Charles Reade KLASZTOR I MIŁOŚĆ ROZDZIAŁ I Nie mija dzień ponad światem, by nikomu nie znani ludzie nie dokonywali wielkich czynów, nie wypowiadali słów ważkich, znosząc godnie cierpienie. Ci skromni bohaterowie, myśliciele i męczennicy pozostają nieznani aż do chwili, gdy wielu niegdyś wielkich karleje, a mali osiągają wielkość. Są jednak również bohaterowie zagubieni w sennej świadomości świata: ich życie i charaktery pogrzebano w dawnych annałach. Nie odcyfruje ich zwykły czytelnik - zapiski są zbyt zwięzłe i chłodne. Brak w nich życia, nie przemawiają do serca człowieka, lecz jak ziarna grochu odbijają się tylko od jego piersi, nie będzie ich mógł nawet pojąć; notatka nie jest bowiem gawędą, tak jak szkielet nie ma ludzkiego kształtu. Te zapiski ważkich prawd pozostają martwą literą dla przeciętnych ludzi; skrybowie zostawili zbyt wiele pola dla wyobraźni, a wyobraźnia należy do rzadkich darów natury. Powieściopisarz może tu więc być pożyteczny ogółowi jako pośrednik i tłumacz. W pewnej omszałej kronice spisanej nie najlepszą łaciną jest rozdział, w którym każde zdanie przynosi jakiś fakt. Opowiedziano tam beznamiętnie dziwną historię dwojga ludzi, których życiu nie towarzyszył dźwięk trąb, a śmierci - pieśń. Umarli czterysta lat temu; spoczywają teraz na tych surowych kartach - jak kryształy w skalach - nie budząc współczucia. Los skrzywdził ich za życia i krzywdzi jeszcze po zgonie. Jeśli tylko potrafię ukazać wam to, co się kryje za suchymi notatkami kronikarza, zechcecie chyba wynagrodzić im obojętność stuleci i przyjmiecie te dwie zbolałe dusze - na jeden dzień - do serca. W czasie gdy rozpoczyna się nasza opowieść, mijała właśnie połowa piętnastego stulecia. Ludwik XI był władcą Francji; Edward IV okrutnym królem Anglii, a Filip „Dobry", złamawszy serce swej kuzynce Jacqueline, siłą i podstępem pozbawiwszy ją tronu, bez przeszkód panował długie lata w Holandii. Eliasz wraz ze swą żoną Katarzyną mieszkał w małym miasteczku Tergou. W hurcie i detalu handlował suknem, jedwabiem, szarym płótnem, a zwłaszcza garbowaną skórą - materiałem wysoce cenionym przez klasy średnie, ponieważ noszony lat dwadzieścia, jeszcze odbijał ciosy noży, co w tym stuleciu, w którym ludzie tak szczodrze używali oręża, było nie lada zaletą kaftana. Nawet podczas obiadu mężczyzna mógł przerwać na chwilę posiłek i zarżnąć sąsiada z powodu drobnej różnicy zdań. Stadło było zamożne i mogłoby żyć bez trosk doczesnych, gdyby nie dziewięcioro dzieci. Gdy przychodziły na świat, jedno per annum, witano je radośnie, a świętym szczere składano dzięki. Póki rodzice byli młodzi, traktowali dzieci jak urocze zabaweczki, które niebiosa wynalazły ku rozrywce, szczęściu i jako pociechę ludziom w wolne od handlu wieczory. Lecz gdy młode latorośle wystrzeliły w górę, a rodzice się postarzeli i na własne oczy widzieli los rodzin obarczonych potomstwem, obawy i troski zmąciły ich miłość. Byli to ludzie nader rozsądni i przezorni; w Holandii niedbali rodzice są taką samą rzadkością jak nieposłuszne dzieci. Gdy więc olbrzymi bochen wjeżdżał na tacy, wyglądający niczym opasana rowem forteca, i obszedłszy stół w krąg, zdawał się topnieć, Eliasz i Katarzyna spoglądali na siebie mówiąc : - Kto im da chleba, gdy nas zabraknie? Słysząc tę uwagę, młodsze latorośle musiały przywołać na pomoc cały synowski respekt, żeby nie stracić nic ze swej małej holenderskiej pewności siebie. Ich zdaniem obiad i wieczerza były rzeczą tak naturalną jak wschód i zachód słońca i jak długo to ciało niebieskie wędrować będzie wokół ziemi, tak długo brązowy bochen musi obchodzić krąg rodzinny i napełniać ich żołądki, a potem wyrastać na nowo w domowym piecu. Uwaga rodziców obudziła jednak narodową skłonność do rozważań u starszych chłopców, a często powtarzana, zrodziła dużo refleksji w rodzinnym gronie, u jednych dobre, U innych złe, zależnie od charakteru myślącego. - Kasiu, dzieci tak rosną, ten stół będzie rychło za mały. - Cóż możemy na to poradzić, Eliaszu? - rzekła Katarzyna, odpowiadając kobiecym zwyczajem nie na słowa męża, lecz na jego myśli. Niepokój o przyszłość stał się z czasem nie tak dojmujący, lecz bardziej dokuczliwy. Wolni mieszczanie byli równie dumni jak szlachta. Ci dwoje nie mogli znieść myśli, że ktoś z ich krwi mógłby stracić pozycję w mieście po śmierci rodziców. Tak więc z rozwagą i samozaparciem starali się przyodziać wszystkie małe ciałka, nakarmić wszystkie głodne gęby i jeszcze odłożyć niewielki fundusz na przyszłość; gdy oszczędności rosły, czuli przyjemność, której nie zna sknera odkładający dla siebie. Pewnego dnia drugi z kolei syn, dziewiętnastoletni, z zewnętrznym opanowaniem, które tak wielu ludzi wprowadziło w błąd w ocenie prawdziwej natury holenderskiego narodu - przystąpił do matki i poprosił ją o wstawiennictwo u ojca, aby go wysłał do Amsterdamu i umieścił u kupca. - Podoba mi się ten zawód: kupcy są bogaci - rzekł. - Jestem mocny w rachunkach. Proszę cię, kochana mamo, stań po mojej stronie, a będę zawsze, jak i teraz, twoim dłużnikiem. Katarzyna w trwodze uniosła ręce i spytała z niedowierzaniem: - Jak to? Chcesz porzucić Tergou! - Cóż znaczy dla mnie ta czy inna ulica? Jeżeli mogę porzucić ludzi z Tergou, na pewno mogę porzucić kamienie. - Jak to? Chcesz opuścić swego ojca teraz, gdy się postarzał? - Matko, jeżeli mogę opuścić ciebie, mogę i jego. - Chcesz zostawić biednych braci i siostry, którzy cię tak bardzo kochają? - Jest ich dość w domu beze mnie. - O czym myślisz, Ryszardzie? O kogo bardziej troszczymy się niż o ciebie? Czekaj, czy może odezwałam się do ciebie zbyt ostro? Czy byłam dla ciebie niedobra? - Nigdy, dokąd ma pamięć dosięga. A gdyby tak było, nigdy nie usłyszałabyś o tym ani słowa - rzekł Ryszard poważnie, lecz ze łzami w oczach. - Matko, wszystko zależy od twego słowa, a nic nie może zmienić mego postanowienia. Będziecie mieli o jednego mniej do żywienia. - Ach, oto co narobiłam swoim językiem - wybuchnęła Katarzyna i po chwili zaczęła płakać, ujrzała bowiem swe pierwsze pisklę na brzegu gniazda, próbujące skrzydeł, aby odlecieć w świat. Ryszard był spokojny, miał silną wolę, i matka wiedziała, że nigdy nie rzucał słów na wiatr. Rezultat rozmowy był zgodny z prawem natury; młody Ryszard pojechał do Amsterdamu z twarzą tak ponurą i smutną, jakiej nie widziano u niego nigdy przedtem, i z sercem ciężkim jak głaz. Tego popołudnia było o jedną gębę mniej przy kolacji. Katarzyna spojrzała na krzesło Ryszarda i gorzko zapłakała. Eliasz krzyknął szorstko i gniewnie do dzieci: i,Usiądźcie szerzej! Możecie przecież rozsunąć się!" Odwrócił na chwilę głowę ku oparciu swego krzesła i zamilkł. Ryszard wyruszył w świat i nie kosztował ich już nigdy ni grosza, ale na ekwipunek chłopca i zainstalowanie go w domu Vander Stegena kupiec wydał wszystkie swoje oszczędności, zostawiwszy sobie tylko jedną złotą koronę. Zaczęli na nowo. Minęły dwa lata: Ryszard znalazł miejsce w handlu dla brata i również Jakub opuścił Tergou tuż po obiedzie, który podano o jedenastej przed południem. Tego dnia przy kolacji Eliasz przypomniał sobie, co zaszło ostatnim razem, szepnął więc: „Usiądźcie szerzej, kochani!" Do tego momentu Katarzyna nie chciała widzieć luki przy stole, bo córka, również Katarzyna, uprosiła ją, by nie smuciła się tego wieczora, przeto matka odpowiedziała: - Nie, kochanie, obiecuję ci, że nie będę, skoro to sprawia przykrość moim dzieciom. - Ale gdy Eliasz szepnął: - Usiądźcie szerzej!-rzekła: - Stół będzie wnet za duży dla dzieci, a myślałeś, że jest zbyt mały. Wygłosiła to zdanie ze sztucznym spokojem, ale w ostatniej chwili przesłoniła twarz fartuchem i gorzko zapłakała. - Najlepsi nas porzucają - łkała - to okrutne. - Nie, nie! - rzekł Eliasz - nasze dzieci są dobrymi dziećmi i wszystkie są nam jednakowo drogie. Nie zwracajcie uwagi na matkę. Lepsze to, co Bóg nam zsyła, niż to, przed czym nas ochrania - i należy stwierdzić, że mężczyźni są z natury niewdzięczni, a kobiety nierozsądne. - A ja wam powiadam, że Ryszard i Jakub byli ozdobą naszej gromadki - szlochała Katarzyna. Mała szkatułka opróżniła się znowu i, by ją napełnić, oszczędzali jak mrówki. W tych czasach spekulacja była jedynie czymś w rodzaju gry w karty i w kości. Eliasz znał tylko jedną drogę do bogactwa, powolną i pewną. „Do grosza grosz, a zbierze się trzos" - było jego i krzesiwem oraz siarkowe zapałki, żebrał o ogarki świec u sąsiadów i zapalał je o najbardziej bezsensownych porach - tak, zimą nawet o ósmej w nocy, gdy sam burmistrz już spoczywał w łóżku. Do swych praktyk, w domu zaledwie tolerowanych, znajdował zachętę u mnichów z sąsiedniego klasztoru. Nauczyli go sztuki pięknego stawiania liter i kształcili dalej, póki pewnego dnia w środku lekcji nie zrobili odkrycia że uczeń przerósł mistrzów. Zwrócili mu na to żartobliwie uwagę. Chłopiec spuścił głowę i poczerwieniał. Sam to już podejrzewał, ale nie ufał swemu sądowi w materii tak delikatnej. - Synu mój - rzekł stary mnich - jak to się dzieje, że będąc obdarzony przez Boga tak niezawodnym okiem, subtelną, a jednak mocną ręką i sercem miłującym ten piękny kunszt - jak to się dzieje, że nie zdobisz równie pięknie, jak piszesz? Zwój pergaminu wygląda ubogo, dopóki winieta z owoców i liści oraz bogate arabeski nie obrzeżą wzniosłych słów i nie zachwycą zmysłów tak, jak słowa duszę i rozum. Nie wspominam już o podobiznach zmarłych cnotliwych mężów i niewiast, którymi rozmaite rozdziały winny być ozdobione, by żywe i łagodnie zmieszane barwy nie tylko koiły wzrok, ale i serce było pokrzepione przez wizerunki świętych w chwale. Odpowiedz mi, synu. Gerard zmieszał się i wybąkał, że próbował parokrotnie sztuki iluminowania rękopisów, ale nie bardzo mu się to udawało. Na tym też stanęło. Wkrótce potem zjawił się pełen zapału przyjaciel - mecenas, nieoczekiwanie przybierając postać pewnej starszej damy. Małgorzata, siostra braci van Eycków, która ich przeżyła, porzuciła Flandrię i przyjechała doczekać końca swych dni w ojczystym kraju. Kupiła mały domek w pobliżu Tergou. Z czasem dowiedziała się o Gerardzie i obejrzała kilka jego prac. Podobały się jej tak bardzo, że posłała do niego swą służebną Reicht Heynes, aby zaprosić chłopca. Nawiązała się znajomość. Nie mogło być inaczej, skoro malutkie Tergou po raz pierwszy posiadało aż dwoje miłośników sztuki. Początkowo starsza dama straszliwie przygasiła odwagę Gerarda. Podczas każdej wizyty wyciągała ze skrytek i kątów rysunki i malowidła. Wśród nich były jej własne dzieła, które wydawały się chłopcu doskonałością nie do osiągnięcia. Lecz podczas gdy jako artystka górowała nad nim, jako kobieta podnosiła jednak młodzieńca na duchu. Pani Małgorzata i Reieht rychło poznały go na wskroś niczym odwróconą wewnętrzną stroną na wierzch rękawiczkę. Między innymi posiadły tajemnicę, której nie udało się odgadnąć zacnym mnichom, poznały przyczynę, dla której nie próbował sztuki iluminowania. Chłopca po prostu nie było stać na złoto, błękit ani purpurę. Mógł sobie pozwolić tylko na tanie barwniki w proszku. Bał się poprosić matkę o kupno wyszukanych farb, mając zresztą pewność, że prosiłby ją na próżno. Wtedy Małgorzata van Eyck dała mu odrobinę złota, trochę cynobru, ultramaryny i kawałek dobrego welinu, aby miał na czym malować. Niemal ją uwielbiał. Gdy wyszedł, dogoniła go Reicht ze świeczką i dwiema monetami - Gerard o mało jej nie ucałował. Ale cenniejsza nad złoto i lapis-lazuli była miniaturzyście sympatia, którą obdarzano samotnego entuzjastę. Sympatia już się zrodziła, a gdy chłopiec ją odwzajemnił, pomiędzy starą malarką i młodym kaligrafem rozgorzała serdeczna przyjaźń, charakterystyczna dla tamtych czasów. W owym stuleciu bowiem żadna wyraźna granica nie oddzielała sztuk pięknych od wysoko rozwiniętego kunsztu rzemieślniczego. Nie było różnic między tymi, którzy je uprawiali; w tej epoce artyści poszukiwali się wzajem i darzyli sympatią. Gdyby to ostatnie stwierdzenie zastanowiło malarzy lub pisarzy naszej doby, pozwalam sobie przypomnieć, że na samym początku nawet chrześcijanie kochali się wzajemnie. W oparciu o tak czcigodną znajomość, pokrzepiony kobiecą sympatią, Gerard robił postępy w nauce i nabierał wprawy. Jego nastrój też poprawiał się w sposób widoczny. Odrywany do obiadu od pracy nad inicjałem „G", oglądał się jeszcze za siebie, ale gdy już zajął miejsce przy stole, okazywał wielki talent towarzyski. Poczucie humoru, dotąd w nim ledwie kiełkujące, nagle zabłysło i często rozśmieszał całe towarzystwo przy stole i podtrzymywał wesołość bądź własnym dowcipem, bądź anegdotami, olśniewająco nowymi dla kupieckiej rodziny, bo zaczerpniętymi ze starożytności. Aby odwzajemnić się swym przyjaciołom mnichom za wszystko, co im zawdzięczał, sporządził wyśmienite kopie dwóch najcenniejszych manuskryptów - żywotu założyciela zakonu i komedii Terencjusza - na dostarczonym przez klasztor welinie. Znamienity i potężny książę Filip Dobry, książę Burgundii, Luksemburga i Brabancji, hrabia Holandii i Zelandii, pan Fryzji, hrabia Flandrii, Artois i Hainaut, władca Salins i Macklynu, był wszechstronnym człowiekiem. Potrafił prowadzić wojny tak dobrze jak inni królowie, a w sztuce kłamstwa przewyższał go tylko król Francji. Był wyśmienitym myśliwym, umiał czytać i pisać. Jego zamiłowania były rozległe i żarliwe. Jak kobieta lubował się w klejnotach i okazałych strojach. Czule kochał panny z fraucymeru i zaiste malarstwo także, czego dowodem podniesienie do stanu szlacheckiego Jana van Eycka. Szaleńczo lubił również olbrzymów, karłów i Turków. Zawsze obok niego stali, jak wrośnięci w ziemię, lśniący od klejnotów Turcy w turbanach. Agenci królewscy zwabiali ich podstępnie ze Stambułu hojnymi obietnicami; ale gdy tylko władca miał ich w swej mocy, chrzcił brutalnie w wielkiej kadzi. Ale uczyniwszy to, pozwalał im potem kucać do woli z twarzami zwróconymi w stronę Mekki i wzywać Mahometa, ilekroć im się podobało, śmiejąc się w kułak z naiwnych, którym się zdawało, że są dalej niewiernymi. Trzymał w klatkach lwy i sforę lampartów przyuczonych przez ludzi Wschodu do polowania na zające i sarny. Słowem wielbił wszystko, co rzadkie, prócz zwykłych cnót. Był amatorem rzeczy osobliwie pięknych lub szatańsko brzydkich. Największą zaletę księcia stanowiła hojność dla biedaków, a na drugim miejscu to, że poważnie popierał sztuki. Właśnie teraz dał tego jaskrawy dowód. Wyznaczył nagrody za najświetniejsze dzieła sztuki złotniczej dwu rodzajów: religijnego i świeckiego; item za najlepsze obrazy malowane przy użyciu białka, oleju lub tempery - na desce, jedwabiu lub metalu wedle wyboru artysty; item za najlepszy witraż malowany na szkle; za najpiękniejsze iluminowanie i winiety na welinie; za najpiękniejsze, również na welinie, pismo. Burmistrzowie kilku miast otrzymali rozkaz udzielenia pomocy wszystkim uboższym współzawodnikom. Mieli przyjąć ich dzieła i przekazać je z należytą troską do Rotterdamu na koszt swoich kilku miast. Gdy wieść tę oznajmił herold na ulicach Tergou, tysiące ust otworzyło się z podziwu, a jedno serce uderzyło mocniej - serce Gerarda. Powiedział nieśmiało rodzinie, że będzie usiłował zdobyć dwie z tych nagród. Osłupieli w milczeniu, dech im zaparto jego zuchwalstwo, lecz wtem okropny chichot niczym petarda wybuchnął na podłodze. Gerard spojrzał w dół i ujrzał karła, który rozdziawiwszy usta od ucha do ucha i wyszczerzywszy kły, pękał ze śmiechu. Natura, pragnąc wynagrodzić Idziemu mały wzrost, obdarzyła go w zamian najbardziej gromkim głosem. Jego szept brzmiał jak fagot. Był jak skarłowaciałe, o szerokich lufach, moździerze na fortyfikacjach, bardziej przypominające donice niż działa, ale ryczące jak lwy. Gerard poczerwieniał ze złości, tym bardziej że i inni zaczęli już chichotać. Bledziutka Kasia spostrzegła to i zaróżowiły się jej policzki. Powiedziała łagodnie: - Dlaczego się śmiejecie? Czy dlatego, że to nasz brat, uważacie, że nie może być zdolny? Tak, Gerardzie, próbuj wraz z innymi. Wiele ludzi mówi, żeś zręczny, a mama i ja będziemy prosić Przenajświętszą Dziewicę, by poprowadziła twą rękę. - Dziękuję ci, Kasiu. Pomódl się do Matki Bożej, a mama kupi mi welin i farby do miniatur. - Ile to będzie kosztowało, mój chłopcze? - Dwie złote korony (około trzech szylingów i czterech pensów angielskich). - Co? - jęknęła matka. - Za cztery pensy można mieć buszel żyta. Mam strwonić koszt miesięcznego utrzymania domu, jedzenia, mięsa i ognia na kominku na takie głupstwa! Piorun niebieski by we mnie uderzył, a moje dzieci poszłyby na żebry. -Mamo!-westchnęła błagalnie Kasia. - Och, daj spokój, Kasiu - rzekł Gerard z westchnieniem. - Zrezygnuję albo poproszę panią van Eyck. Nie odmówi mi, ale wstydzę się ciągle brać. - To nie jej sprawa - rzekła ostro Katarzyna. - Z jakiej racji ma się wtrącać do spraw moich i mego syna? Wyszła z pokoju z silnymi rumieńcami. Mała Kasia uśmiechnęła się. Matka po chwili wróciła z łaskawą, wzruszoną twarzą i dwiema złotymi monetami w ręku. - Masz, kochanie - powiedziała. - Nie będziesz fatygował pani ani panny służącej dla dwóch marnych koron. Teraz jednak Gerard zaczął przemyśliwać, jak by oszczędzić matczynej sakiewki. - Jedna korona starczy, mamo. Poproszę zacnych mnichów, aby pozwolili mi posłać moją kopię Terencjusza. Jest na śnieżnobiałym welinie i lepiej nie potrafię nic napisać. W ten sposób wystarczy mi tylko sześć arkuszy welinu na winiety i miniatury. Złoto na tło i najważniejsze farby - będzie to kosztowało jedną koronę. - Nigdy nie ryzykuj okrętu żałując odrobiny smoły, Gerardzie - rzekła zmienna w nastrojach matka, ale zaraz dodała: - Dobrze zresztą, schowam tę koronę do kieszeni. To nie będzie to samo, jakbym włożyła ją z powrotem do skrzynki. Gdy mam podejść do skrzynki, aby z niej wyjąć pieniądze, zamiast je tam włożyć, czuję się, jakbym utoczyła nożem tyleż kropel krwi z serca. Będziesz jeszcze na pewno potrzebował tych pieniędzy, Gerardzie. Nie można nigdy postawić domu za mniejszą kwotę, niż budowniczy wyliczył na początku. Gdy nadszedł czas, Gerard naturalnie pragnął pójść do Rotterdamu i tam ujrzeć księcia, a nade wszystko przypatrzyć się dziełom swych współzawodników i nauczyć się czegoś nawet w wypadku porażki. Toteż korona opuściła kieszeń matki bez oporów. Gerard w niedługim czasie zostanie księdzem. Powinien nacieszyć się trochę światem przed pożegnaniem jego uciech na resztę życia. Ostatniego wieczora przed wyruszeniem w drogę Małgorzata van Eyck wezwała Gerarda do siebie i wręczyła mu list. Gdy rzucił nań okiem, ze zdziwieniem zobaczył, że był on adresowany do księżniczki Marii w pałacu wicekróla w Rotterdamie. Dzień przed terminem przyznania nagród Gerard pomaszerował do Rotterdamu w swym świątecznym ubraniu - kubraczku z rękawami ze srebrzystego sukna i takiej samej kurcie wierzchniej bez rękawów: Od pasa do pięt odziany był w ciasno przylegające spodnie z koźlej skóry, przymocowane dzianą taśmą do kubraka, fiuty wdział spiczaste, lecz nie nad miarę, i umocowane paskiem pod stopą. Włosy spływały mu z głowy na kark, kapelusz przypiął wysoko (między łopatkami) na plecach. Z kolei Kasia przewiązała kapelusz purpurową jedwabną wstążką i opasawszy nią brata, końce związała zgrabnie na jego piersi. Poniżej kapelusza, do górnej krawędzi szerokiego pasa na biodrach, przymocował skórzaną sakiewkę. O milę od Rotterdamu bardzo się już czuł zmęczony, ale natknął się na parę ludzi w o wiele gorszym stanie. Na skraju drogi siedział całkiem wyczerpany starzec, a młoda urodziwa niewiasta o zatroskanej twarzy trzymała go za rękę. Ludzie ze wsi przechodzili nie zauważając nic złego, ale Gerard wyciągnął wnioski. Nawet strój wiele mówi tym, którzy studiują go tak dokładnie jak mihiaturzysta. Starzec miał na sobie suknię, futrzaną opończę i welwetowy biret - jawne odznaki godności; ale jego trójkątna sakwa przy pasie była chuda, a opończa wyrudziała, futro zaś wytarte. Widać było, że jest biedny. Kobieta miała skromną szatę z grubego, wiejskiego sukna, ale śnieżnobiała chusteczka okrywała kark tam, gdzie sukienka nie dawała mu osłony, a końce jej lśniły w połowie szyi wąziutkim złotym haftem. Rodzaj jej uczesania był nie znany Gerardowi. Nie ukrywała włosów pod płótnem, lecz nosiła siateczkę ze srebrnego sznurka ze srebrnymi również ozdobami w pewnych odstępach. Lśniące kasztanowate włosy zwijały się na czole w dwie grube fale i, podtrzymane od tyłu, tworzyły bujną kształtną masę. Jednym szybkim rzutem oka zauważył to wszystko oraz bladość starca i łzy w oczach dziewczyny. Minąwszy ich, zastanowił się, po paru jardach zawrócił i przystąpił do nich nieśmiało. - Proszę mi wybaczyć, ojcze, obawiam się, że jesteś zmęczony- rzekł. - Tak, synu - odrzekł starzec - i omdlewam z głodu. Zachowanie Gerarda spotkało się z mniej miłym przyjęciem ze strony dziewczyny. Wydawała się zawstydzona i chłodno powiedziała, że to z jej winy - źle obliczyła odległość i nieroztropnie pozwoliła ojcu zbyt późno wyruszyć w drogę. - Nie, nie! - powiedział mężczyzna. - To nie odległość, tylko brak pożywienia. Dziewczyna czule i troskliwie objęła starca za szyję i skorzystała z tej okazji, aby szepnąć: - Ojcze, to obcy młodzieniec! Było już jednak za późno. Gerard z pełną naturalności prostotą zabrał się do zbierania chrustu. Po czym odpiął sakwę, wyjął z niej biały chleb, żelazną płaską flaszkę, którą mu dała na drogę matka, i niezniszczalną hubkę z krzesiwem, potarł zapałkę, od niej zapalił ogarek świecy, wreszcie chrust i wstawił żelazne naczynie w ognisko. Położył się na brzuchu i począł rozdmuchiwać ogień. Podnosząc głowę ujrzał, że twarz dziewczyny pojaśniała. Patrzała na jego wysiłki ze spokojnym uśmiechem. Gerard także z uśmiechem rzekł: - Uważajcie na garnek, aby, broń Boże, nie wykipiało. Tam jest rozszczepiona gałązka, która go podtrzymuje. Wstał i odbiegł kawałek w stronę pola, na którym rosło zboże. Tymczasem na mule okrytym bogatym purpurowym czaprakiem nadjechał starszy, wyglądający na zamożnego, człowiek. Pękaty trzos wisiał mu u pasa, a na kołnierzu lśnił szeroki, nowy gronostaj. Był to Ghysbrecht van Swieten, burmistrz miasta Tergou, niemłody mężczyzna o pooranej bruzdami twarzy. Notoryczny sknera, wyglądał zwykle na takiego, ale myśl o wieczerzy z księciem wprawiła go w nastrój oczywistego zadowolenia. Na widok wybladłego starca i jego promiennej córki przy ognisku z chrustu uśmiech zamarł mu na twarzy. Odmalowało się na niej zakłopotanie i przykrość. Zatrzymał muła. - Piotrze! Małgorzato! - wykrzyknął niemal gniewnie. - Co to za komedia? Piotr chciał odpowiedzieć, ale córka uprzedziła go spiesznie: - Ojciec czuł się wyczerpany. Grzeję mu polewkę, aby nabrał sił przed dalszą drogą. - Jakże, czy musicie się posilać przy drodze jak cyganie! - zaburczał Ghysbrecht i sięgnął ręką do trzosa. Ale ręka czuła się nieswojo. Grzebał niepewnie w sakiewce, bojąc się, aby za duża moneta nie przylgnęła mu do palców i nie wydostała się na wierzch. W tej chwili nadbiegł Gerard, niosąc dwie słomki w ręku. Klęknął przy ogniu, zwalniając Małgorzatę z obowiązku gotowania; nagle, poznawszy burmistrza, spłonął rumieńcem. Ghysbrecht van Swieten spojrzał na chłopca i wyjął rękę z sakiewki. - Nie jestem tu potrzebny- rzekł gorzko i ruszył z wolna dalej, rzucając długie, podejrzliwe spojrzenie na Małgorzatę i wrogie na Gerarda. Było jednakże w tym coś, co zmusiło Małgorzatę do rumieńca i odwrócenia głowy. Tylko Gerard patrzył ze zdziwieniem. - Na świętego Bawona, już myślałem, że stary sknera porwie naszą kwaterkę polewki - powiedział. To wyjaśnienie dziwnego i znaczącego spojrzenia Ghysbrechta ogromnie uspokoiło Małgorzatę. Uśmiechnęła się wesoło do chłopca. Tymczasem Ghysbrecht wlókł się dalej, nędzniejszy mimo bogactwa niż tamci w ubóstwie. Najciekawsze, że muł, purpurowy czaprak i połowa złota w wypchanym trzosie należała nie do Ghysbrechta van Swietena, ale do wybladłego starca i uroczej dziewczyny, którzy siedzieli u przydrożnego ogniska żywieni przez obcego chłopca. Oni o tym nie wiedzieli, ale Ghysbrecht wiedział i nosił w sercu swego skorpiona. Ten skorpion to wyrzuty sumienia, a wyrzuty bez skruchy i pokuty są nie do uleczenia i skłaniają do nowych podłości przy świeżej pokusie. Dwadzieścia lat temu, gdy Ghysbrecht van Swieten był surowym i uczciwym człowiekiem, zdarzyła się okazja, która stała się dla niego próbą. Popełnił wówczas nikczemne łotrostwo. Sprawa wydawała się bezpieczna i dotychczas lata tego dowiodły, ale Ghysbrecht nigdy nie czuł się pewny. Dziś ujrzał młodość, przedsiębiorczość i nade wszystko wiedzę tuż przy ładnej Małgorzacie i jej ojcu, a gromadkę tę czułą zdawały się łączyć rodzinne więzy miłości. I złe duchy stały się znów jego doradcą. ROZDZIAŁ II - Polewka już gorąca - rzekł Gerard. - Ale czym będziemy jedli? -zapytał pełen wątpliwości ojciec Małgorzaty. - Młodzieniec przyniósł nam słomki - dziewczyna uśmiechnęła się filuternie. - Och - rzekł starzec - moje biedne kości są zbyt sztywne, a żar zbyt wielki, by można klęknąć nad nim z krótką słomką. O święty Janie Chrzcicielu, ależ to zręczny młodzian! - wykrzyknął. Ledwie starzec stwierdził tę trudność, Gerard natychmiast ją usunął. Rozplatał szybko węzeł na piersi, zdjął kapelusz, obciążył go w rogach kamieniami i owinąwszy rękę połą kurty, wyciągnął manierkę z ognia. Wcisnął ją między kamienie i z wesołym uśmiechem położył kapelusz przed nosem ojcu Małgorzaty. Starzec z drżeniem wsunął żytnią słomkę do flachy i począł ssać. Patrzcie i podziwiajcie! Jego blada, wychudła twarz zdawała się rozjaśniać z każdą chwilą, aż całkiem rozbłysła. Wreszcie podniósł głowę i zaczerpnął powietrza. - Na Hipokratesa i Galena!- zawołał. - Toż to soupe au vin -środek przywracający zdrowie i siły. Chwała narodowi, który ją wynalazł, niewieście, która przyrządziła tę polewkę, i młodzianowi, który przynosi ją wyczerpanym ludziom. Pociągnij łyk, córeczko, a ja tymczasem opowiem naszemu młodemu dobroczyńcy dzieje i przymioty soupe au vin. Starożytni, mój młody panie, nie znali tego wzmacniającego napoju. Nie znajdujemy o nim wzmianki ani w ich traktatach medycznych, ani w ludowych opowieściach, które odsłaniają tajemnice wielu leków znanych chirurgii i medycynie. Hektor w Iliadzie, jeżeli mnie pamięć nie myli... - Niestety, zginął - wtrąciła Małgorzata. - Hektor - ciągnął dalej starzec - był zaproszony przez jedną z bohaterek poematu na łyk wina; odmówił, usprawiedliwiając się, że nie może osłabiać swych sił tuż przed wyruszeniem do boju. A więc gdyby znano w Troi soupe au vin, to oczywista, że odmawiając z tego względu wypicia vinum m e r u m, dodałby w następnym heksametrze: „Ale soupe au vin, o pani, wypiję z wdzięcznością". Byłaby to nie tylko zwykła uprzejmość, zaleta, którą powinien posiadać każdy doskonały wódz; lecz gdyby postąpił inaczej, dowiódłby, że jest płochym i nieprzezornym człowiekiem, niegodnym, by mu poruczyć prowadzenie wojny. Albowiem ludzie idący w bój potrzebują jedzenia i wszelakiej możliwej podpory. Dowodem tego głupi wodzowie, którzy prowadząc głodnych żołnierzy do starcia z sytymi, bywali bici we wszystkich czasach przez mniej licznego przeciwnika. Tylko przez tego rodzaju zaniedbanie legiony rzymskie przegrały wielką bitwę w północnej Italii z Kartagińczykiem Hannibalem. Ten boski eliksir w jednej chwili przywraca moc członkom i zapał duchowi. Wypity w porę przez Hektora, sprowadziłby niezawodnie z pomocą Feba, Wenus i błogosławionych świętych klęskę na Greków. Obaczcie, jak słaby, znużony i zrozpaczony byłem przed chwilą; wypiłem ten boski kordiał i oto widzicie, żem dzielny jak Achilles i silny jak orzeł. - Ojcze! Jak orzeł? Niestety! - Rzucam, dziewczyno, wyzwanie tobie i całemu światu. Jestem gotów, powiadam, jak spieniony rumak pokonać odległość do Rotterdamu, gotowy do walki ze złem miasta; pokonam nawet ubóstwo i starość, którą niektórzy filozofowie nazwali summwn mahoń. Negatur, chyba że człek niegodnie przeżył swe lata, co mówiąc nawiasem, zdarza się nagminnie. Teraz, jeśli chodzi o nowożytnych... - Ojcze! Kochany ojcze! - Nie bój się, dziecko; rzeknę krótko: niesłusznie, jeszcze raz niesłusznie krótko. Soupe au vin nie występuje w nauce nowożytnej, ale jest to tylko jeszcze jednym dowodem - jeśli w ogóle potrzeba na to dowodu-że przez ostatnie paręset lat lekarze stali się durniami, lecząc rosołkiem z kurcząt i wywarem ze złota, przyznając najwyższe wartości temu mięsu, które ma najmniej soków ze wszystkich mięsiw, i metalowi posiadającemu najmniej zalet chemicznych ze wszystkich metali. Oszuści! Ciemięgi! Zabójcy! Skoro przeto światła mądrości u nich nie zaczerpniemy, przejdźmy do kronikarzy. Od razu stwierdzimy, że rycerz francuski Duguesclin tuż przed wyruszeniem na bój z Anglikami - w tym czasie panami połowy Francji - dzielnie walczącymi na lądzie i morzu wypił nie jedną, lecz trzy soupes au vin na cześć Trójcy Przenajświętszej. Po czym zaatakował wyspiarzy i, jak było do przewidzenia, wytłukł ich mnóstwo, a resztę zepchnął do morza. Ale był on dopiero pierwszy na długiej liście świątobliwych i walczących dzielnie mężów, których pokrzepił, wzmocnił i pocieszył ten boski trunek. - Ojcze kochany, przyłącz się do tego czcigodnego towarzystwa, nim polewka wystygnie. - Małgorzata proszącym gestem podtrzymywała obiema dłońmi kapelusz, dopóki starzec znowu nie zanurzył słomki w naczyniu. Uchroniło ich to od „nowożytnych przykładów" i Gerard mógł powiedzieć Małgorzacie, jak dumna byłaby jego matka wiedząc, że uczony pokrzepił się jej nalewką. - Oj, chyba nie - odrzekła Małgorzata - zmartwiłaby się, że syn oddał wszystko, nawet nie skosztowawszy. Dlaczego przynieśliście, panie, tylko dwie słomki? - O pani złotowłosa, miałem nadzieję, że pozwolisz mi dotknąć ustami twojej słomki, skoro są tylko dwie. Małgorzata uśmiechnęła się i zarumieniła: - Nigdy nie należy prosić o to, czego można zażądać - rzekła- nie moja to słomka; wyście ją, panie, ścięli na tamtym polu. -. Ściąłem ją i przez to stała się moją własnością, ale potem wasze, pani, dotknęły jej usta i przez to zmieniła posiadacza. - Naprawdę? Pożycz ją zatem. Proszę - teraz jest znowu wasza, wasze dotknęły jej usta. - Nie, teraz należy do nas obojga. Podzielimy ją. - Bardzo chętnie. Czy macie, panie, nóż? - Nie, nie przetnę jej. Mogłoby to nam przynieść nieszczęście. Przegryzę. Proszę. Zachowam moją połówkę; przypuszczam, że wy, pani, spalicie swoją po przyjściu do domu. - Nie znacie mnie, panie. Niczego nie marnuję. Zapewne zrobię sobie z niej szpilkę do włosów. Odpowiedź, miast zachęcić do nowych wysiłków, przygasiła nowicjusza i Gerard zamilkł. Teraz, gdy spożyto chleb i polewkę, stary uczony zaczął przygotowywać się do dalszej podróży. Trzeba było pokonać małą trudność: zręczny Gerard nie mógł zawiązać na nowo wstążki, tak jak to zrobiła Kasia. Małgorzata chytrze czas jakiś zerkając na jego wysiłki, zaofiarowała się z pomocą. Dziewczęta w jej wieku lubią być nieśmiałe i czułe, zuchwałe i łagodne na przemian, a widziała już, że jak dotąd, zbiła chłopca z tropu. Jasna główka w ciężkiej koronie kasztanowatych włosów, lśniących poprzez srebro siatki, pochyliła się ku niemu słodko, czarując oczy chłopaka, a dwie białe, giętkie rączki igrały z upartą wstążką, nadając jej należyty kształt zwiewnymi muśnięciami. Boski dreszcz przebiegł ciało niewinnego młodzieńca. W jego duszy zaświtał bladym blaskiem nowy świat uczuć i sentymentów. Małgorzata nieświadomie przedłużała działanie tych nowych i czarownych wrażeń. Byłoby nienaturalne dla jej płci, gdyby spieszyła się przy uświęconych zabiegach związanych z toaletą. Owszem, gdy cienkie paluszki ujarzmiły wreszcie końce węzła, dzieweczka nie była jeszcze całkowicie zadowolona. Bardzo kobiecym ruchem, wygiąwszy wklęsło dłoń, przyłożyła ją, przyciskając delikatnie do środka supła. Był to słodki pocałunek rączki, jakby mówiącej: „Bądź grzeczny i trzymaj się". Pocałunek dłoni został złożony na wstążce, ale serce chłopca zabiło radosnym odzewem. - Teraz jest tak, jak było - rzekła Małgorzata i cofnęła się, by po raz ostatni rzucić okiem na swe dzieło. Po czym oczekując tylko uznania dla swej zręczności, napotkała spojrzenie płonące takim uwielbieniem, że musiała spuścić oczy i zarumienić się gwałtownie. Nieopisane drżenie wstrząsnęło jej ciałem; z opuszczonymi w dół rzęsami, ze zdradziecko płonącymi policzkami podeszła do ojca z drugiej strony i ujęła go pod ramię. Gerard zawstydzony, unikając jej oczu, wziął go pod drugie ramię. Dwie młode istoty, przygnębione i świadome czegoś niezwykłego, podpierały „orła" w milczeniu. Weszli do Rotterdamu przez Schiedamzee Poort. Gerard nie znał miasta i Piotr wskazał mu drogę do Hooch Straet, gdzie znajdował się ratusz. Uczony i Małgorzata szli do kuzyna na Ooster-Waagen Straet, a więc już prawie od bram miasta rozchodziły się ich drogi. Pożegnali go życzliwie i Gerard pogrążył się w wielkim mieście. Był teraz przeraźliwie samotny na zatłoczonych ulicach. Pożałował poniewczasie, że przez delikatność nie zapytał swych towarzyszy podróży, kim są i gdzie zamieszkają. „Przeklęta nieśmiałość!" - pomyślał. „Mowa i wychowanie stawiają ich o wiele wyżej niż ich zasoby. Coś mi mówiło, że woleliby pozostać nie znani. Nie ujrzę jej już nigdy! Och, świecie niedobry; Nienawidzę ciebie i twych obyczajów! Pomyśleć, że napotkałem, piękno, dobro i wiedzę - trzy kosztowne klejnoty - i nie zobaczę ich nigdy więcej!" Popadłszy w smutne marzenia, szedł, gdzie go nogi niosły. Zabłądził, ale natknąwszy się na ludzi idących tłumnie w jednym kierunku, zmieszał się z nimi, sądząc, że zdążają do Pałacu Książęcego. Rychło jednak hałaśliwa grupa, która zagarnęła chmurnego Gerarda, dotarła nie do ratusza, lecz na szerokie błonia nad brzegiem Mozy i wyszło na jaw, co ją tam ściąga. Wszelakie gry, zapasy, szermierka, gra w piłkę, żonglowanie, ćwiczenia z kopią, kuglarstwo, łucznictwo, sztuczki akrobatyczne, w których popisywały się - wstyd mi wyznać - kobiety równie jak mężczyźni ku wielkiej uciesze zebranych. Był tam również tresowany niedźwiedź, który stawał na głowie, chodził na tylnych łapach i kłaniał się z ogromną powagą swemu panu. Był zając w bęben bijący i kogut, który kroczył pełen powagi i pogardy na szczudłach. Gerard uśmiechał się czasem, przyglądając się temu, ale wesoła scena nie mogła rozweselić jego serca. Gdy usłyszał, jak jakiś młodzieniec mówi do towarzysza, że książę był na błoniach, ale odszedł do pałacu, aby gościć burmistrzów, rajców oraz ubiegających się o nagrody artystów i ich przyjaciół - przypomniał sobie nagle, że jest głodny i chciałby wieczerzać z księciem. Odszedł znad rzeki i tym razem trafił już na Hooch Straet, która zaprowadziła go wnet do ratusza. Gdy dotarł do pałacu, odprawiono go najpierw przy jednych drzwiach, potem przy drugich, dopóki nie dobrnął do wielkiej bramy dziedzińca. Strzegli jej żołnierze, a pieczę nad nimi miał nadęty majordomus lśniący haftami kołnierza i złotym łańcuchem swego urzędu. W dłoni dzierżył białą laskę ze złotą gałką. Tłum ludzi przy bramie starał się zmiękczyć tę urzędową skałę. Nadchodzili kolejno jak fale i tak samo odpływali. Gerard przepchał się z trudem w pobliże majordoma i gdy był o krok od bramy, zobaczył coś, co przyspieszyło rytm jego serca. Był tam Piotr podtrzymywany przez Małgorzatę i prosił pokornie o wpuszczenie. - Mój kuzyn, radny miejski, jest podobno tutaj. Nie ma go w domu. - Co mnie to obchodzi, starcze - odparł odźwierny. - Jeżeli, panie, nie pozwolicie nam wejść, proszę, podajcie mu chociaż tę tabliczkę. Patrzcie, wypisałem tu jego nazwisko; wyjdzie do nas. - Za kogo mnie uważacie? Nie jestem na posyłki. Strzegę bramy. - Po czym nieubłagany zagrzmiał stentorowym głosem: - Obcym wstęp wzbroniony, oprócz zawodników i ich kompanii. - Ruszaj, stary - krzyknął głos w tłumie. - Dostałeś odpowiedź i zrób nam przejście. Małgorzata odwróciła się, mówiąc błagalnie: - Dobrzy ludzie, przyszliśmy z daleka, ojciec jest starym człowiekiem, a mój krewny ma nowego służącego, który nas nie zna i nie chce wpuścić do domu krewniaka. Ochrypły śmiech był odpowiedzią tłumu. Dziewczyna drgnęła jak uderzona. W tej chwili objęło ją czyjeś ramię - czarodziejski był to uścisk - jak spotkanie dwóch serc lub magnes. Odwróciła się szybko i ujrzała Gerarda. Okrzyk radości wyrwał się jej z głębi serca i zaczęła wdzięcznie zawodzić. Była wystraszona, popychana przez tłum - niepamięć krewnego, który nawet nie uprzedził służącego o ich przybyciu, sprawiła jej głęboką przykrość, a ostrożność sługi, choć rozsądna i świadcząca o wierności panu, była niezmiernie przykra dla ojca i dla niej. Upokorzona, niespokojna i odepchnięta napotkała nagle to przyjazne ramię i twarz. Hinc illae lacrimae. - Wszystko już w porządku - zauważył rubaszny dowcipniś. - Spotkała swego kawalera. - Cha! cha! cha! - rozległo się w tłumie. Chwyciła mocno dłoń Gerarda i odwróciła się z oczami lśniącymi od łez, mówiąc: - Nie mam kawalera, niedobry człowieku. Ale nie mam życzliwych w waszym grubiańskim mieście, a to mój przyjaciel; ktoś, kto wie to, czego wy nie wiecie; jak traktuje się starych i słabych. . Zapadło śmiertelne milczenie. Ludzie w tłumie byli po prostu bezmyślni, a teraz czuli, że nauczka, choć surowa, jest słuszna. Cisza umożliwiła Gerardowi pertraktacje z odźwiernym. - Jestem artystą - oznajmił. Wasze nazwisko? - przyjrzał mu się podejrzliwie. - Gerard, syn Eliasza. Odźwierny rzucił okiem na trzymany w ręku pergamin. - Gerard Eliassoen może wejść - rzekł. - Z towarzyszącą kompanią - dwiema osobami - dodał Gerard. - Nie, oni nie są w waszej kompanii. Przyszli wcześniej. - Co za różnica. To są moi przyjaciele, nie wejdę bez nich. - Zostaw ich. - Nie zrobię tego. - Zobaczymy. - Zobaczymy, i to zaraz! - Gerard dobył z siebie zdumiewająco donośny głos i krzyknął na całą ulicę: - Hej! Filipie, książę Holandii! - Czyś szalony? - wrzasnął odźwierny. - Oto twój sługa cię obraża! - Cicho! Cicho! - Nie pozwala wejść twym gościom! - Zamilcz, zbrodniarzu, książę jest tuż obok. Zabijesz mnie! - skamlał, trzęsąc się, odźwierny. Starając się przekrzyczeć gromki głos Gerarda, wrzasnął nagle z całej siły: - Rozewrzeć bramę, pachołkowie! Puśćcie Gerarda Eliassoena i jego kompanię... (Niech go diabli porwą! - dodał cicho). Brama otworzyła się jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, ośmiu żołnierzy do połowy opuściło dzidy, tworząc sklepienie, pod którym trójka zwycięzców tryumfalnie przemaszerowała. Gdy tylko przeszli, dzidy zwarły się w poziomym szyku, aby zatarasować bramę i przeszkodzić grubemu mieszczaninowi, który starał się wepchnąć za nimi. Po przejściu strzeżonego portalu już tylko parę kroków dzieliło naszą trójkę od sceny pełnej wschodniego przepychu. Dziedziniec był zastawiony stołami uginającymi się pod ciężarem obfitości mięsiwa i stosów wspaniałych naczyń. Goście w bogatych i różnorodnych ubiorach zasiadali pod liściastym baldachimem ze świeżo ściętych gałęzi, przeplecionych ze smakiem złotymi, srebrnymi i niebieskimi sznurami z jedwabiu. Mieniące się barwami owoce, niektóre z nich sztuczne, ze złota, srebra i wosku, zwisały i połyskiwały jak jasne oczy pomiędzy zielonym listowiem platanów i lip. Minstrele książęcy przygrywali co jakiś czas na lutniach, a fontanna czerwonego burgunda biła w górę sześcioma strumieniami, które splatały się i igrały z sobą w powietrzu. Wieczorne słońce rzucało blask poprzez świetliste i purpurowe bicze wina, tworząc z nich strumienie i kaskady płynących rubinów, z kolei, przenikając przez nie, ubarwione krwistą czerwienią winogronowych kiści kładło szkarłatną poświatę na jasne twarze, śnieżne brody, welwety, atłasy, wysadzane klejnotami rękojeści broni, lśniące złoto, polerowane srebro, migocące szkło. Gerard i jego przyjaciele stanęli olśnieni, oczarowani. Nagle dokoła nich zaszemrał szept: „Pokłon księciu panu, pokłon księciu panu". Rozejrzeli się: wysoko na podium stał władca witający ich uprzejmym skinieniem ręki. Mężczyźni pochylili się w niskim ukłonie, Małgorzata dygnęła z wdziękiem i uniżeniem. Książę odwrócił się, nie opuszczając ręki, i wskazał nowo przybyłych służbie. Siedmiu ludzi poderwało się natychmiast. Podeszli spiesznie do naszych przyjaciół, posadzili ich za stołem i ustawili przed nimi w srebrnych czarkach piętnaście różnokolorowych polewek i tyleż win w kryształowych wazach. - O nie, ojcze, nie zaczynajmy jeść, dopóki nie podziękujemy naszemu zacnemu przyjacielowi - rzekła Małgorzata. Ona pierwsza oprzytomniała po całym tym zamieszaniu. - Dziewczyno, to nasz anioł stróż. Gerard ukrył twarz w dłoniach. - Powiedzcie, jak skończycie - rzekł - wtedy będę mógł odsłonić twarz i zacznę wieczerzać, bom głodny. Dobrze wiem, kto z nas trojga jest najszczęśliwszy z powodu ponownego spotkania. - Ja? - spytała Małgorzata. - Nie. Proszę, zgadujcie dalej. - Ojciec? - Nie. - Więc nie zgaduję, kto to może być - leciutko pisnęła ze szczęścia i radości. Skosztowali polewki. Zniknęla uprzątnięta przez skrzętne ruchy czternastu rąk i podano na stół tuzin ryb przeróżnie przyrządzonych, z pasztecikami z homarów z migdałami lub z migdałami i śmietaną. Podano rozmaite brouets, znane u nas jako rissołes. Na trzecie danie było pieczyste z dzika o boskim zapachu. Czemuż tedy Małgorzata znowu zaczęła piszczeć ze strachu i szczypać swego przyjaciela Gerarda? Jako że cuińnier księcia wielce był biegły, przygotował to wyśmienite danie tak, by równą rozkosz sprawiało oczom jak i podniebieniu. Za pomocą palonego cukru i innych jadalnych barwników swą sztuką przywrócił zwierzowi szczeć, której go pozbawił przedtem w ogniu i w wodzie. Dla większej ponęty umieszczono starannie ogromne kły w szczęce zwierza, co nadało paszczy odyńca wyraz zachęcającego uśmiechu, w jaki odsłonięte kły przyoblekają twarz człeka i zwierza. Oczy z barwionego cukru błyszczały w głowie zwierza. Święty Argusie! I jakie oczy! Tak lśniące, tak krwią nabiegłe i groźne, że śledziły człowieka przy każdym ruchu noża i łyżki. Ale zaiste, trzeba by pędzla Granville'a lub Tenniela, aby odmalować tę scenę: dwóch w złotych ubiorach pachołków, którzy z drugiej strony stołu kładą potwora przed naszymi przyjaciółmi z uśmiechem, zadowoleni z siebie, z usłużną uniżonością. Ten straszny bowiem potwór był ozdobą wszystkich dań. Stary Piotr splótł dłonie z pobożnym podziwem, Małgorzata toczyła w krąg przerażonymi oczami i, oparłszy dłoń na ramieniu chłopca, piszczała i szczypała Gerarda w ramię. Twarz chłopca promieniała naiwną rozkoszą pod dotknięciem palców dziewczyny. Bura bestia patrzyła ponuro na wszystkich, a goście śmiali się od ucha do ucha. - Co się tam dzieje? - krzyknął książę, słysząc odgłosy niewieściego strapienia. Siedmiu służących podbiegło gorliwie i wyjaśniło rzecz. Władca roześmiał się i rzekł: - Dajcie jej przeto nadzienie wołowe, a mnie przynieście pana Odyńca. Łaskawy monarcha! Nadzienie wołowe było jego ulubionym, własnym, książęcym daniem. Przy tego rodzaju wielkich okazjach pieczono całego wołu jako posiłek dla ubogich. Ale książę, równie rozsądny jak dobroczynny, wykrył, że każda dziczyzna: zając, jagnięta, drób, wrzucona do wypatroszonej tuszy wołu, gotuje się wspaniale, zachowując własne soki i przyjmując dodatkowo soki piekącego się wołu. To właśnie nazwał wołowym nadzieniem i rozkoszował się nim jak obecnie nasza trójka. Na jego rozkaz bowiem siedmiu służących podbiegło do parującej otchłani i, zanurzywszy na chybił trafił srebrne trójzęby, wyłowiło koźlę, młodego łabędzia i pęk dzikiego ptactwa. Przysmaki te dymiły teraz parą przed Gerardem i jego kompanią. A twarz Piotra posmutniała i z lekka zasępiona po utracie dzikiego wieprza, rozpogodziła się i promieniała. Następnie podano dwadzieścia rozmaitych tortów, owoców i ziół i wreszcie w gigantycznych rozmiarach wety: katedry z cukru, wyzłocone wewnątrz, malowane i pokryte płaskorzeźbą; zamki otoczone fosami i rowami naśladowane wiernie; słonie, wielbłądy, ropuchy; konnych rycerzy walczących na kopie, królów i księżniczki im się przyglądających; trębaczy dmących fanfary. Wszystkie te osobliwości były znakomite w smaku. Ich arterie wypełniono słodkowonnymi sokami - były to arcydzieła sztuki wykonane po to, by uległy zniszczeniu. Biesiadnicy łamali bastiony, schrupali rycerza krzyżowca wraz z koniem i lancą; pokruszyli biskupa, jego kapę, ornat, pastorał i wszystko bez najmniejszych wyrzutów sumienia jak kandyzowany owoc z kminkiem. Jednocześnie pociągali wina i innych trunków zaprawionych korzeniami, win greckich i korynckich. Mali Turczynkowie w turbanach, obwieszeni świecidłami, klejnotami i złotem, przemykali się tu i ówdzie, ofiarując gościom, klęknąwszy na jedno kolano, złote wanienki z różaną i pomarańczową wodą dla ochłody rąk i miłego ich zapachu. Ale zanim nasze towarzystwo dobrnęło do wetów, przygasły apetyty i Gerard nagle przypomniał sobie, że miał list do księżnej Marii. Cicho zapytał sługę, czy mógłby mu pomóc ten list doręczyć. Sługa przyjął pismo z głębokim ukłonem: „Nie mogę go doręczyć osobiście, ale oddam natychmiast komuś ze świty księżnej pani. Kilku jej ludzi jest gdzieś w pobliżu". Należy przypomnieć, że Małgorzata i Piotr przyszli tu nie na ucztę, lecz by odwiedzić krewnego. Stary szlachcic jadł z takim zapałem, że zasnął zmęczony, zapomniawszy zupełnie o krewniaku. Małgorzata mu nie przypomniała - zaraz się dowiemy, dlaczego. Tymczasem krewny siedział za ich plecami o parę ledwie stóp dalej i rozpoznał ich, gdy Małgorzata odwróciła się piszcząc ze strachu przed dzikiem. Nie odezwał się jednak do nich z zasadniczych powodów. Małgorzata była skromnie ubrana, Piotr w wyszarzałym odzieniu. Radny pomyślał: „Zawsze zdążę do nich podejść, gdy słońce zajdzie i kompania uczty się rozproszy. Wtedy zabiorę ubogich krewnych do domu i tak będzie najrozsądniej". Połowa dań była stracona dla Gerarda i Małgorzaty. Oboje nie należeli do żarłoków, a teraz żywili się słodkimi myślami, co nigdy nie wpływa dodatnio na apetyt. Istnieją jednakże specjalnego rodzaju podniety, na które para młodych była może najbardziej w całym tym zgromadzeniu wrażliwa: czar, rozkosze barwy, muzyki i woni, tak zachęcająco tutaj w jedno zespolone. Małgorzata pochyliła się i przymknąwszy oczy, szeptała do Gerarda: - Co za cudna scena! Ciepło słonka, cień zielony, szaty bogate, wesoła muzyka lutni i chłodny szmer fontanny. Te wszystkie wesołe, szczęśliwe oblicza! I wam to, panie, zawdzięczamy! Gerard milczał, tylko jego oczy mówiły. Widząc to Małgorzata rzekła w rozmarzeniu: - Proszę, nie mówcie nic. Pozwólcie mi słuchać fontanny. W jakiej sztuce współzawodniczycie, panie? Opowiedział jej. - Znakomicie! Otrzymacie co najmniej jedną nagrodę. - Którą? Którą? Czy widzieliście, pani, którąś z mych prac? - Ja? Nie. Ale zdobędziecie nagrodę. - Mam nadzieję. Ale dlaczego myślicie tak, pani ? - Ponieważ byliście tak dobrzy dla mego ojca. Gerard uśmiechnął się wobec tej kobiecej logiki, spuścił głowę zawstydzony słodką pochwałą i zamilkł. - Proszę, nie mówcie nic - szepnęła Małgorzata. - Powiadają, że świat jest pełen grzechu i nędzy. Czy to możliwe? Co o tym myślicie, panie? - Nie! To stara, niemądra śpiewka - orzek ł Gerard. - Poniekąd to porzekadło, które starsi powtarzają z przyzwyczajenia. To nieprawda. - Skąd wiecie? Jesteście jeszcze dzieckiem - rzekła Małgorzata poważnie zamyślona. - Proszę, rozejrzcie się jeno dokoła! Już myślałem, że na zawsze utraciłem cię, o pani, a oto jesteś przy mnie. Minstrele znowu zaczynają grać. Grzech i nędza? Bzdury i brednie! Rozbrzmiały lutnie. Dziedziniec wypełnił się znowu ich delikatnymi dźwiękami. - Co wielbisz najbardziej ze wszystkich tych piękności, Gerardzie? - Znasz moje imię? Skąd? - Biała magia. Jestem czarownicą. - Anioły nigdy nie bywają czarownicami. Ale nie rozumiem, skąd... - Głuptasie! przecież było wywołane przy bramie tak głośno, że można było ogłuchnąć. - Zaiste. Gdzie moja głowa? Co najbardziej uwielbiam? Jeżeli usiądziecie, pani, bardziej w ten sposób, o tak, powiem ci. - W ten sposób? - Tak. Żeby światło padało na ciebie. O tak. Wiele tu widzę pięknych rzeczy, piękniejszych, niż mogłem sobie wyobrazić, ale dla mnie najpiękniejsze są twe śliczne włosy w srebrnym obramieniu i zachodzące słońce, co je całuje. Przypominają mi pochwałę piękności z Wulgaty: „złote jabłko w srebrnej siatce". Jaka szkoda, że nie znałem cię, pani, przedtem, nim wysłałem moje skromne próby iluminowania. Mógłbym teraz malować o tyleż lepiej! Teraz jest już pełny blask słońca na twych włosach, niczym aureola. Tak wyglądała Matka Boska i nikt po niej aż do dziś. - Och, nie godzi się tak mówić. Porównywać taką biedną, zwyczajną dziewczynę jak ja z Królową Niebios! Gerardzie! A ja myślałam, żeś zacnym młodzieńcem. - Małgorzata była wyraźnie wstrząśnięta. Gerard próbował się tłumaczyć. - Nie jestem gorszy niż inni, ale nie mogę nic na to poradzić, że mam oczy i serce, Małgorzato! - Gerardzie! - Nie gniewaj się! - Czy to możliwe? - Kocham cię. - Och, wstydź się! Nie wolno tak mówić do mnie. - Małgorzata płonęła rumieńcem wobec tak nagłego ataku. - Nic nie poradzę. Kocham cię. Kocham. - Cicho! Zlituj się! Nie wolno mi słuchać takich słów od obcego człowieka. Jestem niewdzięczna nazywając cię obcym. Och, jak można się pomylić! Gdybym wiedziała, że jesteś tak zuchwały... Pierś Małgorzaty zaczęła falować, policzki pokryły się rumieńcem, zaczęła zerkać w stronę śpiącego ojca jak nieśmiałe stworzenie przemyśliwujące o ucieczce. Teraz Gerard się przestraszył. - Przebacz mi - powiedział błagalnie. - Jak można cię nie kochać? - Dobrze, panie, postaram się przebaczyć ci, jesteś tak dobry w innych sprawach. Ale musisz mi obiecać, że nigdy już nie powiesz, nie powtórzysz tego. - Daj mi rękę, jeżeli mi przebaczasz. Zawahała się, ale w końcu powoli, z wyraźnym oporem, podała rękę. Wziął jej dłoń i zatrzymał. Gdy dziewczyna uznała, że już dość, próbowała łagodnie ją wyswobodzić. Trzymał mocno. Ustąpiła cierpliwie przed siłą. Go za sens sprzeciwiać się przemocy. Odwróciła główkę i opuściła słodko długie rzęsy. Gerard nic nie stracił przez swą obietnicę. Słowa przestały być potrzebne, milczenie było bardziej wymowne. Natura ludzka nie zmieniła się od tamtych czasów. Jedynie obyczaje były wówczas swobodniejsze. Wtedy, jak i dziś, dziewice cofały się trwożnie przed pierwszymi słowami miłości, ale mało było pruderii i sztucznej kokieterii. Młodzi szybko czytali prawdę w swych sercach. Wszystko było pomocne Gerardowi: jego uroda, wrażliwość Małgorzaty, przekonanie o jego dobroci. W letni łagodny wieczór książęcego bankietu wszystko dokoła skłaniało niewieścią naturę do czułości. Otwarta była droga do serca, zmysły łagodniały i poddawały się czarowi barw, wdzięcznych tonów, delikatnych zapachów. Wszystko było pomocne Gerardowi: zachodzące słońce, ciepłe powietrze, zielony baldachim, spokojna muzyka i fioletowa już teraz fontanna. Gerard i Małgorzata siedzieli w milczeniu trzymając się za ręce. Oczy chłopca szukały z miłością jej oczu. Ona spoglądała na niego od czasu do czasu nieśmiało i błagalnie. Dwie słodkie nierozsądne łezki spływały jej po policzkach. Dziewczę uśmiechało się czarująco, gdy wysychały. Uśmiechała się często, bo schły szybko. Słońce zaszło, zrobiło się chłodno, fontanna pluskała ciszej, młodym serca biły w ciszy jednym rytmem i świat wydawał się im niebem. ROZDZIAŁ III Poważny siwowłosy majordomus podszedł do stołu i zapytał dwornie, czy Gerard Eliassoen jest w tym towarzystwie. Otrzymawszy odpowiedź, oświadczył: - Księżniczka Maria chce mówić z wami, młody panie. Mam zaprowadzić was przed jej oblicze. Wszystkie twarze natychmiast odwróciły się i pochyliły ku nim z ciekawością i zazdrością, gdy usłyszano, że młodzieniec ma pójść do księżny. Gerard wstał posłusznie. - Założyłabym się, że już się nie zobaczymy - rzekła Małgorzata spokojnie, lecz rumieniąc się lekko. - Czy chcesz pani tego?- odpowiedział i szepnął jej do ucha: - To moja czcigodna księżna, ale tyś moją królową. - Potem dodał na głos: - Bardzo proszę, czekajcie na mnie, zaraz wracam. Po odejściu Gerarda para skromnie przyodzianych gości stała się ośrodkiem zainteresowania otaczających biesiadników, gdyż byli przecież w towarzystwie młodzieńca, po którego przysłała księżna. Co widząc, Wilhelm Johnson podszedł do nich, udał, że jest zaskoczony, i zwrócił się do krewnych. - I pomyśleć, że siedziałem tuż za wami i nie widzieliście mnie. - Ach, nie, kuzynie, widziałam was od dawna - rzekła chłodno Małgorzata. - Widzieliście mnie i nie odezwaliście się? - Waszą to sprawą, kuzynie, jest podejmować nas w Rotterdamie, tak jak naszym obowiązkiem jest przyjąć was w Sevenbergen. Wasz sługa nie wpuścił nas do domu. - Głupiec! - Myślałam „jaki pan, taki sługa", jako że przysłowia prawdę mówią. Wilhelm Johnson spłonął rumieńcem. Pojął, że sprytna Małgorzata go przejrzała. Postąpił najmądrzej, jak mógł w tych okolicznościach - postanowił działać, a nie mówić. Nalegał, żeby poszli z nim natychmiast do domu, a tam okaże się, czy będą gościnnie przyjęci w Rotterdamie, czy nie. - Któż w to wątpi, kuzynie? Któż w to wątpi? - rzekł uczony. Małgorzata podziękowała wdzięcznie, ale wykręciła się od natychmiastowego wyjścia, twierdząc, że chce jeszcze raz posłuchać minstreli. Po kwadransie Johnson ponowił propozycję i zwrócił jej uwagę, że wielu gości już opuściło przyjęcie. Wtedy wyszła na jaw prawdziwa przyczyna. - Postąpilibyśmy niegrzecznie wobec naszego przyjaciela. Nie będzie mógł nas znaleźć. Nie wie, gdzie zamieszkamy w Rotterdamie, a to wielkie miasto i raz już się zgubiliśmy. - O, znajdziemy na to radę - rzekł Johnson. - Mój chłopak, hm... To znaczy mój sekretarz usiądzie tu, poczeka i przyprowadzi go do mego domu. Zamieszka u mnie, nigdzie indziej. - Kuzynie, będziemy ci zbyt wielkim ciężarem. - O nie, nie! Muszę was przekonać, czy jesteście gościnnie przyjmowani, czy też nie. Wy i wasi przyjaciele, i przyjaciele waszych przyjaciół, jeżeli zajdzie potrzeba. A ja dowiem się, czego księżna chciała od tego młodego człowieka. Małgorzata uczuła dreszcz radości na myśl, że Gerard zamieszka z nią pod jednym dachem, ale żywiła lekką obawę. - A jeżeli wasz sekretarz będzie tak lekkomyślny, że pójdzie się bawić i Gerard go nie spotka? - Bawić się? Opuścić miejsce, gdzie mu rozkażę pozostać? Hej, Hans Cloterman, do mnie! Ukazała się postać przyodziana w czarne grube sukno i ciemnofioletowe spodnie, postąpiła dwa kroki W przód i zastygła bez ruchu przed nimi. Namaszczony, uważny młody człowiek stał jak posąg sztywnej poprawności. Na ten widok uszczęśliwiona Małgorzata z trudem zachowując powagę szepnęła Johnsonowi: - Mogłabym za niego ręczyć głową. Jesteśmy na wasze rozkazy, kuzynie, gdy tylko wydacie mu polecenia. Rozkazano Hansowi, by siedział przy stole, czekał na Gerarda i przyprowadził go na Ooster Waagen Straet. Odpowiedział nie słowem, lecz czynem, zasiadając spokojnie na wskazanym miejscu. Małgorzata, Piotr i Wilhelm Johnson wyruszyli razem w drogę. - Rzeczywiście, czas już, żebyś wypoczął w łóżku, ojcze, po podróży - rzekła Małgorzata, która od dawna już o tym myślała. Hans Cloterman poważny i urzędowy siedział, czekając na Gerarda. Płynęły minuty, nie budząc jednak niecierpliwości w doskonałym młodzianie. Johnson oddał mu należną sprawiedliwość, wybuchając pogardliwym śmiechem na myśl, że jego sekretarz mógłby opuścić stanowisko, zaniedbać obowiązek dla gier i zabaw, powodowany młodzieńczą wesołością i płochością. Gerard jednak nie wracał długo. Cierpliwy Hans, skoro nie spoczywało już na nim oko pana, zaczął sobie umilać czas wychylając uroczyście, cichaczem, w krótkich, lecz systematycznie odmierzonych odstępach po pucharze korsykańskiego wina. Wino było mocne i mocną głowę miał Cloterman. Dopiero po godzinie nieobecności Gerarda wzorowy sekretarz pojął nagle, że Opatrzność oczekuje od Clotermana wypicia za zdrowie wszystkich dobrych kompanów i nommement za obecnego księcia Burgundii. W tym zamiarze napełnił dziewiątą szklanicę, począł wstawać wielce ostrożnie, uroczyście i powoli. Wyprostował się i w tym momencie runął nagle na trawę z pucharem w ręku, opryskując chłodnym winem kilka sąsiednich nóg, których posiadacze podskoczyli. Ani jeden muskuł nie drgnął jednak na długiej twarzy Hansa, która mimo kompletnej utraty świadomości zachowała wyraz powagi, ważności i nieomylności. Majordomus powiódł Gerarda przez kilka korytarzy do drzwi pałacowego skrzydła, gdzie na warcie, strzegąc prawowitej następczyni tronu, siedziało kilku młodych szlachciców, strojnych w hafty i pióra. Grali w karty przy czerwonym blasku trzymanych przez służbę pochodni. Słysząc szept majordomusa, jeden z nich wstał niechętnie, popatrzał na Gerarda z wyniosłym, zdumieniem i wszedł do budynku. Wrócił wkrótce i skinąwszy na przybyszów, poprowadził ich przez pasaż do przedsionka, gdzie siedziało znowu trzech młodzieńców przybranych w pióra, futra i hafty, jakby prezentując galanteryjne towary. Pogrążeni byli w studiowaniu kształcącej i budującej gałęzi wiedzy; grali w kości. - Nie można już wejść do księżniczki. Jest za późno - odezwał się jeden. Inny potwierdził. - Przeszła tędy ze swą opiekunką. Poszła już spać; do diaska! Znowu dwa oczka. Gerard chciał już wracać, ale majordomus z niedowierzającym uśmiechem odpowiedział: - Ten młody człowiek przybył na rozkaz księżny. Bądźcie łaskawi zaprowadzić go do jej fraucymeru. Na te słowa wspaniały Adonis podniósł się z obrażoną miną i wpuścił Gerarda do pokoju, gdzie siedziało lub ospale poruszało się jedenaście dam, trajkocząc jak sroczki. Dwie, pracowitsze od innych, bawiły się w cat's-cradle - przerzucanie skomplikowanych figur ze sznurka z rąk jednej osoby na ręce drugiej. Paluszki miały równie zwinne jak języczki. Na widok obcego wszystkie jednocześnie umilkły jak kółeczko skomplikowanej maszynerii, wszystkie zwróciły oczy w stronę Gerarda, jakby to samo pociągnięcie sznurka, które zahamowało ich języki, uruchomiło źrenice. Gerard, już przedtem onieśmielony, napotkawszy tę baterię oczu, wbił wzrok w ziemię. Wtedy dworki - jak zajączek, który biegnąc przez most wypłoszył żaby czmychające w wodę i spostrzegł, że istnieje stworzenie, które on może przestraszyć - zachichotały i odzyskały odwagę. Ale ochmistrzyni powiedziała surowo Mesdames!- i przygasły wszystkie naraz, jakby pociągnięto za sznurek skromności. Ta sama ochmistrzyni zabrała Gerarda i ruszyła przodem, milcząc uroczyście. Młodzieniec szedł za nią z ciężkim sercem i miał prawie ochotę uciec stamtąd. - Jacy muszą być książęta - myślał - jeśli dworzanie są tak onieśmielający? Na pewno nauczyli się tego od panów. Ochmistrzyni przerwała te rozmyślania wprowadzając go do komnaty, w której siedziały trzy damy z robótką i śliczna dziewczynka grająca na lutni. Damy były ubrane bogato, ale bez ostentacji. Ochmistrzyni podeszła do jednej, która obrębiała chusteczkę, i powiedziała cicho parę słów. Dama odwróciła się z uśmiechem ku Gerardowi i skinęła, aby się zbliżył. Nie wstała z miejsca, ale odłożyła robótkę, a jej lekkie ruchy były pełne wdzięku, swobody i dworności. - Małgorzata van Eyck jest moją dawną przyjaciółką. Bardzo ucieszył mnie jej list i wdzięczna ci jestem, panie, za doręczenie. - Mario, kochanie, to ten młodzieniec przywiózł ci tę piękną miniaturę. - Dziękuję ci, panie, stokrotnie - rzekła dziewczynka. - Jestem rada, że uważasz się za dłużniczkę naszego przyjaciela, najmilsza. Powinnyśmy odwzajemnić się mu jakąś małą przysługą - Zrobię dla niego wszystko. - Wszystko to znaczy nic - rzekła spokojnie hrabina Charolais. - Tak, ale ja chcę... Co mogę zrobić dla ciebie, panie? Gerard zrozumiał, w jak wysokim znalazł się towarzystwie. - Miłościwa księżniczko - rzekł łagodnym i trochę drżącym głosem - tak mały trud nie zasługuje na nagrodę. - Ale trzeba słuchać mamusi. Wszyscy na świecie muszą słuchać mamusi. -To prawda. Wynagrodź mnie zatem, miłościwa panienko, jeśli wola, śpiewając stancę, którą przerwałem moim wejściem. - Kochasz muzykę, panie? - Uwielbiam. Mała księżniczka spojrzała pytająco na matkę, która przyzwoliła uśmiechem. Dziewczę ujęło lutnię i zaśpiewało modną romancę. Mimo swych dwunastu lat była wykształconą i sumienną artystką. Jej mała łapka uderzała w struny odważnie, z precyzją i wydawała tony arpeggio czyste i jasne jak migotliwe gwiazdy. Najbardziej czarujący był jednak jej głos. Niezbyt silny, ale miękki, czysty, pełny i dźwięczny jak dzwoneczek. Śpiewała skromnie, lecz śmiało, nie znała jeszcze żadnych efektownych sztuczek. Była za młoda na teatralne efekty, nawet na sentymentalizm, nie było w niej nic wymuszonego. Przez jej maleńkie usta przemawiała natura. I piosenka była równie czysta jak jej wykonanie. Nie było w niej żadnych sztucznych przerw ani tych jękliwych tonów, które obecnie tak drogo sprzedają italscy śpiewacy, choć każdy szakal w Indiach dostarcza ich co noc gratis swym słuchaczom, czasem otrzymując w zamian zasłużoną kulę z ich ręki. Nie było w pieśni księżniczki kadencyj ani fiorituri - wyświechtanych, napuszonych, marnych dodatków dzisiejszych pień, owego wodnistego mleka, którym nierozumni muzycy i bezmyślni poeci gaszą ogień, wypłukują barwę, zabijają melodię i myśl. Czyste i łagodne tony płynęły z dźwięcznej młodej krtani i oczy Gerarda napełniły się łzami. Księżna obserwowała go bacznie, bo jeśli zwykłą rzeczą były głośne komplementy dla księżniczki, rzadko chwaliły ją oczy i twarze. Gdy głos zamilkł i przestały dźwięczeć struny, pani zapytała poważnie: - Czy podobało ci się, młodzieńcze? Gerard drgnął, słowa spłoszyły czar i ściągnęły go z powrotem na ziemię. -O pani - zawołał - zaprawdę tak śpiewają cherubiny i serafiny, czarując świętych w niebiosach. - Podzielam w części twą opinię, młody,przyjacielu - rzekła wzruszona księżna. Spojrzała z miłością i szlachetną dumą na córkę. Było to niebiańskie spojrzenie, właściwe oczom ludzi niedługo żyjących, gdy spoglądają na innych, którzy również długo nie pozostaną wśród żywych. Księżna podjęła rozmowę: - Moja stara przyjaciółka prosi mnie o zajęcie się wami, młodzieńcze. Pierwszy to raz zrobiła nam zaszczyt zwracając się z prośbą i jej życzenie jest dla mnie święte. Macie, panie, święcenia kapłańskie? Gerard skłonił się. - Chyba nie jesteście jeszcze księdzem, wyglądacie tak młodo. - O nie, pani! Nie jestem nawet subdiakonem. Zaledwie lektorem. Ale za miesiąc zostanę egzorcystą, a w niedługim czasie akolitą. - Dobrze, monsieur Gerard, przy waszych zdolnościach łatwo będzie wam uzyskać niższe święcenia. I proszę to uczynić. Zaraz po odprawieniu pierwszej mszy postaram się wam o prebendę. - O pani! - Mario, pamiętaj, że obiecałam to równie w twoim imieniu, jak i w moim. - Bądź spokojna, mamusiu, nie zapomnę. Ale jeśli on zechce posłuchać mojej rady, powinien zostać biskupem Liége. Biskup Liége to piękny biskup. Jak to, nie pamiętasz go, mamusiu, gdy byliśmy w Liége? Był wspanialszy niż mój dziadek. Miał wysoką koronę, rozciętą przez środek - pełna była najcudowniejszych klejnotów. Szata i płaszcz z, szerokim malowanym szlakiem sztywne były od złota. Ale najpiękniejsze miał rękawiczki. Ty nie masz takich rękawiczek, mamusiu. Haftowane i usiane klejnotami, woniały cudnym pachnidłem. Cały czas wąchałam je w czasie błogosławieństwa, gdy trzymał mi ręce nad głową. Kochany staruszek! Myślę, że prędko umrze - większość starych ludzi umiera -i wtedy, panie, możecie zostać biskupem i nosie.. - Powoli, Mario, powoli; biskupstwa są dla starszych panów, a ten pan jest młody. -Nie jest bardzo młody, mamusiu. - Zwłaszcza w porównaniu z tobą, Mario? - Mamuś kochana, on jest bardzo dobry. Jestem pewna, że jest dość dobry na biskupa. - Niestety, księżniczko, myli się pani - wtrącił Gerard. - Tego nie wiem, monsieur Gerard, ciekawa jestem tylko, na jakiej podstawie księżniczka tak śmiało określa wasz charakter. - Mamusiu, nie przyjrzałaś się jego twarzy- księżniczka uniosła -brwi zdziwiona brakiem spostrzegawczości matki. -Przepraszam cię - rzekła księżna - przyjrzałam się. Tak więc, panie, jeżeli nie działam tak szybko jak moja córka, proszę, przypiszcie to memu wiekowi, a nie brakowi zainteresowania waszą pomyślnością. Prebenda będzie początkiem nowej drogi życia. Muszę się postarać, aby nie leżała zbyt daleko od... Jak się nazywa ta miejscowość? - Tergou, pani. - Ksiądz wielu rzeczy musi się wyrzec - mówiła dalej księżna - obawiam się, że wielu dowiaduje się o tym za późno, bardzo wielu. Spojrzała na Gerarda z łagodnym współczuciem, nieco zdziwiona, że zrezygnował z niebiańskiego szczęścia, które mogła mu dać kobieta, i z radości ojcostwa. - Będziesz, panie, blisko swych przyjaciół. Czy masz matkę? - Tak, pani. Bogu niech będą dzięki. - Dobrze. Otrzymasz kościół blisko Tergou. Twoja matka będzie mi za to wdzięczna. A teraz, panie, nie chcemy zbyt długo pozbawiać twego towarzystwa tych, którzy mają do tego większe od nas prawo. Księżno, bądź łaskawa polecić jednemu z paziów, by odprowadzili naszego gościa z powrotem do sali, gdzie ucztują. Trudno tam trafić. Gerard skłonił się hrabinie i księżniczce i zawrócił ku wyjściu. - Mam nadzieję, że będzie to piękne probostwo - powiedziała księżniczka ze ślicznym uśmiechem do odchodzącego chłopca. Zaraz jednak potrząsnęła główką z wyrazem poważnej wątpliwości. - Ale lepiej byłoby, żebyście zostali, panie, biskupem Liége. Gerard szedł za nowym przewodnikiem z sercem przepełnionym wdzięcznością. Zanim jednak powrócił na ucztę, ogarnęło go przygnębienie. Umysł człowieka, który prowadził dotąd spokojny, monotonny tryb życia, niełatwo może zachować równowagę w natłoku sprzecznych wrażeń i ulega raczej każdemu z nich po kolei. Gdy Gerard był u księżny, opanowało go bez reszty podniecenie z powodu nowej sytuacji, nieoczekiwanej obietnicy, myślał o zaszczycie i radości, którą przyniesie do domu. Teraz odezwała się z kolei namiętność. Jakże! Miałby się wyrzec Małgorzaty, której delikatną rączkę czuł jeszcze w swojej dłoni, a głębokie spojrzenie w sercu? Zrezygnować z niej i z całego ofiarowanego mu dziś przez nią świata miłości i szczęścia? Ale gdy zmiana uczuć nastąpiła, tak była gwałtowna, że natychmiast postanowił nic nie mówić w domu o przyobiecanej prebendzie. „Księżna jest taka dobra - myślał - ma sto sposobów, gdy zechce dopomóc fortunie młodego człowieka. Nie będzie mnie zmuszała, bym został księdzem, gdy się dowie, że kocham dziewczynę. Można by sądzić, że już wie o tym. Tak dziwnie na mnie spojrzała, gdy rzekła, że ksiądz wielu, bardzo wielu rzeczy się wyrzeka. Śmiem sądzić, że znalazłaby dla mnie miejsce w pałacu". Uspokoiwszy umysł tą pełną nadziei refleksją, podziękował przewodnikowi przy wejściu na salę bankietową i pobiegł chyżo ze lśniącymi oczami do Małgorzaty. Zbliżył się do stołu i spostrzegł, że odeszła, a z nią Piotr. Nie było w ogóle nikogo przy stole. Jedynie jakiś skromnie przyodziany jegomość pijany jak bela stoczył się właśnie pod stół. Parę osób próbowało go podnieść i odciągnąć gdzieś dalej. Gerard nigdy by nie odgadł, jak ważny był dla niego ten pijanica o poważnej twarzy. Szukał „piękności", znalazł „bestię". Przebiegł jak szalony dokoła całej sali, prawie już próżnej. Dziewczyny nie było. Wyszedł z pałacu. Na zewnątrz tłum gapiów obserwował dwa ogromne półkoliste okna, co dopiero oświetlone ponad wejściem. Zapytał ludzi, czy nie widzieli starego człowieka w todze w towarzystwie ślicznej dziewczyny. Wybuchnęli śmiechem. Patrzyli na te nowe światła, które noc zamieniały w dzień. Nie zawracali sobie głowy starcami i młodymi dziewuchami, które można oglądać co dzień. Od innej grupy dowiedział się, że niedaleko stąd, pod namiotem, grają misterium i wszyscy poszli je podziwiać. Napełniło go to nową nadzieją. Poszedł obejrzeć misterium. W tym przedstawieniu Boskie osobistości, zbyt święte, bym odważył się tu je wymienić, złaziły niezdarnie z niebios na ziemię, aby prowadzić sofistyczne dyskusje z Cnotami Głównymi, dziewięcioma Muzami i siedmioma Grzechami Śmiertelnymi, które przybrawszy ludzkie kształty, były dość podobne jedne do drugich. Aby ożywić tę nudną gadaninę, Książę Piekieł galopował po scenie, a za nim diablik, który mu bez przerwy dokuczał i okładał go pęcherzem. Przy każdym takim trzepnięciu tłum szalał. Gdy Grzechy zaprezentowały już sporo sprośności, a Cnoty odględziły swoje, niebianie wraz z dziewięcioma Muzami ostrożnie, po jednym, poczęli wracać do Niebios. Albowiem mieli tylko jedną chmurę, którą dwaj cieśle taszczyli do góry wraz z jej nadnaturalnym ciężarem i ściągali potem w dół za pomocą kołowrotu na oczach publiczności. Gdy postacie zniknęły, otworzyła się pośrodku sceny bezdenna, ziejąca płomieniami jama. Cieśle z pomocą Cnót pospychali Grzechy do jamy. Potem Cnoty, Belzebub i jego dręczyciele pląsali wesoło dokoła miejsca wiecznej kaźni w takt piszczałki i baskijskiego bębenka. Widowisko to zostało napisane przez biskupa gandawskiego. Miało szerzyć uczucia religijne, oddziałując na zmysły, i było zwykłym rodzajem przedstawienia teatralnego tak długo, póki teatr był w ręku kleru. Z czasem osoby świeckie zajęły się wystawianiem sztuk i w ten sposób teatr - jak pouczono mnie z katedry - stał się bezbożny. Nigdzie w tłumie nie było Małgorzaty, więc Gerard nie był w stanie cieszyć się przedstawieniem. Wyszedł pośrodku najbardziej podziwianej części dialogu, w którym Sprawiedliwość przechytrzyła Szatana. Przewędrował wiele ulic, ale nie mógł odnaleźć tej, której szukał. Wreszcie, śmiertelnie znużony, poszedł do gospody i spał aż do świtu. Cały następny dzień szukał jej smutny i zrozpaczony, ale nie mógł odnaleźć ani dziewczyny, ani jej ojca, ani nawet najmniejszego śladu. Pomyślał, że Małgorzata zwodziła go lub rozmyśliła się. Teraz ogarnął go prócz smutku - gniew. Znowu los okpił go: przyjął to prawie z nienawiścią. Wreszcie trzeciego dnia, przebiegłszy raz jeszcze wszystkie ulice miasta, postanowił: nie ma jej w mieście, nie zobaczę jej już nigdy. Pójdę do domu. Udał się w drogę do Tergou z obietnicą łaski królewskiej, piętnastoma sztukami złota w sakiewce, złotym medalem na piersi i z sercem ciężkim jak bryła ołowiu. ROZDZIAŁ IV Dochodziła czwarta po południu. Eliasz siedział w sklepie. Jego najstarsi i najmłodsi synowie byli poza domem. Katarzyna z małą, ułomną córeczką niepokoiły się już od dawna o Gerarda i teraz wyszły kawałek drogą, licząc, że może szczęśliwym trafem dojrzą go z daleka. Idzi został sam w jadalni, którą opiszę wraz z meblami i karłem. Holendrzy byli zawsze twórczym i przodującym narodem.. Przypisują sobie wynalazek druku (czcionek drewnianych), olejnego malarstwa, wolności, bankierstwa, ogrodnictwa itd. Ale ponad wszystko, na lata jeszcze przed moją opowieścią, wynaleźli czystość. Tak więc w czasach gdy angielska szlachta w welwetowych kaftanach i śpiczastych butach wędrowała po klepiskach zasłanych gnijącym sitowiem, po plugawym śmietniku kości, psujących się resztek, plwocin, psich odchodów i wszelakich obrzydliwości - podłoga w tej kupieckiej jadalni w Tergou była wyłożona holenderskimi kaszlami, tak wymytymi i lśniącymi, że można by na nich jeść. W jadalni było jedno wielkie okno, masywne; kamienna framuga, pokryta płaskorzeźbą, dzieląca je przez środek, przypominała krzyż i była jak krzyż traktowana przez mieszkańców domu, którzy zwracali ku niej oczy w czasie modłów. Wąskie blaszki ołowiane spajały maleńkie szybki w kształcie rombów (można jeszcze zobaczyć podobne w angielskich chatach wiejskich). Stołki - proste i niezgrabne z wyjątkiem krzesła, którego oparcie prostopadłe do siedzenia było tak wysokie, że sterczało pół jarda ponad głową siedzącego. Krzesło było dębowe, rzeźbione u góry. Miedziane wiaderko za święconą wodą ulokowano pod poręczą wraz z kropidełkiem do pryskania nią na wsze strony. Obrazu dopełniał długi, wąski stół dębowy i karzeł o zębach wbitych w jego brzeg i szponach wzniesionych w górę jak u czatującego wampira. Natura, jak się zdaje, stworzyła Idziego karłem bez premedytacji. Głowę i tors wykonała ze zwykłą starannością. Później jednak popadła w roztargnienie i resztę pozostawiła przypadkowi. W rezultacie powstał klin podobny do człowieka, odwrócony stożek. Mógł słusznie słowami Horacego czynić naturze wyrzuty: Amphora coepit Institui; currente rota cur urceus exit? Środek jego ciała był wszystkim, tylko nie środkiem jego ciężkości. Gdyby go rozciąć na dwoje, część górna ważyłaby trzy razy tyle co dolna. Ale właśnie te dysproporcje umożliwiały mu czyny, którymi mógłby zadziwić Milona. Krzepkie ramiona nie miały co dźwigać, potrafił wspiąć się na pionowy słup jak wiewiórka lub wisieć godzinami na konarze drzewa jak wiśnia na łodyżce. Gdyby miał na dłoniach przyssawki, jakie mają podobno jaszczurki na łapkach, mógłby chodzić po suficie. Ten kieszonkowy atleta odczuwał obłąkańczą radość ujmując obiema rękami stół i balansując w tej pozycji, po czym szczytem rozkoszy było dlań, gdy chwytając zębami krawędź blatu i wznosząc w górę ręce, trzymał się go swymi olbrzymimi kłami jak ponura śmierć. Ale wszystkie ludzkie radości, nawet najbardziej wzniosłe, napotykają przeszkody. Mała Kasia zaskoczyła Samsonka w tej pozycji i zdębiała. Była nieodrodną córką swej matki i serce kazało jej stanąć w obronie mebla, a przeciw dwunastoletniemu gimnastykowi. - Idzi! Co ty wyrabiasz? Mama jest obok. Niszczysz stół. - Idź i donieś, mała skarżypyto-warknął. - Umiesz powaśnić! - Ja, powaśnić? - spokojnie spytała Kasia. - A to ci nowina! - Najlepiej w całym Tergou - zrzędził Idzi, wczepiając się znowu w krawędź stołu. - Czyżby? - rzekła Kasia sucho. - Spostrzegła, że ironia jej nie obeszła brata. Usiadła więc cichutko i rozpłakała się. Właśnie w tym momencie pojawiła się matka. Idzi szurnął pod stół i zerknął stamtąd. - Co się dzieje? - spytała ostro. Przenosząc doświadczone spojrzenie z Kasi na Idziego, widząc pozę, którą przyjął, i potulną minę chłopca, miała ochotę wytargać go za uszy. - Nic, mamo - rzekła dziewczynka. - Tylko Idzi plótł głupstwa. Nie baczyłabym na to innym razem, ale byłam zmęczona i niespokojna o Gerarda. - Niech nikt się o mnie nie martwi - rozległ się słaby głos od drzwi. Chwiejnym krokiem wszedł Gerard blady, zakurzony i opadł wyczerpany na najbliższe krzesło. Rodzina witała go podniesionymi w górę rękoma i okrzykami, w których radość mieszała się z niepokojem i ciekawością. Bieganie po Rotterdamie w poszukiwaniu Małgorzaty i długa wędrówka powrotna porządnie zmęczyły Gerarda. Ale silny młodzieniec, będąc ośrodkiem gorącego zainteresowania, szybko przyszedł do siebie: Przede wszystkim chcieli usłyszeć o nagrodach, więc Gerard opowiedział im, że pozwolono mu obejrzeć wszystkie prace wystawione na pokaz w olbrzymiej hali, nim zapadł wyrok sędziów. -Matko! Kasiu! gdy zobaczyłem dzieła złotników, o mało nie padłem na podłogę z wrażenia. Myślałem, że wszyscy złotnicy na całym świecie nie mają tyle złota, srebra i klejnotów, takiej biegłości w rysunku i rzeźbie: Ach, zaprawdę, wszystkie sztuki są darem boskim. Aby sprawić przyjemność niewiastom, opisał im relikwiarze, feretrony, kielichy, pastorały, krzyże, cyboria, monstrancje i inne cuda kościelne, a także kielichy, szkatułki, zegarki i zegary, łańcuchy, agrafy etc. Słuchały, aż ślinka im do ust ciekła. - Kasiu! Kiedy zobaczyłem miniatury z Gandawy i Brugii, straciłem nadzieję. Moje wyglądały przy tamtych jak brudne. W pierwszej chwili omal się nie rozpłakałem. Potem pomodliłem się o odzyskanie ducha i byłem zdolny zachwycać się nimi, dziękować Bogu za te cudowności i modlić się za tych zręcznych, cierpliwych rzemieślników, którym zawdzięczam swoich mistrzów. Barwne prace tak były piękne, że całkiem zapomniałem o czarno-białych. Ale nazajutrz, gdy już rozdano wszystkie inne nagrody, przyszła kolej na pismo. Jak myślicie, czyje nazwisko wywołano pierwsze? - Twoje - rzekła Kasia. Inni roześmieli się wzgardliwie. - Możecie się śmiać do woli - rzekł Gerard - ale pierwszym wywołanym przez herolda nazwiskiem było imię Gerarda Eliassoena z Tergou. Stałem jak głupi. Wypchnięto mnie do przodu. Wszystko tańczyło mi przed oczyma. Klęczałem na poduszce u stóp księcia. Powiedział coś do mnie, ale tak drżałem, że nie mogłem odpowiedzieć. A on sięgnął ręką do boku, ale nie wyciągnął miecza, aby ściąć moją tępą głowę, tylko wręczył złoty medal. Oto on. Rodzina tłoczyła się z wrzaskiem. - I potem dał mi piętnaście wielkich, lśniących sztuk złota. Widziałem kiedyś taką jedną, ale nigdy nie dotykałem. - Gerardzie! Gerardzie! - Jedna dla ciebie -jesteś najstarszy. Jedna dla Sybrandta - dzieli! radośnie. Jedna dla ciebie, mały; złośliwcze. Dwie dla lilijki, którą Bóg doświadczył. Jedna dla mnie na farby i welin. Dziewięć dla tej, która nas wykarmiła i ryzykowała, by dać dwie korony biednemu Gerardowi. Złoto ujawniło ich; charaktery. Korneliusz i Sybrandt chwycili swe monety łapczywie i z zazdrością spoglądali na Kasię, która dostała dwie. Idzi toczył swoją po podłodze i kuśtykał za nią. Kasia odłożyła kule i wyciągnęła do Gerarda rączki z czułością i miłością. „Matka początkowo zupełnie osłupiała na widok stosu złota na swym fartuchu. - Nie całuj go, Kasiu!