sprawach przyszłości syna matka konsultowała się u astrologów, jasnowidzów oraz numerologów i doradców duchowych. Pomysł ten rozzłościł jej męża. - Dobry Boże, kobieto - powiedział. - Kiedy wreszcie nauczysz się, w co nie należy wierzyć. Drwił jeszcze bardziej, kiedy jeden z jasnowidzów zauważył, że Tood posiada moce duchowe i siły tajemne pochodzące z innego świata. Do tego stopnia przeraziły one mędrca, że przerwał wywiad z chłopcem i uciekł z domu Hansardów. Mniej więcej przed rokiem Tood został zastraszony i pobity przez chińskich wyrostków w jego wieku. Poczucie wyższości Chińczyków i pogarda dla gweilos - obcokrajowców - sprawiła, że Tood mający mieszaną krew stał się przedmiotem ciągłych ataków. Trwało to dopóki Tood nie opanował sztuki walki. Jego pierwszymi nauczycielami byli Chińczycy, służący w domu jego rodziców w Victoria Peak, najekskluzywniejszej enklawie Hongkongu. Nauczyli go kung fu oraz posługiwania się bronią. Wczesnym rankiem zabierali go do ogrodu botanicznego, gdzie w otoczeniu skarłowaciałych chińskich sosen i lasu bambusowego dołączał do setek Chińczyków praktykujących powolne, niemal baletowe ruchy tai chi chuan. Były to ćwiczenia bokserskie wywodzące się z rytmicznej gimnastyki starożytnych mnichów buddyjskich. Todd nigdy nie zrozumiał powodów, dla których wolał japońskie formy walki, w szczególności kendo, praktykowane przezeń wręcz obsesyjnie. Robił szybkie postępy, wykazując wkrótce takie umiejętności, że jego instruktor zrezygnował z jakiejkolwiek zapłaty i rozpoczął nauczać Todda prywatnie, honor rzadko wyświadczany i to jedynie w stosunku do studenta o nadzwyczajnych możliwościach. Jego walki toczone poza salą szermierczą, przybierały teraz inny obrót. Jedna z nich, mająca miejsce miesiąc przed wyścigiem smoczych łodzi, sprowadziła do domu Hansardów inspektora policji. Hansardowie zamieszkiwali dziewiętnastowieczną posiadłość z wykuszowymi oknami, chińskimi meblami z czarnego drewna i werandą ocienioną zwisającymi, bambusowymi zasłonami. Inspektor rozmawiał z matką Todda, pochodzącą z Szanghaju, wysoką i uroczą kobietą, której długie, czarne włosy sięgały aż do pasa. Jej piękno rozbroiło inspektora, choć wiedział, że nie było przeznaczone dla niego. - Złamał przywódcy biodro i kość policzkową, rozumie pani - powiedział. Inspektor był Walijczykiem i miał kłopoty z czytaniem swojego notatnika. Nie chciał zakładać okularów w obecności Kathariny Hansard. - Znokautował drugiego młodzieńca, pozbawiając go przytomności i pozrywał ścięgna w prawym kolanie trzeciego. Zamknął notatnik i uśmiechnął się. - Praca na cały dzień dla zwykłego człowieka, powiedziałbym. A ile lat ma pani syn? Katharina Hansard nie odwzajemniła uśmiechu. - Jedenaście. Inspektorze, nie rozumiem dlaczego pan tu przyszedł. Powiedział pan przecież, że chłopcy należeli do gangu ulicznego. Ci bandyci zaatakowali mojego syna niczym nie prowokowani. - Bandyci z nożami, jeśli chce pani wiedzieć. Chłopiec dał im niezły wycisk. Jednak posłużył się trzonkiem od miotły. Porwał miotłę jakiejś starszej kobiecie, kiedy zamiatała chodnik przed swoim sklepem. Świadkowie mówili, że pani syn walczył jak dzikus, można by powiedzieć, jak opętany. Wydaje mi się, że ma pani w domu małego Jekylla i Hyde’a, Mrs Hansard. W szkole i od przyjaciół dowiedziałem się, że zwykle zachowuje się dobrze. Z szacunkiem. Nie sprawia żadnych kłopotów. Inspektor przeczesał swoje gęste, rude wąsy końcami dobrze utrzymanych palców i pomyślał o niej wijącej się pod nim w łóżku. - Musimy zadać sobie pytanie, dlaczego ostatnio stał się taki wojowniczy. - Włożył notatnik do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Nie pierwszy raz, rozumie pani. Przez ostatnie trzy miesiące brał często udział w bójkach. Jakby w nich ostatnio zakosztował. On jest... - Jest na wpół biały. - Zauważyłem to, proszę pani. - Jeszcze jeden uśmiech. Zignorowany. - To jest powód, dla którego został pobity - stwierdziła. - Ostatnio nie. Pani chłopiec ostatnio zawsze góruje. W każdym przypadku to inni są poszkodowani. Dotknęła włosów szczupłą, złotą dłonią. Ten gest sprawił, że serce inspektora zaczęło bić szybciej. - Mój syn nigdy nikogo nie zaatakował, inspektorze. Ma pan to prawdopodobnie zapisane gdzieś w swoim notesie. Todd walczy jedynie w obronie własnej. - Zgoda. Co mnie tu jednak sprowadza, to dotkliwość tej obrony. Pani syn nieuchronnie pokonuje atakujących i zawsze z bronią w ręku. Dostrzegł to w jej oczach, tę twardość, lekkie uniesienie głowy. „Tak samo jak twój cholerny ojciec, pomyślał inspektor. Nieprzyjemny facet z niego”. Inspektor poprawił się. - Niech mi pani pozwoli sprostować ostatnie stwierdzenie, jeśli można. Pani syn używał pieści, ale wydaje się, że teraz woli broń. Woli jest tu właściwym słowem. Patyk, gałąź, drzewa, shinai, bambusowy miecz, używane w kendo. Okazuje się niezłym, małym diabłem od czasu do czasu. Szczególnie gdy w jego rękach znajduje się coś, czym można walczyć. Dostatecznie spokojny, kiedy jest sam, w chwili gdy czarna flaga idzie do góry, całkiem traci panowanie nad sobą. Ledwo wypowiedział te słowa, już zdał sobie sprawę, że posunął się za daleko. Katharina Hansard wstała z krzesła. - Służący odprowadzi pana do drzwi. - Mrs Hansard, nie chciałem powiedzieć... - Jeśli jest jeszcze coś, o czym chciałby pan porozmawiać, proszę się skontaktować z moim mężem. Jestem pewna, że wie pan kim on jest. I wie pan także, gdzie go można zastać. Rozzłoszczony świadomością swojej bezsilności wobec Hansardów, inspektor zakaszlał w zwiniętą dłoń i spojrzał przez wykuszowe okno na biało ubranego służącego - Chińczyka, który za pomocą siatki na długim kiju wyławiał liście z basenu kąpielowego. Mając zaledwie rok do emerytury, policjant nie zamierzał robić sobie wrogów z Hansardów. Co to było takiego, co jego ojciec, górnik, zwykł był mawiać przy takich okazjach? „Jeśli nie potrafisz życiu narzucić swoich warunków, musisz przyjąć takie, jakie życie nakłada na ciebie”. W każdym razie, mogło być gorzej. Wyniosła Mrs Hansard mogła na przykład zagrozić mu swoim ojcem, tym przybłędą ze wschodu. Ów skośnooki bękart był jednym z niebezpieczniejszych ludzi w Hongkongu i w swoim czasie odpowiedzialnym za sporą liczbę zgonów, z policjantami włącznie. Jeśli chodzi o Mr Hansarda, zdecydowanie był to człowiek, z którym należało się liczyć. Był bankierem, a właśnie bankierzy, nie gubernator czy przedstawiciel królowej, naprawdę rządzili Hongkongiem. Słowo Mr Hansarda rzucone w pewnych kręgach mogło dla inspektora oznaczać ruinę. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni swoje okulary o podwójnych soczewkach, założył je na czubek nosa i przechylił głowę i do tyłu, aby spojrzeć na Katharinę Hansard. Była piękniejsza niż sobie wyobrażał. Wtedy dostrzegł także jej spojrzenie. Była w nim nienawiść. Nienawiść spowodowana tym, że próbował urazić jej syna. Inspektor odchrząknął. - Nie ma konieczności kontaktowania się z mężem, Mrs Hansard. Ostatnią rzeczą, którą chciałbym robić jest przeszkadzanie człowiekowi z jego pozycją. W rzeczywistości zakładam, że może pani wnieść oskarżenie przeciwko atakującym Todda, gdyby pani tylko zechciała. - Wahał się dość i długo, aby upewnić się swojej niezależności, a potem dodał: Mimo wszystko, to on był stroną poszkodowaną. Stojąc w oknie, Katharina Hansard patrzyła jak samochód inspektora odjechał wysypanym żwirem podjazdem i skręcił, po czym weszła na górę, aby zajrzeć do Todda. Zszokowana, zakryła dłonią usta, kiedy zobaczyła jak śpiący chłopiec rzucał się, przewracał i jęczał przez sen. Nagle podniósł się na łóżku, cały mokry od potu, a jego pierś podnosiła się i opadała w gwałtownym oddechu. Przebiegła przez pokój i rzuciła się na łóżko, obejmując dziecko ramionami. Zapytała co mu się śniło, ale pamiętał jedynie strach. Katharina Hansard mając trzydzieści lat nie pracowała już jako pielęgniarka, ale poświęciła się rzeźbieniu i swojemu synowi, którego właściwie wychowywała sama. Została stworzona do bogactwa i władzy; jej ojciec był przywódcą Triad, potęgi w podziemnym świecie Hongkongu. Wyszła za mąż za bogatego Iana Hansarda, prezesa Hong Kong Bank mającego oddziały na całym świecie. Nie brakowało jej niczego, a jednak cicha i zamknięta w sobie Katharina Hansard prowadziła bardzo bolesne życie, które - jak ostatnio zauważyła - wybrała sobie sama. Przed laty, na przekór swojemu ojcu wdała się w romans z Amerykaninem, ojcem Todda, którego nie widziała od czasu narodzin chłopca. Aby dać dziecku nazwisko, Katharina wyszła za mąż za Iana Hansarda, wcale go nie kochając. Hansard był niskim Anglikiem o blond włosach i wyglądzie przystojnego i podstarzałego ministra, wykazującym ogromną determinację, aby prowadzić życie na najwyższym poziomie. Przygnębiony tym, że marzenia jego ojca nie mogły się spełnić w Anglii rządzonej przez socjalistów, ambitny młody człowiek wyemigrował do Hongkongu, gdzie interesy liczyły się przede wszystkim. W otoczeniu, w którym zasady i moralność mogłyby jednym szkodzić, ignorował oba te pojęcia i świetnie prosperował. W wieku trzydziestu pięciu lat był najmłodszym z głównych bankierów kolonii i jedynie okazjonalnie wyrażał osobiste niezadowolenie z tego, kim został. Nigdy nie zdołał zbliżyć się z Toddem. Chłopiec nie był przecież jego synem, a ponadto Hansard miał w sobie niechęć do okazywania uczuć. Co go najbardziej złościło, to ścisła więź Kathariny z chłopcem, szczególnie denerwująca kiedy mówili po kantońsku, w dialekcie, którego nie rozumiał, ani nie miał ochoty się nauczyć. Ożenił się z Katharina dla jej egzotycznego piękna oraz dla zazdrości jaką z jej powodu wzbudzał u innych mężczyzn. W najmniejszym stopniu nie tolerował rywali do tej piękności. To, co należało do Hansarda było niepodzielnie jego, szczególnie pod jego własnym dachem. Niezależnie od wszystkiego, Todd zachowujący się w domu nienagannie, był dla Iana Hansarda zbyt inteligentny. - Jest prawdziwym geniuszem - powiedział Hansard do żony. - Nie staram się nawet zrozumieć działania jego umysłu, ale wydaje się, że ma olej w głowie. Zadaniem geniusza, mówiono mi, jest zapładnianie nas, kretynów, pomysłami wyprzedzającymi czas o dwadzieścia lat. Mogę to powiedzieć o jego nagłym zainteresowaniu się wszystkim, co japońskie: nie można być tak natrętnie ciekawym bez szczypty złośliwości, nie wydaje ci się? Nie twierdzę oczywiście, że chłopiec jest szalony, chyba rozumiesz. Hansard musiał uważać, kiedy rozmawiał z Kathariną o chłopcu. Jedno nieopatrzne słowo, a odczułby jej zawziętość. Hansard zdecydował się kontynuować temat japoński, o wiele bezpieczniejszy. - Wyobraź sobie - powiedział - Japończycy, niezależnie od swej zwykłej uprzejmości, są dosyć złośliwi. Mógłbym powiedzieć Toddowi to i owo o tym, jak ci cholerni Japończycy prowadzą ze mną interesy. Ian Fabian Charles Hansard zna fakty o Japończykach, które okazałyby się niezwykłą lekturą, gdyby tylko zdecydował się przenieść je na papier. Ale o pewnych rzeczach nie należy mówić. Nigdy nie żałuje się milczenia, żałuje się jedynie wypowiedzianych słów. – Patrzył na żonę i myślał o jej ojcu, jeszcze jednym przebiegłym, orientalnym dżentelmenie, znającym parę sekretów. * Na zalanym słońcem pokładzie „Kitaro”, ubrany na biało członek załogi popychał wózek z parującymi koszami bambusowymi w kierunku pustego stołu, ocienionego przez ogromnych rozmiarów parasol. Kosze zawierały przekąski, kluski na parze, mieloną wieprzowinę, kule z ryżowej mąki, ciastka tortowe i zupę na paście z czerwonej fasoli. Na drugim wózku jechały butelki koniaku, szampan, woda sodowa, kubełki z lodem, puszki napojów i świeże owoce. Z wyraźnym zadowoleniem kobiety usadowiły się wokół stołu. Todd pozostał sam przy poręczy, ignorując prośbę matki, aby się do niej przyłączył. Bębny. Cymbały i gongi. Padł na kolana, z obiema rękami przy lewym oku. Nagły ból wewnątrz głowy wgryzał się w jego mózg jak ostre zęby zwierzęcia. Upadł do tyłu na pokład i przewracał się z boku na bok, próbując otrząsnąć się z koszmaru. Jego koszula była mokra od zimnego potu; nagle zaczął tracić przytomność. Katharina Hansard zawołała go po imieniu, ale on zapadał się teraz w czerwoną ciemność i zmrożoną mgłę. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał przed utratą przytomności było ciepło jego własnej krwi na rękach i twarzy. Był w Japonii, wewnątrz zamku oświetlonego papierowymi latarniami i sosnowymi łuczywami. Zamek był oblężony, a ninja odkryli drogę do wnętrza. Teraz zbliżali się do niego, zjawy ubrane na czarno i przynoszące cichą śmierć. Wyciągnął swoją katanę i trzymał wzniesioną oburącz nad głową, czekając. On także był ubrany na czarno, w kimono z czarno- szarego jedwabiu ozdobionego na piecach i rękawach mons, jego rodzinnym herbem. Coś jednak było nie tak. Ból. Ohydny ból w lewym oku. Ale nie wolno mu się zachwiać, nie wolno się poddać. Stój i walcz. Hai. Z innych pokojów dobiegał szczęk miecza o miecz i krzyki rannych. Czuł zapach dymu i słuchał kroków stawianych na śpiewającej podłodze. Coś było przywiązane do jego pasa. Głowa kobiety z oczami zamkniętymi jak we śnie, z otwartymi ustami jakby chciały mówić. Kiedy ją zabił i dlaczego? Nagle zdał sobie sprawę z nowego, przemożnego nakazu i zrozumiał, że musi dojść do komnaty na wyższym piętrze. Musi utorować sobie drogę przez ninja. Ktoś na wyższym piętrze potrzebował go, ale kto? Nie wiedział. Wiedział tylko, że musi iść naprzód, że musi zabijać. Tood otworzył oczy. Leżał na pokładzie wyczerpany, w koszuli ociekającej potem. Coś podłożono mu pod głowę, a matka klęczała obok z ręką na jego czole. Ojczym, tai-tai i kilku Japończyków z załogi patrzyło, jak mały Japończyk w garniturze przykucnął, aby zbadać Toddowi puls. Mówił do chłopca po japońsku. Zmartwiony Ian Hansard rzekł: - Na miłość boską, Todd, odpowiedz panu. Ile razy musi ci powtarzać? Chłopiec zmarszczył brwi. - Przed chwilą paplałeś jak najęty - powiedział Hansard. - Pierwszy raz dowiaduję się, że umiesz mówić po japońsku. Oszołomiony i słaby, Todd próbował odepchnąć się od pokładu, ale bez powodzenia. - Nie, nie znam japońskiego - powiedział. - Nie umiem mówić... Hansard wzniósł oczy do góry. - Boże, dopomóż. Todd, wyraźnie słyszeliśmy, jak mówiłeś po japońsku. Nie ma potrzeby kłamać. Nie obchodzi nas w jakim języku mówisz, nie trać tylko naszego czasu leżąc tutaj, to wszystko. Hansard czuł na sobie palący wzrok żony, ale nic chciał na nią spojrzeć. Przeklęci oboje, odciągnęli go od spotkania, które dla jego banku oznaczało miliony. Tym razem miał zamiar powiedzieć publicznie, że kochany, mały Todd jest kompletnie zwariowany. Najwyraźniej ten chłopiec postradał zmysły. Hansard nie będzie przetrzepywał mu skóry, to nie w jego stylu, ale ta zabawa w kotka i myszkę nie może pozostać bez odpowiedzi. A jeśli Katharinie się nie podoba, może odejść. Nagle Hansard dostrzegł dobre strony tajemniczego zdarzenia w porcie. Takiego właśnie wytłumaczenia potrzebował, aby wysłać chłopca do szkoły w Anglii lub Szwajcarii, gdzie wobec surowych nauczycieli należało być uprzejmym. A Hansard mógłby wreszcie zrewanżować się za listy, które jego żona ciągle pisała do naturalnego ojca Todda w Ameryce. To prawda, nie widziała tego Amerykanina od czasu narodzenia Todda i nie robiła nic, aby ukryć listy, przechowywane w jej studio. Hansard potajemnie przeczytał parę i wiedział, że tamci oboje byli sobie bliscy; budziło to jego zazdrość. Własna niewierność nie łagodziła tego uczucia. Hansard mógł mieć Katharinę na własność, ale w rzeczywistości nigdy jej nie posiadł. Niejednokrotnie, w miarę jak chłopiec podrastał, bankier przyglądał się jego twarzy poszukując cech Amerykanina: wszystko, co w niej znajdował przypominało mu, że on sam nie był przez żonę kochany. - Todd - powiedział Hansard - pod pokładem powiedziano mi, że oślepłeś na jedno oko czy coś takiego. Tymczasem widzę, że twoje oczy są zupełnie w porządku. Czy nie sądzisz, że należałoby to wyjaśnić? Katharina Hansard zbliżyła rękę syna do swojego policzka. - On krwawił. Doktorze... Hansard potrząsnął głową. - Katharino, serce moje. Doktor Orito powiedział, że fizycznie z Toddem wszystko jest w normie włącznie z oczami. Oboma oczami. Czy muszę dodać, że doktor nie jest na pokładzie po to, aby wciągać go w czyjeś fantazje? Czy Todd będzie miał taki sam tajemniczy atak na przyjęciu, które wydajemy w przyszłym tygodniu dla ludzi filmu? Może się to okazać kłopotliwe dla nas obojga. Bardzo, bardzo kłopotliwe. Strzepnął niewidoczny pyłek ze swojej koszuli, jednej z tuzina zrobionych specjalnie dla niego w cenie stu funtów za każdą, przez Turnbull and Asser w Londynie. - Katharino, kochanie, kiedy wrócimy do domu, musimy szczerze porozmawiać o przyszłości Todda. Są miejsca, w których pobyt i trochę dyscypliny wyjdzie chłopcu na dobre. A teraz, jeśli pozwolisz, na dole czekają na mnie. Przeszedł pokład i skierował się do schodów prowadzących w dół. Nie był szczęśliwy z powodu napięcia jakie wyczuwał u żony na myśl o odesłaniu Todda. Ale Hansardowi ta perspektywa poprawiała samopoczucie. Doktor Orito zatrzasnął swoją czarną torbę i zwrócił się do Kathariny Hansard po angielsku. - Proszę powiedzieć, czy pani syn chorował ostatnio? Jej oczy spoglądały nadal na chłopca. - Ma kłopoty ze spaniem, tak. I złe sny, bardzo złe sny. - Czy brał jakiekolwiek lekarstwa, cokolwiek co mogłoby wywoływać halucynacje? - Nie. - Ach, tak. On ma bardzo silną wyobraźnię. Mówi o ninja, zamkach i walkach, w których brał udział. - Orito uśmiechnął się. - Być może, słyszał gdzieś trochę japońskiego i zapamiętał, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. - Studiuje kendo z japońskim nauczycielem. Ale nie uczył się języka. - Hm, tak. - Orito spojrzał Toddowi w oczy. - Dziwne oczy, ma ten pani syn. Bardzo dziwne. Proszę go zabrać z dala od słońca i podniecenia wyścigiem. Todd trzymał Katharinę za rękę, a kiedy jego uścisk zelżał, popatrzyła na głowę syna spoczywającą na jej łonie. Ich spojrzenia spotkały się; uśmiechnęła się, a wtedy on zamknął oczy i zasnął. Nie był to sen wypoczynku, ale sen wyczerpania. We śnie wyglądał bardziej bezbronny niż kiedykolwiek, a ona zastanawiała się czy ma dość sił, aby dalej nieść jego cierpienie. Kiedy Orito dostrzegł jej łzy, zrozumiał, że już nic więcej nie może jej powiedzieć; łzy kruszyły kamienie i zatrzymywały tygrysy. Zaglądnął chłopcu w oczy i słyszał jego słowa; w każdym przypadku odczytał stronice niebezpieczeństw. Teraz nie mógł o tym powiedzieć matce. Jutro znajduje się w rękach bogów. Najgorsze nie zawsze jest nieuniknione, bywa jednak bardzo prawdopodobne. Wyszedł nie ostrzegając Kathariny, nie mówiąc jej, że wkrótce, wedle słów chłopca, ninja zabiją ją i jej męża. ROZDZIAŁ DRUGI We współczesnym Tokio ciągle jeszcze można znaleźć świątynie Inari, boga ryżu i tajemniczych, białych lisów, służących mu jako posłańcy. Większość z nich jest utrzymywana przez biznesmenów i przemysłowców modlących się o dochody dla swoich przedsiębiorstw i nieograniczone bogactwa, zamiast o obfite żniwa ryżowe. Na obrzeżach tego miasta, w zatłoczonym sąsiedztwie tanich domów i drewnianych chałup stojących obecnie na niegdysiejszych polach ryżowych, odgrywana jest współczesna wersja rytuału Ta-asobi, starożytnego obrządku płodności. Tutaj, w ciemną, chłodną noc lutową, przed nadszarpniętą zębem czasu świątynią Shito, starzy ludzie w białych kimonach zatykają cztery bambusowe słupki w ziemię i okalają je sznurem ze słomy. Teraz jest to święte pole ryżowe, a w jego środku stoi wielki bęben. Wkrótce nadejdzie wiosna i bogowie opuszczą swoje domy w górach, aby zamieszkać pośród pól ryżowych. Będą atakowani przez diabelskie duchy i chochliki. Obrządki Ta-asobi wspomagają bogów w tym konflikcie. Wewnątrz świętego ogrodzenia starzy ludzie uprawiają ziemię za pomocą niewidzialnych motyk. Kiedy jeden z nich uderza w bęben, inni tańczą i pocierają patykami bambusowymi o siebie udając, że odganiają ptaki. Symbolicznemu oraniu i nawożeniu towarzyszy śpiewanie pieśni. W końcu do ogrodzenia wprowadza się czterech małych chłopców grających role saotome - dziewcząt sadzących ryżowe sadzonki. Kiedy obserwatorzy klaszczą i krzyczą, chłopców podrzuca się ponad wielkim bębnem. Ryż został zasadzony. Pantomima ta umożliwia Japończykom obcowanie z dwoma jaźniami człowieka: ciałem i duszą, materią i metafizyką. Życie i śmierć, bóg i człowiek, bóg i diabeł, stare i nowe. Wszystkie formy nieprzerwanego cyklu, odwieczna gra, bez początku i bez końca. Jest także obrządek ryżu, obchodzony dorocznie, w tajemnicy i samotności przez jednego tylko człowieka. Dokonuje się w sercu Tokio, w pobliżu luksusowych hoteli, wysokich gmachów i eleganckich klubów nocnych. Człowiekiem tym jest cesarz, uprawiający małe pole ryżu głęboko w okolonych murem ogrodach Pałacu Cesarskiego. Nikomu nie wolno go obserwować, ale to co robi nadaje dramatyzmu nierozdzielnej więzi pomiędzy szaloną teraźniejszością Japonii a tajemniczą, barbarzyńską przeszłością. * Krótko po wschodzie słońca, dwóch mężczyzn niosących czarne, skórzane futerały kendoistów wyszło z zamku Ikuba na dziedziniec. Jednym z nich był Kon Kenpachi, najsławniejszy i kontrowersyjny reżyser filmowy Japonii. Za nim szedł Zenzo Nosaka, bogaty przemysłowiec i potęga wśród zaikai, największych biznesmenów tego kraju. Obaj mężczyźni mieli na sobie letnie kimona oraz geta, japońskie drewniaki, które klekotały po kocich łbach, kiedy przechodzili przez dziedziniec by zatrzymać się w ogrodzie. Na uderzające piękno tego ogrodu składały się polerowane, czarne skały ułożone w półokrąg na starannie zagrabionym piasku, symbolizującym spokojne jezioro. Na jego skraju stała mała świątynia Shinto zrobiona z zielonego bambusa. Na jednym gzymsie świątyni spoczywało polerowane lustro i miecz - symbole mądrości i odwagi Amaterasu, bogini słońca, od której wywodzili swoje pochodzenie dawni władcy Japonii. Aby złe duchy trzymały się z daleka, w poprzek wejścia do świątyni przeciągnięto sznur ze słomy. Kenpachi i Nosaka pochylili głowy w milczeniu, po czym weszli do środka. Reżyser filmowy, pragnący już bardzo rozpocząć mecz szermierski, prowadził. Zamek Ikuba, należący do Kenpachiego leżał na wzgórzu pomiędzy autostradą i parkiem publicznym w Shinjuku, tokijską Greenwich Village. Eleganckie sklepy w tej dzielnicy, nowo otwarte kina, łaźnie i kluby jazzowe przyciągały artystów, homoseksualistów, najróżnorodniejszą młodzież oraz yakuza - gangsterów, ułatwiających Kenpachiemu ukształtować własny image. Fosa zamku została pokryta trawą setki lat temu. Uwzględniając słabość Kenpachiego do luksusu, teren zamku został wzbogacony o basen pływacki, bliźniacze domki dla gości i kino na siedemdziesiąt pięć osób z doskonale wyposażonym studiem montażowym. Trzy ogrody okalały trzypiętrowy, biały, drewniany gmach zamkowy; jeden z nich usytuowano wokół ornamentalnego stawku, którego brzegi spinał wysmukły most z drewna sekwojowego przeniesiony z czterystuletniego zamku Hideyoshiego w Osace. Dawno rozebrane stajnie, zostały zastąpione przez garaże mieszczące British Morgana, Mercedesa, Daimlera z 1929 roku, Rolls Royce’a Silver Cloud, Lincolna Continental i kilka motocykli. Tylko dwa zabudowania pozostały z czasów pana Saburo - zamek, ze swoimi dachami pokrytymi czarną dachówką i dojo, oryginalna sala szermiercza wykorzystywana przez Benkaiego, przybocznego Saburo. Przy wejściu do dojo Kenpachi zatrzymał się, aby spojrzeć na wschód, na zaczerwienioną od blasku słońca Tokyo Tower w sercu City. W późniejszych porach dnia wieża ta, wyższa o pięćdziesiąt dziewięć stóp od wieży Eiffla, na której ją wzorowano, będzie zakryta zanieczyszczeniami powietrza tak gęstymi, że tablice informacyjne na głównych skrzyżowaniach ulic będą migały elektronicznie obliczonymi wskaźnikami zanieczyszczeń. Kiedy był chłopcem, Kenpachi mógł stać w dowolnym miejscu Tokio i widzieć górę Fuji, odległą o wiele mil. Wtedy powietrze było czyste i przejrzyste. Ziemię szanowano i kochano. Ale to wszystko się zmieniło. Dzisiaj piękno świętej, pokrytej czapą śniegową góry i niebieskiego nieba nad nią zostało ukryte za zasłoną dymów z tysięcy fabryk oraz spalin milionów samochodów osobowych i ciężarówek. Dzikie kwiaty i mniejsze, słabsze zwierzęta umierały. Ostatnimi laty rosło niezadowolenie Kenpachiego z moralnego bankructwa Japonii przejawiającego się jej nadmiernym upodabnianiem do Zachodu, wielką chciwością japońskich i zachodnich biznesmenów oraz rozprzestrzenianiem amerykańskiej kultury. Doszło do tego, że nienawidził współczesnej Japonii i ludzi odpowiedzialnych za jej obecny stan. Kilka miesięcy temu postanowił się z nimi rozprawić. Jego reakcja była taka jak dawnych samurajów - krew i śmierć. Kon Kenpachi miał sto pięć stóp i siedem cali wzrostu i czarne, proste włosy, brązowe oczy oraz bliznę pomiędzy lewym uchem i kością policzkową, przydającą jego posępnej urodzie akcentu grozy. Miał czterdzieści osiem lat, był szczupły, a przy tym muskularny i wąski w pasie w wyniku wieloletniego uprawiania kulturystyki, karate i kendo. W ćwiczeniach grał zawsze rolę samuraja, wojownika stającego samotnie w obliczu rozpadu tradycyjnych wartości Japonii opartych na Bushido, kodeksie honoru, lojalności i odwagi. Była to poza przybierana z myślą o sławie. Bujne usposobienie sprawiało, że Kenpachi wzbogacał sztuki wojenne i Bushido efektami teatralnymi; kiedy wydawał przyjęcie lub konferencję prasową, zakładał kimono, dai-sho, wysadzane kamieniami bransolety na obu przegubach rąk i ciemne okulary. Chociaż żonaty, nie ukrywał swojej obsesji na punkcie onnagata, młodych aktorów, grających żeńskie role w teatrze kabuki. W reportażu z przyjęcia, na którym Kenpachi i jego kochanek onnagata samurajskimi mieczami porąbali na drobne kawałki fotele w holu przy barze, krytyk napisał: „Ajschylos miał rację. Głupiec, któremu się dobrze powodzi, jest godnym ubolewania ciężarem. Jeśli o kimkolwiek można powiedzieć, że jest osłem w lwiej skórze, to jest to nasz pan Dai-sho”. W tym kontekście Dai-sho było slangowym określeniem biseksualizmu. Kenpachi jako reżyser filmowy zdobył dwa Oskary, plus liczne nagrody festiwalowe w Azji, Europie i Południowej Ameryce. Jego filmy były mocne i hipnotyczne, gwałtowne i erotyczne, wyrażały jego osobiste ciemne wizje, czyniące go przedmiotem kultu od Tokio do Beverly Hills. Jako człowiek albo reżyser był charyzmatyczny i arogancki, intelektualista z domieszką chuligana, który bezwstydnie zabiegał o sławę, mieszkając w osiemsetletnim zamku Ikuba w stylu feudalnego daimyo. Wszechstronnie uzdolniony Kenpachi był również aktorem, poetą, dramaturgiem, artystą i kompozytorem, a prowadził życie jak gdyby było ono nagrodą zdobywaną przez zwycięzców. Zatracił się zupełnie w swojej pracy i przyjemnościach. Doskonałe życie, wiedział o tym, nie polegało na robieniu tego, co człowiek mógł robić; polegało na robieniu tego, co się chciało robić. Teraz, u szczytu swoich możliwości, reżyserował swój pierwszy film we współpracy z Hollywood, z obsadą japońską i amerykańską. Film, który - według jego opinii - miał być arcydziełem. Jedynie Kenpachi i garstka jego zaufanych przyjaciół wiedzieli, że ten film miał także być jego ostatnim. Po jego zakończeniu Kenpachi planował popełnienie seppuku. * Trzy miesiące wcześniej propozycja filmu amerykańskiego była jedną z trzech, które Kenpachi rozważał jako swoją ostatnią pracę. Miało to miejsce podczas wyjazdu do wspaniałej rezydencji Zenzo Nosaki położonej w pobliżu Pałacu Cesarskiego. Nosaka skończył osiemdziesiąt dwa lata, cieszył się doskonałym zdrowiem fizycznym i umysłowym; był karzełkiem, siwym, małym człowieczkiem o zimnym spojrzeniu bezlitosnego kata. Stał się najbardziej bezwzględnym i najstraszniejszym z zaikai; utożsamiał bowiem wrogów własnych interesów z wrogami ludzkości. Nosaka, potomek jednego z najważniejszych Hideyoshich, był długoletnim mentorem Kenpachiego. We wczesnych latach młodości reżysera, Nosaka uratował go od degradującej biedy i wspomagał jego filmy. Kiedy zagrażał Kenpachiemu skandal, wówczas pieniądze i władza Nosaki uratowały go przed szantażem, więzieniem i niełaską. Przywódca zaikai, doskonały kendoista i uznany kolekcjoner mieczy samurajskich, wprowadził Kenpachiego w tę dziedzinę szermierki i nawet teraz pozostał jego najtrudniejszym przeciwnikiem. Jak nakazuje tradycja starszego i młodszego samuraja, Nosaka i Kenpachi byli kiedyś kochankami. Idąc przez życie, Kenpachi zawsze wybierał niebezpieczeństwo. Taka brawura przyniosła mu pieniądze i sławę i uchroniła go przed niepowodzeniami i wstydem. Seppuku, doświadczenie największej grozy, było ostatnim, jakie chciał przeżyć. Do tego potrzebował pomocy Nosaki, ale schlebianie staremu nie wyszłoby na dobre. Pochlebstwo było przeznaczone dla słabych, a Nosaka nie był słaby. Aby plan Kenpachiego mógł się powieść, musiał przekonać Nosakę, że zawierał on także coś, co i jego mogło zainteresować. - Najpierw powiem o mojej śmierci, Nosaka-san. Będzie ona wielka i wielki jest jej cel. Proponuję samobójstwo kanshi, na znak protestu i potępienia. Hai, potępienia. Potępiam Japonię za to, czym się stała, a umieram żeby ją obudzić. Oddaję krew swojego serca, aby uwolnić ją od Ameryki. Ktoś musi zawstydzić nasz kraj, aby zmienił drogę. Otworzę swój hara i zaszokuję Japonię, powodując jej powrót na drogę dawnego chwalebnego Cesarskiego Nipponu. Zamknął oczy. - Świętość naszej rodziny cesarskiej jest warta tego, by dla niej umierać. Niech moja śmierć pozwoli cesarzowi stać się znowu tym, czym był kiedyś - boskim symbolem władzy, bogiem tutaj na ziemi. Japonia nie może być wielka dopóty, dopóki cesarz jest uważany za śmiertelnego. Chwała, Nosaka-san. Chwała musi być przywrócona przez krew i śmierć. Nosaka obracał w palcach długi sznurek drobnych, czarnych pereł, zwisających na jego szyi. Do paciorków przymocowany był oprawiony w złotą ramkę monokl, który teraz osadził sobie na lewym oku. Przyglądał się Kenpachiemu przez kilka długich sekund. Nosaka, potomek samuraja, nie był nigdy zaskoczony śmiercią. Śmierć była jak uścisk wiecznej nocy, którego nie można uniknąć. Nie było szczęśliwszego człowieka od niego, który wiedział kiedy umrzeć. Czy Kenpachi-san był też takim człowiekiem? Reżyser nalał herbatę do dwóch miseczek, potem podał jedną z nich staremu, siedzącemu naprzeciw niego na podłodze, w pokoju ze ścianami pokrytymi mieczami samurajów i inną średniowieczną bronią. Nosaka dał mu wiele i przewodził jego zawodowemu i osobistemu życiu. Ale nie udało mu się wyperswadować Kenpachiemu żalu. Żalu, że nie urodził się samurajem. Żalu, że nie walczył za Japonię w ostatniej, wielkiej wojnie. Kenpachi uwielbiał rodzinę cesarską, jednocześnie nienawidząc jej za to, czym stała się od czasów okupacji. Haniebną sprawą było na przykład, że książę, następca tronu, poślubił zwykłą dziewczynę. Równoczesna miłość i nienawiść wydaje się sprzeczna, ale nie u kogoś obdarowanego taką pasją, jak Kenpachi. Podstawą wszystkiego była dla Kenpachiego wiara wiążąca śmierć z młodością i pięknem. Obsesyjnie poszukiwał sposobu na zachowanie piękna w obliczu mujo, niestałości i nieuniknionej zmiany. Wbrew wszelkim przeciwnościom znalazł rozwiązanie; piękno może być utrwalone na zawsze, ale tylko poprzez śmierć w młodości, kiedy jest ono najbardziej nęcące i kuszące. Od tego momentu zarówno w życiu, jak i pracy przydawał śmierci, krwawej śmierci, cech romantycznych. Próżność Kenpachiego związana z jego własnym pięknem była publiczną tajemnicą. Codziennie przeprowadzał intensywne ćwiczenia, ciągle sprawdzał twarz i sylwetkę, doszukując się najmniejszej skazy i zawzięcie powracał do dyscypliny po każdym przejawie rozwiązłości. To piękno właśnie wprowadziło go w życie Nosaki, a dla przywódcy zaikai Kenpachi był synem, uczniem i kochankiem. Nosaka nigdy nie kochał innego mężczyzny ani kobiety tak jak zmysłowego Kenpachiego. Jedynie oni dwaj wiedzieli, ile cierpienia przyniosło biznesmenowi to pożądanie, dla Nosaki stało się ono rodzajem niewoli. Kenpachi wiedział, że Nosaka ze swoją mentalnością samuraja chciałby któregoś dnia zobaczyć piękno, dostarczające mu dotąd tyle intensywnej rozkoszy, utrwalone poprzez seppuku. Lepiej pamiętać to, co się kiedyś kochało jako ponadczasowo piękne, niż patrzeć na przemijanie i śmierć. Nosaka wiedział natomiast, że słabości Kenpachiego, jego destruktywne okrucieństwa i zaspokajanie żądz doprowadzą któregoś dnia do wymierzenia zapłaty. Po rozkoszy przychodzi cierpienie, a każde działanie wywołuje reakcję. Nosaka był tym rzadkim typem człowieka, który wiedział, jak być starym. Kenpachi, niestety, nie. Nadszedł czas, aby dać Nosace powód uzasadniający jego udział w realizacji wielkiego planu Kenpachiego. - Nosaka-san, dowiedziałem się, że Amerykanin, Jude Golden, umiera. Z tego i innych powodów, które wyjaśnię, proszę cię o pomoc w reaktywowaniu „Przymierza Krwi”. Oszołomiony Nosaka pociągnął tak gwałtownie sznurek czarnych pereł, aż rozerwane rozsypały się po słomianej macie. Aby się uspokoić spojrzał na ścianę, gdzie wisiała kolekcja tsubas - gard mieczy, cienkich metalowych krążków osłaniających rękę trzymającą broń. Podniecony Kenpachi patrzył na zaszklone oczy starego i wiedział co się dzieje. Czas się cofnął. Nosaka był znowu młody, znowu był młodszym oficerem w Kempai Tai, straszliwej policji wojskowej. Były lata trzydzieste naszego wieku, bogaty w wydarzenia i bardzo gwałtowny okres w dziejach Japonii. Kraj stał się państwem faszystowskim, kontrolowanym przez elitę wojskową otwarcie dążącą do wojny z Chinami i potajemnie przygotowującą wojnę z Wielką Brytanią i Ameryką. Kręgi militarne kontrolowały również cesarza, kurczowo trzymały się sztywnej polityki zagranicznej i marzyły o imperium obejmującym znaczną część Azji i Pacyfiku. Wśród ludzi hołdujących tym marzeniom byli tacy jak Zenzo Nosaka, którzy przy poparciu bogatych przemysłowców i emerytowanych oficerów wojskowych tworzyli tajne organizacje. „Białe Tygrysy”, „Stowarzyszenie Czarnego Smoka” oraz „Przymierze Krwi”, to zaledwie kilka z tych grup działających poza rządowymi agencjami bezpieczeństwa; często zresztą obawiano się ich bardziej. Organizacje te występujące oficjalnie jako kluby patriotyczne, zespoły kulturalne oraz stowarzyszenia sztuki wojennej, w rzeczywistości zajmowały się szpiegostwem, szantażem i morderstwami. Ich ofiarami byli przywódcy związków zawodowych, dziennikarze, zagraniczni dyplomaci, liberalni politycy i biznesmeni. Nosaka, doświadczony kendoista i dżudoka, był współzałożycielem „Przymierza Krwi”. Nieograniczone fundusze oferowane przez prawicowych biznesmenów oraz jego własny talent przywódczy pozwoliły mu zwerbować najlepszych bojowników spośród tokijskich dojos i uczynić z „Przymierza Krwi” jedną z najskuteczniejszych organizacji terrorystycznych i szpiegowskich. Kiedy wojna się skończyła, powiązania Nosaki z „Przymierzem” i jego osobista brutalność jako oficera Kempai Tai wobec alianckich jeńców wojennych spowodowały, że Amerykański Trybunał Zbrodni Wojennych wydał na niego wyrok śmierci. Amerykańskiemu zespołowi oskarżającemu przewodniczył Jude Golden i on to uzyskał wyrok skazujący. Wyrok ten jednak nigdy nie został wykonany. Dzięki znajomości sztuki walki Nosace udało się ujść ręce kata. Jego bliscy towarzysze zostali jednak powieszeni. Dżudo i kendo zahartowały jego ciało i umysł, a kiedy inni płaszczyli się przed zwycięzcami i wychodzili z wojny jako ludzie złamani, on przetrzymał godnie bicie, uwięzienie w samotności i próby zmuszenia go do uległości przez zagłodzenie. Sąd i uwięzienie oznaczały jednak utratę twarzy. Człowiekiem, którego Nosaka obarczał za to odpowiedzialnością i któremu nigdy nie wybaczył był Jude Golden. „Przymierze Krwi”. Ani czas, ani odległość nie mogły wymazać tego z pamięci. Kiedy Nosaka spojrzał ponownie na Kenpachiego, twarz starego miała wyraz surowy. Reżyser zaniepokoił się; potrzebował przywódcy zaikai i kochał go jednocześnie. Spojrzenie Nosaki sprawiło, że Kenpachi poczuł się tak słaby i zbałamucony jak kobieta. Pochylił się i zaczął zbierać perły Nosaki. - Czego się boisz? - zapytał stary. - Chcę zmazać wstyd jaki przynieśli tobie Amerykanie, Nosaka-san. Ja... - Z łatwością potrafię oszukać ludzi, którym się wydaje, że oszukują mnie. Przez lata całe dawałem ci swoją pomoc i uczucie i chociaż czasami wywołujesz skandale miłosne, i dążysz do sławy za wszelką cenę, nie odwrócę od ciebie swej twarzy. Jednak nie próbuj mną manipulować. - Wybacz mi, Nosaka-san - wyszeptał Kenpachi, spuszczając oczy. - Mówię prawdę o Jude Goldenie, ale co do mniej masz jak zwykle rację. Bardzo obawiam się starości, chorób i obumierania. Z każdym dniem boję się coraz bardziej. Nie mogę oswoić się z myślą, że każda chwila przybliża proces rozkładu mojego ciała. Ostatecznie postanowiłem umrzeć z własnej ręki, w chwili którą sam wybiorę i to niedługo. Mniej boję się śmierci niż starości. Zaakceptowałem te myśl i teraz mogę się zwrócić do ciebie w sprawie „Przymierza Krwi”. - Podniósł oczy. - Chcę, aby „Przymierze” zabiło dziesięciu ludzi. Zabójstwa te muszą być dokonane zanim ja umrę. Czekał na reakcję, ale reakcji nie było. Mówił więc dalej. - Znasz ich. To wrogowie Japonii, znani bankierzy, dziennikarze, biznesmeni i politycy, których ani ty, ani ja nie aprobujemy. Niektórzy z nich są w Japonii, inni przebywają na Zachodzie, w Ameryce albo Europie. Winię ich za to, czym stała się dzisiejsza Japonia, krajem zanieczyszczonym i chciwym, przedłużeniem Zachodu. Po chwili milczenia Nosaka rzekł: - Proszę cię, włóż perły w miseczkę do herbaty. - Wyciągnął ręką po swój monokl, wziął go od Kenpachiego i sprawdził czy nic nie pękło. Patrzył teraz na reżysera. - Jeśli odmówię pomocy, czy będziesz dalej... kontynuował to wszystko? - Hai. - Rozumiem. Tak, obaj znamy ludzi którzy zabijają, czyż nie? Kenpachi skinął głową, świadom tego, że uwaga Nosaki zwierała w sobie złowieszcze implikacje: stary był jednym z niewielu, którzy wiedzieli, że Kenpachi już dwukrotnie dopuścił się zabójstwa - raz w potajemnym rytuale, drugi dla samego dreszczu, jaki wywołuje zadawanie śmierci. Nosaka podniósł miseczkę z perłami i pomieszał w nich wskazującym palcem. - Są ludzie, którzy kryją się za wysokimi murami i strażakami i zadowoleni z siebie twierdzą, że do nich należy ostateczna prawda, a ich osąd musi być przez wszystkich akceptowany. I dawniej i obecnie są oni niebezpieczeństwem dla Japonii. Twoje słowa były kiedyś moimi słowami i wierzyłem im tak szczerze, jak ty wydajesz się wierzyć teraz. Wybrał perłę i obracał ją pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. - My, „Przymierze”, byliśmy nieustraszeni. Byliśmy dzielni ponieważ wiedzieliśmy, że nie ma nic bardziej chwalebnego niż śmierć za Japonię. Wierzyliśmy w geba - kult boskiego gwałtu, obiecujący umierającemu wojownikowi nieśmiertelność pod postacią gwiazdy z konstelacji Oriona. Zapatrzył się w miseczkę z perłami, jakby widział w niej przeszłość i przyszłość. - Byliśmy bohaterami ożywionymi tylko jednym płomiennym pragnieniem, by ponieść Japonię do chwały, wyżej niż gwiazdy. Tak, wyżej. To było, mówię ci, wspaniałe doświadczenie i wspaniały czas w naszej historii. Nigdy nie czułem się tak spełniony, tak pełen życia jak właśnie w tamtych dniach. „Przymierze Krwi”. Myślałem o tym często, szczególnie teraz, kiedy jestem stary i moje życie dobiega końca. Ja też muszę się przygotować na śmierć, na dzień, kiedy bogowie przetną sznur łączący mnie z tym kołem narodzin i śmierci. Spojrzał na Kenpachiego. - Są rzeczy, których nie chciałbym pozostawić nie zrealizowanych. W głosie reżysera zabrzmiała łagodna przechwałka, kiedy powiedział: - Było trzech Amerykanów, którzy oskarżali ciebie na procesie. Jude Golden był ich szefem. Nie zapomniałem ich nazwisk. Nosaka odstawił miseczkę z czarnymi perłami na boku. - Wybaczamy, kiedy nam to odpowiada, a ja nigdy nie chciałem im wybaczyć. Można przymknąć oczy na wszystko z wyjątkiem wspomnień. W dniu, w którym zostałem skazany na powieszenie, poprzysiągłem zabić tych trzech Amerykanów. Przyrzeczenie to trzymało mnie dotąd przy życiu. Hai. Pomyślałem o zemście nie wcześniej niż wówczas, kiedy wiedziałem, że śmierć przyjdzie do mnie dopiero potem, jak rozprawię się z Jude Goldenem, Salvatore Verną i Duncanem Ivy. Patrzył na ścianę za Kenpachim na hora-gai - muszlę używaną setki lat temu jako róg nawołujący do ataku. Wczorajszy wróg, dzisiejszy przyjaciel... Zrządzeniem losu, Nosaka i tych trzech Amerykanów zostało zmuszonych do zawarcia przyjaźni. Tym zrządzeniem losu była „zimna wojna”, kiedy to Japonia połączyła swoje siły z Ameryką przeciwko odwiecznym wrogom Japonii: Rosji i Chinom. Nagle umiejętności szpiegowskie Nosaki okazały się potrzebne Stanom Zjednoczonym uwikłanym w wojnę koreańską oraz Japonii zainteresowanej utrzymaniem komunizmu na postronku. Pozwolono mu więc żyć, przeproszono i umożliwiono dalszą działalność. Ci trzej Amerykanie stali się nawet jego tajnymi współpracownikami. Jeden z nich jest obecnie ważnym przywódcą świata pracy w Nowym Jorku; dwaj inni zostali bankierami. Wszyscy trzej byli skorumpowani i zachłanni, a także nieświadomi faktu, że Nosaka, który nigdy nie przebacza, tysiące razy zabił w myślach każdego z nich. Śmierć wisząca nad Jude Goldenem przypominała, że Nosaka ciągle miał przed sobą zadanie do wykonania. Mogło się też zdarzyć, że on sam umrze i stanie z bogami twarzą w twarz nie mając nic do zaoferowania oprócz złamanego przyrzeczenia. Wzrok Nosaki spoczął ponownie na Kenpachim. Kocie oczy starego stały się bardziej drapieżne. - Mówisz, że Jude Golden umiera. Jak się o tym dowiedziałeś? - Od jego córki imieniem Jan. To ona jest producentem filmu amerykańskiego, którego reżyserię mi zaoferowano, z myślą o nakręceniu go tutaj, na Filipinach i w Hongkongu. Miała przyjechać do Tokio jutro, aby przedyskutować ze mną to przedsięwzięcie, ale musiała odwołać nasze spotkanie. Jej ojciec został nagle zabrany do szpitala z powodu poważnych dolegliwości serca. Nosaka zamknął oczy i siedział sztywno, trzymając dłonie na udach. Kenpachi patrzył i milczał. W końcu stary powiedział półgłosem: - Przyjmij amerykańską ofertę. Zgodził się mi pomóc, pomyślał w uniesieniu Kenpachi. Pokłonił się. - Hai, sensei. Tak, mistrzu. Nosaka otworzył oczy. - Chcę znać nazwiska tych, którzy twoim zdaniem nadają się do proponowanego przez ciebie zadania. Wybierz jedynie wojowników. Kiedy ich dokładnie przebadam, uczynimy następny krok. Podaj mi również nazwiska tych dziesięciu, których zamierzasz pozbawić życia. Także ich musimy dobrze rozeznać. Kiedy uderzymy, nie może być mowy o pomyłce. A co do twojego seppuku, kiedy zamierzasz je popełnić? - Jak tylko skończę ostatni film, moje arcydzieło, wtedy oferuję swoje życie Japonii. Nosaka skinął głową. - Niech twoje seppuku będzie zgodne z rytuałem. Tradycyjne wino, świadkowie, rękojeść miecza owinięta na biało i tak dalej. Ponad wszystko, zadbaj o właściwy wybór kaishaku, kogoś, kto zakończy twoje cierpienie, zanim stanie się ono nie do zniesienia. Jest to szczególne zadanie, zadanie, które można powierzyć tylko doświadczonemu szermierzowi i prawdziwemu bushi. Pijany z uniesienia Kenpachi odwzajemnił skinienie starego. Otaczająca ich zbrojownia wydała mu się meteorem niosącym go ku nieskończonej, niewyobrażalnej radości. Bushido. Słowo wypowiedziane przez Nosakę miało siłę uderzenia w twarz i Kenpachi zachwiał się, jakby został właśnie uderzony. Nagle, nie wiedząc dlaczego, poczuł strach. - Przyłączając się do ciebie - powiedział Nosaka – nie dałem ci prawa zabawiania się na mój koszt. Będziesz postępował ściśle według moich instrukcji. Czy to jest zrozumiałe? - Hai, sensei. - Prawdziwa wiedza to byt i stawanie się. Żadna prawda nie jest twoja, zanim nie doświadczyłeś jej na sobie. W więzieniu zostałem zmuszony do odblokowania mocy uwięzionych dotąd w moim umyśle, bo inaczej zginąłbym z rąk Amerykanów. Uwolniłem siły ukryte w mej duszy, ukryte w duszy każdego człowieka, trzeba tylko umieć je odnaleźć. Musisz zrobić to samo. Musisz wyjść poza swoje ograniczenia, a dokonując tego osiągniesz bezwzględną siłę ciała, umysłu i woli. - Ale jak? - Bushido. Praktykując kendo i karate w połączeniu z zazen, medytacją. Sięgnij głębiej do swojego wnętrza niż kiedykolwiek wydawało ci się to możliwe. Zajrzyj do swojej duszy, eksploruj śmierć i stań się naprawdę nieustraszony. Ponad wszystko znajdź sposób, aby dotknąć uniwersalnego umysłu, jednego wielkiego umysłu, do którego wszyscy należymy. Wtedy dopiero będziesz mógł znaleźć tego, który ma być twoim kaishaku. Nosaka westchnął. - Setki lat temu należało praktykować zazen minimum przez dziesięć lat, zanim się było dopuszczonym do innych form walki. Ach, ci wojownicy z tamtych czasów. Mieli taką siłę woli, że góry rozpadały się przed nimi, a oceany wysychały - Jaka jest najważniejsza prawda o Zen? Nie ma żadnej Jedności, Jedność to wszystko, a wszystko to Jedność. A jednak Wszystko pozostaje Wszystkim, a Jedność pozostaje Jednością. Wiedzieć i działać to jedno. Wszystkie twoje minione żywoty są w Jedności. Ciało i dusza mają funkcjonować jako Jedność... . Kenpachi niezwykle napięty z podniecenia ledwo słyszał słowa Nosaki. Niewyraźnie widział, jak stary wstał i podszedł do sosnowej skrzyni, podniósł jej wieko, po czym wyciągnął kilka przedmiotów. Potem uklęknął przed Kenpachim, kolejno mu je podając. - Muramasa Benkaiego - powiedział Nosaka – przekazując długi miecz. Kenpachi przewrócił oczami, aż ukazały się same białka. - Nóż Saburo - mówił dalej Nosaka. - Ten, którego użył Benkai czterysta lat temu do popełnienia seppuku. To są klejnoty mojej kolekcji. Każda wspaniała broń ma swoją duszę, własne moce. Ta broń dała mi siłę, której użyłem aby dojść do sukcesu. Teraz daję ją tobie. Używaj jej z godnością i nie zapomnij nigdy o chwale i honorze, jakie ona reprezentuje. Kiedy praktykujesz zazen, trzymaj oba miecze i nóż u swojego boku. Zawsze. Kenpachi z oczami jasnymi od łez, mógł jedynie przytaknąć. - A teraz to. - Nosaka podał małą, polakierowaną na czarno kasetkę oprawioną w złoto i srebro. Wieko kasetki miało ziarnistą powierzchnię wywołującą uczucie szorstkości. - Połóż na tym rękę - rozkazał Nosaka. - Popioły Benkaiego są zabezpieczone pod lakierem na wieczku. Kenpachi, z oczami zamkniętymi, wstrząsnął się. - Nie otwieraj tego - powiedział Nosaka. - Najpierw oczyść siebie. Przygotuj się na swojego kaishaku. Bądź jego wart. Dowiesz się, kto to jest, kiedy powie ci, co jest w tej kasetce. Człowieka, który ma być twoim „drugim”, przyciągnie do ciebie to, co jest w środku. Kiedy go spotkasz, otworzysz skrzyneczkę, ponieważ natychmiast poznasz prawdę w tym, co mówi. Nie próbuj być nieposłusznym, bowiem jedno moje spojrzenie na ciebie wystarczy, abym - jak zwykle - poznał twoje słabości. Ale tym razem odwrócę od ciebie swą twarz na zawsze. - Hai, sensei. - Jeśli będziesz musiał zabić, aby zachować tę kasetkę, rób to bez wahania. - Hai. - Masz niewiele czasu, aby przyswoić nowy sposób patrzenia na rzeczywistość. Ćwicz bushido i tak jak ja w więzieniu, wyślij swojego ducha na spotkanie z duchami samurajów i proś ich o pomoc. Jeśli twoja wiara jest silna, otrzymasz to, czego oczekujesz. Pozwól duchom dawnych wojowników wybrać ci kaishaku. Uwierz, a one przyjdą do ciebie. Nosaka uśmiechnął się przypominając sobie, czego dokonał w więzieniu w cieniu śmierci. - Pokażę ci, jak wykorzystać właściwości tego miecza, aby wzmocnić twojego ducha. Pokażę ci, jak odnaleźć ukryte moce wewnętrzne. Tej, którą znasz najmniej, zaczniesz ufać. Kenpachi, ściskając mocno lakierowaną kasetkę, otworzył oczy. Czuł w sobie nową, ożywczą siłę i zrozumiał teraz potrzebę całkowitego poświęcenia siebie. Będzie musiał poznać swoje serce i umysł jak nigdy dotąd. Będzie musiał obracać się wśród prawd innych niż te, które zawsze tworzył na swój użytek. Nie zdając sobie sprawy skąd pochodzą te słowa, rzekł: - Benkai przyjdzie do mnie. On będzie moim kaishaku. Honor i sława będą moje. Benkai mi je przyniesie. * Dojo zamku Ikuba. Kenpachi utrzymywał w starej sali szermierczej ten sam prosty wystrój, jaki był tutaj za czasów Benkaiego. Budowla nie miała ani współczesnych zamknięć, ani elektryczności; jedynymi źródłami światła były dwa okna i pół tuzina papierowych latarni wiszących na gołych ścianach. Było też niewiele ozdób: lista dawnych mistrzów sztuki płatnerskiej na jednej ścianie i oprawione rysunki mnichów i ptaków, wykonane z niezwykłą umiejętnością przez Benkaiego, na drugiej. Skórzane i drewniane pochwy wisiały ponad wejściem, a ich lakier wysechł z czasem i popękał. Było to miejsce, w którym czuło się zapach potu i słomy oraz martwy chłód przeszłości. Za zakratowanymi drzwiami i oknami dojo Kenpachi i Nosaka stanęli naprzeciw siebie pośrodku sali, po czym przyklękli w formalnej pozycji seiza. Pośladki szermierza spoczywają wówczas na piętach, plecy są wyprostowane, a dłonie oparte na udach. Na stroje treningowe kendo, czyli pikowany, bawełniany kaftan i podobne do spódnicy spodnie z lekkiej, czarnej bawełny, każdy z nich założył zbroję kendo. Składały się nań: ochraniacz talii i bioder z granatowej, grubej bawełny, ochraniacz piersi z bambusa i skóry połyskującej dwunastoma warstwami czarnego lakieru, maska twarzy z kapturem i skórzaną osłoną chroniącą gardło oraz stalową siatką osłaniającą twarz. Ręce i przedramiona zabezpieczone były długimi skórzanymi rękawicami. Teraz ich wygląd mógł się kojarzyć zarówno ze średniowieczem, jak i futurologią. Lewą ręką obaj sięgnęli do maty i podnieśli shinai - lekkie, długie na trzy stopy bambusowe florety, traktowane na równi z prawdziwym mieczem. Powstali, stojąc twarzą w twarz skłonili się w pas, mając shinai dociśnięty do lewego biodra tak, jakby broń znajdowała się w pochwie. Przez kilka sekund przyglądali się sobie pogłębiając równocześnie stopniowe ugięcie nóg, aż do przykucnięcia z szeroko rozstawionymi kolanami. Dopiero teraz Kenpachi i Nosaka powoli wyciągnęli shinai z nie istniejących pochew i w oburęcznym uchwycie, prawa ręka nad lewą skierowali broń do przodu. Bambusowe florety zetknęły się, a ich końce skrzyżowały. Na twarzy Kenpachiego wystąpiły koraliki potu; żyła w środku czoła pulsowała krwią. Zazen, medytacja, nie zrelaksowała go. Wiedział, że jest zdenerwowany. Był to rezultat dwudziestoczterogodzinnej pracy i ciężkiego tygodnia zdjęciowego do amerykańskiego filmu zatytułowanego Ukiyo - „Wolny świat”, w którym przyjemność czerpana była bez myśli o dniu jutrzejszym. Pojedynkował się z Nosaką pierwszy raz, gdyż ten wcześniej wyjechał z Japonii w spawach związanych z interesami. Kenpachi będzie musiał zdobyć się teraz na hart ducha. Reżyser był coraz bardziej zaintrygowany sprawą czarnej szkatułki. Chciałby ją otworzyć teraz, dzisiaj, ale nie zrobił tego, obawiając się gniewu Nosaki. Ostatnie tygodnie intensywnego treningu bushido, łącznie z długimi godzinami medytacji, wprawiły go w stan niepokoju i napięcia. Nie przyznając się Nosace, Kenpachi dalej zażywał narkotyki, wierząc że pogłębiały one jego świadomość podczas medytacji. We śnie, reżyser wyczerpany długimi godzinami na planie oraz częstszymi teraz ćwiczeniami sztuki walki, zaglądał do ciemnych zakamarków swojego umysłu, widział zło w jego najpiękniejszej i najohydniejszej postaci i wiedział, że wszystko stawało się dlań możliwe. We śnie cieszył się pogańską i przerażającą wolnością. Na jawie zastanawiał się, czy nie było szaleństwem oczekiwanie od nieznajomego opisu zawartości kasetki, której ten nigdy nie widział. W dojo migotliwe światło papierowych latami zaciemniało słomiane maty długimi cieniami dwóch mężczyzn. Nóż Saburo i długi miecz Benkaiego, ciągle w pochwie, spoczywały na małym, drewnianym stoliku w pobliżu drzwi. W świetle tańczących żółtych płomieni latarni, dwa czerwone smoki na pochwie wydawały się odwijać i ślizgać po lakierowanym na czarno drewnie. Shinai każdego z przykucniętych szermierzy był skierowany na gardło przeciwnika. Plecy obu były wyprostowane, oczy nie mrugały, głowy trzymane prosto, a łokcie blisko przy korpusie. Chrząknięcie Nosaki oznaczało sygnał do rozpoczęcia. Powstali, wysuwając prawą stopę do przodu, z shinai skierowanymi teraz na oczy przeciwnika, co miało mu maksymalnie ograniczyć pole widzenia. Najpierw oczy, przykazywał pradawny szermierz, potem praca nóg, po niej dopiero jest czas na odwagę i wytrzymałość. Oczy pozwalają wyczuć słabości przeciwnika, jego strach, technikę, jego ducha. Praca nóg umożliwia atakowanie z dużą szybkością i brutalnością sokoła. Kendo wyróżnia siedem celów ataku: lewa i prawa strona głowy, górna część maski twarzy, oba nadgarstki oraz lewa i prawa strona ochraniacza piersi. Kenpachi atakował od razu. Skoczył do przodu z shinai uniesionym wysoko, po czyni spuścił go szybko w dół, celując w lewą stronę głowy Nosaki. Stary z łatwością zablokował i odbił uderzenie. Bez chwili przerwy Kenpachi próbował dosięgnąć najpierw prawego nadgarstka Nosaki, a potem lewej strony jego klatki piersiowej. Każdy atak był blokowany przez Nosakę, który zataczał łuk na prawo, zwiększając odległość pomiędzy sobą i przeciwnikiem. Z okrzykiem Kenpachi ponowił natarcie, odpychając starego do tyłu serią szybkich, ostrych uderzeń w głowę, pierś i nadgarstki. Nosaka blokował, robił uniki, a kiedy odbił ostatni atak, stanął ukośnie na lewo i wykonał czyste uderzenie w prawy bok Kenpachiego. Nie kontrolując swojego gniewu, reżyser skierował pchnięcie na gardło Nosaki; stary odskoczył w bok i równocześnie uderzył w prawą rękę Kenpachiego. Ten zwrócił się ku Nosace, a stary wykonał mały, kolisty ruch swoim shinai, którym odparował broń Kenpachiego do góry, w prawo. Sekundę później Nosaka ponownie dosięgnął prawej strony piersi reżysera. Kenpachi zaatakował; tym razem jego shinai został odparowany w dół, na lewo. Nie dostrzegł nawet następnego ruchu, ale poczuł koniec miecza Nosaki naciskający mocno na klapę chroniącą jego gardło. - Cierpliwość - powiedział Nosaka, cofając się poza zasięg broni przeciwnika. Cierpliwość. Kenpachi pamiętał słowa, które Nosaka wbił mu w pamięć wiele lat temu, słowa wielkiego Hideyoshiego skierowane do następców. „Silnymi i mężnymi w życiu są ci, którzy rozumieją znaczenie słowa cierpliwość. Cierpliwość oznacza powstrzymywanie własnych skłonności”. Reżyser niechętnie zwolnił tempo walki atakując, ale nie wymuszając odsłonięcia. Teraz zaczął stosować to, czego nauczył się na ostatnich treningach „Przymierza Krwi”. Zaczął punktować Nosakę; każde uderzenie było czyste i silne. Obaj zbliżyli się, z bronią skrzyżowaną przy rękojeściach, na poziomie talii, kiedy Nosaka wyciągnął ręce do przodu, aby odepchnąć Kenpachiego. Ułamek sekundy później zrobił krok w tył, z bronią uniesioną do góry, a Kenpachi dostrzegając okazję, szybko uderzył w górną część maski chroniącej twarz. Podniecony reżyser nadal nacierał uderzając jeszcze trzy razy w głowę. Wycofujący się Nosaka zablokował każdy atak bronią uniesioną ku górze. Zwiększając szybkość, Kenpachi skoczył do przodu, zmylił przeciwnika pozorując uderzenie w głowę, po czym trafił w odsłoniętą prawą stronę Nosaki. Punkt. Stary skontrował natychmiast, celując w prawy nadgarstek Kenpachiego i zmuszając go do obniżenia ręki dla uniknięcia uderzenia. Nie wykonał jednak tego mylącego ataku do końca. Trafił natomiast dwukrotnie - najpierw w gardło, a potem w głowę. Żaden z mężczyzn się nie odezwał. Rozmowa była zbędna. Skupili się na pełnym wykorzystaniu ciała, umysłu i duszy w tej formie walki, której początki sięgały prawie dwóch tysięcy lat wstecz. Kenpachi i Nosaka byli świadomi jedynie tego, że różnica pomiędzy życiem i śmiercią sprowadzała się do jednego szybkiego ruchu przegubu dłoni, że poprzez kendo byli bardziej żywi niż kiedykolwiek indziej. Odgłosy walki. Rytmiczne klak-klak-klak wydawane przez bambusową broń uderzającą jedna o drugą. Miękkie przesuwanie gołych stóp po słomianych matach. Kiai, dzikie okrzyki wojownika, których celem jest zastraszenie wroga i dodanie odwagi atakującemu. Nosaka, ze swoim tygrysim, nieprzejednanym duchem zdobywał punkty częściej, przeplatając zmyłki i uniki zręczną kombinacją ofensywy i obrony. Kenpachi, bardziej ulegający emocjom i nierozważny, trafiał rzadziej. Było jednak oczywiste, że w ostatnich trzech miesiącach poprawił technikę walki, ale ponad wszystko umocnił shin, swojego ducha. Mecz skończony. Wyczerpany Kenpachi zdjął maskę z twarzy, oddychał głęboko i czekał na krytykę ze strony Nosaki. - Dobrze - powiedział stary. - Nic więcej. To wystarczyło. Pełen triumfu Kenpachi pokłonił się w pas. - Domo arigato gozai mashite, sensei. Dziękuję bardzo, mistrzu. - Twój duch umocnił się. Nawet teraz to czuję. Seppuku takiego człowieka będzie wartościowym darem dla Japonii. - Twoje słowa wiele znaczą dla mnie, Nosaka-san. Ale nie udało mi się nawet zbliżyć do znalezienia sobie kaishaku. Minęły trzy miesiące od kiedy dałeś mi szkatułkę, która, jak wiesz, pozostaje ciągle zamknięta. Film idzie dobrze. Skończę go według planu, może nawet dzień, dwa wcześniej. Moim życzeniem jest umrzeć w ciągu dwudziestu czterech godzin od jego zakończenia. „Przymierze” do tego czasu zakończy swoją pracę, a moja śmierć będzie miała wielkie znaczenie. Niektórzy ludzie z „Przymierza” powiedzieli, że honorem dla nich byłoby być moim kaishaku. Ale kiedy wspominam o kasetce, nie znajdują odpowiedzi. Nosaka wstawił swój shinai do wąskiego, skórzanego futerału i zasunął błyskawiczny zamek. -„Przymierze” wykonało dla nas pięć zabójstw. Dwa z nich w Japonii. Jedno w Rzymie i jedno w Sao Paulo. A Duncan Ivy, pierwszy z trzech Amerykanów, którzy postawili mnie przed sądem trzydzieści siedem lat temu, już teraz nie żyje. Pięć śmierci dla Japonii. Co z następnymi? Kenpachi, który klęcząc wkładał swoją zbroję do okrągłego skórzanego futerału, przerwał na chwilę i spojrzał w górę na swojego przywódcę. - Nasi ludzie są już w Paryżu. W ciągu dwudziestu czterech godzin Francuz Henri Labouchere nie będzie żył i przestanie finansować budowę reaktorów atomowych na ziemi japońskiej. A Amerykanin Salvatore Verna umrze przed końcem tygodnia. - Ach tak, Mr Verna. - Nosaka żywił szczególną nienawiść do Verny. Przedstawiciel nowojorskich związków zawodowych nie tylko próbował go powiesić, ale jego zachłanność zmusiła ostatnio Nosakę do porzucenia budowy fabryki samochodów na Long Island; była to inwestycja za sześćset milionów dolarów. Stary wbił wzrok w Kenpachiego. - Słuchaj uważnie, co ci teraz powiem. Dzisiaj jest niedziela. Jutro masz umówione spotkanie z amerykańskim producentem, Miss Jan Golden, córką Jude Goldena. Będziecie rozmawiać o tym czy robić część zdjęć do filmu w Hongkongu, czy nie. - Hai. Ona jest temu przeciwna. Każdy dzień kręcenia kosztuje pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich, a trzeba posiedzieć w Hongkongu przez tydzień, może dziesięć dni. Chce zaoszczędzić pieniędzy. I czasu. - Uprzesz się, aby kręcić w Hongkongu tak jak zaplanowano. Zrób wszystko, co trzeba, ale przekonaj ją, że wyjedziesz, jak pierwotnie ustalono. - Miss Golden przylatuje do Tokio z Los Angeles jutro po południu. Będziemy dyskutować o naszych różnicach poglądów podczas obiadu. - Jest kobietą i będzie dla ciebie tym, czym zechcesz, aby była. Kenpachi uśmiechnął się. - Niepokoi ją to, że się jej podobam. Nosaka starannie złożył swoje hachimaki w równą kostkę. - Niech władza nad Miss Golden będzie równa twojej tęsknocie za chwalebną śmiercią. Jego wzrok znów spoczął na Kenpachim. - Teraz powiem ci, dlaczego jak najszybciej powinieneś pojechać do Hongkongu. Podobnie jak do Manilli, Singapuru, Seulu czy Dżakarty, zaprowadziły mnie tam moje interesy. Ale właśnie w Hongkongu, podczas spotkania na mym jachcie „Kitaro”, zobaczyłem tego chłopca. - Chłopca? - Orito, mój lekarz, badał go na prośbę rodziców. Wyglądało na to, że chłopiec miał coś w rodzaju transu czy wizji. Można by to nawet nazwać niesamowitym snem na jawie. Kiedy Orito powtórzył mi co chłopiec wówczas mówił, wyszedłem na pokład, aby na niego spojrzeć. Nie zbliżyłem się do niego. To zostawiam tobie. Stary postukał się złożonym hachimaki w szyję. - Nazywa się Todd Hansard. Chodź, wykąpiemy się, to ci o nim opowiem. ROZDZIAŁ TRZECI W gorące, lipcowe popołudnie Frank DiPalma wsiadł do klimatyzowanego rolls royce’a z 1927 roku, najwspanialszego samochodu, jaki kiedykolwiek widział. Jego eleganckie wnętrze zaparło mu dech. Była to osiemnastowieczna salonka na kółkach, z sufitem malowanym w rokokowe amorki, wyłożona gobelinami z Aubusson, wykonanymi z jedwabiu i wełny, przedstawiającymi sceny z zamkami, drzewami i ogrodami. Niegdyś własność Wiktora Emmanuela III, króla włoskiego, który uczynił Mussoliniego premierem, rolls należał obecnie do Salvatore Verny, nowojorskiego działacza związkowego. Wsiadł on teraz na tylne siedzenie za DiPalmą i zatrzasnął za sobą drzwi. Przednie siedzenie było puste. Kierowca nie był potrzebny; rolls nigdzie nie jechał. Tego popołudnia służył jako miejsce spotkania. Stał zaparkowany w garażu przy domu Verny, rezydencji na Long Island położonej nad brzegami oceanu, pomiędzy pasmem wzgórz a piaszczystymi wydmami i płytkimi lagunami okalającymi brzeg Atlantyku. Nie tak dawno DiPalma i Verna pozabijaliby się na swój widok. Wtedy to DiPalma był niezwykle barwnym detektywem walczącym w dawnym Jorku z handlarzami narkotyków. Spowodował wsadzenie Verny na rok do więzienia za odmowę współpracy z sądem oddającym sprawę przysięgłym. W odwecie, Verna, mający kontakty z podziemiem, obiecał się zemścić. Obecnie Frank DiPalma był popularnym reporterem telewizyjnym od spraw kryminalnych, a Sally Verna dalej skorumpowanym przywódcą związkowym. Oczekiwał, że DiPalma zdoła go ochronić. Drzwi garażu były podniesione, ukazując DiPalmie widok na teren luksusowej posiadłości Verny. Na wprost widniała kolekcja rzeźb wystrzyżonych w krzewach - wielki niedźwiedź, lew i nosorożec, wycięte artystycznie w ciemnozielonym żywopłocie. Na prawo trójka wnucząt Verny bawiła się w basenie z carraryjskiego marmuru, na którego brzegu stały imitacje greckich kolumn i czarne sfinksy. DiPalma widział już rezydencję z zewnątrz, gdy przechodził bramą strzeżoną przez dwóch uzbrojonych strażników. Dom zbudowano z białego marmuru, podobnie jak szerokie schody - widoczne przez otwarte, francuskie drzwi - i patio otoczone cherubinami, siedzącymi na kamiennych delfinach. Cholerny pałac lodowy, pomyślał DiPalma. Prywatny dok, jacht i para łodzi motorowych należały również do posiadłości, zbudowanej w latach dwudziestych przez przemytnika alkoholu dla swojej szesnastowiecznej oblubienicy. Teraz to wszystko miał Sally Verna. DiPalma pogładził laskę z czarnego dębu ze srebrną rączką, jego atrybut i ulubioną broń; był doskonałym kendoistą, znającym escrima i arms, filipińskie sztuki walki na kije. Jego umysł nie był zajęty spotkaniem z Sallym Verną, myślami był w Hongkongu z Kathariną Hansard, Chinką, od której dostał tę laskę, z kobietą, którą kiedyś kochał i której nie widział od jedenastu lat. Jego myśli były także z Toddem, jego synem urodzonym przez Katharinę. DiPalma nigdy nie widział chłopca. Znał go jedynie z fotografii. Wczoraj odebrał pilny telefon z Hongkongu z prośbą o natychmiastowe przybycie. Kathariną obawiała się o swoje życie. I życie Todda również. Chłopiec miał wizję, z której wynikało, że oboje znajdowali się w niebezpieczeństwie. DiPalma był okropnie zmęczony. Na głowie miał film który trzeba było przygotować, spotkanie, które należało przesunąć na później oraz kierownika stacji telewizyjnej i producenta, których musiał przekonać, że i tak pojedzie, nawet jeśli mu nie pozwolą i jeśliby to oznaczało wylanie z pracy. Scenariusz już nakręconego fragmentu filmu czekał na przepisanie i pośpieszną realizację. DiPalma nie miał za dużo czasu dla Sally’ego Verny. Pół godziny, nie więcej. Potem limuzyna, która przywiozła byłego detektywa na Long Island miała zabrać go do Międzynarodowego Portu Lotniczego im. Kennedy’ego na czterogodzinny lot do Hongkongu i Kathariny. Drzemiąca pamięć przerodziła się w myśl o innej kobiecie, która kiedyś także potrzebowała jego pomocy. Lynn, jego zmarła żona. Zginęła, kiedy nie powiodła się akcja odbicia zakładnika, w rezultacie spisku przeciwko DiPalmie zorganizowanego przez szalonego i mściwego handlarza narkotyków. Co innego nie dawało mu spokoju. Ojciec Kathariny, przywódca Triad poprzysiągł zabicie DiPalmy, jeśli jego noga jeszcze stanie w Hongkongu. Ciąża córki z białym była hańbą dla człowieka o jego pozycji. DiPalma nie mógł jednak opuścić teraz Kathariny. Już raz nie pomógł bliskiej mu kobiecie; było to dostatecznym ciężarem na jego sumieniu. Frank DiPalma miał około czterdziestu pięciu lat, sześciu stóp wzrostu i przypominał masywnego, siwiejącego niedźwiedzia. Ciężkie powieki i płaska twarz sprawiały, iż kobiety uważały go za przystojnego. Chodził ledwo dostrzegalnie powłócząc nogami i był na jakiś groźny sposób męski. Przez dwadzieścia lat pracował w nowojorskiej policji, przy czym większość tego czasu odsłużył w brygadzie do walki z narkotykami. Awansując do rangi detektywa porucznika, działał w oddziałach specjalnych DEA i FBI, a także był doradcą do spraw związanych z handlem narkotykami w wydziałach policyjnych całych Stanów Zjednoczonych i za granicą. Nawet kiedy już opuścił wydział, raporty DiPalmy o przemycie narkotyków były obowiązkową lekturą wśród pracowników policji zajmujących się tą problematyką w wielu krajach świata. Przed dwoma laty przeszedł do pracy w telewizji. Robił pieniądze wykorzystując dwudziestoletnie doświadczenie policyjne, a bezkompromisowej uczciwości zawdzięczał, iż stał się gwiazdą środków przekazu w niespotykanym stylu. Nie tracąc uprzejmego, groźnego spokoju, były detektyw donosił swoim ochrypłym głosem o przestępstwach kryminalnych w sposób nie znany dotąd widowni telewizyjnej, mówiąc bez przesady bądź sentymentalizmu i zawsze z przerażającą klarownością. Jego źródła informacji pochodzące jeszcze z policyjnej przeszłości, były niedostępne dla rywali: począwszy od ludzi z ulicy do panienek senatorów, od szefa rzymskiego studia filmowego do naczelnika Departamentu Sprawiedliwości w Waszyngtonie. W rezultacie jego reportaże były nagradzane, osiągnął wysoką oglądalność, otrzymywał listy od wielbicieli i wrogów. Wrogami byli mu faceci w garniturach, dyrektorzy telewizji i reklamy, których porady ignorował, kontynuując raporty o tym, co uważał za prawdziwe. - Pozwalasz wchodzić sobie na głowę ludziom, którym chcesz dogodzić - powiedział do swojego adwokata. Z powodu popularności DiPalmy i dobrego przyjęcia przez krytykę, jego adwokat był już dwukrotnie wzywany przez sieć telewizyjną do renegocjacji nowego kontraktu. Najnowszy przewidywał sześciocyfrowe honorarium roczne z trzyletnią gwarancją. - Pozwalasz wpływać na siebie innym - mówił DiPalma - najczęściej dlatego, że pragniesz czyjejś życzliwości. A teraz zdradzę ci mały sekret. Nie dbam ani za grosz o życzliwość tych facetów w garniturach. - Teraz nie - powiedział adwokat. - Kiedy idzie dobrze, w porządku. A co się stanie, gdy sytuacja się zmieni, kiedy oglądalność spadnie, a nagrody się skończą? DiPalma podniósł laskę do ust, chuchnął na srebrną gałkę, potem polerował metal czarną, jedwabną chustką. Kiedy uzyskał wymagany połysk zapytał: - Czy mam rację uważając, że przez czterdzieści lat żyłem bez „Garniturów”? A czy w tym czasie nic jadałem trzech posiłków dziennie, nie zakładałem czystych skarpetek i nie przechodziłem przez ulicę nie będąc potrącany? Gdyby miało się tak zdarzyć, odszedłbym z telewizji jutro i nie wrócił tu nigdy więcej. Z pewnością, pomyślał adwokat. Kiedy „Garnitury” próbowały namówić DiPalmę, aby przefarbował włosy, założył okulary i kamizelkę, po prostu wyszedł. Kiedy powiedzieli mu, że ma nadwagę, powinien się częściej uśmiechać i wziąć lekcje wymowy, tak samo wyszedł. Teraz zostawili go w spokoju. Uznali, że ich nie potrzebuje. A oni potrzebowali go coraz bardziej. Adwokat dotknął nosa różowym palcem. Niezależność nie była dla każdego. Z drugiej strony, Frank DiPalma nie był każdym. Frank znał tajemnicę. Miej siłę, aby stać samotnie pośród innych a jeśli trzeba, wbrew innym. Adwokat zazdrościł mu i nie lubił DiPalmy z tego powodu. Za bardzo przypominał adwokatowi czym on sam mógł być, a czym nie był. * DiPalma siedzący w rollsie patrzył jak Sally Verna zapalił papierosa trzęsącymi się rękami. Verna był łysiejącym facetem o wyglądzie byka, w połowie swoich lat sześćdziesiątych, z małymi, nerwowymi ustami i twardą muskulaturą utrzymywaną przez ćwiczenia kulturystyczne. Przez prawie trzydzieści lat przewodził nowojorskiemu związkowi zawodowemu pracowników przemysłu samochodowego, jednemu z największych w kraju. Związek ten został całkowicie zdominowany przez mafię, a później wszedł w sojusze z innymi związkami zawodowymi na wschodzie, co dało Vernie i całemu podziemiu niespotykaną władzę. Ponadto Verna i jego mafijni współpracownicy kontrolowali pracowników transportu, strażników i urzędników sześciu głównych portów lotniczych Wschodniego Wybrzeża. Byli również właścicielami banków, posiadłości i hipotek w kilku innych miastach, mieli inwestycje w Atlantic City, Las Vegas i w kasynach karaibskich oraz administrowali funduszem emerytalnym wartości miliardów dolarów. Sam Verna zajmował płatne stanowiska w przynajmniej sześciu związkach zawodowych - lokalnym, regionalnym i międzynarodowych - co umożliwiło mu uzyskiwanie prowizji za niekorzystne porozumienia płacowe i wprowadzanie zaniżonych zasiłków. Ludzie na stanowisku Sally’ego Verny zatrudniali zwykle takich, którzy dla nich zabijali. Ale Verna był inny. DiPalma wiedział, że chytry i bezlitosny przywódca związkowy sam zabił przynajmniej dwukrotnie. Nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał. Kiedyś zdradził go współpracownik, który potem uciekł z Nowego Jorku. Wrócił po osiemnastu latach ze zmienioną powierzchownością; wierzył, że nie zostanie rozpoznany, a sprawy pomiędzy nim a Sallym poszły w zapomnienie. Kiedy popijał piwo w barze Queens, z tyłu podszedł jakiś człowiek i władował mu w głowę trzy kule. Dwudziestu stałych bywalców baru zeznało jednak, że nie widzieli, aby Sally Verna pociągnął za spust. Informator, który pomógł DiPalmie postawić Vernę przed sądem, zapłacił najdrożej. Verna zidentyfikował go, po czym kazał go zabrać do domu towarowego Astoria i powiesić na hakach do mięsa. Przywódca związków osobiście torturował go wtedy za pomocą elektrycznego urządzenia do wypasu bydła; aby uczynić śmierć ofiary możliwie najboleśniejszą, oblewano go wodą, porażenia ładunkami były wtedy silniejsze. Przez trzy dni człowiek ten męczył się zanim umarł a Sally Verna był przy nim, co dzień patrząc jak krzyczał i szarpał się na hakach, które wbijały się w jego ciało przy każdym poruszeniu. DiPalma zastanawiał się, czy Verna obawiał się kary za swoje oba przestępstwa. Verna zgasił na wpół spalonego papierosa w popielniczce rollsa i natychmiast zapalił drugiego. - Nie byłem pewien czy przyjdziesz. - Podniósł nadajnik radiowy leżący na siedzeniu pomiędzy jego nogami. - Poproszę, żeby ci przynieśli drinka. DiPalma potrząsnął przecząco głową. Nie pił od jedenastu lat, od czasu tej pamiętnej nocy w Hongkongu, kiedy wystrzał z dubeltówki potrzaskał mu lewe biodro, niemal wyrwał ze stawu lewe ramię i uszkodził żołądek, który odtąd nie tolerował alkoholu ani przyprawianych potraw. - Jestem tu, ponieważ płacą mi za reportaże. Przez telefon mówiłeś o jakiejś bardzo długiej historii, o czymś, o czym możesz rozmawiać tylko ze mną. I obaj wiemy, że niczego nie zyskasz, wprowadzając mnie w błąd. - O jakim kłamstwie mówisz? Wysłuchaj najpierw, potem sam zadecydujesz. Myślę, że także daruję sobie drinka. Żołądek się odzywa. Zanim przejdę do rzeczy wiedz, że spotykamy się tutaj w garażu ponieważ nie chcę, aby moja żona widziała nas razem. Pamięta, że w przeszłości byliśmy wrogami. Powraca właśnie do zdrowia po operacji serca i nie chcę, aby się martwiła. Jest na żaglówce z moją córką i zięciem. Daje mi szansę radowania się wnukami. Radowania. Cholera. Verna wypuścił dym na wypolerowaną, mahoniową kierownicę. - Rozumiem, że wybierasz się do Hongkongu. Oczy DiPalmy zwęziły się. - Od kiedy interesują cię moje plany podróżnicze? - Hej, nie zrozum mnie źle. To, co robisz, to wyłącznie twoja sprawa. Nie pytałem i nie chcę wiedzieć. Słyszałem tylko, że się wybierasz, to wszystko. - Nikt nie wie dlaczego jadę, a ty masz rację mówiąc, że to moja sprawa. - DiPalma, zrozum, nie łatwo mi przychodzi zwracać się do ciebie. Powodem, dla którego to zrobiłem są kłopoty w jakich się znalazłem, i które mogą spaść na moją rodzinę, a chciałbym temu zapobiec jak tylko potrafię. Nie mam prawa prosić cię o przysługę, a jednak proszę. Wybierasz się do Hongkongu i jesteś jedynym facetem, którego znam, a którego nie można kupić ani zastraszyć. Prawdą jest, że wybierasz się tam i możesz popaść w tarapaty. - Na przykład. Verna przyglądał mu się w skupieniu. - Są na przykład niektórzy ważni ludzie w Japonii i ich amerykańscy przyjaciele, którzy cię dopadną. Ludzie z pieniędzmi i władzą, o jakiej byś nigdy nie pomyślał. DiPalma spojrzał na zegarek. - Sally, masz dwadzieścia siedem minut. Potem jadę na lotnisko. Verna potarł swoją łysiejącą głowę stwardniałą ręką. - Dobrze, dobrze. Chcę czegoś od ciebie, ale w zamian odpłacam rewelacyjną historią, najlepszą, jaka ci się kiedykolwiek nadarzy. Chcę abyś odebrał dla mnie paczkę w Hongkongu. Nie jest to coś, o czym myślisz, więc nie podskakuj. Ani narkotyki, ani biżuteria, ani gotówka. Nic nielegalnego. Nie prowadzę z tobą gry. Sally Verna nie ma mózgu w dupie. DiPalma obrócił się na siedzeniu, aż znalazł się na wprost przywódcy związkowego. Uśmiech byłego detektywa był zimny. - Sally, jeśli tylko pomyślę, że wrabiasz mnie albo próbujesz wyrównać rachunki za tamtą wpadkę, wiedz, że mogę cię rozerwać na drobne kawałki, tu i teraz. - Hej, jeśli ma ci to poprawić samopoczucie, możesz sprawdzić zawartość paczki. - Jasne jak słońce, że bym ją sprawdził. Co w niej jest? - To zbiór różnych papierów. Pewne zapisy. Raporty bankowe, korespondencja. Dużo pisaniny. - Dlaczego nie korzystasz z poczty? Albo nie wyślesz jednego ze swoich przyjaciół ze skrzywionym nosem, aby odebrał to dla ciebie? Odpowiedź zabrała Vernie trochę czasu. Nie patrzył na DiPalmę. - Mam swojego człowieka w jednym z wielkich banków, który zbierał dokumenty dotyczące działalności tego banku. Nie jest wskazane, aby widziano go ze mną albo z którymś z moich ludzi. Życzy sobie trzeciej osoby, kogoś neutralnego pomiędzy nim a mną. Nie oddaje mi tego za darmo. Zapłacimy ogromną sumę za ten zbiór. - My? - Mam przyjaciela, którego imienia nie wyjawię. Przynajmniej nie teraz. W każdym razie, rzecz jest zbyt cenna, aby ją przesyłać pocztą lub powierzać komukolwiek. Facet, który ją przywiezie powinien umieć zadbać o siebie. Będzie musiał cholernie uważać. Ostrzega mnie, pomyślał DiPalma. Patrzył, jak Verna głęboko zaciągnął się papierosem i dostrzegł w jego oczach strach. DiPalma nigdy nie przestał myśleć o sobie jako o policjancie, a duża część umiejętności detektywa polega po prostu na zgadywance. Łączy się ją ze spekulacją, przypuszczeniem i dorzuca parę pytań w rodzaju „co by było gdyby”. Przede wszystkim jednak trzeba opierać się na instynkcie. Instynkt mówił mu, że Sally Verna, człowiek, który nie dawał się łatwo zastraszyć, był w tym momencie zbyt przerażony, aby kłamać. - Co do tej historii, jak wielka jest jej wartość? – zapytał DiPalma. - Całkiem uczciwie. Przysięgam na głowy moich wnucząt, to największa rzecz w moim życiu. - Żeby ją dostać, muszę ci przywieźć paczkę z Hongkongu. A co byś powiedział, gdybym ci wysłał kartkę pocztową. - DiPalma, na świecie nie ma niczego za darmo. Grasz, płacisz. DiPalma delikatnie postukał swoją laską kolano Verny. - Zapominasz o czymś. To ty przyszedłeś do mnie, nie ja do ciebie. A to znaczy, że ty płacisz, a ja nie gram. Jeszcze nie. Verna parsknął, wypuszczając dym obiema dziurkami swojego żylastego nosa. - Niech ci będzie. Czy słyszałeś kiedyś o „Przymierzu Krwi?” DiPalma musiał powstrzymać głośny śmiech. - To mi wygląda na twoich przyjaciół. Białe krawaty do białych koszul, skrzywione nosy, sygnety z różowymi brylantami. - Cholernie zabawne. Parę tygodni temu w San Francisco został zamordowany bankier nazwiskiem Duncan Ivy. DiPalma ziewnął i przytaknął. - Gliny czują, że może to być kolejne zabójstwo w stylu Mansona, tak, pamiętam. Ivy, jego żona i prawnik ze swoją nastoletnią córką, który najwyraźniej składał im wizytę. Złe miejsce i zły czas. Każde ciało pocięto na kawałki nożami, mieczami, a być może, maczetami. Brak podejrzanych, nie ma motywów. Verna zgasił nie dokończonego papierosa. - Człowieku, nie znasz nawet połowy sprawy. Prezes Japońskiego Towarzystwa Lotniczego miał konferencję prasową w Brazylii... - Sao Paulo. Coś się stało z nim i jego dwoma gorylami. W stacji telewizyjnej mamy pomieszczenie z dalekopisami, Sally. Różne rzeczy przychodzą ze świata na tych przedziwnych maszynach. Znany jestem z tego, że czytam to i owo. - A więc wiesz. Wiesz także o japońskim reporterze w Tokio? Albo budowniczym w Osace? A znasz może przypadek włoskiego hrabiego w Rzymie, próbującego sprzedać japońskiemu rządowi budowę portu lotniczego, który miał być największy na świecie? DiPalma obracał laskę pomiędzy dłońmi i czekał. - „Przymierze Krwi” - powiedział Verna. - To ono zabiło ich wszystkich. - Sprawiasz, że brzmi to jak ewangelia. Może lepiej powiedziałbyś mi, skąd pochodzą twoje informacje. - Moje informacje są prawdziwe. Wierz mi, że są dobre. Ale jak sam powiedziałeś, nie jesteś jeszcze graczem, więc nie wchodźmy w nazwiska. Sam nie rozpowiadasz naokoło o swoich informatorach, wiec nie oczekuj, że będę inny. Do czasu, gdy nie wejdziesz na pokład. Powiedzmy sobie, że mam przyjaciela, który jest ekspertem w sprawach Japonii. Ma również ścisłe powiązania z czymś, co nazywasz „kręgami wywiadu”. On jest cholernie dobry w docieraniu do faktów, ten mój przyjaciel. Teraz nazywamy go panem O., ponieważ zawsze coś organizuje. - Czy pan O. ma konktakty z francuską policją? - Pan O. jest cholernie tajemniczy, mówię ci. Zapytałeś mnie o „Przymierze Krwi”. Na początek ci powiem, że to japoński specyfik. Verna opowiedział DiPalmie o „Przymierzu”, starym i nowym. - Kto stoi za zabójstwami nowego „Przymierza?” - Zenzo Nosaka. Ten sam, który działał w starym. - O Chryste. - Głowa DiPalmy opadła do tyłu na oparcie siedzenia. Jego wzrok zatrzymał się na splecionych kupidynach tuż ponad głową. - Znasz Nosakę? - zapytał Verna. Samego Nosakę nie, pomyślał DiPalma, ale Kona Kenpachiego, jego wielkiego przyjaciela. Ci dwaj Japończycy byli nierozłączni i podzielali głębokie zainteresowanie polityką prawicową. DiPalma nigdy nie spotkał się z Nosaką, za to niejeden raz stanął twarzą w twarz z Kenpachim. Amerykanin i Japończyk nienawidzili się. Obu interesował ken - miecz; miecz, który uczynił z nich wrogów. Po niemal tragicznym w skutkach zamachu na jego życie w Hongkongu, DiPalma odzyskał siły i władzę w lewym ramieniu dzięki uprawianiu kendo. Zdrowie się poprawiło, a kendo stało się jego pasją. Miał naturalne zdolności do walki mieczem i kijem. One to w połączeniu z dociekliwością gliniarza sprawiły, że stał się specjalistą w dziedzinie mieczy samurajskich, ich historii, płatnerzy, którzy je kuli oraz cesarzy i wojowników, do których należały. Wraz z rosnącym uznaniem za wiedzę o kendo i historii miecza, DiPalmę coraz częściej zapraszano na spotkania do amerykańskich szkół i uniwersytetów. Jego słuchaczami byli ludzie studiujący tam historię Japonii, grupy biznesmenów, a także inne osoby zainteresowane japońską kulturą. Zaczął kolekcjonować miecze i opisywać ich pochodzenie, podróżując do Japonii, aby prowadzić badania dotyczące zarówno samej broni, jak i jej wytwórców. Napisał wówczas książkę o mieczach japońskich i szermierce, która przyniosła mu sławę. Odtąd kolekcjonerzy na Zachodzie, handlarze antykami, a nawet Japończycy, często prosili go o zbadanie autentyczności miecza. DiPalma z talentem wykrywający fałszerstwa, oświadczył podczas pobytu w Japonii, że jeden ze słynnych mieczy jest po prostu doskonałą kopią. Miecz należał do Kenpachiego, który ogłosił DiPalmę ignorantem oraz poszukującym rozgłosu gaijin. Okazało się, że DiPalma miał rację, a Kenpachi nigdy mu tego nie wybaczył. Żaden biały człowiek nie może przewyższać japońskiego kendoisty wiedzą i umiejętnością walki. Nienawiść Kenpachiego do DiPalmy przybrała dziwną formę. W nowojorskim klubie kendo, byłego detektywa wyzwał na pojedynek tajemniczy osobnik. DiPalma przyjął wyzwanie. Miecz był ciężki i niebezpieczny, ale DiPalma pokonał przeciwnika, który oddalił się nie ujawniając nazwiska. Dopiero później DiPalma dowiedział się, że walczył wówczas z Kenpachim. Japończyk specjalnie przyleciał do Nowego Jorku, aby rzucić mu wyzwanie. To było właśnie w stylu Kenpachiego: odbyć taką podróż i bronić swojej dumy w masce! Porażka nie została jednak nigdy zapomniana. DiPalma stał się jego zaprzysiężonym wrogiem. - Czy nazwisko Kona Kenpachiego wypłynęło w związku z „Przymierzem Krwi?” - zapytał DiPalma. - Nie. A kto to jest? - Przyjaciel Nosaki. Zapytałeś mnie czy znam Nosakę. Nie, ale jego znam. O Nosace wiem, że przekroczył osiemdziesiątkę, nosi płaszcze i meloniki i jest doskonały w kendo. Kendo to... - Nie musisz mi mówić. Spędziłem trochę czasu w Japonii po drugiej wojnie światowej. To właśnie tam spotkałem Nosakę. DiPalma, ciągle w pogotowiu, siedział wyprostowany. To nie wielka wiedza czyni cię silnym, tylko znajomość tego, co potrzebne. Zabójstwa w Rzymie i San Francisco były faktami, a inne morderstwa można łatwo sprawdzić. Zenzo Nosaka żył, miał się dobrze i nieźle chronił swoją dupę. Na pierwszy rzut oka historia Sally’ego Verny wyglądała na spójną. Jego strach musiał być powodowany przez coś lub kogoś bardzo szczególnego. Takiego jak Zenzo Nosaka. Dlaczego Nosace zależało na śmierci Sally’ego Verny? I w jaki sposób zapiski bankowe i korespondencja w Hongkongu mogła utrzymać Sally’ego przy życiu? DiPalma myślał o dwóch postaciach, które Sally ochraniał. Był to pan O. od zbierania informacji oraz tajemniczy człowiek w Hongkongu, siedzący na specjalnej przesyłce, na której Vernie zależało. - Daję ci Nosakę i „Przymierze Krwi” - powiedział Sally. - Ty przywozisz mi dokumenty z Hongkongu. Tak jak powiedziałem, sprawdź je. Upewnij się, że nie szmuglujesz do kraju narkotyków lub czegoś innego. - Mam pytanie dotyczące twojej małej paczki. Powiedzmy, że sprawdzę papiery i stwierdzę, że ty i pan O. jesteście zamieszani w coś nieprzyzwoitego. - Na miłość boską, DiPalma, czy nie wystarczy ci, że już raz wsadziłeś mnie do pudła? Okay, być może, ale to nic pewnego, że moje nazwisko i nazwisko mojego przyjaciela pojawi się w tych zapiskach. Kilka dolarów może zmienić właściciela i to wszystko, jeśli o nas chodzi. Za to, co ci daję o Nosace, możesz chyba zapomnieć o mnie i panu O. Rzeczywiście, oczekuję twojego zapewnienia, że nie będzie o nas mowy w tej historii. Jestem pewien, że ci na tym zależy, pomyślał DiPalma. Co było gorsze - złamanie słowa danego Sally’emu czy dotrzymanie go? - Powiem ci coś - rzekł. - Wstrzymajmy się na razie z obietnicami. - Jaki mam wybór, do cholery? Spójrz, Nosaka to wielka figura. Rozpracuj go, a zrobisz całemu krajowi przysługę, eliminując go z interesów, które prowadziłby tutaj swoimi metodami. - Co wiesz na ten temat? - Człowieku, to obraza boska, wierz mi. Profity tu i w wielu innych krajach. Łapówki dla rządów, dla facetów w Waszyngtonie, dla celników w każdym kraju, jaki ci tylko przyjdzie do głowy. Szpiegostwo przemysłowe, szantaż. Jak myślisz, do cholery, w jaki sposób Japonia doszła do tego bogactwa? DiPalma wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Przykro mi to mówić, Sally, ale to mi przypomina ciebie i twoich chłopców. - Słuchaj, nie sprowadziłem cię tutaj, żebyś mnie zawstydzał. Mówię ci o Nosace, o jego zabójstwach, o opłacaniu przez niego połowy tego cholernego świata. Japońce nazywają to shieh lei - łapówki. Z tym wyjątkiem, że nikt nie robi tego tak jak Nosaka. A żeby to robić, musi dokonywać transferów pieniędzy, wielkich pieniędzy. - Poprzez jego bank? - Zgadłeś, bracie. I poprzez parę innych manewrów. To właśnie miałem na myśli, kiedy mówiłem ci, żebyś był ostrożny. Ma wielu przyjaciół, ludzi, którym od lat płaci ciężkie pieniądze. Załatw go i masz zapewniony byt do końca życia, mówię ci. Łatwiej powiedzieć niż wykonać, pomyślał DiPalma. Nosaka był jednym z najbogatszych ludzi w Japonii, do diabła, na świecie. Kontrolował towarzystwa produkujące samochody osobowe, ciężarówki i sprzęt elektroniczny. Był właścicielem niezliczonych nieruchomości za granicą i sprawował kontrolę nad bankiem posiadającym filie w ponad pięćdziesięciu krajach. Miał przyjaciół rzeczywiście wysoko, włącznie z Waszyngtonem. Ceną za zadawanie się z kimś takim, było oglądanie w zbliżeniu jego szpetnej strony. DiPalma, specjalista od czytania z twarzy i masek wiedział, że do tej pory Sally Verna dozował prawdę w małych dawkach. Przywódca związkowy wydawał się niezdecydowany przed którymi mostami zawrócić, a które przekroczyć. DiPalma dał mu impuls. - Sally, nasz czas się kończy. Płyniesz na jednej łódce z Nosaką, nie wiem jak, nie wiem dlaczego, ale tak jest i to jest powodem, dla którego on chce się ciebie pozbyć. Od początku, Sally, i bez krętactw. Co łączy ciebie ze starym i dlaczego chce ci zgasić światło? Verna odwrócił się od DiPalmy i patrzył teraz na spiralny domek wiszący na ścianie garażu. Papieros pomiędzy palcami został zapomniany. - To było w 1946 roku. Byłem ciągle w armii, w Tokio, pracując dla Międzynarodowego Trybunału Wojskowego na Dalekim Wschodzie. Ścigaliśmy japońskich zbrodniarzy wojennych. Oscylowałem pomiędzy Centralną Agencją Zbrodni Wojennych a Biurem Prokuratury Zbrodni Wojennych. Do cholery, wszyscy mieliśmy gorącą krew, paczka młokosów, którzy chcieli stworzyć bezpieczniejszy świat dla demokracji. Ja, pan O. i inni. Prowadziliśmy śledztwo w sprawach najgorszych zbrodniarzy japońskich. Tojo, Dohihara, Hirota, Itagaki, Kimura, Muto. I oczywiście Nosaka. Zbieraliśmy dowody, świadków i oskarżaliśmy. Nosaką interesowaliśmy się szczególnie, ponieważ należał do Kempei Tai, bandy kutasów. To była policja wojskowa, japońskie gestapo. Dzikie zwierzęta, jeśli chodzi o torturowanie ludzi, w szczególności amerykańskich lotników. Podczas wojny Nosaka bywał tu i tam. Tokio, Hongkong, Malaje, Singapur. Był wszędzie, zadając ból i torturując dla wyciągania informacji. Mężczyźni, kobiety, dzieci - nie miało znaczenia. W dniu, w którym skazano go na powieszenie, Nosaka powiedział do nas: „Wasza łaska będzie zapamiętana, a obdarzony nią czuje się wdzięczny”. Ładnie, co? Japończycy nic mają zwyczaju wyjawiania tego, co naprawdę myślą. Są uprzejmi, nawet wtedy, kiedy rozbijają ci jaja pomiędzy dwoma cegłami. W rzeczywistości postanowił, że zabije nas za to, cośmy mu zrobili. - Jak zdołał przetrwać? - Hej, zwyczajnie. Wczorajszy wróg dzisiejszym przyjacielem. Nastaje „zimna wojna”, a wraz z nią Sowiety zamieniają się miejscami z Japonią. Sowiety są teraz „be”, a Japonia „cacy”, ponieważ pieprzeni Japończycy nienawidzą komunizmu. Nosaka był wart tyle złota, ile sam ważył. Naprawdę sprytny facet. Oczekując na powieszenie, przekazał nam trochę informacji i - ma się rozumieć - nie sprzedawał kitu. Najpierw wydał niektórych swoich ludzi, facetów, o których nic nie wiedzieliśmy i nie mogliśmy ich zlokalizować, dopóki sam tego nie powiedział. Verna włożył rękę pod bawełnianą koszulkę i podrapał się po piersiach. - Ameryka bała się komunizmu, a Nosaka znał nazwiska wszelkiego rodzaju agentów komunistycznych, ludzi w Chinach, na całym Pacyfiku, wszędzie. Jego informacje były bezcenne. - Założę się, że jedno prowadziło do drugiego - powiedział DiPalma. - Najpierw wstrzymano egzekucję, potem zmieniono wyrok, a następne, co o nim wiedziano to to, że biega po ulicy z kieszeniami pełnymi dolarów. - Co, do cholery, mogę ci jeszcze powiedzieć? Sowieci zagarnęli całą wschodnią Europę. Północna Korea i Chiny wybrały komunizm. Wtedy też Sowieci dorobili się bomby atomowej, a Waszyngton sikał w portki. Nosaka stał się najważniejszą osobą pod słońcem. Verna mógł wskazać wiele powodów, dla których ten drobny człowieczek w płaszczu i meloniku okazał się nagle niezbędny. Znał nazwiska japońskich szpiegów w Afganistanie, którzy przez lata całe przekraczali granicę sowiecką i przynosili stamtąd informacje; Japończyków działających w Szwajcarii i szpiegujących Rosję podczas całej wojny; rosyjskich wojskowych, którzy obawiając się Stalina uciekli do Japonii w późnych latach trzydziestych; Japończyków, którzy jeszcze przed Pearl Harbour byli pośrednikami niemieckich szpiegów w Anglii i którzy wiedzieli o rosyjskich agentach osadzonych głęboko w brytyjskiej służbie wywiadowczej. - Z drugiej strony - powiedział Verna - Niemcy zdobyli dużą część rosyjskich materiałów, skopiowali je i przekazali Japończykom. I nie zapominaj, że oficjalna polityka rządu japońskiego polegała zawsze na wybieganiu trzydzieści lat w przód. Robili to wtedy i robią teraz. Czy wygraliby wojnę, czy przegrali, zawsze byliby gotowi do tego co trzeba. A dla nich oznaczało to wiedzieć o każdym wszystko co było możliwe; to tradycja, sięgająca korzeni historii. - Rozpoczął to wszystko człowiek nazwiskiem Hideyoshi - powiedział DiPalma. Spojrzał na zegarek. - Jak doszło do tego, że twoje życie zależy od Nosaki? - Dlaczego tak mówisz? - Ponieważ on wyraźnie pozwala ci żyć. Ludzie tacy jak Nosaka nie rzucają słów na wiatr. Wszystko, co mówią ma znaczenie. Jeśli prawdą jest to, co powiedziałeś o zagrożeniu z jego strony to wiedz, że jesteś żywy, ponieważ on ciebie jeszcze potrzebuje. Verna obgryzał paznokieć kciuka. - Kiedy powrócił do interesów, potrzebował koneksji w Ameryce. Kongres zatwierdził tajne ustawy umożliwiające mu robienie w Japonii tego co chciał. Pamiętaj, kraj był ciągle pod naszą okupacją. Przedstawiliśmy go również ludziom: kongresmenom, bankierom, lobbystom i biznesmenom pragnącym zainwestować w Japonię, w Nosakę. Opłaciło mu się. - Tobie też Sally. Tobie i twoim przyjaciołom. - Powiedziałem już, nic na tym świecie nie przychodzi za darmo. Popatrz, pewne kręgi w tym kraju chciały widzieć Japonię stojącą znowu na nogach, z takimi ludźmi u władzy jak Nosaka. Japonia jest jedynym krajem, który nigdy nie stanie się komunistyczny, a już na pewno nie wtedy gdy Nosaka i jemu podobni są gdzieś w pobliżu. Nie mieliśmy problemu w skontaktowaniu się z odpowiednimi osobami. DiPalma potarł podbródek gałką swojej laski. - Ten jego bank, jaka część należy do ciebie? Verna zamrugał oczami. - Sukinsyn. Jak do tego doszedłeś? - Chcesz, żebym usunął twoje nazwisko z tych papierów, które mam ci przywieźć. Tak zwane dokumenty bankowe. Nietrudno ciebie rozszyfrować, Sally. - Przy tobie czuję się jakbym był taflą szkła. Jesteśmy w zarządzie banku, ja i pan O. Wprowadzamy innych Amerykanów, w większości wojskowych. Każdy z nich jest opłacany; należności, premie, cokolwiek. Wojskowi mają ścisłe powiązania z Pentagonem i CIA, więc bank zwykł był płacić na amerykańskie operacje szpiegowskie, o których nikt nie ma prawa wiedzieć. - Takie jak handel bronią - powiedział DiPalma. - Co z narkotykami? Broń i narkotyki idą w parze. - Hej, DiPalma, na kogo ja wyglądam? Oczekujesz, że odpowiem ci na to pytanie? Każdy, kto chce wpłacić pieniądze do banku Nosaki może to zrobić. Bank zajmuje się też wieloma innymi rzeczami. Na przykład zbiera informacje dla Nosaki. Szpiegostwo gospodarcze. Bank ma filie na całym świecie, a ludzie, którzy tam pracują są pieprzonymi szpiegami. Podkradają sekrety i przekazują je Nosace. DiPalma przytaknął. To również niezła historia. Szpiegostwo gospodarcze. Ciemna strona sukcesu japońskiego biznesu, z Nosaką na czele. Jeszcze jedno pytanie do Sally’go Verny. - Odnoszę wrażenie jakbyś zrobił ostatnio coś, co miało przypomnieć Nosace o obietnicy, którą złożył prawie czterdzieści lat temu. Co to było. Verna patrzył przed siebie. Jego wnuczęta bawiły się z Frisbee w pobliżu menażerii wystrzyżonej w żywopłocie. - Chciałeś pewnie powiedzieć, że naciskałem trochę za mocno. - Powiedziałbym, że stałeś się zachłanny. To główna wada twojego charakteru. Ale tym razem dotknąłeś niewłaściwego faceta. Spojrzenie na twarzy Verny potwierdziło, że domysły DiPalmy były trafne. Wyjaśnienia Sally’ego rozwiały wszelkie wątpliwości. Japoński producent samochodów osobowych, Soami, chciał wybudować fabrykę na Long Island. Soami był największym rywalem Nosaki, wiec ten zlecił Vernie zatrzymanie budowy i Amerykanin to przeprowadził. Zagroził Soami strajkami, kłopotami politycznymi w Albany i w Waszyngtonie, problemami ze strony miejscowej komisji do spraw przemysłowych stref oraz związków zawodowych sprzymierzonych z Verną. Zagroził też kierownictwu firmy problemami imigracyjnymi. Było tego dostatecznie dużo, aby Soami wycofał się w rekordowym tempie. - Oczyściło to pole działania dla Takeshi, przedsiębiorstwa którego właścicielem był Nosaka. Ale ja w związku z tym miałem własne plany. Chciałem, aby pomyślano też o mnie. DiPalma uśmiechnął się, obnażając zęby. - Próbowałeś szantażować Nosakę. Powiedziałeś, żeby ci zapłacił, bo inaczej rozdmuchasz sprawę Soami. Verna uniósł kącik swoich małych ust w uśmiechu, w którym oczy nie brały udziału. - Cokolwiek mu zaproponowałam, nie kupił tego. Nie był uszczęśliwiony. Nie mówmy o tym więcej. - Nie był uszczęśliwiony? Wydaje się, że to za mało powiedziane. - Nie jestem jedyny. Cesarz Japonii też nie jest zachwycony. W zeszłym tygodniu to nieobliczalne „Przymierze Krwi” wysłało mu list z wiadomością, że zabójstwa dokonywane są na jego cześć. W tym liście były nazwiska facetów, którzy zostali dotąd zabici. - Z Duncanem Ivy włącznie? - Włącznie z nim. Dlaczego akurat jego wyróżniłeś? - Ponieważ kiedy mówiłeś o jego śmierci, wydawałeś się bardziej poruszony niż zabójstwami innych. O wiele bardziej. Verna uderzył zaciśniętą pięścią w swoje udo. - Ivy pracował ze mną w trybunale zbrodni wojennych. Był również ojcem chrzestnym mojej córki. Kiedy dopadli go, a jego nazwisko pojawiło się w liście „Przymierza Krwi”, byłem pewien, że te skurwiele polują także na mnie. W tym liście do cesarza utrzymują, że robią wszystko, aby przywrócić tradycje dawnej Japonii. Bardzo chciałbym wiedzieć, co wspólnego ma zabijanie pół tuzina ludzi z tradycjami japońskimi. DiPalma rozprostował się. Nadszedł czas, by pozostawić Vernę jego złym wspomnieniom i jeszcze gorszym przeczuciom. - Może o dawną Japonię powinieneś zapytać pana O. Wydaje się mieć doskonałe powiązania z tokijską policją. Taki jest układ, Sally. Kochaj albo rzuć. Nie podejmę teraz decyzji. Chcę przemyśleć naszą pogawędkę. Kiedy będę w Hongkongu, zadzwonię do ciebie i powiem ci czy wchodzę, czy nie. Jeśli tak, zawiadomisz swojego chłopca, aby przyniósł mi te papiery do hotelu. Będę mieszkał w hotelu „Mandaryn”, ale nie chciałbym płacić temu frajerowi, kimkolwiek by nie był. To twoja sprawa. Z wielu powodów wolałbym, abyś trzymał swoje pieniądze z dala ode mnie. Verna wzruszył ramionami. - Wchodzisz w grę. Jeśli zgodzisz się to przywieźć, prześlę mu pieniądze telegraficznie. - Wejdę wtedy, kiedy uznam, że można się przyczepić do Nosaki. W innym przypadku nie mam zamiaru się w to mieszać. Sieć telewizyjna nie lubi procesów o zniesławienie, a co najmniej tego należy oczekiwać ze strony Nosaki. - A co będzie z trzymaniem mnie z dala od tej sprawy? - O co ci chodzi? - Powiedziałeś... - Nic nie mówiłem. Wiesz o tym. Ale jeśli będę mógł, zrobię to. W zachowaniu Verny było tyle błagania, jak nigdy dotąd. - DiPalma, jeśli nie wyciągniesz mnie z tego, to tak, jakbym już nie żył. Były detektyw pomyślał o Katharinie. I Lynn. I żonie Verny, która przeszła właśnie operację serca. - Nie będziesz zamieszany w sprawę - powiedział. - Jeszcze jedno: jesteś tu nieźle zabezpieczony. Bramy, mury, prawdopodobnie pierwszorzędny system alarmowy i dostatecznie dużo osiłków kręcących się wokół, aby rozpocząć małą wojnę. Zauważyłem też parę psów obrończych. To powinno zatrzymać każdego. Głos Verny przeszedł w szept. - Ci ludzie to ninja, oni nie obawiają się, że zostaną zabici. Jak myślisz, co oznacza nazwa „Przymierze Krwi”? Ci faceci są zimni jak kamień, a krew to dla nich normalna sprawa. Moje wnuki przyjeżdżają do mnie i odjeżdżają. Nie chcę, aby im się coś stało, ale co można zrobić, żeby się ustrzec ninja? Powiedz co, do cholery, mogę zrobić? Na tylnym siedzeniu limuzyny wiozącej go na lotnisko Kennedy’ego