- wykrzyknęła nagle. - To mój syn, nie twój. Gerardzie, mój chłopcze! Nie kochałam cię tak, jak na to zasługujesz. Wtedy Gerard klęknął przed nią, a ona objęła go ramieniem i płakała z radości i dumy. - Dobry chłopak! Dobry chłopak! - krzyknął przejęty kupiec - muszę iść i opowiedzieć sąsiadom. Gerardzie, pożycz mi medal. Pokażę go memu dobremu przyjacielowi. Piotr Buyskens stale mnie częstuje opowiadaniem, jak jego syn Jorian wygrał cynowy kubek strzelając do tarczy. - Tak, powiedz mu, mój drogi - rzekła matka. - I pokaż jedną z tych złotych monet. Powiedz mu, że mamy jeszcze czternaście takich i skąd pochodzą. Oczywiście pamiętaj przynieść mi ją z powrotem. - Poczekaj chwilę, ojcze. Mam jeszcze lepszą nowinę - rzekł Gerard, ciesząc się radością, którą sprawił rodzinie. - Lepsza niż tamta? - spytał Eliasz. Wtedy Gerard opowiedział swą rozmowę z księżną i rodzina nie posiadała się ze szczęścia. - Boże, błogosław dobrą księżnę. Miej w opiece panią van Eyck! Prebenda? Nasz syn! Oto koniec trosk... Eliaszu, dobry mój mężu i przyjacielu, możemy umrzeć spokojnie, gdy nadejdzie czas. Drogi chłopiec zajmie nasze miejsce i nikt z rodziny nie będzie pozbawiony domu ani przyjaciela - rzekła wzruszona matka. Od tego czasu uważano Gerarda za podporę rodziny. Traktowano go odrębnie, ale w innym sensie. Zawsze miał rację i nic nie było dla niego za dobre. Korneliusz i Sybrandt stawali się coraz bardziej zazdrośni i tęsknili do dnia, gdy odejdzie na swe probostwo. Wówczas pozbędą się faworyta i zaczną czerpać z kiesy księdza. Gerard pragnął tego samego. Rana, którą mu zadała miłość, czyniła go coraz posęgniejszym. Odniesiony sukces, miłość i podziw rodziców napełniły go większą pewnością siebie i odczuwał coraz głębszą urazę z powodu niewdzięczności i nieuprżejmości Małgorzaty Ochłódł z tego powodu w ogóle dla płci pięknej i teraz ze wszystkich już powodów chciałby, przejść pośrednie święcenia i zostać księdzem. Znał już Wulgatą lepiej niż większość kleru i studiował przepisy liturgiczne oraz dogmaty Kościoła pod kierunkiem swych przyjaciół mnichów. Podczas pierwszej lepszej sposobności, gdy biskup przejeżdżał tamtędy, poprosił o dopuszczenie do godności egzorcysty, co było święceniem trzeciego stopnia. Biskup go przepytał i natychmiast postanowił wyświęcić. Gerard musiał uklęknąć i po krótkiej modlitwie biskup wręczył mu mały manuskrypt pełen egzorcyzmów i rzekł: - Weź to, Gerardzie, i bądź władny położyć ręce na opętanych- ochrzczonych czy katechumenach! Młodzieniec przyjął nominację z uszanowaniem i szedł do domu obdarzony przez Kościół władzą wypędzania demonów. Wracając z kościoła do domu, spotkał Kasię o kulach. - Gerardzie, zgadnij, kto cię szukał i posyłał po ciebie do domu? Sam burmistrz. - Ghysbrecht van Swieten? Czego może chcieć ode mnie? - Nie wiem. Ale wydaje mi się, że ma pilną sprawę. Masz iść do niego natychmiast. - Dobrze, jest przecież burmistrzem. Pójdę, choć mi się to nie podoba. Wiesz, Kasiu, burmistrz spojrzał raz na mnie bardzo nieprzyjaznym okiem. Mniejsza o to, choć taki wzrok jest ostrzeżeniem dla mądrego. On na pewno wie... - Co wie, Gerardzie? - Nic. - Nic? - Pójdę już, Kasiu. ROZDZIAŁ V Ghysbrecht van Swieten był człowiekiem przebiegłym. Rozpoczął z nowicjuszem rozmowę na temat bardzo daleki od interesującej go sprawy. - Kroniki miejskie - rzekł - są nagryzmolone, a inkaust zrudział od starości. Zaproponował Gerardowi zaszczytne zadanie przepisania ich na czysto. Gerard zapytał o wynagrodzenie. Ghysbrecht: zaofiarował kwotę, która wystarczyłaby akurat na pióra, inkaust i pergamin. - A mój trud, burmistrzu? - To praca na rok.. - Twój trud? Nazywasz trudem robienie znaków na pergamin nie. Niewiele się przy tym napocisz, jak sądzę. - To trud wielkiej wymagający zręczności, lepiej jest płatny we wszystkich cechach rzemieślniczych niż ciężka praca, z potem czy bez. A poza tym chodzi o mój czas. - Twój czas? Co wart jest czas dwudziestodwulatka? - spyta! utkwiwszy w Gerardzie przenikliwy wzrok, aby zauważyć efekt swych słów, dodał: - Powiedz raczej, że wyrosłeś na leniucha. Kochasz się. Ciałem jesteś wśród śpiewających mnichów, ale sercem tam, gdzie Piotr Brandt i jego rudowłosa córka. - Nie znam Piotra' Brandta. To zaprzeczenie utwierdziło Ghysbrechta w podejrzeniu, że pogromca demonów prowadzi podwójną grę.. - Łżesz! - krzyknął. - Czyż nie spotkałem cię przy jej boku na drodze do Rotterdamu? -Ach tak... - Właśnie tak! I widziano cię. któregoś dnia w Sevenbergen. -Mnie? - Tak. W domu Piotra Brandta; -W Sevenbergeh?. - Tak, w Sevenbergen. Była to próba zwana w naszych czasach „pociągnięciem za język". Domysł podano bezczelnie jako fakt, aby móc wywnioskować z odpowiedzi młodzieńca, czy był tam ostatnio, czy nie. Rezultat podstępu zadziwił przebiegłego burmistrza. Gerard zaczął mówić drżącym głosem, z dziwnym nerwowym podnieceniem. - Burmistrzu, nie byłem w Sevenbergen od trzech lat. Nie znałem nazwiska ludzi, z którymi mnie spotkałeś, ani nie wiedziałem, gdzie mieszkają. Czas mój jest drogi, choć wy go, panie burmistrzu, nie cenicie. Kłaniam się wam, żegnam. Gerard wybiegł z pałającymi oczyma. Ghysbrecht zerwał się w szalonym gniewie, lecz opadł z powrotem na krzesło. - Nie boi się mnie. Wie zapewne coś, jeżeli nie wszystko. Zawołał w pośpiechu zaufanego sługę i powlókł go prawie do okna. - Widzisz tego młokosa? - krzyknął. - Nie trać czasu! Śledź jego kroki! Nie pozwól, by cię spostrzegł. Jest młody wiekiem, ale stary chytrością. Nie spuszczaj go z oka dzień cały. Donoś mi, dokąd chodzi i co robi. Sługa powrócił nocą. - No? no? - krzyknął niecierpliwie van Swieten. - Młodzieniec poszedł, panie, wprost stąd do Sevenbergen. Ghysbrecht jęknął. - Do domu, w którym mieszka Piotr-czarodziej... Rozdział VI „Zajrzy) w głąb swego serca i pisz" powiedział Herr Kant. Kukułki na całym świecie odpowiedziały echem. Patrz w najgłębszą toń Renu, w najmętniejsze wody Tamizy i odmaluj dno. Zanurz wiadro w studnię samoułudy i to, co wyciągniesz, będzie nieśmiertelną prawdą, czy tak? Po pierwsze, żaden syn Adama nigdy w ogóle nie potrafi wszystkiego odczytać we własnym sercu - chyba dopiero po wieloletnim doświadczeniu, płynącym z umiejętności czytania w sercach bliźnich. Lecz nawet wtedy, zdobywszy roztropność i rozwagę, może ledwie z trudem odcyfrować i przesylabizować treść swego serca. Nigdy nie czyta w nim biegle. W połowie drogi do Sevenbergen Gerard zaglądnął do swego serca i spytał je, czemu tam właśnie idzie. Serce odpowiedziało bez chwili wahania: „Idziemy tam z ciekawości, aby dowiedzieć się, czemu nas zwiodła, pokazać jej, że nie złamała nam serca, że oboje jesteśmy zadowoleni z zaszczytów i prebendy in prospectu, że nie pragniemy ani jej, ani żadnej innej z jej płci płochej. Znalazł od razu dom Piotra Brandta. Dziewczyna siedziała na progu, bawiąc się igiełką. Rozmawiał z nią krzepki mężczyzna, wsparty na długim łuku. Gerard na jego widok odczuł nieopisany ból w sercu. Ale człowiek odwrócił się i Gerard poznał starego, przeszło pięćdziesięcioletniego żołnierza, wyśmienitego i zręcznego strzelca, znanego w okolicy z niezwykłej siły i zręczności. Po chwili młodzieniec stanął przed nimi. Małgorzata podniosła oczy i robótka wypadła jej z rąk. Krzyknęła z lekka, poczęła na przemian blednąc i oblewać się rumieńcem. Szybko jednak opanowała te oznaki wzruszenia. Zachowała się o wiele chłodniej i obojętniej, aby pokryć okazane podniecenie. - Jak to? Tyżeś to, panie Gerardzie? Ciekawa jestem, co też was tu sprowadza, panie? - Przechodziłem obok i spostrzegłem was, panienko. Pomyślałem więc sobie, że przywitam się i zapytam o zdrowie ojca. - Ojciec mój czuje się dobrze. Nadejdzie niebawem. - Czy mógłbym pozostać, póki nie wróci? - Wedle woli... Drogi Marcinie - zwróciła się do łucznika - wstąp do miasteczka i powiedz ojcu, że przyszedł jego przyjaciel. - Nie twój, pani? - spytał Gerard. - Przyjaciele mojego ojca są moimi przyjaciółmi. - Nie jestem o tym przekonany. Przyjaciel, który obiecuje na mnie zaczekać, nie ucieka zaraz po moim wyjściu. Okrutna Małgorzato! Nie wiesz, ilekroć przebiegłem całe miasto szukając cię, i jak mnie nic nie cieszyło z tęsknoty za tobą! - Próżne to słowa. Gdyby ci zależało, panie, na towarzystwie mego ojca lub moim, powróciłbyś. Przygotowaliśmy łoże dla ciebie, panie, w domu mego kuzyna, który bardzo cię oczekiwał. Kto wie, może i dla mnie wiele to wtedy znaczyło? Byłam w takim nastroju owego dnia. Drugi raz mnie, panie, nie usidlisz. Ani ty, ani żaden inny młodzieniec. Zapewniam cię. - Małgorzato, wróciłem natychmiast, gdy księżna pozwoliła mi odejść, ale ciebie już tam nie było. - Nie, nie wróciłeś, bo musiałbyś zobaczyć Hansa Clotermana przy naszym stole. Zostawiliśmy go tam, by cię przyprowadził. - Nikogo nie widziałem prócz pijaka, który właśnie stoczył się pod stół. - Przy naszym stole? Jak był odziany? - Nie przyglądałem mu się. Był w ciemnych szatach... Twarz Małgorzaty stopniowo rozjaśniała się, ale zachowując jeszcze nieufność i surowość, przepytywała chłopca bystro. Gerard odpowiedział lojalnie na wszystkie pytania. Wreszcie rozeszły się chmury i zrozumieli, jak powstało nieporozumienie. Nastąpiła zmiana uczuć - wielka czułość, tym gorętsza, że przedtem zrobili sobie wzajemną krzywdę. A później, co bardziej niebezpieczne, nastąpiły wzajemne zwierzenia. Byli oboje nieszczęśliwi od tamtego czasu i nie mogliby być już w ogóle szczęśliwi, gdyby nie to cudowne spotkanie. Gerard zauważył na stole otwarty manuskrypt Wulgaty i rzucił się nań jak jastrząb. Uwielbiał manuskrypty. Zanim jednak pochwycił książkę, dwie białe dłonie szybko zakryły stronicę i pochyliła się nad nim zarumieniona twarzyczka. - Zabierz ręce, Małgorzato, bym mógł zobaczyć, co czytasz, bo chcę czytać to samo w domu. Niechaj spotkają się nasze dusze na świętej karcie. Nie chcesz? W takim razie muszę je stąd odpędzić pocałunkami. Całował jej dłonie tylekroć, aż zawstydzone musiały się cofnąć. Święta księga była otwarta na wersecie: „Złote jabłko w srebrnej sieci". - Tak długo szukałam tego - rzekła - i wreszcie znalazłam po to, by mnie schwycono! Z widocznym brakiem konsekwencji wskazała wiersz Gerardowi białym paluszkiem. - Ale dziś - powiedział - wszystko jest schowane pod tym wielkim czepkiem. - To zgrabny czepek, jak mi mówiono. - Być może, ale to, co ukrywa, jest piękne. - Nieprawda: wstrętne. - Było piękne w Rotterdamie. - Tak, wszystko było piękne tego dnia - rzekła z lekkim westchnieniem. Nadszedł Piotr, serdecznie powitał Gerarda i chciał go zatrzymać na wieczerzy. Małgorzata zniknęła. Gerard wdał się w miłą uczoną pogawędkę z jej ojcem. Małgorzata zjawiła się znowu w srebrnej siatce na włosach; rzucając spojrzenia na pół filuterne, na pół nieśmiałe, przemykała obok nich podając wieczerzę, promienna radością i szczęściem. Podczas chłodnego wieczoru Gerard namawiał ją na spacer. Wymawiała się, lecz wyszła. Powiódł ją na drogę do Tergou. Oponowała, lecz poszła. Spacerowali tam i z powrotem, trzymając się za ręce; a gdy musiał odejść, przyrzekli sobie, że nigdy nie będą się już kłócić i nie dopuszczą do żadnego nieporozumienia. Przypieczętowali obietnicę długim, miłosnym pocałunkiem. Gerard pobiegł do domu jak na skrzydłach. Od tego czasu Gerard spędzał większość wieczorów z Małgorzatą. Obustronne przywiązanie rosło i pogłębiało się. Żyli naprawdę tylko w godzinach wzajemnych spotkań. Przez resztę czasu liczyli minuty i odtrącali je od siebie. Na początku tego głębokiego przywiązania wszystko szło gładko. Przeszkody istniały, ale wydawały się odległe i nieważkie, gdy spoglądali na nie oczyma wiary, nadziei i miłości. Uczucia i namiętności wielu osób, które już wkrótce oburzy to przywiązanie, jeszcze się nie objawiły, ostrzegawczy dym nie zwiastował ich wulkanicznej natury i potęgi. Rzeka prawdziwej miłości płynęła równo, spokojnie, dopóki nie pogrążyła tych dwóch młodych serc w swych toniach na zawsze. A wtedy... ROZDZIAŁ VII Pewnego słonecznego ranka zalśniły niezwykłej piękności aksamity, powiały rzadkiej wspaniałości pióra, podkowy końskie skrzesały iskry i zadźwięczały na ulicach Tergou, a wszystkie okna i balkony były pełne podziwiających orszak twarzy. Poseł Francji jechał na łowy do pobliskiego lasu. Poza własną świtą towarzyszyło mu kilku ludzi diuka Burgundii dla przydania gościowi splendoru i umilenia zabawy. Błazen książęcy jechał przed posłem z taką powagą i majestatyczną godnością, że towarzysząca mu szlachta wydawała się w porównaniu z nim osobami nikczemniejszego stanu. Od czasu do czasu, gdy szacunek i obawa widzów poczynały mu ciążyć, błazen staczał się z konia w taki prostacki i zabawny sposób, że nawet poseł nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Wesołek zaś wdrapywał się z powrotem po ogonie, wywołując ogólną wesołość. Na końcu orszaku jechał, zwracając większą jeszcze uwagę, książęcy lampart. Łowczy na flamandzkim koniu potężnych rozmiarów i siły wiózł długie pudło przymocowane do siodła wymyślnie splecionymi pasami. W tym pudle siedział skulony lśniący lampart, przykuty łańcuchem. Tłum podziwiał połyskującą sierść i cętki i tłoczył się coraz bliżej, a jeden czy dwóch dotknęło zwierza i pociągnęło go za ogon. Wtedy łowczy ryknął potężnym głosem: - Uwaga! W Antwerpii znalazł się taki, co rzucił w niego garść prochu, a łaskawy książę obrócił w proch śmiałka. - Olaboga! - Mówię delikatnie. Dobry książę wtrącił go bowiem do więzienia. W podziemnym lochu szczury przez noc oczyściły kości śmiałka z ciała. Dobrze mu tak za dokuczanie biedactwu. Rozległ się szmer grozy i mieszkańcy Tergou nie ważyli się już zaczepiać lamparta swego władcy. Ale inne zdarzenie rozweseliło ich znowu. Oto olbrzym księcia, Węgier, mający sześć stóp i cztery cale wzrostu, uniósł się gniewem. Ogromny potwór miał, jak to bywa u olbrzymów, głos wysoki niczym ton fletu i słaby. Był próżny i nieświadomy ani tej, ani innych swych ułomności. Gdy zauważył, że Idzi siedzi wysoko na balkonie, przystanął i zaczął się z niego wyśmiewać. - Hejże, bratku! - zapiszczał osiłek - mało brakowało, żebym cię nie dojrzał, przechodząc mimo. - Ty zaś jesteś dość paskudny na to, żeby cię zauważyć! - ryknął Idzi basem. - Wleź mi na barki, bratku - piszczał dalej tytan i wyciągnął potężne ramię, aby pomóc mu zejść. - Chyba po to, żeby ci natrzeć uszu - ryczał karzeł. Olbrzym spostrzegł, że mały człowieczek jest popędliwy, więc drażnił go okrzykami i śmiechem. Nie rozumiał, że ludzie śmieli się nie z jego dowcipów, lecz z komicznej niewspółmierności dwóch głosów -słabego flecika giganta i głębokiego, donośnego basu karła. Góra wydawała z siebie pisk, a kretowisko grzmiało. Ten dziwaczny duet równie dziwacznie się zakończył. Idzi stracił resztę cierpliwości i opanowania, a nie znając strachu, wskoczył rozwścieczony na kark olbrzyma, chwycił go jedną ręką za włosy, a walił po łbie drugą. Węgier początkowo zaczął się śmiać, ale siła i gwałtowność ciosów szybko odmieniły jego nastrój. - Cha, cha! Ach! Cha! Aj! Och! Och! Jezus Maria! Ratunku! Bo uduszę to półdiablę! Nie wytrzymam! Rozwalę ci łeb... Skoczył dziko z powrotem pod dom z balkonem. Idzi spostrzegł niebezpieczeństwo, chwycił się na czas obiema rękami za balustradę i wdrapał się na nią właśnie w tej chwili, gdy głowa olbrzyma rąbnęła z hukiem o balkon. Tłum ryknął śmiechem, zachwycony zręcznością małego zapaśnika. Oburzony olbrzym chwycił dwóch śmieszków, zgniótł ich o siebie jak orzechy, potrząsnął i rzucił na ziemię... Katarzyna pisnęła i osłoniła Idziego, zarzucając nań fartuch, Węgier zaś gniewny pomaszerował za orszakiem. Zdarzenie pociągnęło za sobą skutki, których nie przewidywał nikt z obecnych. Miłe skutki. Mieszczanie Tergou byli dumni z Idziego i wysłuchiwali łaskawiej jego próśb o pergamin. Karzeł prowadził bowiem regularny handel tym artykułem ze swym bratem Gerardem. Żebrząc otrzymywał pergamin za darmo, a Gerard płacił mu zań miedziakami. Tego samego dnia po południu Katarzyna gwarzyła z córką na ulubiony temat: o Gerardzie, jego dobroci, prebendzie i pięknych widokach na przyszłość dla całej rodziny. Szczęście spadło na nich w wymarzonym kształcie. Oprócz nadziei na korzyści płynące z prebendy, i to takiej, jakiej nie powstydzi się ofiarować hrabina Charolais, grała tu jeszcze rolę kobieca radość na myśl o tym, że będą posiadać księdza, człowieka świętego w rodzinie. -On udzieli ślubu Korneliuszowi i Sybrandtowi, mogą już pojąć, jeżeli chcą, dobre gospodynię za żony. Gerard zaopiekuje się tobą i Idzim, gdy nas nie stanie. - Tak, mamo i będziemy mogli spowiadać się u niego zamiast u obcego księdza - rzekła Kasia. - Tak, córuś! Będzie mógł namaścić świętymi olejami mnie i ojca i zamknąć nam oczy, gdy nadejdzie godzina. - Och, mamo! Gdy upłynie wiele jeszcze, wiele lat, o to proszę niebiosa. Błagam cię, nie mów o tym, tak smutno mi zawsze tego słuchać. Mam nadzieję, że odejdę przed tobą, matuś kochana. Bądźmy dziś wesołe. Nie mam dziś żadnych zmartwień, żadnych. Wydaje mi się to aż dziwne, czuję się tak pogodna i szczęśliwa, że... Mamo, czy potrafisz zachować tajemnicę? - Jak nikt inny, dziecko. Dlaczego pytasz? Przecie wiesz. - Pokażę ci coś przepięknego. Myślę, że nigdy nie widziałaś nic, co byłoby do tego podobne. Ale Gerard nigdy nie może się dowiedzieć... Chce nam na pewno zrobić niespodziankę. Ukrywa to, a czasami zabiera z sobą... Kasia wzięła swe kule i pokuśtykała. Matka czekała podniecona i zaciekawiona. Dziewczynka wróciła rychło, niosąc coś owiniętego szmatką. Zdjęła ją i pokazała matce prześliczny obraz Dziewicy z wszystkimi insygniami, z tiarą na bogatych i pięknych włosach spływających jej na ramiona. Katarzyna patrzała na obrazek przejęta trwogą. - To ona! - krzyknęła - Królowa Niebios. Nie widziałam jeszcze nigdy tak prawdziwej. - A jej oczy, matuś! Wzniesione ku niebiosom, jakby do nich tylko należały, a nie do żadnej śmiertelnej istoty. A te przecudne włosy, płonące jak złoto! - Pomyśleć, że to mój syn potrafi na kawałku drewna przywracać, życie świętym! - Bo on sam jest młodym świętym, mamo. Jest za dobry dla tego świata. Zeszedł tu, by odtworzyć błogosławione postacie, a potem złączyć się z nimi na zawsze. Nie wypowiedziały jeszcze połowy zachwytów, gdy od drzwi dał się słyszeć obcy głos. Niewieścim kierowane instynktem zarzuciły .. szybko zasłonę na obraz, choć nie było widocznej po temu potrzeby. W następnym momencie, zerkając skrycie dokoła, wszedł do ich domu - po raz pierwszy od lat dziesięciu- Ghysbrecht van Swieten. Obie kobiety były tak tym zaskoczone, że spoglądanie to na niego, to na siebie wzajemnie, wyrzekły jedynie: „Burmistrz!" Wyrzekły to, tak znacząco, że Ghysbrecht był zmuszony wyjaśnić: - Tak! Przyznaję, że ostatni raz byłem tu w nieprzyjaznych zamiarach. Mężczyźni muszą dbać o swe interesy-moje i Eliasza były ze sobą sprzeczne. Niechaj dzisiejsze odwiedziny zatrą wrażenie ostatnich. Dziś przychodzę w waszej sprawie, nie w mojej. Katarzyna wymieniła z córką szybkie spojrzenie pełne wzgardliwej nieufności. Znały Ghysbrechta lepiej, niż przypuszczał.. - Chodzi o waszego syna Gerarda - rzekł. - Ach, wiem. Chcieliście, burmistrzu, żeby pracował dla miasta za darmo. Mówi! nam. - Nie z tego przychodzę powodu. Chcę was zawiadomić, że chłopak wpadł w złe ręce. - Broń, Panie Boże i wszyscy święci! Człowieku, nie dręcz matki! Mów szybko. Mów, dopóki nie zdążysz skłamać. Znamy cię - powiedziała Katarzyna. Ghysbrecht pobladł, słysząc taką obelgę, i do złości, która go tu przywiodła, dołączyły się jeszcze i inne pobudki. - A więc - szybko zaczął, zgrzytając zębami. - Wasz syn Gerard bardziej nadaje się na ojca rodziny niż na księdza. Związał się na zawsze z Małgorzatą, rudowłosą córką Piotra Brandta. Kocha ją jak krowa swe cielę. Matka i córka wybuchnęły śmiechem. Ghysbrecht spojrzał na nie. - Wiedziałyście o tym? - spytał. - Opowiedz tę bajdę tym, którzy nie znają mego Gerarda. Niewiasty nie istnieją dla niego - rzekła matka. - Inne niewiasty być może. Ale ta jest lub będzie źrenicą jego oka, jeżeli ich szybko nie rozdzielicie. Nie. każcie mi niepotrzebnie tracić czasu na przyjacielskie rady. Mój sługa: po wielekroć widział ich trzymających się za ręce i wpatrzonych czule w oczy jak... Wiecie jak, pani, gdyż i ty- byłaś niegdyś młoda. - Córuś, zaczynam się niepokoić. Tak, byłam młoda i wiem, jak ślepa i szalona jest młodość. O moje serce! Słabo mi się zrobiło na chwilę. Kasiu, jeśli to prawda... - Nie, nie! - zawołała porywczo Kasia. - Gerard mógłby pokochać dziewczynę, wszyscy młodzieńcy to czynią. Nie rozumiem co prawda, co w nich widzą... Ale gdyby Gerard pokochał, na pewno byłby nam o tym powiedział. Nie oszukiwałby nas. Matuś droga, nie patrzcie tak smutno! Gerard jest zbyt dobry na to, by mógł pokochać ziemskie stworzenie. On wielbi Matkę Bożą i świętych. O przewrotny człowieku! Pokażę ci obraz... Proszę, czy mógłby tak namalować Królową Niebios, gdyby miał ziemskie serce? Patrzcie! patrzcie! - podniosła triumfalnie obraz i w tym porywie uczucia piękniejsza, bardziej promienna, niż było lub będzie jakiekolwiek malowidło, miażdżyła burmistrza swą wymową i kobiecym dowodem czystości Gerarda. Burmistrz otworzył szeroko oczy i rozdziawił usta; obracał się jak chorągiewka na wietrze, od obrazu do kobiet i od kobiet do obrazu. - No właśnie, przecież to ona! - wyrzekł sapiąc, - Prawda? - krzyknęła Kasia i jej wrogość zmalała. - Podziwiasz ją, panie? Wybaczam ci więc, żeś nas przestraszył. - Czy to dom szalonych?- spytał Ghysbrecht van Swieten całkiem zbałamucony - Pokazujecie mi wizerunek dziewczyny. Powiadacie, że to on malował, i to ma być dowód, że nie może jej kochać. Dlaczego? Wszyscy artyści malują swoje ukochane. - Wizerunek dziewczyny? - wykrzyknęła Kasią. - Wstydźcie się! To nie dziewczyna, to Matka Boska. -Nie. To Małgorzata Brandt. - Ślepy człowieku! To Królowa Niebios! - Nie. Mieszczka z Sevenbergen. - Bluźnierco, spójrz na jej koronę! - Głupie dziecko! Przyjrzyj się jej rudym włosom! Czy kto widział czerwonowłosą świętą Dziewicę? Ona mogła sobie przecie wybrać każdą barwę dziesięć tysięcy lat przed początkiem świata. W tym momencie zza półotwartych drzwi zajrzała czyjaś zaniepokojna twarz. Był to sąsiad, Piotr Buyskens. - Co się tutaj dzieje? - zapytał szeptem. - Słychać was na całej ulicy. Co się tu dzieje u licha? - Co się dzieje, sąsiedzie? Burmistrz oczernia naszego Gerarda - wyjaśniła Katarzyna. - Czekajcie! - krzyknął van Swieten. - Piotr Buyskens przychodzi w samą porę. Zna ojca i córkę. Rzucili na niego swe uroki. - Co! Więc jest także czarownicą? - Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Dlaczego nazywają jej ojca czarodziejem? Mówię wam, że tego tu człeka zauroczyli. Rzucili na niego bezbożne czary i wyleczyli go z kolek... No, Piotrze, popatrz i rzeknij mi, kto to jest? A wy, niewiasty, bądźcie cicho przez chwilę, jeśli potraficie. Kto to jest, Piotrze? - Jakżeby - rzekł Buyskens w odpowiedzi. Wydawał się urzeczony obrazem. - Kto to jest? - powtórzył porywczo Ghysbrecht. Piotr Buyskens uśmiechnął się. - Sami wiecie równie dobrze jako i ja. Ale dlaczego jej włożyli koronę na głowę? Jeśli o mnie chodzi, to nigdym jej nie widział w koronie. - Człowieku! Czyż nie możesz otworzyć gęby i wyrzec imienia dziewuchy, zyskując wdzięczność trzech osób? - Zrobiłbym o wiele więcej - odparł sąsiad - nawet gdyby miała mi być wdzięczna tylko jedna osoba, burmistrzu. Jasne jak słońce! - Przeklęte chłopisko! Nie może wykrztusić. Niech go licho porwie! - Dlaczego? Cóż znów złego zrobiłem? - Panie - odezwała się Kasia. - Zlitujcie się nad nami: czy to są rysy żyjącej kobiety, Małgorzaty Brandt? - Zwierciadło nie może być wierniejsze, dzieweczko. - Ale to jest ona, panie, na pewno ona? - A któż inny mógłby to być? - Czemuś tak nie rzekł od razu? - warknął Ghysbrecht. - Powiedziałem tak wyraźnie, jak jeno umiałem - mruknął Piotr. Tak się zapamiętali w tym błahym sporze, że nie zauważyli, jak Katarzyna i jej córka zarzuciły fartuchy na głowę i poczęły kiwać się w głębokiej rozpaczy. Za chwilę wrócił ze sklepu Eliasz i stanął przerażony. Katarzyna mimo zakrytej twarzy rozpoznała kroki. - Jest mój biedny mąż - zaszlochała. - Powiedzcie mu, zacny Piotrze Buyskens, bo ja nie mam odwagi. Eliasz zbladł. Przybycie burmistrza do jego domu po tylu latach chłodnych stosunków, rozpacz żony i córki napełniły go strachem przed jakimś wielkim nieszczęściem. - Ryszard! Jakub! - szepnął. - Nie! Nie! - rzekł burmistrz. - Szukajcie bliżej domu. Nikt nie umarł ani nie kona, stary przyjacielu. - Niech Bóg cię ma w swej opiece, burmistrzu. Jakieś złe przeczucie ścisnęło mi gardło. O co więc chodzi? Ghysbrecht powtórzył mu to samo, co przedtem powiedział kobietom, i pokazał obraz na dowód. - To wszystko? - spytał Eliasz z ogromną ulgą. - A wy tak ryczycie i zawodzicie? Dokuczliwe, przykre, ale to nie śmierć ani nawet choroba. Chłopak to chłopak. Wyrośnie z tej choroby. To nie sięga głębiej niż pod skórę. Gdy jednak Ghysbrecht powiedział, że Małgorzata jest przyzwoitą dziewczyną, że nie sądzi, aby się zbliżyła do chłopca bez obietnicy małżeństwa, ojciec zmarszczył brwi. - Małżeństwo? Nigdy! - rzekł stanowczo. - Nie dopuszczę do tego, choćbym miał użyć siły. Tak postąpię, jak niegdyś uczynił stary Jan Koestein. - Co uczynił? na litość boską... - spytała matka, opuszczając nagle swój fartuch. Burmistrz odpowiedział: - Kazał mi zamknąć młodego Albrechta Koesteina w więzieniu na ratuszu, póki chłopak nie zmięknie. Niedługo to trwało. Czterdzieści osiem godzin w samotności o chlebie i wodzie ostudziło gorące serce. „Powiedz memu ojcu- rzekł - że jestem jego powolnym sługą, i pozwól mi wyjść na słońce jeszcze raz. Słońce jest więcej warte niż wszystkie dziewki na całym świecie". - Och, okrutni mężczyźni! - westchnęła Katarzyna. - W takiej sprawie burmistrz nie ma wyboru; takie jest prawo. Jeśli ojciec powiada: „Burmistrzu, zamknij mego syna", burmistrz musi słuchać. Ładnie by świat wyglądał, gdyby ojciec nie mógł zamknąć własnego syna. - Dobrze, dobrze, nie dojdzie do tego w moim i mego syna przypadku - rzekł Eliasz. - Odkąd żyje, nie był mi nieposłuszny i nigdy nie będzie. Gdzie się podziewa? Już dawno minął czas wieczerzy. Gdzie on jest, Kasiu? - Niestety, nie wiem, ojcze. - Ja wiem - rzekł Ghysbrecht. - Jest w Sevenbergen. Sługa spotkał go na drodze. Ponure milczenie panowało przy kolacji. Zapadł wieczór, a Gerarda nie było, minęła ósma, a Gerarda nie było. Wtedy ojciec wysłał do łóżek całą rodzinę prócz Katarzyny. - Pójdziemy za miasto i porozmawiamy o tej nowej trosce. - Za miasto? O tej porze? Dokąd? - Ano, drogą do Sevenbergen. - Och, nie krzycz na niego, ojcze. Biedny Gerard! Nie rozgniewał cię nigdy dotąd. - Nie obawiaj się. Ale trzeba z tym skończyć. A ja nie lubię odkładać na jutro, co mam zrobić dzisiaj. Para starych ludzi powędrowała, trzymając się za ręce. Może się to wydać dziwne niektórym moim czytelnikom, ale chodzenie pod ramię przywędrowało do Europy dopiero parę wieków później. Małżonkowie przechadzali się długi czas w milczeniu. Noc była jasna i miała balsamiczny zapach. Takie ciche, spokojne noce wskrzeszają przeszłość. - Wiele już lat nie przechadzaliśmy się o tej porze we dwoje - rzekła Katarzyna. - Tak, kochanie. Więcej, niż mamy jeszcze przed sobą... Czy ten chłopak nigdy nie przyjdzie? - odparł Eliasz. - Od czasu kiedyś się o mnie starał. - Tak. Byłaś wtedy hożą dziewczyną. - A ty najurodziwszym chłopakiem, na którego kiedykolwiek padło oko dziewczyny... Pewno Gerard jest teraz dla niej tym, kim ty byłeś dla mnie. Natura jest mocna i taka sama w każdym pokoleniu. - Mam nadzieję, że już się z nią pożegnał, bo jak nie, będziemy tu czekać noc całą. - Eliaszu! - Co, Katarzyno? - Byłam z tobą szczęśliwa, kochany, mimo wszystkich naszych kłopotów. O wiele szczęśliwsza, przyznaję, niż gdybym... niż gdybym... była mniszką. Nie będziesz chyba surowy dla biednego dziecka. Można postępować stanowczo, ale nie surowo. - Oczywiście. - Czy byłeś ze mną szczęśliwy, drogi Eli? - Przecie wiesz, że tak. Miałem wielu przyjaciół, ale w nikim takiego przyjaciela jak w tobie. Daj całusa, Katarzyno. - Serce, z którym można dzielić radości i smutki, to wielka pociecha dla niewiasty i mężczyzny. Prawda, Eliaszu? - O tak, moja dziewczyno. - „Radość podwójna i smutku połowa" - mówi przysłowie. I ja tak myślę, kochanie. No, idzie wreszcie głupi młodzik! Katarzyna zadrżała i mocniej ujęła rękę męża. Księżyc świecił jasno, ale oni ukryci byli w cieniu drzew i syn ich nie widział. Szedł śpiewając i miał promienną twarz w świetle księżyca. ROZDZIAŁ VIII Gdy burmistrz demaskował Gerarda w Tergou, Małgorzata miała własne troski w Sevenbergen. Było to zmartwienie gospodyni, głębsze jednak, niż możemy sobie wyobrazić. Przyszła do starego żołnierza, Marcina Wittenhaagena, ze łzami w oczach. - Marcinie, nic nie mam w domu, a Gerard przychodzi, on jest taki beztroski. Zapomina wieczerzać w domu. Ledwie skończy pracę, biegnie biedak prosto do mnie i przychodzi czasem prawie omdlały. Pomyśleć, że nie mam co podać przyjacielowi, który kocha mnie tak czule. Marcin poskrobał się w głowę. - A co ja mogę zrobić? - Dziś czwartek, twój dzień strzelecki. Prawdę mówiąc, liczyłam dziś na ciebie. - Nie - rzekł żołnierz - nie wolno mi strzelać, gdy książę lub jego przyjaciele polują. Przeczytaj zresztą sama, ja tam nie uczony. Wyciągnął z torby myśliwskiej pergamin z wielką pieczęcią. Dokument potwierdzał przyznanie pensji oraz przywilej dany przez Filipa, diuka Burgundii, łucznikowi książęcemu, Marcinowi Wittenhaagenowi, w nagrodę za usługi oddane na wojnach i za ranę odniesioną u boku księcia. Pensja wynosi cztery dukaty rocznie, wypłacane przez jałmużnika książęcego. Przywilej pozwalał wypuścić trzy strzały raz w tygodniu, nie innego dnia niż we czwartek, w każdym lesie księcia na terenie; Holandii, do wszelkiego zwierza oprócz siedmioletniego kozła lub kornej łani; z tym zastrzeżeniem, że tego dnia ani książę, ani nikt z jego przyjaciół polował nie będzie. W przeciwnym przypadku Marcin Wittenhaagen nie wejdzie do lasu i nie będzie przeszkadzał pod karą utraty pensji, głowy albo grzywny pieniężnej. Małgorzata westchnęła i umilkła. - Rozchmurzcie się, panienko - rzeki - dla ciebie chętnie narażę i życie. Robiłem to dla wielu, którzy nie byli warci twego paluszka. Ryzyko zresztą nie jest takie wielkie. Pójdę jeno skrajem lasu. Bardzo być może, iż myśliwi przygonią zająca lub jelenia na odległość rażenia mej strzały. - Dobrze, pozwolę ci pójść, jeżeli mi obiecasz, że nie zapuścisz się daleko i nie dasz się podpatrzeć; Lepiej, by Gerard został bez wieczerzy, niżby miało ci się stać coś złego, mój wierny Marcinie. Udzieliwszy żądanej obietnicy, Marcin wziął łuk, trzy strzały i zakradł się ostrożnie do lasu. Zaledwie o staję słychać było ginący w oddali dźwięk rogów -polowanie właśnie się rozpoczynało. „Szybko napełnię garnek - pomyślał Marcin. - Nikt mnie nie przechytrzy" Zajął stanowisko za potężnym dębem zamykającym drogę do otwartej polany i założył cięciwę na swój prawdziwie groźny łuk. Była ,to broń sporządzona z angielskiego, cisu, wysoka na sześć stóp i dwa cale i odpowiednio gruba.. Marcin, mężczyzna o potężnej piersi, o ramionach jak z żelaza, ćwiczony od dzieciństwa w posługiwaniu się łukiem, mógł przyciągnąć trzystopowej długości strzałę do policzka. Gdy ją wypuścił, z trudem można było dogonić pocisk wzrokiem, a cięciwa drgała jak struna harfy. Łuk ten zwalił wielu krzepkich żołnierzy w wojnach „Hoeks" i „Cobbeljaws". W owych czasach pole bitwy nie było chmurą dymu. Niewielu było walczących, ale wielu zabitych. Widzieli swe pozycje i mniej niecelnych strzał przeszywało powietrze niż teraz kul.. Podbieg! skokami zając, zrobił słupek i nastawił słuchy. Marcin zniżył ku niemu swą straszliwą broń. Śmignęła strzałą, jęknęła cięciwa, ale łucznik celował zbyt pośpiesznie i chybił o cal. Zdawało się, że strzała trafiła zwierzątko, ale uderzyła o ziemię tuż obok, przeszła pod brzuszkiem jak błyskawica, świsnęła, rozdzierając niską trawę, i zniknęła. Zajączek podskoczył trzy stopy w górę i zniknął, jak umiał najszybciej. - Partacz - mruknął do siebie Marcin. Najlepszy dowód, że zwykłym partaczem nie był, bo ów miałby pretensję do zająca. Ledwie założył drugą strzałę, gdy gołąb leśny siadł na wysokim drzewie, pod którym stał myśliwy. „Aha! - pomyślał - małyś, lecz smakowity". Tym razem więcej się przyłożył, naciągnął starannie strzałę, wypuścił ją łagodnie i dojrzał z całą pewnością, jak przeszyła ptaka, rozrzucając pióra jak pył po niebie. Ptak z piersią rozdartą, ale nie przebitą na wskroś, zatrzepotał słabo skrzydłami, z wielkim wysiłkiem wzniósł się ponad drzewa, przeleciał około pięćdziesięciu jardów i upadł wreszcie bez życia w gęste krzaki, w których myśliwy nie mógł go dojrzeć. . „Nie mam dziś szczęścia" - stwierdził zgnębiony. Przygotował jednak następną strzałę i przepatrywał bystro polanę. Nagle usłyszał szmer za sobą i odwrócił się na czas, aby ujrzeć wspaniałego jelenia na otwartej przestrzeni, za późno jednak, by do niego strzelić. Opuścił łuk i zaklął. W tym momencie smukłe cętkowane zwierzę przemknęło zręcznym śladem jelenia, zdając się w biegu dotykać brzuchem ziemi. Marcin poderwał łuk i rozpoznał książęcego lamparta. „Myśliwi muszą być niedaleko za nim- pomyślał. Muszę uważać, by mnie nie dostrzeżono. Gerard musi odejść dziś wieczór bez wieczerzy". Dał susa w ślad za jeleniem i lampartem, bo tamtędy wiodła droga do domu. Niedaleko uszedł, gdy usłyszał niezwykły hałas przed sobą- szeleściły liście, dudniła ziemia. Podbiegł z pośpiechem w tę stronę. Ujrzał lamparta na grzbiecie jelenia, szarpiącego zębami i pazurami. Jeleń biegał w koło dzikimi susami, bok jego spływał krwią. Marcin powziął wtedy rozpaczliwą decyzję zdobycia dziczyzny dla Małgorzaty. Dociągnął strzałę do policzka i wypuścił strzałę w jelenia, który z drapieżcą na grzbiecie skoczył wysoko w powietrze i padł martwy. Lampart szarpał go dalej, jak gdyby nigdy nic. Marcin miał nadzieję, że bestia nażłopie się krwi i pozwoli mu zabrać mięso. Poczekał kilka minut, po czym podszedł zdecydowanym krokiem i położył rękę na nodze jelenia. Lampart ryknął straszliwie i przestał wysysać krew. Zrozumiał zamiar człowieka: był czujny i podrażniony. Cóż począć? Marcin słyszał, że dzikie zwierzęta nie mogą wytrzymać spojrzenia człowieka. Wobec tego stanął wyprężony i utkwił wzrok w ślepiach zwierza. Lampart obrócił nań dzikie wejrzenie i nie spuszczał ani na chwilę oka z łucznika. Gdy Marcin nie przestawał przeszywać go wzrokiem, lampart brutalnie lekceważąc prawa przyrody skoczy! nań ze straszliwym rykiem, płonącymi ślepiami, rozdziawiwszy paszczę i wysuwając pazury. Łucznik ledwie miał czas uchwycić go za gardło, nim kły zwierza dosięgły jego twarzy. Pazur jednej łapy rozdarł ramię myśliwego, druga wymierzona w policzek była bardziej niebezpieczna. Marcin jednak trzymał się dawnej mody i nie nosił kapelusza, lecz nakrycie głowy z tego samego materiału co kaftan i zakładał je na głowę jak kaptur. Pazur bestii zaczepi! luźną skórę. Marcin z wielkim trudem powstrzymał pazury zwierza z dala od swej twarzy i z całej siły zaciskał gardło drapieżcy, który szarpał jego bark. Jakby tępy sierp darł i miażdżył ciało. Ból był potworny, lecz nie tylko nie załamał starego myśliwego, ale wzburzył w nim krew. Marcin zgrzytał zębami z taką samą wściekłością jak dziki zwierz i dławił szyję lamparta z żelazną siłą. Dwie pary oczu płonęły utkwiwszy spojrzenie w przeciwniku; Oczy człowieka były tak wściekłe jak ślepia bestii. Drapieżca poczuł, że człowiek go dusi. Dzikim wysiłkiem próbował się uwolnić, ściągnął kaptur na twarz człowieka, oślepił go, wyrwał pazury z barku Marcina wraz z ciałem, ale łucznik nie przestał dusić zwierza żelaznymi rękami. Długi ogon lamparta wzniesiony dotąd w górę opadł nagle. - Aha! - wrzasnął radośnie Marcin i wzmógł śmiertelny uścisk. Ciało lamparta straciło prężność. Myśliwy trzymał już tylko zdławione i bezsilne stworzenie. Dusił je jeszcze, dopóki nie ustały drgania, rzucił cielsko zwierza na ziemię i dopiero wtedy, ciężko dysząc, zesunął kaptur. Lampart leżał nieruchomy u jego stóp, wywalił jęzor, łapę miał skrwawioną. Po raz pierwszy groza zdjęła starego żołnierza: „Przepadłem: zabiłem książęcego lamparta" - pomyślał. Szybko nazbierał listowia i przyrzucił nim zwierza. Potem wziął jelenia na ramię i pokuśtykał, zostawiając na drodze ślady krwi własnej i jelenia. Wpadł do domu Piotra Brandta w okropnym stanie: krwawiący i krwią splamiony, i rzucił zabitego jelenia na ziemię. - O nic nie pytaj - powiedział. - Upiecz mi stek, bo omdlewam. Małgorzata nie dostrzegła, że był ranny; sądziła, że to farba jelenia. Zakrzątnęła się przy ogniu, a krzepki żołnierz zatamował krew, skrycie opatrzył swe rany i rychło wraz z Gerardem i dziewczyną zjedli królewską kolację z pieczonej na ruszcie dziczyzny. Bardzo byli weseli. Gerard jakby cudownie przewidział wszystko i przyniósł flaszkę schiedam. Marcin odżył pod wpływem wina i opowiedział im, jak zdobył dziczyznę. Weselili się wspólnie, podziwiając bohaterski czyn. Lecz ich radość została nagle zakłócona. Małgorzata utkwiła w oknie przerażone oczy i policzki jej zbladły. Z trudem chwytała oddech i, nie mogąc przemówić, wskazywała drżącym palcem okno... Oczy mężczyzn skierowały się w tę stronę. Majaczył tam w półmroku ciemny kształt o ślepiach lśniących jak świętojańskie robaczki. Był to lampart. Podczas gdy stali nieruchomo urzeczeni zielonym płomieniem oczu, z lasu dobiegło głębokie pojedyncze ujadanie. Marcin zadrżał. - Zgubili ślad i puścili tropem ogary -rzekł. - Znajdą tu lamparta i dziczyznę. Żegnajcie, przyjaciele! Nadszedł kres dni Marcina Wittenhaagena. Gerard chwycił łuk i złożył go w ręce żołnierza. - Bądź mężczyzną! - krzyknął. - Zastrzel go i ciśnij w lesie, nim tu nadejdą. Kto się o tym dowie? Ujadanie ogarów było coraz gęstsze i bliższe. - Przeklęta bestia! - krzyknął Marcin. - Raz darowałem mu życie, ale teraz musi zginąć, on lub ja, czy raczej my obaj Podniósł łuk i przyciągnął strzałę do policzka. -Nie, nie! - krzyknęła Małgorzata i chwyciła strzałę. Dziewczę złamało ją wpół, kawałki upadły po obu stronach łuku. Ujadanie psów gończych znowu wypełniło powietrze; były już blisko natro pie. Cóżeś zrobiła, dziewczyno? Zacisnęłaś mi stryczek na gardle. - Nie! - zawołała Małgorzata. - Uratowałam cię. Odejdźcie obydwaj od okna! Dajcie nóż prędko! Chwyciła myśliwski kordelas o długim ostrzu, prawie go Marcinowi wydarła zza pasa, i wybiegła z izby. Dom był otoczony ujadającymi psami i krzyczącymi ludźmi. Oczy płonące jak świetliki trwały na miejscu. ROZDZIAŁ IX Małgorzata odcięła ogromny połeć dziczyzny, podbiegła do okna i rzuciła go w zielone ogniki oczu. Zwierz chwycił mięso z dzikim warknięciem, począł miażdżyć je i rozdzierać. Gończy, ujadał już tak blisko i głośno, że dom cały, drzewo i okno odpowiadały echem. Troje ludzi przy oknie wzdrygnęło się. Wtedy lampart przestraszył się ó swą wieczerzę wyślizgnął się szybko ukradkiem w stronę lasu. Za chwilę cienie koni, ludzi i psów pędzących na łeb, na szyję, przemknęły przed oknami i z krzykiem pognały za zwierzem. Marcin i jego towarzysze odetchnęli. Lampart gnał pędem i pościg nie mógł go dognać bliżej niż o milę od domu. Chwycili się za ręce. Małgorzata skorzystała z okazji i popłakała trochę. Gerard scałowywał jej łzy. Zasiedli znów przy stole i Gerard wzniósł toast za rozum niewieści. - Mocniejszy bowiem jest niż siła męża - rzekł. - Tak - odpowiedziała Małgorzata - ale tylko wtedy, gdy niebezpieczeństwo grozi tym, których kochamy, nie inaczej. Tego wieczora Gerard pozostał z nią dłużej niż zazwyczaj i wracał do domu szczęśliwy jak król, bardziej niż kiedykolwiek dumny ze swej dziewczyny. Niedaleko od domu w Tergou, w cieniu drzew, rozróżnił dwie postacie; zastąpiły mu niemal drogę. Byli to jego rodzice. Tak późno poza domem? Z jakiej przyczyny? Przebiegł go dreszcz. Przystanął i spojrzał na nich. Stali ponurzy i milczący. Chłopak wybąkał parę pytających słów. - Po cóż pytać? - rzekł ojciec. - Dobrze wiesz, dlaczego tu jesteśmy. - Gerardzie... - wyrzekła matka głosem pełnym wyrzutu, lecz nie mniej wzruszonym. Gerardowi mocniej zabiło serce, lecz milczał. Ojcu zrobiło się żal zmieszanego chłopca, rzekł przeto: - No nie, nie potrzebujesz spuszczać głowy. Nie jesteś pierwszym głupcem, który dał się złapać na lep rumianej buzi i niebieskich oczu. - Nie, nie - wtrąciła Katarzyna. - To czary. Piotr Brandt dobrze jest z tego znany. - Nuże, przewielebny księże-podjął ojciec-wiesz przecie, że nie wolno ci biegać za spódniczkami. Obiecaj nam, że nie pójdziesz więcej do Sevenbergen, i na tym koniec. - Nie mogę tego obiecać, ojcze. - Nie przyrzekasz, młody obłudniku! - Ojcze, nie nazywaj mnie tak. Nie miałem odwagi się przyznać, wiedząc, że cię rozgniewam; szczerze jestem wdzięczny temu zacnemu przyjacielowi, kimkolwiek jest, że was uwiadomił. Ciężar spadł mi z serca. Tak, ojcze, kocham Małgorzatę. Nie nazywaj mnie księdzem, bo nigdy nim nie będę. Raczej śmierć. - To się obaczy, młodzieńcze. Chodź, nie sprzeciwiaj mi się więcej. Ja cię nauczę, co to znaczy nie szanować ojca. Gerard nie odpowiedział i szłi wszyscy troje do domu w ponurym milczeniu, przerywanym tylko głębokimi westchnieniami Katarzyny. Od tej godziny domek w Tergou przestał być spokojnym gniazdem. Następnego dnia zmyto Gerardowi głowę w obecności całej rodziny i wszyscy opowiedzieli się przeciw niemu prócz małej Kasi i Idziego, który chętnie szedł za przykładem dziewczynki, nie wiedząc nawet, dlaczego. Korneliusz i Sybrandt byli bardziej zawzięci od ojca. Przeraziła Gerarda tak wielka liczba przeciwników. Spoglądał z rozczuleniem w twarz dziewczynki. Jej oczy były pełne łez, gdy zasypywano ostrymi wymówkami tego, który wczoraj jeszcze był ulubieńcem wszystkich. Ale nie podtrzymywała go i mówiła, odwracając głowę: - Kochany, kochany Gerardzie. Proś, by cię Nieba wyleczyły z tego szaleństwa. - I ty także jesteś przeciw mnie? - rzekł Gerard ze smutkiem. Wstał z głębokim westchnieniem, wyszedł z domu i skierował się do Sevenbergen. Początek sporu, gdy obie strony są związane uczuciem, a dzielą je tylko sprzeczne sentymenty i dążenia, jest stosunkowo niewinny. Jedni i drudzy mają być może rację na samym początku, a wtedy spokojny przyjaciel, umiejący zrozumieć racje obu stron, jest darem Niebios. Im dłużej bowiem trwa rozdźwięk, tym bardziej rozszerza się i pogłębia wobec niedoskonałości i pobudliwości ludzkiej natury. Podlegają tym prawom obydwie strony i dochodzi niezmiennie do jedynego rozwiązania - krzywdzącego dla obydwu. Przeciwnicy niejednako byli usposobieni: Eliasz - gniewny, Korneliusz i Sybrandt- złośliwi; Gerard, bardziej od nich wykształcony i mający szersze horyzonty, dostrzegał oba punkty widzenia tam, gdzie oni upierali się tylko przy jednym. Nie mógł więc powziąć decyzji i czuł się nie tyle rozgniewany, co nieszczęśliwy. Poza tym czuł się w tej walce samotny. Nie mógł przed nikim otworzyć serca. Małgorzata była szlachetną dziewczyną. Nie śmiał jej opowiedzieć o tym, co cierpiał w domu. Mogłaby poprzeć jego rodzinę i wyrzec się go, choćby za cenę własnego szczęścia. Małgorzata van Eyck pomogła mu niegdyś wiele przy innej okazji, ale teraz nie miał odwagi się jej zwierzyć. Historia jej życia znana była ogólnie. Miała w młodości wiele propozycji małżeństwa, ale wyrzekła się ich dla sztuki, wiedząc, jak trudno pogodzić z jej wymaganiami obowiązki żony i matki. Pozostała więc samotna i malowała wraz z braćmi. Jakżeż mógł wyznać jej, że wyrzeka się prebendy, o którą ona się postarała; że rezygnuje dla miłości, którą ona w jego wieku tak łatwo wzgardziła. Gerard był w tym okresie bliski załamania. Ale strona przeciwna miała niebezpiecznego sprzymierzeńca w starszej Katarzynie. Ta dobroduszna, lecz niewykształcona kobieta nie mogła postępować spokojnie i stanowczo jak jej córka, a co dopiero z rozmysłem działać. Rozdrażniła w swoim czasie Gerarda i tym mu dopomogła, gniew bowiem wielce pobudza odwagę. W innych przypadkach zaskakiwała nagle wszystkich atakami na siły własnego obozu. Oto pierwszy z brzegu przykład, wybrany spośród wielu. Gdy pewnego dnia wszyscy byli w domu, Korneliusz zapytał: - Nasz Gerard żeni się z Małgorzatą Brandt? Połączą biedę z nędzą. - A co będzie, jak ty się ożenisz? - krzyknęła Katarzyna. - Gerard umie malować, umie pisać, a ty, co umiesz, leniwy hultaju? W jaki sposób utrzymasz niewiastę? Potrafisz jeno czekać na zgon ojca. O, wiemy, dlaczego ani ty, ani Sybrandt nie chcecie, by biedak się ożenił. Boicie się, że przyjdzie do nas po swój dział majątku. Przypuśćmy, że tak zrobi, przypuśćmy, że go wyposażymy, to damy mu część nie z waszego. A może zresztą nigdy i nic nie będzie wasze. Podczas takich okazji Gerard czuł się lepiej, uśmiechał się nieśmiało, a nieszczęsnych sprzymierzeńców Katarzyny ogarniała chwilowa kontuzja. W końcu jednak, po sześciu przeszło miesiącach rozdrażnienia, nastąpił kryzys. Ojciec zawiadomił syna wobec całej rodziny, że polecił burmistrzowi uwięzić go raczej na ratuszu, niżby miał zezwolić mu na poślubienie Małgorzaty. Gerard zbladł z rozpaczy, lecz całą siłą woli zapanował nad sobą. - I nim rok minie, zostaniesz księdzem, czy ci się to podoba, czy nie. - A więc to tak? - zawołał Gerard. - Słuchajcie w takim razie: przysięgam na Boga i świętego Bawona, że nie zostanę księdzem, póki Małgorzata żyje. Jeżeli ma rozstrzygać siła, nie zaś miłość i obowiązek, użyjcie siły, ojcze, ale siła nie zwycięży, bo tego dnia, gdy przyjdzie po mnie burmistrz, opuszczę na zawsze Tergou, Holandię i dom mego ojca, w którym, jak mi się zdaje, byłem ceniony przez wszystkie te lata nie z miłości dla mnie, lecz dla korzyści, które będę mógł przynieść. Wybiegł z komnaty blady z gniewu i rozpaczy. - Oto są skutki - krzyknęła Katarzyna - gdy się zbyt krótko chce trzymać młodych. Ale mężczyźni okrutniejsi są niż tygrysy nawet wobec swej własnej krwi. Niech Bóg broni, żeby Gerard miał kiedykolwiek nas opuścić jako żonaty czy kawaler. A tymczasem Gerard, wyszedłszy z domu z sercem tłukącym się w piersi i pobladłymi licami, spotkał pannę Reicht Heynes. Miała dlań polecenie: Małgorzata van Eyck pragnęła go widzieć. Ujrzał starą damę ponurą jak sędzia. Nie tracąc czasu na wstępne wyjaśnienia, zapytała go chłodno, czemu nie odwiedził jej od tak dawna. Nim zdążył odpowiedzieć, rzekła sarkastycznie: - Myślałam, że byliśmy przyjaciółmi, młody panie. Gerard wyglądał jak obraz zwątpienia i rozpaczy. - To dlatego, iż nie powiedziałeś pani, że jesteś zakochany - rzekła Reicht Heynes, litując się nad zmieszanym. - Zamilcz, dziewczyno! Czemuż by miał nam mówić o swych sprawach? Nie jesteśmy jego przyjaciółkami, nie zasłużyłyśmy na zaufanie. - Niestety, moja przybrana matko - rzekł Gerard - nie śmiałem wam, pani, opowiedzieć o mym szaleństwie. - O jakim szaleństwie? Czyż miłość jest szaleństwem? - Mówią mi o tym co dzień. - Nie powinieneś się był obawiać zwierzeń wobec mojej pani. Jest zawsze wyrozumiała dla wiernych kochanków - wtrąciła Reicht. - Madame... Panno Reicht... Bałem się, bo powiedziano mi... - Co ci powiedziano? - Że pani w młodości wzgardziłaś uczuciem, nad nie przekładając sztukę. - Tak uczyniłam, chłopcze; i czym to się skończyło? Widzisz mnie oto teraz niczym uschłą gałąź, a moje rówieśniczki żyją z gromadką dzieci u boku, z wnukami u swych kolan. Poświęciłam słodycze kobiecości i macierzyństwa dla czego? Dla mych ukochanych braci. Dawno już pomarli i zostawili mnie samą przed wielu laty. Dla sztuki? Była dla mnie wszystkim, ale i ona mnie opuściła. Mam jeszcze wiedzę, ale cóż ona znaczy, gdy drży ręka. Gerardzie! Patrzę na ciebie tak, jakbym patrzyła na syna: jesteś dobry, jesteś urodziwy, jesteś malarzem, choć nie takim, jakich znałam dawniej. Nie pozwolę ci zmarnować twej młodości, jak ja zmarnowałam swoją. Poślubisz tę Małgorzatę. Dowiadywałam się o nią. Jest dobrą dziewczyną. Reicht znosi mi plotki i opowiedziała mi wszystko o niej. Co nie znaczy jednak, żebym ciebie nie zachęcała do zwierzeń. Biedny Gerard był uszczęśliwiony zezwoleniem na głośne zachwyty ukochaną, i to przed kimś, kto rozumie, za co pokochał Małgorzatę. Wnet podczas tego opowiadania dwie pary oczu zalały się łzami, a gdy biedny chłopiec to spostrzegł, i jemu zwilgotniały źrenice. Kobiety są pełne animuszu. Ich odwaga jednak jest całkiem inna od odwagi mężczyzn. I u licha! nigdy nie będzie taka sama. Musimy się poddać! Ich odwaga jest odwagą zastępczą. Kobiety na przykład nigdy za żadne skarby nie wzięłyby udziału w corridzie, ale wiemy, że asystują przy niej, żadna nie zadrży z trwogi i obawy o los walczących, jaką żywią tchórzliwi widzowie męskiego rodzaju. Nic nie dorówna determinacji, z jaką wysyłają mężczyzn do walki. Niektórzy dowcipnisie twierdzą: Les femmes sont tres brcwes. avec la pean d´autrui. Skorzystał na tym Gerard. Małgorzata van Eyck i Reicht były obie całkowicie zgodne, że mężczyzna winien zawsze brać byka za rogi. Uważały, że jedynym wyjściem dla Gerarda jest natychmiastowy ślub z Małgorzatą Brandt Starsi pojmą to po pewnym czasie i skapitulują wobec faktów; Poza tym, im dłużej trwa obecny stan nieporozumienia, tym gorzej dla wszystkich, a w szczególności dla Gerarda. - Popatrz, do czego go przywiedli! Jaki blady i chudy sta! się wśród nich. - Prawdziwie, panie Gerardzie - rzekła Reicht. - Smutno patrzeć na młodego człowieka tak wymizerowanego i wyniszczonego. o pani, gdym spotkała go dziś na ulicy, o mało nie wybuchnęłam płaczem, taki był zmieniony. - Założę się, że rodzina nie straciła rumieńców, co, Reicht? - Ach, nie widzę u nich różnicy. - Oczywiście. My malarze nie nadajemy się do gburów. Myśmy szkłem, oni kamieniem. Nie możemy znieść kłopotów, wielkich i małych, ludzi małego ducha i dla dobra ludzkości nie powinniśmy być na nie narażeni, Niebiosa świadkiem, że wystarczający to trud wymyślić i wymalować arcydzieło, a cóż dopiero znosić bąki i muchy tnące nas śmiertelnie w dodatku. Gerard, zrozpaczony groźbą użycia siły przez ojca, słuchał teraz przyjaznych głosów doradzających mu bunt. Ale choć słuchał, nie był przekonany. - Nie obawiam się gwałtu ze strony ojca - rzekł - lecz boję się jego gniewu. Gdyby do tego doszło, on mnie nie uwięzi. Jutro ożeniłbym się z Małgorzatą, gdyby to była moja jedyna obawa. Ale ojciec wydziedziczy mnie. Pojmę Małgorzatę za żonę i dam jej za męża nędzarza, który nigdy nie zdobędzie dobrobytu, klątwą ojcowską obciążony. Myślę czasem, o pani, że mógłbym poślubić ją tajemnie i zabrać do jakiegoś innego kraju, gdzie mój kunszt jest lepiej opłacany niż tutaj, a potem - po roku lub dwóch, gdy przeminie burza - wrócić z sakiewką pełną pieniędzy i rzec: „Kochani rodzice, nie prosimy was o majątek, lecz o to, byście nas znów pokochali jak wprzódy, jak my zawsze i niezmiennie was kochamy". Niestety, powiecie mi, pani, zapewne, że to marzenie niedoświadczonego młokosa. Oczy starej damy zabłysnęły. - Nie marzenie to, jeno głos zdrowego rozsądku, chłopcze. Pozostaje tylko stwierdzić, czy będziesz miał dość odwagi, by wy- pełnić twe zamysły. Gerardzie, istnieje kraj, gdzie czeka cię pewna fortuna. U nas sztuka zamiera, tam rozkwita, jak nigdy jeszcze nie kwitła w żadnym czasie ani kraju. - To Italia! - krzyknął Gerard - Italia! - Tak, Italia! Tam malarze żyją w takich honorach jak książęta, a skrybom płacą trzysta koron za skopiowanie jednego manuskryptu. Czy wiesz, że Ojciec Święty wezwał zręcznych skrybow ze wszelakich krajów, aby skopiowali setki bezcennych manuskrypt tów, które napłynęły do tego uprzywilejowanego kraju z Konstantym nopola, skąd barbarzyńscy Turcy wygnali naukę i uczonych mężów? - Nie wiedziałem o tym - rzekł Gerard - ale wyjazd do Italii, tej królowej sztuki, był marzeniem i nadzieją mego życia. Cóż z tego jednak? To daleka podróż, a my wszyscy jesteśmy tacy biedni. - Znajdź odwagę, by odbyć tę drogę, a ja znajdę środki. Potrafię zdobyć dziesięć złotych dukatów. Zaprowadzą one do Rzymu ciebie i dziewczynę wraz z tobą, jeżeli kocha cię tak, jak powinna. Dyskutowali nad tym do północy. Od tego dnia Gerard odzyskał humor, jakby posiadł czarodziejski talizman przeciwko drwinom i przycinkom, którymi dręczono go w domu. Oprócz pieniędzy, dostarczonych mu na drogę, Małgorzata van Eyck obdarzyła go słowami cenniejszymi od złota. - Powierzę ci sekrety przekazane mi przez mistrzów, którzy pomarli przede mną i nie pozostawili następców - rzekła. - Nawet Italczycy nie znają owych tajemnic, i to, co powiem ci teraz w Tergou, drogo powinieneś sprzedać we Florencji. Przyjrzyj się obrazom mego brata Jana: czas, który wszystkie inne malowidła przyciemnia, nieczyni zmian w jego dziełach. Barwy tak są jasne jak w dniu, w którym zdjęto je ze sztalug. A przyczyna w tym leży, iż nie robił niczego po omacku i nie spieszył się. Nie powierzał rozcierania farb płatnym pomocnikom, robił to sam lub dozorował prace swych uczniów. Płótna pod jego malowidła były wielekroć przygotowywane - pokażę ci, w jaki sposób - rok przedtem, nim położył na nich farby. Wielu artystów woli raczej zamykać się w sobie i stracić swe dzieła, niż się spieszyć. Ale malarze zawsze się spieszą. Ponad wszystko ostrzegam cię, Gerardzie, używaj niewiele oleju i nigdy go nie gotuj. Wrzenie roztapia w nim do cna roślinne zanieczyszczenia, a naszym zadaniem jest go oczyszczać, bo mętny olej kryje w sobie śmierć barwy. Winieneś wlewać olej do butelki z wodą. Po jednym dniu lub dwóch woda się zamąci: to osad. Zlej ostrożnie olej z brudnej wody i dodaj świeżej. Gdy i tę odlejesz, wyda ci się, że jest czysty. Mylisz się. Reicht, podaj mi tamto! - Reicht przyniosła szklaną czaszę, szczelnie zamkniętą szklaną pokrywką. - Gdy przemyłeś już olej w butelce, przelej go do czaszy z wodą i wystaw na cały dzień na słońce. Rychło zobaczysz, że woda znowu zmętnieje. Uważaj jednak, byś nie przedobrzył w tym, bo słońce może zmienić olej w werniks. Gdy czysty jest już jak kryształ, a nie za gęsty, przesącz go ostrożnie i szczelnie zatkaj korkiem. Rozcieraj sam swoje farby gruntowe i kładź je łącznie z tym olejem, a będą żyły. Hubert chciał dosypywać piasku lub soli do wody, aby szybciej oczyszczać olej. Ale Jan zwykł był mówić: „Woda lepiej to zrobi; daj czas wodzie". Jan van Eyck nigdy się nie spieszył i dlatego świat nieszybko o nim zapomni. Te i inne jeszcze recepty, qua nunc perscribere longum est, przekazała Małgorzata van Eyck z błyszczącymi zapałem oczyma, a Gerard przyjął je jak dar Niebios, tak ciekawe są pewne rzeczy, które wydają się nudne w czytaniu. Wyposażony w pieniądze i wiedzę, Gerard zdecydował się pojąć żonę i uciec z małżonką do Italii. Teraz pozostawało już tylko zawiadomić Małgorzatę Brandt o decyzji i możliwie najdyskretniej ogłosić zapowiedzi. Poszedł więc wcześniej niż zwykle do Sevenbergen omówić obie te sprawy. Zaczął od Małgorzaty; powiedział jej o dobroci pani van Eyck, o postanowieniu, które powziął ostatnio, i poprosił ją o zgodę i pomoc. Odmówiła stanowczo. - Nie, Gerardzie, nie rozmawialiśmy nigdy z sobą o twej rodzinie, lecz gdy myślisz o małżeństwie... - przerwała i podjęła znowu: - Sądzę, że twój ojciec nie gorzej jest przeciwko mnie usposobiony niż przeciwko jakiejkolwiek innej dziewczynie. Tak powiedział do Piotra Buyskensa, a on ni to powtórzył. Lecz jak długo chce, byś został księdzem (o czym ty powinieneś był mi powiedzieć, a nie ja tobie), nie mogę cię poślubić mimo mej najczulszej miłości. Gerard na próżno próbował obalić to postanowienie. Łatwo mu było doprowadzić ją do łez, lecz nie do uległości. Wreszcie Gerard stracił cierpliwość i stał się niesprawiedliwy. - Jesteś przeto po ich stronie. Chcesz mnie wykierować na księdza, bo to się musi tak czy owak skończyć. Rodzice nienawidzą naprawdę, a moja miła kocha mnie na żarty. Rzuciwszy te szalone i gorzkie słowa, wybiegł z domu zostawiając płaczącą Małgorzatę. Gdy mężczyzna popełnia błędy, wpływa to w dziwny sposób na szczerze kochającą go dziewczynę. Zaczyna się nad nim litować, co zresztą niektórym przedstawicielom rodu męskiego wydaje się zupełnie nielogiczne. Błąd leży w naszym spojrzeniu - logika owa jest zbyt nieuchwytna dla nas. Dziewczyna rozumuje w ten sposób: „Jakże nieszczęśliwy i rozdrażniony musi być biedak, skoro właśnie on tak źle się zachował! Biedactwo!" Ta słodka, kobieca litość przepełniała Małgorzatę, gdy ku wielkiemu jej zdziwieniu w półtorej godziny po rozstaniu przybiegł Gerard, trzymając strzępy obrazu w ręku i dysząc ciężko z żalu i gniewu. - Patrz, Małgorzato! Spójrz. Co za łotry! Podziwiaj ich złość! Pocięli twój portret na kawałki. Małgorzata spojrzała. Nie było wątpliwości; jakaś złośliwa ręka pocięła portret na pięć części. Była spokojną dziewczyną, ale nie z lodu: zaczerwieniła się aż po włosy. - Kto to zrobił? - Nie wiem. Nie miałem odwagi zapytać, bo musiałbym znienawidzić tę rękę aż po kres mych dni. Biedna Małgorzato! Toż to gbury, rzeżnicy! Sześć miesięcy pracy, pół roku wyrwane z życia i ślad mego trudu zaginął. Spójrz, cięli przez twą twarz, słodkie oblicze, które kocha każdy, kto je ujrzał. O, mściwe żmije, bez serca! - Mniejsza o to, Gerardzie - rzekła wzruszona Małgorzata. - Jeżeli tak traktują cię z mego powodu... Zrabowaliście mu mój portret? Dobrze, będzie więc miał mnie żywą. - Małgorzato! - Tak, Gerardzie, gdy oni tak są okrutni, ja będę łaskawsza. Wybacz mi moją odmowę. Będę twoją żoną choćby jutro, jeśli chcesz tego. Gerard całował w uniesieniu jej ręce i usta, a potem pełen radości pobiegł po ojca dziewczyny i Marcina. Nadeszli obaj i zostali świadkami zaręczyn - uroczystości wielkiej w owych czasach i wieki jeszcze później, dziś jednak zaniechanej. ROZDZIAŁ X Zapowiedzi ślubne musiały być odczytane trzykrotnie tak jak obecnie, z tą tylko różnicą, że ogłaszano je w dzień powszedni, więc młodzi bez trudu przekonali proboszcza, aby załatwił wszystko w ciągu doby. Ksiądz był niedawno w tamtej okolicy, a wygląd naszej pary budził zaufanie. Zapowiedzi wyszły w poniedziałek w czasie jutrzni i na nieszporach, gdy ku zadowoleniu narzeczonych nie było nikogo z Tergou w kościele. Następnego ranka czekali w kościele oboje drżąc z niepokoju, gdy wtem, o zgrozo! ujrzeli obcego człowieka, który powstał i zgłosił sprzeciw, stwierdzając, że młodzi są niepełnoletni, a rodzice nie zgadzają się na ich związek. Małgorzata i Gerard przystanęli przed drzwiami kościoła i drżąc naradzali się rozpaczliwie. Nim jednak zdążyli cokolwiek postanowić, zbliżył się człowiek, który przed chwilą tak źle im się przysłużył, i dał do zrozumienia, że działał z przykrością, byłby bowiem osobiście skłonny raczej dopomóc młodym do szczęścia, niemniej jednak jedynym jego źródłem dochodu jest zgłaszanie sprzeciwów w czasie zapowiedzi. - Młodzi państwo zechcą dać mi koronę, a ja zgrabnie zniszczę me dzieło: zgłoszę proboszczowi, że mnie w błąd wprowadzono i wszystko pójdzie gładko. - Koronę? Dam ci za to złotego dukata - rzekł Gerard z zapałem. Obcy zgodził się z nie mniejszym zapałem, poszedł z Gerardem do proboszcza i stwierdził, że popełnił śmieszną omyłkę, którą, przyjrzawszy się osobom zainteresowanym, przychodzi sprostować. Wobec tego proboszcz wyraża zgodę na ślub młodej pary następnego dnia o dziesiątej, a człowiek zawodowo sprzeciwiający się szczęściu ruszył do domu z dukatem Gerarda. Jak większość tych przemądrzałych spryciarzy był durniem i przystąpił do przepijania swego dukata w pewnej gospodzie w Tergou, przy której była murawa, gdzie uprawiano łucznictwo i inne pospolite gry. Po pijanemu chełpił się swym świeżym sukcesem i naturalnie Sybrandt, nicpoń, który był tam stałym gościem, wysłuchał każdego słowa. Pognał do domu, by donieść ojcu, nie było go jednak w domu, udał się do Rotterdamu po sukno do tamtejszych grosistów. Sybrandt mrugnął na starszego brata, aby wyszedł przed dom, i opowiedział mu, co słyszał. Parszywe owce zdarzają się prawie w każdej licznej rodzinie; ci dwaj byli właśnie wyrodnymi braćmi Gerarda. Lenistwo i oczekiwanie śmierci tych, których powinniśmy darzyć uczuciem, deprawuje ludzi. Te dwie zaślepione jedną myślą hieny zdolne były rozedrzeć na strzępy każdego, kto by przeszkodził im objąć owo nieszczęsne dziedzictwo, o którym myśleli w dzień, a śnili nocą. Oszczędność rodziców była cnotą, gdyż towarzyszyła jej pracowitość, a kierowała nią miłość do potomstwa. W przewrotnych i samolubnych sercach obu młodzieńców ta skromna cnota zwyrodniała i przerodziła się w skąpstwo, które jest jednym znajobfitszych źródeł ludzkich zbrodni. Po naradzie zdecydowali się nic nie mówić matce, tak zmiennej w uczuciach, lecz przede wszystkim iść do burmistrza. Połapali się chytrze, że był on przeciwny małżeństwu, choć nie mogli odgadnąć, dlaczego. Ghysbrecht van Swieten przejrzał ich od razu i postarał się nie dopuścić, by pojęli jego zamysły. Wysłuchał opowieści i odpowiedział z godnością i chłodem dygnitarza: - Skoro ojciec rodziny jest nieobecny, jego obowiązki spadają na mnie jako na głowę miasta. Znam mniemanie waszego rodziciela. Zostawcie mi całą sprawę. A przede wszystkim nie mówcie ni słowa żadnej niewieście, zwłaszcza niewiastom w waszym domu, bo plotkarskie języki zniweczą najmędrsze postanowienia. Odprawił ich trochę wyniośle, wstydził się bowiem swych wspólników. Po powrocie do domu zastali Gerarda siedzącego na niskim zydelku u stóp matki. Gładziła go po włosach, przemawiając bardzo czule, i obiecywała wstawić się za nim u ojca, by już nie stał na zawadzie jego miłości. Powód tej zmiany zamysłów był bardzo kobiecy. To ona właśnie w chwili niewieściego gniewu pocięła portret Małgorzaty na strzępy. Trwożnie oczekiwała reakcji syna i ujrzała, że zbladł jak trup i usiadł nieruchomy z kawałkami obrazu w dłoniach, oczy utkwiwszy w swe zniszczone dzieło, dopóki nie oślepiły go łzy. Wtedy matka przerażona zrozumiała, co uczyniła. Serce boleśnie poczęło bić w jej piersi i rozpłakała się gorzko w kąciku. Zgodnie ze swym usposobieniem, nie miała odwagi, by wyznać otwarcie swój czyn, ale postanowiła: „Nie powiem ani słowa, ale mu to wynagrodzę". Ogarnęła ją litość dla syna, zmarł naturalną śmiercią słaby gniew i właśnie zdecydowała się ofiarować swe nieszczęsne przymierze Gerardowi, gdy te dwie parszywe owce weszły do izby. Gerard nic nie wiedział o bezpośredniej przyczynie owej zmiany. Przeciwnie, mało znając niewieścią naturę, zawstydził się teraz, że mógł był podejrzewać, iż ona była tym, kto dokonał zniszczenia. Wielekroć ucałował Katarzynę i legł spać szczęśliwy jak król, z myślą, że matka okazała się znów matką w owym krytycznym momencie jego życia. Następnego ranka o dziesiątej Gerard i Małgorzata byli w kościele w Sevenbergen - młodzieniec promieniejący 'radością, dziewczę spłonione rumieńcem. Towarzyszyli im jedynie ojciec Małgorzaty i Marcin Wittenhaagen. Chodziło nade wszystko o zachowanie tajemnicy. Małgorzata nie zgodziła się na wyjazd do Italii. Nie mogła zostawić ojca, zbyt był uczony i zbyt bezbronny. Ustalili, że schronią się do Flandrii na parę tygodni, dopóki burza w Tergou nie ucichnie. Proboszcz nie dał im długo czekać, ale młodym czas ten wydał się wiekiem. Wreszcie stanął już przy ołtarzu i przywołał ich. Podeszli, trzymając się za ręce - najszczęśliwsza para w Holandii. Proboszcz otworzył księgę. Ale nie wyrzekł jeszcze ani jednego słowa świętego obrzędu, gdy w świątyni zabrzmiał ostry głos: - Wstrzymać się! Pachołkowie miejscy z Tergou ruszyli w górę nawy i, występując w imieniu prawa, aresztowali Gerarda. Długi nóż Marcina błysnął w tym samym momencie. - Zostawcie go!- krzyknął ksiądz. - Obnażacie broń w kościele! Przerywacie święty sakrament, bezbożnicy! - To nie bezbożność, ojcze - rzekł z szacunkiem pachołek burmistrza. - Ten młodzian chce się żenić wbrew woli ojca, i właśnie ojciec jego poprosił burmistrza, aby postąpił z nim wedle prawa. Niech zaprzeczy, jeżeli może. - Czy to prawda, młodzieńcze? Gerard spuścił głowę. - Zabieramy go do Rotterdamu, aby tam czekał na wyrok księcia. Słysząc to Małgorzata krzyknęła z rozpaczy i dwie biedne istoty, tak szczęśliwe przed chwilą, padły sobie w ramiona, szlochając tak żałośnie, że sprawcy nieszczęścia zawstydzeni cofnęli się o krok. Jeden, który był życzliwszy od innych, podszedł do młodych, udając, że chce ich rozdzielić, i szepnął do Małgorzaty: - Rotterdam? To kłamstwo. Bierzemy go jeno do naszego ratusza. Zabrali go z sobą i ruszyli konno drogą ku Rotterdamowi, zaś po tuzinie postojów i chytrych objazdów zawrócili do Tergou. Zaraz za miastem czekała na nich ohydna buda kryta płótnem. Umieszczono tam Gerarda i około piątej wieczorem przywieziono cichcem do więzienia w ratuszu. Powiedli go wysoko krętymi schodami i pchnęli do izdebki oświetlonej tylko przez wąskie okno z pionową żelazną sztabą. Jedynym sprzętem była olbrzymia dębowa skrzynia. Dla młodzieńca w owym stuleciu więzienie było jedną z prostych dróg ku śmierci. Okropne ono jest nawet w najłagodniejszej postaci, ale w tamtych czasach oznaczało chłód, nieprzerwaną samotność, tortury, głód, często truciznę. Gerard czuł,że wpadł w ręce wroga. „Jak on spojrzał na mnie na rotterdamskiej drodze. W tym kryje się więcej niż gniew mego ojca. Obawiam się, że nie ujrzę już światła dziennego" - pomyślał. Ukląkł i polecił duszę Bogu. Niebawem wstał, poskoczył do żelaznej sztaby w oknie i uczepił się jej kurczowo. Opierając się kolanami o ścianę, mógł wyjrzeć przez okno. Nie trwało to dłużej niż mgnienie oka, ale ujrzał w tej chwili coś, co tylko więzień potrafi ocenić: plecy Marcina Wittenhaagena. Marcin siedział spokojnie, łowiąc ryby w strumieniu tuż obok ratusza. Gerard skoczył znów ku oknu i zagwizdał. Marcin od razu okazał, że o wiele baczniej czuwał, niż łowił ryby. Odwrócił się spiesznie, zobaczył Gerarda i dał mu znak, a potem zabierając swą wędkę i łuk, szybko się oddalił. Gerard widząc to zrozumiał, że jego przyjaciele nie próżnują, wolałby jednak, aby Marcin został. Sam jego widok był dlań pociechą. Trzymał się sztaby, patrząc za odchodzącym żołnierzem tak długo, jak tylko mógł, wreszcie opadając trochę ciężko w dół, wyrwał z kamiennego muru ten stary żelazny pręt, słabo trzymający się na przeżartych rdzą gwoździach. W tym właśnie momencie Ghysbrecht van Swieten otworzył ukradkiem drzwi za jego plecami. Wzrok burmistrza padł natychmiast na żelazo, potem Ghysbrecht spojrzał na okno, ale nie wyrzekł ani słowa. Okno było sto stóp ponad ziemią i gdyby Gerard nawet miał zamiar popełnić głupstwo i wyskoczyć, czemuż by on miał temu przeszkadzać? Przyniósł bochen czarnego chleba i dzban wody i postawił na skrzyni w uroczystym milczeniu. Gerard w pierwszym odruchu miał ochotę zdzielić go żelazną sztabą i zbiec po schodach; ale burmistrz widząc dziki błysk w oku młodzieńca, zakaszlał cicho i trzech barczystych zbrojnych pachołków stanęło zaraz w drzwiach. - Mam rozkaz trzymać cię tutaj, dopóki nie zobowiążesz się przysięgą opuścić Małgorzatę Brandt i powrócić na łono Kościoła, do którego należysz od kołyski. - Śmierć raczej. - Życzę ci jej z całego serca - rzekł odchodząc burmistrz. Marcin pobiegł jak mógł najszybciej do Sevenbergen. Małgorzata była blada i podniecona, lecz zdecydowana na wszystko i pełna energii. Kończyła właśnie list do księżny Charolais, wzywając ją w sukurs przeciw przemocy i zdradzie Ghysbrechta. - Odwagi! - zawołał wchodząc Marcin. - Znalazłem go. Jest w tej wieży, w której straszy, pod samym szczytem, na prawo. Znam to miejsce. Wielu już biedaków weszło tam na własnych nogach, ale z powrotem ich wyniesiono. Opowiedział im potem, jak spojrzał do góry i zobaczył twarz Gerarda w oknie wąskim jak strzelnica. - Och, Marcinie, jak wyglądał? - Jak to „jak" ? Jak Gerard Eliassoen. - Czy był blady? - Trochę. - Czy wyglądał na zmartwionego? Na skazańca? - Ale skądże! wesolutki jak szczygieł. - Kpisz sobie ze mnie. Czekaj! To znaczy że i on musiał cię widzieć. Liczy więc na nas. Co teraz robić? Marcinie, kochany przyjacielu, zanieś to natychmiast do Rotterdamu. Marcin wyciągnął rękę po list. Piotr zadumany milczał cały czas. Jednak wbrew swym zwykłym obyczajom słuchał uważnie. - Nie ufajcie książętom - rzekł. - Biada nam! Komuż tedy innemu możemy zaufać? - Wiedzy. - Niestety, ojcze, nic nam tu nie pomoże twoja uczoność. - Skąd wiesz? Aż do dziś rozum był potężniejszy od żelaznych sztab. - Tak, ojcze, ale Natura mocniejsza niż rozum jest przeciwko nam. Pomyśl, jak to wysoko! w całej Holandii nie ma drabiny, która by tam dosięgła. - Nie potrzebuję drabiny. Potrzebuję jeno złotego dukata. - Pieniądze mam. Dziesięć dukatów. Gerard dał mi je do schowania. Ale na co się zdadzą? Przecie nie przekupimy burmistrza, żeby wypuścił Gerarda. - Na co się zdadzą? Daj mi tylko koronę, a młodzian jeszcze dzisiaj wieczór będzie z nami wieczerzał. Piotr mówił tak żarliwie i z taką pewnością siebie, że przez chwilę wzbudził nadzieję w Małgorzacie. Spostrzegła jednak, że Marcin przymrużył oko z dobrodusznym lekceważeniem. - Nic tu nie pomoże ludzka przebiegłość - rzekła z głębokim westchnieniem. - Przebiegłość? - krzyknął starzec. - Figę o to dbam. Po co nam w naszych czasach przebiegłość? Co miało być o tym powiedziane, dawno już powiedziano, a co było do uczynienia - uczyniono. Opowiem wam, jak pewien florencki rycerz został uwięziony wyżej niż Gerard, a przecie jego wierny giermek stanął u stóp wieży i uwolnił go, nie mając innego narzędzia jeno takie, jakie ty masz w ręku, Marcinie, i parę różnych błahostek, które kupię za koronę. Marcin spojrzał i obrócił łuk w ręku, zdając się go o coś pytać. Ale to badanie w niczym nie umniejszyło jego nieufności. Wtedy Piotr opowiedział im historię, jak to wierny giermek uwolnił rycerza z wysokiej wieży w Brescji. Ten sposób, jak wszystkie prawdziwe naukowe metody, był tak prosty, że teraz zaczęli się dziwić, jak mogli uważać za niemożliwe coś, co nawet nie było trudne. List nie odszedł więc wcale do Rotterdamu. Zaufali wiedzy ojca i swej własnej zręczności. Dochodziła dziesiąta godzina jasnej księżycowej nocy. Ojciec Gerarda dotąd nie powrócił. Reszta rodziny położyła już się spać do łóżek. Cień jakiś stanął przy łóżku karła. Biały był i oblany księżycowym światłem. Nasz akrobata z nieludzkim krzykiem i ni to wyciem, ni to charkotem stoczył się pod łóżko i leżał tam bez ruchu. Słodki głos dotarł za nim do tej kryjówki. - Dlaczegożeś się mnie przestraszył? Słysząc te słowa karzeł zerknął ostrożnie i zobaczył, że była to jego siostrzyczka Kasia. Położyła palec na ustach. - Cicho! Bo jeszcze nas usłyszą ci dwaj nikczemnicy, Korneliusz i Sybrandt. Idzi uchwycił palcami brzeg łóżka i jednym podrzutem wrócił na swe miejsce. Kasia opowiedziała mu, że usłyszała imię Gerarda w rozmowie, jaką wiedli z sobą Korneliusz i Sybrandt. Bardzo zaniepokojona całodzienną nieobecnością w domu ukochanego brata, podsłuchiwała pod ich drzwiami i dowiedziała się przerażającej rzeczy: Gerard był uwięziony w nawiedzanej przez duchy wieży ratuszowej. Był tam, jak się zdaje, z polecenia ojca. Ale musi w tym kryć się jakaś zdrada: jakże by mógł ojciec rozkazać coś równie okrutnego? Był zresztą w Rotterdamie. Kasia w końcu poprosiła, aby Idzi dotrzymał jej towarzystwa w wyprawie pod nawiedzaną wieżę, by pocieszyć biednego Gerarda, dać mu znać, że ojciec jest nieobecny i że uwolni go na pewno po powrocie. - Kochany braciszku, poszłabym sama, ale boję się duchów, które podobno nawiedzają wieżę. Z tobą wcale się nie będę bała. - Ani ja z tobą - odrzekł Idzi. - Nie wierzę w duchy. W Tergou nigdy nie widziałem żadnego. Ten ostatni, jaki mnie przestraszył, bardzo był miły; a poza tym byłaś nim tylko ty, Kasiu. Nim minęło pół godziny, Idzi i Kasia otworzyli ostrożnie drzwi i wyszli z domu. Dziewczynka kazała mu zabrać latarnię, choć noc była jasna. - Latarnia dodaje mi odwagi wobec złych duchów - rzekła. Pierwszy dzień pozbawienia wolności jest ogniową próbą, zwłaszcza jeśli do ciężaru zupełnej samotności dołącza się groza więzienia. Zauważam, że w naszych nawet czasach bardzo wielu ludzi popełnia samobójstwa w ciągu pierwszej doby w pojedynczej celi. Ciekawe, czemu to nasi prawodawcy tak starannie unikają nietaktownego śledzenia swych skromnych eksperymentów z duszą ludzką w tym właśnie szczególnym momencie. W miarę jak gasło słońce, gasła i odwaga Gerarda. Wraz z zanikającym światłem znikał cień nadziei. Gerard osłabł też z głodu, bał się bowiem tknąć przyniesionej przez Ghysbrechta żywności. Nawet sam głód przygnębia ludzi. Siadł na skrzyni ze zwieszoną głową, opuściwszy ramiona w zupełnym upadku ducha. Nagle coś ostro uderzyło w ścianę przed nim i potoczyło się na kamienie u nóg więźnia. Była to strzała. - Chłopiec dojrzał białe pióra. Zimny dreszcz przebiegł jego ciało-mają więc zamiar zamordować go z zewnątrz. Przykucnął. Więcej pocisków nie padło. Przesunął się na czworakach i podniósł strzałę. Krzyknął pełen nadziei. Czyżby przyjazna wystrzeliła ją dłoń? Wyczuł to od razu, biorąc ją do ręki. Coś miękkiego było przywiązane do grotu. Przydało się wielce wówczas chłopcu jedno z jego dziwactw. Nieodłączne krzesiwo umożliwiło mu ujrzenie przy świetle dwóch rzeczy, które napełniły radością jego serce. Obie- choć nieco tajemnicze - niemniej jednak go podnieciły. Do strzały przywiązany był motek jedwabiu, a na jej drzewcu widniały jakieś słowa. Z jakim bijącym sercem pożerał je oczami! „Ukochany, przywiąż mocno jedwabny sznurek do twego noża i spuść go na dół. Trzymaj mocno twój koniec. Potem policz do stu i ciągnij do góry". Gerard chwycił dębową skrzynię i z niemal nadludzką siłą pchnął ją do okna. Jeszcze przed chwilą nie byłby jej nawet ruszył z miejsca. Gdy stanął na skrzyni i spojrzał w dół, ujrzał u stóp wieży postacie, tak jednak niewyraźne, że zlewały się w jeden wielki kształt. Pomachał ku nim czapką, ręka drgała mu ze wzruszenia. Potem szybko, lecz starannie rozwikłał motek jedwabiu, przywiązał mocno jeden koniec do noża i spuszczał go w dół tak długo, aż przestał opadać. Następnie policzył do stu i pociągnął nić ostrożnie do góry: szła nieco ciężej. Wreszcie ukazał się węzeł mocnego grubego sznura i jedwabnej nici. Cóż to mogło znaczyć? Gdy biedził się nad tym, usłyszał cichy, lecz wyraźny głos Małgorzaty: - Ciągnij dalej, Gerardzie, aż ujrzysz wolność. Gerard windował więc sznur coraz wyżej, aż trafił na następny węzeł. Teraz gruba lina zastąpiła sznur. Gdy począł wciągać znowu, wyczuł, że ma do czynienia z dużym ciężarem. Nagle zaświta! mu w głowie błysk zrozumienia. Wziął się do pracy tak, że pot spływał mu po plecach. Ciężar powiększał się, młodzieniec był już prawie zupełnie wyczerpany. Gdy spojrzał w dół, dostrzegł w księżycowym blasku krzepiący widok- jak gdyby ogromny wąż podpełzał ku niemu z głębokiego cienia wieży. Wydał okrzyk radości, podciągnął jeszcze parokrotnie z dziką energią i proszę! dotknął ręką grubej, nowiutkiej liny. Wciągnął jej koniec do celi i natychmiast przewlókł przez oba uchwyty skrzyni, zaciskając mocno węzły. Przysiadł na chwilę, by chwycić oddech i zebrać odwagę. W pierwszym rzędzie należało się upewnić, czy skrzynia jest na tyle solidna, by mogła wytrzymać ciężar jego ciała wiszącego w powietrzu. Skoczył na nią z całej siły. Za trzecim razem odpadł cały bok skrzyni i stosy pergaminów rozsypały się po podłodze. W pierwszej chwili zaniepokoiło to Gerarda i zbiło z tropu, ale potem zrozumiał, że skrzynia nie rozleciała się, lecz tylko otworzyła. Musiał był zapewne skoczyć na jakąś ukrytą sprężynę. Stracił jednak do pewnego stopnia zaufanie do jej wytrzymałości. Toteż dał jej pomoc. Do żelaznej sztaby biegnącej w poprzek okna przywiązał sznurem grubą linę. Wszedł teraz na skrzynię, przełożył nogę poprzez parapet i usiadł okrakiem, trzymając się jedną ręką tej części liny, która została jeszcze wewnątrz. W ciszy nocnej słyszał bicie swego serca. Świeży podmuch, owiał mu twarz i dodał odwagi, by za cenę wolności zaryzykować życie, które wszyscy musimy kiedyś utracić. Wiele groziło mu niebezpieczeństw, ale najtrudniej było uchwycić po raz pierwszy linę na zewnątrz. Gerard zastanowił się. Przyjął pozycję pływaka, nogi wysunąwszy na zewnątrz, ciałem aż do pasa tkwił jeszcze w więzieniu. Trzymając się obiema rękami, stopami trwożnie wymacał linę i objął ją mocno. Zmówił krótką modlitwę. Nieco spokojniejszy oparł lewą rękę o parapet i stopniowo wyśliznął się na zewnątrz. Następnie chwycił za żelazną sztabę i przeżył straszną chwilę, gdy zawisł trzymając się jej prawą ręką, a lewą szukając liny w okolicy kolan. Zbyt ciasno przywarł ciałem do muru, aby móc objąć ją palcami nieco wyżej. Gdy tylko uchwycił linę należycie, puścił sztabę i szybko przechwycił ją prawą ręką. W czasie tego manewru całe ciało obsunęło się prawie o jard. Stłumiony krzyk dotarł do niego z dołu. Gerard zawisł w powietrzu. Zaciął zęby, oplótł linę stopami i dłońmi i zsuwał się wolno, po kawałeczku, w dół. Mijał jeden po drugim wielkie, grubo ciosane głazy. Na jednym z nich dostrzegł zielony mech. Spojrzał w górę i w dół. Księżyc oświetlał okno jego celi. Wydawało się bardzo bliskie, natomiast do niespokojnie biegających ludzkich postaci w dole było jeszcze ogromnie daleko. Głębia przyprawiała go o zawrót głowy, utkwił więc oczy w ścianie tuż przy sobie i z wolna zsuwał się w dół, coraz niżej i niżej... Mijał oślizgłą, omszałą partię muru. Było tego około dziesięciu stóp. Boleśnie otarł dłonie. Zerknął raz jeszcze w górę. Okno celi ciemniało już bardzo daleko. - W dół- w dół - w dół. Lina raniła mu ręce. Spojrzał do góry. Okno pozostało już tak wysoko, że odważył się popatrzeć nisko. Małgorzata i Marcin byli o trzydzieści stóp pod nim, wyciągali wierne dłonie, by pochwycić go w razie upadku. Widział już ich oczy i zęby lśniące w księżycowym blasku, oddychali bowiem ciężko, otwartymi ustami. - Uważaj, Gerardzie, uważaj! Nie patrz w dół. - Nie bójcie się o mnie - zawoła! radośnie i skierował wzrok na ścianę, ale zsuwał się szybciej. Za chwilę sięgnął stopami ich dłoni. Chwycili go, nim dotknął ziemi, i wszyscy troje padli sobie w objęcia. - Tss!. Uciekajmy, najdroższy. Milcząc skradali się w cieniu wieży. Zanim jednak odeszli parę jardów, jaskrawe światło trysnęło zza węgła budynku i przecięło ich ścieżkę barierą ognia. Czyjeś kroki i szepty rozległy się tuż obok nich. - Z powrotem! - syknął Marcin. - Trzymać się cienia. Cofnęli się spiesznie, minęli rozkołysaną linę i ruszyli ku wysuniętemu narożnikowi wieży. Zaledwie zdołali go obejść, gdy promień światła trysnął za nimi i niepewnie począł migotać w oddali. - Latarnia - jęknął Marcin. - Są na naszym tropie. - Daj mi nóż - szepnął Gerard. - Żywego mnie nie wezmą. - Nie, nie! - westchnęła Małgorzata. - Czy nie ma żadnego sposobu, żeby się stąd wyniknąć? - Żadnego. - Ale ja noszę sześć dusz ludzkich na ramieniu... - z tymi słowy Marcin założył cięciwę i chwycił strzałę. - Nigdy nie czekaj w boju, aż wróg uderzy. Zabiję ze dwóch, nim pojmą, skąd śmierć przychodzi. - Mówiąc to do swych towarzyszy, jednocześnie napinał łuk i, zanim strzała doszła do policzka, wyjrzał za róg, gotowy puścić cięciwę, gdy poruszy się nieprzyjaciel. Gerard i Małgorzata wstrzymali oddech w okrutnym oczekiwaniu. Nigdy nie byli świadkami zabicia człowieka. Teraz dzikie, na pół stłumione pragnienie wstrząsnęło nagle Gerardem - nadzieja, że owym czujnym wrogiem będzie burmistrz we własnej osobie. Wiedział dobrze, że żołnierz przeszyje swą strzałą zwykłego mieszczanina czy też burmistrza, tak jakby to był niedźwiedź w borze. Ale któż z ludzi zdoła przewidzieć przyszłość, choćby niedaleką? Łuk zamiast wypuścić śmiertelny grot, począł chwiać się, opadł gwałtownie, a krzepki żołnierz powrócił zataczając się na drżących nogach z twarzą pobladłą ze strachu. Opuścił łuk i chwycił kurczowo ramię Gerarda. - Mogę walczyć z wrogiem w ludzkim ciele - szepnął ostatkiem tchu. - W tej wieży straszy! W tej wieży straszy! Groza zdjęła również Małgorzatę i Gerarda. Przerażonym szeptem, nie mogąc dobyć głosu, spytali o wyjaśnienie. - Ciszej, bo „to" nas usłyszy. W górę po ścianie! Pnie się w górę po ścianie! Ogień bije mu z głowy. Idzie w górę po ścianie, tak jak ludzie śmiertelni chodzą po zielonej murawie. Mówcie pacierze, jeśli umiecie, bo piekło otwarło się tej nocy. - Mam moc wypędzania złych duchów - rzeki drżący Gerard - spróbuję. - Idź przeto sam! - rzekł Marcin. - Ja już raz to ujrzałem i żyję. ROZDZIAŁ XI Dziwne, nienawistne spojrzenie, którym burmistrz obrzucił niegdyś Gerarda, a zwłaszcza późniejsze uwięzienie wzbudziły w młodzieńcu przekonanie, że Ghysbrecht jest jego śmiertelnym wrogiem. Zaglądał więc za węgieł wieży, spodziewając się, że ujrzy nie nadprzyrodzoną zjawę, lecz jakiś okrutny i zdradziecki fortel złego człowieka, pragnącego wyrządzić mu krzywdę. O ucieczce więźnia burmistrz raczej nie mógł chyba jeszcze wiedzieć. Gdy ruszył naprzód, uczuł w swej dłoni miękką, lecz dzielną rączkę - Małgorzata stanęła u jego boku, aby podzielić to nowe niebezpieczeństwo. Ledwie dojrzeli nawiedzaną przez duchy wieżę, stanęli bez ruchu sparaliżowani okropnym widokiem. W połowie wysokości wieży piął się uparcie w górę potwór o gorejącym łbie podobny do olbrzymiego świetlika. Ciało kryło się w mroku, zarys był jednak widoczny w blasku bijącym od głowy - całe stworzenie mierzyło zaledwie cztery stopy. U stóp wieży kształt w bieli przypominał do złudzenia postać niewieścią. Gerard i Małgorzata dygotali ze zgrozy. - Lina, lina! To wspina się po linie - szepnął Gerard. Potworny świetlik tymczasem zniknął w dawnym więzieniu Gerarda. Jego światło rozjaśniło celę i oblało czerwienią okno. Biała postać stała bez ruchu na dole. Jeśli człowiek wytrzyma pierwsze miażdżące wrażenie wywołane nieziemską zjawą, wtedy zdoła oprzeć się przerażeniu w najdziwniejszych jego odmianach - pragnie rzucić się na oślep na ową rzecz straszliwą. Urzeka go ona jak wąż ptaka. Wielki artysta tragik Marcready odtwarzał to wyśmienicie w Makbecie przy drugim pojawieniu się Bańka. Rzucał się, odwróciwszy twarz, na straszny cień. Ten dziwny impuls popchnął teraz Małgorzatę. Puściła łagodnie dłoń Gerarda, stanęła oszołomiona i nagle ruszyła z dzikim krzykiem na widmo. Gerard nie zdając sobie sprawy z naturalności impulsu, o którym mówiłem, nie wątpił, że to szatan porwał dziewczynę na zatracenie. Padł na kolana. - Exorcisso vos. In nomine Beatae Mariae exorcisso vos. Gdy w największym przerażeniu egzorcysta wykrzykiwał zaklęcia, usłyszał nagle z niezmierną ulgą słaby krzyk trwogi ducha. Wielce go pokrzepiło odkrycie, że i piekło miewa chwile słabości. Wzmógł egzorcyzmy i ujrzał, że widmo klęczy u stóp Małgorzaty. Usłyszał, jak prosi żałośnie o litość. Kasia i Idzi rychłe dotarli do nawiedzanej przez duchy wieży. Możecie sobie wyobrazić, jak byli zaskoczeni, znalazłszy nowiutką linę zwisającą z okna więzienia aż do ziemi. - Widzę, co się stało-niższa inteligencja realnie oceniła fakty. - Nasz Gerard zsunął się po tej linie. Uszedł. Wejdę na górę i obaczę. - Nie, Idzi, nie! - zaprzeczyła wyższa inteligencja, zaślepiona przesądami. - Czy nie widzisz, że to czary? Ta lina to zasadzka, którą zostawił zły duch, aby cię przywieść do zguby. Szatan zna wszystkie ułomności naszych serc, dojrzał przeto, jak lubisz się wspinać. Skąd by nasz Gerard mógł zdobyć linę? Jak umocowałby ją w powietrzu? To nie w ludzkiej mocy. Wszyscy święci, weźcie nas w opiekę, bo rozwarły się bramy piekieł. - Bzdury! - odrzekł karzeł. - Droga do piekła wiedzie w dół, a ta lina prowadzi w górę. Nigdy jeszcze nie udało mi się wspinać po tak długiej linie. Lata mogą przeminąć, nim znów trafi mi się taki długi, już gotowy dla mnie sznur. Lepiej raz oberwać po łbie, niż nigdy nie zaznać szczęścia. Skoczył na linę z okrzykiem zachwytu, jak kot na stół pełen ryb. Płonął ochotą i jedynym ustępstwem na rzecz siostry była zgoda na przymocowanie latarni do karku. - Światło przepędza złe duchy - rzekła dziewczynka. Mocą swych atletycznych ramion i lekkich nóg Idzi wspiął się po linie szybciej, niż jego brat zsunął się w dół. Siostra obserwowała go drżąc z niepokoju. Nagle postać niewieścia wybiegła zza grubych murów i ruszyła na nią z nadprzyrodzoną gwałtownością. Kasia wydała słaby okrzyk. To było wszystko, na co mogła się zdobyć, ponieważ język przyrósł jej do podniebienia ze zgrozy. Rzuciła szczudła i padła na kolana, kryjąc twarz w dłoniach: - Bierz ciało, lecz oszczędź mą duszę. Małgorzata (dysząc): - Więc to kobieta! Kasia (dygocąc): -Więc to kobieta! Małgorzata: - Jakże mnie przeraziłaś! Kasia: - Sama jestem dość przerażona. Och, och, och! - To dziwne. A stwór o ognistej głowie? Był jednak z tobą, lecz ty jesteś niegroźna. Co robisz tu w nocy? - A ty? - Być może przyszłyśmy tu w tym samym celu? Ach, ty jesteś jego dobrą siostrą Kasią? - A ty - Małgorzatą Brandt? - Tak. - Cudownie. Kochasz go i jesteś tutaj. Więc Idzi miał rację. Gerard uciekł na wolność. Gerard podszedł do nich i dociekanie stało się bezprzedmiotowe. Dalsze wyjaśnienia przerwał straszliwy, nieludzki głos, jak gdyby brzuchomówcy z głębi grobu: „Pergamin! Pergamin! Pergamin!" Za każdym razem okrzyk był głośniejszy. Spojrzeli do góry. Karzeł stał w oknie dźwigając naręcza pergaminów, a jego twarz promieniała szatańską radością i lśniła diabelskim blaskiem. Mając latarnię zawieszoną na karku, mógł zadziwiać każde śmiertelne oczy piekielną „przezroczystością". Okropny karzeł wrzeszcząc zrzucał na zdumione głowy stojących na dole stosy pergaminów. Dokumenty spadały jak zranione dzikie kaczki; niektóre zwalały się jak kamień, inne trzepotały, jeszcze inne, rozpostarte szeroko, kołysały się z wolna, zataczając kręgi w powietrzu. Zaledwie wylądowały, gdy na nowo rozległ się grobowy ryk: „Pergamin! Pergamin!" - i znów pożeglowało w dół stadko dokumentów. Inne spadały za nimi, zasypując bielą trawę. Wreszcie płomiennogłowy lekki karzeł zsunął się na swych zrogowaciałych rękach po linie jak spadająca gwiazda i, jako że stawiał interes poza sentymentem, zaproponował swemu uratowanemu bratu natychmiastowy zakup świeżo dostarczonego towaru. - Cicho! - rzekł Gerard. - Mówisz za głośno. Pozbieraj to i chodź z nami w bezpieczniejsze miejsce. - Gerardzie, nie pójdziesz ze mną do domu? - spytała Kasia. - Nie mam domu. - Nie powinieneś tak mówić. Któż po tak okrutnej krzywdzie mógłby być serdeczniej od ciebie przywitany w domu ojcowskim? - Ojciec? Nie mam ojca - rzekł stanowczo Gerard. - Człowiek, który był moim ojcem, stał się więziennym dozorcą. Umknąłem z jego rąk. Nigdy już nie powrócę tam, gdzie mógłby mnie dosięgnąć. - To dzieło wroga, nie naszego ojca. Kasia opowiedziała treść podsłuchanej rozmowy Korneliusza i Sybrandta. Krzywda jednak była zbyt świeża, aby dała się złagodzić. Rozgoryczony i obrażony Gerard okazywał niezwykłą dotąd u niego zaciętość. - Korneliusz i Sybrandt to dwa złe psy, od dawna już znam ich podłe serca i jadowite zęby, ale sami nic nie mogliby zrobić. To ojciec dał upoważnienie burmistrzowi, gdyż inaczej nie miałby prawa psl-cem mnie tknąć, bo jestem wolnym obywatelem tego miasta. Tak, byłem jego synem. Byłem jego więźniem. Odegrał swoją rolę. Teaz ja odegram moją. Żegnaj, grodzie, w którym się urodziłem, żyłem uczciwie i zostałem wtrącony do więzienia. Dopóki pozostanie choć jedno inne miasto na świecie, nie zmącę już więcej twego spokoju, o Tergou. - Och, Gerardzie, Gerardzie! - zawołała Kasia. Małgorzata szepnęła dziewczynce: - Nie przekonywaj teraz. Daj mu czas, aby ochłonął z gniewu. Kasia odwróciła się ku niej szybko. - Pozwól mi popatrzeć na twą twarz. - Rezultat badania wypadł widać pomyślnie, bo szepnęła: - Miła to twarz i żadne zło nie jest na niej wyryte. - Nie lękaj się mnie - rzekła równie cicho Małgorzata. - Twoja miłość jest mi tak samo potrzebna do szczęścia, jak miłość Gerarda. - Miłe to słowa - zaszlochała Kasia. I spoglądając w górę, rzekła: - Nie myślałam, że cię tak polubię. Chciałabym z całego serca uścisnąć cię, ale nie pozwala mi na to me kalectwo. Tak zachęcona Małgorzata objęła delikatnie siostrę Gerarda i ucałowała ją serdecznie. - Gerard dużo mi opowiadał o tobie, Kasiu, i często tęskniłam do tej chwili. - Teraz ty, Gerardzie - rzekła Kasia. - Pocałuj mnie przed odejściem. Z ciężkim bowiem sercem rozstaję się z tobą tej nocy. Gerard ucałował ją i dziewczynka odeszła na swych kulach do domu. Usłyszeli jeszcze tylko ostatnie ciche westchnienie. Łzy zalały oczy Małgorzaty, ale Gerard był mężczyzną i nie zauważył westchnienia siostry. Gdy skierowali się ku Sevenbergen, karzeł szturchnął Gerarda swym zwojem pergaminów i wyciągnął dłoń oczekując zapłaty. Małgorzata starała się zniechęcić Gerarda: - Po co brać cudzą własność? - Trzeba niszczyć wroga, jak się da. - Czy nie będzie to okazja do dalszych gwałtów? - Do jakich? Czy myślisz, że zostanę w Tergou po tym wszystkim? Burmistrz ograbił mnie z wolności. Zabiłbym go, gdybym tylko mógł. - Och, Gerardzie! - Czemu wzdychasz? Czy sądzisz, że życie jest więcej warte niż wolność? Zresztą nie mogę zabrać mu życia, zabieram więc pierwszą rzecz, która wpada w me ręce. Dał bratu garść drobnych monet. Urwis ucieszył się i poszedł w ślad za siostrą. Marcin spiesznie dogonił Małgorzatę i Gerarda. Ruszyli do Sevenbergen. ROZDZIAŁ XII Ghysbrecht van Swieten miał klucz od więzienia Gerarda w swojej sakiewce. Czekał dziesiątej, nim udał się do niego, rzekł bowiem sobie: „Ździebko głodu czasem dobrze robi, zmiękczy go". O dziesiątej wspiął się schodami, dźwigając bochenek chleba i dzban, za nim uzbrojony po zęby wierny pachołek. Ghysbrecht posłuchał pod drzwiami. Ani szmeru wewnątrz. Ponury uśmiech wypłynął na oblicze burmistrza. „O tej porze będzie już tak załamany jak Albert Koestein" - pomyślał i otworzył drzwi. Gerarda nie było. Ghysbrecht osłupiał. Choć twarz burmistrza była niewidoczna, ciało jego znieruchomiało w dziwny sposób, za chwilę zaś zatrzęsła nim taka febra, że sługa stojący z tyłu zrozumiał, iż coś się niedobrego stało, przysunął się bliżej do swego pana i zerknął mu przez ramię. Na widok pustej celi, liny i żelazne sztaby krzyknął głośno ze zdumienia. Zdziwił się podwójnie, gdy ujrzał, że pan, nie zwracając na nic uwagi, padł nagle na kolana przed pustą skrzynią i drżącymi rękami macał dokoła, jak gdyby nie dowierzając oczom w tak ważnej sprawie. Pachołek patrzał na niego całkiem ogłupiały. - Co to się stało, panie burmistrzu? Wargi Ghysbrechta poruszyły się jakby w odpowiedzi, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Ręce burmistrza opadły bezwładnie, nie spuszczał oczu z wnętrza skrzyni. - Panie burmistrzu, co pomoże zaglądanie do pustego kufra? Nie ma chłopaka! Patrzcie tylko! Chytry szczeniak! Wyjął sztabę i... - Przepadło, przepadło, przepadło! - Przepadło? Co przepadło? Wszyscy święci, rozum mu odjęło! - Trzymaj złodzieja! - wrzasnął Ghysbrecht. - Nagle odwrócił się do pachołka, chwycił go za kołnierz i począł trząść nim z furią. - Stoisz tu, drabie, i przyglądasz się swemu obrabowanemu panu? Pędź, leć! Sto koron temu, kto mi to odnajdzie. Nie, nie, przepadło! Och, dureń! Zostawić to w tej samej izbie. Ale nikt dotąd nie wykrył tajemnej sprężyny. Nikt nigdy, tylko właśnie on. Tak być musiało. Tak musi być. Stracone! Wszystko stracone! - Poczuł ciężar swych lat i starcze niedołęstwo, opadło krótkotrwałe podniecenie. Osunął się na skrzynię mamrocząc: - Przepadło! Przepadło!... - Co przepadło, panie? - spytał łagodnie pachołek. - Dom, ziemia i dobre imię - wybełkotał Ghysbrecht, załamując ręce. - Jak to? - krzyknął sługa. Słowo to wypowiedziane z naciskiem i nie ukrywaną ciekawością uderzyło Ghysbrechta i wskrzesiło jego naturalną chytrość. - Straciłem kroniki miejskie - wymamrotał, patrząc badawczo na pachołka jak lis schwycony tuż przed kurnikiem. - Tylko o to chodzi? - Czyż nie dość? Co powiedzą obywatele miejscy? Co pocznie miasto? - Nagle wybuchnął znowu gniewem. - Sto koron nagrody dla zucha, który by mi je odnalazł - wszystko oczywiście, wszystkie pergaminy, które były w skrzyni. Jeżeli choć jednego świstka braknie, nie zapłacę ani szeląga. - Umowa stoi, panie burmistrzu. Mam już te sto koron w kieszeni. Czy to nie jasne, że tam gdzie jest Gerard Eliassoen, tam są te kawałki baraniej skóry, które mają dla was, panie, tak wysoką wartość? - To prawda, święta prawda. Poczciwy Dirku! Zacny, wierny Dirku! Wszystko - rozumie się - wszystko, co było w skrzyni. - Pójdę, panie, z pachołkami do domu Gerarda i aresztuję go za kradzież. - Kradzież? Na Boga, wspaniale! Przecież to kradzież. Zapomniałem o tym! A skoro stał się złodziejem, wpakujemy go do lochu pełnego ropuch i szczurów. Dirk, temu człowiekowi nie wolno już ujrzeć świata Bożego. Sam sobie winien, widać jest wścibski. Szybko, szybko, zanimby miał czas do gadania. Rozumiesz mnie? Zanimby miał czas rozgadać cokolwiek. Niecałe pół godziny później Dirk Brower z czterema pachołkami miejskimi wkroczył do domu sukiennika i zażądał od przerażonej Katarzyny wydania młodego Gerarda. - Biada mi! Co znowu uczynił? - krzyknęła. - Ten chłopak złamie mi serce! - Nic takiego, pani, to wybryk młodości! - rzekł Dirk. - Zabrał po prostu parę płachci pergaminu, dla psoty oczywiście, ale burmistrz jest odpowiedzialny przed miastem za przechowanie dokumentów i kłopocze się o nie. Co do chłopaka, to najwyżej dostanie reprymendę. Te łagodne słowa kompletnie uspokoiły Katarzynę, ale jej córka była bardziej podejrzliwa. Podejrzenia Kasi wzmogły się jeszcze, gdy Dirk dowiedziawszy się, że Gerard nie nocował i dalej nie ma go w domu, okazał nieproporcjonalnie wielki gniew i rozczarowanie. - Idziemy tedy - rzekł ostro. - Nie traćmy czasu. - I dorzucił gwałtownie: - Znajdę go, choćby się skrył pod ziemię. Uczucie potęguje spryt i często sprawia, że niewinne dziewczę zdolne jest sprostać nikczemnikowi. Gdy Dirk zabierał się do odejścia, Kasia dała znak, że chce z nim pomówić na osobności. Odprawił więc ludzi i czekał pod drzwiami. Dziewczynka podeszła do niego. - Pst! - rzekła. - Matka nie wie o niczym. Gerard opuścił Tergou; - Co takiego? - Widziałam go tej nocy. - Gdzie? - krzyknął zaciekawiony Dirk. - U stóp wieży, gdzie straszy. - Skąd wziął linę? - Nie wiem. Ale wiem jedno: pożegnał się ze mną i do tego czasu musi już być kilka mil za Tergou. Nigdy to miasto nie było go warte, a gdy wtrącony został do więzienia, poprzysiągł, że więcej jego noga nie postanie w tych murach. Burmistrz może być zadowolony. Uwięził go i wypędził z rodzinnego miasta i ziemi ojczystej. Czy chce jeszcze obrabować jego i nas z dobrego imienia? Może w innej chwili Dirk przyznałby rację dziewczynce, ale obecnie zbyt był zgryziony ucieczką Gerarda i stratą stu koron. - Dlaczego ukradł? - odparł cierpko. - Gerard nie ukradł ani źdźbła, zabrał to tylko na złość burmistrzowi, który go obrabował z wolności i odpowie jeszcze za to przed księciem. A jeśli chodzi o owe świstki pergaminu, o które robicie tyle wrzawy, zajrzyjcie, panie, do najbliższego potoku lub może chlewa i znajdziecie tam te śmieci. - Dziękuję ci, panieneczko. Tak naprawdę myślisz? - Oczy Dirka rozbłysły. - A może wiesz, że tak właśnie jest? - Wiem tylko, że Gerard jest za uczciwy, żeby kraść, a za mądry na to, żeby się obładowywać rupieciami na drogę. - Do widzenia, więc - rzekł cierpko Dirk. - Te skóry baranie, którymi tak gardzisz, dla mnie więcej są warte niż czyjakolwiek skóra w całym Tergou. I wybiegł szybko fałszywym śladem. Kasia wróciła do domu i odciągnęła na bok swego brata. - Idzi, mam złe przeczucie. Nie piśnij nikomu słowa z tego, co ci powiem. Opowiedziałam Dirkowi Browerowi, że Gerard opuścił Holandię, a boję się, że nie odjechał nawet mili od Tergou. - Dlaczego? A gdzie on jest? - Gdzież mógłby być, jeśli nie ze swą ukochaną? Jeżeli jednak tak jest, nie wolno mu mitrężyć. Szukają go źli i przewrotni ludzie. To, co ujrzałam w oku Dirka Browera, napełniło mnie niepokojem. Czemu nie mogę pofrunąć do Sevenbergen i ostrzec go? Czemu nie jestem taka zdrowa i dzielna jak inne dziewczęta? Niech mi Bóg wybaczy, że buntuję się przeciw Jego woli, ale nigdy tak mocno jak dzisiaj nie czułam, jak ciężko być kulawą, słabą i bezużyteczną. Ale tyś silny, kochany braciszku - dodała przymilnie. - Tyś bardzo silny. - Tak, ja jestem silny - zagrzmiał Perpusillus i zrozumiawszy intencje siostry, dodał szybko - ale nie cierpię chodzenia pieszo. - Biada mi, biada! Któż dopomoże, jeżeli nie ty? Idzi, drogi mój, czy nie kochasz Gerarda? - O tak, lubię go najbardziej ze wszystkich. Pojadę do Seven-bergen na mule Piotra Buyskensa. Ty go poproś, bo mnie nie będzie chciał pożyczyć. Kasia sprzeciwiła się. Całe miasto za nim pobiegnie. Dowiedzą się, dokąd pojechał, i Gerard będzie w większym niebezpieczeństwie niż przedtem. Wobec tego Idzi obiecał wyjechać z miasta w przeciwnym kierunku i nie zawracać w stronę Sevenbergen aż do chwili, gdy pozbędzie się wszystkich gapiów. Kasia wyraziła zgodę i pożyczyła muła. Przesłała przez Idziego krótkie, lecz wymowne ostrzeżenie i kazała bratu tak długo je powtarzać, aż umiał na pamięć słowo w słowo. Idzi wyruszył na mule w drogę, a mała Kasia wróciła do domu i, ofiarowując ukochanemu bratu ostatnią, na jaką było ją stać, pomoc, uklękła do długich i gorących modłów o jego ocalenie. ROZDZIAŁ XIII Gerard i Małgorzata wesoło wędrowali do Sevenbergen w pierwszym uniesieniu z powodu odzyskanej wolności i szczęśliwej przygody. Szybko jednak nadpłynęły smutne myśli. Gerard był uciekinierem z więzienia, mogli go po raz drugi pojmać, może ukarać; młodzi będą więc musieli rozstać się na jakiś czas. Ponadto powziął nienawiść do swego ojczystego miasta. Małgorzata pragnęła, aby na krótko opuścił kraj, ale na myśl o wyjeździe ukochanego do Italii serce w niej omdlewało. Gerard odwrotnie - tylko Italia mogła go pogodzić z myślą o rozstaniu się z Małgorzatą; był przekonany, że tam potrafi zdobyć pieniądze i sławę, by pokonać przeszkody piętrzące się przed ich małżeństwem. Młodzieniec powtórzył już narzeczonej wszystko, co powiedziała mu panna van Eyck. Przypomniał, że dukaty dano mu tylko po to, by się tam udał, a podróż była oczywiście dla jego dobra. Był przecież rzemieślnikiem i artystą, przepadłby na tym odludziu. W Italii potrafią ocenić go należycie. Ta argumentacja przekonała naturalnie oddane mu dziewczę, ale wiele popłynęło łez, a Gerard, tak samo młody i kochający, płakał gorzko wraz z nią. Zastanawiali się oboje, co złego uczynili, że tak wielu mają nieprzyjaciół, którzy starają się ich rozłączyć. Trzymając się za ręce, przesiedzieli aż do północy, to opłakując swój smutny los, to znów kreśląc radosne i pełne nadziei obrazy przyszłości, gdy nagle popłynęły łzy Małgorzaty; biedny Gerard przerywał opowiadanie wzdychając ciężko. Rankiem byli już zdecydowani na rozstanie, ale nie mieli odwagi ustalić terminu i wątpię nawet, czy wybiłaby wreszcie godzina wyjazdu Gerarda. Około trzeciej po południu nadjechał pod dom Idzi, zrobiwszy wielomilowe okrążenie, aby uniknąć podejrzeń. Oboje wybiegli do niego, płonąc ciekawością. - Gerardzie! - krzyknął swym grzmiącym głosem - Kasia prosi cię, byś uciekał ratując życie. Oskarżają cię o kradzież. Dałeś im haczyk na siebie. Nie próbuj się wytłumaczyć. Nie licz na sprawiedliwość w Tergou. Zabrane pergaminy są tylko pretekstem. Kasia widziała wyrok śmierci na ciebie w oczach pachołków: nałożono cenę na twą głowę. Uciekaj! Dla dobra Małgorzaty i wszystkich twoich bliskich nie narażaj życia zwlekając, uciekaj! Jakby grom w nich uderzył. Oboje bladzi patrzyli to na siebie, to na straszliwego posła. - Wszyscy pachołkowie miejscy szukali cię u nas w domu, wraz z nimi Dirk Brower. Kasia jest mądrą dziewczyną, Gerardzie. Najlepiej będzie, jeśli posłuchasz jej rady i uciekniesz. - Och tak, Gerardzie! - krzyknęła dziko Małgorzata. - Uciekaj natychmiast. Ach, te pergaminy! Rozum mnie ostrzegał przed nimi! Czemuż pozwoliłam ci je zabrać? - To tylko wymówka, Małgorzatko. Idzi mówi to samo. Wszystko jedno, stary łotr już ich nie ujrzy. Nie odejdę, dopóki tak nie schowam jego skarbów, że nigdy ich nie odnajdzie. Gerard podziękował gorąco bratu, pożegnał się z nim i posłał go do domu, aby doniósł Kasi, że odchodzi. - Odejdę, zanim dotrzesz do domu - rzekł. Zawołał potem Marcina, opowiedział mu, co zaszło, i poprosił, aby poszedł kawałek w stronę Tergou i baczył na drogę. - Dobrze - rzekł Marcin - jeżeli ujrzę Dirka Browera lub kogoś z jego ludzi, moja strzała utkwi w dębie rosnącym w ogrodzie. Na ten znak musisz natychmiast biec do lasu i tam spotkamy się przy źródle zaczarowanego myśliwca. Stamtąd poprowadzę cię przez puszczę. Gerard odetchnął swobodniej, nie obawiając się już zaskoczenia. Wyszedł wraz z Małgorzatą do ogrodu i podczas gdy dziewczyna drżąca obserwowała dąb, obawiając się, że każdej chwili ujrzy strzałę przeszywającą gałęzie, Gerard wykopał głęboką jamę, aby ukryć w niej pergaminy. Wrzucał je do dołu jeden po drugim. Były to prawie wyłącznie przywileje i sprawozdania miejskie, jeden z nich wydał mu się prywatną umową między Florisem Brandtem, ojcem Piotra, i Ghysbrechtem. - Popatrz, ten należy tak samo do was jak do niego - rzekł Gerard. - Przeczytam, co tu jest napisane. - Ach, nie teraz, Gerardzie, nie teraz - krzyknęła Małgorzata. Każda stracona chwila napełnia moje oczy łzami. Chmury płyną tak nisko i deszcz zaczyna padać wielkimi kroplami. Gerard posłuchał napomnienia. Schował umowę za pazuchę, zasypał ziemią resztkę dokumentów i przydeptał dokładnie miejsce. Tymczasem błyskawica przeszyła powietrze, za nią dobiegł huk odległego pioruna, wreszcie spadł ciężki deszcz. Małgorzata i Gerard pobiegli do domu. Tam dogonił ich zdyszany Marcin. - Droga wolna - rzekł. - Nadchodzi gwałtowna burza. Rzeczywiście, grzmoty zbliżały się coraz bardziej, pioruny trzaskały prawie nad ich głowami, błyskawicie przecinały niebo jedna po drugiej niczym uderzenia bicza, deszcz lał jak z cebra. Małgorzata kryła twarz, aby nie widzieć błyskawic, Gerard zawarł więc grube okiennice i zapalił świeczkę. Kochankowie naradzali się dalej i Gerard błogosławił burzę, która podarowała mu jeszcze parę godzin z Małgorzatą. Zachód słońca minął nie dostrzeżony, wciąż jeszcze biły pioruny, lał deszcz. Podano wieczerzę, ale Gerard i Małgorzata nie mogli niczego przełknąć. Gnębiła ich myśl, że ostatni raz siadają razem do stołu. Burza nieco przycichła. Piotr udał się na spoczynek. Gerard miał wyruszyć o świcie. Ani on, ani Małgorzata nie chcieli stracić nawet godziny na sen. Marcin siedział też czas jakiś, bo dopasowywał nową cięciwę do łuku, a był wielce biegły w tego rodzaju zajęciach. Narzeczeni poszeptywali przy nim o swych smutkach i miłości. Nagle stary myśliwy gestem wzniesionej ręki nakazał im ciszę. Umilkł, nasłuchiwali, lecz" nic nie dosłyszeli. Ale za chwilę dobiegło ich ciche stąpanie po zeschłych liściach zagarniętych z ogrodu pod kuchenne drzwi. Taki szelest nie zwróciłby uwagi ludzi, którzy nie mają powodów do obaw, ale dla tych, którzy mieli wrogów - był straszny. Był to bowiem szelest stóp człowieka usiłującego stąpać bezszelestnie. Marcin założył strzałę na cięciwę i szybko zdmuchnął świecę. W tej samej chwili usłyszeli ze zgrozą kroki zbliżające się do drugich drzwi domu, nie tak bezszelestnie jak poprzednio, ale jednak ukradkiem. Po czym zapadła śmiertelna cisza. Krew zamarła im w żyłach. - O Kasiu, Kasiu! Mówiłaś: uciekaj natychmiast. - Jęknęła Małgorzata, załamując ręce zdjęta grozą i rozpaczą, dręczona ciężkimi wyrzutami sumienia z powodu zatrzymania Gerarda. - Cicho, dziewczyno! - szepnął surowo Marcin. Ciężkie uderzenie rąbnęło w drzwi. I w ich serca. ROZDZIAŁ XIV Za chwilę równie brutalnie załomotał ktoś do tylnych drzwi domu, jak gdyby na umówiony znak. Byli otoczeni. Wobec tych prze- rażających odgłosów Małgorzata odzyskała nieco panowanie nad sobą. Szepnęła: - Powiedz, że był tu, ale poszedł. Chwyciła Gerarda za rękę i prawie przemocą pociągnęła go na grubo ciosane schody, prowadzące do sypialni ojca. Sąsiedni pokój należał do niej. Uderzenia w drzwi powtórzyły się. - Kto puka o tej porze ? - Otwórz, a zobaczysz. - Nie otwieram złodziejom, uczciwi ludzie wszyscy już teraz śpią. - W imieniu prawa, otwieraj, Marcinie Wittenhaagenie, bo pożałujesz. - Zdaje się, że to głos Dirka Browera. Co robisz tak daleko od Tergou? - Otwórz, to się dowiesz! Marcin odciągnął bardzo powoli zasuwę i Dirk z czterema pachołkami wtargnął do izby. Był z nimi i ten, który przedtem stał pod tylnymi drzwiami. - Gdzie jest Gerard Eliassoen? - Gerard Eliassoen? Był tu dopiero co. - Był tutaj? - Dirk stracił pewność siebie. - A gdzie jest teraz? - Podobno poszedł do Italii. A bo co? O co chodzi? - Mniejsza o to. Kiedy wyszedł? Tylko mi nie mów, że wyruszył podczas takiej burzy! - To tyle hałasu o Gerarda Eliassoena - rzekł powoli Marcin. Zapalił świeczkę i siadając przy ogniu, z zimną krwią zaczął owijać mocnym, cieniutkim jedwabiem cięciwę, w miejscu gdzie opiera się o nią strzała. - Powiem wam - rzekł od niechcenia. - Czy znacie jego brata Idziego? Tego bękarta- karła, co ma jeno głowę i ręce. Przygalopował tu na mule i coś nawrzeszczał. Byłem za daleko, aby zrozumieć, co ten stwór plecie, jeno hałas słyszałem. W każdym razie wyciągnął Gerarda. Jak tylko poszedł, zaczęły się płacze, czułości i wtedy Gerard odszedł. Powiedzieli mi, że wyruszył do Italii. Może wiecie, gdzie to jest, bo ja nie mam pojęcia. Dirk w miarę opowiadania coraz bardziej tracił pewność siebie. Nie było w tym nic podejrzanego. Człowiek bardziej od Marcina przebiegły powiedziałby pewnie zbyt wiele kłamstw i wzbudziłby podejrzenia. Marcin jednak dobrze wykonał swe zadanie. Skłamał tylko raz, tam gdzie musiał. Sam niczego me wymyślił. - Chłopcy - rzeki Dirk. - Zdaje mi się, że on prawdę gada. Powiedziałem burmistrzowi, jak to będzie. Spotkał karła, jak wracał galopem z Sevenbergen na mule Piotra Buyskensa. „Wysłali tego bękarta do Gerarda - powiedział - zatem Gerard jest w Sevenbergen". „Oj panie - mówię - już za późno. Trzeba nam było wprzód pomyśleć o Sevenbergen, zamiast tracić czas na przetrząsanie wszystkich kątów w Tergou, aby odszukać te przeklęte pergaminy, których nigdy nie znajdziemy, póki nie będziemy mieć w ręku człowieka, co je zabrał. Jeśli był w Sevenbergen-mówię burmistrzowi - i posłali do niego karła, to na pewno po to, aby ostrzec, że go szukamy. Teraz on za górami, za lasami - mówię. - Bierz licho tę bladą jak giezło dziewuchę! Przechytrzyła brodatych chłopów. Takem rzekł burmistrzowi, ale nie chciał słuchać głosu rozsądku. Mokry kaftan na grzbiecie to będzie cała nasza, chłopy, nagroda za tę robotę. Marcin uśmiechnął się drwiąco. - Zresztą - dodał miejski pachoł - przeszukamy dom, żeby dogodzić burmistrzowi. Marcin spoważniał. Dirk zauważył zmianę w wyrazie jego twarzy. Zastanowił się chwilę. - Dwóch pilnuje domu na zewnątrz z obydwu stron, aby nikt nie wyskoczył przez okna na piętrze. Reszta pójdzie za mną. Wziął świecę i wszedł na schody, a za nim trzej towarzysze. Marcin został sam. Krzepki żołnierz zwiesił głowę. Tak wyśmienicie wszystko szło na początku; a teraz taki nieszczęsny zwrot! Nagle przyszło mu na myśl, że nie wszystko jeszcze stracone. Gerard musi być w pokoju Piotra Brandta lub Małgorzaty. Okna nie są zbyt wysoko od ziemi. Gerard powinien wyskoczyćDirk zostawił pachołka na dole, ale cóż z tego! Przez pół minuty Gerard i Marcin będą we dwóch na jednego, a w tym krótkim czasie czegóż nie da się zrobić? Marcin zostawił uchylone drzwi z tyłu domu i nadsłuchiwał. Światło paliło się w pokoju Piotra. „Cóż u licha-pomyślał żołnierz- dureń da się im wziąć jak baran?" Światło przeniosło się do sypialni Małgorzaty. Okna pozostały zamknięte. Jeśli Gerard miał zamiar ratować się w ten sposób, nie mógłby czekać, aż pachołcy wejdą do izby. Marcin zrozumiał to nagle, odszedł od drzwi, stanął na klatce schodowej i słuchał. Pomyślał, że Gerard musiał uciec przez okno wtedy jeszcze, gdy wszyscy ludzie burmistrza byli w domu. Im dłużej trwało milczenie, tym mocniejsze było jego przeświadczenie. Zostało jednak nagle i brutalnie podważone. Stłumione krzyki dobiegły z dalszej izby-alkowy Małgorzaty. - Mają go - jęknął Marcin. - Złapali Gerarda. Jak błyskawica przeleciała przez głowę Marcina myśl, że jeśli ujęto teraz Gerarda, życie chłopaka wisi na włosku, a gdyby stało się z nim coś złego - pęknie serce Małgorzaty. Toczył groźnie oczyma w krąg jak dziki zwierz szukający ratunku i w ciągu sekundy powziął straszliwą, acz zwykłą dla osaczonego żołnierza w owych twardych czasach decyzję. Obszedł kolejno wszystkie drzwi domu i naśladując głos Dirka Browera, rzekł ostro: - Bacz na okno! Potem cichutko zamknął i zaryglował oboje drzwi. Chwycił swój łuk i sześć strzał. Jedną założył na cięciwę, resztę wsunął do kołczana. Nóż ulokował z tyłu na stołku, rękojeścią ku sobie, i czekał u stóp schodów zdecydowany zamordować tych czterech ludzi lub zginąć z ich ręki. Wiedział, że dwóch ustrzeli z łuku, nim zdołają się zbliżyć, a później wraz z Gerardem muszą spróbować szczęścia w walce wręcz z dwoma pozostałymi. Widział zresztą nieraz ludzi przerażonych takim nagłym atakiem. Jeżeli Brower i jego ludzie zawahają się choć przez chwilę, zanim zmierzą się z nim, zdoła przeszyć swymi strzałami nie dwóch, lecz trzech wrogów i wtedy zwycięstwo będzie po właściwej stronie. Niedługo musiał czekać. Ciężkie kroki zadudniły w pokoju Małgorzaty i zbliżały się coraz bardziej. Światło i głosy stawały się także coraz wyraźniejsze. Serce mocno tłukło się w piersi Marcina, gdy czekał na ludzi, którzy szli na spotkanie śmierci, a może i jemu śmierć nieśli - co było nawet bardziej prawdopodobne. Marne miał szansę zwycięstwa na polu walki wielkości dziesięciu stóp kwadratowych, jeden przeciw czterem, a Gerard mógł być związany i niezdolny do pomocy. Ale Marcin, który - jak widzieliście, niedawno dygotał całym ciałem na widok karła z latarnią, nigdy nie zadrżał w straszliwej chwili prawdziwego niebezpieczeństwa. Stał więc sam naprężony, gotów do walki, z płonącym wzrokiem, jednakowo zdecydowany pozbawić innych życia, jak utracić swoje. Rozpaczliwa gra! W razie zwycięstwa - natychmiastowe i dożywotnie wygnanie, a w wypadku przegranej padłby trupem za chwilę na tym samym miejscu. Dirk Brower i jego podwładni zastali Brandta pogrążonego w głębokim pierwszym śnie. Otworzyli komody, wbili noże w skórę aligatora, którą Piotr rozpiął na ścianie, zajrzeli pod łóżko. Izba była obszerna, pełna schowków, ale nie znaleźli Gerarda. Przeszli więc do izby Małgorzaty, ale tam już pierwszy rzut oka ich zniechęcił. Pokój był mały, pusty, bez szafy. Stał tam jedynie kominek z dużym paleniskiem. Dirk natychmiast spojrzał w tę stronę. Znalazł tam najpiękniejszą dziewczynę w Sevenbergen, śpiącą na starej skrzyni nie wyższej nad stopę. Nie starano się niczego ukryć. Pościel była biała jak śnieg i śnieżnobiała była także bielizna Małgorzaty. Leżała tam jak ścięta lilia. Obudziła się, usiadła zdziwiona na łóżku. Spostrzegłszy mężczyzn, zaczęła skarżyć się omdlewająco i prosić o litość. Dirk Brower zawstydził się swojej roli. - To ci dopiero - rzekł zmieszany. - Nie chcemy cię obrazić, ślicznotko. - Leż spokojnie, zamknij oczy i myśl o swym weselu, a ja tylko obejrzę sobie kominek, żeby sprawdzić, czy nie ma tam panicza Gerarda. - Gerarda? W mojej alkowie? - Zaśby nie? Mówią, że on i panienka... - Okrutniku! Dobrze wiesz, ze wygnali go precz ode mnie. Wygnali go z miasta. To pozór. Złodzieje, nikczemnicy, widać, że nie jesteście z Sevenbergen, inaczej znalibyście lepiej Małgorzatę Brandt i szukalibyście jej ukochanego na całym świecie, a nigdy w jej alkowie. Wojacy! Czterech drabów uzbrojonych po zęby przychodzi obrażać biedną, poczciwą dziewczynę! Niewiele warte muszą być wasze żony i matki, jeśli tak mało je szanujecie, iż macie czelność obrażać poczciwą dziewicę. - Chodźmy, nim usłyszymy coś gorszego - rzekł śpiesznie Dirk. - Nie ma go w kominku. Plaster zagoi ranę od pałki, ale niewieści język niczym obosieczny sztylet. Dziewczyna staje się niewiastą, ledwie ją od matczynej piersi odstawić - burczał wycofując się chyżo. - A mówiłem burmistrzowi, że tak będzie. ROZDZIAŁ XV Któraż kobieta nie potrafi zagrać na scenie? Czyż znajdzie się taka, która nie zechce tego uczynić, i to wyśmienicie, dla ocalenia ukochanego człowieka? W tak dramatycznej sytuacji Natura pomaga najmniej mądrej przedstawicielce płci pięknej i uczy ją, jak samemu Salomonowi oczy zamydlić. Zaledwie drzwi zamknęły się za ludźmi Browera, gdy Małgorzata zeskoczyła z łóżka i otworzyła długą skrzynię, na której leżała w spódniczce, halce i pończochach, naciągnąwszy na to wszystko nocną koszulę. Oparła wieko wraz z pościelą o ścianę, po czym prześlizgnęła się ku drzwiom i nadsłuchiwała. Kroki minęły pokój ojca i zamarły, schodząc w dół po schodach. Skrzynia odznaczała się pewną osobliwością, prawie nie do wykrycia dla kogoś obcego. Podłoga w izbie była tu i ówdzie połamana i Gerard, chcąc upiększyć alkowę Małgorzaty, a mając niewiele materiału, zaoszczędził pomysłowo część desek, zostawiając miejsce wystarczające na soi-disant łóżko dziewczyny i zdobytym w ten sposób drewnem wyreperował całą izbę. Łóżko, czy też raczej skrzynia opierała się wprost na krokwiach, o stopę niżej poziomu podłogi. Liczyła ona więc dwie stopy głębokości, choć wyglądała na niziutką. Było już zupełnie cicho. Małgorzata uklękła i podziękowała Niebiosom. Potem przemknęła cichutko z powrotem, pochyliła się nad skrzynią i szepnęła: - Gerardzie! Nie odpowiedział. - Szepnęła nieco głośniej: - Gerardzie! Wszystko już dobrze, chwała Bogu! Możesz wstać, ale bądź ostrożny! Gerard nie odpowiedział. Położyła mu rękę na ramieniu. - Gerardzie! Milczenie. - Co się stało? - krzyknęła, dotykając rękami jego twarzy i piersi. Chwyciła go za ramiona, potrząsnęła nim, podniosła, ale wysunął się z jej drżących rąk i upadł nie jak żywy człowiek, lecz jak trup. Ogarnęło ją straszliwe przerażenie. Wieko skrzyni było zamknięte. Leżała na nim. Pachołkowie byli jakiś czas w pokoju. Z szaloną siłą wydarła go ze skrzyni. Zaniosła na rękach do okna. Jednym pchnięciem rozwarła je, wpuszczając łagodne, świeże powietrze. Położyła chłopca na parapecie w świetle księżyca. Twarz Gerarda była woskowo blada, ciało wiotkie i nieruchome. Dotknęła serca. O zgrozo! Nie wyczuła ani drgnienia. Potworność! Udusiła go własnym ciałem... Umysł ludzki nie może od razu objąć tak wielkiej, nagłej i dziwacznej klęski. Jakże to możliwe, aby chłopiec, który żywy wszedł do tej skrzyni zaledwie pięć minut temu, był martwy na zawsze? Wzywała go najczulszymi imionami, jakie tylko zdoła wymyślić ludzkie serce i potrafią wypowiedzieć usta. Całowała go i pieściła, przymilała się i błagała, aby do niej przemówił. Ani słowa odpowiedzi na miłosne zaklęcia, których przedtem nigdy mu nie powiedziała, ani nie pomyślała nawet, że mogłaby je wyrzec. Biedne stworzenie, drżąc na całym ciele, zaczęło lamentować nad tą woskową twarzą szaleńczymi słowy, budzącymi zarazem grozę i litość. - Gerardzie, wybacz mi, jeśli umarłeś. Wybacz, żem cię zabiła. Przebacz, żem nie pozwoliła cię zabrać tym ludziom. Byłoby to o wiele lepiej. Gerardzie, tak bardzo, tak bardzo żałuję tego, co zrobiłam... - Nagle zaczęła szaleć: - Nie, nie, to niemożliwe! Boga nie byłoby na niebie... To potworne. Jak może nie żyć mój Gerard? Jakżeż mogłabym go zabić ? Kocham! O Boże, ty wiesz, jak go kocham. On nie wie. Nigdy mu tego nie powiedziałam. Gdyby widział me serce, przemówiłby do mnie, nie mógłby być głuchy na słowa swej biednej Małgorzaty. To jakaś sztuczka, żebym musiała płakać i wydała go. Ale nigdy, za bardzo go kocham. Wolę się sama udusić. - Chwyciła za gardło, aby stłumić dziką chęć wycia ze zgrozy i rozpaczy. - Gdyby wyrzekł choć słowo. Gerardzie, nie umieraj w milczeniu. Zmiłuj się nade mną, skrzycz mnie, ale przemów do mnie. Jeżeli się gniewasz na mnie, złajaj mnie, nawymyślaj! Zasługuję na to - głupia, która zabiła najdroższego, kochanego nad życie człowieka! Jestem morderczynią! Najgorszą na całym świecie! Ratunku, ratunku! Zamordowałam go! Aaaaaa...! Rwała sobie włosy z głowy i krzyczała tak dziko i przenikliwie, że Dirk Brower i jego pachołkowie skoczyli na równe nogi i spojrzeli po sobie. ROZDZIAŁ XVI Marcin Wittenhaagen stał u stóp schodów z napiętym łukiem i przygotowanym nożem. Zdumiał się, zobaczywszy pachołków burmistrza schodzących na dół bez Gerarda. Opuścił łuk i patrzył na nich z otwartymi ustami. Oni byli ze swej strony równie zaskoczeni jego zachowaniem. - No, chłopy, zdaje się, że ten stary był gotów wystrzelać nas z łuku? - Bzdury - rzekł Marcin, odzyskując swój zwykły spokój. - Wypróbowywałem nową cięciwę. Ale jeśli takie przyszły wam myśli do głowy, mogę zdjąć cięciwę z łuku. - No, no! - rzekł podejrzliwie Dirk. - Jest w tym coś, czego nie rozumiem. Dorzuć polano do ognia i pozwól nam się osuszyć nieco przed wyjściem. Buchnął wnet płomień, ludzie zgromadzili się dokoła; ich przyodziewek i długie włosy zaczęły wnet parować przy jasnym ognisku. Wtedy właśnie dobiegły krzyki i jęki z pokoju Małgorzaty. Wszyscy poderwali się, jeden z pachołków miejskich wziął świecę i chciał biec schodami wiodącymi do izb sypialnych. Marcin wstał pospiesznie, a zmieszany nieoczekiwanymi krzykami i obawiając się niebezpieczeństwa wskutek ciekawości pachołka, próbował zagrodzić mu drogę. Wtedy Dirk złapał go wpół od tyłu i rozkazał swym ludziom przytrzymać żołnierza. Pachołek ze świecą uszedł, inni skoczyli na Marcina i po długiej, zaciętej walce, podczas której tarzali się niejeden raz po ziemi z łucznikiem pośrodku, udało im się poskromić starego Samsona, związać mu ręce i nogi sznurem przygotowanym dla Gerarda. Marcin stękał głośno. Widział, jak w czasie walki pachołek poszedł do pokoju Małgorzaty, a on leżał bezsilny. - Zgrzytaj zębami, stary łotrze - rzekł Dirk, dysząc jeszcze po walce. - Nie możesz już ugryźć. - Tak mi się coś zdaje, chłopy, żeśmy nie mogli być pewni życia, póki ten stary nie miał związanych gnatów. - Widzę z tego, że ten Gerard musi być gdzieś niedaleko-rzekł inny. - Hejże, chłopy! - rzekł Dirk - Jorian Ketel coś długo siedzi w alkowie tej dziewczyny. Niech no lepiej któryś z nas pójdzie po niego. Jeszcze nie przebrzmiał rubaszny śmiech wywołany tą uwagą, gdy usłyszano szybkie kroki zbiegającego w dół pachołka. - No, jest nareszcie. Jorian, co tam się dzieje na górze? Rozdział XVII Jorian Ketel wszedł prosto do izby Małgorzaty i tam z najwyższym zdumieniem natknął się na człowieka, którego szukał. Blady i nieruchomy leżał z głową na łonie dziewczyny, ona klęczała nad nim niema już i skamieniała z bólu. Jej szeroko rozwarte oczy jarzyły się, nie dojrzała świecy wchodzącego ani nie usłyszała jego kroków, nie dbała o nic na świecie poza białą twarzą na swym łonie. Jorian stanął zdjęty zgrozą, świeca drżała mu w ręku. - Ejże, gdzie był cały ten czas? Małgorzata nie zwróciła na niego uwagi. Jorian podszedł do pustej skrzyni i obejrzał ją uważnie. Zaczynał rozumieć. Wzruszyła go tępa, lodowata rozpacz dziewczyny. - Smutny to widok - rzekł. - Brudna robota... I to wszystko dla paru skór! Lepiej poszedłby z nami. Nawet mi nie odpowiada, biedna dziewczyna. Poczekaj, spróbujmy jeszcze, czy... Wyjął małe okrągłe lusterko, nie większe od dłoni, przyłożył je do ust i nozdrzy Gerarda i przytrzymał chwilę. Gdy je podniósł, było matowe. - Jeszcze w nim życie kołacze... - mruknął Jorian Ketel do siebie. Małgorzata dosłyszała natychmiast te słowa, mimo że wymamrotał je tylko, i oto życie i namiętność szarpnęły skamieniałym posągiem. Skoczyła i oplotła ramionami szyję Joriana. - Boże, błogosław usta, które mi to mówią! - ściskała coraz gorącej, coraz bardziej szaleńczo ogromnego, niezdarnego chłopa. - Zaraz, zaraz! Połóżmy go i ciepło okryjmy - rzekł Jorian. Uniósł z łatwością Gerarda i złożył na pościeli. Nalał z flaszki, którą miał przy sobie, pełną dłoń wódki schiedamze i chlapnął nią ostro dwa razy w twarz Gerarda. Mocny trunek pomógł młodzieńcowi odzyskać przytomność. Chłopiec westchnął w omdleniu. Nie było nigdy dźwięku równie radosnego dla ucha ludzkiego! Dziewczyna frunęła ku niemu, lecz zatrzymała się nagle, drżąc, aby nie wyrządzić mu krzywdy. Straciła zupełnie zaufanie do siebie. - Masz rację, daj mu pokój - zauważył Jorian. - Nie ściskaj tak jak mnie przed chwilą, bo znowu dech z niego wypędzisz. Zostaw go w spokoju, na pewno przyjdzie do siebie. Co innego u starego człeka... Gerard odetchnął głęboko i cień rumieńca ubarwił jego twarz i wargi. Jorian skierował się ku drzwiom. Nim do nich doszedł, ktoś chwycił go z tyłu za nogi. Małgorzata oplotła jak wąż jego kolana, całowała po rękach i błagała przymilnie: - Nic im nie powiesz? Ocaliłeś mu życie, nie będziesz przecie tak okrutny, aby go znów popchnąć do grobu i zniszczyć swój dobry uczynek? - Nie, nie! Nie po raz pierwszy przecie oddałem wam obojgu przysługę. To ja powiedziałem ci w kościele, dokąd go zabieramy. Zresztą co mnie obchodzi Dirk Brower? Powieszą go, nim mu coś powiem. Ale mów, gdzie są pergaminy. Obiecano za nie sto koron. Byłaby to niezła gratka dla mojej Joanny i dzieci, sama wiesz. - Ach! Będą miały te sto koron. - Jakże! Masz te pergaminy w domu? - zapytał ciekawie Jorian. - Nie, ale wiem, gdzie są, i przysięgam na Boga i świętego Bawona, że dostaniesz je jutro. Przyjdź do mnie po nie, kiedy chcesz, ale przyjdź sam. - Przeciem nie oszalał. A jakże! Mam się dzielić stu koronami z Dirkiem Browerem? I niech mnie piorun trafi na miejscu, jeśli choć jedna dusza chrześcijańska dowie się ode mnie, że ten biedny chłopak tu jest. Wybiegł, aby nie wzbudzić podejrzeń i nie ściągnąć ich wszystkich na górę. A Małgorzata padła na kolana, drżąc na całym ciele, i modliła się przy boku Gerarda i za Gerarda. - Co się dzieje? - odrzekł Jorian na pytanie Dirka Browera. - Przestraszyliśmy dziewczynę do utraty zmysłów. Jakby ją szaleństwo napadło. - Może lepiej pójdziemy na górę i zaopiekujemy się nią. - Żeby ją zapędzić do grobu? Ma ojca doktora, obudziłem go i kazałem mu się nią zająć. Puść mnie lepiej do ognia! Jego naturalne zachowanie rozbroiło wszelkie podejrzenia. Rychło całe towarzystwo doszło zgodnie do wniosku, że gospoda „Pod Trzema Królami" o wiele cieplejsza niż dom Piotra Brandta, i wyruszyło, rozwiązawszy uprzednio Marcina. - Widzisz, chłopie, ja miałem rację, a nie burmistrz - powiedział Dirk Brower ode drzwi. - Powiedziałem, że za późno, żeby go złapać, i było za późno. Tak to Gerard w ciągu jednej strasznej nocy bliski był więzienia i grobu. I w jaki sposób wreszcie wygrzebał się z kłopotów? Nie ocalił go chytrze przygotowany schowek ani spryt Małgorzaty, ale dobry odruch serca jednego z prześladowców, odrobina ludzkości w sercu nieco lekkomyślnego człowieka, który kierował się nadto chęcią zysku. Tak to skomplikowane i pozornie sprzeczne są ludzkie pobudki, tak krótkowzroczne nasze najrozumniejsze rady. Ci, których łaskawy los lub umiarkowane usposobienie chronią na drodze życia od krańcowych uniesień radości lub udręki, do jakich zdolna jest natura ludzka, są prawdopodobnie najlepszymi, a na pewno najszczęśliwszymi z całego rodzaju ludzkiego. Takim jednak Czytelnikom na próżno usiłowałbym odmalować niewysłowione szczęście, jakie ogarnęło teraz prześladowanych kochanków. Nawet tym, którzy przeżyli wielkie radości i dotkliwe cierpienia, nieudolna moja sztuka przekaże jedynie blady odblask radosnych uniesień Małgorzaty i Gerarda. Siedzieć i patrzeć, jak ukochana twarz wraca powoli od śmierci do życia, jak szybko coraz więcej nabiera zdrowia i piękna; jak rumieńce ożywiają policzki, miłosne spojrzenie lśni znów w najdroższych oczach, a słowa rozbrzmiewają z kochanych ust - to było szczęście Małgorzaty; radość, która może wynagrodzić całe lata smutku. A Gerard obudził się z omdlenia z głową na ramieniu ukochanej, słyszał z ust uwielbianej kobiety szept nie znanych dotąd, wymownych słów miłości. Oblewały go strumienie łez, obsypywał grad pocałunków i pieszczot. Nie wiedział, aż do tej słodkiej chwili, jak gorąco, jak czule kochała go Małgorzata. Był wdzięczny swym wrogom. Opletli się czule ramionami, zmartwienie i niebezpieczeństwo wydało im się poza światem, oddalone o stulecia. Nazywali się już mężem i żoną. Czyż nie byli uroczyście zaręczeni? Czyż nie stali razem przed ołtarzem? Czyż nie błogosławił święty Kościół ich związku i nie groził karą tym wszystkim, którzy chcieliby ich rozdzielić? Ale jako że nerwy kobiety nie mogą bezkarnie wytrzymać tak strasznego napięcia, nagle Małgorzata stała się bliska omdlenia i osunęła się na ramię Gerarda, uśmiechając się blado, zupełnie wytrącona z równowagi. Teraz Gerard był niespokojny i zamyślał szukać pomocy. Ale dziewczyna przytrzymywała go delikatnie uściskiem i błagała, aby nie opuszczał jej ani na chwilę. - Gdy mogę cię dotknąć, czuję, żeś bezpieczny. Gerardzie, niemądry mój chłopcze! Nic mi nie dolega. Jestem słaba, najdroższy, ale szczęśliwa, bardzo szczęśliwa! Teraz Gerard z kolei podtrzymywał ukochaną główkę, a włosy dziewczyny ciężką falą spływały nań; tulił i uspakajał drżącą na jego piersi czułymi słowami, dodając odwagi miłosnym szeptem i delikatną pieszczotą. Słabość niewieścia ma nieodparty czar dla męskiego serca. Biedactwa! Tak bardzo byli szczęśliwi, a następnego dnia musieli się rozstać. Ale teraz to już dla nich nie miało znaczenia. Spojrzeli w oczy śmierci i wszystkie inne troski zdały się lekkie jak piórko. Tam gdzie jest życie, jest i nadzieja; a gdzie nadzieja - tam radość. Cóż znaczy rozstanie na rok lub dwa dla ludzi młodych, którzy zajrzeli śmierci w oczy. Przyszłość była jasna, teraźniejszość boska; tak przeminęły czarowne godziny. Niestety! Niewinności tych dwojga dzieci groziło niebezpieczeństwo inne prócz więzienia i grobu. Teraz, gdy przestało czyhać na nich widoczne niebezpieczeństwo, zagrażały im własne serca i niedoświadczenie. ROZDZIAŁ XVIII Ghysbrecht van Swieten nie mógł całą noc zmrużyć oka. Gdyby nie strach przed grzmotami i błyskawicami, byłby poszedł wraz z pachołkami przeszukać dom Brandta. Gdy burza ucichła, poczłapał w dół po schodach, osiodłał muła i pojechał do karczmy „Pod Trzema Królami" w Sevenbergen. Tam odnalazł swych ludzi śpiących gdzie popadło: na stołkach, na stołach, na podłodze. Wściekły poderwał pachołków na równe nogi i wysłuchał ich opowiadania o bezskutecznych poszukiwaniach, okraszonego gęsto pochwałami na cześć ich niezwykłej gorliwości. - Dureń ze mnie, żem was puścił samych! - wrzasnął burmistrz. - Głowę daję, że był tam cały czas. Zaglądaliście, pod łóżko dziewczyny? - Nie. Nikt by się, tam nie zmieścił. - Skąd wiecie, skoroście nie zajrzeli? -warknął Ghysbrecht, - Trzeba było szukać pod łóżkiem i w łóżku, podważać wszystkie płyty posadzki nożami. Wstawać, za mną! Ja wam pokażę, jak się szuka. Dirk Brower wstał i potrząsnął głową: -Jeśli, go znajdziecie, kpem jestem - nie człękierri. W ciągu paru minut dom Piotra Brandta znów był otoczony; -Rozwścieczony starzec zostawił muła pod. opieką Joriana Ketla, a sam z Dirkiem Browererń i resztą ludzi wszedł do. środka. Dom był pusty. Nie znaleźli żywego ducha, nawet Brandta. Weszli na górę i nagle jeden z pachołków burmistrza krzyknął, wskazując na okno Piotra, które było otwarte. Wszyscy spojrzeli i zobaczyli w niewielkiej odległości człowieka, którego szukali, jak wędrował spokojnie przez pola, a z nim Małgorzata i Marcin. Ghysbrecht, zagrzewając krzykiem pachołków, zbiegł ze schodów, skoczył na muła i na czele swych ludzi rzucił się w szaleńczy pościg. ROZDZIAŁ XIX Gerard, ostrzeżony niedawnym niebezpieczeństwem, wstał przed świtem i obudził łucznika. Stary żołnierz zdumiał się. Myślał, że chłopiec znikł w nocy przez okno.' Zapytany o radę, którędy byłoby najbezpieczniej dojść do granicy i uniknąć pogoni, rzekł, że jest tylko jedna droga: - Przeprowadzę cię przez gęsty las. Znam ścieżkę dla konnych. Dojdziesz tamtędy szybko do gospody, gdzie możesz wynająć rączego rumaka; jeden dzień jazdy konno i jesteś za granicami Holandii. Ale chodźmy, póki ludzie nie wstali z łóżek. Dom Brandta stał o półtora stajania od lasu. Ruszyli; Marcin z łukiem i trzema strzałami (był bowiem czwartek), Gerard uzbrojony tylko w mocny dębowy kij, który Piotr dał mu na drogę. Małgorzata podkasała spódnicę i halkę, bo droga była mokra. Piotr odprowadził ich do granic swego ogrodu i pobłogosławił młodzieńca ze wzruszeniem, jakiego na ogół nie objawiał podczas zwykłych wydarzeń. Słońce wyłaniało się zza horyzontu, gdy minąwszy kamieniste pole, skierowali się w stronę puszczy. W połowie drogi Małgorzata, która ciągle nerwowo spoglądała za siebie, krzyknęła i instynktownie zaczęte, biec do lasu, krzycząc całą drogę ze strachu. Ghysbrecht i jego ludzie ścigali ich zawzięcie. Opór byłby szaleństwem. Marcin i Gerard poszli za przykładem Małgorzaty. Prześladowcy doganiali ich z wolna. Marcin biegł krzycząc: - Do lasu! Aby do lasu! Mieli zbyt dużą przewagę początkowo, by pieszo można ich było dogonić, i słowa Marcina napełniły nadzieją serca uciekających. Stare drzewa zdawały się wyciągać do nich gałęzie jak przyjazne ramiona, a liście zapewniały osłonę. Nie spodziewali się jednak innego niebezpieczeństwa. Rozwścieczony stary burmistrz dosiadł swego muła i, gnając galopem, wyprzedził nie tylko swych własnych ludzi, ale i uciekających. Starał się przeciąć im drogę. Zajechał półkolem aż na brzeg lasu, właśnie naprzeciw Gerarda. Inni mogli uciekać, nie dbał o nich. Małgorzata krzyknęła i próbowała bronić Gerarda, obejmując go ramionami, stary odepchną! ją bez ceregieli. Ghysbrecht w swym zapale zapomniał, że ścigane zwierzę rzuca się na myśliwego; że dwaj mężczyźni mogą żywić doń nienawiść i we dwu mogą chcieć zabić przedmiot swej nienawiści. Zamiast starać się umknąć, jak to burmistrz z całą pewnością przewidywał, Gerard rzucił się wprost na niego z dzikim bojowym okrzykiem i uderzy! go z całej siły. Dębowy kij rąbnął w twarz Ghysbrechta z przerażającym trzaskiem i zwalił go pod ogon muła; pięty burmistrza kopały ziemię, krew tryskała z twarzy, plamiąc kryzę. Za chwilę nasza trójka była już w lesie. Okrzyk pełen zgrozy i żądzy zemsty rozbrzmiał wśród ludzi Ghysbrechta na widok straszliwego ciosu, który powalił ich wodza. Zbiegowie zrozumieli, że pościg teraz będzie na śmierć i życie. - Po co biec? - krzyknął ciężko dysząc Gerard. - Masz łuk, a ja mam to - potrząsnął krwawą pałką. -Chłopcze! - ryknął Marcin. - Szubienica! Za mną! - I popędził dalej w głąb lasu. Wkrótce usłyszeli krzyki, jakby sfora psów trafiła na ślad zwierza. Ludzie Ghysbrechta byli już w lesie i ujrzeli ich, jak biegli między drzewami. Małgorzata pojękiwała i dyszała zmęczona, a Gerard zgrzyta! zębami i ściskał swą pałkę. Za chwilę dobiegli do gęstych zarośli leszczyny. Marcin wiódł ich w głąb, rozsuwając młody lasek na boki jak łan zboża. Przeszli tak pięćdziesiąt jardów i dotarli do skrzyżowania czterech tajemniczych ścieżek. Marcin wybrał jedną z nich. - Schylcie się nisko - rozkazał. Biegli dalej zgięci wpół. Inne wijące się ścieżyny przecięły im drogę. Skręcili w jedną z nich. Wydawała się prowadzić z powrotem, ale szybko znowu zakręciła i po chwili zawiodła ich do gęstego sosnowego lasu, gdzie weszli w dobry, ale trudny rewir. Nie było tu żadnych ścieżek i młode jodły tworzyły taki gąszcz, że nic nie było widać o trzy jardy. Gdy uszli w ten sposób kawałek drogi, Marcin usiadł i nauczywszy się na wojnie nie czuć zagrożenia w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa, wyjął z sakwy kromkę chleba i płat szynki i zabrał się ze spokojem do śniadania. Młodzi patrzyli na niego zalęknieni. Odpowiedział im spojrzeniem. - Całe Sevenbergen nie mogłoby was teraz znaleźć. Zgubisz swą sakiewkę, Gerardzie, nim dojdziesz do Italii. Czy tak się nosi kieskę? Gerard spojrzał na dużą trójkątną kiesę przyczepioną łańcuchem do sprzączek i rzemieni jego sakwy. - To nie moja - rzekł. - Ciekawe, co jest w środku! Próbował ją odczepić, ale przy przejściu przez gąszcz leśny splątała się nierozerwalnie z rzemieniami i sprzączkami. - Nie ma, zdaje się, chęci mnie opuścić - rzekł Gerard i odciął ją nożem. Kiesa po zbadaniu okazała się obficie wyładowana srebrnymi monetami wszelkich rozmiarów, ale swą napęczniałość zawdzięczała głównie złożonym podwójnie kawałkom papieru. Nagle Gerard zrozumiał. - Słuchajcie, to musi być tego starego złodzieja! Wypchana papierem, żeby okpić ludzi! Nie mogli początkowo zrozumieć, w jaki sposób sakiewka burmistrza znalazła się u Gerarda. Wreszcie znaleźli właściwe wytłumaczenie. Kiesa musiała być przytroczona do łęku u siodła Ghysbrechta i Gerard, rzucając się na wroga, wyrwał ją niechcący, w ten sposób powalając burmistrza na ziemię i obrabowując za jednym zamachem. Chłopak był zachwycony swym czynem, ale Małgorzata poczuła się zakłopotana. - Wyrzuć to, Gerardzie. Albo nie, Marcin odda kiesę właścicielowi. Już teraz zwą cię złodziejem. Nie mogę tego znieść. - Wyrzucić? Oddać mu? Ani szeląga! To łup prawnie zdobyty w bitwie na nieprzyjacielu. - Prawda, Marcinie? - Oczywiście - odparł żołnierz. - Odeślij mu, jeżeli chcesz, ten papier, ale kiesę czy srebro... O, to byłby grzech! - Gerardzie - rzekła Małgorzata. - Idziesz w dalekie kraje. Potrzebujemy opieki Niebios. Jak możemy na nią liczyć, zabierając cudzą własność? Ale Gerard inaczej się na to zapatrywał. - To Niebiosa właśnie zesłały mi ten skarb w cudowny sposób i będę go sobie cenił, tak jak powinienem - odrzekł pobożny młodzieniec. - Podobnie naród wybrany zniszczył Egipcjan i był błogosławiony. - Rób, jak uważasz - zgodziła się pokornie Małgorzata. - Mądrzejszyś ode mnie. I jesteś mym małżonkiem - dodała cichutko. - Nie powinnam się starać zmieniać twej woli. Pokorne słowa Małgorzaty, która dotychczas mocno trzymała wodze w swej dłoni, zadziwiły ogromnie Marcina. Gdy przypomniały mu się później, był już o wiele mniej zaskoczony. Gerard ucałował ją czule, wdzięczny za tę małżeńską powolność, i wędrowali dalej, trzymając się za ręce i podążając za Marcinem w gąszcz ogromnego lasu. Oddalając się coraz bardziej, coraz mniej obawiali się pogoni. I zaprawdę, ludzie z miasta nigdy nie odważyliby się zapuścić tak daleko w głąb puszczy, gdzie ginęły już wszelkie ślady dróg. Ludzie gwałtowni i porywczy szybko żałują. Gerard, czując się już bezpieczny, zaczął odczuwać wyrzuty sumienia. - Marcinie, chyba nie uderzyłem zbyt mocno? - Kogo? O, bądź spokojny, dobrze oberwał. - Mój kij spadł na głowę pokrytą siwymi włosami. Obawiam się, że nigdy nie zapomnę tego widoku. Marcin chrząknął pogardliwie. - Kto by oszczędzał borsuka z powodu jego siwizny? - odparł. - Gdy twój wróg ma więcej siwych włosów, znaczy jeno tyle, że starszy. Im starszy, tym chytrzejszy, a im bardziej chytry, tym roztropniej go ukatrupić. - Ukatrupić? Myślisz o zabójstwie? Marcinie, nie wymawiaj nawet tego słowa. - Gerard zatrząsł się ze zgrozy. - Myliłbym się wielce, gdybyś go nie zatłukł - oświadczył Marcin pogodnie. - Boże chroń! - Czaszka starego drania trzasnęła jak łupina orzecha! - Niech Bóg i wszyscy święci chronią nas przed tym. - Zleciał z muła jak kamień wystrzelony z procy. Powiedziałem sobie: „Ten już gotów". - Stary żołnierz uśmiechnął się bezlitośnie. Gerard padł na kolana i zaczął się modlić o życie swego wroga. Teraz już Marcin stracił cierpliwość. - Cóż to za komedie? Udajesz uczonego i nie wiesz, że jak rozsądny człek wali w łeb swego wroga, to po to, żeby go zabić? I o co te ceregiele? Że ukratrupiono starucha? Żeby choć chodziło o młodego, przed którym rozkosze życia - wino, niewiasty i łupy! Ale stary dziad, jedną nogą w grobie, co to szkodzi, jak się go sprzątnie? I tak musi się dziś czy jutro wynieść na tamten świat. W sam raz dobry los dla starego grzyba. Gdyby zły los kazał mi żyć tak długo jak Ghysbrechtowi i gdybym musiał używać nóg muła zamiast własnych, Marcina Wittenhaagena- gdybym miał plecy jak to (stuknięcie w drewno łuku), a nie tamto (w cięciwę), dziękowałbym i pobłogosławił młodzieniaszka, który kropnąłby mnie w łeb, tak jak ty uczyniłeś ze starym kupczykiem, przeklęta niech będzie jego pamięć. - Och, mea culpa, mea culpal - jęczał Gerard, bijąc się w piersi. - Patrzaj - Marcin z pogardą zwrócił się do Małgorzaty. - W sercu to jeszcze ksiądz, jak jeno gniew go odejdzie. o święty Pawle, co to za żółtodziób! - Przestań, Marcinie! - krzyknęła z wyrzutem Małgorzata. Objęła Gerarda ramieniem i starała się go pocieszyć zdwojonym czarem - niewieściego rozsądku i głosu. - Najdroższy! - szepnęła - chyba zapomniałeś, jak to było. Przecież nie zboczyłeś ani na krok ze swej drogi, by mu wyrządzić krzywdę. To on ścigał cię na śmierć i życie. Uciekałeś przed nim. To on się rzucił na ciebie. Dopiero wtedy uderzyłeś we własnej obronie, jednym tylko ciosem, pałką którą miałeś przedtem w ręku. Ktoś w złym zamiarze wyciągnąłby nóż lub zadawałby cios jeden za drugim. Ileż to razy człowiek bity kijem obrywa nie jeden cios, lecz wiele, i mimo to wychodzi z życiem! Jeżeli twój wróg zginął, to zgubiła go własna, a nie zaś twoja złość i widać taka była wola Boża. - Niech cię Bóg błogosławi, Małgorzato, za twe dobre myśli i słowa! - Ukochany, jeżeli nieszczęście chciało przypadkiem, że zabiłeś tego nikczemnego człeka, tym spieszniej musisz uciekać z Holandii. Chodźmy już - Nie, Małgorzato - odrzekł Gerard. - Dzięki temu, że Marcin jest z nami, nie boję się w tym gęstym lesie ludzkiej pomsty. Obawiam się tylko Tego, którego oczy przenikają puszczę i czytają w ludzkim sercu. Jeżeli zabiłem Ghysbrechta w obronie własnej, wszystko w porządku, ale jeżeli pchnęła mnie nienawiść, On może zesłać mściciela krwi, który pójdzie za mną aż do Italii. Nie tylko do Italii! Do najdalszych granic ziemi. - Cicho! - burknął opryskliwie Marcin. - Nic nie słyszę przez wasze gadanie! - A co się stało? - Czy nie słyszysz, Małgorzato? Moje uszy się starzeją. Małgorzata zaczęła nadsłuchiwać i chwyciła głęboki dźwięk podobny do pojedynczego uderzenia w dzwon. Tak opisała swe wrażenia Marcinowi. - To samo i ja usłyszałem - rzekł żołnierz. - Ja również-zawtórował Gerard. - Jak to pięknie. O, znowu. Jak słodko niesie się przez powietrze! To bardzo daleko. Przed nami, prawda? - O nie! To echo leśne myli niedoświadczone ucho. Dźwięk dobiega nas z sosnowego gaju. - Z tego, który minęliśmy? - Marcinie, czy to coś poważnego? Pobladłeś... - Coś cudnego! - rzekł z szyderczym grymasem Marcin. - Pytasz mnie, czy coś ważnego? Naprzód, naprzód! W każdym razie dojdźmy do lepszego miejsca niż to. - Lepszego miejsca? Do czego? - Do walki, Gerardzie - odrzekł poważnie Marcin. - Aby zginąć, jak giną żołnierze, kładąc trzy trupy za jednego. - Co to za dźwięk? -To właśnie mściciel krwi. - Marcinie, ratuj go! Boże, zmiłuj się! Co to za nowe, tajemnicze niebezpieczeństwo ? - To ogary, dziewczyno. Rozdział XX Odwaga jak i talent zwykłych ludzi mieści się w wąskich granicach. Jeśli zmusicie ich do przekroczenia tych granic choćby o cal - wtedy poddają się. Odwaga Marcina była niezawodna w takich właśnie granicach. W twardym swym życiu wiele napotkał niebezpieczeństw i poradził sobie z nimi. Wobec trudności, jakie już znał, zachowywał się ze spartańską odpornością, prawie obojętnie. Nigdy jednak nie tropił go ogar i nigdy nie słyszał, aby ludzka przebiegłość mogła zmylić niezawodny instynkt takiej bestii. Stąd jakby coś nadprzyrodzonego sprzymierzyło się z zaskoczeniem Marcina i osłabiło jego odwagę. Przeszedł jeszcze kilka kroków i oparł się na łuku, opuściła go nadzieja. Gerard, w którym dalekie niebezpieczeństwo budziło o tyleż mniej grozy, naglił do pośpiechu. - Po cóż uciekać?- zapytał ze smutkiem Marcin. - Gdy wyjdziemy z lasu, tanio oddamy swe życie. Tu niedaleko znam miejsce, gdzie możemy drogo je sprzedać. - Marcinie, kochany! - krzyknął Gerard. - Nie trać tak szybko nadziei. Musi być jakaś droga ratunku. - Marcinie! - zawołała Małgorzata. - Może byśmy się rozdzielili? Gra idzie jeno o życie Gerarda. Czy nie da się go uratować, ściągając pościg na nas oboje? - Nie znasz, dzieweczko, natury ogara. Nie pójdzie śladem tego lub innego człowieka - idzie po śladach krwi. Głowę daję, że wzięli ogara, gdy padł Ghysbrecht, i to przeklęte psisko poprowadzi ich od krwi zabitego do człowieka, który ją rozlał, choćby Gerard przebiegł poprzez szeregi wojska albo przepłynął wpław Mozę. - Marcin, opuściwszy smutnie głowę, znów oparł się zgnębiony o swój łuk. Melodyjny odgłos zbliżającego się ogara dobiegł ich powtórnie przez las. Dźwięczniejszy głos Nie rozbrzmiał nigdy ni czczony rogów był melodią Na Krecie, w Sporcie lub w Tesalii. Zadziwiające, że piękno może nieść z sobą śmiertelną grozę. Piękne są oczy boa dusiciela, gdy urzeka nimi swą ofiarę. Królewska korona nie ma takich klejnotów. To rubiny w pełzającym po nich szmaragdowym blasku. Jeleń, który je ujrzy, zamiera w bezruchu, drży i czeka śmierci; jeżeli w ten sposób porównamy wrażenia wzrokowe ze słuchowymi, ten słodki i łagodny dźwięk zdawał się czarować Marcina Wittenhaagena. Stał niezdecydowany, oszołomiony, onieśmielony. I Gerard teraz nie czuł się wiele lepiej. Ostatnie słowa łucznika przeraziły go. Uderzył starego człowieka, przelał jego krew i śladem tej krwi dogania go właśnie czworonożny mściciel. Czyż nie był to palec Boży? Podczas gdy mężczyźni trwali w odrętwieniu, umysł kobiety w pełni pracował. Niebezpieczeństwo groziło jej ukochanemu. - Pożycz mi swego noża - poprosiła Marcina. Żołnierz podał go jej, mówiąc: - Niewiele będzie z niego pożytku w twoich rękach. Małgorzata postąpiła przemyślnie. Idąc z tyłu za Gerardem, skrycie rozcięła nożem ramię. Krew spłynęła obficie; zatrzymała się na chwilę, pomazała nią pończochy i buty. Powtarzała to za każdym razem, gdy krew tryskała na nowo, tak jednak zręcznie, że ani Gerard, ani Marcin niczego nie zauważyli. Potem chwyciła żołnierza za ramię. - Bądź mężczyzną - rzekła - i doprowadź rzecz do końca. Wiedź nas do jakiejś gęstwiny, gdzie nasi wrogowie nie będą mogli wykorzystać swej liczebności. - Idę - rzekł ponuro Marcin. - Pośpiech na nic się nie zda. Nie potrafimy umknąć przed ogarem, a ta gęstwa jest tuż obok. Skręcił na lewo i prowadził ich jak na ścięcie. Wnet weszli w leszczynowy gąszcz podobny do tego, który pomógł im w rannej ucieczce. - No, tam jest szerokości jeno na staje, ale to nam wystarczy - rzekł. - Cóż mamy robić? - Przedrzeć się tędy i czekać na drugiej stronie. Gdy tamci zaczną wychodzić po jednemu, zastrzelić trzech, rąbnąć dwóch w łeb, zaś pozostali nas zabiją. - Czy to wszystko, co potrafisz wymyślić? - spytał Gerard. - Wszystko. - Zatem ja obejmuję dowództwo, Marcinie Wittenhaagenie, bo ty, jak widzę, straciłeś głowę. Czy potrafisz być posłuszny takiemu młodemu człowiekowi jak ja? - Och, Marcinie - zawołała Małgorzata. - Nie sprzeciwiaj się Gerardowi. Ma o wiele więcej rozumu niż lat. Marcin ustąpił wobec nagłego ataku. - Róbcie to co ja - zakomenderował Gerard i wyciągając swój wielki nóż, zaczął co krok nadcinać jeden, czasem dwa pędy leszczyny nisko przy ziemi i obracając się do tyłu przywiązywał je na wysokości piersi do stojących gałęzi. Marcin zawzięcie go naśladował, ale bez cienia zainteresowania i nadziei na twarzy. Gdy mozolnie przebyli w ten sposób lwią część gęstwiny, głębokie ujadanie ogarów zaczęło się przybliżać, coraz mniej dźwięczne, coraz głośniejsze i twardsze. Małgorzata zadrżała. Marcin położył się na brzuchu i nadsłuchiwał. Słyszę tętent końskich kopyt. - Nie - sprzeciwił się Gerard. - Myślę, że to muł. Ten przeklęty Ghysbrecht żyje jeszcze. Nikt inny nie ścigałby mnie tak zawzięcie. - Gdy uderzasz w nieprzyjaciela, bacz, byś go na śmierć ugodził - odezwał się ponuro Marcin. - Jeżeli Niebiosa pozwolą, rąbnę tym razem mocniej - obiecał Gerard. Przedarli się wreszcie przez gęstwinę i wyszli w las. Drzewa tu były potężniejsze, ale rosły daleko od siebie, więc ucieczka tamtędy była niemożliwa. Teraz do ujadania ogarów dołączyły się szczujące i pokrzykujące głosy. - Cała wieś goni za nami - zauważył Marcin. - Nie dbam o to - rzekł Gerard. - Słuchaj, Marcinie, zgotowałem drogę łatwą dla psów, zaś uciążliwą dla ludzi, po to, byśmy mogli rozprawić się z nimi osobno. Pies musi więc ludzi przegonić i skoro wynurzy się z gęstwiny, ubijemy go. - Tam jest niejeden. - Słyszę tylko jednego. - Ano, jeden ujada, drugi biegnie cicho. Skoro tylko prowadzący straci trop, drugi się odezwie. Tam są najmniej dwa ogary posokowce albo diabły w psich skórach. - Jeśli tak, musimy zabić dwa, nie jednego. I natychmiast w gęstwinę, aby się przedostać z powrotem. - To dobry plan, Gerardzie! - pochwalił go Marcin podniesiony na duchu. - Cicho! Już są w leszczynie. Gerard wydawał teraz polecenia szeptem: - Stań z łukiem u wylotu gęstwiny - tutaj, w rowie. Ja pójdę parę jardów dalej, pod dąb, i schowam się za nim. Psy ruszą moim śladem. Gdy tylko wypadną z gąszczu, zastrzel, ile potrafisz, z resztą będę sobie radził, gdy obejdą drzewo dokoła. Marcinowi zabłysły oczy. Zajęli stanowiska. Szczucie psów i pokrzykiwanie stawało się coraz bliższe. Słychać już było nawet szelest leszczyny, tu i ówdzie nieomylny ogar znaczył trop pojedynczym szczeknięciem. Straszne to było! Gałęzie szeleściły coraz głośniej, nieuchronna walka na śmierć i życie zbliżała się z każdą minutą, a ujadanie ogara jak dzwon żałobny prowadziło pogoń. Drżąca rączka dotknęła ramienia Gerarda. Czekający w napięciu chłopak skoczył gwałtownie. - Marcin powiada, że gdybyśmy musieli się rozdzielić, spotkamy się przy owym wysokim jesionie, któryśmy minęli. - Tak! Tak! Tak! Ale uciekaj, na Boga! Nie przychodź tu, na otwarte miejsce! Dziewczyna pobiegła do Marcina, ale nim mogła ku niemu zdążyć, ogromny pies wypadł z gęstwiny i przystanął na chwilę. Małgorzata skuliła się ze strachu, ale ogar w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Węch był dla niego tym, czym wzrok dla ludzi. Opuścił na chwilę nos ku ziemi i natychmiast ze straszliwym ujadaniem skoczył prosto w stronę drzewa, za którym ukrył się Gerard. Runął nagle na łeb, przeszyty śmiertelną strzałą z łuku, który zadźwięczał w ręku Marcina za krzakami leszczyny. Za chwilę z gąszczu wychynął drugi ogar i zatrzymał się wietrząc krew swego towarzysza. Gerard rzucił się na niego, ale nim zdążył cios zadać, błysk białej błyskawicy następnej strzały Marcina zwalił psa na ziemię. Nie zabite, lecz ciężko ranne zwierzę skomlało żałośnie. Gerard nie miał już czasu go dobić. Hałas w leszczynie zbliżył się tuż, tuż, gęstwina zdawała się żyć. Wskazując w dzikim pośpiechu powrotną drogę Marcinowi, podbiegł parę kroków w prawo i skoczył w gąszcz w samą porę, gdy trzech ludzi przedarło się przez zagajnik. Wyprzedzili znacznie towarzyszy; reszta ciągnęła za nimi w różnych -odstępach. Gerard czołgał się z powrotem prawie na czworakach. Instynkt kazał zrobić to samo Marcinowi i Małgorzacie, gdy rozpoczęli odwrót. Tak to prześladowcy i ścigani zbiegowie przedzierali się przez młodą, splątaną leszczynę, mijając się w odległości paru jardów, ale zdążając w przeciwnych kierunkach. Głośny krzyk oznajmił znalezienie ogarów - zabitego i rannego. Gwar rósł, w miarę jak napływali tam ludzie z pościgu. Zaskoczeni prześladowcy tracili czas, prześladowani korzystali jak mogli z tej przewagi. - Już nie słychać ogarów - szepnął Marcin do Małgorzaty, odzyskując panowanie nad sobą. Teraz z kolei dziewczyna drżała z rozpaczy. - Czemuż rozdzieliliśmy się z Gerardem? Zabiją mego najdroższego, a ja nie będę przy nim. - E, nie! Na to są za głupi. Mówiłaś, żeby się z nami spotkał pod jesionem? - A jakże! Dzięki ci, żeś o tym pomyślał. Biegnijmy pod jesion. - Jeno bez takiego hałasu. Byli już prawie na skraju gęstwiny, gdy nagle usłyszeli za sobą pokrzykiwanie i nawoływanie. Pościg zawracał, zmiarkowawszy, że zbiegowie są w leszczynowym gąszczu. - Nic nie szkodzi - szepnął Marcin do drżącej towarzyszki. - Szybko biegnąc, zdążymy zniknąć im z oczu. Ach! Wtem zatrzymał się. Właśnie gdy chciał wynurzyć się z krzaków, zauważył jeźdźca stojącego na straży. Był to Ghysbrecht van Swieten na swym mule. Miał skrwawiony bandaż na złamanym nosie, ale jego oczy czujnie śledziły drogę. Wyraz tych oczu świadczył, że dosłyszał szelest, który spowodowali zbiegowie, i rozglądał się teraz, czekając, aż wyjdą z gęstwiny. Marcin zaklął straszliwie, założył ostrożnie ostatnią strzałę na cięciwę i począł z równą ostrożnością napinać łuk. Małgorzata zakryła twarz rękoma, ale nie wyrzekła słowa. Wiedziała, że albo ten człowiek musi umrzeć, albo Gerard. Opanowawszy pierwsze wrażenie, zerknęła przez palce, czując w gardle bicie serca. Łuk wzniósł się do góry, śmiertelna strzała dotykała już prawie głowy żołnierza, gdy w tej samej chwili ktoś skoczył z tyłu na Ghysbrechta jak jastrząb na gołębia. Zarzucił chustę na burmistrza, jednym ruchem ręki owinął mu głowę. Stary stoczył się z siodła, upadł ciężko na ziemię i leżał charcząc przerażony. Gerard skoczył ku niemu. - Psst! Marcin! Marcin! Marcin i Małgorzata wyłonili śię z krzaków. Stary żołnierz krzyknął: - W nogi! W nogi! Póki wszyscy są jeszcze w gąszczu. Jesteśmy ocaleni. Ale w tej przełomowej chwili, gdy ratunek zdawał się bliski, Małgorzata, dotąd tak dzielna, zaczęła omdlewać, zapewne z upływu krwi. - Uciekaj, ukochany! - szepnęła. - Zostaw mnie, tak mi słabo. - Nie, nie! - sprzeciwił się Gerard. - Razem zginiemy lub razem się uratujemy. Mamy muła! Siadaj na niego, ja pobiegnę obok. Za chwilę Marcin dosiadł muła Ghysbrechta, Gerard złożył zemdloną dzieweczkę w jego ramiona i posadził ją na siodle, odbierając żołnierzowi łuk. - Ratunku! Zdrada! Mordercy! Mordercy! - zaskrzeczał Ghysbrecht, nagle siadając na pośladkach. - Milcz, łotrze! - ryknął Gerard i przydusił mu szyję stopą, jak człowiek, który chce zdeptać żmiję. - Trzymasz ją mocno? Uciekaj! Ratujmy się! Ratujmy! Muł, ponaglony przez Marcina piętami, bryznął żwirem spod zadnich kopyt i ruszył krótkim galopem. W tej samej chwili Gerard zdjął stopę z gardzieli Ghysbrechta i pobiegł za nimi, a Dirk Brower i jego pięciu ludzi, którzy wracając po rozkazy, usłyszeli krzyki burmistrza, wybiegli z wrzaskiem z lasu wprost na zbiegów. ROZDZIAŁ XXI Słowa są zwykłym obrazem myśli. Bywają jednak wrażenia tak proste i tak przemożne, że nie znajdują ujścia w słowach, lecz w wymownych dźwiękach. W takich chwilach człowiek zdaje się zatracać ludzkie cechy i staje się po prostu jednym z rozumniejszych zwierząt. One to bowiem w wielkim podnieceniu wydają dźwięki, chociaż nie potrafią mówić. Straszny, zaiste zwierzęcy był ryk tryumfalny, z jakim pogoń wypadła z gęstwiny wprost na naszych zbiegów, oraz dziki krzyk przerażenia, który się wyrwał z piersi prześladowanych. Pędzili ratując życie, a za nimi gnali pachołkowie burmistrza; ręce ich chwytały powietrze dwa jardy za piecami uciekających. W pierwszej chwili zamieszania, jak lwy, które chybiły w skoku zwierzyny, Dirk i jego ludzie pozwolili Gerardowi, wraz z mułem, zyskać dziesięć jardów przewagi. Biegli za nimi z podniesioną bronią. Byli pewni, że ich złapią - nie pierwszy już raz się ścigali. Dzisiejszego ranka na otwartym polu wyraźnie górowali nad naszą trójką. Teraz była to znów wreszcie gonitwa, w której o zwycięstwie miała zdecydować tylko szybkość. Przebiegli sto jardów w szalonym tempie. Ale odległość dziesięciu jardów wciąż jeszcze dzieliła prześladowców i prześladowanych. To zwiększanie szybkości od rana zastanowiło Dirka Browera. Gdy troje biegnie razem, wszyscy stosują się do najsłabszego. Od domu Brandta aż do lasu Gerard biegł krokiem Małgorzaty. Teraz on nadawał szybkość, bo muł był rączy i mógł ich wszystkich zostawić daleko w tyle. Zaczęła pomagać nadto Gerardowi młodość i surowy tryb życia. Odległość między myśliwymi i zwierzyną powiększała się nieznacznie. Dirk rozpaczliwym wysiłkiem zyskał dwa jardy, ale po paru sekundach Gerard bez trudu wyrównał różnicę. Ścigający poczęli kląć. Marcin posłyszał i twarz mu zajaśniała radością. - Odwagi, Gerardzie! Naprzód, dzielny chłopcze! Zostają w tyle! Tak też i było. Jeden z pachołków wyprzedził już Dirka, inny bieg! daleko za nimi. Teren zaczął się wznosić niezbyt stromo, ale na dużej przestrzeni, i teraz zwyciężyła młodość, hart i zdrowie. Nim osiągnęli szczyt, czterdzieści lat zaciążyło Dirkowi jak czterdzieści ołowianych kul. - Dość tego dobrego - sapnął. - Kładźcie go trupem, jeśli nie możecie chwycić żywego. Przestał biec, szedł zwykłym krokiem. Pierwszy zrobił to samo Jorian Ketel, inni za nim. Gerard zmusił ich wszystkich do przystanięcia prócz jednego, który biegł dalej po śladzie jak ogar. I on jednak tracił z każdą minutą teren. Człek ten, jeśli się nie mylę, zwał się Eryk Wouverman. Ścigani przez niego do końca, dotarli do podnóża leśnego wzniesienia, krótszego, ale o wiele bardziej stromego niż poprzednie. - Chwyć za grzywę! - krzyknął Marcin. Gerard usłuchał, a muł pomógł mu wbiec na zbocze nawet szybciej, niż biegł przedtem. Widząc ten manewr, ostatni gorliwiec spośród ludzi Dirka upadł ostatecznie na duchu i, znalazłszy się o dobre siedemdziesiąt jardów za Gerardem, a nawet wiele dalej w przodzie od najbliższego ze swych towarzyszy, powlókł się jeszcze kawałek, posłuszny rozkazowi Dirka zdjął kuszę, wycelował starannie i w momencie gdy nasza trójka miała już zniknąć za grzbietem pagórka, wysłał między nich świszczący bełt. Rozległ się krzyk trwogi, a w następnym momencie leżeli wszyscy wraz z mułem na ziemi, jakby w nich piorun uderzył. ROZDZIAŁ XXII Skutek był tak cudowny i natychmiastowy, że sam strzelec zdumiał się przez chwilę. Krzyknął na towarzyszy, aby razem z nim brali zbiegów, i sam zaczął się wspinać na wzgórze, ale w połowie drogi ujrzał potężną postać Marcina Wittenhaagena z łukiem w ręku. Eryk Wouverman dostrzegłszy starego myśliwca w tej pozycji, skrył się natychmiast za drzewem, usiłując stać się możliwie małym. Mistrzostwo Marcina we władaniu tą bronią było znane w całej okolicy, a zabity pies stanowił wymowny dowód niezawodnej jego ręki. Wouverman zerknął dokoła ostrożnie przez ramię. Grot strzały był ciągle w niego wymierzony. Widział jego błysk. Nie śmiał się ruszyć ze swego schronienia. Stał kilka minut, stanowiąc widoczny cel, nim dogonili go wszyscy towarzysze. ' . Wtedy Marcin zniknął, śmiejąc się ze wzgardą, i usłyszano tylko tupot unoszącego go muła. Wszyscy ludzie burmistrza pobiegli za nim. Z pagórka otwierał się widok na wąską, jakby nieskończenie długą polanę. Ujrzeli Małgorzatę i Gerarda biegnących w dali w ogromnej już odległości - wyglądali jak komary - i Marcina galopującego za nimi ventre á terre. Prześladowcy byli słabsi nie tylko w nogach, brakło im również sprytu Parę słów wyjaśni nam chowanie się Marcina. Dochodzimy do sedna spraw spostrzegając podobieństwa. Czasami jednak takie zbieżności są zdradliwe.Widywaliśmy,wszyscy, jak zając fika,koziołka we wrzosach, gdy padł strzał, budząc w myśliwych nadzieję -a tutaj obaleni na ziemię ludzie popędzili dalej nietknięci! Oto muł burmistrza zapadł się przednią nogą w kroliczą jamę i w tym samym czasie bełt wyrzucony z kuszy świszcząc przeszedł, nie wyrządzając żadnej szkody, nad jego głową; zwierzę upadło i pociągnęło . za sobą oboje jeźdźców. Gerard chwycił Małgorzatę, ale pociągnęła go swym ciężarem i siłą upadku. Tak to, patrzcie, wszystkie dratnatis personae znalazły się na ziemi. Posłuszny muł poderwał się natychmiast na nogi i stał drżąc na całym ciele. Marcin pozbierał się zaraz po nim i rozejrzawszy się dokoła stwierdził, że już tylko jeden pachołek ich ściga. Widząc to, kazał młodym uciekać dalej pieszo, a sam zatrzymał nieprzyjaciela, jak już wspomniałem. Galopował teraz za przyjaciółmi i gdy po długim pościgu ich dogonił, posadził Gerarda i Małgorzatę na muła, a sam biegł u ich boku, póki starczyło mu tchu. Wtedy on znowu jechał wierzchem na zmianę, w ten sposób biegnący mógł wypocząć. Na długo przedtem, nim zmniejszyli szybkość, Dirk i jego ludzie beznadziejnie stracili ślad. Brower zawrócił z nosem na kwintę, aby zaopiekować się swym zwierzchnikiem i postrzelonym ogarem. ROZDZIAŁ XXIII Któż, wolnym i bezpiecznym będąc, zastanawia się, ile warte jest życie i wolność? Dlaczego? Zdają się same przez się zrozumiale. Lecz gdy zagrozi człowiekowi niewola lub śmierć, wtedy ocenia owe skarby wedle ich prawdziwej wartości. Podobne są w tym do słonecznego światła, które zachwyca nas najbardziej nie w południe, gdy blask jest najwspanialszy, lecz pod wieczór, gdy złotymi jak topaz plamami kładzie się pod cieniste wiązy. Promienie są wtedy słabsze, ale mrok skrada się za nimi i kontrast wyzwala z nich płomień. Gerard i Małgorzata, mimo iż przystawali za każdym mocniejszym szelestem liści, promienieli radością i wdzięcznością, przemykając się między przyjaznymi drzewami bezpieczni, w głębokiej, niezmąconej ciszy - gdy jeszcze ujadanie psów i brutalne głosy dźwięczały im w uszach. Nagle Gerard wykrył plamy krwi na kostkach nóg Małgorzaty. - Marcinie! Marcinie! Ratuj! Zranili ją - kuszą! - Nie, nie! - uśmiechnęła się, by go uspokoić, Małgorzata. - Nie jestem ranna, w ogóle to nawet nie jest skaleczenie. - Cóż to więc jest, na Boga? - zawołał Gerard zaniepokojony. - Ale nie gniewaj się na mnie? - Małgorzata poczerwieniała. - Czyż gniewałem się na ciebie kiedykolwiek? - Nie, kochanie moje. Widzisz, wówczas gdy Marcin powiedział, że te okrutne psiska idą po tropie krwi, pomyślałam, że jeżeli będę miała trochę krwi na stopach, psy pobiegną za mną i pozwolą memu Gerardowi uciec spokojnie. Zadrasnęłam więc sobie ramię nożem Marcina... Nie gniewaj się! Nie miałam innego, a twe go nie chciałam, Gerardzie. Wybaczysz mi? - błagała przymilnie, pełna miłosnego oddania. - Pokaż mi wpierw to skaleczenie - rzeki Gerard zdławionym ze wzruszenia głosem. - Draśnięcie? Ja bym to nazwał raną - głęboką, straszną, bezlitosną raną. Zadrżał na ten widok. - Mogłaby się tak skaleczyć swą szpilką do włosów - rzekł żołnierz. - Nie bądźże młodzikiem, co mdleje na widok zadrapania i paru kropel krwi. - O nie! Mógłbym patrzeć na morze krwi, ale nie jej. Małgorzato, jak mogłaś być tak okrutna? Małgorzata uśmiechnęła się z niezmierną miłością. - Głuptasie mój, nie rób z igły wideł - objęła go za szyję ramieniem, którym zawiniła. - Chciałabym utoczyć dla ciebie wszystką krew z moich żył, a cóż dopiero tych parę marnych kropel z ramienia. - Nagle wspomniawszy niedawne niebezpieczeństwo, które mu groziło, załkała w jego objęciach z miłości i żalu. Chłopiec szlochał wraz z nią. - Kochamy się tak gorąco, a przecież musimy się rozstać - łkał. - Ty musisz być w Holandii - ja w Italii! Świeży strumień łez popłynął z oczu Małgorzaty, lecz opanowała się już, była znowu cicha i cierpliwa. Instynkt przestał nią kierować, a chęć poświęcenia była instynktowna. Obecnie jej myśli mogłyby pogłębić rozpacz Gerarda w obliczu rozstania, płakała więc w milczeniu. Wyszli nagle na ubitą ścieżkę; Marcin zatrzyma! się. - To jest droga dla konnych, o której mówiłem - powiedział spuszczając głowę. - Gospoda prosto przed nami. Małgorzata i Gerard wymienili spłoszone spojrzenia. - Pójdź ze mną na stronę, Marcinie - szepnął Gerard. Odciągnąwszy go nieco na bok, powiedział przerywanym głosem: - Marcinie, zacny nasz przyjacielu, strzeż mi jej! Jest moją żoną, mimo to muszę ją opuścić. Patrzaj, oto złoto - miałem je na podróż. Nie warto prosić, aby je wzięła, bo nie zechce. Zrobisz to za nią, prawda? O Nieba! tyle tylko mogę dla niej zrobić! Złoto! Ale nędza jest przekleństwem. Nie pozwolisz, by zabrakło jej czegokolwiek, kochany Marcinie! Mnie wystarczy srebro burmistrza. - Dobry z ciebie chłopak, Gerardzie. Dziewczyna nie zazna krzywdy ani nie odczuje braków. Jej mały palec znaczy dla mnie więcej niż cały świat. Ale nawet gdyby nic dla mnie nie znaczył, go nie chciałam, Gerardzie. Wybaczysz mi? - błagała przymilnie, pełna miłosnego oddania. - Pokaż mi wpierw to skaleczenie - rzeki Gerard zdławionym ze wzruszenia głosem. - Draśnięcie? Ja bym to nazwał raną - głęboką, straszną, bezlitosną raną. Zadrżał na ten widok. - Mogłaby się tak skaleczyć swą szpilką do włosów - rzekł żołnierz. - Nie bądźże młodzikiem, co mdleje na widok zadrapania i paru kropel krwi. - O nie! Mógłbym patrzeć na morze krwi, ale nie jej. Małgorzato, jak mogłaś być tak okrutna? Małgorzata uśmiechnęła się z niezmierną miłością. - Głuptasie mój, nie rób z igły wideł - objęła go za szyję ramieniem, którym zawiniła. - Chciałabym utoczyć dla ciebie wszystką krew z moich żył, a cóż dopiero tych parę marnych kropel z ramienia. - Nagle wspomniawszy niedawne niebezpieczeństwo, które mu groziło, załkała w jego objęciach z miłości i żalu. Chłopiec szlochał wraz z nią. - Kochamy się tak gorąco, a przecież musimy się rozstać - łkał. - Ty musisz być w Holandii - ja w Italii! Świeży strumień łez popłynął z oczu Małgorzaty, lecz opanowała się już, była znowu cicha i cierpliwa. Instynkt przestał nią kierować, a chęć poświęcenia była instynktowna. Obecnie jej myśli mogłyby pogłębić rozpacz Gerarda w obliczu rozstania, płakała więc w milczeniu. Wyszli nagle na ubitą ścieżkę; Marcin zatrzyma! się. - To jest droga dla konnych, o której mówiłem - powiedział spuszczając głowę. - Gospoda prosto przed nami. Małgorzata i Gerard wymienili spłoszone spojrzenia. - Pójdź ze mną na stronę, Marcinie - szepnął Gerard. Odciągnąwszy go nieco na bok, powiedział przerywanym głosem: - Marcinie, zacny nasz przyjacielu, strzeż mi jej! Jest moją żoną, mimo to muszę ją opuścić. Patrzaj, oto złoto - miałem je na podróż. Nie warto prosić, aby je wzięła, bo nie zechce. Zrobisz to za nią, prawda? O Nieba! tyle tylko mogę dla niej zrobić! Złoto! Ale nędza jest przekleństwem. Nie pozwolisz, by zabrakło jej czegokolwiek, kochany Marcinie! Mnie wystarczy srebro burmistrza. - Dobry z ciebie chłopak, Gerardzie. Dziewczyna nie zazna krzywdy ani nie odczuje braków. Jej mały palec znaczy dla mnie więcej niż cały świat. Ale nawet gdyby nic dla mnie nie znaczył, przecież przez wzgląd na cię byłbym dla niej ojcem. Ruszaj śmiało w drogę z Bogiem i wracaj z Bogiem!- Twardy żołnierz uścisnął dłoń Gerarda, odwracając głowę, aby ukryć wzruszenie. Po chwili milczenia chciał wracać do Małgorzaty, ale Gerard go powstrzymał. - Marcinie, kochany, stań za tymi krzewami i nie patrz w naszą stronę, gdy ja - och, Marcinie, Marcinie! Gerard uniknął w ten sposób świadka swej męki przy pożegnaniu z ukochaną, a Marcin budzącego litość widoku. Nie widział, jak biedni młodzi na klęczkach odnowili wobec Niebios tę świętą przysięgę, którą przerwali im okrutni ludzie. Nie widział, jak tulili się do siebie, próbowali oderwać, znowu wracali, przytulali się znowu jak ludzie tonący w rozpaczy. Słyszał tylko szloch Gerarda i wzdychania Małgorzaty. Doszedł go wreszcie rozpaczliwy krzyk i rozległ się tupot nóg po twardej drodze. Ruszył naprzód i ujrzał Gerarda dziko pędzącego przed siebie z rękoma złożonymi ponad głową jak do modlitwy. Małgorzata biegła, wyciągnąwszy żałośnie dłonie w stronę łucznika, jakby szukała u niego pomocy. Była blada jak wosk i oczy utkwiła w próżni. Chwycił ją w ramiona i przemawiał kojącymi słowy, ale umysł jej ich nie pojmował. Tylko na dźwięk jego głosu jęknęła i przytrzymała się go silniej, drżąc na całym ciele. Posadził ją na mule, objął wpół i potrzymując teraz słabe i bezsilne ciało, które przedtem było napięte jak łuk, prowadził ją powoli i ze smutkiem w stronę domu. Nie uroniła już ani jednej łzy, nie wyrzekła słowa. Na skraju lasu pomógł jej zejść z muła i wskazał prostą drogę do ojcowskiego, domu. Posłuchała rozkazu. Marcin udał się do Rotterdamu. W Sevenbergen było dlań zbyt gorąco... Gerard rozłączony ż ukochaną szedł jak we śnie. Wynająwszy konia i przewodnika w małej gospodzie, pokłusował rączo w stronę granicy niemieckiej. Działał jak mechanizm. Zmysły jego były Otępiałe. Widział drzewa, ludzi i domy jak przez mgłę. Jego towarzysz zagadywał do niego dwa razy, ale młodzieniec mu nie odpowiedział. Raz tylko krzyknął rozpaczliwie: - Czyż nigdy nie wydostaniemy się z tego przeklętego kraju? Po kilku godzinach jazdy dotarli do krawędzi stromego wzgórza. Strumyk płynął u jego stóp. - Stój! - krzyknął przewodnik i wskazał na ukos przez dolinę. - Tam już Niemcy. - Gdzie? - Po drugiej stronie granicy. Nie trzeba zjeżdżać z pagórka. Gerard zsiadł z konia bez słowa i odpasał kieskę burmistrza. Gdy ją otwierał, przewodnik powiedział niechętnie: - Teraz już możesz opuścić ten przeklęty kraj. Może będzie ci lepiej tam, dokąd się udajesz. W każdym razie, nawet gdybyś obrabował kościół, nie mogą cię już pojmać po tamtej stronie potoku. Takie, słowa innym razem wywołałyby ostrą odpowiedź lub cios pięścią. Dziś wydały się Gerardowi pustym dźwiękiem. Zapłacił chłopcu w milczeniu i zszedł samotnie z pagórka. Strumień połyskiwał srebrzyście i szemrał ponad gładkimi kamieniami, które błyszczały, przejrzysta woda lśniła i nadawała im blasku. Gerard usiadł i patrzał tępo w pole. Napił się ze strumienia i umył w lodowatej wodzie rozpalone ręce i stopy. Orzeźwiło go to. Wstał i z rozbiegu skoczył przez strumień na niemiecką stronę. Dotknąwszy obcej ziemi obrócił się wstecz. - Żegnaj, niewdzięczna kraino! - zawołał. - Tylko ze względu na nią boleśnie by mi było porzucić na zawsze ciebie, wszystkich znajomych i krewnych, matkę, która mi dała życie, towarzyszy zabaw i rodzinne miasteczko. Żegna], ojczyzno - witaj świecie szeroki! Omne so- lum for-ti pat-ri-a. Z tymi odważnymi słowami na ustach osunął się na ziemię, poczuwszy dziwną słabość w ramionach i nogach. Usiadł i gorzko zapłakał na obcej ziemi. Młody wygnaniec siedział chwilę zgnębiony, po czym wstał, otarł łzy z oczu jak mężczyzna i, nie oglądając się już za siebie, aby nie tracić odwagi, ruszył w szeroki świat. Miłość i ciężki żal rozstania nie pozostawiły miejsca w jego sercu na pospolite troski. W porównaniu z wyrzeczeniem się Małgorzaty nie przerażała go wcale piesza wędrówka do Italii, przedsiębrana w owych trudnych czasach. W klasztorze spotykają się ludzie wszystkich narodowości, tak więc dzięki swym zacnym przyjaciołom mnichom i żądzy wiedzy Gerard umiał rozmówić się prawie każdym językiem potrzebnym mu w tej długiej podróży. Pomyślał sobie: „Rychło będę w Rzymie: im prędzej, tym lepiej". Przeszedłszy dobrą milę dotarł do skrzyżowania czterech dróg. Wiejskie, kręte drogi nieraz zmyliły już niedoświadczonych sąsiadów wędrujących z osady do osady. Gerard wyjął maleńką tarczę, w którą zaopatrzył go Piotr, ustawił ją w jesiennym słońcu i za pomocą tego kompasu skierował się bez wahania w stronę Rzymu. Był niedoświadczony jak młoda jaskółka lecąca na południe, ale w przeciwieństwie do jaskółki - samotny w swej wędrówce. ROZDZIAŁ XXIV Niedaleko uszedłszy tym traktem, natknął się na grupkę ludzi. Dwaj schludnie ubrani mężczyźni stali oparci leniwie z dwóch stron o konia i rozmawiali ze sobą. Jeździec w srebrzystym kubraku, jaskrawozielonym kaftanie z angielskiego sukna i spodniach z tegoż materiału, lśniącego niczym krecie futerko, wyciągnięty na brzuchu, leżał w południowym słońcu wyglądając jak olbrzymia jaszczurka. Jego jaskrawożółty płaszcz starannie okrywał grzbiet konia. - Czy coś się złego stało? - zapytał Gerard. - Nic mi o tym nie wiadomo - odrzekł jeden z pachołków. - Wasz pan leży jak trup. Czy nie wstyd wam, że się tak poniewiera w kurzu? - A niech tam! Goła ziemia jest najlepszym lekiem na jego chorobę. Gdy człek wytrzeźwieje w łóżku, może go rozboleć głowa, a z twardej matki ziemi podskoczysz jak skowronek na wiosnę. Prawda, Ulryku? - Dobrze mówi, młodzieńcze - poświadczył życzliwie Ulryk. - Jakże? To ten szlachcic jest pijany? Pachołkowie ryknęli śmiechem ubawieni naiwnością Gerarda. Nagle Ulryk przestał się śmiać i zlustrowawszy chłopca od stóp do głów, rzekł poważnie: - Kto jesteś i gdzieś się rodził, że nie wiesz o tym, iż hrabia jest zawsze spity o tej porze? Gerard odczuł, że taka niewiedza stawia go w podejrzanym świetle. - Jestem cudzoziemcem - rzekł - ale uczciwym człowiekiem, miłującym wiedzę. Dlatego pytam, nie zaś, żebym chciał być wścibski. - Jeśliś uczciwym człowiekiem - odparł chytrze Ulryk - to daj na piwo w zamian za wiedzę od nas! Gerard był zaskoczony, ale robiąc dobrą minę do złej gry, dodał: - Dam wam napiwek, na jaki stać mą chudą kiesę, jeżeli powiecie mi jeszcze, czemu to zdjęliście płaszcz ze swego pana i okryliście nim to zwierzę? Bliski napiwek wpłynął zapładniająco na umysły pachołków, toteż zaraz przedłożyli Gerardowi aż dwa wyjaśnienia. W myśl pierwszej teorii hrabia, gdy wytrzeźwieje (co jako doświadczony opój może zrobić każdej chwili) i ujrzy swego konia spoconego, na zimnie, podczas gdy płaszcz leży bezużytecznie tuż pod ręką - zacznie ich kląć, a być może nawet coś im przyłoży. Druga teoria, bardziej wyszukana, głosiła, że koń, biedny pieszczoszek, pije tylko wodę, trzeba mu więc dogadzać i pilnować, żeby nie zmarzł. Pan zaś, którego wnętrze jest wypełnione dobrym piwem, ma duże zapasy ciepła, które go grzeją aż do skóry, tak więc płaszcz jest dla niego tylko marną ozdobą i dowodem próżności. Każdy z mówców zachwycał się swoją teorią, a prawdę mówiąc obaj uszczknęli coś niecoś z czary, która zwaliła z nóg ich pana. Więc nagle podnieśli głos tak dalece, że zielono odziany pijanica, zamiast chrapać, zaczął pomrukiwać groźnie. Pachołkowie rozgorączkowani kłótnią niczego nie spostrzegli. Niedługo zaczęto argumentować w ten sposób, że wcześniej czy później w owych czasach dyskusja musiała przybrać żywszą formę. Hans, trzymając uzdę prawą ręką, zdrowo częstował Ulryka lewą. Ulryk chętnie odwzajemniał ciosy, mając prawą wolną, i tak zabawiali się zawzięcie ponad końską grzywą; tłukli się wzajemnie pięściami, szarpiąc biedne zwierzę, które cofnęło nogę i żelazną podkową nadepnęło na zielonego pana. Ten, jak ropucha ugodzona włócznią Ituriela, skoczył z wrzaskiem, jedną ręką rozcierając stłuczone miejsce, drugą szarpiąc za rękojeść miecza. Pachołkowie, ogłupiali ze strachu, puścili konia. Rumak rżąc ruszył galopem, a przerażeni słudzy z krzykiem pognali za nim. Zielony szlachcic, zataczając się i potykając od płotu do płotu, pędził za nimi zygzakiem po wąskiej uliczce, trzymając nagi miecz w ręku. W tym zamieszaniu Gerard odwrócił się do nich wszystkich plecami i poszedł spokojnie na południe, rad, że zaoszczędził cztery szelągi, które już przygotował na napiwek. Zbyt jednak był przygnębiony, żeby móc śmiać się z tych pijackich wybryków. Słońce miało się ku zachodowi, więc Gerard, który ciągle żywił złudną nadzieję znalezienia jakiejś oberży, poczuł się nieswojo. W dodatku niebo zaciągnęło się czarnymi chmurami. Przyspieszył kroku i zaczął prawie biec. Daremnie jednak; lunął ulewny deszcz i zrozpaczony wędrowiec przemókł do nitki. Strumienie wody zdawały się zaćmiewać słońce, które swymi już słabnącymi promieniami nie mogło mierzyć się z tym nowym przeciwnikiem. Gerard ponury i mokry wlókł się przez nieznaną okolicę. „Głupcze! Czemuś odszedł od Małgorzaty" - myślał. Nagle ciemność zgęstniała. Wszedł w puszczę. Grube konary wyrastały w poprzek drogi; zagubiony w ciemnościach cudzoziemiec szedł po omacku przez nie kończącą się, czarną jak atrament kotlinę, potykając się co krok na nierównym podłożu.. Podążał wciąż dalej przed siebie, drżąc na całym ciele, o pustym żołądku i ze słabnącym sercem, wtem w gęstniejącym mroku wilki wyszły z legowisk i zaczęły wyć po całym lesie. Włosy zjeżyły mu się na głowie, zacisnął kij w garści i postanowił drogo sprzedać życie. Nie było wiatru; chwytał wyczulonym uchem leciutki odgłos stóp stąpających po świeżo opadłych liściach i szelest niskich gałęzi, potrącanych przez zwierzęta prześlizgujące się chyżo pod nimi. Nagle w tym morzu atramentowej czerni ukazała się wielka płonąca gwiazda tuż przy ziemi. Pozdrowił ją jak świętego patrona. - Świeca, świeca! - krzyknął i próbował biec, ale ciemna i wyboista droga zatrzymała go rychło. Światło było dalej, niż sądził, na koniec jednak odnalazł w samym sercu lasu oświetlony dom, rozbrzmiewający gwarem. Spojrzał w górę, szukając szyldu. Nie było żadnej wywieszki. „To nie oberża zateirf" - pomyślał ze smutkiem. Chyba to nie szkodzi. Który chrześcijanin wypędziłby psa do lasu w taką noc? Ruszył ku drzwiom, skąd dobiegały głosy. Otworzył je powoli i wsunął nieśmiało głowę, ale cofnął ją gwałtownie jak uderzony w twarz i na deszczu, w ciemności, począł przychodzić do siebie. Zajrzał przed chwilą do obszernej, lecz niskiej izby, na środku której rozparł się wielki okrągły gliniany piec, sięgający pod sufit. Dokoła niego suszyła się mokra odzież na sznurach, a inna- skuteczniej - na wieśniakach. Szmaty te przemoczone całodziennym deszczem, lecz nasiąknięte brudem całego życia i smarowane czymś, co pieszy wędrowiec w tych okolicach nazywa baranim sadłem, cuchnęły śmierdzącym waporem oraz obrzydliwym, nieopisanym i skomplikowanym smrodem, buchając kłębami pary. Jeden kąt izby zajmowała rodzina podróżnych. Stamtąd właśnie dopływał do wspólnego skarbca ostry zaduch od nie mytych bachorów. Czosnek nasycał resztę powietrza. Do tego wszystkiego zamknięte okno, silne gorąco paleniska w środku izby i oddechy co najmniej czterdziestu osób. Byli właśnie po wieczerzy. Gerard, mający wrażliwe zmysły jak większość artystów, cofnął się przed straszliwymi wyziewami. Ale deszcz lał bez przerwy, a światło i ogień zachęcały go do wejścia. Nie mógł się przedrzeć od razu przez gęsty, prawie dotykalny odór; ale powracał wciąż do światła jak ćma z opalonymi skrzydłami. Dokonał wreszcie odkrycia, że rozmaite składniki zaduchu nie stapiają się dokładnie ze sobą - zabrakło tam złośliwego chochlika, który by je wymieszał. Odór rodziny górował w dwóch kątach izby, duszny zaduch chłopski królował w środku, a czosnek w hałaśliwej grupie pod oknem. Pojął również za pomocą pośpiesznej analizy, że okolica czosnkowa zajmowała najmniejszy obszar powietrza, a zaduch parującego chłopstwa sięgał najdalej. Była to jakby woń starych capów lub przodków wszystkich lisów przeciągniętych przez rzekę, które tutaj osuszał Nabuchodonozor. Na koniec Gerard wślizgnął się do kącika przy drzwiach. Jednakże, chociaż stężenie głównych składników smrodu zatrzymywało je nieco, a gorące i dymiące wyziewy krążyły i skraplały się na ścianie, i nasz wychowany pod maminym fartuchem nowicjusz czuł na nogach jakby zimne węże chłodu, głowa ciążyła mu jak ołów, po czym wydawało mu się, że się dusi, że błogo zasypia i że umiera. Wszystko naraz. Był o włos od omdlenia, ale ocknął się z uczuciem głębokiej niechęci i obrzydzenia, zdecydowany wracać do Holandii, gdy tylko zaświta. Powziąwszy tę decyzję, nabrał nieco odwagi, a ponieważ umierał już z głodu, zapytał jednego z czosnkowych gości, czy to gospoda. - Skąd przychodzisz, że nie znasz „Gwiazdy Lasu" ?