zmęczony Frank DiPalma patrzył przez barwioną szybę na wąskie żaglówki pływające po lekko wzburzonym oceanie Atlantyckim i zastanawiał się, w której z nich znajdowały się żona i córka Verny. Sally, oczywiście, nie okaże się wdzięczny za obietnicę, że jego nazwisko nie będzie zamieszane w sprawę. Do zwyczaju przywódcy związkowego należała nienawiść do tych, którym był coś winien. Nie znosił długów wdzięczności. Miał jednak obowiązek wobec żony i wnuków, a DiPalma zgodził się pomóc w jego wypełnieniu. Frank DiPalma zamknął oczy i rozłożył się wygodnie na pluszowych obiciach limuzyny. Sally tonął, a sięganie po DiPalmę mogło pogrążyć obu. Były detektyw pomyślał teraz o Katharinie i Toddzie. W Hongkongu spotka się najpierw z nimi, a potem zajmie się zaprzyjaźnionym z Verną bankierem. Jeśli Verna miał rację, człowiek z banku był narażony na niebezpieczeństwo ze strony Nosaki, tak jak DiPalma ze strony ojca Kathariny. Kilka minut później DiPalma zapadł w niespokojny sen i śnił o pozostającej poza jego zasięgiem przepięknej Katharinie z Toddem w ramionach. W tle tego obrazu Kenpachi i zamaskowany przyjaciel Verny z banku złączyli ramiona i śmiali się obłąkańczo, ruchami rąk zapraszając DiPalmę, aby podszedł bliżej. ROZDZIAŁ CZWARTY W Paryżu, zadowolony Henri Labouchere dopił „Kir Royale”, szampana zmieszanego z creme de cassis, potem zamknął oczy i zanurzył się w pachnącej kąpieli, opierając szerokie plecy o brzeg ogromnej, na wpół wpuszczonej w podłogę marmurowej wanny. Dzisiejszego wieczoru dzielił wannę ze swoim trzyletnim synem Nicholasem, który z niezwykłym skupieniem przesuwał po wodzie w kierunku ojca czarno-białą piłkę futbolową. Dostał ją w prezencie urodzinowym od Paula Gaspare’a, korsykańskiego goryla Labouchere’a. Rozsuwane drzwi oddzielały pokój kąpielowy od tarasu, na którym stał teraz Gaspare, spoglądając w dół na Avenue Foch. Goryl, pracujący dla Labouchere’a od wielu lat, lubił patrzeć na dziwki zaczepiające na tej eleganckiej ulicy przechodniów i kierowców, aby przejechać się z nimi do pobliskiego Bois de Boulogne. Z dwudziestu pokoi swojego dwupiętrowego apartamentu przy Avenue Foch, Labouchere najbardziej lubił ten właśnie. Dziesięć lat temu podarował go swojej żonie Delphinie jako prezent z okazji rocznicy. Sypialnię przerobiono na łazienkę za niespełna milion franków. Były tam złote kurki w kształcie rusałek, autentyczne, barokowe lustra Ludwika XIII oraz stoły i fotele pokryte cienką warstwą złoceń. Wszystko dobrane przez Delphinę. Pomimo jej sprzeciwów, Labouchere wybrał brąz i heban w stylu imperialnym dla pozostałej części apartamentu, zajmującego dwa górne piętra dziesięciokondygnacyjnego domu stojącego na wprost Bois de Boulogne i stacji metro zaprojektowanej przez architekta sztuki współczesnej, Hectora Guimarda. Jazda metrem nie była jednak dla Labouchere’a i jego sąsiadów z Avenue Foch, którymi byli książę Rainier, kilku Rothschildów, wygnana rodzina cesarska z Iranu, Christina Onassis i co najmniej tuzin miliarderów przemysłowych z tyluż różnych krajów. Avenue Foch, rozciągająca się na przestrzeni czterech piątych mili pomiędzy Etoile i Bois de Boulogne, koncentrowała największe bogactwo i władzę świata. To było złote getto Paryża. Zanurzony w wannie Labouchere otworzył oczy. Jego ubóstwiany Nicholas starał się wyciągnąć z jego palców pustą lampkę do wina. Francuz uśmiechnął się i pozwolił, aby drobne paluszki chłopca oderwały jego grubą dłoń od cienkiej nóżki lampki. Nikt poza dzieckiem nie mógł z taką łatwością zabrać czegokolwiek Labouchere’owi. Uśmiechał się nadal, kiedy Nicholas napełnił lampkę wodą i wylewał ją na złote rusałki z powagą, która rozbawiła ojca. Labouchere przechylił głowę do tyłu i głęboko wciągnął powietrze, próbując złapać powiew dymu z papierosa, palonego na tarasie przez Paula Gaspare’a. Lekarz zabronił Labouchere’owi palenia i dla utrzymania niskiego ciśnienia krwi pacjenta, ostrzegał go przed zbyt obfitym pożywieniem. Wolno mu było wypić dwie lampki wina przy obiedzie i każdego dnia musiał przejść trzy mile pieszo. Labouchere przestał palić, ale czasami nawet całymi godzinami, potrafił trzymać w ustach nie zapalone cygaro kubańskie. Pięć dni w tygodniu wystrzegał się nadmiernego jedzenia. Za to podczas weekendów jadł i pił do woli. Gdyby nie postępował w życiu tak jak chciał, nigdy by nie został bogaty. Nie zawarłby też swojego najbardziej intratnego kontraktu na budowę dwóch reaktorów atomowych w Kioto za dwadzieścia jeden miliardów franków. Jutro z rana helikopter przerzuci jego i Nicholasa czterysta mil na zachód, do portu Le Havre. Tutaj ojciec i syn przyłączą się do przedstawicieli rządów Francji i Japonii z personelem nadzoru budowy, sprzętem, materiałami oraz kilkunastoma specjalistami atomowymi. Na pokładach znajdzie się także kilkaset butelek czerwonego wina z prywatnej winnicy Labouchere’a koło Bordeaux, jego upominek dla francuskich pracowników, którzy prawie rok będą przebywać poza domem. Dziś wieczorem Labouchere zjadł uroczysty obiad w „Le Moi”, ulubionej restauracji wietnamskiej, na który podano wieprzowinę z karmelem, kurczę z chińską sałatą oraz frytki. Czuł, że może sobie pofolgować; zawarcie kontraktu na budowę w Kioto było trudnym zadaniem, które z powodzeniem zrealizował. Przykazania lekarza musiały poczekać do jutra. Z całą pewnością człowiek, który nic nie robił i nie miał żadnych przewinień umierał w końcu tak samo jak i ten, co postępował jak chciał i łamał każdą zasadę. Henri Marie Labouchere był niespełna sześćdziesięcioletnim muskularnym Francuzem o końskich rysach twarzy, z coraz rzadszymi brązowymi włosami rozczesanymi na środku i stanowczymi, ciemnymi oczami człowieka, który raczej wolał nikomu nie ufać, niż być oszukanym. Jego firma, Canet-Banyuls była największym we Francji wykonawcą elektrowni atomowych i trzecim z kolei producentem turbogeneratorów dla elektrowni konwencjonalnych. Sto tysięcy pracowników Canet-Banyuls wytwarzało również transformatory, silniki elektryczne oraz radary dla samolotów wojskowych i systemów wyrzutni dla francuskich pocisków nuklearnych. Oprócz energetyki i obrony, Labouchere wprowadził swoją firmę w inwestycje rozwojowe w dziesięciu innych krajach i w opracowanie francuskiego systemu telewizji kablowej, a niedawno zawarł porozumienie z wielką amerykańską firmą napojów chłodzących na butelkowanie i sprzedaż jej produktów w Afryce. Potęga Labouchere’a leżała w jego śmiałości oraz wiedzy o tym, jakiej broni i przeciw komu użyć. Zdecydowany raczej żerować na innych niż pozwalać, aby ktoś żerował na nim doskonale czuł się na tym niesprawiedliwym świecie. Nie miał poczucia winy, kiedy w interesach stosował taktykę przegryzania gardła, obserwując podobne zachowanie w przyrodzie, gdzie jedynie silny zwyciężał, a słaby padał ofiarą. Wyciągnął wnioski z błędów swojego ojca, którego zawiodło poleganie na odwadze innych. W miłości Labouchere wykazywał taką samą śmiałość, wybierając na pierwszą żonę zwykłą, nieatrakcyjną kobietę, asystentkę kierownika jego fabryki w Marsylii. Małżeństwo, szokujące dla tych, którzy oczekiwali, że poślubi piękność albo wżeni się w dobrą rodzinę, było udane do czasu tragicznej śmierci Delphiny, spowodowanej tętniakiem. Była bardzo kochająca i lojalna, z odwagą sprzeciwiała się mężowi, ale miała dość wyczucia, aby robić to na osobności. Wspierała każdy jego plan, stała się jego najbardziej zaufaną powierniczką i rozczarowała go tylko niezdolnością do urodzenia dziecka. Kiedy umarła, Labouchere przeżył szok, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo był od niej zależny. W wieku pięćdziesięciu dwóch lat Labouchere ożenił się po raz drugi. Dwudziestoletnia Sylvie była niezwykłą, zielonooką pięknością, która chciała być poważana i uwielbiana tak samo jak mąż. Oferowano jej kontrakty filmowe oraz pracę modelki, ale ich po prostu nie przyjęła. Dopiero później Labouchere dowiedział się, że odrzuciła je z lenistwa, a nie dlatego, że chciała stale być u jego boku. Kiedy Labouchere miał pięćdziesiąt trzy lata, Sylvie ofiarowała mu jego pierwsze dziecko, Nicholasa. Przemysłowiec znajdował wiele radości w chłopcu, ale także żałował bezdzietnych lat spędzonych z Delphiną. Potem doznawał także uczucia winy za ten żal. Dzisiejszego wieczoru w wannie Labouchere był uśmiechnięty i myślał o swojej celnej reakcji na wiadomość o niewierności Sylvie, odkrytej dwa dni wcześniej. Porozmawiał o tym ze swoim gorylem Paulem, jedynym powiernikiem od czasu śmierci Delphiny. - Jutro wysyłam ją do Nowego Jorku, aby pokazywała się wśród bogatych Europejczyków i Południowych Amerykanów, od których roi się na Manhattanie. Zastawiłem pułapkę. Ma wybrać meble do naszego apartamentu na Fifth Avenue i, oczywiście, zrobić niewielkie zakupy. Niczego nie podejrzewa. Kiedy wyjedzie, załatwię rozwód i stałą opiekę nad Nicholasem. - Jak długo Madame będzie w Stanach? - Przynajmniej dwa tygodnie. Jeśli znajdzie coś lub kogoś, kto ją zabawi, niewątpliwie pozostanie dłużej. Pod jej nieobecność chcę, abyś zdobył wszelkie potrzebne informacje o jej kochankach. Ma ich obecnie dwóch. - Labouchere spojrzał w oczy Paulowi. - Zdobądź pisemne zeznania od każdego z nich. Nie chcę wiedzieć jak tego dokonasz, zależy mi tylko na pisemnym przyznaniu się ich do zdrady z moją żoną. - Zrobione, monsieur. - Bon. Kiedy powróci, okaże się, że nie ma do czego. Jej noga nie postanie więcej w tym domu, ani jej oczy nie zobaczą Nicholasa. Otrzyma ode mnie minimalną odprawę. Wycisnę swoje piętno na tej dziwce. Czy mogę na tobie polegać, stary przyjacielu? - Czy kiedykolwiek zawiodłem, monsieur? * Obojętnie czy chodziło o nieudane drugie małżeństwo, czy o kontrakt dla Kioto, Labouchere działał zgodnie ze swoim przeświadczeniem, że człowiek sukcesu musi być zawsze dumny, agresywny i sprytny. Ponad wszystko, zuchwałość nie opuszczała go w takich momentach życia, kiedy musiał podejmować najważniejsze decyzje. Przedsiębiorstwo Labouchere’a jako jedyna francuska firma branży elektrycznej dopuszczona do współpracy z Japończykami, miała zapewnione kontakty z prezydentem Francji, premierem i ministrem spraw zagranicznych. W praktyce oznaczało to łapówki dla wysokich urzędników, którzy wstrzymywali niezbędne licencje eksportowe dla konkurentów Labouchere’a, pozostawiając mu wolną drogę. Oznaczało to również, że musiał być dostatecznie sprytny i stanowczy, aby dać sobie radę z Japończykami. - Nie możesz wprowadzać Amerykanów do tego przedsięwzięcia w Kioto - powiedział japoński biznesmen Labouchere’owi. - Musisz zrozumieć jedną rzecz dotyczącą Japonii: w moim kraju ludzie są bardzo wyczuleni na broń nuklearną, szczególnie należącą do Amerykanów. Trzy atomowe bomby zrzucone na mój kraj przez Amerykę... - Trzy? Mais non, były tylko dwie. Hiroshima i Nagasaki. - Zapominasz o Bikini, mój przyjacielu. W 1954 roku opady radioaktywne z amerykańskiego wybuchu próbnego na tej małej wyspie Pacyfiku spadły na japoński statek rybacki „Fukuryu-maru”. Jeden członek załogi umarł. W połączeniu ze świeżymi jeszcze wspomnieniami wojennymi było to jak śmierć stu tysięcy ludzi. W naszym odczuciu próba na Bikini była trzecią bombą, jaka na nas spadła. Szóstego sierpnia każdego roku Hiroshima obchodzi rocznicę bombardowania, są demonstracje, protesty i przemówienia przeciwko broni atomowej. Lepiej byś zrobił zapominając o wypożyczeniu amerykańskiego okrętu o napędzie nuklearnym dla zademonstrowania możliwości pokojowego wykorzystania tej energii. Labouchere wzruszył ramionami. - Wcale o tym nie myślałem. Pozwól mi powiedzieć, że nie mam zamiaru sprowadzać do was broni jądrowej. Amerykanie uczynili jednak wielki postęp w pokojowym zastosowaniu energii nuklearnej. Chciałem po prostu pokazać... - Henri, posłuchaj mnie. Kontrakt przyznano tobie, nie Amerykanom. Nie mamy ochoty wchodzić teraz ze Stanami Zjednoczonymi w sprawy atomowe. Japonia cierpi na „alergię atomową”. - Spowodowaną przez Amerykanów. - Drogi przyjacielu, nawet francuskie reaktory dla celów pokojowych mogą wywołać kłopoty w moim kraju. Pojawią się protesty, złośliwe artykuły redakcyjne w gazetach, może nawet zagrożą twojemu życiu. - Jestem gotowy to przyjąć. - Pewni ludzie w moim kraju oczekują - kontynuował Japończyk - że siłownia atomowa w Kioto będzie korzystna zarówno dla naszej gospodarki, jak i dla zwykłego konsumenta. To jest powód, dla którego wdrażamy ten projekt. Labouchere wiedział, kim byli ci „pewni ludzie”. W Japonii biznes dyktował warunki rządowi, przeprowadzając sprawy przez Sanken, czyli radę utworzoną przez dwudziestu czterech najpotężniejszych przemysłowców i bankierów Japonii. Ciało ustawodawcze, premier i wszystkie agencje rządowe przyjmowały polecenia od Sankenu, który reprezentował zaikai, kręgi wielkiego biznesu. Czyniło to Japonię najlepiej zorganizowanym państwem, w którym biznes wyznaczał kierunki polityki rządu w kraju i za granicą. Polityk lub pracownik rządowy, nie zgadzający się z zaikai był natychmiast wyrzucany z pracy. Wsparcie przez Sanken nie eliminowało konieczności zapłacenia przez Labouchere’a shieh lei - łapówki, pozwalającej utrzymać się w japońskim biznesie. Trzydzieści milionów dolarów amerykańskich zostało dostarczonych w gotówce lub umieszczonych na tajnych kontach bankowych, a Francuz traktował to jak uzasadnione wydatki swojej korporacji. W każdym przypadku koszty przedsięwzięcia w Kioto ulegną przed jego zakończeniem przynajmniej podwojeniu, dając Labouchere’owi nadspodziewane profity. Trzydzieści milionów w postaci shieh lei było drobnostką w porównaniu z tym, co Francuz ostatecznie wyciągnie z Japonii. Co do przewidywanej opozycji wobec inwestycji w Kioto, przyjaciel Labouchere’a miał całkowitą rację. Antagonistyczne artykuły redakcyjne, demonstracje przed biurami Labochere’a w Kioto i Tokio, a nawet groźby zamachu na jego życie zmaterializowały się. Żadne z tych działań nie wywarło jednak na nim najmniejszego wrażenia; przetrzymał podobną opozycję we Francji i nie widział powodu, dla którego nie miałby przetrzymać i tej. Ostatnimi czasy świat był wypełniony postrzeleńcami, którzy aż się prosili, aby dostać po łbie. Labouchere był zbyt bogaty i zbyt potężny, aby przejmować się brodatymi szaleńcami w dżinsach, przedkładającymi slogany nad myślenie i retorykę nad uczciwą, codzienną pracę. Nie było sposobu na to, aby garstka Japończyków zdołała powstrzymać budowę reaktorów w Kioto. Parę dni temu jednak zaniepokojony Paul powiedział: - Coś się dzieje, monsieur, i nie podoba mi się to. Jest w tym jakaś prawidłowość. Ci Japończycy. Goryl opowiedział Labouchere’owi o zabójstwach. - Pięć, monsieur. Trzech Japończyków, jeden Amerykanin i jeden Europejczyk. Wyłącznie ludzie interesu, wszyscy zabici ostatnio i nie za pomocą pistoletu lub materiałów wybuchowych. Zostali zabici mieczami, nożami lub gołymi rękami. W stylu ninja. Paul Gaspare ani nie martwił się bez potrzeby, ani nie dawał się łatwo zastraszać. Miał prawie sześćdziesiąt lat. Był wysokim, ciemnym mężczyzną z wypukłym czołem i oczami, które były tak twarde, że jego przeciwnikom nasuwały jak najgorsze skojarzenia. Do klapy marynarki przypinał czerwoną wstążkę przypominającą o jego odznaczeniach wojskowych za odwagę pod Dien Bien Phu i w Algierii. Na łańcuszku zegarka zawieszał ciężki złoty medalion z wytłoczonym orłem napoleońskim i godłem Korsyki. Wskazywało to na przynależność do milieu, tj. Union Corse, potężnej, podziemnej organie korsykańskiej, przy której sycylijska mafia była dziecinną zabawą. Gaspare, pracujący dla Labouchere’a od ponad dwunastu lat służył także w Service d’Action Civique (SAC), organizacji wykonującej brudną robotę dla de Gaulle’a, której ani policja państwowa, ani SDECE, czyli francuska CIA, nie chciały dotykać. Labouchere wybrał swojego goryla nie tylko dla jego odwagi, ale także dla jego powiązań z wywiadem, służbami bezpieczeństwa i porządku publicznego oraz z półświatkiem. Labouchere’a zainteresowały następne słowa Paula. - Twoje bezpieczeństwo to moja sprawa. Muszę węszyć za każdym zagrożeniem, bez względu na to, jak trywialne może się ono wydać. Dzień, może dwa temu, mój przyjaciel ze SDECE kontaktował się w Tokio w sprawie pogróżek, które otrzymałeś. Mówi, że nie powinniśmy się nimi przejmować, ale jest coś innego, na co w jego odczuciu powinniśmy zwrócić uwagę. Wygląda na to, że tokijska policja podejrzewa, iż wznowiła swoją działalność grupa o nazwie „Przymierze Krwi”. Była to duża organizacja działająca podczas drugiej wojny światowej. Zbrojne ramię biznesu - zabójstwa, szpiegostwo, nawet szantaż. Tokijska policja nie posiada zbyt wielu informacji, ale wydaje się, że „Przymierze” odrodziło się. - Dlaczego? I za czyją sprawą? - Nie wiedzą, kto za tym stoi. Ale przeczuwają, że powody są takie same jak w latach trzydziestych i czterdziestych. W tamtych czasach celem ich działalności byli biznesmeni, reporterzy, politycy. Zakłada się, że nowe „Przymierze” jest nastawione na biznesmenów japońskich i zachodnich. W tej chwili władze tokijskie nie umieją zbliżyć się do grupy. Nie potrafią ustawić informatorów, ani nawet infiltrować „Przymierza”. - Wydaje mi się, że to normalne - powiedział Labouchere. - Porwania i okup, a do tego przelew krwi. - Zabijają. To wszystko. Labouchere sięgnął po cygaro i zapalniczkę. - Za pozwoleniem, monsieur - kontynuował Paul - chciałbym mieć paru ludzi więcej, szczególnie kiedy wyjeżdża pan z Francji. - Ależ oczywiście. - Chciałbym również postawić straż koło domu, na całą dobę. Powiedzmy dwóch ludzi z bronią automatyczną. Siedzieliby na dole w zaparkowanym samochodzie. Nikt nic zauważy. Mogę załatwić z policją, żeby nie było problemów. Ochrona budynku jest niestety słaba. Przyjaciele udostępnią nam radiotelefony. Wydaje mi się też, że powinien pan zmienić porządek dnia. Wychodzić do pracy o różnych porach i każdego dnia inną trasą. - Zostawiam to tobie, Paul. Zrobię, co uznasz za stosowne. Goryl spojrzał na sufit. - Zastanawiam się nad dachem. - Wydaje mi się, że jest dostatecznie pewny. - Tak, chyba tak. Od dachu do najwyższego okna jest ponad dwadzieścia stóp. I stromy spadek. Nic, na czym można by się zaczepić. Żadnych drabinek pożarowych ani występów. Ale jeśli mówimy o ninja, tych facetach z „Przymierza Krwi”, musimy pamiętać, że to wysportowani ludzie. Każdy z zamordowanych przez nich miał jakąś ochronę. - Ale nie mieli ciebie, przyjacielu. Labouchere stanął w wannie, zakręcił kurki i podniósł chichoczącego Nicholasa. Trzymając chłopca pod pachą nacisnął dźwigienkę, by wypuścić wodę, wyprostował się i ucałował syna w oba policzki. Nicholas zauważył, że w domu jest więcej goryli, ale nic nie powiedział. Tak jak jego ojciec był obserwatorem i zdawał się bez większych trudności dostosowywać do zmian. Labouchere był z tego zadowolony. Był także zadowolony, że Nicholas jest jeszcze za mały, aby chodzić do szkoły. Obniżało to szansę jego porwania. Teraz zostawiał go w domu pod opieką strażnika. Kiedy opiekunka wychodziła z chłopcem na spacer, towarzyszył im przynajmniej jeden uzbrojony człowiek. Labouchere rozejrzał się po łazience. Merde. Nie ma ręczników. Takie drobne niedociągnięcia irytowały go. U siebie w domu oczekiwał doskonałej obsługi bez żadnych uchybień. Postanowił dać służącej nauczkę. Skierował się na taras, aby poprosić Paula o poszukanie ręczników. Labouchere otworzył usta, aby zawołać Paula, kiedy zobaczył trzy ubrane na czarno postacie opuszczające się cicho na taras za plecami Paula. Dwie z nich zaatakowały Korsykanina; trzecia obróciła się i skierowała pośpiesznie do łazienki wprost na Labouchere’a, który był zbyt zaskoczony, aby wykonać jakiś ruch. Na tarasie jeden z atakujących kopnął Paula pod kolano, po czym zarzucił mu przez głowę drut i zaciągnął go na jego gardle. Atakujący zablokował mocno kolanem plecy Paula, jednocześnie ciągnąc drut z całej siły do tyłu. Goryl, bez oddechu, z drutem wrzynającym się w gardło, rzucił się w tył, uderzając wraz z napastnikiem w oszklone, rozsuwane drzwi. Obaj mężczyźni zderzyli się ze szkłem jednocześnie, rozpryskując jego odłamki do wnętrza łazienki i na taras. Razem upadli na podłogę przy drzwiach, krwawiąc. Paul, z drutem wciśniętym w szyję próbował się unieść. Plecami leżał na napastniku, który przewracał się z boku na bok. Kiedy Paulowi udało się usiąść, jedną ręką odciągnął drut, a drugą sięgnął po rewolwer. Był to Smith & Wesson, kaliber 38. Drugi napastnik okazał się szybszy. Na plecach miał powieszony miecz samurajski, który teraz jednym ruchem wyciągnął z pochwy, uniósł do góry, po czym z całym impetem spuścił w dół. Ostrze wbiło się głęboko w czaszkę goryla, rozpryskując odłamki kości i mózg na posadzkę łazienki i rozrzucone na niej pobite szkło. Paul z roztrzaskaną głową i zakrwawioną twarzą opadł do przodu na nogi pierwszego z atakujących. W łazience napastnik, który pospieszył w kierunku Labouchere’a stanął jak wryty, zaskoczony widokiem nagiego Francuza trzymającego na rękach syna. Chwila wahania była krótka. On również nosił miecz na plecach; w jednej sekundzie naga klinga znalazła się w jego rękach. Zamachnął się. Labouchere odwrócił się plecami, zasłaniając swoim ciałem dziecko. Ostrze zagłębiło się w jego muskularne, nagie barki po czym Francuz krzyknął, potknął się i upadł w przód do resztek wody, która nie zdążyła jeszcze spłynąć. Napastnik wszedł za nim do wanny, kopnięciem torując sobie drogę w zaczerwienionej od krwi wodzie i uniósł miecz ponownie. Opuścił go raz, potem drugi. Nicholas krzyczał. Zakrwawiony Labouchere, ciągle próbując ratować syna, czołgał się ku niemu. Miecz uniósł się jeszcze raz. A potem jeszcze raz. A potem było już cicho. Napastnik włożył miecz do pochwy, wyszedł z wody, po czym spojrzał na swojego zamaskowanego towarzysza leżącego pod umierającym Paulem Gaspare’em. Dwóch ninja odciągnęło jego ciało na bok i obejrzało trzeciego człowieka w czerni; jego pocięte szkłem gardło, boki, szyja i ręce były mocno zakrwawione. Po krótkiej rozmowie prowadzonej po japońsku wynieśli rannego na taras; przywiązali do jednej z dwóch lin, których użyli do spuszczenia się z dachu, wiążąc teraz na jego skrwawionej piersi prowizoryczną uprząż. Potem wspięli się po drugiej linie i razem wciągnęli go na górę. Jeden z nich przerzucił sobie rannego przez ramię, po czyni obaj przemknęli cicho dachami Avenue Foch, wtapiając się w czerwcową noc. * W Bois de Boulogne dwóch ciągle zamaskowanych Japończyków stało nad umierającym trzecim mężczyzną. Nie miał już maski i z odsłoniętą piersią klęczał w charakterystycznej pozie, z pośladkami na pietach i dłońmi na udach - Drżał z bólu, jego ciało poczerniało od zasychającej krwi, ale nie krzyczał. Oczy miał zamknięte, a po chwili zaczął się modlić. Głos był napięty, chrapliwy, ledwie słyszalny. Kiedy głowa cierpiącego opadła pod wpływem bólu, jeden z dwóch mężczyzn stojący za nim zrobił krok do przodu i uniósł miecz. Szybki ruch i głowa rannego odskoczyła, tocząc się w ciemność. Teraz nastąpiło ćwiartowanie ciała. Wykonujący egzekucję odrąbał umarłemu ręce, potem owinął je wraz z głową w czarny strój pozostały na szczątkach. Następnie napastnicy przyklękli i gołymi rękami wykopali płytki grób pod pobliskimi zaroślami. Okaleczone ciało złożyli w wyżłobionym dole i przykryli ziemią, gałęziami i liśćmi. Kilka minut później dwaj Japończycy, z których jeden niósł na barkach przerażający tobołek z głową i rękami zabitego, chyłkiem przebiegli odsłoniętą przestrzeń oświetloną promieniami księżyca i zniknęli w sosnowym lasku. ROZDZIAŁ PIĄTY Kiedy Todd się obudził, było prawie ciemno. Jego spojrzenie natychmiast powędrowało do bokken - drewnianego miecza z zakrzywionym ostrzem i rzeźbioną rękojeścią, przypominającego prawdziwy miecz samurajski. Bokken leżał na krześle przy łóżku, cały w świetle księżyca. Todd używał go w Koryu - starożytnej formie walki, uprawianej bez zbroi, w celu wypracowania pięknej techniki szermierskiej. Nieobecność ochraniaczy pozwalała na swobodniejsze ruchy, ale Koryu kładło większy nacisk na unikanie trafień podczas pojedynku. Oceniano je jako wyższą formę walki szermierskiej od kendo, wykorzystującego shinai - bambusowe miecze i ćwiczono w ogromnym skupieniu. Każdy ruch był wykonywany z niezwykłą godnością. Spocony Todd czuł deszcz wiszący w parnym, nocnym powietrzu. Nagi, odsunął na bok moskitierę, spuścił nogi z łóżka i wstał. Obiema rękami złapał się za gardło. Ostry ból, który wyrwał go z niespokojnego snu był ciągle obecny. Skóra piekła od nienaturalnego gorąca. Na twarzy czuł dominujący ból, jakby właśnie przypalono go ogniem. Kiedy znów otworzył oczy, przez sekundę doznał przerażającego uczucia, że ogarniają go płomienie ognia. Noc i samotność sprzyjały demonom. Coś ciągnęło go do bokken. Podniósł go z krzesła, trzymaj jedną ręką za ostrze, a drugą za rękojeść i podszedł do okna. Zza bambusowych zasłon obserwował gości wysiadających z eleganckich samochodów i wchodzących do edwardiańskiej rezydencji Hansardów. Niektórzy przechadzali się po dobrze utrzymanym podjeździe oświetlonym papierowymi latarniami które rozwieszono pomiędzy wysokim żywopłotem, bambusowymi słupkami i czerwonymi sosnami. W pobliżu pergoli i przejścia ocienionego pnącymi roślinami, matka Todda, prześlicznie wyglądająca w białej, greckiej tunice przepasanej cieniutkim, złotym sznurkiem, gawędziła z gubernatorem Hongkongu, jego żoną i dwoma amerykańskimi aktorami. Kilka kroków dalej, w elżbietańskim ogrodzie pełnym strzyżonych krzewów i egzotycznych roślin, ojczym Todda rozmawiał z atrakcyjną damą, Jan Golden, oraz piękną aktorką japońską. Chłopiec zauważył, że jego ojczym specjalnie stanął tyłem do kolistego podjazdu, w chwili gdy goście z aplauzem witali chińską parę, która zajechała stuletnim konnym powozem prowadzonym przez woźnicę w wysokim kapeluszu. Todd patrzył jak wysiedli z powozu i pozowali fotografom do zdjęć, po czym zniknęli w rezydencji. Chłopiec widział już tych ludzi w banku ojczyma. Mężczyzna był popularnym aktorem filmowym i producentem, a także głównym bohaterem filmów o kungfu, który przegrywał swoje zyski w grach hazardowych. Jego żona była piękną gwiazdą telewizyjnej soup-opery, cieszącą się wielką popularnością w chińskich skupiskach na całym świecie. Todd wiedział, że przespała się z ojczymem w zamian za niskoprocentowe pożyczki, które służyły do sfinansowania filmów jej męża. Ian Hansard pałał wielką żądzą do kobiet z orientalną urodą. Todd z całej siły ścisnął swój bokken. Czuł przerażającą więź pomiędzy sobą i kimś z obecnych na przyjęciu. Kto to był? Co go z nim łączyło? Pamiętał także o ninja. Chłopiec nie powiedział matce, co mu się przyśniło na jachcie; przecież to był tylko sen, ulotna zjawa, której nie można dotknąć. Bał się o matkę, ale wiedział, że on sam i wszyscy pozostali byli bezsilni wobec karmy. Przeznaczenie było przeznaczeniem. Nawet bogowie musieli się podporządkować losowi. Nagle ból w gardle stał się ostrzejszy. W tej samej chwili silny impuls sprawił, że odwrócił się od okna. Hai, ktoś związany z jego koszmarami sennymi, ktoś odpowiedzialny za niepokój, w którym teraz żył, był tutaj w domu. Nie w pobliżu domu, ale w jego wnętrzu. Todd skierował się do drzwi, poruszając instynktownie. Przykucnął na piętach z szeroko rozstawionymi kolanami. Bokken ujął silnie za rękojeść i wycelował w oczy niewidocznego przeciwnika. Potem powstał powoli, ze wzrokiem utkwionym na wprost. Plecy oświetlał mu blask księżyca. Opanowany i groźny rozpoczął ćwiczenie Koryu. * Kon Kenpachi stał pod kryształowym kandelabrem gregoriańskim w zatłoczonym salonie Hansardów i zmuszał się do uśmiechu dla fotografów, którzy ustawiali go bliżej Toma Gennaro i Kelly Keighleya, Amerykanów kreujących główne role w „Ukiyo”. Przeciwnie niż Kenpachi, który nie lubił, gdy ktoś mówił mu co ma robić, aktorzy wyglądali na zadowolonych z błysku fleszy i pytań wykrzykiwanych przez reporterów reprezentujących niezliczone dzienniki Hongkongu. Japońskiego reżysera drażniło również otoczenie. Pomieszanie stylów panujące w rezydencji Hansardów obrażało jego poczucie estetyki: te sufity z pikowanego białego jedwabiu, fotele wyściełane czerwonym adamaszkiem, miśnieńska porcelana i okna wykuszowe z witrażami Tiffaniego. Każda wizyta w Chinach, a złożył ich kilka, zawsze wyprowadzała Kenpachiego z równowagi i wprawiała w niepokój. W głębi serca przyznawał, że Japonia zbudowała swoją cywilizację kradnąc jej elementy Chińczykom. Japońskie jedzenie, muzyka i inne sztuki, w tym nawet wojenna znajdowały swe początki w Chinach. Przez pewien czas Japończycy, którzy nie mieli własnego języka pisanego, mówili wyłącznie po chińsku, tak jak średniowieczni uczeni używali łaciny. Współczesny język japoński stosuje kilka tysięcy chińskich znaków. Nawet słowo seppuku przedstawia się znakami chińskimi określającymi samobójstwo. Rezultatem trwających całe wieki kradzieży była psychologiczna zależność i kompleks niższości kulturowej, którego nie zdołała wyeliminować nawet militarna agresywność Japonii oraz jej ambicjonalne roszczenia. Tylko jedna z trzech japońskich inwazji na Chiny, przeprowadzona podczas II wojny światowej, była bliska sukcesu. Ale kiedy Stany Zjednoczone pospieszyły Chinom z pomocą, również ta próba nie powiodła się, a Chińczycy pokonali naród nazywany przez siebie „złodziejskimi małpami”. Było to plamą na honorze Japończyków, którzy - jak utrzymuje legenda - zostali zrodzeni z chińskiej księżniczki porwanej przez małpy. Kenpachi wiedział, że Japonię można by oskarżyć o kradzież technologii i kultury innych narodów. Japończycy byli imitatorami, a nie wynalazcami. Ich potęga leżała w kopiowaniu lub ulepszaniu osiągnięć innych. Myśl o Chinach przypominała Kenpachiemu porzekadło o dziwce, którą się znało, ale do której nie chciano się publicznie przyznać. Niecierpliwy Kenpachi był już w Hongkongu od dwunastu godzin i nie widział się z Toddem. Czy reżyser tylko po to przez ostatnie tygodnie pracował nad swym oczyszczeniem, aby teraz przynieść szkatułkę temu chłopcu, który w połowie był Chińczykiem? Cóż, należało przestrzegać przykazań Nosaki. Łatwo przychodziło służenie swojemu panu, powiedział Konfucjusz, gorzej było z zadowoleniem go. Ciekawość Kenpachiego związana z czarną skrzynką przyniesioną w torbie sięgała zenitu. Czy dzisiejszej nocy dowie się co było w środku? Czy jego poszukiwanie kaishaku dobiegło końca? Po prawej stronie druga grupa fotografów ustawiała do zdjęcia przy kominku panią Jan Golden, pozującą wspólnie z Ianem Hansardem i gubernatorem Hongkongu. Mansard był członkiem rady legislacyjnej, która ustanawiała prawodawstwo Hongkongu, wyznaczała kierunki polityki ekonomicznej, a także wydawała zezwolenia na kręcenie tutaj filmów. Kenpachi, który zrobiłby wszystko, aby uniknąć biedy, rozpoznał takie samo łajdackie nastawienie u Iana Hansarda i dlatego wiedział, że nie należy nigdy ufać temu bankierowi. Jeśli chodzi o gubernatora, Kenpachi pozował już z tym różowolicym Anglikiem, którego zepsute zęby i złośliwość z trudem były równoważone dobrymi manierami. Jan Golden przez całą szerokość salonu posłała spojrzenie Kenpachiemu. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Amerykanka z uśmiechem zwróciła się do gubernatora. Miała około trzydziestu pięciu lat. Była wysoką, długonosą kobietą o zielonych oczach, mającą zwyczaj odrzucania głowy do tyłu, co powodowało, że jej grzywka i kasztanowe włosy czarująco wirowały dokoła. Kenpachi wiedział, że ten gest kompensował jej krótkowzroczność. Była ambitna, wiele pracowała i miała olbrzymią wiedzę o Dalekim Wschodzie, jakiej nie posiadała dotychczas żadna ze spotkanych przez niego kobiet świata zachodniego. Kenpachi uwielbiał jej chęć do uzewnętrzniania nieprzyzwoitych zamiarów, tak jak uwielbiał jej talent do powściągliwości lub przesady, zależny od tego, co w danej chwili służyło jej celowi. Najbardziej interesowała go w Jan Golden emanująca z niej kobiecość, która mogła się wydać zbyt natarczywa, jednak według uważnie obserwującego Kenpachiego - maskowała jedynie obawę, że jej prawdziwa i ukryta zmysłowość jest zbyt silna, aby mogła zadowolić się kompromisem. Kenpachi przysłonił oczy przed błyskami fleszy i pośród tłumu reporterów, fotografów, wieczorowo ubranych mężczyzn i elegancko wystrojonych kobiet szukał wzrokiem Wakaby, swojego japońskiego goryla i szofera. Młody, krzepki Wakaba, którego umiejętnościom w dziedzinie kendo i karate dorównywała jego zdecydowana wola walki, był jednym z pierwszych, którzy spełnili ostre wymagania stawiane przez Nosakę członkom „Przymierza Krwi”. Uwielbiał Kenpachiego i był szalenie zazdrosny, kiedy ktoś zbliżył się do reżysera. Wakaba oferował się już Kenpachiemu jako kaishaku oraz proponował swój udział w seppuku. Niestety, nie przeszedł testu szkatułki. Kenpachi, coraz bardziej rozdrażniony, spoglądał na sufit, w ten czy w inny sposób, z pomocą Wakaby albo bez, miał zamiar odnaleźć chłopca. Odnaleźć go jeszcze dzisiaj. Kasetka na biodrze Kenpachiego paliła jak rozżarzone węgle. Poczuł, że ktoś położył mu rękę na prawym barku i odwrócił się, by zobaczyć Toma Gennaro, który palcem wskazywał na reporterów i fotografów przykucniętych przed nimi. - Powiem wam, co myślę o tym człowieku. Przystąpiłem do pracy w tym filmie nie znając scenariusza. Nigdy dotąd tego nie robiłem. Nigdy. Myśląc ciągle o Wakabie i chłopcu, Kenpachi ukłonił się z uśmiechem. Należała mu się sława; wszyscy Amerykanie powinni czuć się zaszczyceni współpracą z nim, szczególnie przy tym ostatnim filmie. Ciągle jednak zachowywał szacunek dla talentu Gennaro, którego filmy zdobywały Oskary. Aktor miał śniadą cerę, smutne oczy i umiejętność grania morderczych outsiderów. Reżyser uwielbiał także Keighleya, jasnowłosego i szczupłego aktora, promieniującego tajemniczym męskim urokiem, który podobał się japońskiej widowni. Gennaro natychmiast zakochał się w japońskiej kulturze, a czas wolny od zajęć wypełniał zwiedzaniem świątyń, randkami z gejszami oraz ćwiczeniami kendo z Kenpachim i Wakabą. Keighley spędzał swój wolny czas z „sekretarką”, postawną Wenezuelką, która miała zaledwie siedemnaście lat, a od czterech pozostawała jego kochanką. Była również Jan Golden, kobieta o niezwykłej sile, dostrzegająca w świecie ciągle nowe możliwości. Kenpachi i Nosaka wykorzystywali ją dla własnych celów, ale sytuacja nie była pozbawiona odrobiny ironii. Amerykanka bowiem bezwstydnie bazowała na reputacji artystycznej Kenpachiego, aby zaprząc wysoce utalentowanych Gennaro i Keighleya do pracy na tak zwane „gorące pieniądze”. Z tymi trzema nazwiskami w kontrakcie, mogła z dziecinną łatwością przyciągnąć do filmu „Ukiyo” kogo tylko chciała. Oryginalny scenariusz, napisany przez byłego korespondenta wojennego z Wietnamu, zrobił na Kenpachim wrażenie, ale wymagał przeróbek. Reżyser nie był zadowolony z historii dwóch amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie, którzy na przepustce w Tokio zadają się z japońską prostytutką i kradną pieniądze od yakuza. Błyskotliwa wersja Kenpachiego, zaakceptowana natychmiast przez Jan Golden i amerykańskie gwiazdy, opowiada o młodym żołnierzu (Gennaro), który wraz z prostytutką postanawia ukraść pieniądze ukryte przez jej kochanka, japońskiego gangstera odsiadującego wyrok w więzieniu. Oboje, Amerykanin i ta kobieta, są potem ścigani po całej Japonii przez yakuza, tajemniczego i skorumpowanego Amerykanina (Keighley) i amerykańską dziennikarkę, która koniecznie chce zrobić z tego reportaż. Na końcu, Keighley i dziennikarka zdradzają Gennaro i prostytutkę, w której ten się zakochał. - Jestem wzruszona do łez - powiedziała Jan Golden po przeczytaniu wersji Kenpachiego. - To romantyczne, gwałtowne, smutne, zabawne, wszystkiego po trochu. Zależy mi na wątku miłosnym. Zrobiłeś z tego wielki dramat i on działa. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. To znaczy, jest dobry, ale trochę przygnębiający. Czy nie mógłbyś dać odrobiny nadziei na zakończenie? Choć zapaloną zapałkę na końcu tunelu, jeśli tak można to określić. Kenpachi potrząsnął przecząco głową. - Sama powiedziałaś, że to dramat, a istotą dramatu jest smutek. Mamy tu do czynienia z nieuniknionym biegiem wydarzeń, przeznaczeniem, do którego sprowadzają się działania bohaterów scenariusza. Jeśli przyjrzysz się dobrze, dostrzeżesz jednak mały triumf. Triumf człowieka nad siłami, które chcą go zniszczyć. Śmierć nie może zabrać tego małego zwycięstwa. Kochankowie, Amerykanin i ta Japonka, są o czymś przekonani, w coś wierzą. Te przekonania przynoszą cierpienie. Jan Golden umilkła. Bez zastrzeżeń wierzyła w jego talent, a poza tym nie mogła zaprzeczyć, że on sam bardzo ją pociągał. Koryu Todd Hansard, oddychając gwałtownie, trzymał rękojeść swojego bokken na wysokości brzucha. Zakończenie broni skierowane było na gardło niewidzialnego wroga. W pokoju oświetlonym światłem księżyca, nagi chłopiec zrobił przerwę przed ponownym atakiem. Zignorował palący ból w gardle; był jak we śnie, wolny od ciała i umysłu, wszystkie inne egzystencje zostały zapomniane, z wyjątkiem istnienia do, czyli drogi. Wciągnął powietrze do płuc, potem wypuścił je powoli. Wtedy zaatakował; jego życie zależało od ułamka cala, od jednego uderzenia klingą. Wszystko czym był, płynęło z tajemniczego źródła w nim samym, prosto do końca klingi. Zrobił trzy kroki do drzwi i zatrzymał się. Czekał. Wtedy będący tworem jego wyobraźni przeciwnik podniósł swój bokken ponad głowę i ciął w dół. Chłopiec szybko odskoczył do tyłu na lewą nogę i uderzył atakującego w głowę, zanim miecz tamtego mógł dokończyć ruch. Kiedy przeciwnik zrobił krok do tyłu, Todd ciągle skupiony, wzniósł swój bokken nad głowę. Trzymał go i czekał. Wtedy obaj równocześnie opuścili miecze, aby je wymierzyć w twarze przeciwnika i utrzymywali tę pozycję przez kilka sekund, zanim skierowali broń ku podłodze. Każdy z nich zrobił teraz pięć kroków do tyłu, podniósł bokken do góry, na wysokość twarzy przeciwnika i czekał. Tood zaatakował ponownie. Trzy długie kroki do przodu. Stop. Patrz przeciwnikowi w oczy. Nagle bokken tamtego przesunął się szybko w dół do prawego nadgarstka Todda. Instynktownie chłopiec cofnął się po przekątnej w lewo, unikając trafienia ze strony wroga. Potem krok do przodu i bokken Todda ciął prawy nadgarstek przeciwnika. Pięć małych kroków do tyłu. I znowu chłopiec oparł się o okno z bokken wycelowanym na gardło wyimaginowanego wroga, Jeszcze raz do przodu. Trzy długie kroki i stop. Oko w oko. Tym razem przeciwnik zadał oburącz pchnięcie na splot słoneczny Todda. Chłopiec odparował atak na lewą stronę i zablokował go własnym atakiem na gardło. Teraz, pozostający w transie Todd, wydostał się poza czas i przestrzeń, poza „jest” i „nie ma”. Odrzucił wszystkie formy istnienia, aby dotrzeć do tej warstwy świadomości, gdzie myśl ani nie miała znaczenia, ani nie była konieczna. Wierzył, że wróg przed nim istnieje i chciał mu odebrać życie. A ponieważ jego własne mogło się skończyć wraz z następnym uderzeniem serca, chłopiec walczył w napięciu nieznanym współczesnym szermierzom. Nagle pokój przed nim wypełnił się światłem. Sekundę później było znowu ciemno z wyjątkiem smugi księżycowego blasku pomiędzy oknem i podłogą. Jednak nadal utrzymał swoją koncentrację. Dla niego nie istniało nic poza mieczem. I człowiekiem, którego musiał zabić. Kenpachi szybko wszedł do sypialni Todda i zamknął za sobą drzwi. Wakaba pozostał na straży w holu, podczas gdy reżyser próbował rozwiązać wreszcie paradoksalną sytuację. Kenpachi był podniecony - za chwilę miał zobaczyć się z chłopcem poleconym przez Nosakę, najsprytniejszego człowieka na świecie. Zdrowy rozsądek mówił mu jednak, że jedenastoletni dziecko nie mogło się mieścić w jego planach. Nadszedł czas, aby z tym skończyć. Po prostu, pokazać Toddowi Hansardowi szkatułkę i... Wstrząśnięty Kenpachi niemal krzyknął, przerażony potęgą emanującą z nagiego chłopca na drugim końcu pokoju. Ponieważ patrzył na to niemal całkowicie ukryty w ciemności, zjawisko wydawało mu się jeszcze bardziej zatrważające. Nigdy dotąd Kenpachi nie doświadczył takiej jedności ciała, umysłu i techniki; ani u Nosaki, ani też u najlepszych wojowników „Przymierza Krwi”. Chłopiec. Czy Kenpachi śnił? Todd tak bez reszty oddał się walce, że Kenpachi wyczuł niebezpieczeństwo; jeśli teraz podejdzie do chłopca, może zostać zabity. Przerażony, ale zdecydowany stawić czoła niebezpieczeństwu, Japończyk pozostał, cofając się jedynie głębiej w ciemność, z rękami niezdarnie grzebiącymi w torbie przewieszonej przez ramię. Todd podszedł do przodu i zatrzymał się. Tym razem wyimaginowany wróg uderzył z całą mocą trafiając w koniec miecza Todda, po czym przesunął ostrze wzdłuż, w pchnięciu na pierś. Cofając się na lewą nogę, Todd odparował broń przeciwnika na prawo. Kenpachi gwałtownie wciągnął powietrze, podziwiając ruch wykonany z tak wielką umiejętnością i taki piękny. Reżyser nie czekał dłużej. Ruszył do przodu w światło księżyca, z czarną szkatułką w obu wyciągniętych rękach. Podał ją chłopcu. Wrażenie jakie wywarła na Toddzie było natychmiastowe: jego dzikie zapamiętanie zniknęło i odrzucił miecz. Z rozszerzonymi oczami zacisnął kurczowo ręce na gardle i oddalił się od zdumionego Kenpachiego. Teraz już Japończyk wiedział, co zawierała kasetka. Twarz Todda wykrzywił ból, a głowa obracała się gwałtownie z boku na bok. Kenpachi uradowany osiągnięciem celu, skłonił się i powiedział po japońsku: - Jest twoja. Todd odpowiedział także po japońsku głosem jak po zażyciu narkotyków. - Nie chcę tej kości. Według starożytnego rytuału buddyjskiego, po kremacji ciała w popiołach poszukiwano Hotoke-San, czyli boga Buddę. Uosabiała go maleńka kość, znajdująca się w gardle człowieka. Kształt tej kości określał przyszłą drogę duszy. Jeśli następne wcielenie miało być szczęśliwe, kość przypominała małą podobiznę Buddy. Ale jeśli następne wcielenie miało być nieszczęśliwe, kostka była bezkształtna albo brzydka. Ręce Kenpachiego trzęsły się, kiedy unosił wieczko szkatułki. Kość miała wielkość połowy palca i spoczywała na czerwonym jedwabiu o odcieniu ognia. Była pożółkła. Ohydna. Bezkształtna. Kenpachi mógł jedynie wyszeptać: - Benkai. Todd wzdrygnął się. Miał zamknięte oczy a ramiona wyciągnięte, jakby chciał utrzymać Kenpachiego z dala od siebie. - Powstrzymaj ducha Iki-ryo. Nie pozwól mu powrócić do mnie. Proszę, nie pozwól mu wracać. Po tych słowach Kenpachi uświadomił sobie przyjemność posiadania władzy. Jego ćwiczenia bushido i medytacje o śmierci wywoływały Iki-ryo, który teraz niepokoił chłopca. W życiu można było albo dominować, albo służyć. Tak więc, stawało się słuszne i konieczne, aby Todd był posłuszny komuś, kto przejmie kontrolę nad jego życiem. Musiał być posłuszny Kenpachiemu. - Odpowiedz teraz - powiedział do chłopca. – Zakończenie miecza Benkaiego, twojego miecza. Czy jego krawędź jest prosta czy krzywa? Głos Todda był chrapliwy. - Fukura-tsuku. Zakrzywiona. - Co jest napisane na jego uchwycie? Na tej części klingi, która wchodzi w rękojeść? - D-data. Nazwisko Muramasy. Prowincja, w której mieszkał. Moje nazwisko. Moje, moje... Todd z głową przechyloną do tyłu, upadł na kolana. Oczy miał nadal zamknięte. - Pięć zależności - powiedział Kenpachi. - Wymień je. - Pi-pięć. Ojciec i syn. Mąż i żona. Bracia, młodszy od starszego. Przyjaciel od przyjaciela. I... - Mów proszę. Rozkazuję ci. - Pan i sługa. Oczy Kenpachiego pojaśniały. - Karma mówi, że zależność pomiędzy panem i sługą ma być obecna w trzech światach. Co to za światy? - Trzy. Życie minione, obecne i życie przyszłe. - Przeżyłeś wiele wcieleń. Przy normalnej świadomości nie pamiętasz niczego. Ale dzisiejsza noc jest odmienna, więc pytam: Podaj mi nazwiska dwóch głównych szpiegów Hideyoshiego. Oddech Todda stał się głośniejszy, a jego zaciśnięte pięści mocno zaciskały skronie. Krew sączyła się z jego lewego oka. - Szpieeedzy. - Rozciągnął słowo. - Szpieeeeedzy. - Dwóch. - Hirano Nagayusu. Kasuya Takemori. Pracowali z buddyjskim duchownym Kennyo. Kenpachi chciał usłyszeć nazwisko Nagayusu, ale wątpił czy chłopiec je zna. Nagayusu był przodkiem Nosaki. Tak więc Kenpachi znalazł kaishahu, swojego „drugiego”. Ale kiedy przeznaczenie podsuwało mu tego chłopca pół-Chińczyka, Kenpachi musiał się jeszcze dowiedzieć czegoś więcej. Następnie przyszło ostrzeżenie. - Kobieta jest zagrożeniem - powiedział Todd. - Strzeż się dobrze, pa... - zawahał się. Wypowiedzenie słowa przywoziło mu ciężko, ale wyartykułował je wreszcie. - Panie. „Panie”. W życiu nie należało prosić o więcej niż o szczęśliwość przemijającej chwili, ale w tym jednym momencie Kenpachi był najszczęśliwszym z ludzi. „Panie”. - Która kobieta. Kim ona jest? - Była twoją, kiedy ci służyłem. Od tamtej chwili narodziła się wiele razy i znowu jest przy tobie. To kobieta, która przybyła z Zachodu. W życiu Kenpachiego była obecnie tylko jedna taka kobieta - Jan Golden. Ale jakie mogła dla niego stanowić zagrożenie... Chyba że była... tak, że była Sagą, zdradliwą konkubiną Saburo. Urodziła się ponownie, aby jeszcze raz zdradzić pana z zamku Ikuba. „Ja teraz jestem panem tego zamku”, pomyślał Kenpachi, „a ona nie powinna mnie zdradzić”. Jeśli Nosaka nie zabił Jan Golden, może to zrobić Kenpachi. To był jedyny sposób, aby nie stać się ofiarą Sagi, tak jak Saburo czterysta lat temu. Wakaba otworzył drzwi. - Ona nadchodzi, Kenpachi-san. Matka. Kenpachi zatrzasnął czarną kasetkę i jednocześnie zwrócił się do ciągle klęczącego Todda. Chłopiec stracił teraz przytomność i upadł w przód na podłogę. Niezdecydowany reżyser zrobił krok w jego kierunku i przystanął. Nie chciał wychodzić, ale nie miał wyboru. Cóż z tego. Chłopiec i tak był jego. Tysiąc wcieleń przygotowało Todda na tę chwilę. „Jesteś mój”, pomyślał reżyser. „I będę cię miał. Nic ani nikt mnie od tego nie powstrzyma. Ale najpierw musisz zostać oczyszczony, przygotowany do swojej roli w moim przeznaczeniu, moim seppuku”. Kenpachi wyszedł do holu, gdzie Wakaba gapił się na Katharinę Hansard zbliżającą się w ich stronę. Oczy miała zwężone od nie wypowiedzianych pytań. Kenpachi znał już odpowiedzi. Uderzył Wakabę w twarz. - Głupcze - syknął. Mówił chłodno po angielsku. – Straciłeś mój czas. Prowadziłeś mnie od pokoju do pokoju, a było oczywiste, że nie masz pojęcia, gdzie jest telefon. Tymczasem ważna osoba czeka, a ja tu stoję i tracę kupę pieniędzy z powodu twojej głupoty. Czy zajrzałeś do tego pokoju, zanim mnie przywołałeś? Wakaba z ręką na policzku, potrząsnął przecząco głową. - Oczywiście, że nie - rzekł Kenpachi. - Gdybyś to zrobił, nie znalazłbyś tam nic, oprócz śpiącego chłopca. I proszę cię, nie wiń za swoją głupotę służącego. Powinieneś przyprowadzić go ze sobą, zamiast narażać nas obu na skutki twojej słabej pamięci. A teraz trzymaj się możliwie jak najdalej ode mnie, przynajmniej do czasu, kiedy nie skontaktuję się z osobą, która telefonuje. Ciągle udając wściekłego, Kenpachi odszedł od Wakaby, zostawiając go przed pokojem Todda. Przeszedł obok Kathariny Hansard, jak gdyby w ogóle nie istniała. Wakaba ruszył się w końcu i podążył za Kenpachim. On także zignorował kobietę, która patrzyła, aż zniknęli na schodach prowadzących na dół, gdzie odbywało się przyjęcie. Część druga CHIKAI W walce kendo, twarzą w twarz z przeciwnikiem ROZDZIAŁ SZÓSTY W Hongkongu Ian Hansard wszedł do restauracji serwującej potrawy z węży. Było popołudnie, krótko po piątej, w restauracji można było zamówić mięso węża, wino wężowe i żółć wężową. Lokal mieścił się w zachodniej dzielnicy, na obszarze miasta, który jego żona z dumą nazywała „prawdziwym Hongkongiem”. Katharina bardzo lubiła stare, dwumetrowe domy z ich rzeźbionymi balustradami i balkonami pełnymi ornamentów. Lubiła też chodzić po ulicach i alejach wąskimi chodnikami, zatłoczonymi straganami i sklepikami rzeźbiarzy nefrytów, zielarzy, kaligrafów i producentów trumien. Hansardowi dzielnica ta wydała się niemiła dla oka, pełna rozlatujących się domów, bezzębnych dziwek, chałup z dzikimi lokatorami i cuchnących rzeźni. Większą przyjemnością było dla niego spotkanie umówione w restauracji wężowej z kobietą Wschodu. Wielki Boże, co to za atrakcyjna osoba - śliczna Japonka z wpadającą w oko figurą. Nazywała się Yoshiko Mara. W dwa dni po przyjęciu na cześć Kenpachiego, pojawiła się w banku Hansarda i poprosiła go o pomoc. - Jestem projektantką - powiedziała. - Zamierzam przenieść się tutaj z Tokio. Robocizna w Hongkongu jest tańsza i nie ma takiej konkurencji ze strony uznanych projektantów jak u mnie w kraju. - Panno Mara, co mogę dla pani zrobić, aby jej pobyt w Hongkongu był zarówno korzystny, jak i przyjemny? Zanim odpowiedziała, założyła nogę na nogę, a Hansardowi z wrażenia zaschło w ustach. Włosy miała tak czarne, że aż połyskiwały granatowo, a oczy w kształcie migdałów były jeszcze bardziej nęcące przez podkreślenie srebrnymi cieniami. Miała na sobie popielaty żakiet oraz spódniczkę z rozcięciem wysoko odsłaniającym udo, kiedy siedziała. Wokół szyi połyskiwała biała koronka i, na miłość boską, założyła takie rzemykowe pantofle wiązane wokół kostki, które zwykła była nosić Joan Crawford; pantofle te sprawiły, że Hansardowi zrobiło się gorąco z wrażenia. Yoshiko Mara była z całą pewnością niezwykle apetyczna. - Mam trochę pieniędzy - powiedziała - ale będę potrzebowała małej pożyczki i, być może, porady, co do założenia jednej czy dwóch korporacji. Przynajmniej czterech biznesmenów tokijskich wypowiadało się pozytywnie na pana temat i polecało mi kontakt z panem. Podała Hansardowi nazwiska. Bankier uśmiechnął się; do diabła, jeśli teraz nie jest już jego. Wiedziała, że mógł jej pomóc, a jeśli jej na tym zależało, musiała być dla niego bardzo miła. - Zdaje mi się, że potrafię rozwiązać pani problemy - powiedział. - Gdzie będzie się mieścił pani salon? - Och, zamierzam mieć coś więcej niż tylko salon, Mr Hansard. Chcę prowadzić pracownię strojów modelowych, lecz także uruchomić seryjny wyrób ubiorów gotowych. Teraz nie mogę się na ten temat wypowiadać, ale wiem, że w zachodniej dzielnicy jest do nabycia nieruchomość za przyzwoitą cenę. Obejmuje ona opuszczoną fabrykę, którą zamierzam odnowić i wykorzystać do produkcji gotowej konfekcji. - Trzeba powiedzieć, że brzmi to imponująco. Przy okazji, mów mi po prostu Ian. I zdaje się, że jesteś w Hongkongu pierwszy raz, może pokazałbym ci miasto. Tak się składa, że dzisiejszy wieczór mam wolny i moglibyśmy przedyskutować twoje plany przy doskonałym kurczaku po kantońsku w restauracji mojego przyjaciela. Yoshiko Mara dotknęła swoich małych, różowych ust palcem z zielonym lakierem na paznokciu i uśmiechnęła się skromnie. Widać było, że bardzo chce się podobać. Ian Hansard ze wszech miar chciał jej dać ku temu sposobność. Z wyjątkiem Hansarda i trójki chińskich kelnerów zajętych w pobliżu kuchni bardzo energiczną grą w Mah-Jongg, restauracja wężowa była pusta. Bywał już w takich lokalach poprzednio, ale żadna z nich nie wydała mu się tak nieapetyczna jak ten mały pokój z przytłumionym światłem, niskim sufitem i poplamioną, skrzypiącą podłogą. Było w niej zaledwie sześć drewnianych stolików, według podejrzeń Hansarda wyszabrowanych z barki śmieciarzy. Jedną ze ścian zajmowały wbudowane kredensy, których szuflady zawierały żywe węże. Hansard słyszał syk i kotłowanie się gadów, co z pewnością nie wpływało kojąco na jego nerwy. Po obu stronach bardzo ciasnej kuchni rzędy półek zapełniono dużymi, szklanymi słojami wężowego wina; w rzeczywistości był to czysty alkohol, którym zalewano zwłoki węży. Hansard czuł niepokój na widok jakichkolwiek gadów, jednak przyszedł tutaj dzieląc wiarę Chińczyków, że węże mają właściwości lecznicze i odmładzające. W miesiące chłodów on także jadł węże, aby ustrzec się przed grypą. Mimo to i tak podczas ostatniej zimy w Hongkongu ciężko chorował. Mięso smakowało podobnie do kurczaka, było jednak bardziej soczyste. Jeśli chodzi o podniecające właściwości żółci wężowej, Hansard musiał przyznać, że w tym, co zawsze traktował jako opowieści starych żon, było przecież coś z prawdy. Napój z koniaku z dodatkiem wężowej żółci sprawiał, że czuł się bardziej skory do miłosnych igraszek. Być może, któregoś dnia będzie taki sam jak ci osiemdziesięcio - i dziewięćdziesięcioletni Chińczycy, którzy utrzymywali, że żółć wężowa pozwalała im na regularne uprawianie miłości, a nawet na tak późne ojcostwo. Ponieważ Yoshiko właśnie tę restaurację wybrała na wypicie drinka, Hansard domyślał się, że nieruchomość, o której myślała jako o przyszłej fabryczce i salonie znajdowała się gdzieś w pobliżu. Spekulanci rezydencjami w Hongkongu ze swoimi dźwigami burzącymi zaczęli już przebudowę zachodniej dzielnicy. Hansard wyobrażał sobie, że on i Yoshiko najpierw się czegoś napiją. Potem ona niewątpliwie będzie chciała mu pokazać, co ma zamiar kupić i poprosi go o opinię. Tyle napomknęła przez telefon. Po omówieniu interesów, oboje mogliby wziąć prom i przepłynąć na drugą stronę portu do Kowloom, aby tam zjeść kolację. Hansard od dwóch dni obserwował Yoshiko i chociaż nie wziął jej jeszcze do łóżka, był pewien, że ta przyjemność nie ominie go tej nocy. Wkręcił papierosa marki Senior Service do cygarniczki i zapalił go złotą zapalniczką. Kelner spojrzał na niego pytająco, ale Hansard zaprzeczył. Zamówi, gdy przyjdzie Yoshiko. Kelner powrócił do swojej gry, kiedy stanęła w drzwiach. Twarz Anglika pojaśniała; podniósł się z krzesła. - Wyglądasz prześlicznie - powiedział. Yoshiko miała na sobie sukienkę z jedwabiu koloru lawendy z długimi rękawami i wysokim kołnierzykiem, a w połyskujących włosach dobraną w tym samym kolorze opaskę. Nosiła złote sandałki z paskami oplatającymi nogi aż do kolan. Paznokcie u rąk i nóg były pomalowane na srebrno i pachniała jaśminem. Hansard przyglądał się jej z nie skrywanym pragnieniem, a kiedy dotknęła jego ramienia, odchrząknął. Poczuł się onieśmielony i podenerwowany jak licealista. - Napiłabym się czegoś - powiedziała ochrypłym głosem, który sprawił, że Hansard zadrżał. - Cały dzień biegałam jak szalona, spotykając się z ludźmi i podejmując decyzje, które mogą mieć wpływ na moje dalsze życie. Dzisiejszego wieczoru marzę już tylko o relaksie. - Muszę przyznać, że ten pośpiech nie wpływa niekorzystnie na twoją urodę ani elegancję. Jestem zachwycony. - Jesteś bardzo uprzejmy. To twoja zasługa, że mój pobyt w Hongkongu jest taki uroczy. - Przyjemność po mojej stronie, zapewniam ciebie. Poprośmy kelnera i napijmy się wreszcie czegoś. Wyciągnęła nad stołem rękę w jego kierunku. - Wiele słyszałam o żółci wężowej. Ciekawa jestem, czy to co o niej mówią, jest prawdą. Hansard wyjął cygarniczkę z ust. - A co ludzie mówią? - Och, że rozluźnia, że usuwa zahamowania. - Uśmiechnęła się. - Mówią nawet, że przedłuża życie. Nie chodziło jej o to, co powiedziała i oboje o tym wiedzieli. Hansard uścisnął jej rękę. Odtąd mógł sobie pozwolić na większą śmiałość. Podniósł dłoń, a kelner z włosami jak wypolerowane drewno oderwał się od gry w Mah-Jongg, aby podejść do ich stolika. Hansard ze ściśniętym z podniecenia żołądkiem zamówił żółć wężową. Ręka Yoshiko spoczęła na jego, zapach jej perfum i myśli krążące wokół nadchodzącej nocy odsunęły na bok jego obawy przed wężami. Kelner powrócił z kuchni z czterema małymi filiżankami na tacy i butelką Remy Martin. Wtedy, na oczach Hansarda i Yoshiko, podszedł do kredensu, z którego powoli wysunął pełnioną szufladę i ostrożnie wyciągnął z niej żywą kobrę długości sześciu stóp. Przytrzymał syczącego węża w wyciągaj ręce, mocno ściskając go poniżej rozszerzonego kaptura. Podszedł do stolika Hansarda, przydepnął ogon węża i rozciągnął gada na całą długość. Kiedy wąż zasyczał głośniej obnażając zęby jadowe, kelner sięgnął do kieszonki koszuli i wyciągnął cienki metalowy przedmiot zakończony haczykiem. Przytrzymał przyrząd w ustach, a wolną ręką starannie obmacał gada w poszukiwaniu woreczka żółciowego. Kiedy go odnalazł, użył metalowego przedmiotu, by zrobić nad woreczkiem jednocalowe nacięcie co sprawiło, że kobra zadrżała z bólu i wściekłości. Teraz wąż był najniebezpieczniejszy. Kelner rzucił zakrwawiony przyrząd na stół Hansarda, po czym dwoma palcami namacał nacięcie i po chwili wyszarpnął z niego wilgotny woreczek z żółcią. Wrzucił go do jednej z filiżanek. Ściskając ciągle kobrę poniżej płaskiego kaptura, oddalił się z nią od stolika. Drugi z kelnerów rozerwał woreczek i wylał klarowną żółć do następnej filiżanki, a potem napełnił ją koniakiem. Skończył, ukłonił się i podszedł do kolegi, trzymającego w rękach wijącą się kobrę. Yoshiko zanurzyła palec w koniaku z żółcią i powoli oblizała go, patrząc na Mansarda. Jeszcze raz zanurzyła palec w filiżance, ale tym razem dotknęła nim ust bankiera. Wziął jej rękę w swoje dłonie i pożerając Japonkę wzrokiem oblizał palec podobnie jak ona. Wyrwała rękę i zbliżyła filiżankę do ust. Pociągnęła łyk i podała jemu. Trzymała filiżankę w rękach, a on ujął jej dłonie, popijając. Hansard wyczuł na wargach delikatny nacisk. Yoshiko trzymała filiżankę przy jego ustach, zachęcając, aby wypił więcej. Pożądając jej tak jak od dłuższego czasu nie pożądał żadnej kobiety, wypił do końca tę ciepłą i gorzką ciecz, czując jak ogień rozlewał się w jego wnętrzu i jak nabrzmiał mu penis. Miał zamknięte oczy i nie dostrzegł, kiedy Yoshiko skinęła na trzeciego kelnera, który cicho zamknął drzwi wejściowe i stanął tyłem do wejścia. Drugie skinienie na kelnerów przy stoliku, a ten który ciągle trzymał kobrę podszedł bliżej. Hansard przełknął ostatni łyk koniaku z żółcią, otworzył oczy i uśmiechnął się do Yoshiko. - Drogi Ianie - wyszeptała, odstawiając filiżankę na bok i biorąc jego ręce w swoje. Pochylił się, aby ją pocałować. Nagle, ze zdumiewającą siłą pociągnęła go ku sobie, tak że oparł się brzuchem o brzeg stołu zbyt zaskoczony, aby krzyknąć. Zeskakując z krzesła, Yoshiko uderzyła go łokciem w prawą skroń, niemal pozbawiając świadomości. Kiedy cofnęła się, stoczył się ze stołu i upadł plecami na podłogę, ściskając pulsującą głowę. Kelner trzymający dotąd kobrę podszedł i rzucił ją na Hansarda. Gad uderzył bez wahania. Szybkim ruchem głowy z rozpostartym szeroko kapturem rzucił się do przodu i wbił zęby jadowe w policzek bankiera. Anglik krzyknął i próbował odrzucić węża, ale ten zakleszczył się w jego ciele, wstrzykując mu w twarz śmiertelną truciznę. Hansard wił się i wykręcał na podłodze, podejmując rozpaczliwe próby, by odepchnąć kobrę. Wierzgając nogami przewrócił stolik; filiżanki i butelka koniaku upadły na podłogę. Trucizna zadziałała szybko; Hansard jakiś czas bronił się jeszcze, po czym walka ustała, a z głębi jego gardła wydobył się przytłumiony okrzyk. Zesztywniał i z ust pociekła mu ślina. Potem źrenice powędrowały do góry, rozluźnił się i leżał nieruchomo. Wąż zwijał się i rozwijał na piersi i twarzy Hansarda, pozostawiając ślady krwi na jego ubraniu. Kelner, który wcześniej trzymał kobrę, wyszedł do kuchni i powrócił z grabiami ogrodowymi oraz tasakiem do mięsa. Podał grabie koledze i obaj ostrożnie okrążyli węża i nieżyjącego człowieka. Sycząc gad odpełznął z ciała Hansarda z kapturem czerwonym od krwi, po czym zatrzymał się i unosząc część ciała do góry, kołysał nim na lewo i prawo, gotowy do następnego uderzenia. Kelner z grabiami zaatakował pierwszy - metalową ich częścią docisnął głowę kobry do podłogi. Natychmiast ten drugi rzucił się do przodu i odrąbał kobrze głowę. Uderzenie tasaka było tak silne, że ostrze wbiło się w podłogę. Obaj kelnerzy dopadli spiesznie zwłok Hansarda i zaczęli przeszukiwać jego kieszenie. Yoshiko podniosła torebkę z podłogi i podeszła do drzwi. Zapomniała o szabrownikach; jej myśli były już przy drugiej osobie, którą miała jeszcze zabić dzisiejszej nocy. Przy drzwiach zatrzymała się i odwróciła. Jej nozdrza rozszerzyły się z niesmakiem, kiedy patrzyła jak kelner podniósł głowę zabitej kobry i wrzucił ją do słoja z przezroczystym alkoholem. Drugi porąbał gada na jadalne porcje wężowego mięsa. W Hongkongu nic nie powinno się marnować. Yoshiko doszła do skraju zachodniej dzielnicy, zanim złapała taksówkę. Kierowca rozumiał po angielsku, więc z uśmiechem podała mu adres Kathariny Hansard na Victoria Peak, otworzyła tylne drzwi i weszła do środka. * W sali szermierczej kendo położonej nad sklepem kupca herbaty przy Queen’s Road, Todd Hansard klęcząc koncentrował się przed meczami. Miał na sobie ochraniacze do walki, ale maska i shinai leżały na macie. Nagle jego oczy rozszerzyły się i cały skurczył się z bólu; coś działo się z jego matką całe mile stąd, na Victoria Peak. Głowa odskoczyła mu na bok jakby od ciosu w skroń, po czym szybko odbiła do tyłu, jak po uderzeniu gołą ręką w szyję. Todd chwycił się za gardło i próbował złapać oddech. Wtedy ból ustąpił. Poczuł żar ognia. Wstał szybko, przebiegł przez salę i zniknął na schodach prowadzących w dół. Sensei i kilku kendoistów podeszło do okna i spoglądało na ulicę, ale Todd Hansard zmieszał się już z gęstym tłumem. * Todd, ciągle jeszcze w ochraniaczach do kendo, stał samotnie pod pergolą przed domem Hansardów. Pnącza ocieniające to przejście oraz głęboki półmrok skrywały płaczącego chłopca. Na tyłach posiadłości Hansardów płomienie objęły już bungalow, używany przez matkę jako pracownię rzeźbiarską. Węże wozów strażackich skierowane na ten mały płonący dom, wyrzucały z siebie białe łuki wody, widoczne na tle ciemnego nieba. Matka Todda znajdowała się w pracowni, a chłopiec wiedział, że została zamordowana. Policja, służący i sąsiedzi, którzy szeptali coś o tragicznym wypadku, byli oczywiście w błędzie. Todd patrzył na wielki, biały dom, którego nie dosięgał ogień, na jego okna świecące teraz jasno czerwonym blaskiem. Jej dom. - Mamo - wyszeptał. Smutek sprawił, że chłopiec skrył się przed ludźmi i lgnął do nocy i cieni. Ze zrozumieniem, które stawało się jego przekleństwem, przeczuwał, że nigdy z kimkolwiek nie będzie mu dane dzielić smutku po śmierci matki. Był to ciężar, jaki musiał nosić samotnie, cierpienie, które go nigdy nie opuści. A jednak była w nim świadomość, że cierpienie i śmierć są nieodłącznie przypisane do życia. Odrzucenie ich oznaczało równocześnie odrzucenie życia. Głębsza mądrość torowała sobie drogę w świadomości Todda. Mówiła mu o mujo, nietrwałości odnajdywanej we wszystkim. Cokolwiek żyło i znajdowało się pomiędzy niebem i ziemią, było narażone na choroby, starzenie się i śmierć, na nieuniknioną nieubłaganą zmianę. Samuraj musi pamiętać o mujo i być silnym. Całe życie było przygotowywaniem się na śmierć. Każdego dnia swojego życia wojownik musi kontemplować mujo. Todd Hansard jednak był jeszcze chłopcem, żyjącym po części w świecie dorosłych, a po części w zasięgu pradawnego przeznaczenia, które zdawało się nad nim panować. Miłość matczyna dawała nadzieję, że któregoś dnia będzie mógł oszukać swój los. Teraz matka nie żyła, a Todd czuł się opuszczony. I to właśnie chłopiec, a nie wojownik, upadł na kolana szlochając, owładnięty bólem, który trwale stał się jego udziałem. ROZDZIAŁ SIÓDMY Zmęczony i nie ogolony DiPalma ostrożnie wybierał drogę pośród poczerniałych ruin, będących niegdyś pracownią Kathariny Hansard. Stojąc na trawie patrzył przez ramię na wypalony komin, na żelazne rzeźby powykręcane i potopione przez gorąco, na zwęgloną, nasiąkniętą wodą kanapkę. Po kilku sekundach odwrócił się do przodu i spojrzał w dół na jakiś przedmiot przyciągający jego uwagę. Binokle leżące w kałuży ze strzaskanymi szkłami i oderwaną rączką. Niegdyś własność Kathariny. Podniósł uszkodzoną oprawkę i trzymając laskę pod pachą owinął binokle w chusteczkę i włożył je do kieszeni. Z oczami osłoniętymi od słońca lustrzanymi okularami, DiPalma przeszedł do Todda stojącego pod cyprysem, kilka jardów dalej. Nigdy dotąd nie przeżył podobnego rozczarowania. Co u diabła należało robić, gdy tak naprawdę nie było nic do zrobienia? Pod drzewem ojciec i syn stanęli obok siebie. Todd ignorował DiPalmę i nieprzerwanie patrzył w wypalony bungalow. Był wyższy niż Frank sobie wyobrażał i miał w twarzy coś z urody Kathariny oraz najdziwniejsze w świecie oczy. Jedno niebieskie, drugie fioletowe. Każde żywe i pełne głębokiej barwy, o spojrzeniu tak kłującym jak sople lodowe. Katharina pisała o jego inteligencji, zainteresowaniach kendo i kulturą japońską, a nawet o posiadanych przezeń niezwykłych siłach duchowych. W ostatnich listach o Toddzie posługiwała się słowem odmienny. Kiedy wcześniej tego dnia spotkali się po raz pierwszy, DiPalma przekonał się jak bardzo trafne było to określenie. Fakt, że nie zdołał uratować Kathariny, wywołał u niego przypływ poczucia winy za śmierć jego żony, Lynn, i wprawił DiPalmę w stan depresji i cierpienia. Oczekiwał, że Todd będzie równie przygnębiony i zasmucony dwiema śmierciami. Tymczasem Frank zobaczył spokojnego, opanowanego chłopca, bez śladu płaczu, który chłodno podał mu rękę i zwracał się do niego „sir”. Czy były to skutki szoku, czy też chłopiec próbował w jakiś sposób naśladować tak uwielbianych przez niego samurajów? Bez względu na przyczynę, opanowanie Todda było niepokojące. I z pewnością odmienne. Na lotnisku Kai Tak, DiPalmę odebrał Roger Tan, agent chińsko-amerykańskiej DEA, poznany niegdyś w Nowym Jorku, z którym tam potem pracował, a który teraz przebywał w Hongkongu. Roger przeprowadził go szybko, bez sprawdzania bagażu, przez kontrolę celną i paszportową, po czym wziął na bok i powiedział o Katharinie i Ianie Hansardach. DiPalma przyjął wiadomość bez słowa. Roger Tan wiedział, że teraz musi zostawić go samego. Podszedł do stoiska z gazetami, kupił „International Herald Tribune” i zaczął czytać strony poświęcone wydarzeniom sportowym. Piętnaście minut później, z głową ciągle zakrytą gazetą usłyszał jak DiPalma powiedział: - Chodźmy. Tan, który wiedział o Katharinie Hansard i Franku, zauważył, że DiPalma przed chwilą płakał. Dostrzegał w jego twarzy gniew i poczucie winy i widział, jak ten wielkolud walczył ze sobą. Śmierć Kathariny mogła go pchnąć do wojny z innymi. Tan był zadowolony, że nie należał do potencjalnych przeciwników. W samochodzie przede wszystkim mówił Roger. Był to mężczyzna mający niewiele ponad trzydzieści lat, niski, barczysty, z okrągłą chłopięcą twarzą i doskonałymi zębami, które czyścił kilka razy na dzień. Od dziesięciu lat był agentem federalnym do walki z narkotykami i uważał, że agencja wstrzymywała jego awans, ponieważ był Chińczykiem i ożenił się z białą kobietą. Lubił rozpowszechniać szkodliwe lub niepochlebne plotki o swoich przełożonych. Był także wśród znajomych DiPalmy jedynym Amerykaninem chińskiego pochodzenia, który wierzył, że jest przykładem reinkarnacji, mówił o swym ponownym wcieleniu i głosił oryginalną teorię, że Jezus ożenił się, założył rodzinę i przebywał kiedyś w Chinach. Roger Tan miał rację, że był ofiarą fanatyzmu. Jego przejawów nie należało jednak szukać w DEA, ale wśród Brytyjczyków z oddziałów policyjnych Hongkongu, którzy mieli rasowe uprzedzenia do pracy z Chińczykami. Z tego też powodu Waszyngton nie spieszył się z wysyłaniem do tej kolonii Amerykanów pochodzenia chińskiego pracujących dla agencji. Nieszczęśliwie dla Rogera, DEA potrzebowała informacji o azjatyckich przemytnikach narkotyków i wysłała go na Daleki Wschód. Roger Tan był dobrym agentem, ale był także człowiekiem próżnym, który od swoich przełożonych i współpracowników domagał się ciągłych pochwał i stawał się nieznośny jeśli ich nie otrzymywał. Frankowi nie udało się go przekonać, że niezależnie od rasy, bezczelność i brak ogłady jeszcze nikomu nie pomogły w karierze stróża prawa. Na koniec DiPalma uznał, że lepiej było, gdy Roger narzekał, niż gdyby nie miał nic mówić o sobie. Kiedy samochód wyjechał z lotniska, DiPalma zadecydował: - Nie jedziemy do hotelu. Zabierz mnie do Hansardów. Po długiej chwili dodał: - Zatelefonowała do mnie dwa dni temu. Mówiła, że się boi. Prosiła, żebym przyjechał najszybciej jak tylko mogę. - Tak mi się zdawało, jest dokładnie tak, jak myślałem. Wiesz, że Ling Shen nie zapomniał swojej obietnicy. W czasie, kiedy samolot lądował, wiedział już o twoim przylocie. Założę się o miesięczną pensję, że ktoś w odprawie celnej albo paszportowej pracuje dla niego i powiedział mu, że przybywasz do Hongkongu. DiPalma zignorował przypomnienie o wyroku śmierci, wiszącym nad nim w kraju, w którym obietnice były zawsze dotrzymywane. - Dlaczego wszystkim wydaje się, że jej śmierć była przypadkowa? - Dowody na to wskazują. Robiła metalową rzeźbę i używała do tego palnika acetylenowego. Gaz i ogień, sam pomyśl. Są duże szanse, że coś mogło pójść nie tak, szczególnie jeśli paliła. - Ona nie paliła. - Nie możesz być tego pewien. Nie widziałeś jej od jedenastu lat. - Katharina była pielęgniarką. Napatrzyła się na ludzi umierających na raka płuc i nie mogła tego zapomnieć. Nienawidziła zapachu tytoniu, a nie należała do ludzi, którzy łatwo zmieniają zdanie. Co z Hansardem? Roger Tan spojrzał z ukosa. Rozmowa o Hansardzie była dla niego szansą poplotkowania i popisania się. - Znaleźli frajera w Kowloon, z twarzą do ziemi w Yuamato Harbour. To terytorium zamieszkane głównie przez nielegalnych imigrantów. Żyją tam jak świnie, mówię ci, to gorsze niż jakiekolwiek slumsy w Stanach i dwa razy bardziej niebezpieczne. Mają tam te pływające burdele, jeśli zależy ci na taniej nocy, ale nie polecam. Większość z nich to małe sampany, które nie przestają się kołysać, kiedy odwalasz robotę. Nie ma dnia, żeby nie obrobili tam jakiegoś faceta albo kogoś nie zamordowali. Portfel i biżuteria nie były jedynymi rzeczami, które zabrali Hansardowi. Zdjęli z niego spodnie i buty. Rozumiesz, dno. - Jad kobry - powiedział DiPalma. - Czy to jest sposób rozstrzygania sporów w Hongkongu? Roger Tan zachichotał. - Człowieku, każdy sposób jest dobry w Hongkongu. To cholernie nieprawdopodobne miasto. Nie dziwi mnie już nic co tu się dzieje. Spójrz, ci ludzie zamieszkujący łodzie nigdy ich nie opuszczają. Hodują różne zwierzęta. Być może ktoś miał kobrę. Gliniarze mówili mi, że jad spowodował taką opuchliznę, iż Hansard wyglądał jak balon na paradzie. Twarz nabrzmiała, sina, skóra porozrywana. Człowiek idzie tam, aby się zabawić, a kończy jako żer dla kobry. Cholernie zabawne, jeśli się o tym pomyśli. DiPalma spoglądał przez szybę samochodu na diabelskie koło w lunaparku Kai Tak. - Wydawałoby się, że taki gość jak Hansard wiedział, że nie należy przechadzać się po Yuamatei. Kiedykolwiek, a co dopiero samotnie i po nocy. - Dużo wiem o tym kraju - chełpił się Tan. - I mówię ci, starzy chłopcy wiedzieli, jak prowadzić sprawy. Mówię o Dżingis-Chanie. Nikczemny głupiec, ale sprawił, że kraj był bezpieczny. Mówiono, iż dziewica z workiem złota mogła spokojnie przewędrować Chiny z jednego końca na drugi. - Obnażył zęby w uśmiechu. - Oczywiście, nie ma żadnych doniesień, czy jakaś dziewica rozpoczęła i zakończyła taki marsz, ale do diabła z tym. Frank, Ian Hansard był łasy na kobiety. Wiem, co mówię. Tylko wschodnie. Ani białe, ani czarne, ani w kratkę. Wyłącznie orient. Więc może miał coś szczególnego dla siebie w Yuamatei. DiPalma wolno obrócił głowę i rzucił Rogerowi ciężkie spojrzenie. Tan, patrząc ciągle na drogę, czuł na sobie wzrok byłego detektywa. Po minucie przestał przygryzać wargi i westchnął. - W porządku, w porządku. Więc został zabity gdzie indziej, przewieziony na drugą stronę portu i wyrzucony. Goguś z jego pozycją nie wystawia dupy, polując na bimbo w sąsiedztwie, które jest gorsze niż Newark i Detroit razem wzięte. Tan skręcił w lewo na Lion Rock Road, zwalniając z powodu tłumu Chińczyków, którzy przychodzili tu co dzień robić zakupy na targu miejskim Kowloon, olbrzymim skupisku straganów. Większość z tego, co powiedział o śmierci Hansarda było prawdą i postanowił to udowodnić. - Wiem co mówię, jeśli chodzi o ludzi mieszkających na łodziach. Jeżeli widzieli cokolwiek, co przydarzyło się Hansardowi, nigdy o tym nie usłyszymy. Tak jak mówiłem, to obcokrajowcy przybywający nielegalnie z kontynentu, bez dokumentów, bez wiz, bez niczego. Ostatnią rzeczą, której pragną, to rozmowa z policją. Mówiłeś, że Katharina Hansard obawiała się czegoś, że prosiła cię o przyjazd do Hongkongu. DiPalma opuszkami palców obu rąk przetarł zmęczone oczy. - Dlaczego zajmowałeś się Hansardem? - Nic ci nie umknie, co? - Wiesz dużo o jego śmierci. Jad kobry, wygląd twarzy, co zabrano z ciała. Sam powiedziałeś, że Hansard nie miał portfela, żadnego dowodu tożsamości i niewiele też pozostało z jego twarzy. Myślę, że z jakiegoś powodu byłeś nim zainteresowany, a zakończyłeś na pomocy przy identyfikacji zwłok. Hongkong jest miastem dla człowieka energicznego, gra idzie o to, by wzbogacić się najszybciej jak tylko można. To miejsce jest zwariowane na punkcie pieniędzy. A Ian Hansard siedział na pieniądzach. Ponieważ on i Katharina zginęli w tym samym czasie - co za diabelski zbieg okoliczności - chciałbym, abyś powiedział mi o Hansardzie i jego biznesie. - To twój kłopot, Frank. Nie wydajesz się skłonny, aby mi powiedzieć co ciebie gnębi. Okay. Hansard był przewodniczącym zarządu oraz dyrektorem naczelnym „Eastern Pacific Amalgamated Limited Bank”. W Hongkongu jest prawie pięćset różnych banków, a „Eastern” jest jednym z największych. Ma swoje oddziały w ponad sześćdziesięciu krajach. Hansardowi nieźle się żyło z „Eastern” i nie interesował się specjalnie jak to się działo. - A więc wybielał pieniądze. Dla kogo? - Dla wszystkich. Na początek dla chińskiego półświatka tu i na kontynencie. Chiu Chau korzystały z niego, co Hansardowi nieźle się opłacało, gdy w handlu narkotykami dochodziło do jakiejś transakcji. Syndykaty Chiu Chau w Hongkongu, nazwane tak od dialektu używanego w południowych Chinach, od ponad stu lat kontrolowały większą część przemytu narkotyków w Azji. To Chiu Chau, chronione przez polityków południowego Wietnamu i wyższych wojskowych, rafinowały i rozprowadzały bardzo silną heroinę numer cztery, która wpędziła w nałóg dwadzieścia tysięcy amerykańskich żołnierzy w południowo- wschodniej Azji. Stopień czystości heroiny sprzedawanej na ulicach amerykańskich rzadko przekracza dwa procent. Stopień czystości „cztery” mieścił się w skali od osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent. Chronione w Hongkongu przez czołowych przedstawicieli rządu, Chiu Chau kontrolowały także większość świata przestępczego kolonii. Istniały tu również inne tajne stowarzyszenia wraz z kryminalnymi klanami i gangami, ale żadne z nich nie dorównywały Chiu Chau bogactwem, władzą i skutecznością bezwzględnego działania. Struktura Chiu Chau owiana była tak ścisłą tajemnicą, że nazwiska czołowych sześciu przywódców nie były nikomu znane. - Co wiesz o „Wielkim Kręgu” i „Czerwonych Strażnikach”? - zapytał DiPalma. -„Wielki Krąg” był chińskim syndykatem zbrodni w Szanghaju - odpowiedział Roger. - Udało mu się przeprowadzić kilka dużych napadów na banki i handlarzy alkoholem w kolonii, potem zainwestował pieniądze w nieruchomości, towarzystwa handlowe, lokale rozrywkowe, domy publiczne i narkotyki. Chodziła nawet plotka, że „Wielki Krąg” jest właścicielem kilku miejscowych banków. A co do „Czerwonych Strażników”, którzy popadli w niełaskę na kontynencie po śmierci Mao, wiadomo było, że niektórzy z nich przeniknęli do Hongkongu i wykorzystywali swoje wyszkolenie wojskowe w spektakularnych napadach na banki i przy lukratywnych kidnapingach. Policja w Hongkongu wyłapała wielu z nich, ale nie wszystkich. Dla Hansarda istniało tylko jedno zmartwienie, czy mogłeś mu zapłacić. Wszystko, co przechodziło przez jego ręce było obciążone jednym procentem. Normalne przelewy. Przelej pieniądze z jednego rachunku na drugi, z jednej firmy do innej albo z jednego banku do drugiego, z jednego kraju do drugiego. I z powrotem. Jezu, mówię ci, po tym wszystkim nikt nie wiedział, gdzie są pieniądze. A to była zaledwie część tego, w czym Hansard siedział. Facet był też poważnie zaangażowany w szpiegostwo gospodarcze. DiPalma przestał przecierać oczy. - Kto stoi za „Eastem”? Tan roześmiał się. - Próbował mnie ogłupić. Myślę o Hansardzie, który udawał, że „Eastern” jest angielskim bankiem. Portret królowej na ścianie w biurze, brytyjska flaga w holu, kobzy grające przed bankiem. I każdego popołudnia ciasteczka serwowane urzędnikom w sali konferencyjnej. Niezły dowcip, właścicielem „Eastern” jest człowiek o nazwisku Zenzo Nosaka. Oczy DiPalmy zwęziły się tak, że pozostała zaledwie szparka. - Jestem pewien, że słyszałeś o Nosace – powiedział Tan. - Ten starzec ma forsy jak lodu. Mamy jego fotografię z Hansardem. Parę tygodni temu Hansard pojechał do Aberdeen na spotkanie w interesach, zorganizowane na „Kitaro”, jachcie Nosaki. To było w czasie wyścigów łodzi-smoków. Mieliśmy w tłumie paru ludzi z teleobiektywami, ale żeby mieć pewność, posłaliśmy helikopter policyjny, który zatrzymał się w powietrzu nad jachtem i zrobił im razem parę zdjęć. Hansard związał się z przemytnikami, więc liczyliśmy, że nam się uda. - Udało się? - Jasne, zrobiliśmy zdjęcia Hansardowi ze znanymi chińskimi i europejskimi trafikerami. - I z Nosaką? - I z panem Zenzo Nosaką. - Wspomniałeś coś o szpiegostwie przemysłowym. - Tak. Widzisz, Hansard mógł prowadzić swój mały biznes na boku tak długo, jak długo dbał o interesy Nosaki. Oznaczało to, że musiał wykradać sekrety firmom. Musiał również wybielać i rozprowadzać pieniądze Nosaki wykorzystywane na łapówki i nagrody. Oczyszczał także forsę dla prawicowych przyjaciół Nosaki spoza Japonii. Nie chodziłem wcale za tym zasranym szpiegostwem przemysłowym. Po prostu natknąłem się na nie i uwzględniłem to w swoim raporcie. - Miałeś szczęście - powiedział DiPalma. - Prześledziłeś drogę pieniędzy za narkotyki i dotarłeś do Hansarda, a to zaprowadziło cię do Nosaki. Nie zawal sprawy. Możesz nawet awansować. - No pewnie. Jak piekło zamarznie do jutra rana. - Zastanawiam się, jak można wykorzystać bank do wyłapywania sekretów w interesach. Tan ustawił samochód w kolejce do przeprawy promowej, która miała ich przerzucić przez port na wyspę Hongkong. - Do cholery, to proste. Bank zawsze otrzymuje podania o pożyczki. Pierwszą rzeczą, jaką robią jest rozpoznanie kredytowe. Od razu wiedzą wszystko, co chcą o tobie wiedzieć. Jeśli teraz zdarzyło ci się pracować w odpowiedniej firmie i masz dostęp do poufnych informacji, być może układ zostanie zawarty. Dostarczysz informację, masz pożyczkę. - A może nie będziesz jej nawet musiał spłacić. Tan wzruszył ramionami. - Sekretarka potrzebuje pieniędzy na operację swojej matki, więc przekazuje notatki z bardzo ważnego spotkania. Facet w wydziale badawczym chciałby mieć nowy samochód sportowy, więc udostępnia informacje, które powinny być ściśle tajne, a które dotyczą nowego produktu. Młody wiceprezes chciałby zabrać dziewczynę do Bangkoku, więc dokonuje nagrania konferencji dotyczącej sprzedaży i przekazuje taśmę. Sam widzisz, że można to zrobić na tysiąc sposobów, szczególnie jeśli bank wie, że zależy ci na pieniądzach, a komu teraz nie zależy. Wiesz, jak trudno jest w dzisiejszych czasach dostać kredyt? Obserwujesz ostatnio oprocentowanie? Cholera. Nosaka miał świetny pomysł. - Czy to Hansard był odpowiedzialny za zbieranie dla niego tych informacji? Samochód powoli posuwał się do przodu, potem stanął. - Z całego świata. Ponad sześćdziesiąt oddziałów. Super-siatka szpiegostwa przemysłowego. Prawdziwy dynamit, a ja tego nie zauważyłem. - Kto jest w zarządzie? - Grube ryby. Bardzo grube ryby. Mające wsparcie w byłych wojskowych amerykańskich. Generałowie, admirałowie, Pentagon, Departament Obrony oraz ludzie z wywiadu. Paru wojskowych z Europy. Przynoszą ze sobą ciężkie miliony do „Eastern”. - Skąd pochodzą te pieniądze? - Handel bronią, prywatne wojny, kosztowne i brudne sztuczki, sprzedaż narkotyków. Pieniądze, które nie powinny tyć z nikim łączone. Nie zapominajmy o omijaniu podatków i paru innych numerach, jakie te rekiny wykręcają i o których nie mogą się dowiedzieć banki amerykańskie. Roger wprowadził samochód na pokład promu i wyłączył silnik. - Powiedzmy sobie jasno, że Hansard i Nosaka siedzą na pięćdziesięciu milionach czyichś brudnych dolarów. Co oni robią? Inwestują je na giełdzie albo w obligacje, tylko na przeciąg nocy. Z rana wycofują pieniądze z oprocentowaniem za pięćdziesiąt milionów, co stanowi niezły zysk. Teraz pieniądze wracają na legalne konto i wszyscy są szczęśliwi. - Tak właśnie zrobili. - Zgadłeś stróżu prawa. Robili to kilka razy w roku nie więcej. Czekaj, aż w „Eastern” pojawi się kupa pieniędzy, zainwestuj na jedną noc i stań się bogaty. Dało im to mnóstwo pieniędzy przeznaczonych dla zarządu i chłopcy byli szczęśliwi. - Współudział w zarządzaniu „Eastern” daje Nosace pewne, bardzo szczególne, kontakty w Waszyngtonie. Zręczne. Bardzo zręczne. - Kongres, Pentagon, CIA. Czego więcej ci potrzeba? Dorzuć Londyn, Paryż, Bonn. Pamiętasz tych Europejczyków? No i masz człowieka z wielkimi koneksjami. - Roger Tan strzelił palcami. - Nie powiedziałem ci. Facet, któremu parę lat temu siedziałeś na karku, Sally Verna, też jest w zarządzie. DiPalma przyjął tę rewelację chrząknięciem. Bez niespodzianek. Pewne wiadomości od Rogera na temat „Eastern” pozwoliły DiPalmie ułożyć mozaikę. Sally Verna zasiadał w zarządzie, a Ian Hansard był jego wtyczką. Hansard wiedział o związku swojej żony z DiPalmą. Od niej dowiedział się, że Frank wybierał się do Hongkongu. Zadzwonił więc do Verny, który zrozumiał, że ma dla siebie posłańca. - Co wiesz o „Przymierzu Krwi”? - zapytał DiPalma. - Pieprzeni szaleńcy. Zupełnie powariowali. Pojawili się znowu i robią kłopoty. Policja tokijska wysłała do nas teleks. Chcieli wiedzieć, czy mamy coś na temat ewentualnego handlu narkotykami organizowanymi przez „Przymierze” dla zdobycia pieniędzy na broń. „PLO”, „Czerwone Brygady”. To wszystko ich robota. Nie mogliśmy im pomóc. Nie wiemy z czego tamci żyją, ale na pewno nie z narkotyków. Domyślam się, że dostają forsę z Japonii, od facetów takich jak Nosaka i od innych prawicowych lizusów. Na marginesie, z tego co słyszę „Przymierze” nie używa pistoletów. Wszystko sprowadzało się do Nosaki, pomyślał DiPalma. Śmierć Kathariny. Śmierć jej męża. „Przymierze Krwi”, „Eastern Pacific Amalgamated Limited Bank”, Sally Verna oraz zbiór obciążających informacji na temat jednego z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi na świecie. Roger Tan powiedział: - Co zamierzasz zrobić z tym Ling Shenem? - Daj sobie z nim spokój. Chcę, żebyś mi zdobył nazwiska członków zarządu „Eastern” i głównych udziałowców. Również listę krajów, w których ma swoje filie. - Myślisz, że Nosaka miał coś wspólnego z morderstwem Hansarda? - Tak. - DiPalma ścisnął mocniej swoją laskę. - Jest też w jakiś bliżej nieokreślony sposób zamieszany w śmierć Kathariny. Oboje zostali sprzątnięci w pośpiechu i prawdopodobnie z tego samego powodu. Nosaka. To na niego będę musiał zwrócić uwagę. Prom wpłynął do przystani Star Ferry Terminal. Roger włączył silnik. - Wszystko to spadło na chłopca, stracił od razu oboje rodziców. No tak, ale przynajmniej ma ciebie, to powinno mu pomóc. Biedne dziecko. Jest na paru zdjęciach, które zrobiliśmy tego dnia na „Kitaro”. Zemdlał czy co. Pewnie z gorąca. Musieli poprosić doktora Nosaki, żeby go ocucił. W tym mieście jest cholernie gorąco. * Na terenie rezydencji Hansarda Frank DiPalma poczuł, że w południowym upale lepi się od potu, rozpiął więc marynarkę i rozluźnił krawat. Najchętniej schroniłby się w cieniu cyprysu rosnącego za nim, ale musiałby wówczas oddalić się od Todda. Z drzewa dochodziły głosy srok i kani, ukazujących się pomiędzy zielenią. Wydawało się, że upał im nie dokucza. Słyszał teraz, choć nie mógł go dostrzec, odgłosy tramwaju Peak, którego linia przebiegała za pobliskim laskiem bambusów i sosen. DiPalma dotknął kieszeni marynarki, gdzie spoczywały resztki binokli należących niegdyś do Kathariny. Bardzo zapragnął się czegoś napić. Rzut oka przez ramię na dom pozwalał stwierdzić, że Roger Tan był ciągle wewnątrz i telefonował do biura. Pośpiesz się Roger. Nie zostawiaj mnie tutaj samego. Todd nie był nastawiony ani wrogo, ani przyjaźnie. Ale DiPalma wiedział z całą pewnością, że Todd mu nie wybaczy, ani też nie pozwoli, by on sam sobie wybaczył. Czy nadszedł czas przejęcia odpowiedzialności za chłopca? Co robić? DiPalma przestał czuć się ojcem, kiedy jego trzyletnia córka została zabita przez handlarza narkotyków. Ale przeszłość powróciła do niego i znowu był ojcem, zmuszonym, by dać z siebie to co najlepsze. Teraz, kiedy Katharina nie żyła, a Todd pozostał samotny, po prostu nie miał wyboru. Upał przypomniał DiPalmie jak umierała Katharina. Zamknął oczy. Nie było straszliwszej śmierci niż spalenie żywcem. - Moja matka nie żyła już, kiedy wybuchł ogień - powiedział Todd. DiPalma otworzył oczy. - Co powiedziałeś? - Ona nie cierpiała, sir. - Głos chłopca miał ślady akcentu angielskiego. Zachowywał się oficjalnie, okazując dobre wychowanie. Przez parę sekund DiPalma miał dziwne przeczucie, że Todd odgadnął jego myśli. - Nigdy nie przestała ciebie kochać - powiedział chłopiec. - Wiedziała, że przybędziesz. To ją napawało nadzieją. DiPalma zmusił się do uśmiechu. - Miło to usłyszeć. Przy okazji, zrób mi przysługę i mów mi Frank. Nic poza tym nie ma sensu. Nie byłem dla ciebie ojcem, a mówienie „Mr DiPalma” jest zbyt oficjalne. Todd skinął głową. - Jak sobie życzysz. - Twoja matka powiedziała, że jesteś odmienny. Wspomniała coś o mocach umysłowych. Todd zmarszczył brwi. - Czasami widzę różne rzeczy. Kiedy indziej wydaje mi się, że jestem zupełnie normalny. Jak inni chłopcy. - Nie jest ci łatwo nawiązać kontakt z kolegami lub nawet z większością dorosłych, prawda? Todd uśmiechnął się. - Nie, sir, nie jest łatwo. Nie zawsze można powiedzieć ludziom, co się myśli. Szczególnie, jeśli nie jest się pewnym tego, co się widzi. Czy jasno się wyrażam? - Doskonale. Chcę, żebyś opowiedział wszystko, co mnie dotyczy. Nie czuj się osaczony albo zaniepokojony. Bądź szczery. A ja odwzajemnię ci tym samym. - Wiem, że tak będzie, sir. To znaczy, Frank. DiPalma zrobił krok w kierunku syna. - Todd, powiedziałeś, że wtedy, gdy dom stanął w płomieniach twoja matka już nie żyła. Jak możesz być tego pewien? Chłopiec zawahał się i spojrzał na drzewo cyprysowe, a potem na DiPalmę. - Obiecałeś być szczery, prawda? - Zawsze. Widziałem to, sir. Widziałem to w moich myślach. Czułem także. Uderzenie w głowę i gardło. DiPalma przyglądał się synowi. Todd wykorzystał szansę i powiedział prawdę. Zaryzykował, że zostanie wyśmiany. Od jego reakcji zależało teraz, czy dojdzie między nimi do porozumienia, czy też oddalą się od siebie na zawsze. - Todd, czy widziałeś kto to zrobił? - Nie widziałem, ale wiem. Czuję obecność. DiPalma odczekał, aż Todd się zastanowi. Potem chłopiec Powiedział: - Kunoichi. - Kobieta ninja. - Tak, sir. Czułem, że to była kobieta, jedna kobieta. -Todd, twoja matka nie paliła papierosów, prawda? - Nie, sir. Nienawidziła papierosów. Wiele razy próbowała odzwyczaić ojczyma, ale jej się nie udało. - Dziękuje, Todd. A na imię mi Frank, pamiętasz? Chłopiec uśmiechnął się po raz pierwszy. - Bardzo przepraszam. Postaram się zapamiętać. DiPalma położył rękę na ramieniu Todda. Czuł się niezręcznie, ale wydało mu się to rzeczą naturalną. - Nie myśl o moim imieniu. Zwracano się już do mnie dużo gorzej niż „sir”. Jeśli zapomnisz, świat się od tego nie zawali. Co myślisz o samotnym spaniu w tym pustym domu? Chłopiec posmutniał. - Tak myślałem - powiedział Frank. - Czułbym to samo. Może pojedziemy do mojego hotelu? Odświeżę się i możemy jeszcze trochę porozmawiać, jeśli chcesz. Jeżeli nie masz ochoty, w porządku. Nie musisz. Prawdą jest, że ja też nie czuję się specjalnie skory do rozmowy. Chłopiec znowu uśmiechnął się do niego. Jeden punkt w bitwie o serca i umysły, pomyślał DiPalma. Ale z nowych prawd wyrastały nowe wątpliwości. Ciągle było jutro, następny tydzień, kolejna godzina. Każdy dzień oznaczał przebywanie z jedenastoletnim chłopcem, którego poznał dopiero przed godziną. Sytuacja wymagała czasu, aby się z nią oswoić. Szli razem w kierunku domu, a gdy byli już blisko, z ulicy do rezydencji skręciła jakaś limuzyna i wjechała na kolisty podjazd. Roger Tan wyszedł z werandy i przyłączył się do DiPalmy i Todda stojących na trawniku. Samochód zatrzymał się, a krzepki Japończyk z krótko przystrzyżonymi włosami i w ciemnych okularach wysiadł zza kierownicy i otworzył tylne drzwi. Z wnętrza wychylili się w ich kierunku dwaj mężczyźni i kobieta. Frank DiPalma zacisnął szczęka a jego oczy stały się nieprzejednane. Było to spojrzenia którego Roger Tan nie lubił. Pierwszy wysiadł z limuzyny Kon Kenpachi. Drugi był Geoffrey Laycock, dziennikarz brytyjski. Za nimi ciągle jeszcze ociągała się kobieta. Najpierw Jan Golden poprawiła na nosie ogromne okulary słoneczne, które zakrywały część jej twarzy i spojrzała na DiPalmę. W końcu wyszła z samochodu, spuściła oczy i stanęła za Kenpachim. Uśmiechnięty Kenpachi zawołał: - Todd! Chłopiec stanął na baczność jakby oczekiwał rozkazu, co nie spodobało się DiPalmie. Kiedy reżyser spojrzał na byłego detektywa, jego uśmiech zniknął. Wtedy ponownie zwrócił się do Todda i uśmiech pojawił się znowu. Podali sobie ręce, a DiPalma, nagle zazdrosny, zrozumiał, że musieli się już spotkać wcześniej. Wiedział też, że nie życzy sobie obecności Kenpachiego w pobliżu swojego syna. Rozmawiając z DiPalmą, Kenpachi patrzył na Todda. - Rozumiem, że jest pan naturalnym ojcem chłopca. - To prawda - odpowiedział DiPalma. - On i ja robimy niezłe postępy, czyż nie Todd? Chłopiec, jak zahipnotyzowany odpowiedział: - Tak. - Poznaliśmy się którejś nocy na przyjęciu u jego ojczyma i odtąd spotykamy się codziennie. Pierwszy starałem się mu pomóc po tej strasznej śmierci obojga rodziców. Mam nadzieję - dodał, zwracając się do chłopca - że przyjedziesz do mnie do zamku Ikuba, tak jak się umówiliśmy, prawda, Todd? DiPalma postąpił krok do przodu. - Ja zadecyduję, czy Todd pojedzie dokądkolwiek. Kenpachi przyglądał się przez moment DiPalmie. - Ach tak, w końcu naturalny ojciec raczył się pojawić. I oczywiście wtedy, kiedy inni śpią. Zanim DiPalma zdążył odpowiedzieć, Geoffrey Laycock ruszył do przodu z wyciągniętą ręką. - Drogi chłopcze, to bardzo miło spotkać cię znowu. Ile to lat temu? Dziesięć? Całe stulecia chyba, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, a ty się nic nie zmieniłeś. Nie masz przypadkiem portretu Doriana Graya wiszącego nad kominkiem? Geoffrey Laycock, korespondent kilku londyńskich gazet miał dobrze po pięćdziesiątce i mieszkał w Hongkongu od końca wojny. Był niskim, brzuchatym, zniewieściałym i niezwykle bystrym człowiekiem z różową, kanciastą twarzą i rzednącymi, białymi włosami czesanymi na bok przez całą głowę. Sam siebie określał jako pobożnego tchórza i podobało mu się składanie obraźliwych oświadczeń, a potem wykręcanie się od nich. Nerwowa witalność Laycocka męczyła DiPalmę. Laycock nosił muszkę w kropki, złoty medalion w kształcie pączka kwiatu zawieszony na szyi na złotym łańcuszku, spodnie z zaszewkami i spiczaste buty. Często miał pod ręką ręcznie malowany, bambusowy wachlarz. Postukał nim DiPalmę po piersi i z brwią uniesioną ku górze przyglądał się uważnie temu rosłemu mężczyźnie. - Muszę powiedzieć, Francis, że z upływem lat robisz się coraz bardziej męski. Niczego sobie. Niczego. Widzę w jaki sposób kobiety patrzą na ciebie, jak wygłodniały wegetarianin na stek. A skoro już mówimy o pięknych ludziach, przeprowadzałem właśnie wywiad z tymi dwojgiem po moich obu stronach, kiedy nagle zdecydowali się go przerwać, aby przyjechać tutaj popatrzeć na twojego syna, Todda. On ma wspaniałe oczy, ten nasz Toddi. Absolutnie druzgocące. Laycock złożył wachlarz opierając go na ustach i pochylił się do przodu, aby utkwić wzrok w chłopcu. - Klejnoty zamiast oczu - powiedział. - Dwa znakomite i nieskazitelne klejnoty. Dziennikarz wyprostował się, rozłożył znowu wachlarz i ponownie zaczął się wachlować. - Niegrzecznie z mojej strony, że was oboje nie przedstawiłem. Frank DiPalma, czy mogę ci przedstawić Miss Jan Golden, nadzwyczajną kobietę, producenta filmowego. Miss Golden...