-brzmiała odpowiedź. - Jestem cudzoziemcem, a w mojej ojczyźnie gospody zawsze mają szyldy. - Śmieszny ten twój kraj! Po cóż szyld dla oberży, którą zna każda chrześcijańska dusza? Gerard był zbyt zmęczony i słaby, aby się wdawać w dyskusję, zmienił więc temat rozmowy i zapytał, gdzie można znaleźć gospodarza. Wobec tego świeżego popisu ignorancji pogarda tubylca tak wzrosła, że zaniemówił. Wskazał mu kobietę w średnim wieku siedzącą po drugiej stronie pieca i zwracając się do swych towarzys2y uwiadomił ich, jakie to zamorskie zwierzę znalazło się w gospodzie. Ludzie milkli, w miarę jak docierała do nich ta wiadomość; każda para oczu zwracała się ku Gerardowi, śledząc każdy jego ruch w milczeniu, na sposób zwierzęcy. Gospodyni siedziała na krześle większym o cal lub dwa od reszty, między dwoma tłumokami. Z pierwszego, w którym była kupa skrzydeł i piór, wyciągała puch i darła pióra, napełniała drugi tłumok, zaśmiecając podłogę do kostek, wnosząc do ogólnego zasobu woni stęchły odór zarazy, który mógłby zrobić wielkie wrażenie w przyjemnym pokoju, tutaj uszedł w ogóle uwagi. Gerard zapytał ją, czy mógłby dostać coś do jedzenia. Otwarła ze zdumieniem oczy. - O tej porze jest już po wieczerzy. - Ale ja jej nie jadłem, dobra pani. - A czy to moja wina? Byłabym cię chętnie ugościła. - Jestem cudzoziemcem, noc mnie zaskoczyła i spóźniłem się niechcący. - Cóż ja na to poradzę. Wszyscy wiedzą, że w „Gwieździe Lasu" wieczerza się od szóstej do ósmej. Przyjdziesz przed szóstą - powieczerzasz smaczniej przed ósmą - jak Bóg da; przyjdziesz po ósmej, otrzymasz czyste łóżko i na strzemiennego czarkę krowiego mleka o świcie. Gerard spojrzał tępo. - Mogę więc iść do łóżka, dobra pani? - zapytał posępnie. - Źle tak siedzieć w wilgotnym odzieniu i o głodzie, a przysłowie głosi: „Wieczerza, kto śpi". - Łóżek jeszcze nie przywieźli - odrzekła gospodyni. - Prześpisz się tam, gdzie inni. Oberży nie budują dla jednego gościa. Teraz Gerard się zdumiał. „Łóżek nie przywieźli? Cóż to, na Boga, ma znaczyć?" Ale już obawiał się pytać, bo każde jego dotychczasowe słowo zdumiewało kompanię. Nie spuszczano zeń oczu - czuł te spojrzenia. Oparł się o ścianę i westchnął głośno. Dało to świeży powód do chichotu wśród obserwujących go ludzi. „Tak oto wyglądają Niemcy - pomyślał Gerard. - A wielkim są krajem w porównaniu z Holandią. Widać dla mnie lepsze są małe narody". Pocieszył się myślą, że będzie to jego zarówno pierwsza, jak i ostatnia noc w tym kraju. Przerwał mu marzenia kuksaniec łokciem pod żebra. Odwrócił się ostro ku napastnikowi, który pokazywał mu coś palcem poprzez pokój. Gerard dostrzegł, że kobieta w kącie kiwała na niego. Podszedł do niej ostrożnie, zdziwiony i niezdecydowany. Dla widza z boku wyglądało to, jakby przyciągała go do siebie na wędce przez całą, izbę. Gdy zbliżył się do niej, powiedziała mu miłym, serdecznym głosem: - Potrzymaj dziecko - i w tej samej chwili złożyła dzieciaka w ramionach chłopca. Stał jak przykuty do miejsca z ołowianym ciężarem na rękach. Nagły przestrach malował mu się na wydłużonej twarzy. Jego wymownie żałosna mina wywołała długotrwały ryk śmiechu bystrookiego zgromadzenia. - Nie zwracaj na nich uwagi - rzekła mu wesoło kobieta. - Nie stać ich na nic lepszego. Czego można się spodziewać po takich, co urodzili się i wychowali w lesie. Grzebała w swych szmatach, zwolniwszy przy pomocy Gerarda obie ręce. Wyłowiła wreszcie cynowy garnuszek i, biorąc z powrotem dziecko na rękę podała go Gerardowi, przytrzymując kciukiem suchą kiszkę nadziewaną, aby się nie rozsypała. - Postaw to sobie na piecu - powiedziała. - Jesteś za młody, żeby się kłaść spać o głodzie. Gerard podziękował serdecznie. Idąc w stronę pieca, przypomniał sobie o gospodyni. - Czy pozwolicie, pani? - zapytał prosząco. - Dlaczegóż by nie? - odrzekła. Zapytanie najwyraźniej było dla niej jeszcze jedną niespodzianką, choć mniej zdumiewającą od poprzednich. Podchodząc do paleniska Gerard nie mógł dostać się do drzwiczek pieca otoczonego przez śmierdzących pastuchów. Nie ruszyli się z miejsca. Chłopiec zawahał się przez chwilę. Zauważyła to gospodyni. Przerwała spokojnie swą robotę, przesunęła jednego czy dwóch pastuchów na lewo, pchnęła jednego czy dwóch na prawo z obojętnym wyrazem twarzy pani domu przesuwającej meble. - Godzi się zrobić miejsce - powiedziała. - Wyschliście już co najmniej dziesięć minut temu. Nie myliło jej doświadczone oko. Pasterze przestali parować, zaczęli się przypiekać. Odsuwając się od pieca jeden po drugim, powoli wynosili się z domu. Został tylko jeden, który przesunięty jak mebel przez oberżystkę stał dalej na tym samym miejscu. Gerard piekł swój pudding i stojąc przy piecu, dymił parą. Otwarły się drzwi i snop słomy frunął w głąb izby. Parobek wrzucał snopy widłami jeden za drugim, aż izba stała się podobna do czystego podwórza wiejskiego. Rozrzucono słomę warstwami dokoła pieca amfiteatralnie jak w cyrku i całe towarzystwo rozciągnęło się w jednej chwili na legowiskach. Łóżka nadeszły. Gerard wyjął nadziewaną kiszkę z pieca. Wydała mu się wyśmienita. Rozkoszował się nią powoli; kobieta, która go obdarowała przysmakiem, a obecnie ułożyła się już do snu, znowu skinęła na niego. Podszedł do jej barłogu. - Gospodyni czeka na ciebie - szepnęła. Gerard wrócił pod piec, połknął szybko resztę kiszki, rzucając zakłopotane spojrzenia na oberżystkę siedzącą w milczeniu jak fatum pomiędzy znużonym tłumem. Przełknąwszy ostatni kęs, podszedł do gospodyni i rzekł: - Dziękuję wam, dobra pani, że na mnie czekacie. - Proszę bardzo - odrzekła spokojnie, nie okazując ani zadowolenia, ani niechęci, i z tymi słowy jęła zbierać pierze. Ale Gerard ją powstrzymał. - Moje to zadanie - rzekł i zgarniał je na klęczkach z zapałem. Gospodyni śledziła go poważnie. - Nie wiem, skąd przyszedłeś - rzekła z resztką nieufności - ale widzę - dodała serdecznie - żeś dobrze wychowany. Ręczę, że miałeś dobrą matkę. Przy drzwiach pożegnalną formułką poleciła zgromadzonych Bożej opiece i zniknęła. Gerard zaszył się w słomę w najdalszym kącie, ponieważ goście rozłożyli się koło pieca wedle starszeństwa, to znaczy w kolejności przybycia do gospody. Ta kara była wygraną dla Gerarda, leżał bowiem w ten sposób na brzegu zamiast pośrodku oceanu zaduchu i duszącego gorąca. Już zasypiał, gdy wtem zbudził go hałas i, biada mu! Oto parobek bezlitośnie potrząsał i budził jednego gościa za drugim, szukając tego, który pozbierał pierze gospodyni. - To ja! - krzyknął Gerard. - A, to ty? - odrzekł parobek szybko przełażąc wprost przez śpiących gości. - Grzeczność za grzeczność - masz tu na dobranoc - postawił wielki dębowy kufel przed nosem Gerarda. - Dziękuję jej i Bóg zapłać. Och...! - wdzięczność skończyła się skrzywieniem, bo piwo było mętne i miało dziwny, aptekarski posmak, obcy dla Holendra. - Trinke aus. - krzyknął z wyrzutem parobek. - Dość znaczy tyle co uczta - rzekł młodzian po jezuicku przebiegle. Parobek spojrzał z politowaniem na cudzoziemca, który zostawił trunek w dzbanie. - Ich bring euch - rzek! i wysączył resztę do dna. Gerard odwrócił się twarzą do ściany, podciągnął dwie przygarście przyjemnej, czystej słomy, wydłubał w niej palcem rowek, do którego wetknął nos jak do futerału. Rychło posnęli wszyscy - mężowie, żony, dziewczęta i dzieci - leżąc w bezładnych grupach i chrapiąc w dwunastu tonacjach jak orkiestra powoli dostrajana. Ciało Gerarda leżało na słomie w Niemczech, ale duch był daleko stamtąd, w Sevenbergen... Gdy obudził się rano, prawie wszyscy podróżni już zniknęli. Paru czekało na obiad o dziewiątej; obecnie była szósta. Zapłacił należne oberżystce dwa fenigi, około pół pensa angielskiego. Pachołek również zażądał napiwku. Dał mu odrobinę więcej, niż było to widać w zwyczaju, bo parobek od wideł, spostrzegłszy wzrok Gerarda skierowany w stronę skopka ze spienionym, świeżo wydojonym mlekiem, odważnie przysunął naczynie do warg podróżnego. - Pij do syta, chłopie - rzekł, a gdy Gerard ofiarował mu zapłatę za przepyszny napój, parobek pouczył go w szeroko wymawianej gwarze, że człek może łyknąć mleka, ile pomieści brzuch, lub też najeść się powietrzem, nie sięgając ręką do sakiewki. W drzwiach Gerard spotkał dobrodziejkę, która poczęstowała go wieczorem. Była wraz z mężem, barczystym rzemieślnikiem. Gerard podziękował niewieście i zwyczajem owych czasów ofiarował jej grajcara za pudding. Odsunęła spokojnie rękę chłopca. - Za kogo mnie bierzesz? - zapytała zarumieniona. - Jesteśmy podróżnymi i cudzoziemcami jako i ty. Było naszą powinnością dopomóc tym, co są tak samo w potrzebie. Teraz Gerard z kolei poczerwieniał i wyjąkał słowa przeproszenia. Olbrzymi małżonek uśmiechnął się z góry do obojga. - Pocałuj tę jędzę za jej kaszankę i będzie kwita - powiedział bezstronnie z miną sędziowską jak Jowisz. Gerard usłuchał tak wzniosłego nakazu i pocałował kobietę w policzek. - Bóg wam zapłać, dobrzy ludzie - rzekł. - Idź z Bogiem, młodzieńcze! - pożegnali go zacni ludzie. Rozeszli się każde w swoją stronę i nie spotkali już nigdy na tym świecie. Właśnie wschodziło słońce, krople deszczu na liściach lśniły jak diamenty. Powietrze było świeże i orzeźwiające. Gerard skierował się na południe, nie pamiętając nawet swych nocnych postanowień. Przewędrował osiem mil tego dnia i po południu dotarł do olbrzymich zabudowań z potężną, w łuk sklepioną bramą i wejściem obok. - Klasztor! - wykrzyknął radośnie. - Dalej nie pójdę, aby nie napytać sobie czegoś gorszego. Zgłosił się u furty i, opowiadając, skąd przychodzi i dokąd zdąża, został natychmiast przyjęty i skierowany do sali dla gości - obszernej i wysokiej komnaty, gdzie podróżnych karmiono i udzielano im schronienia na koszt zakonu zgodnie z zakonnym nakazem miłosierdzia. Zadźwięczał dzwon wzywający na nieszpory, Gerard wszedł do kościoła i ze swego miejsca słuchał nabożnego śpiewu, który wydawał mu się niebiańskim chórem. Lecz jednego brakowało - Małgorzaty, aby mogła słuchać wraz z nim. Gorzkie westchnienia mieszały się z uniesieniami zachwytu. Skromny, lecz obfity posiłek i dobre, warzone w klasztorze piwo podano na wieczerzę Gerardowi i innym towarzyszom podróży. Mimo wczesnej jeszcze godziny poproszono ich do obszernego dormitorium, gdzie każdy wobec niewielkiej liczby gości znalazł niskie łóżko na kółkach, wysuwane spod łóżek mnichów; do przykrycia służyły wyprawione owcze skóry miękkie jak puch. Przedtem jeszcze jeden z mnichów, uderzony urodą i młodością chłopca, wypytał go, szybko poznał jego plany i przejrzał wnętrze serca. Gdy zakonnicy dowiedzieli się, że Gerard był wychowany w klasztorze i wędruje samotnie do Rzymu, młodzieniec stał się ważną personą. Rankiem oprowadzili go po klasztorze i zaprosili na obiad do refektarza. Nakreślili mu dalszą drogę na skrawku pergaminu, a przeor obdarował go srebrnym guldenem, aby go wspomóc na drogę, i doradził dołączyć do pierwszej uczciwej kompanii, którą napotka, aby nie musiał samotnie stawiać czoła różnorakim niebezpieczeństwom podróży. „Niebezpieczeństwom?" - zdziwił się w duchu Gerard. Tego wieczora dotarł do małego, lecz luźno zabudowanego miasteczka, gdzie była gospoda. Nie miała wywieszki, ale znając już lepiej obyczaje kraju, młodzieniec rozpoznał dom od razu po herbach na ścianach. Te należały do znakomitych gości, którzy spali tu niegdyś w różnych okresach od czasu wybudowania oberży i pozostawili tu zwyczajowe znaki swej protekcji. W tej chwili bardziej wyglądała ona na mauzoleum niż na oberżę. Nie dochodził z wewnątrz żaden dźwięk, nie widać było żadnego ruchu. Ani w środku, ani wokoło. Gerard zakołatał do wielkich dębowych drzwi: nie było odpowiedzi. Zawołał: nie było odpowiedzi. Po chwili zawołał głośniej, aż otworzyło się wreszcie małe okrągłe okienko, raczej otwór w ścianie. Jak łeb żółwia ze skorupy wynurzyła się stamtąd głowa ludzka, przyjrzała się flegmatycznie Gerardowi, ale nie odezwała się ani słowem. - Czy to. gospoda? - zapytał Gerard z lekką drwiną. Głowa zdawała się być pogrążona w głębokiej zadumie, lecz skłoniła się wreszcie potakująco, acz leniwie. - Czy mogę się tu zatrzymać? Głowa znowu zaczęła rozważać i skinęła w końcu na znak zgody, posępnie jednak; zdawało się, że czaszka ta przemęczona jest zbędnym przesłuchaniem. - Jak się mam dostać do środka, jeśli łaska? - spytał chłopiec. Głowa dała nura do środka, jak ustrzelona, wyskoczyła natomiast ręka, wskazała za węgieł domu i zatrzasnęła okno. Gerard poszedł we wskazanym kierunku i po krótkim poszukiwaniu wykrył, że fortyfikacja miała słaby punkt: niziutkie drzwiczki w bocznej ścianie. Główne wejście było zamknięte przed złodziejami i klientami poza jednym lub dwoma dniami w roku, gdy wszyscy przybywali razem - podczas paradnego wjazdu diuka lub hrabiego z orszakiem hałaśliwych gburów. Gerard, przedarłszy się przez zewnętrzne linie obronne, odnalazł szybko drogę do „pieca" (tak nazywano izbę gościnną w gospodach od najważniejszego w niej przedmiotu) i usiadł przy palenisku, w którym zaledwie parę żarzących się kawałków drewna darzyło go łagodnym i miłym ciepłem. Odczekawszy cierpliwie dłuższy czas, zapytał ponurego starszego jegomościa o długiej białej brodzie, który wkroczył uroczyście, przekręcił klepsydrę i zabierał się do wymarszu, o której będzie wieczerza. Okropny Ganimedes policzył gości na palcach. - Gdy ujrzę trzy razy tyle co obecnie. Gerard stęknął niezadowolony. Straszliwy tyran odczuł ów buntowniczy ton. - Nie buduje się gospody dla jednego - mruknął. - Jak nie chcesz czekać na resztę gości, możesz poszukać innej oberży. Gerard westchnął. Brodacz zmarszczył brwi. Rzeczywiście po niedługiej chwili zaczęli napływać goście. Zgromadziło się dobrych osiemdziesiąt osób rozmaitej kondycji. Dla naszego nowicjusza gospoda zmieniła się rychło w izbę tortur; matki skupiły się grupami i porównywały liszaje swoich pociech, mężczyźni zeskrobywali nożami błoto z butów na podłogę, czesali swe długie włosy, nie szczędząc ich mieszkańców, i robili toaletę polegającą głównie na obskrobywaniu się na sucho. Wniesiono zresztą wodę w dzbanach. Gerard rzucił się do jednego z nich, ale na widok płynnej zawartości stracił cierpliwość i powiedział służącemu: - Umyjcie wpierw tę wodę, a dopiero potem człek będzie w niej mógł umyć ręce. - Jak się wam nie podoba, szukajcie innej gospody. Gerard nie odpowiedział. Podszedł spokojnie i uprzejmie do starego podróżnego pytając go, jak daleko jest do następnej gospody. - Blisko cztery mile - odparł tamten. Wtedy młodzieniec zrozumiał ponury dowcip nieugiętego starucha. Zacny ten jegomość wrócił teraz z naręczem drew i przeliczając podróżnych dołożył do ognia jedno polano na sześciu gości. Dzięki temu aktowi surowej sprawiedliwości im goręcej było w izbie, tym więcej dodawano jej ciepła. Biedny Gerard spostrzegł tę małą lukę w rozumowaniu starego człowieka, ale zatarł starannie wszelki ślad myśli na twarzy, aby jego nogi nie musiały ponieść głowy jeszcze tej nocy o cztery mile dalej. Gdy wyziewy potu i zaduch wzmogły się znacznie, wniesiono obrusy - jakżeż brudne i ordynarne. Wyglądały jak worki zdarte w gospodarstwie u chłopów lub jak strzępy żagli jakiegoś zniszczonego okrętu. Holender, który nigdy, nawet w koszmarnym śnie, nie widział takiego płótna, jęknął z cicha. - Co się stało? - zapytał podróżny. Gerard wskazał ukradkiem na brudne workowe płótno. Tamten spojrzał na chłopca tępymi oczami, nie rozumiejąc, o co chodzi. Burgundzki żołnierz z kuszą na plecach zerknął przez ramię Gerarda i zobaczywszy, co tak wzburzyło chłopca, roześmiał się, aż ściany zadźwięczały. Trzepnął go po plecach i zawołał: - Courage! le diable est mort! Gerard spojrzał na niego. Odnosił się nieufnie także do pomyślnych wieści i życzliwych wystąpień, ale tym razem ton był tak serdeczny, a twarz żołnierza-pomimo straszliwej brody- taka łagodna i wesoła, że młodzieniec uśmiechnął się i odpowiedział sucho: - II a bien fait: avec l'eau et linge du pays on allait le noircir á ne se recornnaitre plus . - Tiens, tiens! - zawołał żołnierz - v'la qui parle francais peu s'en faut. Zajął miejsce obok Gerarda i za chwilę rozprawiał już szeroko o wojnie, kobietach i łupach, przeplatając swój dyskurs wymyślnymi przekleństwami. Po każdym przekleństwie Gerard odsuwał się mniej lub więcej od niego. Nagle pojawił się okropny sługa i przeliczył gości na palcach podejrzliwie jak Abraham swe owce. Potem znowu wyszedł i powrócił z drewnianą miską i łyżką dla każdego. Nastąpiła przerwa. Po jakimś czasie służący przyniósł wysoki szklany kubek i skrzywił się. Wkroczył następnie ponuro z pajdami chleba po jednej na każdego i oddalił się z obrażoną miną. Nastrój oczekiwania spotęgował się, goście prawie od godziny wymachiwali drewnianymi łyżkami i własnymi nożami krajali chleb. Wreszcie, gdy wszyscy stracili nadzieję, cierpliwość się wyczerpała i minął im apetyt, wniesiono uroczyście ogromną wazę, uniesiono pokrywę, buchnęły kłęby pary i objawiła się cienka polewka z pływającymi w niej kostkami chleba. Choć to jedzenie nie sprawiło nikomu przyjemności, posłużyło jednak do napełnienia żołądka. Na drugie danie były płaty szynki sztrasburskiej i wędzone ryby tak mocno solone, że Gerard z trudem przełknął ledwie kęs. Podano później jakąś kaszę i- gdy posiłek trwał już ponad godzinę - pieprzne siekane mięso. Kiedy Holender i Francuz napchali się do syta wyżej wymienionymi smakołykami i opili piwa, spragnieni po pieprznyeh i korzennych daniach, zjawiły się wyśmienite pieczone koźlęta, karpie i pstrągi prosto ze strumienia. Gerard starał się jeść dalej, patrząc gniewnie na półmiski, ale „nie mógł już więcej", jak mówi poeta. Burgundczyk przysięgał na wątrobę i drzewce włóczni dobrego setnika, że ci tubylcy go oszukali. Znów zwrócił się do Gerarda: Courage,l´ami, le diable est mort, równie głośno jak poprzednio, ale bez tego samego przekonania w głosie. Chytrzy bywalcy zostawili sobie kącik w żołądku na wszelki wypadek i obgryźli koźlęta do czysta. Uczta zakończyła się danjem z surowych żyjątek w, wiklinowej Matce. W tym celu oplata się ser cieniutkimi gałązkami,i sznurkiem, a w wydrążony otwór Wlewa odrobinę kwaśnego wina. Szybko zaroi się od drobnego, rozlicznego robactwa. Gdy ser zgnije do tego stopnia, że tylko gałązki i sznurek nie pozwalają mu rozpaść się na kawałki i powędrować na cztery strony świata, podają go na stół.. Złośliwy kaprys losu zrządził, że klatkę z menażerią umieszczono tuż przed nosem .Holendra, dla którego powonienie było od początku podróży źródłem tortur. Odskoczył z głośnym okrzykiem i zawisnął na ławie przytrzymując się łydkami. - O co chodzi? - rzekł podejrzliwie podróżny. - Boisz się wyśmienitego sera? Posuń go dalej, do licha! - Ser! - obruszył się Gerard. - Gdzie tu widzisz ser? Te obrzydłe gady rozniosły go doszczętnie. - No i co - odparł sąsiad - daleko nie uszedł. Zjesz robaki, a w nich ser do ostatniej okruszyny. - Nic podobnego - zaprotestował Gerard. - Te gady tę samą mają naturę co my, trawią pokarm i zmieniają go w zgniłe ciało, tak jak my robimy to ku naszemu zadowoleniu. Równie dobrze możesz uważać, jedząc wołowinę, że jesz trawę, którą żywią się woły, jak sądzić, że jesz ser, połykając te przebrzydłe insekty. Gerard podniósł głos mówiąc to, lecz biesiadnicy przyjęli jego paradoksy w śmiertelnym milczeniu i z nieufnością, jak wszystko, co cudzoziemskie, Burgundczyk zaś, który słabo rozumiał po niemiecku, poprosił Gerarda o powtórzenie dyskusji w galijskim języku. Wysłuchawszy, klepnął tłumacza po plecach: - C'est bien, mon gars; plus fin que toi n'est pas béte - i znów pocieszył go swym przysłowiem. Gerard odsunął się, bo równie jak szpetnych widoków i ohydnych zapachów nie cierpiał biedak wulgarności. Tymczasem mimo jego argumentacji surowe robactwo zostało z należytym uznaniem spożyte przez biesiadników i pobudziło pragnienie, co jest głównym celem wszystkich stałych pokarmów w tej części Niemiec. Kompania dokoła piła garausses, rozwiązywały się języki jak w wieży Babel. A ponad dziki gwar jak wojenny okrzyk bohatera w czasie bitwy wzbijał się w przerwach przenikliwy niczym dźwięk trąbki głos Burgundczyka pokrzykującego gromko: - Courage, camarades, le diable est mort. Wszedł teraz okropny Ganimedes z drewnianą tacą, na której nakreślono kredą koła i półkola. Położył ją na stole i tkwił obok milczący i smutny jak Charon oczekujący nad Styksem pełnego ładunku dusz do swej łodzi. Przeszukano kieszenie i sakiewki, każdy rzucił monetę na tacę. Gerard zauważył nieśmiało, że prawie nie pił piwa, i zapytał, o ile mniej ma zapłacić od innych. - Co za pomysł? - obruszył się Ganimedes. - Czyja to wina, żeś nie pił? Wszyscy mają cierpieć za jednego maminsynka? Zapłacisz tyle co wszyscy, ani mniej, ani więcej! Gerard się zawstydził. - Courage, petit, le diable est mort - czknął żołnierz i rzucił monetę Ganimedowi. - I tyś nie lepszy od niego - rzekł opryskliwie staruch - płacisz za dużo. Starzec, tyran z miną Arystydesa, z głęboką dezaprobatą wydał mu resztę z tacy. Teraz zaś dopiero człowiek, z którym Gerard dyskutował półtorej godziny temu i zbijał jego argumenty, ocknął się z głębokiego zamyślenia, podszedł do chłopca i rzekł: - Tak; ale miód nie jest ani odrobinę gorszy przez to, że przechodzi przez brzuchy pszczół. Gerard spojrzał ze zdziwieniem. Odpowiedź dojrzewała tak długo, że nie miał już pojęcia, czego dotyczyła. Zauważywszy jego zmieszanie, rozmówca uznał go za pobitego i odszedł uspokojony. Pokoje sypialne mieściły się na górze- ciemnice, bez śladu sprzętu poza łóżkiem. Sługa bez możliwości rekursu ustalił, kto ma z kim spać. Ani prośbą, ani groźbą nie można było uzyskać łóżka na swój wyłączny użytek, obyczaj surowo tego zabraniał. Moglibyście z równym powodzeniem starać się o wyłączne używanie huśtawki. Gerardowi przydzielono mężczyznę o wielkiej czarnej brodzie. Był on człekiem dość uczciwym, dalekim jednak od doskonałości. Nie chciał się położyć, lecz siedząc na brzegu łóżka nie proszony opowiadał długo nieszczęsnemu Gerardowi wszystkie wydarzenia dnia, śmiejąc się i płacząc na przemian z tych samych okoliczności, które nawet w najmniejszym stopniu nie były ani zabawne, ani wzruszające - jedynie potwornie trywialne. Wreszcie Gerard zatkał sobie uszy palcami i udało mu się zasnąć w ubraniu, bo prześcieradła były zbyt brudne, aby się rozebrać. Po godzinie czy dwóch obudził się z zimna, bowiem jego pijany towarzysz, kierowany potężnym instynktem, ściągnął całą pierzynę. Leżeli teraz jakby na dwóch łóżkach, z których niższe było twarde, zasłane słomą, a wyższe - miękkim jak puch pierzem. Gerard pociągnął za piernat, ale doświadczony pijaczyna trzymał go prawie mechanicznie. Chłopak próbował wyrwać go przez zaskoczenie, lecz instynkt tamtego był silniejszy. Wstał więc z łóżka i klęknąwszy po nie strzeżonej stronie swego towarzysza łatwo wyrwał zdobycz. Stoczył się z nią pod łóżko, ułożył się na jednym brzegu pierzyny, zwinąwszy sobie drugi pod łopatki. Nim zasnął, słyszał, że coś mruczy i wzdycha nad nim bynajmniej nie z zadowolenia. Instynkt został przechytrzony, zwycięski rozsądek spoczywał chichocząc na pierzu, nie całkiem jeszcze uduszony kurzem. O świcie Gerard zerwał się, zarzucił piernat na swego chrapiącego towarzysza i wyszedł spragniony mleka i powietrza. Pogodny głos pozdrowił go po francusku: - Hej, razem ze słonkiem wstaliście, kamracie? - Wcześnie ten wstaje, kto na psim barłogu spoczywa - odpowiedział przekornie Gerard. - Courage, l'ami! le diable est mort - zabrzmiała odpowiedź. Żołnierz opowiedział chłopcu, że zwie się Dionizy, wędruje znad Zalewu Zelandzkiego do posiadłości diuka Francji; jest to dla niego odmiana wielce miła: raz dlatego, że odwiedzi swe miejsca rodzinne, a dwa - usłyszy znów mowę francuską i ujrzy śliczną dziewczynę, która płakała przy pożegnaniu. - A ty kim jesteś i dokąd zdążasz? - Na imię mi Gerard, idę do Rzymu - odrzekł wstrzemięźliwy Holender tonem nie zachęcającym do dalszych zwierzeń. - To wyśmienicie, możemy wędrować razem aż do Burgundii. - To mi nie po drodze. - Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. - Tak, ale ja idę najkrótszą. - No, dobra, to ja zboczę ździebko z drogi dla zacnej kompanii. Podoba mi się twoja twarz, a poza tym mówisz po francusku lub prawie po francusku. - Dwie sentencje pasują do tej mowy- rzekł chłodno Gerard. - I ja postępuję stosownie do przysłów. Bywają stare głowy na młodych barkach. Bon loup mauvais compagnon, dit la brebis, a żołnierz, jak powiadają, podobny wilkowi. - Kłamią- odpowiedział Dionizy. - A nawet jeśli to prawda: les loups ne se mangent pas entre eux - Tak, panie żołnierzu, ale ja nie jestem wilkiem, a jak wiesz, á bien petite occasion se saisit te loup du mouton". - Zostawmy w spokoju wilki i owce, skoro jesteśmy ludźmi. Wedle mego przekonania dobry żołnierz nigdy nie grabi towarzysza. Chodź, młodzieńcze, tyle podejrzliwości nie przystoi w twoich leciech. Podróżni powinni umieć czytać w ludzkich twarzach. Tuszę, że możesz na mojej odczytać wiernie to samo, com ja odczytał z twojej. Boisz się o ową wypchaną kieskę przy pasie? - (Gerard pobladł) - Patrzajże tu! - rozwinął swój pas, wyciągnął z niego dwie garście złota i zsypał je znowu do schowka. - To zostaw dla siebie-rzekł. - Noś to na sobie i zostańmy kamratami - podał mu swój pas wraz ze złotem i wszystkim, co zawierał. Gerard przyjrzał mu się uważnie. - Jeślim zbyt ostrożny, toś ty nie dosyć rozważny - poczerwieniał jednak i miłe mu było zaufanie żołnierza. - Ba! Umiem czytać w twarzach ludzkich, i ty musisz się tego nauczyć, bo inaczej nigdy bezpiecznie nie doniesiesz swoich kości do Rzymu. - Będziesz miał ze mnie, żołnierzu, smutnego towarzysza, mam bowiem smutek w sercu - rzekł Gerard z westchnieniem. - Rozweselę cię, mon gars. - Wiem, że dobre masz intencje - odpowiedział łagodnie Gerard - i wielce brakowało mi dziś życzliwego słowa. - Żadna żyjąca dusza nie może być smutna przy mnie. Rozweselam ich biedne serca mą dewizą: courage, tout le monde, le diable est morf. Cha! Cha! - Niech i tak będzie - rzeki Gerard. - Ale zabierz swój pas, ufam ci najzupełniej. Powędrujemy razem aż do Renu, i niech Bóg ma nas w swojej opiece. - Amen! - rzekł Dionizy i uchylił czapki. - En avant! Obaj towarzysze pomaszerowali dzielnie naprzód, Dionizy urozmaicał męczącą drogę. Opowiadał o bitwach i oblężeniach, gwarzył o przeróżnych nie znanych dotąd Gerardowi sprawach, był jednym z tych, którzy sami są sprawcami drobnych wydarzeń, gdziekolwiek by zaszli. Nie minął nikogo bez zaczepki. „Nie rozumieją mnie co prawda, ale to ich orzeźwia" - mawiał. Gdy tylko natknęli się na mnicha lub księdza, przybierał poważną minę, prosił ojca duchownego o błogosławieństwo i odważnie zalewał go potokiem niemieckich wyrazów w taki sposób, że nie można z nich było ułożyć ani jednego niemieckiego zdania. Zdejmował czapkę z głowy przed każdą niewiastą, drobną czy rosłą, przyglądał się jej bystrym okiem, odnajdował w niej uroki, obrzucał komplementami w swym rodzimym języku tak świetnie nadającym się do tego celu. A co zoczył wronę lub srokę, ściągał kuszę i zbaczał na jedno stajanie z drogi, by podejść do ptaka. Rzeczywiście ubił starą wronę z chwalebną zręcznością, zaniósł do najbliższego kurnika, wlazł do środka i posadził ptaszysko na gnieździe. - Gosposia rano powie: „O rety, Belzebub wysiaduje mi jaja!" - Zapominasz, że diabeł nie żyje - sprzeciwił się Gerard. - A pewnie, pewnie. Ale tego nie wie babina, nie mając szczęścia znać mnie, żołnierza niosącego dobrą nowinę od miasta do miasta, by krzepić ludzkie serca. Taki to był Dionizy w czas pokoju. Noc się zbliżała, nasi wędrownicy dotarli do miasteczka. W małej osadzie znajdowała się jednak ponoć gospoda. Szukali jej długo i znaleźli wreszcie domek połączony ze stodołą i oborą. W izbie dymił odwieczny piec, w krąg niego suszyła się na sznurze bielizna, grzali się dwaj posępni podróżni. Gerard spytał o wieczerzę. - Wieczerza? Nie mamy czasu gotować dla gości. Przyjmujemy tylko na nocleg - dobry, wygodny nocleg dla ludzi i zwierząt. Jest piwo. - Szalony, kto urodziwszy się w Holandii szuka szczęścia za granicą! - mruknął Gerard w ojczystym języku. Gospodyni zerwała się. - Co to za szwargot?-zapytała przesądna niewiasta i spochmurniała przestraszona.-Możecie kupić, co chcecie, w miasteczku i ugotować sobie u nas na piecu, ale mi tu nie mruczcie przekleństw i nie rzucajcie czarów. Ciarki mnie przechodzą, jak to słyszę. Przetrząsnęli miasteczko w poszukiwaniu żywności i spożyli wreszcie wieczerzę złożoną ze smażonych jaj i razowego chleba. Wczesnym wieczorem przyszła po nich panna pokojowa. By! nią stary jegomość o czerstwych policzkach. Przyświecał sobie latarnią. Poszli za nim. Powiódł ich brudnym podwórzem, przez które przeprawiali się z niemałymi trudnościami, i wypuścił do obory. Tam to między krowami rzucono nieco czystej słomy jako posłanie i związany snopek pod głowę zamiast poduszki. Stary przyglądał się swemu dziełu z ojcowską dumą. Gerard był mniej zachwycony. - A cóż to znowu? Chcecie położyć chrześcijan wraz z bydłem? - Ano, biedne bydlątka trochę na tym ucierpią. Trudno im będzie się obrócić. - A o naszą wygodę nie dbacie? - Co za niewygoda? Sypiałem wśród nich przez całe życie. Popatrzcie na mnie! Mam osiemdziesiątkę na karku i odkąd żyję, nie wiem, co ból głowy - zawsze sypiam z krówkami. Musicie rozumem nie grzeszyć, jeżeli nie wiecie, że krowi dech dziesięć razy lepiej pachnie od chrześcijańskiego. Przekonacie się! - dodał zapierając z trzaskiem drzwi tej sypialni. - Dionizy, gdzie jesteś? - jęknął Gerard. - Ano tutaj, z drugiej strony. - Co tam robisz? - Nie mam pojęcia. Ale jeśli mogę odgadnąć, zabieram się do spania. A ty co porabiasz? - Odmawiam pacierze. - Nie. zapomnij pomodlić się za mnie. - Do czego to podobne. Dionizy, ja już kończę. Nie śpij jeszcze, chcę porozmawiać. - Pospieszaj więc! Bo czuję się - au... jakbym - unosił się - po niebie na ciepłej chmurze. - Dionizy! - Ach! ech! hej! Czy już czas wstawać? - Niestety nie. Ja się pospieszyłem z pacierzami, żeby porozmawiać, a ty śpisz. Do rana zmarzniemy na śmierć bez przykrycia! - To nie wiesz, jak sobie poradzić? - Zaprawdę nie wiem. - Przytul się do krowy. - Dziękuję - nie skorzystam. - No to zagrzeb się w słomę. Straszny jeszcze z ciebie żółtodziób, jeśli na to sarkasz. Jak przetrzymałbyś mroźną noc na polu bitwy, jak mnie się kiedyś zdarzyło. Byłem zupełnie nagi, a do ogrzania się miałem tylko trupa jednego chłopa, którego pomogłem zamordować. - Okropne! okropne! Opowiedz mi całą tę historię! To ciekawe! - Stoczyliśmy niewielką bitwę w Brabancji, usiekliśmy ździebko wroga, zwycięstwo było nasze, ale drogo przyszło za to zapłacić. Wielu kuszników legło i ja między nimi. - Byłeś zabity, Dionizy? Co mówisz? - Zabity na śmierć! Pokłuty pikami, pełen dziur, aż cała krew wyciekła ze mnie; jak dobre wino z Mâçon cieknie z pogniecionych winogron. Powinien bym wyśpiewać tę opowieść strofami minstrela, bo - auuch - alem śpiący - ooch - na czym to stanąłem? - Leżysz zabity na polu bitwy, krwawiąc jak wieprz - to jest jak winogrona czy coś podobnego. Dalej, dalej, proszę cię, dalej. Byłoby grzechem zasnąć w środku takiej zacnej historii. - Naturalnie. Włóczędzy, którzy trudnią się grabieniem żołnierzy na polu chwały, zdarli ze mnie wszystko do nitki. Nie zrobili mi przy tym nic gorszego, bo nie mieli potrzeby. - No tak, byłeś trupem. - C'est convenu. Działo się to zapewne o zachodzie słońca. W nocy wziął ostry mróz, który ściął krew w moich ranach i zatkał wszystkie strumyczki płynące z mego serca. Około północy ocknąłem się jakby z uśpienia. - I pomyślałeś, że jesteś w niebie? - zapytał żarliwie Gerard, młodzieniec naszpikowany mnisimi opowiadaniami. - Na to byłem zbyt przemarznięty, mon gars. Słyszałem zresztą jęki rannych dokoła mnie i wiedziałem, że znajduję się na starym miejscu. Wiedziałem, że nie przeżyję nocy całkiem bez okrycia. Macałem po omacku dokoła trzęsąc się z zimna. W końcu jeden z rannych nagle przestał stękać. „Jesteś gotów" - rzekłem. Doczołgałem się do niego i rzeczywiście był trupem, ale jeszcze ciepłym. Wziąłem swojego jegomościa w ramiona, alem był zbyt słaby, by go unieść, więc stoczyliśmy się razem do pobliskiego rowu. Tam kamraci znaleźli mnie rano zacnie poparzonego pokrzywami. Ściskałem trupa Flamanda jako cały swój majątek. Gerard wzdrygnął się. - I to jest wojna - ulubiony temat poetów, trubadurów i reden ryckers. Słusznie rzekli starożytni: dulce bellum inexpertis . - Tak myślisz ? - Tak myślę. Jak mężne serca mają niektórzy ludzie. - N'est pas, p'tit? Toteż po takich to - rzeczach - takie to - rzeczy - są rajem. Miękko - ciepło - dobra kompania - towarzyszem krowa - courage - diable - m - oruk! Obrotny język zamilkł na kilka godzin. Rano Gerard obudził się. Mokry strumień bił mu w oczy, to Dionizy używał wymienia krowiego jak strzykawki. - Tfii! - oburzył się Gerard.-Marnujesz znakomite mleko! - Wyjął róg do picia ze swej sakwy.-Nalej tutaj! Ale właściwie w ogóle nie wiem, jakie prawo mamy rządzić się jej mlekiem. - Nie trap się! Nie bardzo grzeczna była tej nocy la camarade, ale prawdziwa przyjaźń zwalnia od ceremonii. Dziś zachowamy się takoż bez ceremonii wobec niej. - Cóż ci, biedna, zrobiła? - Zjadła moją poduszkę. - Cha, cha! - Gdy się obudziłem, zacząłem szukać swej głowy i odnalazłem ją na dnie ścieku. Krowa zjadła naszą poduszkę, a teraz my pijemy jej mleko. A votre santé, madame, et sans rancune - filut spełnił zdrowie krowy jej własnym mlekiem. - Muszę przyznać że ten staruch miał rację:- rzekł Gerard. - Jeszcze ani razu nie czułem się tak wyspany, odkąd opuściłem kraj rodzinny. Od dziś będziemy omijać miasta i spać w klasztorach lub oborach. O wiele lepiej śpi się na świeżej słomie niż na płótnie dobrze wypranym przed sześcioma miesiącami. Oddech krów słodszy jest zaiste niż wyziewy chrześcijan po czosnku, ulubionym zarówno przez mężczyzn, jak przez kobiety, a nie cierpianym przez krowy i przeze mnie. - Klnę się na świętego Bawona! Żołnierz zmierzy! go wzrokiem od stóp do głów. - Wyglądasz z tym meszkiem na policzkach zupełnie na dziewczynę i, na paznokcie świętego Łukasza! niebrzydką nawet. Trzy rodzaje dotąd napotkanych miast powtarzały się z niewielkimi odmianami przez wiele mil uciążliwej wędrówki - były one typowe dla kraju. Nawet jednak wtedy, gdy nie mógł znaleźć ani klasztoru, ani obory, Gerard nauczył się z czasem uodparniać na rzeczy nieuniknione, starając się rywalizować ze swym towarzyszem, którego uważał za przykład prawie nadludzkiej odwagi ciała i ducha. Całe to uwielbienie miało swoje „ale". Dionizy, tak jak jego poprzednik Achilles, posiadał słabą stronę. Bardzo słabą stronę, sądził Gerard. Achillesową piętą Dionizego były kobiety. Cokolwiek by robił lub mówił, porzucał wszystko na widok niewieściego fartuszka, poświęcał się duszą i ciałem kontemplacji tego stroju, a zwłaszcza jego właścicielki, tak długo, póki nie stracił jednego i drugiego z oczu, a nawet sporą chwilę potem. Gerard bardzo często musiał się rumienić, gdy Dionizy przemawiał łamaną niemczyzną do kobiet, które dostrzegał siedzące lub stojące w domach lub poza domem. Kobiety słuchały przemowy zdumione. Gdy zaś natknął się na wiejską dziewczynę na drodze, zdejmował czapkę i kłaniał się jak królowej. Niezmienny skutek tego był taki, że dziewczyna ze zdumienia zamieniała się w słup soli i przybierała wrogą, nieprzystępną minę. - Doprowadzają mnie do rozpaczy - mawiał Dionizy. - Czy to ma być właściwa odpowiedź na grzeczne pozdrowienie? Pulchne są, białe, a głupie jak gęsi. - Czy możesz oczekiwać dobrego wychowania od kobiet, które nie noszą pończoch? - pytał Gerard. - Niektóre nawet nie mają trzewików. Mnie się wydają skromne i wstrzemięźliwe, jak przystało płci niewieściej. Poza tym są trzeźwe, podczas gdy mężczyźni przypominają baryłki z piwem. Chcesz, by nie tylko nie miały pończoch, ale i wstydu? - Trochę grzeczności jest ozdobą nawet pięknej niewiasty - westchnął Dionizy. - Daj im tedy pokój, skoro nie przypadają ci do gustu - odpalił Gerard. - Nie masz to gdzieś w Burgundii ślicznotki, która zbladłaby ze zmartwienia, widząc jak się tu uganiasz za cudzoziemkami. - Pół tuzina dziewcząt oczy by sobie wypłakało. - No widzisz! - Ale daleka droga do Burgundii. - Tak, daleka dla nóg, lecz nie dla serca. Ja jestem tam zawsze, we śnie i na jawie, w każdej prawie minucie. - W Burgundii? Dlaczego? Myślałem, że nigdy... - spytał żołnierz. - W Burgundii? - wykrzyknął z pogardą Gerard. - O nie! W słodkim Sevenbergen. Ach! niestety, niestety... Wiele podobnych dialogów odbywało się między dwoma naszymi wędrowcami podczas długiej i nużącej drogi, ale żaden z nich nie mógł zmienić drugiego. Pewnego dnia dotarli około południa do wcale nieźle prezentującego się miasteczka. Gerard się uradował, ponieważ chciał kupić parę butów. Stare były już zupełnie zdarte. Bez trudu odnaleźli sklep szczycący się przyzwoitym wyborem towaru, zdecydowali się więc wejść do środka, ale kupiec uciął sobie drzemkę na progu i tak był opasły, że zatarasował sobą całe wąskie przejście. Zaledwie światło mogło się przebić przez wąziutką szparę, którą pozostawiało jego zbyt, ach, zbyt solidne ciało, a co dopiero klient z krwi i kości. Moi zacni Czytelnicy, przyzwyczajeni, że gdy załatwiają sprawunki, kupcy wychodzą w pół drogi w ukłonach i skinieniem zapraszają do siadania - podczas gdy w tej samej chwili gorliwy sprzedawca zataczając półkole frunie za ladę, by wysłuchać ich życzeń i przyjąć zamówienie - potrafią najlepiej ocenić tego średniowiecznego Teutona, który pilnował sklepu jak pies budy i rozsiadł się, drwiąc z dobrych obyczajów i chrapiąc jak wieprz. Dionizy i Gerard przystanęli, kontemplując ten dziwny widok - przykład, pozwólcie mi zauważyć, tak charakterystycznego dla tej epoki lekceważenia dla handlu i utrudniania życia klientom. - Skacz przez niego! - Drzwi są za niskie. - Przejdź przez niego! - Chłopisko jest zbyt opasłe. - Co za wrzawa? - zamamrotał głos dobywający się z pełnych jedzenia ust terminatora. - Chcemy wejść do sklepu. - I po cóż to, na Boga??!!! - Po buty, leniuchy! Gniew terminatora rósł w miarę wyjaśniania. - I nie macie już kiedy tu przychodzić i nudzić nas swymi butami? Z dwunastu godzin musieliście wybrać tę jedną godzinkę, kiedy majster sobie drzemie, a ja siadam do obiadu- czy tu się świat kończy? Dionizy słuchał, ale nie uchwycił sensu. - Nie trać czasu na gadanie ich germańską mową - rzekł. Bierz za nóż i połaskocz tłuściocha pod żebra. - Tego nie zrobię - odparł Gerard. - Ano, to ja go dziabnę. Gerard przestraszony chwycił za ramię swego szalonego towarzysza, bo dość już długo przebywał w tym kraju, by odgadnąć, że całe miasto stanie w bójce po stronie rodaka przeciwko obcym. Ale Dionizy odepchnął go na bok i wyjąwszy strzałę, skierował jej ostrze w kierunku żeber śpiocha. Na szczęście w tymże momencie dwie niewiasty pojawiły się na drodze, zdążając w ich stronę. Kusznik ujrzał owo niebiańskie zjawisko i natychmiast zapomniał, o co mu chodziło - oczekiwał ich nadejścia z bezsensownym zachwytem, choć towarzyszki przecież bardzo były różne, wyjąwszy czar, jaki wywierały na burgundzkim żołnierzu. Jedna z nich była nader wysoka, druga niska, i na mocy dziwnych anomalii, które wytwarza nawet prymitywne społeczeństwo, wysoka dziewczyna niosła tren małej niewiasty. Ta smukła miała skromny płócienny czepek na głowie, prosty płaszcz z grubej tkaniny na ramionach: nosiła szarą spódnicę i krótki fartuch czy też spódniczkę z jaskrawoczerwonego sukna. Nogi były całkiem bose, lecz ręce przysłonięte ciasnymi płóciennymi rękawami. Jej mała towarzyszka odziana była w spódnicę szeroko bramowaną futrem, ramiona opinały jej podwójne rękawy; te pod spodem były żółte atłasowe i ciasno przylegały do skóry, zaś zewnętrzne całe podbite futrem, rozcięte aż do łokcia; ręka przechodziła przez nie, lecz dół rękawa zwisał swobodnie. Do tego welwetowy stroik na głowie, nabita sakiewka przy pasie, wspaniały tren, nie odziane nogi. Mieszczka stąpała majestatycznie, służąca sunęła za nią, trzymając z nabożeństwem tren sukni w ubydwu rękach, przechylając i wyginając z wdziękiem smukłą postać. Proszę sobie wyobrazić (jeżeli macie nieco czasu) kogucika i perliczkę drepczącą za jego piętami. Pochód sunął prosto do warsztatu szewca. Dionizy skłonił się nisko, szacowna dama skinęła mu z wdziękiem główką, ale natychmiast przypomniawszy sobie o interesie, który ją tu sprowadził, wymierzyła szpic swej ciżemki w śpiocha i poczęła kręcić nim jak świderkiem, póki grubas nie obudził się z przeciągłym chrapnięciem. Żywa zapora uniosła się mrucząc niewyraźnie. Dama wśliznęła się do środka i nie raczyła już zwracać nań najmniejszej uwagi. Wycofał się do sklepu sąsiada-krawca i, siadłszy na stopniu, chroni! go od bezczelnych porannych odwiedzin. Sąsiedzi muszą żyć po sąsiedzku. Dionizy i Gerard podążyli za wielmożną panią do sklepu, gdzie terminator siedział przy obiedzie. Służebna dziewka została na dworze, skrzyżowała nogi i oparła się o ścianę, postukując w nią paznokciami. - Tamte! - rzekła krótko wielmożność, wskazując władczym ruchem białej rączki żółte ciżemki pozłacane na czubkach. Terminator stał jak słup, unieszkodliwiony zarówno przez swój posiłek, jak i powinność. Dionizy porwał trzewiczki i podał je damie. Pani, spokojnie usiadłszy, uśmiechnęła się, wysunęła przed siebie nóżkę obutą i namaszczoną pachnidłem, ale bez pończoszki. Kusznik przyklęknął, zdjął jej buciki i starannie przymierzał nowe ciżemki na białe stopki. Widząc, że znalazła chętną ofiarę, nadużywała tej okazji; przymierzał jedną parę za drugą, potem wróciła znów do pierwszej, namyślając się i wahając niemal przez pół godziny ku niezadowoleniu Gerarda i zachwytowi żołnierza. Nareszcie dopasowała i wręczyła dwie pary żółtych i jedną czerwonych ciżeniek swej służebnej. Wtedy rozległo się westchnienie. Właściciel sklepu ocknął się z drzemki i krążył dokoła jak kuropatwa zaniepokojona o pisklęta. - Straciłem wszystkie kolorowe ciżmy! - jęknął, gdy trzewiczki zniknęły w fartuchu służebnej. Dama odeszła. Gerard przymierzył parę mocnych butów, zapytał o cenę, zapłacił bez słowa i oddał swoje stare buty żebrakowi ulicznemu, który obsypał go dziękczynnymi błogosławieństwami na rynku, po czym wściekły wrzucił buciska do studni na przedmieściu. Przyjaciele wyszli ze sklepu, a majster i czeladnik pozostali sami, smutni i melancholijni, jakby ich obrabowano. - I moje buty są takoż okrutnie zdarte - rzekł Dionizy zgrzytając zębami - ale wolałbym dojść do Francji boso, niż zostawić choćby grosz takim gburom. - Zdaje się, mimo to nieźle uszyte - odpowiedział spokojnie Holender. Byli już blisko Renu, przedzierali się przez lasy i wtedy pierwszy raz w tej wędrówce usłyszeli brzydkie słowa z ust podróżnych zgromadzonych przy piecu w oberży: „złodzieje!", „banda!", „rzezimieszki" itp. Wśród okolicznych wieśniaków zdarzali się zbóje; grabili oni nieostrożnych podróżnych w ponurych lasach, których mroczne i kręte ścieżki sprzyjały tym, którzy byli z nimi oswojeni w bezkarnym dokonywaniu grabieży i mordów, a jeśliby nawet ich wyśledzono, łatwo potrafili zmylić pogonie. Z tego widocznie powodu każdy spotkany przez nich prostak nosił dla obrony czy napaści broń straszną i groźną: lekki topór z ostrym grotem u ostrza na jesionowym lub cisowym, dobrze wysuszonym i smukłym toporzysku. Wszyscy mieszkańcy tego kraju umieli rzucać tą bronią z osobliwą precyzją trafiając w cel z odległości kilku jardów, a mogli ubić wołu jednym uderzeniem ostrza. Gerard kupił sobie taki topór i ćwiczył. Dionizy, pogwizdując, ze spokojem porządkował i ostrzył bełty. Gdy wchodzili do ponurego ostępu, odwiązywał kuszę i niósł ją gotową do boju, nie tyle jak podróżny, lękający się napaści, lecz raczej sportowiec, czujny, by nie uronić okazji do celnego strzału. Pewnego dnia wędrowali lasem odległym o kilka mil od Düsseldorfu. Gerard szedł przed siebie jak we śnie, prawie nie widząc drogi, którą kroczył, i myśląc o Małgorzacie, gdy wtem jego towarzysz położył mu nagle rękę na ramieniu i naciągnął kuszę. Oczy mu pałały. - Cyt! - rzekł szeptem, który poraził Gerarda bardziej od pioruna. Chłopiec ścisnął mocniej swój topór i dreszcz nim wstrząsnął. Słyszał zbliżający się szelest, jednocześnie Dionizy uskoczył w gąszcz, trzymając nawet w skoku kuszę u ramienia. Jęknęła metalowa cięciwa i po pełnej oczekiwania chwili kusznik ryknął: - Biegnij naprzód, nie zbaczaj z drogi, trafiony! Trafiony! Gerard skoczył przed siebie, a gdy biegł, z gęstwiny wyskoczył wprost na niego młody niedźwiedź. Zwierz, zaskoczony w ten sposób, podniósł się, rycząc, na tylne łapy, rozwarł straszliwe szczęki i zagroził długimi pazurami. Gerard wściekły i podniecony rzucił się na niedźwiedzia i ciął straszliwie przez pysk toporem; zwierzę zachwiało się, jeszcze jeden cios, i niedźwiedź runął czołgając się, a Gerard rąbał go dalej. - Hej! Stój! Czyś oszalał, żeby niszczyć mięso! - Myślałem, że to rozbójnik - odrzekł ciężko dysząc Gerard. - Chciałem rzec, iżem się przygotował na zbója i nie mogłem już powstrzymać ręki. - Aj, ci bajarze w gospodach nakładli ci do głowy głupstw o rabusiach i mordercach. Nie mieli tu jeszcze jednego prawdziwego żywego zbójnika w całej swojej nacji... Nie, ja poniosę bestię. Bierz moją kuszę. - A zatem będziemy go nieść na zmianę, nie lada to ciężar. Biedak! Jak broczy krwią! Czemuśmy go zabili? - Na wieczerzę i dla nagrody, którą da nam burmistrz w najbliższym mieście. - I po to musiał zginąć, ledwie zacząwszy życie? A może ma matkę, która będzie rozpaczać za nim dziś w nocy i kocha go, jak kochają nas nasze matki; bardziej niż moja mnie. - A to nie wiesz, że jego mama złapała się przed miesiącem w sidła, a jej skóra jest właśnie u garbarza? A ojca przeszyły długie na jard strzały i padł jak Juliusz Cezar, z łapami skrzyżowanymi na piersiach, dzierżąc w każdej ubitego psa? Ale Gerard nie chciał zbyć sprawy żartem. - Wobec tego zabiliśmy stworzenie Boskie tak samotne na świecie, jako ja jestem w tym obcym kraju. - Ach, ty gamoniu - ryknął Dionizy. - Nie można w taki sposób traktować takich rzeczy - inaczej nigdy nie naciągnięto by łuku i bełt nie poleciałby w lesie ani na polu bitwy. Jeden taki niewieściuch jak ty może zmienić oddział oszczepników w stado jagniątek. Dość tego. Nie dojdziesz sam do Rzymu, nie dotrzesz nawet do Alp nie podziurawiwszy skóry. Zabiorę cię do Remiremont, mego rodzinnego miasteczka. Tam cię ożenię z moją młodziutką siostrą, piękną jak kwiat w rozkwicie. Potrząsasz głową? A prawda, zapomniałem, jesteś zakochany, i to w jednej niewieście - stwór dla mnie prawie nie do pojęcia. Dobrze, a zatem poszukam ci nie żony bogdanki, lecz druha, jakiegoś zacnego Burgunda, który pójdzie z tobą aż do Lyonu. A nawet nie wątpię wcale, że to ja będę tym poczciwcem, któremu chybaś wsypał do napoju różnych proszków, i one to sprawiły, żem cię pokochał, bom dawniej nie cierpiał gołąbka w chłopskim kubraku i portkach. Z Lyonu, powiadam, będę mógł wysłać cię okrętem do Italii, która ponoć jest prawdziwą twierdzą gamoniów. Tam powinieneś być bezpieczny. Będą słuchać twoich słów i obwołają cię w mgnieniu oka swym księciem. - Zaiste - westchnął Gerard - nie lubię myśleć o tym Düsseldorfie, który rozdzieli nasze drogi, zacny towarzyszu. Szli w milczeniu, każdy myśląc o zbliżającym się rozstaniu. Ta myśl hamowała zwykłą beztroską rozmowę - w takich chwilach najlepiej jest zająć się czymkolwiek. Gerard poprosił Dionizego o bełt. - Często już próbowałem łuku, ale nigdy kuszy. - Weź nóż i wytnij sobie ten, który tkwi w niedźwiadku - odparł chytrze kusznik. - O, nie, nie, chciałbym dostać czysty. Dionizy podał mu trzy bełty ze swego kołczana. Gerard naciągnął kuszę i wymierzył w konar drzewa, który spadł na drogę dosyć daleko przed nimi. Siła tej broni zadziwiła chłopaka. Krótki, lecz masywny łuk stalowy wstrząsnął nim od stóp do głów. Rącza stalowa strzała mignęła niewidzialna w locie. Tylko uschłe liście, którymi listopad wyścielił drogę, przefrunęły na drugą stronę konaru. - Wycelowałeś krztynę za wysoko - zauważył Dionizy. - Straszna to broń! Nic dziwnego, że wypiera łuk ku wielkiemu niezadowoleniu Marcina. - Tak, mój mały - rzekł żołnierz z tryumfem w głosie. - Kusza zdobywa co dzień większe uznanie mimo zakazów i obwieszczeń, aby utrzymać cisowy łuk, albowiem zaiste wielmożni panowie z niego strzelają, nie umiejąc posługiwać się czym innym. Wojna to nie zabawa, widzisz, chłopcze. Ludzie będą strzelali do swych wrogów z coraz celniejszej broni i śmiertelniejszej, nie zaś z najdłuższej i takiej, co najczęściej chybia. - W takim więc razie nowe machiny, o których zdarzyło mi się słyszeć, zwyciężą łuk i kuszę, przy pomocy bowiem szczypty czarnego proszku, ołowianej kuli i dziecięcego palca potrafią ubić Marsa i Goliata oraz siedmiu bohaterów. - Furda! - zaprotestował gorąco Dionizy. - Hakownica ni Arkabuz nigdy nie zwycięży pani Kuszy. Dziesięć razy zdążymy strzelić, nim oni nałożą drzewnego węgla i ołowiu do skórzanych dymnych mieszków i podpalą lont. Za dużo z tym dłubaniny na polu bitwy. Broń żołnierza musi być gotowa zawsze, jak żołnierskie serce. Gerard nie odpowiedział, zaniepokoił bowiem jego ucho jakiś szmer z tyłu. Dźwięk by! osobliwy, jak gdyby coś ciężkiego, lecz sprężystego biegło miękko po uschłych liściach. Odwrócił się, nieco zaciekawiony. Olbrzymie zwierzę zbliżało się drogą, dzieliło je jeszcze od wędrowców około sześćdziesięciu kroków. Chłopiec w pierwszej chwili patrzył z tępym osłupieniem, lecz następnie zbladł jak ściana. - Dionizy! - krzyknął. - Wielki Boże! Dionizy! Kusznik się odwrócił. Był to niedźwiedź wielkości perszerona. Rwał przed siebie po świeżym tropie z pochylonym olbrzymim łbem. W chwili gdy ujrzał zwierzę, Dionizy szepnął ze ściśniętym sercem: - Niedźwiadek. Szepnął to słowo chrapliwie, z rozszerzonymi grozą oczami. To słowo uderzyło ich, jak nagła przecinająca ciemności błyskawica. Krwawy ślad, zabity niedźwiadek, matka niedźwiedzica na tropie: to ŚMIERĆ. Jedna przerażająca chwila. W następnym momencie spostrzegła ich. Zdawała się jeszcze dwa razy większa niż poprzednio (to długa sierść zwierza najeżyła się z wściekłości). Podniosła swój łeb wielki jak u byka, rozwarła straszliwą paszczę z ryjem podobnym do świni, ruszyła na nich z płonącymi, nabiegłymi krwią ślepiami. Uschłe listowie frunęło na boki jak po przejściu trąby powietrznej. - Strzelaj - wrzasnął kusznik, ale Gerard stał drżący od stóp do głów, niezdolny do czynu. - Strzelaj, chłopie! Strzelaj, do kroćset diabłów! Za późno! Drzewo! Drzewo! Cisnął zabitego niedźwiadka, pchnął Gerarda w poprzek drogi, skoczył w kierunku najbliższego drzewa i wspiął się na nie. Gerard zrobił to samo. Obaj uciekając ryczeli nieludzko, jak dzikie zwierzęta, na które czyha śmierć. Mimo błyskawicznej ucieczki jeden z nich zostałby rozdarty na strzępy u stóp owego drzewa; lecz niedźwiedzica przystanęła na chwilę przed małym. Nie spuszczając ani na chwilę krwawych ślepi z tropionych ofiar, obwąchała niedźwiadka i stwierdziła- jakim sposobem, tylko Stwórcy wiadomo - że był martwy, najzupełniej martwy. Zawyła tak dziko, że obaj mężczyźni nigdy w życiu nie słyszeli nic podobnego, a nawet nie przypuszczali, że dźwięk taki może istnieć w naturze, i rzuciła się za Dionizym. Stanęła na tylnych łapach i wymierzyła cios, ale kusznik już był poza jej zasięgiem. Natychmiast chwyciła pień drzewa i oddarła z trzaskiem wielki płat kory strasznymi zębiskami. Znowu ryknęła, wczepiła pazury głęboko i zaczęła wdrapywać się na pień powoli, ale zręcznie jak małpa. Dionizy trafił pechowo na uschłe drzewo, niskie i nie rozgałęzione. Wspinał się szybciej niż prześladująca go bestia i szybko dotarł, do wierzchołka. Popatrzył dokoła, szukając konaru innego drzewa, na który mógłby przeleźć. Nie znalazł nic w sąsiedztwie. Gdyby zaś skoczył w dół, wiedział o tym, niedźwiedzica byłaby na nim wcześniej, niż sięgnąłby ziemi, i wkrótce by się z nim załatwiła. Dionizy jednak nie miał zwyczaju chować głowy w piasek w obliczu niebezpieczeństwa; w groźnej sytuacji rosła w nim odwaga. Stawił czoło napastnikowi. „Nadchodzi moja godzina - pomyślał. - Chcę umrzeć jak mężczyzna". Przyklęknął, chwycił małą gałąź, by utrzymać równowagę, wyciągnął długi nóż i, zaciskając zęby, przygotował się do ataku na olbrzymiego zwierza, gdy tylko wejdzie w zasięg ciosu. Wynik tej walki był do przewidzenia. Masa kudłów i potężny czerep broniły łba i karku zwierza przed ciosami. Człowiek mógł tylko ukłuć niedźwiedzia, niedźwiedź był w stanie zgnieść człowieka jak orzech. Odwaga Gerarda lepsza była niż jego nerwy. Ujrzał druha w śmiertelnym niebezpieczeństwie i strach natychmiast ustąpił miejsca ślepej furii. W okamgnieniu ześliznął się z drzewa, podniósł kuszę porzuconą na drodze i biegnąc z wściekłością naprzód, z głośnym krzykiem posłał bek w cielsko zwierza. Niedźwiedzica warknęła z bólu i złości i odwróciła niezdecydowanie łeb. - Uciekaj - krzyknął Dionizy - bo zginiesz. - Furda! - odkrzyknął Gerard i za chwilę miał już gotowy następny grot, wystrzelił go z okrutną zajadłością, rycząc - masz! masz! Kusznik obrzucał go stekiem przekleństw: - Umykaj, durniu! Miał rację. Niedźwiedzica, zoczywszy tak groźnego i hałaśliwego wroga za plecami, mrugnęła i ześliznęła się z pnia, ryjąc głębokie ślady pazurami. Gerard biegiem wrócił pod drzewo i zręcznie począł się wdrapywać. Był zaledwie osiem stóp nad ziemią, gdy niedźwiedzica z rykiem dopadła drzewa, zaatakowała chłopaka przednią łapą; krwawy strzęp odpadł z jego spodni. Gerard, wspinając się coraz wyżej, usłyszał nagle głos jakby z powietrza: „Przejdź na konar!" Rzeczywiście tuż przed nim znajdowała się długa, potężna gałąź, odchylona pod lekkim kątem na zewnątrz. Przerzucił się na nią całym ciałem i po rozpaczliwych usiłowaniach dotarł na jej koniec. Teraz rozejrzał się dokoła, dysząc ciężko. Niedźwiedzica wdrapywała się z drugiej strony. Słyszał skrobanie jej pazurów, widział cielsko zwierza po obydwu stronach potężnego pnia. Nie miała zbyt bystrego wzroku, więc minęła rozgałęzienie, pnąc się wyżej po głównym pniu. Gerard odetchnął nieco swobodniej. Niedźwiedzica znieruchomiała: może dosłyszała chłopca, może zaś węchem wyczuła swój błąd. Nagle dojrzała go. Wpatrując się bez przerwy w niego, spokojnie zeszła w dół do rozgałęzienia. Powoli, ostrożnie wysunęła Japę i próbowała konaru. Sztywna dębowa gałąź była mocna jak żelazo. Zwierzę wyczuło to instynktem. Niedźwiedzica pełzła ostrożnie po konarze, pomrukując dziko. Gerard spojrzał z rozpaczą w dół. Był czterdzieści stóp nad ziemią. Pod nim śmierć. Śmierć też szła ku niemu powoli, lecz nieuchronnie w jeszcze okropniejszej postaci. Włosy zjeżyły mu się na głowie. Pot spływał po całym ciele. Siedział bezradny, otępiały, niemy. Gdy straszliwy potwór pełznął ku niemu z groźnym pomrukiem, strzępy myśli przebiegły przez głowę chłopca. Małgorzata - księga Wulgaty, kiedy mówi o furii niedźwiedzicy, której odebrano małe - Rzym - wieczność. Niedźwiedzica pełzła dalej. Groza śmierci sparaliżowała zagrożonego, rozróżniał jak przez mgłę coraz bliższe krwawe ślepca i rozwartą paszczę zwierza. Jak przez mgłę usłyszał świst. Spojrzał w dół. Dionizy blady i niemy jak śmierć strzelił do niedźwiedzicy. Zwierz ryknął na szczęk broni, ale pełzł dalej. Znowu brzęknęła kusza, niedźwiedzica mruknęła groźnie i szła dalej. Jeszcze jedna strzała, lecz zwierzę było tuż obok Gerarda, tam gdzie siedział; włosy zjeżyły mu się, oczy wychodziły z orbit, był jak sparaliżowany. Niedźwiedzica rozwarła paszczę jak grób i gorący strumień juchy bluznął jak z cebra na Gerarda. Konar zakołysał się. Raniony zwierz, tracąc równowagę, przywarł do gałęzi, wczepił pazury głęboko w drzewo; gałąź przechylała się i choć pazury trzymały mocno, cielsko upadło. Nagły podrzut gałęzi pchnął Gerarda do przodu, chłopiec padł na brzuch, twarzą na jedną z napiętych łap zwierza. Niedźwiedzica rozpaczliwym wysiłkiem podniosła łeb, chłopak poczuł jej gorący, cuchnący oddech. Straszliwe kły ostatnim wysiłkiem bezsilnej nienawiści kłapnęły głośno w powietrzu tuż obok głowy chłopca. Ciężar zwierzęcego ścierwa wyrwał pazury z gałęzi, niedźwiedzica runęła na ziemię, która jęknęła głucho. Na dole rozległ się tryumfalny wrzask, za chwilę zaś okrzyk trwogi - zemdlony Gerard, nie próbując się ratować, spadł na głowę z niebezpiecznej wysokości. ROZDZIAŁ XXV Dionizy chwycił Gerarda i nieco osłabił jego upadek, ale bardzo wątpliwe, czy zdołałby go uratować od złamania karku C2y członków. Najlepszym przyjacielem okazała się zdychająca niedźwiedzica, na której kudłate cielsko chłopak runął głową i ramionami. Kusznik zepchnął chłopca ze zwierza. Było to już zbyteczne. Niedźwiedzica dyszała jeszcze i dreszcz przebiegał jej ciało, ale nie była już groźniejsza od zająca; wkrótce ucichła na zawsze. Roztropny Dionizy ułożył chłopca na niej jak na miękkim posłaniu i cucił go wachlując. Gerard powoli przychodził do siebie, ale zamroczony, czując pod sobą niedźwiedzicę, stoczył się z jękiem na ziemię. - Courage - krzyknął żołnierz-le diable est mort. - Zabita? Całkiem zabita? - dopytywał się Gerard zza drzewa. Odważny był tylko w gorączce, teraz już od dłuższego czasu ochłonął. - Patrzaj, zaiste. - Kusznik zaczął targać bestię za uszy, otworzył paszczękę i włożył w nią głowę, sypiąc obelżywymi żartami. Od żartów tych Gerardowi zrobiło się nagle niedobrze. Dionizy śmiał się z chłopaka. - O cóż chodzi? Dlaczego spadłeś z żerdzi akurat wtedy, gdy wygraliśmy bój? - Tuszę, iżem omdlał. - Ale dlaczego? Nie uzyskawszy odpowiedzi, mówił dalej: - Niedoświadczone dziewice mdleją, gdy się na nie popatrzy, ale wybierają czas i miejsce. Któraż niewiasta zemdlałaby na drzewie? - Zalała mnie całego ohydną posoką. Pewnie ten smród mnie zdusił. Tfu! Nienawidzę krwi! - Wierzę w to zaiste! - Patrzaj, co ze mną uczyniła! - Ale zawsze swoją krwią, nie twoją. Żal mi wroga, który stara ci się dogodzić. - Nie przechwalaj się, mistrzu, widziałem cię pod drzewem białego jak giezło! - To różnica! - odparł, czerwieniąc się, Dionizy. - Całkiem co innego drżeć o przyjaciela. To wolno! Gerard w odpowiedzi bez słowa objął Dionizego za szyję. - Patrzcie jeno - jęknął krzepki żołnierz, wzruszony naturalnym młodzieńczym odruchem chłopca. - Widział kto kiedy taką babę? Lubię cię, szczeniaku, muszę przyznać. Boże mój! Czemu znów klęczysz? Co to za pomysły? - Czyż nie powinniśmy podziękować Bogu, który ocalił nam obu życie, gdy znaleźliśmy się w tak strasznych opałach? Gerard padł na kolana i modlił się głośno. Dionizy ukląkł cichutko obok i zwyczajem swego narodu, złożywszy ręce na piersi, zatopił się w modlitwie. Gdy wstali, Gerard promieniał. - Drogi Dionizy- rzekł. - Niebiosa nagrodzą twą pobożność. - Ale tam! Zrobiłem to jeno z grzeczności - odparł Francuz. - I żeby tobie się przypodobać, mój mały. C´est égal - pomodliłem się zacnie i przyzwoicie, byłem zbudowany aż do głębi duszy cały czas, póki to trwało. Nie wiem, czy biskup potrafiłby lepiej załatwić taką sprawę. Skoro jednak odprawiliśmy nieszpory i zwerbowaliśmy sobie wszystkich świętych ku pomocy - marchons! Zaledwie jednak uszli dwa kroki - zatrzymał się. - Ale, ale! Nasz niedźwiadek. - Och nie, nie! - krzyknął Gerard. -Masz rację. Późno już. Straciliśmy czas włażąc na drzewa i padając z nich, mdlejąc, womitując i modląc się, a bestia ciężka. A poza tym myślę, możemy mieć jeszcze tatusia. Czemu te niedźwiedzie robią tyle szumu o głupiego szczeniaka. A to co? Jesteś ranny! Ranny! - Nie. - Chłopak jest ranny, a ja nikczemny... - Uspokój się, Dionizy. Jestem zdrów i cały. Nic mnie nie boli. - Czułbyś ból zapewne dopiero, gdy ktoś inny byłby ranny - krzyknął kusznik wielce wzruszony, rzucił się na kolana i badał nogę Gerarda z płonącymi oczyma. - Szybko! szybko! Nim zdrętwieje - krzyknął poganiając chłopaka. - Kto teraz robi wrzawę o nic? - zapytał Gerard spokojnie. Żołnierz nie odpowiedział wprost. - Bądź łaskaw zauważyć - rzekł - że mam złe serce. Byłeś dość dzielny na to, by ocalić mi życie, jeszcze drwiłem z ciebie, nowicjusza w walce. Czyż sam nie byłem niegdyś nowicjuszem? Potem omdlałeś z upływu krwi, a ja myślałem, że ze strachu, i nazwałem cię niedołęgą. Krótko mówiąc, mam niewyparzoną gębę i złe serce. - Dionizy! - Pliat-il? - Głupstwa pleciesz. - Ładnie, że tak mówisz, mój mały. Będę ci całe życie za to wdzięczny - mruczał Dionizy, gnębiony wyrzutami sumienia. Przeszli już kilka stajań, mięśnie zranionej nogi ściągnęły się i zdrętwiały, tak że Gerard z trudem stąpał, opierając się tylko na palcach, i to zresztą sprawiało mu dotkliwy ból. Wreszcie nie mógł już znieść trudów wędrówki. - Położę się tu i umrę - jęknął. - Zostaw mnie, nie mogę wytrzymać. Dionizy tłumaczył mu, że jest już po południu, noce są obecnie mroźne, zimno, głód to źli towarzysze, a byłoby bardzo nierozsądnie tracić odwagę teraz, gdy pewna wielka osobistość jest najoczywistszym nieboszczykiem. Gerard oparł się więc o swój topór i kuśtykał dalej. Nagle jednak opadł zupełnie z sił i osunął się na drogę. Kusznik odciągnął go na bok, ułożył w lesie i ku zdumieniu chłopca podał mu kuszę i bełty prosząc, by leżał spokojnie. Gdyby nadeszli jacyś ludzie o podejrzanym wyglądzie, musi ich trzymać z dala od siebie. W razie odmowy strzelać z odległości dwudziestu kroków i wyprawiać na tamten świat. Uczciwi ludzie nie zbaczają z drogi, a ze zbójami w lesie jeno głupi wdają się w rozmowy. Z tymi słowy chwycił topór Gerarda i pobiegł z powrotem drogą, którą przyszli, nie zaś w stronę Düsseldorfu, jak się spodziewał Gerard. Chłopiec leżał krwawiąc i cierpiąc ból; Rzym, który zdawał się taki bliski, kiedy ruszył w drogę, teraz oddalił się niezmiernie, mimo że przewędrowali dwieście mil. Wszystkie jego myśli zwróciły się ku Sevenbergen. Jaki czarowny to będzie dzień, gdy trzymając Małgorzatę za rękę opowie jej o wszystkim, co dla niej przecierpiał. Sama myśl o tym i o ukochanej koiła. Mimo bólu i napięcia nerwów leżał teraz pełen rezygnacji, uśmiechając się łagodnie, choć blado. Leżał tak dłużej niż dwie godziny, gdy nagle rozległy się krzyki, coś uderzyło w drzewo tuż obok niego i utkwiło w korze. Spojrzał; była to strzała. Poderwał się na nogi. Pociski gwizdały między korzeniami drzew, las rozbrzmiewał bojowymi okrzykami. Nie mógł odgadnąć, skąd dochodzą, ponieważ w wielkim lesie dźwięki się odbijają echem, że obcy zawsze pomyli miejsce - zdawało się jednak, że ów hałas wypełnia powietrze wszędzie. Nagle zapadła cisza: z kolei usłyszał gwałtowny łoskot kopyt; coraz głośniejsze krzyki i wrzaski, jęki i wycia, a ponad wszystkim górowały dziwne i straszne dźwięki podobne do gwałtownych piorunów, wybuchając głośnym hukiem, potem zamierając w pogłosie. Czerwone języki ognia pojawiały się tu i ówdzie pośród drzew, obłoki siarkowego dymu przemknęły kłębami nad głową chłopca- i wszystko ucichło. Przerażenie ogarnęło Gerarda. „Co się stało z Dionizym? - pomyślał. - Czemu mnie opuściłeś, przyjacielu miły!" Dionizy wrócił tuż przed zachodem słońca, omdlewając niemal pod ciężarem kudłatego ciężaru. Była to skóra niedźwiedzia. Gerard przyjął go takim wybuchem radości, że zdumiało to kusznika. - Myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę, drogi przyjacielu. Czy byłeś w bitwie? - Nie. W jakiej bitwie? - W krwawym boju ludzi czy demonów, boju, który jeszcze przed chwilą szalał w lesie - zaczął opisywać dokładnie przebieg wypadków, o wiele bardziej szczegółowo, niż myśmy to opisali. Dionizy poklepał go pobłażliwie po plecach. - Dobrze, dobrze - rzekł. - Tęgi z ciebie bajarz - a maligna jest najlepszą podnietą dla imaginacji. Pewnego dnia leżałem w szopie z rozłupaną czaszką i widziałem, jak dwa duchy walczyły i krzątały się z dobrą godzinę na kawałku ziemi, com opisał wiernie memu kamratowi w należytym porządku, tylko nie tak kwieciście jako ty, z braku książkowej nauki. - Jak to? Nie wierzysz mi, jeśli ci powiadam, że strzały gwizdały mi nad głową, wojownicy krzyczeli i... - Niech mnie diabli porwą, jeżeli wierzę choć jednemu słowu. Gerard wziął go za ramię i spokojnie wskazał najbliższy pień. - Patrzcie no! To wygląda jak... To jest długa strzała, jakem żywy! - zbliżył się i spojrzał do góry. - Trafiła tu w czasie bitwy. Sam słyszałem i widziałem. - Angielska strzała. - Skąd wiesz? - Z powodu jej długości, dalibóg. Angielscy łucznicy naciągają łuki aż do ucha, inni tylko do prawej piersi. Toteż Anglicy strzelają trzystopowymi strzałami i ta jest właśnie taka, niech ich licho porwie. Jeśli to nie jakieś mamidło, musiało tu być nieliche starcie. A jeśli walka toczyła się w takim śmiesznym miejscu, to nie moja rzecz, boć mój diuk nie toczy sporów w tej okolicy. A więc do łoża - zakończył żołnierz. Zgarnął kupę listowia, ułożył na niej Gerarda z toporem przy boku. Sam legł przy nim z ręką na kuszy i naciągnął na nich obu niedźwiedzią skórę włosem do wewnątrz. Zagrzali się jak pod pierzyną i usnęli. Daleko jeszcze było do świtu, gdy Gerard obudził kamrata. - Poradź coś, Dionizy, umieram z głodu. - Najlepiej śpij dalej. Qui don, dine. - Mówię ci przecie, iż właśnie nie mogę spać z głodu - odburknął Gerard. - Ruszajmy więc w drogę - odrzekł Dionizy z ojcowską wyrozumiałością. Napadł go krótki paroksyzm ziewania, po czym związał niedźwiedzie uszy wąskim skrawkiem skóry, który sobie odciął w tym celu, i ruszyli. Gerard oparł się na toporze i podtrzymywany z drugiej strony przez Dionizego, kuśtykał nie bez narzekania. - Nienawidzę bólu - mruczał zgrymaszony. - Okazujesz zdrowy rozsądek - odparł kusznik dobrotliwie i po ojcowsku. Była jasna, gwiaździsta noc i wkrótce w świetle wschodzącego księżyca ukazała się w niewielkiej odległości krawędź lasu - przyjemny widok, zwłaszcza że wiedzieli, iż Düsseldorf był o małą milę dalej. Na skraju lasu odkryli coś tak tajemniczego, że przystanęli, by dopiero po dokładnym rozeznaniu ruszyć dalej. Ujrzeli dwa wysokie białe słupy sterczące w powietrzu, odsunięte od siebie o parę kroków, a pomiędzy nimi stojący szereg jak gdyby ludzkich postaci. - Nie ruszę się dalej, póki się nie dowiem, co to jest - szepnął Gerard zaniepokojony. - Może to figury świętych po to, by ludzie modlili się na drodze? A może rozbójnicy czyhający na życie uczciwych podróżnych? Nie, to nie mogą być żywi ludzie, boć nie widzę nic, na czym by stali. Dionizy drogi, zawróćmy przed świtem; to nadprzyrodzony widok. Dionizy przyglądał się; długo i bacznie. - To ludzie- rzekł w końcu, gdy Gerard już chciał zawracać. - Ale ludzie, którzy już nam; nie zrobią krzywdy ani my im nic nigdy złego nie zrobimy. Nie patrz na ich nogi, jeśli chcesz się dowiedzieć, na czym stoją. - A gdzież zatem, o wszyscy święci! - Patrz nad ich głowy - poradził Dionizy poważnie. Patrząc we wskazanym kierunku Gerard rzeczywiście dojrzał zarys ciemnej drewnianej belki, łączącej oba słupy od góry; a gdy dwaj towarzysze podeszli bliżej, skradając się teraz na palcach, ukazały się jeden po drugim w księżycowym blasku ciemne, podobne wężom i napięte jak druty sznury zwisające między belką a głowami trupów. Właśnie gdy podchodzili pod ów okropny pomnik zbrodni i masowej zemsty, powiał lekki wiatr, kilka ciał zakołysało się lub zawirowało łagodnie, a każdy sznur zatrzeszczał. Upiorne powitanie zdjęło Gerarda dreszczem. Szubienica ze swym potwornym ciężarem tak całkowicie przyciągnęła ich wzrok, że dopiero teraz zauważyli tuż po prawej stronie rozpalone ognisko i skuloną nad żarem postać ludzką. Topór leżał tuż przy jej boku, jasne ostrze lśniło czerwonym odblaskiem. Człowiek spał. Gerard chciał ruszyć w drogę, ale kusznik szepnął: - Courage, przyjacielu, tu jest ogień. - Tak, ale jest tam człek przy nim. - Będzie przeto trzech. Dionizy zaczął dorzucać do ognia chrustu, który przygotował strażnik; tymczasem zaś ostrożny Gerard pochwycił topór śpiącego i usiadł na zdobytej broni, ściskając swoją i przyglądając się śpiącemu. Nie wyróżniał się zewnętrznie niczym szczególnym. Ubrany był po wiejsku, na głowie miał noszony w okolicy trójgraniasty, zwany brunszwickim, kapelusz z szeroką mosiężną obręczą, a tak twardy, że wytrzymywał cięcie miecza. Ciężar tego nakrycia głowy odgiął mu uszy w dół, więc człeczyna podobny był do królika z bajki, ale nawet w tym szpecącym go szczególe nie było nic godnego uwagi. Ostatnio często spotykali takich wieśniaków o odgniecionych psich uszach. Wyjątkowe było tylko jedno - po co ten chłop stróżował pod obładowaną szubienicą? Dionizy, choć ciekawy, nie chciał tego okazać. Wyjął uszy niedźwiedzie z zawiniątka i, nadziawszy na patyki, zaczął je przypiekać nad ogniem. - Tak jakbyśmy podjedli sobie brzęczącym groszem - wyjaśnił. - Burmistrz bowiem Düsseldorfu dałby nam talara za te uszy, jako za dowód śmierci ich właścicieli. Ale lepsza pusta kiesa niż pusty żołądek. - Nieszczęśniku! - wykrzyknął Gerard - czy mógłbyś jeść tutaj? - Gdzie płonie ogień, powinno piec się mięsiwo, a tam gdzie się ono piecze, winno być spożyte, albowiem pieczeń źle znosi wędrówkę. - Jedz sobie, Dionizy, jeśli możesz; lecz mnie dreszcz przejął i mdłości, głodu nie czuję po tym, co oglądały moje oczy; - i trząsł się od dreszczy tuż nad ogniskiem. - Och, jak straszny jest ten trzask! Ciekawym, kim też może być ów człowiek? Co to za paskudne chłopisko! Dionizy przyglądał się badawczo nieznajomemu, tak jak znawca sztuki, który długo bada obraz, nim wypowie swój sąd. - Zda mi się, iż był plewami owej kompanii, w której ci tam (wskazał niedbale do góry) byli ziarnem, zatem narazili swe głowy. - Czemu by go na wszelki wypadek nie ogłuszyć, zanim się obudzi? - Gerard wiercił się niespokojnie przy ogniu. Burgundczyk otworzył oczy wesoło zaskoczony. - Jak na młodzika, który uchodzi za niedołęgę, bardzo cię jajakoś ręka swędzi. Po cóż ma dwóch ogłuszać jednego? Cicho... Budzi się. Zważ, co powie, gdy się ocknie, i powiedz mi. Zaledwie umilkł szept jego słów, gdy stróżujący otworzył oczy. Na widok rozpalonego ognia i dwóch wędrowców czujnie nań patrzących przeraził się, widoczne drżenie wstrząsnęło jego ciałem. Opanował się jednak z dużym wysiłkiem i rzekł ochrypłym głosem: - Witajcie! W tej samej jednak chwili zauważył brak swego topora i spostrzegł, że Gerard siedzi za nim, trzymając swój w pogotowiu. Znowu się przeraził. Dionizy uśmiechnął się szyderczo, bawiła go ta niema gra. - Dobry dzień! - odrzekł spokojnie Gerard, nie spuszczając oka z przeciwnika. Strażnik był już teraz zbyt niespokojny, aby milczeć. - Rozgościliście się, widzę, przy moim ognisku - rzekł, ale dodał natychmiast załamującym się głosem: -Witajcie. Kusznik szepnął coś Gerardowi. Obcy patrzał na nich pytająco. - Mój kamrat rzecze, że skoro podzieliliśmy się twoim ogniem, to podziel się z nami mięsiwem. - Tak niech i będzie - zgodził się skwapliwie. - Mam pól koźlęcia. Wisi tu obok na krzaku. Pójdę po nie. - Wstał z miną radosną, a jednocześnie uniżoną i zaczął się wycofywać. Dionizy pochwycił kuszę i wycelował w głowę obcego. Człeczyna padł na kolana. Kusznik zniżył broń i wskazał mu dłonią jego poprzednie miejsce. Podniósł się, zawrócił powoli i niepewnie jak nieprzytomny. Był zrozpaczony jak mysz, którą kot wypuszcza na chwilę po to, żeby tym skuteczniej napaść i przerzucić w inne miejsce. - Siedź spokojnie, przyjacielu - zadrwił kusznik po francusku. Człowiek nie zrozumiał ani słowa, ale posłuchał gestu i dźwięku. - Powiedz mu, że ognia starczy dla trzech, ale nie dla większej kompanii. On pojmie, o co chodzi. Gerard przetłumaczył, a tamten się uśmiechnął. Już zresztą w czasie przemowy Dionizego obcy wydał się o wiele spokojniejszy. - Nie wiedziałem, żeś obcy - rzekł do Gerarda. Dionizy odciął kawałek niedźwiedziego ucha i poczęstował uprzejmie człowieka, do którego przed chwilą mierzył z kuszy. Tamten przyjął spokojnie poczęstunek, wyciągnął chleb z sakwy i podzielił się nim z podróżnymi. Co więcej, mrugnął na nich porozumiewawczo i zanurzywszy rękę w stercie listowia, na którym siedział (Gerard ścisnął swój topór, gotów rąbnąć go w łeb), wyciągnął skórzaną flachę o zawartości dwóch dobrych galonów. Przyłożył ją do ust i wypił za zdrowie podróżnych, po czym podał flaszę Gerardowi. Chłopiec, nie tykając nawet, podał flachę przyjacielowi. - Mort de ma vie ! - krzyknął żołnierz. - Toż to reńskie wino, godne podniebienia arcybiskupa. Pij, druhu najzacniejszy, obyś miał krótkie i wesołe życie! Chodź tu, Gerardzie, ciągnij! Ciągnij! Gwizdaj na wszystko! Nie troszcz się o nich, człeku! Oni się o ciebie nie troszczą! Co prawda, gdybym to ja wisiał ponad takim bukłakiem reńskiego, a trzech drabów siedziałoby pode mną pijąc i nie poczęstowałoby mnie kropelką, szybko bym zjechał na dół pomiędzy nich. - Dionizy! Dionizy! - Mój duch przeciąłby stryczek, a moje ciało - buch! znalazłoby się wśród was z ręką na bukłaku. Jednym okiem mrugnąłbym, a drugim... Gerard poderwał się z okrzykiem grozy i zatykając palcami uszy począł uciekać, lecz nagle wzrok jego padł na topór strażnika. Realne niebezpieczeństwo zmusiło go do powrotu. Przysiadł znów na toporze, nie odejmując palców od uszu. - Courage, l´ami, le diable est mort! - huknął wesoło żołnierz i poczęstował go kawałkiem niedźwiedziego ucha, podtykając mu mięso pod nos, skoro nie mógł go słyszeć. Gerard z odrazą odwrócił głowę. - Wina! - wyjąkał. - Bóg widzi, jak bardzo mi tego trzeba w takiej kompanii jak ty i...! Łyknął potężny haust reńskiego. Wyborny trunek rozgrzał mu krew w żyłach, pokrzepił serce i dodał otuchy. Mimo to nie mógł pohamować dreszczu przy każdym podmuchu wiatru. Kusznik natomiast wraz z nowym kompanem ucztowali beztrosko, bezustannie pociągając z gąsiorka, wznosząc toasty i pijąc w cieniu owego grobowca, trzeszczącego pod ciężarem upiornych wisielców. - Zapytaj go, skąd się tu wzięli - rzekł Dionizy z pełnymi ustami i nie podnosząc oczu, wskazał ku górze. Gdy pytanie zostało przetłumaczone, strażnik odpowiedział, że zabiła ich zdrada, diabelska zdrada i podstęp księży. Skoro trunek rozwiązał mu język, rozpoczął nudną i długą opowieść, z której najważniejsze fakty przedstawiały się następująco: - Zacni ci panowie, którzy dyndają tu tak żałośnie, to byli krzepcy i dzielni druhowie, którzy na własną rękę żyli sobie w lesie. Ich niezależność i dostatek budziły zazdrość i nienawiść wśród pokaźnej części ludności, toteż wiele razy nastawano na ich życie i swobodę. Ale Matka Boża i święci patroni, wspomagając oczywiście własną zręczność i odwagę śmiałków, udaremniali stale te zakusy. Wczorajszego wieczora kompania kupiecka nadjeżdżała z wolna na mułach z Düsseldorfu. Nasi zacni chwaci wypatrzyli ich i pozwolili wlec się kupcom prawie milę w głąb lasu, po czym obskoczyli ich, zmuszając do wydania części podle nabytych zysków. Niestety! Okazało się, że kupcy nie byli w ogóle kupcami, lecz żołnierzami różnych nacji, na żołdzie arcybiskupa Kolonii. Pod sukniami mieli kolczugi, a w garści broń najrozmaitszą. Oczywiście zacni mężowie dzielnie bili się z nimi i ostro nacierali na zdrajców; niestety jeźdźcy, którzy czaili się w zasadzce od paru godzin, nadjechali galopem i ruszyli w bój z nowymi diabelskimi machinami wojennymi i strzelając ołowianymi kulami położyli trupem wielu zacnych towarzyszów. Skruszyli odwagę reszty i pojmali ich do niewoli. Zwycięzcy, schwytawszy jeńców na gorącym uczynku, skrępowali ich sznurami, które mieli zawiązane wokół bioder z niepojętą chytrością. Szybko powiesili żywych, a obok nich trupy dla okazalszego widowiska. - Ten tu z brzegu to kapitan - opowiadał chłop - ani nie poczuł stryczka. Był podziurawiony jak sito strzałami i ołowianymi kulami, zanim go dopadli; Godny człowiek, ciągle wołał: „Grosiwo albo życie!" - może i gwałtownie, ale nie bardzo. Stój! Zapomniałem; nie żyje przecie. Nader gwałtownie, a uparty był jak osioł... Ten w skórzanym kaftanie to porucznik, najlepszy człek pod słońcem- powiesili go żywego... Tego tutaj nigdy nie mogłem ścierpieć. Nie, nie tego - to Konrad, mój druh serdeczny. Myślę o tym na prawo na górzew żółtych ciżmach... Całe życie znosiłeś plotki, ty złodzieju, i siałeś niezgodę. Wiesz, że tak było. A ja- zacni panowie- wolałbym raczej żyć zgodnie w krzakach niźli w puszczy z plotkarzami i oszczercami. Wasze zdrowie, cudzoziemcy! Tak przeszedł kolejno cały powróz, wskazując szyjką gąsiora jak właściciel menażerii szpicrutą, prezentując opis każdego, który choć dokładny i jędrny, był jednakże niezmiennie fałszywy. Człek ów nie był bowiem znawcą charakterów i nie rozumiał żadnego z tych ludzi. - Dość gadaniny! - zawołał Dionizy. - Marchons! Daj mi jego topór. I powiedz mu, że ma ci pomóc w marszu. Człowiekowi zrzedła mina, ale wzrok Dionizego przekonał go, że opór mógłby być niebezpieczny. Pogodzili się z losem. Ale Gerard zaprotestował: - Y pensez-vous. - powiedział. - Zimno mi się robi na myśl, że mam się wspierać ręką na złodzieju. - Dzieciuch! Każdy musi żyć. Poza tym mam swoje racje. Niech jajo nie będzie mądrzejsze od kury. - Dobrze. Ale jeśli mam na nim się oprzeć, muszę trzymać rękę w zanadrzu i nie wypuszczać rękojeści noża. - Nowa to postura w marszu, ale niech ci będzie. I w takiej to dziwnej sytuacji, gdy z gotowością usług łączyła się śmiertelna obawa, nasza trójka ruszyła w drogę. O, gdybym mógł ich narysować! nie musiałbym polegać na opisie. Skoro tylko wyszli z lasu, oczom ich ukazały się światła na wieży wartowniczej w Düsseldorfie. Gerard ucieszył się niezmiernie. A po godzinie marszu, kiedy ujrzeli wyraźnie czarny zarys samej wieży i innych budynków, nowy towarzysz stanął i rzekł ponuro: - Lepiej mnie tu zaraz zabijcie, jeśli chcecie mnie prowadzić do bram Düsseldorfu. Gerard przetłumaczył to Dionizemu, który rzeki natychmiast: - Puść go, bo zaiste może zapłacić gardłem, jeśli dalej z nami pójdzie. Gerard zgodził się z nim oczywiście. Jego wstręt do przestępcy nie skłaniał go jednak do czynnego współdziałania z prawem. W każ- . dym razie w opisywanej epoce szary człowiek w żadnej części Europy nie zadawał się z przestępcami, stykając się z nimi jedynie w obronie własnej. Tak było W całej Europie z wyjątkiem, nawiasem mówiąc, Anglii, która pozostając w niektórych sprawach w tyle za innymi narodami, wyprzedziła je w tym obyczaju o całe wieki. Człowiek, odzyskawszy wolność, poprosił o swój topór. Dali mu go. Mimo to ociągał się jeszcze, co zaskoczyło naszych przyjaciół. Spytał, czy nie dostanie nic za odprowadzenie ich taki kawał drogi. - Masz dwa grosze, przyjacielu. - A wino, zacne wino reńskie? - Dałeś choćby grosza za nie? -Ano! Narażałem życie. - Hm! Co ty na to, Dionizy? - Warte było swojej wagi w złocie. Masz tu, chłopie, przygarść srebra, po groszu za każdy żołądź na szubienicznym drzewie. A tu jeszcze grosz za ciebie, który się tam znajdziesz w odpowiednim czasie. Człowiek wziął monety, lecz jeszcze czekał. - No, czego jeszcze? - krzyknął Gerard, uważając, że już haniebnie przepłacili. - Czy nie szukasz czasem kryjówki na nasze kości? - Nie, dobrzy panowie. Ale widzieliście tej nocy, co grozi mojemu życiu. Zacniście ludzie, wasze modlitwy skutkują. Ofiarujcie za mnie jaki paciorek, ja sam nie znam ani jednego. Bezczelny łotrzyk zaczynał już gniewać Gerarda. Młodzieniec od czasu rany łatwo zresztą poddawał się rozdrażnieniu. Zagryzł jednak wargi i rzekł: - Dwa słowa, nim dobijemy targu. Gadaj wpierw, czy to prawda, co mówią ludzie o was, reńskich złodziejach, że mordujecie i rabujecie niewinnych i bezbronnych podróżnych? Włóczęga spojrzał ponuro: - Żaden wstyd, że cię nazwą złodziejem, wszystkiemu winne prawo. - Dalibóg! To prawo jest winne, że źli ludzie je łamią? - Tak nie myślę: ale prawo w tym kraju karze uczciwego człeka śmiercią za samą kradzież. Co z tego wynika? Chciałoby się okazać litość, ale prawo zniechęca. Litość nie rodzi litości, lecz zdwaja niebezpieczeństwo. Śmiałek, który odciął sakiewkę- już ryzykuje życie, podrzyna gardło, by ratować własną skórę: trupy nie rozpowiadają. Módl się więc za biedaka, którego krwawe prawo skazuje na to, by mordować lub być zamordowanym. Mniej głupiego wieszania, mniej poderżniętych gardeł w ciemnych lasach, zacni panowie. - Mądrej głowie dość dwie słowie - rzekł chłodno Gerard. - Zapytałem- odpowiedziałeś. - Nagłym ruchem ściągnął czapeczkę : Obsecro Deum omnipotentem, ut, qua cruce iam pendent isti quindecim latrones, jures et homicidae, in ea homicida fur et latro tu pependeris quant citissime, pro publica salute, in honorem iusti. Dei, cui sit gloria, in aeternum. Amen... A teraz żegnaj. Zachłanny opryszek był nareszcie zadowolony. - Po łacinie! - wymamrotał. - I więcej, niż się spodziewałem. - I prawdę powiedział. Powrócił do wykonywania swego zawodu z lżejszym sercem. Przyjaciele rozważali w milczeniu rozliczne wypadki ostatnich paru godzin. Wreszcie Gerard rzekł zamyślony: - Ta niedźwiedzica ocaliła nam obu życie, taka była widać wola Najwyższego. - Bardzo być może- powiedział Dionizy. - A jeśli już mówimy o tym, mieliśmy dużo szczęścia, żeśmy nie zmitrężyli dłużej przy wieczerzy. - Co masz na myśli? - Ano, że nie wszystkich tych opryszków powiesili. Widziałem tam jeszcze z siedmiu czy ośmiu maruderów, czarnych jak diabli, dokoła naszego ogniska. - Kiedy? - Pięć minut po naszym odejściu. - Wielkie nieba, i nie pisnąłeś ani słówka! - Zmartwiłbyś się niepotrzebnie, a nasz kamrat popatrzałby za siebie i może by go to skusiło do nadstawienia karku. Nie było żadnego niebezpieczeństwa; nie mogli już nas dojrzeć, ominęliśmy światło księżyca i właśnie dochodziliśmy do zakrętu. O, już słońce wschodzi i otośmy przed bramami Düsseldorfu. Courage, l'ami, le diable est mort. - Och, moja głowa, moja głowa - jęknął jeno biedny Gerard w odpowiedzi. Tyle wrażeń, wzruszeń, niebezpieczeństw, strachu i pierwsza w jego życiu rana - było to za wiele dla młodzieńczego ciała i uczuciowej natury chłopca. Dzień dobiegał południa. W sypialni gospody „Pod Srebrnym Lwem" krzepki Dionizy siedział pełen niepokoju, czuwając nad swym młodym przyjacielem. Gerard leżał w gorączce, bredził nieprzytomny, powtarzając bezustannie : - Małgorzato! Małgorzato! Małgorzato! ROZDZIAŁ XXVI Było to nazajutrz po południu. Gerard już przestał majaczyć, lecz bardzo rozdrażniony i rozgrymaszony zanudzał Dionizego o cytrynę do ssania. Twardy żołnierz, którego czuła przyjaźń zmieniła w pobłażliwego dziadka, poderwał się spiesznie i prosił chłopaka, aby się uspokoił, to będzie miał cytrynę w mgnieniu oka. Wybiegł i zaczął przetrząsać sklepy w poszukiwaniu owoców. Nie były one tak pospolite wówczas na Północy jak dzisiaj. Nieobecność Burgundczyka trwała długo. Gerard czekał coraz bardziej niecierpliwy, lecz wreszcie drzwi się otwarły. Nie był to jednak Dionizy. Spokojnie wkroczy! do izby mąż imponującej postaci - stary człowiek w surowej, skromnej szacie obramowanej czarnym futrem, w pończochach wiśniowej barwy, spiczastych ciżmach, u boku zwisała szpada w safianowej pochwie. Dokoła szyi sterczała kreza nie tylko mocno nakrochmalona, lecz nadto usztywniona płóciennym lnianym kołnierzem lub skrytą w załamaniach drewnianą obręczą. Głowę okrywał kapelusz czworograniasty z futrzanym otokiem, na pierś i podbródek spływała majestatyczna biała broda. Gerard nie miał wątpliwości co do profesji gościa - jeśli nie brać pod uwagę szpady, strój nieznajomego znany mu był jako uroczysty ubiór eskulapa. W ślad za nim dreptał poza tym chłopczyna z koszem, z którego wyzierały fiolki, szarpie i narzędzia chirurgiczne, co ułatwiało rozeznanie. Stary lekarz, podszedłszy kocim krokiem do łóżka, zapytał łagodnie i sotto voce. - Jak się czujesz, synu? Gerard odpowiedział z wdzięcznością, że rana niezbyt już dokucza, lecz gardło mu wyschło i głowa ciąży. - Rana? Nic mi o tym nie powiedziano. Pozwól ją obejrzeć. Aj-aj-aj, śliczne, czyste ukąszenie. Brytan, który wyrwał stąd mięso, zdrowe miał zęby, mogę ci zaręczyć. - Życzliwość zacnego doktora wydawała się ogarniać czworonoga, którego sobie wymyślił. - Musimy tego szakala skauteryzować, gdyż inaczej zaczniesz stronić od wody i fikać w łóżku, wyrywając się nam z rąk. Tego roku pełno wściekłych kundli i oto jeden z nich ci dogodził, mój chłopcze. Ale jeszcze sobie z nim poradzimy... Dalej, chłystku, rozżarz cienkie żelazo. - Ale, o panie - wtrącił Gerard. - To nie był pies, lecz niedźwiedź. - Niedźwiedź?! Młodzieńcze, pomyśl tylko, co mówisz - zaprotestował poważnie eskulap. - Żartujesz z uczonego męża, który osiwiał ongiś podczas długoletnich studiów, by móc cię dziś uzdrowić. Niedźwiedź zaiste! Gdybyś dyssekował tyle niedźwiedzi co ja lub choćby dziesiątą ich część, wyrywał im zęby i trzymał je na własnej dłoni, wiedziałbyś doskonale, że kły niedźwiedzie nie mogłyby nigdy zrobić takiej nędznej, śmiesznej rany. Powiadam, że to był pies, i jeśli chodzi ci o moje zdanie, to nawet nie jeden z wielkich psów, lecz ni mniej, ni więcej tylko któryś z tych małych wściekłych kundli, których tyle się mnoży i gonią jak szalone, gryząc każdego po nogach i przewracając na ziemię. Lecz ja i moi uczeni bracia skutecznie walczymy z tą plagą nożem i kauteryzacją. - Kiedyż powiedziałem ci, o panie, że to były zęby niedźwiedzia? Powiedziałem „niedźwiedź". Ranił mnie łapą. - Czemuś nie rzekł tak od razu? - Ponieważ nie dopuściłeś mnie, panie, do słowa. - Nigdy nic nie ukrywaj, młodzieńcze, przed swym lekarzem - mówił dalej medyk, który dobrym był mówcą, ale najgorszym w Europie słuchaczem. - O, kiepska to sprawa. Wszystkie rogowe narośle zwierząt - to znaczy: pazury tygrysów, panter, borsuków, kotów, niedźwiedzi i tym podobnych - a takoż rogi płowej zwierzyny, ludzkie paznokcie, szczególnie dziecięce, są nasycone prawdziwą trucizną. Lepiej żeby cię był pokąsał kundys, choćbyś nie wiem co mówił, aniżeliby cię wziął na rogi byk lub jeleń lub podrapał niedźwiedź. Mimo wszystko będziesz miał dobry, piekący kataplazm na nogę. Tymczasem ochłodzimy twe ciało. Wysuń język. Dobrze, gorączka. Zbadajmy puls. Dobrze! Gorączka. Nakazuję flebotomię, i to natychmiast. - Flebotomię? Czy to oznacza puszczenie krwi? Hm... No cóż, niech i tak będzie, jeśli to mnie na pewno uleczy. Nie chcę tu leżeć bezczynnie. Doktor pouczył pacjenta, że flebotomia jest absolutnie niezawodna, zwłaszcza w tym wypadku. - Hans, idź no, przynieś potrzebne przyrządy, a ja tymczasem będę zabawiał pacjenta dyskursami. Uczony mąż począł objaśniać Gerardowi, że w czasie choroby krew staje się gorąca, wzburzona i mniej lub bardziej zatruta. Jeżeli jednak usuniemy część tej niezdrowej cieczy, szlachetna natura wytworzy czystszy fluid, aby wypełnić lukę. Puszczanie krwi przeto - chłodząc, a zarazem oczyszczając - jest środkiem przydatnym we wszystkich chorobach, albowiem wszystkie choroby są natury gorączkowej, cokolwiek rzec by mogli na ten temat praktycy. - Ale nie myśl sobie - dodał żarliwie - że wystarczy puścić krew. Każdy marny balwierz może otworzyć żyłę (choć nie każdy potrafi ją zamknąć z powrotem). Sztuka wiedzieć, którą żyłę opróżnić i w jakiej chorobie. Onegdaj przyprowadzono mi pacjenta dręczonego bólem ucha. Puściłem mu krew z prawego uda i już po bólu. Mówiąc nawiasem chory potem umarł. Inny przybył do mnie z bólem zęba. Puściłem krew zza ucha i uzdrowiłem go po prostu migiem. Także już nie żyje, jak to się często zdarza. Naszemu burmistrzowi puściłem krew z żyły pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym - przeciw reumatyzmowi. Przychodzi niebawem do mnie z bólem głowy, szumem w uszach i jak najdalej trzyma rękę od miednicy. Ale wyśmiałem to szaleństwo i puściłem mu krew z lewego łokcia wbrew jego woli. Teraz ma już głowę lekką niby pusty orzech. Odbiegając zwyczajem entuzjastów od głównego tematu, czcigodny nauczyciel ciągną! dalej, jak następuje: - Wiedz o tym, młodzieńcze, że w Europie spierają się o to obecnie dwie szkoły sztuki medycznej. Arabska, której starożytnymi prorokami są Avicenna, Rhazes, Albucazis, a ich spadkobiercami - Chauliac i Lanfranc, oraz szkoła grecka, której współczesnymi bojownikami są Bessarion, Platinus i Marsilius Ficinus. Najstarsi doktorzy tej ostatniej byli prawdziwymi wyroczniami medycyny - Phoebus, Chiron, Eskulap i jego synowie Podalinus i Machaon, Pitagoras, Demokryt, Praksagoras, który odkrył arterie, oraz Diokles, qui primus urinae aninium dedi. Ci wszyscy nauczali słowem. Następnie pojawił się Hipokrates, osiemnasty z kolei od czasu Eskulapa, i zostawił po sobie manuskrypty: jemu to zawdzięczamy principia vitae. On również wynalazł opatrunki, upuszczanie cieczy, a nade wszystko przeprowadzał sekcje - niestety tylko na czworonogach, albowiem pogańskie, prostackie przesądy broniły ciała człowieka przed nożem służącym nauce. Jego następcą był Arystoteles, który dał nam aortę, najszersze naczynie krwionośne w ludzkim ciele... - Zaiste, toż to wszechmocny Bóg dał nam wszystko, co znajduje się w naszym ciele, a nie Arystoteles ani inny Grek- sprzeciwił się pokornie Gerard. - Dzieciaku! Naturalnie, że On dał nam rzecz samą, ale Arystoteles zrobił więcej - obdarował nas imieniem tej rzeczy. Ale młodzi ludzie jeszcze będą mieli czas mówić... Następną pochodnią wiedzy był Galen. Studiował w Aleksandrii, owej ojczyźnie nauk. Nie znajdując - zaiste słusznie - zadowolenia w dyssekowaniu czworonogów, krajał małpy jako bliższe człowiekowi i puszczał krew jak Trojanin. Potem zjawił się Theophilus-, który dał nam nerwy, przewód mleczny i pia mater. Wywód ten rozgniewał Gerarda. - Nie mogę spokojnie leżeć i słuchać - rzekł - że to śmiertelny człowiek obdarzył nas częściami ciała, które ojciec Adam otrzymał od Tego, który stworzył go z gliny, następnie zaś i nas, synów jego. - Czy widział kto taką przewrotność? - odparł czerwieniąc się doktor. - Kto zaprawdę dawcą owych organów człowiekowi - czy ten, który wprowadza w niego coś tajemnie, w mrocznych początkach powstania jego ciała, czy uczony umysł, który objawia to naszemu rozumieniu i w ten sposób wzbogaca umysł człowieka wiedzą o nim samym? Rozumienie jest twym prawdziwym i jedynym posiadaniem. Czy zostałeś przekonany? - Jedynie zmuszony do milczenia, panie. - To jeszcze lepiej, ponieważ gadatliwi pacjenci są trudni do leczenia, zwłaszcza w gorączce. Powiadam zatem, że Eristratus dał nam nerwy mózgowe, przewód mleczny, nie- więcej, był wynalazcą litotomii, cokolwiek byś o tym powiedział. Potem był inny jakiś, którego już nie pomnę. To ty mącisz mi myśli swymi mało ważnymi zarzutami. Następnie narodził się Ammonios, twórca litotrypsji... Lecz oto przybywa Hans z miednicą, aby powstrzymać twą gadatliwość, młodzieńcze... Dmij, chłopcze, w miech i podaj mi miednicę. Dobra. Arabowie, zaiste! Kimże byli, jeżeli nie starą sektą, która około tysięcznego roku natrafiła na pisma samych Greków i, nie posiadając wspaniałego światła własnej nauki, odczytała je na opak? Ich półbóg i poganiacz dromaderów, Mahomet, szalbierzem był w nauce zarówno, jak w religii, surowo zakazał zajmować się anatomią, nawet zwierząt niższych. A ten kto stroni od medycyny, tollit solem a mundo - jak rzecze Tuliusz. Nie dziw się memu zapałowi, zacny młodzieńcze. Gdy zagrożone jest dobro ogólne, odrobina żaru jest rzeczą obywatelską, ludzką i szacowną. Od niedawna osiedlił się w tym mieście przeklęty arabista, który czczym praktykiem jest, a wzgardziwszy anatomią i zaledwie rozróżniając grecki od hebrajskiego, porwał mi już połowę moich pacjentów. Drżę także o resztę... Wysuń nogę, młodzieńcze. A ty, Hans, dmuchaj w węgle. Gdy sprawy doszły do tego miejsca, zjawił się Dionizy z cytrynami i staną! zaskoczony. - Go to za zabawa? - spytał unosząc brwi. Gerard poczerwieniał nieco i wyjaśnił, że uczony doktor ma zamiar przeprowadzić mu flebotomię, poddać go kauteryzacji i to wszystko. - Rzeczywiście? A po co ten szczeniak dmucha na rozżarzone węgle? - A po cóż by? - wyjaśnił doktor Gerardowi - jeżeli nie po to, by kauteryzować żyłę po jej otwarciu i upuszczeniu zatrutej krwi? To jedyny bezpieczny sposób. Avicenna zaleca zaprawdę podwiązanie żyły, ale jak to zrobić, nie powiedział ani też tego sam nie wiedział, jestem pewny. Ani on, ani żaden z nasienia Izmaela. Jeżeli o mnie chodzi, nie mam zaufania do owych szelmowskich sposobów. Przyjmijcie jako zasadę: „To, co Arab lub arabista uważa, iż jest słuszne, nikczemne jest". - O, teraz już rozumiem, co do czego - stwierdził Dionizy. - Czyś szalony, że chcesz mu pozwolić przyłożyć to rozpalone żelazo do żywego ciała? Czy zdarzyło ci się kiedy potrzymać dziesięć minut mały palec nad płomykiem świecy? Bo tyle to będzie trwało. Nie wystarczy ci płonąć w czyśćcu do śmierci? Chciałbyś skosztować tego na ziemi? - Nic podobnego - rzekł Gerard poważnie. - Ten zacny doktor nie mówił o przypalaniu, lecz o kauteryzacji. Oczywiście, że to jedno i to samo, lecz kauteryzacja brzmi nie tak strasznie jak przypalanie. - Głupcze! Na tym właśnie polega ich sztuka - zamieszanie prostemu człowiekowi w głowie trudnymi słowy, dopóki własne skwierczące ciało nie objaśni mu ich sensu. Teraz posłuchaj, co sam widziałem na własne oczy. Gdy żołnierz krwawi z ran na polu bitwy, te łapiduchy mówią: „Gorączka. Puścić mu krew!" I w ten sposób palą knot z obydwu końców. Wykrwawiają krwawiącego. Tymczasem w ślad za gorączką nadchodzi rozpaczliwa słabość; aby ją przetrzymać, człek potrzebuje całej swojej krwi. Ale ci nakłuwacze i przypalacze, co nigdy nie potrafili krztyny przewidzieć tego, co z pewnością stanie się za parę godzin, a widząc wzrokiem dzikich zwierząt jedynie to, co pod nosem - obrabowali człowieka z reszty krwi, która mu jeszcze pozostała po zranieniu, aby mógł zwalczyć ową słabość. Tak to człowiek umiera wyczerpany. Widziałem już setki krzepkich chłopów tak pokłutych i podrapanych na śmierć, Gerardzie. Wierzaj, że jeśli mieli szczęście i ranni zostali tam, gdzie doktora nie można było sprowadzić - żyją do dziś. To także widziałem na własne oczy. Myślisz, że przeżyłbym wtedy na pobojowisku w Brabancie, gdyby nie najszczęśliwszy traf- zupełnie brakło eskulapów? Mróz zasklepił moje krwawiące rany i przeżyłem. Medyk byłby wydłubał swym żelazem jeszcze jedną dziurę w mym ciele, wypuściłby ze mnie ostatnią kroplę juchy razem z duszą. Straciłem do nich zaufanie, widząc, jak szaleją wykrwawiając krwawiących żołnierzy. A co zabija starego wojaka, może trupem położyć i mieszczańskiego maminsynka. - Mądrze to brzmi - westchnął znużony Gerard - ale nie potrzebujesz podnosić głosu, nie urodziłem się głuchy, a teraz właśnie bardzo wyraźnie słyszę. - Mądrze prawi! Wyjątkowo mądrze, zaiste! - wrzasnął eskulap. - Przecie to żołnierz, brutal, którego profesją jest zabijanie, a nie leczenie ludzi. - Po czym dodał znośną francuszczyzną: - Biada ci, prostaku, nie wchodź między lekarza i jego pacjenta!... Biada również tobie, otumaniony chłopcze, jeżeli posłuchasz człowieka, który ręce nurzał we krwi. - Piękne dzięki - zadrwił uprzejmie Dionizy. - Jestem człekiem szczerym i nie stroję się w cudze piórka. Mam coś niecoś do czynienia z krwią, ale nie warto o tym nawet wspominać w obecności doktora. Na jednego zabitego przeze mnie przypada tuzin waszych ofiar, na łyżkę wytoczonej przeze mnie krwi - balia upuszczonej przez was. Świat daje się zawsze jeszcze mamić pozorami. My żołnierze pysznimy się długimi mieczami, ale nawet podczas wojny płodzimy dwóch nieprzyjaciół za jednego, którego zabijamy. Wy zaś, gładcy bakałarze, swymi słodkimi słówkami i ostrymi szpilkami trzebicie jeno ludność. - Nie przystoją te żarty w izbie chorego -krzyknął lekarz. - Jak również wrzaski - mruknął zniecierpliwiony pacjent. - Chodź, chłopcze - rzekł łagodnie eskulap. - Bądź rozsądny! Cuilibet in sua arte credendum est. Całe me życie poświęciłem sztuce lekarskiej. Studiowałem w Montpellier, pierwszej szkole Francji, a więc tym samym pierwszej w Europie. Tam nauczyłem się dirimancji, skatomancji, patologii, terapii i największej spośród nich - anatomii. W tej bowiem dziedzinie, my, uczniowie Hipokratesa i Galena - mamy takie okazje, które były zupełnie nie znane onym wielkim mężom starożytnym. Żegnajcie, czworonogi i małpy, pogaństwo i religio Mahometa! Kupowaliśmy od kościelnych, strząsaliśmy z szubienic, ciemną nocą niweczyliśmy pracę grabarzy, przeniknięci miłością nauki i rodzaju ludzkiego. Wszystkie władze otrzymały z Paryża rozkaz, aby przymknęły oczy. I przymknęły je. Bogowie olimpijscy! i to jak jeszcze! Szlachetny król nam pomaga. Dwa razy do roku przysyła nam żywego przestępcę skazanego na śmierć i rzecze: „Postąpcie z nim wedle wymagań nauki. Krajcie go żywcem, jeżeli uważacie to za pożyteczne". - Na wątrobę Heroda i trzewia Nerona, będę się przez niego musiał wstydzić kraju, który mnie zrodził, jeżeli będzie go dalej tak zachwalał! - ryknął Dionizy na cały głos. Gerard jęknął z cicha, zatkał palcami uszy, a potem nagłym ruchem oderwał je i krzyknął głośno, ze złością: - Bluźnierco, ryczący byku Basana, czy zamkniesz ten hałaśliwy pysk! Dionizy spojrzał ze skruchą. - Uspokój się, mizerny człecze - rzekł lekarz z zimną pogardą. Wyciągnął ku niemu rękę takim ruchem, jakim w tamtych czasach uspokajano myśliwskie psy po gonitwie, a potem ciągnął z godnością dalej: - Rzadko lub wcale nie robiliśmy sekcji żywego przestępcy, a jeżeli nawet, to tylko częściowo. Najczęściej zarażamy ich takimi chorobami, na które pozwala czas i tak dla niego bezużyteczny, wybierając najbardziej interesujące. - To znaczy najohydniejsze - westchnął potulnie Dionizy. - Obserwowaliśmy je we wszystkich stadiach, nim dojrzały. - To znaczy do śmierci biednego opryszka - westchnął potulnie Dionizy. - A teraz, biedny cierpiący chłopcze, kto bardziej zasługuje na twe zaufanie; ten zacny żołnierz, ze swą młodością, niewiedzą i przesądami, czy siwobrody starzec, pełen mądrości, którą nagromadziły stulecia? - To znaczy - wtrącił niecierpliwie Dionizy - czy wierzysz w to, co kawka w długiej sukni usłyszała od szpaka w długiej sukni, a ów z kolei usłyszał to od sójki, ta zaś od sroki, a tamta znów od papugi; czy też wierzysz w to, co ja, któremu nic przecie nie przyszłoby z tego, gdybym widział na opak lub mówił nieprawdę - sam widziałem. Nie słyszałem uszami, które dane są, aby móc nas mamić, ale widziałem mymi własnymi oczami, co stróżami są prawdy. Widziałem, widziałem zaiste, jak ludzie w gorączce po puszczeniu krwi umierają, a jeśli nie puszczono im krwi - żyją. Czekajcie, kto posłał po tę sangsue, tę pijawkę... Czy to ty? - Nie. Myślałem, że to ty. - Nic podobnego - wyjaśnił doktor. - Zacny gospodarz powiadomił mnie, że ktoś leży złożony słabością w jego gospodzie. Powiedziałem sobie: „Cudzoziemiec, potrzebujący mojego kunsztu", i przyszedłem natychmiast. - Był to zaiste czyn godny dobrego chrześcijanina, panie. - Dobrego ogara - krzyknął pogardliwie Dionizy. - Taki z ciebie żółtodziób, że nie wiesz o tym, iż wszyscy ci oberżyści są w zmowie z niektórymi ze swych rodaków, którzy płacą im dolę od każdej ofiary? Z tego, co zapłacisz temu staremu za rabunek twej krwi życiodajnej, gospodarz weźmie trzecią część za to, że cię wskazał. Więcej jeszcze! Gdy tylko twoja krew w tej miednicy znajdzie się na schodach, oberżysta zobaczy ją lub zwęszy, pośle chyżo po znajomego żałobnika i dostanie trzecią część jego zysku. Bo jeżeliby zaczekał, aż doktor zejdzie ze schodów, to eskulap uprzedzi go i zamówi swego żałobnika, i wtedy ów dostałby swoją żałobną trzecią część. Czy nie tak, stary? Rouge et noir? Czerwone jak krew i czarne jak śmierć? Dites. - Dionizy, Dionizy, kto cię nauczył tak źle myśleć o ludziach? - Moje oczy, które nie dają się omamić ludzkim gadaniem, bo patrzę już wiele lat na to, co oni wyrabiają we wszystkich krajach, przez które wędruję Doktor zręcznie zrobił użytek z tych ostatnich słów, aby wyminąć sprawy osobiste. - Ja również mam oczy jako i ty i nie opieram się jeno na tradycji, lecz także na tym, com widział, i nie tylko zresztą na tym, co widziałem, lecz czegom sam dokonał. Wyleczyłem tyluż ludzi puszczeniem krwi, ilu ten przybłęda-arabista zabił, zaniedbawszy tego. Pewnego dnia uzdrowiłem człowieka zagrożonego trądem: puściłem mu krew z czubka nosa. Wykurowałem w zeszłym roku kwartaczkę-zimnicę. Jak? Puściłem choremu krew z palca. Nasz curé stracił pamięć. Przywróciłem mu ją moim lancetem: puściłem mu krew zza ucha. Puściłem krew głupawemu temu chłopcu i dziś jest jedynym w familii głupich, który potrafi rozróżnić prawą rękę od lewej. Gdy zaraza pustoszyła nasz kraj przed laty - i to nie byle jaka zaraza, jaką empirycy ogłaszają prawie co sześć lat, ale prawdziwa, uczciwa, bizantyjska dżuma - wykrwawiłem obficie jednego z miejskich rajców, skauteryzowałem mu znamienne wrzody i tak wyrwałem go z grobu. A tymczasem chirurg, nader niebezpieczny arabista, sam złapał chorobę, i umarł na nią - aha! - wzywając na pomoc Rhazesa, Avicennę i Mahometa, którzy nawet gdyby przyszli, sami sczeźliby równie nędznie jak i on. - Biedne moje uszy! - westchnął Gerard. - A teraz upadłem tak nisko, że młodzian o takiej prezencji i wymowie odrzuca moją sztukę, dając posłuch prostakowi-żołnierzowi, co nawet w swoim nędznym fachu tak jest zacofany, że nosi kuszę, broń przestarzałą, z której niemieckie dzieci strzelają do gołębi, a niemieccy żołnierze kpią z niej i wyrzucają, odkąd wynaleziono hakownicę. - Ty stary oszukańcze, gaduło obrzydły! - krzyczał Dionizy. - Kuszę noszą więksi i zacniejsi mężowie niż ci, którzy kiedykolwiek deptali reńską ziemię. Dziś jeszcze o tyle więcej ginie od niej ludzi niż od waszych hałaśliwych, cuchnących hakownic, o ile więcej umiera od lancetu niż od naszych wszystkich zabawek razem. Zabieraj się stąd! Mądry był człek, który pierwszy nazwał was „łapiduchami". Sangsue, va! Idź precz, pijawko. - Święta Dziewico, jakżebym chciał, abyście obydwaj ryczeli w Jerycho - jęknął znowu Gerard. - Dziękuję pięknie, kamracie. Przestaję więc szczekać, ale w potrzebie ugryzę. Jeżeli on ma lancet, ja mam miecz - jeżeli puści ci krew, ja puszczę jemu. W tej samej chwili, gdy jego lancet ukłuje twoją skórę, mój mały, rąbnę go rękojeścią miecza pod żebra. Tak będzie. Mówiąc to zbladł, założył na krzyż ręce, spoglądając ponuro i groźnie na eskulapa. - Skoro cała ta kłótnia z mego powodu się toczy, pozwólcie teraz i mnie rzec słowo - westchnął znużony. Gerard. - Prawdziwie. Pozwólcie młodzieńcowi, aby sam wybrał życie lub śmierć. Gerard dał wtedy pośrednio lekcję swym hałaśliwym doradcom za pomocą kontrastu i przykładu. Przemawiał ż niezrównanym spokojem, słodyczą i łagodnością. Takie zaś były słowa Gerarda, syria Eliasza: - Nie wątpię, iż obydwaj dobrze mi życzycie, ale dobijacie mnie waszym sporem. Ciszę i spokój cenię ponad wszystko, a wy warczycie jak dwa psy nad kością. I zaiste - zostaną ze mnie kości, jeżeli ten ryk się nie skończy. Dźwięczny głos Gerarda rozbrzmiewał teraz w śmiertelnej ciszy, chłopiec leżał bez ruchu, patrzał spokojnie w sufit i mówił: - Przede wszystkim dziękuję ci, czcigodny panie, żeś raczył mnie odwiedzić, czy to z poczucia ludzkości, czy też z myślą o godziwym zarobku. Żadna praca nie hańbi. Uczoność twa, czcigodny panie, wydaje się być - w każdym razie mnie się wydaje - wielka. Jeżeli zaś chodzi o twe doświadczenie, panie -wiek wasz daje mu świadectwo. Powiedziałeś nam, doktorze, o wielu ludziach, którym krew puściłeś. Spośród nich wielu nie zmarło potem, lecz żyją i dobrze się mają. Muszę wierzyć słowom uczonego. Lekarz skłonił się, Dionizy chrząknął. - Inni wedle twych słów, panie, po puszczeniu krwi pomarli. I w tym wypadku muszę wierzyć... Dionizy wie o wiele mniej od was, panie, ale to, co wie, jest pewne. Nie ma zwyczaju opierać się na przypuszczeniach. Zauważyłem to ja sam. Powiada, że widział, jak ludzie w gorączce po puszczeniu krwi w większości umierali, ci zaś, w gorączce, którym krwi nie puszczono, przeżyli. Muszę mu wierzyć... Wszystko jest wątpliwe, ale jedno pewne. Jeżeli zdecyduję się na puszczenie krwi, muszę zapłacić wam, panie, poddać się wypaleniu i znosić udręki od rozpalonego żelaza, nie będąc przestępcą... Zapłacić złotem i bólem za wątpliwe lekarstwo - nigdy tego nie zrobię. Spokój i cisza, jak również dobrobyt i złoto są to dobra niewątpliwe, zwłaszcza w izbie chorego. Wydaje się również, że ludzie nie potrafią dyskursować o medycynie bez zapalczywości czy podnoszenia głosu. A zatem, panie, spróbuję się trochę zdrzemnąć. Dionizy pójdzie na plac i będzie tam na niewiasty spoglądał, a ja nie będę zatrzymywał was, panie, aby nie pozbawić waszej pomocy tych, których stać na ubytek krwi i pieniędzy drogą flebotomii i kauteryzacji. Stary lekarz mocno się zirytował. W czasie takiej długotrwałej batalii słownej parę już razy z trudnością się opanowywał, lecz teraz gniew go opanował Milczenie było najbardziej godną odpowiedzią. Rozumiejąc to, zawrócił na pięcie i skierował się dumnie w stronę drzwi. Tuż za nim podreptał mały chłopak z wielkim koszem. Ale przy wyjściu stanął, nadął się i wybuchnął. Zawrócił, szeroko otwarłszy usta, a mały chłopczyna z wielkim koszem musiał zatoczyć półkole aby go doktor nie przewrócił, bo de minimis non curat medicina - nawet gdy nie jest w furii. - Ach, odrzucasz więc mą zręczność, pogardzasz, sztuką. Pomszczę się najlepiej, pozostawiając cię własnemu losowi: Głupcze zgubiony, patrzysz na mnie po raz ostatni i ostatni raz na słońce. Twoja krew spadnie na twoją głowę! - rzekł i ruszył z izby. Ale doszedłszy do drzwi znowu zawrócił, łozinowy kosz wirował za nim jak koci ogon. , - Najdalej za dwanaście godzin zacznie się drugie stadium gorączki. Głowa ci będzie pękać. Puls rozsadzi tętnicę szyi. Niech jeno szpilka spadnie na podłogę, podskoczysz aż do sufitu. Wtedy poślesz . po mnie, ale ja nie przyjdę. Wychodził już, ale przy klamce wściekłość znów go ogarnęła, odwrócił się na pięcie i wpadł pędem z powrotem, a za nim blady, przerażony chłopak z wirującym koszem. - Potem nastąpią kurcze żołądka. - Potem wątrobiane wymioty, aha! - Potem pomieszanie wszystkich zmysłów. -Potem krwawe wymioty. - A po tym wszystkim nic i nikt nie będzie już mógł cię uratować, nawet ja. A nawet gdybym mógł - nie chcę. Żegnam więc! Nawet Dionizy zbladł, słuchając tak gwałtownych i ściśle sprecyzowanych pogróżek, ale Gerard tylko zgrzytnął zębami, rozwścieczony hałasem, i chwycił twardy wałek spod głowy. Oczy jarzyły mu się gniewem. To dolało oliwy do ognia i powstrzymało obrażonego starca, nie pozwalając mu przekroczyć drzwi. Chłopak z koszem skręcał jak ogon za nim. - A potem obłęd! -- Potem czarne wymioty! - Potem konwulsje! - Potem zanik wszelkich funkcji życiowych, zwany przez pospólstwo „śmiercią" - za którą będziesz mógł podziękować swemu szatańskiemu opętaniu i zuchwałości. Żegnam. Odchodził. Wracał. Grzmiał: -Nie myśl nawet o pochówku na jakimkolwiek-chrześcijańskim cmentarzu. Burmistrz jest mym najlepszym przyjacielem i ja już mu powiem, jak i dlaczegoś umarł. Fello de se! fello de se. Żegnam. Gerard skoczył na łożu na równe nogi poderwany siłą jakiegoś nieludzkiego podniecenia. Widząc to, mściwy orator zawrócił jeszcze bardziej rozwścieczony, chcąc - rzucić arcygroźbę, której świat był dotąd na nieszczęście nie znał. Gdy powrócił wraz ze swym śmigającym za nim ogonem, wygrażając pięścią, Gerard cisnął z wściekłością wałek wprost w twarz eskulapa i zwalił go z nóg jak strzałą. Głowa pomocnika zatrzeszczała pod ciężarem padającego nań mistrza. Oniemiały nagle orator wylądował w koszu i siedział tam wklinowany ostro, miażdżąc fiolkę za fiolką. Chłopaka, drobnego i lekkiego, wyrzuciło na bok. Kucnął za swym panem i tak siedzieli jeden za drugim jak okazy anatomiczne różnych wymiarów. Mniejszy ryczał. Rychło jednak twarz doktora przybrała wyraz grozy. Wrzasnął o wiele głośniej. Wydając nieludzkie kwiki, kopał i miotał się z niezwykłą w jego wieku żywością. Siedział bowiem na rozżarzonych węglach. Przepaliły one sukno i teraz piekły już żywe ciało. Wyrywał się dzikimi podrygami z kosza, ale na próżno. Toczył się, jęcząc, przewracał z boku na bok. Z kosza dobywał się groźny syk. Litościwy Gerard skoczył na pomoc i nie bez trudu oderwał ciasny kosz. Doktor leżał, jęcząc, na brzuchu, wspaniale przypieczony na własnym ruszcie. Żar zgasł o moment za późno, zalany przez wstrętne medyczne mieszanki, tyleż różnorodne i piękne barwą, co ohydne w smaku. Leki urozmaiciły szarą szatę eskulapa, farbując ją niezbyt może schludnie, ale jaskrawo. Gerard i Dionizy podnieśli medyka i pocieszali go. - Conrage, człowieku, to przecież tylko kauteryzacja. Balsam Gileada. Wszakże dopiero co polecałeś ten sposób memu towarzyszowi. Lekarz obrzucił ich w odpowiedzi spojrzeniem pełnym skondensowanej pogardy i wymaszerował w śmiertelnej ciszy, wypinając komicznie brzuch. Chłopiec ruszył natychmiast za nim, ale gdy tylko przestał szlochać, uśmiechnął się szeroko, przesyłając winowajcom wymownym gestem, znak zupełnego porozumienia i gwałtownej, choć hamowanej radości z powodu klęski swego mistrza. . ROZDZIAŁ XXVII Czcigodny lekarz przyszedł do domu i tam oznajmił swej gospodyni, że omal nie skonał z powodu fatalnego poparzenia. We {bowiem, jak w wielu innych wypadkach, członki bliźniego kauteryzujemy, ale swe własne palce po prostu parzymy. Gospodyni zaaplikowała babski łagodny środek - mleko. Poddał się jak baranek zabiegom - w tym przypadku pacjent pragnął tylko wyleczenia, Tymczasem wystawił rachunek za stłuczone fiolki i poczynił kroki celem natychmiastowego aresztowania podróżnych.. Złożył mianowicie skargę do magistratu, że obaj cudzoziemcy są mu dłużni pieniądze i zamierzają natychmiast uciec z miasta. Niestety! Dzień widać był dla eskulapa nieszczęśliwy. Jego szczere pragnienie i uczciwe dążenia wsparte krzywoprzysięstwem zostały pokrzyżowane przez okoliczności, których nie mógł przewidzieć i nawet nie przypuszczał, że mogłyby być realne. Zeznał prawdę: I to w zaprzysiężonym oświadczeniu! Zbrojni przyszedłszy pod „Srebrnego Lwa" stwierdzili, że ptaszki wyfrunęły. Zeszli na brzeg rzeki i, zasięgnąwszy języka, ruszyli wybrzeżem w górę na poszukiwania. Ten chwilowy ratunek i ucieczkę zawdzięczali nasi przyjaciele zdrowemu rozsądkowi i darowi obserwacji Dionizego. Kusznik wybuchnął gromkim śmiechem, kojącym jak kordiał serce przyjaciół, trzykrotnie wygłosił swe. hasło, potem jednak spoważniał i zawiadomił Gerarda, że Düsseldorf nie jest dla nich odpowiednim miejscem. - Ten stary wyszedł stąd milcząco w sposób, jak na takiego gadułę, podejrzany i niezwyczajny. Jesteśmy tu obcy. Burmistrz jest mu przyjacielem. W ciągu najbliższych pięciu minut będziemy gnili w lochu za zamach na godność miasta Düsseldorfu. Czy czujesz się dość silny, aby dokuśtykać na brzeg rzeki? Niedaleczko. A jeżeli już tam się znajdziesz, pozostanie ci tylko położyć się na dnie łodzi, zamiast w łóżku: cóż w tym trudnego? - Trudnego? Ależ nie, Dionizy, wszystko przemawia za łodzią. Marzę już o Rzymie, który jest dla mnie drogą do Sevenber-gen. Poza tym legniemy w łodzi, ale na Renie, sławnym Renie, chłodnym, orzeźwiającym Renie. Już teraz czuję ten powiew. Sam widok uleczy taką bagatelną gorączkę jak moja. W drogę! W drogę! Wobec takiego podniecenia łatwo jak zwykle poddającego się nastrojom przyjaciela Dionizy pospiesznie uregulował rachunki z oberżystą i wędrowcy udali się bez zwłoki nad rzekę. Dowiedzieli się z przykrością, że łódź służąca do przewozu pasażerów odbiła przed pół godziną i że już owego dnia po południu żadna inna nie wyruszy. Przepytując cały tłum ludzi znaleźli wreszcie starego człowieka z dwoma synami, który zaofiarował wynajęcie prywatnej łodzi. Któryś z gapiów przyjął drwinami ten projekt. - Prąd jest za silny na trzy pary wioseł. . - Mój towarzysz i ja pomożemy - obiecał chory. - Nie trzeba - burknął starzec. - Nie obrażając waszego zacnego serca, ten, co chce was zniechęcić, jest przecież także właścicielem łodzi. Mocna bryza dęła z prawej od rufy. Przewoźnik postawił wielki żagiel i, pracując jednocześnie wiosłami, odbił szybko. - Lepiej ci, chłopcze, przy tej bryzie na rzece? - O wiele lepiej. Jednak doktor mi pomógł. - Doktor? Przecież nie chciałeś jego kuracji? - No, nie, ale zrozum... Może powiesz, żem nikczemny, ale jakem powalił na ziemię starego durnia, zaraz mi zelżało. - Kochany gołąbku! Twój charakterek rozwija się z dnia na dzień jak pączek różany. Całkiem się omyliłem co do ciebie na początku. - Nie, Dionizy, nie rozum mnie jednak źle. Przyznaję, że znudził mnie swymi próżnymi groźbami i zaiste jego głos rozdzierał me biedne uszy, ale poza tym był to niedowiarek albo prawie niedowiarek. A uczono mniej bym czuł do takich odrazę. Czyż nie mówił, że nasze wewnętrzne organa zawdzięczamy ludziom o długich greckich nazwiskach, a nie Temu, którego imię z jednej tylko składa się sylaby, ale który trzyma w swej dłoni calutką ziemię? To był poganin! - To znaczy: jako dobry chrześcijanin rąbnąłeś go na ziemię z tego właśnie powodu? - Nie, Dionizy, ciągle tylko żartujesz. Nie stawaj po stronie złego człowieka! Gdyby go raził piorun z niebios, otrzymałby jeno słuszną zapłatę. A tak oberwał tylko marnym wałkiem, słabą ręką rzuconym. - Słabą ręką? - powtórzył kusznik, mrugnąwszy. - Żyłem pomiędzy zbrojnymi i klnę się na włochaty łeb Samsona, nigdy nie widziałem ramienia bardziej podobnego do katapulty. Wałek zgiął mu się na nosie, oba końce ucałowały się z tyłu czaszki. Czoło jęknęło i zwaliłby się na ziemię, gdyby nie był starym oszukańcem, a samym Goliatem czy Juliuszem Cezarem. Strzeż mnie, mój święty patronie, od takich słabych przeciwników jak ty! Zwłaszcza zaś od ich słabych ramion - ty diabelski młody obłudniku. Rzeka płynęła licznymi skrętami i wiatr zmieniał się z tylnego na boczny. Przesiadali się wtedy wszyscy na nawietrzną, by wybalastować łódź. Wszyscy prócz pięcioletniego wnuczka przewoźnika, jego ulubieńca. Łobuziak ten, pupilek dziadka, wśliznął się na pokład, gdy odbijali od brzegu, a zbyt lekki, by móc wpłynąć na równowagę łodzi, był powyżej albo raczej poniżej praw żeglarskich. Żeglowali wesoło, nieświadomi, że ściga ich cała sfora pachołków miejskich, uzbrojonych w pismo burmistrza, i że ich prześladowcy pędzili równie szybko jak oni, bo skoro wiatr był silny, takiż był pęd. Teraz dopiero Gerard przypomniał sobie nagle, że droga ich prowadziła do Rzymu, nie zaś do Burgundii. - Dionizy - rzekł niespokojnie. - To niedobra droga dla ciebie. - Wiem o tym - odrzekł poważnie kusznik. - Co mam robić? Nie mogę cię opuścić, dopóki masz gorączkę, a trzyma cię ona jeszcze, boś to blady, to czerwony. Przyjrzałem się dobrze. Muszę więc, sądzę, dotrzeć do Kolonii, a potem skrócę sobie drogę na przełaj. - Dzięki Bogu - odrzekł z radością Gerard i ciągnął dalej z lekką nutką zawodu w głosie: - Byłby to grzech znaleźć się tak blisko Kolonii i nie zobaczyć jej. To rozległe i stare miasto, mój drogi, o którym często marzyłem, ale nigdy nie miałem szczęścia, by je zwiedzić. Szkoda doprawdy, że dotrę do niego chory. Tak, mój Dionizy - ciągnął już spokojniej dalej - Kolonia jest starożytna. Początkiem grodu była fundacja rzymskiej damy w pierwszym stuleciu łaski. Spustoszył je następnie barbarzyński Attyla, później zaś dotkliwie je oszpecił Norman Lotariusz. Miasto to ma kościół na każdy tydzień roku, do tego nieprzeliczone kaplice i klasztory mnichów i mniszek, ponad wszystko zaś zdumiewającą, jeszcze nie wykończoną katedrę. W jej wnętrzu, w osobnej kaplicy, spoczywają Trzej Królowie, którzy przynieśli dary naszemu Panu, Melchior - złoto, Kasper - kadzidło i czarny król Baltazar - mirrę. Kości ich kryje relikwiarz, który jest cudem świata - wykuty z mosiądzu błyszczącego jaśniej od złota, zdobny pięknie wykonanymi scenami i inkrustowany wyśmienitymi, odważnymi w barwie rysunkami. Tu i ówdzie lśnią szerokie pasy tak wielkich i rzadkich klejnotów, iż każdy z nich mógłby upiększyć koronę lub w potrzebie zapewnić okup swemu właścicielowi. Na wierzchu stoją przedziwnie naśladowani Trzej Królowie, dwaj w masywnym srebrze, bogato złoceni - te posągi są bez nakrycia głowy. Etiopczyk jest z hebanu i nosi złotą koronę na głowie. W środku Matka Boża z czystego srebra, z Chrystusem na ręku. Po rogach w złotych świecznikach płoną dzień i noc cztery wyśmienite woskowe świece. Pobożne oczy czuwały nad tym światem i odnawiały je nieprzerwanie przez wszystkie czasy i pobożne te oczy będą go strzegły na wieki. Najstarsza pieśń, najstarsza flamandzka czy germańska legenda - jako ci powiadam, Dionizy - opisuje ich płomień i będą świeciły na ziemi aż do końca świata... W Kolonii także stoi kościół pod wezwaniem Urszuli, brytyjskiej świętej, w którym spoczywają kości jej oraz innych jako ona: jedenaście tysięcy zginęło za wiarę, ściętych przez barbarzyńskich Maurów dwudziestego trzeciego października; jedenaście tysięcy dwieście trzydzieści osiem oddało głowy pod miecz. Kości ich zsypano na stos w krypcie, mnogie zaś czaszki znajdują się w kościele. Czaszka św. Urszuli spoczywa w cieniutkiej złotej kasecie w głównym ołtarzu, ale ukazują ją pokornym chrześcijanom tylko w uroczyste dni. - Jedenaście tysięcy dziewic! - wykrzyknął Dionizy. - Co za dzieweczki musieli mieć ci Germanie w dawnych czasach! Ach, żeby to ich kości mogły oblec się w ciała, a czaszki odzyskać słodkie liczka, gdy przestąpimy bramy. Wszystko przemawia za tym, że niektóre z nich trapiłyby się dziś swym świętym stanem. - Cicho, Dionizy! - skarcił go Gerard. - Czemuż, będąc dobrym człowiekiem, chcesz koniecznie udawać niegodziwca? Gdybyś rzeczywiście miał różdżkę magiczną módl się, abyśmy mogli spotkać najpośledniejszą z tych mądrych dziewic na tamtym świecie. Z myślą o tym uszanujmy ich święte prochy na tym... - A dalej stoi w Kolonii kościół Machabeuszów i kościół, w którym nikczemny król ugotował ich wraz z matką Solomoną za to, że nie zgodzili się jeść świniny. - O królu niezłomny! O Machabeusze - głupcy uparci! Wciąłbym ten boczek, popijając porto, miast zamieniać się z pieczystem na miejsce w ogniu. - Cóż to za podłe słowa! Tak wielka była ich wiara. - No niech tam, poskrom swój gniew i powiadom mnie, czy nie ma nic prócz kościołów w owym zachwalanym mieście? Mój. afekt bowiem skłania się raczej ku panu Rycerzowi niż ku Księdzu Jegomości. - Jest oczywiście prawie stuletni uniwersytet i najsławniejszy w świecie rynek. Po czterech jego rogach stoją domostwa wielkie jak pałace i wspaniały budynek senatu, cały pokryty malowidłami, z potężną statuą Hermana Gryna na szczycie, żołnierza, tak jako ty, chłopie. - Dobra. Powiadaj mi o nim. Jakiż to czyn oręża wyniósł go na to zaszczytne miejsce? - Rzadki i dziwny. Zabił lwa w honorowej walce, nie mając żadnej innej broni poza płaszczem i krótkim mieczem. Płaszcz wepchnął bestii w paszczę i przeciął stos pacierzowy na dwoje, o czym świadczy wizerunek człowieka i lwa. Tylko trzech innych dokonało podobnego czynu: Samson, Lizymach z Macedonii i Benajach, kapitan Dawidowego zastępu. - Dalibóg! Trzech na schwał chłopów! Życzyłbym sobie zasiąść dziś w nocy z nimi trzema do wieczerzy. - Ja bym raczej nie chciał - odrzekł sucho Gerard. - Powiedz mi, kiedy byłeś w Kolonii? - zapytał nieco zdziwiony Dionizy. - Nigdy. Tylko duchem. Gwarzyłem z zacnymi mnichami po drodze i opowiedzieli mi o wszelkich ważniejszych, starych i nowych znakomitościach. - Prawda, prawda, pamiętam przecież, że nie było ci widać nosa spod ich kapturów. Kiedy ja powiadam o rzeczach, których nie mogę zobaczyć na własne oczy, małe są moje słowa, choć rzecz była wielka, a twoje słowa równie są wielkie, a nawet większe niż rzeczy; twój język dobrym jest malarzem. Dobrze mówię, malarzem, i mimo żeś świątobliwy, dzielniejszą masz rękę, sprawniejszyś we władaniu bronią czy wałkiem od każdego żyjącego grzesznika. Czyż mam ci teraz powiedzieć, która ze wszystkich opisanych przez ciebie rzeczy ciągnie mnie do Kolonii? - Powiedz, Dionizy. - Ty i tylko ty. Nie święty nieboszczyk, lecz mój druh żyjący i wierny towarzysz. Ty jedynie ciągniesz Dionizego z Burgundii do Kolonii. Gerard spuścił głowę. W tym momencie jeden z młodszych wioślarzy zapytał nagle, co się stało małemu „kapuścianemu głąbowi". Tak scharakteryzowany wnuczek właściciela łodzi zmierzał właśnie ku rufie poważny jak sędzia, ale w środku drogi wybuchnął płaczem bez ceregieli i bliższych wyjaśnień. Wobec tak jaskrawo zarysowanego zdarzenia został poddany licznym przesłuchaniom; niektóre odbywały się w sposób przymilny, inne zaś nie. Czy się skaleczył? Czy się przejadł? Przestraszył się czegoś? Zimno mu? Czy chory? Czy zgłupiał? Wszem wobec i każdemu z osobna udzielał tej samej odpowiedzi, którą pisarze angielscy wyrażają przez och! och! och!, a francuscy jako hi! hi! hi! Taką trwałość bowiem posiada literacka fonetyka. - Licho wie, co się stało uprzykrzonemu brzdącowi! - burknął zniecierpliwiony młody przewoźnik. - Popatrzcie no lepiej w tamtą stronę i rzeknijcie mi, co to za jedni tam za nami. Starzec wraz z drugim synem obejrzeli się i spostrzegli czterech mężczyzn idących wzdłuż wschodniego brzegu rzeki. Na ten widok porzucili na chwilę wiosła, zgromadzili się tajemniczo na rufie i wzdychając rzucali ukradkowe spojrzenia to na swych pasażerów, to na piechurów. Dalszy bieg wypadków ukazuje, że powinni byli lepiej posłużyć się rozumowaniem, zgłębiając tajemnicę zachowania się „kapuścianego głąba", proszę mi wybaczyć, chciałem powiedzieć: „głębokiego umysłu nieustraszonego dzieciństwa". - Jeżeli jest, jak przypuszczam-szepnął jeden z młodzieńców- czemu ich nie uprzedzić o niebezpieczeństwie? Przybijamy do zachodniego brzegu. - Narażać głowę dla cudzoziemców?- zaprotestował stanowczo stary przewoźnik. - Azali jesteśmy szaleńcami? O, nie! Płyńmy raczej na wschodni brzeg. Zawsze należy być po stronie mocniejszego - oto moja rada. Co sądzisz, Werter? - Powiadam, róbcie, jak uważacie. Uderzenie wiatru rozstrzygnęło najbardziej bezstronnie spór, w którym wiek dojrzały i młodość nie zdołały powziąć decyzji. Nadszedł szkwał, i łódka przechyliła się gwałtownie. Ludzie skoczyli na nawietrzną burtę, by wyprostować zagrożoną krypę, ale ze zgrozą ujrzeli, że strumień wody przewala się wewnątrz łodzi z jednego końca na drugi, a za chwilę nie widzieli już nic, tylko czuli Ren, zimny i rozszalały Ren. „Kapuściany głąb" wyciągnął zatyczkę. Strażnicy odwiązali powrozy opasując ich biodra. Gerard czuł się w wodzie jak ryba, ale najlepszy pływak wypadłszy z przewróconej łodzi musi się pogrążyć, zanim wypłynie. Mroczna, woda przelewała się z szumem nad nim, oślepiła go i ogłuszyła na moment, ale za chwilę dojrzał w górze czarny cień łodzi i postacie wdrapujące się na nią. Potrząsnął głową jak pies i ruszył w stronę łodzi pchnięty podświadomym naśladownictwem, ale zanim dotarł do burty, usłyszał za sobą wołanie, ciche, ale pełne głębokiej męskiej rozpaczy: - Adieu, towarzyszu, adieu! Obejrzał się. Biedny Dionizy tonął, obciążony swą przeklętą kuszą. Bladą twarz i szeroko otwarte oczy obracał w rozpaczy ku kochanemu druhowi. Gerard krzyknął dziko, przejęty miłością i grozą, i ruszył w jego stronę, prując szaleńczo fale. W następnym momencie jednak Dionizy był już pod wodą. Za chwilę Gerard podążył za nim. Strażnicy zrobili węzeł na linie i przesunęli koniec przez pętlę. ROZDZIAŁ XXVIII Zło i dobro prawie zawsze wybornie się równoważy. Stalowa broń, przytroczona do pleców kusznika i stercząca mu ponad głową, zatopiła go. Ta sama kusza dzięki takiej właśnie pozycji musiała trafić do rąk Gerarda, który pochwycił ją prawicą, a lewą dłoń wsunął między łuk i cięciwę. Już za chwilę Dionizy został wywindowany w górę przy pomocy swej kuszy tak ostrym szarpnięciem, że do połowy ciała wychynął z wody. - Nie chwytaj mnie! nie chwytaj! - krzyknął Gerard w śmiertelnym przerażeniu przed fatalnym błędem. - Pas si bet?- wybełkotał kusznik. Widząc, z kim ma do czynienia, Gerard uspokoił się i nabrał nadziei. - Na plecy - rzucił ostro. Chwytając kuszę, przesunął ją mocnym pchnięciem do przodu i dopomógł tonącemu w osiągnięciu pożądanej pozycji. - Oprzyj się ręką o moje ramię! Rozgarniaj wodę drugą ręką! Nie tak - w dół. Teraz dobrze. Rób tylko to, co ci każę. Gerard ciągnął Dionizego za długie włosy. Skręciwszy je silnie, pochwycił koniec zębami i napiętymi muskularni swego mocnego młodzieńczego karku z łatwością podtrzymywał w górze głowę żołnierza. Przebijali się dzielnie przez prąd. Chwilę zawahał się w. wyborze kierunku, nie zdając sobie zupełnie sprawy z ogromnego znaczenia tej prostej decyzji. Dostrzegłszy jednak, że do zachodniego . brzegu jest odrobinę bliżej, skierował się ku niemu, zamiast płynąć do więzienia jak grzeczny chłopiec. Dostarczyłby nam w ten sposób perypetii opowieści. Zboczyli znacznie z powodu silnego prądu; po przepłynięciu prawie stu jardów Dionizy szepnął trwożnie: - Daleko jeszcze? - Courage - mruknął Gerard. - Co potrafi kaczka, to umie i Holender. Włos ci z głowy nie spadnie. Za chwilę ku swemu zdumieniu znaleźli się na płyciżnie i dobrnęli do brzegu. Już na terra firma oglądnęli się wzajem, od stóp do głów, jakby chcieli nasycić się tym widokiem, i pchnięci przemożnym impulsem objęli się za szyję, nie mogąc wymówić ze wzruszenia ani słowa. W tej uroczystej chwili życie miało dla nich niebiańską słodycz - intensywniejszą może jeszcze dla nieszczęsnego wygnanego kochanka, który przed chwilą ocalił życie przyjacielowi. O radości, któryż poeta potrafi wzbić się do tak wysokiego lotu, aby móc ją opisać, któryż spróbował to uczynić? Ocalenie ludzkiego życia, i to życia kochanego człowieka! Dla takich chwil żyć warto, warto czekać nawet rok, sześćdziesiąt lat i więcej. Spokojni już wzięli się za ręce i tak szli wzdłuż brzegu z dłonią w dłoni jak para kochanków, nie wiedząc, dokąd idą, i nie bardzo się o to troszcząc. Załoga łodzi, bezpieczna już w komplecie, znajdowała się na swym niegdyś wklęsłym, obecnie wypukłym statku. Herr „głąb kapuściany", alias „przekora", rezydował pośrodku. Całe to zamieszanie nie zmieniło, jak się zdaje, jego obyczajów. Chwalili go za to, że wrzucił naszych przyjaciół do Renu, nie szczędzono mu pochwał również wówczas, gdy wypłynęli na wierzch. - Czy poczekamy, aż łódź uładzą? - Nie, Dionizy, zapłaciliśmy za przejazd; niceśmy im nie winni. Ruszamy w drogę, i to szybko. Dionizy przytaknął, stwierdzając, że mogliby dojść aż do Kolonii, idąc brzegiem. - Nie wybieram się do Kolonii- usłyszał spokojną odpowiedź. - A to dlaczego? Dokądże więc idziemy? - Do Burgundii. - Do Burgundii? O nie, za dobra to wieść, aby była prawdziwa. - Prawdziwa i rozsądna. Cóż za różnica, którędy idę do Rzymu? - Nie, nie! Mówisz to, by mi przyjemność zrobić. Zbyt nagła to zmiana; nie myśl, że mam tal; twarde serce, aby cię trzymać za słowo. Czyż nie widziałem, jak śmiały ci się oczy do cudów Kolonii? Kościoły, malowidła, relikwie... - Aleś ty głupi, Dionizy! To było wtedy, gdy myślałem, że wspólnie będziemy się tym zachwycać. Kościoły? Zobaczę ich mnóstwo w drodze do Rzymu. Kości świętych i męczenników? Niestety, świat jest nimi zasłany. Ale gdzie na ziemi całej znalazłbym takiego jak ty przyjaciela? O, nie, nie zboczę ani na krok z drogi, która wiedzie do twego umiłowanego domu i tej, która usycha z tęsknoty za tobą. Ani siebie samego nie obrabuję tą rozłąką. Od czasu wydobycia cię z Renu kocham cię bardziej niż poprzednio. Jesteś moją perłą, którą wyłowiłem i muszę zatrzymać. Nie sprzeciwiaj mi się więc, bo znowu dostanę gorączki; wołaj: courage, i prowadź; hajże do Burgundii! Dionizy podskoczył radośnie... Courage! Va pour Bourgogne. Oh, soyez tranquille! Cette fois ii est bien decidement mort, ce coquinId. I odwrócili się plecami do Renu. Gdy ich decyzja stała się jasna i wyraźna, zapanowało poruszenie w grupie, która śledziła ów dyskurs z drugiego brzegu rzeki. Nasi przyjaciele nie uszli jeszcze nawet paru kroków, gdy poprzez wodę dobiegł do nich okrzyk: - HALT! Gerard odwrócił się i ujrzał jednego z czterch stojących tam ludzi z urzędową laską i zwojem pergaminu w ręku. Serce w nim zamarło, był bowiem lojalnym obywatelem i przywykł słuchać głosu Prawa, który teraz nakazywał mu powrót do Düsseldorfu. Dionizy nie podzielał jednak jego skrupułów. Jako Francuz, pogardzał wszelkimi innymi krajami - włącznie z ich prawodawstwem, ludnością i obyczajem. Jako żołnierz dokonał wojskowego przeglądu sytuacji. Przeważająca siła przeciw nim; rzeka pomiędzy nimi; tyły wolne; wygodny odwrót. Jednym rzutem oka spostrzegł, że prąd ciągle jeszcze znosi łódź na środek rzeki i nie ma nigdzie innej przeprawy bliżej jak w Diisseldorfie. - Zarządzam odwrót aż do tego pagórka - powiedział - a potem, gdy zejdziemy im z oczu, szybko naprzód. Ruszyli z wolna. - Stać, wzywam was w imieniu burmistrza! - padł okrzyk z brzegu rzeki. Dionizy odwrócił się, ostentacyjnie pstryknął palcami burmistrzowi i szedł dalej. - Halt! w imieniu arcybiskupa! Kusznik pstryknął palcami słysząc o jego miłości biskupie i szedł dalej. - Halt! w imieniu cesarza! Dionizy pstryknął palcami słysząc o jego cesarskiej mości i szedł dalej. Gerard z ubolewaniem przyglądał się tej niepotrzebnej pantomimie i gdy minęli garb pagórka, rzekł: - Mamy teraz tylko jedno wyjście: musimy biec, nie i ś ć do Burgundii - ruszył z miejsca i bez odpoczynku przebiegł prawie stajanie. Zaskoczony Dionizy zapytał, gdzie też podziała się gorączka Gerarda. - Wielce zaczynam odczuwać jej brak - rzekł sucho. - Utopiłem ją, tuszę, w Renie. Właśnie weszli do małej wioski. Kusznik zakupił bochenek chleba i ogromną butlę reńskiego wina. - Musimy przespać się w jakimś kącie. Jeżeli wstąpimy do gospody, pojmają nas w pościeli - powiedział. Była to rozsądna ostrożność ze strony starego żołnierza. Urzędowa sieć przy chwytaniu w owych czasach przestępców, zwłaszcza plebejskiego pochodzenia, była gęsta, mimo iż ludność nie pomagała władzom, w każdym razie tak było na kontynencie. Pilnie obserwowano właścicieli zajazdów, którzy do pewnego stopnia bardziej odpowiadali za czyny swych podróżujących gości niż za ich niewygody. Nasi przyjaciele wielce byli radzi z zachodzącego słońca, a zachwyceni, gdy po długim marszu w świetle gwiazd (bo księżyc, jeśli dobrze pamiętam, wschodził dopiero o trzeciej rano) dotarli do rozległej stodoły, przynależnej do nieco od niej odległego domu. Musiano tu niedawno młócić jęczmień, ponieważ sterta słomy po jednej stronie klepiska sięgała prawie tak wysoko jak nie wymłócone zboże po drugiej. - Oto mamy dwa królewskie łoża - rzekł Dionizy. - Na którym się kładziemy, na zbożu czy na słomie? - Dla mnie słoma - wybrał Gerard. Usiedli na stercie, zjedli razowiec, popili winem i Dionizy zagrzebał przyjaciela głęboko, pozostawiając mu tylko otwór do oddychania. - Powiadają, że woda to śmierć dla człowieka w gorączce. Rozgrzeję na wszelki wypadek tę wodę! Gerard prosił go, aby się nie trapił niepotrzebnie. - Tych parę reńskich kropel nie może mnie przeziębić. Gorąco mego ciała mogłoby osuszyć rzekę lub zagotować chmurę, gdybym znalazł się wewnątrz niej. Wypowiedziawszy ten epigramat, tak szybko utracił świadomość, iż rzeczywiście można by użyć określenia, że „w sen zapadł". Dionizy, który nie spał jeszcze przez chwilę, usłyszał coś, co go skłoniło do zagrzebania się głębiej w słomianym gnieździe. Dźwięk podków końskich przybliżał się od Düsseldorfu i drewniana stodoła drgała w takt wrzawy przejeżdżających, którzy darli się w sposób aż nadto dobrze znany i rozumiany w piętnastym wieku, tak jednak już niezwykły w dzisiejszej Europie jak wojenne okrzyki Indian. Dreszcz wstrząsnął Dionizym w jego kryjówce. Gerard spał jak kamień. Wszystko oddaliło się, wrzaski jezdnych ucichły. Krzepki żołnierz odetchnął głęboko, gwizdnął cichutko i zasnął też jak kamień. Rankiem usiadł i wyciągnął już rękę, aby obudzić Gerarda. Światło padało na wilgotne czoło młodzieńca. Dionizy jak dobra pielęgniarka uznał, że należy zostawić go w spokoju. - To niezdrowo przerywać sen choremu - powiedział. - Wiem doskonale, choć nigdy nie krajałem małp ni szubieniczników. Po dobrej godzinie wyczekiwania poczuł wściekły głód, odwrócił się więc na drugi bok i, powodowany instynktem samoobrony, zasnął na nowo. W ciężkim swym życiu nieraz już próbował biedaczysko tego sposobu. W południe obudził go ruch-to Gerard usiadł, słoma parowała wokół niego jak obornik. Zwierzęca gorączka versus wilgoć. Gerard nazwał go „leniwym hultajem", ale Dionizy uśmiechnął się spokojny. Wyruszyli. Pierwszą rzeczą, którą Dionizy uczynił, to wręczenie Gerardowi kuszy etc. i wspięcie się na wysokie drzewo przydrożne. - Droga wolna do najbliższej osady - powiedział i poszli przed siebie. Zbliżając się do wsi, kusznik przystanął i nagle zapytał Gerarda, jak się czuje. - Nie widzisz sam? Czuję się, jakby Rzym był już od nas nie dalej niż ta wioska. - Ale twoja skóra, twoje ciało, chłopaku? - Ani zimne, ani gorące, a wczoraj było na przemian to zimne, to gorące. Czemuż to nie mogę jeszcze pozbyć się tej utrapionej nogi! - Wielkie zmartwienie! Wielu moich towarzyszy pozbyło się takiego strapienia wraz z nogą. - Och! znowu się zaczyna, swędzi nieznośnie. - Nieszczęsny młodzieńcze - powiedział poważnie Dionizy - oto twa cała bieda: gorączka przeszła, a rana się goi. Jeżeli tak się rzeczy mają - dodał z wyrozumiałym uśmiechem - powiem ci nowinkę, którą w innym wypadku zatrzymałbym dla siebie. - Co takiego? - zapytał niecierpliwie Gerard. - Pościg z krzykiem zdąża naszymi śladami na RĄCZYCH RUMAKACH. - Och! ROZDZIAŁ XXIX Gerard oszołomiony tą nagłą wiadomością czerwienił się i bladł na przemian. Nagle zacisnął w gniewie zęby. Ludzie bowiem choć trochę dzielni podobni są odyńcowi; ucieka on przed przeważającą siłą (zawdzięczając prawdopodobnie tę skłonność temu, że nie urodził się osłem); ale jeżeli ktoś depce mu po piętach zbyt długo i zbyt blisko, krótko mówiąc - dokucza mu, zwierz się odwraca i szarżuje na gromadę myśliwych. Być może przebije ich kłami. Tak też Gerard zgrzytając zębami zapragnął zwady i boju. Ale już za chwilę zmarkotniał i powiedział żałośnie: - A mój topór został w Renie. Odbyli krótką naradę. Ostrożność nakazywała ominąć wioskę, głód dyktował: „kupcie coś do jedzenia". Głód mówił głośniej. Ostrożność jednak bardziej przekonywająco. Zdecydowali się pójść na przełaj polami. Zatrzymali się przy stogu siana, pożyczyli sobie dwie wiązki i ułożyli się na nich w suchym, ale pełnym pokrzyw rowie, ukryci przed ludzkim wzrokiem. Wybiegali stamtąd kolejno i wracali z rzepą. Siedząc w kryjówce, żuli ją od czasu do czasu, aż do zachodu słońca. Drżąc wypełzli teraz w ciemność i deszcz, skierowali się na drogę, omijając wioskę z drugiej strony. Noc była ponura, czarna jak smoła, i wiał silny wiatr. Nie widzieli nic, nie słyszeli nic, ale i nikt nie mógł ich zobaczyć i usłyszeć. Dlatego zapewne przeszli jak duchy tak blisko swych prześladowców. Prawie zapomnieli o nich, przytłoczeni naturalną grozą ciemnej, burzliwej nocy, gdy nieledwie po omacku musieli wykuwać swą drogę niczym w bloku czarnego marmuru. Gdy księżyc wzeszedł, byli już o wiele staj od Düsseldorfu, ale wędrowali uparcie dalej. Natrafili właśnie na ogromną budowlę. - Courage! - wykrzyknął Dionizy. - Zdaje mi się, że znam ten klasztor. Tak, to ten. Jesteśmy w arcybiskupstwie Juliers. Władza Kolonii tu nie sięga. Za chwilę byli już bezpieczni wewnątrz murów. ROZDZIAŁ XXX Tutaj Gerard zawarł znajomość z mnichem, który skonstruował wielką tarczę zegara w ogrodzie przeora, koło do pompowania wody, wialnię do ziarna itd. i zawsze pracował nad jakimś wymyślnym mechanizmem. Zrobił już kilka psałteriów i dwie pary cymbałów, teraz zaś próbował skonstruować zestaw piszczałek, czyli niewielkie organy na chór. Gerard pograł nieco na skromnym psałterium, ale mnich użył instrumentu tak boskim dotknięciem, że w najuprzejmiejszy sposób ukazał chłopcu, jakim ów był w muzyce nowicjuszem. Uczony mnich również wyśmienicie iluminował rękopisy, nie potrafił jednak pisać tak pięknie jak Gerard. Porównywali swe umiejętności z powagą i prostotą wieku, w którym osiągnięcia w pracy były ściśle związane z prawdziwym, naturalnym zamiłowaniem. Młodość i Dojrzałość rychło stały się siostrami. Gospodarz usilnie zapraszał Gerarda, by zatrzymali się na noc. Chłopak zapytał o zdanie Dionizego, który przystał na to z niechętnym wzruszeniem ramion. Gerard opowiedział nowemu przyjacielowi o celu swej wędrówki i opisał ostatnie przygody, łagodząc nieco epizod z wałkiem. - Niestety! - rzekł dobry starzec - i ja byłem w swoim czasie wytrwałym podróżnikiem, ale nikt mnie nie napastował. Doradził z kolei, by omijali gospody; pełno w nich zawsze łotrzyków i hulaków, a więc, nawet salwując ciało, można narazić tam na szwank duszę; winni zatem tak układać porządek dnia podróży, aby nocować zawsze w jakimś spokojnym klasztorze. Przerwał nagle swój wywód i obrzuciwszy Gerarda ostrym jak brzytwa spojrzeniem, zapytał, jak dawno spowiadał się po raz ostatni. Gerard poczerwieniał i odpowiedział nieśmiało: - Przeszło dwa tygodnie temu. - I to ty, egzorcysto! Nic dziwnego, że naraziłeś się na tyle niebezpieczeństw! Chodź, musisz się natychmiast oczyścić! - Tak, ojcze - rzekł Gerard - pragnę tego całym sercem i duszą. -Padł na kolana, składając ręce, ale mnich powstrzymał go zakłopotany. - Nie przede mną! nie przede mną! nie przede mną! Jestem równie pełen świata jako i ty, i każdy kto na nim żyje. Moja cała dusza siedzi w tych drewnianych piszczałkach i nędznych skórzanych klapkach, które przepadną razem z tymi, co związali swe myśli z takimi marnościami. - Ojcze drogi - powiedział Gerard - przecież służą one Kościołowi, co na pewno uświęca twoją pracę i trud. - To samo właśnie szepnął mi w tej chwili diabeł do ucha -. odparł mnich, obejmując chłopca i wygrażając mu palcem przed nosem na pół żartobliwie, na pół groźnie. - Był nawet tak łaskawy i troskliwy, że przypomniał mi Salomona, który wybudował Panu świątynię ze wspaniałymi draperiami i zostało mu to policzone nie za grzech, lecz jako zasługa. Och, szatan potrafi w szczególny sposób cytować Pismo święte. Nie jestem jednak tak prostym mnichem, jak sądzisz, chłopcze - zawołał zacny ojciec z nagłą nieufnością, zwróconą nie przeciw Gerardowi, lecz przeciw Nicości. - Po zakończeniu każdej zabawki przychodzi czas na nocne czuwania, posty, i modlitwy-modły na stojąco, modły na leżąco krzyżem na posadzce w kaplicy, czasem w kadzi napełnionej zimną wodą. - Trącił z lekka łokciem Gerarda i mrugnął do niego porozumiewawczo. - Nic dla szatana nie jest tak przerażające i nienawistne jak widok mnichów zanurzonych po brodę w zimnej wodzie. Albowiem corpus domat aqua. Idź więc i wyznaj swoje grzeszki, łatwe do przebaczenia, zważywszy młodość i świeckie życie, i pozostaw mnie słodkim memu sercu jak miód zajęciom, które będę musiał później odpokutować jak należy. Gerard skłonił głowę, ale nie mógł powstrzymać uwagi: - Gdzież znajdę bardziej łagodnego i świętego spowiednika? - W każdej z tych cel - odpowiedział mnich po prostu (byli już na korytarzu). - Wejdź do brata Anzelma, tego tu. Gerard poszedł we wskazanym przez zakonnika kierunku i skręcił do celi, ale drzwi były bardzo blisko siebie i chyba omylił się, bo gdy już miał zapukać, usłyszał podniecony szept starego przyjacielą: „Nie! nie! nie!" Odwrócił się i ujrzał mnicha chodzącego tam i z powrotem niespokojnie przed drzwiami własnej celi i wymachującego obiema rękami w powietrzu jak najpodlejszy tracz. Gerard myślał, że. cela, przed którą stał, musi być zamieszkana przez jakieś niebezpieczne dzikie zwierzę, jeżeli już nie przez ową osobistość, której obecność w klasztorze tak wyraźnie głoszono. Spojrzał pytająco za siebie i podszedł do następnych drzwi. Wtedy stary przyjaciel gwałtownie skinął głową, niemal niebiańska błogość rozlała się na jego obliczu- i zamknął się znowu w swej norze. Przekręcił godzinową klepsydrę, wrócił do pracy nad swymi piszczałkami do organów, mówiąc często do siebie, gdy spoglądał w górę: „Biadaż mi, jak chyżo przesypuje się piasek, gdy człek pochyla się nad doczesną zabawką''. Ojciec Anzelm był to mnich czcigodny, o dużej głowie i twarzy, z której promieniowała miłość i dostojeństwo zarazem. Toteż Gerard, spowiadając się przed nim i odpowiadając na łagodne, choć dociekliwe pytania, nie mógł powstrzymać się od myśli: „Co za głowa! Boże, mój Boże! Ciekaw jestem, czy pozwoliłby mi zrobić portret, gdy zakończy spowiedź". Zmąciły mu się co prawda przez to, myśli w jego jasnej głowie, tak że zapomniał o jednym czy dwu grzechach. Nie mógł jednak tym razem pominąć sprawy z wałkiem, nie był też tak perfidny, aby wyprowadzić jej genezę z pogańskiego charakteru „wałkowanego" przeciwnika. Nałożono nań następującą pokutę: musiał wstąpić do kościoła klasztornego i padłszy na twarz, upokorzyć się, całując trzykroć najniższy stopień ołtarza; uklęknąć na posadzce, zmówić trzy pater noster i credo. - „Potem wróć do mnie na chwilę". Odbywszy więc swe niedługie umartwienie, Gerard wrócił i zastał ojca Anzelma rozwijającego plaster. - Po duszy czas zająć się ciałem - powiedział. - Musisz wiedzieć, że jestem tu chirurgiem w braku lepszego kandydata. Położymy to na twej nodze, aby ją ochłodzić, a nie przypiekać, brońcie nas przed tym, wszyscy święci. W czasie zabiegu medyk klasztorny, żywo zainteresowany częścią spowiedzi dotyczącą Düsseldorfu, popierał raczej pogląd Dionizego na puszczanie krwi. - My dominikanie rzadko już obecnie puszczamy krew. Świeccy medycy powiadają, że to z powodu tchórzostwa i braku zręczności, ale tak naprawdę, dawno już wykryliśmy, że leki ziołowe pomagają na większość chorób, jeśli w ogóle możliwe są do wyleczenia. Poza tym nigdy nie zabijają podane umiejętnymi rękami, podczas gdy inne lekarstwa zabijają jak pioruny. Co do krwi zaś Widgata powiada, że jest ona „życiem człowieka". A zarówno w medycynie, jak w prawie czy teologii, tylko głupiec może chcieć być mądrzejszym od Wszechmądrości. Poza tym zioła mają potężną moc. Małe czworonożne zwierzątko, które zabija jadowity wąż, w razie ukąszenia znajduje ziółko tak skuteczne, że przeciwdziała truciźnie, choć groźniejszej i szybszej w działaniu od każdej śmiertelnej choroby; i my również, ucząc się owej mądrości i innych własnych tradycji, ciągle szukamy i wyprobowujemy zalety onych roślin, którymi dobry Bóg pokrył ziemię, niektóre po to, by żywić ciało człowieka, inne zaś, by je uzdrawiać. Tylko w beznadziejnych chorobach łączymy, środki niebiańskie z ziemskimi. Zanurzamy włosy lub kości jakieś świętego nieboszczyka w lekarstwie i takie leczenie cudowne daje wyniki. - Czy sądzisz, ojcze, że dzieje się tak z powodu relikwii? Albowiem Piotr a Floris, medyk uczony i nie poganin, stanowczo temu przeczy. - Cóż wie Piotr a Floris? I co ja wiem? Nie mogę przecież rzec, że możemy rozkazywać świętym i, chcą oni czy nie, czerpać cielesną moc z ich błogosławionych szczątków. Wiem tylko jedno, że jeżeli chory wypije ten lek z wiarą, często zdrowieje jak pod wpływem czaru. Niezłomna wiara chorego najwięcej znaczy we wszystkich: takich kuracjach. I tak było zawsze. Chora niewiasta, której nie mógł wyleczyć żaden żydowski lekarz, dotknęła szat Chrystusa i odzyskała zdrowie w jednej chwili. Nigdy by nie wyzdrowiała, nie dotknąwszy tego świętego skrawka płótna. Gdyby nie tylko dotknęła go, ale i nosiła na sobie aż do grobu, nie posiadając wiary, sądzę, że nic by jej to nie pomogło. Ale źle czynimy, badając te sprawy ze zbytnią ciekawością. Wszystko, co widzisz dokoła nas, wzywa do wiary. Miej więc trochę cierpliwości. Niedługo będziemy wiedzieli wszystko. Tymczasem jednak, jako twój obecny spowiednik, na dobro duszy zaklinam cię i zabraniam surowo słuchać świeckich uczonych wypowiadających się w rzeczach religii. Gubi ich zarozumiałość; przez nią swymi własnymi ustami zamykają otwarte bramy niebios. Mówię tu o uczonych świeckich. Prostaczkowie często byli mistrzami mymi w pokorze i mogą być również twoimi. O twoją ranę zadbano, za trzy dni pozostanie jeno blizna. A teraz, Boże prowadź, i oby święci Pańscy uczynili cię tak dobrym i szczęśliwym, jak jesteś piękny i wdzięku pełen. Gerard wyraził nadzieję, że nie muszą się jeszcze rozstawać, skoro miał obiadować w refektarzu. Ale ojciec Anzelm odrzekł z ledwie dostrzegalnym cieniem żalu, że odprawiając pokutę nie opuszcza w tym tygodniu swej celi. Ujął delikatnie głowę Gerarda obiema rękami i ucałował go w czoło, po czym natychmiast zamknęły się za nim drzwi celi i zakonnik powrócił do swych pobożnych zajęć. Gerard wyszedł z sercem pełnym protestu przeciwko izolacji klasztornego życia i do głębi zasmucony. „Niestety! - myślał - nigdy już w życiu doczesnym nie ujrzę tego zacnego oblicza - na zawsze odszedł od mych uszu i serca ten dobry głos. Nie ma nic prócz spotkań i pożegnań na tym smutnym świecie. Biadaż mi, biada!" Smutne te myśli przerwał młody mnich, który przyszedł go zabrać do refektarza. Zastał już tam kilku zakonników siedzących przy stole i Dionizego stojącego sztywno, jakby kij połknął. Wypytywali go o wszystkie miasta, przez które będzie przechodził. Bracia połączyli swoje wiadomości i wykreślili marszrutę, oznaczając klasztory przy drodze lub niedaleko od drogi położone, i ofiarowali ów rysunek Gerardowi. Siedli następnie do wieczerzy, później zaś stary mnich zabrał Gerarda do swej celi, gdzie odbyli interesującą pogawędkę; przy okazji zakonnik wyjaśnił powody swej pantomimy, na korytarzu. -O mało co nie wpadliśmy w szpony brata Hieronima. To była jego cela. -Czyż to zły człowiek? - Zły człowiek? - zakonnik przeżegnał się - święty pustelnik, prawdziwy filar tego domu! Wysłałby cię boso do Loreto. Nie, zapomniałem, że ty podążasz- do Italii; złośliwy starzec - święty; już. na tej ziemi - wysłałby cię do Canterbury albo Compostelli. Ale Hieronim urodził się już starcem i w habicie; Anzelm i ja byliśmy kiedyś chłopakami, i to tak nieznośnymi, że nie możesz sobie tego nawet wyobrazić (Gerard zerknął nieco podejrzliwie); to czyni nas pokornymi jako tako i wyrozumiałymi dla młodych i krwi gorącej. Potem na gorącą prośbę Gerarda zakonnik raz jeszcze popisał się niebiańskiej piękności grą na psałterium, tak że udali się na spoczynek, ukoiwszy duszne niepokoje i ból swoich serc. Opisałem tak dokładnie ów dzień - oznaczony tylko kontrastowymi barwami - dzień, który jak oliwa rozlał się na wzburzone fale tylu namiętności i niebezpieczeństw - ponieważ w naszym opowiadaniu musi on stać się obrazem wielu dni podobnych, następujących po nim. Nasi podróżni bowiem podczas najeżonej trudami drogi zdobyli doświadczenia, jakie większość czytelników zdobywa w czasie dłuższej podróży życia - a mianowicie, że burzliwe wydarzenia nie są równomiernie rozsiane po całej drodze, lecz pojawiają się nagle i często jedno obok drugiego. Do pewnego stopnia może tak być, albowiem przyciągają się one wzajem mniej lub bardziej subtelnymi więzami. Ale są jeszcze i inne powody. Bywa i tak. Życie jest okresową gorączką. Wszelki zatem narrator - czy ma do czynienia z historią, czy też z fikcją - musi łączyć ze sobą owe jałowe okresy czasu lub, przeciwnie, podkreślać główną linię wydarzeń. Tego rodzaju praktyki jednako mogą niebacznego czytelnika wprowadzić w błąd, wywołując w nim fałszywe arytmetyczne wrażenie; w miarę możności chciałbym szczególnie uniknąć tego na tych stronicach. Zwracam się tedy o pomoc do waszej inteligencji, o Czytelnicy, prosząc was, spróbujcie sobie wyobrazić, choć przez długi czas zabraknie już przygód, że po każdym dniu marszu przychodził następny; jeden po drugim klasztor bezpłatnie żywił i nocował darmo naszych podróżnych, przyjmując ich zawsze litościwie, a czasem wesoło; i, ponieważ jedynym, nie zawsze zresztą godnym leceważenia wrogiem był wiatr i uciążliwa aura, pokonali o wiele rozleglejszy szmat kraju niż ten, który poprzednio z taką drobiazgowością opisałem. I tak wreszcie obaj kompani - Gerard o opalonej na brąz twarzy, zakurzony od stóp do głów po długiej podróży, i Dionizy w podartych na strzępy butach - obaj wlokąc się ciężko i nie czując już nóg z bólu - zbliżyli się wreszcie do granicy Burgundii. ROZDZIAŁ XXXI Gerard nie mniej od Dionizego spragniony był owej ziemi obiecanej. Kusznik bezustannie bowiem zachwalał swą ojczyznę i przy najmniejszych przeciwnościach zapewniał go, że „w Burgundii byłoby o wiele lepiej". Nade wszystko zaś nacisk kładł na sprawę najistotniejszą dla Gerarda, obiecując mu czystą bieliznę pościelową w gospodach u tej pełnej ogłady nacji. - Nie żądam niczego więcej - chciałby rzec Holender. - Pomyśleć, że od czasu gdy opuściłem dom, ani razu nie mogłem rozebrać się na noc! Gdy patrzę na ich prześcieradła, miast zrzucać ubranie i buty, mam ochotę zamknąć oczy i nos zatkać. Miłość ojczyzny kazała Dionizemu wędrować raczej dwadzieścia mil w butach zdartych na strzępy, aniżeli kupić sobie nowe u niemieckiego gbura, który drażnił go wszystkim: nieuprzejmością, wyglądem. O zachodzie słońca dzieliła ich jednakowa odległość od miasteczka jak i od klasztoru - klasztor jednak leżał nieco dalej od drogi. Dionizy miał ochotę na gospodę. Gerard wolał klasztor. Kusznik ustąpił pod warunkiem, że gdy znajdą się w Burgundii, zawsze już będą zatrzymywali się w gospodach. Gerard zgodził się tym chętniej, że spis klasztorów wyznaczonych mu na planie kończył się właśnie. Zeszli więc z drogi. Zdziwiony Gerard zaczął wypytywać towarzysza, skąd w nim ta nagła awersja do miejsc, które tak często żywiły i bezpłatnie użyczały im schronienia. Żołnierz wahał się przez chwilę, ale wreszcie dał upust nagromadzonym żalem i pretensjom. Wynikało jasno, że nie chodziło tu o nagłą awersję, lecz o dawny zdecydowany wstręt, który przyjaciel tłumił w sobie do tej chwili, z niezmiernym jednakże trudem i tylko przez uprzejmość. - Widziałem, że sypią ci proszek do napitku, więc musiałem ich cierpieć. Czemuż jednak nie mam wreszcie sobie ulżyć, skoro mijamy ostatni z tych przybytków? Dowiedz się, żem we wszystkich tych ogromniastych lochach był jak ryba bez wody. Ty ulatniałeś się natychmiast z jakimś starym ogolonym łbem i nie widziałeś mego czyśćca. - Wybacz mi, byłem okropnym samolubem. - A jakże, tobie przebaczam, mój mały. Nie twoja to wina: nie jesteś pierwszym głuptasem osiodłanym przez księży i mnichów. Ale i m nie przebaczę mej męczarni. Następnie, dobre sto lat przed pełnomocnikami Henryka VIII, Dionizy wygłosił swój akt oskarżenia. Te ponure gmaszyska wszystkie są jednakowo zbudowane. Każda gospoda jest inna, a klasztory to okrutna monotonia. Brama, furtka, tyle a tyle kroków i wreszcie ponury klasztor. Tu dormitorium, tam wielki zimny refektarz, gdzie musisz siedzieć jak niemowa lub co najmniej uważać, by cię nie usłyszano, i to on, który tak lubi gadać, co myśli. - A w dodatku - stwierdził - to nie ludzie, jeno niewolnicy, i to czyi? Utrapionego terczącego dzwonka, który nigdy nie śpi. Ach, gdybyż to trąbka oznajmiła alarm, nie zmroziłaby tak męskiego serca. Dzyń, dzyń, dzyń i siadaj do stołu, choć nie masz może wcale ochoty na jedzenie. Nim zdążysz naładować sobie żołądek - dzyń, dzyń i jazda do kościoła, choć brak ci może ochoty do modłów. Nie jestem pies na pacierze - to pierwsza rzecz. Dzyń, dzyń - do łóżka i leż tam z otwartymi oczami. Dobrze, zmusiłeś się wreszcie, żeby je zamknąć, a już jakiś niespokojny duch łapie za sznur i dzyń! dzyń! każe ci klepać po ciemku pacierze, nie dbając, czy umiesz jakie, czy nie. Niechby usłyszeli, jakie to ja pacierze odmawiam, gdy wyrywają mnie ze snu swoim dzwonkiem! Ledwo zaśniesz z powrotem i złapiesz ociupinkę snu, już dzyń, dzyń na jutrznię. - A ty tymczasem lubisz tylko, jak „dzyń, dzyń" ćwierkają niewiasty - zauważył na pół ze wzgardą Gerard. - Zawsze w tym ćwierkaniu jest jakaś melodia, nawet w połajankach - brzmiała zdecydowana odpowiedź żołnierza. - A tu jeszcze bez ustanku poniżają człowieka. Jak sięgam palcami do solniczki, słyszę: „Czy nie masz noża, że dotykasz soli palcem?" A jak dla oszczędności czasu wycieram nóż o obrus, znów: „Wytrzyj brudny nóż o chleb, a czysty o obrus". O biedna duszyczko moja! Takie nieznośne nudziarstwa spadają na zacną kompanię jak drobniutkie sople lodowate, co topniejąc kapią zimnymi kroplami ze słomianej strzechy. - Ja to nazywam czystością, nie nudziarstwem - odrzekł Gerard. - Powinieneś nauczyć się lepszych obyczajów raz na zawsze. - O, nie. To oni są nieobyczajni. Zamykają człowiekowi gębę przy każdym słowie. - Przy co drugim słowie, to znaczy: nieprzystojnym lub bluźnierczym. - Przesada! W ostatnim z tych lochów ujrzałem nieszczęsnych podróżnych, jak niemi, zmrożeni siedzieli wokół jednego z owych łbów golonych niczym szubienicznicy czekający w kolejce na powieszenie: żeby ich więc podnieść na duchu, zawołałem jeno: „Courage, tout le monde, le dia..." - Connul no i co się stało? - Ano dalibóg: „Nie bluźnij!"-rzecze le bourreau-Plait-il- powiadam. Myślisz, że nie zaczął mi wiercić dziury w brzuchu z alzacka po francusku, przekręcając wszystkie „p" na „b". O mało nie ryknąłem mu śmiechem w sam nos. - Choć sam nie potrafisz powiedzieć dziesięciu słów bez błędu w jego języku. - A pewnie. Cały świat powinien mówić po francusku. Po co tyle szwargotów, chyba tylko po to, żeby poprzedzielać ludzkie serca. - No, ale co ci powiedział? - Czy to ważne, co głupek mówi? - Nie wszystkie słowa głupca są głupie, inaczej nie powinienem ciebie słuchać. - No dobrze, a więc powiedział: „Ci, co zaczynają od spoufalenia się z imieniem szatana, kończą lekceważeniem wszystkich imion świętych". - Ojcze - powiadam - jestem żołnierzem i to moje consigne, czyli hasło. On na to: „A więc to zwyczaj?"- Nie przeczuwszy podstępu starego lisa i myśląc, że się usprawiedliwię, rzekłem: - Tak jest. - A on znowu: „Po stokroć gorzej" - powiada. - Ściągnie ci to kiedyś nieszczęście na głowę. Szatan zawsze przychodzi, gdy słyszy często wymawiane swoje imię". - Popatrz! Żadnej wdzięczności za wieści, których nigdy nie dowiedziałby się ze swoich mszałów ani brewiarzy. Potem był jeszcze łaskaw pouczyć mnie, że żołnierze popełniają zbrodnie, za które wszystkich innych ludzi by łamali kołem; ? savoir: morderstwa, gwałty i łupiestwa. - A czyż nieprawda? - Prawda, nieprawda - nieobyczajne to było gadanie - odparł Dionizy ostrożnie. - I tak jeszcze powiada mój uprzejmy gospodarz: „Będąc wrogiem ludzi, czemuż w dodatku stajecie się nieprzyjacielem dobrych duchów, wykrzykując ciągle imiona złych?" - i kupę jeszcze takich rzeczy. - Powiedz mi, Dionizy, obojętne, czy posłuchasz jego rady, czy ją zlekceważysz: czemu masz żal do człowieka, który stara się ocalić twą duszę? - Jak może ocalić mą duszę głos, który ciągle przekręca „p" na „b"? Gerard był oszołomiony. Zanim zebra! myśli po tym piorunującym przykładzie galicyzmu, przyjaciel uzna! się za zwycięzcę i zmienił temat, oceniając wszystkich mnichów jako hipokrytów. - Jeno się im przypatrz, jak się skradają dokoła i żaden nie może spojrzeć ci w oczy jak uczciwy człowiek. - O, nie - rzekł Gerard z przekonaniem. - Skromne, spuszczone na dół wejrzenie należy do ich reguły; zwie się custodia ocu-lorum". - Przewrotne ropuchy kumkają hoc hac horum? Na nic się to zda; tak samo wyglądają złodziejaszki. Nie potrafią spojrzeć w oczy uczciwemu mężczyźnie. Zrzuć kaptur mnichowi i przypatrz mu się- złodziej; załóż kaptur złodziejowi, i cóż widzisz: mnich. Nawet mi nie mów, że potrafią kiedyś spojrzeć w twarz Bogu Wszechmogącemu, jeżeli nie mogą tu na ziemi spojrzeć w oczy uczciwemu chłopu. O, już jest przed nami, czarny jak inkaust. Właźmy do studni, kamracie! Miséricorde , dzwonek już dyndoli. To zresztą jeszcze najlepszy z dzwonków, bo wzywa na wieczerzę. Poczekaj chwilę, słuchaj! Tak właśnie myślałem. Wilk w moim brzuchu zawołał: „Amen". Ostatnie oświadczenie poparł dwoma przekleństwami i wkroczył jak zwycięski kogut do klasztoru, sądząc z milczenia Gerarda, że go przekonał, a nie wyobrażał sobie nawet, jak głęboki wzbudził w nim niesmak. ROZDZIAŁ XXXII W refektarzu, akurat przy stole Gerarda, mówiono o nagłej śmierci mnicha przepisującego statut i regulamin klasztorny. Chłopak nieśmiało ofiarował swoje usługi. Wyczuł wahanie zakonników i rozwiał je mówiąc: - Nie za wynagrodzenie, ojcowie przezacni, lecz z miłości i jako drobne zadośćuczynienie za tyle wygodnych noclegów, jakie ofiarowali mnie, biednemu podróżnemu, bracia waszego zakonu. Mnich uśmiechnął się z zadowoleniem, ale napomknął, że zmarły brat był znakomitym mistrzem pisania i dzieło jego jedynie mistrz winien kontynuować. Gerard, słysząc te słowa z niejaką trwogą, wyciągnął ze swej sakwy welinowy dokument, oczyścił jego odwrotną stronę i wypisał na nim wzory swej sztuki. Mnich prawie podskoczył na ten widok, pędem pobiegł w górę sali do głównego stołu i zginając kolana tak, aby dotknąć nimi w biegu piątego, dziesiątego i najwyższego stopnia pokazał próbkę przeorowi, z własnym komentarzem. Natychmiast tuzin uczonych oczu utkwiło w owym wzorze, zaszeleścił szmer głosów. Gerard ujrzał za chwilę, jak przeor parokrotnie na coś wskazywał, i mnich powrócił, dumny jak Punch, przynosząc Gerardowi smakowity, korzenny i pięknie udekorowany pasztet z dziczyzny, srebrną czarę pełną aromatycznego wina z miodem, mocno przyprawionego angielskim zielem. Gerard wziął puchar i ukłoniwszy się nisko najpierw daleko siedzącemu przeorowi, następnie swojej kompanii, upił nieco i posłał go w krąg. Nagle, ku wielkiemu zaskoczeniu chłopca, zebrani wokół stołu pozdrowili go jako braciszka. - Jesteś wychowany w klasztorze, nie zaprzeczaj! Przyznał im słuszność, wdzięczny był za to Panu Bogu, inaczej bowiem wyrósłby na takiego prostaka jak jego bracia Sybrandt i Korneliusz. - Ale niezmiernie dziwi mnie, jak to mogliście odgadnąć - dodał. - Pijesz, trzymając czarkę w obu rękach - odpowiedzieli jednocześnie dwaj mnisi. Od dłuższego już czasu głośny gwar szedł od stołu znajdującego się na tylnym końcu refektarza, nagle jednak nastąpił wybuch wesołości tak hałaśliwej i trwał tak długo, że przeor posłał swego zastępcę, aby zrobił porządek i nałożył pokutę wszystkim siedzącym przy tym stole zakonnikom. Policzki Gerarda zapłonęły wstydem, ponieważ w rozgwarze owej bezładnej wesołości uchwycił słowo courage i rozpoznał grzmiący głos Dionizego z Burgundii. Niebawem zakonnicy umieścili Gerarda w celi zmarłego Wertera. Celę rozjaśniało światło świec woskowych, przygotowano tam wszystkie potrzebne do kaligrafii przyrządy i mały pulpit, który mógł być ustawiony w każdym kącie. Za poważna to była zresztą praca, aby można ją było wykonać w jednym dniu. Nie bardzo jednak mógł żądać od nienawidzącego mnichów przyjaciela, aby pozostali dłużej w tym klasztorze. Wspomniał mu o tym, pozostawiając decyzję jego uznaniu. Mile się zdziwił, gdy Dionizy odrzekł spokojnie: - Dzień wypoczynku żadnemu z nas nie zaszkodzi. Pisz, a ja będę sobie radził, jak mi się uda. Dzieło Gerarda wywołało ogólny zachwyt. Wszyscy przyznali, że dokumenty klasztoru zyskały na śmierci biednego Wertera. Zastępca przeora zmusił Gerarda do przyjęcia niemieckiego talara, kilku pędzli i farb z bogatych zasobów klasztoru. Chłopak wyruszył w dalszą drogę pokrzepiony na duchu, uważając ten zarobek za dobry omen, piórem wszak właśnie zamierzał zdobyć fortunę i odzyskać swą ukochaną. - Chodź tu, Dionizy - zawołał pogodnie - popatrz, jak obdarowali mnie zacni mnisi. Staraj się od dziś być dla nich sprawiedliwszy; jeśli bowiem mam być szczery, gdy słyszę, jak zowiesz mych dobroczyńców „obłudnikami", ochładza to na moment przyjaźń, którą dla ciebie żywię. - Odwołuję - rzekł Dionizy. - Dzięki ci, dzięki, drogi Dionizy. - Zachowałem się jak grubiański wagabunda. - Ach, nie, nie mów tak! - Widzisz, my żołnierze jesteśmy prostakami i raptusami. Wiem, żem nie był praw, i zwracam tym, których nie rozumiałem, cały mój szacunek. Niesprawiedliwie jest oskarżać tysiące z powodu kilku obłudników.. - Teraześ rozsądny. Rozważyłeś, com ci wytłumaczył? - Nie, to ich robota. Gerard poczuł zadowolenie - wszyscy lubimy dowieść swej racji - i bardzo uważnie słuchał, gdy przyjaciel zaczął opowiadać dzieje swego nawrócenia. - Ano, właśnie pierwszego dnia w czasie obiadu młody mnich koło mnie uczciwie otworzył gębę i rechotał muzykalnie, jak przystoi. „Dobrze - rzekłem - nareszcie trafiłem na człeka, a nie na małpę strzyżoną". Żeby lepiej rozpoznać, co jest wart, walnąłem go w szerokie bary i obznajmiłem z moim hasłem. On na to: „Boże broń!" Ażem podskoczył. Bo łobuz zrobił tak smutną minę, że wyglądał jak Salonion. Nigdy byś nie zobaczył lepszego błazna, nawet na misteriach. „Widzę, że rzemiosło wojenne nie zaostrza dowcipu" - powiada. „Po co istnieje kler, jak nie do walki z szatanem? I po cóż wszyscy mnisi? Na diabła mnich. Gdy diabeł znikł. Mógłbyś wtedy zamknąć klasztory, a my nieszczęśni nie mielibyśmy nic do roboty - trza by nam chyba było przystać do żołnierzy i w ten sposób wskrzesić diabła". Śmiali się ze mnie do rozpuku. „Dobrze, ty jesteś dla mnie prawdziwym mnichem" - powiadam. - A ty dla mnie kusznikiem- rzecze zakonnik. - I ręczę, że mógłbyś nam takie opowiedzieć historie o wojnie, że włosy stanęłyby nam dęba na głowie". - „Excusez! Tej przyjemności balwierz was pozbawił" - mówię - a oni znowu w śmiech. - Cóż za nędzne grubiaństwo! - zauważył po namyśle Gerard. Bezstronny Dionizy chętnie przyznał, że słyszał już weselsze żarty nie darzone takim rechotem. - To była wielka okazja do pozbycia się obłudy. Dobra - powiadam - postaram się wam o chair de poułe, jeśli macie na to ochotę. - „Zobaczymy" - wrzasnęli i przesłali sobie znak dokoła stołu. Dionizy opowiadał dalej, parskając z uciechy, że gdy nadeszła pora spoczynku, zaprowadzono go do celi zamiast do wielkiego dormitorium i surowo zakazano spać; żeby zaś ułatwić czuwanie, zakonnicy przynieśli mu książkę z obrazkami, przedstawiającymi z setkę wesołych przygód mnichów uganiających się za świeckimi niewiastami. W odpowiednim czasie sprowadzili go cichcem i boso na dół do rozmównicy, gdzie zastał obiad godny księcia, dokoła stołu dwunastu wesołych braciszków, najweselszych chłopaków, jakichkolwiek zdarzyło mu się spotkać w życiu, czy to na wojnie, czy podczas pokoju. Opowieści, toasty, żarty i czara wina krążyły wokół stołu. Paru rżnęło w karty - przepysznymi kartami: święta Teresa, święta Katarzyna i inne święte niewiasty lśniące od złota były w niej czterema damami; czarni, biali, szarzy mnisi i bracia mniejsi z krzyżami na habitach wyobrażali czterech waletów. Grali o swoje różańce, a klęli jak szewcy przy przegranej. Około północy cichutki mniszek wykradł się, ale Dionizy i reszta towarzystwa chytrze go wyśledzili, ruszyli za nim do ogrodu i podpatrzyli, jak wyciąga ukrytą w bluszczu sznurową drabinkę. Wdrapał się po niej na mur, szeroki na dziesięć stóp, a jeszcze zręczniej od niego wspięła się tam wiejska samodziałowa spódniczka z zewnętrznej strony, i dopieroż zaczęło się czułe gruchanie: taka scena wydawała mu się bliższa kocim niż kościelnym zwyczajom, toteż z serca wyrwał mu się właściwy komentarz: „miau". Zakonnicy przyłączyli się do miauczącego chóru, tak że świecka dzieweczka krzyczała i bardzo było jej przykro. Albert jednak zawołał tylko: „To wy już tu, zazdrosne miauczące parobki? Jutro w nocy inaczej zamiauczycie. Jutro dla każdego z was, łobuzy, postaram się o spódniczkę". Ta właśnie brutalna groźba pogodziła Dionizego z koniecznością pozostania jeszcze dzień - na prośbę Gerarda. Chłopiec jęknął. Tymczasem, ponieważ nie mogli speszyć bezwstydnego mnicha, a panienka zaczynała już szlochać, urządzili raz jeszcze kocią muzykę, tańcząc w krąg, później udzielili uroczystego błogosławieństwa dwom kwiatkom pnącym się do siebie po murze i wrócili z powrotem do parlatorium, gdzie tymczasem dwóch zakonników spiło się jak bele i leżeli trupem na posadzce, a dwaj inni łkali z rozczulenia. Powlekli więc owych nieprzytomnych, płaczliwych i czułych, i kopniakami wesoło wepchnęli ich do cel. I zamknęli tak, niezmiernie zadowolonych. Gerard odczuł i wyraził głęboki niesmak. Dionizy zachichotał i powiadał mu dalej, jak nazajutrz razem z młodymi zakonnikami spuścili wodę z rybnych stawów, złowili i ukryli na własny użytek masę karpi, szczupaków, linów i węgorzy. W ciemnościach nocy zaprowadzono go znowu bez obuwia krętymi drogami do kaplicy - ciemnego, jakby upiornego miejsca - skąd zeszli po schodkach w dół, do krypty położonej pod podłogą - gdzie otworzyły się przed nimi bramy raju. - Tam to chronią się święci ojcowie na swe modły - wtrącił Gerard. - Nie zawsze - rzekł Dionizy. - Tuziny woskowych świec zapalono, zastawiono książęce jadło - zup piętnaście postnych z cudownym dodatkiem dziczyzny, cietrzewi i zajęcy, dwadzieścia gatunków ryb (jako że był piątek), ugotowanych po mistrzowsku, każdy gość między dwiema dorodnymi dziewuszkami, każde dziewczę między dwoma chłopakami w kapturach- oczywiście wyjąwszy mnie bez kaptura. I pomyśleć, żem musiał zalecać się przez tłumacza! Podejrzewam, że łobuz pakował trzy słowa na swoją korzyść, a jedno na moją: gdyby jednak tak nie robił, musiałby być durniem. Wśród tych „słabych naczyń" znajdowało się parę nowych, które nie chciały się napełnić dobrym winem. Trzeba je było mocno i czule namawiać, zanim umoczyły w nim swe białe ząbki: mais elles s'y faisaient, opowiastki, żarty i czara biegły dokoła stołu (? propos: mają tam pękate flachy na kształt brewiarzy); jeden z mnichów brzdąkał na cytrze i śpiewał piosenki, a głos miał dźwięczny jak skowronek na wiosnę. Dziewczęta słuchając tych śpiewek były z początku czerwone jak płomień, ale „elles s'y faisaient'' Tu Gerard wybuchnął : - Nędzne łajdaki! Gorszyciele młodzieży! Gorszący niewinność! Ty chociaż nie byłeś nigdy nauczony niczego lepszego! Och, że też Bóg nie dopuści! kościół zwaliłby się na głowy całej owej kompanii. Bezbożni, ohydni obłudnicy! - Obłudnicy? - zawołał Dionizy ze szczerym zdumieniem. - Dlaczego? Tak przecież mówiłem, zanim poznałem ich lepiej, a ty mnie powstrzymałeś i przeczyłeś temu. Nie, to po prostu grzesznicy jak wszyscy porządni kompani; ale na czaszkę świętego Dionizego hełmem okrytą, żadni obłudnicy, tylko prawdziwe wesołe hulaki. - Dionizy - powiedział poważnie Gerard - nawet nie wiesz, na jakie narażałeś się tej nocy niebezpieczeństwo. Ten kościół, któryście splugawili wy wszyscy, jest przez duchy nawiedzany: dowiedziałem się o tym od najstarszego z mnichów. Umarli tam przychodzą, zakonnicy słyszeli szelest ich lekkich stóp na kamieniach. - Miséricorde! - szepnął kusznik. - Co więcej - mówił dalej Gerard, zniżając głos prawie do szeptu - niebiańskie dźwięki dochodziły z okolicy tej właśnie kopuły, którą wy zmieniliście w oberżę. Głosy umarłych, odbywających nieziemskie zgromadzenie, mroziły uszy o północy, czasem zaś. Dionizy, wierni czuwając nocami słyszeli śpiew z martwych ust, struny zrobione rękami nie ludzi śmiertelnych i poruszane palcami nie z tego świata dźwięczały słabo jak echo z głębin, od umarłych spoczywających w tych świętych grobowcach. Strach odmalował się na twarzy Dionizego. - Uf, gdybym wiedział o tym, mułami by mnie tam nie zawlekli i straciłbym (tu westchnął) wesołą zabawę. Może dalsza dyskusja rzuciłaby nieco więcej światła na owe widmowe odgłosy, któż to wie? - ale właśnie nadjeżdżał brodaty brat z klasztoru, poganiając muła i wymachując kawałkiem welinu. Była to umowa między Ghysbrechtem i Florisem Brandtem. Gerard szanował ją bardzo jako pamiątkę z domu. Zbladł na myśl, że omal jej nie stracił, i ku niesłychanej uciesze Dionizego nie tylko obdarzył monetą braciszka, ale pocałował w nos muła. - Przeczytam cię teraz - rzekł Gerard - choćbyś była dwa razy tak niewyraźnie napisana, a żebym cię już nigdy więcej nie zgubił - usiadł i chwyciwszy igłę z nitką, wszył dokument z niewieścią zręcznością w kubrak, a jego umysł, serce i dusza powracały w czasie tej pracy do Sevenbergen. Dotarli wreszcie do ziemi obiecanej i Dionizy w wyśmienitym humorze zamiatał czapką przed wszystkimi kobietami, które dygały z uśmiechem w odpowiedzi, a strzelał swym hasłem do wszystkich mężczyzn. Jedni z nich wytrzeszczali oczy, drudzy szczerzyli zęby, inni jeszcze wykonywali jednocześnie obie te czynności; na koniec zaprowadził przyjaciela do pierwszej z tak dawno obiecanych burgundzkich gospod. - Jest mała, ale jak mi wiadomo, stara i dobra - Les Trois Poissons. Ale co to za napis? Nie pamiętam tu tego - i wskazał ręką wielkie litery biegnące w jednej linii wzdłuż całego budynku. - Ach, już wiem: Ici on loge a´pied et a cheual - orzekł wreszcie Dionizy, wodząc wzrokiem wzdłuż napisu i rozglądając się dumnie, odgadnąwszy treść. Gerard spojrzał, sentencja głosiła: ON NE LOGE CÉANS Á CRÉDIT; CE BONHOMME EST MORT, LES MAUVAIS PAIEURS L'ONT TUÉ. ROZDZIAŁ XXXIII Spotkali gospodarza w uliczce. - Witam waszmościów - rzekł zdejmując czapkę w niskim ukłonie. - Oto nie jesteśmy już w Niemczech - powiedział Gerard. W gospodzie powitała ich oberżystka, okazała niewiasta około czterdziestki. Dygnęła i uśmiechnęła się nader serdecznie. - Bądźcie łaskawi usiąść, szlachetny panie - zaprosiła Gerarda i starła fartuchem dwa stołki, które wcale zresztą tego nie potrzebowały. - Dziękuję ci, o pani - odparł Gerard. - „Proszę bardzo - pomyślał - to dopiero grzeszna nacja - mam być łaskaw usiąść? Dokonam tego ze szczególną starannością, jak również łaskawie zadam sobie trud jedzenia, pracy nad trawieniem i wreszcie z pomocą Herkulesa dokonam łaskawie wysiłku, by udać się na spoczynek, oraz usilnie postaram się zasnąć." - Co czynisz, Dionizy? Zamawiasz wieczerzę jeno na dwóch? - A czemuż by nie? - Jak to, czyż mamy wieczerzać nie czekając, aż zbierze się jeszcze czterdziestu? Niech żyje burmistrz! - Aha! Courage, camarade, le dia... - C'est conwenu. Prawo galickie nie dotarło widać do francuskich gospod. W tej w każdym razie rządziły spódniczki; kubraki i spodnie były nieliczne i bierne. Sam oberżysta kręcił się bez zajęcia, zdejmując ciągle przed gośćmi czapkę z głowy, nie przeciążonej myślami, a kobiety, mijając, popychały go na bok, nie patrząc nawet w jego stronę, tak jak odsuwa się gałązkę zawadzającą nam na leśnej drodze. Służąca przyniosła wieczerzę, gospodyni towarzyszyła jej z pustymi rękami. - Proszę bardzo, ichmość panowie - powiedziała wesoło - wasz jedyny w tym miejscu wróg leży pod nożem (chytrze podejrzewam, że mówi to stale). Ruszyli więc do ataku. Oberżystka nieco przysunęła krzesło do stołu i raczyła ich swym towarzystwem uważając, że należy się ono wraz z jedzeniem; gwarzyła więc z gośćmi wesoło jak stara znajoma. Zadość uczyniwszy w ten sposób formom, skrzętna pani oddaliła się, przysyłając w zamian córkę, śliczną i młodą dwudziestolatkę, która zajęła jej wolne miejsce. Nie była tak swobodna i dowcipna jak matka, lecz za to delikatna, wesoła i okazywała niewieścią tkliwość Gerardowi, dowiedziawszy się, z jak daleka przywędrował i jak długa jeszcze przed nim droga. Zabawiła z nimi prawie pół godziny, a gdy odeszła, Gerard zauważył: - To ma być gospoda? Tu jest jak w domu. - Qui fit François, il fit courtois -stwierdził, promieniejąc słuszną dumą Dionizy. - Elegancji! O nie, to za mało. Trzeba być prawdziwym chrześcijaninem, aby przyjąć jak gości i starych przyjaciół domu takich jak my włóczęgów, którzy dziś są tu, a jutro tam. Któż jednak zaiste bardziej zasługuje na grzeczność i miłosierdzie, jeśli nie znużeni podróżni, tak bardzo oddaleni od swoich. O, patrz, jeszcze jedna tu zmierza. Nowo przybyła okazała się służebną, niewiastą około dwudziestu pięciu lat, o zadartym nosku, szerokich roześmianych ustach, błyszczących czarnych oczach i nagich, pulchnych, choć może niezbyt ksztłatnych ramionach. W chwili gdy weszła, jeden z podróżnych pozwolił sobie na nieco swobodny żarcik, ale już po chwili stał się ogólnym pośmiewiskiem, tak szybko załatwiła się z nim swym obrotnym języczkiem. Tak bywa, gdy dźwięczą klingi w szermierce między mistrzem a nowicjuszem, a młokos uderza. Potem ten i ów musiał jeszcze skrzyżować z nią broń, lecz Marion oparła grube ręce na biodrach i wciągnęła całą salę do rubasznej zabawy. Ta wiejska dziewucha miała dar celnego, prostego humoru, który potrafi porwać w rozmowie wszystkich obecnych, nie da się jednak utrwalić na papierze; wydaje się wtedy wulgarnym i płaskim. Nie jest to rapier dowcipu, lecz maczuga. Marion była bogato obdarowana w tym względzie przez naturę, codzienna praktyka w gospodzie dopełniła reszty. Nie czuję się jednak na siłach oddać wiernego konterfektu naszej Marion, mogę ją tylko naszkicować. Działo się to przecież przed czterystu laty2, szyderstwo było wtedy brutalne, dziewczyna odparowywała każdy cios i choć była cnotliwą kobietą, mówiła bez zmrużenia powiek rzeczy, których dziś nie powiedziałby przyzwoity człowiek nawet w wyłącznie męskim towarzystwie. Gerard przysłuchiwał się i przyglądał oszołomiony. Poznawał nową, prawie nieznaną odmianę owego „interesującego gatunku" - homo. Szepnął do Dionizego: - Teraz rozumiem, czemu wy, Francuzi, powiadacie, że język niewiasty jest jej mieczem. Marion właśnie mierzyła się z następnym napastnikiem; i rycerski Dionizy, aby pokrzepić i wspomóc „słabszą płeć" - żelazny kociołek przeciw glinianym dzbanom - wygłaszał swą maksymę: Courage, ma mie, le... - itd. Zwróciła się do niego wprost: - Jakże mógł umrzeć, skoro widzę tu żywego łucznika? (gremialny wybuch śmiechu kosztem sojusznika Marion) - Dziś u nas dzień prania, waszmość panowie - zawiadomiła ich nagle z powagą. - Apres? My podróżni nie możemy przecież rozebrać się i odejść na golasa, póki będziesz prała naszą odzież - zaprotestował zrzędny starzec spod kominka, który nie brał dotąd udziału w przekomarzaniu, teraz zaś wtrącił słówko, zadowolony, że rozmowa staje się bardziej konkretna. - Nie myślałam o was, stary człowieku - odparła wyniośle kobieta. - Jeżeli jednak zwracacie się do mnie (tu powoli zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów) - sądzę, że bez wszelakiej szkody moglibyście wieść do balii cały i w odzieży (wesołość). - Mówiłam zaś, na myśli mając tego młodego pana, który może chciałby wykrochmalić sobie brodę. Tu przyszła kolej na jedwabisty i rzadki zarost na brodzie biednego Gerarda. Najgłośniej ze wszystkich śmiał się zdrajca Dionizy, który szczycił się brodą zacnej długości, należycie sztywną i nastroszoną, tak że Szekspir, choć go nigdy nie widział, mógł o nim właśnie powiedzieć, trafiając w sedno: Dziwnych przekleństw pełny, Z brodą jak kozieł? Gerard ze spokojem znosił żarty Amazonki. - Nie, chambriere - powiedział z uśmiechem - moja broda nie zasługuje na twą uwagę i trud - weź w swoje rączki ten raczej piękny zarost! - i wskazał na owłosienie Dionizego. - Przyjdzie nań czas przy krochmaleniu mioteł. Wszyscy jeszcze wrzeszczeli, aprobując ten dotkliwy cios, gdy pojawiła się gospodyni, a w tej krótkiej chwili, gdy stawiała stopę na progu, nasza Amazonka zmieniła się pozornie w łagodną i skromną dziewicę. Gospodynie cudownie potrafią ujarzmić, te tyranki chciałyby, jak sądzę, zabronić oddychania na tym globie. Musicie wybierać, służebne dziewczęta. Nie pomoże tu nic aktorska zręczność, pani słyszała bowiem salwy śmiechu i w głębi serca nie miała zresztą nic przeciwko temu. -Ach, Marion, dziewczyno - powiedziała dobrodusznie - gdybyś gdacząc za każdym razem złożyła jajko, gospoda „Pod Trzema Rybami" miałaby pod dostatkiem omletów. - Ile jesteśmy wam, pani, winni? - spytał Gerard. - Za co? - Za naszą wieczerzę. - Po co ten pośpiech? Starczy, gdy zapłacicie, panie, odchodząc. Zyskujesz pieniądze, tracisz gościa - oto zasada gospody „Pod Trzema Rybami". - Ale na zewnątrz „Pod Trzema Rybami" jest napis: Ici- on ne loge. - Ba, niech tam pchły siadają na tej ścianie! Tam spojrzyjcie - i wskazała okopcony sufit, pokryty hieroglifami. Były tam rachunki - vulgo karby, zrozumiałe tylko dla oberżystki i jej córy, które zapisywały, wyłażąc na stołek i wydrapując nożem krechy ukazujące sufit pod skorupą sadzy. Gospodyni wyjaśniła, że napis na ścianie miał na celu odstraszyć ludzi bez pieniędzy od gospody, powinien też działać w wypadku, gdy włóczęga o niewypłacalnym obliczu wejdzie jednak i będzie się upierał, aby go obsłużono. - Nie możemy, widzicie, tak po prostu odmówić. Prawo nam tego zabrania. - A skąd wiecie, że moja twarz nie jest