- - My się znamy - powiedziała Jan. - Jak się masz, Frank? - Jan. Co robisz w Hongkongu? Uśmiechnęła się nerwowo. = Widzę, że nie czytasz gazet. Robię film. Kon reżyseruje. Większą część filmu kręcimy w Japonii. W Hongkongu pracujemy tylko przez tydzień. - Co w Hollywood? - Jak ktoś kiedyś powiedział, całą szczerość tamtego miasta można by zmieścić na pępku pchły. Są dni, kiedy mam ochotę porąbać wszystko na kawałki i wyrzucić na śmietnik. - To brzmi obiecująco. - Przekonałam się, że jest to z pewnością miejsce, gdzie szczerość ma swoje ścisłe granice. Ale... - Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - To był mój wybór, czyż nie? Coś zostało nie dopowiedziane pomiędzy nią i DiPalmą, coś co sprawiło, że Kenpachi i Laycock popatrzyli na tych dwoje. DiPalma przerwał narastające napięcie. - Chciałbym, abyś poznała mojego syna Todda. Todd, to jest Jan Golden. Kiedy podali sobie ręce, powiedziała: - Miło cię poznać, Todd. Geoffrey wspomniał, że Frank jest twoim ojcem. Todd uśmiechnął się do DiPalmy najcieplej od czasu ich pierwszego spotkania. - Tak, jest moim ojcem. Stojąc tyłem do Kenpachiego, chłopiec spojrzał w górę na Franka. - Moja matka chciała, żeby ją pochowano według zwyczaju Fung Shui. Pomożesz mi spełnić jej życzenie? DiPalma wiedział, że musi uszanować pokładane w nim nadzieje. - Pomogę. Zrobimy dokładnie tak, jak sobie tego życzyła. Fung Shui, wiatr i woda, były w chińskich wierzeniach przewodnikami yim i yang, żeńskiego - pasywnego i męskiego - aktywnego pierwiastka natury. Nazywano tak stary, chiński obyczaj stosowany przy wznoszeniu domów, gmachów publicznych, autostrad i grobowców. Pozwalał wybrać miejsce, które niosło dobrą wróżbę i uspokajało złe duchy. Kenpachi zapytał: - Todd, czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? - Nie - odpowiedział DiPalma. Zanim reżyser filmowy zdążył odpowiedzieć na podjazd wjechał samochód policyjny i zatrzymał się za limuzyną. Wysiadło dwóch oficerów brytyjskiej policji; kierowca pozostał w samochodzie. Kiedy policjanci zbliżyli się do grupy stojącej na trawniku, jeden z oficerów spojrzał śmiało na Jan, po czym przystąpił do sprawy. - Inspektor Jenkins. A to oficer Cole. Przyjechaliśmy po chłopca. Jenkins był Walijczykiem, tym samym, który kiedyś przybył do domu Hansarda, aby porozmawiać z Kathariną o jej synu toczącym walki na ulicach. Potem Jenkins został zmuszony do pokornych przeprosin, a ostatecznie do sromotnego odwrotu. Teraz chciał się odegrać. Oboje Hansardowie nie żyli, pozostawiając mu chłopca, na którym mógł się zemścić. - Jestem ojcem Todda - powiedział DiPalma. – Chciałbym wiedzieć, dokąd i dlaczego go zabieracie. Jenkins przeczesał swoje rude wąsy dobrze utrzymanymi palcami i spojrzał na kolegę, Szkota z sokolim nosem i kępkami włosów wyrastającymi mu z uszu i nozdrzy. Potem raz jeszcze spojrzał na DiPalmę z nie ukrywaną pogardą. Bez słowa Jenkins złapał Todda za łokieć i szarpnął mocno, omal nie zwalając chłopca z nóg. Szybkość i zręczność DiPalmy kontrastowały z jego ogromnym wzrostem i wagą. Ruszył z niespotykaną prędkością. Błyskawiczny ruch prawej ręki i koniec jego czarnej, dębowej laski zagłębił się w krtań Jenkinsa. Z wybałuszonymi oczami i rozwartymi ustami Jenkins cofnął ręce od Todda i odepchnął laskę. Sekundę później prawa ręka inspektora sięgnęła pod marynarkę do pochwy rewolweru. DiPalma zaatakował ponownie. Szybki ruch jego dłoni i laska trzasnęła Jenkinsa w prawy łokieć. Walijczyk zaskowyczał i cofnął rękę z powrotem, jak gdyby broń, którą chciał wyjąć, była rozgrzana do czerwoności. Jego kolega wyciągnął swój rewolwer, ale Roger Tan zagrodził mu drogę. - Uspokój się człowieku - powiedział agent DEA. - To nie jest sprawa na rewolwery. Uspokój się. Szkot wycedził przez zaciśnięte zęby: - Zejdź mi z drogi, bękarcie, albo cię przedziurawię. Geoffrey Laycock, gestykulując koło twarzy starannie utrzymanymi dłońmi, pośpieszył z interwencją. - Dżentelmeni, proszę. Czy musimy tak walczyć w tym obezwładniającym upale? Proszę, zróbmy trzy głębokie oddechy, a potem wstrzymajmy się i policzmy do dziesięciu, zanim powiemy następne słowo. Proszę. Przez parę sekund słychać było jedynie głośny oddech Jenkinsa. Z zaczerwienioną ze złości twarzą trzymał się za obolały łokieć i patrzył na Franka DiPalmę z nienawiścią. W końcu przemówił z wymuszonym spokojem, a w kącikach jego szerokich ust widać było kropelki śliny. - Pan jest aresztowany. Pod zarzutem utrudnienia pracy oficerowi pełniącemu obowiązki służbowe. Rozumiem, że w Stanach jest pan popularną postacią telewizyjną, ale w Hongkongu pana ranga sięga mi do podeszwy buta, a pana chińskiego rodaka, który przeszkodził mojemu koledze, wcale nie jest wyższa. Wy, pieprzeni Amerykanie myślicie, że za swoje pieniądze kupujecie prawo do stawiania nogi na naszych gardłach. Ale teraz Jocko, chciałbym temu zadać kłam. Sprawa rozstrzygnie się w sądzie, a kiedy sprowadzę cię na posterunek, osobiście zmuszę cię do zapłacenia za tę pewność siebie i głupotę. - Inspektorze? Uśmiech Jan Golden był złowieszczy, a oczy jej pojaśniały. - Byłam świadkiem tego zdarzenia. Widziałam jak obraził pan syna Mr DiPalmy i obiecuję, że nie tylko zwrócę na to uwagę amerykańskiego konsulatu, ale zadbam także o to, aby gubernator został poinformowany, i to natychmiast. Jenkins potrząsnął głową z udawanym smutkiem. - Popatrz, popatrz. Co my tu mamy? Dlaczego wyzwolona, amerykańska kobieta kieruje swój słuszny gniew na Daleki Wschód. To bardzo przyzwoicie z pani strony, że daje nam pani ten odurzający powiew wolności. A teraz pozwoli pani, że ją o czymś poinformuję. Jeśli o mnie chodzi, może się pani wypchać. I niech się pani trzyma z dala ode mnie, bo sprawię, że będzie pani żałowała, że tego nie zrobiła. Geoffrey Laycock otworzył usta, ale Jan Golden, ciągle się uśmiechając, uciszyła go uniesieniem ręki. Podchodząc bliżej do Jenkinsa, aż zetknęli się niemal nosami, położyła mu dłoń na piersi i powiedziała łagodnie. - Drogi panie, jeśli zaaresztuje pan DiPalmę, zatelefonuję do gubernatora i powiem mu, że jeszcze dzisiaj wycofuję produkcję mojego filmu z Hongkongu. Potem powiadomię konsulat amerykański o tym co zamierzam zrobić i dlaczego. W końcu zwołam konferencję prasową. Myślę, że prasa zechce się dowiedzieć, iż wasze miasteczko utraci milion dolarów i pięćset bardzo pożądanych miejsc pracy. Przepadnie ciężki wysiłek miejscowej komisji filmowej. A kiedy rozpuszczę parę wiadomości, nikt nie zechce tutaj przyjechać i kręcić filmu. Jenkins skoncentrował wzrok na nosie Jan. Zląkł się jej, kiedy tylko podeszła bliżej. Nie było wyjścia; takie kobiety mające władzę, jak ona i Katharina Hansard, bardzo łatwo go zastraszały. A Jan ze swoim instynktem brutalnej walki, wiedziała, że go pokonała. Z uśmiechem na twarzy poklepała go delikatnie po policzku, po czym odeszła. Geoffrey Laycock wystąpił nieco do przodu. - O Boże, to wszystko jest takie przerażające. Inspektorze, niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że jeśli Miss Golden wyjedzie z Hongkongu w takich okolicznościach, odbije się to negatywnie na stosunkach kolonii z otoczeniem. - A więc bierze pan jej stronę, czyż nie? – Rozzłoszczony Jenkins skierował zaciśniętą pięść na Laycocka. - Przypuszczam też, że pańska wersja tej małej afery ukaże się w tych służalczych szmatławcach, do których pan pisze. Laycock uniósł brew. - To jest jedno z ulubionych przedsięwzięć gubernatora, nie wspominając już o radzie legislacyjnej. Nie będzie pan pierwszym w ich oczach, który spartaczył robotę. Ponadto, przeciwnie do pańskiej opinii, Mr DiPalma jest wybitnym dziennikarzem i wszystkie trudności, na jakie tutaj natrafi będą niewątpliwie rozpatrzone przez amerykańską sieć telewizyjną. Drogi chłopcze, obaj wiemy, że departament policji w Hongkongu nie wytrzyma tym razem szczegółowego roztrząsania sprawy. Ale oczywiście, może pan postąpić, jak pan uważa. Nie wiadomo do kogo, Jenkins powiedział: - Para Chińczyków czeka w komisariacie policji. Oni utrzymują, że są wujostwem zmarłej Kathariny Hansard. Mają dowody wspierające te roszczenia, co według ustawodawstwa Hongkongu czyni ich jedynymi krewnymi chłopca. DiPalma powiedział: - Jestem jego ojcem. A poza tym, kiedy Todd się urodził, cała rodzina Kathariny wyrzekła się jej. - Mamy tylko pańskie słowo, że jest pan ojcem chłopca. - Sprawdźcie rejestry szpitalne. Sprawdźcie... Jenkins potrząsnął głową. - Proszę pana, ja nie muszę tego, do cholery, sprawdzać. Mam rozkaz przywiezienia chłopca do komisariatu policji i zmierzam to wykonać. Jakakolwiek opozycja z państwa strony jest oczywistym gwałceniem prawa. - Obawiam się, że inspektor ma rację - powiedział Laycock - Będziecie musieli po prostu pozwolić, aby zabrał chłopca. DiPalma pokręcił głową. - Rodzina Kathariny zerwała przed laty wszelkie kontakty. To nie jest żadną tajemnicą. - Ale prawo, przyjacielu, jeśli nie jest ślepe, to przynajmniej nosi bielmo na oku. Teraz wtrącił się Roger Tan. - Aby uzyskać opiekę nad Toddem, będziesz musiał pozwolić mu odejść. Stoisz im na drodze i powrócą tu z małą armią, aby zrobić to, co konieczne. Jeśli tak się stanie, Todd może ucierpieć. Nie radzę też wykradać go z Hongkongu, ponieważ obaj stalibyście się poszukiwani. Jedyna szansa dla ciebie, to znalezienie dowodu, że jesteś jego naturalnym ojcem. - Jedenaście lat temu przegonili mnie z tego miasta - powiedział DiPalma. - Przegonili. Gra toczyła się według ich reguł i ja przegrałem. Nie mogłem nawet zobaczyć się z Kathariną, zanim nie wsadzili mnie do samolotu. Nigdy nie widziałem Todda. Teraz przyjechałem tu za późno, aby pomóc Katharinie. Za późno, cholera. Nawet jeśli zdobyłbym papiery stwierdzające, że jestem naturalnym ojcem, będę i tak musiał grać według czyichś zasad. Ale myślę, że tym razem zmienię sposób prowadzenia gry. Todd, jedź z nimi. Zobaczymy się wkrótce. DiPalma i Roger Tan odłączyli się od grupy i skierowali ku rezydencji. Na werandzie kilku służących rozstąpiło się, aby zrobić im przejście. Kiedy obaj mężczyźni zniknęli we wnętrzu, Jenkins powiedział do Todda: - Jeśli nie ośmielam się prosić o zbyt wiele, czcigodny chłopcze, czy miałbyś coś przeciwko temu, aby wskoczyć do tego pieprzonego samochodu? Todd powoli poszedł przed Jenkinsem i jego kolegą w kierunku samochodu. Kenpachi wsiadł do limuzyny i razem z Wakabą, jego kierowcą, rozmawiali cicho po japońsku. Jan Golden i Geoffrey Laycock zostali sami. A kiedy Jan patrzyła na dom, Laycock gapił się na nią. - Moja droga - powiedział życzliwie. - Jedynym sposobem, aby być szczęśliwym w sprawach sercowych to w ogóle mieć serca. Kochałaś go kiedyś, czyż nie? Widziałem to w twoich oczach. Mówią, że są dwa wielkie momenty w życiu kobiety, pierwszy, kiedy beznadziejnie zakochuje się w mężczyźnie. Drugi, oczywiście, kiedy go opuszcza. Ty, moja droga, miałaś oczywiście swoje wielkie momenty z panem DiPalmą. - Prosił mnie, abym wyszła za niego. Zgodziłam się. A potem odeszłam. - Spojrzała na Laycocka. - Jestem pewna, że chciałbyś wiedzieć, dlaczego. Laycock, z oczami rozjaśnionymi ciekawością, pochylił się do przodu. Jan Golden uśmiechnęła się przez łzy. - Założę się, że chciałbyś. - Odwróciła się i odeszła. ROZDZIAŁ ÓSMY Limuzyna wioząca Jan Golden, Kona Kenpachiego i Geoffreya Laycocka wjechała na Statue Square, miejsce gdzie mieściły się najpotężniejsze banki w Hongkongu. Laycock, dotknięciem wachlarza w szybę skierował uwagę Jan na krępą, szarą sylwetkę Bank of China, którego wejścia strzegły posępne, kamienne lwy. Zaciągnęła się głęboko papierosem i pozwoliła brytyjskiemu dziennikarzowi opowiedzieć jej to, co już wiedziała, a czego nauczyła się od swojego ojca: że Chiny były właścicielem tuzina banków i kontrolowały ponad dwadzieścia procent depozytów w Hongkongu; że Chiny zainwestowały tutaj miliardy dolarów; że to Chiny, a nie brytyjski parlament, kontrolowały życie w Hongkongu. - Chiny mogą zabrać Hongkong bez jednego wystrzału - powiedział Laycock. - Telefon do królowej i sprawa załatwiona. Cała przeklęta kolonia żyje w nerwach w związku z wygasaniem traktatu, wiesz przecież. Za piętnaście lat, w 1997 roku kończy się dziewięćdziesięcioletni termin dzierżawy brytyjskiej i Chiny odzyskają to cholerne terytorium z powrotem. Całe czterysta mil kwadratowych i około dwustu trzydziestu pięciu bezużytecznych wysepek. Sama myśl o przejęciu kolonii przez komunistów śmiertelnie przeraża nas wszystkich, szczególnie w eleganckim świecie. Z już widocznymi, bolesnymi skutkami, muszę dodać. Ceny na giełdzie spadają, wartość dolara w Hongkongu leci w dół, coraz mniej się inwestuje oraz nieomylny znak - pieniądze w podejrzanie wielkich ilościach odpływają za granicę. Nagle limuzyna zahamowała, niemal wyrzucając Jan z siedzenia. Kremowy minibus przeciął im bez ostrzeżenia drogę, pieprzony ruch w tym Hongkongu. Gorszy od tego, jaki Jan widziała w Paryżu, Rzymie czy Nowym Jorku. Minibusy, te małe pojazdy znajdujące się w prywatnych rękach zostały dopuszczone do konkurencji z regularnymi liniami autobusowymi i tramwajowymi. Mogły stawać gdziekolwiek. Potencjalny pasażer wyciągnął tylko rękę albo przystawał na drodze i zatrzymywał je. Aby wysiąść, wystarczyło poprosić kierowcę. Dla uspokojenia nerwów Jan zapaliła jeszcze jednego papierosa, potem otworzyła okno, żeby dym mógł ulecieć. Dwadzieścia minut wcześniej limuzyna wyjechała spod rezydenci Hansardów, aby odwieźć ich na plan filmu w Wanchai. Niegdyś była to popularna dzielnica spod znaku czerwonej latarni odwiedzana przez amerykańskich żołnierzy przybywających na urlopy z Wietnamu. Laycock zaczaj coś bełkotać o przeszłości i teraźniejszości Hongkongu, podczas gdy Kenpachi zakopał się w oprawiony w skórę egzemplarz scenariusza. Używał pisaka do robienia na marginesie notatek. Notował po japońsku, przepięknie ukształtowanymi znakami, biegnącymi w dół po lewej stronie kartki. Gdyby uwagi dotyczyły wyłącznie reżyserii, to w porządku. Ale zdarzały się zmiany w dialogu lub ustawieniu kamery i Jan wolałaby, by to z nią skonsultowano. Tymczasem Kenpachi zdawał się całkowicie oderwany od niej i Laycocka. Reżyser miał prawo do koncentrowania się na swojej pracy bez reszty i byłby daleko w polu, gdyby nie brał swojego rzemiosła poważnie. Jan odnosiła jednak wrażenie, że w tym momencie Kenpachi chciał po prostu uniknąć rozmowy o Franku DiPalmie. Chryste, co to był za szok. Nie wiedziała, że ci dwaj mężczyźni się znali, a nawet więcej, że się nienawidzili. Co do Geoffreya Laycocka, ten facet nigdy się nie zamknie. Jan wysłuchiwała jego nieprzerwanego komentarza na temat kolonii; jednak jej myśli były z Frankiem DiPalmą. Kenpachi i Frank. Historia życia Jan. Człowiek, którego pragnęła i człowiek, którego potrzebowała. Jak zwykle, Jan dokona wyboru na korzyść swojej namiętności. Wiedziała, że doraźna przyjemność była dla niej zgubą, że wciąga ją w coś, co nie było niczym innym jak zbliżeniem dwóch słabości. Ale tak jak każdy, robiła co chciała. Dla niej przyjemność leżała w świadomości, że miłość była tylko czymś przelotnym, że nie będzie trwała długo. Jeśli chodzi o Franka DiPalmę, zapowiadało się na wielkie uczucie, więc przerażona Jan opuściła go. Nie chciała się zmienić. A jednak nie mogła go zapomnieć. W zablokowanym ruchu ulicznym patrzyła przez barwione szyby na zwieńczony kopułą i otoczony kolumnami gmach Sądu Najwyższego położony po wschodniej stronie Statue Square. Był to przykład pięknej edwardiańskiej architektury zaprojektowanej przez Astona Webba, człowieka, który zaprojektował londyńską Victorię i Muzeum Alberta oraz fasadę Pałacu Buckingham. Gmach znowu przypomniał jej Franka DiPalmę. Otoczony bankami, wysokościowcami ze stali i szkła, a nawet hotelem Hilton, gmach stał po swojemu, z godnością i wdziękiem. I ze swoją mocą. Geoffrey Laycock zakrył ziewnięcie wachlarzem, przypominając Jan o czymś, co Kon Kenpachi powiedział na temat Franka. Coś, co miało związek ze snem. Spojrzała na Kenpachiego, ciągle zanurzonego w swoim skrypcie. Chciała znać odpowiedź teraz, a nie wówczas, kiedy Kon zechce jej udzielić. Zwróciła się do siedzącego przed nią Laycocka. - Kon jest w tym momencie w zupełnie innym świecie, więc może ty mi pomożesz. Tam w rezydencji powiedział coś o Franku pojawiającym się, kiedy ludzie są uśpieni. Rozumiem, że Japończycy, a nawet Chińczycy, często wyrażają prawdę w sposób zawoalowany, szczególnie jeśli ta prawda okazuje się nieprzyjemna. Czy wiesz, o co chodziło w tej sprawie ze snem? Oczy Laycocka rozszerzyły się. Wachlarz falował szybkimi ruchami. - Śmierć, moja droga. W tym przypadku sen jest eufemizmem śmierci. Z pewnością znasz reputację pana DiPalmy. Ludzie wokół niego umierają i takie tam opowieści... Jan mogłaby kopnąć Kenpachiego za tę uwagę o Franku. Ale teraz nie chciała ryzykować sprzeczki. Praca nad filmem była dostatecznie ciężka i bez antagonizmu z reżyserem. Laycock zmarszczył brwi. - Myślę, że... tak, było ich trzech. Frank stracił trzech partnerów podczas służby w policji. On sam także wysłał paru ludzi na wieczny spoczynek. Oczywiście podczas pełnienia swoich obowiązków. Zabił, aby nie zostać zabitym, albo ratując kogoś innego - powiedział. - Nie było gliny w departamencie, który by był zadowolony z pracy z Frankiem DiPalmą jako partnerem. Nie rzucam oszczerstw, ani nie ciskam błotem. Po prostu mówię to, co jest ogólnie znane. Oczywiście wiesz o tym jak umarła jego żona i córka? - Były zakładniczkami wziętymi przez handlarza narkotyków, który je potem zamordował. Czy można za to winić Franka? - Absolutnie nie. Ja po prostu odpowiadam na pytanie. Ludzie wokół Mr DiPalmy mają tendencję do zapadania w „wielki sen”, jak to się mówi w detektywistycznych thrillerach. Nowojorscy Hiszpanie przezwali go muerte, śmierć. Powiedziano mi, że kiedyś przezywali go równie barwnie Mister Departure, „Pan Odjazd”. Czy mogę zapytać, jak poznaliście się z Frankiem? - Spotkaliśmy się gdzieś w telewizji. Byłam odpowiedzialna za wszystkie seriale i filmy robione dla telewizji w Nowym Jorku. Franka przyjęli do pracy jako reportera kryminalnego. - Jak słyszę, jest całkiem niezły w tym, co robi. - Najlepszy, zaskoczył wszystkich. Nikt nie ma lepszych kontaktów, nawet reporterzy z dziesięciokrotnie większym doświadczeniem. Kamera go nie przeraża, a jego ekipa uwielbia go. Wiedzą, że jest dobry i że będą pracować przy podniecających sprawach, więc idą do niego jak w dym. Nie da się go porównać z większością ludzi w telewizji. Tamci, jak nie mają czegoś we łbie, nadrabiają głupotą. Limuzyna ruszyła znowu, zostawiając z tyłu ubranego na biało Anglika grającego w krykieta w Statue Square Park. Kenpachi był ciągle pochłonięty czytaniem skryptu. - Kilka historii Franka wylądowało w gazetach - powiedział Laycock. - Nasze anglojęzyczne dzienniki także przytoczyły z jedną czy dwie. Była tam nawet taka raczej dziwna sprawa morderstwa murzyńskiej dziewczynki. Została postrzelona w głowę, leżąc w wózku. W jakiś sposób Frank dowiedział się, że zabójstwa dokonał miejscowy handlarz narkotyków. Facet ukrywał pieniądze w ustępie, gdzieś miedzy podłogą a sufitem i najwyraźniej szczury dobrały mu się do schowka... Zjadły prawie sto tysięcy dolarów, jeśli dobrze pamiętam. Cholerny handlarz wściekł się, wyciągnął pistolet i zaczął strzelać do szczurów. Zabłąkana kula zabiła dziecko. Zadziwiające, jak Frank mógł wejść do getta i w kilka godzin wykryć, kto to zrobił. - Frank zna każdego. Nigdy nie widziałam reportera z lepszą siatką informacyjną. - Podzielam tę opinię. Korzysta też z każdej możliwości powiększenia tej sieci, prawda? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Proszę cię, nie obrażaj się. Po prostu nawiązałem do sposobu, w jaki prowadził sprawę zabójstwa trzech sędziów w Palermo, na Sycylii. - Frank ryzykował życiem - powiedziała Jan - aby zdobyć tę historię. Mógł zostać zabity. - To prawda. Chcę powiedzieć, że była w nią zamieszana amerykańska i sycylijska mafia. Trzech sędziów zamordowano podczas procesu sycylijskich przemytników heroiny. A nasz Frank odkrywa, że facetem, który stuknął, był Amerykanin mieszkający na Manhattanie. - Frank zwykł był zajmować się narkotykami, pamiętasz? Ktoś kogo znał, był mu winien uprzejmość i przekazał poufną informację. Potem już Frank szedł według wskazówki, ryzykując życiem. - I był dostatecznie sprytny, aby wprowadzić w to ważnego senatora amerykańskiego i dzielić z nim owacje. Jeśli dobrze pamiętam, publicity wokół tej sprawy pomogło senatorowi w ponownym wyborze. Bardzo, bardzo sprytnie ze strony Francisa. A wy mówicie, że on nie ma dziennikarskiego wykształcenia. - Żadnego. Jego rodzice byli sycylijskimi emigrantami i prowadzili mały sklepik w Queens. Jeździł ciężarówką dla swojego ojca, zwalczał chuliganów próbujących przeszkadzać w prowadzeniu rodzinnego interesu i udało mu się nawet na parę lat dostać do college’u zanim nie stracił do tego zainteresowania. Opuścił szkołę, trafił do armii i został wysłany do Europy, aby tam pracować w wojskowym wydziale kryminalnym. Wyszedł, poobijał się przez parę miesięcy, wrócił do kraju i został gliną. Laycock pociągnął nosem za swoim wachlarzem. - Wyraźny brak formalnego wykształcenia. - Drogi panie, armia może nieźle dokształcić. Wiem coś o tym. Mój ojciec był oficerem i od niego wiele się nauczyłam. - Wybacz mi. Nie chciałem nikogo urazić. Ja tylko... - Mr Laycock, ja się urodziłam w Japonii. Mój ojciec był tam trzykrotnie na służbie, a ja dwa razy byłam razem z nim. Zanim ukończyłam czternaście lat, przebywałam już w sześciu krajach i siedmiu stanach Ameryki. Kiedy byłam starsza, studiowałam w trzech różnych college’ach i nigdy nie nauczyłam się tyle, co wówczas kiedy byłam dzieckiem armii. - Jak to się stało, że zostałaś producentem filmowym, jeśli wolno zapytać? - Wolno. Rozpadło mi się małżeństwo, bo mój mąż wolał hazard niż mnie. Chorowałam również na żołądek, kiedy próbowałam trzymać linię z nadzieją, że zostanę aktorką. Pragnęłam splendoru, pieniędzy, władzy, sławy, wolności Wydawało mi się, że wszystko to osiągnę będąc producentem więc nim zostałam. - A mąż? - Przejażdżka do Dominikany i dziesięć minut przed bardzo marnym sędzią, który zresztą próbował być ze mną sam na sam, załatwiły tę drobną sprawę. Myślę, że wyszłam za Roya, ponieważ był przez cały rok opalony, miał ładne zęby i rozweselał mnie. Problem polegał na tym, że poza znajomością każdego kelnera na Manhattanie oraz umiejętnością tasowania talii kart jedną ręką, ten bękart nie potrafił wylać szczyn z buta bez instrukcji wydrukowanej na obcasie. Laycock zachichotał. - Och, to wspaniale. Naprawdę wspaniałe. Frank był pewnie wielką odmianą po twoim mężu. - Roy był zawodnikiem wagi lekkiej. Frank to waga ciężka. Kenpachi zamknął skrypt i położył go na siedzeniu pomiędzy sobą a Jan. - Dlaczego nie powiesz jej, że Mr DiPalma nie wyjedzie z Hongkongu żywy? Głowa Jan gwałtownie zwróciła się do Kenpachiego, potem do Laycocka. Papieros wyślizgnął się jej z palców, więc szybko strzepnęła go ze spódnicy. Laycock podniósł go i zagasił w popielniczce. - Obawiam się, że jest w tym trochę prawdy. Jestem zaskoczony, że Francis nigdy ci o tym sam nie opowiedział. - Miał zwyczaj mawiać, że nie należy załatwiać interesu na ulicy - powiedziała Jan. - Taka skłonność do zwierzeń nie była w jego stylu. W sieci telewizyjnej krążyły pogłoski o tym, że był uwikłany w jakąś strzelaninę, tu, w Hongkongu. Czy to ma coś wspólnego? - Przykro mi mówić, ale tak. Przypuszczam, że mogłabyś to nazwać przykładem na działanie prawa Laycocka, który utrzymuje, że jeśli jest bardzo ciemno, wszystko staje się czarne. To się zaczęło jakieś jedenaście lat temu, kiedy Frank prowadził śledztwo w sprawie chińskiego przemytnika narkotyków na Manhattanie, ogromnie nieprzyjemnego faceta. Zdecydowanie chorego. Miał skłonności do palenia ludzi żywcem, jeśli mu się narazili. Francis prowadził intensywne dochodzenie, o którym Nickie Mang dobrze wiedział. Nickie kursował pomiędzy Hongkongiem i Ameryką i przez jakiś czas udawało mu się uniknąć aresztowania. Aż któregoś dnia Francis dowiedział się, że Nickie wraca do Stanów przez Kanadę i wiezie ze sobą duży transport heroiny. W dodatku Nickie przywoził też nową pannę młodą, uroczą Chinkę. Zdarzyło się najgorsze, co mogło. Doszło do strzelaniny w kanadyjskich lasach i kilku przyjaciół Nickiego straciło życie, razem z jego dopiero co poślubioną żoną. - Laycock westchnął. - Nie trzeba dużej wyobraźni, żeby wiedzieć, iż Nick był w podłym nastroju. Wydostał się z potrzasku i ruszył do Nowego Jorku, gdzie zrobił ostatnią rzecz, jakiej się można było po nim spodziewać. Pojawił się w domu Franka na Queens i zabrał jego żonę i córeczkę jako zakładników. Niestety, czynił Franka odpowiedzialnym za wszystkie swoje nieszczęścia, nie wyłączając odejścia na zawsze pani Mang. Prawo Laycocka okazało się odtąd bardzo trafne. Frank był ciągle w Kanadzie, próbując związać końce całej sprawy. Kiedy wrócił do Nowego Jorku, było po wszystkim. Nickie zabił panią DiPalma oraz małą dziewczynkę. Wtedy skapitulował. Biedny Francis. Cierpiał piekielnie i nie wiedział, że najgorsze było jeszcze przed nim. Pewnie wam się wydaje, że nasz Nickie, który dostatecznie udowodnił, że jest antyspołeczny, został zatrzymany w areszcie bez możliwości wyjścia za kaucją? Jan zapytała: - Chcesz mi powiedzieć, że go wypuścili? - Pamiętasz prawo Laycocka? Wydaje mi się, że przysłowie mówi tak: „Prawo, jest jak pajęczyna, uwięzi muchę, a nie zatrzyma jastrzębia”. Kaucja dla pana Manga została ustalona na milion dolarów, na owe czasy była to suma astronomiczna. Wszystkim się wydawało, że nie będzie w stanie jej zapłacić. Mylili się. Kiedy już pozbył się okowów, nasz Nickie uciekł z niegościnnej teraz Ameryki i przeniósł się do Hongkongu. Kierując się uzasadnionym gniewem, Frank postanowił ściągnąć go pod amerykańską jurysdykcję. Laycock złożył swój wachlarz. - Jakoś tam Francis łapie Nicka i prowadzi go na lotnisko. Gdzieś pomiędzy wyspą, na której leży Hongkong i lotniskiem Kai Tak, kompani Nickiego atakują i oddają strzał do Franka. Ranią go ciężko, o mało go nie zabili. Myśląc, że Frank nie żyje, Nickie i jego przyjaciele zbierali się do odwrotu. Ale Frank dość uparcie trzymał się życia. Cudem znalazł siłę, aby wyciągnąć rewolwer. Wypróżnił cały bębenek do tych łotrów. Nie trafił żadnego, jednak udało mu się strzelić w zbiornik paliwa samochodu, w którym siedział Nickie i jego ludzie. Nastąpiła eksplozja i chłopcy zostali porozrzucani po okolicy. - Co z policjantami w Hongkongu? Gdzie byli, kiedy to się działo? - „Bogów zjednuje się ofiarami, a złoto ma większy wpływ na ludzi niż słowa”. Eurypides. W Hongkongu można zrobić pieniądze, a czasami lepiej wtedy mieć policję po swojej stronie. Ale to jest korzyść, która nie przychodzi tanio. Nasi miejscowi policjanci, przykro mi to mówić, zbyt często są skorumpowani. Niestety, Francis został pozostawiony samemu sobie. Pogłoska utrzymuje, że policja zawsze informowała przyjaciół Nickie Manga o miejscu jego pobytu. I wreszcie dochodzimy w naszej opowieści do romansu równie smutnego, co nie spełnionego. Wracając do zdrowia w szpitalu w Kowloon, Francis poznał piękną, młodą Chinkę, pracującą tam jako pielęgniarka. - Katharinę Hansard. - Wówczas jeszcze Katharinę Shen. Jej ojciec, Ling Shen był tutaj szefem Triad. Triad to... - Wiem, co to Triad. Mój ojciec miał z nimi kontakt podczas wojny. Zaczynali od spotkań organizowanych w świątyniach przez stowarzyszenia patriotyczne. To było dawno temu. Dzisiejsza Triad to nic innego jak rzezimieszki i bandyci. Żyją ze zdzierstwa i łapówek, nie przepracowując się zbytnio. Laycock przyglądał się Jan, zanim odpowiedział. Miała zamiłowanie do prawdy i nie oszczędzała nikogo. - Jak było, tak było, dość że Katharina Shen i Frank DiPalma pociągali się nawzajem i wkrótce ona mu uległa. Zaszła w ciążę. A wiesz przecież, że Chińczycy uważają się za rasę nadrzędną. Jan spojrzała kącikami oczu na Kenpachiego. - Tak samo jak Japończycy. - Właśnie. Więc wyobrażasz sobie jak kłopotliwa była ciąża Kathariny dla jej ojca i rodziny. On szczególnie traktował to jako przykrą plamę na honorze Shenów. Faktem jest, że Ling Shen nosił się z zamiarem zabicia Francisa. Rząd amerykański też nie był zbyt szczęśliwy. - Dlaczego? Od kiedy miłość jest przestępstwem przeciwko Stanom Zjednoczonym? - Widzisz, moja droga, to było w latach 1970-71, kiedy wasz prezydent Nixon i jego sekretarz stanu pan Henry Kissinger otwierali Chiny dla „wolnego świata”, jak to zwykli pompatycznie określać. Tajne spotkania, kodowane teleksy i rozmowy telefoniczne. Miały wówczas miejsce bardzo ważne zdarzenia. Stosunki dyplomatyczne pomiędzy Ameryką i Chinami, które zostały zerwane kiedy komuniści doszli do władzy, były na drodze do wznowienia. - Chryste - powiedziała Jan. - Już to czuję. Mów dalej. - Pomyśl o tym: Chiny w obozie amerykańskim trzymają na oku sowieckiego niedźwiedzia. Wiesz jaką wartość miało to dla twojego kraju? W świetle tego faktu Francis i Katharina byli oczywiście spisani na straty. Shen uruchomił sprawę. Miał dostateczne wpływy w kontynentalnych Chinach i w Hongkongu, aby spowodować presję na Stany. Mówiąc wprost, połączyli wysiłki, aby wykopać Francisa z Hongkongu. Posunęli się jeszcze dalej, uniemożliwili mu zdobycie w Stanach wymaganej wizy wjazdowej. Biały Dom, Pekin i Hongkong. Najbardziej bezbożna i najpotężniejsza trójca. Nasz Francis nie miał najmniejszych szans. Nie pozwolono mu nawet próbować. Potem upłynęło trochę czasu i oboje, on i Katharina, ułożyli sobie oddzielnie życie. Przez wiele lat utrzymywali kontakt, ale wyrządzona szkoda była już nieodwołalna. Świat źle się z nimi obszedł. - I Frank do dzisiaj nie poznał swojego syna. - Tak. - Nie zgadzam się z tym, co mówisz; przez te wszystkie lata istniało między nimi coś więcej niż tylko „kontakt”. Frank przyjechał do Hongkongu wiedząc, co mu grozi. Musi być po temu jakiś powód. - Przyznam się, że niewiele światła mogę rzucić na powody, dla których powrócił. Można powiedzieć, że w mniejszym czy większym stopniu Katharina uratowała go. Śmierć jego żony i dziecka musiała być druzgocącym doświadczeniem. No i rany, które poniósł. Lekarze walczyli bez powodzenia. Załamał się fizycznie i duchowo. Wtedy właśnie pojawiła się Katharina, a z nią motywacja do życia. Jan zamknęła oczy. - Nigdy mi o tym nie opowiadał. - To właśnie Katharina zachęciła naszego Francisa do uprawiania japońskiej szermierki. Jest w niej całkiem niezły. Widziałaś to zajście z laską. Zna się też na mieczach japońskich. - Gaijin - powiedział Kenpachi. - Ani mniej, ani więcej. - Gaijin to... - rozpoczął Laycock. - Wiem, co to znaczy - przerwała mu Jan. – Outsider, cudzoziemiec. Popełniasz błąd, nazywając go tym japońskim określeniem. Gdybyś znał Franka DiPalmę, wiedziałbyś, że mu nie przeszkadza ani bycie outsiderem, ani to, co ludzie o nim mówią. - Shen myśli o nim. Właśnie teraz. Już wyobrażam sobie, jak Shen myśli o twoim Mr DiPalma. - Mówisz, jakbyś pragnął jego śmierci. Nie podoba mi się to, Kon. Nie podoba mi się to ani trochę. Laycock powiedział: - Pan Kenpachi nie przesadza. Aby uratować twarz, Shen musi zabić Francisa. Ostatnio sprawy nie szły Shenowi dobrze. Szefowie Triad utrzymują władzę tylko wtedy, gdy sobie radzą, nigdy dłużej. Błąd tu czy tam i ciągle utrzymują swoje pozycje. Ale zbyt wiele błędów może doprowadzić do usunięcia szefa. Nierzadko, jak się przekonaliśmy oznacza to usunięcie ze świata na zawsze. Mówi się, że jeśli Shen popełni jeszcze jeden błąd, zostanie wysłany na spotkanie ze swoimi niebiańskimi przodkami. - Więc jeśli nie zabije Franka, popełni następny błąd? - Moja droga, w Hongkongu życie jest bardzo autentyczne i nie zafałszowane. Ostatnio ktoś nawet przesłał Shenowi posłanie, informując go w ten sposób jak bardzo obniżył się jego autorytet. Porwali jednego z jego poruczników, a następnego dnia mu go zwrócili. Ciągle żył. Tylko miał obcięte obie dłonie i stopy. - O Boże. - Odczytuję to jako pewnego rodzaju walkę o władzę, zdecydowana różnica opinii pomiędzy przeciwnikami. Fascynująca sprawa, te lokalne potyczki kryminalne. Prowincjonalna forma rozrywki. - Czy mam rozumieć, że nic poza tym was nie obchodzi? - zapytała ze złością Jan. - Frank spaceruje po Hongkongu, gdzie w każdej chwili czyha na niego niebezpieczeństwo ze strony jakiegoś przeklętego dziwaka, a wy sobie wygodnie siedzicie. - Czego od nas oczekujesz? - zapytał Laycock. – Po pierwsze, ja nie stanowię zagrożenia, a po drugie, pan Kenpachi został zaangażowany do reżyserowania filmu, a nie do wypinania mięśni w czyimś imieniu. Jeśli Frank potrzebuje pomocy, jestem pewien, że o nią poprosi. Z pewnością nie musiał przyjeżdżać do Hongkongu, ani też nie musi tu zostawać. Jan westchnęła. - Znam go. Jest tu, bo ma po temu powód i nie wyjedzie dopóki nie będzie gotów. Przepełnia go poczucie winy w związku ze śmiercią Kathariny. A jedynym sposobem, aby się go pozbyć jest zaopiekowanie się Toddem. Możesz się założyć. Tym razem nie da się tak łatwo wystawić z Hongkongu. Shen czy nie Shen, Frank zrobi to, po co tu przyjechał. I wyjedzie, kiedy skończy. Z Toddem. Wyjęła okulary słoneczne z torebki, założyła je i spojrzała przez okno. Nie widziała twarzy Kenpachiego, kiedy patrzył na nią z zimną pogardą. Ani też wymiany spojrzeń pomiędzy reżyserem i Geoffreyem Laycockiem i lekkiego uśmieszku na twarzy dziennikarza, zanim nie zakrył go wachlarzem. Nienawidziła teraz Hongkongu z powodu niebezpieczeństwa, jakim to miasto zagrażało Frankowi. Po części zdawała sobie sprawę, że popełniła błąd opuszczając go. Ale to przecież było w jej stylu. Popełnianie tych samych błędów, szczególnie błędów dotyczących mężczyzn. Laycock miał rację; nie mogła nic zrobić dla Franka DiPalmy. Z wyjątkiem pamięci o tym, ile mu zawdzięczała oraz ufania całym sercem, że opuści on Hongkong tak szybko, jak tylko będzie mógł. Limuzyna zwolniła. Byli w Wanchai, na Lockhard Road, głównej arterii komunikacyjnej, pełnej stanowisk tatuażu, ostrych zapachów gotowanej żywności, barów topless, salonów masażu, napuszonych klubów hostess i chińskich sal tanecznych. Dzielnica zwana przez miejscowych „The Wanch” była dość przybrudzona i lepka, taki Times Square z bułkami z jajkiem, czy przedmieście Los Angeles z jego sosami, słodkim i kwaśnym. Jan nie mogła się doczekać, kiedy pożegna już te neonowe światła, sklepiki z kiepskimi pamiątkami, a przede wszystkim te zbyt pewne siebie barowe girls z obnażonymi piersiami. Kenpachi uparł się, żeby tu kręcić, ponieważ „The Wanch” odegrała rolę w życiu samotnych żołnierzy biorących udział w wojnie wietnamskiej. Miał rację, ale ona nie lubiła tego miejsca. W oddali Jan zobaczyła kamery i światła, ekipę i aktorów zgromadzonych przed tanim hotelem, który miał być scenerią smutnego pożegnania pomiędzy Tomem Gennaro, żołnierzem na przepustce, a dziewczyną z baru w Hongkongu, z którą spędził noc. Jan była zadowolona z powrotu na plan, do swojego świata, z dala od problemów innych ludzi. Szczególnie od problemów Franka DiPalmy. Limuzyna zatrzymała się. Jan wyjęła z torebki puderniczkę, rozczesała włosy przed lusterkiem i pociągnęła usta pomadką. Kiedy kierowca otworzył drzwi, wyszła bez słowa. Skierowała się do Stephena, kierownika produkcji. Przydatny ten Stephen. Zawsze miał przy sobie jedną czy dwie trawki. Jan chciała zrobić coś, żeby przestać się tak martwić o Franka DiPalmę, aby zrozumieć, dlaczego ciągle chciała pójść do łóżka z Konem Kenpachim. Były chwile, kiedy rzeczywistość wymagała subtelnego dostrojenia. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Frank DiPalma ze słuchawką telefonu przy uchu stał w wykuszowym oknie salonu rezydencji Hansardów i patrzył za limuzyną odwożącą Jan Golden; samochód skręcił już na trzypasmową drogę prowadzącą z Victoria Peak. Mały, czarny notatnik z adresami i numerami telefonów leżał rozłożony kartkami do dołu na pobliskiej szafce z nefrytu. Wysoki na siedem stóp zegar Martineau, z kolumną mieszczącą wykonane z brązu wahadło wybił pierwszą po południu. Czas złagodził jego gniew na Jan spowodowany tym, że go opuściła. Zmniejszył nawet jego cierpienie. Nie zrobił tylko jednego, nie uwolnił od niej całkowicie. Od samego początku była między nimi ta różnica. DiPalma mierzył miłość jej wiernością i powagą, podczas gdy Jan odbierała ją w kategoriach zmysłowych i niemal dramatycznego przymusu. Miała swój wypracowany styl i była trudna do rozgryzienia, a on ją kochał. Była ambitna, tolerancyjna, niecierpliwa i można było na niej polegać. Była także uczciwa, dbająca, hojna i lojalna. Frank rozpaczliwie pragnął rozwiązać tajemnicę, jaką była Jan Golden. A ponieważ to ona go opuściła, instynktownie próbował ją wytropić. W łóżku, podczas ich ostatniej wspólnej nocy, Jan ostrzegała: - Frank, nie mam zbyt wiele czasu, aby zrealizować wszystko to, co zamierzam. Oznacza to, że niczemu nie mogę poświęcić go zbyt wiele. Ani też nikomu. - A więc dużo oczekujesz od życia. W końcu zajmiesz się czymś nowym. A tymczasem coś nas łączy tu i teraz. I dobrze o tym wiesz. - Frank, ze mną jest tak, jakbyś polował jednocześnie na dwa zające. A ktoś, kto to robi, nigdy nie złapie ani jednego. - Czy chcesz, żebym ci powiedział, że nie interesuje mnie ta gra dopóki wiem, że nie można z niej łatwo wyjść? Spójrz, przychodzimy na ten świat płacząc, narzekamy jak diabli, kiedy na nim jesteśmy, a wielu z nas odchodzi strasznie rozczarowanych. Nie ma łatwych odpowiedzi dla nikogo. Mój ojciec powiedział kiedyś, że życie to wybieranie pomiędzy nudą i wyczerpaniem. Skończył, zaharowując się na śmierć, co jest świetnym sposobem na dowiedzenie tej racji. - Doprowadzę cię do wyczerpania, Frank. Bóg wie, że tego nie chcę, ale tak będzie. Jedyne, co wiem na pewno to to, że nieustannie walczę ze sobą. Zawsze tak było, a nie potrafię powiedzieć, dlaczego. Ale też nigdy nie spotkałam człowieka takiego jak ty, człowieka silniejszego ode mnie. Nie wiem czy to dobrze, czy źle. - Kochasz mnie? - Dzisiaj tak. - Dzisiaj więc proszę cię, abyś za mnie wyszła. - Jezu, co mam zrobić? - Tak czy nie? - Tak. - Padła mu w ramiona, a usta ich złączyły się w pocałunku. Mówiąc DiPałmie „tak”, w tej jednej chwili nie czuła strachu, niepewności, ani wątpliwości. Kiedy przebudził się z rana, już jej nie było. Później, tego samego dnia dowiedział się, że była w drodze do Los Angeles, gdzie miała rozpocząć pracę nad tryptykiem filmowym, na który podpisała kontrakt ze studiem w Hollywood. Nic by nie dało, gdyby zatelefonował, więc nie telefonował. Zrozumiał, że Jan, jak zawsze zrobiła to, co chciała zrobić. Jedyne, co DiPalmie pozostało, to zapomnieć. * W domu Hansardów Roger Tan rozmawiał śpiewnym dialektem kantońskim z parą chińskich służących. Roger dowiedział się czegoś ciekawego o życiu miłosnym Iana Hansarda; kilka dni przed śmiercią widziano bankiera z przepiękną Japonką, projektantką mody, która poprosiła go o pożyczkę i poradę finansową. Nazywała się Yoshiko Mara. „Kobieta ninja zabiła moją matkę”, powiedział Todd. Bez względu na to czy sprawa była trywialna, czy osobista, nic co zdarzało się w Hongkongu nie uchodziło uwadze Chińczyków. A Chińczycy uwielbiali plotki, w szczególności te dotyczące gweilos. Telefon do biura DEA załatwił listę dyrektorów w zarządzie „Eastern Amalgamated”. Nie było jednak czasu, aby ją przeczytać. W tej chwili DiPalma miał coś ważniejszego do roboty. Jeżeli chciało się coś załatwić, należało albo oświecić, albo nacisnąć kogo trzeba. DiPalma pragnął odzyskać swojego syna i wiedział, jak się do tego zabrać. Przeniósł słuchawkę do drugiego ucha. Naraz usłyszał: - Halo, Frank? Jesteś tam? - Tak, senatorze. Przepraszam, że pana zbudziłem, ale potrzebuję pańskiej pomocy. - Musisz jej bardzo potrzebować. Jest pierwsza w nocy. Niestety, ciągle jestem na nogach. Przygotowuję sprawy na jutrzejsze ranne spotkanie z wiceprezydentem. Jestem ci jedno winien, to pewne. Gdyby nie ty, zapiłbym się na śmierć w jakiejś podrzędnej waszyngtońskiej firmie prawniczej. - Senatorze, przecież przyjaźnił się pan z moim ojcem. On chciał, żebym panu pomógł. - Twój stary i ja byliśmy czymś więcej niż tylko przyjaciółmi, Frank. Dwaj bywalcy barów, którzy mizernie zaczynali, a zupełnie nieźle wylądowali. Te cholerne gnojki z partii myślały, że byłem za stary, aby startować. Powiedzieli mi, że nie wygram. Ale ty postawiłeś mnie z powrotem na nogi tą sprawą z Palermo. Czuję się młodziej niż lata na to wskazują. Do diabła, gdyby nie ty, prawdopodobnie bym już nie żył. Bezczynność może zabić człowieka w moim wieku. Czy moja żona mówiła poważnie? Naprawdę jesteś w Hongkongu? - Tak senatorze, jestem. - Co się tam dzieje? DiPalma starannie dobierał słowa. - Największa sprawa jaką się zajmowałem od czasu, kiedy zostałem reporterem; być może coś, w co będę pana mógł wprowadzić. Cisza. I bezruch. A potem: - Coś dla mnie, powiadasz, coś, o czym mógłbyś mi powiedzieć? - Nie teraz. Ale jeśli sprawa okaże się taka, jak mi się wydaje, będzie fantastycznie. Teraz chciałbym, żeby pan dla mnie coś zrobił. Tylko jedna rozmowa telefoniczna. - Załatwione. Powiedz tylko z kim? DiPalma potarł kąciki oczu opuszkami palców. - Po pierwsze, powiem panu, że to dotyczy mojego syna. Ktoś próbuje mi go zabrać. - O Boże, nie wiedziałem, że jesteś żonaty. - Nie jestem. Matka chłopca nie żyje. To stało się tutaj, wczoraj. Senatorze, bywał pan przecież w Chinach. - Trzy razy. Ostatnio z wiceprezydentem na początku roku. - W gazetach piszą, że Chiny potrzebują amerykańskiej broni. I znowu ciepły śmiech. - Jak ludzie w piekle wody z lodem. Co to ma wspólnego z tobą? - Senatorze, chcę mieć swojego syna. Chciałbym, żeby pan zatelefonował w mojej sprawie teraz. W nocy. - Do kogo? Frank dotknął wypukłości na kieszeni marynarki, którą tworzyły okulary Kathariny. - Chcę, żeby pan zatelefonował do Pekinu - powiedział. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY W pokoju hotelowym Yoshiko Mara wzięła prysznic, wyperfumowała wilgotne ciało, a potem wytarła się do sucha. Po wygoleniu nóg i pach, ułożyła suszarką włosy i pomalowała paznokcie na jasnoniebiesko. Czterdzieści minut spędziła na robieniu makijażu, głównie oczu, najpiękniejszej swej ozdoby. Użyła do tego celu trzech różnych cieni, poczynając od białego w kącikach, potem fiołkoworóżowego na środki powiek, kończąc ciemnym fioletem na obrzeżach. Po nałożeniu kolorów przykleiła sztuczne rzęsy i starannie pomalowała je na ciemny brąz. Rezultat był prowokujący i czarujący. Z gotowym makijażem Yoshiko stała naga przed lustrem w łazience. Jej ciało było wysmukłe i jędrne, z szerokimi barkami i szczupłymi, ale muskularnymi ramionami. Nogi wyglądały na wysportowane, z mocno umięśnionymi udami i rozwiniętymi łydkami. Uśmiechając się, dotknęła dłonią płaskiego brzucha, muskając palcami włosy łonowe. To było ciało, które dawało przyjemność zarówno mężczyznom, jak i kobietom. To było ciało, które obiecywało spełnienie, bez względu na to, jak wyuzdane było pożądanie. Podniosła ręce wysoko. Jej uśmiech zniknął. Na przedramionach widoczne były blizny. Zawsze wkładała sukienki i bluzki z długimi rękawami, aby zakryć jedyne niedoskonałości swojego ciała. Miała dwadzieścia osiem lat, a te szpecące blizny, przebiegające od nadgarstków do łokci towarzyszyły jej przez połowę życia. Pojawiły się na ciele, kiedy jeszcze nie wołano na nią Yoshiko, kiedy mieszkała w Hakone, górskiej miejscowości wypoczynkowej, na południowy zachód od Tokio. Hakone, wraz z dystryktami Fudżi i Izu, tworzyły jeden z najpopularniejszych terenów rekreacyjnych Japonii. Łącznie składały się na ogromny park narodowy oferujący turystom piesze wędrówki, pływanie, narciarstwo, pływanie łodziami oraz lecznicze źródła solankowe. Przybywały tu setki tysięcy Japończyków i obcokrajowców, przyciągane głównie przez górę Fudżi, majestatyczny, dawno wygasły wulkan, którego ośnieżony szczyt można było zobaczyć z okna każdego hotelu czy pensjonatu w okolicznych miejscowościach. Hakone uzyskało sławę dzięki leczniczym właściwościom gorących źródeł wypływających u podnóża góry Fudżi; półwysep Izu ze swoimi plażami i skalistym brzegiem morskim leżał na południu. Yoshiko była jedynym dzieckiem rodziców prowadzących własny, mały pensjonat i sklep z pamiątkami w pobliżu gorącego źródła bijącego nieprzerwanie od wieluset lat. Podobnie jak inni mieszkańcy tego regionu, oboje byli żarliwymi Japończykami przejawiającymi silną, prawie mistyczną więź z naturą. Oboje byli też gorliwie religijni i konserwatywni w sprawach politycznych. Lata życia w tak wąskim kręgu spraw uczyniły ich więźniami osobistego doświadczenia, niezdolnymi do zrozumienia własnej nietolerancji. Pomimo surowości rodziców, Yoshiko wzrastała w niezdyscyplinowaniu i w sprzeciwie wobec wszelkich nakładanych na nią ograniczeń. W wieku ośmiu lat została zmuszona do pracy w pensjonacie, gdzie sprzątała toalety, ścieliła łóżka, szorowała podłogi i usługiwała przy stolikach. Kiedy jej praca nie zadowalała rodziców, bili ją i nie dostawała jedzenia. Okazjonalnie stawiano ją w milczeniu, twarzą do ściany, w biurze ojca, który sam musiał zajmować się interesami. Kiedyś podczas wymierzania kary, Yoshiko sprzeciwiła się i złamała mu kciuk. Ze złości ojciec zawiązał dziecku oczy, skrępował ręce i nogi i zostawił przez trzy dni bez jedzenia i picia w zamkniętej toalecie. W szkole Yoshiko miała obojętny stosunek do nauki i nie uznawała autorytetu nauczycieli. Często spóźniała się lub nie przychodziła na lekcje, a w swojej ławce chowała magazyny filmowe i fotografie zawodowych sportowców. Biła się z innymi uczniami, czasami nawet płatała im brutalne psoty oraz pisała śmiałe listy miłosne do starszych chłopców. Im większa kara ją spotykała, tym bardziej prowokacyjne było jej zachowanie. Jedynymi jej zainteresowaniami były dramat i sport, a przede wszystkim karate i kendo. W wieku trzynastu lat została przewodniczką turystów, pragnących zwiedzać okolicę. Yoshiko zabierała ich do parku sosnowego, Matsugaoka Koen, albo na szlak pieszy Dogashima, który prowadził w dół po zboczu wąwozu aż do przepięknych wodospadów; do azalii i wiśni kwitnących w Kowakidani oraz do Owakidani, Doliny Wrzenia, gdzie w powietrzu pachniało siarką, ze szczelin skalnych wydobywały się chmury syczącej pary, a patyk wepchnięty w ziemie sprawiał, że kłęby pary buchały w powietrze. Yoshiko lubiła pracę przewodniczki. Odrywało ją to od rodziców, których nienawidziła oraz od pensjonatu, gdzie była traktowana jak służąca. Była dumna ze znajomości szlaków i świątyń oraz możliwości pokonywania dziesiątków mil bez zmęczenia. Ponad wszystko jednak podniecały ją spotkania z mieszkańcami Tokio i cudzoziemcami oraz rosnące przeświadczenie, że poza Hakone istniał cały wielki świat. W wieku czternastu lat Yoshiko została uwiedziona przez gościa z pensjonatu. Był nim Zenzo Nosaka, bogaty biznesmen, który przybył do solankowych źródeł Hakone, aby uspokoić nerwy, wygładzić skórę i zapobiec chorobie żołądka. Przyciągany świeżą urodą i nieokiełznaną energią Yoshiko, Nosaka stwierdził, że dziewczyna ożywiała go tak samo, jak dwie kąpiele solankowe w ciągu dnia. Uwiedzenie było dla Yoshiko doświadczeniem elektryzującym, podnieceniem wychodzącym poza doznania zmysłowe. Stało się pierwszym sygnałem, że mogłaby mieć władzę nad innymi, silniejszą od tej, jaką mieli nad nią rodzice. Nosaka był wpływowy i bogaty, a ona szybko wyczuła, że jego pożądanie było tak silne, że porzuciłby wszystko, aby je zaspokoić. Pomimo swojego wieku, był doświadczonym i pełnym wigoru kochankiem, którego zmysłowość udzielała się Yoshiko. Odtąd seks stał się dla niej nie tylko źródłem władzy. Był również jej największą niewolą. Nosaka kilkakrotnie przyjeżdżał do pensjonatu, co zachwycało rodziców Yoshiko. Za każdym razem potajemnie przychodziła do jego łóżka, aby dopiero nad ranem powrócić do swojego pokoju. Teraz seks stał się dla niej niezbędny, a jego uprawianie czymś koniecznym, dokonywanym bez poczucia winy. Oszukiwanie rodziców nigdy nie stanowiło dla niej problemu. Pomiędzy nimi a Yoshiko nie istniała żadna więź, a dziewczyna od dawna życzyła im śmierci. Między wizytami Nosaki wybierała kochanków spośród gości pensjonatu, oddając się mężczyznom i kobietom z jednego powodu, który był dla niej ważny - dla własnej przyjemności. To, że kochankowie ulegali jej silnej zmysłowości, dawało Yoshiko poczucie pewności i siłę przetrwania. Kochać się, znaczyło dla niej żyć. Kochać się, oznaczało być okrutnym dla tych, którzy kochali ją zbyt mocno. Nuda zniknęła. Yoshiko odnalazła swoją mądrość i zupełnie inne spojrzenie na świat. Była niezadowolona, kiedy wizyty Nosaki ustały. W jego miejsce pojawił się Kon Kenpachi, któremu Nosaka powiedział o Yoshiko. Przystojny Kenpachi, czarujący i sławny reżyser filmowy, z łatwością nią zawładnął. Po raz pierwszy czuła się w łóżku ofiarą, bezbronną wobec kogoś, kto zawsze będzie jej panem. Opanowała ją prawdziwa obsesja. Uprawianie miłości z Konem powiększyło jej głód seksualny aż do momentu, w którym tęsknota za nim odsunęła na bok wszystkie uczucia żywione do kogokolwiek. W czasie jego wizyt w Hakone oraz podczas potajemnych wypadów Yoshiko do Tokio, Kenpachi nie tylko uczył ją uprawiania seksu, ale także wprowadzał w narkotyki, sztukę, muzykę oraz świat kręcenia filmów. Podarował jej nową zbroję kendo i poprawił technikę szermierczą na prywatnych lekcjach w swoim zamku. Podczas gdy dla niego była to jedna z wielu podobnych przygód, Yoshiko przeżywała swoją pierwszą prawdziwą miłość, mającą trwać przez całe życie. Pod koniec sezonu, kiedy rodzice wyjechali w interesach w dwudniową podróż do Tokio, Yoshiko i Kenpachi podjęli wspinaczkę na Fuji. Wchodzenie na wysokość 12350 stóp i zdobycie jednego z najpotężniejszych wulkanów świata było bardzo trudne. Podczas wspinaczki zatrzymywali się w dziesięciu stacjach odpoczynku, w których zgodnie z tradycją wypalali charakterystyczne znaki na swoich drewnianych laskach, jako dowód dotarcia do każdej z nich. W dziewiątej stacji spędzili samotnie noc, w chacie zbudowanej z kamienia, gdzie zjedli na zimno kolację przygotowaną przez Yoshiko, kochali się, a potem zapadli w sen w swoich ramionach. Wstali przed brzaskiem i dotarli na pokryty śniegiem wierzchołek góry. Tutaj, wraz z garstką innych wspinaczy, obserwowali niewiarygodny goraiko, najwspanialszy na świecie i niezwykle wzruszający wschód słońca. W oddali widzieli błękit Pacyfiku oraz góry i wsie leżące nad brzegiem. Widok goraiko odebrał im mowę. Yoshiko nigdy nie była bardziej szczęśliwa. Tej nocy, po powrocie do opustoszałego pensjonatu, leżeli nadzy i wyczerpani w łóżku Kenpachiego. Yoshiko nie chciała, aby nadeszło jutro. Jutro powrócą rodzice, a Kenpachi wyjedzie do Tokio. Chciała jechać z nim, zostawić za sobą pensjonat, którym pogardzała. Zakosztowała wolności z Kenpachim i teraz nie chciała się z nim rozłączać. Na dźwięk klucza przekręcanego w drzwiach sypialni, Yoshiko i reżyser zamarli. Kiedy drzwi się otworzyły, ujrzeli ojca z nożem w ręku. Papierowe latarnie wiszące na ścianach nadawały jego twarzy demonicznego wyglądu. Podszedł do nich i przemówił ze zdumiewającym spokojem. - Zhańbiliście mój dom. Nie mogę dopuścić, aby uszło to bezkarnie. Zbliżył się do łóżka i zamachnął na Yoshiko, która była najbliżej. Zakryła twarz rękami i wrzasnęła, kiedy nóż przeciął jej skórę obu przedramion. Leżący z drugiej strony Kenpachi stoczył się na podłogę, porwał z krzesła drewnianą laskę i okrążając łóżko, stanął twarzą w twarz z ojcem Yoshiko. Trzymając pałkę nad głową, reżyser natarł z okrzykiem. Ojciec zwrócił się ku Kenpachiemu, stojąc nad krwawiącą i rozhisteryzowaną Yoshiko. Kiedy zamachnął się zaplamionym nożem, kierując go na brzuch Kenpachiego, reżyser uderzył przeciwnika w nadgarstek i złamał go. Tracąc rozsądek Kenpachi użył pałki, tak jak samuraj użyłby miecza. Trzasnął starego w skroń, potem w nos, a wreszcie w oba boki klatki piersiowej. Krwawiąc z nosa i uszu, ojciec Yoshiko padł na kolana. Całkowicie nie kontrolując postępowania, Kenpachi zrobił ruch do przodu i wymierzył ostatnie uderzenie w tył głowy. Odchodząc od zabitego, Kenpachi podszedł do drzwi sypialni i zamknął je. Kiedy oderwał oczy od martwego ciała, aby spojrzeć na zakrwawioną Yoshiko, aż zamrugał ze zdumienia. Stała opanowana, z uśmieszkiem na twarzy i patrzyła na nieżywego ojca. Teraz Kenpachi widział przed sobą jedynie upadek kariery i więzienie. Zaczął się trząść, a pałka wyśliznęła mu się z rąk. Pomyślał wtedy o Nosace, który zawsze wybawiał go z opresji. * Na opustoszałej drodze odległej o kilkaset jardów od pensjonatu rodziców, Yoshiko, z rękami owiniętymi w paski pociętego prześcieradła, stała wraz z Kenpachim w chłodnej ciemności i patrzyła na dwa samochody jadące w ich kierunku. Przejazd z Tokio do Hakone, który normalnie trwał ponad godzinę, przebyły zaledwie w czterdzieści pięć minut. Kiedy snopy światła z reflektorów oślepiły Kenpachiego, pomachał gwałtownie rękami. Światła natychmiast wygaszono, a samochody zwolniły. Jeden z nich zatrzymał się i zgasił silnik. Drugi zawrócił i także przystanął, jednak z ciągle pracującym silnikiem. Kenpachi i Yoshiko podbiegli do tego drugiego i usiedli z tyłu. Kierowca nacisnął pedał gazu; samochód natychmiast ruszył i popędził z powrotem do Tokio. Przez tylną szybę Kenpachi widział, jak czterech mężczyzn wysiadło ze stojącego auta i ruszyło w kierunku pensjonatu. Rozluźnił się. Miał zamiar jakoś się z tego wygrzebać. Jego obawy rozwiewały się. Nosaka skutecznie zatrze ślady zdarzenia w pensjonacie. Cała sprawa była jak zamek z piasku; możliwości Nosaki zmyją ją z powierzchni. Spojrzał na Yoshiko oszołomioną zastrzykiem przeciwbólowym, zaaplikowanym przez doktora Orito. Orito działał szybko i cicho. Przeciął zakrwawione bandaże na przedramionach dziewczyny i kończył oczyszczanie ran. Jeśli chodzi o Yoshiko, nigdy nie wyglądała tak ponętnie. Jej uroda i młodzieńczość zapierały dech. Myśl o kochaniu się z nią teraz, właśnie w tej chwili, tak pobudziła Kenpachiego, że jego penis stwardniał. Aby ostudzić żądzę, spoglądał na sosny migające za oknem samochodu. W szybie dostrzegł odbicie Yoshiko, a ponieważ miłość z nią była teraz niemożliwa, pragnął jej tak, jak nigdy dotąd. Orito siedział pomiędzy nimi, tyłem zwrócony do Kenpachiego, który opuścił obie dłonie na uda i ścisnął nabrzmiałego penisa, czując przyjemny ból. Zaczął ściskać go regularnie, jeszcze raz i jeszcze raz, aż doszedł do momentu błogiego rozprężenia. Zamknął oczy. Głowa opadła mu na oparcie siedzenia. Zmęczony po trudach wspinaczki na górę Fuji, zapadł w głęboki sen. * Przez niecałe dwa lata Yoshiko mieszkała z Kenpachim w zamku Ikuba. Wyrosła i wyładniała, a sugestie Kenpachiego w sprawach makijażu i sposobu ubierania się sprawiły, że była jeszcze piękniejsza. Zdecydował, że długie rękawy najlepiej ukryją blizny na rękach i że powinna zakładać tylko najlepsze peruki robione z naturalnych włosów. Yoshiko nadal była jednak niezdyscyplinowana i nie miała cierpliwości ani do pracy, ani do nauki. Szkoła nudziła ją swoją typowo japońską metodą uczenia poprzez nie kończące się powtarzanie i naśladowanie. Kenpachi próbował zainteresować ją kaligrafią, dawną sztuką pisania, ale nie powiodło mu się, tak samo jak z ikebaną, tradycyjną sztuką układania kwiatów. Kilka razy próbowała nauczyć się ceremonii parzenia herbaty, sado, ale ostatecznie i z tego zrezygnowała. Zarówno Yoshiko, jak i Kenpachi byli lekkomyślni, zmysłowi i popędliwi. Dziewczynie brakowało jednak jego inteligencji, a także wykształcenia, talentów artystycznych i zdolności do ciężkiej pracy. Kendo i karate mało ją teraz interesowały, więc postanowiła, kiedy dorośnie, pracować w filmie. Do tego wykształcenie nie będzie potrzebne. W każdym razie nie musiała teraz nikomu tłumaczyć się ze swojego postępowania; mogła robić, co chciała. Oboje rodzice nie żyli; mówiono iż zginęli w pożarze, który omal nie strawił całego pensjonatu. W miarę jak jej pobyt w zamku przedłużał się, coraz mniej czasu spędzała z Kenpachim. Miał swoje zajęcia filmowe, kompozytorskie, aktorskie oraz krąg przyjaciół, z którymi Yoshiko nie znajdowała wiele wspólnego. Były też inne kochanki, z których żadna nie utrzymała się długo, gdyż obietnice Kenpachiego były pisane na wodzie. Pozostawiona sama sobie Yoshiko poznawała gigantyczne i przeładowane miasto, jakim było Tokio. Zatłoczone chodniki i nieprzerwany ogromny ruch uliczny szokowały ją i wreszcie przyprawiały o zawrót głowy. Za to nocą miasto było wspaniałe. Stawało się wtedy gigantycznym pałacem przyjemności owiniętym w kilometry neonowych świateł. Olśniewające bogactwo teatrów, salonów gry w pachinko, kluby nocne, łaźnie tureckie, kina, restauracje, bary dla homoseksualistów i kręgielnie. Po zapadnięciu zmroku Tokio stawało się miejscem nie kończącej się orgii zmysłowego zaspokojenia. Yoshiko spacerowała samotnie po Ginzie, szerokiej i długiej alei z domami towarowymi, klubami hostess, barami i dyskotekami. W dzielnicy Akasaka zaprzyjaźniła się z gejszami i tancerkami, które wpadały tu do barów kawowych w przerwach podczas pracy w pobliskich nocnych klubach. W Akasaka też poznała stripteaserki i prostytutki homoseksualne, które zabrały ją do Sensoji, gdzie mogła wysłuchać stu ośmiu uderzeń wielkiego dzwonu odlanego z brązu. Tutaj wraz z setkami innych Yoshiko stała wokół monstrualnie wielkiej kadzielnicy, mając nadzieję, że jej gorąco wyleczy wszystkie dolegliwości i choroby. Trzymała ramiona w pobliżu ognia, ale blizny nie zniknęły. W Shinjuku, miejscowości, w której położony był zamek Ikuba spotkała studentów, homoseksualistów i innych młodych ludzi, których przyciągały tu modne sklepy, zagraniczne filmy, bary kawowe oraz obietnica wolności seksualnej. Tutaj też spotkała Juro, studenta, który został jej kochankiem. Szczupły i przystojny w czarnym mundurze uczelni, dwudziestoletni Juro rozbawiał ją. Przynosił lalki i hot-dogi w stylu amerykańskim, dużo się uczył, grał jej w swoim pokoju na gitarze i zwierzał się z własnych planów związanych z pracą w służbach rządowych. Yoshiko natomiast była jego nauczycielką w łóżku. Przy boku Juro jej pewność siebie powróciła, a zmysłowość rozbudziła się na nowo. Kenpachi znudził się nią: miała dla niego zbyt wąskie horyzonty i nie chciał tego dłużej tolerować. Wyśmiewał się z jej mizernego wykształcenia, nazywając ją yabo - nieokrzesana wieśniaczka. W miłości preferował iki, osoby o wysokiej kulturze, wyrafinowane, mężczyzn i kobiety eleganckie i doświadczone. Yoshiko odwzajemniała postępowanie Kenpachiego, spotykając się za jego plecami z Juro i innymi mężczyznami. Kenpachi dowiedział się o jej niewierności i postanowił się zemścić. Któregoś wieczoru po kolacji przy świecach podanej w dużej komnacie, co dawno nie miało już miejsca, zaprosił Yoshiko do sypialni. Tutaj pokazał jej wejście do tajemnego tunelu pana Saburo. Od wielu lat było ono zamknięte, jednak ostatnimi czasy Kenpachi polecił odblokować wejście; ponownie można było z niego korzystać, przechodząc z zamku do pobliskiego parku Shinjuku. Trzymając się za ręce, oboje przeszli przez szafę w ścianie i weszli do tunelu. Kenpachi wziął ze sobą pochodnię, po czym zeszli po drabinie w dół. Oglądane pomieszczenie znajdowało się u wylotu tunelu i z wyjątkiem nie wykończonej ściany za drabiną było wyłożone ceglanym murem. Yoshiko zachichotała. Taka zabawa przypominała jej początki znajomości z Kenpachim. Pomieszczenie było mroczne, a w głębi zupełnie ciemne. Teraz oboje stali zwróceni twarzą w tę stronę, a ramię Kona obejmowało dziewczynę. Kiedy pochodnia rozświetliła ciemność, Yoshiko krzyknęła z przerażenia. Juro. Z dzikimi ze strachu oczami, skrępowany linami i zakneblowany student wydał na jej widok coś w rodzaju skowytu. Był niemal całkowicie zasłonięty świeżo położonym murem ceglanym; wystawała mu jedynie głowa i ramiona. Obok muru stało dwóch ludzi. Yoshiko rozpoznała ich. Byli to ci sami mężczyźni, którzy przyjechali po nią i Kenpachiego do pensjonatu rodziców. Chciała uciekać, ale żelazny uścisk Kenpachiego zatrzymał ją. - Myślę, że to będzie lekcja historii, która pozostawi na tobie wrażenie - powiedział. - W czasach, kiedy Tokio zwane było jeszcze Edo, ofiary z ludzi zdarzały się powszechnie. Uważano je za niezbędne. Hai, bardzo konieczne. Ludzkie filary. Ludzie grzebani żywcem w fundamentach ważnych nowych budowli - zamków, pałaców, świątyń, a nawet gmachów sądów. Ofiary te odstraszały złe duchy. Bogowie zaś zapewniali budowlom wieczną trwałość. - Zbliżył pochodnię do przerażonej twarzy Juro. - Oficjalnie składanie takich ofiar było oczywiście zabronione. Niemniej jednak miały one miejsce, zwykle potajemnie. Ciało i krew dodawały nowej budowli życia. Czasami służący błagał swojego pana o uhonorowanie go przez takie pogrzebanie żywcem. Pomyśl sobie. Tony ziemi i kamienia wyciskają z ciebie powoli życie, a ty nie możesz wykonać najmniejszego ruchu. Oświetlił pochodnią Yoshiko. - Dałem ci życie. Zabrałem cię z chlewu, w którym się urodziłaś. A ty odpłacasz mi tym, że powracasz do nieczystości, z których cię wyciągnąłem. Posiadłem cię. Jesteś moja i zrobię z tobą, co będę chciał. Musisz dostać nauczkę. Zapewniam cię, że nie będziesz się nudzić. Stań teraz przed swoim kochankiem. Zbyt przerażona aby przemówić, Yoshiko potrząsnęła głową. Kenpachi popchnął ją. Potknęła się i upadła na ziemię. - Nie będziesz teraz umierać - rzekł. - Ale dokończysz pracę nad tym ludzkim filarem. Wszak to nie pierwszy raz kochanie, nieprawdaż? Yoshiko zamrugała załzawionymi oczami. Pierwszy raz. Po tym, jak Kenpachi zabił jej ojca, Yoshiko rozpalona przelewem krwi podniosła zakrwawiony nóż i brocząc krwią pobiegła korytarzem do pokoju swojej matki. Tam poderżnęła jej gardło. - Dokończ pracę przy grobowcu swojego ukochanego studenta - powiedział Kenpachi - albo idź do niego. Juro wył, skowyczał i błagał oczami, kiedy Yoshiko, płacząc upadła na ziemię. - Jeśli za chwilę nie wstaniesz - powiedział Kenpachi - umrzecie oboje. Powoli uniosła się z ziemi, a potem wstała. Rozpoczęła zamurowywanie grobowca. Kenpachi i dwaj jego ludzie obserwowali, jak przyniosła cegły, pokryła je zaprawą i już miała położyć, kiedy Kenpachi zawołał: - Zatrzymaj się! Podszedł do Juro i z uśmiechem położył monety na głowie i ramionach studenta. Pieniądze do wydania na tamtym świecie. Na tym odroczenia już nie będzie. Kenpachi cofnął się od ściany i powiedział, nie patrząc na Yoshiko: - Nie skończyłaś swojej pracy. Yoshiko krzyknęła i zemdlała. Ocknęła się w łóżku, kiedy Kenpachi brutalnie się do niej dobierał. Zbyt wyczerpana, aby się opierać, Yoshiko próbowała opanować emocje. Starała się myśleć o Juro, o tym do czego Kenpachi chciał ją przymusić. Całą siłą woli starała się nie doznawać przyjemności. Nie udało jej się. Ku swojemu zawstydzeniu, reagowała seksualnie na Kenpachiego coraz głębiej. Jej ciało pamiętało zadowolenie, jakiego dostarczał i oczekiwało go ponownie. Wbrew swojej woli oddała mu się całkowicie, wymawiając jego imię i błagając, aby zrobił z nią, co zechce. Nad ranem leżąc w łóżku, wmawiała sobie, że zdarzenia wczorajszego wieczoru były złym snem. Dostrzegła jednak połamane paznokcie i zabrudzenia na ciele i wiedziała, że Juro naprawdę został żywcem zamurowany w zamku. Kenpachi przypomniał jej rolę, jaką odegrała w rytuale człowieka-filaru oraz śmierci swoich rodziców. Miała teraz do wyboru milczenie, więzienie albo śmierć z rąk Kenpachiego. Wkrótce po tym wszystkim oznajmił jej, że będzie musiała się wynieść z zamku Ikuba. Zaszokowana, z ledwością zdołała zapytać o przyczynę. - Ponieważ się żenię. Ścisnęła mocniej jego ramię. - Co będzie ze mną? Dokąd mam pójść? - Dam ci pieniądze. Od czasu do czasu znajdę ci jakąś małą rólkę. Nie powracaj tu jednak, dopóki cię nie wezwę. Zrozumiałaś? - Boję się. Proszę cię, nie odtrącaj mnie. Jak sobie poradzę? - Jeśli będziesz bardzo potrzebowała, znajdziesz drogę. * Przetrwała dzięki swojej urodzie i przebiegłości. Podejmowała pracę w smażalni ryb, w sklepie z upominkami, a przez jakiś czas przyjaźniła się z człowiekiem, który pracował jako chindonya, muzyk uliczny wynajmowany do zabawiania gości w nowo otwartych barach i restauracjach. Kiedy Yoshiko porzuciła go, ukradła pieniądze i biżuterię pozostawioną mu przez zmarłą żonę. Przyjaciele znaleźli jej pracę hostessy w klubie, masażystki w łaźni tureckiej i modelki pozującej nago. Zajęcia z pogranicza prostytucji. Występowała w pokazach stripteasowych zwanych sutorippu, w filmach pornograficznych i pozowała do magazynów erotycznych. Wplątywała się w romanse z kobietami, między innymi z australijską stewardesą, która popełniła samobójstwo, kiedy ich związek się rozpadł. Inna przygoda zakończyła się, kiedy bramkarz dyskotekowy, z którym żyła, został zamordowany w wojnie dwóch rywalizujących gangów yakuza. Seks był jej jedynym sposobem na panowanie nad innymi ale za niego również należało zapłacić. Brakowało jej talentu aktorskiego, była jednak piękna, więc Kenpachi znajdował jej epizodyczne role w prawdziwych filmach, w teatrze lalek Bunraku oraz w małym zespole Kabuki. Umieszczał ją także w teatrach tańca, najpierw Kagura, który wykonywał tańce festiwalowe w świątyniach Shinto, a potem w grupie Bugaku. Tutaj, ubrana w czerwony kostium i maskę, ze srebrną różdżką w ręce, nauczyła się śmiałych i majestatycznych tańców, które czasami trwały całymi godzinami. Jeśli nawet tańczyła zupełnie nieźle, to spóźniała się na przedstawienia, a raz przyłapano ją na kradzieży i zmuszono do odejścia. Kenpachi nigdy nie przestał był obecny w jej życiu. Amerykaninowi, któremu ukradła sportowy samochód wyperswadował jej aresztowanie. A kiedy Yoshiko ukradła portfel właścicielowi klubu nocnego mającemu powiązania z półświatkiem, to właśnie Kenpachi odwiódł yakuza od zamiaru zabicia jej. Bywała na przyjęciach w zamku Ikuba, w dwupiętrowym, tokijskim apartamencie Kenpachiego oraz w Kamakura, miejscowości nadmorskiej, gdzie posiadał letni dom, położony w zasięgu wzroku Wielkiego Buddy. Zapraszał ją na plany filmowe, spał z nią i dawał pieniądze. Yoshiko nigdy nie przestała go kochać. Wiedziała jednak, że wszystko to uniemożliwiało uwolnienie się od niego. Miała dwadzieścia jeden lat, kiedy jej powiedział, że będzie teraz pracowała dla Zenzo Nosaki. - Czego tak ważna osoba może ode mnie chcieć? - zapytała Yoshiko. - Na Zachodzie nazywa się to szpiegostwo przemysłowe - powiedział Kenpachi. - Japońskie prawo nie uznaje jednak czegoś takiego. Uważamy to za wywiad i nic więcej. Nosaka-san zorganizował swoją własną siatkę wywiadowczą, siatkę funkcjonującą poprzez bank, którego jest właścicielem. Będziesz robiła to, co ci Nosaka-san każe, jasne? - Hai. - Będziesz opłacana. Nosaka-san będzie twoim daimyo, twoim panem. Bądź mu bezwzględnie posłuszna. Jeśli tego nie zrobisz, zabije cię. Rozumiesz? - Hai, Kenpachi-san. Była to praca dająca jej satysfakcję, praca pozwalająca wiele osiągnąć i zarobić duże pieniądze. Na podstawie informacji dostarczanych przez bank Nosaki, „Eastern Pacific Charterem Limited” wyszukiwała biznesmenów japońskich, którzy albo dobrowolnie sprzedawali sekrety firmy, albo byli zagrożeni możliwością szantażu. Podróżowała do Londynu, Paryża Genewy, Rzymu, czasem jako kurier transportujący gotówkę albo informację, a czasami jako „modelka” lub „projektantka mody”, która szybko zawierała znajomości z dyrektorami i inżynierami mogącymi dostarczyć informacje o firmie. A kiedy „Eastern Pacific” wyposażał ją w dane dotyczące każdej sprawy, przewaga była zawsze po stronie Yoshiko. W San Francisco udało jej się przekonać dyrektora fabryki układów scalonych, aby część swojej wytwórni sprzedał „Eastern Pacific”, płacącemu czterokrotnie więcej niż była warta, w zamian za cenne informacje. Podróżowała z japońskimi zespołami badawczymi agresywnie gromadzącymi informacje przekazywane następnie rządowi i sferom wielkiego biznesu. Brała udział w konferencjach i konwencjach w Japonii i za granicą, gdzie spotykała się z kadrą kierowniczą, inżynierami, szefami działów sprzedaży oraz dyrektorami, po czym przekazywała Nosace wszystko czego się od nich dowiedziała. Za jego pośrednictwem otrzymywała zaproszenia na przyjęcia i konferencje prasowe, spotkania z politykami i dziennikarzami, których rozmowy i wyrywkowe uwagi stawały się fragmentami zbioru wywiadowczego Nosaki. Kiedy jej nakazał, szpiegowała nawet jego pracowników. Pewnego razu dowiedziała się, iż jeden z dyrektorów nosi się z zamiarem przekazania prasie informacji na temat programu pozbycia się odpadów przemysłowych. Wkrótce po przekazaniu przez Yoshiko tej wiadomości Nosace, dyrektor umarł. Oficjalnie. podano, że przyczyną zgonu był zawał serca. Kiedy rosyjski pilot - uciekinier - wylądował w amerykańskiej bazie w Japonii na myśliwcu, w którym zastosowano ostatnie zdobycze techniki, jedynie amerykański personel wojskowy został dopuszczony do jego zbadania. Jednak Yoshiko uzyskała kopię dokumentu zawierającego szczegóły tej analizy, którą Nosaka przekazał następnie japońskiemu wywiadowi w zamian za przyszłe usługi. Z pewnością Nosaka umiał zastraszać, ale potrafił też być hojny. Po raz pierwszy Yoshiko miała wszystko, czego potrzebowała. Prostytucja i drobne kradzieże nie były już konieczne. Mogła sobie pozwolić na najlepsze stroje, projektowane przez japońskich i zagranicznych projektantów mody, jak również na amerykańskie samochody. Kupiła drogie mieszkanie na Omote-Sando Boulevard nie opodal świątyni Meiji, do której wrota zrobiono z cyprysów japońskich, mających tysiąc siedemset lat. Omote-Sando, ze sklepami prowadzącymi sprzedaż zagranicznych modeli i supernowoczesnych ubiorów był ulubionym miejscem japońskiego high society, a Yoshiko mogła teraz równać się z najlepszymi. Ponad wszystko mogła folgować swojej pasji dla antycznej biżuterii. Jeśli chodzi o kochanków, Yoshiko nie szła już z nimi dla pieniędzy, ale dla przyjemności. Taki luksus i komfort miał jednak swoją cenę. Bała się Nosaki, jak nigdy dotąd nie bała się Kenpachiego. Wiedziała o „Przymierzu Krwi”. Na polecenie Nosaki zaczęła trenować sztukę walki. Yoshiko stawała się współczesną ninja; musiała być przygotowana na konfrontację z przeciwnikiem, a jeśli to konieczne, na utratę życia. Chcąc nie chcąc, wybrała drogę wojownika, czyli śmierć. Niekiedy zastanawiała się, czy Kenpachi mógłby się zdobyć na zabicie jej. Mimo wszystko istniała między nimi więź - przeszłość, z którą żadne z nich nie chciało utracić kontaktu, w stosunku do Nosaki nie miała takich wątpliwości. Gdyby zaszła potrzeba, zabiłby ją bez chwili wahania. Właśnie dlatego nie zastanawiała się wcale, kiedy polecił jej zamordować Hansardów i przywieźć ich syna do Tokio. Chłopiec, Todd Hansard był bardzo ważny dla Kenpachiego. Dlaczego, tego Yoshiko nie wiedziała, ani też nie chciała wiedzieć. Jej giri - obowiązek, nakazywał bezwzględne posłuszeństwo Nosace. Strach przed starym sprawiał, że czuła się okropnie i traciła zdolność rozumowania. Strach czynił ją również okrutną i morderczo skuteczną w działaniu. * W pokoju hotelowym w Hongkongu, Yoshiko nałożyła białą, bawełnianą sukienkę Normy Kamali z wysokimi poduszkami na ramionach, rozszerzaną do wysokości łydki. Jej wąska talia była zaakcentowana szerokim na cztery cale pasem z prawdziwej skóry z małymi, skórzanymi guzikami. Na nogach miała białe pończochy i czarno-białe sandały rzemykowe na wysokich obcasach, z odsłoniętymi palcami. Jako dodatki do okrągłych kolczyków z białego złota wybrała dwa ulubione okazy starej biżuterii - wiktoriańską bransoletę ze złotymi listkami w emalii, wysadzaną niebieskimi szafirami oraz wisiorek ze złota i emalii wykonany przez Giuliano, wielkiego włoskiego jubilera, tworzącego w dziewiętnastowiecznym Londynie. Zegarek z kolekcji Harry Winstona w Nowym Jorku kosztował ją więcej niż zarobiła w całym swoim życiu, zanim zaczęła pracować u Nosaki. Yoshiko spakowała bagaż, ale zdecydowała się nie wzywać bagażowego do czasu, kiedy nie odezwie się chińska para wynajęta do odegrania roli krewnych Todda Hansarda. Mieli zadzwonić lada chwila z holu na dole, dając jej znać, że chłopiec czeka w samochodzie. Wtedy będzie można znieść bagaż, zapłacić tej parze i zabrać samochód na lotnisko Kai Tak. Stąd prywatny samolot przerzuci ją i Todda do Tokio, gdzie chłopiec zostanie odebrany z jej rąk. Kenpachi nalegał, aby Yoshiko zatelefonowała przed opuszczeniem Hongkongu. Musiał wiedzieć, czy chłopiec już jest w jej posiadaniu. Wakaba w wielkim napięciu wyczekiwał przy przenośnym telefonie na planie filmowanym w Wanchai. Czy Kenpachi zamierzał użyć chłopca jako żywego filaru, czy też do innego, równie przerażającego rytuału? Ten człowiek był zdolny do wszystkiego. Istniała jakaś ukryta strona jego osobowości, coś co Yoshiko wydawało się niemożliwe do zrozumienia. Miało związek z gwałtem, ale nie chłodnym i wykalkulowanym, jakiego oczekiwała od Nosaki. Talent Kenpachiego i jego męska uroda skrywały coś zwierzęcego i demonicznego. Niektórzy członkowie „Przymierza Krwi” wiedzieli do czego Kenpachi potrzebował chłopca, ale nikt nie powiedział o tym Yoshiko. Dla uzyskania odpowiedzi mogła naciskać Kenpachiego, ale Nosaka był w to także zaangażowany i mądrzej było nie zadawać teraz pytań. Gdyby chcieli, aby wiedziała, powiedzieliby jej. Jeśli nie chcieli, należało o tym po prostu zapomnieć. Nosaka. Ostrzegał ją, aby była ostrożna i nie zostawiła w hotelu czegoś, co mogłoby ją obciążyć. Yoshiko prawie zakończyła sprawdzanie łazienki, kiedy usłyszała ciche pukanie do drzwi. Zamknęła apteczkę i nasłuchiwała. Nie oczekiwała nikogo, nie miała przecież przyjaciół w Hongkongu. Ostrożność przede wszystkim. Weszła do sypialni, sięgnęła do torby i wyciągnęła wachlarz, który Nosaka ofiarował jej ze swojej kolekcji. Była to stara, skuteczna i śmiercionośna broń, której stosowanie opanowywała godzinami. Drugie pukanie ostało ją przy drzwiach. Zapytała po angielsku: - Kto tam? - Soonowie - Chińczyk z żoną, ci, którzy mieli przyprowadzić do niej chłopca. Yoshiko dotknęła gałki u drzwi, ale ich nie otworzyła. - Mieliście zadzwonić z dołu. - Próbowałem dzwonić, ale pani telefon nie działa. - Chwileczkę. - Przemierzyła pokój, uniosła słuchawkę trzymała ją przy uchu. Linia była głucha. Uspokoiła się. Kiedy otworzyła drzwi w ręku trzymała wachlarz. - Panna Mara? Yoshiko Mara? Kapitan Fuller z Krótkiej Policji w Hongkongu. A to inspektor Jenkins. Przepraszam, że przeszkadzam. Czy możemy wejść? – Zwrócił się do chińskiego policjanta stojącego w holu. - To wszystko Deng. Proszę cię, odprowadź pana i panią Soon na dół, jeśli możesz. Zaszokowana Yoshiko schowała obie ręce za siebie i cofała się do wnętrza. Wpadła w pułapkę. Ciekawe, ile mogli wiedzieć? Oficerowie angielscy, obaj po cywilnemu, weszli do środka, a za nimi Chińczyk w mundurze policyjnym i jeszcze ktoś; wielki, siwowłosy Amerykanin, obserwujący Yoshiko oczami, które przypominały jej kobrę, kiedy zatapiała zęby w twarz Iana Hansarda. Zamknął za sobą drzwi laską, ale zdążyła jeszcze zobaczyć państwa Soon odprowadzanych do windy przez chińskiego oficera. Coś było nie tak. Czy popełniła jakiś błąd, czy też została zdradzona? Kapitan Fuller był wysokim i przygarbionym czterdziestolatkiem z trójkątnym wąsikiem pod płaskim nosem, zdecydowanym działać dyskretnie i skutecznie. Z takim wyglądem mógł być dyrektorem szkoły proponującym Yoshiko darowanie kary, gdyby tylko zechciała przyznać się do udziału w dziewczęcym wybryku. Drugi Anglik, Jenkins, przeczesał swoje gęste, rude włosy palcami i przyglądał się jej z nie skrywanym pożądaniem. Chiński oficer utrzymywał postawę służącego, który znał swoje miejsce, pozostając z szacunkiem o krok za Anglikiem. Amerykanin z laską zajął pozycję koło drzwi, a jego na pół przymknięte oczy śledziły każdy jej ruch. Poczucie zagrożenia z jego strony było tak silne, że przestraszona Yoshiko zamrugała nerwowo. Fuller rzekł: - Zastanawialiśmy się, czy mogłaby nam pani pomóc w naszym dochodzeniu. Dotyczy ono śmierci Mr i Mrs Hansard oraz roszczenia państwa Soon. Twierdzą oni, jakoby byli jedynymi krewnymi pani Hansard, w związku z czym byliby upoważnieni do opieki nad jedynym synem Hansardów. „Aby uratować siebie przyprowadzili policję do mnie”. Uśmiechnęła się do policjantów stojących wokół niej półkolem i przeniosła rękę z wachlarzem do przodu. Niewielki ruch dłoni sprawił, że wachlarz wykonany z kości słoniowej, srebra, złota i żelaza, otworzył się. Poruszała nim powoli. - Przykro mi, ale nie mogę panom pomóc. Państwa Soon nie widziałam nigdy w życiu. - Nie odniosłem przed chwilą takiego wrażenia - powiedział Amerykanin. Fuller westchnął, a jego nozdrza rozszerzyły się z niesmakiem. Niechętnie dokonał prezentacji. - Proszę mi wybaczyć. To jest Mr Frank DiPalma ze Stanów. Powiedziano nam, że jest naturalnym ojcem Todda Hansarda. Yoshiko uniosła wachlarz, zakrywając większą część twarzy. Hai, znała go. On i Kenpachi-san byli kiedyś wrogami, rywalami w walce na miecze, a teraz rywalizowali o chłopca. Nie osłonięte wachlarzem oczy Yoshiko pojaśniały. Czy Kenpachi-san chciał posiąść chłopca, aby zrewanżować się znienawidzonemu Amerykaninowi? - Pierwotnie - odezwał się Fuller - państwo Soon zaprezentowali się jako krewni Kathariny Hansard. Ale na prośbę Mr DiPalmy przesłuchaliśmy ich i nie wydaje się, aby podtrzymywali to twierdzenie. Jednocześnie wspomnieli coś o przekazaniu chłopca w pani ręce. Uśmiechnął się, aby jej wykazać, że on też widział ten pomysł jako niedorzeczny i sprzeczny z rozsądkiem. Jenkins, ciągle niechętnie nastawiony do DiPalmy, powiedział: - Być może powinniśmy napomknąć, że Mr DiPalma ma wysoko postawionych przyjaciół. Mieliśmy telefony w jego sprawie z Pekinu, Londynu, a nawet od naszego gubernatora. Każdy prosi nas o najściślejszą z nim współpracę, a nam, do cholery, nie pozostaje nic innego, jak pamiętać co jest dla nas dobre. Mr DiPalma swoją obecnością tutaj potwierdza, że władza to poważna sprawa. Ma nawet pewne zabawne teorie; tak, tak, myśli że taka piękna kobieta jak pani zamordowała Hansardów. Ochrypły głos DiPalmy zaniepokoił Yoshiko. - Zapytajcie ją, w jakich okolicznościach poznała państwa Soon. - Już odpowiedziała - zareagował Jenkins. - Stwierdziła, że nigdy w życiu ich nie spotkała. Nie słuchał pan. DiPalma potarł nie ogoloną brodę srebrną główką laski. - Ależ słuchałem. Wyraźnie słyszałem każde słowo. Powiecie mi pewnie, że przy drzwiach rozmawiała z gońcem hotelowym. Yoshiko skłoniła głowę. - Tak jak pan mówi, z gońcem. Śmiech DiPalmy był przenikliwy. - Świetnie. A może zechce pani odpowiedzieć na to. Ktoś widział jak zadawała pani śmiertelne uderzenie Katharinie, a potem podpaliła jej bungalow. - DiPalma, doprawdy. - Jenkins spojrzał na niego z uniesioną brwią. - Zatajamy sekrety, czyż nie? Dlaczegóż to nie podzielił się pan z nami wcześniej tą informacją? - Kunoichi. - DiPalma wypowiedział to słowo jak wstrząsające oskarżenie. Yoshiko, nie przygotowana i zaskoczona przestała się kontrolować. „Jak Amerykanin mógł się o tym dowiedzieć? Tylko mając w sobie złego ducha”. Musiała jak najprędzej wydostać się z tego pokoju, uwolnić od demona. Wachlarz obronny, który miała w ręku, zwany tessen, był przystosowany do walki. Pod powłoką ze złota i srebra kryły się ostre jak brzytwy stalowe klingi. Nie była to tylko broń kobieca. Wachlarz miał kilkaset lat. W czasach feudalnych należał kolejno do dwóch generałów, którzy zabierali go z sobą na wojnę. Yoshiko zwróciła się ku kapitanowi Fullerowi. Jej nerwowy uśmiech prosił o troskę i sympatię, podobnie jak oczy patrzące z milczącym błaganiem. Wszystko to uśpiło jego czujność. Stal bezbronny z rękami opuszczonymi, kiedy błyskawicznie przecięła ostrzem wachlarza jego gardło, rozdzierając krtań. Zakręcił się w miejscu, a krew prysnęła na Yoshiko i chińskiego policjanta. Kiedy Fuller padając uderzył w sekretarzyk, Yoshiko kopnęła chińskiego oficera w krocze, po czym z całej siły kopnęła Jenkinsa w kostkę prawej nogi Zarówno Jenkins, jak i Chińczyk zgięli się wpół, co wykorzystała natychmiast, tnąc Jenkinsa wachlarzem po oczach. Jego ręce nie zdążyły ochronić twarzy. Zostawiając krzyczącego Walijczyka za sobą, przeskoczyła przez pochylonego Chińczyka i zaatakowała Franka DiPalmę. Kiedy zbliżyła się do niego, wykonała półobrót i zwrócona tyłem, zaatakowała go prawą nogą w pachwinę. DiPalma zrobił krok w lewo i szybkim uderzeniem laski w łydkę uniemożliwił jej osiągnięcie celu. Upadła, przygniatając własną nogę. Siedząc na podłodze, wychyliła się do przodu, aby dosięgnąć wachlarzem prawego kolana DiPalmy. Jeśli wyjąć wężowi zęby jadowe, stanie się niegroźny, mawiano. Wachlarz przystosowany do zabijania był zębami jadowymi Yoshiko. DiPalma ruszył w jej stronę. Atak na jego kolano spotkał się z natychmiastową ripostą. Uderzył laską w dół, krótkim, ale potężnym łukiem, wkładając całą swoją masę w ten ruch. Uderzenie strzaskało jej nadgarstek. Yoshiko upadła do tyłu, łapiąc się za złamany przegub, a potem niezdarnie próbowała stanąć na nogach. Ujmując laskę poniżej srebrnej gałki, DiPalma ruszył do przodu i podcięciem ku górze uderzył ją pod brodę. Upadła na plecy, wijąc się z bólu. Próbowała jeszcze podnieść się na kolana, ale przewróciła się do tyłu, kiedy pierwsza wystrzelona kula przeszyła jej bok. DiPalma krzyknął: - Nie! Ale Jenkins ujmując obiema rękami rewolwer, strzelał aż do wyczerpania nabojów. Jeszcze dwa strzały trafiły Yoshiko w pierś, a czerwone plamy krwi zabarwiły białą sukienkę. Kolejny strzał chybił, trafiając w telewizor, który z hukiem eksplodował. Piąta kula trafiła Yoshiko wysoko w ramię; ostatnia znowu chybiła. Jenkins z zakrwawioną twarzą jęczał: - Suka! cholerna suka! DiPalma podbiegł do niego. - Nie musiałeś tego robić. Walka była skończona. Jenkins stał z twarzą ciągle zwróconą w kierunku Yoshiko. - Moje oko. Ty cholerna suko. Prawe oko policjanta było mocno zakrwawione, więc DiPalma nie mógł ocenić uszkodzenia. Nie wyglądało dobrze. - O Boże, boli - powiedział Jenkins. - Nie widzę, nie... Przechylił się do tyłu i osunął się na DiPalmę, który położył go na łóżku. Policjanci walili kolbami rewolwerów w drzwi. Wpuścił ich. Dwaj chińscy oficerowie z wyciągniętą bronią wepchnęli go do środka i podbiegli do ciał. - Wezwijcie ambulans - polecił DiPalma. - Myślę, że Fuller nie żyje, ona chyba też. Jenkins i ten na podłodze potrzebują pomocy. Co z telefonem? - Już działa, sir - powiedział jeden z chińskich oficerów. - Znowu podłączyliśmy linię. Przerwa była chwilowa, tak jak pan prosił. DiPalma patrzył na ciało Yoshiko. Tak. Tak jak prosiłem. Chciał dostać ją żywą. Była jedynie pośredniczką, kurierem, który miał przekazać Todda gdzie indziej, komuś innemu. Była ogniwem w łańcuchu, który DiPalma chciał koniecznie prześledzić do samego końca. Gniew Jenkinsa był zrozumiały, ale zabijając ją, zatrzasnął Frankowi drzwi przed nosem. Peruka Yoshiko zsunęła się z głowy. DiPalma przeszedł ponad zwłokami. Spojrzał na jej twarz, potem na jabłko Adama. Chryste, czy to możliwe? W chwili, gdy chiński policjant niósł pomoc Jenkinsowi i drugiemu oficerowi, DiPalma zajrzał pod sukienkę Yoshiko. Podniósł się. Chiński policjant podszedł do niego. - Kapitan Fuller nie żyje, a inspektor Jenkins pewnie stracił prawe oko. Changowi nic nie będzie. - To ten, którego kopnęła w jaja? - Tak. Inspektor Jenkins powiedział, że to ta kobieta tak narozrabiała. Czy wie pan kim ona była? DiPalma potrząsnął przecząco głową. - Nie mam pojęcia. Ale powiem panu coś. Kapitan Fuller nie jest jedynym martwym mężczyzną w tym pokoju. Yoshika Mara nie była kobietą. To mężczyzna, choć całkiem martwy mężczyzna. ROZDZIAŁ JEDENASTY W Wanchai niezmordowany Kon Kenpachi przeszedł po wiekowej kamiennej posadzce świątyni, zostawiając swoją ekipę przy kręceniu następnej sceny. U wejścia oparł się o filar i patrzył na tłum gromadzący się na ulicy, aby obserwować jak powstaje film. Znajdował się we wnętrzu świątyni Żywego Buddy, Chai Kung Woot Fat, której wnętrze pokryte było tysiącami luster. Według miejscowego zwyczaju, Chińczycy, którzy wyleczyli się z choroby, pozostawiali tu lusterka z inskrypcjami. Kenpachi chciał się upewnić czy światła zza kamery nie odbijały się w lusterkach i nie powodowały blików. Sprawdzenie tego zabierało czas, a Kenpachi nie lubił czekać. Szczególnie teraz, kiedy myślami był z Yoshiko i chłopcem. Inny lokalny zwyczaj opóźnił popołudniowe prace przy filmie jeszcze bardziej, zabierając reżyserowi cenne kwadranse, podczas których miał filmować w świetle słonecznym scenę na schodach świątyni. Przy dźwiękach obojów i cymbałów, chińska procesja pogrzebowa przeciągnęła przed świątynią. Jej uczestnicy byli odziani w białe kaptury, a krewni zmarłego nieśli pieczone prosięta jako upominki dla bogów. Rozwścieczony Kenpachi przebił się przez gapiów, po czym zamknął się w swojej limuzynie do czasu, gdy procesja nie przejdzie. Dla Jan Golden orszak pogrzebowy oznaczał dodatkowe koszty. Przy wejściu do świątyni Kenpachi ujął wizjer zawieszony na szyi i obserwował jak gapie oklaskiwali Toma Gennaro wychodzącego właśnie z limuzyny służącej mu za przebieralnię. Czekała go scena, w której grany przez niego żołnierz, wraz z chińską przyjaciółką pozostawiał lustro w świątyni, w podzięce za to, że wyszedł cało po wybuchu granatu w Wietnamie. Kenpachi spojrzał ponad tłumem na swoją limuzynę zaparkowaną przed warsztatem wytwarzającym meble. Nic było żadnego sygnału od Wakaby, a więc Yoshiko nie telefonowała. Przeklęta dziwka! Było późne popołudnie i brak jakichkolwiek wiadomości o chłopcu. Kenpachi uważał, że Sakon, męskie imię Yoshiko, było bezmyślnie dobrane, trudne do zapamiętania i jakieś niepewne. Co gorsze, w męskim wydaniu pomimo fizycznego piękna, Sakon był nudny i pospolity. Dopiero jako Yoshiko, ubrany w kobiece stroje i z makijażem na twarzy, Sakon stawał się spontaniczny, wyzywający i zmysłowy. Jego żeńska wersja była największym z darów, jakie posiadał. O ile związek pomiędzy Nosaką i Yoshiko nie był nigdy niczym innym jak relacją pana i sługi, związek pomiędzy nią i Kenpachim był trudniejszy do sklasyfikowania. Sakon zawsze kochał Kenpachiego. To był jedyny element jego człowieczeństwa. Kenpachi zdołał uwolnić się od tej miłości, skupiając się na swoich własnych problemach. Ciągle jednak Sakon był czymś więcej niż tylko źródłem przyjemności. Był namiętnością, z której Kenpachi nigdy się nie wyleczył, pięknym obiektem i ujmującą iluzją, do której Kenpachi miał ciągle prawo. W głębi serca Kenpachi skrywał prawdziwy powód, dla którego go potrzebował. Tylko z Sakonem czuł, że jest naprawdę kochany. U wejścia do świątyni Kenpachi usłyszał wołającą go Jan Golden, ale zanim zdążył się odwrócić i odezwać, ogłuszający dźwięk sygnałów samochodowych spowodował, że gapie się rozpierzchli, a dwa policyjne samochody podjechały pod schody świątyni. Trzej policjanci podeszli w górę i stanęli przed Kenpachim. - Pan Kon Kenpachi? - Oficer był Brytyjczykiem w średnim wieku, niski, kosmaty, z opaloną i zasuszoną twarzą oraz postawą wyrażającą zakłopotaną szlachetność. - Tak, to ja. - Chcielibyśmy, aby towarzyszył nam pan na posterunek. Wydaje się, że mógłby pan nam pomóc w śledztwie. - Nie rozumiem. - Wyjaśnimy to panu na miejscu. Jeden z naszych oficerów został zamordowany. Dwaj inni są ranni, jeden ciężko. - Co to ma wspólnego z panem Kenpachim? - zapytała Jan Golden stojąca obok japońskiego reżysera. Była czujna i gotowa do działania. - Wybaczy pani, mamy sprawę do pana Kenpachiego. Kenpachi starał się opanować. - Muszę powiedzieć ekipie... - Przykro nam, ale nie mamy czasu. Zabójstwo kapitana policji to poważna sprawa. Bardzo zależy nam na jej rozwiązaniu. Osoba, która zabiła również nie żyje. Zrobiło się trochę zamieszania, szczególnie dotyczącego płci zabójcy. Wydaje nam się, że znaliście się nawzajem; chcielibyśmy o tym porozmawiać. W kilka sekund Kenpachi zdał sobie sprawę, że „osobą”, o której mówiono był Sakon. Oszołomiony reżyser pozwolił policjantowi sprowadzić się za łokieć po schodach do samochodu. Na tylnym siedzeniu, pomiędzy dwoma chińskimi oficerami, Kenpachi starał się nie zdradzić, że wiadomość o śmierci Sakona była dla niego obezwładniającym ciosem. Zamknął oczy, ręce obrócone dłońmi do góry położył na udach i zatopił się w medytację, zazen. Siłą czerpaną z Bushido bronił się przed wspomnieniami o Sakonie i walczył o uwolnienie swojego umysłu od smutku i strachu. Wraz z ekipą filmową i zespołem aktorów Jan odprowadziła wzrokiem samochód policyjny, którym odjechał Kenpachi. Tuż za nim przejechało drugie auto, mijając powoli tłum ustawiony po obu stronach wąskiej uliczki. Kiedy oddaliło się, ludzie ponownie zeszli z chodników na ulicę, zasłaniając Jan widok. Zdążyła jednak dostrzec Franka DiPalmę siedzącego samotnie na tylnym siedzeniu. ROZDZIAŁ DWUNASTY DiPalma podał czarną, dębową laskę Toddowi, który siedział naprzeciw niego w restauracji mieszczącej się w nowoczesnym pięciopiętrowym gmachu zajmowanym przez banki, butiki, sklepy jubilerskie, kolejne restauracje i biura linii lotniczych. Właśnie skończyli obiad serwowany na balkonie z widokiem na olbrzymi kryty plac, na którym znajdowała się fontanna. Strzelała strumieniami wody wtedy, gdy hałas wokół niej narastał. Todd powiedział, że restauracja ta była ulubionym miejscem Kathariny. Dekoracje wewnątrz przypominały siedemnastowieczny pub z pistoletami skałkowymi i obrazami rozbójników na ścianach oraz chińskimi kelnerkami w bryczesach do kolan i trójkątnych kapeluszach. DiPalma i Katharina przychodzili tu razem jedenaście lat temu. Wtedy to Landmark, bo tak nazywało się to miejsce, był zaledwie małym hotelikiem z cichym barem, w którym filipiński pianista śpiewał wyłącznie piosenki z Broadwayu napisane przed 1945 rokiem. Podczas tych jedenastu lat Hongkong dzięki maszynom burzącym i budowie nowych gmachów wiele stracił ze swojej przeszłości. DiPalma obserwował, jak Todd ujął laskę jak gdyby to był shinai. Srebrna główka spoczywała w lewej dłoni, której trzy ostatnie palce były zaciśnięte, a kciuk i palec wskazujący luźno obejmowały trzonek. Trzy palce prawej dłoni, odsuniętej od lewej na szerokość pięści, ściśle obejmowały shinai i znowu kciuk i palec wskazujący były rozluźnione. Oba kciuki skierowane były do dołu. Doskonały uchwyt, pomyślał DiPalma. Dostatecznie silny aby wytrzymać próbę wybicia broni z rąk i dostatecznie elastyczny, aby się poddać przy uderzeniu. Katharina powiedziała kiedyś, że Todd jak na swój wiek był nadzwyczaj dobry w walce kendo. DiPalma chciał się przekonać, ile w tym było prawdy. Kelnerka sprzątnęła ze stołu, zostawiając jedynie naczynie ze świeżą herbatą. Kiedy odeszła, DiPalma nalał herbatę do małych filiżanek, schładzając swoją mlekiem. Jego żołądek nie znosił niczego zbyt gorącego, ani zbyt chłodnego Todd uniósł laskę nad głową, potem powoli ją zniżył, tak że niemal dotknęła stołu. Zrobił to kilka razy, uśmiechnął się do DiPalmy, a potem odłożył laskę na krzesło obok. DiPalma odwzajemnił uśmiech. - Bardzo dobrze. To był jodan, czyż nie? Jodan to pozycja, w której pięści znajdują się na wysokości czoła tuż przed atakiem lub przy obronie. Jedna z pięciu podstawowych postaw w kendo, chociaż nie najczęściej stosowana. - Nie jest to pozycja dla każdego - powiedział Todd. - Ale mnie bardzo odpowiada. Nierzadko podczas meczu czuję, jak gdyby mój shinai był prawdziwym mieczem. Wyciągam go więc z niewidzialnej pochwy stosując styl Katori, a jodan wydaje się z nim doskonale harmonizować. DiPalma opanował metodę Katori przy wyciąganiu prawdziwego miecza. Kciuk i palec wskazujący opierają się wtedy na zewnętrznych krawędziach osłony dłoni wyciągając miecz z pochwy aż do zatrzymania go nad głową. Takie szybkie dobycie jest trudne do zablokowania, a jego zasięg większy niż w innych stylach. Utrzymywanie miecza ponad głową zmniejsza również jego odległość ostrza od celu, czyniąc cięcie Katori jednym z najszybszych w kendo. Był to styl szermierski powszechny w szesnastym i siedemnastym wieku, obecnie rzadko go praktykowano. - Dlaczego podoba ci się używanie obu mieczy jednocześnie? - zapytał Todd. DiPalma zamieszał herbatę. - Większość ludzi nie potrafi władać dwoma shinai naraz. To zbyt trudne do opanowania. Ale ja bardzo to lubię. Krótki pozwala kontrolować broń przeciwnika, a kiedy zablokuję ją lub odbiję na bok, atakujący jest odsłonięty dla mojego długiego miecza. Jeśli się wie, jak go wykorzystać, krótki shinai zapewnia dobrą obronę. Cios i tak zadaje się długim mieczem. Musi dosięgnąć. - Ale czasami można też atakować krótkim. Jeśli przeciwnik jest blisko i nie ma miejsca na ruch długim, albo kiedy walczy się w ciasnym pomieszczeniu. Dobrze jest również mieć oba miecze, kiedy jednocześnie atakuje wielu przeciwników. Kenpachi-san mówił mi, że muszę zacząć ćwiczyć dwoma shinai. „Kenpachi-san mówił mi”. DiPalma wyłowił natychmiast przekorę ukrytą pod dobrym wychowaniem Todda. Zuchwalstwo nie pasujące do jego gładkiej powierzchowności. Postawa Todda w stosunku do Kenpachiego była równie niekonsekwentna. Chłopiec to bał się go, to znów traktował jak swego dowódcę. Albo daimyo. DiPalma nie chciał, aby Kenpachi znaczył cokolwiek w życiu chłopca. Kenpachi miał wystarczająco dużo odwagi, aby stać się przekupny, a korupcja bywa zaraźliwa. DiPalma powiedział Toddowi o wydarzeniach, jakie miały miejsce w hotelu Yoshiko, ale nie wspomniał o jej powiązaniach z Kenpachim. Nie chciał narzucać chłopcu negatywnego wizerunku reżysera. Zbyt pośpieszna próba podporządkowania Todda mogła jedynie ośmieszyć DiPalmę. Tak naprawdę był to dopiero pierwszy dzień, który spędzali razem. Nie było nikogo, z kim DiPalma mógłby do końca przedyskutować okoliczności morderstwa Kathariny. Dotyczyło to również policji w Hongkongu. Jedynym naocznym świadkiem jej śmierci był Todd, który widział wszystko dzięki swej nadzwyczajnej percepcji. Frank wierzył chłopcu. Ale policja, niestety, nie, a na ich miejscu zrobiłby to samo. W świecie glin liczyły się tylko fakty. Kiedy na posterunku wypytywano go o przebieg zdarzenia w hotelu Yoshiko Mara, DiPalma ograniczał wyjaśnienia do minimum. - Bluffowałem i udało się. Ani więcej, ani mniej. - Musi mi pan wybaczyć, jeśli nie widzę sprawy tak prosto, jak pan ją przedstawia - powiedział oficer prowadzący przesłuchanie, nadinspektor o okrągłej twarzy, w okularach, z falistymi włosami i zwyczajem mówienia do złożonych rąk spoczywających na biurku. - Jeden z naszych oficerów został zmasakrowany przez mężczyznę przebranego za kobietę, drugi został oślepiony na jedno oko i teraz zszokowany leży w szpitalu. „Ani więcej, ani mniej”, mówi pan. Ja mówię, że więcej. Na przykład, co skłoniło pana do „bluffowania”, jak pan to ujął, w stosunku do kogoś, kogo pan nigdy wcześniej nie spotkał i o kim rzekomo nic nie wiedział? - Na początek, Yoshiko Mara, czyli Sakon Chiba, jak się dowiedzieliśmy, skłamał, że nie znał państwa Soon. Byłem w holu i słyszałem, jak rozmawiał z panem Soon. Nie ma wątpliwości, że Chiba go znał i czekał na niego. Pana ludzie uwierzyli w to kłamstwo, ponieważ chcieli wierzyć. Nadinspektor przeniósł wzrok ze swoich rąk na DiPalmę. - A dlaczego tak im na tym zależało? - Ponieważ nie podobało im się, że musieli ze mną współpracować. Chcieli mi pokazać kto jest szefem. Lepiej się przez to czuli. Fuller był uprzejmy, ale tylko pozornie. Robił wszystko, żeby trzymać mnie na dystans. Na swój sposób upewnił się, że wiem o tym. A Jenkins? Jeśli o niego chodzi, to Chiba czyli Yoshiko wygrała u niego konkurs na „Miss Świata”. Język wylazł mu na wierzch. Odnalazł dziewczynę - marzenie. Wszystko, co widział, to piękną kobietę, a nie kogoś, kto mógł zabić dwie osoby. - Jeśli nie będzie pan miał nic przeciwko temu, wolałbym aby pan oszczędził sobie teraz słów krytyki pod adresem moich ludzi; dziękuję panu. Przypuszczam, że będziemy musieli w przyszłości popracować trochę nad tym problemem nieufności. DiPalma pomyślał, że ten pozornie uprzejmy człowiek rzucał w niego kamieniami. „Sprytny glina nie wierzy nikomu, kogo nie zna”. - Wszystko się zgadza, ale nie mamy niezbitych dowodów łączących Chibę ze śmiercią Hansardów. - Katharina Hansard powiedziała mi, że obawiała się o życie swoje i Todda. Nadinspektor przytaknął. - Tak, mamy tę rozmowę zarejestrowaną. - Mniej więcej w tym samym czasie Chiba pojawia się w Hongkongu przebrany za kobietę i posługuje się nazwiskiem Yoshiko Mara. - Znaleźliśmy różne paszporty w jego pokoju. Proszę mówić dalej. - Katharina jest przerażona. Chiba w Hongkongu. Potem Katharina i jej mąż umierają. A Chiba wynajmuje państwa Soon, aby przyprowadzili mu Todda. Macie przecież ich zeznania. Myślę, że to łączy Chibę ze śmiercią Hansardów. Nie odrywając oczu od biurka, nadinspektor utworzył pod brodą trójkąt z kciuków i palców wskazujących. - Załóżmy, tylko załóżmy, że ktoś inny, a nie Chiba zamordował Hansardów. Teoretycznie, oczywiście. - Chiba miał talent do zabijania. Udowodnił to wówczas w pokoju hotelowym. Przekonałem się o tym, podobnie jak dwaj pana ludzie. - Hmm, tak. Czy coś jeszcze? - Iana Hansarda i Chibę widywano razem. W banku Mansarda, w restauracji. Oprócz jego kierowcy, także służący Hansardów widzieli co się dzieje. - Znany był z tego, że chętnie poluje na kobiety - powielał nadinspektor. - Nie na jakieś tam kobiety - poprawił DiPalma - tylko na kobiety orientalne. To bardzo ułatwiało Chibie zadanie. Nadinspektor podniósł wzrok. - Rozumiem, że pana podejrzenia dotyczą przede wszystkim zgonu Mrs Hansard. - I zagrożenia Todda. - To wyjaśniałoby pańskie „bluffowanie” w odniesieniu do jej śmierci, czego nie można powiedzieć o śmierci jej męża. DiPalma pomyślał, że nadinspektor nieźle się maskuje. Bystry facet, który wcale na takiego nie wygląda. Dobierając starannie słowa, powiedział: - Do Hongkongu przybyłem na wyraźne żądanie Mrs Hansard, więc przyznaję panu rację. Jej śmierć absorbuje mnie najbardziej. - Tak, przypuśćmy, że tak jest. Ostatecznie jest pan ojcem jej dziecka. Dziwne jest tylko to, że Chiba posunął się aż do morderstwa, aby zdobyć chłopca. Czyż nie mógł go po prostu porwać? - Katharina kochała Todda. Jeśli ktokolwiek by go uprowadził, nic by jej nie powstrzymało przed odzyskaniem go. A martwi rodzice nie będą przecież szukać zaginionego dziecka. - Dobre, jak każda teoria. Dziwny człowiek z tego pana Chiba. Policja tokijska utrzymuje w swoim teleksie, że był onnagata, aktorem grającym role kobiece w teatrze Kabuki. Odtwarzał także żeńskie role w spektaklach Noh i teatrach tańca japońskiego; większość czasu zachowywał się jak kobieta. - Kobieta z umiejętnością walki doskonale wyszkolonego mężczyzny - uzupełnił DiPalma. - Ninja, czy to chciał pan powiedzieć? Kunoichi. DiPalma odchylił się na krześle do tyłu. Nie wahał się ani przez moment; natychmiast podjął decyzję. Nie będzie wspominał o mistycznych wizjach i koszmarach sennych Todda. Gdyby o tym powiedział, na pewno nie potraktowaliby poważnie ani jego, ani Todda; po pierwsze, za wiarę w te wizje, a po drugie, że się do tego przyznają. Powiedział: - Dla potrzeb samej dyskusji przyjmijmy, że Chiba, czyli Yoshiko Mara wyeliminowała Hansardów. Oznacza to, że musiała o nich parę rzeczy wiedzieć. O zainteresowaniu Hansarda orientalnymi kobietami albo o najlepszym sposobie wykorzystania tej informacji. Musiał wiedzieć kiedy i gdzie zaatakować Katharine Hansard. Musiał także mieć wspólników, którzy pomogli mu w zamordowaniu Iana Hansarda. - Skąd wiadomo, że ktoś pomagał Chibie przy zabijaniu Hansarda? - Ponieważ Hansard zginął od ukąszenia kobry, a nie sądzę, aby Chiba przeszedł przez kontrolę celną z kobrą w torebce. Nadinspektor pozwolił sobie na uśmiech. - Niezłe założenie. A więc Chiba miał przyjaciół w Hongkongu. DiPalma pochylił się do przodu. - Nie tylko przyjaciół. Zakładam, że przybył tu i uzyskał wszystkie niezbędne informacje, wgląd w cale podłoże sprawy, wszystkie kontakty. Chiba nie tylko walczył jak ninja, z Hansardami postępował tak jak gdyby nim był. Najpierw zdobywa informacje, potem działa. Nie był tu dostatecznie długo, aby samemu wszystko to przygotować. - Po Hongkongu też nieźle się poruszał. Jeśli to, co pan mówi jest prawdą, to znaczy, że w niezwykle krótkim czasie udało mu się zgromadzić ogromny zasób wiadomości. DiPalma potrząsnął głową. - To niemożliwe. Teleks odebrany przez pana z tokijskiego wydziału policji oraz teleks Rogera Tana z tokijskiego biura DEA mówią to samo. Sakon Chiba nie mógł w ten sposób działać w obcym mieście i zlikwidować dwoje ludzi, których nigdy w życiu nie widział. - Chyba że był ktoś, kto za niego pomyślał, jak to pan sugeruje. - W teleksach utrzymują, że Chiba był już karany. Drobna kradzież. Aktorstwo w filmach pornograficznych, męska prostytucja, kolejne kradzieże, oszukiwanie turystów. Handel narkotykami na niewielką skalę. Kradzież samochodu była jego najpoważniejszą sprawą. Facet nie zabierał się za nic, co wymagało myślenia i planowania. Jeszcze cztery lata temu zachowywał się jak ktoś zupełnie przegrany. - Co, według pana, mogło go z tej drogi zawrócić? DiPalma spoglądał na sufit. - Chciałbym to wiedzieć. Ni stąd, ni zowąd, żadnych kradzieży portfeli, samochodów ani towarów w sklepach. Nagły dobrobyt. Bardzo szybko Chiba kupuje apartament w niedalekim sąsiedztwie Tokio. Nabywa połowę udziału w tokijskim butiku. No i oczywiście ubiera się w ciuchy z salonów mody z dodatkami kosztownej biżuterii. Skończyły się zatrzymania, skończyły się kłopoty z policją. Nadinspektor zabębnił palcami po biurku. Rozmowa