właśnie taka? - Niemożebne! Najlepsza twarz, jaka pojawiła się tej jesieni „Pod Trzema Rybami". - A moja, miła pani? - zapytał Dionizy. - Czyż nie widać na niej łotrzykostwa? Przyjrzała mu się bacznie. - Nie jest tak zacna jak u tego chłopaka, ale to twarz prawdziwego mężczyzny. Co prawda - dorzuciła sucho - gdybym była o dziesięć lat młodsza, wolałabym' jej nie spotkać podczas ciemnej nocy i zbyt daleko od domu. Gerard zdumiał się, a Dionizy roześmiał. - Ależ pani, spijałbym chętnie nocną rosę z kwiatka; a wy nie musicie być o dziesięć lat młodsza ani nawet o dziesięć dni, abym nie zaryzykował dla was podrapania policzków. - O, proszę, nasza pani gospodyni - wtrąciła Marion, która weszła w tej chwili do izby - czy nie powiedziałam tu kiedyś, że gdyby chciała jeno, każdego jeszcze mogłaby wystrychnąć na dudka? A gdybyście tak byli ku temu skłonni? - Wierzę, żeś tak rzekła. Podobne to zaiste do gadania pomylonej dziewuchy. - To cudowne, madame - powiedział Gerard. - Co? Ach, nie, nie, nic w tym cudownego. Spędziłam tu przecież całe życie, a pierwszą rzeczą, której musi się nauczyć dziewczyna w gospodzie, to czytanie z ludzkich twarzy. Marion: - Drugą zaś smażenie jaj; nie, kłamstwo; smażenie jaj jest zaiste trzecią. Gospodyni: - Ostatnią - trzymanie języka za zębami, a skromność chyba na święty Nigdy. Marion: - Ach, biada mi! to o moim języku mowa. Już nic nie rzeknę. Ta, pod której jestem opieką, teraz łaje. Wypędzono mnie - wszakem jeno służebną dziewką. Chwytaj to, co jeszcze ostało! Zachwiała się i upadła do tyłu na najładniejszego chłopca w gospodzie, traf chciał, że był nim Gerard. - Ojej! - zawołał zgniewany chłopiec - bez głupich figlów! To za ciężki dla mnie figiel. Czy nie widzisz, iż rozmawiam z panią gospodynią? Marion podniosła się, wykrzywiając twarz grymasem; dwoma lekkimi podskokami znalazła się na środku sali i tam zawirowała w piruecie. - Proszę pani gospodyni- poddaję się. To wy rządzicie tu wszystkimi chłopami - w każdym razie dziećmi rodzaju męskiego. - Ta dziewczyna nie tak głupia jak jej zachowanie - odparła gospodyni. - W czytaniu z twarzy, smażeniu omletów, ot - tuśmy mistrzyniami. Byłoby źle, gdybyśmy w tym chybiać miały, skoro prawie nic więcej nie umiemy. - Nie całkiem dokładnie rozumiecie mnie, o pani. Wydaje mi się słusznie, że uczciwość twarzy uderza od razu wasze doświadczone oko; w jaki jednak sposób, spojrzawszy tu na Dionizego, mogliście odgadnąć jego jedyną słabość, szaleństwo, nieszczęsne kobieciarstwo? - Biedny Gerard zapalał się coraz bardziej, w miarę jak o tym mówił. - Jego kobie... - jego co? - zająknęła się niepewnie pośrodku wyrazu. - Ach, to słowo byłem zmuszony wymyślić dla niego. - Wymyślić? W jaki to sposób dzieciak może wymyślać inne słowa niż te, które wyrosły w przyrodzony sposób w Burgundii? Opamiętajże się. I tak jesteśmy zalani słowami, zwłaszcza brzydkimi. Co za czasy, mój Boże! Niedługo usłyszę z kolei, że wynaleziono nowy oset! - Widzicie, madame, uważałem, iż język za ubogi jest, aby odmalować mego przyjaciela. Musiałem coś wymyślić. Wiecie przecie, że konieczność jest matką... - Oczywiście! to już dość dawne porzekadło, niech mnie... - A więc, o pani, „kobieciarstwo" - tak mówi się o człowieku zakochanym duszą i ciałem w niewiastach. Pięknie was zatem proszę, wytłumaczcie mi, w jaki sposób wykryliście kobieciarstwo tego bałwana? - Zacny młodzieńcze, z igły robicie widły. My niewiasty kątem oka spostrzegamy więcej, niż większość mężczyzn ujrzy przez szlifowane szkiełko. Kiedy tu się krzątam, przyglądając się mym gościom, ujrzałam, że wzrok tego żołnierza nie odrywa się ani na chwilę od niewieściego rodu - moja córka czy Marion, czy też nawet stara jak ja kobieta - wszystko dla niego dobre; i to aż bije w oczy! Ach, ty niemądry, głupi człeku! Wy zaś, młodzieńcze, obracacie się za tym, kto akurat mówi, czy to ona, czy on, i to ma sens. Dionizy ryknął ochrypłym śmiechem. - Mocno się mylicie. Ten gładziutki z miłą buzią kompan to istny Turczyn - jeśli nie sądzić po brodzie. Taki on właśnie jest, jakem łucznik przybocznej gwardii książęcej. Bardziej pogrążony w miłości do jednej holenderskiej dziewuszki, zwanej Małgorzatą, niźli ja w całym tłumie niewiast o jasnych i ciemnych kosach. - Człowieku, to całkiem co innego - odpowiedziała oberżystka. - U ciebie trucizna, u niego lekarstwo. Trzymaj się swej Małgorzaty, mój drogi. Mam nadzieję, że to uczciwe dziewczę. - To anioł, madame. - Aj, aj, aj, wszystkie one aniołami, dopóki się ich lepiej nie pozna. Będę rada, jeśli okaże się jeno uczpiwa, a wtedy ochroni się, młodzieńcze, przed gorszą kompanią. Wy zaś, mój żołnierzu, będziecie jeszcze nieraz mieli kłopoty. Wasze oczy zawsze szkodzić będą waszej duszy. - I sakiewce- wtrąciła Marion- a jego wargi będą spijać rosę, jak to nazywa, z wielu ciernistych krzaków. - Za dużo pyskujesz, Marion, za dużo. - Dziwne przycinki, pani gospodyni; chyba nie wynajęliście mnie jako jednej ze swoich trzech ryb, prawda? - I Marion spochmurniała na trzydzieści sekund. - Tak mówisz do gospodyni? - burknął oberżysta, który właśnie wszedł do izby. - Trzymaj język za zębami - rzekła ostro jego małżonka. - Nie pouczaj dziewczyny, to nie twoja rzecz; dla ciebie jest dobrą służącą. - W tym domu nie wolno zapiać kogutowi, za to kury gdaczą cały dzień. - Możesz sobie piać, ile chcesz, mój mężu, ale za drzwiami. W domu rządzą kury. - Znam przysłowie w tej materii - rzekł Gerard. - Znacie? Powiedzcie zatem! Femme veut en toute saison Etre dame en sa maison - Nie słyszałam tego przedtem, ale święta prawda. Ci, co układają takie porzekadła, mają oczy i języki - oj, mają! Najcenniejsza dla mnie rzecz na świecie to stare przysłowia. - A dla mnie młody małżonek - dorzuciła Marion. - No, macie teraz wszyscy okazję, a nikt się nie zgłasza. O, już za późno. Odmieniło mi się. - Tym lepiej dla jakiegoś biedaka - orzekł Dionizy. Przybycie młodej pani lub raczej, jak ją tu nazywano, małej pani było zachętą do zgromadzenia się całej kompanii wokół ognia. Zasiedli tam jak szczęśliwa, zgodna rodzina: podróżni, gospodarz, gospodyni i nawet w zewnętrznym kręgu służba - toż dopiero zaczęły się opowieści i pogaduszki, do czasu gdy trzeba było udać się na spoczynek. Gdy przyszła kolej na Gerarda, opowiedział pełną grozy historię ze swego repertuaru, ze zbioru rękopisów o „czynach świętych Pańskich". Dreszcz zachwytu wstrząsnął słuchaczami, ale muszę bezstronnie zauważyć, że chłopak pod koniec opowieści zaczął się kiwać na obie strony ze zmęczenia. Zauważyła to młoda gospodyni i spojrzała na Marion. Dziewczyna natychmiast zapaliła świecę i położywszy dłoń na ramieniu Gerarda, powiodła go ze sobą. Wskazała mu pokój i poleciła wybrać sobie jedno z dwóch stojących w nim ładnych białych łóżek. - Każde z nich wydaje mi się rajem - powiedział. - Na tym legnę. Czy wiesz, nie kładłem się rozebrany na noc, od czasu gdy opuściłem swój dom rodzinny w Holandii? - Ach, moje biedactwo! - użaliła się nad nim dziewczyna. - Im prędzej zatem spotka się mój len z twoim zadkiem (hi, hi, hi!), tym lepiej; a więc allons! I nadstawiła mu policzek z obojętną miną, tak jakby to był zwyczaj, jakby wyciągała rękę po napiwek. - Allons! A cóż to znaczy? - To znaczy: dobranoc. Czy w twoich stronach nie pozdrawia się pokojówki? - Nie tak od razu. - Czy robi się z tego wielką sprawę? - Ach, nie przekręcaj; po prostu nie jesteśmy tak swobodni wobec obcych niewiast. - Muszą to być obce i dziwne niewiasty, jeśli nie uważają was za dziwnych durniów. W tym sedno. Wszyscy tłuści, siwobrodzi, co nocują w naszej gospodzie, całują nas, pokojówki - tfu! - a cóż my biedne sieroty marny zapisać na swój rachunek, kiedy taki ładny szczeniak... Biada mi, czas ucieka. Dziewczynie służebnej nie wolno długo ostawać w dziecinnym pokoju; no, więc jak będzie? - Jeżeli nie robi ci to różnicy, niech ci wygodzi mój kompan - za nas obu. On lubi niewiasty, ja nie. - Nie, nie, on potrzebuje kagańca, a nie ostrogi. Proszę, proszę, pójdziesz zatem do łóżka nie uiściwszy zwykłej zapłaty; miło trafić na młodzieńca, który potrafi sprzeciwić się tym starym obyczajom i czoła stawić wyuzdanej dziewusze. Zaiste, będziesz nagrodzony. - Dzięki! Ale co czynisz z moim łóżkiem? - Ja? Jeno zabiorę te prześcieradła, a dam ci inne, na których spał wczorajszej nocy pijany młynarz. - Och, nie nie! Okrutne stworzenie o kamiennym sercu. No... Dobrze, już dobrze. - A la bonne heure! Czegóż to nie robi stanowczość! Teraz zaś zważ upór krnąbrnej dziewki! Gwiżdżę na to. Mam po uszy tej zabawy przez pięć lat, niedobrze mi się od tego robi. Ale sprzeciwiłeś mi się, dlatego przy tym obstawałam, że poszłabym w ogień i wodę. Tak, młody panie, my niewiasty to strasznie przewrotne stworzenia. Wybaczcie nam i trzymajcie nas na odległość- to znaczy: ramienia. No, dobranoc! Już przy drzwiach odwróciła się i powiedziała zupełnie innym tonem: - Niech Najświętsza Panienka i święci Ewangeliści strzegą łoża i głowy biednego młodziutkiego wędrowca daleko od domu! Amen! Za chwilę usłyszał tupot nóg na schodach i wybuch śmiechu w gospodzie, który powitał jej wejście między gości. - Ale charakterek - powiedział do siebie z namysłem Gerard i ziewnął nad swym odkryciem. W ciągu paru minut zanurzył się w suchą kąpiel zimnej, czystej bielizny, niewypowiedzianie odświeżającej po tak długiej przerwie; ogarnęło go rozkoszne ciepło i... znalazł się w Sevenbergen. Następnego ranka Gerard zbudził się cudownie świeży i zabierał do wstawania, gdy nagle pojął, że jest uwięziony. Zniknęła bielizna. Był zupełnie unieruchomiony, bowiem szlafrok jest o wiele późniejszym wymysłem. W epoce Gerarda i wiele jeszcze lat po nim mężczyźni nie tracili czasu na przebieranie, wsuwając się między czyste prześcieradła (jeżeli mogli je zdobyć). Po prostu owijali się w nie nadzy, jak ich Pan Bóg stworzył. Wychodząc z łóżka, żywo przypominali najstarszego syna Bożego: Adama. Gerard podejrzewał, iż Dionizy jest sprawcą jego sytuacji, ale w tej chwili otwarły się drzwi, wpłynęła przez nie Marion z naręczem czysto upranej i uprasowanej bielizny i złożyła swój ciężar na stole. - O, droga niewiasto, jakaś ty dobra! - zawołał Gerard. - Nareszcie się na mnie poznałeś ? - Zaiste. Czy to także zwyczaj ? - Nie, nie zabieramy nigdy bielizny bez uprzedzenia. Pytaliśmy w nocy naszych gości, czy mają bieliznę do prania. Tak więc wstąpiłam też do was; ale spaliście, panie, obaj kamiennym snem. Powiedziałam więc do małej pani: „co za sens budzić zmęczonych ludzi i pytać, czy umarł Karol Wielki i czy wolą nosić brudną, plugawą bieliznę czy czystą, zwłaszcza ten, który ma skórę jak jedwab". - „To, prawda, zaiste" - odpowiedziała młoda pani. - To o mnie mówiła - z powagą uczonego komentatora stwierdził Dionizy. - Zgadnij raz jeszcze, a trafisz w sedno. - Nie zwracaj na niego uwagi, Marion, to zuchwały człek; wiem na pewno, że nigdy nie potrafimy jak należy ci się odwdzięczyć, i przykro mi, że odmówiłem ci wtedy- zrobię dla ciebie wszystko, cokolwiek byś chciała. - A toś taki - roześmiała się filutka. - Widzę, że pragniesz teraz spijać miód z kwiatów, jak to zwie twój wstydliwy towarzysz. Wybacz mi przeto, taki jest co prawda obyczaj, ale nieostrożny. Poniecham tego. Jesteśmy już kwita, chłopcze. - Stój, stój! - zawołał Dionizy, gdy dziewczyna odniósłszy zwycięstwo chciała już odejść. - Bardzo jestem ciekaw, ile tu was było wczoraj w nocy, napawając oczy naszym widokiem. - Była to tak wyśmienita uczta, że wystarczyło nam pół minuty. Kto? Duża pani, mała pani, Joasia i ja, i cały oddział straży, wszyscy na paluszkach. Co noc robimy taki obchód przed snem, aby ochronić dom przed pożarem, i zawsze wędrujemy dużą gromadą. Jesteśmy wtedy odważniejsi, zwłaszcza gdy w okolicy pełno łuczników. - Czemuś mi tego nie powiedziała? Czuwałbym noc całą. - Piękny panie, nasze przysłowie powiada, że kto śpi, nie grzeszy. Tak więc rzekłyśmy sobie: „Tu jest człek, który najlepiej służy Panu Bogu wtedy, gdy śpi. Nie przeszkadzajmy mu w spoczynku". - Co to za figlarka! - autorytatywnie stwierdził Gerard. - Muszę być albo figlarka, albo oszustką. . - Dlaczego to? - Jako że „Trzy Ryby" płacą mi za figlarność. Czy chcecie coś zjeść, nim wyruszycie? Dobra! idę dopilnować mięsa, aby było godne tak zacnych ząbków. -- Dionizy! - Czego sobie życzysz? - Chciałbym, żeby była chłopakiem i poszła z nami w drogę. Toby było wesoło! - Tego sobie nie życzę. Niech już idzie lepiej z nami taka, jaka jest. - O niech Bóg broni! Ależbyś robił z siebie durnia! Zjedli śniadanie, zapłacili rachunek i pożegnali się. Teraz się przekonali, że Marion nie przesadziła, mówiąc o „obyczajach tego kraju". Trzy najważniejsze niewiasty w domu wycałowały ich serdecznie i oni ucałowali owe trzy najważniejsze niewiasty. Uścisnął ich oberżysta i oni objęli go wzajem; chórem wołano: „Wracajcie jak najprędzej. Nie omijajcie nigdy Trzech Ryb. Jeżeli będziecie mieli puste sakiewki, przywieźcie tu jeno siebie. Le sieur crédit dla was nie umarł". Nasi przyjaciele ruszyli w dalszą drogę. Przywędrowali do miasteczka i Dionizy udał się na zakup butów. I tu kupiec stał w drzwiach swego sklepu, ale nie spał. Przyjął Dionizego niskim do ziemi ukłonem. Szybko obsłużył klienta, odprowadził na ulicę i pożegnał uprzejmym pozdrowieniem ze schodków przy drzwiach. Podróżni stwierdzili obaj, że stosunki z takim szewcem przypominają raj. - Choć muszę przyznać, że moje niemieckie buty służyły mi długo - rzekł sprawiedliwy jak zawsze Gerard. Za miastem wyszli na bity gościniec. - To po to, aby mieszczanie nie zabłocili nóg wychodząc na niedzielny spacer z żonami i córkami - objaśnił Dionizy. Te proste słowa przyjaciela, zwykłe jego beztroskie powiedzenie, wywołały obraz domu w sercu Gerarda. - Och, jak tu miło - szepnął. - Rety, a to co? Szubienica i, o Boże, dwa szkielety na niej! O Dionizy, cóż za okropny widok! - Jakżeż się przy nim zalecać! - Nic okropnego - zaprotestował Dionizy - bardzo krzepiący widok. Każdy opryszek w powietrzu - to o jednego mniej na ziemi. Nieco dalej natknęli się na dwa słupy podtrzymujące ogromne koło gęsto nabite żelaznymi kolcami; zwisały z nich kości i strzępy odzieży, smutno rozrzucone dokoła. Gerard ukrył twarz w dłoniach. - Och, pomyśleć, że te strzępy i kości to wszystko, co pozostało z człowieka, który był tym, czym my dziś jesteśmy. - Excusez! stworzeniem chodzącym na dwóch nogach, które kradło. Czyż nie jesteśmy czymś nad to? - Skąd wiesz, że kradł? Czyż nie zdarzało się, że torturowano i zabijano uczciwego człowieka? - O ile wiem, nikt z moich znajomków nie zawisł na szubienicy. - Mieli szczęście. A jak umierali święci? - Ciężką mieli śmierć, ale nie w Burgundii. - Były masakry w Lyonie, a to już u progu Burgundii. Dla ciebie szubienica jest tylko znakiem zbrodni, albowiem nie czytałeś historii. Niestety, gdybyś stał na Kalwarii w owym krwawym dniu, który jeszcze dziś opłakujemy, drżę na myśl, że może krzyczałbyś z radości, patrząc jak wznoszą tam szubienicę; bo krzyż był właśnie szubienicą rzymską wedle ojca Marcina. - Stary bluźnierca! - Ach przestań! To święty i uczony mąż! Och, Dionizy, patrzał byś na tych, którzy cierpieli, jak na łotrów na szubienicy. Krzyczałbyś pewnie: „Wbijajcie gwoździe! Przebodźcie włócznią". Oto trzej zbrodniarze. Trzej roués. Jednak wśród tych trzech jeden był pierwszym chrześcijańskim świętym, a drugi Zbawicielem świata, co Go ukrzyżował. Dionizy zapewnił słowem honoru, że w Burgundii lepiej załatwia się te sprawy. Dodał też po głębokim namyśle, że okropności opowiedziane przez Gerarda, o których słyszał już z ust zacnego proboszcza w rodzinnej wiosce w okresie wielkanocnym, nieraz już doprowadzały go do furii i przekleństw. Okropności te zdarzały się jednak u obcej nacji i przeszło tysiąc lat temu. Mort de ma vie, ufajmy, że to nieprawda albo co najmniej gruba przesada. Przypatrz się tylko, jak wszystkie bajki pęcznieją przechodząc z ust do ust. Myślał jeszcze chwilę i nagle odwrócił się czerwony z wściekłości. - A tobie nie wstyd przechwalać się swoją książkową wiedzą przy nieuczonym przyjacielu, mydlić mu oczy, równając świętych z tymi gadami! Rychło jednak odzyskał humor: - Jeśli masz tak czułe serce dla tego plugastwa, ulituj się nad krukami. To takie same szkodniki. Chcesz, żeby biedactwa szły do łóżeczka nie wieczerzając? Toć to ich spiżarnia. Pozdychałyby z głodu, gdyby martwi złodziejaszkowie nie wisieli sobie tu i ówdzie. Gerard, milczący jak głaz już od dłuższej chwili, poinformował przyjaciela, że uważa temat za wyczerpany, i to raz na zawsze. - Są rzeczy - powiedział - które rozdzielają nasze serca, sprawiają, iż stają się one dalekie jak dwa bieguny, i tak samo różne są nasze umysły. Ale kocham cię mimo to zawsze tak samo - dodał z niewysłowioną słodyczą i czułością. Zbliżało się południe i nasi wędrowcy usłyszeli z dala słaby, jękliwy dźwięk. Hałas stawał się wyraźniejszy, w miarę jak szli naprzód. Dobrzy piechurzy szybko napotkali przyczynę zjawiska: . kilku uzbrojonych w piki żołnierzy i paru strażników maszerowało, pędząc przed sobą stado wyglądające na około sto sztuk bydła. Istoty te były w różnym wieku, tylko parę zdecydowanie starych. Samcy zgnębieni i milczący, samice wydawały słyszane już poprzednio jęki. Innymi słowy - stado prowadzone w imieniu prawa składało się z mężczyzn i kobiet. - Wielkie nieba! - krzyknął Gerard. - Co za gromada ludzi? Dzieci przecie nie mogą być złodziejami! Czekaj, są wśród nich niemowlęta. Co to być może, Dionizy? Dionizy poradził mu, żeby zapytał o to mieszczanina z przypiętą odznaką. - Jesteśmy w Burgundii! Na grzeczne zapytanie otrzymasz grzeczną odpowiedź. Gerard podszedł do strażnika, zdjął czapkę - jego grzeczność została natychmiast skwitowana podobną uprzejmością i powiedział: - Na miłość Najświętszej Panienki, powiedzcie mi, panie, co robicie z tymi biednymi ludźmi? - A co ci do tego, chłopcze? - odpowiedział podejrzliwie strażnik. - Jestem cudzoziemcem, panie, i to bardzo pragnącym nauki. - A to inna sprawa. Co robimy? Ano! A więc my... - Słyszysz, Jakubie? Ten cudzoziemiec chciałby wiedzieć, co robimy. Tym dwom ludziom-narzędziom pochlebiło, że istnieje człowiek, który nie wie tego, o czym. oni przypadkiem wiedzą. We wszystkich epokach taka rzecz łechce ludzką ambicję. W każdym razie szeptanie nie trwało długo, nie bez wpływu była tu rodzima kurtuazja, i strażnik odwrócił się do Gerarda. - Co tu robimy? Hm, hm! Zawahał się znowu; nie żeby go trapiły jakieś wątpliwości co do tego, co czynił, lecz ponieważ starał się znaleźć pojedyncze słowo, które mogłoby wyjaśnić całą sprawę. - Ce que nous faisons, mon gars? - Mais - damę! NOUS TRANSVASONS. - Przelewacie? To znaczy że przelewacie z jednego naczynia do drugiego? - Tak, właśnie tak. - Wyjaśnił, że w ubiegłym roku zaraza zdziesiątkowała miasto Charmes - domy się wyludniły i zabrakło ludzi do handlu. Wyrywano tam sobie zboże i na pół zgniły len. Tak więc burmistrz i radni miejscy wysłali pismo do sekretarza księcia i sam diuk polecił zbadać, w którym mieście jest zbyt pełno. „U nas"-odpisał burmistrz Toul. - „Przysyłajcie więc z osiemdziesięciu czy ze stu waszych mieszczan" - przyszedł rozkaz. Chodziło tu o przelanie z pełnego miasta do pustego. Czyż nasz książę nie dobry to ojciec dla ludu? Nie pozwala osłabnąć księstwu ani zacnym miastom niszczeć od zarazy lub miecza, broniąc ich, gdy trzeba, piką lub kuszą (tu zdjął czapkę przed sierżantem, następnie przed Dionizym), przy innej okazji mądrą swą sztuką rządzenia. Niech żyje książę! Pikinierzy nie chcieli naturalnie dać się przelicytować w lojalności, wrzeszczeli więc stentorowym głosem: „NIECH ŻYJE KSIĄŻĘ!" Wówczas i przesiedleńcy, częściowo dlatego, że w owych czasach lojalność płynęła z nie wyrozumowanego uczucia, z drugiej zaś strony bojąc się może jakichś dalszych niedobrych konsekwencji, gdyby sami jeno pozostali niemi - wznieśli słaby, drżący okrzyk: „Niech żyję książę!" Przeciw temu zbuntowała się sponiewierana Natura. Zaiste, może udane uczucie wyzwoliło prawdziwe, tuż za owym lojalnym chórem rozległa się głośna i przejmująca skarga z piersi wszystkich gnanych kobiet i głęboki, bolesny pomruk mężczyzn. Och, za chwilę całe powietrze napełniło się skargami niewiast i mężczyzn. Oceńcie sami, co to musiało być, jeżeli brutalni pikinierzy zatrzymali się bez rozkazu, straciwszy kontenans, jak gdyby wyrosła przed nimi ściana smutku. - En avant! - ryknął sierżant i ruszyli w dalszą drogę, z pomrukiem jednak i przekleństwem na ustach. - Ach, przykry to jęk - zadrżał jeden z cywilnych konwojentów. - Les malheureux - wykrzyknął z żalem; czyż może bowiem człowiek słuchać rozpaczliwej skargi tłumu i pozostać obojętnym? - Les ingrants ! - Odchodzą z miasta, gdzie byli zbyt liczni i niepotrzebni, do miejsca, gdzie są pożądani; z głodu i nędzy do obfitości - i opierają się. I jeszcze czynią przykry hałas. Myślałby kto, że ich wypędzamy z Burgundii. - Chodźmy stąd - szepnął Gerard. - Chodźmy. Przyjaciele ruszyli przed siebie. Gdy mijali czoło kolumny i ujrzeli mężczyzn idących ze wzrokiem ponuro wbitym w ziemię i płaczące kobiety, które niosły na rękach lub prowadziły przy sobie dzieci, i biedne maleństwa-niektóre wesoło baraszkowały, inne popłakiwały na widok łez matczynych, Gerard starał się znaleźć dla nich jakieś słowo pociechy, ale gardło mu się ścisnęło i nie wykrztusił ani słowa, szepnął tylko: - Chodźmy, Dionizy. Nie mogę urazić tego bólu marnymi słowami pociechy. I zwyczajem artysty starał się tylko co rychlej oddalić od nieszczęścia, którego nie mógł złagodzić. Biegł prawie, by nie słyszeć westchnień i szlochów. - Co jest, kamracie, pożółkłeś jak cytryna. Człeku, nie bierz sobie do serca cudzego zmartwienia. Żaden z tych jęczących niedojdów okiem by nie mrugnął, patrząc, jak wieszają takiego cudzoziemca jak ty. Gerard prawie go nie słuchał. - Przelewać ich? - narzekał. - Jak gdyby krew nie była gęściejsza od wina. O książęta, jakimi jesteście wilkami! Och, biedacy! Ach Dionizy, Dionizy! Gdy patrzę na ich nieszczęście, moje własne staje mi przed oczyma! Ach biadaż mi, biada! - Teraz dopiero gadasz do rzeczy. Żeby biednego chlopczynę przeganiać w taką daleką drogę z Holandii do Rzymu, to zaiste godne pożałowania. Ale w czym krzywda tych skomlących ludzi? Jest ich ze sześć dwudziestek do kompanii. Zresztą nie idą precz z Burgundii. - Oby w niej nigdy nie mieszkali. - Méchant, va! Idą przecie z jednego miasteczka do drugiego. Toć to podróż dla muła! a ty- o tym już ani słowa. Courage, camarade, le diable est mort! Gerard spuścił głowę z powątpiewaniem, milczał prawie milę drogi i nagle odezwał się zamyślony: - Widzisz, Dionizy, moja książkowa nauka jest mi podporą. A ci- to prości ludzie, uważają, że na ich mieścinie kończy się świat. A czymże jest ten świat? Morzem łez. Ach, ten słodki świat. Popatrz: dziewczynka stłukła gliniany dzban! Teraz, choćbym miał wisieć na którejś z waszych szubienic, osuszę czyjeś łzy! - i skoczył dziko ku małej zrozpaczonej istotce jak kania do kurczęcia, w szlachetniejszej jednak intencji. Ujrzał śliczne dwunastoletnie dziewczątko. Łzy zalewały jej policzki, dłonie wznosiła do nieba w swej gorzkiej, choć łatwo przemijającej rozpaczy - rozpaczy, która dotyka nas w dwunastym roku życia; u stóp jej leżała fatalna przyczyna zmartwienia, stłuczony dzban, wart, powiedzmy, pięć ówczesnych miedziaków. - Stłukłaś dzbanek, maleńka? - zapytał Gerard z najszczerszym współczuciem. - Helas! bel gars! Niestety, jak widzisz - i ręce wzniesione do niebios opadły, ukazując skorupy rozrzucone na ziemi. Dziewczę zastygło w tym geście jak obraz przeciwności życia. - I tak płaczesz z tego powodu? - Niestety, muszę, bel gors. Mamusia mnie skatuje. I tak nazywa mnie (tu nowy wybuch łkań) - J-J-Jean-net-on C-c-casse tout. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym stłukła ten dzbanuszek. Hélas! fallait-il donc, mére de Dieu? - Courage, kochanie - powiedział Gerard. - To nie serce twe leży strzaskane. Pieniądz wnet sklei twój dzban. Masz tu sztukę srebra, a tam, blisko jak rzucić kamieniem, mieszka garncarz. Daj mu to srebro, kup nowy dzban, a miedziaki, które ci wyda, zatrzymaj na zabawę z kamratami. Mała główka zrozumiała wszystko, uśmiech zaczął już walczyć z łzami; szloch jednak podobny jest falom, które nie mogą uspokoić się natychmiast, gdy wiatr ucichnie. Dionizy uznał za stosowne dołączyć ze swej strony pocieszenie. - Courage, ma tnie, le diable est mort! - zawołał wesoło nasz wojak. Gerard wzruszył oczywiście ramionami na taką metodę rozweselania dziewczynki. Piękny to instrument Lutnia jednostrunna powiedział. Twarz dziewczęcia rozjaśniła się jak słońce wiosenne. - Jaka dobra nowina! Jaka piękna nowina! - zaśpiewała z serdeczną radością, która przeszła w słodkie zawodzenie, tak jak w naszych starych wesołych melodiach współdźwięczy ton patosu. - Nie będą już mogli więc straszyć nim małych dziewczynek, ZMIENIAJĄC ŻYCIE NASZE W PIEKŁO! - I podbiegła w podskokach. - Oj, opowiem Nanetce. Istnieje teoria, która głosi, że wszystko ma swój odpowiednik. Jeżeli to prawda, Dionizy znalazł, zdawałoby się, umysł, do którego pasowało jego hasło. Kusznik ryczał ze śmiechu na ten nieoczekiwany sukces i zdumienie Gerarda. Mała rączka szarpała go za kurtę, buzia ukazywała się wokół talii żołnierza. Dominującą namiętnością tej małej, lecz żywej istotki stała się teraz ciekawość. - Est-ce toi qui Fas tué, beau soldat? - Oui, ma mie - odrzekł Dionizy, najgrubszym głosem, jaki mógł z siebie wydobyć, słusznie oceniając, że doda to mu nadprzyrodzonej mocy w oczach posiadaczki dźwięcznego sopraniku. - C'est moi. Ça vaut une petite embrassade - pas? - Je crois ben. - Ou'as-tu? - Ça pique! ça pigue. - Quel dommage! je vais la couper. - Nenni, ce n'est rien; et puisque fas tué ce méchant. T'es fi?rement; beau tout d'm?me, toi; t'es ben mieux que ma grande soeur". - A mnie nie pocałujesz, kochanie? - spytał Gerard. - Je ne demande pas mieux. Tiens, tiens, tiens! c'est doulce, celle-ci. Ah! que j'aimons les hommes! Des fames, ça ne m'aurait jamais donné l'arjan blanc, plutôt ça m'aurait ri au nez. C'est si peu de chose, les famés. Serviteur, beaux sires! Bon voiage; et n'oubliez point la Jeanneton ! - Adieu, petit coeur - rzekł Gerard i ruszyli w dalszą drogę. Gdy obejrzeli się za siebie, zobaczyli nieprzyjaciółkę kobiet, która dygała im, stojąc pośrodku drogi i słała im całusy świeżymi jak majowy rumianek usteczkami. - Chodźmy już ! - zawołał wesoło Gerard. - Powinienem dochodzić już do Rzymu. Święty Bawonie, jakiż to niewinny promyczek zaświecił nad naszą krwawą drogą! Zapomnieć o tobie, maleńka Janeczko? Przenigdy pośród tych wszystkich szlochów, szubienic, przesiedleń. Chodźże już, guzdrało, naprzód, marsz! - Zwiesz to marszem - zaprotestował Dionizy. - Będziemy wędrowali do Bożego Narodzenia, a Rzymu nie zobaczymy. Gdy przybyli do następnego miasta, niespodzianie wybiegł za nimi z oberży kusznik i za chwilę jego broda i broda Dionizego spotkały się jak dwie szczotki Był to kolega naszego wojaka. Zaciągnął ich do gospody i nakłonił do wypróżnienia z nim butelki wina. W czasie rozmowy opowiedział Dionizemu, że wybuchło powstanie we flamandzkich prowincjach diuka i że żołnierze otrzymali rozkaz ściągnięcia tam ze wszystkich stron Burgundii. - Zdziwiłem się zaiste, że widzę oblicze twe w inną zwrócone stronę. - Chcę uścisnąć rodzinę, której nie widziałem od trzech lat. Tuszę, że możecie wydusić trochę buntowników beze mnie. Nagle Dionizy podskoczył. - Słyszysz, Gerardzie? Mój kamrat zmierza do Holandii, - No to co?- ach, list! List do Małgorzaty! A będzie tak grzeczny, tak dobry? Żołnierz całym potokiem bluźnierczych wyzwisk poinformował Gerarda, że nie tylko chętnie zabierze, ale w razie potrzeby zboczy z drogi jedną czy dwie mile, aby go doręczyć. Chwili nie zwlekając, Gerard wyciągnął z sakwy kałamarz i pióro i zasiadł do pisania obszernego listu do Małgorzaty. Opowiedział jej pokrótce wszystko, czym ja, może zbyt drobiazgowo opisując wydarzenia, znudziłem swych czytelników. Najdłużej zatrzymał się przy opisie przygody z niedźwiedziem i kąpieli w Renie, żywo i plastycznie opisał charakter Dionizego. Najczulszymi słowy błagał ją, by była dobrej myśli; miał oczywiście kłopoty i groziły mu niebezpieczeństwa, ale wszystko przeminęło, i jedna już tylko nęka go troska, że nie może liczyć na słówko skreślone dłonią ukochanej wcześniej, niż uda mu się dotrzeć do Rzymu. Na zakończenie starał się jeszcze natchnąć ją otuchą. Tak był przygnębiony swą pracą i miłością, że nie zauważył, że wszyscy przebywający w gospodzie goście stanęli wokół i zaglądali mu przez ramię, obserwując umiejętne i zręczne palce w tak rzadkiej sztuce pisania. Dionizy dumny z biegłości przyjaciela zostawił go samego, póki nie spostrzegł, że twarz chłopca zmienia się i potok łez zalewa jego młodziutkie lica, a ciężkie krople spadają na papier, na którym skończył właśnie wypisywać słowa pocieszenia. Teraz Dionizy brutalnie odepchnął ciekawskich i zapytał kamrata łamiącym się ze wzruszenia głosem, czy miałby sumienie nie doręczyć tak czułego listu miłosnego. Żołnierz klął się na świętego Łukasza, że wolałby raczej stracić wskazujący palec prawej ręki. Widząc jego gotowość, Gerard obarczył go jeszcze krótkim, chłodnym listem do rodziców i narysował tam piórem dwie ręce w uścisku, oznaczające pożegnanie. Nawiasem mówiąc, kropla goryczy znalazła się również w liście do Małgorzaty. „Piszę tylko do ciebie i do tych, którym jesteś droga. Jeżeli moi krewni chcą mieć o mnie wieści, niech będą dobrzy dla ciebie i wtedy możesz im przeczytać mój list. Jeżeli jest inaczej, nie rób tego; a w każdym razie jeśli mnie kochasz, nie wypuszczaj tego listu z ręki. Wiem, o co cię proszę i dlaczego, choć może tego nie rozumiesz. Jestem teraz o kilka lat starszy od ciebie i od tego Gerarda, jakim byłem zaledwie miesiąc temu. Dlatego posłuchaj mnie w tej jednej sprawie, jeśli nie chcesz być gorszą małżonką, niż ja, mam nadzieję, będę dla ciebie mężem, co daj Boże." Przemyślawszy tę drugą sprawę, wierzę, że było w tym coś więcej niż gorycz. Młody, lecz wybitny umysł chłopca rozważał przez kilka godzin codziennie sytuację w Sevenbergen i Tergou, analizował każdą zmianę uczuć i okoliczności, które mogły spowodować jego wygnanie. Teraz Gerard ofiarował pieniądze żołnierzowi. Ów zawahał się, lecz odmówił. - Nie, nie, jesteś kompanem mego kamrata. Wzrusza mnie twoja miłość do dziewuchy. Opróżnijmy jeszcze jedną butelkę na twój rachunek i będziem kwita. - Dobrześ rzekł, kolego - krzyknął Dionizy. - Jakbyś wziął talary, zaprosiłbym cię na podwórzec i skrzyżowalibyśmy miecze. - Przytarłbym ci tam rogów - odciął się żołnierz. - Nie wątpię, że starałbyś się o to, hultaju. Wypili następną butelkę, uścisnęli sobie zgodnie z obyczajem dłonie i wyruszyli w drogę, każdy w innym kierunku. Ta zwłoka pokrzyżowała nieco plany Dionizego i wieczór zapadł wcześniej, zanim zdołali dotrzeć do miasteczka, do którego zdążali, gdzie miała być sławna w całej okolicy gospoda. Trafiła się jednak oberża na rozstaju dróg i kusznik, ujrzawszy okazałą dziewoję w drzwiach, rzekł: - Wydaje mi się, że to przyzwoita gospoda - i skierował swe kroki do kuchni. Zamówili bez trudności wieczerzę, oberżysta zażądał od nich jednak zapłaty z góry. Nie była to niezwykła propozycja w żadnym kraju. Nie była jednak również powszechnie stosowana, więc Dionizy dotknięty sięgnął nieco ostentacyjnie do sakiewki, wyciągając złotego talara. - Wydaj mi resztę, a rychło - powiedział. - Wy, oberżysto, łacniej możecie mnie obrabować niż ja was. Gdy przygotowywano wieczerzę, Dionizy zniknął; Gerard odnalazł go naturalnie na dziedzińcu, gdzie pomagał czerpać wodę Manon - pulchnej, choć ponurej, która była niezbyt powabną przynętą do gospody, szepcąc jej do ucha wyszukane komplementy. Gerard chrząknął znacząco i wrócił do stołu, Dionizy zaś przyłączył się do niego po dobrym kwadransie. - Ciężka robota tuż przed końcem marszu - rzekł wzruszając ramionami. - Co to ma z tobą wspólnego? - odpowiedział sucho Gerard. - Wściekły pies wszystkich gryzie. - Przesadzasz. Dobrze wiesz, że ja gryzę jeno piękniejszą połowę. A oto wieczerza, w którą bardziej, zdaje się, warto wbić zęby. W czasie wieczerzy dziewczyna bezustannie kręciła się tam i z powrotem, obrzucając ich znaczącymi spojrzeniami, wyraźnie kokietowała Dionizego, pochylając się nad nim przy sprzątaniu półmisków, szepnęła mu słówko do ucha, na co kusznik odpowiedział skinieniem. Gdy tylko zebrano ze stołu, Dionizy skierował się ku drzwiom, zawiadamiając Gerarda, że posępna blondynka zmiękła i wyznaczyła mu rendez-vous na podwórzu przed stajnią. Gerard podpowiedział mu, że w tym wypadku obora wydałaby mu się odpowiedniejszym miejscem. - Idę do łóżka - rzekł nieco poirytowany. - Gdzie gospodarz ? Wyszedł o tak późnej porze? Mniejsza z tym. Wiem, który nasz pokój. Długo cię nie będzie? - Nie mam takich zamiarów. Żal mi opuścić ciebie i ogień na kominie. Cóż mogę poradzić - są dwa rodzaje zaproszeń, którym nigdy nie odmawia Burgundczyk. Dionizy zauważył postać siedzącą przy studni. Była to Manon, zamiast jednak przyjąć go tak, jak oczekiwał przychodząc na jej wezwanie, dziewczyna załkała. Zapytał, czy jej coś dolega. Szlochała dalej. Czy mógł jej w czymś pomóc. Nie przestała szlochać. Poczciwy Dionizy, wyczerpawszy zasoby swej inteligencji, co nie było trudne, zaczął ją pocieszać zwyczajnym w tym kraju sposobem. Ale odepchnęła go brutalnie. - Czy to czas na głupstwa? - powiedziała łkając. - Zdaje się, że tak sądzisz - odrzekł kusznik gniewnie. Ale zaraz dorzucił czule: - Nie mogę patrzeć na ślicznotkę w rozpaczy. - Nie o mnie chodzi. - O kogo więc? Czy o ukochanego? - Oh, que nenni. Nie ma już mego lubego na tym świecie, a ja Dionizy podniósł się, ale dziewczyna chwyciła go konwulsyjnie żelaznym uchwytem podnieconej kobiety. - Nie zatrzymuj mnie, na litość boską - krzyknął żołnierz. Tu chodzi o życie lub śmierć. - Pst! pst - szepnęła Manon, mocno zatykając mu usta ręką i przysuwając blisko do niego blade wargi. Oczy, które zdawały się zawracać go z drogi, skierowała w stronę niewyraźnych dźwięków. Kusznik zamienił się w słuch. Usłyszał kroki licznych stóp i ani jednego głosu. Dziewczyna szepnęła mu do ucha: - Przyszli. I zadrżała jak liść. Dionizy czuł, że to prawda. Tylu podróżnych nie weszłoby nigdy wśród śmiertelnej ciszy. Kroki zbliżyły się do samych drzwi. - Ilu? - spytał bezdźwięcznym szeptem. - Pst - zbliżyła usta do ucha żołnierza. I któż widząc mężczyznę i kobietę w tej pozie odgadłby, jak zmrożone były ich serca i jak straszliwe wymieniali między sobą szepty. - Siedmiu. - Miecz, sztylet i olbrzym z toporem. Nazywają go Opat. - A mój towarzysz? - Nie ma dla niego ratunku. Lepiej stracić jedno życie niż dwa. Uciekaj! Dionizemu krew ścięła się w żyłach, gdy usłyszał tę niecną radę. „Ach, biedne stworzenie, nie znasz, co to serce żołnierza"-pomyślał. Podparł na chwilę głowę dłońmi i setki myśli o niebezpieczeństwach, którym stawił czoło, zawirowały mu w mózgu. - Słuchaj, dziewczyno! Jest jedyny ratunek dla nas jeżeli będziesz nam wierna. Biegnij do miasta do najbliższej tawerny i powiedz pierwszemu spotkanemu żołnierzowi, że jest tu żołnierz w groźnej opresji, lecz zbrojny, i mogą ocalić mu życie, jeśli się pospieszą. Potem do burmistrza. Ale przede wszystkim do żołnierzy. Nie, ani słowa, tylko całusa, zacna dziewko, i leć! Od twych nóg zależy życie ludzkie. Podkasała spódnicę, aby łatwiej jej było biec. Doszedł z nią aż do drogi, popatrzył, jak ją przebiegała i, kuląc się ze strachu, ześliznęła się, skręciła w nieprzenikliwy cień i zniknęła wśród, burzy. Teraz musi już iść do Gerarda. Ale jak? Musiałby stawić czoło całej bandzie. Zapytywał siebie, co mogą zrobić najgorszego. Wielokrotnie bowiem doświadczył na wojnie, że nieprzyjaciel działa nie tak, jak się spodziewamy, lecz tak, jak spodziewamy się, że nie powinien postąpić. - Napadną mnie, gdy będę wchodził do kuchni! Nie mogę im zostawić czasu. Kiedy przybliżył się do zasuwy, przyszła mu straszna myśl do głowy. „A jeśli już załatwili się z Gerardem?" „Wtedy-pomyślał - trzeba tylko zabijać i zostać zabitym". Napiął łuk i wszedł szybkim krokiem do kuchni. Siedem odrażających twarzy otaczało w krąg ogień, a oberżysta rozlewał im gorzałkę, która poprzedza zbrodnię w każdej epoce. - Co widzę? Kompania! - zawołał wesoło Dionizy. - Czekajcie, chłopy, zaraz się do was przysiadam! - Chwycił zapałkę ze stołu, otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową i wszedł na górę pokrzykując: - Co z tobą, Gerardzie, czego się kryjesz? Cisza. Zawołał głośniej: - Gerardzie, gdzie jesteś? Po chwili, w czasie której Dionizy przeżył godzinę męczarni, dobiegł go nieartykułowany dźwięk z izby położonej na szczycie schodów. Żołnierz wpadł tam i zastał Gerarda śpiącego. - Dzięki Bogu - powiedział załamującym się głosem i fałszując zaczął głośno wykrzykiwać przyśpiewki. Gerard zatkał sobie uszy palcami; ale dostrzegł w twarzy Dionizego grozę dziwnie kontrastującą z tą nagłą wesołością. - Co ci jest? - zapytał siadając na łóżku i szeroko otwierając oczy. - Pst! - szepnął Dionizy, a ruchy jego rąk przemówiły wyraźniej od ust. - Posłuchaj. Wskazał znacząco na drzwi i widząc, że Gerard słucha w napięciu, śpiewał głośno dalej, rzucając pod tą osłoną krótkie urywane sylaby. - (Nasze życie w niebezpieczeństwie) - (Rabusie) - (Kładź kubrak) - (Miecz) - (Pomoc) - (Nadchodzi) - (Mało czasu) - I głośno: - No, co, zejdziesz jeszcze na flachę? - (mów: „nie) - Nie, ja nie. - Ale tam jest pól tuzina przednich kompanów - (mów: zmęczony) - Jestem zanadto zmęczony - rzekł Gerard. - Idź sam. - O nie, nie! - podszedł do drzwi i zawołał wesoło: - Gospodarzu, maminsynek nie chce zejść. Postaw tym zacnym kompanom butelkę. Zapłacę za nią rano. Usłyszał brutalny i dziki chichot. Zauważywszy, że drzwi do kuchni są zamknięte i łotry chwilowo nie mogą ich usłyszeć, zbadał starannie drzwi pokoju i cicho je zamknął, lecz nie zaryglował, i poszedł obejrzeć okno. Było za małe, aby się przez nie wydostać; zmniejszała je jeszcze gruba belka żelazna, wmurowana w kamień. W tym samym momencie, gdy zrobił to mrożące krew odkrycie, szczęknęły głośno ryglowane drzwi wejściowe. Dionizy mruknął: - Zwierzęta już w jatce. Czy jednak rabusie zaczekają z rozpoczęciem ataku aż do chwili, gdy ich ofiary zasną? Chyba tak. Aby więc nie tracić najlepszej szansy, biedacy rozpaczliwym wysiłkiem starali się podtrzymywać rozmowę, rozprawiając o codziennych sprawach, Gerard dowiedział się więc wszystkich szczegółów; Dionizy opowiedział mu też, że dziewczyna pobiegła po pomoc. - Proś niebiosa, żeby nie straciła w drodze odwagi - powiedział kusznik z troską w głosie i począł błagać Gerarda, by mu wybaczył, że sprowadził go z normalnej drogi z jej powodu. Gerard mu przebaczył. - Nie bałbym się ich tak bardzo, gdyby nie zbójca, którego zwą Opatem. Zauważyłem go od razu. Wyższy od ciebie, grubszy od nas obu razem. Walczy toporem. Powiadam ci, Gerardzie, mógłby prowadzić stado dzikich zwierząt do boju. Zabiję tego człeka dziś w nocy albo on mnie zabije. Myślę jednakowoż, że to on mnie zabije. - Uchowaj Boże i wszyscy święci! Ustrzel go w drzwiach! Co znaczy jego siła przeciw twej broni? - Przeszyję go, ale jeśli dojdzie do walki wręcz, biegnij prędko pod jego opiekę, inaczej zginiesz. Żaden z nas nie potrafi zatrzymać ciosu tego topora. Nigdyś nie widział takiego cielska człowieczego. Gerard był za ryglowaniem drzwi, ale Dionizy westchnął i pokazał mu, że połowa drzwi obracała się na zawiasach do zewnątrz i wielka sztaba nie znaczyła więcej niż żaluzja. - Nie chcę, żebyś to zamykał - powiedział - niech myślą, żeśmy mniej podejrzliwi. W ten sposób minęła "prawie godzina, lecz wydała się wiekiem. Jednak była to zaledwie godzina, a miasto leżało stamtąd ledwie o jedno stajanie. Głosy w kuchni stawały się kłótliwe i niecierpliwe. - Nie będą już długo czekali - powiedział żołnierz. - Nie mamy żadnej nadziei, jeśli ich nie zaskoczymy. - Zrobię, co każesz - rzekł łagodnie Gerard. Na tej samej ścianie co drzwi znajdowała się szafa, zaraz za nią było okno, które sięgało prawie do samej podłogi. Dionizy otworzył drzwi szafy i umieścił Gerarda na krześle za nimi. - Gdy pobiegną do łóżka, wal prosto w kark. Taki cios zawsze zabija lub obezwładnia. Następnie żołnierz ułożył w łóżku ich buty, uładził poduszki, aby oszukać kogoś zerkającego z daleka, i zaciągnął zasłonki u wezgłowia. Gerard padł na kolana. Dionizy rozejrzał się i westchnął. - W pierwszym rzędzie pomódl się, aby mi wybaczyli, żem wciągnął cię do tej pułapki. Przyjaciele uścisnęli sobie dłonie i spojrzeli sobie w oczy; ich spojrzenie wyrażało więcej niż słowa. Ręka Dionizego była zimna, Gerarda gorąca. Zajęli wyznaczone stanowiska. Dionizy zdmuchnął świecę. Silne napięcie nerwowe wyostrzyło im słuch, słyszeli poprzez drzwi najcichsze szepty, normalnie niedosłyszalne dla nikogo. Słyszeli wzajemnie bicie swych serc. - Dobra nowina- szepnął kusznik nadsłuchując pod drzwiami. - Ciągną losy. - Módl się, by padło na Opata. - Tak. Dlaczegóż to? - Jeśli przyjdzie sam, dam sobie z nim radę. - Dionizy! - Tak. - Czuję, że oszaleję, jeśli nie przyjdą prędko! - Udać, że śpię? Chrapać? - Czy to... - Może. - Próbuj, i niech Bóg zmiłuje się nad nami! Dionizy zaczął miarowo chrapać. Usłyszeli tupot nóg w kuchni, potem znowu ucichło. Kusznik znowu zachrapał. Potem zajął miejsce za drzwiami. Ale ten, czy też ci, na których padł los, nie chcieli, jak się zdaje, ryzykować. Woleli się nie spieszyć. Gdy Dionizy i Gerard prawie zamierali z zimna, czekając na atak, drzwi na schody otworzyły się ostrożnie i zaraz zamknęły. I nic więcej. Znowu zapadła dręcząca cisza. Potem ciche kroki jednego człowieka na schodach i znowu nic. Niebawem coś ciszej od myszy zaskrobało pod drzwiami i sztuczna połowa drzwi otworzyła się stopniowo, pozostawiając prostopadłą szparę, przez którą wpadł promień światła. Gdyby drzwi były zaryglowane, zawisłyby teraz na tej części sztaby, która wchodziła w prawdziwą połowę, teraz jednak uchyliły się delikatnie same. Otwierały się w stronę izby, więc Dionizy nie podniósł kuszy z podłogi, lecz tylko ścisnął sztylet. Ktoś uniósł świecę i osłaniał jej światło dłonią. Z progu obejrzał łóżko, zadowolony, że obie jego ofiary pogrążone są we śnie. Mężczyzna wślizgnął się do pokoju; lecz gdy uczynił pierwszy krok, zaniepokoiło go coś w położeniu komody i stołka. Nie miał odwagi wejść dalej, postawił świecę na podłodze i pochylił się, aby zajrzeć pod stołek. W tej samej chwili żelazna dłoń chwyciła go za ramię i sztylet wbił się z taką siłą w kark, że ostrze wyszło przez gardło. Zaharczał straszliwie, ale nie krzyknął; kilka cichych ciosów spadło szybko jeden po drugim, każdy z nich był śmiertelny, i oto morderca osunął się bezszelestnie na ziemię. Dionizy zamknął drzwi, zaryglował je delikatnie, przyciągnął również część zewnętrzną i jeszcze czyniąc to, szepnął Gerardowi, aby podał stołek. Chłopak wykonał polecenie. - Pomóż mi go posadzić! - Trupa? - Parbleu. - Po co? - Żeby ich nastraszyć! Zyskać na czasie. Nie skończywszy jeszcze tych wyjaśnień, Dionizy owinął sznurem szyję zabitego i przywiązał go do krzesła. Upiorna postać siedziała na wprost drzwi. - Dionizy, ja to lepiej zrobię. Wybaczcie mi, święci Pańscy! - A co? Tylko spiesz się, nie mamy dużo czasu! Dionizy przygotował kuszę do strzału i, rozdzierając na sztuki słomiany materac, zasłonił ją od frontu. Był gotów do strzału przy otwarciu drzwi, nie miał już bowiem nadziei, żeby ktokolwiek wszedł jeszcze na górę pojedynczo, gdy stanie się jasne, że pierwszy nie wrócił. W tym samym czasie Gerard zajmował się siedzącym trupem. Ku swemu zdumieniu Dionizy ujrzał świetlistą poświatę szybko się rozprzestrzeniającą wokół bladej twarzy zmarłego. Gerard zapalił świecę i twarz zabitego zbójcy zalśniła mocniej jak głowa świetlika. Kusznik zadrżał, zaszczekały mu zęby. - Co to, na litość Boską? - szepnął. - Pst! to tylko fosfor. Ale zrobi swoje. - Odejdź, bo cię zaskoczą. Rzeczywiście z dołu dochodziły gniewne pomruki i wreszcie ktoś odezwał się głębokim basem: - Co on tam robi tak długo? Może łajdak ich rabuje? Podejrzewali więc swego kamrata, nie zaś przeciwników. Wkrótce schody zaskrzypiały pod szybkimi, lecz ostrożnymi krokami. Ktoś cicho spróbował poruszyć drzwi. Kiedy drzwi się oparły, co było oczywiście niespodzianką, sztuczna ich część poruszyła się ostrożnie i czyjeś oko zajrzało przez otwór. Usłyszeli krzyk grozy. Mężczyzna stoczył się w dół i wpadł do kuchni, gdzie po jego powrocie buchnęła wrzawa jak przy budowie wieży Babel. Gerard podbiegł do trupa złodzieja i wziął się na nowo do pracy. - Odstąp, szalony! - szepnął Dionizy. - Nie, nie. Znam tych tępych prostaków. Nie odważą się wejść tu teraz od razu. Mogę go zrobić jeszcze dziesięćkroć bardziej strasznym. - Przymknij choć szparę! Niech cię nie zobaczą przy twej diabelskiej robocie. Gerard przymknął fałszywe drzwi i po chwili jego pędzel przeobraził głowę trupa w obraz, który mógł napełnić grozą każdego. Do dziwnego i może nigdy w historii ludzkości nie spotykanego dzieła użył swej sztuki. Zdobił twarz wroga zabitego, aby przerazić wrogów żyjących: wytrzeszczone ślepia zamienił w ogniste kule; zęby pozostawił białe, aby tym straszniej kontrastowały z resztą, natomiast język i podniebienie wymalował jak płomienie, a opadnięta szczęka ukazywała ponurą, głęboką i czerwoną jamę ustną, na brwiach napisał ognistymi głoskami LA MORT. W czasie tej jego pracy potężny, krzepki Dionizy drżał, obawiając się zemsty Niebios; każda bowiem odwaga ludzka innej jest natury. Zaś banda złoczyńców na dole kłóciła się już w głos, nic nie ukrywając. Piętnaście stopni prowadziło do kuchni, były one prawie pionowe; odległość więc między oblegającymi a oblężonymi była istotnie niewielka, do uszu naszych przyjaciół dobiegało teraz prawie każde słowo. Usłyszeli w końcu, jak któryś krzyczał: - Powiadam wam, że diabeł go porwał i smaży tam w ogniu piekielnym. Wolę uciekać z tego przeklętego domu, niż znów iść na górę do izby, gdzie pełno złych duchów. - Upiłeś się? Czyś oszalał? A może strach cię obleciał - odpowiedział inny. - Nazwij mnie jeszcze raz tchórzem. Dostaniesz sztyletem i pójdziesz tam, gdzie Piotr płonie w ogniu wiecznym. - Nie kłócić się przed robotą - ryknął potężny bas - albo dam wam obu tak po łbie, że znajdziecie się tam, gdzie wszyscy idą wcześniej lub później. - To Opat - szepnął Dionizy. Czuł, że słowa mogły należeć jedynie do olbrzyma, którego widział przechodząc przez kuchnię. Cały dom drżał od jego głosu. Kłótnia trwała jeszcze jakiś czas, wreszcie zapadła cisza. - Wyjrzyj, Gerardzie. - Tak. Co teraz będzie? - Zaraz się dowiemy. - Czy mam czekać na ciebie, czy uderzać pierwszy, jak drzwi się otworzą? - Czekaj na mnie, byśmy nie zmarnowali ciosu, rąbiąc tego samego. Nie stać nas na to, niestety! Śmiertelna cisza. Nagle zjawiło się w izbie coś nowego i serca im zadrżały. Był to promień księżyca. Tak niewiele trzeba maszynie ludzkiego organizmu, aby opanował ją strach i drżenie. Nagła smuga światła, ostra i czysta, wpadła do krwawej rzeźni. Srebrna dusza księżyca, cicha i obca, przez wąskie okno wślizgnęła się do izby jak cienkie pasmo. Opanowawszy strach, Gerard szepnął: - Courage, Dionizy! To oko Boże jest nad nami nawet tutaj. - I upadł na kolana, zwracając twarz ku oknu. Zaiste, jakby oko Boże spoczęło nagle na ludzkiej zbrodni i ludzkich namiętnościach. Po wielokroć to zimne, czyste oko patrzało na krew i mord, niewiele jednak widziało scen bardziej upiornych od tej, gdy dwaj ludzie z oświetlonym trupem pośrodku, dysząc ciężko, czekali na chwilę, by zabijać i zostać zabitymi. Światło księżyca nie mogło przyćmić straszliwego blasku bijącego od trupa, dodawało mu jeszcze grozy, zabity bowiem siedział na skraju strugi promieni przecinających ostro ramię i ucho, które zdawały się niebieskie, nienaturalne i upiorne przy owym niesamowitym blasku, w którym twarz, oczy i zęby świeciły straszliwie. Dionizy nie śmiał nawet zerknąć w tę stronę. Księżyc kładł szeroki pas światła na drzwi, z których kusznik nie spuszczał oka. Szepnął niebawem: - Gerardzie! Gerard spojrzał i podniósł miecz. Mimo iż nasłuchiwali uważnie, nie usłyszeli żadnego szmeru na schodach. Ale tam - przy drzwiach, na skraju księżycowej smugi - ukazywały się końce palców. Wślizgnęły się szpony. Wnet zaczęły pełznąć, pełznąć w dół ku sztabie, lecz niesłychanie powolutku, ostrożnie i stopniowo dopełzły do księżycowego blasku. Nie można było zauważyć ruchu ręki, ale palce stawały się coraz bielsze, dłoń zaś między palcami i kiścią pozostawała w ciemności. Kusznik z wolna uniósł kuszę; złożył się do strzału i długo, starannie celował. Gerard drżał cały. Wreszcie kusza szczęknęła. Usłyszeli ostry zgrzyt i oto dłoń została przygwożdżona do drzwi. Zbójca zaskowyczał przerażony. - Tnij - szepnął zawzięty Dionizy i wzniesiony miecz Gerarda spadł w dół, przecinając kiść dwoma szybkimi ciosami. Ciało spadło z jękiem na zewnątrz. Ręka została nieruchoma, krew spływała po ścianie. Okrutny, lekko zgięty bełt przebił ją na wylot i utkwił głęboko w drzwiach. - Dwóch - rzekł ze straszliwym cynizmem Dionizy. Naciągnął kuszę i znów ukląkł za swą osłoną. - Następny będzie Opat. Ranny napastnik poruszył się i powlókł w dół do czekających na schodach towarzyszy, drzwi do kuchni zamknęły się za nim. " Z dołu dochodziły teraz tylko ciche pomruki. Ostatnie zdarzenie przekonało zbójców, że broń oblężonych jest śmiertelna. - Zaczynam przypuszczać, że odwaga Opata nie jest taka wielka, jak jego kałdun - rzekł Dionizy. Jeszcze nie dokończył zdania, a w ciągu paru sekund wypadki potoczyły się z błyskawiczną szybkością. Kuchenne drzwi otwarły się z trzaskiem, ciężkie, lecz energiczne kroki zadudniły po schodach, wielki chłop pędził po nich nie usiłując się maskować. Jednym potężnym ciosem wyrwał drzwi z zawiasów, padły do wnętrza izby z taką siłą, że rozniosły fortyfikację Dionizego, i kusznik omal sam nie rozciągnął się na podłodze. Na progu stał olbrzym z lśniącym toporem w ręku. Zobaczył trupa z twarzą oświetloną w połowie błękitnym blaskiem księżyca, rozjarzonego czerwienią z drugiej strony i w jamie opadniętej szczęki. Wytrzeszczył oczy, ramię mu opadło, kolana ugięły się, przykucnął ze zgrozy. - LA MORT - wrzasnął przerażonym głosem, rzucając się do ucieczki. Dionizy podniósł się i strzelił mu w twarz, przeszywając szczęki. Olbrzym jednym susem wpadł do kuchni i tam, wsparłszy się na stylisku, pluł krwią, zębami, przekleństwami. Dionizy napiął cięciwę i sięgnął za pazuchę. Wyjął rękę zmieszany. - Wystrzeliłem ostatni belt - jęknął. - Mamy miecze, a ty zabiłeś już olbrzyma. - Nie, Gerardzie - rzekł poważnie Dionizy. - Nie zabiłem go. I co gorsza raniłem. Co za głupiec ze mnie! Strzelać do rejterującego lwa. Gdybym się w to nie wmieszał, nigdy już nie spojrzałby na twe dzieło. - Ha! Ty bacz teraz! Słyszę, jak otwierają drzwi. Dionizy zgnębiony jednym, popełnionym tej strasznej nocy błędem, był już przekonany, że nadeszła jego ostatnia godzina. Podniósł miecz, lecz jak człowiek skazany na śmierć. W tej jednak chwili światło ognia zamigotało na suficie. Gerard poskoczył do okna i wyjrzał na dziedziniec. Zobaczył ludzi z pochodniami i czerwono lśniące pancerze. - Jesteśmy ocaleni! Zbrojni nadeszli! - Błysnął mieczem przez okno, krzycząc: - Prędko! Prędko! W ciężkiej jesteśmy opresji! - Wracaj! - zawył Dionizy - idą! Bij jeno w niego! Opat, w eskorcie dwóch innych opryszków z bronią gotową do ciosu, wpadł do izby. W tym samym momencie rozległo się głośne walenie do drzwi wejściowych. Towarzysze Opata słysząc to, przestraszeni łoskotem i blaskiem pochodni, rzucili się do ucieczki. Ale groźny Opat pozostał. Miotany wściekłością i bólem, wywalił swego zmarłego kompana wraz z krzesłem na środek izby. Trup ciągle patrzał na niego wytrzeszczonymi oczami, więc olbrzym potężnym toporem jak miotłą oczyścił przestrzeń przed sobą i podniósł broń, by rozsiekać obu przeciwników na kawałki. Dionizy i Gerard ustępowali mu siłą, ale nie zręcznością ani odwagą, a co najważniejsze, mieli ustalony plan ataku. Gdy olbrzym uniósł w górę topór, skoczyli na niego jednocześnie jak dwa koty. Gdyby całym rozmachem wymierzył cios swoją bronią, mógłby zabić prawdopodobnie tylko jednego, drugi zaś na pewno wziąłby odwet. Opat wiedział o tym i równie roztropny jak silny, rąbnął rękojeścią prosto w twarz Dionizego i w obrocie ciachnął stalowym ostrzem Gerarda. Dionizy zatoczył się do tyłu zalany krwią. Gerard runął naprzód jak piorun i w momencie gdy spadało nań ostrze topora, wbił z taką siłą miecz w ciało olbrzyma, że rękojeść rąbnęła go w żebra jak cios pięściarza, a Dionizy cofając się chwiejnie do tyłu, aby dopomóc przyjacielowi, ujrzał stalowe ostrze sterczące z pleców Opata. Przebity na wskroś olbrzym ryknął jak byk, upuścił topór i chwyciwszy potężnymi łapami gardło Gerarda, potrząsał nim jak dzieciakiem. Dionizy z wściekłym-okrzykiem ciął mieczem plecy Opata. - Stój teraz prosto- ryczał i wbijał swój zimny stalowy brzeszczot coraz głębiej, tak że ostrze tym razem wyszło mu przez piersi. Tak straszliwie dwakroć z obu stron na przestrzał przebity Opat drgnął gwałtownie i zaczął konwulsyjnie bić piętami w ziemię. Rozwarł szeroko zsiniałe wargi i wrzasnął: LA MORT!- LA MORT! - LA MORT! Pierwszy ryk zabrzmiał rozpaczą, za drugim i trzecim razem był to już tylko zdławiony szept, którego nikt, kto słyszał, nie potrafi już w życiu zapomnieć. Właśnie wyłamano bramę. Nagle ramiona Opata zawirowały jak skrzydła wiatraka, a jego wielkie cielsko w straszliwym skłonie szarpnęło obydwu przyjaciół ku drzwiom, wykręcając niemal kiście z rąk i prawie zwalając ich z nóg. - Jeszcze może zwyciężyć - krzyknął Dionizy. - Dobądź miecza i w niego. Wyrwali dymiącą od krwi broń, ale nim uderzyli po raz drugi, Opat skoczył na wysokość całych pięciu stóp i runął ze straszliwym trzaskiem w dół, rozwalając drzwi jak arkusz papieru. Przez framugę buchnął blask pochodni, na pół oślepiając przerażone twarze ludzi wewnątrz gospody. Zbójcy na pierwszy sygnał alarmu pognali w stronę tylnych drzwi, ale przepędzeni stamtąd przez silną straż, wrócili pędem do kuchni właśnie w chwili, gdy wyłamano zamek i gdy wpadło do wnętrza pół tuzina łuczników w zbrojach. W ostatecznej rozpaczy sięgnęli po miecze. Zanim jednak ktokolwiek zdołał użyć broni, straszliwy huk rozległ się za nimi na klatce schodowej, to runęło w dół ogromne ciało Opata rzucone, jak sądzili, ręką nie należącą do śmiertelnego człowieka, i potoczyło się po podłodze. Krew tryskała z piersi i pleców olbrzyma dwoma potężnymi strumieniami, ciało drgało jeszcze, ale zbój już nie oddychał. Bandyci zdjęci grozą padli na kolana, a łucznicy związali ich, zaś uratowani podróżni stali jak wrośnięte w ziemię posągi, dzierżąc widoczne w czerwonym świetle pochodni, ociekające krwią miecze w dłoni i wyczekując, czy straszliwy wróg nie skoczy na nich znowu w równie cudowny sposób, w jaki żyć przestał. ROZDZIAŁ XXXIV - Gdzie są zacni podróżni? - Tu jesteśmy. Bóg zapłać! Bóg zapłać! Rzucono się hurmem do schodów i pół tuzina twardych, lecz przyjaznych rąk wyciągnęło się ku nim z gorącym uściskiem. - Ocaliliście nam życie, chłopy - krzyknął Dionizy - uratowaliście nas tej nocy. Ocaleni podróżni ujrzeli niesamowity widok na dole: izbę rozpłomienioną od pochodni, lśniące napierśniki żołnierzy, ich spalone na brąz twarze, blade lica związanych zbójców i krwawiącego olbrzyma, którego trupa ci twardzi ludzie pozostawili na podłodze w kałuży krwi. Gerard obszedł wszystkich łuczników i dziękował im uściskiem dłoni. Oczy mu płonęły - wszyscy żołnierze całowali go, Gerard oddawał pocałunki. Potem powiedział do przystojnego młodego, równego mu wiekiem łucznika: - Zacny żołnierzu, proszę cię, dziwna senność mnie ogarnia. Nie pozwólcie nikomu poderżnąć mi gardła, na litość Boską, miejcie na mnie oko. Łucznik śmiejąc się obiecał mu opiekę; myślał, że Gerard żartuje; ale chłopak niemal natychmiast zapadł w głęboki sen. Dionizy zdziwił się nieco, ale nie oponował, odpowiadało mu to bowiem z pewnych względów. Łucznicy oglądali ciało Opata, próbowali je obrócić nogą i zastanawiali się, który z nich dwóch mógłby zrzucić tego olbrzymiego łotra z piętra na dół w tak gwałtowny sposób. Muszą znać jakieś sztuki z bronią. Dionizy początkowo prychał lekceważąco i z pogardą, nie śmiał jednak pysznić się jawnie, mówiąc do siebie: „Obudzi się ten młody wagabunda i zaraz zacznie pleść, że to był palec Boży, a nie ręka śmiertelnika, i inne takie brednie i będę wyglądał jak głupi". Teraz jednak widząc, że Gerard śpi jak kamień, nagle zaczął udzielać tak pożądanych wyjaśnień. - Widzicie więc, kamraci, wbiłem w niego miecz aż po rękojeść; a tu jeszcze ze dwóch uganiało się dokoła, musiałem więc odzyskać oręż lub zginąć: postawiłem mu nogę na brzuchu, dałem kuksańca ręką, kopniaka nogą i wysłałem draba na tamten świat. Umarł w powietrzu i ścierwo rąbnęło tu między was bez ceregieli, ażeście podskoczyli, ręczę za to. Ale na piki i łupy! Po cóż mleć językiem po próżnicy, skoro wszystkie te głupstwa już minęły? Buvons, camarades, buvons! Łucznicy orzekli, że łatwo powiedzieć buvons, trudniej to jednak zrobić, nie ma bowiem żadnego trunku. - Zaraz wam wynajdę trunek. Mój nos odznacza się naturalną skłonnością do wykrywania wina. Za mną, już ja mam nosa; przynieście pochodnię. Wyszli z izby. Ujrzawszy parę kamiennych schodków, zbiegli w dół i znaleźli się w rozległym, nisko sklepionym wilgotnym lochu. Był tu zaduch i pleśń; ze ścian zwisało tu i ówdzie coś, co zdawało się pajęczyną, a okazało się saletrą, która wydzielała się w kryształach z wilgotnych kamieni. - Ach, jakże miły zapach pleśni - powiedział Dionizy - w takich miejscach zwykle kryje się dobre winko; dajcie bliżej pochodnię. O, do diaska! Co tam jest w kącie? Kupa łachów? Nie, to człowiek. Stanęli w krąg, świecąc sobie pochodnią, i ujrzeli przykucniętego, bladego jak ściana i drżącego ze strachu mężczyznę. - To przecie oberżysta - powiedział Dionizy. - Wstawaj, podły tchórzu! - wrzasnął jeden z żołnierzy. - Popatrz, chłopie, złodzieje skrępowani, a ci, co ich wiązali, chodzą o suchym pysku. Wstawaj i dawaj wina, nie widzę tu żadnych butelek. - O, to łotry w łykach? - wymamrotał pobladły oberżysta - dobre wieści, ichmość panowie. Wi-winka? zaraz podaję, czcigodni panowie. Podniósł się niepewnie i chciał prowadzić do piwnicy z winem, ale Dionizy zaoponował: - Nie wiecie wszystkiego, kamraci. On jest w zmowie z rabusiami. - Biadaż mi, zacny żołnierzu, jakżeż mógłbym należeć do szajki przeklętych, rabusiów! Gdzie tu sens? - Dziewka tak rzekła. - Dziewka! Jaka dziewka? Ach, przeklęta zdrajczyni! - Czekaj - powstrzymał go inny łucznik - dziewczyny tu nie ma, poszła do burmistrza. Niech sobie mieszczanie rozsądzą, czy ten tchórz jest winien, czy nie; nie złapaliśmy go na gorącym uczynku i niech lepiej naleje nam wina. - Zaraz, zaraz - bystro zauważył Dionizy. - A dlaczego przeklinał tę dziewkę? Jeśli to uczciwy człowiek, powinien ją błogosławić jako i my! - O nie, zacny panie- odpowiedział oberżysta. - Od dobrego imienia zależy mój kawałek chleba i przekląłem ją, usłyszawszy od was, jak mnie zniesławiła. - Tfuj! Myślę, żeś rabuś, a któryż złodziej nie łże jak najęty? Trzymajcie go zatem, kamraci. Więzień może nalewać wino, jeśli mu rąk nie związali. Gospodarz nie sprzeciwił się, przeciwnie, powiedział, że z największą przyjemnością wskaże im swój skromny zapas win, ma jednak nadzieję, że zapłacą za to, co wypiją, ponieważ za dwa miesiące musi opłacić dzierżawę. Łucznicy śmiali się zgryźliwie z jego naiwności. Jeden położył mu ciężko rękę na ramieniu, inny prowadził z pochodnią. Zbliżyli się już do progu, gdy Dionizy zawołał: - Stój! -Co tam? - W tym kącie są butelki; daj światło. Żołnierz z pochodnią skierował się w jego stronę. Dionizy końcem pochwy swego miecza przeszukiwał kupę łachmanów, na której kucał przed chwilą oberżysta. - Nie, nie - krzyczał gospodarz - wino mam w następnej piwnicy. T u nie. ma nic. - To „nic" jest porządnie twarde - rzekł kusznik i wyciągnął ze stosu jakiś przedmiot. Okazało się, że to tylko kość. Dionizy rzucił ją na podłogę: wydała łoskot. - To tylko kości z kuchni - powiedział gospodarz. - Dotąd nie było nic. Teraz, gdy coś znalazłem, to jeno kości. Tu jeszcze jedna. Spojrzyj! Hm, kamracie, wy też chodźcie i dajcie tu onego niewinnego łotra. Łucznik z pochodnią, imieniem Filip, podniósł kość do światła i obracał ją uważnie w palcach. - No, co? - spytał Dionizy. - Ano, gdyby to było pobojowisko, rzekłbym, że to kość goleniowa człowieka, ani chybi... Ale to nie pole bitwy, nie cmentarz, jeno oberża... - Prawda, kamracie, ale blada jak płótno gęba tego drania mówi, że to pole bitwy, jasne jak słońce. I w tym blasku poznaję te kości. Przysuń no bliżej gębę. Jak zginie połeć słoniny, a pies nie patrzy ci w oczy, tylko kuli ogon między nogi, to gdzie szukasz złodzieja? Zacni bracia, mój rozum się nie myli. Im głębiej sięgam, tym więcej znajduję. Gdyby te kości przemówiły, skóra ścierpłaby uczciwym ludziom, co by tego słuchali. - Biada mi, młodzieńcze, cóż za ohydne bajki wymyślasz! To kości wołów, owiec i kóz, nie zaś, jak myślisz, mężczyzn i kobiet. Uchowaj Boże. - Zamknij pysk! Twoje słowa to wiatr. Masz do czynienia z żołnierzami, a nie z mieszczuchami, którzy nie potrafią odróżnić gnatów cielęcych od żeber swych własnych przodków. Każdy z nas chodził szukać szczątków drogich kamratów i znajdował ich kości tak do czysta obrane przez kruki jak te, które oporządziliście, jak sądzę, tutaj wraz z twymi wspólnikami. Mężczyźni i kobiety, powiadasz? Patrzcie, patrzcie, albo to wspominałem tu choć słówko o kobietach ? Nawet dziecko musiałoby cię podejrzewać. Pole bitwy, kamraci! A czyż ten dom nie był jeszcze pół godziny temu polem bitwy? Pchnijcie mi go tu bliżej, chcę przyjrzeć się jego gębie: a to co, nędzny pachołku? - i podsunął mu nagle przed oczy niewielki przedmiot. - Niestety. Nie wiem. - I ja nie mogę przysiąc; ale zbyt. mała to kość jak na palec mężczyzny. Bracia, zimno mi się robi. Cmentarz, dalibóg, cmentarz. Wyrwał miecz z pochwy i zaczął rozrzucać kupę ziemi, skorup glinianych i kości po podłodze. Oberżysta przekonywał go, że traci na próżno czas. - My biedni gospodarze, grzeszni ludzie - skamlał - oszukujemy na miarze i dolewamy wody do wina; życie nas do tego zmusza, gnębią prawa niesprawiedliwe, aleśmy nie zbrodniarze. Co by nam przyszło z mordowania naszych gości? Niech mnie tu na miejscu piorun niebieski spali, jeśli, panie, znajdziecie tu inne kości niż zwierzęce, resztki od mięs pieczonych w kuchni. Dziewka kuchenna tu je wyrzuca, klnę się na święte imię Matki Bożej, na świętego Pawła, Dominika i Dionizego, mego świętego patrona. Ach! Dionizy przystanął mu przed oczy kość w śmiertelnej ciszy. Tego szczątku żaden już człowiek, choćby był ignorantem czy kłamcą, nie mógł wziąć za kość owcy lub wołu. Ten widok zamknął łgarzowi usta i zmroził serce, choć był on bez serca. Włosy w widoczny sposób zjeżyły się na głowie oberżysty, ugięły się pod nim kolana, jakby mu nogi podcięto. Ale łucznicy pchnęli go brutalnie, zmusili, by stał prosto i patrzał przy świetle pochodni na trupią czaszkę. Biała, ale nie bledsza od twarzy zbrodniarza, patrzała pustymi oczodołami na swego zabójcę, otwierającego coraz szerzej pobladłe usta, które nie mogły wydać dźwięku. - Patrz - rzekł uroczyście Dionizy, drżąc z wściekłości - patrz w oczodoły, z których wyrwałeś oczy, niech ten widok wypali ci ślepią, które kruk wydłubie, nim tydzień dobiegnie końca. Trzymaj tę czaszkę, póki nie skończę szukać. Trzymaj, mówię, bo nie będę czekał na szubienicę - groził drżącemu łotrowi nagim mieczem, póki nie ujął w obie dłonie czaszki i nie zatrzymał jej, prawie mdlejąc. O, gdybyż każdy morderca i taki, co zbrodnię knuje, mógł ujrzeć go chorego i chwiejącego się ze zgrozy, ze zjeżonym na głowie włosem, trzymającego wystygłą czaszkę - człeka, co czuje, że i jego własna czaszka rychło stanie się do tej trupiej podobna! Wkrótce przeszukano stertę kości, znaleziono tam nie jedną ani nie dwie jeszcze lub trzy, lecz o wiele więcej czaszek ludzkich. Łajdak oberżysta witał jękiem każde następne odkrycie. Nagle z ust Dionizego wydobył się rozpaczliwy krzyk, dziwny u tak śmiałego i twardego mężczyzny; żołnierz uniósł ku światłu pochodni bujny kłąb włosów ludzkich. Były to piękne kobiece włosy, spływające ku ziemi złocistą, lśniącą falą. Na ten widok łucznicy szarpnęli mimo woli trzymanym za kark łotrem; on zaś zaskomlał. - Miałem siostrzyczkę z takimi jasnymi, lśniącymi włosami - wykrztusił Dionizy. - Jezu, może to jej! Zabierzcie co rychlej mój miecz i sztylet, bo nie zdzierżę, trzymajcie go z dala od mej ręki, bo zarąbię i ominie go szubienica. A ty, biedna, niewinna ofiaro, na której główce lśniły te prześliczne włosy, słuchaj mnie, przysięgam ci na klęczkach, że nie zostawię tego człeka, dopóki nie ujrzę na własne oczy, jak go łamią kołem na strzępy, choćby jeno za ciebie jedną. Uniósł zgięte kolano. „Choćby miał tyle żywotów, ile tu jest włosów, będę miał je wszystkie, przysięgam Panu Bogu" - i wetknął pęk włosów za pazuchę. Ogarnięty nagłą furią chwycił oberżystę za kark, pchnął go brutalnie na kolana i nogą wepchnął mu twarz między kości ofiar, tam gdzie leżał ich najwyższy stos. Morderca wrzeszczał, potem zawył i zaskomlał jak pies, który wyje i skomli, gdy siłą wetknąć mu nos w zajączka czy inne zabite niewinne stworzenie, które rozszarpał. - Pożycz mi swojej cięciwy, Filipie! - Przewlekał ją kolejno przez oczodoły wszystkich czaszek i powiesił upiorny naszyjnik śmierci i zbrodni na szyi zbrodniarza, popchnął go kopniakiem i wrzucił do kuchni, gdzie był już jeden z rajców miejskich, który przybył w asyście strażników i przyjmował właśnie zeznanie któregoś z żołnierzy. Poważny obywatel miejski zgorszył się widokiem oberżysty zalanego krwią od skaleczeń zadanych mu kośćmi własnych ofiar i przybranego w okropny kołnierz. Ale Dionizy, ciężko dysząc z oburzenia, szedł tuż za nim i w kilku żarliwych słowach wyjaśnił rzecz. - Zwiążcie go wraz z innymi - powiedział surowo rajca. - Mniemam, iż jest z nich wszystkich najpodlejszy. Związany łotr błagał pokornie, by pozwolono zdjąć z niego czaszki. - Hm! Nie zarządziłbym nigdy zaiste, by coś podobnego włożono na śmiertelnika - odrzekł racja. - Ale jeśli już ten kołnierz włożono, nie skinę palcem, by go zdjęto. Zda mi się, słusznie ci on przystoi, zbrodniarzu. Oto twój znak i słusznie wisi nad sercem tak nikczemnym. Zapytał z kolei Dionizego, czy sądzi, że ujęli już całą bandę, czy tylko jej część. - Było ich siedmiu, wasza miłość, i ten oberżysta - odparł Dionizy. Jednego ubiliśmy na górze, jednego trupa zapchnęliśmy w dół, reszta siedzi w pętach przed wami. - Dobrze! przynieście trupa z góry i złóżcie go obok tamtego, którego kazałem stąd zabrać: Usłyszeli nagle zrzędny, podobny do gdakania perliczki głos: - A co to, a co to, gdzie jest ręka, chcę ją widzieć - przemówił mały, cherlawy skryba. - Znajdziesz ją na górze przybitą bełtem do odrzwi. - Dobrze! - Jaki wspaniały będzie widok naszych piéces de conviction- szepnął zwierzchnikowi i zaczął spisywać dowody rzeczowe, wymieniając każde z osobna skrzypiącym głosem w miarę zapisywania. Czaszki - kości - włosy niewiasty - ręka złodzieja - topór - 2 trupy- 1 bełt kuszy. Następnie uznał, że musi koniecznie osobiście przeszukać piwnicę: może tam jeszcze znaleźć jakiś inny bezcenny dowód, na przykład ucho lub nawet kolczyk. Uzyskawszy zgodę rajcy, chwycił pochodnię i pospieszy! do lochu. Wtem wydarzył się wypadek, który nie tylko go powstrzymał, ale dosłownie zmiótł ze dwa kroki w przeciwnym kierunku. Strażnicy wkroczyli właśnie gęsiego na schody prowadzące na górę. Ich dowódca, idący na czele pochodu, ujrzawszy fosforyzującego trupa, który siedział na brzegu łóżka, stanął jak wryty i zastygł ze zgrozy. Z każdą chwilą ogarniało go coraz większe przerażenie, wydał z siebie przypominający wycie wrzask i szybko umknął. Zapomniał o schodach i spadł wstecz na stojącego tuż za nim towarzysza; ten zaś, przestraszony krzykiem i ujrzawszy coś przerażającego, już sam walił się do tyłu i nie mógł utrzymać dowódcy, który, jak większość dowódców straży, był potężnych rozmiarów i odznaczał się piękną wagą. Ci dwaj porwali za sobą trzeciego, trzeci czwartego; wpadli do kuchni i siedli na podłodze, układając się jeden na drugim jak sekwens rzucony na karciany stół. Skryba, biegnący chyżo z pochodnią, runął pod czwartego strażnika, który z rozpędem proporcjonalnym do masy zwalił go natychmiast na plecy jako asa całej piątki; leżał więc, kopiąc i machając pochodnią, na pozór tryumfalnie, w rzeczywistości zaś rzucając się konwulsyjnie, jako że stracił pod wpływem wstrząsu oddech i resztę rozsądku. - Co się tu znów dzieje na litość Boską? - krzyknął rajca, poderwawszy się niespokojnie z miejsca. Dionizy wyjaśnił mu wszystko i zaofiarował się asystować jego miłości. - Niechaj będzie - zgodził się starszy miasta. Jego ludzie poderwali się zawstydzeni, dostojnik sam ich poprowadził i zbadał wszystkie pomieszczenia na górze i na dole. Przesłuchanie więźniów odłożono do konfrontacji z dziewką służebną. Przed świtem w sieć wpadli, żywi i nieżywi zbójcy, wszystkie, dowody zbrodni i kary. W prawie pustej gospodzie zapanowała cisza. Pozostał na miejscu jeden tylko strażnik i Dionizy z Gerardem, pogrążonym jak dotychczas w głębokim śnie. ROZDZIAŁ XXXV Wreszcie Gerard otworzył oczy i ujrzał czuwającego przy nim, nieco zaniepokojonego już Dionizego. - Ależ to śpisz! Przecie południe minęło. - Był to błogosławiony sen - odrzekł Gerard. - Tuszę, że Niebiosa mi go zesłały. Odgrodził gęstą zasłoną wszystko, co działo się tej strasznej nocy. Trudno sobie wprost wyobrazić, że siedzimy tu zdrowi i cali. Wydaje mi się to okropnym snem. - Roztropnie patrzysz na one sprawy, chłopcze; skoro minęły - jeno snem są, cieniem. Zjedz coś, a przestaniesz całkiem o tym myśleć. Obiecałem w południe zabrać cię do miasta i obaj mamy stawić się przed obliczem jego miłości. - Po co? - Na przesłuchanie; chciał cię w owym celu zbudzić, alem mu nie pozwolił, obiecawszy przyprowadzić cię rano. - Nie możesz więc z mego powodu złamać słowa. Gerard umoczył kromkę żytniego chleba w czerwonym winie i zjadł go na śniadanie, po czym obszedł wraz z Dionizym miejsca wczorajszej walki, wrócił stamtąd drżący jeszcze z wrażenia; wreszcie wyruszył wraz z przyjacielem w drogę, zerkając przez płoty i nierozsądnie spodziewając się nagłego napadu. Odzyska! spokój dopiero wówczas, gdy doszli do miasteczka. Dionizy zaprowadził go do gospody „Pod Białym Jeleniem". - Tu już nie bój się zbójów - powiedział. - Znam właściciela tej gospody od wielu lat. Jest obywatelem miejskim, ma nadzieję zostać burmistrzem. Tutaj zdążałem wczoraj. Aleśmy stracili sporo czasu w drodze, noc nas zaskoczyła i - - Zoczyłeś niewiastę w drzwiach i chciałeś być mądrzejszy od Janeczki. Ostrzegała nas, że wszystkie kobiety są nikczemne. - A kto ocalił nam życie, jeśli nie niewiasta? Jeszcze nadstawiła swoje! - Praw jesteś, Dionizy. I choć nie dbam o niewiasty, chciałbym podziękować tej biednej dziewczynie i wynagrodzić ją - choćbym miał oddać pół mej sakiewki. A ty nie? - Parbleu. - Gdzie ją znajdziemy? - Może rajca nam powie. Musimy wpierw iść do niego. Rajca przyjął ich z bardzo dziwnym i niezrozumiałym wyrazem twarzy. Po chwili zastanowienia uśmiechnął się jednak ponuro, wreszcie rozpoczął przesłuchanie Gerarda i zapisywał odpowiedzi; po czym zawiadomił ich, że muszą pozostać w mieście aż do procesu opryszków i być do dyspozycji sądu jako świadkowie pod karą grzywny i więzienia. Nasi podróżni słuchali tego zaskoczeni. - Niedługo to potrwa - dorzucił rajca - ponieważ winnych schwytano na gorącym uczynku. Wy zaś zwiedźcie miasto, którego nie możecie przez tydzień opuścić. Dionizy spojrzał na niego zdumiony tą uwagą, a Gerard uśmiechnął się z naiwności starego rajcy, który przypuszczał, że prowincjonalne miasteczko burgundzkie mogło być przynętą zatrzymującą go w drodze do Rzymu i Małgorzaty. Przeszedł obecnie do tematu, który był w tej chwili najbliższy ich sercom. - Wasza miłość - powiedział - nie możemy odnaleźć w mieście naszej dobrodziejki. - A któż jest waszą dobrodziejką? - Owa zacna dziewczyna, która przybiegła do was nocą i ocaliła nam życie, nadstawiając własne. Nasze serca pałają chęcią, by odwdzięczyć się jej i podziękować. Gdzież ona? - Och, i ona jest w więzieniu. ROZDZIAŁ XXXVI - Jak to w więzieniu, czcigodny panie? Dalibóg, cóż to złego uczyniła? - Ano świadkiem jest i może koniecznie potrzebnym. - Ależ, wielmożny panie burmistrzu, tuszę, że nie przymykacie przecież wszystkich świadków? - wtrącił się Dionizy. Rajca, mile pogłaskany tytułem burmistrza, stał się bardziej rozmowny. - W wypadku zabójstwa zatrzymujemy wszystkich świadków, których podejrzewamy, że mogą uciec i udaremnić sprawiedliwość, przeto zawsze zamykamy kobiety. Mężczyzna bowiem w ciężkich chwilach wytrzyma tydzień, nie odmieniwszy zdania, a niewiasta, jeśli nawet spełni swój obowiązek wobec królestwa w piątek, odmieni gust w świątek albo choć spróbuje to uczynić. Gdybyście dziś chcieli porozmawiać z ową dziewką, usłyszycie, jak beczy, że wysłała pięciu chłopów na szubienicę. Żeby to były niewiasty, można by było jeszcze poprzestać na wezwaniu sądowym, boć one nienawidzą się wzajem i wtedy mają krztynę oleju w głowie. Ale mniemam, inny był powód przymknięcia owej dziewki. Podaj mi, młody panie, te zeznania. - Założył na nos okulary. - A jakże! ona jest podejrzana, że była członkiem bandy. Dionizy i Gerard odpowiedzieli zgodnym okrzykiem protestu. - Nie próbujcie mnie zakrzyczeć - rzekł rajca. - Macie tu czarno na białym: „Jan Hardy (to jeden z tych rabusiów) w czasie przesłuchiwania zeznał, że: e, e, e - już mam - „dziewka imieniem Manon służyła jako przynęta, a jej kochanek Jerzy Vipont, członek naszej bandy, został powieszony w zeszłym miesiącu; ona zaś od tego czasu chodziła strapiona i głośno oskarżała pozostałych o jego śmierć, powiadając, ze nigdy by go nie złapano, gdyby nie ich tchórzostwo, i wedle jego mniemania zdradziła ich jeno z tej złości i -". - Wedle jego mniemania! - krzyknął z oburzeniem Gerard. - Cóż znaczy mniemanie obwiesia, który mści się za to, że go wydała w ręce sprawiedliwości. Cóż warte takie świadectwo? Czyż złodziej nigdy nie kłamie? Czyż zawsze nie jest łgarzem? Czyż nie ma powodów do kłamstwa? Zemsta! Zaprawdę najsilniejsza to ze wszech namiętności. Cóż to za szaleństwo, panie, pytać o zdanie oskarżonego łotra i słuchać jego łgarstw, którymi szkaluje poczciwość - jakby był zacnym człekiem, co przysięga w biały dzień z ręką na Ewangelii! - Młody człowieku- odrzekł rajca - hamuj swój zapał w obliczu władzy! Poznaję po twej mowie, żeś cudzoziemcem. Dowiedz się zatem, że w tym kraju przesłuchujemy każdego człowieka. Nie jesteśmy tak słabi, aby sądzić, iż dojdziemy prawdy zamykając raz lewe, raz prawe ucho. - Przeto słuchalibyście szatana, rzucającego kalumnie na świętych! - Ta, ta, ta! Prawo zajmuje się jeno mężczyznami i niewiastami, a ci nie mogą wymyślić samych kłamstw, choćby próbowali. Dlatego nie zamykamy, jak się to mówi, drzwi stodoły przed ziarnem żadnego człeka. Dopiero gdy je zbierzemy, wiejemy i przesiewamy. Któż ci to rzekł, żem połknął ową złodziejską opowieść jak wodę kryniczną. Zaiste, nie jest tak. Musiałem wszakże tyle jej dać wiary, ile potwierdziło lepsze świadectwo. - Lepsze świadectwo? - Gerard spojrzał zakłopotany. - Któż prócz bandy mógł jeszcze rzec choćby słowo przeciw niej ? - Dziewka we własnej osobie, dalibóg! - Ona sama, panie? Czy i ją przesłuchiwaliście? - Mówiłem wam, że przesłuchujemy wszystkich. Oto jej zeznanie. Umiesz czytać, młodzieńcze? Czytaj więc sam. Gerard spojrzał na Dionizego i odczytał mu na głos. Zeznanie Manon „Pochodzę z Epinal. Opuściłam moje rodzinne strony, bom była nieszczęśliwa: nie mogłam pokochać chłopa, którego mi swatali. Ojciec bił mnie, więc uciekłam. Poszłam do służby. Opuściłam służbę, bo pani była o mnie zazdrosna. Wypędzając mnie powiedzieli, że z powodu mojego zuchwalstwa. Łońskiego roku stałam na rynku z innymi dziewuchami, aby się nająć do służby. Najął mnie gospodarz z oberży Pod Dobrą Gwiazdą . Służyłam tam jedenaście miesięcy. Młody człowiek zalecał się do mnie, ja go kochałam. Miarkowałam, że podróżni przybywają do nas i nigdy nie odchodzą. Powiedziałam kochankowi. Kazał mi siedzieć cicho. Groził. Dowiedziałam się, że był jednym ze zbójeckiej bandy. Kiedy mieli obrabować podróżnych, oberżysta wychodził i zwoływał bandę. Płakałam i modliłam się za dusze podróżnych. Nigdy nic nie mówiłam. Przed miesiącem zginął mój luby. Żołnierz jest do niego podobny, miał taką samą brodę i przypominał mi tego, którego straciłam. Nie wiem, czybym ich ratowała, gdyby nie miał brody. Teraz żałuję, żem powiedziała". Papier o mało nie wypadł z rąk Gerardowi. Przekonał się teraz, że Manon była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Znał bezwzględność prawa i zawziętość prawników. Ukląkł nagle, rzucając się do nóg rajcy. - Pomyślcie, panie, o różnicy między tymi okropnymi ludźmi a słabą niewiastą! Czy miałbyś serce posłać ją wraz z nimi na śmierć ? Czy miałbyś serce skazać nas na to, byśmy patrzyli na jej mękę - wszak gdyby nie nadstawiała dla nas swego życia, nic by jej nie groziło! Biada nam, panie, miej litość dla mnie i mego kamrata, jeżeli nie masz jej dla owej biedaczki. Dionizy i ja jesteśmy uczciwymi ludźmi, złamiesz nam serca, zabijając tę biedną prostą dziewczynę. Cóż moglibyśmy wtedy uczynić? Cóż by nam pozostało, jak jeno podciąć sobie gardła u stóp jej szubienicy! Rajca był człowiekiem twardym, lecz tylko śmiertelnym; błaganie i podniecenie Gerarda zdumiało go, potem wzruszyło. Okazał swe uczucie w dziwny sposób. Stał się zgryźliwy i rozdrażniony. - Wstawaj - powiedział - jeszcze nikt tak długo do mnie nie mówił. Daniel! Wołać tu miejskiego syndyka. Do funkcjonariusza, który stawił się na wezwanie z sąsiedniej izby, powiedział: - Ten głupi chłopak skamle tu o dziewkę! Czy możemy uczynić ustępstwo? Powiedz, iż dopuszczamy ją jako świadka, i przepytaj łagodnie. Ale syndyk miejski był jednym z tych ludzi, dla których wszystko jest „niemożliwe". - Nie, nie, nie możem tego zrobić: jej sprawa inna jest. Gdyby jeno pomagała, moglibyśmy jej przebaczyć i dopuścić ją jako świadka. Gerard wybuchnął gniewem: -Ależ ona postąpiła lepiej! Zamiast im pomagać, sprzeciwiła się zbrodni i ofiarowała jako świadek, przybiegając tu z wiadomością. - Pst, młodzieńcze; tu chodzi o prawo. Rajca i syndyk wdali się teraz w długi dyskurs, jeden podtrzymywał, a drugi zwalczał pogląd, że w świetle prawa Manon odgrywa taką rolę, jakby uczestniczyła w usiłowaniu pozbawienia życia naszych podróżnych. Różnica zdań przyniosła szczęście Manon; rajca zirytował się wreszcie wywodami syndyka miejskiego, który twierdził, że zastępca burmistrza nie może zrobić tego ani owego, co by chciał, i orzekł: „a ja ci pokażę, że mogę uczynić wszystko, co postanowię". Wypuścił więc Manon na wolność, gospodarza „Białego Jelenia" mianował poręczycielem, Dionizy złożył w jego imieniu pięć sztuk złota okupu, a dziewczyna obiecała, nie bez paru szturchańców Dionizego, że zgłosi się jako świadek. Zastępca burmistrza, gdy zwalniał więźniarkę, ulżył swemu sumieniu, wygłaszając krótkie przemówienie, w którym wyłożył powody swej pobłażliwości. - Miasto musi dla każdego wisielca zakupić nowy sznur i ofiarować go bourreau lub też wynagrodzić go umówioną kwotą pieniędzy - wedle zaś opinii zastępcy burmistrza, Manon nie jest godna tego wydatku w takim stopniu jak jej byli sojusznicy - zdeklarowani zbrodniarze. Władze municypalne zaoszczędzą więc sobie zbytecznego ekspensu. Dionizy i Gerard zabrali dziewczynę; Gerard tańczył dokoła niej z radości. Dionizy starał się podtrzymać w niej ducha, zapewniając o niewątpliwym zgonie człowieka, który tak niepokoi jej serce, a Manon szlochała rozpaczliwie. Na drodze pod „Białego Jelenia" zebrał się tłum ludzi, którzy od łuczników znali historię dziewczyny. Żołnierze oczywiście przedstawili ją życzliwie w najlepszych barwach, toteż ludzie wydawali okrzyki na cześć Manon i dodawali jej otuchy, tak że dziewczyna, czując ogólne poparcie i uznanie, poweselała. Oberżysta, który natychmiast zrozumiał, że obecność Manon w gospodzie ściągnie mu gości, przyjął ją uprzejmie i przydzielił izbę na piętrze. Tam zamknęła się i zostawszy sama, znów tonęła we łzach. Biedna prosta dziewczyna czuła się jak na falach, miotana raz po raz w górę i w dół, w górę i w dół. Nasi przyjaciele zobowiązali oberżystę, aby był dla niej dobry, ale strzegł jej jak więźnia, nie dając tego odczuć. Gdy wyszli na ulicę, ujrzeli dwie procesje zbliżające się ku nim z przeciwnych stron. W pierwszej szły liczne gromady gapiów z hałasem i wyciem, nieopisanymi krzykami, które w szczególnych czasach równają ludzi ze zwierzętami polnymi i leśnymi, ujawniając pokrewieństwo, które w późniejszych epokach udaje się nam ukryć. W drugim pochodzie szło z wolna i w głębokiej ciszy kilkoro zakonnic i mnichów. Zbiegowisko otaczało więźniów, których wiedziono pod pręgierz na rynek miejski; duchowni odprowadzali kości ofiar na cmentarz. Obie grupy spotkały się na wąskiej ulicy przy wejściu do oberży i długo nie mogły wyminąć wzajemnie; trumna z śmiertelnymi szczątkami prawie zawadziła o wózek, na którym jechali mordercy - sprawcy śmierci, którzy za parę godzin sami mieli iść na śmierć. Tępy tłum nie od razu zrozumiał ponury sens tego spotkania, jednak po chwili jakaś kobieta krzyknęła: - Patrzajcie no na swoje dzieło, łajdaki! - i okrzyk ten stał się żagwią niosącą pożar; rozległo się straszliwe wycie, zbójcy zaskomleli ze strachu i usiłowali zgiąć karki w pałąk i ukryć głowy na piersi, ale nie mogli się poruszyć, mając skrępowane ręce. Stali więc jak posągi rozpaczy, bladzi, rozszerzonymi trwogą oczami patrząc na trumnę i zazdroszcząc swym ofiarom, które posłali w krainę cieni. Teraz sami mieli tam pójść za tamtymi. A dwaj ludzie, za których przyczyną wyruszyły oba owe pochody, stali i patrzyli z powagą; nawet Manon, usłyszawszy zamieszanie, podeszła do okna i zwyczajem niewieścim, zakrywając twarz dłońmi, zerkała, drżąca, przez palce. To dziwne spotkanie rozdzieliło Dionizego i Gerarda. Pierwszy, wiedziony ciekawością i żądzą zemsty,, poszedł na rynek, drugi zaś zdjął czapkę i pobożnie przyłączył się do żałobnego orszaku, idąc za trumną ofiar, których los omal że nie stał się jego własnym. Przez pewien czas był jedynym uczestnikiem świeckim w żałobnym pochodzie; gdy jednak wyszli na przedmieście, z dala od silniejszych wrażeń, których dostarczał rynek - niejeden rzemieślnik porzucił narzędzia, niejeden kupiec opuścił sklep i tknięty litością lub w poczuciu ludzkości - może zresztą brał przykład z Gerarda - szedł z odkrytą głową za pogrzebem i towarzyszył modłom kościoła przy składaniu owych szczątków na wieczny spoczynek w poświęcanej ziemi. Po zakończeniu obrzędów Gerard podszedł z uszanowaniem do proboszcza i chciał opłacić mszę za dusze pomordowanych. Gerard, syn Katarzyny, zawsze oglądał grosz z obydwu stron, zanim go wydał; próbował więc zakupić mszę po nieco niższej cenie, zważywszy szczególne okoliczności. Ale zacny proboszcz uprzejmie, lecz zręcznie udaremnił zamiar i stanowczo ustalił kwotę wedle ceny rynkowej. W czasie tych pertraktacji odkryli u siebie podobne uczucia. Pobożność i roztropność często idą w parze: rzadko jednak rozwijają się tak dalece jak u obu tych ludzi. Spór o ceny usług religijnych wzbudził w nich wzajemny szacunek, jakby rycerz spotkał godnego w walce przeciwnika. Poza tym zacny curé bardzo lubił ploteczki, a dowiedziawszy się, że jego klient był jednym z pogromców szajki z Domfront, zaprosił go do rozmównicy i wysłuchał całej historii z ust Gerarda. Poczuł sympatię do młodzieńca i rzekł: - Bóg okazał ci swą łaskę. Dzięki mu za to składam z całego serca. Jesteś dobrym chłopcem. - I dodał sucho: - Szkoda żeś nie opowiedział tej historii od razu na cmentarzu. Pewnie odprawiłbym darmo tę mszę. Chociaż - (tu temperatura jego uczuć nagle opadła) - zmieniać cenę i wracać do zawartej umowy nie należy - przynosi to nieszczęście. Otworzę za to dla ciebie butelkę starego médoca, niewielu z moich gości dostępuje tego zaszczytu. - Proboszcz podszedł do kredensu i szukając tam owej wyborowej butelki, mruczał do siebie: - znów zaczynają swoje dawne figle! - Plalt-il? - spytał Gerard. - Nic, nic. No, jest wreszcie. - Nie, wasza przewielebność, słyszałem wasze słowa. Powiedzieliście: „Znów zaczynają swoje dawne figle!" - Tak powiedziałem? - uśmiechnął się proboszcz. Nalał dwa kielichy wina, podsycił ogień długim polanem drewna, bo pieców nie znano jeszcze w Burgundii. - Rzeczywiście powiedziałem: „zaczynają swoje dawne figle?" Pijmy więc to wyśmienite wino i póki sączą się krople, opowiem ci historię w zamian za twoją, choćby moja była tylko bajeczką. Oczy Gerarda błysnęły zainteresowaniem. -Lubisz opowieści? - Nad życie! - Nie spodziewaj się zresztą za wiele. To rzecz bagatelna w porównaniu z twoimi przygodami. Opowieść proboszcza Pewnego razu w królestwie francuskim, księstwie burgundzkim, niecały dzień drogi od miasta, w którym dziś siedzimy i sączymy stary medoc, żył sobie - proboszcz. Rzekłem: żył, choć może to za wiele powiedziane. Parafia była mała, parafianie zachłanni i skąpi, nigdy nie dawali swemu proboszczowi więcej, niż zdołał na nich wymusić. Mniemali, że im więcej ducha jego pozbawią cielesnej powłoki przez chude jadło, tym bardziej święte staną się modlitwy za nich. Nie wiem zresztą, azali takie było ich mniemanie, ale sądzę je po czynach. Znalazł wreszcie na nich sposób. Pewnego dnia najbogatszy w całej okolicy gospodarz przyniósł do chrztu bliźnięta. Proboszcza - jak każe obyczaj - zaproszono na obiad z okazji chrzcin, nim jednak przystąpił do obrzędu, zażądał zapłaty nie tylko za chrzest, ale i za pogrzeb. „Broń Boże i wszyscy święci, proboszczu - krzyknęła matka - nie mówcie o pogrzebie! Nigdy nie widziałam zdrowszych dzieci!" „Ja także, chwała Bogu - odparł curé. - Muszą jednak umrzeć, są bowiem synami Adama, i tak jak i wy, niewiasto, pomrą. Ale kiedykolwiek pożegnają się z życiem, nie poniosą żadnych kosztów, zapłacone bowiem dziś pogrzebowe zostanie zapisane w księdze parafialnej". „Coś jednak będzie ich to kosztowało" - rzekł młynarz, najdowcipniejszy w mieście figlarz i opryszek taki jak wszyscy. Tego bowiem, który był z nich największym łotrem, nie mógł wiedzieć nikt ze śmiertelników, nie wyłączając kata- jeno Bogu to było wiadome. - „Powiadam ci, że nic, młynarzu" - powtórzył curé. - „A ja wam rzekę, że tak, plebanie - upierał się młynarz.