stawała się bardzo interesująca. - Nowo narodzony, jak to wy, Amerykanie, mawiacie, i to z niezłą sumką dolarów w jego, czy też jej, posiadaniu. Mówiło się o dziesięciu tysiącach, o ile pamiętam. - I cztery różne paszporty - dodał DiPalma. - Każdy na inne nazwisko, każdy po mistrzowsku podrobiony. Założę się, że żaden z nich nie był kradziony. To byłoby nieostrożne, a niczego wokół nowo narodzonego Sakona Chiby nie robiono niedbale. Przeszłość Chiby nie wskazuje, aby sam do tego wszystkiego doszedł. I jeszcze jedno: widziałem jak walczył. Dobrał się do trzech mężczyzn, zabijając jednego, a dwóch kalecząc. Ktokolwiek go wytrenował, zrobił to bardzo dobrze. - Już to samo potwierdzałoby pańskie podejrzenia, że należał do ninja. Czyż nie? - Panie nadinspektorze, wielokrotnie bywałem w Japonii i widziałem większość uprawianych tam sztuk walki. Różni ważni ludzie pokazywali mi kraj, ale nigdy nie widziałem dojo, w której ćwiczy się walkę przy użyciu wachlarza. Jeśli uczy się jej w dzisiejszych czasach, na pewno robi się to w tajemnicy. Nigdy nie widziałem walki na wachlarze. Nawet nie słyszałem wzmianki na ten temat. To należało do historii. - Aż do teraz. Nadinspektor wyjął z szuflady biurka dużą, brązową kopertę. Zaglądnął do środka, po czym podał DiPalmie, który wysypał jej zawartość. Z koperty wypadł wachlarz bojowy. - Cokolwiek mi pan o tym powie, będzie interesujące. DiPalma obrócił wachlarz w palcach, ostrożnie go otworzył, a kiedy ten osiągnął pełną szerokość, zbadał go dokładnie, pocierając palcami po obu bokach i rączce. Wachlarz wykonano z cienkiego ale twardego metalu pokrytego warstwą srebra, a ostrza ukryto pod złotą farbą. Złote kółko zwisało przy rączce z kości słoniowej także wykładanej złotem i srebrem. Po jednej stronie namalowane były lilie, orchidee i azalie; drugą ozdobiono malując krajobraz pokryty śniegiem ze świątynią na zboczu wzgórza, czerwoną od promieni zachodzącego słońca. - Wachlarz nazywa się po japońsku tessen – objaśnił DiPalma. - Znaczy to tyle, co żelazny wachlarz. Samurajowie używali go jako zabezpieczenia, gdy wchodzili do domu kogoś, kogo nie darzyli zaufaniem. Zatrzaskiwanie rozsuwanych drzwi na szyi człowieka było wtedy znanym chwytem. Aby tego uniknąć, należało zasłonić głowę otwartym wachlarzem. Zamknięcie drzwi na kimś niepożądanym stawało się wtedy niemożliwe. Dobra broń mająca swoje zalety. Mogła być użyta przeciwko nożom, mieczom czy kijom. Położył wachlarz z zimowym krajobrazem na biurku nadinspektora, postukując palcem po namalowanej świątyni. - Te znaki na przodzie. Trudno je zrozumieć. O tu, pod dachem. - Co to za znaki? - Pochodzą od Kuan Yue, chińskiego boga sztuk wojennych. Boga wojny. Nadinspektor pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech uznania dla Franka. - Z własnego doświadczenia wiem, kim on jest. Ulubiony bóg chińskiego półświatka. Jego posążki można znaleźć na każdym posterunku policji, włącznie z naszym. Co najdziwniejsze, policjanci i kryminaliści modlą się do tego samego boga, aby chronił ich przed sobą nawzajem. Ale dlaczego Kuan Yue miałby się pojawiać na japońskim wachlarzu wojennym? DiPalma wziął do ręki laskę i rozsiadł się swobodnie. - Ponieważ Japonia zbudowała swoją cywilizację na kulturze chińskiej. - Ani nam, ani Japończykom Chińczycy nigdy nie pozwolą o tym zapomnieć - powiedział nadinspektor. - To jeden z wielu powodów, dla którego Chińczycy są raczej aroganccy, aby nie powiedzieć nieznośni. Jeśli wierzyć pogłoskom, Japonia ciągle jeszcze „zapożycza” od innych. Tylko że tak naprawdę to się nazywa szpiegostwo przemysłowe. Niestety, w tej części świata prawo tego nie wzbrania. Tak samo jak produkcji w Hongkongu. Czy pan coś może chciał powiedzieć? - Znaki zdają się wskazywać na to, że wachlarz wykonano dla jakiegoś wojskowego. Imię Kuan Yue miało przynosić szczęście. Cała militarna strategia Japonii przez setki lat opierała się na chińskiej „Księdze Zmian”, na chińskich teoriach, yin i yang, na ideach chińskich generałów i filozofów. Włócznia, łuk i miecz przywędrowały do Japonii z Chin. - Rozumiem. Gdzie należałoby się dzisiaj udać, aby zdobyć taki wachlarz? - Nigdzie. To obiekty muzealne, eksponaty dla kolekcjonerów. Mają prawie czterysta lat. Pochodzą prawdopodobnie z końca szesnastego wieku. Nawet najznakomitsi handlarze antykami mieliby problemy z natrafieniem na ich ślad. Nadinspektor wykrzywił swoje małe usta, zanim odpowiedział. - Czy Chiba mógł go ukraść? „Przybliżasz się do prawdy” - pomyślał DiPalma. - „Powoli, ale pewnie”. - Mówi pan, że ktoś z przeszłością Chiby nie mógłby po prostu posiadać tak cennej rzeczy. - Tak, to właśnie chciałem wyrazić. DiPalma wstał. - Może należałoby jeszcze raz zatelefonować do Tokio. W ten sposób przekonamy się, czy wachlarz odpowiadający temu opisowi nie został skradziony z muzeum albo prywatnej kolekcji. Teraz podniósł się nadinspektor. - Jest pan nam bardzo pomocny. Żałuję, że stosunki pomiędzy panem i moim wydziałem ułożyły się niewłaściwie. Pan rozumie, trudno stosować się do poleceń człowieka z zewnątrz, ale pan chyba nie jest takim outsiderem, jak nam się wydawało, prawda? - Zdarzyło mi się wejść wam w drogę, jeśli o to panu chodzi. Nie próbowałem jednak narzucić swojej woli, bo lubię patrzeć, jak ludzie wokół mnie podskakują. Chodzi jednak o mojego syna. Prawdopodobnie słyszał pan o moim związku z Kathariną i o tym, co się zdarzyło jedenaście lat temu. - Tak, słyszałem. - Jestem jej to winien. - Dług z przeszłości może być wyrównany, jeżeli przejmie pan opiekę nad chłopcem; przyznam ją panu. Ale jest jeszcze Ling Shen. Jedyną pana szansą jest zabranie chłopca i natychmiastowe opuszczenie Hongkongu. - Pogrzeb Kathariny odbędzie się za trzy dni. Pekin załatwia te sprawy. Obiecałem Toddowi, że będziemy tam razem. Nie muszę panu przypominać, że najważniejszą rzeczą dla Chińczyka jest być właściwie pogrzebanym. Policjant przytaknął. - Doskonale rozumiem. Niestety, Triad ma władzę w Hongkongu, która ustępuje jedynie Pekinowi i bankierom. Służę panu, czym tylko będę mógł, ale Shen jest nieprzejednanym wrogiem i myślę, że skoro raz postanowił się zemścić, nie zrezygnuje z tego. Przygładził swoje faliste włosy. Będąc człowiekiem pragmatycznym, zaczął się już psychicznie nastawiać na gwałtowną reakcję strony amerykańskiej, możliwą nie tylko wówczas, gdyby Shen spełnił swoje groźby, co bez wątpienia mogło nastąpić. Troska DiPalmy o chłopca i świadomość zobowiązań wobec nieżyjącej Mrs Hansard były godne uznania. Bardzo ludzkie. Ale niestety niczego to nie rozwiązywało. DiPalma powiedział: - Mogę panu wskazać kilka miejsc w Japonii, gdzie należałoby zacząć rozpytywać o wachlarz. Nadinspektor złożył wachlarz i schował go do koperty. - W zamian za co? - Za włączenie Kona Kenpachiego jako podejrzanego do sprawy o zabójstwo Kathariny Hansard. - Pan Kenpachi nie jest przez nas podejrzany o zabójstwo. Zwolniliśmy go po złożeniu oświadczenia. - A te teleksy... - Potwierdzały, że pan Kenpachi wyciągał Chibę przy poprzednich aresztowaniach, nic więcej. Obecność pana Kenpachiego w Hongkongu wydaje się przypadkowo zbieżną z pobytem Chiby i nie wynika ze spisku. Tak dalece, jak możemy to zbadać, te dwie osoby nie spotykały się tu poprzednio. Zdaje się, że pan myśli najgorsze o Kenpachim, i jest to pana przywilejem. Nie ma jednak dowodów, z których wynikałoby, że zależało mu na śmierci Hansardów. Mam też kłopoty ze znalezieniem motywów u Chiby. Jedyną rzeczą, jakiej obaj chcieli w tej sprawie, to zdobycie pańskiego syna, a ja, z całym należnym szacunkiem, nie potrafię powiedzieć dlaczego. - Chiba miał numer telefonu zainstalowanego w samochodzie Kenpachiego... - Co było powodem, że wzięliśmy go na przesłuchanie. Wyjaśnił to. Chiba miał zagrać w jego filmie. Raz już rozmawiali o tym telefonicznie i mieli się jeszcze kontaktować. Bez spotykania twarzą w twarz. Wyłącznie interes i wyłącznie przez telefon. - W Japonii Kenpachi niejednokrotnie zapłacił kaucję za Chibę. Policja tokijska podała również, że mieszkali razem i że przez długi czas widywano ich tu i ówdzie w swoim towarzystwie. Można przyjąć, że byli dla siebie partnerami nie tylko w łóżku. Nadinspektor włożył wachlarz do biurka i zasunął szufladę. - W naszej prasie mamy kolumny z plotkami i jesteśmy świadomi seksualnych skłonności pana Kenpachiego. Tutaj na Wschodzie na takie praktyki patrzy się inaczej niż u was. Zmysłowość, we wszystkich jej aspektach, jest rozważana po prostu jako sprawa cielesna. A co do formy, jaką może przyjmować... Cóż, mieszkańcy Wschodu utrzymują, iż nienależy winić człowieka za to, że je lewą ręką zamiast prawą. W każdym przypadku, biorąc pod uwagę to, co się obecnie na świecie dzieje, jedyną perwersją jest czystość moralna. DiPalma podniósł rączkę swojej laski na wysokość oczu i przyglądał się jej uważnie. - Czy zadał pan sobie pytanie, dlaczego Chiba zachowywał się w ten sposób, kiedy weszliśmy do jego pokoju? Albo dlaczego słowo ninja sprawiło, że chciał nas wszystkich zabić? Nadinspektor odpowiedział po długim namyśle. - Sądząc z jego reakcji, on się po prostu bał. Być może to my go przestraszyliśmy. Albo też bał się kogoś zupełnie nam nie znanego. Równie dobrze może się okazać, że miał pan rację, iż był szkolony i finansowany przez kogoś, kogo tożsamości nie mógł zdradzić. Jego działania sugerują, że wpadł w prawdziwą furię. - Chiba był cholernie przerażony, widziałem to w jego oczach. - Mógł się przerazić pana. - Pozostaję przy swoim, jego pieniądze, styl życia oraz przygotowanie do walki muszą mieć jakieś źródło. - Pański bluff z powodzeniem wystraszył Chibę, ale zamknął również drogę dla dalszego śledztwa. Teraz Chiba nie żyje, a Kenpachi pozostaje na wolności w świecie swojego filmu. - Nadinspektor wyciągnął na pożegnanie rękę do DiPalmy. - Nie kwestionuję pańskiej inteligencji, ale sugeruję, aby zmienił pan plany co do pogrzebu. I uważał na siebie. Shen jest bezwzględny. Sprawy nie idą mu dobrze, jest więc bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany ratować twarz. Nie pojawi się na pogrzebie córki. Przez jedenaście lat nie kontaktował się z nią, powinno to pana przekonać o jego determinacji. A ona musiała pana mocno kochać, jeśli zaprosiła pana, wiedząc jaka będzie reakcja ojca. Rozstali się w milczeniu; nadinspektor przypomniał sobie śmierć własnej żony oraz starą prawdę, że prawdziwa miłość oznacza długie zapominanie. * Na balkonie restauracji Landmark Frank DiPalma popił łyk letniej herbaty i powiedział do Todda: - Masz rację, Benkai był bardzo dobry w walce na dwa miecze. Skąd się o tym dowiedziałeś? - Czytałem o sławnych szermierzach takich, jak Hayashizaki, Ittosai, Shimpachi Nikai, Bokuden, Musashi i Benkai. Kenpachi-san podarował mi książkę o życiu Benkai. Kiedyś mieszkał on w zamku Kenpachi-sana jako strażnik przyboczny pana Saburo, który kazał zbudować ten zamek. - Książka jest napisana po angielsku, czy po japońsku? - Po japońsku. - Kiedy nauczyłeś się japońskiego? Todd był zakłopotany. - Wydaje mi się, że mam talent do tego języka. Pierwszych słów i zwrotów uczyłem się od mojego instruktora kendo. Kiedy zauważył moje zainteresowanie, postanowił rozmawiać ze mną po japońsku. Przychodziło mi to bez trudności. Sam nie wiem, dlaczego. Japoński nie wydawał się łatwy DiPalmie, który spędził całe lata na nauce tego języka, przy którym chiński wydawał się o wiele mniej skomplikowany. Japoński należał do najtrudniejszych języków świata; był nieprecyzyjny, z ogromnym zasobem słów i systemem zapisu, którego DiPalma nigdy nie opanował. Za to jego jedenastoletni syn mówił swobodnie po japońsku i, Bóg wie, w ilu dialektach chińskich. DiPalma pomyślał o Chibie i jego związkach z Kenpachim. - Kenpachi wspomniał coś o twojej wizycie w zamku Ikuba. - Rozmawialiśmy o kendo. W zamku Ikuba jest oryginalne dojo, gdzie Benkai ćwiczył i nauczał szermierki. Kenpachi-san uważa, że powinienem je zobaczyć. Jest też komnata, w której pan Saburo i Benkai popełnili seppuku. Muszę tam pojechać. Muszę... Oczy mu się rozszerzyły i wstrzymał oddech. Równie nagle rozluźnił się i zwrócił do DiPalmy. - Benkai był kaishaku pana Saburo. - Wiesz co to znaczy kaishaku? Todd przytaknął z powagą. - Kaishaku działa jako „drugi” przy popełniającym seppuku. Jego obowiązkiem jest skrócenie cierpienia osoby odbierającej sobie życie. Kaishaku musi mieć silny charakter i być bardzo dobrym szermierzem. DiPalma nie mógł wyjść z podziwu. - Katharina mi mówiła, że znasz się na sztuce wojennej. Że wiele wiesz o Japonii. Zwyczaj seppuku sięga zamierzchłych czasów. Nikt nie wie na pewno jak daleko. Todd zamyślił się nad swoją nietkniętą filiżanką herbaty. - Przynajmniej piętnaście wieków wstecz. Zaczęło się od wojowników, którzy nie mogąc przeżyć upokorzenia porażki, popełniali samobójstwo przez uduszenie. Inni wojownicy podpalali się we własnych domach. Czy dlatego, że wierzyli, iż nie będą żyli wiecznie? - Dusza nie umiera. Rodzimy się ciągle na nowo, aż do chwili uwolnienia się z kręgu narodzin i śmierci i wtedy jednoczymy się z Ostateczną Rzeczywistością. DiPalma uśmiechnął się. - Z twoją matką rozmawialiśmy parę razy na ten temat. Tak jak ty wierzyła w reinkarnację. W karmę. Nie chcę się z tobą spierać, ale trudno mi tę wiarę przyjąć. Wydaje mi się, że kiedy umarłeś, to umarłeś i koniec. Drzwi za tobą są zatrzaśnięte. Księga zamknięta. - Nigdy się nie umiera - powiedział Todd z chłodną pewnością. - Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić własnej śmierci. Potrafisz sobie wyobrazić wszystko, tylko nie swoją śmierć. - Och, nieprawda, potrafię sobie doskonale wyobrazić moją śmierć. Widzę się leżącego w drogiej trumnie wyłożonej jedwabiem, ręce złożone na piersiach. Jestem ubrany w czarny garnitur, a wkoło pełno kwiatów, być może kilka pięknych kobiet popłakujących w pierwszym rzędzie i łysy facet grający na organach. Todd z półuśmieszkiem oparł się na krześle. - I tu sięgamy prawdy. Widzisz siebie leżącego w trumnie. Jesteś świadkiem, obserwatorem. Nie możesz umrzeć i być jednocześnie świadkiem. - Hej - Frank wyszczerzył zęby. - Bystry jesteś. Zabawmy się jeszcze przez chwilę. - Chciałabym z tobą porozmawiać. DiPalma odwrócił się i zobaczył Jan Golden stojącą przy stoliku i zaciągającą się ze złością papierosem. - Jan. Znasz Todda. Chłopiec wstał. - Miss Golden - powiedział grzecznie. Jan zignorowała go. - Musimy porozmawiać, Frank. Teraz. - To mój pierwszy dzień z Toddem. Może spotkamy się jutro. Wiele rzeczy dzisiaj się wydarzyło... Zdjęła laskę z krzesła i usiadła. - O tym właśnie chcę z tobą porozmawiać. Dlaczego chcesz mi zaszkodzić? - Nie rozumiem. - Mówię o tym, że przyczyniłeś się do tego, iż bez powodu aresztowali Kona. O tym, że opóźniasz mi prace przy filmie i przyprawiasz o dodatkowe koszty. - Jak mi się to wszystko udało zrobić? - Kon zniknął. DiPalma spojrzał na Todda, który siedział i przyglądał się im w milczeniu. Opanowanie chłopca było zdumiewające. - Rozmawiałam z nim na posterunku policji – powiedziała Jan. - Krótko po tej rozmowie wyszedł. Myślałam, że wrócił na plan, ale on się tam więcej nie pokazał i nikt nie wie, gdzie, do diabła, jest. Dzień kręcenia i pięćdziesiąt tysięcy dolarów w błoto. - Opadła na krzesło, zakrywając oczy. - Poproszę coś do picia. DiPalma wezwał kelnerkę i zamówił „Rob Roya”. Jan odsłoniła twarz. - Powiedział, że to sięga czasów waszej rywalizacji w kendo. Mówi, że nie rezygnujesz z okazji obrzucenia jego imienia błotem. - On kłamie - odparł krótko DiPalma. Czuł na sobie wzrok Todda, ale nie odwrócił się w jego kierunku. Jan grzebała w torebce, szukając papierosów. - Frank, ja ciebie znam. Jesteś Sycylijczykiem. Ty nie zapominasz. Powiedziałeś mi to kiedyś, pamiętasz? I jeszcze coś. Mówiłeś kilkakrotnie, że chciałbyś ponownie przejść przez życie i zmienić parę rzeczy. Naprawić je, tak powiedziałeś? - Nie myślałem wówczas o Kenpachim. Myślałem o żonie i córce. Myślałem o rodzicach, których utraciłem. - Jego wzrok przeniósł się na stół. - Myślałem o Katharinie. Przypalił jej papierosa i przyglądał się jak zaciągnęła się głęboko. - Frank, wiem że byłeś z policją, kiedy przyjechała po Kona. Na policji nie wiedzą coś za jeden. Boją się, bo nie mają pojęcia, kto za tobą stoi. Zatelefonowałeś do senatora Josepha Quarequio i każdy w Hongkongu stanął na baczność, albo położył się na grzbiecie z łapami do góry. To wszystko twoja wina. Senator to ogromna władza, mój przyjacielu. To władza, która zwykle rani innych. - Jan, posłuchaj, Kenpachi nie został aresztowany dlatego, że ja tak chciałem. Nie został w ogóle aresztowany. Wzięli go na przesłuchanie, to wszystko. Jego przyjaciel zabił oficera policji i oślepił drugiego na jedno oko. Człowiek, który to zrobił... - Transwestyta. Wiem o tym. - Miał numer samochodowego telefonu Kenpachiego. Zgasiła papierosa i natychmiast sięgnęła po drugiego. - Czy to wystarczy, żeby wciągnąć Kona? - Kenpachiego i zabójcę łączyły przez ostatnie piętnaście lat ścisłe więzi. Tak, to wystarczający powód dla przesłuchania, co najmniej dziesięć razy. W szczególności, kiedy obaj są równocześnie w tym samym mieście. Jan opuszkiem palca usunęła z języka okruch tytoniu. - On wie, że kiedyś mieliśmy się pobrać i że to nie wyszło. Myśli, że jesteś zazdrosny o mnie i moją pracę z nim i że zechcesz nam sprawić kłopoty. - Naprawdę w to wierzysz? Odwróciła głowę. - Powiedziałam mu o nas. Czułam, że powinien wiedzieć. Szczególnie ta sprawa... - spojrzała zza stołu na Todda. – Ta sprawa, która przydarzyła się matce twojego syna. Kon przysięga, że nie ma z tym nic wspólnego. Kelnerka przyniosła drinka. Jan porwała go z tacki i opróżniła jednym haustem połowę. Jej bujne, kasztanoworude włosy poruszały się przy każdym ruchu i pociągały Franka. - To nie był najlepszy dzień w moim życiu - powiedziała. - Sprawa jest poważna. Opóźnienia, opróżnienia, opóźnienia. Potem Kon znika nie wiadomo gdzie, a za pół godziny dostaję wiadomość z Tokio. Nasze pozwolenie na filmowanie w Bank of Tokyo i w domu towarowym „Mitsukoshi” zostało wycofane. Bank nie sądzi, aby film wpłynął pozytywnie na jego opinię u klientów, a magazyn, przez który przewija się codziennie trzysta tysięcy kupujących utrzymuje, ze zakłóciliśmy jego pracę. Potrzebujemy na gwałt miejsc zastępczych, nie wspominając o przeróbkach. No i nadchodzi sezon huraganów. Mogą uderzyć w Japonię w tym miesiącu, być może w następnym. Mogą ulec zniszczeniu naturalne scenerie, jakie zaplanowaliśmy. W szczególności te, które Kon zamierzał filmować na wybrzeżu. - Uniosła palec. - A teraz słuchaj. Miałam doskonały układ w tym filmie. Odpowiedni aktorzy amerykańscy i japońscy, wspaniały scenariusz i najlepszy reżyser. Dzisiejszego popołudnia mój kierownik produkcji otrzymał teleks z Nowego Jorku. Aktor, który w przyszłym tygodniu miał przylecieć na zdjęcia do Tokio, zmienił plany. Wygląda na to, że dostał główną rolę w nowej sztuce Arthura Millera i ma zamiar ją zagrać, nawet jeśli będzie musiał złamać kontrakt ze mną. John Ford miał rację. Aktorzy są beznadziejni. Opróżniła szklankę, postawiła ją i zapatrzyła przed siebie. Dopiero Todd przerwał milczenie. - Przykro mi z powodu pani ojca, Miss Golden. Jej głowa drgnęła. Spojrzała na chłopca, potem na DiPalmę. - Skąd wiesz o moim ojcu? Powiedziałeś mu? Frank, czy ty mnie szpiegujesz? DiPalma zmuszał się, aby nie patrzeć na Todda. Nigdy nic rozmawiał z nim na temat ojca Jan. Łzy pojawiły się w jej oczach. - Boże, jeszcze tylko tego brakowało. Jest znowu w szpitalu. Coś nie w porządku ze stymulatorem. Frank, przykro mi, że napadłam na ciebie. Nie miałam racji, wiem, przykro mi. Nic tu nie mogę zrobić. W tej chwili film jest dla mnie wszystkim. Chcę przez to powiedzieć, że jest to moja szansa bycia kimś, robienia jeszcze czegoś oprócz starzenia się. A jeśli chodzi o ciebie i Kona, proszę cię, nie zepsuj mi tego. Jeśli coś jest między wami, odłóżcie to do czasu, kiedy film zostanie zakończony. To wszystko. Przez stół wyciągnęła rękę. Ujął ją, ponieważ był ogromnie zmęczony, niemal wyczerpany. Ponieważ nie miał dość energii, aby wyjaśnić Jan, że pomimo tego, co do niej czuł, nie ufał jej. Frank DiPalma kochał kiedyś Jan i wtedy nie miała trudności z oszukaniem go. Nie chciał przez to przechodzić ponownie. Wierząc Kenpachiemu, oszukiwała sama siebie. Przenoszenie swoich frustracji na DiPalmę było częścią tego oszustwa. Jeśli nie zdoła przedłożyć dobrego filmu na czas i utrzymać się w granicach budżetu, jej kariera producenta ucierpi, może na zawsze. W Hollywood, gdzie niepowodzenie jest przestępstwem, niewielu ludzi otrzymywało drugą szansę. Potrzebowała Kenpachiego. Pociągał ją. Inaczej nie odszukałaby DiPalmy. Kiedy Jan zakochiwała się, jej miłość nie znała granic i nie podlegała kontroli. Potem dopiero przychodziło cierpienie i pozbycie się złudzeń, ale teraz walczyłaby za Kona Kenpachiego, nawet jeśli musiałaby występować przeciwko Frankowi DiPalmie. Ciągle pamiętał, co powiedział mu ojciec: w miłości się nie wybiera. - Nie wiedziałem, że ty i Kenpachi jesteście w Hongkongu - powiedział DiPalma. - Przyjechałem tu, ponieważ Katharina mnie o to prosiła. Po pogrzebie wrócę do Nowego Jorku. Możesz nie wierzyć, jeśli nie chcesz, ale myślę, że znasz mnie na tyle, aby wiedzieć, że nie kłamię. Zgasiła kolejnego papierosa. - Wybacz mi. Jestem zdenerwowana i chciałam się wyżalić, to wszystko. Jakby nie dość było problemów, wysłaliśmy kopie starszych filmów Kona do Nowego Jorku. Miały być prezentowane na przeglądzie w Lincoln Center w przyszłym miesiącu i jeszcze nie dotarły. Kon zasłużył na tę prezentację. Nie chciałabym, aby coś się nie udało. Powstała, a za nią Frank. - Znowu się spotkaliśmy po tylu latach - powiedziała. – Nie mówiłam ci, że świetnie wyglądasz. - Ty też. - Słyszałam o tobie dużo dobrego. Mówią, że tego roku z pewnością znowu zdobędziesz nagrodę Emmy. Która to już będzie, czwarta? - Trzecia, jeśli będzie. Powodzenia w filmie. Jan uśmiechnęła się do Todda, który wstał i podał jej rękę. Ucałowała Franka w policzek i wyszła z restauracji. Oczy Franka powędrowały za nią po schodach na balkon i przez plac. „W miłości się nie wybiera”... Kiedy wyszła z gmachu, obrócił się do Todda z zapytaniem, skąd wiedział o chorobie ojca Jan. Chłopca już jednak nie było. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Było ciemno, kiedy Kon Kenpachi przyklęknął w małym pomieszczeniu przed niskim stolikiem; zapalił cztery białe świece. Płomienie rzucały długie cienie na niski sufit restauracji wężowej, miejsca, gdzie zamordowano Iana Hansarda. Poza Kenpachim i jego gorylem Wakabą, w restauracji nie było nikogo. Wakaba przekręcił klucz w drzwiach frontowych, potem zamknął grube, drewniane okiennice w oknach wychodzących na ulicę. Goryl wyglądnął przez szparę w okiennicy, powrócił do drzwi i stanął do nich tyłem. Przy stoliku Kenpachi przyglądał się świecom otoczonym przez pręciki kadzidła i kwiaty - lilie, niebieskie orchidee i chryzantemy - dobrane zgodnie z ceremoniałem ofiary dla zmarłych. Ceremonia była poświęcona Sakonowi, którego symbolizowała pusta trumna. Jej węzgłowie było skierowane na północ i dotykało stolika. Ciało Sakona ciągle jeszcze znajdowało się w posiadaniu policji; następnego ranka miano przeprowadzić sekcję zwłok. Kenpachi nie mógł domagać się wydania ciała, aby nie zwracać na siebie większej uwagi. Musiał dokonać ceremonii bez niego. Ulubiona fotografia Sakona stała w trumnie, spoczywając na białej, jedwabnej chustce. Zrobił ją na szczycie góry Fudżi więcej niż dziesięć lat temu, kiedy Sakon był nastolatkiem o nieskażonym i niewinnym pięknie. W asyście Japończyka z banku Nosaki, Kenpachi pośpiesznie zorganizował rytuał ku czci Sakona, aby dać znak jego duchowi, że zostanie pomszczony. Policjant, który go zabił nie dostąpi przebaczenia. Morderstwo Sakona nie będzie bezkarne. Według pojęć samurajów, Sakon zginął śmiercią wojownika w służbie dla Nosaki i Kenpachiego. Śmierć czyniła go kami, bogiem, z którym niebawem Kenpachi spotka się na tamtym świecie. Filmowiec nie chciał spotkać się z Sakonem bez spełnienia wymagań kodeksu Bushido. Rytuał śmierci. Ponieważ Kenpachi przed oczekującym go seppuku dokonywał samooczyszczenia, według rytuału buddyjskiego działał również w imieniu duchownego. Przed wejściem do restauracji na znak żałoby nakleił na drzwiach kartkę ze słowami mo-shu. Teraz, przy stoliku, wziął do ręki pióro i wyciągnął arkusz białego papieru. Zanurzył pióro w kałamarzu i jednym ruchem nakreślił okrąg wypełniający kontury papieru. Wewnątrz postawił trzy duże znaki, podobne do przecinka, jeden za drugim. Wakaba przyglądał się jak Kenpachi wypełnił jeden z nich, po czym w pozostałych narysował bociana i żółwia. Bocian i żółw były symbolami wiecznego życia. Kiedy skończył, przeniósł tak przygotowane mitsutomoe nad trumną i położył je obok fotografii Sakona. Mitsutomoe ze swoimi trzema przecinkami, przedstawiało trzy skarby Buddy - samego Buddę, jego nauki oraz wiernych. Na drugim stoliku obok trumny leżały owoce, słodycze, warzywa i herbata, a także para sandałów, naszyjnik z pereł, brosza wysadzana kamieniami i kimono. Jak nakazywał rytuał, Kenpachi, jako jedyny bliski Sakona, zapłacił za wszystko sam. Publicznie nie okazywał żalu. Dopiero teraz zawładnął nim smutek i po raz pierwszy od chwili, gdy usłyszał o śmierci Sakona, w oczach Kenpachiego pojawiły się łzy. Ukląkł przy drugim stoliku i zaczął owijać upominki w biały, ręcznie robiony, mocny i niezwykle piękny papier. Stosując się do tradycji, przygotował jeden taki arkusz. Pracował bardzo precyzyjnie, dbając o to, aby koniec arkusza wypadł na górze pakunku i obejmował całą zawartość. Owinął więc sandały, kimono, herbatę oraz tnanju - słodkie bułeczki. Powstał i wręczył pakunek Wakabie, który przyjął go z głębokim do pasa ukłonem. Teraz stał przy trumnie i śpiewał monotonnie buddyjskie zaklęcia, których nauczyła go matka. Potem zamknął oczy i wykonał kuji-kiri, magiczne znaki pomagające ninja zdobyć pewność siebie i wzmocnić ducha w chwilach niebezpieczeństwa. Takim niebezpieczeństwem był dla Kenpachiego DiPalma; to on przyprowadził policję do Sakona. Ling Shen pozbędzie się DiPalmy w ciągu paru godzin. Ale jeśli mu się nie uda... Kenpachi połączył palce w jednym z osiemdziesięciu różnych gestów znanych tylko ninja i wyrecytował buddyjskie przykazanie boskie wypowiadane przez nich od ponad tysiąca lat. Podczas recytacji kreślił na przemian pięć poziomych i pięć pionowych linii w powietrzu swoimi splecionymi palcami. Kuji-kiri podnosiło zdolność percepcji ninja; umożliwiało mu czytanie myśli innych, widzenie przyszłości oraz przewidywanie śmierci. Poprzez kuji-kiri wojownik uzyskiwał „oczy boga”; stawał się wszystkowiedzącym, widzącym i najmądrzejszym. Z zamkniętymi oczami Kenpachi wypowiadał magiczne słowa. Ramiona wyciągnięte, palce złączone, a w wyobraźni jigoku, buddyjskie piekło, przeznaczone dla policjanta, który zabił Sakona... Było coś jeszcze... Otworzył oczy, sięgnął do trumny i wyjął długi miecz Benkaiego oraz nóż, którym Saburo popełnił seppuku. Zakręcił bronią w powietrzu i wyszeptał do Wakaby. - Otwórz okno po lewej stronie i stań z boku. Wakaba odsłonił okiennice, po czym zszedł Kenpachiemu z linii wzroku. Na mrocznej ulicy stał Todd i zaglądał do wnętrza restauracji. Dostrzegł miecz i nóż do seppuku trzymane przez Kenpachiego. W świetle świec obie klingi lśniły i połyskiwały. Z oczami utkwionymi w nagie ostrza, Todd zadygotał. Kenpachi nie zrobił w jego kierunku żadnego ruchu, tylko trzymał broń ku górze i obserwował Todda, aż ten odrzucił głowę na bok i zniknął z pola widzenia. Pełen triumfu zwrócił twarz na trumnę. Nawet po śmierci udało się Sakonowi przyprowadzić do niego chłopca. * Frank DiPalma leżał nieruchomo w łóżku i nasłuchiwał. Ze snu wyrwało go pukanie do drzwi jego hotelowego apartamentu. W ciemności sięgnął po laskę, usiadł i zapalił nocną lampkę. Na zegarku była jedenasta dziesięć w nocy. Ktoś pukał dalej, cicho, ale natarczywie. Wyszedł z łóżka, założył szlafrok, przeszedł do salonu i zatrzymał się przy drzwiach, zanim je otworzył. - Czy to ty, Todd? - Proszę mi wybaczyć, sir. Czy mogę wejść? - No pewnie. DiPalma wpuścił chłopca, zapalił światło i zamknął za nim drzwi. Jego syn wyglądał, jakby przewracał się w kuble po węglu. Ręce i ubranie były pobrudzone, a na obu ramionach widniały zadrapania. Do piersi przyciskał pakunek pokryty czarnymi smugami. Paczka miała wielkość kuferka i była owinięta żółtą folią. DiPalma usiadł na krześle, wsunął obie ręce w kieszenie szlafroka i czekał. Todd był niezwykłym chłopcem, roztaczającym wrażenie czegoś nierzeczywistego. Czuł się zaskoczony, kiedy jego syn odszedł z restauracji bez słowa, ale z jakiegoś powodu nie martwił się o niego. Todd powinien sobie poradzić. Franka DiPalmę bardzo zastanawiało opanowanie Todda. Jego rodzice zginęli w gwałtownych okolicznościach, a jego samego próbowano porwać. Jednak chłopiec wykazywał spokój neurochirurga lub samuraja. Albo miał lodowatą krew w żyłach, albo potrafił głęboko ukryć swoje cierpienie. Todd wyciągnął ręce z pakunkiem. - Proszę. To jest to, czego pan potrzebuje. - Naprawdę? - Papiery z banku mojego ojczyma. Dokumenty, które miał pan zabrać do Nowego Jorku. DiPalma siedział na krześle bez najmniejszego ruchu. W życiu zaskakiwano go niejednokrotnie, ale nigdy w ten sposób. Nadszedł czas zadawania pytań. - Gdzie je znalazłeś? - Były ukryte pod metalową pokrywą w podłodze domku, gdzie matka miała studio. - To wyjaśnia, dlaczego jesteś taki brudny. - Tak, sir. Człowiek, który pierwotnie zbudował rezydencję wykorzystywał bungalow jako skrytkę do opium. Handlował tym, rozumie pan. Metalowe drzwiczki w podłodze zabezpieczyły zbiór przed spłonięciem. Wszystko jest w walizeczce, ale chyba jest zamknięta. Tylko mój ojczym miał kluczyk. DiPalma wziął pakunek z rąk Todda. - W świecie spinaczy do papieru i nożyków do otwierania listów - powiedział - nie ma problemu z zamkniętą walizeczką. Odwinął przybrudzoną folię, wrzucił ją do kosza i sięgnął po mosiężny otwieracz do korespondencji. - Skąd wiedziałeś, że przyjechałem tu po te dokumenty? Nigdy Katharinie o tym nie wspominałem. Zapanowała chwila ciszy. Spojrzał na syna, który spuścił głowę, jakby zrobił coś, czego należało się wstydzić. - Sprawia ci kłopot, co? - zapytał DiPalma. - Ten zmysł telepatyczny. Ta pozazmysłowa percepcja. - Moja matka nazywała to drugim wzrokiem albo przekazywaniem myśli. Mówiła, że to zarówno dar, jak i przekleństwo. Pojawia się bez ostrzeżenia. Czasami widzę przerażające rzeczy. W restauracji widziałem coś niedobrego związanego z ojcem Miss Golden. On niedługo umrze. - Ma chore serce. - Ale nie umrze na serce. - A w jaki sposób? - Ninja. Oczy Franka zwęziły się. - Czy w tych zbiorach wymienia się jego nazwisko? Czy dlatego uciekłeś z restauracji? - Tak, tam jest jego nazwisko. Jest też na liście, którą ci dał twój przyjaciel, Roger Tan. Lista. Na śmierć o niej zapomniał. Jeszcze w domu Hansardów Roger dał mu nazwiska dyrektorów „Eastern Pacific”, a Frank, zajęty rozmową z senatorem Josephem Quarequio, nawet na nią nie spojrzał. Teraz postawił zamkniętą walizeczkę na biurku i podszedł do szafy w sypialni. Lista była tam, gdzie ją zostawił, w marynarce. Dwie strony papieru zapisanego ręcznie przez Rogera. Jude Leonard Golden, ojciec Jan, był na piątym miejscu od góry. Salvatore Verna i Duncan Ivy byli tam także, wraz z emerytowanymi wojskowymi ze Stanów, Anglii, Europy i Japonii. Jeśli Sally Verna mówił prawdę, ludzie na tej liście byli częścią siatki szpiegostwa przemysłowego Nosaki zamieszanymi w jej mroczne transakcje finansowe. Todd przyglądał się, jak Frank studiował listę. Jude Golden miał być tym panem O., organizatorem, który - według Verny miał kontakty na całym świecie w kręgach wywiadu i ludzi prawa. I to on był partnerem Sally’ego w grze o wykup ukrytych zbiorów bankowych nieżyjącego Iana Hansarda. Nie było to przypuszczenie. Jan dostarczyła mu dowodów. Urodziła się w Japonii, w kilka lat po służbowej podróży ojca jako sędziego zbrodni wojennych. Opowiedziała także o tym, że Daleki Wschód był jego życiową pasją, o interesach ojca za Pacyfikiem i o bogatym domu z ogrodami w stylu japońskim, który Jude Golden posiadał w Connecticut, razem z japońskimi dziewczętami pracującymi jako służące. Podobnie jak Duncan Ivy, Jude Golden był bankierem. „Po tym jak nasza trójka skazała Nosakę na śmierć, on przysiągł, że nas zabije”, powiedział Sally Verna. „Mnie, Ivy i pana O.” Nie ma co do tego wątpliwości, pomyślał Frank. Ten trzeci, pan O., to Jude Golden. Pieniądze zbliżyły Amerykanów i Nosakę; pieniądze sprawiły również, że Amerykanie zapomnieli, iż Nosaka był lisem, a oni kurczakami. Nosaka miał jednak dobrą pamięć; dotrzyma obietnicy danej czterdzieści lat temu, ponieważ był to jedyny sposób, aby mógł umrzeć z honorem. W jego wieku myśl o honorowej śmierci musiała mu często towarzyszyć. „Nosaka prowadzi taką samą działalność w nowym Przymierzu Krwi, jak to robił w starym”, powiedział Sally Verna. „Chce zbudować nową Japonię, zabijając ludzi”. Jan mogłaby być jedną z ofiar. Wystarczyłoby, aby była w niewłaściwym miejscu i o złym czasie, tak jak prawnik Duncana Ivy, i mogłaby zostać pocięta na kawałki samurajskim mieczem. Niech tylko znajdzie się razem z ojcem, kiedy „Przymierze Krwi” przyjdzie po niego, a będzie po niej. Frank zgniótł listę Rogera w pięści. Przeklęty Kenpachi. Po co tak zbliżył Jan do Nosaki. Kenpachi, ten superpatriota, niedoszły samuraj. „Przymierze Krwi”, to było coś dla niego. Wierzył w gwałt, powiewanie flagą. Był jednym z pierwszych, którzy wypowiadali się za kontrowersyjnymi nowymi podręcznikami historii, podającymi złagodzoną wersję japońskiej agresji podczas drugiej wojny światowej. To on domagał się wskrzeszenia japońskiego militaryzmu, nazywając wojnę „czasem chwały” dla jego kraju. To Kenpachi zakończył jedno ze swoich przemówień nacięciem na ramieniu i namalowaniem własną krwią flagi Japonii na białej chustce; kiedy pokazał ją grupie japońskie weteranów, wiwatowali pod niebiosa. Preferował filmy pokazujące japońską armię jako miłośniczkę pokoju, a siły alianckie jako brutalne i zdradliwe. W tym samym duchu, w typowy dla siebie sposób, napisał scenariusz, wyreżyserował, wyprodukował filmową dokumentację ukazującą premiera czasów wojny, generała Hideki Tojo nie jako sadystę i polityka żądnego władzy, ale jako uczonego męża o szlachetnym usposobieniu. Jeśli Nosaka stał za „Przymierzem Krwi”, Kenpachi musiał o tym wiedzieć i to aprobować. Jan była na pewno wciągnięta w sprawę. Trzymała wilka za uszy. Ale Todd... Todd to zupełnie co innego. Czasami wierzył w jego moce nadprzyrodzone, a czasami nie. Wierzył, ponieważ Katharina wierzyła, a instynkt mu mówił, że chłopiec nie kłamie. - Nic nie jadłeś w restauracji - powiedział do syna. – Nie jesteś głodny? Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu. Jak będzie starszy, z pewnością złamie kilka serc. - Mógłbym coś zjeść, sir. Jeśli nie sprawi to panu kłopotu. - Świetnie, możemy skorzystać z całodobowej obsługi. Co sobie życzymy? Hamburgery, lody, frytki, mleko, sok. Tylko powiedz, co chcesz. - Mogłoby być to wszystko, sir. - Wszystko. Dlaczego nie. Nie możemy chodzić z pustym żołądkiem. Zamówię, a później popatrzymy, co jest w walizce. Złożył telefoniczne zamówienie i powrócił do zamków. Obeszło się bez problemów. Oba szybko poddały się przyrządowi do otwierania listów. Skórzana walizka, nowa i bez skazy, wypełniona była teczkami. Teczki zawierały memoranda, korespondencję i rejestry bankowe. Znajdował i takie z zapisami rozmów, ze spisem nie istniejących korporacji, z listami opłaconego personelu urzędów celnych. Była to historia siatki szpiegostwa przemysłowego Zenzo Nosaki, a więc dostatecznie dużo, by postawić go w stan oskarżenia na Dalekim Wschodzie, w Europie i Stanach Zjednoczonych. Prawnicy z sieci telewizyjnej mogliby całymi dniami i nocami sprawdzać dla DiPalmy każdy ślad. Mógłby także wykorzystać swoją grupę śledczą do jak najdokładniejszego zweryfikowania zawartości zbioru. Było tego aż nadto. A potem mieliby dostatecznie dużo niezwykle ciekawego materiału, aby zagwarantować Frankowi więcej niż dwie minuty i dwadzieścia sekund reportażu w wiadomościach o jedenastej w nocy. Sally Verna nazywał to Shie Lei. Łapówki, Ian Hansard zdobył imponujący materiał obciążający Nosakę jako mistrza szpiegostwa przemysłowego nie mającego równego sobie. Ale ręce Hansarda też nie były czyste. To on zakładał organizacje charytatywne, kółka ekologiczne i organizacje ochrony przyrody w Ameryce, Anglii i Europie. Agendy te przekazywały zapłatę dla szpiegów przemysłowych z listy płac Nosaki. Hansard był dla Nosaki komiwojażerem przewożącym duże sumy pieniędzy z Hongkongu do innych krajów, w przypadkach, kiedy informacja i osoba sprzedająca ją, były dostatecznie ważne. Jeszcze inne aspekty wskazywały na bezpośrednie zaangażowanie Hansarda w siatkę szpiegowską Nosaki: informacje bankowe o podaniach w sprawie pożyczek, czekach kredytowych, łączeniu przedsiębiorstw, ekspansji interesów, pieniądzach na cele badawczo- rozwojowe. Wszystkie transakcję pozwalały poszerzać krąg ludzi mających dostęp do informacji o firmach, ludzi, którzy mogli być kupowani lub szantażowani. Hansard miał poczucie humoru. Przy jednym z nazwisk bankier dopisał: „Naszym kosztem szuka lekarstwa na biedę”. Byli wojskowi będący w zarządzie „Eastern” mieli ścisłe kontakty z przemysłami obronnymi i cywilnymi, a Hansard wykorzystywał ich także do gromadzenia informacji dla Nosaki. Maczali również palce w tajnym handlu bronią, wymagającym oczyszczenia milionów brudnych dolarów poprzez „Eastem Pacifik Amalgamated”. Naturalnie, bank pobierał prowizję od tych drobnych usług. Informacje na jednej ze stron sprawiły, że Frank uniósł brwi. Spotkaliśmy się znowu, pomyślał. Miał teraz w ręce nazwiska i numery kont kilku największych przemytników narkotyków, ludzi, których roczny dochód przewyższał dochody większości towarzystw operujących na giełdzie. Frank rozpoznawał każde z nazwisk i znał każdą związaną z nim historię. Był tam boliwijski handlarz kokainą, który wymknął mu się kilka lat temu, człowiek, który w swoim kraju co pół roku płacił generalnie pięćdziesiąt milionów za ochronę. Nie zaskoczyło też Franka, że meksykański handlarz heroiny, którego niezwykle piękna, dwudziestopięcioletnia córka była u niego panią domu i drugą osobą w hierarchii, oczyścił w banku Nosaki ponad sześćset milionów dolarów w ciągu zaledwie dziewięciu miesięcy. Honorarium dla banku w wysokości trzech procent wyniosło osiemnaście milionów dolarów. Bank czerpał również profity ze spadków, nie zajmował się jedynie wywiadem. Zbiór znajdujący się w rękach Franka wart był miliony. Hansard działał w dużych pieniądzach i nie sprzedałby posiadanych informacji za drobny grosz. Odpowiedź na pytanie, dlaczego Hansard nagle zdecydował się wejść w ten interes, leżała w walizce. Księgi bankowe i fałszywe paszporty. Księgi wykazywały wielkie depozyty na kontach oznaczonych numerami lub przypisanych nie istniejącym korporacjom w bankach na całym świecie. Należały one do Iana Hansarda; Frank wyobrażał już sobie rwetes jaki podniesie się z chwilą, gdy rozszyfruje choć jedno z nich. Paszporty czyniły sprawę oczywistą. Było ich sześć, trzy dla Hansarda i trzy dla Kathariny. Trzy fałszywe nazwiska na osobę, a każdy paszport oficjalnie ostemplowany i świeżo datowany. Nie było paszportów Todda. Czy to „Przymierze Krwi” spowodowało, że Hansard zdecydował się wziąć pieniądze i uciekać? Frank przerzucił pozostałe dokumenty. Nic o „Przymierzu”, co jednak nie oznaczało, że rzeczywiście go tam nie było. W każdym przypadku Sally Verna mógłby mu w tym pomóc w zamian za dostarczenie zbioru i trzymanie go wraz z Jude Goldenem poza sprawą. Frank postanowił, że następnego dnia dokona szczegółowego przeglądu akt i że wówczas nie pominie ani jednej strony. Hansard, wzorowy dokumentalista, musiał przecież mieć coś o Nosace i „Przymierzu Krwi”. Trzeba działać szybko. Im szybciej świat weźmie się za Nosakę, jego siatkę szpiegostwa przemysłowego oraz „Przymierze Krwi”, tym lepiej dla byłych prokuratorów, Sally’ego Verny i Jude Goldena. Rozgłos nadany tym zjawiskom mógłby uratować im życie. Z drugiej jednak strony, mógłby także zaszkodzić. Nosaka mógłby podjąć decyzję, iż w każdym przypadku dotrzyma swojej przysięgi. Cokolwiek by się zdarzyło, Frank mógłby tylko zyskać. Historia ta powinna ściąć z nóg każdego reportera w branży, nie wspominając o prawnikach wyspecjalizowanych w procesach o zniesławienie przez sieć telewizyjną. Pod każdym względem afera była jak dynamit. Czołowy zbrodniarz wojenny, który miał wisieć czterdzieści lat temu, umrze teraz. Nie na stryczku, ale dzięki środkom masowego przekazu. Nosaka nic był nikim innym jak tylko gangsterem działającym w biznesie zalegalizowanego złodziejstwa. Zasłużył na obalenie go, powszechną niesławę, na ciąganie go po sądach krajów, w których kradł sekrety gospodarcze. Hańba przygniecie butnego Nosakę. Podoba mi się to, pomyślał Frank. Do cholery, podoba mi się. Wtedy przypomniał sobie Katharinę. Znalezienie jej zabójcy miało większe znaczenie niż osaczenie Nosaki. Sakon Chiba był jedynie narzędziem; ktoś inny pociągał za sznurki. Frank zadecydował więc, iż przebadanie zbiorów Hansarda powierzy swojemu zespołowi śledczemu, a sam zajmie się wyjaśnieniem śmierci Kathariny. Będzie go to gnębiło tak długo, aż nie znajdzie pełnej odpowiedzi. Rozległo się pukanie do drzwi. Włożył szybko dokumenty do walizki i zamknął ją. - Czas na posiłek - powiedział do Todda. - Wpuść ich i poproś, żeby postawili na stoliku. Zjesz sobie wygodnie na kanapce. Powrócę jeszcze do tych dokumentów, przejrzę je dokładnie, od deski do deski. - Tak, sir. - Hej, Todd, przestań już wreszcie z tym „sir” dobrze? Wiem, że zostałeś tak wychowany, to wspaniałe, ale nie ma powodu, abyś się tak do mnie zwracał. Kiedy słyszę jak mówisz „sir”, rozglądam się za kimś, do kogo mógłbyś się tak odzywać. - Rozumiem... Frank. Mój syn. Słowa te były jakieś dziwne, jak z obcego języka. Wymagały przyzwyczajenia się do nich. Todd otworzył drzwi i natychmiast odchylił do tyłu w odruchu obrony. Frank wyskoczył ze swojego krzesła i rzucił się w jego kierunku, ale było już za późno. Trzech uzbrojonych mężczyzn wtargnęło do środka i zatrzasnęło za sobą drzwi. Jeden z nich uchwycił Todda od tyłu ramieniem pod szyję i przyłożył swojego Colta kaliber 0,45 do skroni chłopca. Frank zamarł na środku pokoju. Ling Shen, pomyślał. A więc umrę z dala od domu. Pozostała dwójka działała szybko. Rozdzielili się, stając w rozkroku w pewnej odległości od siebie, z bronią wycelowaną we Franka. Jeden z nich miał Walthera PPK. Drugi trzymał Magnum kaliber 357, wyposażone w celownik laserowy, rzucające wiązkę jasnoczerwonego światła w miejsce gdzie miał trafić pocisk. Wiązka była skierowana na gardło Franka. Pierwszy zareagował kurczami żołądek DiPalmy burcząc jakby ten długo nie jadł. Frank czuł pod szlafrokiem jak pot ściekał mu po krzyżu. Jego oczy utkwione były w człowieku trzymającego Magnum, ale nie mógł również nie zauważyć światła emitowanego z broni. Wielokrotnie zdarzyło mu się stać twarzą do wycelowanego rewolweru, ale nigdy nie był tak sterroryzowany. Strażnicy więzienni uzbrojeni w karabiny z celownikami laserowymi opanowywali bunt bez wystrzelenia jednej kuli. Widok tej wiązki czerwonego światła na ciele obezwładniał każdego więźnia. Człowiek trzymający Magnum był opalony, drobnej postury, z małymi, pulchnymi rekami. Miał srebrne włosy i zimne, szare oczy. Nosił trzyczęściowy garnitur i krawat koloru wina. Mówił z akcentem australijskim. Australijskim. - Ręce na kark, panie DiPalma. W porządku. Teraz klęknij przodem do mnie. Wspaniale. To nie byli ludzie Shena. To byli Kaukazi. Nie byli przez to mniej niebezpieczni, szczególnie Australijczyk znajdujący prymitywną przyjemność w tym co robił. - Przyszliśmy, aby uwolnić cię od tej walizki Mr Hansarda - powiedział Australijczyk nosowo. - Przecież zszedł z tego świata, a w ogóle wątpię, by miał z niej jakiś pożytek. A ty, chłoptasiu, nie jesteś właściwym jej posiadaczem, więc wybacz, jeśli nie poprosimy cię o pozwolenie i zabierzemy ją sobie. A przy okazji, żarcie w tej firmie jest najgorsze, jakie kiedykolwiek jadłem. Zadzwoniliśmy na dół i odwołaliśmy zamówienie, za co powinieneś nam podziękować. A teraz do sedna sprawy, zabieramy walizkę. Dał znak głową w kierunku biurka, a człowiek z Waltherem błyskawicznie wsunął ją sobie pod pachę. - Rozumiem, że każdy papierek jest na swoim miejscu - stwierdził Australijczyk. - Chyba nie miałeś tego dość długo, aby coś ukryć, no, chyba że się mylę? - Jest wszystko. - Wierzę ci na słowo, przyjacielu. Jesteś człowiekiem szanowanym, to raczej rzadkość w naszym pokręconym świecie. A teraz słuchaj, i to dobrze, bo nie będę dwa razy powtarzał. Wychodzimy z chłopcem. I walizką oczywiście. Przejedzie się z nami, ale krótko. Tylko windą na dół. Wypuścimy go w holu i może wracać do ciebie. Nie masz nic do gadania i wierzę, że taki układ cię zadowoli. - Jak uważacie. - Świetnie. Będziesz czekał na powrót syna. Jakiekolwiek odstępstwo od planu może doprowadzić u ciebie i chłopca do rozwiązań ostatecznych. Czy rozumiemy się? - Tak. - Bardzo dobrze. Dwa życia zależą od tego, czy będziesz kontrolował twoje heroiczne odruchy. I jeszcze jedno, zanim zakończymy nasze spotkanie. Skinął głową dając znak drugiemu z napastników. Mężczyzna trzymający walizkę zbliżył się do kanapy i podniósł telefon ze stolika. Gwałtownym ruchem wyrwał kabel z puszki w ścianie. Następnie przeszedł do sypialni i zrobił to samo z drugim telefonem. Potem trzej mężczyźni wraz z Toddem wyszli, zostawiając Franka DiPalmę samego. Upłynęło piętnaście minut, zanim Todd wrócił do pokoju Franka i zastał go przy pakowaniu walizki. - Myślałem, że zostaniesz na pogrzebie mojej matki - powiedział Todd. Frank przerwał pakowanie. - Zostaję. - To dlaczego się pakujesz? - Schodzimy na dół do recepcji. Chcę zmienić pokój. - Wskazał na popielniczkę stojącą na brzegu łóżka. - Podsłuch - powiedział. Todd wziął do ręki jeden z metalowych krążków leżących w popielniczce. - Był w każdym telefonie - stwierdził Frank. - Jeden za łóżkiem, jeden pod kanapą i jeden w lampie w pobliżu biurka. Nie wiem, czy udało mi się znaleźć wszystkie. - Skąd wiedziałeś, że tu były? - Nasz australijski przyjaciel w eleganckim garniturku dał mi to do zrozumienia. To jego gadanie o tutejszym jedzeniu, o odwołaniu zamówienia do pokoju. I wzmianka, że nie cieszyliśmy się długo tym zbiorem. Do diabła. Długie uszy na każdym kroku. Poczuję się lepiej, jeśli weźmiemy nowy pokój. Oczy Todda rozszerzyły się. - To sprytnie z pana strony. To znaczy z twojej strony Frank. - Todd, każdy z mózgiem wielkości rzodkiewki zdałby sobie z tego sprawę. Nie wiem za to, kto nasłał tych rewolwerowców. Mają niezwykle cenne talenty. Są zręczni, mają dostęp do dobrego sprzętu i cholernie dobrej broni. Do diabła, to profesjonaliści. Oglądanie ich w działaniu było niemal przyjemnością. Niemal. * W barze hotelowym Frank wykręcił międzynarodową. - Muszę najpierw zadzwonić do Sally’ego Verny. Nasz nowy pokój może poczekać. Sally miał nadzieję, że ten zbiór dokumentów utrzyma go przy życiu. Teraz mogę go jedynie ostrzec, że papiery wpadły w inne ręce. Tyle mu jestem winien. Dlaczego nie poprosisz kelnerki, aby przyniosła ci kanapkę albo coś innego? - Zaczekam tu na ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Trzy razy Frank podejmował próbę dodzwonienia się do Verny, ale bez powodzenia. Po trzecim razie wykręcił numer do naczelnika urzędu telekomunikacji, który przełączył go do dwóch innych pracowników firmy. Piętnaście minut trwały rozmowy z tym i owym, zanim w końcu dowiedział się, że nad okolicą Nowego Jorku przeszła gwałtowna burza z piorunami i linie telefoniczne były wyłączone. DiPalma odwiesił słuchawkę. - To wszystko. Okay, co z kanapką? Todd siedział ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Frank spojrzał w to miejsce, ale nie zobaczył nic szczególnego. Właściwie tylko grupkę Chińczyków oraz jednego czy dwóch Europejczyków przy stolikach i przy barze i wtedy zdał sobie sprawę, że Todd nie patrzył na żadnego z nich. Patrzył na coś, co było widoczne tylko dla niego. - Yamabushi - wyszeptał. Górscy wojownicy. Inna nazwa dla ninja, trenujących zawsze w tajnych ośrodkach górskich. - Yamabushi przyszli do niego - powiedział Todd. Frank spojrzał na syna z niepokojem. Chłopiec pogrążał się coraz głębiej w stan podobny do transu. Złapał chłopca za ramiona. - Po kogo przyszli, Todd? Po kogo przyszli ninja? Ale Todd nie odpowiadał. Dalej patrzył w przestrzeń, a Frank DiPalma poczuł ogarniające go przerażenie. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Long Island, New York Lipcowa burza, która przeszła nad rejonem Nowego Jorku przyniosła ze sobą parne powietrze, ciepły, ulewny deszcz i strumienie wody tak obfite, że policja Manhattanu musiała w łodziach wiosłowych ratować zmotoryzowanych, uwięzionych na zalanych przecznicach Central Park. Huragan uformował się nad Karaibami, zrazu przesunął się na zachód, ale potem zmienił kierunek na północny wschód. Szeroki na czterysta mil przewędrował wzdłuż Oceanu Atlantyckiego i przyniósł ze sobą wiatry wiejące z szybkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę. Ostrzeżenie powodziowe ogłoszono dla obszarów Nowej Anglii, północnych przedmieść New Jersey oraz wielu części Long Island, które zresztą zostały najbardziej poszkodowane. Tutaj ulewne deszcze spowodowały wystąpienie rzek z brzegów i podniosły poziom morza, zagrażając nadbrzeżnym domom i zatrzymując ruch kolejowy do New Jork City. Trzeba było zamknąć szkoły i lotniska, a flota rybacka pozostała w porcie. Linie telefoniczne zostały zalane i w wielu dzielnicach wyłączono energię elektryczną. Jednak to nie ulewne deszcze ani huraganowe wiatry sprawiły, że dom Sally’ego Verny nad brzegiem oceanu pozbawiony był elektryczności i łączności telefonicznej. Wszystkie linie zasilające oraz systemy alarmowe podłączone do rezydencji z białego marmuru zostały celowo odłączone. Dokonało tego sześciu ubranych na czarno mężczyzn, którzy w ulewie i ciemności przebyli grzbiet niebezpiecznych pagórków wypłukanych deszczem, potem wydmy i rozmokłą plażę, aż doszli do muru osłaniającego zachodnią stronę rezydencji. Dzisiejszej nocy nie było straży ani na pagórkach, ani w rozkołysanej przystani, na plażach lub lagunach. Nikt również nie pilnował ogrodzenia posesji z zewnątrz. Przy użyciu lin i haków, ninja wspięli się na mury otaczające rezydencję i dostali się na jej teren. Dom był oświetlony dzięki awaryjnemu generatorowi pracującemu w garażu. Trzech ninja podbiegło do wystrzyżonych w żywopłocie postaci zwierząt i minęło je, posuwając się w kierunku garażu. Ich celem był generator. Trzech pozostałych ruszyło w stronę strażników patrolujących teren. Psy przed garażem szczekały. Jeden z ninja doszedł do miejsca skąd mógł je zobaczyć: owczarki niemieckie z uszami krótko przy łbach, sierścią pociemniałą od deszczu i z obnażonymi kłami. Bez dozoru, same psy. Ich szczekanie w sztormie i wietrze nie niosło się jednak daleko. Nie były też zdecydowane zaatakować. Korzystając z ich wahania, ubrany na czarno mężczyzna wyciągnął z kieszeni kawałki zatrutego mięsa i rzucił je psom. Psy zwęszyły świeżą wołowinę i pożarły ją łapczywie. Ninja stał i czekał. Kiedy psy z pianą na pyskach pozwalały się na ziemię, ninja podniósł jedno ze zdychających zwierząt i powrócił do swoich towarzyszy. Rzucił psa do nóg szefa i pobiegł po drugiego, który był już martwy. Kilka sekund później dwóch mężczyzn stojących nad basenem kąpielowym wrzuciło oba zwierzęta do wzburzonej wiatrem wody. Strażnik, który natknie się na utopionego psa nie będzie tak podejrzliwy, jak gdyby znalazł go z poderżniętym gardłem. Jeden z ninja, któremu tylko skośne oczy wyglądały spod maski, dojrzał przez okno garażu dwóch mężczyzn stojących w rozkroku przy przeciwnych końcach stołu warsztatowego i grających w karty. Wrócił do towarzyszy i pokazał na migi: dwóch strażników przy generatorze. Każdy z ninja miał na plecach przypięty miecz, ale nie powinno się ich używać zbyt wcześnie. Miecze oznaczały krew, a zapach krwi mógł zaalarmować straż. Do garażu prowadziły dwa wejścia, szerokie dla samochodu i wąskie, wychodzące w kierunku domu. Ninja obstawili oba, po czym któryś z nich załomotał do drzwi zaciśniętą pięścią. Z wnętrza dobiegł poirytowany głos. - W porządku, w porządku. Trzeba mieć popieprzone w głowie, żeby wychodzić w taką pogodę, to wszystko. Drzwi otworzyły się, a topornie wyglądający mężczyzna przysłonił oczy przed deszczem. - Lepiej wejdź do środka, zanim wszyscy się potopimy. Napastnik złapał go za koszulę, wyciągnął na zewnątrz i ruszył do garażu. Drugi ninja zaatakował strażnika od tyłu. Złapał go za gardło, wsuwając równocześnie lewą rękę pod jego lewe ramię, po czym sięgnął nią wzdłuż pleców tak, że mógł dotknąć prawego ucha atakowanego. Teraz docisnął mu głowę do prawego przedramienia. W takim uchwycie oddychanie stawało się niemożliwe. Drugi strażnik w garażu zginął niemal natychmiast. Ninja podszedł bezszelestnie od tyłu, podczas gdy ten sprawdzał swoje karty i zastanawiał się jak je rozegrać. Nie widział zbliżającego się napastnika; poczuł tylko jego dłonie, kiedy było już za późno. Lewą ręką ninja ujął strażnika za brodę, a prawą silnie docisnął mu głowę do tyłu. Wystarczył gwałtowny ruch, by strażnik runął ze skręconym karkiem. Ciała strażników ukryto wewnątrz rolls-royce’a. Jeden z ninja przyczaił się w drzwiach, a wtedy pozostali odłączyli generator. W garażu zrobiło się ciemno. Potakujący pomruk tego w wejściu oznaczał, że rezydencja także pogrążyła się w ciemnościach. Słychać było szum z przenośnego radiotelefonu leżącego na warsztacie. Głos wywoływał imiona nieżywych ludzi w rollsie. Przy drzwiach trzech Japończyków nasłuchiwało ulewy bębniącej o dach garażu, huku oceanu i wycia wiatru. Wreszcie przywódca usłyszał dźwięk, na który czekał: odgłos kamienia rzuconego o ścianę garażu. Przerwa, a po niej jeszcze dwa kamienie uderzyły w garaż i druga grupa ninja zameldowała się szefowi dołączając do pozostałych. Czterech strażników z zewnątrz zostało wyeliminowanych. Psy zatrute. Ciała ludzi i zwierząt ukryte, co pozwalało uniknąć alarmu. Radio na warsztacie ciągle skrzeczało, a męski głos zaczął rzucać przekleństwa. Ignorując radio, przywódca ruszył w sztormową pogodę i kierując się w stronę domu dobiegł do żywopłotu. Tuż przy nim posuwał się pochylony ninja, który wcześniej czatował przy drzwiach. Pozostali pobiegli w ślad za nim, chronieni przez deszcz i ciemności. * Sally Verna z turystyczną latarką w ręce zbliżył się do szczytu wielkich schodów i spojrzał w dół na Peteya George’a, wchodzącego do niego na górę. Wielki, przystojny mężczyzna, mniej więcej czterdziestoletni, utrzymywał się w doskonałej formie dzięki regularnemu uprawianiu boksu. Petey George był odpowiedzialny za bezpieczeństwo rezydencji. Niósł ze sobą na górę wartościowe malowidło, aby ochronić je przed zalaniem na parterze. Obraz był prezentem ofiarowanym przez Sally’ego żonie. Verna zakupił tego szesnastowiecznego Caravaggia we Florencji, a potem jeszcze wydał fortunę na jego renowację w Mediolanie. Petey George przeszedł obok Verny, kierując się w stronę holu. Pieprzony Petey, pomyślał Sally z uznaniem. Porusza się jak kot i w ciemności widzi jak sowa. Petey George nie miał na sobie grama zbędnego tłuszczu, za to ręce jak u boksera wagi półciężkiej. Petey mógł daleko zajść na ringu, gdyby komisja nie cofnęła mu licencji za opuszczenie dwóch walk. Od czasu huraganu „Agnes” w 1972 roku, który zabił kilku ludzi i spowodował straty rzędu trzech miliardów dolarów Verna nie pamiętał czegoś podobnego na tej wyspie. Dzisiejszy sztorm miał także niszczycielską siłę. Sally obserwował jak dwaj ludzie przybijali deski w poprzek drzwi na taras, aby zabezpieczyć je przed gwałtownym uderzeniem, a trzeci z nich, z obciętą dubeltówką w ręce, trzymał turystyczną latarkę, przyświecając im przy pracy. Na dywanie leżały odłamki szkła. Kilka minut wcześniej drzwi tarasu otworzyły się pod naporem wichru, który jednocześnie przewrócił szklaną gablotę z uniformem strażnika papieskiego, pobłogosławionym i podarowanym Vernie osobiście przez papieża Jana XXIII. Niezwykle cenny niebiesko-żółty uniform zaprojektowany przez Michała Anioła, stał obecnie w sypialni na górze wraz z obrazem Caravaggia i innymi cennymi dziełami sztuki. Cholerny sztorm. Ugodził Vernę tak, jak kopnięcie w jaja. Suterena była zalana, a w patio jeden z kamiennych cherubinów spadł z delfina, tracąc przy tym głowę. Dach przeciekał w dwóch miejscach i było tyle pobitych okien, że szklarz miał na rok roboty. Łodzie zostały prawdopodobnie uszkodzone, jeśli już nie leżały na dnie oceanu. No i ten brak elektryczności, brak telefonu. Jego żona, Chiara, leżała w łóżku, bo nie czuła się najlepiej, ale była pogodna i starała się nie narzekać. Arte di arrangiarsi, mawiała. Robimy to, co trzeba. Przetrwajmy w stylu. Był to zwrot, którego Włosi używali, gdy sprawy nie szły po ich myśli. Chiara, okrągła, energiczna kobieta z oczami tak błękitnymi, jak wody Capri, wierzyła w przetrwanie, w opór, nigdy się nie poddając. To właśnie dlatego ciągle jeszcze żyła, chociaż jej serce było coraz słabsze; tyle lat biło dla męża, trójki dzieci oraz dla każdego potrzebującego pomocy. Sally nie wyobrażał sobie życia bez „Admirała”, jak ją nazywał. Jej rodzina wywodziła się od admirała Andrea Dorii, najsławniejszego żeglarza Genui po Krzysztofie Kolumbie. Najcenniejszą rzeczą, jaką posiadała Chiara, był pozłacany talerz ze srebra, należący rzekomo do Dorii i używany przez niego na bankiecie ku czci cesarza Karola V. Aby wywrzeć wrażenie na świętym władcy Rzymu, Doria - jak głosi podanie - zrzucał ze stołu pozłacaną zastawę po każdorazowym jej użyciu. Robił to codziennie podczas dwunastodniowej biesiady. Petey George dołączył do Verny przy balustradzie naprzeciw schodów. Razem przyglądali się ludziom przybijającym deski na drzwiach do tarasu. - Powiedz coś - rzekł Verna, zwracając się po włosku do Peteya. - Co te bękarty robią tam w garażu? Ciemno tu jak w „Cotton Club” na murzyńskim weselu. - Wysłałem Enzo i Rummo, niech zobaczą, co tam się, do cholery, dzieje. Verna trzymał rękę w kieszeni szlafroka. Spoczywała na rękojeści Smith & Wesson 38. - A jeśli nie wrócą? - Jeśli nie wrócą, sam tam pójdę. - Nie, nie, nie. Wyślesz kogoś innego. Chcę, żebyś był tutaj i trzymał rękę na pulsie. Co się dzieje z resztą ludzi, których mamy na zewnątrz i którym płacę ciężkie pieniądze? - Chciałbym to wiedzieć. Radiotelefony nie wyrabiają przy tej pogodzie. Zamakają, to wszystko. Finito. Jest sztorm, wieje wiatr, to i tamto. Jeśli mnie zapytasz, to nie wiem nawet, czy oni chodzą dookoła. Psy mogły nie wytrzymać przy tej pogodzie, ale, do cholery, one nie są takie mądre, inaczej nie tyłyby psami. Nie, myślę, że ludzie schronili się w garażu, może w domku koło basenu albo w samochodzie. Nie chce im się odezwać. Długo nie odpowiadają, ale zawsze mogą się tłumaczyć, że próbowali, tylko że sztorm i bla, bla, bla. Myślę, te siedzą sobie gdzieś w suchym i dobrze im. - A więc, twoim zdaniem, martwię się bez potrzeby. - Hej, pomyśl, kto przy zdrowych zmysłach wychodzi w taką pogodę. Drogi są bardzo niebezpieczne, a przy takiej fali można zapomnieć o przedostaniu się łodzią. Linie zasilające są pozrywane i kto się do nich zbliża, ryzykuje życiem. Petey George przygładził swoje gęste, siwiejące włosy. - Nie ma co się przejmować. Mamy wielu chłopców w całym domu. To nie są żadne dupy, tylko ostrzy faceci. Siedzą w pokojach po obu waszych stronach. Jedynie was dwoje, oni i wnuczęta są tutaj, nikt więcej. Pierwsza para skośnych oczu i... - wykonał ruch imitujący pociąganie spustu. - Bum. I po robocie. Sally Verna poklepał go po ramieniu. - Myślę, że zajrzę do dzieci, a potem położę się na chwilę. Dzięki Bogu, Chiara odpoczywa. Mówi, że deszcz ją odpręża. Córka zadzwoniła, zanim jeszcze telefony przestały działać. Utrzymuje, że razem z Jimem dostali ostatni wolny pokój na Manhattanie. Hotele są zatłoczone. Chcą przyjechać tu jutro, ale powiedziałem, żeby się nie martwili. Dzieci są z nami bezpieczne. Powiedziałem jej, żeby została w mieście i wydawała pieniądze. Na co ona odrzekła, że jej motto to „kupować aż do upadłego”. Petey George uśmiechnął się. - Może powinienem się ożenić. Ta mała, z którą teraz chodzę, dostaje jakąś forsę, gdy skończy osiemnaście lat, a resztę, gdy będzie miała dwadzieścia pięć. Jakiś milion i ćwierć. Sprytna dziewucha. Mówi, że chodzenie ze mną jest „perwersyjne” i „korozyjne”, cokolwiek to ma znaczyć. Szczególne słownictwo ma ta mała. Niezła dupa. Dała mi tę plakietkę z napisem: „Mozart”. Ma 400 lat i ciągle jest niezły. Jednego razu... Strzał padł na dole, z tyłu rezydencji. Tylko jeden strzał. Z bronią w ręku Petey minął Vernę i zbiegał na dół po trzy schody naraz. - W twoim pokoju, Sal, zostań tutaj. Zamknij drzwi i nie otwieraj nikomu, tylko mnie. Idź! * Strażnik zwany Gino Riviere wyszedł do kuchni na poszukiwanie chłodnego piwa. Położył swoją trzydziestkęósemkę na lodówce, otworzył drzwi i, posługując się latarką, w końcu zlokalizował opakowanie z sześcioma puszkami ciągle chłodnego piwa. Gino potrzebował browaru. W parnym powietrzu, bez klimatyzacji, z zablokowanymi oknami, pocił się całymi wiadrami. Właśnie teraz oddałby lewe jajo za jedno piwo i, być może, kąpiel w oceanie. Ocean jednak będzie musiał poczekać. Dzisiejszej nocy był tam koniec świata. Sprawę załatwi mu samo piwo, a potem trzeba wracać do pilnowania tylnych drzwi, za co mu płacono. Wsunął latarkę pod spoconą pachę, otworzył piwo i przechylił głowę do tyłu, aby się napić. Nie zauważył cienia wynurzającego się spod kuchennej lady. Cień objął mocno kostki nóg Giną, a potem szarpnął nimi z ogromną siłą. Przez sekundę Gino zawisł w powietrzu. Upuścił piwo i próbował sięgnąć blatu lodówki. Jego ręka uchwyciła broń, ale ta została mu natychmiast wybita, spadła na podłogę i wystrzeliła, posyłając kulę w półkę z przyprawami. Sekundę później Gino trzasnął o podłogę wyłożoną czerwonymi płytkami, rozbijając sobie głowę. Cień przesunął się do przodu, podniósł pięść na wysokość ramienia i trzykrotnie uderzając w skroń Giną twardymi jak kamień kostkami, zabił go. Jacyś mężczyźni nadchodzili krzycząc. Ich kroki prowadziły do kuchni. Cień przeszedł ponad ciałem Gina, pośpiesznie przemierzył kuchnię i otworzył drzwi prowadzące do zalanej sutereny. Schodząc w dół po schodkach w czarną jak smoła ciemność, cień wyciągnął zza pasa bambusową rurkę i zanurzył się w wodzie, która zalewała suterenę. Opłynął dookoła schody i schował się pod nimi, trzymając się blisko ściany, gdzie wystająca rurka nie mogła być widoczna. Jego zadaniem było wprowadzenie jak największego zamieszania. Strzał to załatwił. W kuchni Petey George i pół tuzina ludzi zaglądało wszędzie. Do szafek, półek, kredensów. Sprawdzali pod stołami i ladami. Nie znaleźli nic. - Musi tu być - powiedział Petey. - Sukinsyn musi tu być. Nie przechodził koło nas, a te pieprzone drzwi są zamykane od wewnątrz. Zaglądnijcie do sutereny. Któryś z nich zajrzał, świecąc latarką na gładką powierzchnię czarnej wody. - Słuchajcie, chłopcy. Ta cholerna suterena jest zalana aż pod same schody. Petey George przedarł się do drzwi i sam zaglądnął w dół do piwnicy. - Rozwalcie ten dom na kawałki, ale znajdźcie tego bękarta. Po prostu mamy gościa. Albo może Gino się upił, może się poślizgnął, ale nie wydaje mi się. Myślę, że jest tu ktoś, kogo nie powinno być. - Ale jak, do cholery, moglibyśmy go nie zauważyć? - Macie go znaleźć. Musi być gdzieś tutaj i należy do mnie. Znajdźcie go. W ulewie dwaj strażnicy ubrani w peleryny z kapturami tłoczyli się pod niewielkim daszkiem przed frontowymi drzwiami. Gówniana robota w tym deszczu, ale z Petey George’em się nie dyskutuje. Nawet jeśli nic nie może się poruszać w tym huraganie, on wystawia ludzi na zewnątrz. Dwóch ludzi przez cały czas przy drzwiach, zmiana co parę godzin. Dwójka stojąca teraz na straży już wcześniej przestała paradować w przód i w tył. Do diabła z tym. Wiatr był dość silny, aby poderwać człowieka i przerzucie go do New Jersey, a lało tak, że na ciele czuło się uderzenia strug deszczu. Jeden ze strażników zauważył dwóch ludzi w pelerynach, zbliżających się w ich kierunku. To Enzo i Rummo, szczęśliwe gnojki, wracali z garażu. Może już wreszcie będzie światło. Strażnik zawołał: - Co się dzieje ze światłem? Powinniście chłopcy zostać w garażu, co z wami, kutasy? Zakapturzeni ludzie szli nadal, aż zbliżyli się zupełnie i wtedy zaatakowali. * Salon płonął. Dokonał tego kolejny ninja. Pomarańczowe płomienie tańczyły na tle ciemności. Dym wędrował pod sufit i tam się gromadził. Petey George krzyczał: - Szybciej, szybciej, ruszać się. Powinniśmy tu gdzieś mieć gaśnice. Trzeba się tym zająć. Gdzie, do cholery, są wszyscy? Gdzie jest Enzo i Rummo? - Wrócili. - Jak to, wrócili. Dlaczego nic o tym nie wiem. Dlaczego nie mówią, co się dzieje z generatorem? - Chryste, Petey, czemu mnie o to pytasz? Weszli mniej więcej wtedy, gdy ogień wybuchł. Widziałem, jak wchodzili na górę, kiedy ci powiedziałem o ogniu. Pomyślałem, że może poszli pogadać z Sallym, albo zmienić ubranie. Petey George spojrzał w kierunku drzwi frontowych. - Kto tam teraz stoi? Kto widział, jak wchodzili Enzo i Rummo? - Ivan. Richie. - Gdzie oni są? Sprawdź ich. - Teraz? - Ty dupo, jeśli ci cokolwiek mówię, masz wykonywać natychmiast. Nie przejmuj się pożarem. Jesteśmy ubezpieczeni. - Chodzi o to, że nie ma za dużo chłopców, a jeśli ogień wymknie się spod kontroli... - Jeśli się wymknie, to staniemy w rzędzie i będziemy sikać na niego. A teraz rusz swoją dupę. Sprawdź w kuchni. Zostawiłem tam Paulie i Dee. Zobacz, czy wszystko w porządku. Strażnik wybiegł, a Petey George patrzył w ogień. Miał bardzo złe przeczucie podobne do tych na ringu, kiedy strzela się przeciwnikowi najlepszy swój cios, a on nie pada, uśmiecha się tylko i mówi, żeby zrobić to jeszcze raz. I znowu uśmiech i znowu twoje najlepsze uderzenie. Wtedy wysyła ci haka na nerkę i wiesz, że ta noc będzie długa. Generator nie działa. Brak wiadomości z garażu. Kontakt radiowy ze strażnikami na zewnątrz przerwany. Gino nie żyje. Bez śladów na ciele, ale jest martwy. A teraz jeszcze ogień. Wrócił posłaniec. - Nie mogę ich znaleźć. - Pieprzysz, dlaczego nie możesz ich znaleźć? - To znaczy nikogo nie ma przy frontowych drzwiach ani w kuchni. Petey George spojrzał na piętro, gdzie miał być Sally Verna. Dokąd mieli też poleźć Enzo i Rummo. Wyciągnął swój rewolwer. - Zapomnijcie o ogniu. Ty, Tony i Abe, ze mną. Na górę. * W sypialni głównej Sally Verna siedział na łóżku. Dym. Obok niego jego żona spała spokojnie. Verna wstał z łóżka i założył szlafrok. Włączył się alarm pożarowy. To mu się nie podobało. Chiara miała się zająć wnuczętami. Za nic na świecie nie chciał ich wyprowadzać na zewnątrz. Być może to fałszywy alarm. Prawdopodobnie ktoś bawi się elektrycznością. - Dziadziu! Wołała najmłodsza wnuczka Verny, jego ulubiona. Pięcioletnia Vanessa. - Dziadziu, proszę! Coś było nie tak. Dziecko wydawało się cierpieć. Być może, ogień ją przestraszył. Naraz zaczęła krzyczeć. Ostrzeżenie Peteya zostało zapomniane. Z latarką w ręce Sally pośpieszył przez sypialnię i otworzył drzwi. Trójka wnucząt stała w piżamach, płacząc. Na twarzy Vanessy widniała czerwona pręga. Ktoś ją uderzył w twarz. Mocno. Verna wyszedł do holu, przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął ramiona, aby do niego podbiegła. Nie zrobiła tego jednak, natomiast jej oczy powędrowały do czegoś, co było za nim. Sally odwrócił się, aby spojrzeć tam gdzie ona i zobaczył dwóch mężczyzn ubranych w poncha, ukrywających się po obu stronach drzwi. Ich twarze zasłonięte były kapturami. Każdy z nich trzymał nad sobą miecz samurajski. Ten z prawej uderzył pierwszy, spuszczając miecz na szyję Sally’ego. Drugi ciął go w ramię, przecinając gruby mięsień do kości i spryskując krwią piszczące dzieci. W świetle latarni obie klingi podnosiły się i opadały kilka razy. Kiedy było po wszystkim, ninja uciekli na dół do holu i zniknęli w dymie wychodzącym z pokojów po obu stronach. Kiedy Petey George i jego ludzie wybiegli zza rogu, ujrzeli krzyczące, poplamione krwią dzieci oraz Chiarę, która słaniając się, podeszła do drzwi i patrzyła na skrwawione szczątki męża. Jej źrenice przekręciły się do góry, po czym siwowłosa kobieta z jękiem osunęła się na podłogę. Petey George przykucnął przy niej, próbując wyczuć puls na szyi. Pozostali jego ludzie biegli wzdłuż holu, walili w drzwi pokojów i otwierali je kopnięciami. - Na miłość boską - powiedział jeden z nich. - Wszyscy zabici. Pocięci na kawałki. Boże, oni nie żyją. - Bili nas - powiedziało płaczliwym głosem jedno z dzieci. - Bili nas, żeby dziadzio wyszedł. Odrętwiały Petey George nic słyszał ani słowa. Trzymał Chiarę w ramionach i zamknął jej oczy końcami palców. Jego łzy spłynęły na ciepłe jeszcze ciało kobiety. Przytulał ją coraz mocniej i powoli kołysał jak dziecko. Nigdy w życiu Petey George, będąc tak blisko ognia, nie czuł takiego chłodu i samotności. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Hongkong DiPalma z Jan Golden u boku wspinali się po wytartych kamiennych schodach do świątyni Chai Kung Woot Fat. Było południe, przerwa na lunch dla ekipy realizatorów i z wyjątkiem nielicznych członków amerykańsko-brytyjskiego zespołu pilnujących sprzętu, świątynia była pusta. Ludzie ci siedzieli po turecku na podłodze koło wejścia, jedli chińskie potrawy z papierowych kartoników i popijali coca-colą. Narzekali na zakaz picia piwa i wina obowiązujący w świątyni. DiPalma obserwował człowieka, który zrobił znak krzyża nad puszką coli. - Chrystus zamienił wodę w piwo, czyż nie - powiedział Brytyjczyk. - Dlaczego więc nie może zrobić tego samego z tym napojem, widząc, że jesteśmy na świętej ziemi Tak mi przynajmniej mówiono. DiPalma z radością powitał spokój i chłód wyłożonego lusterkami wnętrza świątyni. Była ona ucieczką od gorącego Hongkongu, jego tłumów i hałasu. Właśnie hałasu. Młoty pneumatyczne i dźwigi budowlane, wysoki falset opery kantońskiej w pobliskiej sali prób, rytmiczne dudnienie z otwartych na okrągło dyskotek i barów topless. Sprzedawcy uliczni przyciągnięci przez tłumy przyglądających się filmowaniu, głośno szczękali miskami z makaronem, ostrygami pieczonymi w muszlach oraz gotowaną krwią kurcząt jedzoną jak zupa. W takim mieście nie żyje się normalnie, pomyślał DiPalma. Tu się wegetuje. Jan poprowadziła go obok wózka kamery, kamer na wysięgnikach i trójnogach, obok reflektorów, kabli, rekwizytów oraz puszek nie naświetlonej jeszcze taśmy filmowej. DiPalma był po raz pierwszy w Świątyni Żywego Buddy i zrobiła ona na nim ogromne wrażenie. Setki i tysiące lusterek od wdzięcznych wyznawców oraz tych, którzy powrócili do zdrowia po chorobie. Lusterka w świetle świeczek stawały się lśniącymi gwiazdami i wspaniałymi klejnotami. DiPalma przestał chodzić do kościoła dawno temu, ale bardzo przygnębiała go inwazja świątyni dokonana przez filmowców. Było to wrażenie, którym nie zamierzał dzielić się z Jan. Sama Jan zdawała się przynależeć do tego wnętrza. Jej czerwonawe włosy łapały odbłyski świateł i błyszczały ognistym blaskiem. W migotaniu świec twarz Amerykanki stawała się tajemnicza i władcza i Frank łatwo mógł ją sobie wyobrazić jako boginię z rozłożonymi ramionami, błogosławiącą żniwo. Jej stroje zaprojektowali Japończycy; nosiła je dużo wcześniej, zanim pojawiły się na manekinach w witrynie Henri Bendela lub w sklepach na West Broadway. Ich oryginalny i swobodny krój dodawał jej uroku i sprawiał, że wyglądała zarówno kusząco, jak i wyrafinowanie. Miała na sobie biały, lniany żakiet i spódnicę od Issy Miyake, a pod spodem - czarną bawełnianą koszulę trykotową Rei Kawakubo. Przez ramię przewiesiła ciemnoczerwoną torebkę ze skórki węgorza. Całość wyrażała śmiałą i swobodną pewność siebie. Dzisiaj Jan taka właśnie była. DiPalma obserwował cały wachlarz jej zachowań wobec ekipy i zespołu żorskiego - świadomy wybór odpowiednich środków stosowanych we właściwym czasie, a gdy sytuacja tego wymagała, improwizację godną muzyka jazzowego. W gorączkowych rozmowach telefonicznych ze Stanami, Jan nie poddawała się brutalnym naciskom dyrektora wytwórni żądającego, aby stosowna data ukończenia kopii filmu była przełożona. Upierała się, by szef marketingu zrezygnował ze wspólnej z nią promocji filmu przed jego uzupełnieniem. Powzięła również decyzję wydania nowej książki oraz dwóch oryginalnych scenariuszy; nareszcie otrzymała wiadomość, iż filmy Kenpachiego dotarły do Nowego Jorku na retrospektywny przegląd w Lincoln Center i udało jej się potwierdzić wynajęcie scen dźwiękowych w Londynie oraz wypisać czek regulujący wynajem jej apartamentu na poddaszu w Knightsbridge. Na planie musiała stanąć twarzą w twarz z chińską aktorką, która przestała nad sobą panować i rozpłakała się po uwadze Kenpachiego, że przytyła. Zgodziła się na spotkanie w klubie prasy w Hongkongu oraz zasugerowała Kenpachiemu wykorzystanie starej, bezzębnej chińskiej kobiety z tłumu w elementach sceny kręconej w świątyni. Kenpachi zgodził się. Wywarła wrażenie na grupie chińskich statystów, mówiąc do nich parę zdań w ich języku i zareagowała aplauzem, kiedy zakończyli robienie zdjęć, wywołując na ich twarzach rzadki uśmiech. Po prostu kochali ją. Ekipa filmowa, aktorzy, statyści. DiPalma to rozumiał. W głębi świątyni, poza zasięgiem wzroku członków ekipy, Jan wyjęła ze swojej torebki lusterko i umieściła je na stoliku pośród dziesiątków innych. - Za mojego ojca. Wiem, że zostawia się je, kiedy ktoś wyzdrowieje. Wiem, że wyprzedzam fakty, ale jemu się pogorszyło i zdaje się, że nie mam już nic do stracenia. Niestety, ja muszę jej to powiedzieć, pomyślał DiPalma. O jej ojcu. O Todzie. Jan spoglądała na swoje lusterko. - Z góry podziękowałam bogom za utrzymanie go przy życiu przez następny rok. Po co być zachłannym, pomyślałam. Proszę tylko o rok, nie więcej. Nie pytaj mnie, jakich bogów, po prostu nie wiem. Jestem teraz w takim stanie, że próbuję wszystkiego. Jeden z moich tłumaczy zrobił mi inskrypcję po chińsku. - Jan - zaczął DiPalma - coś się zdarzyło wczoraj w Nowym Jorku, coś o czym powinnaś wiedzieć. Dlatego zadzwoniłem dzisiaj z rana. - I nie mogłeś mówić o tym przez telefon. - Właśnie, nie przez telefon. To dotyczy człowieka nazwiskiem Sally Verna. Salvatore Verna. Spojrzała na niego kątem oka. - To przyjaciel mojego ojca. - Wiem o tym. Albo dokładniej, nie wiedziałem tego na pewno do wczoraj. Verna nie żyje. Został porąbany na oczach swoich wnucząt. Żona zmarła na atak serca, kiedy zobaczyła jego ciało. - Żartujesz chyba. Odruchowo zacisnęła pięści na pasku torebki. - O Chryste, ty nie żartujesz. Nie ty. O Boże. Biedny Sal. I Chiara. Kto się posunął do takiego szaleństwa. Czy oni wiedzą? - Nie - rzekł DiPalma. - Ale ja wiem. Zadrżała. Jej usta rozwarły się. DiPalma mówił dalej. - Zanim wyleciałem z Nowego Jorku, Sally powiedział mi, że grupa o nazwie „Przymierze Krwi” postanowiła wykonać na nim wyrok. - Co takiego? - „Przymierze Krwi”. Tajne ugrupowanie z czasów drugiej wojny światowej. Japończycy. To oni mordowali, bili i zajmowali się szpiegostwem. Mieli kontakty z bardzo bogatymi i bardzo prawicowymi Japończykami. Także z Kempei Tai, japońskim gestapo. - Ojciec opowiadał mi o Kempei Tai. Skurwiele pierwszej klasy. - Według Sally’ego „Przymierze Krwi” wznowiło działalność, a człowiek, który nim kiedyś kierował, robi to również teraz. Był członkiem Kempei Tei. Skazany na powieszenie za zbrodnie wojenne, ale udało mu się przeżyć, z niewielką pomocą ze strony przyjaciół. To Zenzo Nosaka. Przytaknęła, wiedząc z całą pewnością o czym teraz usłyszy. - Chcesz mi powiedzieć, że Kon jest w to zamieszany. Dlatego, że Kon i Nosaka to bliscy przyjaciele... - Jan, wysłuchaj mnie. Nie przyszedłem tu, aby rozmawiać o Konie. - Boże, chciałabym w to uwierzyć. Nie obrażaj się Frank, ale masz reputację faceta, który lubi się odgrywać. Wydaje mi się, że próbujesz zrewanżować się Konowi za coś, co się zdarzyło, kiedy biliście się na bambusowe patyki. - Dobrze mówisz, Jan. To ja zawsze się odgrywam na innych. Spotkałem nawet niektórych z nich. Handlarzy, którzy próbowali mnie sprzątnąć. Informatorów, szarpiących mnie na wszystkie strony. Mordercę, który zabił mojego partnera i ja musiałem sam przekazać tę wiadomość jego żonie z czwórką dzieci. Oraz faceta, który zabił moją żonę i córeczkę. Ujęła go za ramię. Próbował nie czuć zapachu jej perfum. - Głupio gadam - powiedziała Jan. - Przykro mi. DiPalma pomyślał o Kenpachim. Ona z nim sypiała. Nagle poczuł pieczenie w żołądku. - Przyszedłem tu, żeby cię ostrzec w sprawie ojca. Dowiedziałem się tego od Sally’ego i dochodzę do wniosku, że tym razem mówił prawdę. Wkrótce po wojnie przyjaciel Kona, Nosaka, poprzysiągł śmierć całej trójce. Amerykanom, którzy skazali go za zbrodnie wojenne, i którzy zawzięcie pracowali nad tym, aby wisiał. Sally, Duncan Ivy i... - I mój ojciec - dopowiedziała Jan. - Sally nie żyje, Duncan Ivy tak samo. - Nie wiem nic o Vernie, ale Duncan i jego żona zostali zabici przez jakąś kalifornijską grupę pseudoreligijną. DiPalma pokręcił przecząco głową. - To nieprawda. Policja, prasa, wszyscy dorabiali teorie. Puściła jego ramię. - Dla twojej informacji Frank, mój ojciec, Sal, Duncan i Nosaka robili przez długie lata wspólne interesy. Nie znam szczegółów, bo mnie to nie zajmowało. Jakieś tam sprawy bankowe i prowadzone dla Nosaki rozeznania w Stanach. Wiem tyle, że mój ojciec i Nosaka zdecydowanie już od dłuższego czasu nie są wrogami! DiPalma przypomniał sobie tajne dokumenty bankowe, które przeglądał zeszłego wieczoru, te które Sally Verna i Jude Golden chcieli wykorzystać przeciwko Nosace. - Miodowy miesiąc twojego ojca i Nosaki już się skończył. Opowiedział jej o swojej rozmowie z Verną, o tajnych rejestrach bankowych i o tym, jak pod groźbą użycia broni zostały zabrane przez dobrze ubranego, siwowłosego Australijczyka. - Australijczyka? - Znasz go? - Myślę, że znam. To Rolf Nullabor. Pracuje dla ojca. - Leworęki z szarymi oczami, w typie faceta, który mógłby zamrozić kota w kostce lodu i wrzucić go do wazy z ponczem. Jan westchnęła. - To Rolfie. Nikczemny gnojek. - Co robi u twojego ojca? - Odpowiada za bezpieczeństwo. Goryl. Kurier. Na pewno nie chciałbyś z nim się spotkać w ciemnej uliczce. Sadystyczny sukinsyn. Kiedyś przyłapał piętnastolatka jadącego z psem motosankami po naszym terenie. Wylał benzynę na psa i podpalił go, a chłopcu złamał kark. Dosłownie złamał kark. Jako ostrzeżenie dla naruszających naszą własność. Kawał zepsutego gnojka ten Rolfie. Kilka lat temu zbliżył się do mnie. Skóra mi ścierpła. Powiedziałam mu: „Lubisz seks i podróże?” Ślinka mu pociekła, oj, jak mu pociekła. „No jasne, że lubię”, odrzekł. „Więc idź się pierdolić”, powiedziałam. Frank, ten facet z osiem razy zmienił kolor twarzy, a ja już wtedy wiedziałam, że popełniłam błąd. Nie dlatego, że mu odmówiłam. O nie. Mój błąd polegał na tym, że byłam taka mądrala, ale przecież mnie znasz. Zemścił się na mnie po swojemu. Zaczął zostawiać kartki w moim apartamencie. Znajdowałam je w lodówce, w szufladzie z bielizną, w kieszeniach moich rzeczy, w torebce, a nawet na poduszce w nocy. Na samo wspomnienie dostała dreszczy. - Wchodził do mojego pokoju jakby nie było drzwi, nie wspominając o trzech zamkach. A teraz coś, co mnie najbardziej rozwścieczyło. Zostawił parę fotografii pokazujących mnie z facetem. Myślałam, że będę łazić po ścianach. DiPalma zapytał: - Jak zdobył takie zdjęcia? - Skąd mogę wiedzieć? Na pewno nie pozowałam mu do nich, jeśli o to ci chodzi. Rolfie to wariat na punkcie nowych gadgetów i innej maszynerii, która pojawia się na rynku. Myślę, że zdobył aparat fotograficzny z teleobiektywem. - Być może, zainstalował ukryty aparat w miejscu, gdzie byś go nigdy nie szukała. Miniaturowy aparacik, może poszedł za tobą do klubu rekreacyjnego, albo kiedy byłaś z przyjacielem. - Wiem tylko, że zrujnowałam się, kupując ciągle nowe zamki do swojego apartamentu. Nic nie pomogło; Rolfie znajdował sobie drogę, kiedy tylko miał na to ochotę. Nigdy go nie przyłapałam, ale, tak, poszłam na policję. - I co dalej? Spojrzała na niego jak na naiwniaka. - Ty, glina, pytasz mnie „i co dalej?”. Nic. Po prostu nic. Żadnych odcisków palców na kartkach, zdjęciach albo w moim apartamencie. Z wyjątkiem moich oraz tego człowieka. Żadnych świadków, żadnych dowodów. Jedyna rzecz jaka z tego wynikła to to, że policjanci napatrzyli się na moje zdjęcia. W końcu Rolfie zmęczył się tą grą i cała rzecz umarła śmiercią naturalną. DiPalma postukał swoją laską w wytartą kamienną podłogę. Po co kraść zbiory, które miały być wkrótce dostarczone? - Dziwny ten Rolf. Zastanawiam się, czy nie ma możliwości powstrzymania „Przymierza Krwi”. Właśnie dlatego chciałem się z tobą zobaczyć. Przekaż ostrzeżenie ojcu. „Przymierze Krwi” planuje jego śmierć. - Frank, posłuchaj. Mówisz, że Sally nie żyje. Okay. Trudno mi jednak uwierzyć, że mój ojciec ma zostać zabity przez kogoś, kto od prawie czterdziestu lat jest jego przyjacielem. Chcę tylko powiedzieć, że zarabiam na życie w świecie udawania i pozorów, ale nie wiem, czy mogę wierzyć temu, co powiedziałeś. - Sam bym temu nie wierzył, gdyby nie Todd. Rozejrzała się wokół. - Gdzie on jest? - Po drugiej strony ulicy, z Rogerem. Dałem mu pieniądze i powiedziałem, żeby wybrał sobie radio z magnetofonem kasetowym stereo. Funduję mu. Jan uśmiechnęła się. - Nie wierzę. Chcesz powiedzieć, że on pragnął takiego hałaśliwego pudła jak wszystkie nastolatki? - To ostatnia rzecz, o której bym sądził, że mu się spodoba. Myślę, że po części jest takim samym chłopcem jak wszyscy inni w jego wieku. - Dziwnie go określasz. Co rozumiesz mówiąc „po części”? Dlaczego nie w całości? DiPalma odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Nadszedł czas mówienia prawdy. - Todd to barwna postać. Jest unikalny. Próbuję się do niego dopiero przyzwyczaić, szczerze. To on mi powiedział, kto zabił jego matkę. Policja nie wiedziała, nie było świadków. A Todd był dziesiątki kilometrów dalej, kiedy to się zdarzyło. Jednak on wiedział. Wyszło na to, że miał rację. Ninja, powiedział. Mówił, że ninja zabiją Sally’ego Vernę. Tak się też stało. Jan rzuciła mu spojrzenie pełne zwątpienia. - Czy Todd powiedział ci o Salu przed morderstwem? - Przed. W końcu, dzisiejszego ranka, dodzwoniłem się do Nowego Jorku. Zeszłej nocy były kłopoty z huraganem. Chryste, nie mogłem w to uwierzyć. Chłopak trafił bezbłędne. Wnuczęta Sally’ego były świadkami. Nie potrafiły opisać twarzy ludzi, którzy to zrobili, ale wspomniały o mieczach. Oto, w jaki sposób „Przymierze Krwi” prowadziło dawniej interesy. I to także, według Todda, przydarzy się twojemu ojcu. - Nie wierzę. - Jan, Todd powiedział mi, że przyleciałem do Hongkongu po sekrety bankowe jego ojczyma. Rozumiesz, powiedział mi. Nigdy o tym nikomu nie wspominałem, nawet Katharinie, kiedy zatelefonowałem do niej z lotniska. A jeśli dobrze pamiętasz, zeszłego wieczoru wspomniał, że jest mu przykro z powodu choroby twojego ojca. Jan, ja mu tego nie mówiłem. Nie wiedziałem o niej. - Kon też uważa, że Todd jest niezwykły. Powiedział, że to prawdziwy samuraj. Mówił również, że łączy ich szczególny związek. Strasznie szybko do tego doszło. Znają się dopiero kilka dni. Spojrzała na DiPalmę. - Chcesz, abym uwierzyła, że Todd jest medium, że może przepowiadać przyszłość? - Posłuchaj, do tej pory miał rację. - Albo dużo, dużo szczęścia. Jak ty to sobie wyobrażasz, że zatelefonuję do ojca, który i bez tego jest chory, i powiem mu, aby uważał na „Przymierze Krwi”. Tylko dlatego, że jakiś dzieciak miał widzenie, iż stary przyjaciel go zabija. Próbowałem, pomyślał DiPalma. Otworzyłem drzwi; miała przez nie tylko przejść. - Wszystko, co mogę zrobić, to powiedzieć ci o tym. Nic potrafię jednak sprawić, abyś uwierzyła. Prawdą jest, że ja sam w takie rzeczy nie wierzę. Ale nie mogę ignorować tego, co chłopiec do tej pory powiedział. Trafia w dziesiątkę. Za każdym razem. Co więcej, nie przechwala się tym naokoło. Chcesz coś od niego, to masz. - Jeśli już mówimy o dyskrecji - wtrąciła Jan - gazety nie pisały nic o tym, co zdarzyło się wczoraj w hotelu. Wydawałoby się, że policjant i królowa narkotyków znalezieni martwi w jednym pokoju mogliby przyciągnąć uwagę prasy. I nie próbuj mi powiedzieć, że nikt o tym nie wie. W Hongkongu nie ma sekretów, tu jest sto dwadzieścia pięć gazet. No i tłumacze mogli mi nawet opisać wachlarz używany w morderczych celach przez pana czy panią Chiba. Kon nic nie mówi, ale tego można było po nim naturalnie oczekiwać. - Oczywiście - odrzekł DiPalma. - Skąd ta nagła cisza? Po części odpowiedzialna jest policja. Nie chcą wywoływać większego zainteresowania niż to konieczne. To jedyny sposób, aby uniknąć telefonów z Pekinu, Londynu czy Stanów. Wszystko, co wydarzyło się w hotelu mogłoby być łączone ze śmiercią Kathariny. Również ze śmiercią Iana Hansarda. Banki Hongkongu nie lubią niemiłych historii dotyczących prezesów banków. To denerwuje klientów. - A na to nie możemy sobie pozwolić, czyż nie? - zadrwiła Jan. - Ciekawe dlaczego mam przeczucie, że nie mówisz wszystkiego? - Nie wiem. A dlaczego? - Powiedz resztę do samego końca. - Resztę? No cóż. Reszta jest taka, że prasa czeka na dalszy ciąg historii, przynajmniej tak powiedział dzisiaj z rana nadkomisarz. - Nie rozumiem. - Chodzi o mnie i Ling Shena. Każdy na to czeka. Jan przygryzła dolną wargę i przestąpiła z nogi na nogę. - Mógłbyś wyjechać z Hongkongu. Teraz. - Powiedzieli mi to. - Rozumiem. A więc mam się zamartwiać, czy nie zostaniesz wkrótce zabity. Znowu to samo. Zasada Goldena. Nigdy nie opieraj się faktom. - Pogrzeb Kathariny jest pojutrze - rzekł DiPalma. - Potem wylatuję do Tokio, aby się dowiedzieć, kto wysłał japońską królową narkotyków, by zabiła Katharinę. I dlaczego. Już miał zamiar wspomnieć o Kenpachim, kiedy Jan podeszła bliżej i reżyser filmowy został zapomniany. Idź dalej z uśmiechem, mawiał Tiny Tim. Ale DiPalma nie poruszył się. Pomyślał, jak dobrze byłoby ogrzać dłonie w ogniu włosów Jan. Nie drgnął, ponieważ czuł siłę własnego ukrytego ognia, pragnienia jej. Żądza i chęć posiadania. Przyczyna całego nieszczęścia. Dotknęła jego twarzy. Łza wypłynęła spod jej ciemnych okularów. - Nie umieraj. Jeśli to się stanie... Rzuciła się w jego ramiona i przylgnęła doń całym ciałem. Poczuł jej paznokcie na karku. Serce zabiło mocniej. Powoli jego ręce odwzajemniły uścisk. Wtedy jednak wyrwała się i ruszyła w kierunku wyjścia ze świątyni. Nic spojrzała do tyłu. Nigdy tego nie robiła. * DiPalma stał u szczytu schodów świątynnych i patrzył jak Todd podał swój radiomagnetofon Kenpachiemu, aby ten go ocenił. Stali u podnóża schodów, razem z Jan, Rogerem Tanem i Wakabą, kierowcą Kona. Wakaba odwrócił się plecami do grupy, jakby poirytowany tym, co się dzieje. Raz spojrzał na Todda tak, jakby mu chciał skręcić kark, a potem zapatrzył się na tłum. Według DiPalmy, gburowaty Wakaba o niedźwiedziowatej posturze zachowywał się jak wzgardzona kobieta. Z takim facetem jak Kenpachi w pobliżu, wszystko było możliwe. Kenpachi nacisnął wyłącznik ogromnego zestawu stereo. Z radia popłynęła piosenka Marvina Gaye’a „Sexual Healing”. DiPalma przypomniał sobie wrażenie spowodowane bliskością Jan. Widział, jak Kenpachi podał radio uradowanemu Toddowi. Reżyser powiedział coś do chłopca, który przytaknął na znak zgody. Teraz przyszła kolej, aby DiPalma poczuł się zazdrosny. Podejrzliwy. Ostrożny. Czujny. Dwadzieścia lat doświadczenia policyjnego mówiło mu, że Kenpachi wiedział więcej o morderstwie Kathariny niż wynikało to z przesłuchania. Kenpachi i Sakon Chiba w Hongkongu, w tym samym czasie. Chiba zna numer telefonu Kenpachiego. Zbyt wiele zbieżności faktów. I czego, u diabła, Kon mógł chcieć od syna DiPalmy? Czy był jedynie zainteresowany wiedzą Todda o kendo i dawnych szermierzach? Czy myślał o wykorzystaniu Todda w filmie? Czy może planował zemstę na DiPalmie poprzez Todda? O Kenpachim można było powiedzieć co najmniej to, że był nieobliczalny. DiPalma wiedział wszystko o jego zainteresowaniach. Jego pragnieniu bycia samurajem, jego skłonności do mistyki, w szczególności upodobania w rytuale krwi oraz zaślepieniu własną urodą. Wiedział również, że Kenpachi czcił pamięć Yukio Mishima, znanego na całym świecie pisarza japońskiego, superpatrioty, który - tak jak Kenpachi - tęsknił za czymś, co sam nazywał „przywróceniem Japonii do jej prawdziwego stanu”. W listopadzie 1970 roku Mishima popełnił seppuku w tokijskiej bazie wojskowej, akt, który zdaniem Kenpachiego uczynił tego pisarza bogiem. Pierwszą książką jaka wyszła spod pióra Kenpachiego była pochlebna biografia Mishimy, którego imię nadał swojemu pierworodnemu synowi. Reżyser nazywał Mishimę kensei - świętym miecza. Zaszczyt ten zarezerwowany był dotąd wyłącznie dla jednego człowieka, Miyamoto Musashiego, legendarnego siedemnastowiecznego samuraja, autora słynnej „Księgi Pięciu Pierścieni”, Go Rin No Sho. DiPalma także przeczytał tę księgę traktującą o ćwiczeniach i strategii w szermierce, potem zrobił to jeszcze raz, a potem nigdy nie przestał do niej wracać. Nazywanie Mishimy „świętym miecza” było dla DiPalmy dowodem, że Kenpachi po prostu ubóstwiał przesadę. To jednak Musashi był najsłynniejszym przedstawicielem tego narodu wybitnych szermierzy i jednocześnie najpopularniejszym bohaterem narodowym. Mishima nigdy nie wzniósł się ponad przeciętność w dziedzinie sztuki walki. Było jeszcze coś, nad czym DiPalma nie mógł przejść do porządku. Wieść niosła, że Kenpachi zabijał ludzi. Nikt nie wiedział na pewno ilu, ale DiPalma słyszał tę plotkę więcej niż jeden raz. Z pewnością coś w tym musiało być. DiPalma postanowił, że będzie trzymać Todda z daleka od reżysera. Roger Tan, pocąc się z gorąca, pomachał do DiPalmy, a potem dał znak ręką, aby ten został na miejscu. Agent DEA chciał rozmawiać z nim na osobności. O czymś, czego nikt nie powinien wiedzieć. - Potworny upał. Co robić, żeby nie swędziało w kroku? Sprawdziłem w biurze, kiedy byłeś tutaj. Jest wiadomość od Geoffreya Laycocka. Musi się z tobą zobaczyć. - Czy powiedziałeś mu, że zajmujemy się sprawami związanymi z pogrzebem Kathariny? - Tak. Powiedziałem. Mówi, żeby się nie martwić, Pekin robi dobrą robotę. Jeśli biorą coś na siebie, to masz to załatwione. Chce się z tobą koniecznie zobaczyć. W sprawie wachlarza, którego ten pedał użył wobec policjantów. - O co mu chodź? - Zniknął. Przepadł. Wyszedł sobie z komisariatu policji. DiPalma ze złością grzmotnął laską w stopień schodów. Todd i Jan, a także Kenpachi spojrzeli na niego w górę. Roger Tan dodał: - Laycock mówi, że może się założyć, iż wachlarz jest już w drodze powrotnej do Japonii. - Chodźmy porozmawiać z nim. Razem zeszli ze schodów. Todd wyłączył radio, potem pomachał na pożegnanie do Kenpachiego i przyłączył się do ojca. Kenpachi uśmiechnął się miło do chłopca, ignorując Amerykanina. Jan uniosła słoneczne okulary, aby przyjrzeć się DiPalmie. - Uważaj na siebie, Frank. Przytaknął i nic więcej. Z jakiegoś powodu nie chciał rozmawiać z nią przy Kenpachim. Na pożegnanie posłał jej uśmiech. Szedł i uśmiechał się. Nagle zatrzymał się. Nie podobał mu się sposób, w jaki Wakaba patrzył na Todda. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Nienawidził chłopca. Ale dlaczego? DiPalma podszedł parę kroków w kierunku Wakaby i zatrzymał się pomiędzy nim i Toddem. Patrzyli sobie prosto w oczy. Nienawistne spojrzenie padało teraz na DiPalmę. Kenpachi szczeknął jakieś polecenie po japońsku. Wakaba odpowiedział: „Hai” i cofnął się, jakby wykonując rozkaz wojskowy. Obrócił się na obcasie i odszedł, stając za Kenpachim z założonymi ramionami i szeroko otwartymi oczami. DiPalma znał ten typ ludzi. Gwałtowny, złośliwy, zdolny do morderczej nienawiści. Wymuszony uśmiech Kenpachiego mówił sam za siebie, bez słowa. Może cię zabić. Bardzo bym chciał to zobaczyć. DiPalma nie odezwał się. Rozumieli się bez tego. Kenpachi nie podobał mu się. Ten z kolei nienawidził Franka. To się nigdy nie zmieni. A jeśli chodzi o kierowcę, faceci jak on albo próbowali kogoś wykończyć, albo ignorowali przeciwnika. Kiedy decydowali się, to już na dobre. Z zimną krwią, okrutnie i bezlitośnie. Słowa nie robiły na nich wrażenia. Podszedł z powrotem do Todda, który spojrzał na niego z dumą. I wdzięcznością. - Dziękuję, Frank - powiedział. W tym co DiPalma przed chwilą zrobił było coś więcej, dużo więcej, niż mogło się na pozór wydawać. Jedynie Todd i być może Wakaba to zrozumieli. Słysząc podziękowanie od syna, DiPalma poczuł się lepiej niż kiedykolwiek w ostatnich czasach. ROZDZIAŁ SZESNASTY Mystic, Connecticut Jude Golden wiedział, że dzisiejszego wieczoru nie wygra. Nijo, najmłodsza i najładniejsza z jego trzech japońskich służących stała się trudnym przeciwnikiem. Po tygodniach treningu była już odważniejszym strategiem, wykonywała posunięcia trudniejsze do przewidzenia i coraz trudniej było wyprowadzić ją w pole. Gra w „go” ze swoją historią sięgającą czterech tysięcy lat, kwadratową planszą oraz białymi i czarnymi pionkami była jedną z najbardziej wymagających i wciągających gier, jaką kiedykolwiek wymyślono. Ludzie ze świata zachodniego grali w nią słabo. Ludzie Dalekiego Wschodu rozumieli naprawdę grę „go”, której zasady były proste, lecz liczba możliwych wariantów przewyższała liczbę atomów we wszechświecie. Nijo, pomimo braku doświadczenia, miała smykałkę do tej gry; była niezwykle niebezpiecznym i zdradliwym przeciwnikiem. Choroba serca zmusiła Jude Goldena do zamieszkania w najbardziej komfortowym ze swoich domów, wiktoriańskiej rezydencji z czerwonej cegły, położonej na przedmieściu Mystic Seaport. Miejscowość ta, leżąca w stanie Connecticut, była odrestaurowaną dziewiętnastowieczną wsią wielorybniczą, z uliczkami wyłożonymi kocimi łbami i z białymi domami. Każda z trzech kondygnacji rezydencji odzwierciedlała bogactwo właściciela oraz jego zamiłowanie do wygody i komfortu, a także miłość do Nowej Anglii i Japonii. Parter utrzymany był w stylu Nowej Anglii: meble z drzewa klonowego, orzecha włoskiego i mahoniu z lat trzydziestych ubiegłego wieku, dmuchane szkło, wahadłowe zegary z metalowymi tarczami i siedemnastowieczne srebrne kufle pochodzące z Holandii, puchary i wazy. Pierwsze i drugie piętro, oba niedostępne dla gości, urządzono w stylu japońskim; było to prywatne sanktuarium Goldena. Jedno z pięter składało się z pokoi wyłożonych słomianymi matami, dzielonych rozsuwanymi drzwiami, ze składanymi parawanami oraz shoji - drewnianymi ramkami pokrytymi papierem ryżowym. To tutaj Golden spał i jadł, obsługiwany przez japońskie służące. Górne piętro było jaskinią Ali Baby, wyłożoną słomianymi matami i wypełnioną przyrządami do ceremoniału herbaty, szkatułkami z biżuterią, mieczami samurajskimi z bogato zdobionymi pochwami, lakierowanymi parawanami, porcelaną, wyrobami garncarskimi oraz kostiumami i maskami ze sztuk Kabuki i Noh. Nowa Anglia zastępowała Goldenowi żonę, a Japonię można było uznać za jego kochankę. Urodził się i wychował sześćdziesiąt mil na zachód, w New Haven, ale miłość do kliprów zakotwiczonych w porcie jako atrakcja dla turystów, zawsze przyciągała go do Mystic. W New Haven, gdzie zajmował się prezesurą i był najpoważniejszym udziałowcem jednego z cieszących się wielkim powodzeniem banków Nowej Anglii, był także właścicielem rezydencji w stylu włoskim z ogrodem krajobrazowym. Rezydencja stała przy Hillhouse Avenue, którą Karol Dickens nazwał najpiękniejszą ulicą w Ameryce. Był również właścicielem pokrytych bluszczem domów i zielonych podwórek w Yale, oddalonym o kilka minut drogi. Sercem był jednak w Mystic, gdzie w swojej wiktoriańskiej posiadłości mógł wdychać słone powietrze z pobliskiej cieśniny Long Island Sound oraz obcować z pięknymi wyrobami rzemiosła japońskiego. Bardzo lubił chodzić po uliczkach wyłożonych kocimi łbami, z osobliwymi dziewiętnastowiecznymi domami portowymi, sklepami ze sprzętem żeglarskim i warsztatami szkutniczymi; lubił rozmawiać z bednarzami wytwarzającymi ręcznie beczki i balie, tak jak robili to ich poprzednicy setki lat temu na potrzeby wypraw wielorybniczych. Zawsze można było odkryć coś ciekawego w Mystic Marine Life Aquarium, gdzie zgromadzono około dwóch tysięcy okazów fauny morskiej. Najpiękniejsze ze wszystkiego były jednak statki w porcie. Najwspanialszy kliper był własnością Jude Goldena. Renowacja dawnego chińskiego klipra, nazwanego od imienia córki „Jan Amy”, kosztowała go trzy czwarte miliona dolarów. Statek ten w okresie największej prosperity uczestniczył w handlu chińską herbatą i opium, a przedtem przewoził niewolników i żeglował od wybrzeża Atlantyku wokół Przylądka Horn do złotonośnych pól Kaliforni. Teraz stał dumnie zakotwiczony, pierwszy spośród równych. Długi, wąski, zbudowany z myślą o szybkości, posiadał przepiękne ożaglowanie - żagle styczne i moonakery, bramsele i royale. To była najwspanialsza rzecz jaką Golden posiadał. W wyłożonym słomianymi matami pokoju na pierwszym piętrze Jude obserwował, jak Nijo wykonała ruch zmierzający do zabrania mu kolejnego pionka. Jeśliby jej się powiodło, miałaby już trzy. Dzisiejszego wieczoru grała najlepiej. Golden był jednak zdecydowany wygrać, podejmując prawdziwą walkę. Po raz pierwszy zauważył, że Nijo, mająca siedemnaście lat, pomalowała każdy paznokieć innym kolorem lakieru. Nasuwało to dalekie wspomnienie imienniczki, trzynastowiecznej szlachcianki z Kioto, która kopiowała stronice buddyjskich świętych pism, ofiarowanych świątyniom Shinto. Lakier do paznokci i święte pisma buddyjskie. W opinii Jude Goldena Japonia była niesamowita, z wysoką kulturą, a jednak bez ogłady. Mieszanina mistycyzmu i zaawansowanej techniki. Iluzja i rzeczywistość były w Japonii nierozdzielne; wszystko znaczyło więcej niż wydawało się znaczyć. Japoński styl życia był zarazem wyrafinowany i prosty, a przy tym niezwykle pociągający; Jude Golden został wplątany w labirynt jego ukrytych znaczeń. Nie mógł mieszkać w Japonii; poprzez rodzinę i sprawy zawodowe związany był z Ameryką. Nie potrafił jednak wymazać z pamięci tego, co Japonia miała najlepszego - tajemniczej przeszłości i wyszukanego erotyzmu. Mógł mieć obie rzeczy naraz, pomnażać pieniądze w Ameryce i zanurzać się z zadowoleniem w kulturę japońską. Jude Golden zarabiał pieniądze w każdy możliwy sposób, zaspokajając ich nienasycony głód. Teraz, na progu śmierci, dostrzegł, że jego motywacją był strach. Strach przed niepowodzeniem, strach przed antysemityzmem i przed własnym ojcem. Zbyt późno zdał sobie z tego sprawę, co musiał robić dla zdobycia tak wielkiego bogactwa. W życiu nie było okrutniejszego żartu jak osiągnięcie wszystkiego, czego się pragnęło. W tym przypadku srogim żartem okazał się Zenzo Nosaka. To właśnie z jego powodu przeszłość Jude Goldena stała się jego teraźniejszością, przynosząc ze sobą ból i cierpienie. Jude Howard Golden miał niewiele ponad sześćdziesiąt lat, wysoki, o kościstej twarzy, potomek Żydów rosyjskich, z siwiejącymi, coraz rzadszymi włosami i jękliwą serdecznością, która często maskowała jego prawdziwą naturę oszusta. Był szefem trzeciego co do wielkości banku na wschodzie Stanów, założonego jeszcze przez ojca. Do czasu ostatnich ataków serca, Golden każdego roku podróżował tysiące mil, załatwiając interesy banku, dodając ciągle nowe nazwiska do kolekcji ponad dziesięciu tysięcy zagranicznych polityków i biznesmenów, znanych mu osobiście. Za jego rządów liczba oddziałów zagranicznych banku wzrosła, w latach 1970-1980 aktywa podwoiły wartość, a operacje kart kredytowych i czeków podróżnych przyniosły największy sukces w całych Stanach. Jego ojciec wraz z innymi emigrantami żydowskimi założył bank w 1920 roku. Był to rok urodzenia Jude Goldena. Stanowiło to ich reakcję na snobistyczny antysemityzm ówczesnych korporacji i banków handlowych Nowej Anglii. - Dawno temu - powiedział któregoś dnia jego ojciec - uwierzyłem, że pieniądze są jedyną rzeczą, jaka w życiu się liczy. Miałem wtedy rację. I jest tak również obecnie. Przy ich pomocy my, Żydzi, tworzymy nasz własny złoty wiek. Poprzez pieniądze wprowadzamy porządek do naszego życia. Powiem ci jedno: jeśli chodzi o pieniądze, dzielimy tę samą religię z gojami, tylko że oni są zbyt głupi, aby ją zrealizować. Ojciec jego, ciężko pracujący człowiek, który przybył do Ameryki bez jednego pensa, nigdy nie wybaczył początkowej obrazy. Jude Golden wzrastał obserwując, jak jego ojciec kazał sobie płacić za snobizm i dyskryminację świata WASP, białych, anglosaskich protestantów. Pod zarządem starszego Goldena, ledwo co opierzony bank z Nowej Anglii agresywnie przystępował do fuzji wymuszanych wielką depresją. Kupował udziały w bankach zagranicznych, budował największe budynki w New Haven i był jednym z pierwszych, który udzielał pożyczek korporacjom wielonarodowym. Ojciec Jude Goldena żył dość długo, aby stać się jednym z najbardziej wpływowych bankierów Wschodniego Wybrzeża oraz delektować się faktem, że przedstawiciele uprzywilejowanej klasy WASP wysyłali swoich synów kształconych w college’ach Ivy League do niego po nauki. Ale Jude nie był tak twardy i bezkompromisowy jak jego ojciec. Był mężczyzną o delikatnym zdrowiu, dość niekonkretnym charakterze, przebiegłym i tajemniczym. Umiał także liczyć, był sprytny, miał doskonałą pamięć oraz talent do gromadzenia użytecznych informacji. Po uzyskaniu tytułu prawniczego w Yale i dzięki stosunkom ojca, wszedł w drugą wojnę światową z patentem oficerskim porucznika i został przydzielony do Biura Prokuratora Generalnego. Najpierw stacjonował na Hawajach; potem, po zakończeniu wojny został wysłany do Japonii, aby sądzić zbrodniarzy wojennych. Jude Golden zawsze spoglądał na tamten okres jako najszczęśliwszy w swoim życiu. Osądzanie japońskich wielkich wojowników, generałów i admirałów, terroryzujących niedawno świat było tak podniecające, że zaczął ignorować swoje zdrowie, pracując ciężej niż kiedykolwiek w życiu. Zenzo Nosaka był jednym z największych zbrodniarzy, nad którymi pracował Golden, porównywalny z Himmlerem i Martinem Bormannem. W dniu, w którym ogłoszono wyrok na Nosakę, Golden i inni członkowie jego zespołu świętowali do upadłego, pijąc sake w domu gejsz. Jednak Nosaka nie został powieszony. Stany Zjednoczone potrzebowały jego udziału w nowej wojnie, tym razem w zimnej wojnie. - Jak dziwnie ten świat się kręci - powiedział Salvatore Verna. - Najpierw bratamy się z wujem Joe, żeby zabijać Japończyków, a teraz współpracujemy z Japończykami przeciwko wujowi Joe. Niech mi ktoś wreszcie powie, czy ja jestem głupi? - Życie jest jak lizanie cukru z cukierniczki, która rozbiła się na podłodze - powiedział kiedyś Duncan Ivy. - Hej Dunk, wydaje mi się, że przebywasz w tym pieprzonym kraju zbyt długo. Albo tak właśnie jest, albo rację miał ten, który powiedział, że jako dziecko byłeś trudny i przywiązywałeś się do swoich myśli. - Salvatore, mój przyjacielu, wykazywałem tylko, że w życiu może iść dobrze, a może też iść źle. W górę i w dół, raz na wozie, raz pod wozem. Światło i cień. Ciągła zmiana i niepewność jako jedyna pewna rzecz. - W każdym razie Nosaka powraca do celi, aby przez następne dwadzieścia lat robić swoje, podczas gdy za to co ludziom zrobił powinien wisieć za jaja. Jude Golden powiedział: - Nosaka będzie uwolniony. - Chyba zwariowałeś - rzekł Verna. - Po prostu nie powieszą tego skurwiela, to wszystko! Będzie siedział przez długie lata. - Rozumiesz, co znaczy uwolniony? - zapytał Jude Golden. - Zapamiętaj dobrze moje słowa. Znasz historię o wielbłądzie? Najpierw pozwalasz mu wsadzić nos do namiotu, aby go ogrzewał swoim oddechem. Wielbłąd wstawia cały łeb. Potem przednie nogi. Potem jeden garb, a za nim drugi. Zanim się zorientujesz wielbłąd jest już w namiocie, a ty stoisz na zimnie. Nosaka wstawił nos do namiotu. Zobaczysz co teraz będzie. Ojciec Jude Goldena opowiadał mu, jak średniowieczni Żydzi opanowali banki. Wszystkie inne zajęcia były dla nich niedostępne, a chrześcijan obowiązywał zakaz pobierania oprocentowania. Żydzi nie mieli armii, ale mieli swój rozum, który im podpowiadał, że chcąc zabezpieczyć własne interesy bankowe muszą wiedzieć wszystko o gojach. Za pomocą banków wprowadzono jeden z pierwszych i najbardziej skutecznych systemów szpiegowania. Nawet goje nauczyli się, że bankierzy-ignoranci nie utrzymywali się i że bankier bez możliwości szpiegowania skazany był na niepowodzenie. Znajomość jednego ważnego faktu w odpowiednim do tego czasie oferowała bankierowi pewniejsze zabezpieczenie niż batalion wojska. Jude Golden zdawał sobie sprawę ze znaczenia informacji posiadanych przez Nosakę i wiedział, że Japończyk nie będzie wisiał. Amerykańskie agencje wywiadowcze musiały utrzymać go przy życiu, ponieważ były głodne wszystkiego co dotyczyło ich nowego wroga - Rosji. Golden wiedział również, że Nosaka mógł ostatecznie wyprosić nawet zwolnienie z więzienia. Będąc już na wolności, stosownie do pragmatycznej tradycji Japonii, mógł rozpocząć współpracę z tymi, którzy próbowali go zabić. Na początku świadczył niewielkie przysługi. Potem coraz większe i większe. Wielbłądy zaczęły przynosić upominki. Ale Jude Golden wkrótce przekonał się, że Nosaka był wielbłądem, który chciał działać po swojemu. Współpraca z nim okazała się dla Goldena, Verny i Ivy tak owocna, że Amerykanie zapomnieli, iż któregoś dnia zostanie im wystawiony rachunek. To właśnie ojciec Jude Goldena powiedział mu, że popełnia najgorszy grzech, zadając się z człowiekiem, którym powinien był pogardzać. - Współpracował z nazistami - powiedział mu stary Golden. - Jest więc dreck. Są rzeczy, których człowiek nie powinien robić nawet za pieniądze. - Nosaka nie łamie prawa we własnym kraju. - Czy myślisz, że to oznacza, iż ty nie łamiesz prawa - stary dotknął jego piersi. - Łamiesz prawo tutaj. Tutaj. Ze służby w armii znasz ludzi zaangażowanych w szpiegostwo na całym świecie i wykorzystujesz ich do pomagania tym przeklętym Japońcom, sam się przy tym bogacąc. - Robię to dla banku. Twojego banku. - Nie rób ze mnie głupca, synu. Robisz to dla siebie. Nie masz żadnych zobowiązań. Może tylko względem siebie i swoich japońskich dziewczyn. Myślisz, że zależy ci na tym, ponieważ masz swój udział w banku. Powiem ci, co to jest zobowiązanie. Weź talerz z szynką i jajami, za przeproszeniem. Kura znosi jajka i to oznacza, że ma swój udział. Świnia daje szynkę. To czyni ją zobowiązaną. Jeśli jesteś w sytuacji tej świni, wtedy jesteś do czegoś zobowiązany. Ale teraz nie. - Jeśli nie jestem zaangażowany w sprawy banku, to dlaczego zarabia on więcej pieniędzy niż kiedykolwiek? - Powiem ci, dlaczego. Ponieważ lubisz planować, robić schematy, uruchamiać sprawy, a potem usiąść i patrzeć co się dzieje. Pan Organizator. Stoisz na linii bocznej przyglądając się jak my, biedne durnie walczymy w pułapce. Nie najlepiej jest mówić coś takiego o własnym synu, ale jestem za stary, aby kłamać. Połóż się koło psa, a wstaniesz z pchłami. Japoniec jest gorszy niż pies i nie zmienia się. Mówię ci, to ten sam człowiek jakim był zawsze. I nie mów mi, proszę, o prawie w Japonii. Niektóre rzeczy są tam nie w porządku. Nie w porządku. Jude Golden mógł powiedzieć ojcu, że czasy się zmieniły, że wszystko jest teraz inaczej i że pogląd na to, co jest w porządku a co nie, też się zmienił. Ale nie powiedział nic. Nawet jego ojciec wiedział, że Jude Golden urodził się słaby i że słabość ta pogłębia się po latach obcowania z Nosaką. To właśnie Nosaka, po śmierci matki Jan przysłał mu pierwsze młode japońskie dziewczęta, które wprowadziły komfort w jego życie. Potem zostały zastąpione przez inne, przez dziewczęta od japońskich współpracowników, dziewczęta wybrane przez samego Goldena podczas podróży do Japonii. Przebywając z amerykańskim bankierem mogły liczyć na bardzo dobre traktowanie, otrzymywały gotówkę oraz upominki i służyły mu z posłuszeństwem należnym Japończykowi. Dziewczęta miały nie więcej niż dwadzieścia cztery lata, były atrakcyjne, umiały śpiewać i tańczyć oraz grały na japońskich instrumentach muzycznych. Stworzył sobie wygodny, uporządkowany świat. Golden miał pieniądze, smak Japonii w swojej rezydencji w Connecticut oraz ukochanego klipra zacumowanego o parę kroków od swojego domu. Ślubowanie Nosaki, że go zabije, pozbawione było znaczenia. Zanim zachorował na serce, Golden cierpiał z powodu wielu innych chorób. Odczuwał ostry ból w lewym ramieniu, przerażający ucisk w piersiach i trudności w oddychaniu. Bez zadawania pytań wiedział, co było tego powodem oraz że sprawa jest poważna. Dwa ataki serca w przeciągu kilku miesięcy. Najlepsi kardiolodzy nie dawali nadziei; pozostawało tylko pytanie, kiedy. Wówczas jego oczy się zamkną, a wszystkie skarby przestaną dla niego istnieć. Zbliżanie się śmierci skłaniało go do spojrzenia na swoje życie, na ten dom zbudowany na ruchomych piaskach, nieustanną drogę na skróty. Dopuścił się tego, że manipulacje Nosaki stały się jego przekleństwem. Zobowiązania. Zbyt późno na nie. Miał zobowiązania wobec Jan, ale ona wcale go nie potrzebowała. Radziła sobie, odnosząc sukcesy jako producent telewizyjny i była zdecydowana realizować siebie poprzez tworzenie filmów. Wypisał czeki do Izraela, zaangażował do pracy w swoim banku przedstawicieli mniejszości narodowych i umożliwił pracownikom wykupienie akcji. Co jeszcze mógł zrobić? Pomyślał o ojcu, o tym co mógłby teraz powiedzieć i właśnie wtedy Jude Golden zdecydował się, że przed śmiercią zniszczy Nosakę. Kiedy powziął tę myśl, niespodziewanie nadeszła pomoc. Prywatne raporty z Japonii zawierały informacje o morderstwie dwóch japońskich biznesmenów. Mordercami mogli być terroryści, ale używane przez nich miecze i noże przypomniały Goldenowi o „Przymierzu Krwi”. Podczas gdy inni biznesmeni zostali zasiekani na śmierć w Rzymie, Sao Paulo i Buenos Aires, Golden sprawdził japońskie źródła informacji i dowiedział się, że rzeczywiście „Przymierze Krwi” wznowiło działalność. Przynajmniej dwóch ludzi powiedziało mu, że Zenzo Nosaka jeśli nawet nie był przywódcą nowego „Przymierza”, to przynajmniej wspierał je finansowo. Nosaka był jednak zbyt ważną figurą, aby rzucać mu wyzwanie bez przygważdżającego dowodu, a jak dotąd, Jude Golden go nie posiadał. Golden bez trudu dopasował znane sobie elementy. Nosaka był stary. Tak jak Golden stał na progu śmierci. Nadszedł czas, aby obaj uporządkowali swoje domy, przygotowując się do podróży w nieznane. Nosaka był potomkiem samurajów. Dla tego ultranacjonalisty rozlew krwi na jeszcze większą chwałę Japonii nie był czymś nowym. Cel działania „Przymierza Krwi” pozostał nie zmieniony. Przecież w Japonii przeszłość i teraźniejszość zawsze była jednym i tym samym. Znaczyło to także, że jeśli Golden i jego koledzy prokuratorzy ścigający zbrodnie wojenne, zapomnieli o obietnicy zgładzenia ich, to Nosaka nie zapomniał. Właśnie teraz postanowił spełnić przyrzeczenie. Golden musiał więc również działać, ale jak? W jaki sposób mógłby skutecznie zniszczyć człowieka, który był największym mistrzem japońskiego szpiegostwa od czasów legendarnego Hideyoshiego? W jego świadomości zadanie stało się zobowiązaniem, którego wypełnienia oczekiwał zawsze jego ojciec. Rozwiązanie podsunął mu Ian Hansard, bankier angielski, odpowiedzialny za oddział banku Nosaki w Hongkongu. Golden pomógł kiedyś utworzyć bank, wraz z Verną i Ivy zasiadł w jego radzie oraz wciągnął do współpracy innych prominentów amerykańskich, których informacje i koneksje okazały się na sprzedaż. Na ostatnim spotkaniu Goldena z Hansardem, Anglik mocno narzekał na Nosakę, dając Goldenowi do ręki broń, której ten tak bardzo potrzebował. - Nie pomyślałem, że on mógłby to zrobić - powiedział Hansard. - Pozwolić mi odejść i w ogóle. Ale on z pewnością to planuje. Dokonał już przeniesienia pewnych moich obowiązków na Japończyków pracujących w banku i dodał mi dwóch wiceprezesów, o których ani nie prosiłem, ani też ich nie potrzebuję. - To bardzo japoński sposób - stwierdził Golden. - Jesteś gaijin, człowiekiem z zachodu, outsiderem. Japończycy patrzą, jak rozwiązujesz problemy, a potem działają po swojemu. Kiedy tylko nauczą się wszystkiego, co masz im do zaoferowania, gra jest skończona. Wyskakujesz. - Teraz zaczynam rozumieć. Nie podoba mi się to ani trochę. Przecież to ja postawiłem bank na nogi, a nie ten cholerny Nosaka. Moja głowa, mój pot, moja ciężka praca. I jakie podziękowanie mam za to. Kopa w dupę i nic więcej. Jude Golden odrzekł: - Och, proszę cię, nie dramatyzujmy. Będziesz miał coś z tego. Na przykład te numerowane konta w Panamie, Zurychu i Amsterdamie. Hansard ściągnął swoje małe usta. - Nie wiem, o czym mówisz. - Do diabła, nie udawaj. Wszyscy jesteśmy ofiarami w tym życiu ale, doprawdy, nie musisz przesadzać. Zawsze uważałem, że wierzyć, oznacza wierzyć w najgorsze, więc postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego, co można o ludziach, z którymi prowadzę interesy. Czyż nie wiedziałeś o tym? Większość z tego, czego się dowiaduję, to rzeczywiście najgorsze. Weźmy jako przykład ciebie. Te numerowane konta, o których wspomniałem. Nawet Nosaka o nich nie wie. Gdyby się dowiedział, miałbyś poważne problemy. Hansard przygryzł paznokieć kciuka. - Fascynujące, absolutnie fascynujące. Szybko i swobodnie bawiłeś się pieniędzmi Nosaki. Mógłbym powiedzieć kradnąc, ale to chyba zbyt wielkie słowo. Powiedzmy, wykorzystując swoje środki, w tak odległych miejscach, jak Ameryka Południowa, Afryka i świat arabski. Jesteś sprytny. Nie robisz tych rzeczy w Hongkongu ani nigdzie w obrębie Pacyfiku, gdzie Nosaka spędza większość swojego czasu. Działasz tam, gdzie nie może ciebie dostrzec, gdzie linie komunikacyjne są bardzo cienkie od napięcia. Hansard rzekł: - Masz długi nos, widzę. Ale to utrapienie całego waszego narodu, czyż nie? Piekło nie zna takiej wściekłości w jaką wpada Żyd oszukany przez goja. - Uniósł drinka. - Daję ci Zenzo Nosakę, który ma nas wszystkich na ostrzu noża, włącznie z tobą. Więc co teraz robimy? Czy mogę ci zadać pytanie, jak na to wpadłeś? - Myślisz o tym, jak wpadłem na trop twojego pomysłowego zakładania kont? Po pierwsze, muszę ci powiedzieć, że jesteś dobry w komputerach i wiem, że zdążyłeś wymazać wszystkie zapisy. Wiem także, że fikcyjne towarzystwa, które utworzyłeś, aby z nimi prowadzić interesy zostały rozwiązane natychmiast po ich właściwym wykorzystaniu. Doceniam również pomysł z funduszami bankowymi w oddziałach lokalnych, do których nikt się nie przyznaje. Sprytnie. Zawsze udaje ci się wynająć najbardziej wiarygodnych, fałszywych właścicieli. Chociaż w sprawie pewnych pożyczek dla firm, które nie zamierzały ich zwracać, firm w których masz swoje ukryte interesy, na twoim miejscu postępowałbym w przyszłości trochę wolniej. Ale to tylko moja opinia. - Trafiłeś w sedno. Co zamierzasz z tym zrobić? - Zaskoczę cię. Nic. Hansard czekał. Wreszcie Golden powiedział: - Ty coś z tym zrobisz. Och, a co do odpowiedzi na pytanie, jak na to wpadłem. Bekaa Valley. Liban. Hansard wyglądał na wstrząśniętego. - Jak, na miłość boską, dowiedziałeś się o tym? - Jakby to powiedzieć, my Żydzi trzymamy się razem. Hansard zmarszczył brwi i wtedy właśnie przyszła mu do głowy odpowiedź. - Mossad. Udało ci się wciągnąć do współpracy wywiad izraelski. Chryste, powinienem był wiedzieć. - PLO zarabia miliony na marihuanie, która tam rośnie - powiedział Golden. - To ty oczyszczasz im pieniądze. Po cichu. Za podwójną cenę. I nie poprzez „Eastern Pacific”, co kosztuje Nosakę parę groszy. Masz obowiązek wykonywać wszystko poprzez jego bank, jesteś przecież w nim zatrudniony. Myślę, że to jedna z jego zasad. Wiesz, jak Japończycy wierzą w pracę zespołową i dążenie do większego dobra. - Co mam zrobić z twoją wiedzą na temat mojej działalności? - Zdobądź dla mnie wszystko, co wiesz o „Eastern Pacific”, o szpiegostwie przemysłowym Nosaki, łapówkarstwie, wynagrodzeniach i szantażu. Wszystko, co może go skompromitować. - To wszystko? Może lepiej wsadzę łeb w armatę albo spróbuję przejść się po skrzydle samolotu odrzutowego. Zwariowałeś? Chociaż, jak się głębiej zastanowić, czy mogę nie przyjąć tej propozycji? Golden odpowiedział: - Nasz układ nie będzie funkcjonował, jeżeli spróbuję cię szantażować. Nie chcę tego robić. Od Nosaki nauczyłem się jednego: gra musi być warta świeczki. Chcę tylko, abyś dał z siebie wszystko i ani trochę mniej. Zdrowie mam kiepskie i to jest największy problem, bo nie zamierzam się nim teraz zajmować. Zanim to zrobię, chcę dostać Nosakę. Mam powody aby wierzyć, że zamierza mnie zabić. Hansard uśmiechnął się. - Nie wydajesz się być tym zaskoczony. - Ty też nie byłeś dla mnie zbyt miły przez ostatnie kilka minut. - To się jeszcze może zmienić - odparł Golden. - Czyżby? - Kiedy zgromadzisz wszystkie informacje, które, twoim zdaniem, mogłyby zrujnować Nosakę, informacje zdolne postawić go przed sądami w kilkunastu krajach, wtedy skontaktuj się ze mną. Nie pisz ani nie telefonuj do czasu, kiedy nie zdobędziesz wszystkiego. Jest możliwość, że Nosaka podsłuchuje moje telefony lub obserwuje mnie. Kiedy będziesz miał to, na czym mi zależy, zawiadom mnie i dojdziemy do porozumienia. - Zróbmy to teraz. Co, według ciebie, załatwiłoby sprawę w tych okolicznościach? - Trzy miliony dolarów dla ciebie. Gotówka przy doręczeniu. Hansard zamrugał oczami. - Bierz albo rzuć - powiedział Golden. - Tak czy inaczej, u Nosaki jesteś skończony. Hansard usiadł głębiej w fotelu. Odchrząknął i z trudem przełknął ślinę. Trzy miliony dolarów. Tak po prostu. A Golden mógł sobie na to z łatwością pozwolić. Może się okazać, że mam szczęście, powiedział do siebie Ian Hansard. * W pokoju wyłożonym słomianymi matami Jude Golden zdjął z twarzy maskę tlenową i zakręcił kurek pojemnika. Oddychał już łatwiej, nieznaczne duszenie w klatce piersiowej ustąpiło, a twarz była mniej rozpalona. Spojrzał na zegarek, a potem na planszę „go”, gdzie poddał na korzyść Nijo kolejny z niewielu pozostałych mu białych pionków. Godzina 23.15. Zbliżał się czas, kiedy pielęgniarka dzwoniła do niego przez domofon, uparcie przypominając mu, że punktualnie o dwunastej powinien iść do łóżka. Chodzenie spać o północy było jedynym kompromisem, jaki pielęgniarce udało się z nim wynegocjować. Golden, cierpiący całe życie na bezsenność rzadko kładł się spać przed czwartą, nawet piątą rano, preferując drzemkę w dzień. Pielęgniarka, czarna Irlandka twarda jak kamień, upierała się, aby chodził do łóżka nie później niż o dziewiątej. Aby dopiąć swego, robiła mu o 20.55 zastrzyk uspokajający, po czym z zadowoloną miną odprawiała go na noc. Golden pokonywał ją z łatwością. Nawet po zastrzyku spał nie więcej niż trzy godziny, potem natychmiast dzwonił po pielęgniarkę, zrywając ją ze snu. Po kilku nocach takich walk uzgodniono, że czasem udania się na spoczynek będzie północ, pod warunkiem, że uprzednio się zdrzemnie. Potem już rzadko zakłócał spokój pielęgniarce przed normalnym czasem jej wstawania o 6.30 z rana. W najbliższym sobie rogu „go”, Nijo próbowała uniknąć zablokowania i porażki. Spięta od koncentracji siedziała z obiema dłońmi na udach, skupiając uwagę na grupie białych i czarnych pionków. Jeszcze dwa ruchy i Golden zamknie ją w pułapce. Jednak nie podda się bez zaciętej walki w prawdziwie japońskim stylu. Poddanie się było nieuniknione, ale Golden będzie musiał pokonać ją ostatecznie. Inne rozwiązanie wnosiło element ryzyka utraty jej szacunku i zainteresowania. Była w niej niezwykła godność i poczucie własnej wartości, co sprawiało, że Golden mógł obserwować tę przepiękną dziewczynę całymi godzinami. Przyciągała go jej wytrwałość i wiara w swoje siły. Miała odwagę działania, a przebywanie w jej pobliżu doprowadzało do tego, że Golden żałował, iż nie mógł prowadzić aktywniejszego życia. Było w niej coś uzdrawiającego i ożywiającego. Przyciągała także pozostałe dziewczyny; mimo że była najmłodsza i najkrócej pracowała, Nijo zaczęła szybko przewodzić innym; nalegała na wprowadzanie nowych dań, odwiedzanie nowych centrów handlowych, naśladowanie nowych kroków tanecznych pokazanych w telewizji oraz ryzykowanie nowej mody zarówno amerykańskiej, jak i japońskiej. W świecie ciemności i śmierci Nijo była niezwykle witalna i świeża, a Golden który zwyczajowo próbował każdej z dziewcząt, po kilku miesiącach był w niej rozmiłowany. Zadzwonił telefon. Telefon osobisty, zamykany w skrzynce i przenoszony po całej rezydencji w ślad za Goldenem. Numer był zastrzeżony, dodatkowo często go zmieniano, a kombinację cyfr otwierających zamek znał jedynie Golden. Nijo obserwowała, jak Golden przyciągnął skrzyneczkę do siebie i zaczął obracać zamek. Kilka sekund później uniósł wieczko i sięgnął do wnętrza po słuchawkę. - Tato? Mówi Jan. Hello. - Jak się masz, Cyganko? Czemu dzwonisz na ten numer? Cyganka, było to przezwisko Jan od czasów, kiedy jako nastolatka namiętnie ubierała się w niezwykłe, barwne spódnice, chusty na głowę, a w uszach nosiła okrągłe kolczyki. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej. - Dobrze się czujesz? - Jak tylko można najlepiej. Mieliśmy tu wielką burzę, uszkodziła statki, ale nic, czego by nie można naprawić. A dlaczego pytasz? Czy wiesz coś, czego ja nie wiem? - Uśmiechnął się do Nijo i bezdźwięcznie wypowiedział: to moja córka. Nijo skłoniła głowę i odwzajemniła uśmiech. Jan powiedziała: - Wczoraj, kiedy rozmawialiśmy, wystąpiły jakieś problemy z twoim stymulatorem serca. Dzwoniłam do szpitala, ale powiedzieli, że się wypisałeś. - Fałszywy alarm, Cyganko. Nie ma się o co martwić. Zaledwie kilka niepokojących momentów, ale wydaje się, że stymulator pracuje prawidłowo. Teraz relaksuję się z jedną z moich dziewczynek, grając w „go”. Znasz mnie przecież, najprawdziwsza sowa nocna. Która godzina jest u ciebie? - Popołudnie. Parę minut po pierwszej. Tato, muszę cię o coś zapytać. Gdzie jest teraz Rolf Nullabor, dokładnie w tej chwili? Golden bawił się swoim obi, szerokim pasem jedwabnym owiniętym wokół letniego kimono. - Zdawało mi się, że nie bardzo lubiłaś Rolfa. Skąd to nagłe zainteresowanie? - Nie zależy mi na tym, czy żyje, czy nie, jeśli chcesz znać prawdę. Powiedz tylko, czy jest w Hongkongu. Golden spojrzał na Nijo. Czy powinien ją odesłać z pokoju? Wtedy ona powoli ściągnęła w dół kimono odsłaniając najpierw ramiona, a potem piersi. Piękne. Małe, jędrne piersi. Utrzymane w greckich proporcjach. Całkowicie niepodobne do wymion, które często zdarzało mu się widzieć w Ameryce. Golden patrzył, jak Nijo wyjęła fiolkę olejku z kieszeni swojego kimono. Nalała trochę na dłoń i powoli zaczęła nacierać nimi obie piersi. Goldenowi zaschło w gardle. - Tato, jesteś tam? Golden patrzył, jak Nijo ściskała swoją prawą pierś, lśniącą teraz od olejku i dotykała palcem brodawki. - Jestem, Cyganko. Jestem tutaj. Wspomniałaś o Rolfie. Tak, jest w Hongkongu. - O Boże. On miał rację. Coś dziwnego w głosie Jan odciągnęło jego myśli od Nijo. - Kto miał rację? Czy rozmawiałaś z Rolfem? - Żartujesz chyba. Nie zbliżyłabym się do niego nawet z batem i krzesełkiem. Ktoś, kogo znam, uważa, że Rolf obrabował go zeszłej nocy, grożąc pistoletem. To ma coś wspólnego z ugrupowaniem zwanym „Przymierze Krwi” oraz twoim przyjacielem Nosaką. Golden wziął czarny pionek z planszy do „go” i zaczął ugniatać go w palcach. - O kim mówimy? - O Franku DiPalmie. Jest w Hongkongu. Mówi, że ty i Sal wiecie po co tutaj przyleciał. Przy okazji, słyszałam o Salu i Chiarze. Frank twierdzi, że to „Przymierze Krwi” ich zabiło, że za tym stoi Nosaka, a ty jesteś następny. - DiPalma, DiPalma. To ten facet z wiadomości telewizyjnych. Reporter kryminalny. Duży, siwy, ze zgrzytliwym głosem. - Tato, proszę cię, żadnych gier. Wiesz doskonale, kim jest Frank DiPalma. Mówiłam ci o nim, widziałeś go w telewizji, więc przestań udawać. - Nigdy go nie spotkałem. - Nie wchodźmy w to - powiedziała Jan. - Nie zamierzam dyskutować z Frankiem na temat mojej rodziny. Jest reporterem i będzie polował na swój reportaż aż dostanie to, czego chciał. A teraz słuchaj. Wolałabym udawać niemą niż ciebie urazić. - Urazić mnie? Jak? Jan odpowiedziała: - Tato, zanim dziadek umarł, pamiętam jak kłóciliście się na temat Nosaki. Nie interesowało mnie to, ale zapamiętałam jedną rzecz. Dziadek miał Nosakę za nic. Ty jednak uważałeś, że biznes jest biznesem i że Nosaka nie jest gorszy od innych. Może tak, może nie. Nie dysponuję faktami, ale Frank mi powiedział, że Nosaka postanowił zabić ciebie, Duncana i Sala. Pewnie już zapomniałeś, że sam mi o tym opowiadałeś dawno temu. Nie mówiłam tego Frankowi, bo nie chcę, żeby chodził za tobą. Mam też na głowie ten film. To mój pierwszy i jeśli go nie zrobię dobrze, nie dostanę następnego. Nie chcę, żeby Frank komplikował mi teraz życie. - Ale zadzwoniłaś do mnie - odrzekł Golden. - Bo jesteś moim ojcem. Masz rację. To ja do ciebie Zadzwoniłam. Tato, Sal i Duncan nie żyją. Jesteś jedynym, który pozostał i martwię się o ciebie. I, na miłość boską, nie mów mi o zbiegu okoliczności. Dostaję dreszczy na myśl o tym wszystkim. Nijo docisnęła obie piersi do siebie, schyliła głowę i dotknęła brodawek końcem języka. Golden zamknął oczy, aby móc się skoncentrować. Za wszelką cenę chciał trzymać Jan z daleka od wszystkiego, co się łączyło z Nosaką. Kiedy zaangażowała Kenpachiego do reżyserowania swojego pierwszego filmu, nie mogła wiedzieć o tym, że jej ojciec śledził Nosakę, swojego wieloletniego partnera. Podejrzenia przyszły z czasem, po morderstwie Duncana Ivy i innych. Po tym jak się dowiedziała, że „Przymierze Krwi” znów działa i że stoi za tym Nosaka. Na całe nieszczęście, Kenpachi był blisko z Nosaką, obaj podzielali prawicowe poglądy polityczne, a z tego co Golden wiedział, Kenpachi również mógł być zaangażowany w „Przymierze Krwi”. Mówiono, że reżyser skoczyłby w ogień za swoje przekonania. Dla Goldena próba odwodzenia córki od współpracy z Kenpachim oznaczała mówienie jej o rzeczach, o których nie powinna wiedzieć. Między innymi o jej ojcu i sposobie, w jaki prowadził interesy z Nosaką. Wystarczy, że powie jej o wszystkim, kiedy będzie miał dokumenty, kiedy będzie dokładnie wiedział, czego musi użyć przeciwko Nosace. Było nieprawdopodobne, aby ktoś tak nieustępliwy jak Jan, dał się przekonać o konieczności odsunięcia Kenpachiego, chyba że sama przyłapałaby go z dymiącym pistoletem. Jan była uparta, ambitna, zdeterminowana osiągnąć sukces i nie poddawała się kontroli ojca ani żadnego innego mężczyzny. Jej życie to ruch i wolność; pogardzała niezdecydowaniem i brakiem aktywności. Ostrożniej było pozwolić jej na ukończenie filmu, a potem pozbyć się Kenpachiego, co umożliwiłoby Goldenowi swobodę działania w sprawie Nosaki. Jan zrobi karierę, której pragnie. A Golden będzie mógł wypełnić zobowiązanie, z którego ojciec byłby dumny. Odpowiedział córce: - Rolf jest w Hongkongu, aby zdobyć dla mnie pewne dokumenty bankowe. - Z bronią w ręku. Dlaczego wysłałeś Rolfa po te papiery, jeśli według Franka, to on miał je przywieźć dla ciebie i Sala? Golden zacisnął pięść wokół czarnego pionka. - Sal chciał jedynie użyć tych papierów do szantażowania Nosaki, do zmuszenia go, aby się wycofał, zostawiając nas samych. Ja natomiast chcę zniszczyć Nosakę na zawsze. Jest więc pewna różnica. W każdym przypadku, nie widziałem powodu, aby sprzeczać się w tej sprawie z Salem. Po co robić cures, jeśli nie ma potrzeby. - Powiedzmy sobie wprost. Dałeś Salowi do zrozumienia, że jesteście partnerami zgodnymi co do planowanych przez ciebie działań, podczas gdy ty miałeś swoje koncepcje ich realizacji. - Jan, proszę cię. - Zawsze ustawiasz sprawy z korzyścią dla siebie, czyż nie? Każdy jest dla ciebie towarem, niczym więcej. Sal był twoim przyjacielem, a ty go naciągnąłeś. Tato, to nie w porządku. Historia Japonii i Hideyoshi nauczyli mnie wiele, pomyślał. Wyślij dwie grupy szpiegów po informacje i jednej przydziel zadanie pilnowania drugiej. Tak, Golden i Sal byli zgodni co do wartości dokumentów Mansarda. Różnica polegała na tym, jak każdy z nich widział ich wykorzystanie. Golden dążył do przelewu krwi. Sal nigdy by się na to nie zgodził. Ale jego opinia nie była teraz istotna. Golden odrzekł: - Jan, jeśli Nosaka ma zamiar mnie dosięgnąć, mówię jeśli, to i tak nic go nie powstrzyma. Znam tego człowieka. Pomysł Sala nie mógł się sprawdzić, wierz mi. Z Nosaką trzeba postępować twardo albo nie wchodzić do gry. - A więc Frank ma rację co do Rolfa. I mówisz, że ma rację co do Nosaki. A co z Konem Kenpachim? Czy on też jest w to zaangażowany? - Z tego co wiem, Kenpachi nie jest w to wciągnięty. A jeśli chodzi o Rolfa, tak, przywozi mi te dokumenty bankowe. Nie chcę jednak, abyś się zamartwiała Nosaką i mną. W ten czy inny sposób sprawa musi się zakończyć. Kiedy Golden rozmawiał przez telefon, Nijo odsunęła planszę na bok, pochyliła się i nasmarowała olejkiem jego podeszwy. Efekt był kojący; napięcie wywołane myśleniem o Nosace osłabło. Wtedy Nijo położyła się u jego stóp i wzięła do ust wielki palec u nogi. Doznał elektryzującego uczucia; przyjemny wstrząs przeszedł jego ciało od nogi aż do mózgu, ożywiając go w kilka sekund. Nijo wyjęła palec z ust i zaczęła na niego dmuchać, wypełniając ciało Goldena rozkosznym chłodem. Dreszcz przeszedł mu po ciele, kiedy potarła jego naoliwioną stopą swoje piersi, wykonując powolne, koliste ruchy. Uczucie było rozkoszne. Z trudem skupiał się na rozmowie z córką. - Jan, człowiekiem który zgromadził dla mnie te papiery był Ian Hansard. Nie żył już, kiedy DiPalma przyleciał. Jak trafił na te dokumenty? - Poprzez swojego syna, który, notabene, przewidział zamordowanie Sala oraz twoje kłopoty z „Przymierzem”. Wygląda na to, że chłopiec ma szczególny zmysł, czy coś takiego. Nijo, leżąc teraz na plecach zamknęła oczy i zupełnie zdjęła kimono. Naga, jedną ręką ujęła lewą stopę Goldena i pocierała nią swoje piersi. Drugą ręką zaczęła się masturbować. Golden odwinął kimono i uwolnił twardniejącego penisa. - Nie wiedziałem, że DiPalma jest żonaty - powiedział. - Już nie jest. Jest ojcem chłopca imieniem Todd, którego urodziła chińska dziewczyna. - A tak. Katharina Hansard. Ona też niedawno umarła. - Została zabita - sprostowała Jan - przez japońskiego transwestytę, zastrzelonego później przez policjanta. Widocznie Todd pomógł Frankowi znaleźć tego człowieka. Frank mówi, że musi coś być w tych przepowiedniach chłopca. Tato, chcę żebyś zadbał o siebie. Miej się na baczności, okay? - Oddział jest dobrze strzeżony. Mam alarmy, telewizję kablową, uzbrojonych strażników, co tylko chcesz. Palec Nijo wykonywał coraz szybsze ruchy. Golden trzymał w ręce swojego twardego i ciepłego penisa. Nie mógł oderwać od niej wzroku. - Cyganko, muszę kończyć. Pielęgniarka, ta wiedźma, wisi nade mną z lekarstwem i nie mogę się jej pozbyć. Będzie dobrze, wierz mi. Rolf dopilnuje. Spiesz się i kończ ten swój film, żebym go zobaczył przed śmiercią. - Tato, przecież wiesz, że skończę. - Zrób jeszcze jedną rzecz dla mnie, Cyganko. Jeśli ten chłopiec DiPalmy powie coś, co według ciebie powinienem wiedzieć, zatelefonuj, dobrze? Kiedy odłożył słuchawkę, zadzwoniła przez domofon pielęgniarka. - Za dwadzieścia minut jestem na górze, pani Lyons. Wtedy właśnie Nijo, z grymasem na twarzy, doznała orgazmu, dociskając jego stopę do piersi, unosząc biodra nad podłogą i ściskając łechtaczkę palcami prawej ręki. Potem opadła na plecy i odwróciła się w kierunku Goldena, aby objąć jego nogi w kostkach. Posłuszna. Tak. On był jej panem. Golden wziął ją w ramiona, po czym osunął się tyłem na matę i wślizgnął pod Nijo. Jego usta kochały jej ciało, kochały ją. Żadnych złych myśli, myśli o śmierci, o rzeczywistości. W jego życiu tylko Nijo Uczyła się, a teraz miał ją w ramionach i to było wszystko, co chciał wiedzieć. * Nijo nie spała. Leżała odwrócona plecami do Jude Goldena, który lekko chrapał. Oboje spoczywali na podłodze, na wygodnym posłaniu zwanym futon. Przeciągnęła się. Zastrzyki zaaplikowane przez pielęgniarkę sprawiły, że zasnął głęboko. Dochodziła pierwsza w nocy. Nijo uniosła się nieco, spojrzała na Goldena z obrzydzeniem i wytarła usta górną stroną dłoni, ścierając z nich jego smak. Naga wyślizgnęła się z pościeli i usiadła, podciągając wysoko kolana i obejmując je ramionami. Spoglądała w ciemności na Goldena. Nienawidziła jego dotyku. Nienawidziła zapachu lekarstw, które zażywał ani odoru starości towarzyszącej mu wszędzie, jego chorobliwie białego ciała oraz podkreślanej ciągle rzekomej znajomości Japonii i Japończyków. Dla niej pozostawał zawsze człowiekiem z zewnątrz, z Zachodu, barbarzyńcą. Nie zdołałby poznać Japonii ani zrozumieć jej narodu, nawet gdyby dożył stu lat. Rozpłakała się i pomyślała o dniu, kiedy powróci do Japonii. Oderwała się od teraźniejszości; żyła przyszłością, którą obiecał jej Nosaka-san, kiedy już zniszczy znienawidzonego gaijin. Przyciskając mocno kolana do siebie, kołysała się w przód i w tył, w przód i w tył, i próbowała nie myśleć o swoim kraju. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Hongkong Rozbawiony Frank DiPalma obserwował dwóch chińskich policjantów siedzących na drugim końcu zatłoczonej herbaciarni grających w fan-tan i udających, że się nim nie interesują. Obaj ubrani byli w jasnozielone mundury letnie z czerwonymi patkami na ramionach wskazującymi, że mówią po angielsku. Żaden z nich nie był dobrym aktorem. DiPalma rozszyfrował ich grę w momencie, kiedy stanęli w drzwiach. Widział jak klienci siedzący przy wejściu spoglądali to na policjantów, to na niego. W Hongkongu nic ma żadnych sekretów. W grze fan-tan nie znaną liczbę guzików umieszcza się pod odwróconą filiżanką, a potem zlicza grupami po cztery. Grający zakładają się, ile guzików pozostanie w ostatniej grupie. Możliwe są liczby od jednego do czterech. Brak zainteresowania grą bezbłędnie wskazywał na to, że przybyli do herbaciarni z powodu DiPalmy. Młodszy z nich niby podnosił filiżankę, wyciągając guziki, po czym patrzył jednym okiem na DiPalmę jakby chciał go zapytać: „hej, czy to był mądry ruch?”. Starszy przestał udawać pierwszy. Przesunął się na siedzenie tak, żeby jego plecy oparły się o wyłożone marmurem oparcie ławki i, popijając herbatę, patrzył wprost na DiPalmę. Frank uśmiechnął się i podniósł dłoń na powitanie; policjant spojrzał poprzez niego jak gdyby był powietrzem. To się DiPalmie spodobało. Prawdziwy zawodowiec. Nie można jednak było powiedzieć tego samego o Geoffreyu Laycocku. Od chwili, gdy DiPalma, Todd i Roger Tan weszli do małej herbaciarni przy Porttinger Street, ulicy pnącej się stopniami w górę, brytyjski dziennikarz był ciągle niespokojny. Siedział samotnie, przestawiając z miejsca na miejsce filiżanki po herbacie, podstawki i imbryki i bębnił przy tym palcami po stole. Nawet kiedy przysiedli się do niego, nie przerwał przestawiania filiżanek i spodków i w końcu swoim doskonałym dialektem kantońskim zawołał kelnera prosząc, aby ten możliwie szybko uzupełnił zastawę. W otoczeniu wirujących u sufitu wentylatorów, palm w donicach, stołów z czarnego drewna i mosiężnych spluwaczek, Laycock w swoim białym, lnianym ubraniu przypominał DiPalmie kolonialnego urzędnika, który zdążył się już zasymilować na wyspie. Podenerwowany Brytyjczyk wydawał się przynależeć do tej herbaciarni, z jej charakterystycznym menu i tradycyjnymi chińskimi filiżankami pozbawionymi uszek, ale przykrytymi małymi wieczkami. Swoją osobą Laycock przypominał, że na początku wieku jego kraj rządził czwartą częścią świata i jego populacji. Zjawił się kelner ze świeżymi filiżankami. - Zabawię się w mamę, jeśli można - powiedział Laycock i zaczął nalewać. Ze względu na żołądek DiPalmy Laycock zamówił zieloną, czyli sfermentowaną herbatę, lekko przyprawioną do smaku, pitą na gorąco bez cytryny, cukru czy mleka. Wieczko filiżanki było tak ustawione, że płyn trafiał prosto do ust pijącego. Laycock popił herbatę i westchnął. - Szaleństwo. Prawdziwe szaleństwo. - Spojrzał wokół po zatłoczonej herbaciarni, a potem skupił się na DiPalmie i jego synu. Chłopiec ze słuchawkami na uszach, całą uwagę poświęcał nowo nabytemu odbiornikowi spoczywającemu na jego kolanach. Laycock wyszeptał: - Mój człowiek na policji powiedział mi dzisiejszego ranka o wachlarzu. Najwidoczniej zginął w nocy. Oczywiście, nikt nie ma pojęcia, jak do tego doszło. - Oczywiście - odrzekł DiPalma. On nie był tym zaskoczony. Hongkong to Hongkong. Prawie wszystko było tu na sprzedaż, łącznie z policją. Właściciel wachlarza obronnego, takiego jakiego użył Sakon Chiba, mógłby z łatwością zostać zidentyfikowany. DiPalma podrapał się w brew. Do diabła, można by to zrobić nawet teraz. Pamiętał przecież jak wyglądał. Wszystko na czym mu zależało, to wydostać się żywym z Hongkongu, udać do Tokio i zacząć zadawać pytania. Nie wybierał się jednak nigdzie przed pogrzebem Kathariny, czyli przed upływem dwóch dni. Pieprzony Ling Shen. DiPalma miał zobowiązania wobec Kathariny i wobec Todda. Będzie musiał teraz liczyć na szczęście, mając nadzieję, że psy myśliwskie, takie jak ci dwaj policjanci siedzący przy drzwiach wejściowych, zniechęcą Shena lub przynajmniej opóźnią jego działanie. Nawet jeśli taka myśl powstała mu w głowie, DiPalma wiedział, że nie było to prawdą. Shen będzie musiał wykonać ruch albo utraci twarz. A może nawet życie, gdyż przestanie być prawdziwym przywódcą. Laycock szybko odwrócił głowę w kierunku wejścia. - Masz towarzystwo, stary. Albert i Victoria udają, że są pochłonięci grą w fan-tan i zezują ciągle na ciebie. Prawie jakby nas nie widzieli, co? - Każdemu poprawiłby się humor, gdyby mnie przetrzepali gdzieś poza Hongkongiem. Frick i Frank chodzą koło mnie z nadzieją zniechęcenia Shena. - Próżna nadzieja, nie wydaje ci się? - Wszyscy jesteśmy pieprzonymi optymistami - powiedział Roger Tan. - Czy dlatego robisz wrażenie rozczarowanego? Nerwowa Nelly nie obawia się ognia? Anglik poprawił muszkę i powoli zwrócił się do Tana. - Mój drogi. Jesteśmy cokolwiek zdenerwowani, czyż nie? Założę się, że to ma coś wspólnego z czyimś żądaniem opuszczenia Hongkongu i czyjąś odmową. - Obyś się nie obudził z ręką w nocniku - odparł Tan. - Wciąż szukasz miłości w nieodpowiednich miejscach. Ale ciągle się uśmiechasz. Powoli, pomyślał DiPalma. Zauważył, że twarz Laycocka poczerwieniała, a potem coś jeszcze, spojrzenie, którego nigdy przedtem u Laycocka nie widział. Oczy zwężone złowrogo. Na twarzy kamienna nieustępliwość. DiPalma spotkał już takie spojrzenia przedtem u ludzi, którzy mordowali z zimną krwią. Jak Kubańczyk w Washington Heights, który zabił swą matkę, po czym ugotowanymi szczątkami nakarmił psy. Laycock szybko zmienił wyraz twarzy. Rozluźnił się kładąc małą, wilgotną dłoń na przedramieniu Rogera. - Przepraszam cię, drogi chłopcze za te bajki. Mój problem polega na tym, że nie zawsze jestem w najlepszej formie od rana do wieczora. Zwrócił się do DiPalmy. - Ja także poniekąd biorę udział w zamieszaniu wokół twojej osoby, mój drogi. Chcę być pierwszy, który dostanie tę historię obejmującą także Shena. Wszyscy czekamy, kiedy spadnie drugi but. Można by powiedzieć, że zainwestowaliśmy w to pieniądze. - Jak to, zainwestowaliście pieniądze? - zapytał DiPalma. - Najprzeróżniejsze zakłady. Ludzie pozakładali się, jak długo uda ci się zostać w Hongkongu przy życiu. Są tacy, którzy założyli się, że nie pożyjesz dłużej niż godzinę. Wybacz mi dwuznaczność, ale śmiertelnie się pomylili. Ci, którzy założyli się, że pójdziesz do Bozi wczoraj, też już wypadli z gry. - Na co ty postawiłeś? - Moi? - ręka Laycocka spoczęła na sercu. - Ile postawiłeś? Dziennikarz spojrzał na sufit. - Ile? - rzucił DiPalmie zamyślone spojrzenie. - Jestem okazem silnej wiary. Dwa tysiące tutejszych dolarów przy dziesięciu do jednego, że pożyjesz do soboty. - Dzień po pogrzebie Kathariny. Tak. Rzeczywiście, okazałeś wiarę. - Popił herbatę. - Teraz mów o wachlarzu. - Nie ma nic do gadania, stary. Nie ma go. Zniknął. Nikt nie wie, co się z nim stało. Zwłoki Chiby są ciągle na policji. Nikt się po nie nie zgłosił. - Nawet Kenpachi? - Nawet Kenpachi. Aha, słyszałem coś o Chibie. Wygląda na to, że dużo podróżował. Europa, Kalifornia, Bliski Wschód, a także po Japonii. Nikt nie wie, dlaczego. - U Japończyków nic nie jest takie jak się wydaje. Z tego, co wiemy, Chiba mógłby być panią Avon albo sprzedawcą Biblii. Będzie to trzeba jeszcze sprawdzić, kiedy dotrę do Tokio. - Dam ci coś od siebie do sprawdzenia w Tokio - wtrącił Roger Tan. - Sprawdź wpływy Japończyków w chińskiej Triad. - Po co? - Ponieważ nic w Hongkongu nie dzieje się bez udziału Triad. I ponieważ japoński wachlarz zniknął z kwatery policji przy pomocy jednej z Triad tego miasta. DiPalma pochylił się ku przodowi. - Triad rządzi tym miastem, Jack. Ma na usługach policję lub przynajmniej jej część. Są nawet policjanci, którzy należą do Triad. Dochodzą słuchy, że jeden czy dwóch wysoko postawionych funkcjonariuszy to Cho-kuns, zastępcy szefów. Jeśli chcesz dotrzeć do policjantów w sprawach, które nie są koszerne, musisz zetknąć się z Triad albo nie zajmować się nimi wcale. - Roger Tan wstał i wyprostował się. - Lepiej, żebym się pokazał w biurze. Kiedy nie ma mnie zbyt długo, mój szef staje się złośliwy i zaczyna zbyt dokładce sprawdzać moje wydatki. Ma na mnie oko. Im szybciej wyjdę z tej kloaki, tym lepiej. Frank, zobaczymy się późnej. - Poklepał Todda po ramieniu. Chłopiec uniósł głowę znad swojego radia i uśmiechnął się. Po wyjściu Tana, Laycock powiedział: - Nasz Roger jest rozdrażniony. Może mieć rację, jeśli chodzi o Triad i ten wachlarz. DiPalma wypił do końca herbatę i odstawił filiżankę. Podniósł rękę na znak odmowy, kiedy Laycock wyraził chęć napełnienia jej znowu. - Roger to ostry facet. Niezła głowa do pracy w wywiadzie, chociaż z dyplomacją trochę gorzej. Sfrustrowany brakiem awansu. Ale on zna swoich ludzi. Czas już na mnie i Todda. Muszę dopilnować spraw związanych z pogrzebem Kathariny. Chińskie pogrzeby wymagają mnóstwa przygotowań. Nie chcę nawet myśleć, jak by to wyglądało bez pomocy Pekinu. Laycock rzekł: - Władza to rozkoszna rzecz. Zarówno środek jak i cel. Czasami myślę, że istnieje jedynie w reakcjach lub opinii innych. Czasami zastanawiam się, czy rzeczywiście demoralizuje. Cóż, drogi chłopcze, bądź w kontakcie. Rób co możesz, aby przeżyć przynajmniej do soboty. Nalał sobie jeszcze herbaty. - Mówią, że hazard powoduje utratę pieniędzy albo charakteru. Na tym etapie życia bardzo zależy mi na niewielkich ilościach obu tych rzeczy. * W taksówce DiPalma pochylił się do przodu i zwymiotował. Potem oddychając z trudem i trzęsąc się z zimna opadł na siedzenie i zmuszał się do otwarcia oczu możliwie najszerzej. Powieki ważyły chyba z tonę; patrzył przez szparki, ledwo sięgając wzrokiem kolan. W uszach mu dzwoniło, a równocześnie pojawił się gwizd, przypominający mu wrzący czajnik. Czuł chłód, jakby nago siedział na śniegu. Kilka sekund wcześniej spocił się tak bardzo, że mokra koszula zostawiła ślad na skórzanym oparciu siedzenia. Chciał ruszyć ręką, unieść ją z uda i położyć na żołądku, ale stracił czucie w ręce. Nie miał czucia w obu rękach. Tak chory nie był od długiego czasu. Praktycznie od tamtego postrzału w Hongkongu, jedenaście lat temu. Miał wrażenie, jakby chiński kierowca przeklinający go plugawym słownictwem kantońskim, robił to z odległości kilku mil. Słyszał też Todda, który siedział obok i przejęty wymawiał jego imię, kładąc mu rękę na policzku. Potem Todd powiedział coś po kantońsku do kierowcy, a ten machnął na niego ręką ze złości. Było późne popołudnie, więc kierowca, który od kilku godzin woził DiPalmę i Todda i który oczekiwał wreszcie zapłaty, stracił cierpliwość w upale i szalonym ruchu ulicznym. Od czasu wyjścia z herbaciarni DiPalma i Todd odwiedzili kilka miejsc w związku z przygotowaniem uroczystości pogrzebowych Kathariny i teraz powracali właśnie do hotelu. Mieli za sobą spotkanie z wróżbitą z Fung Shui, wybranym przez Pekin, który po konsultacjach z duchami przyrody i zwierząt wybrał pomyślną datę i godzinę obrządku pogrzebowego. Potem przez czterdzieści pięć minut jechali na południe do Stanley Village, nadbrzeżnej osady rybackiej, jednej z najstarszych w Hongkongu, znanej też z tego, że podczas drugiej wojny światowej Japończycy internowali tu brytyjskich jeńców wojennych. DiPalma i Todd odwiedzili mnichów dwustuletniej świątyni Tin Hau poświęconej popularnej w kolonii bogini morza. Ta bezpretensjonalna świątynia, której główna sala mieściła w sobie trzy ściany z posągami czarno-złotych bogów, była najbardziej lubiana przez Katharinę. To tutaj jedenaście lat temu przychodziła się modlić o powrót DiPalmy do zdrowia i od tamtego czasu powracała do niej każdego roku. Była to świątynia cudu, który wydarzył się podczas drugiej wojny światowej. Bomby spadły na sam szczyt świątyni, ale nie eksplodowały. Tutaj, pod baldachimem, stała figura boga Wong Tai Sin, który wspaniałomyślnie spełniał życzenia swoich wyznawców i był jednym z najpopularniejszych bóstw Hongkongu. Wong Tai Sin leczył choroby oraz doradzał wiernym zakłady na wyścigach konnych. Według słów Todda, Katharina chciała, aby tu właśnie przygotowano ją do ostatniej drogi. Chciała być pochowana w Chinach, tuż za granicą, w Shenzen, na specjalnym cmentarzu dla mieszkańców Hongkongu, którzy woleli być pogrzebani na kontynencie. - Fakt pogrzebania w ojczyźnie przodków oznacza pomyślne Fung Shui dla mojej matki - powiedział Todd. - Musi być dokonane według tych samych wierzeń, jakich przestrzegała w życiu. Żywioły nieba, oceanu, ognia, wiatru i ziemi odpowiedziały wróżbicie Fung Shui. Użył on Ch’i, tchnienia yin i yang, aby zadecydować, w jakim dniu i jakie miejsce zajmie ona na cmentarzu. - Zrobimy tak, jak chciała - powiedział DiPalma, mimo że nic z tego nie rozumiał. Świątynia przypomniała mu tamten dzień w szpitalu w Kowloon, kiedy po raz pierwszy usiłował wyjść z łóżka po tym, jak został niemal śmiertelnie postrzelony. Katharina obserwowała go, gdy beznadziejnie próbował stanąć na kulach. Ani razu nie zrobiła ruchu, aby mu pomóc. Potem DiPalma usiłował chodzić. Dziecko radziłoby sobie lepiej. Trzy bardzo niezgrabne kroki, rozpaczliwe kroki, po których nastąpiła katastrofa. Jedna kula wyśliznęła mu się spod ramienia, a kiedy próbował przytrzymać się obiema rękami drugiej, stracił równowagę i upadł na kolano. Cholernie zabolało. Zrezygnował. Zawrócił do łóżka. Katharina zastąpiła mu drogę. - Czołgaj się, ale do okna. Nie zbliżaj się do łóżka. DiPalma potrzebował kogoś, na kogo mógłby być zły i ona była takim obiektem. - Zejdź mi z drogi, do diabła. - Usuń mnie siłą. Bo ja się nie ruszę. Czołgaj się, fruwaj albo przewracaj po podłodze. Dotrzyj do okna tak jak potrafisz, ponieważ nie powrócisz już do tego łóżka. Mógłby ją zdzielić kulą. Trafić w głowę i być z tego zadowolony. - Sprawia ci przyjemność patrzenie na pełznących ludzi? Nie jestem komediantem. Nie będzie śmiechu z tego chłopca. Nie dzisiaj. Po raz ostatni mówię, zejdź mi z drogi. Nie jestem gotowy, aby podejść do tego ani do żadnego innego pieprzonego okna i, być może, nigdy nie będę. Przyjdź jutro. W czwartki zawsze kuśtykam. - Wolałabym zobaczyć jak kuśtykasz dzisiaj. - Założyła ręce na piersiach. - Bo jak zaczniesz kuśtykać, panie komediancie, to będziesz chodził. Złapał się mocno kuli i przez długą chwilę wpatrywał się w Katharinę. Potem przyciągnął drugą kulę i znów rzucił jej nienawistne spojrzenie. Nienawidząc jej, zdawał sobie sprawę, że zrobiła dla niego więcej niż ktokolwiek w życiu. Odwrócił się od niej plecami i zaczął powłóczyć nogami w kierunku okna. Dziesięć stóp pomiędzy łóżkiem i oknem. Najdłuższe dziesięć stóp w życiu DiPalmy. Czuł ból na każdym calu tej drogi i nieraz chciał zrezygnować, upaść i odpocząć, ale ona patrzyła, więc wlókł się dalej, aż doszedł. Zobaczył słońce, szarą wodę w porcie i brzydki frachtowiec wyprzedzający żaglówkę. Był wyczerpany, opadły z sił. Chciało mu się płakać, bo nie było słów na opisanie tego, czego właśnie dokonał, co ona sprawiła, że dokonał. Spojrzał na nią przez ramię. Innym razem mógłby być zawstydzony, że kobieta widzi jak płacze. Ale nie teraz. Ona płakała razem z nim. W umyśle DiPalmy nie było wątpliwości, że gdyby tamtego dnia pozostał na podłodze albo wrócił do łóżka, nigdy nie zacząłby chodzić na nowo. Ani też nigdy więcej by nie pokochał. W taksówce DiPalma wciągał powietrze otwartymi ustami. Głowa rozpadała mu się na kawałki, a ręce i nogi utraciły czucie. Straszliwe pragnienie męczące go od wczesnego popołudnia, powróciło na nowo. Winił za to upał. To nie mogła być sprawa diety. Od czasu tamtego postrzału odżywiał się lekko; dużo nabiału i gotowanych warzyw. Jedynym szaleństwem przy obiedzie były dwa surowe owoce. Coś innego wywołało to straszliwe pragnienie. Od wyjścia z herbaciarni DiPalma wypił z pół tuzina szklanek mleka i kilka butelek wody sodowej Perrier. Bez lodu. A pragnienie ciągle nie ustępowało. Kiedy taksówka zatrzymała się na światłach, DiPalma zesztywniał od skurczów i zgiął się w pół. Chryste. Słyszał krzyk Todda i próbował otworzyć oczy. Już zemdlał, czy dopiero miało to nastąpić? Todd przestał go wołać; sprzeczał się z kierowcą, który ciągle kręcił głową. Todd uniósł w górę swoje radio, aby kierowca mógł je zobaczyć w tylnym lusterku. Cisza. Kilka słów po kantońsku i wreszcie kierowca przytaknął. Dobili targu. Taksówka przyśpieszyła, po czym zawróciła spod hotelu w tym samym kierunku skąd przyjechali. DiPalma z trudem łapiąc oddech, spojrzał na syna. - Szpi... szpital. - Umierasz - powiedział Todd. - Ling Shen podał ci truciznę. - Szpi... szpi... - DiPalma nie potrafił dokończyć słowa. - Nie - powiedział Todd. Oczy chłopca wbiły się w DiPalmę, któremu chciało się krzyczeć. Ale jego oczy zamknęły się, a on sam uniósł się w bezgwiezdną i groteskową noc. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Geoffrey Laycock spędził miły wieczór w kuchni, przygotowując sobie wspaniałe chińskie danie. Ponieważ kuchnia chińska jest najlepszą, jaką świat kiedykolwiek znał, przeszkolił się w niej, aby stać się doskonałym kucharzem. Specjalizował się w potrawach kantońskich, które musiały być gotowane szybko i lekko, dzięki czemu zachowywały zapach i pierwotny smak. Jednak dopiero po czterech godzinach gotowania, około 2200, Laycock był gotów do spożywania swoich potraw, które mogłyby zadowolić nawet pedantyczną cesarzową wdowę z dynastii Ching. Mówiono, że przed detronizacją w 1912 roku zjadała codziennie posiłek składający się ze stu dań, z których każde z obawy przed zatruciem było najpierw próbowane przez eunuchów. Laycock przyniósł plastikowy worek żywych żab zakupionych na targu w Hongkongu, poodcinał im uda i upiekł je na chrupiąco w rzadkim cieście z potłuczonymi migdałami. Zanurzył je w winnym sosie i schrupał, przygotowując dalszą część biesiady w swojej przestronnej, dobrze wyposażonej kuchni. Słuchając kaset z Placido Domingo, Mozartem i Willie Nelsonem na przemian, Laycock wyjął ości z małych węgorzy, pokroił je na plasterki, po czym udusił w winie z czosnkiem. Była to potrawa szanghajska, jedyne odstępstwo od kantońskiego menu. Następnie przygotował zupę z płetwy rekina, którą się je z ciastkami cebulowymi. Jako danie główne przygotował nadziewaną kaczkę w stylu Hakka. Najpierw wyciągnął kości przez otwór w szyi, a potem wypełnił ją nadzieniem z nasion lotosu, posiekanego mięsa, ryżu i mózgu wieprzowego, uduszonym w winie. Na deser miały być gniazda rybitwy, której wysuszona ślina zawarta w wyściółce posiadała ponoć właściwości odmładzające. Samo w sobie gniazdo pozbawione było smaku i dlatego przyprawiano je mleczkiem kokosowym, miodem i migdałami. Po zakończeniu prac w kuchni, Laycock wziął prysznic, ogolił nogi, założył czerwono-złoty szlafrok i złote pantofle - prezent od najpopularniejszej śpiewaczki operowej Hongkongu, uroczej kobiety, z którą często palił opium. W salonie, na małym stoliku koło okna przygotował nakrycie dla jednej osoby. Mógł tutaj jeść obiad i jednocześnie spoglądać na baraki Murraya, których okupanci japońscy podczas drugiej wojny światowej używali jako swoją kwaterę główną. Przez chwilę Laycock patrzył na budynek wzniesiony z drewna i kamienia, na jego głębokie werandy i pozwolił, aby wróciły do niego wspomnienia. Zapach przygotowanych potraw jak nieproszony gość zakłócił jego mglistą retrospekcję. Klasnął w ręce. Nadszedł czas zasłużonego posiłku, nagroda za dobrze wykonaną pracę. Czyż nie był świetnym kucharzem? Albo czyż kucharzenie nie było sztuką, szlachetną nauką, a kucharze dżentelmenami? Laycock zapalił pręciki z kadzidłami wystające z małej kasetki z piaskiem stojącej na parapecie okna, po czym na stole zapalił dwie świece lawendowe. Z szafki z drewna tekowego wyjął taśmy z Mozartem, Aznavourem i Clashem. Muzyka. Przyjemna melancholia. Mowa aniołów. Kiedy zadzwonił dzwonek, jego dźwięk wydal mu się okropnym dysonansem. Wyprowadzony z równowagi Laycock rzucił taśmy na wierzch szafki. Kto ma odwagę przychodzić o tej porze, nie zapowiedziany i nie proszony. Zdecydowanie zapracował na ten posiłek, w szczególności tym, co przeszedł w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Ktokolwiek to był, nacisnął na dzwonek i ciągle trzymał. Cholerny zuchwalec. Laycock przemierzył salon i wyglądnął przez judasza. Przyłapał się na marszczeniu czoła, co, niestety, nie było dobre dla skóry twarzy. Zatrzymał się i wygładził skórę pomiędzy brwiami. Otworzył drzwi. Roger Tan zdjął palec z dzwonka. - Źle trafiasz - powiedział Laycock. - Streszczaj się i spadaj. Oczy agenta policji spoczęły na czerwono-złotym szlafroku i złotych pantoflach. - Do cholery, nie pomyliłbym tego z niczym innym. Zakładasz to, kiedy się wybierasz na badanie Papa? - To kłopoty z męskością. Trzeba się potwierdzać stale na nowo. Wszyscy jesteśmy jak nas Bóg stworzył, tylko trochę gorsi. Mów, o co ci chodzi, Roger, chociaż nie rozumiem dlaczego nie można by z tym poczekać do jutra. Mogłeś przecież zatelefonować. Widać głupota to wielki żywioł, nieprawdaż? - Pogorszę ci trochę samopoczucie. Wpadłem, żeby ci powiedzieć, że spierdoliłeś robotę. Laycock założył ręce na piersiach. - Twoja próżność jest czasami nie do zniesienia. Tak jak teraz. Mów co wiesz, a czego ja nie wiem. - Frank DiPalma żyje. Nie zabiłeś go. Mało co brakowało. Mało co, kurwa. Ale Frank... Frank to kot, który zawsze spada na cztery łapy. Laycock zacisnął wargi i splótł ramiona. Parę razy głęboko odetchnął, potem zacisnął zęby i starał się opanować drżenie. Nieświadomie cofnął się w głąb salonu. Zapomniał o smakowicie przyrządzonym posiłku. Tan wszedł do apartamentu i nogą zatrzasnął drzwi za sobą. Przystanął i wciągnął powietrze. - Nieźle pachnie. Drobne party? Laycock odchrząknął. - Tak się składa, że jestem sam. - Jeśli już świętujesz, to chyba się pośpieszyłeś. Frank jest ciągle wśród nas. Ledwo żywy. Jest szansa, że z tego nie wyjdzie, ale jak mu się uda, to zdajesz sobie sprawę, co to znaczy dla ciebie i Ling Shena. Obaj wpadliście po szyję w gówno. - Chciałbym usiąść. - Dlaczego nie. Siadajmy. Laycock usiadł na czarnym, metalowym krześle w pobliżu kuchenki. Roger wybrał skórzaną kanapę, po czym wyciągnął swoją Berettę z kieszeni marynarki i niedbale położył ją na stoliku do kawy stojącym przed nim. W głosie agenta zabrzmiała pogarda z odcieniem wesołości, kiedy powiedział: - Nie zamierzasz mi chyba sprawiać kłopotu, panno Priss? Laycock, z opuszczoną głową, wymamrotał: - Nie. Tan przechylił się do tyłu z rękami założonymi na karku. - Najgorsze, co mógłbyś zrobić, to walnąć we mnie jajami albo ugryźć mnie w pocałunku. Wpatrzył się w sufit i nie widział spojrzenia Anglika. Twarz Laycocka przybrała ten sam twardy wyraz, jak wtedy, gdy Roger obraził go w herbaciarni. Ale zaraz potem Laycock uśmiechnął się. - Myślisz, że próbowałem zabić DiPalmę. - Wiem, że to zrobiłaś, panno Priss. - Co nasunęło ci ten pomysł? Tan nie odrywając oczu od sufitu rzekł: - Filiżanki, podstawki i imbryki. - Spojrzał na Laycocka. - Bawiłeś się nimi, kiedy dzisiejszego popołudnia weszliśmy do herbaciarni. Dawałeś komuś znaki. Mówiłeś komuś z Triad Ling Shena, że to już pora, aby zabrać się do zabicia Franka. Laycock oparł brodę na złączonych dłoniach. - Moi, królowa złotego deszczu, lubiąca cieszyć się życiem? Z pewnością żartujesz. - Hej, królewno, jesteś członkiem Triad Shena i obaj dobrze o tym wiemy. - Jak to możliwe, drogi chłopcze, kiedy w Triad są wyłącznie Chińczycy. Gweilos nie wchodzą w rachubę. - Nieprawda. Triad zależy, aby świat tak właśnie myślał. Przyznaję, że niewielu Europejczyków przechodzi przez sito komitetu członkowskiego. Bardzo niewielu, naprawdę. Ale tobie się udało. Laycock odpowiedział: - Dla twojej informacji, Triad zostały założone w siedemnastowiecznych Chinach przez mnichów buddyjskich dla zwalczania najeźdźców Manchau. Można by powiedzieć, że walczyli o wolność. Patrioci ryzykujący życie dla wspólnego dobra. Od tamtego czasu... - Od tamtego czasu stali się gangsterami. Narkotyki, prostytucja, zdzierstwo, fałszerstwa, pornografia. I korupcja polityczna. Był czas, kiedy właściwie rządzili Chinami. Jeśli nie było się członkiem Triada nie miało się szansy na karierę polityczną. Podoba ci się mój pistolet? Ciągle się na niego gapisz. - Denerwuje mnie. Co wy, Amerykanie, widzicie w rewolwerach? Substytut penisa? - Nie martw się o mojego małego, panno Priss. Martw się o swojego, bo ci go już wciąga w wyżymaczkę. Miałeś zlikwidować Franka i nie udało ci się. Wiesz co to oznacza? Oznacza, że nie żyjesz. Dociera to do ciebie? - Siedzę tu oczarowany twoją retoryką. Czy to możliwe, że ciebie nie doceniłem? - zapytał Laycock. - Wywiad jest moją specjalnością, a jeśli sam to mówię, to znaczy, że jestem w tym cholernie dobry. Istnieje taka książka, o której wie niewielu ludzi, jej tytuł brzmi Zhong-guo Bi-Mi. Napisał ją w ubiegłym wieku tajny agent japoński nazwiskiem Hiraya Amane. Amane był pierwszym Japończykiem, który dostał się do Triad. Wiadomo, że Japonia szpiegowała Chiny od lat. Znając Japonię, prawdopodobnie robią to nadal. Chiny są o wiele większe od Japonii. Potencjalnie o wiele bardziej niebezpieczne. - Wiesz oczywiście - dodał Laycock - że Chiny zdominowały tę część świata na całe stulecia i że japoński sukces wojskowy i gospodarczy dwudziestego wieku w tej skali czasu jest postrzegany jako okres niezwykle krótki. Któregoś dnia słońce nad Japonią zgaśnie i Chiny ponownie będą rządziły Wschodem, tak jak zawsze. Tan ciągnął dalej, jak gdyby Laycock nic nie powiedział. - Chiny były zawsze popierdolone. Wielki wojownik przeciwko wielkiemu wojownikowi. Cesarz przeciwko premierowi. Dynastia przeciw dynastii. Intrygi po same uszy. Bez końca. Japonia chciała mieć zjednoczone Chiny pod swoją kontrolą. W jaki sposób mogłaby do tego doprowadzić? Szpiegując. Wypracowując drogę do tajnych towarzystw. Do Triad. - Fascynujące. Mów dalej. - Bierze się chińskich imigrantów przybywających do Japonii i przerabia na agentów, po czym wysyła z powrotem do Chin, aby zbierali informacje i przekazywali komu trzeba. Laycock dodał chytrze: - Nie zapominaj o chińskich politykach, rebeliantach i generałach żądnych władzy. Przybywali do Japonii po herbatę i sympatię, nie wspominając o pieniądzach i amunicji. I otrzymywali pomocną dłoń, chociaż przyszłość ukaże to w innym świetle. Roger Tan nie uchwycił aluzji. Był zbyt zasłuchany w brzmienie własnego głosu. - Całe to gówno zwaliło się tam, zanim rozpoczęła się druga wojna światowa. Kiedy wojna już trwała, Japonia miała tak wielu agentów w Triad, w Hongkongu i całych Chinach, że zakrawało to na cholerny żart. - Czy mogę cię w jednym miejscu skorygować? - zapytał Laycock. - Pełny tytuł książki Amane brzmi Zhong-guo Bi-Mi She-hui Shi. Jest ona ciągle używana jako źródłowa lektura pracowników wywiadu w Chinach. Tak, to on pierwszy odkrył tajny język i rytuały praktykowane przez Triad w restauracjach i innych miejscach publicznych na całym świecie. A teraz, jeśli nie będziesz miał nic przeciwko temu, drogi chłopcze, chciałbym w spokoju zjeść, zanim wszystko wystygnie. A ty możesz mi opowiedzieć coś więcej o tajnych stowarzyszeniach i Amerykanach podtruwanych w lipcu w Hongkongu. Tan powstał. - Ja przyniosę jedzenie. Ty siedź z ogonem przyklejonym do krzesła. - Włożył Berettę do kieszeni. - Jedna potrawa na raz. Od czego zaczynamy? - Proponuję zupę na przekąskę. Pierwszy garnek po prawej stronie, stojąc twarzą do kuchenki. Zgaś mały gaz pod nim. Przelej zupę do brązowofioletowych miseczek stojących na stole. - Brązowofioletowych? - Kretyni określają ten kolor jako lekkopurpurowy. Przygotuj, proszę, dla mnie łyżkę i serwetkę. I bądź uprzejmy powstrzymywać się od dłubania w nosie, kiedy będziesz mi podawał. Myślę, że przesadą będzie proszenie o umycie rąk. Mówisz, że Frank DiPalma ciągle żyje. Tan odpowiedział z kuchni. - Ledwo, ledwo. Syn go uratował. Chłopiec wiedział, że nie dojechaliby na czas do szpitala, więc poprosił kierowcę, aby zawrócił na Causeway, skąd właśnie przyjechali. Zatrzymali się u zielarza, który przyrządził specjalną herbatę. Todd wmusił ją we Franka, sprawiając, że ten zwymiotował i pozbył się większej części trucizny. Laycock nie ruszając się z krzesła, przytaknął tylko. - Sprytnie. Mądry chłopiec ten nasz Toddie. Daleko zajdzie. Roger Tan wrócił z kuchni z miseczką zupy w ręku. - Trzymaj miseczkę w ręku i podejdź do stołu. Przynieś jedną łyżkę. Chcę przez cały czas widzieć twoje obie ręce. Podszedł do kanapy i usiadł, spoglądając na Laycocka. Kiedy Anglik powrócił do swojego krzesła z łyżką, Tan wyciągnął rękę z kieszeni. - Herbata o dwudziestu czterech smakach. Tak ją nazywają. Grzyby, korzenie, łodygi, nasiona, różne rodzaje traw. Todd sam je wymieszał. Nie potrzebował zielarza. Wlał ją we Franka. Potem wezwał samochód policyjny. Gdyby nie chłopiec, Frank nie dojechałby żywy do szpitala. Laycock dmuchał na swoją zupę z płetwy rekina, aby ją ostudzić. - Pozwól, że zapytam, w jaki sposób otrułem DiPalmę? Z pewnością nie herbatą, wszyscy ją piliśmy, a potem po wyjściu z herbaciarni DiPalma, tak jak chciał, zatrzymywał się jeszcze w paru innych miejscach. Trucizna mogła być podana gdziekolwiek. Może to się stało, kiedy wypił chłodny napój ze straganu? - Nie piliśmy przecież z tej samej filiżanki - sprostował Tan. - Jednego zestawu filiżanek użyłeś do sygnalizacji. Powiedziałeś im, że mają zielone światło. To ty zaprosiłeś Franka do herbaciarni, która prawdopodobnie jest pod kontrolą Triad i dopilnowałeś, aby otrzymał odpowiednią filiżankę. Filiżankę z nowego zestawu, prawdopodobnie powleczoną trucizną, zanim napełniono ją herbatą. Cokolwiek zaaplikowali Frankowi, nie miało to smaku ani zapachu i działało z opóźnieniem. Laycock otarł usta serwetką. - W Chinach jest wiele trucizn tego rodzaju. Słyszałem o takiej, która wywołuje u ofiary wielkie pragnienie. Wygląda na to, że im więcej płynu ona wypija, tym skuteczniejsze jest działanie trucizny. Poproszę o moje węgorze. Są w przykrytym rondelku w piekarniku. Przynieś je. Zjem z rondelka. Czy zadałeś sobie pytanie, dlaczego chciałbym zabić DiPalmę? Do tej pory uważano nas za przyjaciół. - Bzdura. Jesteś w Triad. Po raz pierwszy wypróbowali twoją lojalność, jeśli masz jej choć trochę. Prawda jest taka, że nie jesteś względem nich lojalny. Od dawna robisz to, co ci każe jeden człowiek. - Węgorze. Kto mógłby być tą najwyższą władzą, której służę z niewolniczym oddaniem? Roger Tan wstał. - Ty to powiedziałeś, nie ja. Wsadziłeś temu facetowi nos w dupę. Po same dziurki. Jeśli puści bąka, wydmuchnie ci mózg ze łba. Nosaka. Zenzo Nosaka. Ciągle masz ochotę na te węgorze? Laycock odrzekł: - Tak, proszę. - Patrzył jak Roger Tan wrócił do kuchni, nie spuszczając cały czas Laycocka z oczu. W tej chwili pan Tan był pełen samouwielbienia. Laycock zjadł węgorze palcami, co oznaczało raczej niestosowne podejście do tak wspaniałej potrawy. Im częściej myślał o przerwanym posiłku, tym bardziej nie lubił pana Tana. Tan rzekł: - Filiżanki dały mi dużo do myślenia. Nieczęsto można spotkać białego człowieka praktykującego rytuał herbaty tak jak ty. Bez najmniejszego błędu. Po powrocie do biura pracowałem na komputerach, przeglądając wydruki i odbierając telefony. Wiesz co znalazłem? Że byłeś tu brytyjskim jeńcem wojennym w czasach japońskiej okupacji. Przeszedłeś na drugą stronę. Zdradziłeś swój naród. Niegrzeczny, niegrzeczny, panno Priss. Laycock oblizał palce. - Chciałem przeżyć. To było takie proste, a jednak skomplikowane. Nosaka zrobił na mnie duże wrażenie. Ma wielką siłę perswazji. Daleki Wschód zawsze mnie pociągał. Zawsze czułem się tu dobrze. - Egzotyczny orient i całe to gówno. A więc przeżyłeś internowanie ciągnąc druta Nosace. Laycock uniósł brwi. - Używasz niezwykłych sformułowań. To prawda, byliśmy kochankami. Naprawdę go kochałem. Kiedy byłem młody, miałem w sobie jakieś nieskażone piękno. Można by rzec, byłem jak kryształ. Roger Tan zachichotał. - Pieprzone bzdury. Kryształ. Po prostu nie mogłeś wracać do kraju po tym, co zrobiłeś, więc zostałeś tu, w Hongkongu i stałeś się człowiekiem Nosaki w Triad Ling Shena. Laycock wypił sos winny z rondelka po węgorzach. - To wyglądało na niezły pomysł w tamtych czasach. Byłoby to szczytem głupoty pokazać się w Anglii po moim ostatnim zachowaniu. Rodzice się mnie wyrzekli. Kraj rodzinny był zawsze trudny dla ludzi takich jak ja. Szantaż. Więzienie. Niełaska. Sam rozumiesz. Chyba mądrzej było zostać tutaj. - Postawił rondelek po węgorzach na dywanie obok krzesła. - W latach wojny istniały trzy Triad. Jedna była mniej lub więcej lojalna wobec Czang Kaj-szeka. Stary skurwysyn. Przebiegły, zawzięty i skorumpowany. Przerażająco niedouczony. Egoistyczny i mściwy. A przy tym ekspert w manipulowaniu tajnymi stowarzyszeniami dla swoich celów. Tajne towarzystwa ze swoimi mistycznymi fetyszami i odniesieniami do Konfucjusza prawie kontrolowały Chiny. Były raczej niebezpieczne w grze, ale Czang zagrał i zwyciężył. - Laycock poprawił się na siedzeniu. - W kuchni jest moja bosko przyrządzona kaczka. Chciałbym, żeby mi ją teraz podano. Z winem oczywiście. Odkorkowana butelka stoi na lodówce. Delikatne Beaujolais, bo chińskie wina pozostawiają jeszcze wiele do życzenia. W świetle ostatnich wydarzeń nie byłbym skłonny zaoferować ci szklaneczki. Po podaniu kaczki Anglik usiadł po turecku na podłodze i jadł z patelni. Roger pozwolił mu posługiwać się widelcem, ale noża nie dał. - Teraz druga Triad - powiedział Laycock. - Nie dopuszczała, aby wojna zakłóciła normalne interesy. Pozostała oddana swoim nielegalnym przedsiębiorcom i prosperowała. Aby to było możliwe, należało wejść w układy z Japończykami. Sam wiesz, szpiegostwo, wydawanie poszukiwanych osób japońskiej policji wojskowej, eliminowanie ludzi niewygodnych dla Japończyków i tym podobne. Skierował widelec na Rogera Tana. - I tu dochodzimy do trzeciej Triad. W stu procentach lojalnej wobec Japończyków. Ona też czerpała korzyści tu i tam. Ale w efekcie była wsparciem japońskiej policji wojskowej. Jest tylko jedna rzecz, która mnie ciekawi. Jak trafiłeś na mój związek z Nosaką. Roger Tan odpowiedział: - Wykonałem telefon. - Do kogo? - Do Jude Goldena. - Aha. - Komputer wyrzucił z siebie mnóstwo informacji na temat Nosaki, nawet te dotyczące sądu zbrodniarzy wojennych oraz nazwiska facetów, którzy go sądzili. A propos, dwaj z nich już nie żyją. Frank myśli, że za tym stoi Nosaka. Golden pozostał ostatni. Powiedział mi o sądzie, o pewnym brytyjskim jeńcu wojennym, który został zdrajcą i powinien był wisieć. Ale ten młody Anglik miał szczęście. Nosaka uczynił go przedmiotem wymiany. Jeśli Amerykanie potrzebują jego współpracy, musieli upewnić się, że ten Anglik wyszedł. Brytyjskie wyższe dowództwo zostało olane, no ale co mogli zrobić? W tamtych czasach Ameryka miała Plan Marshalla, a jeśli chciało się uzyskać pieniądze, był to jedyny sposób. Laycock oderwał kawałek chrupiącej skóry kaczki. - Racja. Pamiętam szczodrość Ameryki dla tak zwanych „krajów rozdartych wojną”. W tym procesie jednak, twój kraj zrzucił trochę wagi. Na całe szczęście z korzyścią dla mnie. - Całkowicie się z panem zgadzam, Mr Philip Tibber. Laycock zamarł z tłustymi palcami nad kaczką. Po chwili odrzekł: - Miałeś raczej dużo zajęcia, nieprawdaż? - Golden to sprytny goguś. Wiele wie. Jego córka jest tu w Hongkongu, kręci film. Frank kiedyś na nią leciał. Jej stary utrzymuje, że nie jesteś tym za kogo chcesz uchodzić. Mówi, że nazwisko Geoffrey Laycock pochodzi od zmarłego dwuletniego dziecka, które zostało pogrzebane w małym angielskim miasteczku o nazwie Chalfont StGiles. Laycock podniósł lampkę wina do światła. - Chciałbym, abyś się nauczył obchodzić z jedną z nich. Prezentując lampkę osobie, która ma z niej pić, należy ją ująć za trzonek. Oszczędza to pijącemu widoku twoich odcisków palców. Chalfont StGiles, mówisz. Muszę pamiętać, aby wysłać kwiaty. Nie wiedziałem, że pan Golden ma taki zasób informacji dotyczących mojej osoby. - To normalne dla szpiegów. Używać nazwiska zmarłego dziecka, kogoś, kogo nie można wyśledzić. Kiedy ma się fałszywe papiery wyrobione na to nazwisko, jest się wolnym jak ptak. Golden twierdzi, że poddałeś się operacji plastycznej. - Czyż nie ma już żadnej świętości? Zrobiło się to i owo w Maroku. Można powiedzieć, że nawet więcej niż to i owo. - Golden powiedział mi jeszcze coś. Że Nosaka ma tę fantastyczną kolekcję starej broni japońskiej. Okazy, których nie posiadają nawet muzea. Widzisz, wspomniałem, że zaprosiłeś nas do herbaciarni, aby porozmawiać o pewnym zaginionym wachlarzu. Od słowa do słowa i powiedział mi o kolekcji Nosaki. Laycock zachichotał. - Bardzo dobrze, już mnie masz. Wachlarz rzeczywiście należy do Nosaki. To ja pomogłem mu wyciągnąć go z komendy policji, zadowolony? - Ty i pewien policjant. Ktokolwiek by to nie był, nie weszliście do gmachu policji, aby go stamtąd wydobyć. Ktoś wam go wyniósł. Laycock poderwał się na nogi z lampką wina w jednej ręce i butelką w drugiej. Zachichotał ponownie. - Nawet najlepszego policjanta można kupić. Właśnie tu, w Hongkongu. Nosaka mówi do mnie, ja mówię Ling Shenowi, a Ling Shen mówi policjantowi, który powinien pozostać bezimienny i voila, wachlarz sam wychodzi na paluszkach. Tan smutno pokiwał głową. Osaczony pedał zaczynał śpiewać. - Ale dlaczego ta królowa narkotyków zabiła Katharine Hansard? Laycock łyknął wina i zakołysał się na piętach. - Widzisz, drogi chłopcze, on zabił ich oboje. Agent policji zamrugał oczami. - Oboje? - Mały Toddie musiał zostać sierotą, to wszystko o co chodziło. - Ale dlaczego? Laycock machnął ręką w jego kierunku. - Drogi chłopcze, to wszystko jest tobie tak obce, ale w skrócie, Kenpachi potrzebuje chłopca do pewnej ceremonii, którą zaplanował. Nazywa się seppuku. Chłopiec ma w niej brać udział. Tan podrapał się po brodzie. Nie podobało mu się to, co słyszał. Jakieś niesamowite bzdury. - Niewielka poprawka - dodał Laycock. - Ian Mansard zasłużył na swoją nagrodę także z innego powodu. Planował szantażowanie Nosaki za pomocą pewnych dokumentów bankowych. Nawet gdyby Kenpachi nie potrzebował chłopca, Ian Hansard marnie by skończył. Nosace po prostu nie należy wchodzić w drogę. Popił jeszcze wina. - Teraz moja kolej. Oczywiście, kiedy DiPalma leży na progu śmierci, nie masz okazji z nim o tym porozmawiać. Przychodzisz tutaj zupełnie sam. A dlaczegóż to? Błagam, mów. - Kołysał się w przód i w tył na piętach, ale nie usiadł. - To proste - powiedział Tan. - Chcę się wydostać z Hongkongu, a ty jesteś moim biletem na przejazd. W kieszeni mam oświadczenie napisane na maszynie. Nie ma w nim wszystkiego, co potrzeba. Dopiero co dorzuciłeś parę rzeczy, myślę, że je włączymy. Nie mam zamiaru dzielić chwały z nikim innym. Ani z glinami, ani z agencją. Te śmieszne pieniądze cię wciągają. Tylko, że ja nie jestem taki głupi. - Jesteś koszmarnie zamerykanizowany, stary. Brakuje ci subtelności i powściągliwości, tradycyjnej dla twojego narodu. Wielka szkoda. - Nie przejmuj się tym, mój złoty. Zamierzam powiązać cię z morderstwem Hansardów, z przemytem narkotyków dokonywanym przez gang Ling Shena oraz z wykradaniem tajemnic firmowych przez Nosakę. Myślę też, że powiesz mi, co ten pieprzony Kenpachi planuje zrobić z chłopcem Franka. Jeśli Frank się tego dowie, przepadłeś. Laycock spojrzał na swój szlafrok. - Tłusta plama na rękawie. Chciałbym, aby ktoś powiedział DiPalmie, że przeszłości nie da się wskrzesić. Zdaje się być pochłonięty myślami o dwóch nieżyjących kobietach, Mrs Hansard i swojej żonie. Jest tym chyba przygnębiony. - Czuje się winny wobec nich. To w stylu Franka. - Jestem pewien, że to szczere uczucie, ale nawet szczerość ma swoje granice. Przeszło, minęło. Zawsze mówię, że trzeba patrzeć w przyszłość. - Zgadzam się. Twoja przyszłość natomiast zależy od tego czy dojdziemy do porozumienia. Spróbuj się pokazać teraz na ulicy, a Shen rozwali twój łeb. Nie pozostaje ci nic innego jak tylko „zawrócić”. Im szybciej wyjdziemy stąd w kierunku kwatery DEA, tym większe masz szanse przeżycia i wyczyszczenia szlafroka. - Nie mam zamiaru zginąć marnie, więc zdaję się na twoją łaskę. - Możemy zacząć od tego, że odwrócisz się do mnie tyłem, abym mógł ci założyć kajdanki. Bądź grzeczny. Nie chciałbym być zmuszony do kopnięcia cię w dupę. Laycock odstawił butelkę i lampkę na krzesło, westchnął i odwrócił się plecami do Tana. - To bardzo nieprzyjemne. Ja, mały chłopczyk pani Tibber, będę paradował ulicami pstrokaty jak tropikalna papuga. Żałosne. Jeszcze jeden gówniany dzień w raju. Spojrzał przez ramię. Roger Tan stał blisko niego, z kajdankami w prawej ręce i lewą ręką wolną. Laycock spojrzał przed siebie i uśmiechnął się. Nagłe kopnięcie prawą nogą w tył trafiające obcasem w prawą goleń Tana. Agent puścił kajdanki i sięgnął do marynarki po swoją Berettę. Laycock ze zdumiewającą szybkością odwrócił się do tyłu i wykorzystując siłę obrotu, wbił wyprostowane palce jednej ręki w prawe oko Tana. Kiedy agent oburącz złapał się za oko, Anglik kopnął go w krocze, powodując, że atakowany zgiął się wpół. Prosty cios Laycocka zmiażdżył Tanowi nos. Prawy hak na kość policzkową poprzedził silne uderzenie lewym sierpowym w prawą skroń, po którym agent obrócił się tylko i upadł jak kamień. Laycock wyciągnął Berettę z kieszeni Tana, wyjął magazynek oraz pocisk z komory i przełożył je do kieszeni szlafroka. Wziął naczynie z resztkami kaczki i odniósł je do kuchni. Po powrocie do salonu nalał sobie lampkę wina, usiadł w metalowym krześle i patrzył, jak Tan leżąc na plecach, zwijał się z bólu i jęczał. Potem rzekł: - Co teraz myślisz o starej królowej? Wing chun to interesujący styl walki. Nie przestaje mnie zdumiewać, nawet po tylu latach. Nie ma tego elementu siły przeciwko sile, charakterystycznego dla walk japońskich. Brak mu też cyrkowych efektów wojowników koreańskich z ich kopnięciami z obrotu i skoku. Wing chun jest prostszy i szybszy - Bez udziału brutalnej siły. Niskie kopnięcia, proste ciosy i natychmiastowe kontrataki. Bez blokowania. Tylko kontratak. Z zaszklonymi oczami i opuszczoną szczęką Tan usiłował usiąść. Laycock pociągnął łyk wina. - Czy wiesz, że wing chun uchodzi za wynalazek buddyjskiej mniszki? Wyobraź sobie. Potem druga kobieta dopracowała ten styl. Wspaniałe początki, nie wydaje ci się? Jedna z najgroźniejszych form walki, jaka kiedykolwiek wyszła z Chin, wymyślona przez dwie kobiety. Wiesz, że Bruce Lee ćwiczył się w wing chun. Powinno ci to coś podsunąć. Ale domyślam się, że nic z tego, ty stuprocentowy mężczyzno. Tan z trudem łapał oddech. - Ling Shen. Zabije... Zabije ciebie. Laycock wstał. - Przypomniałeś mi. Muszę zadzwonić. Zostań na podłodze i nie próbuj rzygać na dywan. Zapach pozostaje, choćby nie wiem ile razy czyścić. To wstyd, że twoje komputery nie ostrzegły cię przed starymi królowymi. Byłbyś zaskoczony, gdybyś się przekonał jacy potrafimy być gwałtowni. Oczywiście, nie obnoszę się ze swoim wing chun po miejscach publicznych. Nie chwalę się nawet Chińczykom. Uwierz mi, walczyłem z facetami, którzy rozerwaliby takie męskie typy jak ty na kawałki. Laycock siedząc na kanapie prowadził rozmowę telefoniczną w dialekcie kantońskim. Była to krótka rozmowa. Spojrzał na Rogera. - Przypuszczam, że rozumiałeś o czym rozmawialiśmy. - Shen powiedział ci, aby z tym skończyć. Kazał iść w nocy do szpitala i... - Wykończyć DiPalmę. No właśnie. Wygląda na to, że jeśli DiPalma dożyje wschodu słońca, życie Ling Shena będzie stracone. Tak samo moje. DiPalma nie może wyjść żywy ze szpitala. To chyba proste, czyż nie? Po twoich oczach widzę, że chciałbyś temu zapobiec. Nie wiem tylko jak, drogi chłopcze. - Strażnicy, strażnicy u drzwi DiPalmy. - Zadbano i o to. Zaczynamy. - Laycock spojrzał na zegarek. - Za pięć minut pokój DiPalmy nie będzie strzeżony. Obawiam się, że nie zdobędziesz dzisiaj wieńca laurowego. Laycock pochylił się nad stolikiem do kawy i przyciągnął do siebie ciemną, drewnianą skrzyneczkę. Uniósł wieko i wyciągnął z niej wachlarz wojenny Nosaki. Energiczny ruch dłoni sprawił, że wachlarz się otworzył, a metalowe ostrze zalśniło groźnie. Laycock z wachlarzem kokieteryjnie przysłaniającym twarz wstał i podszedł do Rogera Tana. - Ścieżka sławy prowadzi do grobu, drogi chłopcze. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Krótko przed północą Kenpachi nago przemierzył pokój i zgasił światło. Z wyjątkiem dwóch świec płonących w salonie, apartament reżysera spowity był w głębokich ciemnościach. W salonie Kenpachi rozłożył gruby, czerwony dywanik i otoczył go z trzech stron białym parawanem. Świece w bambusowych lichtarzach stojące przed parawanem miały po cztery stopy wysokości i owinięte były białym jedwabiem. Długi miecz Benkaiego, sławny Muramasa, ciągle jeszcze w pochwie, spoczywał na niskim drewnianym postumencie, a jego wysadzana kamieniami rękojeść przewiązana była białym kawałkiem jedwabiu. Na prawo od miecza stał mały stolik z miską ryżowego wina, nożem do seppuku należącym kiedyś do pana Saburo oraz skrzyneczką, która pod lakierem kryła prochy Benkaiego i zawierała Hotoke-San, kość wyjętą z jego gardła po kremacji ciała. Nadszedł czas na zazen, codzienną medytację przygotowującą Kenpachiego do własnego seppuku. Wszedł na dywanik, klęknął przed mieczem Benkaiego, po czym pokłonił się, dotykając czołem podłogi. Potem usiadł na piętach, zamknął oczy, wyprostował krzyż, a dłonie położył na udach. Był sam. Wakaba stał na straży w holu, a operatora hotelowej centralki telefonicznej poinstruowano, aby nie łączył żadnych telefonów. Zazen. Otoczony przedmiotami, których użyto przy seppuku Saburo, Kenpachi dążył do rozluźnienia więzi łączących go z życiem oraz pogłębienia pogardy dla śmierci. Przypomniały mu się instrukcje Nosaki. Zajrzyj do wnętrza swojej duszy. Wypatruj śmierci. Stań się naprawdę nieustraszony. Przede wszystkim, znajdź sposób na połączenie się z umysłem wszechświata, jedynym do którego wszyscy należymy. Stamtąd będziesz mógł znaleźć tego, kto będzie twoim kaishaku. Musisz wyjść poza swoje ograniczenie. Kenpachi myślał o chłopcu, który miał zostać jego kaishaku. Todd był nie tylko kwintesencją młodzieńczego piękna, ale również przypomnieniem ohydy starości. Młodzi byli wolni, silni, gorący. Starzy natomiast zgrzybiali, obcy i osłabieni. Czyż Bushido, kodeks wojownika, nie czerpał wiele z Buddy i czy trzy ostrzeżenia Buddy nie mówiły o śmierci i starości? Czy widziałeś kiedykolwiek kobietę łub mężczyznę w wieku osiemdziesięciu albo dziewięćdziesięciu lat, słabych, zgiętych w pałąk, pochylonych do ziemi, wspierających się na kulach, chwiejących się na nogach, z dawno przeminioną młodością, zepsutymi zębami, siwymi i rzadkimi włosami, łysiną, pomarszczoną skórą oraz krostowatymi kończynami? A czyż nigdy nie przyszło ci na myśl, że ty także ulegasz takiemu rozkładowi, że nie możesz go uniknąć? Czy nigdy nie widziałeś kobiet albo mężczyzn poważnie chorych, cierpiących i tarzających się we własnych nieczystościach, podnoszonych przez innych łudzi i układanych w łóżkach? A czyż nigdy nie przyszło ci na myśl, że ty także jesteś siedliskiem chorób, że nie możesz ich uniknąć? Czy widziałeś ciało mężczyzny albo kobiety w jeden albo dwa dni po śmierci, opuchnięte, sino-czarne i pełne zepsucia? A czyż nigdy nie przyszło ci na myśl, że ty także jesteś śmiertelny, że nie możesz uniknąć takiego końca? Przeciwnie niż jego ukochana matka, którą zniszczył rak, Kenpachi mógł uniknąć choroby i rozkładu. Jeśli chodzi o śmierć, większość ludzi umierała zbyt wcześnie lub zbyt późno. On umrze w wybranej przez siebie chwili, wznosząc się ku sławie i nieśmiertelności, a jego głos będzie już zawsze słyszany w Japonii. Kenpachi podzielał wiarę Nosaki w Hotoke-San. Widok szpetnej i bezkształtnej kości spowodował, że chłopiec imieniem Todd został chwilowo nawiedzony przez ducha samuraja, nieżyjącego od czterystu lat. Zmusiło to chłopca do uznania Kenpachiego za swojego pana oraz wywołało jego strach przed opanowaniem go przez demona Iki-ryo. Dzisiejszej nocy Kenpachi wyczuwał obecność Iki-ryo w kości, chociaż może nie tak silnie jak chłopiec. Zrodzony ze złych myśli Iki-ryo był duchem poszukującym schronienia w czymś równie nieznośnym jak on sam. Praktykowanie przez Kenpachiego zazen umożliwiło mu wyczucie, iż demon chce opuścić kość i wejść w pełne życie, połączyć się na nowo z duszą i umysłem Benkaiego. Chłopiec, który był bardziej wrażliwy niż Kenpachi wiedział o tym od początku. To właśnie dlatego cofnął się, kiedy Kenpachi wyciągnął doń rękę ze szkatułką. Todd sprzeciwił się woli ducha Iki-ryo. Ale chłopiec był także bushi, wojownikiem; musi więc zjednoczyć się ze swoim duchem, a wtedy zostanie nieprzejednanym Benkaiem, zobowiązanym do posłuszeństwa wobec pana. Przez kilka chwil Kenpachi odczuwał sprzeciw. Bał się ducha Iki-ryo. Czy po tym jak sam zostanie nawiedzony nadal będzie panował nad chłopcem? Do zakończenia prac nad filmem pozostało tylko pięć, sześć tygodni. Kenpachi nie zmienił postanowienia, że po ukończeniu filmu popełni seppuku. Dla wywołania większego wrażenia, jego praca i życie muszą się zakończyć w tym samym czasie; tak właśnie umarła jego matka. Na tę okoliczność wyda zankanjo, czyli oświadczenie o swojej śmierci, w którym wyrazi swój niesmak w odniesieniu do współczesnej Japonii oraz szczerą nadzieję na jej powrót do świetności imperialnego Nipponu. Zankanjo zostanie wręczone cesarzowi, a kopie trafią do prasy. Tak odważna śmierć naznaczy ostatni film Kenpachiego znamieniem sztuki najwyższego rzędu. A sam film zawsze będzie przypominał Japonii, że to właśnie Kenpachi zmusił ją do poszukiwania swojej dawnej chwały. Odpowiedni kaishaku był czymś bardzo istotnym. Kenpachi potrzebował kogoś innego niż zezwierzęcony Wakaba, czy maniacy z „Przymierza Krwi”. Wystarczająco ubóstwiali Kenpachiego, aby ściąć mu głowę. Ale byli również dowodem na to, że w życiu często „za dużo” oznacza „niewystarczająco”. Wakaba, zazdrosny o każdego, kto zbliżył się do Kenpachiego, desperacko pragnął zaszczytu bycia jego „drugim”. Błagał nawet, aby mu umożliwić popełnienie seppuku wraz z reżyserem. Wakaba, niezwykle przywiązany i lojalny, mógłby nawet jutro oddać swoje życie za Kenpachiego. Jego uwielbienie graniczyło z bałwochwalstwem. Wakaba mógłby bez zahamowań zabić chłopca, wierząc że uratuje w ten sposób reżysera przed profanacją gaijin. Jednak Kenpachi właśnie Todda chciał mieć jako swojego kaishaku. To w jego ciele żył duch Benkaiego. Tak więc nie będzie się bał Iki-ryo, Wakaby, ani nikogo innego. Włącznie z DiPalmą, który nie wiadomo czy już umarł, czy właśnie umierał. Samuraj nie może okazać się tchórzem; musi podołać wszystkim nieszczęściom i nigdy nie splamić się ucieczką. Zazen. Kenpachi skoncentrował się na Hotoke-San, wyłączając w ten sposób jakiekolwiek inne myśli: o rodzinie, karierze, życiu czy śmierci. Teraz istniała dla niego tylko mała, ohydna kostka. I demon w jej wnętrzu. Zwrócony twarzą do wysokich, białych świec, spocony Kenpachi nie czuł już własnego ciała, na przemian to tracił świadomość, to ją odzyskiwał. Potem pojawił się strach; miał wrażenie, że w swoim apartamencie nie jest już sam. Słyszał hałasy; skrzeczeniej które nie przywodziło na myśl ani zwierzęcia, ani człowieka. Zaczynało się łagodnie, powoli, potem przybierało na sile aż wypełniło pokój tak zgrzytliwym hałasem, że Kenpachi zaczął się trząść. Okna i drzwi apartamentu były pozamykane, ale lodowaty powiew zgasił obie świece, pogrążając Kenpachiego w mroźnej ciemności. Eeeeeeeeiiiiii. Skrzeczenie przeszyło jego uszy. W powietrzu unosił się zapach palonego ciała, przyprawiający Kenpachiego o mdłości. Nagle skrzeczenie ustało. Jednak w pokoju nadal panował chłód i czuć było ten sam mdlący zapach. Cisza, która zapanowała sugerowała nadciągającą grozę. Wyczerpany Kenpachi osunął się na podłogę i zemdlał, zdążył jednak zdać sobie sprawę, że udało mu się wypędzić Iki-ryo z kości i wysłać demona na poszukiwanie Benkaiego. * Kiedy Geoffrey Laycock wyszedł z windy na korytarz szóstego piętra szpitala przy Connaught Road, było pięć minut po północy. Wyglądał raczej szykownie, tak przynajmniej myślał, w mundurze porucznika policji koloru khaki uzupełnionym arcyszykowną pałką oraz pistoletem w pochwie przytroczonej do pasa. Uzupełnienie przebrania stanowiły wąsy, ciemne okulary oraz czapka opuszczona tak nisko, że opierała się na okularach, wbijając je boleśnie w nasadę nosa. Pomimo niewielkiego zdenerwowania, odgrywanie tej roli podobało mu się. Widział siebie znowu jako młodego oficera, jakim był podczas wojny. Był teraz Jackiem Hawkinsem z filmu „Okrutne morze”, uosobieniem brytyjskiej odwagi. Z drugiej strony, wątpliwe było czy Hawkins kiedykolwiek wślizgiwał się do szpitala z zamiarem wysłania kogoś na tamten świat, co właśnie Laycock zamierzał zrobić z Frankiem DiPalmą. Albo DiPalma, albo Laycock. Ling Shen nie tolerował brakoróbstwa. W korytarzu Laycock natknął się na dwie chińskie pielęgniarki. Kiedy się mijali, przysłonił twarz złożoną gazetą, ale one gawędziły bez przerwy i nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. W połowie długości korytarza Anglik zatrzymał się przed drzwiami z napisem WYJŚCIE, prowadzącymi na klatkę schodową. Upewniwszy się, że nie był obserwowany, pchnął drzwi, po czym zamknął je za sobą. Wachlując się złożoną gazetą, zaczął wchodzić schodami w górę. Na wysokości ósmego piętra zatrzymał się przed drzwiami korytarza, uchylając je nieznacznie. Korytarz był pusty. Czuło się zapach lekarstw i chorób, którymi Laycock pogardzał, w oddali stał pusty fotel na kółkach, tu i ówdzie ktoś przechodził. Recepcjonistka siedziała za narożnikiem, poza zasięgiem wzroku. Nawet gdyby został zauważony, ktoś domyśliłby się, że nie jest prawdziwym policjantem, biorąc pod uwagę całą sprawę DiPalmy. Co najważniejsze, pokój DiPalmy, oddalony o troje drzwi, był nie strzeżony. Tak jak Ling Shen przykazał. Laycock zamknął drzwi i oparł się o nie plecami. Rozłożył gazetę i wyciągnął z niej małe, czarne pudełeczko zawierające igłę do zastrzyków podskórnych. Igła była wypełniona tą samą trucizną, którą posmarowano w herbaciarni filiżankę DiPalmy. Tym razem trucizny było jednak więcej, znacznie więcej. Nie było się o co martwić. Laycock ma zrobić swoje i zniknąć. Igła w podstawę czaszki i pan DiPalma dołącza do grona aniołków. Laycock zdjął czapkę i rozsmarował czoło opuszkami palców. Cierpliwość. Sztuka posiadania nadziei. Oczywiście, wszystko pójdzie zgodnie z planem. Nie ma powodu, żeby było inaczej. Czyż nie wykazał cierpliwości u siebie w mieszkaniu, kiedy zmuszał się do jedzenia, aby złapać Rogera na chwili nieuwagi? A przebywanie w pokoju z ciałem Tana do czasu, gdy przybędą ludzie Shena, także wymagało cierpliwości i silnego żołądka. Laycock nie przepadał za dotrzymywaniem towarzystwa umarlakom. Dla uspokojenia bardzo przydałaby się odrobina „perły białego smoka”. Kredowobiałą heroinę zmieszaną z barbituratem zwanym barbiton rozcierano na proszek, a potem mieszano z normalnym tytoniem. Była to bez wątpienia najpopularniejsza odmiana heroiny w Hongkongu, popularniejsza nawet niż opium i zdecydowanie silniejsza. Laycock nie był nałogowcem heroiny, jak wielu w kolonii. Ale dziewięćdziesiąt procent pensjonariuszy więzień w Hongkongu to nałogowi narkomani zażywający heroinę. Anglik obracał czapkę na palcu, kiedy nagle zamarł. Uniósł głowę do góry i węszył w powietrzu. Potem uśmiechnął się. Z powrotem nałożył czapkę, odwrócił się lekko i uchylił drzwi. Na końcu korytarza słychać było szybkie kroki. Ktoś krzyczał: „pali się!” Laycock wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Zapach dymu był tutaj mocniejszy niż oczekiwał. Laycock podszedł do pokoju DiPalmy i z ręką na klamce spojrzał w lewo i prawo. W pobliżu nie było nikogo, nikt go nie obserwował. Nikt więc nie mógł zobaczyć, jak wchodził do pokoju, zamknął za sobą drzwi i podszedł do nieprzytomnego DiPalmy. * Jan Golden zaświeciła nocną lampkę przy łóżku, usiadła i zgasiła papierosa w popielniczce. Potem wyciągnęła następnego z paczki, zapaliła go i zaciągnęła się głęboko. Założyła okulary i wzięła do ręki zegarek. Parę minut po północy. Z powrotem położyła zegarek na stoliku, wstała i owinęła się dokładniej szlafrokiem. To będzie długa noc. Szczególnie jeśli Frank DiPalma umarł. Wynajęła sąsiedni pokój, z hałaśliwym klimatyzatorem, który prawie nie chłodził. Uszczelnione okna od wielu miesięcy nie były myte. Obok znajdowała się, co prawda, łazienka, ale toaleta miała nie całkiem sprawną spłuczkę, a umywalka była na trwałe poplamiona. Lustro dawno temu pękło na pół, a niewielki kosz na śmieci pod umywalką pokrywały płaty pleśni. Było to najbrudniejsze miejsce w jakim Jan spała, od czasów przygody z jugosłowiańskim artystą konceptualnym, mieszkającym w nie umeblowanym mieszkaniu kolejowym przy Dziewiątej Alei na Manhattanie i trzymającym w nim szczura pustynnego imieniem Dali. Miłość, czy coś w tym rodzaju, pozwoliła jej przeżyć kilka weekendów w tej wylęgarni karaluchów. Tym razem także miłość sprawiła, że chodziła tam i z powrotem po pokoju szpitala w Hongkongu; na swój sposób kochała Franka DiPalmę. A wizja świata bez niego przerażała ją. Todd przebywał w pokoju sąsiadującym z pokojem Jan. Gdzie każde z nich mogłoby spędzać tę noc jak nie tutaj? Ciągle czekając. Jan pamiętała twarz Franka, kiedy po zabiegach przywieziono go do pokoju. Nieprzytomny, z sinymi plamami na skórze powstającymi w wyniku słabego krążenia. Sinica, orzekli lekarze. Powodowana także przez niedobór tlenu we krwi. Uśpienie było kolejnym skutkiem działania trucizny. Odrętwienie tak głębokie, że nikt nie wiedział na pewno, kiedy Frank odzyska przytomność. Gdyby nie Todd... Przeklęty Ling Shen. Podeszła do okna, spojrzała w dół na parking. W skąpym świetle widziała, jak dwaj ubrani na biało lekarze wyszli z gmachu szpitala, wsiedli na rowery i pedałując wyjechali z parkingu. Swojego kierowcę odesłała do domu z instrukcjami, aby zadzwonił do niej o 7 z rana i zabrał na plan. Ale jeśli Frank umrze lub nie dojdzie do siebie... Zamknęła oczy. W tych okolicznościach film stawał się nieważny. Nieżyjący Frank. Pochyliła się ku przodowi i przytknęła czoło do chłodnej szyby. Co było gorsze - nie kochać czy kochać i nie mówić tego. Nie wolno mu umrzeć, zanim nie powie mu wszystkiego. Myślała o tym, co dla niej zrobił. Zajął się Rayem, kiedy próbował ją szantażować. Albo dyrektorem sieci telewizyjnej, który chciał ją zgwałcić. Nakręcony przez nią reportaż o prostytucji zdobył nagrodę dzięki jego wydatnej pomocy. Sama szansa wejścia do świata filmu. Frank zawsze był pomocny, nigdy nie zadawał pytań, nigdy jej nie winił. A w zamian za to ona wyrządziła mu krzywdę. Teraz sypiała z Konem. Zdarzyło się to tej samej nocy, kiedy w złości odnalazła Franka w restauracji, w nocy kiedy Kon pojawił się w jej pokoju hotelowym po zniknięciu z komisariatu policji. Dostała to, czego pragnęła, wspaniałe zbliżenie, w którym jednak czegoś brakowało. Było tak, jak gdyby Kon kochając się z nią stanął równocześnie obok i obserwował swoje zabiegi miłosne. I chociaż została zadowolona fizycznie, po fakcie czuła się jeszcze dalej od możliwości zawładnięcia nim niż przedtem. Oto cała ja, pomyślała Jan. Uciekać od tych, którzy ciebie pragną i uganiać się za tymi, którym na tobie nie zależy, a potem nienawidzić siebie za to. Miłość miała tylko jednego, wielkiego wroga, a było nim samo życie. Zarówno wrażliwość, jak i intuicja podpowiadały Jan, że Frank DiPalma był dla niej najlepszym partnerem, że mogłaby być razem z nim, a on nie przytłaczałby jej swoją osobowością. Z Konem było to niemożliwe. Wszystko wokół Kona miało podtekst erotyczny. Jego talent, nie dające się przewidzieć postępowanie, jego niechęć do wyleczenia się ze swoich pasji. Wcześniej czy później, Jan musiała to sobie powiedzieć, „ten gnojek mnie zniszczy, tak samo jak inni faceci”. Jego dzika natura ciągnęła ją jednak jak ćmę do płomieni. Obaj ci mężczyźni, domyślała się tego, poznali jej sekret: kiedy była zakochana, godziła się na wszystko, potrafiła wszystko przetrwać. Frank nigdy nie wykorzystywałby tej wiedzy przeciwko niej. Ale Kon tak. Zrobiłby to niechybnie, ale jeśliby popadła w kłopoty, na kim mogłaby polegać? Na Sycylijczyku, bo na kimże innym? Kenpachi myślał jedynie o sobie. Klasyczny przykład człowieka, którego miłość do samego siebie stała na pierwszym miejscu. Po co się oszukiwać? To właśnie pociągało ją u Kona najbardziej. Był tak niebezpieczny, jak wyścig o Grand Prix. Był wyzwaniem dla kobiet, które nie mogły oprzeć się jego egzotycznemu urokowi, skandalicznemu postępowaniu i nieprzewidzianym zachowaniom. Kobiet tych było dostatecznie dużo, aby przez długie miesiące utrzymywać mężczyznę w typie Kona na wysokich obrotach. Dlaczego nie poślubiła Franka? Ponieważ musiałaby wówczas wymagać od siebie więcej niż do tej pory. Weszła do łazienki i spojrzała do lustra. Boże, czy to była jej twarz? Potrzebowała snu, dużo, dużo snu. A kiedy jadła po raz ostami? Danie rybne w pokoju pozostało nietknięte. Tylko kawa i papierosy. Nic dziwnego, że wyglądała jak żaba w mikserze, czerwona i zielona zarazem, przemierzająca życie z szybkością stu mil na godzinę. Dotknęła nosa. Dziewczyny żydowskie powinny coś robić ze swoimi długimi nosami. Ona nie robiła nic. Ona i Streisand. No i dobrze. Kochaj albo rzuć. Wyglądasz jak Wayne Gretsky, ten hokeista, powiedział kiedyś Frank. Raczej Meryl Streep, odpowiedziała wówczas. Ona też wygląda jak Gretsky, rozstrzygnął Frank. Potrzebuję Franka, a pragnę Kona. Pewien aktor powiedział jej kiedyś, że człowiek pijany i człowiek pracujący na planie, to właściwie jedno i to samo. Być może, kiedy film ostanie ukończony, związek z Konem rozpadnie się. A może lepiej byłoby skończyć z Konem wcześniej. Uważała, że siedziała w niezłym gównie, mówiąc ciągle o czarnej magii, duchach, reinkarnacji i pięknej śmierci. Jan nie widziała nic pięknego w tym, że Frank umierał. Odkręciła kurek zimnej wody przy umywalce, podłożyła obie dłonie i spryskała twarz wodą. Osuszyła ją i wyciągnęła rękę po odświeżający krem, kiedy z pokoju Todda dobiegł ją dźwięk rozbijanego szkła. Potem głuchy odgłos. Czyżby spadł z łóżka i zrobił sobie krzywdę? „Nie, nie! - krzyczał przerażony Todd. Jan usłyszała, jak krzyk przechodzi w wycie. Wybiegła z łazienki, przystanęła na moment, aby poprawić pasek szlafroka, po czym wyszła na korytarz. Nie zwróciła uwagi, że przed pokojem Franka nie było strażników. U drzwi Todda zawahała się, złożyła dłonie do pukania, ale zdecydowała się przekręcić gałkę i wejść. Drzwi były zablokowane. Ujęła gałkę obiema rękami i naparła na drzwi całym swoim ciężarem. Ustąpiły otwierając się z impetem do wnętrza pokoju. Zaświeciła światło i podbiegła do chłopca. Todd leżał na podłodze wciśnięty w kąt i dygotał. Stolik nocny był przewrócony. Lampa, talerze i szklanki były porozrzucane po podłodze. Starając się ominąć kawałki rozbitego szkła, przykucnęła boso przy chłopcu i wyciągnęła ku niemu ręce. Był mocno przestraszony i całkowicie wytrącony z równowagi. Koszmary nocne. To oczywiste. Najpierw umiera jego matka, potem ojczym, a teraz jego prawdziwy ojciec na skutek zatrucia znajduje się w stanie krytycznym. Zrobiło jej się serdecznie żal chłopca. Skulony Todd, z podciągniętymi kolanami, odsunął się od niej możliwie najdalej. - Iki-ryo - powiedział. - Co takiego? - Nie było żadnego ostrzeżenia. Szarpnął ją gwałtownie na bok, sprawiając, że poleciała tyłem w stronę łóżka. Uderzyła się boleśnie w łokieć. Todd przedarł się obok niej i pośpieszył do drzwi. Rozgniewana, ale też pełna wyrozumiałości, Jan wstała z podłogi. Todd pociągał za gałkę u drzwi. Zamknięte. Stanęła na odłamek szkła, przecięła bosą stopę i krzyknęła z bólu. Podeszła do Todda, próbując go odciągnąć, ale odepchnął ją znowu. Na miłość boską, jak silny jest ten chłopiec. Dopiero teraz otworzył drzwi, ciągnąc tak mocno, że z hukiem uderzyły w ścianę. Wybiegła za nim. W korytarzu widziała jak otworzył drzwi do pokoju Franka, a potem odchylił się do tyłu, zakrywając rękami twarz. W pokoju było coś, czego chłopiec nie chciał widzieć. Kulejąc stanęła za chłopcem. Położyła dłonie na jego ramionach, chciała go odwrócić i robić wymówki. Swoim gwałtownym wtargnięciem do pokoju Franka nie pomoże przecież ojcu. Właśnie wtedy Jan poczuła, że powietrze jest lodowate. Nagłe uderzenie ostrego chłodu było dla niej szokiem. Wstrząsnęło nią tak mocno, że chwiejnymi krokami wycofała się na korytarz. Przypomniała sobie najgorsze zimy jakie przeżyła w Nowej Anglii, kiedy dwudziestosześciocalowa pokrywa śniegu oraz wiatry, dość silne aby przewracać samochody, spowodowały zaspy o wysokości dwudziestu stóp, a temperatura spadła poniżej zera. Klimatyzator w pokoju Franka chyba oszalał. Było jeszcze coś. Zapach, którego nie mogło złagodzić niewiarygodne zimno. Zapach przypalenizny, wywołujący taką reakcję, że natychmiast ją zemdliło. Z zamkniętymi oczami cofnęła się na korytarz zakrywając dłońmi nos i usta. Potem zatrzymała się, otworzyła oczy i zajrzała do wnętrza pokoju. Krzyknęła. Jawa to, czy sen? Todd nie wiedział. Skórę miał ciemną i owłosioną, ramiona z mięśniami twardymi jak skała; wysoko nad głową trzymał oburącz Muramasę. Był w ciele mężczyzny. Japończyka. Krępego, brodatego, masywnie zbudowanego i gotowego na uderzenie mieczem w odsłonięty kark człowieka pochylającego się nad nieprzytomnym Frankiem DiPalmą, leżącym na szpitalnym łóżku. Ojciec Todda był w niebezpieczeństwie. Oddalony zaledwie o kilka sekund od śmierci. Todd musiał go uratować. Ale miecz nie chciał opaść. Ramiona Todda pozostały sztywne, nie poddawały się woli. Jego ogromna siła nie mogła wprawić broni w ruch. Zaczął się bać. To nie było w porządku, że odczuwa strach. Musi go przełamać. Wtedy właśnie poczuł obecność Iki-ryo. Czuł jak go testuje; czuł jego niegodziwość i niewypowiedzianą nienawiść. Pełen przerażenia, wytrzymał presję. Walczył całą siłą umysłu. Próbował cofnąć go do przeszłości. Gdyby przyjął Iki-ryo, stałby się narzędziem jego deprawacji. Mógłby także posiąść władze umożliwiającą mu ujarzmienie świata. Iki-ryo przemówił. - Przyjmij mnie. Jestem duchem żyjącym i tylko ja mogę uratować twojego ojca. Będę go trzymał z dala od shi, od śmierci. Ale najpierw musisz mnie przyjąć. Przy łóżku ojca Todd widział nieznajomego, który ze złożonej gazety wyjął małe, czarne pudełeczko, otworzył je i wyciągnął strzykawkę. Ustawił igłę pod światło i nacisnął tłoczek. Ze strzykawki wytrysnął cienki strumyczek przezroczystego płynu. Odwrócił się do ojca Todda. - Tak - powiedział Todd. - Uratuj go. Przyjmuję ciebie, ale uratuj ojca. Ciałem chłopca owładnęło wielkie gorąco, co sprawiło że krzyknął. Przez chwilę poczuł się jak żelazo hartowane w ogniu, jak klinga wstawiona do żaru podczas wykuwania klasycznej broni wartej samuraja. Potem gorąco ustąpiło, pozostawiając znowu wrażenie ogromnego chłodu. Widział swoje poprzednie wcielenia, a czas zatrzymał się w nim jako jedność. Nieznane, które było przeszłością i nieznane, które było przyszłością, stało się znajome. Nie miał już na imię Todd. Jego imię brzmiało Benkai. Był samurajem. Naciśnięcie na tłoczek strzykawki i będzie po Franku. Laycock, trzymając strzykawkę w prawej dłoni sięgnął lewą w dół, aby przewrócić DiPalmę na bok. Musiał dosięgnąć do podstawy czaszki. Ukryć znak po nakłuciu w gęstwinie włosów. Jednak przewrócenie tego morsa nie było łatwą sprawą. Laycock musiał użyć dwóch rąk. Chłód. Obezwładniający fetor. Skąd, do licha, one się brały. Laycock poczuł na sobie żelazny uścisk, więc otworzył usta aby krzyknąć, ale nie wydobył już z siebie żadnego dźwięku. Przerażony próbował zajrzeć przez ramię, ale nie dostrzegł nikogo. Jeśli jednak w pobliżu nikogo nie było, kto wyciskał z niego ostatki tchu? Coś ciągnęło go przez pokój w kierunku okna. Siła, której nie można się było oprzeć. Coraz mocniej i szybciej, aż nagle uniósł się w powietrzu, jakby zawisł na sznurach. Coś obracało nim dookoła. Widział, że unosi się w powietrzu jakby latał. Leciał w kierunku okna. Wtedy krzyknął. Kobieta też krzyknęła. W tej chwili Laycock uderzył z całą siłą w szybę okna i poczuł rozdzierający ból, kiedy ostre krawędzie grubego szkła rozrywały mu ciało. Przez moment zawisnął na wysokości ósmej kondygnacji, aż zaczął z krzykiem spadać w dół, w stronę parkingu, słysząc i czując porywisty wiatr. Dmuchający w twarz wicher dusił go do chwili, kiedy ogromny ból wypełnił jego umysł i ciało. Potem nie czuł już nic. Spadając nadział się na maszt flagowy, który przeszył mu plecy i wyszedł przez jamę brzuszną. Jego ciało opadało po słupie w dół, aż zatrzymało się w środku jego wysokości. Zakrwawione zwisało na wygiętym maszcie; ręce i nogi dyndały w powietrzu, a pozbawione życia otwarte oczy patrzyły w zamglony księżyc. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Tokio Był świt, kiedy Frank DiPalma i Obata Shuko, kapitan tokijskiej policji, szli obok siebie wzdłuż spokojnej alei w Rokubancho, jednej z tuzina małych, spokojnych osad ukrytych za hałaśliwymi tokijskimi arteriami komunikacyjnymi. Tak jak i inne stare osiedla tej metropolii, Rokubancho utrzymało swój niepowtarzalny charakter; jego uliczki były zbyt wąskie dla ruchu samochodowego i całkowicie pozbawione nazw. Działając odstraszająco na potencjalnych gości, tym którzy tu mieszkali dawało poczucie bezpiecznej izolacji. O tej porze DiPalma i Shuko byli sami wśród wijących sic uliczek, świątyń, parterowych domów, sklepów i willi, których okolone murem ogrody ocienione były listowiem rosnących tu gęsto drzew. Łopot ptasich skrzydeł sprawił, że DiPalma spojrzał w górę na szare niebo. Dzikie gołębie. Nie opodal rozpoczynało się ogrodzenie, odgradzające coś w rodzaju zielonej wyspy o powierzchni trzystu akrów, otaczającej pałac cesarza. Kiedyś widział fotografie tej tajemniczej doliny wierzbowych alei, sosen, strumyków, stawów, dzikich ptaków i wiejskich ścieżek, a wszystko to dla wyłącznej przyjemności rodziny cesarskiej. Ale ani on, ani ktokolwiek inny, Japończyk czy człowiek ze świata zachodniego, nie był tam dopuszczany. Z tego też powodu, zaledwie niewielka ilość osób miała możliwość przebywania w miejscu, do którego Shuko prowadził teraz DiPalmę. Ich droga prowadziła do warsztatu mistrza, gdzie mieli być obecni przy kuciu klingi. Był to zaszczyt, o którym Frank marzył od lat, ale nie wyobrażał sobie, że kiedykolwiek naprawdę będzie mu dany. W pracach płatnerza występowały elementy ceremoniału religijnego: dokonywał samooczyszczenia, zakładał specjalne szaty, modlił się do bogów przed rozpoczęciem pracy, a wreszcie do czasu jej ukończenia odcinał się od świata zewnętrznego. Od początków sztuki kucia mieczy w Japonii, każda szkoła starała się utrzymać w tajemnicy technikę ich wytwarzania. Istnieje zaledwie kilka pisanych dokumentów na ten temat; instrukcje przekazywane były z ojca na syna, przez mistrza uczniowi, a wielu ludzi zginęło, próbując wykraść te tajemnice. Poeci, cesarze, szogunowie i wojownicy, wszyscy sławili tego, który robił miecze. DiPalma był świadomy mistyki miecza panującej wśród Japończyków, obstawał jednak przy realizmie. W mieczu nie było żadnej magii. Jedyną magiczną rzeczą, którą posiadali płatnerze, była ni mniej, ni więcej, tylko umiejętność kucia doprowadzona do perfekcji tysiącami godzin praktyki. Miecz był bronią wykonywaną niezwykle starannie; ożywała ona jedynie w rękach wyćwiczonego wojownika. Nie było w tym nic ponadnaturalnego. Pełne tajemnic podejście do ken, miecza, wydawało mu się pretensjonalne, graniczące z zabobonem. Tolerował tę postawę u Japończyków. U ludzi świata zachodniego wydawała mu się ona czymś podejrzanym. Odkąd pięć dni temu próbowano go w Hongkongu zabić, czuł się bardzo osłabiony. Była to nie tylko słabość fizyczna. Tamto zdarzenie pozostawiło jakiś ślad w jego psychice, jego umyśle i nie cieszyło go to wcale. Nocami dygotał i obawiał się zasnąć z obawy, że umrze, kiedy tylko zamknie oczy. Stracił na wadze, gdyż miał problemy z trawieniem. Czy tylko mu się tak wydawało, czy także u chłopca zaszły jakieś zmiany? Todd wydawał się pewniejszy siebie od czasu, gdy wyjechali z Hongkongu. DiPalma zawdzięczał przeżycie synowi. Swoje nowe radio z magnetofonem Todd podarował taksówkarzowi za przewiezienie ich do zielarza. To chłopiec wlał do gardła DiPalmy herbatę, sprawiając, że ten zwymiotował całą zawartość żołądka, co ostatecznie go uratowało. Być może teraz Todd przechodził właśnie opóźnioną reakcję na śmierć swoich rodziców. Shuko wymówił nazwę ich obu, Dai-sho. Wielki miecz i mały miecz. Shuko oczekiwał, że zobaczy Todda w walce. DiPalma też miał tę nadzieję. Trucizny, która omal go nie zabiła - jak dotąd - jeszcze w szpitalu nie rozpoznano i prawdopodobnie nigdy to nie nastąpi. W Chinach stosowano trucizny wynalezione przed tysiącem lat, jednak zawsze ludzie, którzy znali ich składniki milczeli. Pogłoska mówi, że Bruce Lee umarł od trucizny tego rodzaju podanej przez gangsterów z Hongkongu, kiedy odmówił zrobienia dla nich filmu. Na temat śmierci Lee krążyło tyle różnych pogłosek, ilu Chińczyków zamieszkuje w tym mieście. Jedno tylko było pewne: w jego organizmie nie wykryto żadnej trucizny. W rzeczywistości wydarzenia ostatnich dni bardziej osłabiły DiPalmę psychicznie niż fizycznie. Sprawiły, że czuł się przygnębiony, bez energii umysłowej i tego wewnętrznego ognia, którym zawdzięczał, że był dobrym gliniarzem. Zamiast tropić Nosakę, zmuszał się do wznawiania kontaktów z ludźmi i do zadawania pytań. Zignorował reporterów gazet w Hongkongu, którzy dzwonili do niego, aby mu zakomunikować, że Ling Shen nie żyje. Ciało przywódcy Triad z ponad pięćdziesięcioma ranami kłutymi od noża znaleziono gdzieś w wodach portowych Victoria Harbour. Ze swoją siecią telewizyjną DiPalma rozmawiał tylko raz, przyjmując pierwszy telefon po przylocie do Tokio i nie podejmując pozostałych. Odebrał wiadomość od swojej telewizyjnej grupy śledczej. Zamartwiali się o niego, szczególnie kiedy się dowiedzieli, że próbowano go otruć. Tak jak DiPalma im zlecił, zagłębiali się w afery Nosaki i wyciągali na wierzch niezłe brudy. Tylko połowicznie cieszyła go rozmowa z nimi. Słuchał uprzejmie, potem powiedział, że się odezwie i odłożył słuchawkę. Tylko Roger Tan jakoś nie dzwonił. Smakowitą informację dostarczył DiPalmie Shuko. Otóż Sakon Chiba, morderczy transwestyta, był bliskim przyjacielem nie tylko Kenpachiego. Był także szpiegiem przemysłowym pracującym dla Zenzo Nosaki. Tak więc Chiba, Kenpachi, Nosaka i „Przymierze Krwi” byli ze sobą wzajemnie powiązani. DiPalma powinien teraz być całkowicie usatysfakcjonowany i natychmiast skoczyć Nosace do gardła. Zamiast tego pokonywał kłopoty ze zdrowiem i walczył ze śmiertelnym lękiem, jaki w nim budził każdy zachód słońca i konieczność udania się na spoczynek. Jan miała przybyć do Tokio następnego dnia. Na nadchodzące cztery czy pięć tygodni tutaj przeniesiono kręcenie filmu. Podczas ceremonii pogrzebowych stała przy nim, trzymała jego rękę w samochodzie, kiedy nie był w stanie opanować drżenia. Potrzebował jej teraz bardzo, ale ona należała do Kenpachiego. Rozpaczliwie chciał się czegoś napić. W ciągu tych kilku dni w Japonii, musiał jeszcze poćwiczyć kendo oraz odwiedzić przyjaciół, przede wszystkim Shuko. DiPalma poznał go wiele lat temu podczas konferencji prawniczej na Hawajach i obaj od razu przypadli sobie do gustu. Obaj byli kendoistami i dzielili namiętność do Duka Ellingtona. W ogromnej kolekcji Shuko znajdowało się pianino Ellingtona, na którym grał w początkach swojej kariery muzyka jazzowego w 1916 roku. Przez długie lata przyjaźń tę podtrzymywały listy, telefony oraz wzajemne wizyty. Dla Shuko okazała się ona nieoceniona, kiedy jego siostra, Nori, była żoną japońskiego dyrektora firmy importowej, oddelegowanego do Nowego Jorku. Mieszkali w New Jersey, podobnie jak Japończycy, którzy przenieśli się tutaj, uciekając od przestępczości Nowego Jorku. Jednak zło rozprzestrzenia się łatwo. Nori porwano z centrum handlowego nie opodal domu. Przetrzymywano ją dla okupu. Shuko, oddany bardzo rodzinie, poprosił DiPalmę o pomoc. Spotkali się na lotnisku Kennedy’ego. DiPalma zabrał go do Jersey i służył mu jako tłumacz w FBI i lokalnej policji. Na prośbę Shuko i firmy jego szwagra, DiPalma mógł działać jako mediator kontaktujący się z porywaczami i przygotowujący doręczenie okupu. Nori powróciła do domu, a kidnaperzy zostali złapani dwadzieścia cztery godziny później. Ani Shuko, ani jego szwagier nigdy nie zapomnieli tej przysługi. DiPalma otrzymał też list dziękczynny od ambasadora Japonii w Waszyngtonie. Tym zdobył bardzo wpływowych przyjaciół. Tego poranka Shuko zamierzał się odwzajemnić. Idąc uliczkami Rokubancho wyglądali razem komicznie - DiPalma wielki, siwowłosy, nieco nadwerężony, ale ciągle wyglądający krzepko, z powiekami ciężko opadającymi na oczy i płaską lecz niesamowicie pociągającą twarzą, idący długimi krokami; Shuko drobnej postury, z krzywymi nogami, kruczoczarnymi włosami i twarzą bez zmarszczek, niemal biegnący truchcikiem, aby dotrzymać kroku towarzyszowi. DiPalma zatrzymał się. Namyślał się przez chwilę. - Doceniam to, co chcesz zrobić, Shuko-san, ale nie jestem pewien czy przyniesie to odpowiedni skutek. Co może mi dać przyglądanie się powstawaniu nowej klingi? - Nie będziesz się przyglądał. To ty będziesz kuł. Oczyścisz duszę. Usuniesz truciznę z umysłu. Staniesz się ponownie bushi. Potruchtał do przodu, nie oglądając się, czy DiPalma idzie za nim. Po chwili Amerykanin dołączył. - Te rzeczy mają może dla innych znaczenie. Mnie to nie dotyczy. Shuko rzekł: - Duke Ellington mawiał, że problemy dają człowiekowi szansę pokazania się od najlepszej strony. - Duke Ellington nigdy nie pił herbaty w Hongkongu. A przynajmniej nie tam gdzie ja. - Są sprawy związane z mieczem, których nie rozumiesz. Masz dużo informacji, ale to jeszcze nie jest wiedza. - Shuko-san, są także sprawy dotyczące mojego syna, których zupełnie nie rozumiem. Uratował mi życie, bo wie o ziołach więcej niż przeciętny zielarz. Gdzie się tego nauczył? Jan i on powiedzieli policji, że widzieli, jak Laycock rzucił się przez okno. Gdyby tego nie zrobili, powędrowałbym za kratki oskarżony o morderstwo. I tak policja z trudem uwierzyła, że ktokolwiek miał siłę, chyba szaleniec, przebicia się przez szybę o grubości połowy cala. Shuko spojrzał na niego. - Ale on tego dokonał. Przynajmniej na to wygląda. - Przy założeniu, że był opętany. Laycock po prostu oszalał. A skoro już mówimy o opętaniu, koszmary nocne mojego syna przybierają na sile. Ciągle te same sny. Wydaje mu się, że jest Benkaiem albo że Benkai za nim chodzi. Nie potrafimy tego wyjaśnić. - Wiesz oczywiście, że Benkai był opanowany przez coś, co my nazywamy duchem żywych. - Iki-ryo. Tak, wiem o tym. Czyjeś tajone myśli, złe myśli, opuszczają człowieka i sprowadzają nieszczęścia. - Nie wierzysz w to? - Nie. To wszystko. Nie ma w tym nic logicznego. Zaledwie cząstka miejscowych przesądów. - DiPalma nie dawał się przekonać. - W jeszcze jedno nie wierzę - dodał - w reinkarnację. Czy możesz mi powiedzieć jak ktoś może być zawsze żywy i nie wiedzieć o tym? Przeszli obok snopków ryżu owiniętych w jutowe płachty, stojących u wejścia do restauracji. - Reinkarnacja jest akceptowana przez wielu ludzi - powiedział Shuko. - W Indiach, Chinach, Japonii. Także w Afryce. Występuje w filozofii perskiej i greckiej. Kiedyś była także elementem chrześcijaństwa, ale ojcowie Kościoła wcześnie ją wyeliminowali. - Dlaczego? - Zbytnia racjonalność, mój przyjacielu. Reinkarnacja oznaczała, że człowiek był sam odpowiedzialny za swój los. To dawało Kościołowi mniej władzy. Aby ją utrzymać, Kościół odrzucił karmę i reinkarnację. Shuko rzucił mu przenikliwe spojrzenie. - Jeśli chodzi o to, dlaczego nie pamiętamy naszych poprzednich wcieleń, niech mi będzie wolno powiedzieć, że twoja egzystencja nie zależy od samej pamięci. Nie pamiętasz przecież wszystkiego ze swojego dzieciństwa. Czy to znaczy, że nie istniałeś jako dziecko? Czy pamiętasz szczegóły życia z okresu wczesnego dzieciństwa? Czy pamiętasz wszystko, co robiłeś zeszłego roku? DiPalma uśmiechnął się. - Trafiłeś w sedno, Shuko-san. - To wielkie błogosławieństwo, że wielu rzeczy się nie pamięta, mój przyjacielu. Trwała pamięć bardzo by nam przeszkadzała, uczyniłaby z nas udawaczy, byłaby przyczyną wielkiej głupoty i krzywdy. DiPalma pomyślał o Toddzie, który pamiętając swoje minione wcielenia, tak bardzo cierpiał z tego powodu. - Jak daleko jeszcze? - zapytał. Zmęczenie zaczynało mu się dawać we znaki. - Już niedaleko. Spacer jest elementem przygotowania się. Pozwala ci uspokoić umysł i wyciszyć impulsy. Zbyt często rozum opiera się wszelkiemu nadzorowi. Mawiamy, że jest równie dziki jak małpa użądlona przez skorpiona. - W tej chwili nie panuję nad swoją małpą. Shuko-san, czy mogę cię poprosić o przysługę? Kiedy będę u płatnerza, zabierz Todda do swojego dojo i poproś sensei o pozwolenie, by mógł poćwiczyć szermierkę. Nie nudziłby się, kiedy nie będziemy razem. - Zrobione, przyjacielu. - Dziękuję ci. Jak daleko jeszcze? - Właśnie dotarliśmy na miejsce, DiPalma-san. Amerykanin zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Znajdowali się na wąskiej uliczce bez nazwy. Stały tu skryte za murami domki, także pozbawione numerów. Bez Shuko DiPalma byłby zagubiony. Drzwi jednego z nich były uchylone. Nie trzeba było używać staromodnego dzwonka mosiężnego wiszącego obok. Oczekiwano go. Przez otwarte wejście DiPalma dostrzegł bonsai, karłowate drzewa, sosny z poskręcanymi konarami oraz mały stawek. Z drugiej strony muru dolatywał cichy odgłos pogawędki. DiPalma musiał przekroczyć te drzwi. Ale ciągle zwlekał. Czekał, aż Shuko ponagli go, by wszedł, aż powie mu, że w mieczu jest zaklęta magia, że w klindze może odnaleźć swoją duszę. DiPalma odwrócił się. Shuko zniknął. DiPalma spojrzał na drzwi. Powoli otworzyły się szerzej, aż mógł zobaczyć cały ogród. Słabym krokiem podszedł do przodu i zapukał w nie laską. Dźwięk wydał mu się jedynym w tej wąskiej uliczce. * Proces wytwarzania klingi składał się z trzech etapów: kucia stali, hartowania i ostrzenia. DiPalma miał asystować jedynie przy kuciu, pierwszym i najważniejszym z etapów. Pozostałe czynności będą wykonywane w ciągu kilku tygodni przez samego mistrza, jego asystentów i zawodowych szlifierzy. Potem przychodził czas na montowanie klingi, a więc dodawanie osłony, rękojeści, kołnierza, ornamentów i zdobionej pochwy. Tak wykończona broń stawała się wysoce cenionym daito, długim mieczem, którego klinga mierzyła dwie stopy. We wnętrzu kuźni, małego, dwuizbowego domu w środku ogrodu, DiPalma przyglądał się klindze wiszącej na ścianie obok półeczki poświęconej bóstwu. Można z niej było wyczytać, która ze szkół kucia mieczy była tu praktykowana, jak również opowiadała historię klingi, zapisaną osiemsetletnimi znakami, inkrustowanymi złotem w jej części chwytnej. 2 grudnia 1192 roku. Sukesada, w wieku sześćdziesięciu trzech lat, płatnerz prowincji Sagami. Wykonana dla Minamoto Yoritome. Wypróbowana przez Termo Nitta. Trzy ciała za jednym zamachem. DiPalma wciągnął głęboki oddech. Nazywanie tej klingi rzadkością oznaczało umniejszenie jej wartości. Była niezrównana pod względem wykonania i zajmowała nieporównywalne miejsce w historii Japonii. Z takich kling Japonia czerpała swoją siłę moralną i tworzyła swą niepowtarzalną przeszłość. DiPalma podszedł bliżej. Odwaga, prawość serca i ducha, opanowanie i honor. Wszystko w jednym ostrzu. Cnoty, które tworzyły kodeks moralny Bushido. Ważnym jest, aby pamiętać, że potęga tych, którzy nosili ten miecz, brała się z pogardy dla śmierci. Ród Minamoto, dla którego klinga została wykonana, wydał pierwszego szoguna Japonii, a także znaczących wojowników, którzy rządzili cesarstwem i cesarzem przez ponad siedemset lat. Tenno należał do grupy zawodowej wypróbowującej ostrość mieczy przez przecinanie metalu, drzewa, snopków słomianych i ludzkiego ciała. Zapiski dotyczące każdej próby były pieczołowicie przechowywane. Zawierały nazwiska świadków, datę, nazwisko wypróbowującego oraz informację, ile ciał zostało przeciętych jednym uderzeniem. Klingę na ścianie wypróbowano podczas egzekucji trzech przestępców. Osowiały DiPalma nie zapytał nawet o nazwisko płatnerza, z którym miał się spotkać. Po co zadawać sobie tyle trudu, z którego nic nie miało wyniknąć. Zgodził się na tę wizytę jedynie dlatego, by nie obrazić Shuko. Zaszczyt, który przypadł w udziale Amerykaninowi nie został przez niego doceniony do momentu, gdy w kuźni stanął twarzą w twarz z mistrzem. Dopiero wtedy laska wyśliznęła mu się z ręki, a cała postawa uległa zmianie. Był najwyraźniej wstrząśnięty. Stał w obliczu żywej nieśmiertelności. Wytwórcy mieczy cieszyli się w Japonii najwyższym statusem wśród wszystkich rzemieślników. W całym kraju była zaledwie garstka ludzi posiadających tę umiejętność. Sztukę, która była częścią historii Japonii. Wszystkim przewodził legendarny Tendrai, o którego klingach mówiło się, że dorównują ostrzom jego dwunastowiecznego przodka, wielkiego Sukesady. Tendrai nie pokazywał się nigdzie, odrzucając wszelkie prośby o udzielenie wywiadu, możliwość sfotografowania go lub asystowanie przy pracy. Dziesięć lat temu, kiedy cesarz ogłosił go żywym skarbem, zaszczyt, który przypadał w udziale nielicznym, Tendrai zgodził się przybyć do pałacu cesarskiego. Tego dnia jednak fotograf pałacowy otrzymywał polecenia od niego, a nie od cesarza. Jedna fotografia, nie więcej. DiPalma rozpoznał Tendraiego z tej niezwykle rzadkiej fotografii znanej mu ze zbiorów Shuko. Ostatnimi laty zdrowie i stan psychiczny Tendraiego były przedmiotem wielu pogłosek. Mówiono, że oślepł, umierał na raka, był ofiarą poważnego pożaru, który okaleczył mu palce jednej ręki, uniemożliwiając wykucie choćby jednej klingi. Mówiło się, że podeszły wiek oraz utrata zręczności doprowadziły go do samobójstwa. Można było również usłyszeć, że obie jego ręce zostały rzekomo obcięte przez jakiegoś bogacza, który wściekł się, kiedy Tendrai odmówił wykucia mu miecza. Teraz DiPalma stał przed człowiekiem, który był żywym łącznikiem pomiędzy dawnym Nipponem i współczesną Japonią, przypomnieniem giri, wiecznego obowiązku, samodyscypliny, wszystkiego co warte było zachowania ze starej Japonii. DiPalma poczuł zawrót głowy, uświadamiając sobie, że stoi wobec tak szczególnej osobowości. Tendrai wyglądał imponująco. Postawny, mimo iż niewiele brakowało mu do osiemdziesiątki, siwowłosy, z dostojnym podbródkiem, wielkimi zdeformowanymi od pracy rękami oraz wyglądem człowieka, którego autorytetowi rzadko można się było oprzeć. Rzucił długie, ciężkie spojrzenie na DiPalmę, sprawdzając go oczami, które zdawały się przewiercać na wylot. Byłemu policjantowi często zdarzało się staczać walkę na spojrzenia z ludźmi marginesu i zwykle ją wygrywał. Tero sytuacja była inna. Do niego należało oddać pierwszy ukłon. Tak też uczynił, zginając się wpół. - Sensai. - Nie odważył się powiedzieć nic więcej. Twarz Tendraiego pozostała nieprzenikniona, jak gdyby nic nie zostało powiedziane. Potem spojrzał na sakite, swoich dwóch pomocników i wyszedł z kuźni. On i DiPalma mieli ze sobą rozmawiać jedynie raz. Instrukcje pochodziły od sakite i musiały być natychmiast wykonywane, bez zadawania pytań. W kuźni panowała atmosfera ścisłego rytuału religijnego i wkrótce DiPalma zrozumiał, że rozmowa nie była ani mile widziana, ani potrzebna. Był w miejscu, gdzie liczyło się jedynie myślenie i działanie. Rozpoczęli natychmiast. DiPalma udał się za sakite do głównego domu, dwukondygnacyjnej, drewnianej budowli w pobliżu kuźni. Tu, w wielkim pokoju wyłożonym matami, czterej mężczyźni rozebrali się do naga, po czym dokonali oczyszczenia, polewając swoje ciała zimną wodą. Następnie założyli pomarańczowe szaty, czarne stożkowe kapelusze podwiązywane pod brodą oraz tabi, białe skarpetki z oddzielonym dużym palcem i sandały. Wszystko to wykonywane było w ciszy, łącznie z przejściem z domu do kuźni. Wewnątrz kuźni Tendrai poprowadził ich do pomieszczenia z półeczką, na której stała kolekcja świętych figurek, wazy, szkatułka z drewna tekowego, świeże kwiaty i amulety. Wszystko to było poświęcone bogowi kuźni Tendraiego. Przed półeczką trójka Japończyków pokłoniła się w pas i pozostała w tej pozycji. DiPalma zawahał się przez moment i pokłonił tak, że czuł się po trochu hipokrytą, jednak nie bardzo wiedział, co innego mógłby zrobić. To nie był czas na wyznanie, że wierzy w jeden świat, jedno życie i nic poza tym. Tendrai powstał, wciągnął powietrze i powoli je wypuścił. Nadeszła pora pracy. Jej przedmiotem było połączenie wielu cienkich pasków stali w jedną całość. DiPalma obserwował jak kawałek stali wielkości melona ogrzewano w otwartym piecu, po czym wyciągano go w celu spłaszczenia. Tendrai dzierżył w dłoniach wielki młot z grubą, drewnianą głowicą i uderzał nim w rozgrzany do czerwoności metal. Kilka minut później zastąpił go jeden z pomocników. DiPalma kuł ostatni. Młot okazał się cięższy niż na to wyglądał. Po trzech uderzeniach ramiona go zabolały i wiedział, że na rękach będzie miał pęcherze. Zmienił go jeden z asystentów, dając mu znak klepnięciem w ramię. Stal była już dostatecznie płaska. Tendrai ujął ją przy użyciu szczypiec i wrzucił do wiaderka z zimną wodą. DiPalma rozmasowywał obolały biceps, kiedy poczuł ostry ból w żebrach. Jeden z sakite uderzył go łokciem i patrzył na niego z wściekłością. DiPalma przypomniał sobie takie spojrzenie z pierwszych dni ćwiczenia kendo. Instruktorzy rzucali mu je wówczas, kiedy zbyt mocno ranił. Reakcja na ból na oczach przeciwnika mogła sprawić jedynie, że ten atakował jeszcze gwałtowniej. DiPalma opuścił ręce. Wtedy pomocnik spojrzał na Tendraiego, który skinął głową. Pomocnik wskazał wzrokiem młot. Nie będzie odpoczynku; teraz DiPalma zacznie pierwszy. W milczeniu uniósł młot. Kuł hartowaną stal, uderzając ze wszystkich sił. Ignorował obserwujących go Japończyków. Stal i młot stały się całym jego światem. Wyzbył się nerwowości jaką odczuwał w obecności Tendraiego. Co więcej, zaczął go cieszyć blask i gorąco dochodzące z paleniska. Stop! Komenda padła z ust jednego z pomocników. DiPalma był tak pochłonięty kuciem, że nie zauważył jak stal rozpadła się na kawałki. Teraz poczuł się wyczerpany, płuca paliły i nie mógł zapanować nad żołądkiem, który co chwila podchodził mu do gardła. Ktoś wyrwał mu młot z zakrwawionych rąk. Przełamał stal, sam tego dokonał. Spojrzał na Tendraiego - twarz mistrza pozostawała kamienna, ale oczy nie były już takie twarde. Czy może DiPalmie tylko się tak wydawało? Obserwował, jak jeden z sakite umieścił kawałki stali na metalowej łopatce, którą Tendrai przeniósł do paleniska. Twarz płatnerza odbijała czerwień płomieni, jednak oczy bez mrugnięcia spoglądały w ogień, jak gdyby mistrz coś dostrzegł. Po chwili podszedł do niego pomocnik, a Tendrai w milczeniu podał mu łopatkę. DiPalma zauważył, że Japończycy porozumiewali się bez słów i nie wykonywali żadnych zbędnych ruchów. Kiedy przyszła kolej na drugiego pomocnika, ten w podobny sposób przejął łopatkę, a po jakimś czasie po prostu spojrzał na DiPalmę. Amerykanin czuł, że powinien robić to samo co reszta i pilnie obserwował, co się działo. Teraz podszedł do przodu, stanął w rozkroku i wziął łopatkę do rąk. Z początku doskwierał mu żar ognia. Twarz parzyła niemiłosiernie, a rozgrzana łopatka zwiększała ból krwawiących dłoni. Nie zamierzał jednak rezygnować. Ważne było, aby zrobić wszystko, czego od niego oczekiwano, aby dotrwać do końca. W całym swoim życiu szedł zawsze uparcie do przodu. Nawet jeśli trucizna pozostawiła w nim jakiś ślad, nie miał zamiaru dać się zawstydzić w obecności Tendraiego. Działanie ognia stawało się wręcz hipnotyczne. DiPalma przestał myśleć o gorącu i swoich rękach. Teraz problemem stała się obrona przed zaśnięciem. Aby zachować trzeźwość umysłu przypominał sobie nazwiska dawnych wielkich płatnerzy: Enshin, Chikamura, Arikuni, Iesure, Jumyo, Hyedeyoshi, Gisuke, Kanehira, Kanetomo. Muramasa, cesarz Gotoba. A także Daruma i Naotane. Ktoś poklepał go po ramieniu. Przeniósł spojrzenie na pomocnika, wskazującego mu najpierw łopatkę, a potem młot. Czas na kucie. DiPalma przeniósł łopatkę na kowadło stojące na glinianej podłodze. Żaden z pomocników nie wykonał ruchu, więc domyślił się, że będzie pracować dalej. Tendrai stanął po jednej stronie kowadła i dał znak DiPalmie, aby ten przykucnął po przeciwnej i trzymał łopatkę na kowadle. Obaj mężczyźni dostali masywne okulary, mające chronić oczy przed pryskającymi iskrami: rozgrzana do białości stal była najbardziej niebezpieczna. O okularach z trudem tylko można by powiedzieć, że były przejrzyste; oglądany przez nie świat zdawał się pozostawać za jakąś zawiesiną. Uderzenie Tendraiego w stal wstrząsnęło ramionami DiPalmy, zmuszając go do napięcia mięśni i silniejszego uchwycenia łopatki. Pryskające iskry uderzały go w twarz, dłonie i ramiona. Poprzez grube okulary widział jak przelatywały, Podobne do miniaturowych komet. To był przepiękny chaos, przez chwilę zastanawiał się czy powstawanie wszechświata wyglądało podobnie. Jeden z pomocników zabrał od niego łopatkę i wtedy drugi uderzył w stal. Potem znowu przyszła kolej na DiPalmę i około południa kawałek stali, podgrzewany i kuty raz za razem stał się jednolitym kształtem długości sześciu cali, szerokości dwóch i grubości nieco ponad pół cala. Wtedy praca ustała, rozpoczął się posiłek złożony z zimnych warzyw, klusek i gorącej herbaty przyniesionej przez służących. DiPalma jadł wraz z Japończykami w kuźni. Wszyscy milczeli. Tendrai skończył pierwszy i wstał. Sakite bez słowa odstawili jedzenie. To samo zrobił DiPalma, który po raz pierwszy od czasu gdy próbowano go otruć miał wielki apetyt. Z powrotem do pracy. Płaska sztaba stali została ponownie rozgrzana, przecięta w środku, złożona jeszcze raz i znowu przekuta w prostokąt. Równocześnie w ten sposób przygotowywano drugą odkuwkę stali. Wygrzano ją, przepołowiono i przekuto w mały, płaski prostokąt. Późnym popołudniem oba stalowe prostokąty zostały znowu podgrzane i połączone razem, potem znowu przecięte na pół, złożone i kute. DiPalma wypocił z siebie całe wiadra potu; jego roboczy ubiór i lekka bielizna były mokre, a plamy od krwi pokaleczonych rąk widoczne na obu jego bokach. Kiedy ostatnio tak dobrze udało mu się wykorzystać czas? Kiedy był tak do głębi usatysfakcjonowany? Wysiłek był dla niego wszystkim; ale żadna walka nie dała mu dotąd takiego zadowolenia. Wydawało mu się, że Hongkong nigdy nie istniał. Mógł teraz robić cokolwiek. Widok metalu przybierającego kształt pręta był dla DiPalmy takim samym bodźcem jak niegdyś decyzja o wstąpieniu do Akademii Policyjnej. Tendrai pracował teraz przy pomocy metalowego młotka, którym uderzał nieco słabiej, nadając prętowi właściwy kształt. Po chwili przerwał kucie i podał młot DiPalmie. Kiedy płatnerz wyprostował się i odszedł na bok, DiPalma przykucnął nad klingą i zawahał się. Poczuł gorąco nie mające nic wspólnego z rozżarzonym piecem. Czuł się ożywiony, a przy tym spokojny, pewny siebie, a jednak pokorny. Zastanawiał się, ile prawdy było w powiedzeniu, iż w Japonii człowiek nie potrzebuje modlitwy, gdyż sama ziemia jest tam boska. DiPalma kuł metalowy pręt. Był w stanie zbliżonym do transu. Klinga stała się dla niego życiem, a młot w zakrwawionych rękach był przedłużeniem jego ciała. Doświadczył prawd, których nie uda się wyrazić słowami, których nie można było przeżyć w żadnym innym miejscu, tylko w kuźni. Patrzeć sercem. Czuć pełnię życia. Wierzyć w to, co się czuje. DiPalma uderzał młotem w klingę aż poczuł, że ktoś nim potrząsał. Wtedy otworzył oczy. Zapadł już zmrok. Drzwi do kuźni stały otworem. Leżał na podłodze w izbie, gdzie wisiała półeczka poświęcona bóstwu. Jeden z sakite przyszedł go obudzić. Zaszokowany DiPalma gwałtownie usiadł. Co się, do diabla, stało? Zerwał się i pospieszył do pomieszczenia, w którym piec ciągle się jarzył, a Tendrai siedząc na kowadle wypracowywał dokładnie kształt klingi. Używał do tego celu sen, archaicznej formy wiórkarki, którą ujmował obiema rękami. Od czasu do czasu przerywał tę pracę, aby posłużyć się pilnikiem, potem znowu powracał do wiórkarki. DiPalma przetarł oczy. Jak mógł być tak głupi, aby zasnąć? Czy ciągle jeszcze był tak słaby po zatruciu? O wiele więcej znaczyło jednak to, co Tendrai sobie o nim pomyślał. DiPalma zapragnął uciec i ukryć się. Fizycznie czuł się teraz jak za dawnych czasów. Z wolna i zakłopotanie zaczęło ustępować. Czuł się coraz to pewniej. Silniej. Silniej na ciele i duszy. Może wyjaśniłby Tendraiemu, co zdarzyło się w Hongkongu. DiPalma wszedł do izby w chwili, gdy Tendrai zanurzył rękę w garnku z gliną, aby posmarować nią klingę. Mistrz spojrzał na niego i przerwał pracę. Teraz się zacznie, pomyślał DiPalma. Tendrai skinął, aby podszedł bliżej, wskazał na klingę i powstał. Co u diabła? Chyba go nie wykopnie? Nagle domyślił się wszystkiego. Wiedzieli, że był chory. Sen był tak samo częścią kuracji jak pomoc przy kuciu klingi. Sen. Nie martwił się śmiercią. Zamknął oczy, nie myślał o truciźnie, Ling Shenie, ani o szpitalu. Utrzymanie spokoju było dla DiPalmy nie lada wysiłkiem. Przykucnął przed toporną klingą, zanurzył rękę w ciemnej, rzadkiej masie, specjalnej mieszaninie przygotowanej przez Tendraiego i rozsmarował ją po klindze. Glina miała wyschnąć, po czym Tendrai zdrapie ją, uzyskując wreszcie pożądany rezultat hartowania. Następnie klinga zostanie jeszcze raz rozgrzana i skoryguje się jej krzywiznę. Polerowanie będzie ostatnim etapem wytwarzania. Przed DiPalmą stanął jeden z pomocników i pokłonił się. W geście tym był jakiś akcent końcowy. DiPalma poderwał się natychmiast. Zapomniał o zmęczeniu. Jego strach przed śmiercią minął. Zapragnął pozostać w kuźni do czasu ukończenia klingi i jej zamontowania, do zakończenia wszystkich prac. Nie chciał wychodzić. Jego rola w procesie wytwarzania daito była jednak skończona. Z żalem odkłonił się pomocnikom. Przeszedł obok nich przez kuźnię i wyszedł w noc, w której czekał na niego Tendrai. - To, co cię dotknęło kiedy leżałeś umierający, zostało wypędzone - rzekł. DiPalma pomyślał o tym, co Jan powiedziała mu podczas pogrzebu Kathariny. Poczułam lodowaty chłód. I wstrętny fetor. I nawet jeśli nie wiem, co to było, przysięgłabym, ze coś niewidzialnego wyrzuciło Laycocka przez okno, przez płytę szklaną tak grubą, że przecież nie mogła są zbić. DiPalma pokłonił się. W jaki sposób ktoś mógł sam przelecieć przez takie okno? - Domo arigato gozaimashita, Sensei - powiedział do Tendraiego. Tendrai odrzekł: - Teraz mieszka w tym, w którym mieszkał kiedyś – skinął nieznacznie, odwrócił się i wszedł do kuźni. Służący poprowadził DiPalmę do łazienki. Po kąpieli Frank powrócił do izby i zastał tam swoje rzeczy. Zimna woda czekała na niego w tych samych drewnianych cebrzykach których używał do oczyszczenia się wiele godzin temu. Polał wodą swoje obolałe ciało i osuszył je, ubierając się myślał cały czas o słowach Tendraiego. Służący odprowadzał go przez ogród. DiPalma zatrzymał się, aby spojrzeć na kuźnię i posłuchać uderzeń młota na kutym metalu. Za ogrodzeniem z mroku wyłonił się Shuko i złożył DiPalmie ukłon, który ten odwzajemnił, po czym obaj uśmiechnęli się do siebie. Amerykanin spojrzał do tyłu, na dym unoszący się nad kuźnią. W milczeniu dwaj mężczyźni ruszyli wąską uliczką w drogę powrotną. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Jan Golden stała na wale obronnym zamku Ikuba i spoglądała na wyłożony kocimi łbami dziedziniec i samochody przywożące gości na przyjęcie. Uwagę jej zwrócił cadillac Eldorado. Przed zatrzymaniem się kierowca nacisnął na sygnał, który odegrał kilka taktów melodii „The Yellow Rost of Texas”. Jan dopiła swoje Campari z wodą sodową. Bywały chwile, kiedy japoński kompleks Zachodu zwany gaijin com-purekksu, czyli przekonanie, że wszystko, co zachodnie jest lepsze, stawał się nie do zniesienia. Widziała, jak dwie japońskie pary wyszły z Eldorado. Dokładnie takie, jakie Kon musiał mieć na liście swoich gości. Mężczyźni byli yakuza, jakby prosto z obsady filmów wytwórni Warner Brothers, w typowych garniturach w prążki, kamaszach, ciemnych koszulach, białych krawatach i kapeluszach filcowych z zagiętą w dół połową ronda. To był ich codzienny strój; codzienną sprawą było też nieustannie podkreślane uwielbienie dla gangsterów kina amerykańskiego. Towarzyszyły im szczupłe, piękne kobiety w stylu neopunk: szpiczaste fryzury pokryte pasmami różowej i zielonej farby, skórzane kurteczki, obcasy jak sztylety i jeansy z salonu projektanta. Prosto z „LA”, pomyślała Jan albo z „Mudd Club” na Manhattanie. Była tu sama, szczęśliwa, że oddaliła się od zamku zatłoczonego przyjaciółmi, znajomymi i wielbicielami Kenpachiego. Pierwotnie miało to być party jedynie dla obsady i ekipy filmowej. Zwykły obiad połączony ze zwiedzaniem zamku dla tych, którzy nigdy nie byli w środku. Typowe impulsywne działanie Kenpachiego; Japończycy rzadko zapraszają gości z zagranicy do swoich domów. Zawsze obawiają się że ich domy mogą okazać się zbyt skromne, a japońskie zwyczaje - dziwaczne. Potem Kon zmienił zdanie, a zwykły obiad przekształcił się w party poświęcone planowanej prezentacji jego filmów w Lincoln Center. Cały Kenpachi. Impulsywny, egocentryczny, niemożliwy do rozszyfrowania. Jak widać, lista gości poszerzyła się o japońską i zagraniczną prasę, członków japońskiego świata filmowego, japońskie i zagraniczne modelki, zapaśników sumo, koszykarzy, pedałów, yakuza, aktorów Kabuki oraz kilku silnych, młodych mężczyzn o nieustępliwych oczach i krótko przystrzyżonych włosach. Jan powiedziano, że to członkowie klubu kendo. Ta ostatnia grupa trzymała się razem, sprawiając wrażenie, że jej członkowie świadomi są swojej przewagi nad resztą. Nie uśmiechali się i z rzadka zamieniali kilka słów. Jan określiła ich jako wynajętych terrorystów; widziała, jak jeden z nich, bez widocznego powodu, popchnął kelnera, aż ten upadł na podłogę i potem jeszcze kopnął go w bok, zanim zdołano mu w tym przeszkodzić. Reakcją Kona było zbesztanie kelnera. Właśnie wtedy rozzłoszczona Jan oddaliła się od towarzystwa. Na ten wieczór miała już dość ordynarnego postępowania Kona. Ramiona owinęła szalem, odstawiła pustą szklankę i spacerowała wzdłuż murów. Czuła się jak mucha na ścianie; widziała dziedziniec zamkowy i przybywających gości, ale nikt jakoś nie patrzył w jej kierunku. Kilka osób przechadzało się po terenach przyzamkowych, ale większość znajdowała się wewnątrz, w komnatach wyłożonych matami, z oryginalnie pozłacanymi sufitami, zdobionymi kasetonami przedstawiającymi wodospady i widoki brzegów morskich. Była pod wrażeniem troskliwości z jaką Kon dba o zamek. Ogromne korytarze były doskonale utrzymane, a pokoje oddzielone rozsuwanymi drzwiami, zostały odnowione i teraz błyszczały od lakieru i złota jak za czasów pana Saburo. Pozłacane naczynia z brązu, rzeźby z okresu Edo i kolorowe malowidła dopełniały stylu daimyo, który Kenpachi chciał za wszelką cenę utrzymać. Czy rzeczywiście, tak jak mówiono kariera Kona dobiegała końca? Jeśli tak, działo się to w niezłym stylu. Bywały jednak chwile, kiedy jego pomysły stawały się trudne do przyjęcia. Dzisiejszego wieczoru, na przykład, Kon zdecydował się zaprezentować swoje umiejętności aktorskie onnagata i występować na przyjęciu przebrany za kobietę. Jan myślała najpierw, że to żart, ale potem zobaczyła, że nakłada makijaż i przymierza się do tej roli. Zafascynowana obserwowała jak siedział przed lustrem i nanosił na brwi rozmiękczony wosk, a potem pokrywał białym pigmentem twarz i szyję. Miękkim pędzelkiem nałożył na powieki niebieski cień, przypudrował twarz i pociągnął brwi grubą, ciemną kreską. Teraz czerwoną szminką pomalował małe usta i odchylił się do tyłu, aby podziwiać swoją urodę. Był rzeczywiście piękny. Jan zastanawiała się, jak odczuwałaby zbliżenie z nim właśnie teraz i zamknęła oczy. Czy działo się z nią coś niedobrego? Japonia naprawdę mogła zawrócić w głowie. Otworzyła oczy i zobaczyła jak służący pomagał założyć Konowi olśniewająco piękne kimono. Wykonano je z czerwonego, czarnego, błękitnego i białego jedwabiu, na który naszyto sylwetki ptaków, kwiatów i jelenia. W talii szata przepasana była szeroką, złotą szarfą, a na wysokości piersi zdobiła ją mała laleczka. Jan nie mogła oderwać oczu od kimona; czuła, że jakiekolwiek słowo rozwieje czar tej chwili. Ciągle jednak nie pogodziła się z myślą, że Kenpachi mógł w takim przebraniu wystąpić przed swoimi gośćmi. Czyż nie oglądała jego świata przez pryzmat własnych przyzwyczajeń? Złościło ją, kiedy mężczyźni robili coś takiego. Ale czy miała prawo osądzać Kenpachiego według swoich norm? Peruka była ostatnim elementem stroju. Ciężka i starannie zrobiona, przykrywała mu czoło i sięgała aż do ramion. Była ozdobiona diademem z błękitnych szafirów i równie błękitnych jedwabnych kwiatów. Z diademem na głowie Kenpachi pokrył jeszcze białym pigmentem przedramiona, wyjął z szuflady wachlarz i rozłożył go. Wstał, powachlował się i spojrzał na oszołomioną Jan. Poruszał się jak kobieta, nie jak mężczyzna: kolana złączone razem, stopy lekko zwrócone do środka. Kołysząc ciałem, wykonywał delikatne ruchy głową z boku na bok, łokcie trzymał tuż przy biodrach. Efekt był wstrząsający. Kon Kenpachi zniknął. Zastąpiła go kobieta o tak silnych cechach żeńskich, że Jan znająca prawdę powoli przestawała wierzyć własnym oczom. Poczuła się nieswojo. Możliwości Kona w sprawach płci nigdy nie przestawały jej zaskakiwać. „Fizycznie jest to możliwe”, powiedział do niej kiedyś, „nie ma w tym nic nienaturalnego”. W końcu okazało się, że nie była w stanie tego wszystkiego znieść. Przebranie, flirty Kona z kilkoma mężczyznami podczas przyjęcia oraz brutalna postawa w stosunku do służącego, skopanego przez jego przyjaciół - tego było już za wiele. Wzięła więc drinka i wyszła na zewnątrz popatrzeć na gwiazdy i pomyślała o DiPalmie. Na myśl o Franku przebranym w sukienkę uśmiechnęła się sama do siebie. I mogła być pewna, że przy swoim twardym usposobieniu Frank nigdy nie posunąłby się do powalenia starego człowieka na podłogę i traktowania go jak piłki. Większość mężczyzn z najbliższego otoczenia Kenpachiego sprawiała na Jan wrażenie rozdrażnionych, z trudem powstrzymujących się od przemocy. Na przykład taki Wakaba. Nie było go na pokładzie samolotu, którym lecieli z Hongkongu. „Przekazuje ode mnie wiadomość”, powiedział Kon w sposób zamykający ten temat. Jan nie była nim zainteresowana tak mocno, aby dalej wypytywać. Jeśliby już nigdy w życiu nie miała zobaczyć Wakaby, byłaby szczęśliwa. Przypomniała sobie scenę w świątyni pomiędzy Wakabą i Frankiem. „Nie zawracaj głowy mojemu synowi”. Dlaczego Wakaba nienawidził chłopca? Wzdrygnęła się na myśl co mogłoby przydarzyć się Toddowi, gdyby Wakaba dopadł go samego. Wiele zawdzięczała chłopcu. Uratował życie Frankowi, najpierw zmuszając go, aby wypił herbatę z ziół, a potem wchodząc do sali szpitalnej w odpowiednim momencie, żeby uniemożliwić Laycockowi ponowne podanie trucizny. Ciągle na nowo zadawała sobie pytanie, co naprawdę zdarzyło się w tym pokoju i nie udawało jej się znaleźć rozsądnej odpowiedzi. Pamiętała tylko niewiarygodny chłód i straszliwy fetor. I nigdy nie zapomni, jak Laycock rzucił się przez okno. Tafia szkła była tak gruba, że policjantom nie udało się jej rozbić przy użyciu młotka. Czy rzeczywiście Todd uratował ojca po raz drugi, czy też zaszło coś, czego nie można opisać słowami? W rzeczywistości nie ma to znaczenia, pomyślała Jan. Przecież Frank żyje. Wystarczy, by czuć się szczęśliwą. Z wałów obronnych spoglądała w dół na ogrody Kenpachiego, jego basen pływacki, domki dla gości i prywatny teatr. Żona i dzieci Kenpachiego rzadko tu bywały i nigdy bez zaproszenia. Rozmawiał na ich temat swobodnie, chwaląc się szkolnymi sukcesami dzieci i uznając żonę za dobrą matkę. - Zrozum - rzekł do Jan - miałem do wyboru: być wierny innym albo sobie samemu. Jan już chciała zapytać, czy było dla niego ważne, że kogoś skrzywdził takim wyborem, kiedy przypomniała sobie, że ona sama postępowała w ten sposób przez całe życie. Szokiem było dla niej odkrycie jak wiele wspólnego miała z Kenpachim. W pobliżu schodów prowadzących w dół na dziedziniec, zatrzymała się aby przypalić papierosa i spojrzała znowu na zamek. Kon wyszedł na dziedziniec. Stale wyglądał jak piękna kobieta poruszając się tak, jakby był nią całe życie. Widziała jak witał nowo przybyłych przyjaciół, dla których kobiece przebranie reżysera nie zdawało się być niczym nadzwyczajnym; po chwili Kenpachi ruszył przez dziedziniec w kierunku Jan. Rzuciła papierosa, weszła na drewniany pomost i zagłębiła się w ciemność. Nie chciała, aby ją widział. Widziała jak zatrzymał się przed salą szermierczą tuż pod nią i rozejrzał na boki, zanim wszedł do środka. Odetchnęła. A więc nie dostrzegł jej. Wewnątrz dojo zapłonęły papierowe latarnie, rzucając łagodny, pomarańczowy blask na okno wychodzące w jej kierunku. Zauważyła, że w środku był jeszcze ktoś. Todd. Jan ruszyła do przodu. Co on tu robił? I dlaczego ukrywał się przed ludźmi? Kenpachi i Todd stali naprzeciw siebie. Kon ciągle coś mówił, ale Jan nie słyszała ani słowa. Widziała tylko, że Todd skinął na znak zgody. Przez zwodzony most przejechała taksówka, wśliznęła się na dziedziniec, oświetlając reflektorami któregoś z gości. Jan zignorowała ją. Jej myśli zaprzątał Kon i Todd. Dlaczego chłopiec przebywał w zamku Ikuba bez Franka? Czy Kon sprowadził chłopca samego? Z jakiego powodu? Rozgniewany Frank mógłby z łatwością posłać Kona Kenpachiego do szpitala, a wtedy film Jan z pewnością powędruje prosto na śmietnik. Dlaczego Kon nie trzymał się z dala od chłopca? Taksówka zawróciła i zatrzymała się nie wyłączając silnika ani świateł. Z tylnego siedzenia wyszedł mężczyzna i zatrzasnął drzwi tak głośno, że dźwięk ten dotarł aż na wały i przyciągnął uwagę Jan. Spojrzała w tamtą stronę i sposępniała. Wakaba. Wystawił walizkę na kocie łby, zapłacił kierowcy i odwrócił się spoglądając w kierunku, gdzie stała Jan ukryta w ciemności. Przylgnęła mocniej do kamiennego muru i ciaśniej owinęła się szalem. Żeby tylko jej nie zobaczył. Lewa ręka Wakaby była zabandażowana, a na czole widniał biały opatrunek. Czy bandaże miały coś wspólnego z wiadomością przekazywaną w Hongkongu? No i co z Toddem? Co będzie, jeśli Wakaba go zobaczy? Jan pamiętała z jaką wściekłością Wakaba spoglądał na chłopca w Hongkongu. Co się stanie, kiedy dzisiejszego wieczoru natknie się na samotnego Todda gdzieś na terenach przyzamkowych? Chłopiec byłby bezpieczniejszy z dala od zamku Ikuba. Widziała jak twardzi ludzie Kenpachiego prowadzeni przez mężczyznę, który kopnął kelnera wyszli na dziedziniec i hałaśliwie witali się z Wakabą. Wokół rozbrzmiewały śmiechy, kiedy Wakaba i osiłki ściskali sobie dłonie i poklepywali po ramionach. Czuła jak cierpnie jej skóra; byli straszni. Nagle światło w dojo zgasło. Todd był jeszcze dzieckiem; nie powinien przebywać razem z dorosłym mężczyzną, który wydawał przyjęcia przebrany za kobietę. Być może nadszedł czas aby wtargnęła do dojo i przeszkodziła w czymkolwiek, co się tam działo. Kon nie będzie zadowolony, ale do diabła z nim. Miała dług wobec Todda. I wobec Franka. Zdążyła postawić nogę na najwyższym stopniu schodów prowadzących na dziedziniec, kiedy drzwi od dojo otworzyły się. Zamarła. Kon wyszedł sam. Wakaba powitał go, zamachał obandażowaną pięścią w powietrzu i uśmiechnął się. Kon ciągle w stroju kobiecym, wdzięczył się do swojego goryla, który pokłonił mu się w pas, a jego kompani patrzyli na to z milczącym szacunkiem. Jan miała wrażenie jakby była świadkiem jakiegoś tajnego rytuału. Teraz Kon i Wakaba rozmawiali cicho po japońsku. Głównie mówił Wakaba, zdając pewnie relację ze swego posłannictwa. Kon sięgnął do owiniętego czoła Wakaby i zadał jakieś pytanie. Wakaba zacisnął zabandażowaną pięść i widać było, że odpowiada z gniewnym naciskiem, a twardogłowi słuchali i przytakiwali. Jan zaczęła podejrzewać, że wiadomość przekazana przez Wakabę mogła komuś nie wyjść na zdrowie. Z bramy zamkowej wyłoniło się dwóch fotografów, a za nimi podążała Japonka o męskiej urodzie ubrana w smoking i filcowy kapelusz. Kobieta zawołała do Kenpachiego, a ten uniósł wachlarz na znak, że słyszy. Spojrzał znowu na Wakabę, dotknął jego ramienia wachlarzem i ruszył w kierunku zamku kołysząc się, ściskając kolana i stawiając stopy do środka. Jeden z fotografów rozejrzał się dookoła, powiedział coś po japońsku, a drugi przytaknął na znak zgody. Jan domyśliła się, że na zewnątrz było za ciemno nawet dla lampy błyskowej. Być może chcieli zrobić zdjęcia we wnętrzu, pozowane na tle kotary. Cokolwiek postanowiono, Kon, wraz z kobietą o męskim typie urody i z kamerzystą zniknęli w zamku. Większość osiłków pociągnęło za Kenpachim, ale dwóch pozostało, żeby porozmawiać z Wakaba. Jan schodziła po schodach. Wakaba jeszcze jej nie dostrzegł. Patrzył na dojo, na Todda, który stanął w drzwiach, szczupły, bezbronny. Jan zeszła już na sam dół, spojrzała na niego, potem na Wakabę i otworzyła usta, aby krzyknąć. W tej chwili dwaj motocykliści ubrani w skórzane kurtki wpadli warczącymi Hondami na dziedziniec zamku i było niemożliwe, aby jej krzyk przebił się przez ogłuszający hałas maszyn. Rzuciła się biegiem do dojo w chwili, gdy Wakaba zaczął iść w kierunku Todda. * DiPalma szybko kroczył wąską ścieżką Rokubancho, podaje za Shuko, który teraz zatrzymał się nagle i przywarł do niskiego, kamiennego muru. DiPalma z podniesioną laską zrobił to samo. Kilka sekund później na rowerze nadjechał młody dostawca ubrany w białą koszulę. Prawą ręką utrzymywał w równowadze tacę z przykrytymi metalowymi talerzami. Bez oglądania się wstecz, Shuko z powrotem zszedł na ścieżkę, a za nim DiPalma. Na rogu znowu przywarli do muru, tym razem robiąc drogę dla starca popychającego wózek z dymiącymi jeszcze, pieczonymi batatami, ulubionym przysmakiem Japończyków. Teraz obaj mężczyźni szli wolniej, zaglądając do okien salonu pachinko, baru kawowego i koreańskiej restauracji. Szukali Todda, który zniknął z domu Shuko. Podczas poszukiwań Shuko ciągnął swoją opowieść o jego więzach z Tendraiem, o powiązaniach płatnerza z Nosaką i długim mieczem Muramasy, który niegdyś należał do Benkaiego. Wcześniej Shuko zabrał Todda do swojego klubu kendo, a po ćwiczeniach przyprowadził chłopca do domu. Zostawił go pod opieką żony i dwóch synów, a sam zrobił długi spacer krętymi uliczkami do kuźni Tendraiego, gdzie około 2200 ponownie spotkał się z DiPalmą. Kiedy obaj powrócili do domu Shuko, Todda nie było. Nikt nie widział, żeby wychodził. Chłopiec łatwo mógł się zagubić w osiedlu, którego ulice nie miały nazw, domy numerów i gdzie paliło się zaledwie kilka latarni. Zakłopotany Shuko wziął na siebie całą odpowiedzialność za zniknęcie Todda. Po raz pierwszy DiPalmę ogarnęła panika. Najpierw zadzwonił do hotelu „New Otani”, w którym się zatrzymał. Był to największy hotel w Azji z dziesięcioakrowym ogrodem japońskim, sięgającym swoimi początkami siedemnastego wieku. W pokoju nikt nie odpowiadał. Shuko wysłał w poszukiwaniu Todda swoich nastoletni synów. Sam ruszył z DiPalmą w przeciwnym kierunku. Amerykanin potrzebował rozmowy, aby przestać myśleć o synu; idąc ciemnymi, opustoszałymi uliczkami wypytywał Shuko o Tendraiego. W jaki sposób kapitan policji poznał człowieka, który celowo ukrywał siebie i swoje rzemiosło przed ludźmi? Shuko nigdy nie wspominał o tym związku i może nie zechce o nim mówić właśnie teraz. Rozmowa z Japończykami często ograniczała się do wymijających odpowiedzi, milczenia lub, jeśli zaszła potrzeba, do kłamstwa. Kłamstwo było nie tylko akceptowane, ale uznawano je nawet za społecznie uzasadnione. Pomagało często zachować twarz i oszczędzać uczucia bliźnich. - Tendrai-sensei jest moim stryjem - odpowiedział Shuko nie przerywając marszu. Zaskoczony DiPałma stanął jak wryty i dopiero po chwili dogonił małego człowieczka. - A więc twoja siostra jest jego bratanicą. - Hai. O Boże, pomyślał DiPalma. Przez wszystkie te lata nie padło słowo na temat pokrewieństwa z największym z żyjących w Japonii płatnerzy. Typowo w japońskim stylu. Jednak ani Shuko, ani Tendrai nie zapomnieli, co DiPalma zrobił dla bratanicy. Dzisiaj dług został spłacony. Kucie klingi dało DiPalmie prawdziwą siłę, rozpaliło jego wewnętrzny ogień i przywróciło poczucie pewności siebie. Teraz nie mógł się już doczekać, kiedy dobierze się do skóry Nosace, zabójcy Kathariny. Shuko ciągnął dalej: - Tendrai-sensei zna twoje zainteresowania mieczami. Wie o twoich publikacjach i pracach badawczych. Wie także o konflikcie z Kenpachim. Mam cię prosić o przysługę dla sensei. - Powiedz Tendrai-sensei, że będę zaszczycony. Shuko zatrzymał się. Teraz w jego słowach czuło się siłę, której do tej pory nie było. - Prosi Cię, abyś zniszczył klingę Muramasy należącą niegdyś do Benkaiego. DiPalma potrząsnął głową. - Ten miecz już nie istnieje. Został zniszczony w wielkim trzęsieniu ziemi w 1923 roku. Legenda głosiła, że pod Japonią żył gigantyczny zębacz, a kiedy ryba traciła cierpliwość z powodu grzechów i głupoty ludzi, wpadała w słuszny gniew wywołując trzęsienia ziemi i wstrząsy. Trzęsienie, które nawiedziło Tokio 1 września 1923 roku było ogromną klęską. Większa część miasta została zniszczona, grzebiąc pod gruzami ponad sto tysięcy mieszkańców. Syn cesarza Taisho, Hirohito nadzorował później rekonstrukcję Tokio. Shuko odpowiedział: - Muramasa Benkaiego nie został nigdy zniszczony. Teraz jest w rękach Kenpachiego. - Czy jesteś tego pewien? - Tendrai-sensei mi powiedział, a ja nie zadaję pytań, jak do tego doszedł. Droga miecza jest jego życiem i uczyniła go wyjątkowo spostrzegawczym. - Nie będę tego kwestionował. Powiedz sensei, że ma moje słowo. Zniszczę Muramasę. Jak Konowi udało się wejść w jego posiadanie? Shuko długo nie odpowiadał. Przeszli obok kina i biblioteki. W każdej mrocznej alei wypatrywali Todda. Wtedy właśnie Shuko zaczął opowiadać, a głos drżał od powstrzymywanej emocji. - O północy, czternastego sierpnia 1945 roku, cesarz Hirohito nagrał komunikat ogłaszający kapitulację Japonii wobec aliantów. Komunikat miał być następnego dnia odczytany przez radio i oznaczałoby to dla Japonii zakończenie drugiej wojny światowej. Bomby atomowe spadły na Hiroszimę i Nagasaki, zabijając ponad sto tysięcy ludzi. To była broń, którą wasz prezydent Truman nazwał „źródłem, z którego słońce czerpie swoją energię”. Mogła ona, oczywiście, zniszczyć mój kraj, ziemię zrodzoną ze wschodzącego słońca. Wkrótce po nagraniu komunikatu przez cesarza, grupa fanatycznych oficerów zdecydowała się porwać go, zniszczyć nagranie i przerwać negocjacje z aliantami. Chcieli dalej prowadzić wojnę, aż do śmierci ostatniego Japończyka. Dla nich destrukcja była czymś lepszym niż poddanie się. Jednym z tych oficerów, gangsterów w wojskowych mundurach, którym zabrakło zdrowego rozsądku był Nosaka. Oczywiście spiskowcy potrzebowali wsparcia i rozpaczliwie Próbowali nakłonić innych aby się do nich przyłączyli. Ale jeden z młodych oficerów, nazwijmy go Gappo, oparł się Nosace i namówił pozostałych, aby zrobili to samo. Uszanujmy stanowisko cesarza, powiedział Gappo, i pomyślmy o życiu. Rozzłościło to Nosakę, który zdecydował, że Gappo musi dostać nauczkę. W czasie wojen feudalnych, samuraj, który wiedział, że stoi przed ciężką bitwą, mógł czasami zabić swoją żonę i dzieci. Zapobiegało to myśleniu o trzech sprawach, o których żaden wojownik nie powinien pamiętać podczas walki: o tych których kochał, o swoim domu i ciele. Kiedy wszystko co miłował odeszło, wojownik był przygotowany na shini-mono-gurui, godzinę śmiertelnej furii. Od tej chwili ani nie prosił o łaskę, ani nie darował życia wrogowi. Nosaka zaczekał, aż Gappo opuścił dom rodzinny i pozostawił go bez ochrony. Wtedy wszedł i posługując się Muramasą Benkaiego, zabił żonę Gappo, jego matkę i najstarszego syna. Dwoje dzieci uratowało się, bo żona Gappo oddała swoje życie, by zyskały na czasie. Nosaka powiedział potem Gappo, że zabił całą jego rodzinę i że Gappo nie pozostało nic do stracenia, więc może spokojnie przyłączyć się do spisku przeciwko cesarzowi. Jednakże Gappo nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o zemście. Wyciągnął miecz, ale Nosaka uderzył pierwszy, ścinając mu głowę swoim Muramasą. Shuko zatrzymał się, patrząc ciągle przed siebie. - Gappo był moim ojcem i bratem Tendrai-sensei. Sensei, tak jak i jego brat, również pragnął zemsty. Jednakże cesarz zobowiązał go, aby oszczędził Nosakę. Wszystkich członków naszej rodziny obowiązywało to przyrzeczenie, ponieważ Nosaka stał się ważny dla sprawy przetrwania Japonii. Spisek mający na celu porwanie cesarza i powstrzymanie kapitulacji nie powiódł się, ale sytuacja była ciągle groźna i cesarz dobrze o tym wiedział. Gdyby Nosakę zamordowano, padłby niechybnie ofiarą rebeliantów, którzy zdwoiliby wysiłek dla utrzymania Japonii w stanie wojny. Cesarz nie chciał, aby do tego doszło. - Po zakończeniu wojny Nosaka natychmiast zaczął pomagać zwycięzcom. W zamian za to Amerykanie wspomagali Japonię i chronili ją przed Rosją. W ostatnich dniach wojny Rosja była gotowa do napaści na nasz kraj i likwidacji cesarstwa. A Japonia bez cesarza nie może istnieć. Ameryka wzmocniona bombą atomową wymogła, by Rosja trzymała się od nas z daleka. Okupacja Japonii przez Rosję byłaby nie do zniesienia. Ameryka, nasz niedawny wróg, nagle stała się niezbędnym sprzymierzeńcem. A cesarz, który kiedyś odbudował Japonię po trzęsieniu ziemi wiedział, że odbudowa kraju po wojnie wymaga pomocy ludzi w rodzaju Nosaki, ludzi, od których Ameryka była uzależniona. Nie muszę ci chyba mówić, jak trudno było Tendraiemu odstąpić od zemsty. Wytężył całą swoją wolę. Poproszono go, aby Japonię i cesarza postawił ponad wszystkim. Oznaczało to jednak, że musi wycofać się z życia publicznego. Zamknąć się w swojej kuźni i z niej czerpać dla siebie siłę. Podejrzewam, że musiał tam również pozostać, aby ukryć wstyd. Wiedział, że w kuźni nigdy nie natknie się na Nosakę i nie będzie narażony na pokusę, aby go zabić. Obaj mężczyźni ruszyli ponownie. Shuko rzekł miękko: - Moja siostra i ja zawdzięczamy nasze życie poświęceniu matki. Być może, Tendrai- sensei poświęcił jeszcze więcej. DiPalma odrzekł: - Ale pomyśl, ile zyskał. Uderzenia krzemienia o krzemień wzniecały ogień. A sam widziałem jak uderzenia kształtują stal w klingę miecza. Śmierć tych, których kochał i przysięga złożona cesarzowi były jak uderzenia, które ukształtowały Tendrai-sensei i wydobyły jego wielkość. Dotrzymując ślubowania stał się najznakomitszym płatnerzem w Japonii. Co znaczy więcej: zabicie Nosaki czy zaszczytny tytuł Tendrai-sensei? Shuko uśmiechnął się. - Wiele nauczyłeś się w kuźni. - Czuję więcej, ale nie potrafię tego wyrazić słowami. Być może, samo odczucie wystarczy. Jestem o wiele spokojniejszy, bardziej rozluźniony. Coś się ze mną stało, Shuko- san. Czy zniszczenie Muramasy spowoduje również zniszczenie Nosaki? Shuko nie odpowiedział wprost. Zamiast tego rzekł: - Diabeł, przez którego cierpiałeś już się wyniósł. Sensei dowiedział się o nim ode mnie. Powiedział mi, że staniesz przed Muramasą i jeśli go nie zniszczysz, on zniszczy ciebie. Taki diabelski miecz zawsze znajduje drogę do swojego pierwszego pana, ponieważ podobieństwa się przyciągają i... Z ciemności dobiegł głos kobiety krzyczącej po angielsku: - Uciekaj! Uciekaj stąd! DiPalma wyprzedził Shuka i nasłuchiwał. Głos był mu znany. - Uciekaj, Todd, uciekaj! Tą kobietą była Jan. Jej krzyk wyrażał najwyższe przerażenie. DiPalma ze swoją czarną, dębową laską w prawej dłoni rzucił się ku niej. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Ze szczytu szerokich schodów Wakaba patrzył w dół w ślepą alejkę, w której Todd i ta kobieta stali uwięzieni. W ręku trzymał balisong, filipiński nóż będący jego ulubioną bronią. Małym palcem zwolnił zamek w rękojeści; uwolnione ostrze zwrócone było w dół. Wakaba opuścił uzbrojoną w nóż rękę i wolno schodził po schodach do alejki przechodzącej w ślepą uliczkę z zamkniętymi sklepami, łaźniami tureckimi i barami przekąskowymi. Jego cień rzucany przez jedyną w pobliżu latarnię sięgnął kobiety, której przerażona twarz wyglądała blado przy świetle księżyca. Wakaba uśmiechnął się, widząc jak objęła chłopca ramieniem i przyciągnęła do siebie, potem zbliżył się do zaciemnionego okna sklepu z jedwabiem. Nie mieli dokąd uciekać; byli w pułapce, a jedyną drogę zagradzał Wakaba. Nie miał litości ani dla chłopca, ani dla kobiety. Zagrażali jego marzeniom oraz obcowaniu z Kenpachim na tym i tamtym świecie. Kobieta zaczęła błagać. - Nie rób tego. Proszę cię, nie rób tego. - Otarła łzy i rozglądała się wokół z przerażeniem. Baka, pomyślał Wakaba. Głupia. Sklepiki Rokubancho były od wielu godzin zamknięte i nie mogły przyciągać klientów. W okolicy nie było domów mieszkalnych ani klubów nocnych; uliczka nie służyła nawet komunikacji. Jedynymi przechodniami byli pijani, którzy spadli z kamiennych schodów i leżeli tam nieprzytomni na bruku, aż rozzłoszczony sklepikarz nie zbudzi ich rano kopnięciem. Tylko zamiatacz ulic mógłby przyłączyć się do brudnych kotów z długimi ogonami grasujących pomiędzy plastikowymi pojemnikami na śmieci, ustawionymi u podnóża schodów. Ani kobieta, ani chłopiec nie mogli liczyć na jakąkolwiek pomoc. Niedawny widok Todda i Kenpachiego stojących razem w przejściu zamkowego dojo zamącił spokój wewnętrzny Wakaby. Poprzysiągł sobie, że nie dopuści, aby gaijin brał udział w samobójstwie Japończyka tej miary co jego pan. Dlaczego Kenpachi-san nie mógł zrozumieć, że posłużenie się obcokrajowcem, zwykłym chłopcem, jako swoim „drugim”, z całą pewnością zepsuje ten najwznioślejszy akt jego życia? Ogromnie zazdrosny o każdego, kto zbliżał się do Kenpachiego Wakaba uważał, że tylko on jeden zasłużył na zaszczyt obcięcia głowy wielkiego reżysera. Kochał go bardzo; chciał razem z nim popełnić seppuku, otworzyć swój hara, tak aby świat mógł zobaczyć potęgę jego duszy. Jedynie Wakaba służył reżyserowi z honorem i niezachwianym oddaniem, nawet gdyby było to niebezpieczne. Miłość, bezinteresowna miłość, sprawiła, że Wakaba podjął nieodwołalną decyzję: ochroni swego pana, żaden gaijin nie będzie jego „drugim”. Zanim został przyjacielem Kenpachiego, życie Wakaby było ponure i puste. Matka była prostytutką, a ojciec jednym z jej klientów. W wieku trzynastu lat Wakaba usamodzielnił się, a będąc chłopcem niezwykle silnym, lecz niezupełnie normalnym, wymknął się spod kontroli. Cierpiał na bóle głowy, ataki epilepsji i miał opinię sadysty, którego obawiali się najgroźniejsi ludzie w Tokio. Od pierwszego spotkania w klubie nocnym Ginza, Wakaba nigdy nie przestał uwielbiać Kenpachiego. Stawiając go na piedestale, sam wzniósł się wyżej niż kiedykolwiek. Reżyser był urodziwy, sławny na całym świecie, błyskotliwy i uchodził za samuraja. Wszystko to budziło nieustanny podziw krzepkiego Wakaby. Obu zbliżyło do siebie zamiłowanie do okrucieństwa; żaden z nich nie tłumił tej żądzy, czerpiąc z niej dzikie zadowolenie. Raz przyciągnięty wielkością Kenpachiego, Wakaba poprzysiągł żyć tylko dla niego; przysięga ta obowiązywała aż do śmierci. Nie wyobrażał sobie większego szczęścia niż spalanie się w ogniu Kenpachiego. Hipnotyczny głos Kona, narkotyki którymi go karmił, czy dotyk jego rąk łagodziły u Wakaby silne bóle głowy. Ataki epilepsji stały się rzadsze i mniej gwałtowne. Pod kierunkiem Kenpachiego, Wakaba podciągnął się w czytaniu i pisaniu, a także rozwinął umiejętności walki, szkoląc się u najlepszych tokijskich instruktorów. Reżyser nie wyśmiał go nawet wtedy, gdy niezdarny Wakaba wyznał, że zawsze pragnął robić coś ładnego i delikatnego, na przykład rzeźbić grzebienie ze starego, pachnącego drewna. Kenpachi wysłał go do warsztatu człowieka, który pochodził z rodziny wytwarzającej grzebienie od dziewiętnastu pokoleń. Według jego wskazówek Wakaba robił pięknie rzeźbione grzebienie z drewna o słodkim zapachu, spędzając nieraz całe godziny nad niezwykłymi kształtami własnego pomysłu. Kenpachi zorganizował mu nawet mały warsztat w wieży zamkowej oraz ułatwił sprzedaż tych uderzająco pięknych okazów sztuki sławnym ludziom w Japonii. Wdzięczność goryla była tak wielka, że był posłuszny reżyserowi, nawet jeśli oznaczałoby to ryzykowanie życiem. Tak jak w Hongkongu, gdzie Wakaba brutalnie rozprawił się z brytyjskim policjantem, który zabił Yoshiko. Jedynie umiejętność walki oraz balisong sprawiły, że nie stał się drugą ofiarą policjanta. Tak więc przekleństwo Kenpachiego, jigoku, spełniło się. Yoshiko została pomszczona. Dzisiejszej nocy Wakaba postanowił nieodwołalnie zabić chłopca. W tym celu od członków „Przymierza Krwi”, którzy przywitali go na dziedzińcu pożyczył samochód i pojechał za limuzyną tej kobiety do Rokubancho. Teraz bogowie uśmiechali się do Wakaby. Wąskie uliczki zmusiły kobietę i chłopca do opuszczenia pojazdu. Nie było tutaj hoteli ani wytwornych klubów w stylu zachodnim z bogato oświetlonymi holami, strażnikami i tłumami turystów. W nocy, w ciasnych i ciemnych uliczkach Rokubancho kobieta i chłopiec łatwo mogli się stać ofiarami. Hai, bogowie pomogli Wakabie pozbyć się obojga gaijin i oszczędzić Kenpachiemu haniebnej śmierci. Kierowca limuzyny pozostał w samochodzie; nie chciał zagubić się w krętych i nie oznakowanych ulicach Rokubancho. A poza tym chłopiec twierdził, że zna drogę do domu przyjaciela ojca. Niech tylko dziecko i rudowłosa kobieta spróbują chodzić w ciemności po zakamarkach Tokio znanych wyłącznie tym, którzy się tu urodzili. Kierowca nasunął czapkę na oczy i rozsiadł się wygodnie. Nie dostrzegł, że Wakaba zostawił samochód i bezgłośnie podążył za tamtymi. Teraz z długim nożem ukrytym za udem Wakaba podkradł się wąską alejką do Jan i Todda. Widok chłopca nie tylko rozzłościł Wakabę, ale sprawił, że poczuł się opuszczony i zapragnął zniszczyć wszystko wokół siebie. Jeśli chodzi o kobietę, Kenpachi już dawno zaplanował, że ją zabije; teraz więc Wakaba mógł tego dokonać. Ona także była wrogiem, kolejnym wcieleniem Sagi, która czterysta lat temu zdradziła pana zamku Ikuba. Wakaba słyszał nadbiegających mężczyzn, więc odwrócił się i przyczaił. Nóż trzymał przed sobą z kciukiem na ostrzu i czekał. Kilka sekund później DiPalma i Shuko wypadli zza rogu; zobaczyli Wakabę, Jan i Todda, więc zwolnili kroku. DiPalma dał znak Shuko, aby się cofnął. - Ma nóż - wyszeptał Amerykanin. Wakaba spojrzał przez ramię na kobietę. DiPalma słyszał jej krzyki, ale nie zdążyłby uratować ani jej, ani chłopca; Wakabą zabiłby ich oboje, nawet za cenę własnego życia. Ich śmierć byłaby ostatecznym darem dla Kenpachiego. Ale Wakaba nie zamierzał umierać. Nie miał się czego obawiać ze strony kobiety i chłopca. Dla ogromnego Amerykanina miał jedynie pogardę. Gaijin, zgrywający się na specjalistę od szermierki; kiedyś udało mu się nawet pokonać Kenpachiego w meczu kendo. Kenpachi uprawiał szermierkę z entuzjazmem i pracowicie praktykował karate, ale jego umiejętności nie dorównywały umiejętnościom Wakaby. Goryl urodził się do walki, a nigdy nie nauczył się strachu. Mężczyzn z Zachodu traktował jako coś gorszego; nie mieli woli walki na śmierć i życie i uważali, że wrogowi należy okazywać litość. Gaijin był tchórzem i mizerotą. Wakaba splunął w kierunku Amerykanina i czekał. DiPalma z laską u boku powoli zszedł po schodach. Jeszcze przed chwilą był fizycznie wyczerpany długimi godzinami spędzonymi w kuźni oraz chodzeniem po krętych uliczkach Rokubancho. Zmęczenie ustąpiło jednak; czuł się odprężony i spokojny, przeczucie, że Todd był w niebezpieczeństwie okazało się uzasadnione, ale napięcie zniknęło. Przez chwilę poczuł znowu gorąco, podobne temu, jakiego doznał w kuźni Tendraiego, ale wrażenie to zaraz ustąpiło. Schodząc w dół po schodach nie spuszczał wzroku z twarzy Wakaby. Nie dostrzegł w niej ani strachu, ani niezdecydowania. Tylko determinację aby zabić; przeświadczenie, że nic nie mogło go powstrzymać. U podnóża schodów DiPalma, trzymając laskę z dala od siebie, skręcił w prawo. Wakaba pełen pogardy, nawet nie drgnął. Spojrzał tylko wymownie na laskę Amerykanina; balisong mierzył się już z groźniejszą bronią. Gaijin pozostało tylko kilka sekund życia. Wakaba przekładał nóż z ręki do ręki, trzymając go ostrzem w górę, to znowu w dół. Nagle ujął nóż płasko pomięć obiema dłońmi i przykucnął. Atak był szybki i nieoczekiwany. Jan krzyknęła: - O Boże! Wakaba skoczył do przodu i zamachnął się nisko nożem mierząc w lewe kolano przeciwnika. Amerykanin ruszył bez namysłu; zrobił krok w prawo i szybkim ruchem zdzielił Wakabę laską w twarz, rozbijając mu nos. Krwawiący i rozwścieczony Japończyk zawahał się, a potem zaatakował, kierując nóż w serce DiPalmy. DiPalma zrobił unik i rąbnął Wakabę w prawe kolano. Japończyk zamruczał niezrozumiale, potknął się ruszając do przodu, przewrócił i szybko stanął twarzą w twarz z Amerykaninem, który już jednak zdążył wycofać się spoza jego zasięgu. DiPalmie przypomniały się zalecenia trenerów: przejrzyj przeciwnika na wylot. Zajrzyj do jego duszy. Wyczuj jego obawy, wątpliwości, słabości. Przelotnie tylko zwróć uwagę na jego wielkość i umiejętności fizyczne; nadmierne skupienie się na tych cechach przeciwnika oznaczało być pokonanym, zanim walka się zaczęła. Oceniając stan ducha Wakaby, zauważył gniew, który nie pozwalał mu na właściwą koncentrację. Dostrzegł też nadmierną pewność siebie, co wskazywało, że przeciwnik nie będzie konsekwentny. Zasadniczą słabością Wakaby była jednak jego niezdolność do myślenia. Goryl polegał na swojej ogromnej sile, technice i nienawiści, która dawała mu uczucie zadowolenia. Przerzucając nóż z ręki do ręki, Wakaba zbliżył się do DiPalmy. Prawą nogą lekko powłóczył. Został ranny i odczuwał potrzebę rewanżu. Zamierzał odebrać gaijin jego laskę, potem poderżnąć mu gardło i genitalia. Wakaba ugiął kolana, przygotowując się do skoku. W walce kendo istnieją trzy najlepsze sposobności ataku: kiedy przeciwnik zamierza wykonać ruch, bezpośrednio po jego wykonaniu oraz podczas wyczekiwania. Trzema celami ataku były: broń przeciwnika, jego technika oraz jego ruch. Palma zdecydował się zrobić to, czego Wakaba najmniej oczekiwał - zaskoczyć go, uderzając pierwszy i złamać niezłomnego zdawałoby się ducha tego goryla. Widział, jak ten ugiął kolana, rozszerzył nozdrza, a ręka z nożem zaczęła się unosić. Przygotowania. Krzyknąwszy z całych sił DiPalma natarł, uderzając laską w zabandażowaną rękę goryla raz i drugi i roztrzaskując w niej kości. Zanim Wakaba mógł się wycofać, DiPalma uderzył go w łokieć, upozorował atak na połamaną rękę, a potem zamierzył się ze wszystkich sił, próbując trafić w głowę. Cios ten jednak nie dosięgnął celu; aby ochronić swoją zmaltretowaną lewą rękę goryl zrobił unik. Wakaba nadal cofał się w kierunku pojemników na śmieci u podnóża schodów. Rękawem otarł krew ze złamanego nosa i twarzy. Lewa ręka była bezużyteczna. W prawym kolanie czuł pulsowanie, zaczynało puchnąć; rozbity nos zmuszał do oddychania ustami. Czuł także, że wewnętrzna moc powodowana złością słabła. Gaijin zaskoczył go i wytrącił z równowagi. Wakaba zrozumiał, że nie stoi przed słabeuszem, ale przed wrogiem atakującym z zabójczą precyzją; duch tamtego był dość silny, aby zmusić go do odwrotu. Goryl wolałby umrzeć niż się poddać. Tygrysi gniew rozszalał się w Wakabie; aby go jeszcze spotęgować, wystarczyło spojrzeć na syna Amerykanina. Nagle powziął myśl, która zawładnęła nim tak mocno, że przestał odczuwać ból. Był tylko jeden pewny sposób na pokonanie Amerykanina, taki, który złamie jego ducha i wstrząśnie nim do tego stopnia, że nie będzie już zdolny do dalszej walki. Trzeba na jego oczach zabić Amerykaninowi syna. Wola gaijin nie była wolna; była silnie związana z synem. Wakaba dostrzegł to w Hongkongu i ponownie tutaj, w alei. Cierpienie wywołane widokiem śmierci Todda byłoby dla Amerykanina nie do zniesienia. Ale żeby dostać się do chłopca stojącego w przeciwnym końcu alei, Wakaba musiał najpierw uporać się z ojcem. Jego noga zawadziła o jeden z plastikowych pojemników śmieci. Hai. To dobry sposób, aby tamtego załatwić. DiPalma zbliżał się powoli do goryla, trzymając oburącz laskę na wysokości ramion. Nauczył się szybko rozgrywać walkę i kończyć ją, zanim mogło wydarzyć się coś nieoczekiwanego. Wakaba obolały, pociągał prawą nogą i próbował zrobić użytek z lewego ramienia. Jest ciągle niebezpieczny, pomyślał DiPalma. Jest zbyt uparty i głupi, aby było inaczej. DiPalma cal po calu zbliżał się do Wakaby, gdy ten nagle upuścił nóż, jednym ruchem złapał pojemnik na śmieci i rzucił nim w przeciwnika. Rozsypując w locie śmieci pojemnik uderzył DiPalmę w biodro, pozbawiając go równowagi. Drugi pojemnik trafił go w piersi i ramię. Laska wytrącona z ręki, upadla w drzwiach sklepiku. DiPalma próbował opanować panikę, odwrócił się i ruszył w jej kierunku, kiedy trzeci pojemnik uderzył go między łopatki sprawiając, że potykając się upadł na ręce i kolana. Amerykanin spojrzał przez ramię na kolejny śmietnik rzucony w jego kierunku. Przekręcił się po betonie, zadrapując boleśnie twarz i biodro; z pojemnika wysypało się na niego pobite szkło i puste butelki po piwie. Leżąc na plecach DiPalma widział jak Shuko zszedł do samego dołu schodów, skoczył w przód i usiłował kopnąć Wakabę w żebra. Owładnięty obsesją zabicia chłopca, goryl rzucił się na bruk, padając na prawy bok. W tej samej chwili z całej siły kopnął lewą nogą, trafiając Shuko głęboko w brzuch. Policjanta uniosło w górę, po czym bez tchu opadł na ziemię. Wakaba doczołgał się do noża, chwycił go i podniósł się z bruku. Nie patrząc ani na Shuko, ani na DiPalmę, na wpół utykając pobiegł w stronę ślepego końca alei, do Todda. Palma zdążył się już podnieść, przerażony i zrozpaczony niemal do łez. Oderwał wzrok od Wakaby i spojrzał na dębową laskę leżącą parę kroków dalej. Todd był skazany na śmierć. DiPalmę dzieliła od niego cała długość alei. Z laską czy bez DiPalma nigdy nie zdąży do syna przed Wakabą. Todd miał umrzeć i nie było sposobu, aby temu zapobiec. Chyba że… DiPalma pobiegł do drzwi sklepiku. - Todd! - wrzasnął. Z całej siły rzucił w kierunku chłopca laskę ze srebrna rączką; przeleciała łukiem nad głową Wakaby. Śledząc lot laski, DiPalma zamarł z przerażenia. Nie rzucił najlepiej, laska upadnie zbyt daleko od Todda. Obróciła się dwukrotnie w powietrzu i zaczęła spadać, gdy chłopiec skoczył do przodu, próbując ją pochwycić. Wakaba ruszył za nim, nie zwracając uwagi na Jan, która wycofywała się wzdłuż rzędu ciemnych okien sklepowych. Minąwszy Wakabę, popędziła w stronę DiPalmy. Spadająca laska dwa razy odbiła się od ziemi i ostatecznie upadła jeszcze dalej od Todda. Wakaba krzyknął: - Nie pozwolę ci być kaishaku Kenpachi-sana! Nie uda ci się pogwałcić jego seppuku! Był tuż tuż, kiedy chłopiec padł na brzuch i wyciągając rękę, z największym wysiłkiem dosięgnął laski, a jego palce złapały srebrną rączkę. Wakaba pochylił się do przodu i zamachnął w plecy Todda. Jednak chłopiec z laską przyciśniętą do piersi przekulał się kilka stóp dalej i błyskawicznie zerwał na nogi. Znajdował się teraz pomiędzy Wakabą i DiPalmą, miał więc możliwość ucieczki. Tymczasem dotrzymał pola i stał dzierżąc oburącz laskę skierowaną na żołądek Wakaby. - Do diabła, uciekaj! - krzyknął DiPalmą. – Uciekaj stamtąd! Przerażony Frank mógł jedynie objąć Jan i patrzeć jak goryl, którego ruchy były nieco wolniejsze z powodu zranionego kolana, zwrócił się twarzą do Todda. Wakaba dokuśtykał bliżej, a chłopiec, niewiarygodne, wyszedł mu naprzeciw. DiPalmą odepchnął Jan na bok. - Cofnij się, Todd! Nie zbliżaj się do niego! Chłopiec nie odpowiedział ani nie odwrócił się. Patrzył tylko ciągle na Wakabę. I stale posuwał się do przodu. Wakaba osiągnął odległość, której potrzebował. Zamachnął się z całej siły, mierząc w szyję Todda. Kiedy Jan krzyknęła, Todd odskoczył krok w lewo i przysiadł. Nóż przeszedł mu nad głową. W tej samej chwili walnął Wakabę laską w rozbite kolano, które ugięło się pod uderzeniem. Klęcząc na jednej nodze, Wakaba stracił równowagę i ręką, która trzymała nóż oparł się o bruk alejki. Głowy Japończyka i Todda znalazły się teraz na tej samej wysokości i obaj patrzyli sobie w oczy. Tak jakby przedtem robił to już setki razy, Todd stanął nogą na uzbrojonej ręce Wakaby. Z rękami szeroko rozstawionymi na lasce - prawa przy gałce, a lewa przy drugim końcu - chłopiec wydał dziki okrzyk, który wprawił DiPalmę w osłupienie, a potem z całej siły uderzył w gardło Wakaby. Goryl padł jak rażony gromem. Wił się i przewracał, wytrzeszczając oczy. - O mój Boże - wyszeptała Jan, odruchowo łapiąc się za gardło. Oszołomiony DiPalma podbiegł do syna przyglądającego się Wakabie z chłodną satysfakcją. Oczy chłopca były na wpół przymrużone, a na ustach pojawił się cień uśmiechu. Stał niewzruszony jak pewny siebie wojownik, który ogłosił wyrok i wymierzył karę. DiPalma sięgnął po laskę, ale Todd trzymał ją ze zdumiewającą siłą i posłał ojcu piorunujące spojrzenie. Potem rozluźnił się i cofnął ręce. Chwilę później przewrócił oczyma i padł w ramiona DiPalmy. Amerykanin przyklęknął, ułożył syna na ziemi, po czym zmierzył mu puls. Był nieregularny, ale silny. Otarł pot ze skroni chłopca, przygładził jego spocone włosy. Nigdy nie udawało mu się zrozumieć syna tak jak potrafiła to Katharina. Spojrzał w górę i zobaczył Jan oraz Shuko stojącego na niepewnych nogach. Zanim zdążył przemówić, Wakaba przekręcił się na bok, zwracając twarz do Todda. Zaledwie kilka minut temu krzyczał do niego: „Nie pozwolę ci być kaishaku Kenpachiego-sana. Nigdy nie uda ci się pogwałcić jego seppuku”. DiPalma patrzył na goryla i nagle zrozumiał wszystko. Przerażenie zmroziło mu krew. Kenpachi planował samobójstwo i chciał, aby Todd ściął mu głowę. Syn DiPalmy miał być kaishaku reżysera. Wakaba musiał odpowiedzieć na pewne pytania, odpowiedzieć teraz. Goryl umierał. Jego oczy stawały się nienaturalnie jasne a twarz pociemniała z braku tlenu. Todd roztrzaskał Wakabie krtań. Goryl dławił się teraz własną krwią. Wyciągnął drżącą rękę w kierunku Todda i próbował wymówić jakieś słowo. - Benkai - wycharczał. Jego ręka opadła na ziemię i zaległa cisza. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Ken Shiratori wysiadł ze swojego mercedesa i zatrzymał się, aby posłuchać dzwonów Grossmunster. Stał przed osiemsetletnią katedrą, której bliźniacze gotyckie wieże były symbolem tego szwajcarskiego miasta. Spóźnił się na robocze śniadanie o ósmej. Dzwony przypomniały mu, że nie było ucieczki od wspomnień. Przez moment japoński biznesmen cofnął się w przeszłość, ale wystarczyło potrząsnąć głową i natrętne obrazy rozwiały się. Nie miał czasu dla zmarłych ani dla tego, co przeminęło. Należał do przyszłości. Kiedy dzwony umilkły, Shiratori w otoczeniu dwóch szwajcarskich goryli udał się do swego biurowca na Bahnhofstrasse, eleganckiej ulicy Zurichu, przy której mieściły się banki, luksusowe sklepy, wysokościowce i kawiarnie. Do niedawna zdarzało mu się podróżować z jednym tylko pracownikiem ochrony. Ale ostatnie morderstwa przemysłowców japońskich i zachodnich przekonały Shiratoriego, że lepiej przez cały czas mieć przy sobie dwóch ochroniarzy. Nie do końca wierzył w istnienie „Przymierza Krwi”, któremu pogłoska przypisywała dokonanie tych zabójstw. Wiedział jednak, że ignorowanie niebezpieczeństwa oznaczało jego zwiększanie. Dzisiejszego poranka zimny wiatr wiał od wydłużonej niecki jeziora, od którego miasto zapożyczyło swoją nazwę. Shiratori nie miał na sobie ani płaszcza, ani swetra. Poprosił też, aby w samochodzie nie włączać ogrzewania podczas przejazdu z hotelu. Zatrzymał się w „Dolder Grand”, iście bajkowym zamku położonym na zalesionym wzgórzu, u którego stóp leżało miasto. Odmówił też prośbie swoich strażników, aby zamknąć okna w samochodzie. Muskularni Szwajcarzy mogli jedynie podnieść kołnierze swoich płaszczy, dmuchać w skulone dłonie i cicho przeklinać w języku romansh, którym władał zaledwie jeden procent Szwajcarów. Goryle przezywali Shiratoriego „Stary Diabeł”. Jak inaczej można było nazywać tak ciepłokrwistego kutasa. Przed każdą większą transakcją Shiratori zawsze odczuwał jakieś zakłócenia w funkcjonowaniu organizmu: skóra czerwieniała, temperatura podskakiwała i pocił się tak obficie, że często musiał opuszczać salę konferencyjną, aby zmienić koszulę i bieliznę. Podniesiona temperatura ciała nie była jednak przejawem choroby ani też nie wpływała na trzeźwość jego osądu. Od czasów młodzieńczych był panem samego siebie. Dawno temu nauczył się, że wszystko co robił, mogło być równie dobrze zaniechane. Była to wyłącznie sprawa jego woli. Dzisiejszego ranka miał się spotkać z konsorcjum Włochów i Francuzów, którzy zgodzili się zainwestować dwieście milionów dolarów w najambitniejszy projekt Shiratoriego, tematyczny park tokijski za 500 milionów dolarów, który mieściłby również najnowocześniejsze w Japonii pole golfowe. Miał już wszystkie pieniądze, których potrzebował, pieniądze, które tak naprawdę zdobył bez większego trudu. Najpoważniejszym problemem Shiratoriego było znalezienie w Tokio wolnego terenu; ceny gruntów przewyższały tam ceny z Paryża, Zurichu czy Manhattanu. Dzwony Grossmunster przypomniały mu, że w tym przypadku nabycie ziemi oznacza naruszanie japońskiej tradycji i że w ten sposób przysporzył sobie wrogów. Ken Shiratori niedawno przekroczył czterdziestkę. Był szczupły, o delikatnych rysach twarzy. Ogólne wrażenie psuła tylko zajęcza warga, którą próbował ukryć pod wąsami. Był synem pilota japońskich linii lotniczych i francuskiej aktorki; jego reakcją na płynące stąd konsekwencje stał się brutalny instynkt robienia pieniędzy; ulegał mu bez pasji czy uczucia. Posiadał największą w Japonii sieć hoteli, duże pliki akcji znanego powszechnie towarzystwa piwowarskiego oraz współudział w drużynie koszykówki. Kontrolował także korporację handlu nieruchomościami, wykupującą w Japonii olbrzymie obszary, na których potem budowała danchi, tanie domy mieszkalne. Aby zrealizować swoje plany, Shiratori przesiedlał tysiące biednych i mniej zamożnych rodzin, niwelował buldożerami pagórki oraz niszczył święte drzewa i małe parki. Nie wykazywał szacunku dla tradycji, traktując starą Japonię jako coś przestarzałego i nie odpowiadającego współczesnym potrzebom. - Japońskie obsesyjne przywiązanie do przeszłości osłabia - powiedział w przemówieniu do zachwyconych nim młodych japońskich biznesmenów. - Zwyczaje i tradycje nie powinny przytłumić krytycyzmu ani też umarli nie powinni rządzić żywymi. Shiratori nie robił żadnej tajemnicy ze swojego gaijin compurekksu, kompleksu obcokrajowca, z wiary że zachodnia kultura góruje nad japońską. Mówił płynnie po angielsku, kazał sobie robić trwałą ondulację, sprowadzał odzież z Rodeo Drive w Beverly Hills i Saville Row, ożenił się z Amerykanką. Zwyciężał w wyścigach ślizgaczy i wydał fortunę, by przelicytować innych japońskich promotorów i zdobyć prawa do importu czołowych amerykańskich gwiazd show-biznessu. Dla Shiratoriego utrzymanie się w czołówce oznaczało dochowanie wierności własnym instynktom; poświęcił życie na wzniesienie się ponad snobów, którzy spoglądali na niego z góry za to, że nie był „prawdziwym Japończykiem”. Chełpił się że ani ogień, ani woda nie pomściłyby go tak dobrze, jak on sam. Poza bogatymi domami w Tokio utrzymywał apartament w nowojorskim hotelu „Carlyle” oraz podobne w Los Angeles, Acapulco i Honolulu. Jednak jego ulubionym miastem Zachodu był Zurich. Czuł się jak w domu pośród bankierów, którzy podobni legendarnym gnomom strzegli tajemnic tego światowego centrum pieniądza i dla których złoto było eliksirem życia. Szwajcarzy odnosili się obojętnie do problemów jego pochodzenia, bezwzględnej taktyki w interesach i jego determinacji w niszczeniu własnych tradycji. Życie w mieście bankierów zadowalało Shiratoriego wystarczająco, by każdego roku spędzać w nim cztery miesiące. Jego żona kochała średniowieczne dzielnice Zurichu z labiryntem wąskich, pochyłych uliczek i szarych domów oznakowanych kutym żelazem. On wołał nowy Zurich, w szczególności Bahnhofstrasse, gdzie pod brukami kryły się skarbce ze złotem, a latem powietrze przepełnione było słodkim zapachem lip. Bez konsultowania z Shiratorim „gnomy” włączyły do transakcji zakupu klauzulę, dającą im prawo do wykupu dwudziestu procent udziału w budowie, za którą sami ustalą cenę. Został zmuszony do przyjęcia tego warunku; w Zurichu nic się nie da zrobić bez zgody bankierów. „Gnomy” zapracowały na swoje wymuszone partnerstwo, pomagając Shiratoriemu finansować jego ambitne przedsięwzięcie założenia parku. Znalazły ostatnie dwieście tysięcy dolarów, których potrzebował oraz zorganizowały fikcyjne korporacje tak, aby europejscy inwestorzy mogli pozostać anonimowi. Założono konta w bankach szwajcarskich i zagranicznych, więc pieniądze mogły przepływać tam i z powrotem i żaden francuski ani włoski urząd podatkowy nie był w stanie ich prześledzić. „Gnomy” wynalazły także Shiratoriemu pierwszorzędną firmę prawniczą i służyły doradztwem finansowym w kwestiach związanych z budową parku. Niektórzy Japończycy oceniali tych bankierów jako zimnokrwiste i bezlitosne istoty, opanowane chciwością i żądzą zysku. Dla Shiratoriego byli oni współczesnym wcieleniem książąt z bajki: błyskotliwi i energiczni, z krótkimi włosami, w okularach w cienkich oprawkach. Świadomie płacił im wielomilionowe dolarowe honoraria i dawał im dwa procent od ostatecznej wartości parku. Park ten, o nazwie „Kosmos” miał być podporządkowany tematowi science-fiction. Świat przyszłości, który miał dopiero nadejść, świat Shiratoriego. Zaplanował go bardzo starannie, najpierw konsultując z naukowcami sześciu krajów, a potem z technikami amerykańskiego i brytyjskiego kina, którzy pracowali nad najpopularniejszymi filmami science-fiction ostatnich dziesięciu lat. „Kosmos” miał być najwspanialszym przedsięwzięciem tego typu na świecie. Zanosiło się jednak na to, że będzie także największym problemem w życiu Shiratoriego. Walcząc o nowe tytuły własności był tak samo bezwzględny jak „gnomy”. Wykorzystywał pieniądze, wpływy i wytrwałość, która była jego własną odmianą odwagi. W Tokio od dawna występował niedostatek ziemi; zbyt wielu ludzi zostało stłoczonych na zbyt małej przestrzeni. Prasa, komitety obywatelskie i politycy atakowali Shiratoriego za „kradzież” cennych terenów i eksmisje dokonywane w imię osobistych korzyści materialnych. Shiratori odrzucał tę krytykę. Budował przecież nową Japonię, a tylko ignorant mógł się temu sprzeciwiać. Aby zademonstrować mieszkańcom swoje racje, wybrał działkę, która miała być zniwelowana najpierw, w pierwszej kolejności. Oprócz tanich drewnianych domów, przepięknej pagody i małego parku, na obszarze tym stała stara świątynia buddyjska, o której dzwonie mówiło się, że był poświęcony przez samego Buddę. Cesarz i szogunowie odbywali w niej praktyki religijne, a niektórzy nawet twierdzili, że byli tutaj świadkami cudów. Shiratori zignorował wszelkie apele o uratowanie świątyni. Ani opinia publiczna, listy z pogróżkami, ani krytyczna postawa środków przekazu nie wpłynęły na zmianę jego stanowiska. Tysiące Japończyków, którzy żyli w pobliżu świątyni podpisały petycję o oszczędzenie zabytkowej budowli. Delegacja mnichów świątynnych w towarzystwie reporterów próbowała przedstawić petycję w biurze Shiratoriego; odmówił ich przyjęcia. Ziemia została prawnie nabyta, a właściwe władze wydały zezwolenie na zakładanie „Kosmosu”, który według oczekiwań, przyciągnie turystów z całego świata. Jeśli chodzi o pole golfowe, Shiratori był już w kontakcie z odpowiednimi stowarzyszeniami w Ameryce i Europie w sprawie zorganizowania turnieju. Kwota nagrody miała być dwukrotnie wyższa od nagród zdobywanych podczas zawodów rozgrywanych na Zachodzie. Czy to się ludziom podobało czy nie, mógł zrobić, co chciał. Wtedy Shiratori dowiedział się o trzech mnichach. Jego tokijski prawnik pokazał mu list. - Dostałem go w poczcie dzisiejszego poranka - powiedział. - Bez adresu zwrotnego. Nadany wczoraj. Wiadomość jest krótka. Trzech mnichów dokona samospalenia w dniu, w którym rozpoczniesz burzenie świątyni. - Myślę, że powinienem być im wdzięczny - rzekł Shiratori. - Dowodzi to, że jest przynajmniej trzech ludzi na świecie głupszych ode mnie. Doskonały przykład rzetelnej głupoty. Nie zawracaj mi głowy nonsensami. Podetrzyj tym tyłek i wrzuć do toalety. Nic się nie wydarzy. Nie mam zamiaru im pomóc w zdobywaniu widowni, o którą im chodzi. Bez komentarza. Jest to moje oficjalne stanowisko. - A co będzie, jeśli oni mówią poważnie? Jeśli zrealizują swoje groźby samobójcze? - Bóg mi wybaczy. To jego sprawa, czyż nie? W dniu burzenia świątyni wcześnie rano, Shiratori pojawił się na miejscu zaniepokojony. Jego niepokój wzrósł, kiedy zobaczył tysiące zgromadzonych ludzi oraz dodatkowe siły policyjne i przedstawicieli prasy. Mogło się wydawać, że cała sprawa go nie dotyczy, a nawet sprawiał wrażenie rozbawionego. Wszystko na świecie ulegało przemianom. Nic nie trwało wiecznie. Nigdy nie podzielał „prawdziwie japońskiego” uwielbienia przeszłości. I nigdy tego nie zrobi. Nikt nie powstrzyma go przed zburzeniem świątyni. Złe przeczucie zaczynało narastać, kiedy odezwały się dzwony świątynne. Tłum, który do tej pory zachowywał się niespokojnie, nagle zamarł, a Shiratori, jego inżynier oraz brygadzista budowlany zwrócili wzrok na wejście do świątyni. Pół tuzina mnichów w szafranowych szatach, skłoniwszy ogolone głowy, stało na schodach prowadzących do wnętrza i ciągnęło swoje monotonne śpiewy. Kilku innych wyszło ze środka, grając na fletach, bębenkach i cymbałach. Na końcu ukazali się trzej mnisi niosący księgi modlitewne i paciorki. Kiedy trzej mnisi przyklęknęli przed wejściem, dzwony rozdzwoniły się głośniej i głośniej, aż Shiratori zapragnął zakryć uszy dłońmi. Dźwięk budził w nim odrazę. Do diabła z mnichami. Otworzył usta, aby nakazać swoim ludziom przystąpienie do pracy. Wtedy właśnie tłum jęknął. Kilka kobiet i mężczyzn krzyknęło. Shiratori spojrzał na świątynię. Zemdliło go. Zdarzenia potoczyły się szybciej niż ktokolwiek mógł zareagować. Trzej klęczący mnisi zapalili zapałki i przytknęli do swoich szat, które już wcześniej zostały nasączone benzyną. Wszyscy trzej stanęli natychmiast w płomieniach, Shiratori widział, że wiele osób z tłumu uniemożliwiało policji dotarcie do mnichów. Ludzie krzyczeli, rozgorzały walki na pięści, a trzej mnisi upadli na ziemię, cali w jasnoniebieskim ogniu. Dzwony ciągle dzwoniły, śpiew mnichów przybrał na sile, a ich jednostajne głosy brzmiały złowieszczo w uszach przerażonego Shiratoriego. Jakiś kamień zadrasnął mu policzek, a rzucona butelka przeleciała tuż obok, rozbijając przyciemnione okno jego limuzyny. Po chwili deszcz butelek i kamieni spadł na jego ekipę, która rzuciła narzędzia i błagalnie patrzyła w jego kierunku. Tłum ruszył w stronę Shiratoriego i garstki pracowników, którzy go otoczyli. Zanim policjanci zdążyli mu to doradzić, uciekł limuzyną sprzed świątyni. Płonący mnisi pozostali mu na długo w pamięci. I dźwięk świątynnych dzwonów. Tydzień później, po oficjalnym śledztwie i dziesiątkach wrogich mu doniesień prasowych, świątynia została zburzona. Tymczasem Shiratori spoglądał na to, co było jego własnością i zastanawiał się, dlaczego nie był szczęśliwy. * W holu biurowca w Zurichu, Shiratori i jego dwaj goryle kierowali się w stronę prywatnej windy, której wejścia strzegł umundurowany Turek. Wiedziano, że włada sześcioma językami, a w rodzinnym Istambule był profesorem uniwersytetu zanim nie uciekł przed represjami swego rządu. Z windy korzystał wyłącznie Shiratori, a kiedy nie było go w Zurichu stała zamknięta. Klucze przechowywał Turek tak wdzięczny Shiratoriemu za otrzymaną pracę, że przysięgał raczej umrzeć niż oddać je „niewłaściwym władzom”. Shiratori czuł jak pot spływał mu po czole i podbródku. Ręce miał wilgotne, a skóra piekła go jak gdyby stał przed ziejącym ogniem. Narastało w nim także podniecenie seksualne. Uśmiechnął się. Jego ciało sygnałowało, że był gotowy na spotkanie z „gnomami”, Włochami, Francuzami i tuzinem prawników czekających w sali konferencyjnej. Wszedł do wnętrza windy wyłożonej dywanem i obitej dębowym drewnem, a goryl nacisnął guzik. Drzwi zamknęły się, pozostawiając na zewnątrz Turka, który z uśmiechem uniósł klucze do góry. Shiratori zignorował go. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Musiał zmienić koszulę zanim wejdzie do sali konferencyjnej. Tę, którą miał na sobie, można było wykręcać. To dobry znak. Jazda windą będzie błyskawiczna i cicha. Trzydzieści trzy kondygnacje w ciągu sekundy. Shiratori chciałby, aby ten czas był jeszcze krótszy. Winda zaczęła wznosić się w górę, nabrała szybkości, potem zwolniła i zatrzymała się. Shiratori ze złością odepchnął goryla i bębnił pięścią w guzik startera. Nic. Ponownie nacisnął przycisk, a potem jeszcze raz. Winda ani drgnęła. - Cholera - powiedział po angielsku. - Podnieś ten przeklęty telefon i zadzwoń do Turka na dole. Do niego należy upewnienie się, że ta pieprzona winda działa, kiedy jestem w Zurichu. Powiedz temu gastarbaiterowi, że chcę, aby winda ruszyła, i to natychmiast. Felix, starszy z goryli, przesunął stalową klapkę na pulpicie, zamontowaną poniżej przycisków windy. Przez parę chwil nie odzywał się. - Panie Shiratori, mamy problem. - Nie interesują mnie problemy. Interesują mnie wyniki działań. - Tutaj nie ma telefonu. Został usunięty, a jego przewody odcięte. Felix wymienił spojrzenie ze Stephanem, drugim facetem z ochrony, a potem pociągnął się za płatek ucha. Zwyczaj ten praktykował, stając w obliczu czegoś podejrzanego. Shiratori cofnął się do rogu windy i potarł dłońmi o uda. Tracił kontrolę. Pocenie się ustąpiło. Spojrzał na zegarek. Była ósma dwadzieścia, musiał wydostać się z tego przeklętego pudła. Sięgnął po papierosa. Felix spojrzał na sufit. - Nie robiłbym tego, panie Shiratori. To znaczy, nie paliłbym. Nie wiadomo, jak długo będziemy tu uwięzieni. Lepiej zachować świeże powietrze niż dymić. Na górze jest wyjście awaryjne. Może jeden z nas wyszedłby tą drogą. Przynajmniej zobaczyć, jak daleko mamy do najbliższego piętra. Zwrócił się do Stephana. - Ty jesteś tutaj gimnastykiem. A przynajmniej byłeś nim, kiedy chodziłeś do szkoły. Stephan uśmiechnął się. - To było wiele lat temu. Ale spróbuję. Shiratori załamał ręce i pokiwał głową. Glos jakby mu zmiękł. Czuł, że jest na krawędzi histerii. - Róbcie, co chcecie, żebyśmy się tylko stąd wydostali. Nit lubię być zamknięty. Muszę mieć świeże powietrze. - Zrobimy, co w naszej mocy - powiedział Felix. - Stephan, spróbuj zachowywać się jak małpa albo jak kochanek uciekający przed zazdrosnym mężem. Felix przykucnął, a Stephan, zdjąwszy buty, usiadł mu na ramionach. Potem Felix podniósł się, podsadzając Stephana pod sam sufit. Ten sięgnął ponad głową, odblokował właz i odepchnął jego klapę do tyłu. Dźwięk klapy opadającej na wierzch windy odbił się echem w pogrążonym w ciemnościach szybie. Felix zachwiał się nieco, kiedy Stephan postękując, wydostał się przez otwór i zniknął. Shiratori przycisnął się do ściany windy, gdyż poczuł że jej kabina lekko zakołysała się. Stephan chodził po dachu nad ich głowami. Po chwili Felix zawołał: - Hej, Stephan, zrzuć trochę wagi, kiedy już udało ci się tam wleźć. Jesteś bardzo ciężki. Głos Stephana był trochę przytłumiony. - Może się pogimnastykuję, zanim zejdę na dół. Bardzo ciemno tutaj. Daj mi zapalniczkę, żebym... W tej chwili kabina zakołysała się tak gwałtownie, że Shiratori i Felix omal nie stracili równowagi. Podskoczyła na linie i otarła się bokami o betonowy szyb. Felix odchrząknął. Nie chciał w obecności tego cholernego Japończyka zwracać uwagi Stephanowi, ale to, co on tam wyprawiał było niebezpieczne. - Stephan, wydaje mi się... Shiratori wściekł się. Wrzeszczał w stronę włazu. - Oszalałeś, czy co? Schodź natychmiast, albo przestajesz u mnie pracować. I dopilnuję, żebyś nigdy... Coś twardego, mokrego i czerwonego przeleciało przez właz i odbiło się od ramienia Shiratoriego, spadając na gruby dywan. Głowa Stephana. Oczy szeroko otwarte z niedowierzania. Szyja i podbródek zbroczone ciepłą krwią. Wydając płaczliwe dźwięki, Shiratori wcisnął się w kąt windy z rękami na uszach. Dzwony. Dzwony. I śmierć. Bliski wymiotów, Felix patrzył na głowę Stephana. A kiedy posłyszał szmery nad sobą, próbował robić wszystko równocześnie. Starał się przypomnieć czego uczono go na szkoleniu. Stań twarzą w twarz z przeciwnikiem. Wyciągnij broń. Odbezpiecz. Wypróżnij magazynek w skurwiela. Ninja był szybszy i miał więcej zimnej krwi. Opuścił się przez otwór w suficie, spadając oboma kolanami na plecy Felixa. Oszołomiony bólem i pozbawiony oddechu goryl upadł do przodu, uderzając głową o ścianę. Klęczał zamroczony, z Waltherem PPK w ręku, kiedy ktoś ubrany na czarno poderżnął mu od tyłu gardło, jednym, płynnym ruchem. Wtedy dopiero ninja rzucił się na krzyczącego Shiratoriego. Chwilę później ninja schował nóż do pochwy przytroczonej w plecach, ugiął kolana i z wdziękiem podskoczył pod sufit. Zwisające z góry ramiona chwyciły go za przeguby i wyciągnęły z kabiny. Zniknął we włazie i zamknął za sobą klapę. W zaciemnionym szybie trzy ubrane na czarno sylwetki z wprawą właściwą akrobatom, rozpoczęły wspinaczkę po linie windy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Tokio Zapach przyprawił Jan o mdłości. Odwracając się od ognia płonącego na podwórku świątyni, wyciągnęła ze swojej torby chusteczkę i przyłożyła ją do nosa. Parę chwil później pomyślała, do diabła z tym. Gdzie jest napisane, że muszę stać nad swoim zespołem, kiedy on pracuje. Osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem przeszła przez podwórze i stanęła w pobliżu stawku wypełnionego liliami wodnymi i ocienionego przez żółknące drzewa gingko. Z tego miejsca patrzyła jak drugi zespół filmował dwóch buddyjskich mnichów, palących stertę lalek na środku podwórza świątyni. Kobiety i dziewczęta otaczały mnichów, dorzucających dziesiątki uszkodzonych i zużytych lalek na wielką metalową płytę z rozżarzonymi węglami. Była to starodawna i wzruszająca ceremonia, ale zapach palącego się plastiku zmusił Jan do oglądania jej z pewnej odległości. Dla Japonek lalki nie były jedynie zabawkami. Przez cały czas wymagały miłości i opieki. Bezdzietne kobiety i stare panny trzymały lalki, aby ulżyć swojej samotności i traktowały je jak swoje dzieci. Mówiło się, że z czasem takie uczucie rodziło w lalce duszę. To właśnie dlatego lalki nie nadające się do użytku nie należało traktować jak śmieci. Szacunek nakazywał zniszczenie jej przez oczyszczenie w ogniu i wodzie. Niektóre kobiety i dziewczynki wrzucały stare lalki do rzek i pozwalały im zabierać je z sobą do oceanu. Inne, jak te, które Jan właśnie obserwowała, przyniosły swoje lalki, aby oczyścić je w świątynnym ogniu. Za niewielką opłatą ekipie Jan pozwolono filmować ceremonię palenia lalek w sąsiedztwie marnych, drewnianych domów z rozsuwanymi papierowymi drzwiami. Ponieważ w takich domach zamki nie miały żadnego znaczenia, ktoś z domowników musiał stale pozostawać na miejscu, aby pilnować dobytku przed złodziejami. Dzisiejszego dnia wielu z nich wyglądało przez okna i stało w drzwiach, patrząc na aktorów i ekipę. Aby zachęcić wszystkich do współpracy, jeden z Japończyków, członek ekipy, wyszedł na ulicę w pobliżu świątyni, a kiedy miejscowi zebrali się wokół niego, odegrał cały film, włącznie ze sceną, w której bohater pada po oddaniu „strzału”. W tym momencie Jan mogłaby ze spokojem zastrzelić również Kona Kenpachiego. O ósmej z rana miał umówione spotkanie w komisariacie tokijskiej policji. Piąty dzień z rzędu policja rozmawiała z nim na temat nieżyjącego Wakaby. Teraz było już po południu, a ona nie miała żadnej wiadomości. Nawet nie zadzwonił, aby powiedzieć, kiedy będzie mógł powrócić na plan. Teraz, kiedy koszty produkcji zbliżały się do kwoty sześćdziesięciu tysięcy dolarów, pierwszy film Jan mógł się rozlecieć z powodu braku reżysera. Tym kto ją do tej pory ratował był Sam, bardzo skuteczny w działaniu kierownik produkcji, który szybko przestawił się na robienie zdjęć dodatkowych, jak choćby te z paleniem lalek na dziedzińcu świątyni. Takie sekwencje drugi zespół mógł robić bez Kenpachiego. Pod kierunkiem asystenta reżysera, druga ekipa nakręciła też inne zdjęcia we wnętrzach, sceny tłumu, pogonie samochodowe, powodzie, lawiny, czyli wszystko, co nie wymagało głównej obsady ani reżysera. Palenie lalek miało być wykorzystane jako tło w scenie, gdy Tom Gennaro i Kelly Keighley rozmawiają na temat pieniędzy skradzionych przez japońską przyjaciółkę Gennaro. Gennaro i Keighley mieli dzisiejszego ranka stanąć przed kamerami. Zamiast tego długo siedzieli znudzeni, aż wreszcie zdecydowali się pójść gdzieś zabawić do powrotu Kona. Obaj aktorzy mieli sposób bycia wielkich gwiazd; jeśli oni byli gotowi do pracy, wszyscy pozostali powinni także być gotowi. Dzięki rozmowom z każdym z nich, Jan zdołała ich nieco utemperować, ale na pewno nie potrwa to długo, jeśli nie będą mieli nic do roboty. Tymczasem Gennaro w pobliskiej uliczce kopał piłkę z kolegami z ekipy, a Keighley ze swoją panienką spacerował pod płaczącymi wierzbami nad brzegiem rzeki Sumida. Jan wierzyła w precyzyjny program produkcji, coś, czego nauczyła się jeszcze w telewizji, gdzie żadna praca nie była zbyt szybka. Producent nigdy nie pozwalał aktorom, szczególnie drogim aktorom, aby się nudzili. Znudzeni aktorzy kreowali nudne przedstawienia. Bez silnego reżysera, aktorzy mogli bardzo szybko stracić zainteresowanie filmem. Co gorsze, mogliby podjąć próbę przejęcia produkcji. Jeśli Bóg chce, aby aktorzy byli swoimi reżyserami, to powinien stworzyć ich grubych i łysych i nazwać wszystkich Hitchcockami. W ciągu tygodnia od śmierci Wakaby Kon spędził już tyle czasu na policji, że ekipa zabawiała się jego kosztem, wymyślając mu barwne przezwiska, zawsze nawiązujące do komisariatu i więzienia. To jednak nie robiło się zabawne. Bez Kenpachiego nie będzie filmu. Jan nie mogła zawieść, przynajmniej nie ten pierwszy raz. W Hollywood nie znano litości dla tych, którym się nie udawało. Niepowodzenie było chorobą zaraźliwą, a każdy kto się z nią zetknął bywał wykluczony z kręgu towarzyskiego. - Dziewczyno, tutaj nie wolno ci nigdy zawieść – powiedział pewien czarny reżyser filmowy podczas jej pierwszej wizyty w Los Angeles. - To równoznaczne z przyznaniem się, że nie myjesz nóg, masz nieprzyjemny oddech i nie kochasz Chrystusa. Dlaczego policja tak się przyczepiła do Kona? Przecież to nie on zabił Wakabę. To zrobił Todd. Działał w obronie własnej i na oczach świadków. Bóg jedyny wie, że to dobry chłopak, ale kiedy Jan zobaczyła co zrobił z Wakabą, zaczęła podejrzewać, że na dnie duszy chowa jakieś mordercze instynkty. W Hongkongu o mało nie zemdlała na widok Geoffreya Laycocka nadzianego na szpitalny maszt flagowy. Ale kiedy Todd wyjrzał przez okno na zabitego Anglika, Jan wydało się, że dostrzegła na jego twarzy coś na kształt uśmiechu. Królewska Policja w Hongkongu, której nie powinno już nic dziwić w przypadku morderców, nigdy nie widziała człowieka ginącego w okolicznościach podobnych do śmierci Laycocka. Również personel szpitalny będący tamtej nocy na dyżurze był przerażony; niektórzy, podobnie jak Jan, musieli dostać środki uspokajające. Todd pozostał nie wzruszony. Stał przy łóżku Franka i spoglądał na nieprzytomnego ojca jak gdyby to Frank był dzieckiem wymagającym jego, Todda, ojcowskiej opieki. W Tokio, ten sam chłopiec zabił dorosłego, uzbrojonego w nóż mężczyznę, przewyższającego go wagą o ponad sto funtów. To też chyba sprawka duchów. Jan próbowała wmówić sobie, że chłopiec działał w podnieceniu, że to wina nadmiernej ilości adrenaliny, że miał także trochę szczęścia. Ale im więcej o tym myślała i kojarzyła z niedawnym zdarzeniem w Hongkongu, tym bardziej była skłonna przyznać, że Todd dokładnie wiedział co robi. Todd Hansard coraz mniej zachęcał do przytulania go, a coraz częściej wywoływał gęsią skórkę. Frank musiał to zauważyć. Niewiele spraw uchodziło jego spostrzegawczości. Co kryło się za niewiarygodną nienawiścią Wakaby do Todda? Tych dwoje spotkało się po raz pierwszy zaledwie kilka tygodni temu, kiedy realizację „Ukiyo” przeniesiono na zdjęcia plenerowe do Hongkongu. Kiedy Jan zapytała Franka dlaczego Wakaba tak nienawidził jego syna, odpowiedź brzmiała: - To stuknięty facet. Tylko tyle. Natychmiast zrozumiała, że nie powiedział jej wszystkiego. Jego przesłonięte powiekami oczy zdawały się bardziej nieodgadnione niż zwykle. Odniosła jednak wrażenie, że sam zachęca, by do końca nie wierzyć tej odpowiedzi. Przy drinkach w zamku Ikuba zadała to samo pytanie Konowi Kenpachiemu. Jego wyjaśnienie było bardziej szczegółowe, a jednocześnie proste. - Zazdrość. To najgorsze ze wszystkiego. Zaoferowałem Toddowi małą rólkę w „Ukiyo”, odmawiając tego samego Wakabie. Jan nie wiedziała czy się śmiać, czy płakać. - Kon, słyszałam o ludziach umierających z pragnienia, aby tylko wejść do show- businessu, ale żeby zabijać? Nie obraź się, ale z tego wynika, że Wakaba miał ptasi móżdżek. - Jest jeszcze coś. Popiła łyk francuskiego likieru migdałowego. - To normalne, z tobą tak zawsze. - Bardzo bym chciał, aby Todd zagrał w filmie robionym specjalnie dla niego. - Mówisz poważnie? - To nie jest coś, co byłbym gotów dyskutować publicznie, ale mam w głowie taki projekt. Uwielbiam sposób w jaki Steven Spielberg pracuje z dziećmi. Ma bardzo dobrą metodę opowiadania historii z ich punktu widzenia, utrzymuje przy tym zainteresowanie dorosłych. Właśnie coś takiego chciałbym wymyślić dla Todda. Chłopiec ma w sobie jakiś magnetyzm, jakąś zadumę, którą, według mnie, uda się przenieść na ekran. - Ale przecież on nigdy przedtem nie grał. Skąd wiesz, że może grać? - To moja specjalność, wiedzieć takie rzeczy. Widzisz, większość swoich filmów obsadzam wykonawcami, którzy nie stracili młodości, urody ani świeżości - oczy mu się zaszkliły, a głos zmiękł. - Piękno, młodość i śmierć. To tak nieodparcie pociąga. - Masz na myśli Jamesa Deana, Valentino, Jean Harlow. Przytaknął żywo. - Tak, dokładnie o to mi chodzi. Ich młodość została uwieczniona. Tak samo jak naszego Yukio Mishimy, którego niektórzy uważają za boga. Poprzez śmierć można żyć wiecznie. Jan nie lubiła takiego gadania. Ale Kon był artystą, a artyści mają szczyptę szaleństwa. - Rozumiem - powiedziała - że w sprawie kariery filmowej Todda nie rozmawiałeś jeszcze z Frankiem. Kenpachi wypił drinka i ponownie napełnił szklanki. - Życie Mr DiPalmy i moje pod każdym możliwym względem biegną w przeciwnych kierunkach. Nie podoba mu się, że jego syn przebywa w moim towarzystwie. Jan wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Kenpachiego. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że twoje życie było szaleńczą gonitwą za przyzwoitością. - Zapewniam cię, że chłopiec nie interesuje mnie seksualnie, jeśli to mi insynuujesz. Wakaba był zazdrosny, to prawda. Ale i wcześniej żadne stosunki, jakie miałem z innymi mężczyznami nie sprawiały mu przyjemności. - Seksualne czy inne? - Ani seksualne, ani inne. - Czy byliście z Wakabą kochankami? Słaby uśmiech, który pojawił się na twarzy Kenpachiego, nie wyjaśnił jej niczego. - Rozkosz mówi sama za siebie - powiedział. - Rozkosz znajduje swój własny głos. Potem nadchodzi dzień, kiedy głos milknie. Odurzenie jest przejściowe i nieuchronnie przemija. Wakabie trudno było zaakceptować ten aspekt naszego związku. - Rozumiem. Dzisiaj kurczak, jutro miotełka z piórek do odkurzania. Prędzej czy później, każdy w życiu Kenpachiego musi ustąpić miejsca komuś innemu. Popiła likieru migdałowego. Czuła się odprężona, śmiała i zapragnęła rzucić Konowi wyzwanie. Dlaczegóż by nie? Po co ta przygoda miłosna, jeśli od czasu do czasu nie można kopnąć partnera w kostkę. - Z tego co pamiętasz - zaczęła Jan - Wakaba był bardzo lojalny wobec ciebie. Ty jednak traktujesz jego śmierć jak gdyby sprawa nie była poważniejsza od opuszczenia grzanki na podłogę. Bez łez i bez smutku na twarzy. Czy dlatego, że przedstawienie musi po prostu trwać dalej? Kenpachi rzucił jej nieprzyjemne spojrzenie. Przez chwilę pomyślała, że mógłby ją uderzyć. Potem powiedział: - Wakaba próbował zabić chłopca. Nigdy mu tego nie wybaczę. Todd ma dla mnie ogromne znaczenie. - A skoro już mówimy o filmach, to nasz jest opóźniony względem planu. A dzieje się tak przez twoje codzienne, od czasu śmierci Wakaby, wizyty na policji. Tracimy czas, a czas to pieniądze. - Może powinnaś przedyskutować tę kwestię z twoim przyjacielem, Mr DiPalmą. - Nie rozumiem. Chcesz mi powiedzieć, że film jest opóźniony z powodu Franka DiPalmy? - Kapitan Shuko jest jego przyjacielem. To właśnie on upiera się przy moich wizytach na policji, kiedykolwiek najdzie go ochota. - Jeśli dobrze rozumiem, twierdzisz, że Frank wini ciebie za to, że Wakaba usiłował zabić Todda. I że podpuszcza Shuko, aby się odegrać. Kenpachi spojrzał na Jan z pogardą. - Jeśli chodzi o DiPalmę, nie jesteś w stanie myśleć rozsądnie. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy zostaniesz zmuszona do zajęcia się sprawami, o których teraz nie chcesz nawet słyszeć. Czy nie przyszło ci do głowy, że DiPalma ma ogromne poczucie winy z powodu śmierci Kathariny Hansard? - Tak, powiedział mi o tym. - Czy nie wydaje ci się prawdopodobne, że to uczucie mogło zaważyć na jego stosunku do chłopca? - Zakładam, że jest to możliwe. - Nie będzie pierwszym, który nie chciał zaakceptować odpowiedzialności za swoje czyny. Nie powinnaś być zaskoczona tym, że zechce zrzucić swą winę na innych. Wiesz, dlaczego przyjechał do Tokio? - Prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Kathariny Hansard - powiedziała Jan. - Uważa, że winny jest Nosaka. Ażeby zabrać się do Nosaki, DiPalma próbuje poprzez kapitana Shuko nękać mnie w nadziei, że szybko się zmęczę takim traktowaniem i pomogę im zniszczyć tego wspaniałego człowieka. DiPalma posuwa się nawet tak daleko, że wtrąca się w interesy Nosaki-sana. - Frank mówi, że Nosaka siedzi po uszy w szpiegostwie przemysłowym. Kenpachi walnął pięścią w stół tak mocno, że Jan podskoczyła w fotelu. - Jesteś teraz w Japonii. A tu szpiegostwo przemysłowe nie istnieje. Informacje, które gromadzi nasz rząd i biznesmeni są zbierane dla dobra naszego całego kraju. Wiele z tego, co zdobywamy, jest publiczną tajemnicą dostępną dla każdego, kto zada sobie trud, by do niej dotrzeć. My nie szpiegujemy. Słyszysz mnie? Nie szpiegujemy. Jan podniosła do góry dłoń w geście protestu. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym, abyś na mnie nie krzyczał. Nazywaj to jak chcesz, tylko nie krzycz. Frankowi chodzi głównie o skutki działań Nosaki w Ameryce i może jeszcze w paru krajach. Ma prawo do swojej opinii, tak samo jak ty do swojej. Wolałabym w to teraz nie wchodzić. Mówiłeś coś o zaangażowaniu Shuko spowodowanym przez Franka. Zakładając, że Shuko nie jest kretynem i nie jest opłacany, dlaczego ktoś o jego pozycji miałby robić coś tak głupiego? Można by się spodziewać, że pierwszy przejdzie na stronę Nosaki. Postawmy sprawę jasno. Frank jest tu obcokrajowcem. Shuko i Nosaka są Japończykami, a przynajmniej byli, kiedy ostatni raz na nich patrzyłam. Kenpachi powstał i stanąwszy w rozkroku splótł ręce na piersiach. Jak Yul Brynner w „The king and I”, pomyślała Jan. Z tą różnicą, że tym razem król ma tylko jednego poddanego. Mnie. - Shuko to szumowina - powiedział Kenpachi. - Myśli tylko o sobie, nie o Japonii. Podczas drugiej wojny światowej jego ojciec był oficerem armii, który ściągnął na siebie hańbę w chwili, gdy kraj go potrzebował. Ojciec Shuko zdradził Japonię. I za to został przez Nosakę-sana skazany na śmierć. Shuko, który nie jest prawdziwym mężczyzną, nigdy nie przestał nienawidzić Nosaki za spełnienie tego obowiązku. Oto co Shuko i DiPalma mają ze sobą wspólnego. Obaj są zbyt słabi, aby przyjąć odpowiedzialność za własną karmę. Obaj starają się obwinić Nosakę-sana za swoje słabości. - Frank nigdy mi o tym nie wspominał. - A gdyby to zrobił, co wtedy? Wyjęła z torebki papierosy, wyciągnęła jednego z paczki i przypaliła go. Wypuściła dym pod lakierowany sufit. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. - Spodziewałem się, że kobiety w twoim kraju potrafią myśleć samodzielnie. - Ciągle staram się znaleźć różnicę pomiędzy powodami, które tylko wydają się dobre, a tymi naprawdę dobrymi, brzmiącymi rozsądnie. A teraz do rzeczy. - Sedno w tym, moja wolnomyślicielko, że powinnaś sama wyciągać wnioski, a więc niezależnie od Franka DiPalmy. Jeśli dokładnie zbadałabyś sprawę, przekonałabyś się, że sam cesarz zatwierdził wyrok śmierci na Shuko. To cesarz wziął Nosakę-sana pod osobistą opiekę, pod którą ten ciągle pozostaje. Ani Shuko, ani żadnemu członkowi jego rodziny nie wolno skrzywdzić Nosaki-sana. To jednak nie zapobiega, by wynajęli kogoś innego do załatwienia brudnej roboty. - Chodzi ci o Franka? - Przecież jego serce jest wciąż niespokojne z powodu dwóch zabitych kobiet, czyż nie? Stara się wciągnąć w tę szaradę nawet twojego ojca. Jan uniosła głowę. - Mój ojciec już jest w to zaangażowany. Frank nie musiał mi o tym mówić. Kenpachi podszedł bliżej. - To, że twój ojciec i Nosaka-san są powiązani wspólnymi interesami nie świadczy o tym, że są zaangażowani w tajemniczą działalność przestępczą. Czyż nie wydaje ci się możliwe, że dokumentacja, w której posiadaniu jest twój ojciec została po prostu sfałszowana? - A któż zadałby sobie trud fałszowania dokumentów dotyczących banku Nosaki i innych jego interesów? Upadł na kolana u jej boku i wyszczerzył zęby w chłopięcym uśmiechu. - Mr DiPalma, oczywiście. To jego natura domaga się zemsty. Jan dotknęła czołem jego czoła. - Ognista natura Sycylijczyka i takie tam. Nie zapomnij, że ludzie tacy jak on uwielbiają jaskrawe kolory i szpiczaste buty.-Odchyliła się do tyłu. - A teraz, kiedy załatwiliśmy rzeczy oczywiste, pozwól sobie powiedzieć, że mój ojciec uważa, iż dokumenty są prawdziwe. I to nie Frank je skompletował. Zebrał je ojczym Todda. A tymczasem mój ojciec popadł w kłopoty, próbując je zabezpieczyć. - A co zrobił, żeby je ochronić? Jan westchnęła i sięgnęła po drinka. - Znowu poszedł do szpitala. Ojciec utrzymuje, czy może raczej ten niesamowity typek odpowiedzialny za jego ochronę, że szpital jest najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem; łatwy do strzeżenia i temu podobne nonsensy. Nullabor, ten dziwny facet, uważa, że łatwiej ochroni ojca w szpitalu niż w którymkolwiek z jego domów. Z tego co wiem, przez cały czas dokumenty są w jego zasięgu. Kenpachi ucałował jej dłoń. - Rozumiem, że kiedy mówisz o ochronie, masz na myśli „Przymierze Krwi”? Jan przytaknęła. - Muszę ci powiedzieć, że nie rozumiem, o co chodzi. Chwilami myślę, że ojciec na stare lata zapadł na paranoję. Z drugiej strony mam świadomość, że dwóch jego przyjaciół nie żyje i to nie dlatego, że załaskotano ich na śmierć. To Salvatore Verna i Duncan Ivy. Boże, znałam ich całe życie. I co mam robić? Czy ojciec ma rację, czy nie? - Widzę, że bijesz się z myślami. Twój umysł jest bardzo niespokojny. Czy DiPalma powiedział jeszcze coś o twoim ojcu? Wypiła drinka do końca zanim odpowiedziała. - Wiesz, Frank i ja nie widzieliśmy się ani nie rozmawialiśmy od... od czasu tego wypadku z Wakabą. Tak, gania po całym Tokio zgłębiając życie Nosaki. Czuję jednak, że Frank stał się oschły. Zdecydowanie oschły od tamtej nocy. Nie zależy mu na tym, abym była jego powierniczką w większym stopniu niż to niezbędne. Kenpachi ujął dłonią jej podbródek i delikatnie zwrócił twarz ku swojej. - Zwierzanie się tobie może być także zwierzaniem się mnie. A może jest zazdrosny o nasz związek? Myślę, że ciągle masz odrobinę uczucia dla DiPalmy i trudno ci się z tym pogodzić. W żadnym wypadku jednak nie potrafisz o nim zapomnieć. Uśmiechnęła się lekko. - Porozmawiajmy lepiej o deszczach, które w przyszłym miesiącu mają nawiedzić Tokio. Mogą spowodować jeszcze większe opóźnienia. Ty masz lecieć do Nowego Jorku na ten przegląd swoich filmów. To chyba coś. Z Waszyngtonu przyleci ambasador Japonii. Mamy do zgłoszenia ponad trzystu dziennikarzy, którzy chcą relacjonować tę imprezę. Kenpachi ciągle u jej stóp, kreślił językiem kręgi na jej dłoni - Jan wstrząsnął dreszcz na wspomnienie rozkoszy doznanej z nim poprzednio. I upokorzenia. Odchrząknęła. - Robimy zestaw scen z twoich poprzednich filmów. Chciałabym dać także wstawkę z „Ukiyo”. Czy powiedziałam ci już, że wytwórnia chce dołączyć „Ukiyo” do grudniowej kwalifikacji do Nagrody Akademii Filmowej? Wspominają coś o oficjalnym obiedzie i oszałamiającym wrażeniu, jakie film zrobi, jeśli światowa premiera odbędzie się w Museum of Art. w Nowym Jorku. Pocałunkiem zamknął jej usta. Nie musiała nic więcej mówić. Co też oni mieli ze sobą wspólnego? Oczywiście, film. I miłość do Japonii. Oraz wolę akceptowania w sobie tego, czego nie akceptowali u innych. Oboje zbyt często byli zdominowani przez żądzę, a kiedy żądza zostawała zaspokojona, wierzyli że posiadają wszystko. Czy w ogóle żądza pozostawała jakąś alternatywą? A może Jan odchodząc od Franka DiPalmy, odwróciła się do tego pytania plecami? Od chwili, kiedy spotkali się ponownie przypominała sobie czasy, kiedy posiadła jego serce i dała mu swoje. Bała się iść do łóżka z Kenpachim. A jednocześnie tęskniła za tym. Czy rozkoszą, którą jej dawał było upokorzenie, czy tez środki, za pomocą których do niej dochodziła? Jedno było pewne: mistrzostwo seksualne Kenpachiego denerwowało ją, bo każdorazowo wywoływało uczucie wstydu. W narkotycznym zamroczeniu kilkakrotnie została doprowadzona na krawędź orgazmu, po czym Kenpachi wycofywał się, świadomie odwlekając szczytowanie. Za trzecim czy czwartym razem zrobiła to, co jej rozkazał. Błagała go. A kiedy to uczyniła, Kenpachi ucałował czule jej oczy, usta, szyję, piersi i brzuch. W chwili, gdy jego język znalazł łechtaczkę, zamknęła oczy i zacisnęła dłonie na prześcieradle. Jednak on znowu przerwał, celowo nie doprowadzając jej do orgazmu. Tym razem jednak nie musiała go usilnie prosić. Włożył jej do pochwy dwie małe, metalowe kulki, ri-no-tama. Używał ich już wcześniej. Jedna zawierała metalowy, wibrujący języczek, druga - niewielką ilość rtęci. Najmniejszy ruch wywoływał zmysłowe drżenia w całym ciele i wzdłuż kręgosłupa. Nie czekając na polecenia Kenpachiego, podciągnęła nieznacznie nogi, a potem wyprostowała je. Powtórzyła to jeszcze raz, najpierw powoli, potem coraz szybciej, unosząc biodra nad łóżkiem, aż wreszcie wygięła kręgosłup w łuk z orgiastycznym krzykiem, który trwał i trwał, i trwał... Potem opadła na łóżko wyczerpana i bez tchu. Dopiero kiedy otworzyła oczy, zdała sobie sprawę, że Kenpachi patrzył na nią ze zwykłą pogardą. Nie potrafiła jednak ocenić jego postępowania jako niesmaczne, gdyż narkotyk, który oboje zażyli w czerwonym winie pitym ze starego kielicha, pozostawił jej umysł w stanie zamroczenia i niepewności. Kenpachi wyjął teraz metalowe kulki i wszedł do niej. Wykonywał ruchy z taką uporczywością i umiejętnością, że doprowadził ją szybko w pobliże kolejnego orgazmu, po czym wyszedł i zaczął całować jej uda. Jeszcze raz jego język odszukał łechtaczkę. Z zamkniętymi oczami Jan pociągnęła go za włosy, wymawiając raz po raz jego imię. Fala zaczynała unosić się znowu, niepowstrzymanie. Odmowa zwiększyła jedynie jej tęsknotę za nim, za orgazmem, za wyzwoleniem, za Konem. Otworzyła oczy, aby nasycić się jego pięknem, cieszyć się widokiem tego, co jej robił i w tym momencie przeżyła kolejny, głęboki orgazm, wypowiadając jego imię i ściskając z całej siły jego głowę udami. Eksplodowała. Z zamkniętymi oczami dotknęła tej cienkiej granicy pomiędzy ekstazą i śmiercią, nie dbając o to czy umrze, czy nie. Kon wymówił jej imię. Powoli otworzyła oczy i zobaczyła go stojącego nago przy łóżku, podczas gdy jego ręce i język pieściły jej ciało. Narkotyki... Z wielkim wysiłkiem Jan oderwała oczy od Kona i wtedy zobaczyła mężczyznę i kobietę, którzy obsypywali ją pieszczotami. Chciała ich zatrzymać, krzyknąć, odepchnąć. Ale ponownie poczuła ciepło i rozkosz, a Kenpachi zmusił ją, aby wypiła więcej wina. Wkrótce osunęła się w krainę cienia, gdzie nie można było już nic więcej odczuwać. Kiedy rankiem przebudziła się, w pobliżu nie było ani Kona, ani mężczyzny, ani kobiety. Zawstydzenie wywołane zdarzeniami minionej nocy było zbyt silne, aby uwierzyć, że nigdy nie miały one miejsca. Przez parę minut przewracała się w łóżku i płakała. Nie miała pojęcia, kim byli ten drugi mężczyzna i ta kobieta; przeraziła ją myśl, że mogłaby zobaczyć ich ponownie. Nigdy przedtem nie robiła nic podobnego. Nigdy. Fantazjowała na ten temat nieraz, ale to było wszystko. Wyglądało, jak gdyby Kon czytał w jej myślach, odkrył jej nie wypowiedziane sekretne rojenia i wprowadził je w życie. Nigdy przedtem nie kochała się z kobietą, nigdy nie była w łóżku z mężczyzną, którego nie znała. Jednak to wszystko zdarzyło się zeszłej nocy i, co więcej, prawiło jej przyjemność. Z ledwością trafiła do łazienki, odkręciła kurek z gorącą wodą i przez długi czas stała pod jej strumieniem. Zadrżała z przerażenia, nie z powodu tego, co się wydarzyło, ale z powodu możliwych skutków w przyszłości. Tego co się stało nie można już było wykreślić. * Na dziedzińcu świątyni do Jan dołączyło kilku członków zespołu. Cała grupka obserwowała młodą Japonkę w modnych, szerokich dżinsach i bawełnianej koszulce prowadzącą zapłakaną córkę dalej od tłumu otaczającego ognisko. Jan dała sygnał drugiemu zespołowi, aby zaczął je filmować na tle świątyni, gdzie kobieta przyklękła i objęła ramionami płaczące dziecko. Dziewczynka była w cudownym, różowym kimonie, ze złotym pasem, a na nogach miała drewniaczki. Sama wyglądała jak laleczka, kiedy mama klękając przy niej łagodnie przemówiła, wskazując na czarny dym unoszący się spiralnie nad dziedzińcem. Czy tłumaczyła, że ulubiona lalka dziewczynki poszła do nieba? Matka scałowywała łezki córeczki, ujęła jej lewą rączkę w swoją, po czym splotła mały palec z paluszkiem dziecka. Teraz z kolei Jan nie mogła powstrzymać łez. - Dym szczypie w oczy - rzuciła mimochodem i sięgnęła do torebki po chusteczkę. Nazywało się to yubi-kiri. Splatanie małych palców i składanie obietnicy na przyszłość. Dziecięca gra. Jan jako dziecko przebywała z ojcem w bazie wojskowej w Japonii i często wtedy grali w yubi-kiri. Czego sobie wtedy życzyła? Długiego życia? Żeby była zawsze szczęśliwa? Randki z braćmi Everly? Nadszedł czas, żeby się wziąć w garść. Trzeba złapać Jan Golden za mały palec. Nikt inny nie potrafi uratować filmu. Rozejrzała się wokół i zaczęła wydawać polecenia. Neil Weiner, jej osobisty asystent, został poproszony o odnalezienie Kenpachiego. - Zacznij od posterunku policji. Jeśli tam go nie znajdziesz, szukaj dalej sam. Nie wracaj, dopóki nie będziesz wiedział gdzie jest. Najwyższy czas, żebyśmy sobie szczerze porozmawiali. Potem zwróciła się do sekretarki, Debbie Elise. - Zanieś wiadomość dla Franka DiPalmy do hotelu „New Otani”. Debbie uniosła wzrok znad notatnika i zaraz znowu go spuściła. O Boże, pomyślała Jan, jak oni wszyscy świetnie się orientują w moim życiu osobistym. Głośno dodała: - Prawdopodobnie wyszedł. Mam nadzieję, że wyszedł, ponieważ nie chciałabym mu powiedzieć nie. Zostaw tylko wiadomość. Przekaż, że chcę się z nim napić. Dzisiaj, jeśli to możliwe. I niech zostawi odpowiedź w moim hotelu. Jan chciała się osobiście przekonać, czy Frank wykorzystał tokijską policję, aby zaszkodzić Konowi. Przy kosztach sześćdziesięciu tysięcy dolarów dziennie nie mogła pozwolić, aby to trwało nadal. A poza tym, jako kierownik produkcji miała teraz określone obowiązki. - Czy jest jakaś możliwość kręcenia dzisiejszego popołudnia czegoś, co nie wymaga bezpośredniego udziału Kona Kenpachiego? - Będzie trudno - odpowiedział Sam Jonas. - Do nakręcenia jutrzejszej sceny w parku potrzebne jest pozwolenie. Nie dostaniemy go wcześniej niż dzisiaj, późnym popołudniem. Gennaro i Keighley są gotowi do sceny w Ginzie. Oni jednak zgodzili się robić ten film tylko pod warunkiem pracy z Kenpachim. Ale niech tam. Spróbuję popchnąć sprawę tego pozwolenia. Niczego nie obiecuję. Jednak trzeba będzie chyba tu i ówdzie posmarować. - Zrobione. Ogłosimy przerwę na lunch, to będziesz mógł wyskoczyć. - Już wyskoczyłem zeszłego wieczoru. Modelka z „LA” robi tutaj reklamówkę kosmetyku dla japońskiej telewizji. Bierze pięć tysięcy dolarów, a ja musiałem zapłacić za kolację. Do Jan zbliżył się Neil Weiner. - Znalazłem go. Jan odwróciła się tyłem do Sama Jonasa. - Gdzie? - Wydaje mi się, że wiem, gdzie jest. - Wydaje ci się? - Na policji powiedzieli, że wyszedł stamtąd o dziesiątej trzydzieści. Jan spojrzała na Neila kątem oka. - O dziesiątej trzydzieści, powiadasz? - Do diabła. Posłaniec ze złą wiadomością traci głowę. Musisz zrozumieć, że informacje te mam od jednej z naszych tłumaczek. Kazałem jej powtórzyć i zapisałem sobie. Lokalna władza twierdzi, że pan Kenpachi opuścił ich ciepłe gniazdko koło dziesiątej trzydzieści i, posłuchaj tylko, powrócił do zamku Ikuba. Jan przeszła energicznie obok niego. - Jedziesz ze mną. Myślę, że najwyższy czas kopnąć kogoś w dupę, zanim całkowicie utracę kontrolę nad filmem. Gdybym się nie znała na rzeczy, przysięgłabym, że pan Kenpachi porzucił pracę, za którą mu płacę ciężkie pieniądze. W ciasnym sklepiku z makaronem, wynajętym przez wytwórnię jako tymczasowe pomieszczenie dla ekipy, Neil Weiner telefonował do zamku Ikuba. Jan głęboko zaciągała się papierosem i nerwowo chodziła tam i z powrotem. Co za diabeł wlazł w Kona? Pracuje przy filmie i nie może sobie pozwalać na przebywanie poza planem nawet przez godzinę. Jego wizyty na policji kosztowały ją więcej niż się spodziewała. Dziadek miał rację. Przyjaciele pojawiają się i znikają, za to wrogów stale przybywa. I nie zapominajmy o sierpniowych deszczach. Albo o tajfunie. Miała nadzieję zakończyć prace przed ich nadejściem. Rozpaczliwie pragnęła ukończyć „Ukiyo” przed grudniem, by zdążyć na przeglądy kwalifikacyjne do Oscara. Film zapowiadał się dobrze. A jeśli tak, to dlaczego nie spróbować. Gennaro dawał z siebie wszystko, a Keighley nigdy nie był lepszy niż teraz. Jeśli „Ukiyo” zdoła zachwycić nowojorską krytykę, będzie miała wytwórnię w garści. A wtedy muszą dać jej tę promocję. Ostatnimi czasy nazywa się to marketingiem. Jakkolwiek by tego nie nazywać, rzecz była bezkonkurencyjna. Wytwórnie były w takim stopniu uzależnione od specjalistów tej branży, że jeśli scenariusz się chłopcom nie podobał, po prostu go nie robiono. Głupie co? Ale agent Jan zwykł był niegdyś mawiać, że w Hollywood nikt nie zostaje zwolniony tylko za to, że odmawia. Jan potrzebna była silna kampania reklamowa nastawiona wyłącznie na zdobycie nominacji Akademii Filmowej. Zależało jej także na prasowych kolumnach towarzyskich, które są wypróbowanym sposobem przyciągania widzów. Zanim jednak mogła się za to wziąć, musiała zakończyć produkcję filmu. Edycja, montaż, dubbing i tłoczenie musiały być gotowe w drugim tygodniu grudnia. Im więcej myślała o tym, co może stracić, tym bardziej była zła na Kenpachiego. - Nie odpowiada - poinformował Neil ze słuchawką przy uchu. - Co to znaczy, nie odpowiada. On tam jest. Tak twierdzi policja. Neil wyglądał przez okno wystawowe sklepiku. - Zauważyłaś coś? - Zauważyłam, że nie ma tego pieprzonego reżysera. - Jego przyjaciół też tu nie ma. Każdy z tych klownów wziął dupę w troki i zwiał. Zastanawiam się, o co tu chodzi? Neil miał rację. Paru osiłków, których widziała na przyjęciu Kona zeszłej nocy, zaangażowano wcześniej do filmu jako statystów, kierowców, ochronę. Ktoś z „LA” nazwał ich „banany”, bo takie żółte i zawsze trzymają się w kupie. Wakaba był jednym z nich. Goryle z krótko przystrzyżonymi włosami. Nawet Japończycy ich unikają. Podczas przerw w kręceniu Kon uprawiał z nimi karate i kendo. Byli dobrzy. Niemal za dobrzy. Obserwowanie ich w walce wywoływało u Jan wrażenie, że musieli nad tym nieźle pracować. Teraz zniknęli. Rozpłynęli się jak dym, którego resztki unosiły się nad świątynią. - Kon jest w zamku - powiedziała Jan. - A „banany” wyśliznęły się, aby do niego dołączyć. Sprowadź mojego kierowcę. - Pojadę z tobą. Stała tyłem, więc nie mógł widzieć jej twarzy. Nie dostrzegł strachu, który się na niej malował. Dzisiejszego ranka, kiedy przyszła na plan, „banany” rzucały jej pożądliwe spojrzenia. Płonąc ze wstydu, Jan pośpiesznie przeszła obok nich w stronę sklepiku z makaronami. Jeden z nich był z nią zeszłej nocy w łóżku. Ten sukinsyn Kon. Zrazu postanowiła zwolnić jego przyjaciół, ale potem zmieniła zdanie. Jeśli Kon chciał, żeby byli w filmie, to będą, a ona nie mogła nic w tej kwestii zrobić. Przynajmniej nie na tym etapie. Była skazana na ich obecność i jedyne co jej pozostało to udawać, że nie wie, co tu naprawdę robią. - Zostań - powiedziała do Neila. - Mój kierowca zna drogę. Wszystko będzie dobrze. Muszę tylko oczyścić atmosferę pomiędzy mną a Konem. Neil spojrzał na podłogę i podrapał się po głowie. A więc wiesz, pomyślała. I co z tego. Wypchaj się i myśl o mnie co chcesz. Pobiegła odszukać kierowcę. * Zwodzony most zamku Ikuba został opuszczony. Dziwne, pomyślała Jan. Kon powiedział, że woli, gdy jest podniesiony - wtedy nic nie zakłóca mu spokoju. Teraz nie tylko był opuszczony, ale jeszcze stało na nim kilka samochodów należących prawdopodobnie do „bananów”. Brama, a właściwie potężne, dwuskrzydłe, stalowe wrota były zamknięte, odcinając zamek od świata zewnętrznego. W środku jednego ze skrzydeł znajdowały się mniejsze drzwi, ale także zamknięte. Jan zawahała się, zanim wysiadła z limuzyny. Jej nerwy dopominały się o papierosa. Spaliła połowę, zanim wyszła z samochodu. Żałowała, że nie wzięła ze sobą Neila. Albo może lepiej, żeby był z nią Frank. Coraz częściej pojawiał się w jej myślach. Przeszła przez zwodzony most, wybierając starannie drogę pomiędzy samochodami. Przelotnie pomyślała, że wygodniejszy byłby niski obcas. Przed żelazną bramą zgasiła papierosa i zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zastukała w małe drzwi. Echo pukania rozeszło się po cichym dziedzińcu. Jan spojrzała za siebie. Tyle samochodów, a wewnątrz żadnego znaku życia. Niesamowite. Już miała zapukać powtórnie, kiedy zgrzyt klamki po drugiej stronie sprawił, że gwałtownie drgnęła. Drzwi otworzyły się na oścież, a to co ujrzała na dziedzińcu sprawiło, że poczuła się jeszcze bardziej niepewnie. Kiedy zajrzała głębiej jeden z „bananów” rzucił jej przeszywające spojrzenie. Kon rozebrany do naga, ze skórą lśniącą od oleju i potu klęczał na czerwonym dywanie. Samurajski miecz, którego klinga była idealnie wypolerowana, leżał na małym, niskim stoliku. Klęczał w środku kwadratu utworzonego przez cztery ogniska. „Banany” stały przed ogniskami i patrzyły. Jan instynktownie wyczuła, że zobaczyła coś, czego nie powinna była oglądać. Człowiek, który otworzył drzwi, ze złością zastąpił jej drogę i próbował zmusić do odwrotu. Dołączył do niego drugi mężczyzna. Obaj patrzyli tak, jak gdyby chcieli ją zabić. Odwróciła się i przebiegła przez zwodzony most w stronę samochodu ani razu nie oglądając się za siebie. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Shuko i DiPalma siedzieli na przednim siedzeniu zaparkowanego datsuna, należącego do kapitana tokijskiej policji. Patrzyli na zatłoczoną ulicę i gmach Takeshi, będący siedzibą korporacji Zenzo Nosaki. Ta ciemna, przyciężkawa, ośmiopiętrowa budowla, utrzymana raczej w stylu wiktoriańskim niż japońskim, stała na rogu placu Marunouchi, stanowiącego przemysłowe i bankowe centrum Japonii. W pobliżu wznosiły się wysokościowce innych korporacji, a przylegające banki przechowywały depozyty o łącznej wartości miliarda dolarów. Jakimś sposobem jednak, pogrzebowo wyglądający gmach Takeshi przytłaczał każdą budowlę znajdującą się w pobliżu. Kiedy wyższe, odznaczające się większym wdziękiem budynki wyglądały jak flamingi, twierdza Nosaki przypominała aligatora. Z miejsca, w którym DiPalma i Shuko zaparkowali, można było oglądać reprezentacyjną aleję, prowadzącą za gmachem Takeshi w dół, w stronę pałacu cesarskiego. Była wysadzona przedziwnie ukształtowanymi sosnami, które podparto, zabezpieczając od jesiennych tajfunów. Około południa na każdym kawałku jezdni tłoczyły się samochody osobowe, żółte taksówki, autobusy i ciężarówki, stykające się niemal zderzakami. Zanieczyszczone powietrze gryzło w oczy. Według Shuko zanieczyszczenie w Tokio było tak silne, że powietrze korodowało metal. Siedząc w samochodzie, DiPalma przypomniał sobie czasy, kiedy jako policjant prowadził żmudne obserwacje i żywił się pizzą i wodą sodową. Uśmiechnął się na wspomnienie jednej z pierwszych swoich ról w tej grze i obowiązujących w niej zasad. Zanim wsiądziesz, nie zapomnij się wysikać, bo podczas obserwacji nie wolno ci się ruszyć z miejsca. Na podłodze samochodu ustaw pusty karton po mleku. Nauczysz się go kochać, bo będzie twoją toaletą. Na tylnym siedzeniu datsuna kamerzysta japoński wycelował ręczną kamerę w gmach Takeshi. Stali najbliżej jak tylko DiPalmie się udało. Siedziba korporacji Nosaki była poza zasięgiem prasy zarówno japońskiej, jak i zagranicznej. Od czasu zakończenia wojny Nosaka nigdy nie udzielił żadnego wywiadu. Jedyne zdjęcia wykonane za jego pozwoleniem pochodziły z meczy kendo. „Aligator” był dobrze strzeżony. Uzbrojeni strażnicy w mundurach sprawdzali każdego, kto wchodził do holu. Gdyby dostrzegli, że DiPalma filmuje gmach, znalazłby się w ciężkich kłopotach. Operatorem kamery był dwudziestojednoletni student tokijskiej szkoły filmowej, który nazwał siebie Ford Higashi, od swojego ulubionego reżysera Johna Forda. Ford mówił po angielsku, używał przestarzałego amerykańskiego slangu i pracował ze słuchawkami podkręconymi tak głośno, że DiPalma słyszał każdą nutkę z „The Sea Hawk” Errola Flynna. Ford wykonywał mnóstwo prac dla tokijskiego korespondenta sieci telewizyjnej DiPalmy, Donalda Turneya, chudego jak szczapa Kanadyjczyka o wyglądzie absolwenta szkółki przygotowawczej. Turney odznaczał się niezwykłą ambicją, miał dwadzieścia dziewięć lat i był synem kanadyjskiego dyplomaty, który odegrał istotną rolę w uwolnieniu zakładników z Iranu. Młody Turney nigdy nie przestał poszukiwać czegoś, co miałoby większe znaczenie niż zdarzenia, w jakich brał udział jego ojciec. To właśnie dlatego próbował zmusić DiPalmę, aby go włączył do swoich działań. Były policjant zastanawiał się, czy rzeczywiście sprawy w Tokio wymagają przyspieszenia. - Ford twierdzi, że zdjęcia, które robi dla ciebie, mają coś wspólnego z Nosaką - powiedział Turney. Próbował mówić głosem wywołującym respekt. DiPalma miał już opuścić pokój hotelowy, kiedy zatrzymał go ten telefon. Nie podobał mu się ton Turneya. - Właśnie wychodzę. - DiPalma, chcę żebyś mnie wziął ze sobą. Jesteś na moim terenie. - Zabierasz mi czas. - Hej, facecie, nie rozrabiaj tutaj. Jesteś daleko od domu. Na tym terenie nie jesteś dzieckiem szczęścia. Jesteś tylko wędrownym obcokrajowcem, który łatwo może popaść w tarapaty. Czy wyrażam się jasno? - Do widzenia, Mr Turney. - Rób jak chcesz, przyjacielu. Ale jak tylko odłożysz słuchawkę, dzwonię do Nowego Jorku. A potem zobaczymy. DiPalma wyciągnął rękę ze słuchawką nad aparat telefoniczny i z tej wysokości spuścił ją na widełki. Dzień później Turney zadzwonił znowu. Tym razem jednak już trochę zmiękł. - Nowy Jork mówi, że powinniśmy się dogadać. Że wystarczy dla każdego, że byłoby to dobre dla nas obu. Ty podrapiesz moje plecy, a potem ja twoje. - W Nowym Jorku powiedzieli ci, żebyś się odpieprzył. Mówili, że jeśli masz odrobinę wyczucia, powinieneś się trzymać z dala ode mnie. W Nowym Jorku mam własny zespół do tych spraw. Tutaj też mam przyjaciół, którzy mi pomagają. Jesteś balastem. Nie potrzebuję ciebie. - Uważaj, żebym ci nie zaszkodził w tym mieście. - Jeśli to zrobisz, módl się, abym cię nie odnalazł. A teraz zadzwoń do Nowego Jorku i zapytaj, czy mówię prawdę. - Znowu upuścił słuchawkę z wysoka. Niech Turney zbiera swoje informacje od Forda. Tak jak było dotąd. Zanim student przyszedł, DiPalma był już w samochodzie i opowiadał Shuko o wynikach tygodniowego śledztwa. - Nosaka nie jest tu zbyt popularny, chociaż nikt nie odważy się wystąpić przeciwko niemu publicznie. Mam na filmie dwóch ludzi, którzy zgodzili się mówić, jeśli ich personalia będą utrzymane w tajemnicy. Nakręciliśmy to siedząc w ciemnościach. - Nie muszę znać ich nazwisk, DiPalma-san. Ale interesuje mnie, co mają do powiedzenia. - W porządku. Dotarłem do nich poprzez przyjaciela nazwiskiem Rakan Omura. - Hai. To handlarz antykami, dla którego przeprowadziłeś pewne śledztwo. DiPalma przytaknął. - I od którego kupowałem miecze. Sprawdziłem kiedyś dla niego dwóch kontrahentów na Medison Avenue. Jeden okazał się złodziejem, drugi był w porządku. Skontaktowałem go także z kimś z Metropolitan Museum w Nowym Jorku i wzbogacił się na tym. Każdego roku sprzedaje im starocie za grube tysiące dolarów. Wygląda na to, że jest również dostawcą japońskich biznesmenów, włącznie z dwoma pracującymi dla Nosaki. Jeden z nich, nazwijmy go Joe, podejrzewa, że za „Przymierzem Krwi” stoi Nosaka. Mówi, że dwaj ludzie, którzy ostatnio zostali zabici, byli rywalami Nosaki. Jednym był Ken Shiratori. - Ten, którego zamordowano zeszłego tygodnia w Zurichu. - Hai. Widocznie Nosaka chciał mieć pięćdziesięcioprocentowy udział w parku Shiratoriego. Shiratori nie zgodził się, a co gorsze, zrobił to w nieprzyjemny sposób. Nosaka ostał obrażony przez Shiratoriego na oczach wielu ludzi. W tym przypadku jednak w zabójstwie nie chodziło o nową czy dawną Japonię. Chodziło o pieniądze, o zwykłą, starą jak świat, zachłanność. - Czy drugi facet również mówi o zachłanności Nosaki? - zapytał Shuko. - Hai. Opowiedział także bardzo osobistą historię. Tego drugiego człowieka nazwiemy John. Razem z Johnem ćwiczyliśmy kiedyś w Tokio kendo, ale właściwie nasza znajomość nie wychodziła poza teren dojo. Czytał moje artykuły na temat mieczy. Z niektórymi rzeczami się zgadza, z innymi nie, ale to jego przywilej. W kwestii miecza trudno wam, Japończykom dogodzić. W każdym razie, John skontaktował się z Omura-sanem i poprosił o rozmowę ze mną. Nie mogę jednak ujawnić ani jego nazwiska, ani pokazać w filmie jego twarzy. John opowiedział mi o banku Nosaki, którego do niedawna był dyrektorem. Twierdzi, że bank zajmuje się wywiadem gospodarczym i wybielaniem pieniędzy. John nie widzi nic złego w żadnym z tych działań. Jak większość Japończyków, zdobytą wiedzę uważa za istotną dla przetrwania Japonii. Shuko przerwał mu: - Nie rozumiem. Jeśli John nie widzi nic niewłaściwego w tym, co robi Nosaka, to dlaczego chciał się z tobą zobaczyć? - Żeby mi opowiedzieć o swoim nieżyjącym synu. Śmiercią chłopca obciąża Nosakę. Syn Johna był świetnym szermierzem i należał do klubu Takeshi. Przyciągnął go tam duch walki jego członków, a także ich wiara, że Japonia musi stać się ponownie militarną potęgą. - Czy to Nosaka mu naopowiadał? DiPalma przytaknął. - Według Johna, jego syn słuchał patriotycznych przemówień zarówno Nosaki, jak i Kenpachiego. Każdy członek klubu Takeshi jest superpatriotą. Bardzo prawicowym. Nie to jednak przeszkadzało Johnowi, czującemu przecież tak samo. Jednak któregoś dnia w tym roku chłopiec powiedział ojcu, że wstąpił do tajnej grupy nacjonalistycznej, która odrodzi Japonię i uczyni ją jeszcze raz pierwszą pośród narodów. Chłopiec utrzymywał, że Kenpachi także do niej należy, a Nosaka daje pieniądze. Wszystko, oczywiście, musiało pozostać w tajemnicy. Chłopiec złożył przysięgę na krew, że niczego nie ujawni. -„Przymierze Krwi” - powiedział Shuko. DiPalma rozluźnił krawat i rozglądał się wokół za spóźnionym Fordem Higashi. Datsun Shuko nie miał klimatyzacji, a spaliny samochodowe dusiły w gardle. Potem ciągnął dalej: - Na początku John był dumny z chłopca. Ta tajna organizacja, czymkolwiek by nie była, wyglądała na coś, czego kraj potrzebował, aby zawrócić we właściwym kierunku. Potem zaczęły się zabójstwa. Wtedy John zaczął być nerwowy. Harda gadanina to jedno, a rozlanie krwi to co innego. Obawiał się, że Nosaka i jego syn są zamieszani w te wydarzenia. Co mógł w tej sytuacji zrobić? W końcu John wmówił sobie, że trzeba po prostu uwierzyć w Nosakę. Udawało mu się. Dopóki nie zginął jego syn. - Kiedy to się stało? - zapytał Shuko. - W czasie, gdy w Paryżu zabito francuskiego biznesmena, Labouchere’a. Policja francuska ma w posiadaniu ciało, do którego nikt nie rości praw. Japończyk. Brakuje głowy i obu rąk. Ani japońska, ani francuska policja nie były w stanie zidentyfikować ciała. Tym chłopcem jest oczywiście syn Johna. Od czasu jego śmierci John stracił ducha. Przeszedł na emeryturę, zrezygnował z kendo i dużo czasu spędza na modlitwach za duszę syna. - Czy Nosaka skontaktował się z ojcem? - Hai. Chłopiec wcześniej powiedział, że drużyna szermierska Takeshi miała zaplanowane pokazy w Londynie i Brukseli. Z obu tych miast do Paryża leci się samolotem godzinę. Kiedy chłopiec nie powrócił z podróży, ojciec rozmawiał z innymi członkami klubu. Ich milczenie oraz doniesienia prasowe o okaleczonym ciele potwierdziły jego najgorsze obawy. Nosaka złożył wówczas wizytę Johnowi i zabronił mu wystąpić o wydanie ciała. Nie powiedział, dlaczego. Nie musiał tego robić. Shuko patrzył przed siebie. - A ojciec zastosował się do nakazu. Powiedz mi, jakiego wyznania są rodzice zmarłego chłopca? - Shinto. - Umierają więc każdego dnia, ponieważ ich synowi odmówiono stosownego rytuału pogrzebowego. - Hai. - DiPalma wpatrywał się w gmach Takeshi. - Taka była karma ich syna. Tak samo jak karma umarłego Wakaby była tym śladem, który doprowadził DiPalmę i Shuko do gmachu Takeshi. Przy ciele Wakaby znaleziono paszport, ostemplowany przy przylocie z Hongkongu niecałe dwie godziny przed jego śmiercią. Był tam także bilet na samolot odlatujący następnego dnia do Genewy, gdzie Wakaba miał się przyłączyć do drużyny Takeshi występującej w turnieju szermierczym. Informacja na kopercie biletu wskazywała, że Genewa była pierwszym miejscem pobytu podczas pokazowego tournee najlepszego w Japonii klubu kendo, Takeshi. Cała trasa obejmowała sześć miast europejskich. Jak wiele japońskich korporacji, Takeshi również zachęcało swoich pracowników do ćwiczenia sztuk walki, aby wzmocnić ich ducha i uczynić ich lepszymi pracownikami. Osoby z zewnątrz nie mogły wstępować do drużyny ani obserwować jej treningów. Zasada ta nie stosowała się jednak do Kona Kenpachiego. Rozmowa DiPalmy z Johnem przekonała go o dwóch sprawach: drużyna Takeshi, wspomagana pieniędzmi Nosaki, była w istocie „Przymierzem Krwi”, a Kenpachi także do niego należał. Shuko wystarczyło zaledwie kilka sekund, aby wyciągnąć te same wnioski. Bandaże na czole i ręce Wakaby wraz ze stemplem wyjazdowym z Hongkongu w paszporcie zastanawiały DiPalmę. Goryl powinien był towarzyszyć Kenpachiemu. Zamiast tego opuścił Hongkong po swoim szefie. Dlaczego? No i te rany. Głębokie nakłucia zrobione ostrym narzędziem. Im więcej DiPalma o tym myślał, tym bardziej rosła jego ciekawość. Z biura Shuko zatelefonował w tej sprawie do nadkomisarza policji w Hongkongu. - Jenkins próbował odeprzeć atak napastnika - powiedział nadkomisarz. - Ale oczywiście, nie okazał się dostatecznie dobry. Podczas napadu pracował w ogrodzie. Próbował walczyć z tym skurwielem za pomocą narzędzia ogrodniczego. Mamy je u siebie. Plamy krwi i cząsteczki ciała ciągle znajdują się na jego metalowym końcu. - Co się stało z Jenkinsem? - Ucięto mu język, jest oślepiony na drugie oko i ma w kilku miejscach uszkodzony rdzeń kręgowy, co spowodowało nieodwracalny paraliż od pasa w dół. Ciągle żyje, ale to wszystko, co można o nim powiedzieć. Żyje w piekle. Kiedy DiPalma odłożył w końcu słuchawkę, zwrócił się do Shuko: - Powiedziałem mu, że wyślesz próbki krwi i tkanki Wakaby. Domyślam się, że Wakaba działał z polecenia Kenpachiego, który pragnął zemsty. To przecież Jenkins zabił Sakona Chibę. - Hai. Przesłucham Kenpachiego w tej sprawie i wyślę raport do Hongkongu. Muszę go również przesłuchać, aby wyjaśnić wszystkie okoliczności tego zajścia w alei między Wakabą a twoim synem. Siedząc w zaparkowanym datsunie, DiPalma myślał o Toddzie, znajdującym się teraz w siedzibie tokijskiej policji pod opieką kolegów Shuko. DiPalma poprosił o tę przysługę; tłumaczył to tym, że przyjaciele Wakaby z klubu Takeshi mogliby pragnąć zemsty i próbować zrobić chłopcu krzywdę. Była to nieprawda. Niezbędna, ale jednak nieprawda. Todd nie musiał się obawiać przyjaciół Wakaby. Musiał się bać Kenpachiego. Aby dostać Todda w swoje ręce, Kenpachi mógł się posunąć aż do morderstwa. To właśnie dlatego polecił zabić Katharinę. „Nie pozwolę ci być kaishaku dla Kenpachiego. Nigdy nie pogwałcisz jego seppuku”. Wówczas w alei DiPalma słyszał, jak Wakaba użył tej groźby. Jan również słyszała, ale nie znała japońskiego dostatecznie dobrze, aby ją zrozumieć. Dla niej te krzyki były majaczeniem szaleńca, niczym więcej. Jeśli chodzi o Shuko stał za daleko, aby coś usłyszeć. Był na drugim końcu alejki i ledwo dochodził do siebie po kopnięciu w brzuch. Samemu DiPalmie z trudem przychodziło uwierzyć w to, co usłyszał. Wiedział jednak, że to była prawda. Każde przerażające słowo było prawdziwe; ostatnim przedśmiertnym gestem Wakaby było wskazanie Todda i nazwanie go Benkaiem. To właśnie Benkai czterysta lat temu ściął głowę pierwszemu panu na zamku Ikuba. Shuko milczał. A kiedy Jan zapytała DiPalmę o znaczenie usłyszanych słów, zignorował ją i odszedł z nieprzytomnym Toddem w ramionach. Jan była teraz zbyt blisko z Kenpachim, aby DiPalma mógł się jej zwierzać. Jak mógł powiedzieć jej albo Shuko, że było bardzo prawdopodobne, iż jego syn stał się teraz kolejnym wcieleniem dawnego samuraja? Czy uwierzyliby, że wojownik ten żyje w ciele jedenastoletniego chłopca? I że ma zamiar wziąć udział w najbliższym seppuku na zamku Ikuba? Czy ktokolwiek uwierzy w tę historię? Shuko uwierzyłby, ale byłby zobowiązany zameldować o tym swoim przełożonym. Kenpachi mógłby temu zaprzeczyć, a przy najbliższej okazji sprowadzić Todda. Reżyser i tak zdobył już wiele przewagi. Przyciągał Todda, no i miał Jan. DiPalma przybył do Tokio, aby znaleźć dowody łączące Nosakę z morderstwem Kathariny. Wszystko wskazywało na Kenpachiego, który pewnie pilnował się teraz bardziej niż kiedykolwiek. DiPalma nie widział także powodu, aby opowiedzieć Shuko o rozmowie z Andy Pazadianem, tokijskim agentem DEA, z którym wcześniej pracował przy sprawach związanych z narkotykami. Relacja z tej rozmowy mogłaby obrazić kapitana policji. W biurze Pazadiana zaczęli od sprawy Rogera Tana. - Wygląda na to, że nie żyje - powiedział Pazadian. Był śniadym i krępym Amerykaninem greckiego pochodzenia, miał około czterdziestu pięciu lat i przekłute uszy. - Nie ma po nim śladu. Broń zarejestrowaną na jego nazwisko znaleziono w mieszkaniu Geoffreya Laycocka. - Znałem Laycocka. - Tak słyszałem. Broń była w kieszeni szlafroka Laycocka. Spodziewamy się, że mieszkanie dziennikarza było ostatnim przystankiem Rogera. - Czy po Hongkongu krążą jakieś pogłoski na ten temat? Pazadian wyprostował spinacz do papieru i użył go do wydłubywania woskowiny z ucha. - Słyszę różne rzeczy. Żadna z nich nie jest dobra. Przypuszcza się, że to Triad go załatwiła. Myślimy, że to Triad Shena, a więc te same błazny, które próbowały urządzić ciebie. Notatnik Rogera mówi, że odbył międzynarodową rozmowę telefoniczną z Mystic w stanie Connecticut. Rozmawiał z Jude Goldenem. Jego córka jest w mieście, kręci film. DiPalma przytaknął i czekał na resztę. Pazadian nie był taki zły jak Roger Tan, ale lubił plotki. - Jest twoją przyjaciółką? - Raczej znajomą. O czym Roger rozmawiał z Jude Goldenem? - Notatki Rogera wskazują, że rozmawiali o prawdziwej tożsamości Laycocka. Wyszło na to, że jako jeniec wojenny występował w Hongkongu pod innym nazwiskiem. A skoro już o nazwiskach, zgadnij, czyje również pojawiło się na biurku Rogera? - Mów, bo nie ręczę za siebie. - Pana Zenzo Nosaki, którego, jak słyszę, właśnie sprawdzasz. DiPalma odrzekł: - Właśnie dlatego tu siedzę, patrząc jak wyciągasz sobie wosk z ucha. Opowiedział Pazadianowi o siatce szpiegostwa przemysłowego Nosaki i jego brudnych zagrywkach na całym świecie. Nie wspomniał nic o Katharinie, ale miał wrażenie, że Pazadian i tak o niej wiedział. Pazadian odchylił się do tyłu, aż przednie nogi krzesła oderwały się od podłogi. - Szpiegostwo przemysłowe nie jest, powtarzam, nie jest w tym kraju przestępstwem. Stanowi cześć japońskiej obrony przed Rosją i Chinami, jej dwoma najpotężniejszymi wrogami. Oto dlaczego przypisywanie Japończykom szpiegostwa nie daje pozytywnych rezultatów. Dla nich wiedza to potęga, a każda wiedza zwiększa szanse ich kraju na przetrwanie. Ci pieprzeni Japończycy mają obsesję na punkcie wiedzy. Wiedzy wszelkiego rodzaju. Wywiad wojskowy czy wykradanie krzemowych układów scalonych, to dla nich wszystko jedno. Japonia nie przetrwa bez żadnego z nich. Ty albo ja możemy myśleć, że coś jest tu nie w porządku, ale my się nie liczymy. DiPalma powiedział: - Nosaka nie jest stuprocentowym patriotą. Chodzi za swoim. Japonia dostaje tylko to, czego jemu zbywa. - Wszystko w porządku, przyjacielu. Tylko, że nie uda ci się znaleźć w Japonii żywej duszy, która mu przyłoży. Popatrz, Japonia przegrała wojnę, pamiętasz? Oni nie lubią przegrywać. Aby się więc upewnić, że to nigdy więcej nie nastąpi, wleźli po same uszy w szpiegostwo. Szczególnie jeśli chodzi o Rosję, która nie jest łatwa do przeskoczenia. Fakty są takie, że Japonia wpadła w paranoję na punkcie Rosji, mającej więcej bomb nuklearnych i o wiele większą armię niż ona. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę wybrzeża Japonii są strzeżone przed rosyjskimi okrętami podwodnymi i kto powie, że nie jest to słuszne? Mają również na oku Chiny lub chińskich szpiegów w swoim kraju. Jest ich wokół całe mnóstwo. - A więc mówisz, że szpiegostwo nie ma w Japonii pejoratywnego zabarwienia. - Ani dzisiaj, ani wczoraj, ani jutro. Rosja i Chiny to twardzi sąsiedzi. Czy nie trzymałbyś ich na oku, gdyby stali na twoim progu? Spójrz, według prawa Japonia nie może mieć dużej armii, broni nuklearnej, rozbudowanej marynarki wojennej ani nic z tych rzeczy. Przegrana wojna była dla tych ludzi koszmarem. Oni nigdy wcześniej nie byli podbici, nigdy nie pozostawali pod okupacją ani nigdy nie poddali się innemu narodowi. - W japońskim słownictwie nie występuje wyrażenie „poddać się” - powiedział DiPalma. - Przynajmniej nie było go tam do czasu, kiedy Hiroshima i Nagasaki wpisały go do słownika. W każdym razie, bez znaczącej obrony militarnej, o której w ogóle można by mówić, najlepszym zabezpieczeniem, na jakie mogą sobie pozwolić, jest szpiegostwo. Szpiegostwo jest dla nich równoznaczne z bezpieczeństwem narodowym. Nic wierzysz mi? Mówię ci, że tak jest. Oni nigdy nie powiedzą facetom takim jak Nosaka, aby robili świństwa. Ale możesz się założyć o swoją dupę, że nie potraktowaliby sprawy tak poważnie jak my, gdyby Nosaka został przyłapany z rękami w naszym garnku. - A więc to dlatego Japonia nie potrzebuje tak wielu instytutów badawczych, zespołów doradczych, biur danych, rad handlowych i stowarzyszeń zawodowych. Wszyscy tkwią w szpiegostwie przemysłowym, a jeśli trafią na coś, czym armia japońska mogłaby być zainteresowana, po prostu to przekazują. - Brawa dla Sycylijczyka. A teraz chcesz wiedzieć, co my z tego mamy? - My? - No, mój kraj i twój. DiPalma powiedział: - Niech zgadnę. Pewnie swobodę szpiegowania na tym terenie. Pazadian skierował na niego pokryty woskowiną koniec spinacza. - Prawdopodobnie rozróżniasz pizdę od pietruszki, na tyle chyba jesteś rozgarnięty. - No jasne, przecież nikt nie pierdoli pietruszki. Pazadian uśmiechnął się. - Moja żona uważa, że ten dowcip dyskryminuje kobiety seksualnie. Cholernie mi się podoba. Tak czy owak, zgadłeś za pierwszym razem. Zdobywamy przy tej okazji mnóstwo informacji, na które w innym wypadku nie natrafilibyśmy. Jak na przykład wiadomości o przemycie narkotyków w tej części świata. Albo na temat arabskich terrorystów czy południowo-amerykańskich guerillas szkolonych w Północnej Korei. Czy też dane o handlu bronią, szmuglu złota i tak dalej. Dostajemy też dużo informacji o Rosji i Chinach. A wszystko to od tych małych szpiegów z Nipponu. Nie trzeba nawet udawać, że nigdy nie przeprowadzaliśmy tej rozmowy. Pogawędka, której DiPalma i Pazadian rzekomo nigdy nie odbywali potwierdziła również, że dziewięćdziesiąt procent japońskiej działalności szpiegowskiej dotyczyło spraw gospodarczych. Gromadzenie danych wojskowych odbywało się dopiero w drugiej kolejności. Informacje napływające do tego kraju z każdego zakątka globu dotyczyły nowych technologii, zmieniających się rynków, związków zawodowych, popytu, bieżących i rozwojowych prac badawczych, ekologii i polityki. - Jak im się to udaje? - zastanawiał się DiPalma. - Dzięki temu, że są najbardziej ciekawskimi ludźmi na tej ziemi i nie można ich niczym powstrzymać - powiedział Pazadian. - Chcą wiedzieć wszystko, rozumiesz, wszystko. A kiedy już wiedzą, pierwsze co robią, to siadają i ulepszają. Pokaż im lepszy sposób, wezmą go. Nigdy nie mówią: zróbmy to tak samo, ponieważ tak robiło się przez wszystkie minione lata. Takie bzdety można wstawiać na Zachodzie, nie tutaj. I pracują ciężko. Mówię ci, sikają krwią. Zawsze, zawsze otwarci na nowe pomysły. I wiedzą, jak odczytywać dane z wywiadu, jak się nimi posługiwać. Taki pacjent jak ty nie uwierzyłby. Nie pominą najdrobniejszego szczegółu, choćby wydawał się nie wiem jak pozbawiony znaczenia. - Pazadian uśmiechnął się. - Wiesz, co w tym wszystkim jest zabawne? Poświęcają jedną dziesiątą tego czasu co my na badania i rozwój. Wystaw sobie, jedną dziesiątą. I popatrz, jak im się to opłaca. - Mówisz, że szpiegostwo wojskowe czy przemysłowe może służyć temu samemu? - zapytał DiPalma. - Tak jest. Japoński rząd traktuje je łącznie. Istnieje wiele agencji rządowych promujących zdobycze wywiadu. Ach, zapisujesz sobie, rozumiem. Perły mądrości z moich rubinowych ust. - Niezupełnie, ale mów dalej. - Agencje rządowe. Tak, mamy tu na przykład takie MITI, Ministerstwo Handlu Międzynarodowego i Przemysłu. Bardzo obciążone pracą i grające twardo. Zawsze rozsyłają zespoły badawcze po całym świecie, biorą udział w konferencjach, analizują powszechnie dostępne informacje, zadają pytania. Mają naukowców i laboratoria, w których się pracuje oraz mnóstwo lalusiów siedzących cały dzień i analizujących te gówna. To właśnie jest MITI. DiPalma uniósł wzrok znad notatek. - Słyszałem, że są tutaj szkoły przygotowujące ludzi na szpiegów gospodarczych. - Ty mi to mówisz? A co powiesz na temat ponad czterystu agencji detektywistycznych w samym Tokio, które utrzymują się w branży przez zdobywanie sekretów innych ludzi. Nie licząc agencji w Osace, Kioto czy Jokohamie i Bóg wie, gdzie jeszcze. Gromadzenie informacji wywiadowczych tego czy innego rodzaju jest niemal najważniejszą rzeczą, jaką można robić w Japonii. - I twierdzisz, że dzieje się tak z przyzwoleniem prawa. Pazadian machnął ręką. - Właśnie. Mają, co prawda, prawo mówiące, że kopiowanie patentów innych facetów jest be-be, ale myślę, że nie doczekam się czasów, kiedy posadzą faceta pod tym zarzutem. Jeśli coś nie jest strzeżone prawami autorskimi, według prawa japońskiego nadaje się do wzięcia. Handlarz kokainą powiedział mi kiedyś: „Jeśli warto coś mieć, warto to ukraść”. - Czy to oficjalne stanowisko, myślę o rządzie... - Zejdziesz wreszcie z tego rządu czy nie? Im się to podoba. Cel uświęca środki. Dojdź do czegoś, jakim chcesz sposobem, a potem pomyślimy o szczegółach. Japońskie władze nie martwią się. Faceci, którzy zapoczątkowali tę działalność, ci z tak zwanego biura badawczego, byli czołowymi szpiegami podczas drugiej wojny światowej. Patrioci. Dobre sobie. Oni i patriotyzm. DiPalma zamknął swój notatnik. - A wiec Nosaka jest bohaterem. Pazadian rozłożył ręce. - Nikt nie powiedział, że masz siedzieć na krawężniku i klaskać, kiedy przechodzi. Po prostu taka jest rzeczywistość. Myślę, że prędzej piekło wystygnie, zanim ktoś zaakceptuje to, co mi wcześniej powiedziałeś. Problem nie sprowadza się do tego, czy Japończycy uwierzą, że Nosaka zabija ludzi. Chodzi o to, co zrobią z tym faktem. - Pochylił się do przodu. - Zwycięzców nie pyta się, czy mówią prawdę. A stary, dobry Nosaka jest zwycięzcą, wielkim zwycięzcą. Na przednim siedzeniu datsuna Shuko, DiPalma odwrócił się do tyłu, aby spojrzeć na Forda Higashi. Młody kamerzysta spóźnił się; poszedł obejrzeć ekranizację „The Searchers”. Po raz pięćdziesiąty czwarty Higashi oglądał ten western Johna Forda, podziwiany także przez wielu amerykańskich reżyserów takich, jak Francis Ford Coppola, George Lucas czy Steven Spielberg, którzy przecież sami byli ulubieńcami japońskich studentów akademii filmowej. Melodia „The Sea Hawk” ciągle dźwięczała w słuchawkach Higashiego. Teraz chłopak sfilmował gmach Takeshi od góry do dołu, ludzi wchodzących i wychodzących, strażników skrupulatnie sprawdzających dowody tożsamości oraz limuzyny i rolls-royce’y, z których wysiadali członkowie zarządu firmy. Po powrocie do Nowego Jorku DiPalma napisze komentarz do tego filmu. Jego wymowa byłaby większa, gdyby udało mu się położyć rękę na zbiorach Hansarda znajdujących się w posiadaniu Jude Goldena. - Daimyowie dwudziestego wieku - powiedział Higashi po angielsku, trzymając wciąż kamerę przy oku. - Współcześni wielcy wojownicy. Biurokraci. - O kim mówisz? - zapytał DiPalma. Shuko, którego angielski był dość słaby, odwrócił się, aby spojrzeć na Higashiego. - Mówimy o tygrysach w rodzaju Nosaki - rzekł Higashi. - Takie typki mają wszystko: pieniądze, władzę, samochody, kobiety. Czego tylko zapragną. Faceci pracujący na niego są jak jego samurajowie, rozumiesz? DiPalma szybko przetłumaczył to Shuko, który przytaknął i powiedział po japońsku: - Tacy samurajowie zdobywają dziś świat skórzanymi dyplomatkami i kontami bankowymi zamiast mieczy. Higashi skinął głową i dalej filmował „aligatora”. - Właśnie dlatego macie te wszystkie datsuny, sony i hondy u siebie w Stanach. - Odstawił kamerę i spojrzał na DiPalmę. - Założę się, że nie wiesz, iż pierwszym tokijskim biznesmenem, prawdziwym biznesmenem, był właśnie samuraj. DiPalma uśmiechnął się i przetłumaczył tę wypowiedź Shuko, który potwierdził: - Hai. Najstarszy dom towarowy w Tokio, Mitsukoshi, został założony prawie pięćset lat temu przez samuraja zwanego Hachirobei. Któregoś dnia stwierdził, że został bez środków do życia, więc zastawił swoje dwa miecze, dai-sho. Sprzedawał potem świece, buty, ubiory kobiece i wstążki. Inni samurajowie znieważali go i opluwali do czasu, kiedy przekonali się, ile zarobił pieniędzy. Herb rodzinny Hachirobei znany jest dzisiaj jako stały znak firmowy korporacji, która stała się właścicielem tego domu towarowego, a także innych sklepów. DiPalma dodał: - Powiedziano mi, że japońscy biznesmeni nie używają takich terminów, jak kierownik, asystent kierownika czy dyrektor, stosowanych u nas na Zachodzie. Wykorzystują te same stopnie, jakie były używane w armiach samurajskich tysiąc lat temu. Współcześnie prowadzenie przedsiębiorstwa oparte jest na zasadach podobnych do tych, jakie obowiązują w wojsku, to jest na wykonywaniu rozkazów. - Bardzo efektywne - skomentował Shuko. Słowa te wymówił z wielką dumą. - I zapewnia dyscyplinę. Biznesmen może mieć stopień Sa-konye albo U-konye, czyli generała lewego skrzydła albo prawego. Tak samo spotyka się kapitana lewego czy prawego skrzydła. Oczywiście, występują również inne stopnie wojskowe. Prosty system, tak, ale bardzo skuteczny. - Masz rację, człowieku - powiedział Ford Higashi. A zaraz potem dorzucił innym tonem: - Hej, popatrzcie tylko, numer jeden we własnej osobie. - Spojrzał na DiPalmę. - Sam daimyo. DiPalma obrócił się na siedzeniu, zwracając twarz na gmach Takeshi. Nosaka. Wysiada z limuzyny. Mały człowieczek w meloniku, ciemnym garniturze, z muszką i laseczką. Zatrzymał się, aby powiedzieć coś kierowcy, który uchylił drzwi, a potem podszedł do wejścia. Dwóch potężnych goryli sprawiało, że wydał się karzełkiem. Strażnicy utorowali drogę, otwierając drzwi i skierowując ludzi na jedną stronę. Niektórzy bez ponaglania sami zeszli bok i patrzyli na Nosakę, jak gdyby był królem. Jak gdyby był daimyo. Potem zniknął we wnętrzu. - O ho, ho - powiedział Ford Higashi, opadając plecami na oparcie siedzenia. - Daleko zaszedł, pieprzony. DiPalma musiał się kontrolować, aby nie ulec wrażeniu. Coś było w postawie Nosaki, w jego sposobie chodzenia, w tym, jak strażnicy i przechodnie reagowali na jego widok. Był egzotyczną przeszłością Japonii przywróconą do życia. Budowniczym imperium. Otoczonym nie żywymi ludźmi, ale narzędziami, odrzucanymi po ich wykorzystaniu. DiPalma spojrzał na Shuko. Kapitan policji ze zwężonymi oczami i rękami wczepionymi w kierownicę zapatrzył się przed siebie. On również spoglądał w przeszłość. Nie w przeszłość Japonii wskrzeszoną do życia pod postacią współczesnego wielkiego wojownika. Patrzył na człowieka, który zamordował jego matkę, ojca i innych członków rodziny. I który był nietykalny z powodu przysięgi złożonej cesarzowi czterdzieści lat temu. Z okna na czwartym piętrze wychodzącego na ulicę, Nosaka i jego sekretarz zauważyli, jak datsun odjechał od krawężnika i włączył się do wzmożonego ruchu ulicznego. Sekretarz, trzymając słuchawkę przy uchu, powiedział po angielsku: - Tak panie Turney, przekazałem pana prośbę o wywiad Panu Nosace i on ją rozważy. Jest bardzo wdzięczny za pański telefon w sprawie pana kolegi, DiPalmy. Nie, tym razem nie złożymy żadnego oświadczenia. Takie sprawy prowadzi nasz rzecznik prasowy. Jego nazwisko? Spojrzał na Nosakę, który skinął głową. - Nazywa się Yoshinaka. Jego adres, nie. Podania o wywiady należy składać na piśmie wraz z listą przewidywanych pytań. Pan Yoshinaka nie uwzględnia próśb telefonicznych. Kiedy sekretarz odłożył słuchawkę, stanął przy boku Nosaki. Razem obserwowali datsuna do czasu, gdy nie zginął w wibrujących falach gorącego powietrza unoszących się nad skłębionym tłumem ludzi i samochodów. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Nosaka uniósł wzrok znad biurka i wyjrzał przez okno na otoczony murem ogród na tyłach swojej willi. Rozsuwane drzwi do pokoju, w którym na ścianach wisiała kolekcja broni, były otwarte. W powietrzu unosił się aromat drewna sosnowego palonego w kamiennej lampie koreańskiej używanej jako kadzielnica. Stojący w jej pobliżu służący wrzucał kęsy chleba do sadzawki z pływającymi w niej karpiami. Nosaka wierzył, że te wielkie ryby cenione przez Japończyków za ich odwagę i determinację przynosiły mu szczęście. Sprawiały, że czuł się śmiało i wierzył w zwycięstwo. Wstał od biurka i stanął w drzwiach, podziwiając karłowate drzewa bambusowe, piwonie i krwistoczerwone kamelie oświetlone zachodzącym słońcem. Kiedy świat zaczynał mu zagrażać, ogród stanowił schronienie. Otoczony jego pięknej i ciszą, Nosaka zapominał o wszelkich namiętnościach i odnajdował spokój w sobie samym. Było to jedyne miejsce na ziemi, gdzie czuł się zadowolony, gdzie nie pragnął więcej niż ma. Wiszący zegar wahadłowy uruchamiany za pomocą ciężarków, wskazywał godzinę szóstą trzydzieści po południu. Kenpachi spóźniał się już pół godziny, co dotąd mu się nie zdarzało. Kiedy zrozumie, że oczekujący podsumowują wszystkie błędy tych, którzy każą na siebie czekać. Od czasu gdy posiadł klingę Muramasy, reżyser stał się jakby bardziej arogancki, a nawet nie okazywał dostatecznego uszanowania. Nieobecność Kenpachiego była dla Nosaki coraz trudniejsza do zniesienia. Kenpachi był przekonany, że jego seppuku wprawi Japonię w szok i wyzwoli taki wybuch patriotyzmu, jakiego nie obserwowano od czasów drugiej wojny światowej. - Cesarz wzruszy się moją śmiercią - powiedział. - Ogłosi mnie bohaterem narodowym. Zostanę pochowany w świątyni Yasukuni z innymi wojownikami, którzy oddali życie za Japonię. Ta pewność siebie sprawiała, że jego charyzma przeniosła się na „Przymierze Krwi”. Przekonani, iż szczerze pragnie śmierci na chwałę narodu, członkowie „Przymierza” skłonni byli w coraz większym stopniu ryzykować życie dla niego i dla Japonii. Nosaka jednak widział go takim, jaki był naprawdę. Nosaka powrócił do biurka i na nowo podjął oględziny siodła. Gdyby je kupił, kosztowałoby go drożej niż większość broni z jego kolekcji. Oprócz mieczy, sztyletów, zbroi, włóczni i łuków posiadał w niej także inne siodła. Żadne jednak nie dorównywało temu badanemu teraz za pomocą szkła powiększającego. Rzeźbione w ciemnym drewnie, pokryte było bogato lakierem. Wzniesiony łęk wykonano z kości słoniowej inkrustowanej srebrem, a niebieskie, welwetowe podbicie zabezpieczało przed otarciem skóry konia. Strzemiona w kształcie podkowy zrobione były ze srebra i inkrustowane złotem. Siodło miało ponad czterysta lat i było przykładem kunsztu rzemieślnika oraz niezwykłego piękna. Istniały tylko trzy takie siodła wykonane własnoręcznie przez wielkiego Muramasę. Mówiło się, że podobnie jak miecze, włócznie i noże, siodła Muramasy były nawiedzone przez złego ducha, który prześladował tego znakomitego, ale niezrównoważonego płatnerza. Zaledwie w ciągu roku od chwili, gdy handlarz antykami nabył ten okaz, jego żona doznała poważnych obrażeń podczas upadku, właściciel przeżył groźny wypadek samochodowy, a ukochana wnuczka zmarła we śnie z nieznanych przyczyn. Drżącym głosem handlarz wyznał, że przekleństwo Muramasy jest dla niego nazbyt oczywiste. Nosaka nie bał się złego ducha Muramasy ani w jego broni ani w siodle. Był przecież samurajem, wobec tego nie obawiał się niczego. Strach był przyczyną przesądów zrodzonych z niepewności, a on był zawsze absolutnie pewny swojej wartości. Był całkowicie odporny na każdą formę strachu czy paniki. Zgromadzona kolekcja broni, której dużą część podarował już muzeom, zawierała wiele okazów wykonanych prze Muramasę. Przez całe lata dodawały mu one siły i podtrzymywały jego witalność, sprawiały, że został jednym z najbogatszych ludzi w Japonii. Po jego śmierci pozostała część kolekcji zostanie przekazana różnym placówkom muzealnym w całym kraju. Tymczasem co cenniejsze okazy przechowywał w swojej willi na wzgórzu. Gdyby kupił siodło, również trzymałby je tutaj. Oparł rękę na łęku i pochylił się, aby pod szkłem powiększającym obejrzeć dokładnie lewe strzemię. Hai. Rozpoznał wykonawstwo i to go podnieciło. Tak zawiła inkrustacja, tak złożone i okryte tajemnicą wzory były nie do podrobienia. Muramasa. Serce Nosaki zaczęło bić mocniej. Musi mieć to siodło. Dotknął go drżącą ręką. Przez chwilę zapomniał o Kenpachim. Kupując ten okaz, Nosaka stałby się właścicielem zbioru obejmującego pełen zestaw wyrobów Muramasy. Do kompletu brakowało mu tylko tego siodła. Kenpachi przyszedł dziesięć minut później, ubrany w biały garnitur Yves St. Laurenta oraz słoneczne okulary z malutkim diamentem w rogu jednego ze szkieł. Wcale nie przeprosił za spóźnienie ani nie wyraził życzenia przebrania się w kimono, jak to zwykle robił podczas wizyt u Nosaki. Pokłon oddany staremu był tak niedbały, że aż pozbawiony szacunku. Propozycja wypicia herbaty spotkała się z odmową. Usiedli na wyłożonej matami podłodze po przeciwległych stronach długiego stołu. Niespokojny Kenpachi nastawił wizjer zawieszony na szyi i spojrzał na ogród za plecami Nosaki. Było oczywiste, że czuł się do jego domu wezwany. W chwili, gdy Kenpachi obgryzał paznokieć u kciuka, Nosaka wskazał na mały magnetofon lezący na stole. - Spotkali się w parku kolo świątyni Toshugo - powiedział. - Pewna osoba, kobieta udająca matkę, pojechała z dzieckiem do parku zaczerpnąć świeżego powietrza i usiadła trzy ławki dalej. Nagrała ich rozmowę na tym urządzeniu. Mikrofon jest dostatecznie czuły, aby zarejestrować rozmowę z odległości dwustu jardów. Z doskonałą czystością, jak się za chwilę przekonasz. Nacisnął guzik magnetofonu, po czym przesunął go bliżej w stronę Kenpachiego. Słychać różne dźwięki. Chłopcy grają w piłkę. W górze przelatuje samolot. Szczekanie psów. Piszczenie dziewczynek próbujących niezdarnie utrzymać równowagę na wrotkach. W zasięg mikrofonu wchodzi radiomagnetofon i słychać jak Elton John przytłumiając wszystkie inne głosy śpiewa „Rocket man”. - Wierz mi, że ściany mają uszy - powiedział Frank DiPalma. - Szczególnie w Tokio. - Mówiłeś coś, że mogliby nas śledzić. Poważnie? - To była Jan Golden. - Przekopuję góry, zagłębiając się w życie Nosaki. Miałem rację - Jest mistrzem dwudziestego wieku w szpiegowaniu, wskrzeszony Hideyoshi. Byłby głupcem, gdyby i mnie nie szpiegował. Na jego miejscu robiłbym to samo. Nie zamierzam cię popędzać, ale muszę jeszcze pójść na policję i zabrać Todda. Jesteśmy umówieni na kolację z Shuko. To nasza ostatnia noc w Tokio. Jutro wylatujemy do Nowego Jorku. Jan Golden odrzekła: - Nie wiem. Wydaje mi się, że dobrze zrobiłam dzwoniąc do ciebie. Szczególnie, że nie jestem pewna czy ty zadzwoniłbyś do mnie. Muszę cię zapytać o coś, co dotyczy Kona. - Ty mnie chcesz pytać o Kona Kenpachiego? Boże, jednak Japończycy mają rację. Utrzymują, że nieoczekiwane rzeczy często się zdarzają. - Frank, ten film wymaga ogromnej pracy. I jest bardzo trudny. Zostało nam jeszcze trzy do czterech tygodni zdjęć i muszę do tego mieć mojego reżysera. Problem w tym, że spędza tak wiele czasu na policji. Kon twierdzi, że ty za tym stoisz. Mówi, że wykręcasz mu numer poprzez kapitana Shuko. - Co ty wygadujesz? - Dla mnie to nie ma sensu. Przyjeżdża do Japonii jakiś facet z zagranicy i rozstawia policję po kątach. - Shuko to dobry policjant. Nikt mu nie musi mówić, co ma robić. Siedzi nad sprawą Kenpachiego z sobie wiadomego powodu. Wakaba próbował zabić mojego syna. I był także zamieszany w paskudną sprawę. Z tego właśnie powodu Shuko wzywa Kenpachiego na rozmowy. - Czy ta paskudna sprawa dotyczy Kona? - Powiedz mi lepiej, dlaczego chciałaś się ze mną widzieć. - Dziś koło południa, kiedy Kon nie pokazał się na plamę, wpadłam do zamku Ikuba. Nie mogłam porozumieć się z nim przez telefon, a czułam, że nadszedł czas, żebyśmy jasno postawili sprawy. Na osobności. W zamku zobaczyłam coś, czego chyba nie powinnam była zobaczyć. Widziałam Kona rozebranego do naga, klęczącego na czerwonym dywaniku rozłożonym na dziedzińcu... - Otoczonego czterema ogniskami. W południe, powiadasz. To ma sens. Rytuał... - Jaki rytuał? Milczenie. Po chwili DiPalma odpowiedział: - Byłaś świadkiem buddyjskiego rytuału oczyszczenia, czegoś, co Kenpachi prawdopodobnie przejął od matki, mniszki buddyjskiej. Masz rację, nie powinnaś była tego zobaczyć. Kenpachi prowadził rozmowę z bogami na temat swojego przyszłego życia. - Czego? - Najpierw sam sobie wymierza karę. Żarem z ognisk, słońcem. Musi cierpieć. To taka wymiana. Cierpi w zamian za to, co bogowie dadzą mu w przyszłym życiu. Dotykamy tu naprawdę sprawy życia i śmierci. - Czy chcesz mi powiedzieć, że Kon zamierza wkrótce umrzeć? To śmieszne. Ten człowiek ma wiele powodów, aby żyć. Nie zabiłby się. Na tyle go znam - powiedziała Jan. Milczenie. Potem dodała: - Frank, on mi jest potrzebny. - Każdy ma swoje marzenia, cóż mogę ci więcej powiedzieć. - Wpadłam w kłopoty, czyż nie? Z Konem oczywiście. To dlatego unikałeś mnie ostatnimi dniami. Dlatego też odepchnąłeś mnie w alei tej nocy, kiedy zginął Wakaba. Wiesz coś o Konie i nie chcesz mi tego powiedzieć? Milczenie. - Widzisz, ja potrafię dotrzymać tajemnicy - mówiła dalej. - Jeśli nie chcesz, żebym komukolwiek powtórzyła, nie zrobię tego. Tylko mi powiedz. Proszę cię. DiPalma odparł nieoczekiwanie: - Gdybym poprosił cię, abyś odeszła od Kenpachiego, wyjechała z Tokio i wróciła do Nowego Jorku z Toddem i ze mną, czy zrobiłabyś to? - Chcesz, żebym odeszła od filmu? - Nigdy tego nie zrobisz, prawda? Nikt przecież nie rzuca filmu. Boże, po co ja tracę czas? Całe życie robiłaś dokładnie to, a chciałaś. Odrzucając dobre czy złe na bok i prąc dalej do przodu. Jan odparła: - Śmiertelnie boję się tylko jednej rzeczy. Że ludzie dwa razy gorsi zajmą moje miejsce, kiedy się wycofam. Zrozum. Gdyby cierpienie było rozwiązaniem, świat musiałby stać się lepszym miejscem do życia już wiele lat temu. Dlatego nie proś mnie, abym cierpiała bardziej niż to konieczne. Tylko miesiąc. Tyle mi potrzeba. Może nawet mniej, jeśli Kon będzie mógł wykonywać swoją pracę razem z nami. Pozwól mi dokończyć ten film. - Rozpłakała się. - Frank, jestem już tak blisko, tak blisko. Nie mogę tak po prostu odejść. Nie teraz. Poproś o coś innego. - To jedyna rzecz, o którą warto prosić. Nie zależy ci na tym, abym zrozumiał, chcesz, abym zaaprobował. A przecież Wakaba mógł cię załatwić, gdyby miał szansę. A pamiętasz przyjaciela Kenpachiego Sakona Chibę? - Tego transwestytę, który próbował cię zabić w Hongkongu? - Udało mu się zabić policjanta, zanim Jenkins, drugi policjant, załatwił go. A Jenkins nie ma się wcale dobrze po tym, jak Wakaba złożył mu wizytę. Czy zauważyłaś, że Wakaba pozostał w Hongkongu, kiedy reszta zespołu poleciała do Tokio? Jan odparła: - Kenpachi powiedział mi, że Wakaba miał komuś doręczył wiadomość. - Z całą pewnością to zrobił. Obciął Jenkinsowi język. - Mówisz poważnie? - Oślepił też na drugie oko, a potem przerwał mu rdzeń kręgowy. Jenkins jest na zawsze sparaliżowany. Oślepiony i niemy. - Słabo mi się robi. - Nie ma wątpliwości, że to robota Wakaby. Próbki jego krwi i tkanek są zgodne ze śladami znalezionymi na narzędziu ogrodowym w pobliżu Jenkinsa. Wakaba był także członkiem tego samego „Przymierza Krwi”, które zabiło Sally’ego Vernę, Duncana Ivy i zamierza zabić twojego ojca. - Skąd to wszystko wiesz? - Przy ciele Wakaby znaleziono bilet do Genewy oraz program meczów kendo rozgrywanych przez drużynę Takeshi w sześciu miastach Europy. To drużyna opłacana przez Nosakę. Ta sama, z którą pracował Wakaba. W czasie gdy członkowie Takeshi dawali pokazy w Genewie, w Zurichu zamordowano japońskiego biznesmena. Te dwa miasta nie leżą daleko od siebie. Dużo przemocy widziało się w pobliżu nieżyjącego już Pana Wakaby i jego przyjaciół. Myślę, że to wystarczający powód, aby zażądać obecności Kenpachiego na policji. Nie zapominaj, że Wakaba był jego człowiekiem. Podenerwowana Jan powiedziała: - Powoli, powoli. Mówisz, że Kenpachi jest zamieszany w „Przymierze Krwi”. A co z Nosaką? - Jest ciągle na mojej liście. Kenpachi i Wakaba ćwiczyli razem kendo w klubie Takeshi, w tej drużynie finansowanej przez Nosakę, która ma powiązania z „Przymierzem Krwi”. Wydaje mi się, że Kenpachi winien jest paru ludziom wyjaśnienia. Jan, twój ojciec jest w niebezpieczeństwie. Jeśli będziesz pozostawać tutaj... - Nie ponaglaj mnie, przeklęty! Nie chcę więcej tego słuchać. Nie mogę słuchać ani ciebie, ani nikogo innego. Muszę robić to, co uważam za słuszne. To wszystko. Nosaka wyłączył magnetofon. Interesujące, pomyślał. Kenpachi pozbył się swojej arogancji. Patrzył na miniaturowe urządzenie i sprawiał wrażenie zmartwionego. Nosaka wyjaśnił: - Zostało nagrane niespełna dwie godziny temu. Panna Golden uciekła z płaczem od pana DiPalmy, a on nie pobiegł za nią. Jak widzisz, pan DiPalma jest świadom twoich planów popełnienia seppuku. Wie o rytuale oczyszczenia i zostawia chłopca na policji, kiedy wybiera się, aby węszyć w moim życiu. Wie na pewno. Mam nadzieję, że zauważyłeś, jak ta kobieta podprowadziła DiPalmę bliżej „Przymierza Krwi”. Bliżej nas. Kenpachi zmarszczył brwi i objął się rękami. - On nic nie wie. Jak... - Pomyśl o tym, co przed chwilą usłyszałeś. Przeanalizuj to, co zostało wypowiedziane i o czym nie wspomniał. Panna Golden była przyczyną śmierci Wakaby. Stanęła mu na drodze, gdy planował zabicie chłopca. Potem zawiodła go do alei, w której zginął. A jego śmierć dostarczyła dowodów, że ponosi odpowiedzialność w tej drugiej sprawie. Dlaczego nie poprosiłeś o moje pozwolenie, zanim podjąłeś próbę zemsty na tym policjancie Jenkinsie? Kenpachi spuścił oczy. - Chorobliwa bezczelność robi z człowieka głupca - powiedział Nosaka. - Rany u Wakaby zadane ręką Jenkinsa spowodowały, że DiPalma rozpoczął dochodzenie. Podejrzliwość sprawia, że człowiek zapamiętuje fakty i inne drobne informacje. DiPalma jako były policjant łatwiej staje się bardziej podejrzliwy niż większość ludzi. Szczególnie, kiedy ta kobieta donosi mu, co zobaczyła na dziedzińcu. W jaki sposób wyjaśniłeś jej swoje zachowanie? - Powiedziałem, że była to ceremonia religijna za duszę Wakaby. - Oczywiście, nie ma do ciebie zaufania, bo w przeciwnym razie nie szukałaby kontaktu z DiPalmą. Ona go bardzo pociąga. Nawet teraz próbuje ją ostrzec. Ona jednak odrzuca jego ostrzeżenia. Jest ambitna. - Nosaka uśmiechnął się. - On nie chce, żeby umarła tak jak dwie inne kobiety, które kochał. Ma ochotę zaryzykować dla niej swoje życie. Właśnie dlatego ta dwójka jest bardzo niebezpieczna. Czy myślisz, że potrafiłbyś zrobić ten film bez niej? Kenpachi potrząsnął przecząco głową. - Nie, sensei. Wszystko, co jest konieczne dla filmu pochodzi od niej. Pieniądze, aktorzy, amerykańskie studio. Potrzebuję jej. - A ona ciebie. Wydaje mi się jednak, że DiPalma znajdzie drogę, aby użyć jej przeciwko tobie. Zrujnuje twoje plany samobójstwa na chwałę ojczyzny i zrani mnie. Nosaka z lekkością powstał z podłogi i odwrócił się plecami do Kenpachiego, spoglądając w stronę ogrodu. Promień zachodzącego słońca przybrązowiły małą, kocią twarz biznesmena, sprawiając że wyglądał teraz raczej ponadczasowo niż staro; bardziej przypominał boga niż człowieka. - Dwaj mężczyźni i jedna kobieta - powiedział. - Obaj mogą jej mieć. - Spojrzał przez ramię na Kenpachiego. - Powiem ci, dlaczego nie zaszkodziłem DiPalmie podczas jego pobytu w Japonii. Chcę, aby przywiózł mi zbiór dokumentów Hansarda. Jude Golden jest bardzo dobrze strzeżony i zbyt wielu ludzi wie o „Przymierzu”: DiPalma, Shuko, Jude Golden, jego córka. Wolałbym teraz nie wykorzystywać „Przymierza”. Postaraj się przekonać córkę, że zbiory znajdujące się w posiadaniu jej ojca zostaną lepiej wykorzystane, jeśli trafią do DiPalmy, który przecież jest dziennikarzem. Nosaka odwrócił się w kierunku słońca. - Kiedy odbierzemy DiPalmie dokumenty, będziesz mógł go zabić. W Ameryce. Najlepiej dokonać tego możliwie najdalej od nas. A ponieważ ty posiadasz teraz władzę, sugeruję, abyś sprawił, że to syn zabije ojca. Iki-ryo przybył do ciebie w Hongkongu, gdzie zabił Laycocka. Teraz spowoduj, aby zabił DiPalmę. Nosaka podszedł do pobliskiej ściany, zdjął tessen i zaczął się wachlować. Był to ten sam wachlarz obronny, którym Yoshiko zabiła policjanta w Hongkongu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Nad zamkiem Ikuba budził się szary i duszny świt. Na horyzoncie wschodzące słońce rzucało ogniste blaski na szczyty ciemnoniebieskich wzgórz i błotnistą rzekę Sumida, wezbraną ulewnymi deszczami i występującą tu i ówdzie z brzegów. Po obu stronach zamku pola ryżowe, drogi, moczary i równiny były aż czarne od kawalerii i pieszych żołnierzy Hideyoshiego, armii wzmocnionej nieprzerwanym ciągiem zwycięstw. Tak jak wcześniej zrobili to ninja, Hideyoshi, ta Koronowana Małpa, wykorzystał deszcz i ciemności, aby się wśliznąć na teren przeciwnika. Zamek Ikuba był otoczony, a jego garnizon przewyższony liczebnie i odcięty od możliwości ucieczki. W komnatach daimyo Todd, w którego wcielił się Benkai, obserwował jak jego pan przygotowywał się do seppuku. Wstępując na gruby, czerwony dywanik otoczony z trzech stron białym parawanem, pan upadł na kolana, zsunął z ramion kimono i odsłonił pierś. Todd skinął na strażnika w hełmie ubranego w skórzaną zbroję, aby ten podszedł i zdjął panu sandały. W przerażonych oczach strażnika Todd mógł wyczytać swoje własne udręczenie. W jego lewym oku tkwiła strzała; kimono było przesiąknięte krwią, a u jego szarfy zwisała głowa kobiety przywiązana za długie, czarne włosy. Musiał przedstawiać sobą wstrząsający widok, którego można się było przerazić bardziej niż atakujących ninja czy Hideyoshiego. Strach odebrał strażnikom zamkowym cały rozsądek. Nic nie liczyło się bardziej niż spełnianie poleceń Todda, który był teraz Benkaiem. Dym przedostawał się spod zapartych dębowych drzwi do komnat daimyo. Dym wydobywał się także przez złocony sufit z płonących pokoi na wyższym piętrze oraz wlatywał przez otwarte okno wychodzące na dziedziniec; wrogowie atakowali obwarowania. Dym nie był jednak w stanie zasłonić ninja zabitych przez Todda, podczas gdy próbowali wedrzeć się do komnat daimyo przez tajny tunel. Inni ninja usiłowali dotrzeć do daimyo z wnętrza tunelu i przedsionka, gdzie słowicze podłogi „ćwierkały” pod ich sandałami. Nagle w sieni ucichło, po czym dał się słyszeć tupot nóg wielu mężczyzn, a drzwi zatrzęsły się od uderzenia tarana i krzyku wydobywającego się z wielu gardeł. Daimyo był zgubiony. Mógł uratować swój honor i uniknąć wstydu pojmania i hańby jedynie dokonując seppuku. Todd, będący teraz Bankaiem, powiedział: - Samuraj musi wybierać pomiędzy hańbą i chwałą. Seppuku jest drogą do chwały. - Hai - krzyknęli strażnicy. Todd spojrzał na swojego pana, który z uśmiechem podał mu katanę, długi miecz z białą tkaniną owiniętą wokół jego wysadzanej kamieniami rękojeści. Biel była kolorem śmierci. Ująwszy mocno obiema dłońmi za rękojeść, Todd uniósł miecz i przypatrywał się odbłyskom światła na jego ostrej jak brzytwa klindze. Skłoniwszy głowę, daimyo czekał. Todd patrzył na niego, odczekał chwilę, po czym spuścił klingę na kark Kenpachiego. Nowy Jork Todd otworzył oczy. Był przerażony, nic nie widział i nie mógł złapać oddechu. Z trudem łapał powietrze, oddychając głęboko przez otwarte usta. Wtedy światło oślepiło go, aż podniósł ramiona, zasłaniając się przed jego blaskiem. Czy jasność oznaczała, że miecz był znowu blisko niego? Bał sic miecza. Chciał się ukryć, zanim go odnajdzie. Zanim będzie musiał zabić. - Spokojnie - powiedział DiPalma, który przed chwilą zapalił światło w pokoju Todda. - To tylko jeszcze jeden zły sen. Odpręż się. Już nie śpisz. Uspokój się. Podszedł do łóżka i usiadł na jego brzegu. O mało co nie powiedział „Nie ma się czym przejmować. To wszystko już za tobą”. Ale tak samo dobrze jak Todd wiedział, że to nieprawda. Nie była to pierwsza koszmarna noc, jaką chłopiec przeżył podczas dziesięciodniowego pobytu w Nowym Jorku. Znajdowali się w wygodnym mieszkaniu DiPalmy na Brooklyn Heights, pośród pięknych, starych piaskowców i ulic, przy których rosły rzędy drzew, a które wychodziły na nowojorski port i południowy cypel Manhattanu. DiPalma urodził się i wychował w Brooklynie, tutaj też się ożenił i był policjantem. Wolał Brooklyn od Manhattanu; był spokojniejszy i mniej pretensjonalny. Todd powiedział: - Może lepiej przyjąć to, co ma się zdarzyć. Żadnych gier, pomyślał DiPalma. Przynajmniej nie z tym dzieckiem. Potem zapytał: - Kenpachi? - Po raz pierwszy w moich snach trzymałem miecz. Zabiłem go. Byłem kaishaku. Ja byłem Benkaiem. To było takie prawdziwe. Zapachy, krzyki umierających ludzi, ranne konie. I wilgoć od deszczu oraz zapach olbrzymich kamelii. DiPalma przytaknął, milcząco domagając się, aby opowiadał dalej. - Widziałem zbroję, kawałki skóry i żelaza powiązane kolorowymi, jedwabnymi sznurkami. Na dziedzińcu widziałem konie bez jeźdźców z zakrwawionymi, drewnianymi siodłami. Nie konie. Kucyki. Hai. Małe, brzydkie kucyki. Widziałem generała leżącego na dziedzińcu pod oknem daimyo. Miał na sobie kabuto, żelazny hełm z rogami. Nosił przy sobie saihai, buławę z papierowymi proporcami. Ninja zabili go przy pierwszym ataku. Pot wystąpił na czoło Todda. - Mówią mi, że mam zabić drugi raz. DiPalma otarł synowi czoło. - Sny stają się prawdziwe tylko wtedy, gdy ciągle trwają. Ty się już przebudziłeś. Sen nie może cię męczyć przez cały czas. Wcześniej czy później musi cię opuścić. - Dzisiejszej nocy było tak prawdziwie - powiedział Todd. - Po raz pierwszy wiedziałem na pewno, że byłem Benkaiem. Byłem sobą, jednocześnie nim. Musi się znaleźć coś, co mógłbym dla niego zrobić, pomyślał DiPalma. Musi coś być. - Czy nie chciałbyś się przejść? - zapytał. Todd spojrzał na zegarek na nocnym stoliku. - Teraz? - Była 335 nad ranem. DiPalma wzruszył ramionami. - Dlaczego nie? Zrelaksujemy się obaj. - Nie dodał, że chce w ten sposób zapobiec temu, co Todd zrobił w Hongkongu i Tokio, jego samotnemu wyjściu w nocy. Todd wyszczerzył zęby w uśmiechu. Znowu wyglądał jak chłopiec. - Myślę, że to by mi się spodobało. Noc może przecież być spokojna, wiesz. Moglibyśmy nawet zjeść lody, gdyby to nie było zbytnim kłopotem. - Zdaje się, że o tej porze będziemy musieli ich trochę poszukać, ale spróbujemy. Daj mi tylko parę minut na ubranie się i wyjeżdżamy. W sypialni, z której balkonu roztaczał się fantastyczny widok na wysokościowce Manhattanu, DiPalma przerwał na chwilę ubieranie się, aby spojrzeć na laskę spoczywającą na poręczach wyściełanego krzesła. Doskonała broń. Jego myśli były jednak przy Smith & Wessonie kaliber 0.38, na którego noszenie miał nadal pozwolenie. Na co Kenpachi czekał? Dlaczego nie próbował zabrać mu Todda w Nowym Jorku? Dlaczego „Przymierze Krwi” nie próbowało go zabić? W szafie musiał poszperać za dobrą parą wyjściowych butów. Nie posiadał obuwia treningowego czy choćby trampek. Powód był taki sam jak ten, dla którego nie kupił nawet pary zwykłych jeansów. Nienawidził mundurków, mokasyny były równie wygodne, a przy tym bardziej stylowe. W szczególności te, które zostały zrobione ręcznie w Mediolanie. Wybrał parę brązowych i usiadł, by je założyć. Dziesięć dni temu miał je na pierwszym po powrocie z Japonii spotkaniu w sieci telewizyjnej. Na prośbę DiPalmy zjawiło się wtedy kilka ważnych osób z firmy, łącznie z jego zespołem śledczym, producentem, wydawcą i kierownikiem stacji. W sali konferencyjnej, której okna wychodziły na Sixth Avenue, DiPalma utrzymywał swoje audytorium w stanie bliskim hipnozy. Zaczął od wyjaśnień, dlaczego poleciał do Hongkongu, a zakończył na ściganiu siatki szpiegostwa przemysłowego Nosaki. Szczegółowo opowiedział o próbie zamachu na jego życie, o historii „Przymierza Krwi” i o zbiorze dokumentów, które mogłyby postawić Nosakę w stan oskarżenia pod zarzutem przestępstw kryminalnych. Powiedział im także o Katharinie i Toddzie. Nie wspomniał natomiast nic o koszmarach nocnych Todda ani o tym, że chłopiec mógłby być kolejnym wcieleniem samuraja żyjącego przed czterystu laty. Ani o tym, że Todd zabił człowieka. Nadmienił też o Jude Goldenie, za to nie powiedział nic o Jan. Ani o Kenpachim, który planował popełnić seppuku. Kiedy skończył, w sali panowało milczenie. Wtedy Raffaela, szef ekipy śledczej zapytał: - Czy myślisz, że „Przymierze Krwi” albo Kon Kenpachi, będą próbowali cię zabić? - Tak. - Z powodu zbioru dokumentów? DiPalma przytaknął. - Myślę, że każdy z was słyszał o Sallym Vernie i Duncanie Ivy. To powinno uświadomić wam, jak „Przymierze Krwi” rozgrywa tę grę. I dlaczego ja jestem jedyną osobą, która może dotrzeć do zbiorów i skontaktować się z Jude Goldenem. Chcę, aby to było zrozumiałe. Wiceprezes wtrącił: - Czy nie zapomniałeś nam wspomnieć, że Jude Golden jest ojcem Jan Golden? - Rzucił to pytanie w jakiś dziwny, znaczący sposób. DiPalma przyglądał się mu tak długo, że nawet siedzący obok zaczęli się czuć nieswojo. A kiedy wreszcie tamten odwrócił wzrok i spojrzał w sufit, DiPalma odparł chrapliwym głosem: - Nie zapomniałem. Ja nie zapominam. - Rozejrzał się wokół stołu. - Mój zespół pracował nad tym przez ostatnie trzy tygodnie. Chciałbym, aby pozostałe osoby dowiedziały się do czego doszliśmy. Wolałbym jednak, abyście nas wysłuchali, zanim zaczniecie zadawać pytania. - Jedno pytanie przed rozpoczęciem - powiedział drugi z wiceprezesów, spoglądając na swoje wypielęgnowane paznokcie. - Czy będziesz pojawiał się na antenie mimo przygotowywania tego programu? Pod twoją nieobecność nie mieliśmy czym wypełnić luki. To oczywiście komplement dla ciebie. My jednak wolimy siedzieć na górze i spoglądać w dół, zamiast na ziemi i patrzeć w górę na czyjąś dupę. DiPalma odparł: - Wystąpię na antenie dzisiaj wieczorem. Za to mi przecież płacicie. Wiceprezes wymusił uśmiech na twarzy. - Nie obrażaj się Frank. Potrzebujemy cię, to wszystko. Czy miałbyś coś przeciw temu aby nam powiedzieć, czego możemy oczekiwać? - Czegoś, co składaliśmy jeszcze przed moim wyjazdem do Hongkongu. Sprawa nieletniego handlarza środkami odurzającymi. Wiceprezes sięgnął po ołówek i zaczął kreślić małe, zachodzące na siebie kółka. Wzrok utrzymywał na ołówku. - Nieletni handlarz środków odurzających. Robiłeś to już ze dwa albo trzy razy przedtem, czyż nie Frank? - Szybki uśmiech w stronę ołówka. - Bez obrazy, oczywiście. - Tym razem chodzi o siedemnastoletnią hrabinę brazylijską. Jest właścicielką luksusowego apartamentu na poddaszu w pewnym domu przy East Side, pełnym bogatych Europejczyków i Latynosów. Jej narkotyki napływają do kraju w bagażach dyplomatycznych, a sprzedaje je wyłącznie przedstawicielom bogatych elit spotykanych w prywatnych klubach. Występowała na okładkach „Vogue” oraz „Harper’s Bazaar”, odmówiła podpisania dwóch kontraktów filmowych, a zarabia na handlu na czysto ponad milion dolarów rocznie. Ma bogatą rodzinę, więc nie potrzebuje pieniędzy. Robi to dla zabawy, z fantazji. Powiedziałbym, że ona różni się od innych nieletnich handlarzy, którymi się zajmowałem, zgodzisz się? Ci zaangażowani w proces zadawania Frankowi pytań spojrzeli na niego, a potem odwrócili głowy. Ktoś rzucił: - Myślę, że z powrotem mamy nasze normalne numery. Fajnie, że jesteś, Frank. Rafaella dodał: - Mamy ją na filmie, jak strzela sobie speedballa. To mieszanka kokainy i heroiny. Jest jedną z najpiękniejszych kobiet jakie widziałem w moim życiu. I całkowicie zwariowaną. Zupełnie nie z tej planety. Ktoś inny dorzucił: - To brzmi fascynująco. Jak na nią trafiłeś? DiPalma spuścił oczy na blat stołu. A więc o to wam chodzi. Albo skaczą człowiekowi do gardła, albo kładą się u stóp. - Wróćmy do Nosaki i „Przymierza Krwi”. Mamy parę rzeczy, z którymi chcielibyśmy was zapoznać. Spróbujemy to zrobić tak szybko, jak to możliwe, ponieważ mamy tu jeszcze dla was pewien film. Marshal Harris, producent DiPalmy, przyłączył się do zespołu, prezentując zebrane fakty na temat powiązań Nosaki z kongresmenami, lobbystami, biznesmenami, dziennikarzami oraz pokazując jak Nosaka wykorzystał je do zbudowania imperium przemysłowego. Wycinki gazetowe informowały o dawniejszych aresztowaniach szpiegów przemysłowych Nosaki w Stanach i za granicą. Za każdym razem szpiedzy przyznawali się do winy, unikając procesów i dalszego rozgłosu. Nakładano na nich kary pieniężne, ale nikt nie powędrował do więzienia. Teraz przyszła kolej na DiPalmę. Wyjaśnił rolę rządu japońskiego we wspomaganiu szpiegostwa gospodarczego. Przedstawił rolę Nosaki jako więźnia wojennego, sposób, w jaki Ameryka wykorzystywała go jako szpiega podczas zimnej wojny oraz jak Nosaka zorganizował swój bank dla potrzeb szpiegostwa. Następnie DiPalma zaprezentował film ukazujący siedzibę firmy Nosaki, jego fabryki oraz dom. Później pokazał migawki filmowe z tokijskich biur śledczych, placówek komisji handlowej, agencji detektywistycznych oraz instytucji specjalizujących się w szpiegostwie przemysłowym, których wiele działało za aprobatą i przy wsparciu rządowym. Były także wywiady z Joe i Johnem oraz film nakręcony w japońskiej szkole zarządzania przeznaczonej dla wybranych profesjonalistów. - Nosaka po cichu interesuje się tą szkołą - wyjaśnił DiPalma. - Jak widać na filmie, jest ona ukryta w lasach na Północ od Tokio. Bardzo odosobnione miejsce. Szkoła zajmuje się przekształcaniem japońskich ludzi biznesu obojga płci we współczesnych wojowników. Samurajowie dwudziestego wieku, oddani sprawie utrzymywania wysokich korzyści i redukowania kosztów do absolutnego minimum. Szkolenie jest brutalne. Wojskowy reżim dla decydentów, którzy chcą tworzyć czołówkę. Uczą się wszystkiego, począwszy od języka angielskiego do sztuki walki, umiejętności wypowiadania się na piśmie, szybkiej jazdy, konstruktywnego myślenia oraz sposobu na wydobycie maksimum z ludzi pracujących pod ich kierownictwem. Firmy japońskie wydają mnóstwo pieniędzy aby wysłać tam swoich pracowników. Kursy trwają dziesięć dni albo dwa i pół tygodnia. Główną rzeczą, jakiej się tam człowiek uczy jest umiejętność przysparzania macierzystej firmie bogactwa. Uzyskuje się to, pozwalając instruktorom na upokorzanie ludzi, aż nauczą się wykonywać polecenia bez zadawania pytań. Albo kończysz z pozytywnym rezultatem, albo tracisz pracę. To daje pogląd jak trudny jest taki kurs. Jego uczestnicy podpisują formularze ubezpieczeniowe dotyczące wypadków. A wypadki zdarzają się. Każdy uczestnik dwa razy na dzień poddawany jest sprawdzianowi. Twierdzą, że to buduje charakter. Jedzenie jest obrzydliwe. Spróbujcie przejść piętnaście mil forsownego marszu po gorzkiej zupce ryżowej i jednym ziemniaku. Czy ktoś z tu obecnych zechciałby na takiej siedemnastodniowej imprezie wystawić na próbę swoją karierę? Tu i ówdzie ktoś zażartował, ale wszyscy byli pod wrażeniem. Wtedy przyszła kolej na prawników. Jak wszyscy gliniarze, DiPalma nie przepadał na prawnikami. Spędził dość czasu w salach sądowych, patrząc jak wykoślawiali, opóźniali i prostowali działania sędziowskie, aż stały się niczym innym jak ich prywatną maszyną do wyciągania pieniędzy. Ileż to razy DiPalma widział, jak rozprawa była odraczana, ponieważ prawnik oczekiwał na przybycie „Mr Greena”, niezwykle ważnego świadka. Oznaczało to po prostu, że mu nie zapłacono i tak długo jak nie dostanie, co mu się należy, nie będzie żadnego procesu. W sali konferencyjnej siedział również prawnik nazwiskiem Kenner, sprawiający DiPalmie najwięcej kłopotu w związku ze sprawą Nosaki. Jako najmłodszy prawnik firmy, musiał się najpierw potwierdzić. Chociaż był właśnie ostatni dzień lipca, miał na sobie garnitur z kamizelką. Teraz, bawiąc się złotym suwerenem przywieszonym u łańcuszka zegarka, Kenner rzekł: - Zanim uruchomimy sprawę, chciałbym się upewnić, że nic strzelamy sami do siebie. Szczególnie, jeśli w grę wchodzą wielkie nazwiska, takie jak Nosaka czy Kenpachi. Z całym należnym szacunkiem,. Frank, kiedy mówisz, że ta rzecz będzie nośna, moje zadanie polega na upewnieniu się, czy nie poleci, a potem nie spadnie nam na łeb. Jednak to, co tu zobaczyłem i usłyszałem jest bardzo efektowne. Naprawdę bardzo. To znaczy, do pewnego momentu. - Oba kciuki zahaczył o kieszonki kamizelki. - Czy chciałbyś się dowiedzieć Frank, co by mnie uspokoiło? Czekał przez dłuższą chwilę. DiPalma nie podniósł wzroku znad stołu. Kenner odchrząknął i powiedział: - Dałbym zielone światło temu frajerowi, gdybyśmy mogli wykręcić Nosace sprawę kryminalną, która by się sama utrzymała. Już wiesz, o co mi chodzi? Potrzebujemy wsparcia dla sprawy, Frank. Czegoś, co ją podtrzyma. DiPalma odrzekł: - Dokumenty Hansarda są niezbitym dowodem. Wykazano tam same brudne sztuczki. Wszystko o pieniądzach, kto je brał i za co. - A co z „Przymierzem Krwi”? - Też tam jest. Kenner wyrzucił ręce w górę. - O to mi właśnie chodzi, rozumiesz? O potwierdzenie. To nasza podpora. Właśnie te zbiory. Jeśli mamy się wziąć za Kongres, emerytowanych generałów, a być może i CIA, potrzebujemy niezłego arsenału środków. Procesy o zniesławienie nie wpływają dobrze na ciśnienie krwi, Frank. Mógłbyś powierzyć nam te zbiory. Jeśli okażą się na poziomie, wtedy będzie zielone światło. * DiPalma odkręcił wieko odkurzacza schowanego w sypialni, sięgnął do wnętrza i wyciągnął trzydziestkęósemkę w kaburze przypinanej u kostki. Pomiędzy spustem i osłoną zapięta była para kajdanków, co uniemożliwiało przypadkowe oddanie strzału. DiPalma wyciągnął kółko z kluczami, odszukał mały kluczyk i otworzył kajdanki. Jeśliby „Przymierze Krwi” zdecydowało się wykonać ruch w czasie, gdy wybrali się z Toddem na wczesną przechadzkę, broń mogła mieć istotne znaczenie. Todd także wykazywał ducha walki. W klubie kendo, do którego od dawna uczęszczał DiPalma, chłopiec udowodnił, że jego umiejętności były niezwykłe i że to, co zrobił Wakabie, nie było przypadkowe. Patrząc na walkę syna, DiPalma odczuwał jednocześnie dumę i niepokój. Żaden jedenastolatek nie mógł być tak dobry. Jego umiejętności były niesamowite, przewyższał wszystkich, z wyjątkiem dwóch czy trzech szermierzy tego dojo. Kiedy pojawiał się na treningu, inni zwalniali tempo walki lub przerywali ją, aby popatrzeć na chłopca. Todd trenował niestrudzenie i z takim namaszczeniem, że w dojo uzyskał przydomek „Małego Buddy”. Im dłużej mu się DiPalma przyglądał, tym jego uczucia stawały się bardziej sprzeczne. Todd okazał się wybitnym szermierzem, a przy tym był synem DiPalmy. Był jednak za dobry. Kiedy DiPalma mierzył się z Toddem, czuł się nieswojo i stawał się nerwowy. Agresywny styl walki i silny duch chłopca zmuszał go do skupienia się na meczu. Skąd u Todda taka siła? I gdzie nauczył się posługiwać shinai z taką niewiarygodną zręcznością. DiPalma wykorzystywał swój długi zasięg, aby utrzymywać chłopca na dystans, ale Toddowi dwukrotnie udało się zdobyć punkt, ku aplauzowi całego dojo. A DiPalma był przecież jednym z trzech najlepszych szermierzy klubu. Jedynie stary Hidiya-sensei potrafił całkowicie kontrolować Todda. Hidiya, który prowadził dojo od ponad dwudziestu lat, trenował w czołowych szkołach Japonii i klubach uniwersyteckich; pracował też jako instruktor na policji i stawał do zawodów odbywających się w obecności cesarza. Hidiya dwukrotnie doszedł do finału mistrzostw Japonii. Szkolił także zawodników oraz prowadził instruktaż w różnych krajach świata. Na oczach całego dojo, Hidiya i Todd rozegrali fascynujący mecz. Bez słowa kobiety i mężczyźni obserwowali ich w skupieniu, po czym wybuchali głośnym aplauzem wznawianym raz po raz, jako że obaj dawali pokaz najwspanialszych ruchów średniowiecznej szermierki japońskiej. Zwyciężył Hidiya, ale wcześniej agresywna taktyka Todda kilkakrotnie zmusiła go do defensywy. Kiedy mecz dobiegł końca, nie dało się powstrzymać braw. Hidiya zdjął hełm i zrobił coś, na co nie zdobył się już od długiego czasu. Uśmiechnął się. Na Todda patrzył tak, jak gdyby zobaczył go po raz pierwszy. Wiwaty, okrzyki zachwytu i gwizdy zagłuszyły wypowiedziane przez niego słowa oraz odpowiedź chłopca. DiPalma wiedział jednak, że Hidiya nie uważał tego meczu za rutynowy. Do DiPalmy powiedział: - Twój syn mówi doskonale po japońsku. Ktokolwiek go tego nauczył, przekazał mu także trochę języka starojapońskiego, słowa, których nie używa się w codziennych rozmowach. Stosowano je bardzo wiele lat temu, należą do tej formy języka, którą dzisiaj nikt się nie posługuje. Z łatwością można dostrzec, że Todd praktykował walkę na miecze w minionych wcieleniach. DiPalma przytaknął tylko i nic nie odpowiedział. Nie odważył się odezwać. „Benkai”, powiedział Wakaba. Czy ludzie, którzy wiedzą że umierają, zawsze mówią prawdę? DiPalma usiadł na wyściełanym krześle i zdjął jeden but. Kończył zapinać szeroki pasek skórzany utrzymujący broń przy kostce u nogi, kiedy Todd powiedział: - Nie będzie ci potrzebny. DiPalma uniósł głowę i zobaczył chłopca stojącego w drzwiach. Todd dodał: - Nie grozi ci niebezpieczeństwo do czasu, gdy nie dostaniesz od niej tych dokumentów. - Od niej? - Od Miss Golden. Dopilnuje, aby do ciebie dotarły. DiPalma oparł się plecami o oparcie krzesła i przyglądał się ciekawie swojemu synowi. Czy chcesz czy nie, los prowadził cię, albo raczej przeciągał, po wyznaczonej drodze, zmuszając swoją straszliwą mocą do odgrywania określonej roli. Zastanawiał się, czy syn przewidział także jego śmierć. Było to jednak pytanie, którego były policjant nie miał odwagi zadać. Sięgnął ku dołowi, odpiął kaburę, zamocował z powrotem kajdanki do osłony spustu i schował broń do odkurzacza. W milczeniu ojciec i syn wyszli w ciepłą noc. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Tokio Odgłosy padającego deszczu wyrwały Jan ze snu tak głębokiego, że z wielkim wysiłkiem otworzyła oczy. Powoli pokój zaczynał przybierać kształty. Nad nią znajdował się sufit z wpuszczanymi kasetonami malowanymi w wodospady i widoki brzegów morskich. Były też składane, cedrowe parawany wykładane macicą perłową, parawany z bambusa, maty ułożone na podłodze, a w powietrzu unosił się zapach tlących się pręcików kadzidła. Po drugiej stronie komnaty nagi Kenpachi stał w oknie, spoglądając na dziedziniec zamku Ikuba. Do dzisiaj był nadzwyczajnie pracowity. Rozpoczynał się sierpień, a do końca zdjęć pozostało jeszcze dziesięć dni, przy zaledwie jednym dniu opóźnienia. Kon powycinał niektóre sceny ze scenariusza, przerobił inne oraz zmobilizował członków ekipy filmowej i aktorów do bardzo wytężonej pracy. Pierwsze, pośpiesznie wykonane kopie były wspaniałe. Jan wiedziała, że były wspaniałe, ponieważ decydenci wytwórni, którzy ich jeszcze nie widzieli, telefonowali ze Stanów, aby jej o tym powiedzieć. Bębny w dżungli już biły. Dochodziły słuchy, że Jan sięgnęła po zwycięstwo. Kilka tygodni temu, kiedy Kenpachi spędzał całe godziny na posterunku policji, te same bębny przekazywały wiadomość: nie nastawiaj się. Nie oczekuj, że wydarzy się to, co planował Kenpachi. Obecnie „Ukiyo” był jak rzeźbiony w granicie: zaistnieje bez względu na wszystko. W przyszłym tygodniu miała spotkać się w Nowym Jorku z kilkoma dyrektorami na przeglądzie filmów Kenpachiego i mogłaby wtedy pokazać im pierwsze kopie filmu oraz porozmawiać o nowym kontrakcie. Bezwarunkowy kontrakt na trzy następne filmy. Albo realizacje, albo przynajmniej pieniądze. Jeśli wytwórnia zdecyduje, że nie wchodzi w nowy układ po podpisaniu przez nią umowy, będą i tak musieli zapłacić jej pełną kwotę. Opierając się na tym, czego Kenpachi dokonał w kilku ostatnich tygodniach, Jan zyskiwała na znaczeniu. A przecież jej pierwszy film nie był jeszcze skończony. Agent z Nowego Jorku telefonował, aby powiedzieć, że pokazano mu pewne nowe, wybitne propozycje. Książki, sztuki teatralne, oryginalne scenariusze. - Nikt tego jeszcze nie dotykał - powiedział. - Ty będziesz czytała pierwsza. Kon, Kon, Kon, mówiła do siebie. Spraw, aby ten pieprzony deszcz przestał padać, czemu tego nie robisz? Na kilka dni przed nadejściem deszczy, Tokio zostało spowite shitsuzetsu, mokrym językiem, ciepłym, wilgotnym powietrzem z tropików, którego nadejście poprzedzało sierpniowe opady. „Wilgotny język” był utrapieniem. Przez cały ten czas, kiedy wisiał nad miastem, Jan nie przestała się pocie. Wraz z deszczem, który zaczął padać zeszłej nocy, pojawiły się prognozy, że będzie padać może trzy dni, a może trzy tygodnie. Mając w planie zaledwie cztery dni zdjęć plenerowych, ostatnią rzeczą, której Jan potrzebowała, był potop. Siedząc w łóżku, zapaliła papierosa. Nie powinna była palić na czczo, ale do diabła z tym. Ręka jej drżała. Za dużo narkotyków. Z Frankiem rzadko pozwalała sobie na coś więcej niż okazjonalnego papierosa z marihuaną. Dlaczego nie potrafiła powiedzieć Konowi nie? Na proste pytanie, prosta odpowiedź. Po prostu nie chciała. Kon był właściwą pokusą pojawiającą się w stosownym czasie. Był wszystkim, co Jan miała ponętnego i zakazanego zarazem. Obcować z nim znaczyło doświadczać tego kraju w sposób, jaki tylko niewielu był dany. A jednak... Kiedy rozpoczynali pracę nad filmem, bardzo go pożądała. Teraz robiło jej się niedobrze na samą myśl o tym, do czego udało mu się nakłonić ją w łóżku. Wytłumaczeniem oczywiście był film. Potrzebowała Kona. Prawda była jednak taka, że chciała przestać z nim sypiać, tylko nie wiedziała jak. Przyjemność była grzechem, a grzech przyjemnością i żadne z nich nie przychodziło bez wyrzutów sumienia. Przygoda z Kenpachim zaczynała zbierać swoje żniwo. Czuła się zawstydzona, wyczerpana uczuciowo, bezradna i uzależniona. I nic z tego nie mogło się już odstać. Uwielbiała talent Kona, a jego uroda była dla niej w niewypowiedziany sposób pociągająca. Były chwile, kiedy chciała nie czuć tego, co czuła. Kiedy deszcz przybrał na sile, zgasiła w popielniczce papierosa, a dłońmi przykryła oczy. Dlaczego deszcz musi padać właśnie teraz? Dlaczego uniemożliwia jej ukończenie filmu i wyjazd z Japonii? Z dala od Kona. - Nie przestanie tak szybko - powiedział. Opuściła ręce. Uśmiechnął się do niej. Miał mokre włosy. - Czy wychodziłeś na taki deszcz? - zapytała. - Tak. Wychodziłem do dojo na medytację. - Wolałabym, abyś wymedytował bezdeszczową pogodę. - Ubierz się - powiedział. - Za godzinę przestanie padać. Potrząsnęła przecząco głową. - Niemożliwe. To dopiero pierwszy dzień. Według prognozy czeka nas jeszcze kilka podobnych. - Przestanie padać, mówię ci. Możemy iść do pracy jak zaplanowano. - Kon, ja wiem, że zajmujesz się okultyzmem i że medytujesz, ale na czym opierasz przekonanie, że przestanie padać? - Po prostu wiem. To wystarczy. Tak samo jak wiem, że w Nowym Jorku na moim przeglądzie spotkasz pewnych ważnych ludzi... - Przestań. Mogłeś się tego dowiedzieć od kogoś z ekipy. Usiadł na brzegu łóżka i patrzył jej prosto w oczy. - Czy powiedziałaś komuś? - Nie, nikomu. Tak wielu egoistów pracuje przy filmie. Ostatnią rzeczą, której można chcieć, to oburzenie albo zazdrość. Przeklęty. Ostatnimi czasy wiedział zbyt wiele. O pogodzie, o filmie. I o niej. Trzeba mu jeszcze zaufać, przecież przyszedł do niej, kiedy go potrzebowała. Od dziś za tydzień ona i Kon przerwą kręcenie filmu, aby polecieć na przegląd retrospektywny do Nowego Jorku. Mogłaby też wyskoczyć na krótko i zobaczyć się z ojcem. Potem znowu Tokio i kolejne trzy dni pracy, zakończone przyjęciem w zamku Ikuba. Przyjęciem, które - zdaniem Kona - każdy członek ekipy i zespołu aktorskiego zapamięta do końca swojego życia. Kon spojrzał jej w oczy, stuknął lekko w czoło i Jan zrelaksowała się. Strach przed nim zniknął. - Jest coś, co chciałbym z tobą przedyskutować - powiedział. - Kiedy przybędę do Nowego Jorku, będzie tam również DiPalma i myślę, że zrobi wszystko, aby mi zaszkodzić. W Jan narastało napięcie. Zawsze powracało się do Franka. - Nie mam nic do ukrycia - powiedział Kenpachi. - Ani też Nosaka-san. Myślę, że przy twojej pomocy można tego łatwo dowieść. - Przy mojej pomocy? - Twój ojciec ma pewien zbiór, o którym mi mówiłaś. Załóżmy, że DiPalma dostałby te dokumenty albo umożliwiono by mu zapoznanie się z nimi. Przyjmijmy, że mógłby się sam przekonać, że Nosaka-san i ja nie popełniliśmy wszystkich przestępstw, o jakie nas podejrzewa. Narkotyki. Brak wypoczynku. Osłabiona Jan próbowała uniknąć wzroku Kona. Nie potrafiła jednak tego zrobić, podporządkował ją sobie bez trudu. Kenpachi pochylił się nad nią. - Dokumenty... Twój ojciec... DiPalma... ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Mystic, Connecticut DiPalma zszedł z pomostu na pokład klipra „Jan Amy”, będącego własnością Jude Goldena, gdzie trzech uzbrojonych mężczyzn w czapkach od baseballa zablokowało mu drogę. Byli uprzejmi i pod wrażeniem jego sławy; DiPalma, mimo wszystko, był gliniarzem, częścią ich świata, a do tego pokazywał się w telewizji, co podnosiło jego status. Strażnicy mieli jednak do wykonania swoje obowiązki, a Rolf Nullabor stojący w pobliżu jednego z masztów, patrzył na nich uważnie. DiPalma musiał przejść tę drugą kontrolę, dopiero potem będzie mógł się zobaczyć z Jude Goldenem. Pierwsza miała miejsce na początku trapu. Strażnicy zabrali DiPalmie jego broń wraz z kaburą oraz przeszukali go za pomocą wykrywacza metali. Ciekawość wywołana telewizyjną sławą była jednak tak wielka, że inni strażnicy siedzący na nabrzeżu w zaparkowanych tam samochodach, pootwierali drzwi, aby rzucić spojrzenie na DiPalmę. Na pokładzie „Jan Amy” po raz drugi poddano go kontroli za pomocą detektora metali, a jego tożsamość sprawdzono na podstawie dwóch odrębnych fotografii. I znowu spojrzenia, tym razem ze strony strażników rozlokowanych na pokładzie od dziobu aż po rufę smukłego statku. Nawet człowiek na szczycie masztu skierował swoją lornetkę w kierunku DiPalmy. Tylko Rolf Nullabor wydawał się nie być pod wrażeniem. Kiedy jeden z goryli zaczął prowadzić DiPalmę do Jude Goldena, nosowy głos Nullabora z australijskim akcentem zatrzymał ich w połowie drogi. - Zapomnieliście chyba o czymś? Strażnik zmarszczył czoło. - Laska, ty głupia cipo! - wrzasnął Nullabor. - Zostanie przy mnie - rzekł DiPalma. Nullabor potrząsnął głową. - Nie na tym statku, przyjacielu. I jeszcze jedno, chciałbym, abyś zdjął spodnie i rozpiął koszulę. Chcę się upewnić, że nie jesteś owinięty przewodami dźwiękowymi, jak to się już zdarzało. DiPalma rzucił mu przeciągłe, twarde spojrzenie. Potem stwierdził: - Golden wie, gdzie mnie może szukać. Odwrócił się i skierował w stronę pomostu. Nullabor oderwał się wreszcie od masztu. - Dokąd to się wybieramy, przyjacielu? DiPalma szedł dalej. * Jude Golden pochylił się w krześle do przodu i wyciągnął rękę. - Czy pozwolisz? DiPalma podał mu laskę. Bankier obrócił ją w dłoniach. - Nieźle zrobiona. Silna. Ze srebrną gałką, a nie tylko platerowana. Ładna. Katharina Hansard miała doskonały gust. Zwrócił laskę DiPalmie. Byli pod pokładem w kajucie kapitana, ciemnym, wyłożonym drewnem pomieszczeniu z niskim sufitem, dwiema kojami i biurkiem z żaluzjowym zamknięciem przymocowanym do podłogi. Pokój zrobił na DiPalmie przygnębiając wrażenie, przypominając mu policyjny areszt. Mały wentylator elektryczny skierowany na Jude Goldena obracał dusznym powietrzem. Golden odprawił dwie piękne dziewczyny japońskie, wysyłając je na pokład, ale DiPalma ciągle czuł zapach ich perfum. I marihuany. Jak na pacjenta chorego na serce, wymagającego całodobowej opieki pielęgniarskiej, Jude Golden mocno wierzył w zbawienne skutki niczym nie ograniczanego zadowolenia. - Przepraszam cię za Rolfa - powiedział Golden. - Wykonuje tylko swoją pracę. - Martin Borman też spełniał tylko swoje obowiązki. - DiPalmie nie zależało na tym czy Nullabor go słyszał, czy nie. Australijczyk stał na straży na zewnątrz przejścia, wyglądając jak przyzwoicie odprasowany jesienny liść w swojej marynarce koloru kasztanowego, koszuli i spodniach barwy wina oraz brązowych, zamszowych butach. - Wolałbyś odejść bez spotkania ze mną, niż zrezygnować ze swojej laski - powiedział Golden. - W Hongkongu Nullabor wściekł mnie tą swoją laserową zabawką. Wolałbym raczej odejść, niż zrobić mu krzywdę. Golden spojrzał badawczo na DiPalmę. - Wierzę ci. Rolf mógłby któregoś dnia potrącić niewłaściwą osobę. - Bankier zażył kilka tabletek, popił Perrier z powyginanego cynkowego kufla i zamknął oczy. Uszczypnął się w nos. - W zeszłym tygodniu córka telefonowała do mnie cztery razy. Chce, abym przekazał ci te dokumenty. A jeśli tego nie zrobię, mam przynajmniej umożliwić ci ich przestudiowanie bez pośpiechu. Mówi, że to dla niej ważne, ale nie chce powiedzieć dlaczego? - Otworzył oczy. – Dziwnie rozmawia ze mną, jakbyśmy utracili kontakt. Jakby to nie była ona. Nie prawdziwa Jan. Raczej jak ktoś, kto stanął na szczycie wysokiego gmachu, nie zdając sobie sprawy, jak się tam dostał. Nie przyjmowałem twoich próśb o spotkanie, ponieważ sądziłem, że nie mamy o czym rozmawiać. Wiem, że zależy ci na tym zbiorze, tylko po co mam tracić czas twój i mój, kiedy nie mam zamiaru ci go dać. Helikopter przeleciał nisko nad statkiem, po czym wylądował na brzegu po prawej stronie. Golden spojrzał na sufit. - To mój. Pomysł Rolfa. Nazywa go „Eye in the sky”. Przenosi mnie tu i tam. Cały Rolf. Do szpitala, do New Haven, tutaj. Mówi, że to wprawia w zakłopotanie moich wrogów. Wytrąca skurwieli z równowagi. - Golden uśmiechnął się, ukazując równe, białe protezy. - Jest gnojem, ten nasz Rolf, ale to mój gnojek. Porozmawiajmy teraz o Jan. - Wolałbym o niej nie rozmawiać - odparł DiPalma. Golden zmarszczył brwi. - Czy nie interesowałeś się nią dawniej? - Dawniej interesowałem się Gene Autry i Hoot Gibson. Czasy się zmieniają. Potrzebne mi są te dokumenty, Mr Golden. To jedyny powód, dla którego przyjechałem tutaj w tym upale. Golden odchylił się do tyłu w swoim krześle, złączył palce rąk i zaczął kręcić kciukami. - Frankie, rozgrywałem każdy rodzaj intrygi, jaki ci tylko może przyjść do głowy i kilka takich, których jeszcze nie nazwano. W tym procesie nauczyłem się jak utrzymywać to, co moje i zdobywać to, czego jeszcze potrzebowałem, a co do mnie nie należało. Nie ma takiej modlitwy, która wybłaga ode mnie cokolwiek, co postanowiłem zatrzymać dla siebie. Mojej córce zależało na tym, abym się z tobą spotkał. Dlaczego? To pytanie, na które chciałbym uzyskać odpowiedź, gdybyś był na tyle uprzejmy. - Ona jest tam, a ja tutaj. Skąd mogę wiedzieć, o co jej chodzi? - Ach, widzę, że zdecydowaliśmy się robić staremu lisowi przeszkody. Mr DiPalma, wyczuwam u pana zmysł do dramatyzowania. Proszę mi powiedzieć, przyszło panu do głowy, że przyjmie pan jakąś tam prowokacyjną postawę i zrobi na mnie takie wrażenie swoim duchem walki, że po prostu wcisnę panu te dokumenty? Ten zbiór, Mr DiPalma daje mi wielką siłę. Mając go, czuję się potężny. Mogę złamać Nosakę, o tak - powiedział i strzelił palcami. - Dlaczego jeszcze pan tego nie zrobił? - Są po temu powody. - Jeśli czeka pan, aż Jan opuści Japonię i przestanie zadawać się z Kenpachim, może okazać się za późno. Golden, patrząc na DiPalmę, uniósł głowę. - Wyjaśnij to. - Kenpachi ją pociąga. Nie jest jej łatwo z nim zerwać. - Mam świadomość jej życia osobistego, dziękuję ci. To jest coś, czego ani ona, ani ja nie dyskutujemy. A przy okazji, będzie tutaj jutro. W związku z podróżą do Nowego Jorku na pokaz filmów Kenpachiego. Może uda mi się wyperswadować jej powrót do Tokio. Może uda mi się wmówić jej porzucenie tego biznesu z Kenpachim. DiPalma potrząsnął głową. - Jan nie da sobie nic wyperswadować i dobrze o tym wiesz. To jeden z powodów, dla którego nie uderzyłeś na Nosakę. Jest zagrożona dopóty, dopóki nie wydostanie się z Japonii, poza zasięg przyjaciół Nosaki. Również ty nie chcesz wypaść źle, więc próbujesz oczyścić te dokumenty, aby nie wyjść na kutasa. Golden westchnął i poprawił czapkę żeglarską na swojej wielkiej czaszce. - Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielu ludzi jest w to zamieszanych, do czasu kiedy nie przeczytałem tych dokumentów. Nie tylko ja, Sal i Duncan. Nosaka ma na swoich usługach jeszcze parę osób w tym kraju, osób zamożnych i wielkiej rangi. Nie tylko biorą jego pieniądze, ale w pewnych przypadkach zależą od jego doniesień. - Jak ci ludzie z CIA? - Między innymi. Jan musi zebrać niektóre odpryski. Przynajmniej chciałbym, aby zakończyła prace nad filmem, zanim zacznę grać boga. Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie przekazałem i prawdopodobnie nie przekażę ci tych dokumentów. Niektóre z tych organizacji i osób przeprowadzają obecnie dochodzenie w twojej sprawie, Mr DiPalma. Spodziewałeś się tego? - Nie, skądże. - Niektórzy z nich to raczej ważne osobistości. Próbują znaleźć coś, co mogłoby cię zdyskredytować w przypadku gdyby zbiór znalazł się w twoich rękach. Nie wiem, czy potrafisz wytrzymać tego rodzaju presję. Niektórzy z nich zdążyli się już skontaktować z twoją siecią telewizyjną. Widzę po twojej twarzy, że nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Żyjemy w świecie, Mr DiPalma, w którym jest coraz mniej tajemnic. Obiecałem Jan, że się z tobą zobaczę. Nie obiecałem, że przekażę ci dokumenty. A teraz, kiedy myślę o tym, to nie bardzo podoba mi się twoja postawa względem mojej córki. Uderza mnie, że nie zależy ci na niej tak bardzo jak myślałem. A przynajmniej nie tak bardzo jak na zbiorze Hansarda. - Czy nie zastanawia cię to, że Jan wydała ci się przestraszona? - Przestraszona? Co, do diabła, przez to rozumiesz? - Ja nie pracuję dla pana, Mr Golden. Nie muszę być dla pana miły. I wie pan doskonale, co rozumiem przez słowo przestraszona. Nozdrza Goldena wydęły się. Twarz poczerwieniała. - Miałem rację. Wiesz coś, czego mi nie mówisz. Mógłbym poprosić Rolfa, żeby to z ciebie wyciągnął. DiPalma odchylił głowę do tyłu i spojrzał na Goldena spod swoich obwisłych powiek. Uśmiechnął się. Bankier rzeki: - Ona jest wszystkim, na czym mi zależy. Gdyby nie chodziło o nią... - Nie zobaczyłbyś się ze mną. Wiem o tym - DiPalma pochylił się do przodu. - Mówiłeś, że Jan wraca do Tokio. Kiedy? - Dzień po tej imprezie poświęconej Kenpachiemu. Masz rację. Nie porzuci tego filmu, aż nie będzie skończony. Boże, czasami bywa cholernie uparta. - Kenpachi jest bardzo blisko z Nosaką. Czy wydaje się panu, że on wie o „Przymierzu Krwi”? Golden wyprostował się na krześle. - Kenpachi planuje popełnić seppuku - powiedział DiPalma. - Prawdopodobnie po zakończeniu filmu. Golden poruszył szczęką. Rozcierał miejsce nad sercem i przez długi czas nie odzywał się. Potem rzekł: - Skąd wiesz? - Jego goryl powiedział mi to przed śmiercią. - Ten, którego zabił twój syn. Gdzie jest twój syn? - W moim dojo z przyjaciółmi. - Ludzie mówią, że to niezwykły chłopak. - Kenpachi chce go wykorzystać jako kaishaku. Jestem pewien, że wie pan o jego zainteresowaniu Toddem. Przecież wie pan tyle rzeczy, Mr Golden. Czy wie pan i to, że jeśli Jan znajdzie się w pobliżu Kenpachiego, kiedy będzie popełniał seppuku, może także zginąć? Czy zdajesz sobie sprawę, że przez te czterdzieści lat Nosaka nigdy nie przestał cię nienawidzić i że może również nienawidzić Jan? - Czy powiedziałeś jej to? DiPalma westchnął. - Czy to ma znaczenie? Mówił pan, że wyczuł w jej głosie niepokój. Ona zdaje sobie sprawę, że jest coś niedobrego w jej związku z Kenpachim i to wszystko, co wie. W Japonii umysł czasami płata człowiekowi figle. Tam rzeczy nigdy nie są takie, jakimi się wydają. - Teraz to ma sens - powiedział Golden. - Kenpachi wysyła onnagata, aby zabić Hansardów. - Przyglądał się badawczo byłemu policjantowi. - Mówią, że twój chłopiec jest szczególny. - Tak jak Jan. Golden przez dłuższy czas milczał. - Ciągle jeszcze ją kochasz, czyż nie? Przez następną godzinę DiPalma nie opuścił klipra. A kiedy wreszcie to zrobił, niósł ze sobą dokumenty Hansarda. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Nowy Jork W kawiarni na rogu Broadwayu i Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy, Jan podeszła do rzędu kabin telefonicznych i weszła do najbliższej od strony kuchni. Na metalowej półce pod telefonem stała lampka do szampana, butelka Dom Perignon oraz róża w cienkim, kryształowym wazoniku. Wyciągnęła kartkę spod wazonika i usiadła w kabinie, aby ją przeczytać. „Dziękuję. Frank”. Jan wyciągnęła chusteczkę z torebki, osuszyła łzy i czekała na jego telefon. Przypomniała sobie o szampanie i poczęstowała się. Popijając, patrzyła przez ulicę na tłum zgromadzony wokół Lincoln Center przy Upper West Side. Dzisiejszego wieczoru ludzie kłębiący się w pobliżu tego kompleksu sztuki teatralnej, ignorowali niezwykle bogate, kute żyrandole i freski Marca Chagalla, które można było oglądać przez szklaną witrynę Metropolitan Opera House. Dziesiątki umundurowanych policjantów starało się zapobiegać wpadaniu gapiów do tańczących wód fontanny zdobiącej dziedziniec Lincoln Center, rozświetlonej teraz niebieskimi i zielonymi lampami. Setki ludzi, które zgromadziły się dzisiejszego wieczoru przed Avery Fisher Hall nie miały wiele wspólnego z kulturą. Ich liczbę powiększą jeszcze widzowie opuszczający przedstawienia baletowe, teatralne i koncerty. Tłum czekał na możliwość rzucenia choćby przelotnego spojrzenia na sławy biorące udział w retrospektywnym przeglądzie filmów Kona Kenpachiego. Jan chciała im powiedzieć, żeby się nastawili na długie czekanie. Żadna z gwiazd, japońskich dygnitarzy, polityków i krytyków filmowych nie będzie wychodzić przed północą. Projektor się zepsuł, przemówienia przedłużały, a zaplanowane po oficjalnych uroczystościach szampan i konferencja prasowa miały się rozpocząć o jedenastej wieczorem. Telefon zadzwonił, kiedy nalewała sobie drugą lampkę szampana. Aby się uspokoić, jednym haustem opróżniła połowę, wzięła głęboki oddech, po czym z walącym sercem sięgnęła po słuchawkę. - Jan? - Frank? Frank to ty? - Znowu chciało jej się płakać, nie wiadomo zupełnie dlaczego. - Rozumiem, że zgodziłaś się - powiedział. - Jak smakuje szampan? - Doskonały. - Chciałem ci podziękować za dokumenty. Pomyślała o Kenpachim. - Jeśli mają ci pomóc, dlaczego nie? Tato mówi, że obiecałeś, jeśli ci się uda, trzymać go z dala od tego. - Postaram się. Dotknęła róży. - W twoich ustach nie brzmi to jak frazes. Cieszę się, że znowu jestem w Nowym Jorku. Miło widzieć na ulicach Murzynów i Portorykańczyków i czytać menu po angielsku, nawet jeśli brakuje mi tokijskich taksówkarzy, którzy noszą białe rękawiczki, marynarki i krawaty i są bardzo, bardzo uprzejmi. - Nie byłem pewien, czy tam będziesz. Twój ojciec powiedział, że to jest twoja wielka noc. Potrząsnęła głową. - Nie dla mnie, dzieciaku. To dla Kona jest wielka; zrobiliśmy taki czterdziestominutowy blok z fragmentami jego filmów plus zgrubny montaż scen z „Ukiyo”. Wspaniale wyszło. Teraz paru aktorów, reżyserów i krytyków filmowych opowiada na scenie, jaki jest nadzwyczajny. - Jak ci się udało wyrwać? Roześmiała się. - „I jednym skokiem uwolniła się”. To fragment scenariusza. Wygląda na to, że autor wpuścił swoją bohaterkę w kłopoty i nie mógł jej z nich wyrwać, więc załatwił to tym jednym zdaniem i dał sobie spokój. A jeśli o mnie chodzi, to poczekałam, aż zgasną światła, rzuciłam coś o pokoju małej dziewczynki i wyszłam. DiPalma rzekł: - Wygląda na zbieg okoliczności, że ja dobieram się do tych dokumentów, podczas gdy Kon uderza na miasto. Pociągnęła kabel od słuchawki. - Zdobyłeś mnie, przyjacielu. O Boże, chciałabym usiąść i omówić porządnie tę sprawę pomiędzy Konem a mną. Uwielbiam jego talent, co sprawia, że w jakiś sposób jestem dziwką puszczającą się z gwiazdami. I potrzebuję go do tego filmu, który mam nadzieję, za trzy dni dojdzie do końca. - Jan spojrzała w kierunku Lincoln Center. - Chodzi o to, że ostatnio... O, Boże, jakbym była na pograniczu rzeczywistości i fantazji. Wydaje się, że Kon ma w sobie wielką siłę, coś, co podporządkowuje cię jego sposobowi myślenia, czy chcesz tego, czy nie. To brzmi nierealnie, wiem, ale tak jest. - Rozumiem-powiedział DiPalma. - Być może rozumiem lepiej niż ci się wydaje. - Wiesz co? W Nowym Jorku nie wydaje mi się taki nadzwyczajny. Ale w Japonii, o Boże. Tam, na swoim gruncie, ten człowiek jest na pewno nadzwyczajny. A może to właśnie Japonia? Sama nie wiem. Spojrzała na różę. - Trzy dni. A potem już koniec, dzięki Bogu. Będę pracować w Londynie nad redakcją, muzyką, montażem a potem już tylko dom, dom, dom. A skoro mówimy o domu, gdzie teraz mieszkasz? To znaczy, telefonowanie do publicznych kabin wydaje się być czymś, co robiłeś zanim nie wszedłeś w dziennikarstwo telewizyjne. - Jestem w hotelu. A czemu pytasz? - Ponieważ, drogi Mr DiPalma, wydajesz się jakiś zdenerwowany. Posłuchaj, jeśli tylko chcesz, nie powiem nic Konowi. Powiem mu tylko, że masz dokumenty... - Och, on się szybko o tym dowie, wierz mi. Chociaż nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że je mam, dopóki nie przeglądnę ich po raz drugi. Spędziłem już prawie dwadzieścia cztery godziny, studiując każdą linijkę. Nie myśl, że spałem więcej niż trzy godziny przez ten czas. Dziewczyno, walnąłbym się w tej chwili. Położyłbym głowę na biurku i nie ruszał całymi dniami. Jan zmarszczyła brwi. - Dlaczego taki pośpiech? Czy nie masz biura albo mieszkania, bardzo ładnego mieszkania jeśli dobrze pamiętam? - Według słów twojego ojca, pewni ludzie próbują ubić interes z moją siecią w sprawie tego zbioru. W tej chwili nie mogę ufać nikomu. Zanim więc przekażę je prawnikom, którzy mają napady sraczki w obawie przed zniesławieniem, chcę wiedzieć co tu mam. Toddowi hotel odpowiada. Do diabła, bardzo mu się podoba obsługa hotelowa. Szczególnie lubi lody. - Jak się miewa Todd? Czy ciągle ma te koszmary nocne? - Będzie w porządku. Owinęła kabel telefoniczny wokół palców wolnej ręki. - Frank, chciałabym się z tobą zobaczyć. Nie odpowiedział od razu. - Kiedy? - Dzisiejszego wieczoru. Obawiam się, że to mój jedyny wolny czas. Przy śniadaniu mam spotkanie z pewnymi ludźmi z wytwórni, a zaraz potem Kon i ja lecimy z powrotem do Tokio. - Film musi mieć zakończenie. - Różne szalone rzeczy robiłam w swoim czasie, wszyscy o tym wiemy. Myślę sobie, czy nie byłoby fajnie, gdybym nie musiała wracać? Milczenie. Potem DiPalma rzekł: - Nie musisz wracać. Czemu nie moglibyśmy zaszaleć razem. Przynieś szampana do hotelu, posiedzimy i może uda się nam wymyślić powód, abyś nie wracała do Tokio. - Mówisz poważnie? - Włosi są zawsze poważni, jeśli chodzi o szampana. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego co mówisz? - Hotel „Buckland”. Sześćdziesiąta Wschodnia, koło parku. Pokój 309. Pytaj o Harry’ego Rigby. Jeśli ktoś w recepcji będzie coś mówił, powiedz im, że odpowiadasz za ochronę przed szkodnikami. Cała we łzach, Jan odwiesiła słuchawkę, ujmując ją przy tym obiema dłońmi. Od bardzo długiego czasu nie była tak szczęśliwa. Uwolniła się od Kona. Miała przecież pierwszorzędnego kierownika produkcji w osobie Sama Jonasa. Niech on przejmie odpowiedzialność za ostatnie trzy dni kręcenia. Co z tego, że nie będzie jej na pożegnalnym przyjęciu w zamku Ikuba. Nabuja coś. Bóg wie, że kłamstwo jest nieodzowne, jeżeli życie ma być możliwe do zniesienia. Kontrakt Kona Kenpachiego przewidywał jego obecność do końca, więc niech wykończy ten film bez niej. Panie i panowie, dzisiejszego wieczoru Jan Amy Golden chodziła ze szczęścia po ścianach. Od teraz była wolna od Kona. Bez względu na to, jaki numer próbowałby jej wykręcić. Frank. Jan ujęła butelkę szampana, odwróciła się i w tej chwili upuściła ją. Wstrząśnięta, opadła z powrotem do wnętrza kabiny telefonicznej. Kenpachi, w towarzystwie dwóch krępych i muskularnych Japończyków, sięgnął do wnętrza i wyjął z wazonika żółtą różę. Powąchał ją i uśmiechnął się do Jan. Zaraz potem zgniótł kwiat w dłoni. * Todd umieścił teczki z dokumentami w walizeczce należącej niegdyś do ojczyma, zamknął ją i spojrzał na Franka DiPalmę. Były policjant zasnął na biurku z twarzą zwróconą w dół. Nienaturalnie jasne oczy chłopca wbiły się w plecy ojca. W pobliżu prawej ręki Franka leżała na blacie jego broń, a czarna, dębowa laska spoczywała na pobliskim koszu na śmieci. Todd uniósł głowę i nasłuchiwał głosów ponaglających, aby zabił ojca, aby przyjął Iki-ryo jak to zrobił w Hongkongu. Nagle chłopiec stanął wyprostowany, zamknął oczy i zaczął się mocno pocić. Pokój pochłodniał, a lodowaty wiatr poruszył draperie i uniósł stronice gazety leżącej na biurku koło głowy DiPalmy. Parę minut później Todd niosąc walizeczkę opuścił hotel. Była sierpniowa noc. Chłopiec podszedł do rogu Sześćdziesiątej Ulicy i Park Avenue, gdzie przystanął i czekał. Tuż przed nim zatrzymał się autobus i wysiedli pasażerowie. Kiedy odjechał, na przystanek wśliznęła się limuzyna, a gdy stanęła, szybko otwarto tylne drzwi. Todd wsiadł do samochodu, który pojechał w kierunku centrum, po czym skręcił na prawo w Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę i podążył do Siódmej Alei. Przy Czterdziestej Drugiej limuzyna raz jeszcze skręciła na prawo i powoli podjechała do Ósmej Alei. Na ten widok chłopcem wstrząsnął dreszcz - kina i księgarnie porno, uliczni handlarze sprzedający kradzioną biżuterię, narkomani, skupiska gier video oraz prostytutki. Na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Ósmej Alei limuzyna zatrzymała się, a krępy, muskularny Japończyk w smokingu i ciemnych okularach wysiadł z niej i zaczął iść w kierunku Siódmej Alei. W środku przecznicy zatrzymał się przed młodym Portorykańczykiem przechadzającym się przed sklepem z płytami, którego okna pokryte były stalowymi okiennicami. Chłopiec był szczupły, ciemnooki i miał na sobie pulower z napisem „Menudo” wykonany z górskich kryształów. Poniżej znajdowała się fotografia pięciu Portorykańczyków, którzy tworzyli dziką, popularną grupę rockową. Po kilku słowach chłopiec podszedł za Japończykiem do limuzyny. Z portorykańskim chłopcem w środku, samochód ruszył, skręcił na prawo i pojechał Ósmą Aleją w kierunku północnym. * Przeraźliwy dźwięk wyrwał DiPalmę ze snu. Błyskawicznie usiadł prosto i rozejrzał się za Toddem. Prawdopodobnie chłopiec spał w sąsiednim pokoju. Telefon pochodził od Jan, która chciała mu powiedzieć, że zmieniła plany i już nie wybiera się do niego. Jan Arna Golden, ostatni z wolnych duchów. Jeśli chodzi o nią, pomyślał, źle trafiłem i nie jest dobrze. Ten kto pierwszy wyrwie się z przygody miłosnej będzie najszczęśliwszy. Na ciągle chwiejnych nogach przeszedł przez pokój i podniósł słuchawkę. - Frank? - Męski głos, znany. Charlie Griffitht. – Poprosili mnie, abym zadzwonił do ciebie. W głowie DiPalmy zadźwięczał sygnał alarmowy. Griffith był strażnikiem znanym mu od wielu lat, starym przyjacielem, który dostał w końcu zasłużoną rangę kapitana. - W twoim klubie kendo był pożar - powiedział Griffith. - Znaleźliśmy ciało. Dzieciaka. Paskudnie spalone. Wydaje nam się, że to był twój syn. Przykro mi bardzo. Naprawdę. DiPalma próbował zajrzeć do sypialni. - Griff, poczekaj chwilę, jeśli możesz. Wstał i podszedł do drugiego pokoju. Gdy stanął przy drzwiach, włosy zjeżyły mu się na karku. Otworzył i zaglądnął do wnętrza. Bliźniacze łóżka. W żadnym z nich nikt nie spał. DiPalma wybiegł z sypialni i podniósł słuchawkę. - Tak Griff, słucham ciebie. - Ten dzieciak miał przy sobie legitymację. I klucz do hotelu „Bluckland” w kieszeni spodni. Na kartce było twoje nazwisko i numer tego pokoju. Łudziłem się nadzieją, że on nie miał z tobą związku. Niektórzy ludzie uprawiający kendo przyszli tu od razu, kiedy dowiedzieli się o pożarze. Mówili, że tylko jeden chłopiec miał klucz do dojo. Tylko jeden chłopiec miał pozwolenie instruktora, aby przychodzić tutaj i trenować, kiedy tylko zechce. Głos DiPalmy stał się ochrypły. - Zaraz tam będę. Dziękuję za telefon. Odwiesił słuchawkę i wpatrywał się w sypialnię, a potem zakrył oczy dłonią i zapłakał. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Tokio O północy, w dojo zamku Ikuba, Nosaka odstąpił od gołej ściany i przeszedł na środek wyłożonej matami podłogi, gdzie samotnie stał Todd. Był nagi z wyjątkiem fundoshi, białej przepaski na biodrach. Włosy chłopca były zaczesane w dawnym stylu samurajskim, warkocz spleciony na tyle głowy, naoliwiony i przeciągnięty do przodu przez wygolony skalp. Jego oczy były jasne jak u wilka, a poczucie siły emanujące od niego wypełniało całe pomieszczenie. Na zewnątrz, silny, południowy wiatr uderzał grubymi kroplami deszczu w zabudowania zamkowe. Woda ściekała z dachów na piasek i skaliste ogrody, zamieniając je w czarne wirujące kałuże. Sosny otaczające ozdobną sadzawkę uginały się pod ogłuszającymi porywami wiatru, które pędziły całe smugi deszczu, uderzając nimi w zaparkowane samochody i kocie łby dziedzińca. Most zwodzony podniesiono, a potem żelazne wrota zamknięto, izolując otoczony murami zamek od Tokio. Wszystkie zabudowania były ciemne, z wyjątkiem dojo którego wejścia strzegło dwóch mężczyzn. Wewnątrz, Kenpachi i pół tuzina członków „Przymierza Krwi” stało w cieniu padającym od papierowych latarni i obserwowało, jak Nosaka skończył obrządek wprowadzający Todda do grona samurajów. Nosaka został wybrany sponsorem chłopca, zaszczyt porównywalny z wyborem na ojca chrzestnego lub opiekuna. Ubrany w tradycyjne, szare kimono swojego klanu, z przepaską hachimaki obwiązaną wokół czoła, przemysłowiec podał Toddowi hakama, czyli luźne, czarne spodnie noszone przez feudalnych samurajów. Kiedy Todd je założył, Nosaka podał mu zieloną szatę obrzędową, haftowaną w bociany i żółwie, symbole długowieczności. Mówiło się, że bocian potrafi żyć tysiąc lat, a żółw nawet dziesięć tysięcy. Potem Nosaka uniósł dłoń i na ten znak przyniesiono mu na tacy kamionkową czarkę wina ryżowego. Nosaka pociągnął trzy razy i przekazał ją Toddowi, który zrobił to samo. Nosaka popił jeszcze trzy łyki i odstawił czarkę na tacę. Błyskawica rozbłysła jasno, rozświetlając dziedziniec jak gdyby był dzień. Potem przyszedł ogłuszający grzmot. Nosaka zacisnął pięści i usiłował zachować spokój. Grzmot i błyskawica wywołały w jego umyśle burzę, sprawiając, że znowu stał się niespokojny i niepewny. Uczucia te zaczęły go nawiedzać od czasu nabycia siodła Muramasy. Szybko jednak odrzucił pomysł, że miało ono cokolwiek wspólnego ze stanem jego ducha. Kupując siodło, spodziewał się, że ktoś może powiedzieć, iż tym samym zamknął diabelski krąg, że był teraz otoczony przez niegodziwe przedmioty, mogące jedynie przyczynić się do cierpienia. Pamiętał jednak o mocy, jaką w minionych latach czerpał z broni Muramasy. W szczególności z miecza Benkaiego. Przez ostatnie trzy dni Nosaka przebywał w zamku Ikuba, patrząc jak Kenpachi czerpał tę samą moc z miecza oraz z kości pochodzącej z gardła Benkaiego. Była to moc wykorzystywana przez Kenpachiego do sterowania i manipulowania umysłem chłopca, do czasu gdy nie pojawił się budzący przerażenie Benkai, od dawna pogrzebany w jego duszy. Nie było sposobu na oparcie się Kenpachiemu. Przekonał Amerykankę, aby wbrew swojej woli wróciła do Japonii. Nosaka mógł odczuwać jedynie pogardę dla jej słabości. Łatwo się nią manipulowało. Miała typowy dla Zachodu nie wyćwiczony umysł, właściwy przeciętnym głupkom żyjącym po to, aby służyć własnym uczuciom. Była zupełnie inna od Nosaki, który zawsze był panem samego siebie. Dzisiejszego wieczoru jednak groziło mu, że podda się uczuciu strachu przed złem. Po raz pierwszy od wielu miesięcy odczuwał swój podeszły wiek; wyczerpanie tak go przytłoczyło, że wydawało mu się jakby wpychało go do grobu. Wstrząsnął nim dreszcz, chociaż w dojo było ciepło. Wszyscy, nawet chłopiec, pocili się; tropikalna sierpniowa burza przyniosła ze sobą parne, ociekające wilgocią powietrze, bardziej nieprzyjemne niż najgorsze letnie upały. Nosaka odczuwał chłód przypominający mu o Iki-ryo oraz o tym, że nie zabił on DiPalmy, pomimo posiadanej przez Kenpachiego kontroli nad chłopcem. Nosaka powiedział: - W Hongkongu Iki-ryo uratował życie DiPalmie, ponieważ chłopiec był lojalny wobec ojca. Raz darowując życie, Iki-ryo nie może go teraz zabrać, nie może nigdy zostać wykorzystany do zabicia kogoś, kogo uratował. Kenpachi ze złością odwrócił się tyłem do Nosaki. - W ten sposób DiPalma jest nie do pokonania. - Wcale nie. Może zostać zabity. Pamiętaj, że chłopiec nie był wtedy Benkaiem. Jego poczucie lojalności względem pana nie było tak silne jak obecnie. To prawda, jeśli Iki-ryo odmówił zabicia, nie cofnie tego. Możliwe też, że DiPalma został oczyszczony w kuźni Tendraiego. Potęga miecza może się przejawiać na wiele sposobów. Amerykanin ten jest jednak śmiertelny. Nie zapomnij, że może zostać zabity. W dojo łoskot pioruna przestraszył Nosakę i znowu wstrząsnął nim dreszcz. Inni obecni w tej starej sali szermierczej wymienili szybkie, nerwowe spojrzenia. Jedynie chłopiec stał spokojnie, niewzruszenie oczekując na zakończenie rytuału. Kiedy dobiegnie końca, stanie się Benkaiem. Nawet teraz jego wprawa we władaniu mieczem przewyższała umiejętności każdego innego członka „Przymierza Krwi”. Jedynie Nosaka i Kenpachi nie byli tym wstrząśnięci. Tnąc do krwi trzech swoich przeciwników, Todd uzyskał respekt członków „Przymierza”. Obrządki oczyszczania odbywane przez ostatnie trzy dni obejmowały również szermierkę prawdziwymi mieczami. Teraz już nikt nie zamierzał stawać do walki z Toddem; nawet starcie z nim na drewniane miecze mogło oznaczać śmierć. Znokautował w walce dwóch przeciwników, a trzeciego musiano ochronić przed jego zabójczymi ciosami. Następnego popołudnia Kenpachi miał ukończyć prace nad filmem dla tej Amerykanki, która teraz spała w jego pokoju odurzona narkotykami. Kilka godzin później będzie gospodarzem przyjęcia organizowanego w zamku dla aktorów ekipy filmowej. Będą również inni goście, włącznie z Nosaką. Wszyscy staną się zakładnikami do czasu, kiedy Kenpachi nie popełni seppuku, a filmowy zapis z tego zdarzenia nie zostanie pokazany w japońskiej i amerykańskiej telewizji. Członkowie „Przymierza Krwi” złożyli przysięgę, że się nie poddadzą ani nie będą się targować o amnestię. Nosaka wiedział, że w obawie przed hańbą dotrzymają przyrzeczenia, nawet za cenę życia. Na tym polegała siła i wspaniałość „Przymierza”. Właśnie dlatego będzie ono żyło jeszcze długo po śmierci Kenpachiego. Tak jak Benkai żyje przez setki lat. Znowu błyskawica, a po niej grzmot. Zatrwożony Nosaka rozejrzał się po dojo. Wyglądało na to, że nikt poza nim nic nie usłyszał. To chrapliwy szept, jakiś upiorny dźwięk sprawił, że Nosace ścierpła skóra. Shini-mono-gurui. Godzina szaleństwa śmierci. Bez litości. Najbardziej doniosłe postanowienie, jakie samuraj mógł podjąć przed udaniem się na wojnę. Zabijanie najbliższych sobie osób przed walką na śmierć i życie. Słowa te przyprawiły Nosakę o nudności. Z wysiłkiem zwrócił się do Kenpachiego, który podał mu pochwę z klingą Muramasy. Ostatnia część rytuału. Jako sponsor, Nosaka miał podać miecz chłopcu, mianując go oficjalnie samurajem. Nagle Nosaka cofnął się. Wszystkie głosy wewnętrzne mówiły mu, odrzuć miecz, uciekaj. Kenpachi stał bez słowa. Każdy z obecnych patrzył, jak Nosaka cofał się tyłem do drzwi i otworzył je, wpuszczając do środka wiatr i deszcz. Papierowe latarnie zatrzepotały, a jedna z nich urwała się i spadła na wyłożoną matami podłogę. Szata Todda załopotała, a twarz zmoczyły mu krople deszczu. Podczas gdy stojący wokół niego skulili się pod naporem straszliwej burzy, która wtargnęła do dojo, on stał pewien na swoim miejscu z założonymi rękami i wzrokiem przykutym do Muramasy trzymanego dalej przez Kenpachiego. Nosaka zataczając się wyszedł w ciepły, ulewny deszcz. Poczuł odór Iki-ryo i jego lodowaty chłód oraz usłyszał, jak Kenpachi wymawiał jego imię. Przypuszczano, że Nosaka będzie świadkiem zankanjo, czyli pisemnego uzasadnienia samobójstwa Kona Kenpachiego oraz morderstw popełnionych przez „Przymierze Krwi”. Miał również być świadkiem przy podpisywaniu testamentu Kenpachiego. Tymczasem pobladły od zimna Nosaka potykając się, zmierzał ku swojej limuzynie, a jego goryl zdążył już otworzyć tylne drzwi. Zabrzmiał sygnał samochodowy i olbrzymie żelazne wrota powoli rozwarły się. Opadł ciężki zwodzony most. Błyskawica oświetliła dziedziniec, kiedy samochód zakręcił półkolem, po czym przemknął koło dojo, zadudnił na moście i rozpłynął się w ciemności i deszczu. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Nowy Jork Był prawie świt, kiedy DiPalma otworzył oczy. Leżał bez ruchu, ciągle słysząc głos Todda. Przez trzecią noc z kolei śnił mu się syn. Dzisiejszy sen był jednak najbardziej wyrazisty ze wszystkich. Todd prosił ojca, aby przybył do Japonii i uratował go. DiPalma usiadł, zaświecił lampkę przy łóżku i spojrzał na cyfrowy zegar odbiornika radiowego. Dochodziła 430 rano. Założył szlafrok i wyszedł na balkon, żeby popatrzeć na port. Od spowitego ciemnością basenu portowego doleciał dźwięk syreny holownika ciągnącego frachtowiec w otwarte morze. Łańcuch barek, wyglądający jak sznur gigantycznych, czarnych pereł, przeciągał po horyzoncie. Samotna mewa rozpostarła skrzydła na tle bladego nieba, po czym zaskrzeczała i opadła w dół, muskając wodę w poszukiwaniu pożywienia. DiPalma spoglądał w stronę wschodzącego słońca. W stronę Japonii. W stronę Todda. Naoliwiony warkocz został przeciągnięty ponad ogoloną głową chłopca. Jego wyciągnięte dłonie trzymały miecz, którego wysadzana kamieniami rękojeść owinięta była białym jedwabiem. Todd płakał i błagał ojca, aby przybył do zamku Ikuba, zanim będzie za późno. Wtedy właśnie we śnie pojawił się Kenpachi. Reżyser klęczał przed chłopcem i uśmiechał się. Jak na komendę, Todd ujął mocno miecz, podniósł go wysoko w górę i opuścił na obnażony kark Kenpachiego. Krew trysnęła chłopcu w twarz. Kiedy ściekła, okazało się, że skóra pod nią rozpłynęła się, odsłaniając nagą czaszkę. DiPalma słyszał za sobą głos Kathariny, ale kiedy odwrócił się, zobaczył tylko ogień. Znowu spojrzał na Todda, z którego pozostał jedynie szkielet. Szkielet przemówił: - Jest pewien sposób, ojcze. Wśliźnij się potajemnie tak jak yamabushi. Wśliźnij się. I wtedy właśnie sen dobiegł końca. Stojąc na balkonie, DiPalma zamknął oczy i próbował się skoncentrować. W każdym z jego snów chłopiec przebywał na zamku Ikuba. W ostatnim było jednak coś, co zastanowiło DiPalmę. Todd już mu raz opowiedział o tym śnie. Pomiędzy jego wersją i wersją DiPalmy występowały niewielkie różnice, ale w zasadzie oba obrazy były takie same. Do tej pory wierzył, że jego syn nie żyje. Po ostatnim śnie wiedział jednak, że Todd żył i dosięgał go swoją wolą, równie silną jak wola Tendraiego, wielkiego płatnerza. DiPalma otworzył oczy i poruszył się. Martwy chłopiec znaleziony w spalonym dojo nie był jego synem; teraz wszystko zaczynało nabierać sensu. Brak opisu uzębienia Todda odkryty w Hongkongu. Komuś zależało na tym, aby DiPalma nie dysponował tym dokumentem. Todd żył, a DiPalma wiedział, gdzie go może znaleźć. Biegiem pokonał odległość od balkonu do sypialni. Gorączkowo przeszukując szufladę nocnego stolika, odnalazł notes z adresami, potem usiadł na łóżku. Znalazłszy nazwisko, którego szukał, przyciągnął do siebie fotel i wykręcił numer do Tokio. Mystic, Connecticut Rolf Nullabor spojrzał na zegarek, potem na pielęgniarkę Goldena. Stali przed rozsuwanymi drzwiami prowadzącymi do pokoju Goldena na drugim piętrze jego wiktoriańskiej rezydencji. Golden zaspał, co zdenerwowało pielęgniarkę, pedantkę w kwestii punktualności. Za chwilę miał dostać pierwszy zastrzyk, a ona nie zamierzała mu tego darować. Nullabor został wezwany przez nią do pomocy. Nullabor nienawidził jej, tak jak nienawidził większości Irlandczyków. Była zbyt autorytatywna jak na jego gust, a poza tym dużo od niego wyższa. Nieustępliwa w kwestii dawania Goldenowi zastrzyków, mogłaby wejść w każdej chwili, podczas gdy on i Nijo zabawiali się w stary jak świat sposób. Lepiej najpierw ostrzec Goldena na wypadek, gdyby ta mała piękność japońska siedziała mu na twarzy, odmawiając swoją poranną modlitwę. Nullabor ściągnął buty. Pielęgniarka zrobiła to samo, chociaż był to zwyczaj, który wydawał jej się pogański, tak samo jak skłonność Goldena do kolekcjonowania orientalnych konkubin. Nullabor zapukał w drewnianą framugę drzwi. - Panie Golden? Pielęgniarka przyszła. Wstajemy, wstajemy. Wyszczerzył do niej zęby. - Być może wdał się z przyjaciółką w zawiłą dyskusję na temat szkodliwego wpływu wojny termonuklearnej na życie roślin. Założyła tylko ręce na swoim obfitym biuście i rzuciła mu pełne pogardy spojrzenie. Nullabor zastukał ponownie. - No więc? - spytała pielęgniarka, kiwając głową to w przód, to w tył. - Wchodzimy - zadecydował Nullabor i uchylił drzwi. Na drugim końcu pokoju Jude Golden leżał na boku, odwrócony plecami do wejścia. - Panie Golden, księżniczka „D” jest tutaj ze swoją czarodziejską różdżką. Czas na... Bezwład ciała bankiera i bezruch wokół niego. Nullabor już to kiedyś widział. Oznaczały tylko jedno. Przykucnął i odwrócił Goldena na plecy. Wargi bankiera były sine, a twarz pobladła. Trucizna. Śmierć nie przyszła mu łatwo. Poszukiwania Nijo w całym domu nie dały rezultatu. Nullabor znalazł dwie inne dziewczyny japońskie, ale one nie mogły nic powiedzieć. Zostały również otrute. Nijo doskonale zatarła swoje ślady. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Tokio, wieczorem DiPalma milczał, podczas gdy Shuko z dużą szybkością prowadził samochód po zmoczonych deszczem drogach prowadzących z nowego międzynarodowego portu lotniczego Tokio do centrum miasta. Nawet kiedy nie padał deszcz i nie było dużego ruchu, przejazd zabierał ponad godzinę. Ultranowoczesny port lotniczy w kształcie litery U był położony czterdzieści mil od Tokio, w miejscowości Narita. Miasto zbudowano wokół świątyni poświeconej Fudi, bogowi ognia. Ruch drogowy na drodze był wystarczająco duży. Powiększało go jeszcze osiem milionów pielgrzymów przyjeżdżających tu co roku, aby wielbić Fudo. Deszcz zacinał w pokrywę silnika i przednią szybę, sprawiając wrażenie, jakby w samochód uderzały fale wzburzonego morza, a porywy wiatru kołysały nim co chwila. Kilka razy wpadli w poślizg, co zmusiło DiPalmę do zaparcia się stopami w podłogę i napięcia ramion opartych o deskę rozdzielczą. Na poboczu zobaczył przewróconą ciężarówkę, z której kartony porozsypywały się po autostradzie i wyglądały jak oferowane na sprzedaż. Na pasie prowadzącym w kierunku lotniska podmuch wiatru wepchnął samochód osobowy pod nadjeżdżający autobus i ruch został zablokowany. Jak długo żył, DiPalma nie pamiętał silniejszej burzy. W rozmowie telefonicznej z Nowego Jorku opowiedział Shuko o wszystkim. O reinkarnacji Todda. O tym, że Kenpachi planował seppuku. I o swoich snach. - Krąg się zamknął - powiedział Shuko. - Nie rozumiem. - Jutro Kenpachi kończy nakręcanie filmu. I jutro przypada rocznica dnia, w którym pan Saburo popełnił seppuku. Zdarzyło się to ponad czterysta lat temu. Jego kaishaku był wówczas Benkai. To karma, DiPalma-san. To co jest, już kiedyś było. To co było, będzie zawsze. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Są tym samym. DiPalma podrapał się po karku. Czternastogodzinny lot bez przerwy zmęczył go. Ale nie miał żadnych snów. Mogło to oznaczać, że Todd już nie żył albo że nie chciał się z nim kontaktować. Jedno było pewne: wiara w nieznane, którą DiPalma zaczął przyjmować w kuźni Tendraiego, była teraz silniejsza niż kiedykolwiek. Istniała Japonia, której nie można było zobaczyć, a którą jednak się wyczuwało, której można było jedynie doświadczać. Kiedy Shuko zahamował za ciężarówką załadowaną świniami, DiPalma zapytał: - Co by się stało, gdyby śmierć Kenpachiego nie była zgodna z nakazami honoru, gdyby umarł z rąk kogoś, kto nie byłby wart zostania jego „drugim”? - To oznaczałoby złą karmę. Osąd bogów skazałby go na nieszczęśliwe życie w następnym świecie. Jego śmierć byłaby bezcelowa i pozbawiona jakiejkolwiek wartości. Nawet Mishima nie dla każdego jest bohaterem. Ciężarówka ruszyła, a świnie zaczęły się kotłować. Shuko zapytał: - Znasz drogę do zamku? DiPalma zawahał się. - Wydaje mi się, że znam. Mogę tylko polegać na śnie oraz na tym, co Todd powiedział mi parę tygodni temu o tunelu. - Tunel został prawdopodobnie zniszczony podczas wielkiego trzęsienia ziemi. Jeśli go odbudowano, to na pewno w tajemnicy i nielegalnie. - Kenpachi zrobiłby to bez namysłu. Wśliźnij się. Czy sen był prawdziwy, czy nie? DiPalma pochylił się do przodu i przetarł zaparowaną szybę. Ulewny deszcz uniemożliwiał otwarcie okien, zmieniając samochód w saunę na kółkach. Z powrotem opadł na siedzenie. Czy sen był prawdziwy? - Po twoim telefonie rozmawiałem z Tendrai-sensei. Powiedziałem mu o naszej rozmowie. I o śnie. DiPalma czekał. - Tendrai-sensei powiedział, abym postępował jak zechcesz. Bez zadawania pytań. - Czy dodał coś jeszcze? - Nie musiał. DiPalma opuścił szybę swojego okna i pozwolił, aby deszcz uderzył go w twarz. Znał odpowiedź. - Jak długo już trwa to przyjęcie? - Miało się rozpocząć pół godziny temu. Większość ludzi biorących w nim udział pracowało z Kenpachim przy filmie. Reszta to przyjaciele. - Nie zostaną, kiedy przystąpi do popełnienia samobójstwa. - Będzie ich trzymał jako zakładników. Kenpachi potrzebuje audytorium. DiPalma przytaknął. - Kiedy już wejdziemy, musimy być bardzo ostrożni. - Wezmę ze sobą sześciu ludzi uzbrojonych w broń automatyczną i białą. Niestety, nie mogę ci dać pistoletu, DiPalma-san. Znasz nasze prawo. - Surowe jak diabli. Chciałbym, abyśmy też mieli takie prawo. Spróbuję swoich szans z tym tutaj. - Uniósł swoją laskę. - Czy powiedziałeś im, co zamierzamy zrobić? Shuko uśmiechnął się. - Nie. To nie było konieczne. Zastosują się do moich poleceń bez zastrzeżeń. Nie powiedziałem im również, że naszym przywódcą będzie gaijin. DiPalma obnażył zęby w uśmiechu. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak to przyjmą. - Mają obowiązek wobec mnie. Tak jak ty masz względem syna. I względem Jan, pomyślał DiPalma. Nie przyszła wtedy do hotelu po prezentacjach filmów Kenpachiego ani nie zatelefonowała. Czy znowu grała, czy też, tak jak w przypadku Todda, była to sprawa Kenpachiego? To on musiał być odpowiedzialny za jej ostatnie zachowanie. DiPalma próbował nie myśleć o tym, że Kenpachi zamierzał zabić Jan. Samochód ugrzązł w powodzi ruchu drogowego. Niepokój DiPalmy zaczął narastać. - Nie uda nam się dotrzeć na czas. - Karma zawiedzie nas do zamku albo będzie nas trzymać z dala - powiedział Shuko. Zamknął oczy. Kilka sekund później DiPalma zrobił to samo. * Trzymając się za ręce, Kenpachi i Jan szli korytarzem w stronę światła złagodzonego drzwiami z papieru ryżowego. Korytarz oświetlały sosnowe pochodnie zwisające ze ścian udekorowanych dawnymi malowidłami na zwojach papieru, kolorowymi sylwetkami koni malowanych na jedwabiu oraz pejzażami z motywami lecących gęsi. Szli w milczeniu, tak samo jak ludzie idący za nimi. Zamiast butów wszyscy, włącznie z Jan, mieli na nogach tabi, białe skarpety do kostek z oddzielonymi dużymi palcami. Jan była ubrana w złote kimono z błyszczącą, czerwoną szarfą, a włosy miała upięte w dawnym stylu, w bardzo wymyślny układ kaskad i kokonów ozdobionych delikatnymi muszlami ostryg. Jej twarz pokrywał biały makijaż, podkreślający jedynie małe, czerwone usta. To Kenpachi ubrał ją w te stroje i zrobił makijaż. - Dzisiejszego wieczoru musisz odegrać rolę pani domu przy swoim daimyo - powiedział. Była oszołomiona, zahipnotyzowana padającym deszczem, winem z narkotykami, które piła z kamionkowej czarki oraz słowami Kenpachiego. Doszła do punktu, w którym uwierzyła, że mógł do niej przemawiać bez słów, tak jak to zrobił w Nowym Jorku. Wtedy po prostu patrzył, jak skurczyła się w kabinie telefonicznej przerażona jego dotykiem i spragniona pomocy Franka. Nie wydała jednak z siebie żadnego głosu. Przeszywający wzrok Kenpachiego był wszystkim, co zapamiętała do czasu powrotu do Japonii. Któregoś ranka obudziła się w jego łóżku i nagle zdała sobie sprawę, że to wszystko, Nowy Jork, Lincoln Center i Frank, wydarzyło się trzy dni temu. Przygnębiona i przerażona, szukała w zamku aparatu telefonicznego. Musiała porozmawiać z Frankiem. Kiedy jednak znalazła jakiś spokojny pokój z telefonem, nie była w stanie wykręcić numeru. Czuła się za bardzo winna, zbyt zawstydzona i słaba. Coś w jej wnętrzu krzyczało za Frankiem, ale ona zdradziła go ponownie i musiała zostać ukarana. Ukarała więc siebie sama, odchodząc od telefonu i wykonując to, co Kon jej polecił. Teraz, w korytarzu, zmuszała się, aby jakoś posklejać fragmenty swojego życia. Filmowanie zostało doprowadzone do końca. Ale gdzież podziała się satysfakcja, którą powinna była odczuwać? W zamku trwało przyjęcie. Tak. To właśnie tam Kon ją teraz prowadził. Na przyjęcie. Zwolniła. Jej kroki stały się niepewne, ale silny uścisk Kona Pociągnął ją wzdłuż korytarza. Zwolniła z powodu paniki, która nią owładnęła; zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie mogła opuścić Kona. Czy pozwoli jej odejść? Frank. Łza wypłynęła z kącika oka Jan i połyskiwała jak perła na pokrytej bielą twarzy. Najgorszą rzeczą jaką dotąd znała, była niezdolność do wybaczenia samej sobie. Kiedy doszli do końca korytarza, ktoś idący za nimi wyprzedził ich i rozsunął drzwi. Nerwy Jan napięły się jeszcze bardziej. W przyjęciu wydanym z okazji zakończenia zdjęć brały udział dziesiątki mężczyzn i kobiet. Kilkoro udekorowanych drzwi prowadzących do sąsiednich pokoi zostało otwartych, aby utworzyć jedno duże pomieszczenie, którego niski sufit dzieliły ciemne, drewniane belki; światło pochodziło tylko z papierowych latarni i wysokich świec ustawionych w bambusowych świecznikach. Ponieważ rozmowy gości nagle się urwały, Jan próbowała się skoncentrować i myśleć jasno. Cisza przeszkadzała jej. I dlaczego wszyscy tak się gapili na nią i na Kenpachiego? Czy coś było nie w porządku? Spojrzała na Kenpachiego. Ubrany był dziwnie. W białe kimono i tego samego koloru opaskę na głowie. Za nim stało około tuzina mężczyzn, również ubranych w białe kimona i uzbrojonych w miecze samurajskie. Niektórzy z nich mieli zatknięte za szarfy krótkie miecze. Pamiętała o tym, że wokół Kona działy się dziwne rzeczy, ale dzisiejszy wieczór był jeszcze bardziej niesamowity. Dlaczego? Kenpachi i jego ludzie odepchnęli gości od drzwi głębiej do wnętrza. Ci, którzy nie zareagowali dostatecznie szybko byli potrącani, kopani, a nawet grożono im mieczami. Jan widziała to wszystko przez mgłę. Jakaś kobieta usiłowała się przepchnąć; mężczyzna stojący obok niej wystąpił do przodu i naraził się na kopnięcie w brzuch. Gość, który wdał się w rozmowę z przyjaciółmi Kona zarobił cios w twarz. Dwie inne kobiety zostały uderzone płazem miecza. Goście trzymający napoje i talerze przestali jeść i pić. Kon uwolnił rękę i przeszedł na środek pokoju. Ktoś inny zrobił krok w przód i stanął przy jego boku. Todd. Co on tutaj robił? Dlaczego był ubrany w czarne kimono i miał wygolony wierzch głowy? Dlaczego miał przy sobie miecz? Wyglądał dziwnie, jak miniaturowa wersja dawnego samuraja, którego podobiznę widziała na zwoju papieru wiszącym na korytarzu. Robił wrażenie, jakby był zbyt groźny, aby stawiać mu opór. Nawet twardzi mężczyźni z otoczenia Kenpachiego, ludzie starsi, wyżsi i uzbrojeni w miecze, sprawiali wrażenie, że boją się Todda. Dlaczego? Kenpachi założył ręce na piersiach i chłodnym wzrokiem przeciągnął po zgromadzonych. - Słuchajcie uważnie i przestańcie rozmawiać. Od tej chwili wszyscy jesteście moimi zakładnikami. Wśród gości dały się słyszeć pomruki. Kenpachi czekał. Po chwili odgłosy ucichły. - Jesteście moimi zakładnikami i zostaniecie nimi tak długo, aż osiągnę mój cel. Przejdę teraz do sypialni, aby poczekać na przybycie ekipy telewizyjnej, która sfilmuje uroczyste odczytanie mojego zankanjo. - Zawahał się. - I moje seppuku. Moje seppuku - powtórzył. - Ja... Amerykański kaskader, pod silnym wpływem jakichś środków i koniaku, a przy tym znudzony Japonią po wielu tygodniach kręcenia filmu, zatoczył się w stronę Kenpachiego. Kilku członków „Przymierza Krwi” ruszyło ku niemu, ale Kenpachi ich powstrzymał. Kaskader stanął w miejscu i zaczął ględzić. Wskazując na Todda powiedział: - Wyglądasz jakbyś przybył z „Wyspy Fantazji”. - Zachichotał. - Samolot wylądował, szefie. - Rozpostarł szeroko ramiona. - Zapowiada się kurewska zabawa, co? Ja jestem gotowy. - Ruszył na Kenpachiego, ale ten zrobił krok w tył. Za to Todd wystąpił do przodu i posłużył się mieczem w pochwie, używając go jak pałki. Uderzył nim silnie w górę pomiędzy nogi kaskadera. Ogromny Amerykanin o blond włosach zgiął się wpół, Todd wykonał serię ciosów tak szybkich, że groza tej sceny zaszokowała Jan, przywracając jej pełną świadomość. Chłopiec zdzielił blondyna w twarz, potem w prawą skroń sprawiając, że ten obrócił się wokół i nieprzytomny upadł na maty. Milczenie zalegające w pokoju dowodziło rozpaczliwej bezsilności. Kenpachi uśmiechnął się. - Widzieliście, co może zrobić mój kaishaku. Gdyby wyjął klingę z pochwy, ten głupiec leżący na podłodze już by nie żył. Obnażona klinga ma prawo do krwi. Naprawdę jestem szczęśliwy, że jego miecz nie splamił się krwią tamtego człowieka. Benkai, mój kaishaku, został oczyszczony dla mnie i przeze mnie. Widzę, że odebrał porządną naukę. Skinął na strażnika, który podszedł bliżej i czystym ruchem odrąbał kaskaderowi głowę. Kobiety krzyknęły, a Jan omal nie zemdlała. Stała teraz wsparta o dwóch ludzi Kenpachiego. Kenpachi klasnął w ręce. Todd wystąpił do przodu, podniósł głowę za długie blond włosy i trzymał ją w górze. Druga ręka utrzymywała w górze podniesiony miecz. Powoli chłopiec przeszedł tam i z powrotem przed wszystkimi gośćmi. Kenpachi rzekł: - Spójrzcie na to! Patrzcie na to albo będę musiał zabić jeszcze jednego, aż reszta zacznie robić to, co każę. Nie zasłaniajcie oczu i nie odwracajcie się do mnie tyłem, kiedy się do was zwracam. Poczekał, aż oczy wszystkich gości skierowały się na Todda. Kenpachi powiedział: - Teraz oddalam się do swojej komnaty, żeby poczekać na kamery telewizyjne. Co godzinę jedno z was będzie poddawane egzekucji, do czasu gdy film z mojego seppuku nie ukaże się w japońskiej i amerykańskiej telewizji. Sugeruję, abyście zaczęli się modlić, żeby burza nie opóźniła przybycia prasy. A jeśli chodzi o jakąkolwiek pomoc, nie spodziewajcie się jej. Ten zamek to forteca nie do zdobycia. Nie ma do niego innej drogi jak tylko przez główną bramę, która jest oczywiście teraz zamknięta. Zwodzony most jest podniesiony. Nie możecie się stąd wydostać. Zdecydowanie radzę, abyście nawet nie podejmowali próby. Znowu klasnął w dłonie. Wystąpiło kilku jego ludzi i wyciągnęło paru przerażonych gości. Jednym z popychanych w stronę Kenpachiego był Nosaka. Kenpachi przyjrzał im się. - Zostaniecie zabrani do mojej komnaty, gdzie dostąpicie zaszczytu bycia świadkami seppuku oraz odczytania zankanjo. Reszta zostaje tu pod strażą. Moi ludzie mają rozkaz zabicia każdego, kto stawia opór lub stwarza najmniejsze choćby przeszkody. Udaję się teraz, aby dołączyć do grona nieśmiertelnych Japonii, tych, których krew wzmocniła drzewo wspaniałości Nipponu. W przyszłości będziecie wielbić mnie jak boga i będziecie dumni, opowiadając innym, że byliście obecni tu, w zamku, podczas tego pomyślnego zdarzenia. Niech żyje cesarz! W holu powiedział do przerażonej Jan: - Dzisiejszej nocy, Sago, zabiję cię, zanim zdążysz mnie zdradzić. Drogę powrotną przez ogromny korytarz odbyła Jan brutalnie wleczona za Kenpachim przez niewiarygodnie silnego Todda. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Tokio, nocą DiPalma stał w ciemnej, cuchnącej chacie i obserwował, jak dwóch umundurowanych japońskich policjantów łomami rozbijało podłogę. Wraz z Shuko skierowali latarki na deski. Połamane kawałki wyrzucano na zewnątrz, gdzie pozostali ludzie Shuko oczekiwali na deszczu. W środku nie było miejsca dla odłamków desek ani dla dodatkowego człowieka. Opuszczona chata będąca niegdyś mieszkaniem dozorcy stała w zagajniku na skraju parku Shinjuku. Nie było w niej elektryczności ani ogrzewania, a co wartościowsze przedmioty zostały już dawno ukradzione albo usunięte. Zamknięte na zamek drzwi zabezpieczały pusty pokój pokryty kurzem, pajęczynami i odchodami szczurów. Korzystając z przerwy DiPalma przejął łom, wyważył deski zasłaniające otwór okienny i wyglądał w deszczową ciemność. Shuko stał obok niego w milczeniu. Z początku policjant nic nie zauważył. Dopiero kiedy błyskawica rozświetliła centrum miasta zobaczył wyraźnie. Zamek Ikuba. W odległości zaledwie ćwierć mili. Podczas gdy DiPalma wyglądał przez okno, Shuko polecił swoim ludziom rozbijać dalej deski podłogi w poszukiwaniu włazu do tajnego tunelu, tunelu, który - według DiPalmy - stąd właśnie prowadził do zamku. Woda deszczowa przeciekająca przez dach na głowę DiPalmy sprawiła, że jego siwe włosy przykleiły się do głowy. Wiatr świszczał przez szczeliny w chacie. Raz czy dwa ludzie spojrzeli na DiPalmę, po czym z powrotem utkwili wzrok w ziemi. Wiedział, o czym myśleli. Jednak żaden z nich nie odważył się tego powiedzieć w obecności Shuko. Kopali, ponieważ gaijin tego chciał. Ponieważ wydawało mu się, że w zamku działy się niedobre rzeczy. Jakie niedobre rzeczy? Byli głupkami, a największym głupkiem był Shuko, który z przyjaźni do gaijin rujnował swoją karierę. Będzie skończony, kiedy okaże się, że usiłował wtargnąć do domu tak ważnego człowieka jak Kenpachi-san, człowieka mającego bardzo wysoko postawionych przyjaciół. W najlepszej sytuacji był ich kolega, którego Shuko wyznaczył do siedzenia w samochodzie i nasłuchiwania radia. Biedny Shuko. Hai, życie głupka było gorsze niż śmierć. Nie muszą mnie lubić, pomyślał DiPalma. Mają kopać, to wszystko. Kiedy pod podłogą odkryto wreszcie żelazny właz pokryty mchem, atmosfera nagle uległa zmianie. Właśnie podnosili pokrywę, gdy do chaty przybiegł policjant wyznaczony do słuchania radia i podnieconym głosem rozmawiał o czymś z Shuko. Kiedy skończył, ludzie w chacie spojrzeli na DiPalmę, a ten rzekł: - Kenpachi zrobił swój ruch. Shuko przytaknął. - Tak jak przewidywałeś. Kopie jego zankanjo zostały przekazane prasie i cesarzowi. Samochód policyjny podjechał pod zamek, skąd czyjaś ręka wyrzuciła za mur ludzką głowę. Była to głowa mężczyzny nie-Japończyka. Wchodzimy do tunelu. DiPalma przytaknął: - Powiedz swoim ludziom w komendzie, że spróbujemy przejść. Nie możemy zabrać wielu ze sobą. Zbyt duży hałas mógłby zaalarmować Kenpachiego. Tylko ty, ja i czterech twoich ludzi. Dwóch zostaw tutaj, aby czekali na posiłki. Powiedz im, aby się mieli na baczności, gdyby Kenpachi zaatakował nas od tyłu. Musimy mieć przynajmniej piętnaście minut, zanim ktoś wejdzie za nami. Mówił łagodnie, doskonałą japońszczyzną, ani na chwilę nie podnosząc głosu. Teraz już nikt nie czekał na instrukcje Shuko. DiPalma zdjął marynarkę, krawat i koszulę, a następnie buty i skarpetki, z kieszeni spodni wyciągnął monety i klucz i przeniósł je do marynarki. Kiedy spoglądał w dół na otwór w podłodze, Shuko i czwórka policjantów rozebrała się do pasa. DiPalma z laską i latarką w dłoni pierwszy zszedł po drewnianej drabinie prowadzącej do czarnego jak smoła tunelu. * Kenpachi stał przy oknie sypialni, spoglądając na kamienne ściany okalające zamek Ikuba i półszeptem przeklinał. Hai, zamek był nie do zdobycia, ale nie podobało mu się, że padał deszcz. Czterysta lat temu deszcz przyczynił się do pokonania Saburo. Skrył atak ninja i umożliwił armii Hideyoshiego niepostrzeżenie wśliznąć się do zamku. Przeklęty deszcz. I przeklęta prasa, która dotąd się z nim nie skontaktowała. Telefony działały. Kenpachi rozmawiał z policją, która stała pod murami w swoich małych samochodach oraz z kimś z kwatery głównej armii. Poinformował ich, co zamierza zrobić w zamku Ikuba. Próbował skontaktować się z cesarzem, ale mu się nie udało. Cesarz i tak miał kopię zankanjo Kenpachiego. Cesarz na pewno zrozumie i zaaprobuje. Kenpachi dobrze się przygotował. Oczyścił się dostatecznie, aby być godnym poświęcenia dla Nipponu. I miał Benkaiego. Musi się tylko uspokoić, pozostać opanowany i postępować jak daimyo. A kiedy przyjedzie telewizja ze swoimi kamerami, pokaże światu, jak umiera wojownik. Odwrócił się od okna i zobaczył Todda, który odszedł od zakładników w sypialni i stanął przed wejściem prowadzącym do tajemnego tunelu. Kenpachi nie wspominał chłopcu o tunelu, nie miał jednak wątpliwości, że Todd wiedział o jego istnieniu. Ale większość członków „Przymierza Krwi” nie znała tego przejścia. Todd odchrząknął. Jego głos był głęboki jak u mężczyzny. - O co chodzi? - zapytał Kenpachi. Nie wyczuł złowieszczego ostrzeżenia. - Ninja. Oczy Todda były jak przyklejone do drzwi. - Przechodzą przez tunel. Kenpachi przycisnął pięści do skroni. To się nie może zdarzyć ponownie. W jaki sposób dowiedzieli się o tunelu? Spojrzał błagalnie na Nosakę, którego twarz skrzywiła się w dziwnym uśmiechu. Kenpachi musiał się mocno powstrzymywać aby nie zadać mu pytania, co dalej robić. Czyż jednak Kenpachi nic był daimyo w zamku Ikuba? Wskazał na wejście. - Zabij ich, Benkai! Nie pozwól, aby dostali mnie żywcem! * W tunelu DiPalma szedł przodem, stąpając w wodzie sięgającej kostek. Snop światła z latarki wypłaszał tu i ówdzie szczury. Powietrze w tunelu przyprawiało o mdłości i po raz pierwszy od wielu tygodni zaczął dolegać mu żołądek. Był osłabiony brakiem posiłku. Bardzo bolały go stopy porozcinane o kamienie ukryte pod wodą, ale nie zatrzymywał się. Raz pośliznął się i upadł, zachłystując się zgniłą cieczą i omal nie zwymiotował. Opanowywał napady wściekłości i parł naprzód. Koncentracja. Hai. Skoncentruj się na Katharinie, na kuźni Tendraiego. Myślał o tych wszystkich latach, kiedy ćwiczył kendo, przypominając sobie jak wytrwale dzierżył miecz, aż ramiona zaczynały go boleć do tego stopnia że nie mógł ich podnieść, a jednak jakimś sposobem kontynuował walkę. Ciemność przerażała go, doprowadzając na skraj paniki. Dokąd wiodła ta ciemność? Czy z powodu swojego snu prowadził na śmierć pięciu ludzi? Wydawało mu się, że tunel był coraz dłuższy i schodził głębiej pod ziemię. Umysł płatał mu figle. Wyobrażał sobie, że zgubił się we wnętrzu smoka i nigdy więcej nie zobaczy słońca. Tunel był pułapką, wymyśloną po to, aby zwabić wrogów zamku i prowadzić ich na śmierć poprzez kluczenie dookoła. DiPalma umrze pod ziemią z głodu. Wokół nie ma nic, prócz brudu, cuchnącej wody i szczurów. Szczury będą się żywić twoim martwym ciałem. Biegł, oddychając rozpalonymi płucami i słysząc jedynie plusk wody. Biegł, bo gdyby się zatrzymał, pogrążyłby się w wodzie i ciepłej ciemności i nie powstał nigdy więcej. Myślał o Hongkongu, o tym dniu w kowloońskim szpitalu, kiedy Katharina zmusiła go do chodzenia. Pełznij, powiedziała do niego. Kuśtykaj. Tylko nie leż tam, gdzie upadłeś. DiPalma biegł. Plusk, plusk, plusk. Znajdował się na czele, a pozostali podążali za nim, czerpiąc z niego swoją siłę; oni też odczuwali zmęczenie. Byli przecież zwykłymi ludźmi, a nie ninja. Jednak dobry przywódca sprawiał, iż duchem dorównywali tamtym. DiPalma pomyślał, że za chwilę serce mu pęknie, że nie złapie już żadnego oddechu i że nogi ostatecznie odmówią mu posłuszeństwa i właśnie wtedy poczuł powiew chłodniejszego powietrza. W świetle latarki zobaczył na końcu korytarza niewielkie pomieszczenie wyłożone czerwoną cegłą. Wciągając chłodne powietrze do rozpalonych płuc, niepewnym krokiem podszedł bliżej. W tym miejscu tunel podnosił się, co sprawiło, że wyszedł z wody, potknął się i runął na ziemię. Kilka sekund później nadszedł Shuko ze swoimi ludźmi, wszyscy zbryzgani błotem. Spoceni i brudni wyglądali na wpółżywych. Shuko zbyt zmęczony, by mówić, dotknął DiPalmy. Ten gest miał mu powiedzieć, że dobrze prowadził. DiPalma odwrócił się. Nasłuchiwał. Uniósł ręce, aby uciszyć pozostałych. Zgaszono latarki. Na drugie polecenie ludzie podeszli bliżej, do drewnianej drabiny prowadzącej w górę i przylgnęli do ściany w oczekiwaniu. W ciemności DiPalma oparty o drabinę wyczuł jej drgania. Ktoś wszedł na nią i zaczął schodzić. Kiedy ów człowiek znalazł się na samym dole, DiPalma sięgnął, złapał go za koszulę i przyciągnął ku sobie. Jedną ręką zakrył mu usta, a kolanem dwukrotnie uderzył w krocze. Potem trzasnął go w głowę latarką. Szamotanina w pobliżu pozwalała się domyśleć, że drugim zajęli się ludzie Shuko. Miecz upadający na ziemię wydał przytłumiony dźwięk. Potem słychać było krzyk i jakiś zwierzęcy skowyt. W ciemności DiPalma usłyszał, że ktoś zeskoczył z drabiny i wylądował w pobliżu wejścia do tunelu. DiPalma szybkim ruchem dobył zza pasa latarkę i zapalił ją. Todd. Stał u wejścia do tunelu z obnażonymi zębami i Muramasą wzniesionym wysoko nad głową. Był jak osaczony wilk, emanując złem w stopniu nie dającym się z niczym porównać. Zapaliło się więcej latarek. DiPalma usłyszał, że ktoś odbezpieczał broń. Krzyknął: - To mój syn! Nie strzelać! Świecąc latarką po podłodze, zobaczył porzucony miecz. Trzymając miecz w prawej ręce i laskę w lewej, powoli posuwał się naprzód. - Świećcie latarkami na niego! Na niego, nie na mnie! Spróbujcie go oślepić, jeśli można. I nie zbliżajcie się do niego. Jest niebezpieczny. On nie wie, co robi! Dwóch ludzi Shuko wspięło się na drabinę, aby zejść z drogi. Inni z pistoletami wymierzonymi w Todda chyłkiem przemykali pod ścianami, trzymając się z dala od chłopca i jego miecza. Ze szczurzą zręcznością, chłopiec odskoczył w ciemność, poza snopy światła. Zanim latarki zdążyły odszukać go ponownie, Todd wyskoczył z mroku prosto na ojca. Zaatakował, nacierając na lewe kolano ojca. Brzdęk. Dało się słyszeć uderzenie klingi o klingę, kiedy DiPalma zablokował cios. Odczuł wibracje, jakie silne uderzenie wywołało w jego ramieniu. Todd zamarkował pchnięcie w brzuch, po czym ciął z taką szybkością, że pomimo uskoku DiPalma został trafiony w przegub. Sekunda opóźnienia i straciłby dłoń. Nie miał wyboru, musiał pogodzić się z przerażającą prawdą. Todd był o wiele lepszym szermierzem. Także siłą fizyczną niemal dorównywał DiPalmie. Co gorsze, Todd nie był już teraz ani jego synem, ani Kathariny. Był morderczym, bezlitosnym wojownikiem, władającym z zimną krwią mieczem, i sługą swojego daimyo Kenpachiego, oddanym mu na śmierć i życie. Dai-sho. Dwa miecze. Karma. Taki los. Ojciec i syn zbliżali się powoli do siebie, trzymając w rękach długie na trzy stopy, zakrwawione i ostre jak brzytwa kawałki stali. Ponieważ Todd koncentrował się przed zadaniem śmiertelnego ciosu, ludzie Shuko mogli teraz spełnić polecenie DiPalmy. Przebiegając szybko za plecami DiPalmy, skierowali latarki na twarz Todda. W oślepiającym świetle twarz chłopca wybielała. Przeklinał, wykrzywiony grymasem nienawiści. Uniósł ramię, by przysłonić oczy. W tym krótkim momencie był bezradny. DiPalma przerzucił broń z jednej reki do drugiej. Teraz laska była w prawej, a miecz w lewej. Zaatakował. Odepchnął mieczem broń Todda; potem z potężnym okrzykiem uderzył z całej siły laską w Muramasę, przełamując go na pół. Todd krzyknął z bólu, jak ugodzony mieczem. Chwiejnym krokiem wycofał się w kierunku tunelu, a za nim powędrowało światło. DiPalma polizał rozcięty nadgarstek. Todd porzucił złamany miecz, a wtedy DiPalma odrzucił laskę oraz miecz i natarł na niego. Objął chłopca ramionami wokół piersi i uniósł ku górze, odrywając mu stopy od ziemi. Todd kopnął go, wykręcał się i wierzgał z taką nieoczekiwaną siłą, że obaj najpierw uderzyli w ścianę, a potem upadli na wybetonowaną podłogę. Przeklinając, chłopiec uwolnił jedną rękę i uderzył ojca w skroń tak silnie, że ten omal nie stracił przytomności. Zanim DiPalma zdążył wykonać ruch, Todd uderzył go powtórnie, łamiąc mu nos. Siła chłopca był zdumiewająca. DiPalma wiedział, że Todd mógłby go zabić gołymi pięściami. DiPalma krwawiąc obficie z nosa zawołał: - Shuko! Shuko! Kapitan policji w towarzystwie swoich dwóch ludzi ruszył naprzód i próbował odciągnąć Todda. Chłopiec niezwykle rozwścieczony bronił się. Odepchnął jednego z przeciwników w głąb tunelu, drugiego powalił na betonową podłogę kopnięciem w krocze, a trzeciego zdzielił łokciem w twarz. DiPalmie udało się przyklęknąć. Niewiarygodne. Todd stawiał czoła sześciu dorosłym mężczyznom. Wciągając powietrze przez usta, DiPalma zawahał się przez sekundę, po czym skoczył na Todda, chwytając go od tyłu. Kiedy chłopiec upadł, Shuko kurczowo ujął jego ramię. Trzech ludzi rzuciło się na nogi Todda, przyciskając go do ziemi. DiPalma złapał za drugą rękę. Todd walczył dalej. Zwrócony twarzą w dół, wyrywał się, kiedy policjant z tyłu spiął mu ręce kajdankami. Jedno szarpniecie nadgarstków Todda i kajdanki zostały rozerwane. - Załóż drugie! - krzyknął DiPalma. - I jeszcze jedne. DiPalma odwrócił wykręcającego się chłopca na plecy i szarfą związał mu nogi w kostkach. Oderwał od kimona Todda kawałek tkaniny i wepchnął mu ją do ust. Spojrzał na swojego syna. Chłopiec miał teraz niezwykle dzikie oczy i miotał się po wilgotnym betonie, przekręcając to w lewo, to w prawo, próbując wyswobodzić się z więzów. Było w nim coś z bestii, coś, co sprawiło, że DiPalma wzdrygnął się. Twarz Todda była szkaradna, prawie niemożliwa do rozpoznania. - On jest Benkaiem - wyszeptał Shuko. - Jego siły zostały wzmocnione przez Iki-ryo, ducha złych myśli i ciemności. - To przez Kenpachiego. - I Nosakę, który dał Kenpachiemu Muramasę. DiPalma podniósł latarkę i poświecił nią wokół, żeby znaleźć szczątki Muramasy. Policjanci widzieli, jak wziął miecz i trzaskał nim o ścianę, aż klinga ułamała się przy rękojeści. Todd uspokoił się nieco, ale cały czas śledził ruchy ojca. DiPalma stanął u wejścia do tunelu, spojrzał jeszcze raz na Todda i z całej siły cisnął wysadzoną kamieniami rękojeścią w ciemności. Plusk wody oznajmił, że upadła. DiPalma odwrócił się i podniósł laskę. Wszedł na drabinę i bez słowa począł się wspinać. * Jedyne światło w sypialni Kenpachiego dawały cztery białe świece stojące w pobliżu białego parawanu i dywanika, na którym reżyser miał umrzeć. Nosaka skupił się na jednej ze świec i przygotowywał do spełnienia zadania wojownika. Zniknął strach, któremu uległ dwadzieścia cztery godziny temu, kiedy to podskoczył na dźwięk pioruna, przerażony widokiem klingi Muramasy. Zniknęło też poczucie wstydu za ucieczkę z dojo. Podczas procesu oczyszczania w dojo, rozpoznałem w chłopcu Benkaiego. Staliśmy się więc wrogami, ponieważ on służył panu na zamku Ikuba, kiedy moi przodkowie służyli Hideyoshiemu. Uciekłem przed Benkaiem, szermierzem, któremu nikt nie potrafił stawić czoła. Błagam o przebaczenie. Tak brzmiały słowa Muramasy. Wypowiedziane przez Nosakę i przyjęte przez Kenpachiego. Potwierdzenie, że chłopiec był teraz Benkaiem, schlebiało Kenpachiemu; było bowiem jak przyznanie, że moc Kenpachiego przywróciła Benkaiego do życia. Tak więc Nosaka był teraz zakładnikiem, obserwatorem zaplanowanego przez Kenpachiego seppuku. Przede wszystkim jednak Nosaka był tutaj, aby wykonywać rozkazy Muramasy. Był tu, gdyż godzina szaleństwa śmierci nadeszła. Nadszedł czas odwagi i wielkości. Nosaka, potomek samurajów, feudalnych wojowników i pierwszych szpiegów Nipponu, był gotów. Muramasa mu rozkazywał. Muramasa powiedział mu też, że Kenpachi nie był samurajem i nie przysługuje mu zaszczyt śmierci wojownika. To Muramasa ukazał mu piękno złego uczynku, którym zamierzał dopełnić to wszystko, co zrodziło się z wielkiego zła, jakie Nosaka kiedykolwiek wyrządził. Ponaglany przez swoją karmę mógł jedynie podporządkować się. Jego karma powstała z tego, co ponure i demoniczne, żywiła się bronią Muramasy zebraną w jego kolekcji. Muramasa powiedział także, że karma Nosaki wołała teraz o splamienie jego rąk krwią. Właśnie teraz. W sypialni Nosaka podszedł do strażnika i wyrwał mu miecz. Strażnik skłonił głowę z szacunkiem. Przypuszczał, że Nosaka uznając dalsze udawanie za zbędne, porzucił rolę zakładnika. Tymczasem Nosaka uniósł miecz na wysokość swojej kociej twarzy. Deszcz ciągle bębnił o dachy zamku, a on przyglądał się klindze oświetlonej światłem świec. Wiedzieć znaczyło działać. Uśmiechnął się do zakładników i strażników i... rozpoczął masakrę. Wbił miecz w brzuch stojącego najbliżej polityka, wyciągnął go i zaraz ciął strażnika po prawej stronie, a ten runął na podłogę zalany krwią. Krzycząc wniebogłosy, zakładnicy rozbiegli się po sypialni, a inny strażnik zaatakował Nosakę. Nosaka zrobił unik przed jego natarciem i odciął mu rękę trzymającą miecz. Jakiś japoński reporter próbował uciekać, ale potknął się o skrzynkę z drewna tekowego. Czołgając się gorączkowo zawadził o wysoką, białą świecę i wywrócił ją. Promień świecy zgasł. Nosaka podbiegł do niego, uniósł miecz wysoko w górę i opuścił na czaszkę reportera. Kolejną ofiarą Nosaki okazała się amerykańska aktorka uciekająca w stronę drzwi. Dwa kroki wystarczyły, aby znalazł się za nią. Ciął w kark, sprawiając, że upadła na kolana. Muramasie to się podobało. Jednak domagał się więcej ofiar. - Nosaka-san! - krzyknął łamiącym się głosem Kenpachi. Był zbyt wstrząśnięty, aby wykonać ruch; stał w pobliżu parawanu i świec, z oczami połyskującymi od łez. Dlaczego ten człowiek, którego otaczał czcią i któremu wszystko zawdzięczał, nagle stracił zmysły. Wykraczało to poza jego możliwości zrozumienia. Było tak niepojęte, że doprowadziło zdruzgotanego Kenpachiego na skraj załamania. To Nosaka przyprowadził mu chłopca. Nosaka dał mu kość z gardła Benkaiego. I Nosaka podarował mu klingę Muramasy. Kenpachi musi z nim porozmawiać, zanim będzie za późno. Nie sądził, żeby Nosaka miał mu zrobić krzywdę. Stary kochał go przecież; nadszedł czas na okazanie tej miłości, na ukrócenie rzezi, która zdążyła już skalać jego pokój i uczynić go niegodnym honorowej śmierci. Zabici przez Nosakę nie zginęli przecież w walce. Padli z rąk obłąkanego i dlatego nieczystego. Nikt nie powinien był umierać w taki sposób. Ten szermierz stał się narzędziem w rękach bogów domagających się kary. Kenpachi wyciągnął rękę. - Sensei, proszę cię, oddaj mi miecz. Masz przecież mój szacunek i miłość, wiec błagam cię, nie kalaj więcej tego miejsca. Proszę, podaj mi miecz. Ręka Nosaki trzymająca miecz opadła. Tylko dwóch ludzi w pokoju pozostało jeszcze przy życiu. Kenpachi i córka Goldena, skulona w pobliżu wejścia do tunelu. Ci, którzy nie padli dotąd ofiarą Nosaki, uciekli. Kenpachi udający, że jest samurajem. I ta jego dziwka, która zdradziła zamek. Muramasa żądał ich śmierci. Nosaka powoli podszedł do Kenpachiego. Kenpachi, ignorując strach, zrobił krok w stronę Nosaki. Tylko jeden krok. Uśmiechnięty Nosaka zatrzymał się i patrzył reżyserowi w oczy. Odwzajemniając uśmiech Kenpachi ukłonił się. Nie było się czego obawiać ze strony protektora, mentora i przyjaciela, który był całym jego światem. Próbował nie myśleć o straszliwej karmie każdego, kto został zabity przez takiego człowieka, jakim stał się Nosaka. Podobna śmierć oznaczała w przyszłości tysiące lat męczarni. Ramię Nosaki wraz z mieczem uniosło się powoli. W chwili gdy Kenpachi sięgnął po broń, Nosaka przyspieszył ruch. Jego twarz przybrała wyraz wstrętu. Nie mógł dłużej ścierpieć niegodnego Kenpachiego. Uderzył. Silny cios miecza trafił w szyję. Krew trysnęła wysoko w górę, a potem pociekła po podłodze. Głowa poleciała w stronę parawanu, przewracając go na świecę, która upadła na matę. Jej płomień został zgaszony krwią Kenpachiego. W ciemnym pokoju bezgłowe ciało Kenpachiego przez moment stało prosto ociekając krwią, a potem zwaliło się na podłogę. Z prawej stopy spadł sandał. W świetle jednej z dwóch palących się jeszcze świec oczy w odciętej głowie Kenpachiego płonęły nienaturalną jasnością. Jego przystojna twarz wyrażała niewiarę, a wargi ciągle poruszały się w błaganiu skierowanym do Nosaki. Jan wrzasnęła z przerażenia, przyciągając tym uwagę. Uśmiechnięty i szczęśliwszy niż kiedykolwiek podążał w jej kierunku z mieczem wysoko nad prawym barkiem. Cofnęła się od wejścia do tunelu i przesunęła pod ścianą w stronę okna wychodzącego na dziedziniec. Nosaka powoli podchodził. Jan przewróciła bambusowy parawan, po czym spojrzała znowu na Nosakę. Rozpłakała się i pokręciła głową, ale Nosaka wciąż się przybliżał. Stanął tuż przed nią, czujny, gotowy do ruchu z lewej lub z prawej strony. Okno, deszcz, grzmot i błyskawica - wszystko to było z tyłu. Wiedzieć, znaczyło działać. Nosaka uniósł miecz. Drzwi prowadzące do tunelu trzasnęły, ustępując pod naporem DiPalmy. - Frank, o Boże, Frank! Oczy Nosaki zwęziły się, kiedy odwrócił twarz i spojrzał na nowego wroga. Zabij go, rzekł Muramasa. Jesteś moim drapieżnym zwierzęciem. Moim wilkiem, który wychodzi z cienia w poszukiwaniu żeru. Jesteś moim zbrojnym ramieniem. DiPalma uchwycił mocno laskę i ruszył w stronę starego. Myślał o Katharinie i Toddzie, o krzywdzie, jaką Nosaka wyrządził Shuko i Tendraiemu. I o innych rzeczach. Życie za życie. Rana za ranę. Nadszedł czas sądu, czas kary. Nosaka poczuł się pewniej. Patyk nie może się przeciwstawić mieczowi. Uśmiechnął się szyderczo, skierował miecz na gardło DiPalmy i powoli posuwał się do przodu. DiPalma, któremu złamany nos utrudniał niemal zupełnie oddychanie, również przybliżał się powoli. Osąd i kara. Nieoczekiwanie DiPalma smagnął laską. Nie w starego, ale w dwie pozostałe świece, zwalając je na podłogę. Płomień jednej zgasł natychmiast. Na drugą nastąpił bosą stopą. W sypialni zapanowała całkowita ciemność. Nosaka zamarł zmieszany. Począł ciąć mieczem na oślep, na wszystkie strony, wymawiając imię Muramasy i ciągle słysząc głos sławnego płatnerza. Błysnęło. Oświetlony tym blaskiem Nosaka, zwrócony w stronę okna, mógł nie dojrzeć stojącego za nim DiPalmy. DiPalma uniósł laskę. W chwili kiedy uderzał, zagrzmiało i pokój ponownie pogrążył się w ciemności. Nosaka zacharczał. Miecz wyśliznął się z jego rąk i upadł na podłogę. W ciemności laska jeszcze dwukrotnie została uniesiona w górę i dwukrotnie opadła. Za każdym razem trafiała w swój cel. Kiedy Shuko i jego ludzie weszli z tunelu do sypialni, znaleźli w świetle latarek DiPalmę stojącego przy oknie i tulącego w ramionach płaczącą Jan. Kilka szybko wydanych poleceń ze strony Shuko i jego ludzie z wyciągniętą bronią przeczesali pokój. Stąd wyruszyli do korytarza, gdzie natknęli się na strażników z mieczami, którzy nadchodzili pertraktować z Nosaką. Padły strzały. Jeden ze strażników upadł, po czym miecze zostały rzucone na podłogę na znak poddania. W sypialni Kenpachiego, Shuko, przyświecając latarką, odkrywał coraz to nowe zwłoki albo dogorywające ofiary. Na krótko zatrzymał się nad odrąbaną głową Kenpachiego; po chwili ruszył dalej. Szukał Nosaki. Amerykanin przytulając mocno Jan, zwrócił głowę ku oknu. Shuko także wyjrzał w deszczową noc. Słyszał jak jego ludzie przejmowali kontrolę nad zamkiem i wychodzili na dziedziniec. Padło jeszcze kilka strzałów. Strażnik na murze krzyczał, że został zraniony. W ciemnościach oświetlano latarkami dwóch ludzi Shuko próbujących unieść ogromną zasuwę blokującą żelazne wrota. Wtedy właśnie, na dziedzińcu pod oknem światło latarki odnalazło zmoczone deszczem ciało Nosaki. Coś ciemnego i mokrego wypływało spod głowy starego i rozmywało się w deszczu. W chwilę potem, gdy Shuko patrzył na ciało martwego Nosaki, DiPalma tulił w ramionach Jan i dotykał jej włosów. - Już po wszystkim - mówił. - Już skończone, Jan. - Prawie natychmiast wyczuł jednak, że to nieprawda. EPILOG Grudzień W Metropolitan Museum of Art na Manhattanie, DiPalma trzymając rękę Jan szedł wraz z Toddem za grupą oficjalnie ubranych mężczyzn i kobiet przez pomieszczenia galerii poświęcone starożytnym greckim kamieniom nagrobkowym. Muzeum było zamknięte. Jednak dzisiejszego wieczoru tu właśnie odbywała się prywatna kolacja z szampanem po światowej premierze „Ukiyo”. Jak na większości premier, sprawy toczyły się niepomyślnie. Ludzie próbowali dostać się do środka za pomocą podrobionych zaproszeń. Koń policjanta przypadkowo nastąpił na autora zdjęć i projekcja z powodu nieobecności najważniejszej osoby wytwórni została opóźniona. Wykwintna kolacja również się opóźni. Nie mając nic lepszego do roboty, DiPalma i pozostali goście przechadzali się po salach. DiPalma zaskoczył Jan zgodą na założenie smokingu, czyli na dołączenie do pozostałych „pingwinów”, jak to określił. Jan wyglądała przepięknie w czarnej sukience z odkrytymi ramionami. Jedyną biżuterią jaką miała na sobie, były jasno-błękitne perły i obrączka ślubna. DiPalma uważał, że zasłużyli na wypoczynek, jaki mógłby im dać miodowy miesiąc, ale nie nalegał. Film był dla Jan bardzo ważny i musiała udać się z nim na tournee. Po Nowym Roku zaplanowali wakacje w Aruba, jeśli tylko będzie mogła się wyrwać. DiPalmę niepokoiło, że oglądała film zbyt wiele razy. To mogło wywołać złe wspomnienia. Dzisiejszego wieczoru przez całe dwie godziny projekcji nie odezwała się ani razu, trzymając go ciągle za rękę. Małżeństwo uspokoiło ją. Przestała przepadać za przyjęciami oraz straciła zainteresowanie Japonią. Sprzedała domy swojego ojca i opierała się pokusie powrotu do Los Angeles. Przylgnęła do DiPalmy, chociaż nie był pewien czy robi to z miłości, czy z potrzeby, ale nie było to najważniejsze. W muzeum przyjrzała się kolekcji monet greckich. - Chyba nie pojadę na tournee - powiedziała. Złościła ją myśl, że musiałaby przebywać z dala od niego. - Decyzja należy do ciebie - rzekł. - Zdaję się na wszystko, co zechcesz. Dotknęła szklanej gabloty z monetami. - Czy Nosaka postradał zmysły? - Tak. Zanim pojawił się w zamku, zabił żonę i dzieci Kenpachiego. Shuko powiedział, że to część rytuału samurajów. Powiedział też, że Kenpachi miał nieczystą śmierć. Nie widzę żadnego w tym sensu. Podobno zabił sześciu ludzi. Dlaczego o nim pomyślałaś? - Myślałam o ojcu. Chciałam, żeby był tu dzisiaj. Myślałam też o tym, co dla mnie zrobiłeś. - Na tych dokumentach zależało mi dlatego, że chciałem wytoczyć proces przeciwko Nosace i jego szpiegostwu. Na niczym więcej. Shuko powiedział, że zbiory są moje. Nosaka z pewnością ich nie wykorzysta. Nie ma sensu kogokolwiek krzywdzić. - Uśmiechnął się. - Wydaje mi się, że Shuko chciał pogorszyć i tak złą karmę Nosaki. Ale mnie o to nie pytaj. Jan rozejrzała się wokół. - Gdzie jest Todd? DiPalma popatrzył w lewo, potem w prawo. - Jest tu gdzieś w pobliżu. Nie uśmiecha się od czasu powrotu z Japonii. - Zatrzymał ubranego na biało kelnera, wziął lampkę szampana z tacy i podał ją Jan. – Przynajmniej nieźle radzi sobie w szkole. Przeniosłem go do szkoły prywatnej. Pomyślałem, że w ten sposób zmniejszę groźbę szoku kulturowego. Ciągle jest dobry w kendo. Lekcje odrabia. Dobre dziecko. Tylko nie uśmiecha się. Nie ma też przyjaciół. A ja nie ponaglam. To by nic nie pomogło. Jan ujęła go pod ramię. - Nie przejmuj się. Jeszcze się uśmiechnie. Będzie wspaniały, mówię ci. Mały podrywacz. Znajdziemy go? Odnaleźli go w następnej galerii. Zapatrzył się na ścianę zawieszoną średniowieczną bronią japońską. DiPalma poczuł, jak Jan odruchowo wbiła palce w jego rękę, ale nic nie powiedziała. Jan wstrząsały dreszcze, więc zaczęła rozcierać odkryte ramiona. DiPalma również odczuwał chłód. Zimno tu. W pobliżu wejścia zaniepokojony strażnik spojrzał z ukosa na termostat. - Chryste, to niesamowite. DiPalma zaniepokoił się. - Co jest niesamowite? Jan przytuliła się do niego. Strażnik wzdrygnął się, ciągle wpatrując się w termostat. - To niemożliwe. Raz jest ciepło, a za chwilę to przeklęte urządzenie wariuje. Jak to możliwe, żeby tu było około pięciu stopni... - Spojrzał na DiPalmę. - Przepraszam, co pan powiedział? DiPalma patrzył na Todda stojącego teraz przy szklanej gablocie chroniącej bogato zdobione siodło japońskie. - To siodło - rzekł DiPalma. - To, na które chłopiec patrzy. - O co chodzi? - Proszę mi o nim coś powiedzieć. - Każdy jest nim zafascynowany. Dostaliśmy je w tym tygodniu. Z Japonii, wraz z innymi rzeczami. Jest wypożyczone z tamtejszego muzeum. Jakiś facet umarł i zostawił kupę rzeczy dla muzeów narodowych. To się często zdarza. DiPalma już wiedział. Z drugiego końca sali Todd uśmiechnął się do niego i Jan. W sali zrobiło się jeszcze zimniej. Strażnik wymachiwał rękami i przeskakiwał z nogi na nogę. - To jedno z najrzadszych siodeł w Japonii. Wykonane przez prawdziwego specjalistę. Człowieka zwanego Muramasą.