-Będzie ich to kosztowało życie". Ogólny śmiech odpowiedział na ten koncept spod młyńskiego kamienia, wesoło zapłacono obie opłaty i bliźnięta stały się chrześcijanami. Ale gdy dziecko następnego parafianina i jeszcze jednego, i wszystkie dzieci potem musiały opłacić koszty pogrzebu albo stracić miejsce w niebie, niezadowolenie zapanowało w parafii. Pewnego pięknego dnia parafianie zebrali się w tajemnicy, wysłali opiekuna parafialnego do biskupa i oto grom spadł na głowę biednego proboszcza. Akurat w obiadowej porze otrzymał wezwanie do pałacu, gdzie miał stawić się z księgami parafialnymi celem wyjaśnienia pewnych zarzutów. Proboszcz od razu zgadł, w czym rzecz. Zostawił nie dojedzony obiad, jako że stracił nagle apetyt, zabrał księgi parafialne i pojechał, trzęsąc się ze strachu. Biskup przyjął go ze srogą miną i przedstawił skargę. „Monseigneur - powiedział pokornie proboszcz - czy parafianie wysunęli więcej przeciw mnie zarzutów, czy jeno ten jeden?" - „Tylko ten, zaiste" - odparł biskup już trochę łagodniej. „Przeto wpierw, monseigneur, przyznaję się do tego czynu". „To dobrze - rzekł biskup - nie będziem niepotrzebnie tracili czasu, a teraz, co masz na swe wytłumaczenie, jeżeli można się z tego wytłumaczyć?" - „Monseigneur, byłem siedem lat proboszczem w tej parafii, ochrzciłem piętnaścioro dzieci, a zmarłych nie pogrzebałem nawet pięciu. Wpierw mawiałem: «zdrowe musi być, dzięki Bogu, powietrze w tej wiosce»; aliści przeglądając rejestry, przekonałem się, iż tak było zawsze, a gdy zbadałem bliżej sprawę, okazało się, iż ludzie urodzeni w Domfront poza nielicznymi wyjątkami kończyli żywot na szubienicy w Aix. Okradali przeto nie tylko swego proboszcza, ale i cały Kościół z jego należności; skoro wisielcy nie płacą opłaty pogrzebowej, znajdując swój grób w powietrza A zatem, znając z własnego smutnego doświadczenia chciwość mych parafian, jak skąpią Kościołowi każdego grosza, zastawiłem pułapkę, aby ich uchronić przed szubienicą, albowiem klin klinem się wybija; wiem, że tacy się znajdą, co ze skąpstwa będą woleli umrzeć uczciwie we własnym łóżku jak zacni ludzie, aby nie dać Kościołowi darmo opłaty za pogrzeb". - Biskup uśmiał się do łez i zaczaj przepytywać wysłannika parafii, który musiał przyznać, że zbyt wielu zaprawdę parafian kończy nieszczęsną śmiercią w Aix. - „Zatem - rzekł biskup - pochwalam ten czyn w moim i moich następców imieniu; będzie się pobierało tę podwójną opłatę, dopóki nie poprawią swoich obyczajów i nie nauczą się umierać w łóżku". - Następnego dnia zgnębieni buntownicy przyszli do proboszcza, mówiąc: „Proboszczu, byliście zawsze dla nas jak ojciec, poza tą jedyną przykrą sprawą. Prosimy was, nie gniewajcie się na nas z powodu owego głupstwa". A proboszcz odpowiedział: - „Dziatki moje, nie byłbym godny waszym być pasterzem, gdybym nie umiał przebaczać. Odejdźcie w pokoju i przyprowadzajcie mi jak najwięcej dzieci, a wtedy wasz ukochany curé nie umrze z głodu dzięki podwójnym opłatom". Biskup często opowiadał tę historyjkę i zachował w pamięci owego curé, aż wreszcie przeniósł go do zacnej parafii, gdzie może poczęstować starym medokiem takich, którzy tego są godni. A nie ma ich wielu. Gerardowi zaświtała w głowie myśl i nie umiał tego ukryć. - Tak jest! - potwierdził gospodarz. - To ja jestem tym księdzem: teraz może już zgadłeś, dlaczego powiedziałem: „znowu dawne figle". Przysiągłbym, iż wywiedli w pole już mego następcę w sprawie zapłaty za koszty pogrzebu. Dobrze, żeś się wyrwa! z owej parafii. I ja takoż. Wpadła nagle mała siostrzeniczka proboszcza: - Wujku, waga! Oj, ktoś obcy! - i uciekła. Ksiądz podniósł się od razu, ale żal mu było rozstawać się z Gerardem. - Łyknij raz jeszcze i chodź ze mną. U wejścia do kruchty stal kościelny z ogromną wagą i odważnikami wszelkich rozmiarów. Kilkoro skromnie wyglądających ludzi stało dokoła niego, jakaś kobieta podeszła parę kroków, uniosła chorowite dziecko, mówiąc: - Czy ciężkie, czy lekkie, wiernie przyrzekam świętemu Kościołowi tej samej wagi miarkę najlepszej żytniej mąki - dam tyleż, ile zaciąży dziecię, niech jeno Bóg uratuje mnie od nieszczęścia. Módlcie się, dobrzy ludzie, za dziecię i za mnie, matkę jego, która przybyłam tu z mym strapieniem i troską. Zważono dziecię, które wrzeszczało jak niemowlę przy chrzcie. - Courage! dame - zawołał Gerard. - Dobry to znak. Mocne jest w nim życie, da radę chorobie. - Bóg zapłać za dobre słowo - podziękowała biedna kobieta. Przytuliła swój ciężar do łona i stanęła, przyglądając się następnej kobiecie, która składała dziecko na wadze! Rozległ się nagle donośny, rozkazujący głos: - Usunąć się, przejście zrobić dla jaśnie pana! Ludzie rozstąpili się jak fale rozcięte przez majestatyczną galerę, gdy wkroczył „pan dworski", mężczyzna we wspaniałym stroju, zdobnym piórem kołpaku spiętym topazową klamrą. Odziany był w kurtę bogato bramowaną futrem, jedwabny kubrak, czerwone pantalony, a trzewiki miały spiczaste jak łyżwy nosy. Wysadzana diamentami rękojeść miecza lśniła ponad aksamitną pochwą, na dłoni siedział sokół. Wszedł na wagę z taką godnością, jakby był panem świata, nie zaś ziemskich włości; sokół zakołysał się i począł trzepotać skrzydłami, uchwycił jednak równowagę i przymrużył ślepia. Kościelny przydźwigał ciężkie odważniki, proboszcz zaś opowiedział Gerardowi: - Nasz dziedzic był śmiertelnie chory i zrobił ślub, że ofiaruje tyle chleba i sera na ubogich, ile sam waży. Kościołowi należy się z tego dziesięcina. - Przepraszam wielmożnego pana; jeżeli jego wielmożność będzie nadal przyciskał swą laską drugą szalę, nie zdołamy uzyskać równowagi. Jego wielmożność uśmiechnął się ponuro, zdjął laskę i oparł się na niej. Proboszcz sprzeciwił się znowu grzecznie, ale bardzo stanowczo. - Milles diabłes!, co mam z nią zrobić? - wrzasnął. - Bądźcie łaskawi przeto odsunąć ją od obydwu szal, panie! Kiedy jego wielmożność uczynił tak, sam wpadł w pułapkę, którą zastawił na Kościół święty, a dobry proboszcz szepnął Gerardowi : - Cretensis incidit in Cretensem - co wykładam: trafiła kosa na kamień. Teraz ksiądz odezwał się pokornie: - Jeżeli wasza wielmożność chciałby coś zaoszczędzić i żałuje, że ofiarował tak wiele Niebiosom, możecie, panie, posadzić sokoła na lokaja i zyskać funt wagi. - Pięknie wam dziękuję za radę, plebanie - krzyknął z wyrzutem wielmoża. - Będę dla nędznego funta pozbawiał biednego ptaka dobrodziejstw świętego Kościoła? Wolałbym, żeby diabeł porwał pewnego dnia cały mój dwór wraz ze mną, niż żeby jego miało coś złego spotkać. - Słodkie jest takie przywiązanie - westchnął proboszcz. - Między ptakiem i bydlęciem - szepnął Gerard. - Pst! - przeraził się pleban. Zanotowano wagę seniora i wierzę, że Niebiosa nie zważyły jednocześnie jego wdzięczności na kościelnej wadze. Niechże mój nieświadomy czytelnik nie dziwi się temu człowiekowi ani jego skąpej wdzięczności wobec Dawcy zdrowia i wszelkich dóbr tego świata. Innymi oczami ludzie spoglądają w oczy śmierci, innymi zaś na przebytą chorobę. Kiedy ludzie dobijają targu, starają się uzyskać jak najwięcej i nie będą się spierali o drobiazgi, czy to z ludźmi, czy też z niebiosami. Nie zmieniliśmy się w tym względzie teraz, w głębi duszy jesteśmy podobni do naszych przodków sprzed czterystu lat; może tylko w tamtych czasach czyniliśmy to odrobinę naiwniej i naiwność ta objawiała się bardziej dotykalnie, jako że w tej surowej epoce ciało górowało nad umysłem, a wszelkie uczucia przybierały materialne kształty. Ludzie odbywali pokutę, biczując się gorliwie, odmawiali różańce, przekupywali świętych woskowymi świeczkami, jadali ryby, aby uświęcić duszę, tkwili w zimnej wodzie dla opanowania swych uczuć i dziękowali Bogu za przywrócone zdrowie za pomocą jednego cetnara, dwóch kamieni, siedmiu funtów, trzech uncji i półtora grama chleba i sera. W czasie mego kazania, a wygłaszam kazania rzadko i nieudolnie, zacny pleban namawiał jaśnie pana, aby ów wstąpił do kościoła i zarządził, co mają zrobić z jego praprapradziadem. - Tam do licha! Wykopaliście go czy co? - O nie, wielmożny panie, nigdy nie był pochowany. - Czyliż że sprawdza się jednak stara opowieść? - Jest tak prawdziwa, że właśnie dziś robotnicy, naprawiając filar, znaleźli w nim stojący szkielet. Posłałbym natychmiast po jaśnie pana, ale wiedziałem, że wasza wielmożność ma nas odwiedzić. - To on! to rzeczywiście on! - powiedział potomek znalezionego wielmoży, przyspieszając kroku. - Chodźmy obejrzeć starego. Ten młodzian jest, jak sądzę, cudzoziemcem? Gerard skłonił się. - Dowiedzże się więc, że mój praprapradziad wysoko się cenił i gdy śmierć zajrzała mu w oczy, nie chciał leżeć w nawie i znosić tam, aby ludzie podłego stanu po nim deptali. Tradycja głosi, że wziął od swego syna (mego prapradziadka) przysięgę, iż pochowa go na stojąco w jednym z kościelnych filarów. - W tym miejscu opowiadania wkroczyli do świątyni. - Powiedział: „H o ł o t a nie będzie mi deptała po brzuch u". Tam do licha! - nie przestając mówić, dziedzic laską odbił zręcznie czaszkę, która w podskokach potoczyła się do jego stóp, rzucona przez małego chłopca, który, zobaczywszy co uczynił, z wrzaskiem rzucił się do ucieczki. Jego wysokość z wściekłością szurnął za biegnącym czaszką; co widząc proboszcz wydał okrzyk zgrozy i wyciągnął rękę, by temu przeszkodzić, ale było za późno. Pleban biadał głośno i, jakby wywołał tym złe duchy, z jakiejś kryjówki wypadła cała gromada dzieci; choć niewidoczne, lecz słyszane nadto dobrze, zatupotały, wybiegając z kościoła jak stado zwierzyny w gęstym lesie. - Ach, to podłe brzdące! - krzyknął proboszcz. - Tylko robotnicy wyjdą na chwilę, a już pełno bachorów w kościele. Mam nadzieję w Bogu, że nie znaleźli nieboszczyka dziedzica. Nie, nie, przypominam sobie, że okryłem kości kubrakiem murarza i - och, wszyscy święci! - kubrak ruszony! Spełniły się najgorsze obawy biednego plebana. Młode plebejskie pokolenie zepsuło szkielet dumnego starego szlachcica. Malcy zrabowali kości, które wydawały się im przydatne do pewnych dziecinnych, modnych wtedy u nich zabaw i gier. - Ekskomunikuję ich do dziesiątego pokolenia! - grzmiał duchowny. - Szkoda fatygi - rzekł dziedzic, dla którego nie było nic świętego, i pogłaskał swego sokoła - jeszcze dość tu pozostało z mego przodka, nie warto przeklinać. Włóż go z powrotem! Włóż go z powrotem! - Wasza wielmożność życzy sobie na pewno, abyśmy złożyli te kości w poświęconej ziemi i odprawili liczne msze za biedną, dumną duszę zmarłego? Szlachcic pogłaskał sokoła. - Tak sądzicie, panie plebanie? - powiedział. - Nie, nie, to zbyt stara sprawa; tak lub owak musiał już wyjść z czyśćca w g ó r ę lub w dół. Nie rozwiążę dla niego swojej sakiewki. Na wszystko jest właściwy czas. Adieu, ichmość panowie! Adieu, mój antenacie! - i wyszedł z godnością, pogwizdując do sokoła i głaszcząc go. Jego przewielebność spojrzał za nim pełen troski. - Cretensis incidit in Cretensem - rzekł ze smutkiem. - Myślałem, że mam u niego murowany tuzin mszy. Nie mogę jednak żywić do niego żalu, raczej do tych małych nicponiów, którzy rzucili na nas jak piłką czaszką jego przodka; bo któż będzie czcił swego praprapradziadka grając w piłkę jego głową? Cóż, trzeba nam być lepszymi chrześcijanami od niego. - Zebrali więc z szacunkiem kości, proboszcz zamknął je na klucz i zabronił robotnikom, którzy właśnie wrócili do kościoła, zamurowywać kolumnę, dopóki pod groźbą gniewu Kościoła nie odnajdą ostatniej kosteczki wielmożnego pana. Potem pokazał Gerardowi w kościele sławny relikwiarz, przed którym stały dary w postaci woskowych świeczek, jak jest w zwyczaju wszędzie, itd. Była tam jednak woskowa podobizna sokoła kunsztownie wyrobionego z wosku i tak pomalowanego, że robił wrażenie żywego. Spojrzenie Gerarda padło nań natychmiast i chłopiec wyraził swój gorący zachwyt. Proboszcz przyznał mu rację. Gerard zapytał plebana: - Czy święty mógł lubić polowania z sokołem? Taka naiwność rozśmieszyła proboszcza: - Skądże, przecież to wyrzeźbiony sokół. Gdy trafił się panom szlachetnego pochodzenia ptak, którego nie mogą wytresować, zamawiają sobie jego podobiznę i przysyłają ją wraz z upominkiem do nas do relikwiarza, prosząc świętego, aby wpłynął na upór i uczynił go podatnym jak wosk. Takie to ma znaczenie i, moim zdaniem, bardzo są roztropne one poczynania. Gerard skinął głową. - Muszę niestety stwierdzić, ojcze przewielebny, że gdybym był świętym, stanąłbym chyba po stronie niewinnej gołąbki, nie zaś okrutnego sokoła, który ją rozdziera. - Masz rację, na świętego Dionizego - rzeki proboszcz. - Ale pamiętaj, że święci są wyrozumiali, sami byli ludźmi z krwi i kości i znają słabość ludzką i głupotę. Tę figurkę przysłał biskup awinioński. - Czyżby w tym kraju biskupi polowali z sokołem? - I ten, i wszyscy inni. Każdy szlachcic poluje i chodzi z sokołem uczepionym u rękawicy. Mój przewielebny opat z najbliższego sąsiedztwa i wielmożny pan, który przed chwilą nas opuścił, wiodą dwuletni spór, gdzie mają umieszczać swe sokoły na tymże ołtarzu. Każdy żądał dla swego ptaka prawej strony ołtarza! - Co za profanacja! - Ach nie, nie! widzisz, dopięliśmy tego, że odkładają rękawicę i ptaka, przystępując do komunii świętej. Swoje zdobne klejnotami rękawice oddają służącemu lub zwykłemu chrześcijaninowi, ale ukochanych sokołów nie chcą postawić na mniej poczesnym niż ołtarz miejscu. Gerard zapytał, jak zakończyła się owa walka możnych o sokoły. - Cóż, opat ustąpił, tak jak Kościół ustępuje ludziom świeckim. Wyszperał w starych książkach, że lewica jest bardziej zaszczytna, jako że w rzeczywistości jest po prawicy, skoro ołtarz jest po wschodniej stronie, ale wychodzi na zachód. Odstąpił więc jego wielmożności rzekomą prawicę, zaś sam zadowolił się właściwą prawą stroną; tak to Kościół może jeszcze przechytrzyć świeckich wielmożów i ich niewiedzę, z przeproszeniem. - O nie, ojcze przewielebny, ja szanuję Kościół. Jestem wychowany w klasztorze i winienem wszystko, co mam i czym jestem, świętemu Kościołowi. - Teraz rozumiem moją tak nagłą ku tobie sympatię. Jesteś zacnym chłopcem. Przychodź i odwiedzaj mnie, kiedykolwiek zechcesz. Gerard zrozumiał ostatnie słowa księdza jako znak, iż może teraz odejść. Sam także tego pragnął, był bowiem ciekaw, co też Dionizy widział i czynił przez cały ten czas. Skłonił się więc proboszczowi i opuścił kościół. Znalazłszy się na powietrzu, pobiegł co sił przed siebie, lecz skręcając na rogu ulicy, wpadł na olbrzymi brzuch, którego właściciel chwycił go silnymi kleszczami rąk, by utrzymać równowagę; stanąwszy pewnie na nogach, wcale nie zwolnił żelaznego uchwytu. - Przepuść mnie, człecze - powiedział Gerard. - Nie tak zaraz. Jesteś moim więźniem. - Więźniem? - Tak. - Za cóż to, wielkie Nieba? - Za co? Za czary. - CZARY? - Czary. ROZDZIAŁ XXXVII Zbójcy zostali skazani na dwie godziny pręgierza w rynku po to, aby wszyscy mogli się im przyjrzeć, rozpoznać ich, stwierdzić, czy oni, czy też któryś z nich nie ma na sumieniu innych jeszcze zbrodni, i w razie potrzeby złożyć odpowiednie zeznanie w sądzie. Stali cały ten czas i nikt nie wysunął przeciw nim nowego oskarżenia. Nie miało to zresztą znaczenia w sprawie nocnych łupieżców, owych ptaków drapieżnych i wampirów polujących pod osłoną ciemności na znużonych podróżnych, przeważnie cudzoziemców. Akurat gdy zabierano ich z rynku, rozległ się straszliwy krzyk wśród zebranego tłumu i jakaś niewiasta wskazała palcem jednego z opryszków. Oczy prawie wyskakiwały jej z orbit, lecz nim zdołała wykrztusić słowo, padła zemdlona. Ludzie stłoczyli się dokoła niej, jednymi powodowała chęć pomocy, innymi ciekawość. Gdy kobieta zaczynała odzyskiwać przytomność, gapie rozpoczęli snuć domysły. - Na tego wskazała. - Nie, na tamtego. - Nie, nie - sprzeciwił się inny - tego wisielca z włosami kobiety na szyi. Dalsze uwagi były już zbyteczne. Nieszczęsna niewiasta ledwie odzyskała zmysły, rzuciła się jak lwica na oberżystę. - Moje dziecko! Łotrze, łajdaku, oddaj mi dziecko! Chwyciła lśniące złote włosy, które strażnicy powiesili na szyi zbrodniarza, zerwała je i pokryła pocałunkami. Przez mgłę swego zaćmionego nieszczęsnego umysłu zrozumiała jednak, że zaginiona córka nie żyje, i zasłabła ponownie, skomląc i szlochając nad nieszczęsnymi włosami tak żałośnie, że tłum ruszył na zbrodniarza z dzikim pomrukiem. Szybko pozbawiliby go życia, bo w tych czasach każdy mężczyzna nosił narzędzia śmierci za pasem. Ale Dionizy wyciągnął zaraz miecz i wołając: - A moi, camarades! - zatrzymał tłum. - Kto go palcem tknie, zginie. Otoczyli go inni łucznicy i z trudem osłonili zbója, Dionizy zaś zwrócił się do wołających o krew zbrodniarza ludzi: - Jakaż to zemsta? Bylibyście tak głupi, aby odbierać ofiarę katowskiemu kołu i pozwolić gadowi umrzeć lekką śmiercią? Broń łuczników powstrzymała motłoch skuteczniej niż wymowa Dionizego, groźny, pomruk zrywał się co pewien czas, a oczy tłumu płonęły zemstą. Co widząc, pachołkowie miejscy otoczyli więźniów zwartym kręgiem i pod ochroną łuczników odprowadzili ich przezornie do więzienia. Motłoch wznowił wrogie okrzyki zarówno przeciw więźniom, jak przeciw strażnikom. Dionizy, upewniwszy się o bezpieczeństwie złoczyńców, poszedł pod „Białego Jelenia", gdzie spodziewał się spotkać z Gerardem. Po drodze spostrzegł dwie dziewczyny pracujące przy oknie na pierwszym piętrze. Pozdrowił je. Uśmiechnęły się do niego. Rozpoczął pogwarkę. Wygląd ich był przyjemny, obyczaje swobodne. Zaprosił je na wspólny posiłek pod „Białym Jeleniem". Wzbraniały się. Gdy jednak zbyt łatwo przyjął to do wiadomości, zgodziły się chętnie na poprzednią propozycję. W miłym towarzystwie zapomniał o Gerardzie, którego wleczono w tym czasie do więzienia; po drodze chłopak oprzytomniał nieco i zapytał, z czyjego polecenia został zatrzymany. - Na rozkaz zastępcy burmistrza - odparł pachołek. - Zastępca burmistrza! Biadaż mi! Czymże mógł biedny cudzoziemiec obrazić wielmożnego pana? Oskarżenie o czary musi być tylko pozorem. Nie jestem czarownikiem,; jeno chłopcem biednym, rzuconym daleko od rodzinnego domu. Pachołek się zniecierpliwił. - Pokaż mu kopię pisma, Jakubie - powiedział. Jakub rozpostarł dokument, trzymając go oburącz w odległości półtora jarda od oczu Gerarda, w tym samym momencie olbrzymi pachołek chwycił mocno więźnia za ramiona. Obydwaj strażnicy drżeli na myśl, że chłopiec może zawładnąć pismem, do którego przywiązywali przesądne znaczenie. Ale biedny więzień nie myślał o czymś takim. Nie sądzę, by miał ochotę dotknąć pergaminu cęgami. Wyciągnął tylko szyję, przeczytał treść dowiadując się, z ogromnym zdumieniem, że podpis należał rzeczywiście do życzliwego zastępcy burmistrza. Zdobył się na odwagę i spróbował przekonać swego prześladowcę, że zaszła tu pomyłka. Widząc jednak, że jego słowa nie wywarły wrażenia, zażądał doprowadzenia go przed oblicze dostojnika. -Co ty na to, Jakubie? - Niemożebne. Nie mamy rozkazu, aby go stawić przed jego miłością. Czytaj pismo! - Przyjaciele zacni, przecież nic w tym złego. Dam każdemu z was po talarze. - Co powiesz na to, Jakubie? - Ano, powiadam, że nie mamy rozkazu, aby go nie prowadzić do jego miłości. Czytaj nakaz! - Powiedzmy, że poprowadzimy go do więzienia okrężną drogą, wstępując do jego miłości. Tak postanowiono. Wzięli pieniądze, dając Gerardowi do zrozumienia, że wyrządzają mu uprzejmość. Chłopak wyczuł, że oprócz dużej ilości srebra chcą również trochę wdzięczności. Próbował zaspokoić także i t ę chciwość, ale słowa więzły mu w gardle. Nigdy nie miał talentu to udawania. Stanął przed zastępcą burmistrza, drżąc ze strachu i wrażenia. Łamiącym się głosem zapytał, czym mógł go obrazić, odkąd opuścił tę samą izbę wraz z Manon i Dionizym. - Niczym, o ile mi wiadomo - odrzekł rajca. Gdy pokazano mu pismo, powiedział Gerardowi, że podpisywał je o świcie. - Starzeję się i pamięć mnie zawodzi; rozprawiając o dziewczynie całkiem zapomniałem o twym własnym przewinieniu; ale teraz już pamiętam. Wszystko w porządku. Oskarżam cię o czary. Poczekaj ! nim zostaniesz wtrącony do więzienia, usłyszysz, co rzecze oskarżyciel. - A ty biegnij - zwrócił się do pachołka - i przyprowadź go przed nasze oblicze. Wysłannik nie mógł od razu odnaleźć oskarżyciela. Dostojnik zniecierpliwiony czekaniem sam wyjaśnił Gerardowi główny punkt oskarżenia; zarzucano mu, że tchnął w ciało umarłego ogień piekielny, który płonął, a nie spalał. - Jeżeli to prawda, młodzieńcze, bardzo ci współczuję, spłoniesz bowiem na ogniu z uczciwych polan sosnowych, ułożonych na rynku Neufchateau. - Błagam cię, panie, zezwól mi na rozmowę z przewielebnym księdzem proboszczem. Radny odradzał to chłopcu szczerze. - Kościół jest bardziej surowy wobec czarowników niż władze miejskie. - Ależ ja jestem niewinny, panie- żaląc się, wyszlochał Gerard. - No cóż, jeżeli m y ś 1 i s z, że jesteś n i e w i n n y... - Strażniku, odprowadź go do proboszcza. Uważajcie, żeby wam nie umknął. Niewinny, patrzcie no! Zastali proboszcza ubranego w roboczy kubrak; naprawiał taczki. Gerard opowiedział mu wszystko i błagał pokornie o pomoc. - Za to, żem użył odrobiny fosforu - w obronie własnej - przeciw rozbójnikom, którzy będą powieszeni. Nasz czarodziej miał szczęście, że poprzednio już opowiedział proboszczowi całą historię, tak że teraz ten bystry człowiek od razu pochwycił właściwy sens wydarzenia. Władze miejskie pragnęły tylko karać, widziały tylko winę. Jego przewielebność spojrzał z ogromną powagą i rzekł: - Muszę przepytać cię na osobności w tej tak niefortunnej sprawie. Zabrał chłopaka do osobnego pomieszczenia i rozkazał pachołkowi trzymać straż przed drzwiami izby i być gotowym, gdy go zawezwie. Olbrzymi strażnik stanął na progu i drżał ze strachu, oczekując, że lada chwila pokój wyleci w powietrze w obłoku cuchnącej siarki piekielnej. Skoro tylko proboszcz zaś znalazł się sam z chłopcem, zrzucił maskę surowości i stał się znowu sobą. - Pokażże mi tę sztuczkę - poprosił, płonąc ciekawością. - Tak nie mogę, panie, musiałoby być zupełnie ciemno w pokoju! Proboszcz spiesznie zasłonił światło drewnianą okiennicą. - A teraz? - Na czym mam to zrobić? - spytał Gerard. - Nie mamy twarzy nieboszczyka. To właśnie wyglądało tak niesamowicie. Pleban rzucił okiem w krąg po pokoju. - Na tym obrazie: to mój święty patron. - Uchowaj Boże: to byłoby świętokradztwo. -Głupstwo! To chyba się zetrze? - A jakże, ale nie śmiem być tak zuchwałym wobec świętego - sprzeciwiał się „czarownik". - Bzdury! - rzekł duchowny. - Co prawda, jeśli wypróbuję to na świętym obliczu, przekona się wasza przewielebność, że nie są to sztuczki szatana. - Może dlatego ci to proponowałem - odrzekł chytrze ksiądz. Tak zachęcony Gerard wymalował oczy i nozdrza świętego na wizerunku i proboszcz aż podskoczył. Chłopiec rozświetlił jeszcze włosy paroma świetlistymi plamami, tak że cała twarz świętego zalśniła jak robaczek świętojański. - Matko Boska! - wykrzyknął proboszcz - to przedziwne rozumiem teraz, że wzięli cię za czarodzieja, widząc tak płonącą twarz zmarłego. A teraz chodź ze mną. Nałożył szarą sutannę i szerokoskrzydły kapelusz. Już po kilku minutach znaleźli się przed obliczem zastępcy burmistrza. Przy boku dostojnika stał jego zły duch, oskarżyciel, który sączył mu truciznę do ucha; odziany był w czerwone obcisłe spodnie i takież buty, czarną z błękitnymi wyłogami szatę, zaś na głowie miał kapelusz w kształcie piroga. Pozdrowiwszy dostojnika, proboszcz zwrócił się do tej osobistości i powiedział dobrodusznie: - Widzę, Mangis, że znowu wzięliście się do roboty i obgadujecie uczciwych ludzi. Stara to bajka, wasza miłość, najtrudniej pogodzić się dwóm z jednego cechu. Ten oto Mangis, który uprawia czarnoksięstwo i dziś wieczór sprzedałby się szatanowi, lecz Książę Ciemności nie tak głupi, by kupować to, co może mieć darmo; ten Mangis, który byłby czarownikiem, a jest jeno samochwałem, oskarża o czarnoksięstwo zacnego chłopca, który w obronie życia posłużył się sekretem chemicznym, doskonale znanym tak mnie, jak każdemu innemu duchownemu. - Ale chłopak nie jest duchownym i nie ma prawa wdawać się w takie tajemnice - zaprotestował rajca. - Jest bardziej duchownym niż świeckim. Został wychowany w klasztorze i posiada niższe święcenia - odpowiedział przytomnie proboszcz. - Żywo więc, czarowniku, wycofuj skargę, wycofuj skargę i nie gadaj po próżnicy! - Nie zrobię tego, wasza przewielebność - odrzekł stanowczo Mangis. - Jestem czarodziejem, ale uprawiam białą, a nie czarną magię. Nie zawieram paktu z szatanem, przeciwnie, ciągle walczę z nim dozwolonymi i koniecznymi sposobami. Nigdy nie sprofanowałem sakramentów, jak zwykli to czynić parający się czarnoksięstwem; nie przemieniani się w kota, aby ssać krew niemowlęcą, nie zabieram im oddechu, jak również nie bezczeszczę trupów płomieniami. Ostrzegam tylko wieśniaków, zawiadamiam ich, gdy ktoś rzucił urok na ich krowy lub kurczę, uczę, podczas której kwadry księżyca najlepiej siać żyto, które dni miesiąca szczęśliwe są dla zalotów i sprzedaży byczków i tak dalej. Nade wszystko sztuka moja to tropienie złych czarowników; tak to wyśledziłem całą bandę, którą w ostatnim roku spalono w Dol. - Tak, tak, Mangis. Jak jednak skończyła się historia tego sławnego ognia, któryś rozżagwił swym językiem? - Jakim mógł być koniec? Wiatr rozwiał ich popioły. - Tak, tak, ale jaki był prawdziwy koniec owej komedii? Parlament w Dijon rozpatrzył raz jeszcze całą sprawę i przekonał się, że byli to zacni, spokojni obywatele, nie zaś czarownicy; nie dawniej jak w zeszłym tygodniu nakazał odprawić liczne msze święte za spokój ich dusz i urządził w celu pokutnym igry i misteria w siedmiu burgundzkich miastach; wszystko to nie wskrzesi owych kobiet i mężczyzn. Jest zwyczaj w tym kraju, jeśli zdarzy nam się zabić niewinnego, dając posłuch takim jak ty kłamliwym szelmom, obwiniać nie nasze zbyt łatwowierne uszy, lecz język przeniewierczy, który durniów z nas uczynił. Zważ, iż wystarczy jedno moje słowo do jego ekscelencji biskupa, a powąchasz płonącą sosnę bliżej, niż to się zdarzyło kiedykolwiek żywemu człekowi, i powędrujesz na chmurze dymu do tego, którego serce nosisz w piersi (ponieważ słowo „diabeł" wykłada się po łacinie jako „fałszywy oskarżyciel") i którego ubiór przywdziewasz. I pleban wskazał wyciągniętą laską Mangisa. - A pewnie, prawda! - przytaknął rajca - czerwony i czarny to barwy szatańskie. Policzki mistrza białej magii tak pobladły, że jego szata wydawała się jeszcze bardziej płomienna. Wybąkał: - Szanuję Kościół święty i wolę jego. Może sobie podpalić cmentarz z całą zawartością: wycofuję skargę. - Sam się zatem wycofaj - powiedział zastępca burmistrza. Gdy tylko oskarżyciel się oddalił, proboszcz spokojnie już i uprzejmie wyjaśnił świeckiemu dostojnikowi, że oskarżony otrzymał chemiczną substanqę od świętego Kościoła i zwrócił mu już jego własność, oddając cały słój księdzu do rąk. - Jest zatem w dobrych rękach - brzmiała odpowiedź. - Jesteś wolny, młodzieńcze. Liczę na paciorek ze strony jego przewielebności. - Nie wątpij w to! Hm, panie zastępco burmistrza, miasto od przeszło trzech miesięcy jest mi dłużne cztery srebrne talary. - Zapłacimy, księże dobrodzieju - no, do końca tygodnia. Osiągnąwszy porozumienie, Kościół i Państwo rozstały się. Na ulicy Gerard chwycił rękę księdza i ucałował ją gorąco. - O, wasza przewielebność! Ksiądz dobrodziej ocalił mnie od ognistego stosu. Cóż mam rzec? Cóż uczynić? Co? - Nic, głuptasku. Dobry uczynek sam jest nagrodą. Nic a nic - chyba że... wolałbym to uczynić bez krętactwa. Fałszerstwo nie przystoi memu stanowi. - Fałszerstwo? - zdziwił się Gerard. - Czyś nie słyszał moich zapewnień, że oddałeś mi ów fosfor? Takie małe słówko będzie mnie kosztowało dwa tygodnie pokuty. - Ksiądz westchnął i chytrze mrugnął okiem. - O nie, to być nie może - wykrzyknął z zapałem Gerard. - Broń Boże! Nie było żadnego szachrajstwa, ojcze przewielebny, wiedzieliście przecież, że fosfor był waszą własnością, jest waszą własnością. - I włożył flakon do ręki księdza. - Za skromny to, niestety, podarek. Czy nie mógłbym złożyć ofiary na Kościół święty? - I wyciągnął sakiewkę, a oczy lśniły mu z przejęcia. - Nie! - zaprotestował gwałtownie pleban, chowając szybko ręce za plecy- ani grosika. Fe! fe! jesteś pauper i exul. Przychodź raczej co dzień do mnie w południowej porze na wspólny posiłek, wzbudziłeś bowiem życzliwe uczucia w mym sercu. Odszedł szybkim krokiem, dłonie schowawszy za plecami. Swędziły go. Tym razem na próżno. Gdzie przemawia serce, tam jest granica chciwości. Gerard biegł spiesznie do gospody, aby uspokoić Dionizego, który zapewne martwił się tak długą i tajemniczą jego nieobecnością. Zastał go siedzącego wygodnie i grającego w kości z dwiema damami o nieokrzesanych obyczajach, a świetnym humorze. Gerard poczuł się dotknięty. - N´oubliez pas la Janneton! - powiedział, czerwieniejąc z gniewu. - Że co? - zapytał Dionizy, wesoło grzechocąc kostkami. - Powiedziała: Le peu gue sont les femmes. - Tak powiedziała? A co wy na to mesdemoiselles}-- Jak ktoś nie lubi kobiet, musi być albo za stary, albo za mało ponętny, albo za głupi, żeby się im podobać. - Za głupi, powiadasz? Mądrzy ludzie nie mają dość głupoty, aby się im podobać, ani dość szaleństwa, aby pragnąć się im podobać- odparł wyniośle Gerard. - Mówię zresztą do mego towarzysza, nie zaś do was, ladacznice, które tak zuchwale poczynacie sobie z mężczyzną, pierwszy raz go widząc. - Mów dalej kazanie, kamracie. Dorzuć nam jeszcze z jedno przysłowie, a może ze dwa. Wiecie, dziewuchy, toć to prawdziwy Salomon w tej materii. - Oto porzekadło o twojej przyjaźni - odciął się Gerard. - Przyjaźń, która topnieje jak wosk na widok spódniczki. - Malheurewc! - krzyknął Dionizy. - Ja strzelam śrutem, a ty armatnią kulą. - Życzyłbym sobie, gdybym mógł-padła odpowiedź. - Adieu. - Cóż to za mały dzikus! - powiedziała jedna z dziewcząt. Gerard otworzył drzwi i wystawił głowę: - Przypominam sobie przysłowie - powiedział przekornie: Qui hante femmes et dez il mourra en pauvretez Uderzywszy tym piorunem antycznej mądrości, zamknął złośliwie drzwi, nim ktokolwiek z wesołej kompanii zdołał mu odpowiedzieć. Teraz, poczuwszy znużenie po przebytym strachu, poszedł do gospody na czarkę wina i kromkę chleba. Gospodarz nie chciał sprzedać mu mniej niż półkwarcie. Chłopak zgodził się. Gdy porównał jednak zawartość butelki z jej rozmiarem, sprzeczność okazała się wielka. Przyjrzał się uważnie butelce i zauważył, że szkło cienkie przy korku grubiało nienaturalnie u podstawy. Pokazał to oberżyście. Gospodarz odparł wyniośle, że nie wyrabia butelek, nie odpowiada zatem za ich kształt. - To się dopiero okaże - powiedział Gerard. - Zabiorę to półkwarcie do burmistrza. - Niech Bóg broni! - krzyknął gospodarz, natychmiast zmieniając ton - Bardzo chcę zadowolić mych gości. Jeżeli ta półkwaterka przypadkiem jest niepełna, policzę wam i waszemu kompanowi trzy sous za dwie, zamiast po dwa sous za każdą. - Tak też i zróbcie. Lecz wielce zdumiewa mnie, iż gospodarz tak zacnej gospody uprawia podobne praktyki. Wino to poza tym mocno swym smakiem wodę źródlaną przypomina. - Młody panie - odpowiedział gospodarz - nie podrzynamy gardła naszym gościom w tej oberży, jak to najczęściej czynią w innych. Sami zresztą wiecie dobrze o tym. „Biały Jeleń" nie jest lwem ani niedźwiedziem. Jeśli rabują sprytnie - to biednego właściciela. Jakżeż mógłby w ogóle wyżyć, gdyby krztynę nie poszachraił skubiąc tych nielicznych płacących mu gości? Gerard zdecydowanie zaoponował przeciw takiemu systemowi. Uczciwy handel zadowala się małym zyskiem, szybkim obrotem i nie może polegać na oszukiwaniu ani jednej, ani drugiej strony. Oberżysta westchnął ciężko na ten obraz handlu. - Może udałoby się w ten sposób prowadzić gospodę w niebie, jednak nie w Burgundii. Gdy kwaterują tu ciągnący na wojnę żołnierze, co z tego za zysk dla mnie? Płacą dwa sous dziennie, jedzą też za dwa sous, a piją, ile się zmieści - na dodatek. Wędrują tu handlarze odpustów - ci to moi dobrzy przyjaciele - ale jak myślicie, ile zarabiam na zwykłych pielgrzymach i tych, co wracają z palmami z Ziemi Świętej? Dalibóg, nic jeno strata. Minstrełe i kuglarze powiadają, że obyczaj odwieczny nie pozwala im płacić ni szeląga, wyjąwszy trunki. Na zwykłych mnichach nie zarabiam, ale nie tracę, braciszkowie zaś zakonów dominikańskich i franciszkańskich ślubowali ubóstwo, lecz nie głodowanie; jedzą jak wilki, a biednemu oberżyście płacą jeno modlitwami; kto wie zresztą, czy za niego te modlitwy. Za życia mego rodzica tu się odbywały gody; teraz zaś wielcy panowie wynajmują swoje domy, naczynia, puchary i łyżki każdej zacnej parze, która chce się pobrać, i tam właśnie podążają wszyscy rzetelni rzemieślnicy wraz z oblubienicami i całym weselnym orszakiem. Do nas nie przychodzą; nie możemy zaiste nastarczyć ław i naczyń dla takiej gromady gości, którzy jedzą i piją, i tańczą przez tydzień na najskromniejszym weselisku w obecnych czasach. Za życia mego ojca wielcy panowie sprzedawali wino wyłącznie na beczki, dziś zaś zezwalają okrzykiwać je i sprzedawać na każdym targu. Jak możemy z nimi konkurować? Oni je uprawiają, my je od nich nabywamy. Śledztwa sędziego odbywają się jeszcze u nas i powinny by przynosić przyzwoity dochód, ale i tak nie uda się związać końca z końcem, mięso znika, nim się je do ust doniesie. - Powinniście zwiększyć zapasy - podsunął słuchacz. - Prawo nam nie zezwala. Nie wolno nam przychodzić na rynek w pierwszej godzinie handlu. Kiedy przychodzimy, mieszczanie sprzedali już co najlepsze. Prawo zabrania nam ponadto większych zakupów, możemy nabyć tylko trzy korce żywności naraz: a dzień targowy jest raz w tygodniu. A co do rzeżników, to nie chcą zabijać dla nas, chyba że im damy w łapę. - Courage! - pocieszył go Gerard łagodnie - każdego kupca buty czasem cisną. - Nie tak jednak okrutnie jak nas. Nasze buciska są całkiem z jednej strony zdarte i jeszcze okulawiają. A savoir za mąkę, mięso i wino - jeżeli nie zapłacimy handlarzowi, mogą nas wtrącić do więzienia i trzymać tam, dopóki nie spłacimy lub skonamy. Ale my nie możemy zamknąć tych, którzy nie płacą za te same wiktuały. Możemy zatrzymać podróżnemu konia za dług, ale co z nim potem począć, na Boga! Postawić we własnej, stajni, żeby tam żarł na mój koszt więcej, niż sam jest wart? Możemy też zatrzymać podróżnego, ale gdzie? W więzieniu?" Skądże - w naszym przyzwoitym domu, gdzie musimy go gościć i żywić gratis. W ten sposób powiększałbym tylko moją stratę i wyrzucał pieniądze za okno. Merci, niech się zabiera i bierze go licho. Nasi najrzetelniejsi klienci to złodzieje. Daj Boże, żeby ich było jak najwięcej. Nie badają zbytnio, jaki kształt ma dzban, nie zaglądają karczmarzowi do rachunków, z nimi i ich sakiewką tak się rzecz ma: co lekko przyszło, lekko poszło. Mają szczodrą rękę, bo każda hulanka może być ich ostatnią. A tymczasem ci, co zwalczają złodziei, zamiast brać ten piękny przykład, wiecznie pomagają obrabowywać nieszczęsnego oberżystę. Gdy zawita do gospody szlachcic lub inny uczciwy podróżny, zaraz ściągają tu ludzie burmistrza i pod pozorem podejrzeń zarządzają rewizję, żądają dokumentów. Aby oszczędzić gościom tej obelgi, karczmarz musi postawić wino i mięso. Wtedy przychodzi akcyźnik badać nasze wagi i miary. Musisz zatkać ich gęby mięsem i winem. Miejska akcyza. Królewska akcyza. Parlamentarna akcyza. Cały rój, a każdy ma wilka w żołądku, a gąbkę w gardzieli. Mnisi, braciszkowie, pielgrzymi z palmami i bez nich, żołnierze, żandarmi, akcyźnicy, dozorcy więzienia i ich pachołkowie i tylu innych złych dłużników, jakżeż może „Biały Jeleń" dać im wszystkim radę? Nie podrzynając we własnej obronie gardeł, jak czynią wasze „Łabędzie", „Róże" i „Niedźwiedzia Głowa", także „Czerwone Lwy", „Orły", „Księżyce", „Gwiazdy" i „Murzyni" - w jaki sposób może „Biały Jeleń" dawać kwartę wina za kwartę? A tu drożyzna rośnie. Tak, chłopcze, każdy funt chleba kosztuje mnie trzy uczciwe miedziane grosze, po dwanaście na sous; każda kwarta wina kupowanego na beczki kosztuje mnie cztery grosze, każdy worek węgla drzewnego - dwa sous, a starcza ledwie na dzień. Parka kuropatw - pięć sous. Co ty na to? Czy słyszał ktoś o czymś podobnym? Pięć sous za małe ptaszki - kłębek piór i kostek? Para gołębi- trzydzieści groszy. Ruina! My bowiem nie możemy podnieść naszych cen wraz z rynkowymi. O, nie! Powiadam ci, te buty tak piekielnie cisną, że wyciskają łzy z oczu. Nie wolno nam pobierać opłat za musztardę, pieprz, sól i opal. A jak myślisz, dostajemy to za darmo? Funt świec - sous. Pięć sous za kamień soli, cztery za funt pieprzu, dwadzieścia groszy kwarta musztardy; a surowe mięso wysycha w mgnieniu oka, nie dając dochodu, jeno straty na wadze. A ile, jak sądzisz, płacę kucharzowi? Nigdy nie odgadniesz. STO SOUS ROCZNIE. TAK JAK STOJĘ TU GRZESZNY PRZED TOBĄ. Sługa bierze trzydzieści sous, nie licząc napiwków. Grubo on ode mnie bogatszy. A człeka nie tylko rabują, ale jeszcze obelgami obrzucają. Poszedłem zeszłej niedzieli do kościoła. Nieczęsto się tam naprzykrzam. A curé, czyż zaraz nie smagał oberżystów? Ręczę ci, że godzi tak we wszystkie rzemiosła oprócz jednego, które jest przysłowiowym obrazem rozpusty, pychy i lenistwa - czyli kleru. Pomnij jednak, że inne świeckie stany biczował piórkiem, nas jeno, oberżystów, rzemieniem; bezbożni z tego powodu, bezbożni z innego, a już największa bezbożność - to otwarte drzwi karczmy w czasie mszy. No, popatrzże! przecie prawo nakazuje nam, aby gospody były otwarte o każdej godzinie dnia i nocy dla podróżnych z obcych miast, którzy chcą wstąpić, zatrzymać się czy przejechać mimo - tak słowo w słowo. Burmistrz ukarze oberżystę za odmowę, nie pytając, czy to pora mszy, czy nie: a powiedzmy, wśliźnie się tutejszy mieszczanin wraz z zacnymi podróżnymi, czy należy nas za to łajać? Wszyscy oświadczają, że są znużonymi wędrowcami, a czyż mogę znać każdą twarz w takim dużym mieście jak nasze? Jeżeli więc uszanuję prawo, cierpią nasze biedne dusze, jeśli prawa nie uszanuję, moja biedna chuda kiesa wykrwawi się dwiema ranami: zapłacę karę i stracę gości. Człowiek mówiący o sobie jest na ogół „szemrzącym strumykiem"; o swych kłopotach zaś - że to „potężna rzeka". Labitur et labetur in omne uolubilis aevum Szczęściem więc dla mych czytelników, choć nie dla wszystkich osób, których rzecz ta dotyczy, pokrzywdzony orator musiał zatrzymać się w połowie drogi. Inny pokrzywdzony człek wpadł do izby, a krzywdy jego miały bezwzględną wyższość w owym czasie, były płomienne i świeże. To Dionizy wrzeszczał, klął i przeklinał, że go obrabowano. - Czy te dziewki przeszły tędy? Gdzie są? Gdzie się zaszyły? Porwały moją kiesę i piętnaście sztuk złota. Och, biada mi, biada! Ach, zdrajczynie! żmije! gadziny! Wszystkie te gospody to pułapki! - Jeno słuchaj! - zawołał gospodarz do Gerarda. Gerard błagał przyjaciela, aby się uspokoił i opowiedział, jak się to stało. - Pierwsza wyszła, wybieg jakiś znalazłszy, potem druga, by ją sprowadzić z powrotem, a gdy obie nie wracały, pomacałem sakiewkę i przekonałem się, że jest pusta. Niewdzięczne stworzenia, i tak pozwalałem im wypróżniać galopem moją kiesę, ale kubek przy grze w kości był dla nich zbyt powolny, wolały zagrabić wszystko od razu. Gerard chciał natychmiast udać się do rajcy i poprosić, by posłał strażników, żeby je odnaleźli. - Nie zrobię tego - rzekł Dionizy. - Nienawidzę prawa. Nie. Stało się, trudno. Ale Gerard nie chciał kapitulować. Z pomocą gospodarza zmusił Dionizego, aby poszedł z nim do dozorcy więzienia. Dygnitarz jednak potrząsnął tylko głową. - Nie mamy rady na przypadkowe złodziejki, które pracują uczciwie igłą, dopóki nie zjawi się jakiś dudek i nie skusi ich łatwą zdobyczą, a wtedy go obskubują. - Zabierajmy się stąd! - krzyknął rozwścieczony Dionizy. - Dobrze wiedziałem, na co może mi się przydać w mej biedzie taki mieszczuch. - I wyszedł stamtąd w furii. - Na pewno już się wyniosły z miasta - zauważył Gerard. - Nie mów o tym więcej, jeśli cenisz sobie moją przyjaźń. Mam jeszcze pięć sztuk złota u burmistrza, a dziesięć na szczęście zostawiłem u Marion, inaczej te zdrajczynie obdarłyby mnie do czysta. Co tak rozdziawiasz gębę ze zdziwienia? Nie, nie powinienem wylewać na ciebie mej złości. Powiem ci wszystko. Jesteś mądrzejszy ode mnie. Coś to mi rzekł wtedy w drzwiach? Mniejsza o to. Ano właśnie. Zdeklarowałem się tej Marion. Gerard spojrzał zdumiony. - Co? Coś jej zdeklarował? - Ożenek. Czyż to tak strasznie dziwne, gdy proponuje się dziewusze ożenek? - Dziwna rzecz wtedy, gdy proponuje się obcej dziewczynie, ot, mimochodem. - Nie jestem znowu taki głupi, jak myślisz. Potrafię odróżnić ziarno od plew. Wiedziałem, że nie zdobędę jej prostą drogą, tak że musiałem użyć podstępu. „Mademoiselle - powiedziałem jej - małżeństwo nie leży w moich zwyczajach, muszę jednak uczynić wyjątek, tak jestem wstrząśnięty twoimi zaletami. Racz, o pani, wesprzeć na mnie swą rękę". - I wsparła ją na twym uchu ? - Nic podobnego. Przeciwnie, jesteś bezwstydnym młodym małpiszonem. Wiedz zatem, że w tym kraju, jeśli ktoś nie pochodzi przypadkiem z Holandii lub innych barbarzyńskich stron, za grzeczność płaci się grzecznością. Odpowiedziała mi, płoniąc się jak różyczka: „Żołnierzu, spóźniłeś się nieco. Nie widzę w tobie na pierwszy rzut oka żadnej zmazy, ale on- on kochał mnie od tak dawna". - On? Kto? - Ten inny. - Który inny? - Ten co się spóźnił. W ten sposób mówią one wszystkie, te kochaneczki, te wilczyce. Ich małe móżdżki lubią kręte ścieżki. Myślisz, że ustawiają swoje słowa w bojowe szyki? Ich języki nadto się spieszą. Powiada: „Nie kocham go - nie mówię, żebym go kochała - ale on mnie kocha, i to czule; i dlatego wolę raczej umrzeć, niż go zasmucić". - Teraz wierzę, że go kochała. - Któż o tym wątpi? Tak więc to opowiadała, krążąc dokoła, jak to one zwykle mówią takie rzeczy, i tam gdzie ma być „tak" - było „nie". - Widzisz, jedno prowadzi do drugiego, skoro nie mogła dać mi swej ręki, dała mi dobrą radę: bym zostawił część swych pieniędzy u młodej pani. Tak więc, gdy zła kompania obedrze mnie ze złota, zostanie mi coś, abym mógł dalej wędrować - powiedziała. Odparłem, że wyżej cenię jej rady i zostawię je u niej. Zaczerwieniła się. Powiedziała: „Pomyślcie, co robicie. Karczemne dziewki złą mają sławę, jeśli chodzi o uczciwość". „Nie taki diabeł czarny, jak go malują" - powiadam na to. „Zaryzykuję". I zostawiłem u niej piętnaście sztuk złota. Gerard westchnął. - Chciałbym, żebyś je jeszcze kiedy obaczył. Godne podziwu, jak wysoko cenisz tę płeć, że tak ufasz pierwszej z brzegu. Co do mnie - niewiele wiem o nich. Spotkałem jedną tylko, którą pokochałem, tak jak ciebie kocham. Ale starożytni na pewno je znali, a niewysoko je cenią. Leuius quid foemina, co po łacinie znaczy to samo co śpiewka Janeczki: Le peu que sont les femmes. Zważ też na to, co mówią starcy nam współcześni, gdy już nie zaślepia ich żądza, na przykład radny. - Ależ żółtodziób z ciebie- krzyknął Dionizy. - Nie poznałeś, dlaczego ten stary dureń tak urąga biednym stworzeniom. Pewnego dnia jedna z wielu oczernianych przezeń niewiast wolała innego chłopa i za ten pojedynczy wypadek złego gustu - choć stawiam dziesięć na jednego, że to był dobry gust- oczernia lepszą połowę stworzenia, przez co dowodzi, iż: Le peu que sont les hommes. - Widzę, że niewiasty mają w tobie dzielnego obrońcę - uśmiechnął się Gerard; ale za chwilę zapytał go już poważnie, czemuż to nie powiedział mu wcześniej tego wszystkiego. Dionizy skrzywił się. - Gdyby dziewczyna rzekła mi „tak", wtedy powiedziałbym ci to natychmiast. Ale my żołnierze mamy zasadę: nigdy nie rozgłaszać naszej klęski. I to już dużo, jeśli po każdej porażce nie ogłaszamy Wiktorii. - Teraz prawdę rzekłeś - powiedział Gerard. - Choć jestem młodzikiem, zauważyłem już, że po każdej wielkiej bitwie generałowie obu stron udają się do najbliższego kościoła i tam każdy z nich śpiewa Te Deun za swoje zwycięstwo. Wydaje mi się, że Te Martem lub Te Bellonom, czy nawet Te Mercurium, jako że Merkury jest bogiem kłamstwa, bardziej byłoby na miejscu. -Pas si b?te - przyświadczył Dionizy. - Dobre masz oko; wysoką wieżę w biały dzień zauważysz. Teraz ty powiadaj, jak ci się wiodło przez cały dzień w tym mieście. - Dobrze żeś mnie zapytał - rzekł Gerard - inaczej nie rzekłbym ani słowa. I opowiedział mu dokładnie historię swego aresztowania i jakim to cudownym okolicznościom zawdzięcza fakt, że zdołał uniknąć długoletniego więzienia lub szybkiego i pospiesznego spalenia. Jego opowieść wywołała efekt, którego mało się spodziewał ani pragnął. - Jestem zdrajcą - krzyknął Dionizy. - Zostawiłem cię w obcym miejscu, gdzie toczyłeś w pojedynkę walkę, podczas gdy ja z tymi gadzinami kości rzucałem. Bierz ten miecz i przeszyj na wylot mą pierś. -- Po co, na Boga - spytał zdumiony Gerard. - Dla przykładu - ryczał Dionizy. - Aby ostrzec wszystkich fałszywych hultajów, którzy udają przyjaźń, a są jej niegodni. - Rzeczywiście - powiedział Gerard. - Tak. To nie jest zła myśl. W którym miejscu sobie życzysz? - Tu, prosto w serce - to jest w to miejsce, gdzie inni ludzie mają serca, a ja nie mam nic lub fałszywe, szatańskie. Gerard udał, że uderza, i rzuciwszy się ku przyjacielowi, objął ramionami jego szyję. - Nie znam innej drogi do twego serca, tak tylko mogę je odnaleźć, ty duży głuptasie. Dionizy krzyknął, potem uścisnął chłopca gorąco i przejęty do głębi tym nagłym wybuchem młodzieńczej przyjaźni i właściwego Gerardowi wdzięku, bełkotał przerywanym ze wzruszenia głosem: - Szydź dalej z niewiast - i bądź... kochaj je na swój godziwy sposób. Mleko masz jeszcze pod nosem. Nawet szatan musi cię pokochać - lub - le bon Dieu wykopie go z piekieł. Daj rękę! Niech... (tu straszliwe przekleństwo), jeśli spuszczę cię z oka aż do Italii. I tak wierni przyjaciele po krótkim sporze pogodzili się, a nawet zbliżyli więcej jeszcze. Następnego dnia sądzono rozbójników. Liczba pieces de con-viction znacznie się zmniejszyła, ku wielkiemu zmartwieniu małego skryby sądowego, z powodu pogrzebania kości. Lecz i tak piękne to jeszcze było widowisko. Ręka zbójcy odcięta przy flagrante delicto', włosy zamordowanej kobiety, topór Opata i inne narzędzia zbrodni. To, że czaszki etc. były, potwierdzili przysięgą strażnicy, którzy je znaleźli. Zbieranie dowodów nie odznaczało się zresztą ścisłością w tej epoce i w tamtej okolicy. Wszyscy przyznali się do winy prócz oberżysty. Manon wezwano, by to przeciw niemu udowodniła. Zeznanie jej było decydujące. Karczmarz na próżno starał się podważyć wiarygodność jej świadectwa, oskarżając dziewczynę o to, że trzymała język za zębami, póki żył jej kochanek, który sam był członkiem bandy. Oskarżyciel publiczny przyszedł z pomocą świadkowi i wyjaśnił, że przyłożono Manon nóż do gardła, a jej ukochanego zmuszono do złożenia uroczystej przysięgi, że ją zabije, jeśli ich zdradzi; ta straszliwa groźba, nie sam strach przed śmiercią, zapieczętowała jej usta. Inni zbójcy zostali skazani na powieszenie, oberżysta zaś miał być łamany kołem. Po ogłoszeniu wyroku przeszywający okrzyk wyrwał się z piersi rozbójnika. Na biedną Manon spadło teraz prawie ogólne potępienie. Nie całkiem oczywiście zamilkła przychylna jej niegdyś opinia; ludzie podzielili się na dwa wielkie obozy. I choć może się to wydać dziwne, większość jej własnej płci wzięła stronę dziewczyny, ale mężczyźni rozpadli się na dwie grupy, co się zdarza ledwie raz na sto lat. Może któraś z dam zechce wytłumaczyć to zjawisko. Jeżeli chodzi o mnie, czuję zawsze pewną nieśmiałość, gdy mam objaśniać rzeczy, których sam nie rozumiem, choć dziś stało się to powszechnym zwyczajem. Gdyby Manon była miłośniczką rozgłosu, mogłaby być szczęśliwa, mówiło bowiem o niej całe miasto. Biedne dziewczę miało jedno tylko życzenie - wymknąć się tłumowi napastujących ją ludzi i ukryć się gdziekolwiek, aby opłakiwać swego ukochanego pendarta, którego cały ów proces przywrócił jej czułej pamięci. Przed swą szubieniczną śmiercią zagrażał jej życiu; Manon nie była jednak taka jak wy, rozgrymaszone dzisiejsze dziewczęta, miłość do jej męskiego bożyszcza nie malała wtedy, gdy ją bił, czy nawet miał zabić; rosła jeszcze raczej, jeśli tylko poza wyżej wymienionymi „czułościami" objawiał również uczucie z rzadka odmierzanymi pieszczotami; byłoby więc dziwne zaiste, gdyby czuła się urażona tego rodzaju groźbą. Nigdy nie miała rywalki. Łkała więc bez wahań wewnętrznych. Tymczasem gospoda była pełna gości spragnionych jej widoku, którzy ucztowali i pili, aby doczekać się chwili, gdy dziewczyna raczy się ukazać. Manon szlochała czas dłuższy, potem rozległo się pukanie do jej drzwi; to wchodził oberżysta, mówiąc: - Nie płacz już, dziewuszko, jeśli tylko zechcesz, fortuna cię czeka. Powiedz słowo, a zostaniesz służebną pod „Białym Jeleniem". - Nie, nie - odpowiedziała Manon, wybuchając na nowo żalem. - Nigdy już nie będę służącą w gospodzie. Wracam do matki. Oberżysta pocieszał ją i głaskał, dziewczyna uspokoiła się, ale nie zmieniła zdania. Gospodarz odszedł. Ale powrócił niebawem, składając jej inną ofertę. Czy zechciałaby zostać jego żoną i panią „Białego Jelenia"? - To brzydko, że drwicie ze mnie, gospodarzu - rzekła ze smutkiem. - Nie, serdeńko. Nie żartuję. Jestem za stary na głupie żarty. Rzeknij tylko słowo, a będziesz mą towarzyszką w doli i niedoli. Spojrzała na niego i zrozumiała, że mówi poważnie. Zapłakała jeszcze rzewniej na wspomnienie swego pendarta. Łzy lały się strumieniem, ponieważ były to łzy ostatnie. Podała rękę gospodarzowi „Białego Jelenia" i złamała z nim złotą monetę na znak przyrzeczonej wierności i zaręczyn. - Zachowamy to w tajemnicy, póki nie uspokoi się w domu - powiedział oberżysta. - Tak - odrzekła - ale dajcie mi z łaski swojej bieliznę do reperacji lub co innego do roboty, ponieważ czas spędzany po próżnicy ciąży mi jak ołów. Oczy narzeczonego zabłysły z zadowoleniem wobec takiego godnego pani domu życzenia; przyniósł jej na górę dwa tuziny różnej wielkości dzbanów do czyszczenia i polerowania. Bardzo poprawiło się samopoczucie dziewczyny, gdy zrozumiała, że dziwnym zrządzeniem losu wszystkie te lśniące naczynia stały się jej własnością. To generalne czyszczenie naczyń przypomina mi, że sprawiedliwość wymaga ode mnie nieco podobnej pracy. Zeznanie przeczytane w izbie zastępcy burmistrza jako słowa Manon nie było tak dokładne, jak powinny być tego rodzaju rzeczy. Dygnitarz nieco streścił jej zeznanie. W naszych czasach każdy wielki naród posiada co najmniej trzy osoby, które potrafią streścić zeznania nie fałszując ich; nasz dostojnik nie należał do tego ścisłego grona. W pierwszej części zeznania opuścił jako nieważne te słowa: „Matka radziła mi schodzić mu z drogi, póki jego gniew nie ostygnie". Między wyrazami „zazdrosna o mnie" i „powód" Manon powiedziała: „Mój pan już mi deptał po piętach, powiedziałam więc pani, że wolę odejść, niż stać się powodem nieporozumienia". Zastępca burmistrza opuścił te słowa jako czczą gadaninę, podczas gdy to był cenny rys. Zniknęło także słowo „później" w następnym zdaniu. Manon powiedziała, że powód, który podawali „później" - to jest „gdy nie było mnie już tam i nie mogłam się sprzeciwić". I tak dalej w całym zeznaniu. Zeznający ucierpiał nie mniej, niż to dzieje się dzisiaj, gdy ludzie są krzywdzeni przez skróty w gazetach lub innych sprawozdaniach. A więc na przykład tak brzmiało owo zeznanie: Zastępca burmistrza: - Powiedz no mi, czy wtrąciłabyś się do tej sprawy, gdyby żołnierz nie miał brody? Manon: - Skąd mogę wiedzieć, co byłabym zrobiła? Była to zupełnie rozsądna odpowiedź na skandaliczne pytanie, którego żaden urzędnik nie miał prawa zadać. W tym procederze skracania dziewczyna została obciążona dobrowolnym zeznaniem bardzo dla .niej niebezpiecznym. Na zakończenie zeznała: - Żałuję, że powiedziałam to wszystko, jeśli mam być za to powieszona. To starszy pan streścił ut supra, antycypując o tyle, ile to tylko możliwe, dźwięcznogłosego Sinclaira. Tak więc gdy Manon i ja zajmowaliśmy się czyszczeniem naczynia, ona na powitanie, a ja na pożegnanie, oberżysta zszedł na dół i natknąwszy się na naszych przyjaciół, zaciągnął ich do gospody. Zwrócił się do Dionizego bardzo uroczyście. - Jesteśmy starzy znajomi, a nie brak wam bystrości, żołnierzu: poradźcie mi, bom w tarapatach. Mniej nieco mam ostatnio gości, całe miasto mówi o tej dziewczynie Manon - przyjrzyjcie się jeno, jak pełno dziś wieczór w gospodzie. Nie chce zostać u mnie służącą. Skłaniam się już na poły, żeby ją poślubić. Co myślicie o tym? Czy rzec wiążące słowo? Dionizy zamiast odpowiedzi szeroko otworzył zdumione oczy. Oberżysta zwrócił półpytające spojrzenie w stronę Gerarda. - O nie, panie - powiedział chłopiec. - Zbyt młody jestem, żeby doradzać starszym i lepszym ode mnie. - Nie szkodzi. Pozwólcie poznać wasze myśli. - Panie, starożytni mówili o dobrej żonie: bene guae latuit, bene vixit - co znaczy, najlepszą żoną jest ta, o której mówią najmniej ; ale tutaj: male quae patuit byłoby najbliżej sedna. Jeśli dobrze życzycie dziewczynie, moglibyśmy złożyć się we trzech - wy z Dionizym i ja - i odesłać ją bezpiecznie z posagiem do domu. Może wieśniak jakiś w jej wsi zechce wziąć ją za żonę. - Po co tyle gadania - powiedział Dionizy. - Ten stary lis nie jest osłem, którego udaje. - O! taka więc jest wasza rada? - rzekł gniewnie oberżysta. - Dobrze, rychło się dowiemy, kto jest głupi, wy czy ja, rozmawiałem już z nią bowiem, a co więcej, odrzekła mi „tak" i w tej chwili poleruje dzbany. - To tak! - odparł sucho Dionizy - była to więc zasadzka. W takim wypadku udzielę ci rady, biegnij po notariusza, wchodź w jarzmo i pijmy we trzech zdrowie panny młodej, póki nie zobaczymy sześciu zataczających się durniów. - Tak zrobię. Teraz gadacie do rzeczy. W ciągu dziesięciu minut zawarto cywilne małżeństwo w obecności notariusza, jego pisarza oraz naszych dwu przyjaciół. Po następnych sześciu minutach biała łania, śmiertelnie chora z przebywania w samotności, zajęła swe miejsce za szynkwasem i podawała trunki. Krzątała się i bladą jej twarz powoli pokrywa! rumieniec. Po sześciu minutach zdrowo zwymyślała niedbałą dziewkę służebną, która przechyliła zbytnio dzban z winem i rozlewała szlachetny trunek. W ciągu jednego wieczoru otrzymała poprzez szynkwas osiem propozycji małżeństwa, niektóre od szanowanych obywateli. Karczmarz i obaj nasi przyjaciele z niewinnymi minami ukrywali się za zasłoną, aby pić do woli zdrowie młodej pary. Los szczodrobliwy dla uciechy chyba zesłał im tę komedię. Słuchali ofert matrymonialnych, jednej po. drugiej, a pozbawiona inwencji Manon niezmiennie odpowiadała : - Serviteur jeno przybyliście na targ o dzień za późno. Karczmarz chichotał i zerkał z dobrotliwą wyższością na obu swych byłych doradców o tradycyjnych poglądach, że mężczyźni unikają niewiasty quae patuit - czyli takiej, która stała się tematem plotek dla miasta. Dionizy prawie nie spostrzegał tryumfu świeżo upieczonego małżonka, tak był zajęty swym własnym zwycięstwem nad Gerardem. Przy każdym następnym dowodzie nie wygasających afektów ze strony miasta stawał się prawie purpurowy, tak wiele kosztowało go powstrzymywanie się od radosnego ryku; poszturchując łokciem pogrążonego w głębokiej medytacji i mocno zaskoczonego wychowanka mędrców starożytności, szeptał: - Le peu que sont les hommes. Następnego ranka Gerard bardzo chciał wyruszyć w dalszą drogę, ale Dionizy był związany ślubem, bowiem zaprzysiągł, że ujrzy egzekucję morderców złotowłosej dziewczyny. Gerard uznawał jego ślub, nie przyłączy! się jednak do przyjaciela. Poszedł zamiast tego pożegnać księdza plebana, poprosił o błogosławieństwo i otrzymał je. Około południa podróżni opuścili miasto. Gdy minęli południową bramę, natknęli się na szubienicę. Było na niej ośmiu wisielców - szkielet zmarłego kochanka, niegdyś opłakiwanego, dziś prawie już zapomnianego przez Manon, i ciała rozbójników, którzy tak niedawno omal nie pozbawili życia naszych podróżnych. Odciętą rękę przybito do belki; tuż obok zaś, na ogromnym kole, rozpięto trupa karczmarza, każdą kość w jego ciele połamawszy na kawałki. Gerard odwrócił głowę i przyspieszył kroku. Dionizy ociągał się i wołał tryumfująco do swych umarłych wrogów: - Odmieniło się, chłopaki, od czasu gdy siedzieliśmy we dwóch, trzęsąc się z zimna i czekając, aż przyjdziecie w siedmiu poderżnąć nam gardła. - Fe, Dionizy, śmierć przekreśla wszystkie porachunki. Bardzo cię proszę, chodź dalej i ani słowa więcej, jeśli cenisz choć za grosz mój respekt dla ciebie. Wysłuchawszy tej poważnej reprymendy, Dionizy ustąpił. Zamyślił się nawet i powiedział: - Lepsześ otrzyma! ode mnie wychowanie. Około trzeciej po południu dotarli do małego miasteczka. Ludność, szemrząc, zbierała się w grupki, gród brzęczą! jak ul. Nocą aż na rynek wpadły wygłodzone z powodu zimna wilki i pożarły dwie dorosłe osoby na głównej ulicy: ludzie ganili zjedzonych, twierdząc, że „tylko głupcy lub łobuzy łażą po nocy" - inni pomstowali na prawo, które nie otacza miast należytą opieką, jeszcze inni mieli pretensję do władz miejskich, nie egzekwujących istniejących praw. - To nas nie obchodzi - rzekł Dionizy, który chciał ruszyć dalej. - O nie, obchodzi - zaprotestował Gerard. -A to czemu, czy mnie i ciebie wilki zjadły? - Nie, ale możemy być następnymi. - A jakże, sąsiedzie - wtrącił niemłody mężczyzna. - Wszystkiemu winne miasto, które nie przestrzega nakazu książęcego, który każe, aby każdy kupiec zapalał nad swymi drzwiami latarnię zaraz po zachodzie słońca, a gasił ją dopiero o wschodzie. Dionizy zapytał z odcieniem szyderstwa w głosie: - Czegóż to sobie uroił, że knot z sitowia w łoju umaczany przepędzi wilki z pustymi brzuchami? Przecież barani łój to największy dla nich przysmak. - Nie tłuszcz, pusta głowo, lecz światło. Wszystkie złe stwory nienawidzą światła, szczególnie wilki i diabły, które czają się, jak mniemam, pod ich skórą. Przykład: miasto Paryż stoi jakby w lesie, wilki wyją dokoła murów całą noc, ale już od dawnego czasu rzadko bardzo zapuszczają się w głąb ulic. A dlaczego tak? W tym mieście stróże nocni łomocą do każdych drzwi, które są ciemne, niosą pochodnie i dzielnie hałasują. Mój syn mi opowiedział. Wielki podróżnik z mego syna Mikołaja. W dalszym ciągu wyjaśnienia zapewniał, że przed wydaniem owego zarządzenia Paryż był jednym z najbardziej nękanych przez wilki miast. W 1420 roku stado zuchwałe napadło na miasto, zaś w 1438 bestie te w ciągu jednego miesiąca pożarły czternaście osób między Montmartre'em a rogatkami świętego Antoniego, a był to w dodatku wcale nie zimowy miesiąc, lecz wrzesień! Zjadały również poniewierające się nocą na ulicach trupy zabitych w bójkach o północy lub pomordowanych ludzi, rozgrzebywały świeże groby na cmentarzach i rozszarpywały ciała. Tu roztropny obywatel wtrącił, że przypuszczalnie wilki w Paryżu okiełznano w ostatnich czasach nie za pomocą światła łojówek, lecz dzięki temu, iż wygnano Anglików z królestwa Francji. Wszakże owi „Anglicy są właśnie wilkom podobni przez swe okrucieństwo i żarłoczność. Cóż zatem dziwnego, że pod ich panowaniem nasi francuscy sąsiedzi stali się łupem wilków?" Ta argumentacja została przyjęta z ogólnym uznaniem; bowiem aż nadto przystawała do owych czasów i miejsca, w którym była głoszona. Ale starzec nie ustępował: - Powiadam wam, że owi wyspiarze to wilki, ale na dwóch nogach i niezbyt skłonni protegować swych czworonożnych kuzynów. Czyż jeden żarłok lubi drugiego? Nie wierzę. Mamy zresztą dowód, a wiem o tym takoż od mego chłopca, Mikołaja, że pan Wilk nie śmie pokazać swego nosa w mieście Londynie, choć mniejsze ono od Paryża i gęsty las otacza je ścianą od północy, a tam żyje mnóstwo płowej zwierzyny i dziki roją się jak muchy pośród lata. - Panie - rzekł Gerard - widzę, że znacie obyczaje dzikich zwierząt. Bardzo was proszę, udzielcie memu towarzyszowi i mnie rady - a nie zmarnujemy czasu po drodze - czy możemy teraz podążyć naprzód ku następnemu miastu, zażywając dostatecznego bezpieczeństwa ? - Mniemam, iż zbyteczne byłoby to ryzykanctwo, młodzieńcze. Już jeno godzina do zmierzchu, a niedaleko stąd wejdziecie w las, gdzie czają się tysiące tych na pół zamorzonych bestii, w pojedynkę tchórzliwych, ale w wielkich stadach zuchwałych jak lwy. Radzę wam spędzić noc w tym mieście, a wyruszyć wczesnym rankiem. O brzasku te bestie zmęczą się już wyciem i rabunkiem, a może napełnią puste brzuszyska mięsem mych zacnych sąsiadów, onych szaleńców nie umiejących z rad korzystać. Gerard nie przypuszczał, żeby do tego doszło, i zapytał, czy może polecić im jaką przyzwoitą gospodę. - Ba! Jest tu „Złota Głowa". Prowadzi ją moja wnuczka. Jest to co prawda mijaur?e nie tak jednak niegodziwa, jak gdzie indziej po największej części karczmarze, a sama oberża dość czysta. - Jazda więc do „Złotej Głowy" - zadecydował Dionizy, pobudzony swym nieuleczalnym feblikiem. Po drodze Gerard wypytywał swego towarzysza, co to znaczy mijaur?e. Dionizy wybuchnął śmiechem z takiej niewiedzy. - Nie wiesz, co to znaczy mijaur?e Każde dziecko wie. Znaczy to ni mniej, ni więcej, jeno właśnie mijaur?e. Weszli do karczmy „Pod Złotą Głową" i ujrzeli młodą, bogato odzianą damę. Włosy jej okrywał aksamitny czepiec, który zgodnie z prawem przysługiwał jedynie osobom szlachetnie urodzonym. Odkryli głowy i skłonili się nisko, ona dygnęła, ale spojrzała gdzieś w próżnię, co wyglądało dziwnie i raczej niesympatycznie. Jednakże szlachta w owych czasach nie byk tak bezpretensjonalna jak obecnie. Nasi podróżni nie byli więc zbyt zdziwieni. Ale już za chwilę podano wieczerzę i, o dziwo! Weszła owa księżniczka i podzieliła gęś. - Święty Bawonie! - zawołał Gerard. - Toż to była cały czas karczmarka. Przekleństwem młodej kobiety były piękne białe zęby i śliczne ręce; uroki te, które odbijały zresztą od pospolitych rysów twarzy, przewróciły jej w głowie. Marnie krajała pieczyste, dzieliła bowiem nie dla innych, lecz dla siebie- to jest po to, aby się popisać swymi rączkami. Gdy nie krajała mięsa, wiecznie wyjmowała szpilkę z włosów, odpinała ją z szat albo też wsuwała z powrotem w swe sploty lub fałdy sukien. Chichotała bezustannie, aby popisać się ząbkami, śmiała się od ucha do ucha przy każdej okazji - wesołej czy smutnej. A siedziała najchętniej z otwartą buzią. Żyje na tym świecie stworzenie odznaczające się nie nazbyt wielkimi zaletami, posiadające natomiast wzrok jastrzębi, wykrywajacy afektację. Zwie się „chłopiec". Gerard był jeszcze w pewnych sprawach chłopcem - bystrym, dostrzegającym mizdrzenie się i skorym pogardzać kokieterią. Tak więc Dionizy wypatrywał na komediantkę oczy pełnie uwielbienia, a Gerard przeszywał ją sztyletami. Młoda karczmarka wśród bezustannej minoderii krzyknęła głośno, zeskoczyła z krzesła jak zajączek zza krzaka i piszcząc wybiegła z izby, przycisnąwszy ciasno fartuszek do bioder obiema rękami. Gdy uciekła za drzwi, mysz umknęła z powrotem za boazerię równie przerażona, choć może słuszniej niż karczmarka. Goście, którzy na pierwszy krzyk zerwali się zaniepokojeni, stali przez chwilę niezdecydowani, potem rozsiedli się ze śmiechem. Nasz czuły Dionizy, który tchórzostwo niewieście jako rys właściwy płci słabej uważał za wdzięczne i zabawne, orzekł, że idzie gospodynię pocieszyć i przyprowadzić z powrotem. - Nie, nie, nie! na litość, pozwól jej się kryć - prosił poważnie Gerard. - O myszko błogosławiona! jestem pewny, że to któryś święty zesłał cię nam na pomoc. Na prawo od chłopca siedział krępy mieszczanin w średnim wieku, który zachowywał się do tej pory z cynicznym spokojem. Nie drgnął ani nie wypuścił noża z ręki podczas całego tego rejwachu. Teraz zwrócił się do Gerarda i spytał go wyniośle, czy naprawdę sądzi, że grimaci?re przestraszyła się myszy. - A jakże. Krzyczała na cały głos. - Gdzież znajdziecie kokietkę, która nie potrafi krzyczeć z całej siły? Takie karczmarki starają się w dodatku małpować szlachcianki. Musiała tu spędzić noc jakaś grafini czy księżna, która prawdziwie przeraziła się myszy, tak bowiem była wychowana. A ta małpa widziała to i rzecze: „podskoczę na widok myszy i narobię rejwachu". Tyleż samo ma prawo skakać ze strachu przed myszą co okrywać ramiona futrem i nosić aksamit na swym małpim łbie. Jestem z tego miasta, młodzieńcze, znam tę mijaur?e od dziecka i mniemam, że tyleż samo bała się myszy co i mężczyzn. - Dodał, że prawie zupełnie przegnała gości swymi singeries. - I tak już mają dosyć jej rączek, że nawet krewniacy tu nie odważą się zaglądać. - I zakończył z westchnieniem: - Gospoda „Pod Złotą Głową" była kwitnącą oberżą za czasów jej dziada, mego starego kompana, ale ona zawzięcie kopie tej karczmie grób zębami i paznokciami. - Zębami i paznokciami? Świetnie powiedziane. Prawdziwie to i dowcipnie powiedziane - przytaknął Gerard. Ale ów prawdziwy dowcip przeminął nie zauważony i spłynął jak topniejący śnieg, a krzepki obywatel miejski zszedł z widowni i nikt już nie pamiętał jego wystąpienia, ponieważ cała uwaga skupiła się na Dionizym, który dumnie wracał. Z oficjalnym wyrazem oblicza zlustrował dokładnie całe pomieszczenie. Zajrzał też uroczyście pod stół. Podczas tej inspekcji biała rączka spoczywała ostentacyjnie na krawędzi otwrtych drzwi, a drżący głosik dopytywał stamtąd, czy przerażające zwierzę z całą pewnością już zniknęło. - Nieprzyjaciel wycofał się wraz z taborami - zapewnił Dionizy i wprowadził drżącą białogłowe, która siadając, przeprosiła gości za swe niemądre strachy z taką powagą, wdziękiem i udawaną pogardą dla siebie samej, że gdyby nie sarkastyczny uśmiech na licach sąsiada, Gerard nabrałby się na to jak wszyscy obcy przybysze. Obiad dobiegał końca, młoda pani poprosiła siedzącego po jej prawej ręce augustianina o odmówienie modlitwy dziękczynnej. Braciszek odmówił przydługie pacierze. Gdy tylko rozpoczął, niewiasta złożyła pobożnie białe rączki i trzymała je tak ku podziwowi śmiertelnych - jest to, jak wiadomo, świetna poza dla smukłych białych paluszków - oczy zaś wzniosła do góry ku niebu, a wdzięczność jej była podobna tej, którą odczuwa sroczka porywająca wam naparstek. Po posiłku obaj przyjaciele stanęli w bramie i oglądali rynek. Gospodyni przyłączyła się do nich i pokazała ratusz, więzienie, kościół pod wezwaniem świętej Katarzyny itd. Bardzo to było dwornie z jej strony, żeby nie powiedzieć więcej. Ale przyczyna tej grzeczności rychło wyszła na jaw. Biała i śliczna rączka migała im przed oczyma za każdym razem, gdy wskazywała następny budynek. Gerard spoglądał na nią jak bazyliszek, marząc o pęku pokrzyw. Słońce zachodziło i podróżni, nieliczni zresztą, przysiedli wokół ognia; unikając padających na wsze strony iskier, piekli się z przodu, marznąc w plecy. O ile bowiem niemieckie piece były nieznośnie rozpalone, o tyle francuskie salles ? manger odznaczały się dotkliwym zimnem i przede wszystkim pełne były przeciągu. W Niemczech ludzie siedzieli przy piecu z odkrytymi głowami i zdejmowali wierzchnie odzienie, w Burgundii mieli kapelusze na głowie i nakładali na siebie najcieplejsze futra, zasiadając w krąg przy ogromnych otwartych kominkach w wietrze z zewnątrz, który dął od drzwi do źle zaopatrzonych okien. Widocznie jednak ich średniowieczne plecy były dość szerokie i silne, aby znosić taką sytuację, zachowywali się bowiem nie tylko wygodnie, ale i wesoło i sypali niewinnymi żartami na każdego po kolei. Nowe buty Dionizego na przykład, nie porozumiewając się wprost z sobą, pękły dziś oba w bliźniaczej zgodzie i jednomyślności. - Gdzie też kupujecie obuwie, żołnierzu? - zapytał ktoś. Dionizy spojrzał pytająco na Gerarda i nie bardzo zadowolony z tematu, zbył go: - Zrywam z drzew przydrożnych - odburknął. - W takim razie zrywacie je zbyt dojrzałe - docięła gospodyni, która głupia była tylko w sprawach swego wyglądu. - Zaiste, te są już przejrzałe, nadpsute-rzucił ktoś inny, obrzucając wzrokiem nogi Dionizego. Gerard się nie odzywał, ale podkreślał krążące dowcipy pantomimą. Chytrze, jedną po drugiej, umieścił w zasięgu wzroku Dionizego swe nogi w niemieckich butach, na których nie było prawie śladu setek przebytych mil. Wydawały się wykute ze skały. - Skręcę kark łysemu hultajowi, który mi je sprzedał-wrzasnął w furii Dionizy i podbudował swą groźbę rzadkimi przekleństwami, charakterystycznymi dla żołnierzy w średniowieczu. Karczmarka zatkała paluszkami uszy, ukazując swe rączki w nowym położeniu. - Powiedzcie mi, proszę, gdy skończy swe pacierze - szepnęła wdzięcząc się. Właśnie rozpoczęto opowiadać rozmaite historie. Gdy nadeszła kolej Gerarda, opisał swoje i Dionizego przygody w Domfront tak znakomicie, że słuchacze zostali urzeczeni, zapominając o istnieniu mijaur?e i jej rączek. Ona sama bardzo była niezadowolona i sięgnęła po najmocniejszą broń ze swego arsenału. Już od dwunastu miesięcy ćwiczyła ziewanie i umiała to robić teraz w każdej chwili w sposób tak naturalny, że skłaniała do ziewania każdego, jeśli tylko zdołał ją zauważyć. Czynność ta uwydatnia wszystkie jej wdzięki. Po pierwsze - pokazywała ząbki, potem jak na dobre, wiecie, wychowanie przystało, zakrywała usteczka trzema cieniutkimi paluszkami. Gdy więc opowiadanie Gerarda stawało się zbyt interesujące i przyciągało uwagę, niewiasta odwracała się, ziewała kunsztownie i croix sur la bouche. Bardzo to było dyskretne; ale Gerard był artystą, a artystę łatwo mrozi nieuważne audytorium. Znosił długi czas ziewanie karczmarki, ale stwierdziwszy, że ma ona tego nieskończony zapas, stracił jednocześnie cierpliwość i zapał, podniósł się nagle w połowie opowiadania i rzekł: - Nudzę i męczę gospodynię, a że i sam znużony już jestem, życzę wszystkim dobrej nocy! - chwycił świecę z szafki, szepnął Dionizemu: - Nie mogę jej znieść! - i szybko poszedł położyć się do łóżka. Mijaur?e poczerwieniała, zagryzła wargi. To krygowanie nie było wymierzone w Gerarda; zrozumiała w jednej chwili, że zachowała się głupio, nieuprzejmie i została publicznie skarcona. Siedziała, a policzki jej zapłonęły jaskrawym rumieńcem, nieco prawdziwej wilgoci zalśniło w oczach i wyglądała teraz dziesięć razy wdzięczniej, bardziej kobieco i powabnie niż w ciągu całego dnia. Dezercja najlepszego narratora rozproszyła towarzystwo; nieznużony Dionizy podszedł do zadumanej mijaur?e i zaprosił ją słowami pełnymi galanterii, by z nim zagrała w kości. Wyrwana ze swych marzeń spojrzała na niego z chłodną godnością i zgodziła się łaskawie, ponieważ przypomniała sobie natychmiast, ile popisowych ruchów rękami umożliwi jej gra. Żołnierz i mijaurée stukali kośćmi i białogłowa tak usilnie zajęła się swymi rękami, że zapomniała nawet o szachrowaniu i Dionizy wygrał od niej ecu au soleil. Niechętnie i powoli rozsupływała sakiewkę, a były dwa powody tej powolności: po pierwsze płeć piękna z zasady nie płonie ochotą do spłacania honorowych długów, po drugie pragnęła wzbudzić podziw igraniem maleńkich kosteczek, uwydatniających się między mięciutkimi białymi poduszeczkami. Dionizy zaproponował kompromis. - Wygrałem od ciebie trzy srebrne franki, urocza karczmareczko. Proszę, pozwólcie trzykroć ucałować tę białą rączkę i będziem kwita. - Jesteście zuchwalcem, panie żołnierzu - potrząsnęła główką pani. - Poza tym są takie brudne. Popatrzcie! czarne jak inkaust. - Aby go przekonać o prawdzie swych słów, wyciągnęła do niego dłonie i obracała je raz wierzchem, raz dłonią w górę. Wyglądały jak śmietanka i ona wiedziała o tym: myła je bezustannie i nacierała pachnidłami. Dionizy zrozumiał te przeszkody, jak przystało na bystrego wojaka, chwycił je i wycałował. Oberżystka widząc, że tak ocenia jej wdzięki, powiedziała nieśmiało : - Czy wyrządzilibyście mi przysługę, dobry żołnierzu? - Nawet tysiąc, urocza gospodyni, jestem do waszych usług. - O nie, proszę tylko o jedno. Powiedzcie, proszę, swemu towarzyszowi, że było mi ogromnie przykro, że utraciłam część jego wstrząsającej opowieści, i tuszę mocno, iż opowie ją do końca jutro rano. Nie zasnę tej nocy, myśląc tylko o tym. Czy zrobicie mi tę przyjemność i powiecie mu? - Dobrze, powtórzę to młodemu dzikusowi. Niewart on jednak waszej troski, słodka pani. Milej mu obcować z mężczyzną niż z niewiastą. - Ach, tak-praw jest. Dzisiejsze młode kobiety nie są go warte, un tas de mijaurées. Chłopiec ma dobrą, poczciwą i bardzo piękną twarz. W każdym razie nie chcę, by mój gość uważał mnie za nieobyczajną, zależy mi na tym ponad wszystko. Zrobicie to dla mnie, powiecie mu? - Przysięgam na te białe dłonie. A tym całusem pieczętuję zobowiązanie. - Teraz już dość. Czas do łóżka. A powiedzcie mu przed zaśnięciem. Przebiegła żaba (dzięki ci, Marion, za to wyrażenie, tyś mnie go bowiem nauczyła) skłonna już była obdarzyć Gerarda swymi niewiele wartymi afektami. Nie żeby była niezdolna do zakochania - choć trudniej jej to przychodziło niż wielu białogłowom uchodzącym w mieście za cnotki - Gerard jednak posiadał potrójne zalety, które muszą przyciągać kokietki wszystkich epok. 1. Był bardzo przystojny. 2. Nie uwielbiał jej nawet w najmniejszym stopniu. 3. Obraził ją publicznie. Dionizy obudził Gerarda i przekazał mu polecenie. Nie zachwycił przyjaciela. - Budzisz zmęczonego człeka, by mu taką rzecz powiadać? Czyż muszę być z mijaurée nie tylko w dzień, ale i w nocy? - Powiadam ci, młokosie, żeś podbił serce białogłowie. Mówi ci to człek doświadczony. Jej głos był śpiewnym wzdychaniem; przebiegła bestyjka przekupiła mnie na swój sposób, bym zaniósł ci miłosne wezwanie - takem zrozumiał jej polecenie. Tak więc Dionizy przemawiając jako człek starszy, a zarazem w świecie bywały, oświadczył Gerardowi, że oto nadszedł czas, by ujrzał, jak żołnierz rozumie przyjaźń i camaradiere. Italia obecnie odpada. Los zrządził coś lepszego, ślepa pani fortuna uśmiechnęła się wreszcie i oceniła jak należy zasługę. „Złota Głowa" była niegdyś dobrze prosperującą gospodą, może znowu zakwitnąć, gdy mężczyzna weźmie rządy w ręce. Dobry generał układa oczywiście plany na daleką przyszłość, ale zawsze jest gotów je odrzucić, gdy nadarza się jakaś znakomita okazja i może zebrać obfite, a niespodziewane plony. W taki to głównie sposób wielcy dowódcy zwyciężali małych; ci bowiem ostatni nie potrafili działać bez przygotowania. - Smutna to przyjaźń, która pragnie mnie wyswatać za mijauree - przerwał Gerard, ziewając. - Bądźże rozsądny, przyjacielu; wcale nie najszybsza owieczka pierwsza spada na skały. Każde stworzenie musi wcześniej czy później się wyszumieć, czemuż by niewiasta nie mogła mieć kaprysów? o ile bardziej płochą istotą jest kotka, a ileż więcej powagi w niej niż w kocurze? - Muszę przyznać, że dobrze znasz naturę, Dionizy- zauważył Gerard. - Jeszcze lepsze mam oko, gdy chodzi o twoje dobro, chłopcze. Zaufaj mi, a nie stracisz. Podpatruję te gołąbki we dnie i w nocy. Szczęśliwy człek, którego małżonka wyszumiała się przed ślubem i potyka się, wchodząc na stopnie ołtarza, nie zaś schodząc z nich. Małżeństwo odmienia je zawsze - czasem na lepsze, czasem na gorsze. Tak, Gerardzie, niewiasta jest uczciwa po wszystkim; nie jest zaś mężczyzną, nie jest nawet półmężczyzną ten, kto nie potrafi uczciwego dziewczęcia urobić jak kawałka gorącego wosku, aby była godną towarzyszką jego stołu i łoża. Powiadam ci, po miesiącu zrobisz z tej kokietki najcnotliwszą białogłowe w mieście, bardziej od wszystkich pokorną i uległą. Już jest na poły oswojona. Dziewięć na dziesięć spośród najsłodszych dzierlatek nie darowałoby ci całe życie tego, żeś zranił publicznie ich dumę. Ona zaś za kontuzję odpowiada afektem, i Jest to, na trąbę Jozuego, dziewczę zacne, nie znajdziesz w niej złośliwości. Gdyś odszedł, siadła zamyślona i nie rzekła ni słowa. Pewny znak uczucia jej płci, bo prędzej mówią, nim pomyśleć zdołają. Poza tym głosik jej drżał, kiedy o tobie słodko mówiła- drugi niechybny znak. Przeszyła ją strzała i drąży jej serce. Och! Cieszże się! Milczysz? Rozumiem, rzecz załatwiona. Powędruję do Remiremont smutny i sam. Ale nie dbam o to. Do stu par beczek, jeżeli mój drogi kamrat zostaje tu jako gospodarz „Złotej Głowy", bezpieczny od wszelkich burz życia. Zechciej wspomnieć o mnie, Gerardzie, od czasu do czasu; siedząc przy ogniu płonącym na kominku, pomyśl o przyjacielu, odpoczywającym na jakimś wietrznym wrzosowisku lub leżącym w wilgotnym rowie, lub rannym na polu bitwy, z dala od pociechy.. Choć nie - (tu glos jego zabrzmiał prawdziwą szlachetnością) - będę mógł się pocieszyć. Zimno, wilgoć ni rana nie może mi przeszkodzić, bym ogrzał swe serce myślą, że zostawiłem swego kochanego przyjaciela i prawdziwego kamrata w „Złotej Głowie", daleko od żołnierskich trudów. - Nie przerywałem ci, drogi Dionizy - powiedział łagodnie Gerard - ponieważ każde słowo otwierało przede mną skarby twego złotego serca. Ale zastanów się, że tam moje śluby, gdzie uczuć skłonność. Ty, taki wierny, chcesz mnie namówić do niewierności?. - Niech nie zaznam zbawienia, całkiem o tym zapomniałem - odrzekł Dionizy. - Nie mówmy o tym więcej, lecz właź już do łóżka, mój drogi Dionizy. Kocham cię chyba najbardziej ze wszystkich ludzi na świecie, zaraz po Małgorzacie, i twoje coeur d'or cenię wyżej od tuzina „Złotych Głów". Proszę cię bardzo, obudź mnie o pierwszym brzasku różanopalcej jutrzenki, i ruszymy, nim niewiasta łącznie czarować swymi rączkami. Zerwali się o świcie, pożywili przy kuchennym ogniu. Dionizy zapytał służebną, czy gospodyni już wstała. - Nie- odparła - ale nie śpi. Przygotowuję jej właśnie wodę do mycia. Napełniła dzban wodą i zaniosła go na górę. - Popatrz - rzekł Gerard. - Nawet sam żywioł musi być ogrzany, by nadał się do jej skóry. Cóż by rzekli na to święci, którzy wybierają lodowate kałuże? W drogę, nim zejdzie na dół i przyłapie nas tutaj. Zapłacili rachunek i opuścili „Złotą Głowę", podczas gdy gospodyni myła ręce. ROZDZIAŁ XXXVIII Wyszedłszy za miasto spostrzegli, że nieprzeliczone wilcze stada stratowały każdą piędź świeżego śniegu na drodze. - Postąpiliśmy mądrze słuchając rady starego człowieka, Dionizy. - A tak, bardzo słusznie. I myślę jeszcze w tejże materii, że słyszałem, jak bestie tupały pod naszymi oknami, wyły i skowytały, węsząc ludzkie mięso tam na rynku. Ani jeden tłusty mieszczuch nie ulitował się nad biednymi włóczęgami i nie wyskoczył przez okno. Gerard uśmiechnął się z miną roztargnioną. Powlekli się w milczeniu naprzód. - Co tak rozpamiętujesz? - Twoją dobroć. Ta odpowiedź niezbyt podobała się Dionizemu. Obok dziwnych cech, jak może zdołaliście zaobserwować, odznaczał się dobrodusznością i potrafił znieść sporą dawkę zuchwalstwa, lecz niekiedy wybuchał gniewem, gdy nie było najmniejszego ku temu powodu. - Grzeczne pytanie zasługuje na grzeczną odpowiedź - burknął. - Taki właśnie miałem zamiar - odparł Gerard. - Czemu więc udajesz, że myślisz o mej dobroci, gdy dobrze wiesz, że nie ma we mnie ni śladu dobroci? - Gdyby kto inny powiedział, odrzekłbym: kłamiesz - tobie jednak powiadam: Nie umiesz się poznać na zaletach mężczyzn, a jeno na niewieścich. Jeszcze raz mimo twego głupiego gniewu powtarzam ci, żem rozważał dobroć, którąś mi okazał ostatniej nocy. Chciałeś wyswatać mnie ze „Złotą Głową" lub raczej z t?te de veau dor?e i skazać się na samotność. - A to ty o tym, chłopcze? - Dionizy natychmiast odzyskał zwykłą pogodę. - Uważam po prawdzie, że nie była to dobroć, lecz przyjaźń i rzetelne kamractwo, nic więcej. I pozwól sobie, mój młody panie, powiedzieć, że i teraz jeszcze sumienie nie daje mi pokoju, gdy myślę, żeś się plecami odwrócił do fortuny i spokojnego życia. Gdybym był lepszym przyjacielem, podciąłbym ci ździebko ścięgno w nodze. Musiałbyś zostać „Pod Złotą Głową", pocierpiałbyś może z miesiąc. To płoche dziewczę czule by cię niańczyło i wszystko byłoby dobrze. Miałem już brzytew w ręku, by to uczynić, alem przypomniał sobie, jak ty nienawidzisz bólu, choć to byłoby jeno draśnięcie - zawiodło mnie przy tym tchórzliwe serce. - Spojrzenie Dionizego wyrażało pokorną prośbę o wybaczenie braku zacnej odwagi w sprawie tak jasnej, gdy prosta była przed nim droga obowiązku. Gerard podniósł wysoko brwi, zdumiony owym potwornym, choć typowym dla Dionizego wyznaniem. Ten odkrywczy i delikatny problem przyjaźni, a mianowicie, czy należy z miłości podcinać przysłowiowe ścięgno achillesowe własnego przyjaciela, nie został poddany pod dyskusję - przeszkodziło tanu bowiem nowe wydarzenie. - Dogania nas ktoś na mule sąsiada - krzyknął Dionizy. Gerard się odwrócił. - Skądże to wiesz, proszę, że muł nie jest jego? - Chyba oczu nie masz! Ponieważ nie szczędzi zwierzęcia. Rzeczywiście człek pędził jak szalony. Ale co więcej zdumiało naszych przyjaciół - to, że wiejski chłopak, który dogoniwszy ich, zrobił wielkie oczy, tak nagle i tak gwałtownie ściągnął cugle, że muł zarył kopytami w ziemię i wśliznął się między obu pieszych wędrowców jak drewniana zabawka na kółkach. - Tuszę, że idziecie z oberży „Pod Złotą Głową"? - Podróżni skinęli głowami. - Który z was jest ów młodszy? - Ten, który urodził się później -' odparł Dionizy, mrugając porozumiewawczo. - Piękne dzięki za nowinę. - Ano spróbuj zgadnąć! - I tak też zrobię. Ty masz porządną brodę, a twój kompan mleko pod nosem; ten musi być młodszy. To dla ciebie, młokosie. I podał zawiniętą w papier paczkę. - Zostawiłeś to „Pod Złotą Głową" i nasza pani odsyła ci zgubę. - Nie, dobry człowieku, niczego u was nie zapomniałem. - Gerard dotknął sakiewki. - Powiadasz, że moja pani kłamie - zapytał parobek z wyrzutem w głosie - a ja mam się obejść bez napiwku? (z jeszcze bardziej gorzkim wyrzutem) - Gnałem tu ventre ? terre. - Napiwek dostaniesz - i dał mu szeląg. - A la bonne heure!- krzyknął nieokrzesaniec, twarz zajaśniała mu radością. - Jedźcie z Bogiem! Wracamy, Jenny. I zawrócił znowu „szorując brzuchem po ziemi" - jak to zwykła określać jego nacja. Gerard rozwinął pakiecik. Miał on rozmiar sześciu cali kwadratowych. Wewnątrz znalazł następną paczuszkę, potem dalszą. Przy czwartej rzucił całe zawiniątko w śnieg. Dionizy podniósł pakiecik i skarcił go za niecierpliwość. Chłopak odrzekł, że nie znosi udawania. Dionizy stwierdził: wykapana wnuczka Herodiady - nie ma tu udawania, po prostu figiel niewieści. Na pewno w owych osłonkach mieści się coś, czego nie życzyłaby sobie pokazać parobkowi, przez słodką niewieścią chytrość lub też delikatność, iż obdarowuje tym młodego człowieka. Myślę, że to twoje podwiązki. - Nie noszę niczego podobnego. - Zatem jej własne lub pukiel włosów. Co to jest? Kawałek jedwabiu świeżutko utkanego. - Zaiste dowód miłości. - Jeno ty możesz sobie wyobrażać, iż ta niewiasta tak mało warta, żeby posyłać mi miłosne upominki. Nie widziałem w niej nic zdrożnego - oprócz rąk. - Czekaj, coś połyskuje w tym mięciutkim gniazdeczku. Chodźże tu szybciej, pisklątko! O, święci Pańscy i święte drzewce włóczni! Patrzajże na to! Był to złoty pierścień z wielkim świecącym i migotliwym ametystem, pełnym barwy, a jednocześnie jak kryształ czystym. - Jaki piękny! - powiedział z niewinnym zachwytem Gerard. - A tu jakoweś pismo. Na głos, chłopie! Nie czytam zbyt gładko jak inni, jeśli nie wiem przedtem, co napisane. Gerard wziął papier. - To jakowyś napis, i to wcale ładny. Czytał wiersz po wierszu, rumieniąc się jak dziewczyna. Tekst był bardzo naiwny i brzmiał w tłumaczeniu, jak następuje: Młodzieńcze, coś serca mego połową, Wróć do oberży „Pod Złotą Głową". Nie chcesz? Niech ci przypomni ten pierścień Tę, która będzie płakać do śmierci. Gdy świat ci wyda się zimny i smutny, Wróć do oberży, chłopcze okrutny. - Biedna gołąbeczka - westchnął Dionizy. - Stara kwoka! Żeby tak narażać dobrą sławę! - Niech Bogu dziękuje, że odegrała tę komedię z uczciwym chłopakiem, który nigdy nie zdradzi jej szaleństwa. Ale cóż to za zepsucie! Nie mogłaby ofiarować tobie owych budzących odrazę afektów? - Dionizy westchnął i wzruszył ramionami. - Tobie, który jesteś równie skłonny do szaleństwa jak i ona? Dionizy wyznał, że jego młody przyjaciel z ust wyjął mu te słowa. I jemu wydaje się dziwne, żeby niewiasta patrzeć umiejąca ominęła mężczyznę i obdarzyła swym afektem chłopca. W tym widzi jednak szczodrość Natury. Ostatecznie chłopcy to też stworzenia Boskie i gdyby nie takie przypadkowe niewieście kaprysy, ich los byłby zbyt ciężki do zniesienia. Żyliby pozbawieni słońca, zwiędnięci, skoro tylko niewiasta mogłaby przemienić w mężczyzn młodzieńców, tak niewiele obiecujące i nieszczęsne stworzenia. Gerard przerwał ten pochlebny dyskurs, prosząc wojownika-filozofa o przyjęcie pierścienia damy. Ale Dionizy odmówił stanowczo, nakłaniając Gerarda do powrotu pod „Złotą Głowę", i to zaraz, wraz z pierścieniem i całą resztą, w ten bowiem sposób postąpiłby jak mężczyzna, nie pozwalając biednej dzieweczce wyciągać ku niemu rąk na próżno. -Rączek, chciałeś raczej rzec. - Ręki, co dzierży oberżę „Pod Złotą Głową". Doszedłszy do tego punktu, starał się wsunąć pierścień na palec przyjaciela. Gerard zaprotestował. - Noszę już pierścień. - Mówisz o tej tandecie? Przecież to blacha, co najwyżej cynowa, a tu szczere złoto, nie licząc kamienia! - To prawda, ale tamten dala mi Małgorzata i cenię go nad rubiny. Nigdy się z nim nie rozstanę ani mu nie dam rywala. - I ucałował ów skromny amulet, aby się niczego nie obawiał. - Widzę, że kwoka przysłała swój pierścień gęsi - zauważył stroskany Dionizy. Namówił w końcu Gerarda, aby schował pierścień do czapki. Chłopak zgodził się chętnie. Wierzono bowiem ogólnie w nadprzyrodzone cechy niektórych klejnotów, a ametyst wysoką miał rangę wśród tych cennych talizmanów. Załatwiwszy tę sprawę, Gerard gorąco poprosił przyjaciela, aby na tych słowach poprzestał, rozmowa bowiem o płci niewieściej wzmaga jego tęsknotę za Małgorzatą i niemal odwagi pozbawia, gdyż uświadamia on sobie, że każdy krok coraz bardziej go od niej oddala. - Nie jestem miłośnikiem wszystkich niewiast, Dionizy. Serce moje może pomieścić jedną tylko umiłowaną i jednego przyjaciela. Daleko odszedłem od mej drogiej pani, a oto jeszcze parę mil i stracę również kamrata. Pozwól mi, póki mogę, napawać się twą szczerą przyjaźnią, nie zmąconą owymi głupimi niewiastami. - Możesz być spokojny, mój gołąbeczku - odparł dobrotliwie Dionizy. - Zaś poza tym nie licz na to, że cię w Remiremont opuszczę. Niech mnie (tu trzy kolejne przekleństwa), jeślibym cię porzucił. Inną chcę ci przedstawić propozycję: zostań ze mną dwie doby, iżbym miał czas ucałować matkę i siostry, jak również wszelkie inne niewiasty, a potem powędrujemy znowu razem aż do morza. - Dionizy, och, Dionizy! - Nie „dionizuj" mi! Rzecz postanowiona. I nie sprzeciwiaj mi się, bo pójdę z tobą aż do Rzymu. Niby czemu nie? Jego świątobliwość ma zwykle na widoku jakąś wesołą, przyjemną wojenkę, i burgundzki żołnierz zawsze jest mile widziany w papieskich szeregach. Słysząc te słowa, Gerard otworzył duszę przyjacielowi. - Nim cię spotkałem, Dionizy - wyznał - częstom przystawał na drodze, nie mogłem zmusić się do dalszej wędrówki, tak mdłe serce ciągnęło mnie do powrotu. Modliłem się wtedy o pomoc świętych i wreszcie podrywałem niechętne ciało do dalszego marszu. Od czasu gdy połączyliśmy swe losy, wielka natchnęła mnie dzielność. Przekonałem się, iż prawdziwe jest starożytne przysłowie, które głosi, że w drodze nużącej zacny towarzysz więcej wart od kolaski; bracie najmilszy, gdy pomyślę, ileśmy to zdziałali i wycierpieli - ocaliłeś mi życie w walce z niedźwiedziem i ze sroższymi od dzikiego zwierza zbójcami; i choć nędzna była moja próba wyratowania cię z Renu, pokochałem cię chyba w dwójnasób. Jakie to już silne i czułe połączyły nas więzy! Jeśliby to od mej woli zależało, to nigdy, nigdy, nigdy, przenigdy nie rozstałbym się z mym Dionizym. Dopiero grób mógłby nas rozdzielić. Bądź wola Twoja, Panie. - Nie, tym razem niech będzie wedle mojej woli - krzyknął Dionizy. Le bon Dieu musi się zajmować grubszymi od nas rybami. Idę z tobą do Rzymu. Masz moją rękę na to! - Pomyśl, co mówisz! To niemożebne. Zbyt byłoby samolubnie z mojej strony. - Powiadam ci - załatwione. Nie ma siły, która mogłaby zmienić mą decyzję. W Remiremont pożyczam od wuja dziesięć sztuk złota i ruszamy. Postanowione, nieodwracalne jak los. Przypieczętowali umowę uściskiem dłoni. Gerard zamilkł, zbyt wzruszony, ale w radosnym tańcu okrążył dwa razy maszerującego kusznika; biegł tyłem, patrząc w twarz przyjaciela, wreszcie wziął go za rękę i szli tak jak para kochanków, gdy nagle spostrzegli oddział konnych, który w sile około pięćdziesięciu żołnierzy ukazał się na szczycie pagórka. - Patrzajże, toż to chorągiew Burgundii - zawołał radośnie Dionizy - muszę się rozejrzeć, czy nie znajdę kamrata wśród nich. - Jaki wspaniały jest ten sztandar w słońcu - powiedział Gerard - popatrz na dzielnych dowódców w aksamitach i pióropuszach, ich pancerze jak kryształowe zwierciadła. Gdy żołnierze przybliżyli się na tyle, że można już było odróżnić ich twarze, Dionizy zawołał: - Niech nie dożyję jutra, jeżeli to nie Bastard Burgundzki! Oho ho, gdzieś tu pachnie wojną, skoro rusza w pole. Dzielny to wódz. Nie ceni wyżej życia swego od życia prostego żołnierza, żołnierz zaś tyle u niego wart co sikorka. To jest właśnie kapitan w sam raz dla mnie. - Popatrz, Dionizy, nawet miały w zdobnych mosiądzem czaprakach dumne są, że noszą na grzbiecie takich jeźdźców! Nic dziwnego, że mężczyzn tak ciągnie żołnierka. Gerard jeszcze pełen był tej naiwnej admiracji, gdy oddział zrównał się z nimi. - Stój - zagrzmiał stentorowy głos. Oddział wrósł w ziemię. Bastard Burgundzki groźnie zmarszczył brwi, zwracając się do Dionizego. - Cóż ty, kuszniku, jak to się dzieje, iż twarz zwracasz ku południowi, gdy każda dzielna dłoń i serce na północ spieszy? Dionizy wyjaśnił z szacunkiem, że po kilku latach służby idzie na urlop zobaczyć się z krewniakami w Remiremont. - Rozumiem. Ale nie czas dziś na to. Niepokój w księstwie. Hejże! dawajcie tu muła po poległym żołnierzu, dosiadaj go i naprzód wraz z nami do Flandrii! - Nie może to być, wasza wysokość - odrzekł Dionizy stanowczo. - Jestem o krok od domu. Nie widziałem rodziny od trzech lat, a poza tym mam pod opieką tego oto biednego chłopczynę, którego nie opuszczę, dopóki nie przywiodę go szczęśliwie do Rzymu. - Mnie się sprzeciwiasz? - spytał wódz, a jego zdumienie błyskawicznie ustąpiło miejsca wściekłości. - Życie ci się sprzykrzyło? Puść rękę chłopaka i jazda na siodło. Dość próżnego gadania. Dionizy nie odpowiedział - mocniej trzymał dłoń Gerarda. Bunt malował się w jego oczach. Bastard ryknął: - Jarnac, każ zsiąść z mułów sześciu twoim łucznikom, niech położą na miejscu trupem tego tchórzliwego kundla - dla przykładu. Zastępca dowódcy, młody hrabia Jarnac, wydał rozkaz, a żołnierze zeszli z mułów, by go wykonać. - Obedrzyjcie go do naga - rzekł Bastard zimnym, beznamiętnym głosem wojskowego- złóżcie, jego broń i rynsztunek na zapasowym mule. Może się nam trafi jaki błazen bardziej wart tego. Dionizy jęknął głośno. - Nie dość wam zamordować, chcecie mnie jeszcze pohańbić? - Och, nie, nie, nie! - krzyknął Gerard, ocknąwszy się z osłupienia, w jakie wtrącił go ów wybuch tyranii. - Pójdzie z wami za chwilę. Wolę się z nim rozstać, niż widzieć, że włos spada z jego kochanej głowy. O panie mój, daruj biednemu chłopcu choć minutę na pożegnanie z jedynym przyjecielem! Pójdzie z wami! Przysięgam, że pójdzie z wami. Surowy wódz z zimną pogardą skinął głową. - Jarnac, zostaniesz z nimi i dostarczysz go żywym lub umarłym. Naprzód! - Ruszył w drogę, a za nim cały oddział prócz młodego hrabiego i sześciu łuczników, z których jeden trzymał zapasowego muła za uzdę. Dionizy i Gerard patrzyli na siebie błędnym wzrokiem. Jakież to było spojrzenie! Po tej niemej wymianie udręki i rozpaczy przemówili obaj spiesząc się, albowiem cenne chwile uciekały. - Idziesz do Holandii, wiesz, gdzie ona czeka. Powiedz jej wszystko. Będzie ci rada przez wzgląd na mnie. - Smutną jej zaniosę opowieść! Na miłość Bożą, wracaj do „Złotej Głowy". Ja oszaleję. - Cyt... Pozwól mi zebrać myśli. Czy nie mam ci już nic do powiedzenia? Dionizy! Och, moja głowa, moja głowa! - Ach! Już wiem. Idź w stronę Renu, Gerardzie! Strasburg tu o krok. Potem w dół z biegiem rzeki do Rotterdatnu. Tam Małgorzata. I ja tam idę. Powiem jej, że przyjdziesz. Będziem wszyscy razem. - Chłopcy, pospieszcie się, bo narobicie nam kłopotu - powiedział hrabia stanowczo, ale już bez złości. - Jeszcze chwilę, o panie, jeszcze maleńką chwilę! - szepnął Gerard. - Niech będzie przeklęty kraj, w którym się urodziłem. I cały ród ludzki, i ten, który go takim stworzył! - wrzasnął Dionizy. - Cicho! Dionizy, cicho, nie bluźnij! O Boże, wybacz mu, on nie wie, co mówi! Bądź cierpliwy, Dionizy, bądź cierpliwy. Gdybyśmy się mieli nie spotkać na ziemi, pozwól, byśmy spotkali się w niebie, dokąd nie wejdzie żaden bluźnierca. Przytul mnie do serca, utracony przyjacielu, cóż mogą nam pomóc słowa. Wyciągnął ramiona i uściskali się czule. Całowali się raz po raz w milczeniu, a łzy zalewały im oczy. Hrabia Jarnac patrzał na nich zdziwiony, ale prości żołnierze, dla których kamrat jest świętym słowem, przyglądali się z wyrazem litości na surowych twarzach. Na znak Jarnaca siłą, ale dobrodusznie podsadzili Dionizego na muła, pocieszając prostackimi słowy, i wziąwszy go między siebie pogalopowali za wodzem. Gerard biegł jak szalony za nimi aż do zakrętu, aby widzieć przyjaciela do ostatniej chwili; ujrzał jeszcze, jak Dionizy kiwał się gwałtownie na grzbiecie muła i rwał sobie włosy z głowy. Na ten widok coś zaczęło się podnosić Gerardowi do gardła, coraz wyżej i wyżej, tak wysoko wreszcie, że nie mógł już ani biec, ani oddychać; oparł się prawie nieprzytomny o żywopłot pokryty śniegiem, chwycił go, dusząc się rozpaczliwie. Ciernie raniły mu dłonie. Z ogromnym wysiłkiem chwycił znowu oddech i na nowo ujrzał swe nieszczęście, choć nie całkiem jeszcze zdawał sobie z niego sprawę, tak nagły i oszałamiający spadł na niego cios. Zataczając się szedł naprzód, nie bardzo wiedząc, dokąd idzie, i nie troszcząc się o to. Co parę chwil przystawał, ramiona opadały mu w dół, głowa skłaniała się na piersi i stawał bez ruchu. Pytał siebie: „Czy możliwe? To chyba sen. Zaledwie pięć minut temu byliśmy tak szczęśliwi, wędrowaliśmy trzymając się za ręce, razem zmierzając do Rzymu, i podziwialiśmy żołnierzy, zachwycając się ich sztandarami i zbrojami. O serca szatańskie". Cała natura wydawała mu się równie samotna. Żadnego stworzenia dokoła. Biel. Chłopak niczym duch tego, kim był dawniej, błądził samotny między duchami drzew, pól i krzewów. Nieszczęsny! nieszczęsny! nieszczęsny! Wszystko było nieszczęsne. Ukląkł, wziął odrobinę śniegu do ręki. - Nie, ja nie śnię, jest śnieg zimny jak serce świata. I krew na nim. Co to znaczy? Głupcze, to z twojej dłoni. Nie czułem rany. Ach, to ciernie. Bądźcie pozdrowieni, dobre nieprzyjacioły. Nie czuję was, nie sięgacie do serca. Nie jesteście tak okrutne jak ludzie. Podniósł się i powlókł dalej swe ołowiane członki, gdy nagle usłyszał dźwięk kopyt końskich i wesołe głosy za plecami. Odwrócił się tknięty radosną nadzieją, że może żołnierze zmiękli i wiodą z powrotem Dionizego. Była to jednak jakaś wesoła kawalkada. Na przedzie pan znamienity, za nim świta strojna w aksamity, futra i pióra, wreszcie czterech czy pięciu zbrojnych ze świty, w skórzanych kaftanach. Minęli go wesoło. Gerard nie popatrzył nawet, gdy go minęli. Nadbiegły jakieś cienie wesołe, minęły, i to wszystko. Szedł dalej jak człowiek pogrążony we śnie. Czekało go jednak brutalne przebudzenie. Usłyszał nagle wrzask rozkazu: - Stój, poddaj się! Ujrzał przed sobą trzech pachołków wielmoży. Zawrócili konie, aby go obrabować. - O draby podłe - powiedział całkiem spokojnie - chcecie zhańbić swego szlachetnego pana? Powiesi was przecie na najbliższym drzewie. - Rzekłszy te słowa, wyciągnął z wściekłością miecz i odwrócił się plecami do krzewów. Jeden ze zbrojnych natychmiast zmierzył do niego z petrynału. Lecz drugi, mniej okrutny, wtrącił się do sporu: - Nie spiesz się tak! I ty nie bądź szalony! Patrz na tego tam! Gerard spojrzał: szlachcic wraz ze swą kompanią zatrzymał się niecałe sto jardów od nich, patrzyli z koni na bezprawie, zbyt pyszni, aby osobiście brać się do brudnej roboty, lecz nie na tyle dumni, by nie korzystać z jej owoców. Baczyli też czujnie, aby podwładni nie okradli ich z pieniędzy innemu zrabowanych. Łagodniejszy z pachołków, chłop dobroduszny, wytłumaczył Gerardowi, że opór na nic się zda; przypomniał mu, że pospolici zbójcy często zabierają życie wraz z sakiewką, i zapewnił go, że być szlachcicem to kosztuje pieniądze. Jego pan stracił ostatniej nocy pieniądze, grając w karty, jedzie w odwiedziny do swojej bogdanki, musi brać każdy napotkany grosz. - Tak więc, zacny młodzieńcze, możesz uważać, że rabujemy na własną rękę, wydaj nam twą wypchaną kiesę i pas bez ceregieli, nie zmuszaj, byśmy z wielką przykrością poderżnęli ci gardło i zabrali wszystko tak czy owak. - Pachołek praw jest - rzekł Gerard spokojnie i głośno do siebie. - Nie wolno mi stracić życia; Małgorzata tak bardzo by się zmartwiła. Bierz zatem kiesę biedaka, rzuć ją do worka bogacza, a wraz z nią to życzenie: powiedz mu, że modlę się do Świętej Trójcy, aby każdy szeląg palił mu dłoń, mroził serce i duszę spopielił na wieki. Idźcie precz, zostawcie mnie samego z mym smutkiem! - I rzucił mu sakiewkę. Odjechali, mamrocząc między sobą; słowa chłopca bardzo niewiele ich obeszły; Gerard szedł, chwiejąc się na nogach, wyzuty ze wszystkiego, pozbawiony przyjaciół, bez grosza przy duszy, aż dotarł do skraju lasu. Wtedy to, choć serce już prawie niezdolne było odczuć ten drugi cios, rozsądek uczynił to za nie; zaczął stawiać sobie pytanie, jaki sens miałaby dalsza wędrówka. Przysiadł na twardej drodze, zatopił palce we włosach i próbował myśleć - było to tym trudniejszym zadaniem, że opanowała go dziwna senność. Nigdy nie dotrze do Rzymu bez pieniędzy; Dionizy powiedział mu: - „Idź do Strasburga, a potem w dół Renu do domu". Chciałby posłuchać Dionizego. Ale jak dojść do Strasburga bez pieniędzy? Nagle zadźwięczało mu w uszach: Gdy świat ci wyda się zimny i smutny, Wróć do oberży, chłopcze okrutny. „Jeśli to zrobię, muszę stać się jej sługą. Ja, który należę do Małgorzaty. Jakże jestem znużony, znużony. Zasnę i będę śnił, że wszystko jest znów, jak było przedtem. Jakżeż szczęśliwi byliśmy przed godziną, nie zdawaliśmy sobie sprawy ze swego szczęścia. Tam jest dom, w nim zamożny gospodarz. Może opowiem mu o mej biedzie, poproszę, by mi pomógł odzyskać sakiewkę, i wtedy ruszę w stronę Renu? Głupcze! czy nie jest to człek jak inni? Sponiewiera mnie jeno i podepce. Dionizy przeklął ród ludzki. Tego nigdy nie uczynię, zaczynam jednak gardzić ludźmi i bać się ich. Nie, tu sobie poleżę aż do zachodu słońca, potem po ciemku wśliznę się do stodoły tego bogatego rolnika, ukradnę łyk mleka lub garść ziarna, by z głodu nie umrzeć. Bóg, który widział, jak podle rabuje bogacz, chyba mi mój grzech odpuści. Mówią, że to niedobrze spać na śniegu. Do takiego człowieka śmierć podkrada się na kocich łapach. Ale cóż mogę począć? Jestem tak znużony, tak bardzo znużony. Czy to w tym lesie żyją wilki, o których mówił starzec w miasteczku? Muszę im zaufać, i o przecie nie ludzie, a ja jestem tak znużony." Dowlókł się do krawędzi drogi i z głębokim westchnieniem wyciągnął swe członki na śniegu. - Ach, nie rwij tak włosów... Me serce rwie się, by cię znowu zobaczyć! Małgorzato. Nigdy już mnie nie ujrzysz. Biedna Małgorzata. Umilkło serce zbyt czułe. Wierny kochanek i przyjaciel dawnego pokroju leżał cicho na śniegu wśród wielu niebezpieczeństw; groziła mu aura zimowa, dzikie zwierzęta, głód - chłopiec był samotny, bez przyjaciela, bez szeląga, na ziemi obcej i nawet jeszcze nie w połowie drogi do Rzymu. ROZDZIAŁ XXXIX Trudna podróż nęci nas Anglików. Lubimy o niej opowiadać nawet wtedy, gdy wędrowiec nie jest pielgrzymem miłości. Dawna zaś przyjaźń ma co najmniej urok wykopaliska. Ponieważ jednak właściwe centrum naszej opowieści znajduje się w Holandii, czas najwyższy powrócić do tego kraju i do zwykłych postaci i wydarzeń, boć z nich głównie składa się życie we wszystkich wiekach. Jorian Ketel przyszedł do domu Piotra, aby upomnieć się u Małgorzaty o wypełnienie obietnicy, ale dziewczyna leżała chora w łóżku; Piotr, wysłuchawszy, o co rzecz idzie, naubliżał pachołkowi i zabronił mu wstępu do domu, paru zaś stojących w pobliżu ludzi doradziło mu, aby zmykał; ojciec i córka stali się bowiem popularni w całym miasteczku, a cała historia młodych nie schodziła z ust wszystkich mieszkańców Sevenbergen, podnieconych, skłonnych do gniewu nie zawsze sprawiedliwego, który towarzyszy sympatiom ludu. Jorian Ketel odszedł rozgniewany i ciężko pożałował swego dobrego uczynku. Ten rodzaj skruchy zdarza się wcale często, a ma niezaprzeczoną zaletę prawdziwej szczerości. Dirk Brower, którego znaleziono „Pod Trzema Królami", jak upijał jakiegoś gadułę i próbował wyciągnąć z niego wiadomości o miejscu pobytu Marcina Wittenhaagena, został chwycony i wrzucony do sadzawki służącej do pojenia koni; grożono mu, że gdyby pokazał się kiedykolwiek w miasteczku, będzie jeszcze gorzej potraktowany. Na koniec zaś zagrała urażona ambicja władz municypalnych: burmistrz Seven-bergen wysłał formalny protest do burmistrza Tergou, zarzucając mu przekroczenie praw i zwracając uwagę, że w przyszłości przy każdej prawdziwej czy urojonej pretensji przeciw któremukolwiek z obywateli ma obowiązek zwracać się do władz Sevenbergen. Przebiegły Ghysbrecht, hamując wściekłość z powodu owej reprymendy, odpowiedział uprzejmym wyjaśnieniem, że ścigany przez niego w Sevenbergen osobnik, niejaki Gerard, był tergowianinem, który ukradł dokumenty miejskie; ponieważ ten zaś Gerard uciekł za granicę i prawdopodobnie zabrał ze sobą rzeczone dokumenty, należy uznać całą sprawę za zakończoną. Tak konieczność zmusiła go do uczciwego postępowania, lecz w rzeczywistości spokój był tylko maską. Po porażce w Sevenbergen podjął nowe próby poszukiwań. Wysłał swych zaufanych do rodziny chłopca w Tergou, aby tam zdobyli wiadomość, dokąd Gerard uciekł. „Z niezmiernym zdumieniem" krewni stwierdzili, że o niczym nie wiedzą. Pogłębiło to rozterkę starca. Przejął go strach, że Gerard przyczaił się gdzieś w sąsiedztwie. Może dokonać pewnego odkrycia, potem wrócić - a wtedy weźmie straszliwy odwet. Dirk i inni z najbliższego otoczenia burmistrza spostrzegli, że charakter Ghysbrechta van Swieten bardzo się w tym okresie zmienił na gorsze. Stał się ponurym, drażliwym człowiekiem. Żył pod brzemieniem grozy. Rzucał niespokojnym, niepewnym spojrzeniem na prawo i lewo jak człowiek, który spodziewa się ciosu, a nie wie, skąd on nań spadnie. Obrabował ludzi, uczynił z nich nędzarzy, nie przyniosło mu to szczęścia. Często tak bywa. Rodzina w Tergou, która mimo gwałtownych różnic i sporów na pewno z biegiem czasu doszłaby do zgody, nie wypędzając spemgregis na obczyznę, nie zmieniła się na pozór; nie była to już jednak ta sama prosta, szczęśliwa rodzina, od której opisu rozpoczynaliśmy naszą opowieść. Kasia wiedziała, jaką rolę odegrali Korneliusz i Sybrandt w wygnaniu Gerarda, i choć, pragnąc uniknąć dalszych nieporozumień, nie powiedziała o tym matce, bywało jednak, że dreszcz nią wstrząsał na ich widok lub rumieniec pokrywał twarzyczkę, gdy słuchała ich nieszczerych żalów. Katarzyna, spostrzegawcza jak wszystkie niewiasty, zauważyła to i z kobiecą subtelnością nie rzekła ani słowa, ale rozważyła rzecz całą dokładnie i wzmogła czujność. Czarne owce udawały zręcznie, że podzielają smutek i ból rodziny. Wyrodni bracia potrafili narzucać swą wolę ojcu i Idziemu, ale cicha satysfakcja ukryta na dnie ich serc nie mogła ujść niewieścim oczom. I tak, wszystko widząc, zdawała się niczego nie zauważać. Nieufność i podejrzliwość zasiadły przy stole; nędzne to było zastępstwo inteligentnej twarzy Gerarda; która rozjaśniała całe grono. Odkąd odszedł, światło dla nich zagasło. Stary sukiennik, zraniony w swej dumie nieposłuszeństwem syna, nie uzewnętrzniał swych uczuć i starał się w ogóle nie wymieniać imienia Gerarda. Ten płaszcz spartańskich pozorów okrywał jednak czułe serce, do którego Natura łatwy znajdowała dostęp. Nie umiał ukryć troski: „Gdybym jeno wiedział, gdzie się chłopak podziewa, czy nic nie grozi jego życiu i zdrowiu, o nic bym się nie troszczył" - mawiał, a potem wzdychał ciężko. Nie mogę oprzeć się myśli, że gdyby Gerard wtedy otworzył drzwi i wszedł do rodzinnego domu, byłoby tam wiele łez i uścisków, a mało, może nawet żadnych wyrzutów. Największą niespodzianką dla starego kupca i jego małżonki był rozgłos wokół całej tej sprawy. Tydzień po ucieczce Gerarda jego przygody nie schodziły z ust całego miasteczka; co gorsza, ogólna sympatia i współczucie towarzyszyły parze kochanków, wszyscy byli przeciwko okrutnym rodzicom Gerarda i powiadali, że „stary, wścibski burmistrz musi wiecznie wtykać nos do nie swoich spraw". - Matko - odezwała się Kasia - wszyscy na mieście mówią, że Małgorzata leży w ciężkiej gorączce. Ojciec lęka się o jej życie. - Małgorzata? Jaka Małgorzata? - spytała Katarzyna, udając spokój i obojętność. - Matuś! O kimże bym mówiła. Przecie o Gerardową Małgorzatę chodzi. - Gerardowa Małgorzata! - krzyknęła Katarzyna. - Jak śmiesz wymawiać to imię w mojej obecności! Nie wolno ci nawet wspominać o ladacznicy w domu, który przez nią opustoszał! Ta dziewczyna jest nieszczęściem mego biednego chłopca, najlepszego dziecka rodziny. Przez nią nie został świętym kapłanem, żyjącym wśród nas, lecz włóczęgą w dalekim świecie, przez nią stałam się nieszczęsną matką ze złamanym sercem. Nie płacz, dzieweczko moja, nie powinnam mówić do ciebie tak ostro. Ale ty nie wiesz, Kasiu, co czuje matczyne serce. Staram się nie okazywać wam tego. Trzeba mi ukrywać swą trwogę, ale nocą widzę go w snach, widzę jego troski i wiele okropnych rzeczy. To rozdzierają go dzikie zwierzęta, to znowu śnię, że wpadł w ręce zbójców, widzę, jak ich okrutne noże wznoszą się do ciosu nad jego bladą twarzą, która, zda się, mogłaby kamień wzruszyć. Ach, gdy wspomnę, że siedzę tu w wygodach, a może mój biedny chłopiec leży martwy na jakimś odludnym miejscu, i wszystko to przez tę dziewczynę! Imię jej jest dla mnie trucizną na szczury! Drżę od stóp do głów na sam jego dźwięk. - Nic już nie powiem ani nic nie zrobię, aby nie zmartwić cię więcej jeszcze, mamo - powiedziała czule Kasia, wzdychając ze smutkiem. Ta, której imię było tak surowo wygnane z domu Eliasza, była jednak tematem rozmów i przedmiotem współczucia wszędzie gdzie indziej. Całe Sevenbergen litowało się nad nią, a młodzieńcy i dziewczęta rzucali wiele czułych spojrzeń na okienko, za którym najpiękniejsze dziewczę miasteczka „konało z miłości". Określając ją tym wytartym zdaniem, nie doceniali jednak siły ducha i zupełnego braku egoizmu u Małgorzaty. Gerard żył, a ona była zbyt lojalna, aby wątpić w jego stałość. Kochała ojca, który potrzebował pomocy, i mimo słabości fizycznej nawet miłość do Gerarda nie przeszkodziłaby jej w wypełnianiu obowiązków, choć musiała krzątać się koło domu z głową pękającą z bólu i ciężkim sercem. Podniecenie fizyczne i umysłowe spowodowały jednak atak tak gwałtownej gorączki, że jedynie młodość i silny organizm zdołały ją ocalić. Choroba opuściła ją wreszcie, ale dziewczyna była tak wyczerpana, że życie stało się dla niej ciężarem nad siły. W takich to okolicznościach miłość i przyjaźń są jedynymi aniołami u wezgłowia, głosy ich niosą pocieszenie, a dłonie zdrowie. Biedne dziewczę musiało jednak wracać do życia i sił o własnej mocy. Leżała samotna długie dni, a ciężkie godziny przewalały się nad nią jak ołowiane chmury. W tej słabości egzystencja wydawała się jej nieznośnym brzemieniem; czuła, że życie już przeminęło. Nie mogła zdobyć się na uzdrawiający wysiłek. Gerard odszedł. Nie miała dla kogo wracać do zdrowia. Często spędzała bez ruchu całe godziny, leżała cicho, a łzy płynęły łagodnym strumieniem z jej oczu. Pewnego dnia, budząc się z niespokojnej drzemki, zauważyła dwie niewiasty w swoim pokoju. Jedna z nich była służebną, druga, w szatach przybranych bogatym futrem na kołnierzu i rękawach, robiła wrażenie osoby wysoko postawionej. Wąskie pasmo srebrnych włosów widoczne spod czepca wskazywało, że minęła już wiek, w którym rozsądna kobieta ukrywa swe lata. Obie spoglądały uprzejmie i przyjaźnie. Małgorzata próbowała unieść się na łóżku, ale sędziwa pani położyła łagodnie dłoń na jej czole. - Leż spokojnie, kochane dziecko; Bóg widzi, że nieprzyszłyśmy tu, by cię zrywać z łóżka, lecz gwoli pociechy. Rozchmurz się choć trochę i powiedz nam, kim wedle twego zdania jesteśmy? - Wiem, kim jesteście, pani, chociaż nigdy nie widziałam was przedtem: poznaję demoiselle van Eyck i Reicht Heynes. Gerard często mi opowiadał o was, o wielkiej okazywanej mu dobroci. Nie ma on teraz, o pani, żadnego takiego jak wy przyjaciela przy sobie. - Na myśl o tym dzieweczka położyła się z powrotem na łóżku i łzy znów zalały jej oczy. Dobroduszna Reicht Heynes zaczęła już płakać dla towarzystwa, ale pani ją skarciła. - Świetnie się nadajesz do izby chorego - powiedziała i sama skierowała rozmowę na mnóstwo obojętnych tematów, by rozerwać pacjentkę, co w pewnej mierze się jej udało. Stara kobieta, która zna życie i wszystkie jego troski, jest niezastąpionym błogosławieństwem u boku stroskanej młodej kobiety. Wie, o czym należy mówić, a co pominąć, wie, czym można ją uspokoić i czym zainteresować. Nie minęła godzina od przybycia do chorej, a głowa Małgorzaty zamiast na poduszce spoczywała na ramieniu gościa i słodkie oczy dziewczęcia spoglądały na nią z nieśmiałą wdzięcznością. - Jakie piękne włosy - mówiła stara dama, przesiewając przez palce miękkie pasma. - Zbliż się, Reicht, i przyjrzyj im się! Reicht podeszła do chorej, dotknęła loków i zaczęła się szczerze zachwycać. Biedna dzieweczka poczuła, że pochlebstwo sprawia jej przyjemność, z czego wyraźnie wynikało, że w każdym razie na pewno jeszcze nie umarła. - Prawdę mówiąc, madame, zawsze myślałam, że są paskudne, ale o n je pochwalił i od tej pory - wybaczcie mi, święci Pańscy, prawie byłam z nich dumna. Wiecie na pewno, łaskawa pani, jak niemądrzy są zakochani. - Bardziej głupi są ci, którzy nie kochają -• odparła kostycznie stara dama. Małgorzata szeroko otwarła śliczne oczy i spojrzała na nią pytająco. Ta wizyta była pierwszą, nastąpiło po niej wiele dalszych. Małgorzata van Eyck albo Reicht w jej zastępstwie przychodziły prawie każdego dnia aż do rekonwalescencji pacjentki; stan chorej poprawiał się szybko pod ich opieką. Reicht przypisywała to wpływowi pożywnych dań, które przygotowywała w kuchni Piotra, Małgorzata sądziła raczej, że pomogły jej czułe słowa i życzliwe oczy, które przekonały ją, że ma przyjaciół, dla których warto żyć. Marcin Wittenhaagen ruszył prosto do Rotterdamu, pragnąc od razu chwycić byka za rogi. Byk był zresztą dwunożny, zamiast rogów miał koronę na głowie. Był to Filip Dobry, książę tych, hrabia owych, pan jeszcze innych ziem. W Rotterdamie Marcin dowiedział się, że dwór bawi w Gandawie. Powędrował do Gandawy i tam starał się o audiencję, ale słudzy i paziowie nie wpuścili go i wypędzili. Ustawił się tedy na drodze pana wyruszającego na łowy i wbrew wszelkim dworskim zwyczajom rozpoczął dyskurs z monarchą, wzywając łaski i litości potężnym wołaniem. - Gdzież jest ten niebezpieczny człek? - zapytał książę rozglądając się ze śmiechem dokoła. - Łaski dla starego żołnierza prześladowanego przez mieszczuchów! Królowie różnią się charakterem między sobą tak jak inni ludzie - mają jednak pewną wspólną cechę: skłonni są okazywać sympatię prostaczkom, wywodzącym się z najskromniejszych warstw społecznych. Nie konkurują pod żadnym względem z możnymi, a więc zazdrość nie może się tu wśliznąć, bawią swych panów bezceremonialnością i urokiem nowości i przez swój kontakt z naturą działają odświeżająco - rzadkość w dworskim życiu. Toteż Filip Dobry ściągnął wodze wierzchowca i udzielił Marcinowi posłuchania prawie t?te- a-t?te, i żołnierz przypomniał mu o bitwie, w której przeszyła go strzała przeznaczona dla monarchy. Książę świetnie pamiętał to wydarzenie, raczył zachować je w miłej pamięci. Nietrudno mu było się na to zdobyć, skoro to nie on został raniony. Marcin zatem opowiedział majestatowi zarówno historię pierwszego pojmania Gerarda w kościele, jak uwięzienia w wieży, i forteli, za pomocą których wyzwolili go stamtąd; następnie ze wszystkimi szczegółami dzieje polowania - i czy większy miał ode mnie dar opowiadania, czy też książę nie słyszał w życiu tylu co moi czytelnicy dobrych historyjek - w każdym razie mogę was zapewnić, że monarcha tak był tym przejęty, że gdy niektórzy dworzanie dognali ich galopem i usiłowali przerwać Marcinowi, sklął ich jak kramarz wędrowny i zagroził -niby żartem-że głowa spadnie każdemu, kto stanie między nim i świetnym gawędziarzem; gdy zaś Marcin dokończył, zawołał: - Na świętego Łukasza! Ileż wspaniałych rozrywek w moim hrabstwie - w moich własnych lasach, a ja nic o tym nie wiem. Wy, ludzie prości, więcej macie szczęścia! - Niesprawiedliwość fortuny budziła w nim oburzenie. - Patrzcie jeno! Polowanie na człowieka! - powiedział. - A ja nigdy nie miałem tego szczęścia, aby brać udział w polowaniu na człowieka! - Moje szczęście nie było znów takie wielkie - odparł szorstko Marcin. - Znajdowałem się po niewłaściwej stronie psich nosów. - Prawda! zapomniałem o tym. - I jego królewska wysokość łatwiej nieco pogodził się ze swym losem. - Czegóż chcesz zatem? - Proszę o przebaczenie dla mnie, wasza wysokość, i ułaskawienie dla Gerarda. - Przebaczenie? Za co? - Za ucieczkę z więzienia. - Słusznie; każdy ptak chce uciekać z klatki. To instynkt. Poza tym któż słyszał zamykać młodziana za miłość do młodej niewiasty? Ci burmistrze muszą nie mieć wszystkich klepek w porządku. Co jeszcze? - Za powalenie na ziemię burmistrza. - Och, napadnięty odyniec przechodzi do natarcia. Ma do tego prawo i mniej mam do niego pretensji niż do człowieka, który go ściga. Co jeszcze? - Za zabicie ogarów. Humor księcia wyraźnie się pogorszył. - Szło o życie - ich lub moje - powiedział z przejęciem Marcin. - Ba! nie mogę poświęcić moich ogarów, moich pięknych ogarów dla... - Nie, nie, nie! To nie były ogary waszej wysokości! - Czyje to psy? - Nadzorcy lasów książęcych. - To co innego. Bardzo mu współczuję, ale jak już rzekłem, nie mogę poświęcać swych żołnierzy dla jego ogarów. Będziesz miał ułaskawienie. - A biedny Gerard? - I biednemu Gerardowi także na twą prośbę przebaczamy. Co więcej, możesz powtórzyć burmistrzowi, że nie podobają mi się jego poczynania. To sprawa króla, nie burmistrza. Doradź mu, aby był pokorniejszy, albo przysięgam na świętego Judę, powieszę go na drzwiach jego domu, tak jak powiesiłem burmistrza, już nie pomnę, jak się zwał, w jakimś tam miasteczku we Flandrii - nie, to chyba było w Brabancji. Mniejsza o to, powiesiłem go za uciskanie biedaków - to sobie wybornie przypominam. Książę przywołał skinieniem ręki kanclerza, nadętego starucha, trzymającego się na koniu jak wór, i kazał mu wypisać ułaskawienie dla Marcina i Gerarda. Cenny ten dokument został formalnie sporządzony i podpisany następnego dnia, więc Marcin pospieszył z nim do domu. Małgorzata przed kilkoma dniami wstała z łóżka, siedziała blada i zadumana przy kominku, gdy Marcin wpadł do izby, wymachując pergaminem i krzycząc: - Łaska, dziewczyno, dla Gerarda i dla mnie! Posyłaj po niego, kiedy tylko chcesz, niechaj wraca! Wszyscy burmistrze całego świata nie mogą go już palcem tknąć! Zapłonęła rumieńcem z radości. Chwyciła niecierpliwie pergamin drżącymi rękoma i pożerała go oczami, raz po raz całując dokument, wreszcie zarzuciła ramiona na szyję Marcinowi i ucałowała starego żołnierza. Trochę ochłonąwszy, opowiedziała mu, że Niebiosa zesłały jej przyjaciółkę w osobie czcigodnej pani van Eyck. - Bardzo chciałabym zasięgnąć jej rady w związku z tymi dobrymi nowinami, ale nie mam siły, by dojść tak daleko. - Chcesz iść! Jest przecież moja mulica. - Twoja mulica, Marcinie? Stary żołnierz, czyli zawodowy rabuś, wybuchnął śmiechem i wyznał, że tak się do niej przyzwyczaił, że zupełnie zapomniał, iż Ghysbrecht miał wcześniejsze prawa. Jutro odprowadzi ją na burmistrzowy dziedziniec, ale może ona jeszcze dziś wieczór zawieźć Małgorzatę na swym grzbiecie do Tergou. Mrok zapadał, Małgorzata wyruszyła więc natychmiast i około siódmej wieczór zadziwiła i uradowała swą nową, lecz serdeczną przyjaciółkę niespodziewanie przybywając do jej domu, z mimowolnym rumieńcem na policzkach i dokumentem ułaskawienia Gerarda za staniczkiem. ROZDZIA? XL Niektórzy ludzie s? starzy w czterdziestym roku ?ycia, inni m?odzi przy osiemdziesi?tce. Ma?gorzata van Eyck mia?a zawsze m?ode serce. Pokocha?a gor?co sw? m?odziutk? imienniczk?, a to nowe uczucie nie mia?o nic wspólnego z kaprysem. Wielka dama umia?a rozpozna? charakter cz?owieka i dostrzeg?a w Ma?gorzacie Brandt tak? cech?, która pozwala?a ?atwo podbi? rozumn? niewiast? - szczero??. Ale poza t? wybitn? zalet?, która przemawia?a za dziewczyn?, Ma?gorzata posiada?a pot??nego sprzymierze?ca w sercu leciwej artystki. Ludzk? natur?. Mo?e si? to wyda? dziwne dla nieuwa?nego obserwatora, ale nasze serca czulsze s? dla tych, którym wy?wiadczyli?my co? dobrego, ni? dla naszych dobroczy?ców. Stwierdzili ju? to niektórzy filozofowie greccy, a brytyjski Homer uwieczni? t? sam? my?l w nie?miertelnych s?owach: Nieraz my?la?em, jak we dwóch zuchwale pruli?my tylu walk przeciwne fale, kiedy na pola, tak dzi? dobrze znane Filip jak z tarcz? wybiega? z Bertramem, i o Dariena pustkowiach ponurych, gdzie ?mier? dosiada wieczornej wichury, kiedy na druha rzuciwszy sw? zbroj? odkryty szed?em po ?miertelne znoje. My?la?em te?, jak u Quariany ska?y, z ?upinki naszej ledwie ocala?y, przez wód spienionych grzywy rozhukane brn??em do brzegu z omdla?ym Mortramem : a kiedy bokiem natrafi? na strza??, india?skie jady z jego rany ssa?em. Wezbra?y my?li tych we mnie strumienie, aby mój spokój zatapia? jak ziemi?. Prosz?! morderca pohamowa? sw? d?o? nie na my?l o otrzymanych, lecz ofiarowanych przez siebie dobrodziejstwach. Ma?gorzata van Eyck okaza?a wiele niezwyk?ej dobroci chorej Ma?gorzacie Brandt; post?pi?a wbrew swym ustalonym zwyczajom i wysz?a z domu, aby j? odwiedzi?; karmi?a, uspokaja?a, pie?ci?a i pomaga?a dziewczynie wi?cej, ni? mog?y tu zdzia?a? wszystkie leki ?wiata. Tote? ca?ym sercem przylgn??a do tej, któr? obdarzy?a sw? dobroci?, i kocha?a j? teraz czulej ni? kiedykolwiek poprzednio Gerarda, cho? na pocz?tku odwiedza?a dziewczyn? tylko ze wzgl?du na Gerarda. Gdy ujrza?a teraz Ma?gorzat? z zap?onionymi jak ró?a policzkami i przeczyta?a pergamin, który z sob? przynios?a, odst?pi?a bez sprzeciwu od w?asnego pogl?du na spraw?. - Najmilsza - powiedzia?a - pragn??am tego, aby Gerard pozosta? w Italii pi?? do sze?ciu lat, aby powróci? bogaty, a co najwa?niejsze - jako artysta. Ale twoje szcz??cie ceni? ponad wszystko i poniewa? widz?, ?e nie mo?esz ?y? bez niego, musimy sprowadzi? ch?opca do domu tak pr?dko, jak tylko si? to nam uda. - Ach, pani, czytacie w my?lach moich-m?oda kobieta spu?ci?a g?ow? i zarumieni?a si?. - Ale w jaki sposób mo?na by go zawiado mi?? Nie dam sobie sama rady. Poszed? do Italii; ale nie wiem, w któr? tam uda? si? stron?. Zaraz! wymienia? mi miasta, które powinien odwiedzi?. Jedno z nich to Florencja, potem Rzym. A dalej - Wreszcie rozs?dna dziewczyna domy?li?a si?, ?e list zaadresowany „Mój Gerard - Italia" mo?e przypadkiem zab??dzi?, i patrzy?a b?agalnie na przyjació?k?, czekaj?c jej rady. - Przysz?a? tu we w?a?ciwe miejsce i we w?a?ciwym czasie - powiedzia?a stara dama. - Odwiedzi? mnie dzi? Hans Memling. Jedzie w?a?nie do Italii, dzieweczko, nie pó?niej ni? za tydzie?, „aby poprawi? sobie r?k?" - powiada. Mog? ci? zapewni?, ?e nie wcze?niej, ni? to by?o potrzebne. - Ale jak on odnajdzie mego Gerarda? - Przecie? on zna Gerarda, moje dziecko. Nieraz tu wspólnie wieczerzali i wybornie si? z sob? zgadzali. No a poniewa? pracuj? w tej samej dziedzinie - - Jak?e?! to i on jest malarzem? - Uchodzi za malarza. Chce odwiedzi? te same co Gerard miejsca i wcze?niej czy pó?niej musi si? z nim spotka?. Napisz mu d?ugi list i dor?cz tak?e kopi? tego u?askawienia, a ja odpowiadam za pos?a?ca. Najdalej za sze?? miesi?cy Gerard b?dzie mia? twoje pismo w r?ku; gdy je otrzyma, uca?uje, schowa na piersi i przyleci na skrzyd?ach do domu. Do czego si? tak u?miechasz? i czemu masz tak czerwone liczko? I za co mnie ?ciskasz - zupe?nie nie mog? si? domy?li?. Tak! Nadchodz? szcz??liwe dni dla mojej pere?ki. Marcin tymczasem siedzia? sobie w kuchni, przed nim buk?ak z winem, obok przy ko?owrotku Reicht Heynes, która tego wieczora wyci?gn??a z niego wszystko. Hans Memling by? dawnym uczniem Jana van Eycka i jego siostry oraz malarzem, niezale?nie od grymasów Ma?gorzaty, a tak?e do?? zacnym cz?ekiem, z jednym tylko zastrze?eniem: kocha? „dzbany, czary i kielichy" wi?cej, ni? na to zas?uguj?. Ta szczególna sk?onno?? nie pozwala?a mu zbija? fortuny i by?a powodem, ?e cz?sto przychodzi? do Ma?gorzaty van Eyck na posi?ek, czasem po drobn? po?yczk?. Dawa?o to jej pewne prawa i wiedzia?a, ?e artysta nie zlekcewa?y ?adnego polecenia, które ona zechce mu powierzy?. List zosta? wi?c napisany i z?o?ony u Ma?gorzaty van Eyck; w nast?pnym tygodniu Hans Memling powróci? z Flandrii, Ma?gorzata van Eyck wr?czy?a mu list i sztuk? z?ota na wydatki w podró?y. Malarz zdawa? si? spieszy? z wyjazdem. - Tym lepiej - orzek?a s?dziwa artystka; pr?dzej b?dzie w Italii. Ale tak jak bywaj? konie, które rw? w?dzid?a, gdy maj? wyruszy? w drog?, a przebywszy jard czy dwa, potrzebuj? bicza-tak i po?piech podró?nego och?ód?, gdy Hans dotar? do najwi?kszej w Tergou ober?y i ujrza? tam swych dwóch weso?ych kompanów siedz?cych w oknie wykusza. Wszed?, by wychyli? z nimi szklaneczk? na strzemiennego, a gdy bra? si? do p?acenia, nie chcieli nawet s?ysze? o tym. O nie! to on udawa? si? w dalek? podró?; przyjaciele musz? go ugo?ci?, ka?dy powinien go pocz?stowa?. Gospodarz ober?y i wszyscy. Pocz?stunek uruchomi? arty?cie j?zyk tak, jakby wino mia?o w?a?ciwo?ci oliwy. Zwierzy? si? tedy wspó?biesiadnikom, ?e wyrusza, by pokaza? Italczykom, jak nale?y malowa?. Potem opiewa? swe przewagi, próbuj?c ?wiczy? pik?, oraz sukcesy mi?osne u niewiast nieobecnych, a wi?c nie mog?cych przedstawi? w?asnej wersji wydarze?. Krótko mówi?c, plenus rimarum erat; huc illuc diffleubat; i tak w?ród najrozmaitszych s?cz?cych si? z niego strumieniami wiadomo?ci wypapla? oczywi?cie, ?e powierzono mu list do ich wspó?obywatela, tergowianina, zacnego ch?opaka, Gerarda. Doda?: - Wszyscy jeste?cie zacne ch?opaki-i aby poprze? sw? pochwa??, waln?? Sybrandta w plecy z tak? serdeczno?ci?, ?e ma?o nie wygna? tchu z jego cia?a. Sybrandt obszed? stó? doko?a, aby unikn?? fizycznej aprobaty, ale s?ucha? ka?dego s?owa i po raz pierwszy dowiedzia? si?, ?e Gerard pow?drowa? do Italii. Udawa?, ?e nie daje wiary, aby zdoby? pewno??. - Mój brat Gerard wcale nie jest w Italii. - ??esz, szczeniaku! - rykn?? Hans, wpadaj?c natychmiast w gniew i nie zdaj?c sobie sprawy, ?e ten, który siedzi teraz naprzeciw, jest tym samym „zacnym ch?opcem", którego chwali? i klepa? po plecach, gdy siedzia? obok niego. - Nawet je?li jest dziesi?? razy twoim bratem, to i tak jest w Italii. Co powiesz na to? Czytaj, co tu napisane! - i rzuci? list na stó?. Sybrandt wzi?? pismo do r?ki, przyjrza? mu si? z powag?, za chwil? jednak po?o?y? je, przyznaj?c si?, ?e nie umie czyta?. Jeden z kompanii niezwyk?ym zbiegiem okoliczno?ci umia? czyta? i dumny z tak rzadkiej umiej?tno?ci przesylabizowa? na g?os: - Do Gerarda Eliassoena z Tergou. Przez grzeczno?? zaufanego Hansa Memlinga, z pro?b? o jak najszybsze dor?czenie. - Wy?mienicie napisane - powiedzia? czytaj?cy, przygl?daj?c si? ka?dej literze. - Ba! - rzek? pompatycznie Hans - nic tu dziwnego: napisane s?awn? r?k? Ma?gorzaty, siostry Jana van Eyck. Cze?? jego b?ogos?awionej pami?ci! Ma?gorzata van Eyck jest moim starym przyjacielem. Wszechstronny Hans pogr??y? si? nast?pnie w morzu innych tematów. Sybrandt opu?ci? cichcem kompani? i uda? si? na poszukiwanie Korneliusza. Pochylili ku sobie g?owy i zacz?li we dwóch zastanawia? si? nad sytuacj?. Italia by?a bardzo daleko, co pocz??, by go tam zatrzyma?? - Tam go zatrzyma?? Nic go nie zatrzyma na d?u?szy czas z dala od Ma?gorzaty. - Przekl?ta dziewucha! - rzek? Sybrandt. - Czemu? to nie umar?a, skoro tak ju? jej ma?o brakowa?o? -Umar?a? Zaraz? przetrzyma, ?eby nam na z?o?? zrobi?. - W?ciek?o?? ogarn??a Korneliusza na my?l o egoizmie dziewczyny, która nie zesz?a z tego ?wiata, aby im zrobi? przys?ug?. Dwie parszywe owce g?owa przy g?owie tak d?ugo kombinowa?y, pod?egaj?c si? wzajemnie do coraz gorszych my?li, a? uknu?y w zdradzieckich sercach plan intrygi, która powinna zatrzyma? Gerarda na ca?e ?ycie w Italii, im za? zapewni? jego udzia? w schedzie po ojcu. Ale posiadanie planu nie zwi?ksza?o mo?liwo?ci jego wykonania, to bowiem wymaga?o talentu; tak wi?c zamierzona niegodziwo?? utkn??a na martwym punkcie. Nagle jednak jak gdyby szatan zjawi? si? mi?dzy dwiema pochylonymi ku sobie g?owami i szepn?? co? jednocze?nie w prawe ucho jednej i lewe drugiej, bo obaj bracia zgodnie wykrzykn?li: BURMISTRZ! Poszli do Ghysbrechta van Swieten, a ten przyj?? ich natychmiast; cz?owiek bowiem torturowany przez niepewno?? gor?co pragnie si? dowiedzie?. Pewno?? jest cz?sto bolesna, ale rzadko tak niemo?liwa do zniesienia jak wyczekiwanie. - Macie wiadomo?? o Gerardzie? - spyta? niecierpliwie. Opowiedzieli mu o li?cie i Hansie Memlingu. S?ucha?, oczy biega?y mu niespokojnie. - Kto napisa? ten list? - Ma?gorzata van Eyck - brzmia?a odpowied?, byli bowiem naturalnie przekonani, ?e list pisany by? t? sam? r?k? co napis na wierzchu. Jeste?cie tego pewni? - Podszed? do szuflady i wyci?gn?? dokument spisany przez Ma?gorzat? van Eyck, gdy za?atwia?a z w?adzami miejskimi spraw? kupna domu. - Czy by?o tak samo napisane? - Tak. To jest to samo pismo - powiedzia? ?mia?o Sybrandt. - No dobrze. A teraz czegó? to chcecie ode mnie? - zapyta? Ghysbrecht z bij?cym sercem, tak jednak wy?mienicie udawa? beztrosk?, ?e wyrodni bracia si? zawahali. Bawili si? czapkami, wyb?kali pod nosem par? s?ów, potem zawahali si?, kr??yli wokó? sprawy i stopniowo wyj?kali, ?e chcieliby napisa? list, aby donie?? w nim o czym?, co mog?oby zatrzyma? Gerarda w Italii; proponowali, aby podrzuci? ów list do sakwy podró?nej Hansa Memlinga, wykradaj?c mu ów, który malarz mia? przy sobie. Podczas gdy bracia zabawiali si? jednocze?nie czapkami i w?asn? niegodziwo?ci?, wahaj?c si? pomi?dzy szacunkiem dla burmistrza a podejrzeniem, ?e jest on równym im ?ajdakiem oraz ?e z tych czy innych powodów stanie po ich stronie przeciw Gerardowi - w mózgu chytrego starego cz?owieka walczy?y z sob? argumenty za i przeciw. Ch?? zemsty doradza?a mu dopu?ci? do powrotu Gerarda i tu da? mu odczu? ci??ar prawa. Ostro?no?? podszeptywa?a: „Trzymaj go st?d o tysi?c mil" - i jeszcze: „Po có? si? ima? brudnej roboty dla niepewnego rezultatu. Po có? oddawa? si? w r?ce dwóch ?otrów i bruka? swe imi??" - Ostatecznie g??bokie przekonanie, ?e Gerard zna sekret, którym mo?e zrani? go w samo serce, ??cznie z ostro?no?ci?, takie podyktowa?o mu s?owa: - Do obowi?zków mych nale?y dopomóc obywatelom nie umiej?cym pisa?. Nie chc? odpowiada? jednak za tre??. Mówcie wi?c, co mam napisa?. - Co? o onej Ma?gorzacie. - Acha! ?e go zdradzi?a, wysz?a za innego za m??, za?o?? si?, ?e o to chodzi. - Nie, panie burmistrzu! Za nic w ?wiecie! - krzykn?? Sybrandt - Gerard w to nie uwierzy albo jeno w po?owie, i zechce wróci?, aby si? przekona?. Nie, napiszcie, ?e ona nie ?yje. - Nie ?yje? W jej latach? A w to uwierzy? - Pr?dzej ni? w co innego. Jako ?e omal nie umar?a; tak przeto nie b?dzie to ca?kowite k?amstwo. - No, no! I s?dzicie, ?e zatrzyma go w Italii? - Jeste?my zupe?nie pewni, prawda, Korneliuszu? - Tak- odpar? Korneliusz - nasz Gerard nie ruszy si? z Italii, skoro raz si? tam dosta?. Italia by?a zawsze jego marzeniem. Wróci?by do swej Ma?gorzaty, ale nie do nas. Go mu na nas zale?y? Pogardza swoj? rodzin?; zawsze nami pogardza?. - B?dzie to gorzka dla niego pigu?ka - zauwa?y? stary hipokryta. - Koniec ko?ców wyjdzie mu jeno na dobre - odpowiedzia? m?ody hipokryta. - Co daje o?enek G?odu z Pragnieniem? - rzek? Korneliusz. - I tak na zimno gotujecie mu smutek i ?al? - powiedzia? ironicznie Ghysbrecht, cho? ca?y czas rozkoszowa? si? uczuciem zemsty. - Có?, k?amstwo to zawsze nie cios t?pym toporem. Nie rozdziera cia?a, nie ?amie ko?ci. - Topór? - powiedzia? Sybrandt - to nawet nie cios pa?k? - i spojrza? nie?mia?ym, lecz ziej?cym trucizn? okiem na z?amany nos burmistrza. Twarz Ghysbrechta pociemnia?a z gniewu, gdy ten jadowity j?zyk dotkn?? jego rany. S?owo jednak trafi?o w cel, tak jak zosta?o wymierzone: starzec dysza? nienawi?ci?. - Dobrze - rzek? - powiedz, co ma by? w li?cie, a ja b?d? oczywi?cie zmuszony to napisa?. Ale pomnij, je?li co? pójdzie na opak, ha?ba spadnie na ciebie. Czynu dopuszcza si? nie r?ka, która pisze, lecz j?zyk, który dyktuje. Bracia zgodzili si? ch?tnie, szydz?c ze starego w duchu. Ghysbrecht przysun?? ro?ek z atramentem, po?o?y? przed sob? próbk? pisma Ma?gorzaty van Eyck, przepyta? jeszcze o wielko?? i kszta?t listu, gdy nieoczekiwana przeszkoda przerwa?a mu prac?: do izby wpad? w po?piechu Jorian Ketel i speszy? si? wyra?nie, zobaczywszy, ?e burmistrz nie jest sam. - Widzisz przecie, ?e jestem zaj?ty, mój dobry cz?owiecze. - Tak, ale ja w wa?nej sprawie. Przynosz? dobre wie?ci, nie dla wszystkich uszu. Burmistrz poprowadzi? Joriana na bok do g??bokiej wn?ki okiennej, po czym do braci dobieg?y tylko strz?py rozmowy prowadzonej podnieconym szeptem. Na koniec Ghysbrecht poleci? Jorianowi, aby osiod?a? mulic?. Nast?pnie zwróci? si? do naszych parszywych owiec z nag?ym ch?odem w g?osie, co niezmiernie zdziwi?o braci: - Ceni? spokój w rodzinnych domach, nie jest to jednakowo? rzecz, któr? mo?na by za?atwi? tak szybko. Zastanowimy si? nad tym, zastanowimy si?. - Ale? Memling odejdzie, panie burmistrzu. B?dzie za pó?no. - Gdzie jest teraz? - Pije w ober?y. - Zatrzymajcie go tedy przy kielichu. Zastanowimy si?, zastanowimy. - I odprawi? ich bardzo rozczarowanych. Wyja?nienie tej sprawy wymaga spojrzenia wstecz. Tego samego ranka Ma?gorzata Brandt spotka?a Joriana Keleta przed swym domem. Min?? j? z pogard?. Zwróci?o to uwag? dziewczyny i przypomnia?a sobie twarz pacho?ka. - Zatrzymaj si? - powiedzia?a. - Tak, to ten dobry cz?owiek, który go ocali?. Czemu? nie spotkali?my si? od tego Czasu? Czemu? nie przyszed?e? po dokumenty? Czy to by?a nieprawda o tych stu koronach? Jorian parskn?? gniewnie, lecz patrz?c na jej twarz wygl?daj?c? na szczer?, zacz?? podejrzewa?, ?e mog?o zaj?? jakie? nieporozumienie. Opowiedzia? jej, ?e przyszed? i jak go w jej domu przyj?to. - Niestety! - westchn??a. - Nic o tym nie wiedzia?am. By?am jedn? nog? na tamtym ?wiecie. - Poprosi?a go, aby szed? za ni? do ogrodu, i pokaza?a miejsce, gdzie zakopa?a pergaminy. - Marcin chcia? je st?d zabra?, ale nie pozwoli?am. On je tam w?o?y? i nikt prócz was, którzy tak wiele zrobili?cie dla nas obojga, ich stamt?d nie ruszy. - Daj mi ?opat?! - zawo?a? niecierpliwie Jorian. - Cho? zaczekaj! Nie! Burmistrz to cz?ek podejrzliwy, czy jeste? pewna, panienko, ?e te dokumenty s? tam jeszcze? - Ca?? win? wzi??abym jawnie na siebie, gdyby jakakolwiek ludzka r?ka ich dotkn??a. - Zaopiekujcie si? wi?c nimi jeszcze przez dwie godziny, moja zacna Ma?gorzato, prosz? was o to na wszystko - powiedzia? Jorian i oto szcz??liwy pobieg? prosto do ratusza w Tergou. Burmistrz jecha? truchtem w stron? Sevenbergen, a Jorian szed? obok wielkimi krokami, zapewniaj?c go, i? za godzin? b?dzie mia? w r?ku zaginione dokumenty. - Co to za szcz??cie, wielmo?ny panie - mówi? - ?e to nie z?odziej je zabra?. - Nie z?odziej? nie z?odziej? A jak?e go tedy nazywasz? - Ano, uczciwszy uszy pana, nazwa?bym go kawk?. To prawdziwie robota kawki, gdy si? jeno gdzie znajdzie, z?apa? jak? rzecz, której zupe?nie nie potrzebuje, i schowa? - to akurat kawka. Ju? ja wiem najlepiej - doda? tonem wyroczni Jorian - bom si? chowa? razem z kawk?. Urodzili?my si? oboje w tym samym roku, ale ptak dorós? du?o wcze?niej ni? ja i ci??kie mia?em przez niego ?ycie. Mog?e? mie? w portkach dziur? nie wi?ksz? od grosza, ju? pakowa?a tam dziób jak ?wider, a jak chodzi o kradzie? - wykapany Gerard. Czego on najmniej potrzebowa?, a jaka? biedna chrze?cija?ska dusza w domu najbardziej pragn??a, to sz?o na pierwszy ogie?. Matka by?a gospodarn? niewiast?, ledwo si? obejrza?a, ju? nie by?o naparstka. Ojciec ?y? z powro?nictwa; ledwie s?onko wzesz?o, a ju? Kubu? pracowicie wynosi? mu szyd?o, wosk i sznur. No i zarób teraz na kawa?ek chleba! Raz s?ysza?em, jak matka mówi?a jej wprost w dziób, ?e gorszy z ni? k?opot ni? z pó? tuzinem dzieci, ale ptaszysko jeno mrugn??o na ni?, a za minut? znika? but dzieciaka wprost z nogi. Gerard ma tak? sam? wad?. Pergaminy by?y mu akurat tyle potrzebne co naparstek czy szyd?o Kubusiowi. Zabra? je dla psoty i gdyby nie ja, nigdy by?cie ich nie znale?li. - My?l?, ?e masz racj? - powiedzia? Ghysbrecht - i ?em si? gniewa? o to nad potrzeb?. Przyszed?szy do bramy Piotra, poczu? si? niewyra?nie. - Wola?bym, ?eby to by?o wsz?dzie indziej, byle nie tu. Jorian uspokoi? go. - Dziewczyna jest zacna i grzeczna - powiedzia?. - Nie mia?a z tym nic wspólnego-mog? przysi?c. - I poprowadzi? go do ogrodu. - T?dy, wielmo?ny panie, je?li wszystko w porz?dku, tu s? schowane; i prosz? patrze?, ziemia ruszona. Pobieg? po szpadel wetkni?ty w pobli?u w ziemi?, wzi?? si? do roboty i odkry? pergaminy. Ghysbrecht dojrza? je, odepchn?? pacho?ka na bok, pad? na kolana i sam wydar? dokumenty z dziury. Twarz mu promienia?a, r?ce dr?a?y. Wyci?ga? jeden pergamin po drugim, Jorian otrz?sa? je z kurzu i czy?ci?. W miar? jak Ghysbrecht wydobywa? coraz wi?cej na powierzchni? twarz starca stawa?a si? bardziej chmurna, mina si? wyd?u?a?a, gdy za? dotar? do ostatniego dokumentu, przycisn?? skronie r?kami i zdawa? si? nie posiada? ze zdumienia. - Co za tajemnica si? w tym kryje? - szepn??. - Czy z?e duchy ze mnie szydz?? Kop g??biej! Musi tam by? jeszcze jeden. Jorian przycisn?? szpadel i wyrzuci? na wierzch sporo twardego podglebia. Na pró?no. Jeszcze w czasie kopania zmieni? si? humor jego pana. - Zdrada! zdrada! - krzycza?. - Wiedzia?e? o tym. - O czym to wiedzia?em, zmi?uj si?. Panie Bo?e! - Wiedzia?e?, nikczemniku, ?e tu by? jeszcze jeden dokument, dwa razy wi?cej wart od tych wszystkich. - Nieprawda! - krzykn?? Jorian, któremu ten zarzut nasun?? inne podejrzenie. - To fortel, którym chcecie mnie obrabowa? z moich stu koron. Ja ju? was znam, burmistrzu. - Jorian by? bliski p?aczu. S?odki g?os podzia?a? na nich jak oliwa rozlana na burzliwe fale. - Nie, zacny cz?owieku, to nie k?amstwo, prawdziwie by? jeszcze jeden pergamin. - To, to, to! A gdzie? on? - Nie by? to jednak - mówi?a spokojnie dalej Ma?gorzata - ?aden dokument miejski (tak ?e zarobi?e? uczciwie swoje sto koron, zacny cz?eku) - to by?a prywatna umowa mi?dzy burmistrzem a moim dziadem Flo... - Saa! sza! - ucisza? j? Ghysbrecht. - ...risem Brandtem - doko?czy?a Ma?gorzata. - Gdzie jest ten pergamin, dziewczyno? To jeno wiedzie? chcemy. - Miejcie, panie, cierpliwo??, zaraz wam rzecz ca?? wyja?ni?. Gerard przeczyta? tytu? i powiedzia?: „Ten nale?y zarówno do ciebie, jak do burmistrza" i od?o?y? dokument, ?eby go przeczyta? wraz ze mn? w wolnej chwili. - Tedy jest tu w domu? - zapyta? burmistrz, odzyskuj?c spokój. - Nie - odpowiedzia?a powa?nie Ma?gorzata-nie ma go tu. - G?os si? jej nagle za?ama?. - Polowali?cie na mego biednego Gerarda tak okrutnie - i byli?cie tak blisko - ?e nie zostawili?cie mu czasu na nic - musia? my?le? - jeno o ratowaniu - ?ycia - i o swej zgryzocie. Mia? ten pergamin na piersi i zabra? go z sob?. - Dok?d? dok?d? - Prosz?, o nic wi?cej nie pytajcie, panie. Jakie prawo macie mnie przes?uchiwa?? Zrobi?am to jeno dla ciebie, zacny cz?owieku, ?e zebra?am wszystkie swe si?y, przysz?am tu i zgodzi?am si? w ogóle porozmawia? z tym okrutnym starcem. Gdy my?l?, ile nieszcz??cia ?ci?gn?? na Gerarda i na mnie, nie mog? znie?? jego widoku.- ?cisn??a g?ow? d?o?mi i odesz?a powoli, dr??c mimo woli i p?acz?c gorzko. Wyrzuty sumienia z powodu przesz?o?ci i groza na my?l o przysz?o?ci - która cho? niespiesznie, lecz nieuchronnie zapowiada?a zbli?aj?c? si? kl?sk? - sk?pstwo i strach, wszystko to przez krótk? chwil? k??bi?o si? w twardym sercu Ghysbrechta. Spu?ci? g?ow?, r?ce opad?y mu bezwolnie wzd?u? boków. Odwróci? si? nagle, s?ysz?c za sob? chrapliwy rechot, i ujrza? Marcina Wittenhaagena, który oparty o ?uk ?mia? si? pogardliwie od ucha do ucha. Na widok tego cz?eka i jego szyderczej twarzy w Ghysbrechcie zbudzi?a si? najstraszliwsza w?ciek?o??. - Hej, trzyma? go! ?apa? z?odzieja i przeniewierc?! Za wszystko zap?acisz, ty psie! - krzycza?. Marcin, nie odezwawszy si? ani s?owem, spokojnie podsun?? u?askawienie ksi?cia pod nos Ghysbrechtowi. Burmistrz spojrza? i g?os zamar? mu w gardle. Marcin wykorzysta? sw? przewag?. - Ksi??? i ja, obaj jeste?my ?o?nierzami. Nasz ksi??? nie pozwoli plugawym mieszczuchom n?ka? starego ?o?nierza. Kaza? mi zanie?? wam takie polecenie, burmistrzu. - Ksi??? przysy?a mi polecenie? - A jak?e. Opowiedzia?em mu o waszych wy?mienitych poczynaniach, o uwi?zieniu Gerarda za to, ?e pokocha? dziewczyn? - i pan nasz powiada: - „Powtórz mu, ?e to nale?y do króla, nie do burmistrza. Jeden jest jeno król w Holandii. Dorad? mu, ?eby by? pokorniejszy, je?li nie chce, bym go kaza? powiesi? na jego w?asnych drzwiach (Ghysbrecht zadr?a?. Pomy?la?, ?e ksi?ciu nietrudno zdoby? si? na czyn podobny), tak jak powiesi?em niedawno burmistrza w Thingembob". Ksi??? nie móg? sobie przypomnie?, którego to z was obwiesi? i w jakiej stronie. Takie b?ahostki nie pozostaj? w ?o?nierskiej pami?ci, ale jednego pewny by? nasz pan mi?o?ciwy, ?e powiesi? jednego z was za ciemi??enie biednego ludu. - A jam cz?ek zdolny powiesi? drugiego - doda? ksi???. Te wielokrotnie powtarzane obelgi przez cz?eka niskiego stanu, nietykalno?? starego ?ucznika zabezpieczona w tak wyra?ny sposób przez samego ksi?cia, doprowadzi?y starego burmistrza do ataku bezsilnej furii. Potrz?sa? pi??ci? przed nosem ?o?nierza, próbowa? mu grozi?, ale z w?ciek?o?ci i rozpaczy nie móg? mówi?. Nagle wydoby? z gard?a co? w rodzaju pisku, skuli? si? jak grzechotnik, który zamierza zaatakowa?, i plun?? z w?ciek?o?ci? na kubrak Marcina. Gruboskórny ?o?nierz ze szczer? pogard? potraktowa? wybuch furii starca. - A to jadowita stara ropucha! Wie, ?e jeden mój kopniak wys?a?by go na wieczne odpoczywanie, i chce si? wy?ga? tym sposobem od szubienicy. Za wielu ludzi zabi?em w uczciwej walce, by podnie?? r?k? na co?, co nie jest cz?owiekiem. Tego tu nie mam za cz?owieka. Co to w?a?ciwie jest? Kln? si? na Boga, ?e to wór ze starej koziej skóry pe?en spróchnia?ych gnatów. - Mój mu?! mój mul! - zakrzecza? Ghysbrecht. Jorian pomóg? dr??cemu ca?ym cia?em starcowi. W siodle Ghysbrecht wyda? si? im przez chwil? pot??ny w jaki? nadnaturalny sposób. Posta? p?dz?ca do Tergou by?a zaiste podobna straszliwemu czarownikowi, o starczej wysch?ej twarzy, bia?ych rozwianych w?osach i z?owrogim wzroku. W?ciek?o?? da?a temu pochylonemu cia?u si?y do dalszego galopu; jak szalony wbija? ostrogi w boki zwierz?cia, skowycz?c urywanym g?osem: - Zmia?d?? im serca! Zmia?d?? im serca! Wszystkim! Wszysttkim! Wszystkim! Parszywe owce siedzia?y strapione w?ród biesiadnej kompanii i nie spuszcza?y z oka tobo?ka Hansa Memlinga. Ten, chc?c sobie ul?y?, zdj?? go z pleców i rzuci? na stó?. Jak?e? ?atwo mogliby teraz wyj?? ów list i podrzuci? inny. Pierwszy raz w ?yciu po?a?owali, ?e nie posiedli sztuki pisania, tak jak ich uczony brat. Hans zacz?? ju? mówi? o wyruszeniu i bracia uzgodnili szeptem, i? nale?y chwilowo odst?pi? od planu. Ledwie zd??yli powzi?? decyzj?, zauwa?yli, ?e Dirk Brower stan?? nagle w drzwiach i daje im znak. Wyszli do niego. - Zbierajcie si? galopem do burmistrza! - powiedzia?. Ghysbrecht blady z gniewu i podniecenia siedzia? przy stole. Przed nim le?a?o odr?czne pismo Ma?gorzaty van Eyck. -Napisa?em to, czego?cie chcieli - rzek?. - Teraz jaki napis na wierzchu? Jakie tam by?y s?owa? Czy widzieli?cie? - Nie umiemy czyta? - odpar? Korneliusz. - Ca?y wi?c mój trud na marne! - krzykn?? ze z?o?ci? Ghysbrecht. - G?upcy! - Zaraz - przerwa? mu Sybrandt -s?ysza?em, jak czytali te s?owa, i zapami?ta?em wszystko. Tam by?o: „Do Gerarda Eliassoena, przez grzeczno?? zaufanego Hansa Memlinga, z pro?b? o jak najszybsze dor?czenie". - Dobra. Jeszcze jedno. Jak by? ten list z?o?ony? Jakiej by? wielko?ci? - D?u?szy ni? ten, a krótszy od tamtego. - Dobrze. Gdzie? on jest? - W ober?y. - Id?cie tam tedy, macie tu szel?g i postawcie mu wina. Potem popro?cie, ?eby wam pokaza? ten list, który zamie?cie. Przyjd?cie do mnie z prawdziwym pismem. Bracia kiwn?li g?owami, zabrali list i udali si? do ober?y. Minut? po nich Dirk Brower wyszed? z ratusza i ruszy? za nimi w ?lad. Z rozkazu burmistrza mia? nie spuszcza? ich z oka, dopóki prawdziwy list nie znajdzie si? w r?kach jego pana. Obserwowa? ober?? od zewn?trz. Nie czeka? d?ugo. Wybiegli z gospody prawie natychmiast, ?li i przygn?bieni. Dirk podszed? do nich. - Za pó?no! - wo?ali. - Za pó?no! Ju? poszed?! - Poszed?? Jak dawno? - Nie ma jeszcze pi?ciu minut! A to ci nieszcz??cie! - Musicie natychmiast wraca? do burmistrza - rzek? Dirk Brower. - A to po co? - Furda; chod?cie - i poprowadzi? ich spiesznie do ratusza. Ghysbrecht van Swieten nale?a? do gatunku ludzi, którzy nie?atwo godz? si? z pora?k?. - Zatem - powiedzia?, s?uchaj?c niedobrych wie?ci - przypu??my, ?e poszed?. Czy jedzie wierzchem? - Nie. - Co wam tedy przeszkadza mu towarzyszy?? - Co nam z tego przyjdzie? Nie ma ju? ani jednej ober?y po drodze. - G?upcy! - powiedzia? Ghysbrecht - czy nie znacie innych sposobów, gdy trza opró?ni? czyj?? kiesze?, prócz trunku i zr?cznej r?ki? Porozumiewawcze spojrzenie, które wymienili ze sob? Ghysbrecht i Dirk, pomog?o braciom poj??, w czym rzecz. Zmienili si? na twarzy i zupe?nie stracili zapa? do ca?ej sprawy. - Nie! nie! nie ?ywimy nienawi?ci do naszego brata. Nie mamy ochoty wisie?, by mu zrobi? na z?o?? - powiedzia? Sybrandt. - Gra niewarta ?wieczki. - Wisie?! - krzykn?? Ghysbrecht. - Có? to, czy nie jestem ju? burmistrzem? Kto was mo?e powiesi?? Dobrze was znam: boicie si? we dwóch zmierzy? z jednym podró?nym. Zaj?cze serca! Ach, czemu? nie mog? raz jeszcze by? m?ody! Poradzi?bym sobie z nim w pojedynk?. Starzec odrzuci? ju? wszelk? poz?, zdradzi? bowiem^ jak bardzo zale?a?o mu na tej sprawie. Schlebia?, b?aga? i szydzi? na przemian, ale zrozumia?; jednak?e najbardziej wymowna argumentacja nie mog?a nak?oni? ich do czynu, który niezale?nie od swej nikczemno?ci móg? na nich ?ci?gn?? niebezpiecze?stwo. Otworzy? wi?c szuflad? i pokaza? stos srebrnych monet. - Zamie?cie mi jeno te listy - obieca? - a ka?dy z was b?dzie móg? si?gn?? r?k? do tej szuflady i. wzi?? sobie tyle srebra, ile zdo?a utrzyma?. Efekt by? magiczny. Oczy braci zal?ni?y po??daniem. Zako?ysali si? na nogach i wyprostowali z m?sk? energi?. - Przeto przysi?gnijcie - powiedzia? Sybrandt - Przysi?gam. - Nie; przysi?gnij na krucyfiks. Ghysbrecht przysi?g? na krzy?. Za chwil? bracia byli ju? na drodze w pogoni za Hansem Memlingiem. Ujrzeli go w odleg?o?ci nieca?ych dwu mil od Tergou i cho? wiedzieli, ?e nie ma przy sobie ?adnej broni prócz laski, zbyt byli ostro?ni, aby napa?? go za dnia; odst?pili wi?c na razie od zamiaru. Ale trzy mile za miastem, a mo?e nawet dalej, na poros?ej traw? drodze, po zachodzie s?o?ca, a jeszcze przed wzej?ciem ksi??yca, zacny Hans zosta? jednocze?nie z przodu i z ty?u zaatakowany przez dwu m??czyzn z podniesionymi no?ami, którzy wrzasn?li g?o?no, cho? troch? dr??cymi g?osami: - Stój, poddaj si?! Atak by? tak nag?y i tak dobrze przygotowany, ?e Hans zupe?nie straci? g?ow?. - Darujcie mi ?ycie, przyjaciele dobrzy! - krzykn?? - jestem biednym cz?owiekiem i oddam wam wszystko, co mam. - B?dziesz ?y?, ale opró?niaj sakw?. - Nic tam nie ma, drodzy przyjaciele, oprócz listu. - To si? obaczy - rzek? Sybrandt, który sta? na przedzie. - Zaiste, to jest list. - Nie zabierajcie mi go, bardzo was prosz?. Nic nie jest wart, a czcigodna dama, która go napisa?a, bardzo si? tym zmartwi. - Masz - powiedzia? Sybrandt. - Zabieraj swój list. Teraz otwieraj kies?. Tylko ju?! nie marud?! Ale Hans och?on?? z kontuzji i po dygotaniu Sybrandta i ci??kim oddechu Korneliusza wyczu? w nie daj?cy si? zreszt? opisa? sposób, ?e obaj napastnicy nie s? bohaterami. Udawa?, ?e szuka pieni?dzy, potem nagle z ca?ej si?y grzmotn?? ?ask? w twarz Sybrandta, pop?dzi? go przed sob? zataczaj?cego si?, r?bn?? od lewa Korneliusza, a ten zacz?? si? obraca? jak kurek na dachu w marcowej pogodzie; wtedy zatoczy? lag? kr?g doko?a g?owy i ta?czy? skacz?c po drodze i krzycz?c: - Chod?cie tu hultaje, z?odzieje! Chod?cie tu! By?o to szczere zaproszenie, ale bracia tak ?le je zrozumieli, ?e wyrywali, a? si? kurzy?o. Hans bieg? za nimi, krzycz?c: - Stójcie, z?odzieje! - oni za? skomleli ze strachu i bólu, biegn?c co si? przed siebie. ROZDZIA? XLI Ci??ki smutek i wyrzuty sumienia dr?czy?y Dionizego prowadzonego po?rodku towarzyszy, którzy pilnowali, aby szale?stwo nie sk?oni?o go do ucieczki. Dla niego to Gerard zrezygnowa? z trasy w?drówki do Rzymu poprzez Niemcy i jak?? otrzyma? nagrod?? Pozosta? sam jak palec w sercu Burgundii. Ta my?l najbardziej doprowadza?a Dionizego do sza?u; to pragn?? poruszy? niebo i ziemi?, to znów popada? w tak ponure milczenie, dziwne i gro?ne, ?e ostro?no?? nakazywa?a pozbawienie go broni. Tu? za miastem dogonili dowódc?, ca?a kawalkada podjecha?a i zatrzyma?a si? na popas „Pod Z?ot? G?ow?". M?oda gospodyni, cho? mocno zaj?ta hrabi?, a jeszcze bardziej Bastardem, zauwa?y?a Dionizego i zapyta?a go lekko zaniepokojona, co sta?o si? z jego m?odym towarzyszem. Dionizy w przyst?pie ?alu opowiedzia? jej wszystko i prosi? j?, aby pos?a?a po Gerarda. - Teraz, gdy pozosta? sam z dala ode mnie, mo?e ch?tniej pos?ucha mej rady- powiedzia?. - Biedaczyna nie lubi samotno?ci. Ober?ystka potrz?sn??a g?ow?. - Tusz?, i? by?am ju? i tak nieco zbyt ?askawa - powiedzia?a i odwróci?a si? zarumieniona. - Nie chcecie? - Nie chc?. - Ach, ty- i tu sp?yn?? na ni? strumie? przekle?stw i wymys?ów. Odwróci?a si? do niego plecami, odesz?a pop?akuj?c i mówi?c, ?e nie przywyk?a do takiego zachowania i... zaraz poleci?a parobkowi siod?a? dwa mu?y. Dionizy odszed? ze swym oddzia?em na pó?noc, w milczeniu kiwa? si? na siodle, a - o czym zupe?nie nic nie wiedzia? - m?oda prawdomówna dama w nieca?e czterdzie?ci minut przebra?a si? do jazdy wierzchem, co znaczy, i? rzeczywi?cie bardzo jej by?o spieszno, i ze s?u??cym u swego boku pogalopowa?a w przeciwnym kierunku. O zmierzchu po d?ugim marszu Bastard i jego ludzie dotarli do „Bia?ego Jelenia". Ich przybycie spowodowa?o mnóstwo zamieszania i sporo czasu up?yn??o, zanim Manon rozpozna?a w?ród tak wielu ?o?nierzy swego dawnego przyjaciela. Okaza?a to zreszt? jedynie mocniejszym rumie?cem. Nie przyzna?a si? do znajomo?ci. Biedne stworzenie zacz??o wyznawa? ju? zasad?: „Zapomnia? wó?, jak ciel?ciem by?"... Dionizy zauwa?y? to, ale nie móg? si? u?miechn??. Gospoda zbyt przypomina?a mu o Gerardzie. Z nadej?ciem nocy powia?y inne wiatry. Manon zajrza?a, do pokoju i skin??a palcem na Dionizego. Podniós? si? pos?pnie, jego stra?nicy ruszyli za nim. - Nie, chcia?abym zamieni? z tob? par? s?ów na osobno?ci. - Poci?gn??a go w k?t pokoju i tam zapyta?a go szeptem, czy chcia?by wy?wiadczy? jej pewn? grzeczno??. Odpowiedzia? na g?os, ?e nie, nie chcia?by, nie jest obecnie sk?onny ?wiadczy? uprzejmo?ci ani m??czy?nie, ani niewie?cie. Mo?e potrafi?by zrobi? co? dobrego dla psa. I nic na to nie mo?e poradzi?. - Ach, mój zacny kuszniku, a ja jednak zrobi?am niegdy? co? dla ciebie i twego g?adkiego towarzysza - szepn??a pokornie Manon. - To prawda, pani, to prawda. No, dobrze, musz? si? zgodzi? cho?by ze wzgl?du na niego. O co chodzi? - Znasz moje dzieje. Bardzo by?am nieszcz??liwa. Teraz jestem czcigodn? gospodyni?. Ali?ci w tych dniach znowu pewna kobieta powiedzia?a mi w oczy, co s?dzi o mojej przesz?o?ci. I tak b?dzie zawsze, dopóki on tu b?dzie wisia?. Powinnam by?a zdj?? go stamt?d. Niestety! - ?ycz? ci tego z ca?ego serca. - Nie ?miem o to poprosi? nikogo prócz ciebie. Zrobisz to dla mnie? - O nie, nawet cho?bym nie by? wi??niem. Wobec tak zdecydowanej odmowy czu?a Manon westchn??a i za?ama?a rozpaczliwie r?ce. Dionizy pocieszy? j?, ?e nie ma powodu do troski. S? tu ?o?nierze nikczemniejszego gatunku, dla których nie b?dzie to orzech trudny do zgryzienia. Chodzi jeno o pieni?dze. Je?liby mog?a wysup?a? dwa dukaty, znajdzie jej dwóch podlejszych ?o?nierzy, zdatnych do wymiatania brudów spod „Bia?ego Jelenia". Nie bardzo mia?a na to ochot?. Zastanowiwszy si? jednak, ?e ?o?nierze to ptaki przelotne, którzy dzi? tu wysuszaj? kielichy, jutro gdzie indziej mog? dosta? pa?k? w ?eb, powiedzia?a ?agodnie: - Przy?lij ich do mnie. Ale prosz? ci? na wszystko, powiedz, ?e to za?atwiasz dla jakiego? mego znajomka, nie pozwól domy?li? si?, ?e to o mnie chodzi. Zapad?abym si? pod ziemi? ze wstydu, czasy si? zmieni?y. Dionizy znalaz? wojaków, którzy ucieszyli si?, ?e mog? tak ?atwo zarobi? dukata na g?ow?. Wys?a? ich do Manon i natychmiast pogardliwie zapomnia? o ca?ej sprawie, usiad?, pogr??aj?c si? w my?lach o utraconym przyjacielu. Manon szybko dosz?a do ca?kowitego porozumienia z wojakami. Ale co maj? zrobi? z cia?em po zdj?ciu z szubienicy? Szepn??a: - Rzeka jest niedaleko od - tego - miejsca. - Szurn?? go do wody, h?? - Nie, nie, nie b?d?cie tak okrutni. Nie mo?ecie go tam z?o?y? delikatnie - z - czym? - z - czym? ci??kim? Musia?a sobie rzecz przemy?le? szczegó?owo, nie nale?a?a bowiem do osób, które szybko wpadaj? na pomys?. Wszystko zosta?o g?adko uzgodnione oprócz terminu zap?aty. Zbrojnym pacho?om zale?a?o na tym najbardziej i domagali si? pieni?dzy z góry. Manon nie mia?a na to ochoty. Jak?e?, wi?c nie wierzy ich s?owu? Mo?e zatem i?? wraz z nimi i przygl?da? si? robocie z pewnej odleg?o?ci. - Ja? - spyta?a ze zgroz? Manon. - Wola?abym umrze? ni? patrze? na co? podobnego. - Ale chcecie przecie, ?eby tak si? sta?o. - Tak, niestety, musz?. Czasy si? zmieni?y. - Zapomnia?a ju?, o co prosi?a Dionizego. Nie min??a godzina i przykre resztki bandyckiej egzystencji przesta?y m?ci? ?ycie i opini? czcigodnej matrony i ponure oczy przesz?o?ci nie mog?y ju? rzuca? z?o?liwych spojrze? w dó?, na bujn? ??k? koniczyny, na której pas?a si? obecnie bia?a ?ania. I to raz na zawsze. Sta?a si? oto przeci?tn? ?on? ober?ysty, pierwszorz?dnym psem podwórzowym - prze?y?a wszystkich. ?o?nierze wykonawszy ze ?redniowieczn? naiwno?ci? polecenie w my?l zasady „co z oczu, to i z serca", przerazili si?, powróciwszy na rynek. By?o tam czarno od t?umu, a przed godzin? - nikogo. Poruszy?o to ich sumienie. Przyczyn? niepokoju by?o, ?e mieli co? wspólnego z tym trupem. Jednak?e bardziej bezczelny z dwu ?o?daków, o?mielony ciemno?ci?, wmiesza? si? chytrze pomi?dzy zebranych. Szybko powróci? do swego kompana, mówi?c z nie bardzo uzasadnionym wyrzutem: - G?upi? od urodzenia, to przecie? tylko cud. Wszyscy tak powiadaj?. ROZDZIA? XLII Ogniste litery na ?cianie ko?cio?a zapytywa?y z pozornie szczer? ciekawo?ci?, czemu to dot?d w tak niespokojnych czasach nie zakupiono mszy ?wi?tej na intencj? ksi?cia pana. Wielu ludzi widzia?o to nadprzyrodzone zjawisko, lecz cho? ziej?cy ogniem wyrzut poblad? z czasem, gapie stali dalej przykuci do miejsca. W rezultacie panowie rada, nie chc?c pozwoli? mocom anielskim wyprzedzi? si? w lojalno?ci dla doczesnego suwerena, zakupili ca?? mas? mszy. Z tego skorzysta? nasz stary przyjaciel pleban, inkasuj?c od w?adz miejskich gotówk?, co, jak pami?tamy, lubi? niezmiernie. Mówi?c o tym nie mam oczywi?cie zamiaru przeszkadza? wam wierzy? w tak pospolite zdarzenie jak cud. Dionizy poprosi? o sw? bro?. Czemu? to nie tylko z?amali serce, ale jeszcze ?ci?gaj? na? nies?aw?? - Przysi?gnij na krzy? swego miecza, ?e nie porzucisz s?u?by w chor?gwi Bastarda, dopóki nie poskromimy buntu. Ust?pi? przed konieczno?ci? i wypowiedzia? trzy litanie przysi?g, odzyskuj?c bro? i swobod?. Oddzia? zatrzyma? si? „Pod Trzema Rybami" i Marion na widok kusznika wykrzykn??a: - Jak?e jestem rada! Któ? móg? przypuszcza?, ?e obacz? was jeszcze? Spostrzeg?a jednak, ?e ?o?nierz jest smutny, a jej szczera uciecha raczej zrani?a, go, ni? ucieszy?a, zacz??a wi?c wypytywa?, co mu dolega. Odpowiedzia? jej; bystro oceni?a sytuacj?. Gerard by? zbyt przystojny i dobrze wychowany, aby móg? zosta? skrzywdzonym. Kobiety zawsze b?d? go broni?y. Ponadto jasne by?o, i? sprawy ch?opaka musz? potoczy? si? albo dobrze, albo ?le. W pierwszym przypadku przy??czy si? do jakiej? zacnej kompanii pod??aj?cej do Rzymu; w drugim - powróci do domu i mo?e tam dotrze? wcze?niej ni? Dionizy - bo wy, ?o?nierzu, macie - wedle tego, co mówicie - powojowa? nieco we Flandrii - Przynios?a mu jego z?ote talary i stanowczo nie zgodzi?a si? przyj?? ani sztuki z?ota, mimo i? wielokrotnie ponawia? nalegania. Kusznik da? si? wreszcie przekona?, zw?aszcza ?e. argumenty dziewczyny dziwnie by?y podobne do jego w?asnych ?ycze?, mi?o mu te? by?o przekona? si? o jej uczciwo?ci. Dzi?ki temu nieco lepiej pomy?la? o ?wiecie, poprzez który jego biedny ma?y przyjaciel w?drowa? samotnie go?ci?cem. Piechurzy ma?ymi grupkami, czasami w liczbie zaledwie dwóch - trzech ?o?nierzy, byli ju? w drodze, wlok?c si? leniwie w stron? Flandrii, wielu z nich bez grosza; burmistrzowie przesy?ali ich z miasta do miasta z rozkazami do ober?ystów, którzy musieli ich nocowa? i ?ywi?. Antoni Burgundzki zagarn?? ich i zebra? pod swym sztandarem spor? liczb? ?o?nierzy, tak ?e wchodzi? do Flandrii na czele sze?ciuset ludzi. Przekraczaj?c granic?, spotka? si? ze swym bratem Baldwinem, który szed? z lud?mi, broni? i spy??. Zorganizowa? ca?? sw? armi? i maszerowa? w szyku bojowym przez wiele miast nie tylko bez ?adnych przeszkód, ale z wielkimi owacjami. Ta lojalno?? wywo?ywa?a w szeregach komentarze nie zawsze przychylne dowództwu. - Nasza rebelia to oszuka?stwo - burcza? ?o?nierz imieniem Szymon, który wybra? sobie Dionizego za kompana. Dionizy nie odpowiedzia?, ale uczyni? w my?li ma?y ?lub do ?wi?tego Marsa, ?e zastrzeli Antoniego z Burgundii, je?li rebelia, przez któr? straci? Gerarda, nie oka?e si? rzeczywistym buntem. Tego? popo?udnia ujrzeli na horyzoncie silnie ufortyfikowane miasto; szept przeszed? poprzez szeregi, ?e to w?a?nie jest ów niezadowolony gród. Gdy jednak dotarli w pobli?e, wielka brama sta?a otworem, a na dwóch bocznych wie?ach by?y tylko pojedyncze warty. Wobec tego zbli?aj?ca si? armia nieco rozlu?ni?a szyk i maszerowa?a beztrosko. Lecz z odleg?o?ci stajania dostrzegli, ?e most zwodzony podnosi si? z wolna ponad fos?, skrzypi?c przera?liwie, a? stan?? w pionowej pozycji wzgl?dem sza?ca, i w tym samym czasie na dole z ?oskotem trzasn??a opadaj?ca krata bramy, a wie?e i mury obronne naje?y?y si? w?óczniami i kuszami. Gro?ny pomruk przebieg? czo?owe szeregi ludzi Bastarda i rós? coraz pot??niejszym rykiem. - Stój! - krzykn?? Bastard. Rozkaz pobieg? z ust do ust, ?o?nierze zatrzymali si?. - Herold do bramy! Królewski pose? wyjecha? z szeregu i przystan?wszy dwadzie?cia jardów przed bram? wzniós? w gór? tr?bk? z proporcem i odegra? wezwanie. Wysoka posta? w l?ni?cej, pokrytej mosi?dzem zbroi pojawi?a si? nad bram?. Wymienili z heroldem kilka gwa?townych s?ów, których z dala poj?? nie byli w stanie, ale znaczenie ich by?o jasne: herold rzuci? bowiem pojedyncz?, wysok? i gro?n? nut? w stron? murów, a gdy zawróci? galopem do swoich, mia? w twarzy wojn?. Bastard wyruszy? mu naprzeciw, pochylili ku sobie g?owy na dwie co najwy?ej sekundy, wódz odwróci? si? w siodle i krzykn??: - Saperzy naprzód! - w mgnieniu oka wyrównano szeregi, ?o?nierze zaj?li pozycje i roz?o?yli obóz poza zasi?giem strza?u z murów; oficerowie ruszyli konno na po?udnie, wschód i zachód do zaprzyja?nionych miast po katapulty, palisady, os?ony, nie wyprawione skóry wo?owe, beczki ze smo??; po cie?li, spy?? i wszystko, co potrzebne do obl??enia. Te ?wietlane perspektywy mocno pokrzepi?y na duchu pewnego strapionego ?o?nierza. Na pierwszy szcz?k zwodzonej bramy zab?ys?y mu oczy i poczerwienia?y skronie; gdy za? herold powróci?, a wojna p?on??a mu w spojrzeniu, zrozumia? to bez chwili wahania i po raz pierwszy od wielu dni zawo?a?: Courage, tout le monde, le diable est mort. ROZDZIA? XLIII Oblegaj?cy roz?o?yli obóz w odleg?o?ci stajania od murów i wyznaczali drogi; pikinierzy w obozie czuwali, gotowi do ataku w razie potrzeby; saperów, szancknechtów, procarzy i kuszników wys?ano na przednie linie. Rozpocz?li obl??enie zasypuj?c fos?, ryj?c podkopy i burz?c mury obronne. Z niewielkiej odleg?o?ci pada?y na nich: g?sty deszcz strza?, grotów, be?tów, g?azów i kamieni, tote? ci ?o?nierze-arty?ci w swoim fachu musieli patrze? „setk? oczu" - dzia?a? w porozumieniu ze stra?ami, pomagaj?c sobie czujno?ci? odwag? i zr?czno?ci?. Dla postronnych widzów takie obl??enie przedstawia?o wielce ciekawy, a nawet zabawny obraz. Cie?li chronionych ci??kimi os?onami, które tworzy?y ruchome sklepienie ponad ich g?owami, pchni?to pierwszych naprzód; zbudowali oni wysok? i mocn? palisad? na skraju fosy. Kilku poleg?o, straty jednak nie by?y zbyt liczne, poniewa? silny oddzia? kuszników, w?ród których by? i Dionizy, otoczy? kr?giem obrony owe os?ony ponad g?owami pracuj?cych i mierzy? z kusz do ka?dego z obl??onych, który o?mieli? si? wytkn?? nos zza murów, i do ka?dej strzelnicy, szczeliny czy innej szpary, sk?d obro?cy mogliby atakowa? to miejsce, gdzie byli cie?le. Ci, os?oni?ci przez g?sty ogie? kusz, wznie?li szybko palisad? chroni?c? ich przed zwyk?ymi pociskami padaj?cymi przez wszystkie otwory murów. Ale obl??eni tego oczekiwali; wystawili noc? os?ony lub drewniane ochronne dachy na szczycie kurtyn. Kurtyny posiada?y blisko szczytu otwory, w które wstawia?o si? belki podtrzymuj?ce te budowle, b?d?ce g?ówn? obron? ?redniowiecznych fortyfikacji; st?d za?oga obl??onego grodu miota?a pociski o ró?nym zasi?gu i o wiele swobodniej ni? poprzez uko?ne, lecz nieruchome strzelnice w kurtynie czy nawet pochylone krenele wy?szych wie?. Szturmuj?cy przyci?gali machiny obl??nicze, które uderzy?y olbrzymimi g?azami w ?wie?o uko?czone drewniane budowle i rozbi?y je doszcz?tnie. W tym samym czasie wznie?li trój?cienn? drewnian? wie?? tej samej co kurtyna wysoko?ci, która oczekiwa?a w gotowo?ci, niedost?pna strza?om. Widok ten przej?? groz? obl??onych mieszczan. Tego rodzaju drewniane wie?e zdoby?y ju? bowiem wiele miast. Zacz?li wi?c podkop z tej strony fosy, gdzie wyros?a wie?a, wygra?aj?c w kierunku gro?nej budowli i szykuj?c si? do zgotowania jej gor?cego przyj?cia. Szturmuj?cy podkopywali si? równie?, ale z innej strony, pragn?c si? dosta? pod kwadratowy barbakan i zburzy? go. Ca?y ten czas Dionizy sta? za os?on? wraz z drugim arbaletnikiem, ochraniaj?c robotników i oddaj?c kilka celnych strza?ów. Zas?u?y? te? wkrótce na szacunek niewidocznego, ?wietnie ukrytego ?ucznika, który posy?a? mu raz po raz skrzydlate komplementy, od których drga?a tarcza. Jedna ze strza? uderzy?a o cal od w?skiej szczeliny, przez któr? Dionizy w?a?nie przez chwil? zagl?da?. - Peste! - krzykn??. Dobrze strzelasz, przyjacielu. Wyjd? i odbierz me gratulacje! Czy taka zas?uga winna ukrywa? si? w cieniu? To na pewno jeden z tych przekl?tych Anglików, kamracie, ze swymi d?ugimi strza?ami. Musz? cho? raz w ?yciu postrzela? do murów Londynu! Jeden z obro?ców zwróci? na siebie uwag? oblegaj?cej gród armii, spacerowa? bowiem ca?y czas pod ogniem nieprzyjacielskim. By? to wysoki rycerz, ca?y zakuty w l?ni?c? spi?em zbroj?, w r?ku dzier?y? lekk?, lecz bardzo d?ug? pik?, któr? dawa? znaki za?odze, kieruj?c ruchami obrony. Ka?da pora?ka szturmu mia?a wyra?ny zwi?zek z wysokim rycerzem i jego d?ug? pik?. Mój m?ody czytelnik snadnie zechce zapyta?: - Czemu? to Dionizy go nie zastrzeli?? Dionizy strzela? do niego ile si? da?o - inni arbaletnicy równie? - do tego samego celu szyli z ?uku ?ucznicy. Kto ?yw celowa? w owego rycerza. Powinien zaprawd? zoste? ubity. Co jednak by?o najprzykrzejsze - nie mia? wcale takiego zamiaru. Tak ju? sta? si? zuchwa?y, ?e nie zauwa?a? celuj?cych w niego grotów i be?tów. Obchodzi? blanki twierdzy pod bezustannym ostrza?em jak krzepki szyper spaceruj?cy po pok?adzie w swej „zbroi" z Vlissingen, ze spokojem przyjmuj?c krople kwietniowego deszczu, padaj?ce na jego we?nian? zbroj?. Szturmuj?cy ?o?nierze uznali wreszcie ze z?o?ci?, ?e szkoda marnowa? na niego dobr? stal, obrzucali tylko przekle?stwami rycerza i jego odbijaj?c? groty kolczug?. Przyj?? te pociski s?owne z tak? sam? oboj?tno?ci?. . Bro? palna zubo?y?a wojn?. Wojna zawsze by?a szkodliwa dla naj?ywotniejszych interesów ludzko?ci. W dawnych czasach jednak mia?a pewne zalety, dostarcza?a boskiego tematu Iliadom. Ale os?oni?ta przed okiem rze?nia pod grubym na stajanie ca?unem dymu, czy? ktokolwiek mo?e si? z tym pogodzi?? Poeta, dzier??c swoje zapiski w r?ku, mo?e powtarza?: Suawe etiam belli certamina magna tueri, ale uczucie jest p?ytkie i podobne do kuku?czego. Nie mo?e bowiem t u e r i nic poza naje?onym broni? szeregiem. Nie powiedzia?: Snave etiam ingentem caliginem tueri per campos instructam. O wiele lepiej urz?dzane by?y te sprawy w ?redniowieczu. Nasze obl??enie by?o spraw? niewielk?, pisarz jednak lub minstrel móg? je ujrze? takim, jakie by?o, i opiewa? zacnym swym piórem. W takiej wi?c mierze sport ten mo?na uzna? za rozs?dny, gdy? s?u?y? pewnym celom. By? dzie? jasny, s?oneczny, lecz niezbyt mro?ny. Atak szturmuj?cych wojsk koncentrowa? si? na przestrzeni oko?o dwustu pi??dziesi?ciu jardów. Warownia posiada?a dwie kurtyny i dwie wie?e, jedn? w kszta?cie kwadratowego barbakanu, drug? pokryt? wystaj?cym spiczastym dachem, wspieraj?cym si? na kamiennych mahiku?ach, i równie? szereg niebezpiecznych kreneli mi?dzy dachem a murami obronnymi spogl?da? szyderczo w dó? na najbli?szych spo?ród atakuj?cych, co wygl?da?o do?? podobnie do nowoczesnej fregaty, o prawie zamkni?tych otworach dzia?owych, któr? mo?na obejrze? prawie w ka?dym porcie. Kurtyny obudowano zadaszeniami, nieco uszkodzonymi przez katapulty, miotacze kamieni i inne ?redniowieczne machiny obl??nicze szturmuj?cych. Strona fosy, gdzie roz?o?y?o si? obl??enie, wygl?da?a na pierwszy rzut oka jak olbrzymi pod?u?ny arsena?, roj?cy si? od mrówek ludzkich, kipi?cych rzetelnym trudem i pracowit? bieganin?. Mo?na by?o tam podziwia? demonstracj? wszelkiego rodzaju wiedzy technicznej owego czasu. Oto d?wignia przy pracy, tam blok, waga, ko?owrót. Wsz?dzie pryzmy kamienia, stosy faszyny, szopy ochronne i szeregi beczu?ek ze smo??. Przesuwanie szop ochronnych, bezustanne walenie m?otami, wozy i konie dowo??ce materia? w nie ko?cz?cym si? szeregu. Dopiero gdy przyjrzymy si? bli?ej temu pracowitemu rojowisku, mo?emy dojrze?, ?e strza?y przeszywaj? powietrze, ?migaj?c we wszystkie strony, d?wigi za? nie k?ad? ?agodnie swych zapasów kamieni na ziemi?, lecz wyrzucaj? je na stron? wroga, niezale?nie od w?a?ciwo?ci, wedle wszelkich jednak?e praw nauki, i ?e pomi?dzy pe?nymi strza? skrzyniami, beczkami smo?y i stosami belek, p?kami chrustu i wszelkimi narz?dziami, tu lub tam robotnik lub ?o?nierz le?y bardziej p?asko ni? zazwyczaj podczas krótkotrwa?ej drzemki, tkwi w nim grot bardziej lub mniej pierzasty i p?ynie krew. Na skraju fosy po drugiej stronie drewnianej wie?y przesun?? si? ukradkiem w stron? kurtyny mocno zbudowany dach ochronny, zwany „kotem". Wybiegali spod niego robotnicy i stopniowo zasypywali rów faszynami i ?mieciem. „Kot" by? przesuwany przy pomocy dwu p?ków grubych sznurów przeci?gni?tych przez okr?g?e bloki, za ?ród?o si?y s?u?y? mu ko?owrót ustawiony nieco dalej. Rycerz spali? pierwszego „kota", rzuciwszy we? p?on?ce beczki smo?y. Szturmuj?cy, nauczeni tym do?wiadczeniem, zbudowali nast?pny dach bardziej stromo i pokryli go nie garbowanymi skórami, a wi?c beczki ze smo?? przesta?y by? dla niego gro?ne. Rycerz skin?? sw? w?óczni?, ma?a katapulta za murami zacz??a miota? stamt?d wprost do fosy i, utrafiwszy w ko?cu w?a?ciw? odleg?o??, r?bn??a g?azem pro?ciutko w dach „kota", przedziurawiaj?c go szpetnie. Baldwin Burgundzki straci? na ten widok cierpliwo??. Rozkaza? przyci?gn?? wielk? katapult?, która rozbija?a dot?d drewniane nadbudówki przeciwleg?ej kurtyny, odwróci? j? i ustawi? sko?nie, celuj?c w rycerza, którego dot?d kule si? nie ima?y. Dionizy i Anglik przerwali walk?, aby zje?? obiad. Ci dwaj dzielni ?o?nierze wiecznie mieli na siebie oko, zawarli swego rodzaju znajomo?? na dystans, porozumiewali si? na migi, zw?aszcza na temat, który nie traci? znaczenia w czasie wojny, zarówno jak w czasie pokoju. Czasem Dionizy umieszcza? kawa?ek chleba na szczycie swojej os?ony, a angielski ?ucznik wywiesza? na sznurku jaki? podobny znak - kolejno?? zaproszeniowych gestów mog?a by? odwrotna. W ka?dym razie zawsze starali si? obiadowa? w tym samym czasie. Teraz za? mechanicy zdecydowali si? na krok raczej niezwyczajny - rzucaj?c pi??dziesi?ciofuntowe g?azy w pojedynczego cz?owieka. Ta katapulta by?a pi?kn?, prost? i uczon? machin?, bardzo skuteczn? w strzelaniu stromotorowym w krótkich odst?pach czasu. Wyobra?cie sobie ?ci?t? jod?? osadzon? w ten sposób, ?e obraca si? na wspartej o wysokie podstawy poziomej osi, nie posiadaj?c? jednak równowagi, poniewa? trzy czwarte drzewa pozostaje po jednej stronie. Na krótszym i grubszym ko?cu pnia przymocowuje si? pó?tonowy ci??ar. Ten grubszy koniec na chwil? przed wystrza?em skierowuje si? przeciw nieprzyjacielowi. Pot??ny d?wig przygina d?ug?, zw??aj?c? si? sto?kowato cz??? pnia do samej ziemi, i blokowan? przez sworze? i kamie? umieszczony w procy przywi?zanej do wierzcho?ka. W ten sposób unosi si? gruby koniec pnia wraz z jego olbrzymim ci??arem wysoko w powietrze i powstrzymuje go tam przed opadni?ciem w dó?. Teraz wyci?ga si? sworze?. Si?a ci??ko?ci, poj?cie kwitn?ce ju? nawet w owych zamierzch?ych czasach, upomina si? o swe prawa, krótszy koniec spada z rozmachem na dó?, d?u?szy unosi si? z ogromn? si?? do góry, olbrzymi g?az na tej najwi?kszej wysoko?ci wyskakuje z procy z potwornym szarpni?ciem. W naszym przypadku tak wyrzucony wielki pocisk nie trafi? w rycerza, ale upad? tu? obok niego na budowl? ochronn?, przebi? j?, jakby by?a z papieru, wyrywaj?c ogromn? dziur? w dachu i pod?odze. Wypad?y przez ni? dwa martwe przedmioty - g?az i zrnia?d?one cia?o jakiego? oblegaj?cego, w którego trafi? pocisk. Oba te ci??ary spada?y d?ugo w dó? z wysokiego muru kurtyny i prawie jednocze?nie uderzy?y w pos?pne wody w fosie, która zamkn??a si? z bulgotem, ukrywaj?c kamie? i ko?ci ludzkie na okres dwustu lat, dopóki armata nie zadrwi?a z tych niegdy? cz?sto niespokojnych wód i nie wysuszy?a ich cywilizacja. - Hej, dobry strza?! - krzykn?? Baldwin z Burgundii. Wysoki rycerz wycofa? si?. Szturmuj?cy powitali to rykiem. Pojawi? si? jednak rych?o na ganku barbakanu, wida? by?o jego he?m l?ni?cy ponad parapetem. Zdawa? si? krz?ta? gor?czkowo, i za chwil? ustawiono na platformie olbrzymi? tureck? katapult?. Wysokie jej stanowisko pomog?o wyrzuci? w powietrze dwudziestofuntowy kamie? na wysoko?? dwustu czterdziestu jardów. Odbi? si? o ziemi?, sypn?? b?otem w oczy Antoniego, który zakl??. Nast?pny kamie? uderzy? w konia ci?gn?cego wózek ze strza?ami, obali? zwierz? jak n?dznego królika, a wózek rozlecia? si? na kawa?ki. Za chwil? katapulta wzi??a za cel drewnian? wie??, o której oblegaj?cy s?dzili, ?e jest poza zasi?giem ostrza?u. Tam Turek wyrzuca? ostro w tym celu przyci?te kamienie, trafi? kilka razy i uszkodzi? w paru miejscach gro?n? wie??. Szturmuj?cy wymierzyli w tego potwora, dwie ze swych maszyn obl??niczych, które bez przerwy miota?y mniejsze kamienie na mury barbakanu i porazi?y ?miertelnie dwóch mechaników. Ale Turek nawet nie raczy? na to zareagowa?. R?bn?? czterdziestofuntowym g?azem w wielk? katapult? oblegaj?cych i trafiwszy w okolice osi, rozwali? ca?? konstrukcj? na drobne kawa?ki. Mechanicy rozbiegli si? z dzikim wrzaskiem. Tego? popo?udnia Dionizy, zerkaj?c przez szpar?, widzia?, ?e Szymon, biegn?c spod palisady ku swej os?onie, sk?d strzela? do obl??onych, zatrzyma? si? nagle, wyci?gn?? r?ce i run?? na twarz. Pierzasta strza?a stercza?a mu z pleców. ?ucznik sam wyjrza? na chwil?, by nacieszy? si? sw? zr?czno?ci?. By? to Anglik. Dionizy wycelowa?, wyrzuci? be?t i siej?cy spustoszenie ?ucznik zachwia? si? na nogach - by? ranny. Ale biedny Szymon si? ju? nie poruszy?. Dla niego wojny sko?czy?y si? na zawsze. - Nie mam szcz??cia do kompanów - powiedzia? Dionizy. Nast?pnego ranka niemi?y widok powita? obl??onych. „Kot" zosta? zabezpieczony faszyn? i nie wyprawionymi skórami i szybko zasypywa? fos?. Rycerz wali? we? kamieniami, tym razem jednak bez skutku; rzuca? na machin? p?on?ce beczki ze smo??, i to na pró?no. Wreszcie w?asnymi r?kami spu?ci? na linie wór p?on?cej siarki i smo?y, ?eby porazi? napastników smrodem. Ale oto Baldwin, uzbrojony jak brytyjski ?o?nierz, podbieg? i wskakuj?c na dach przeci?? sznur; praca nie ustawa?a. Wysoki rycerz skierowa? nast?pn? parti? saperów do podkopu, podminowa? fundamenty „kota", mocuj?c tunel belkami, grubo pokrytymi t?uszczem i smo??. O ?wicie fosa by?a zasypana i drewniana wie?a obl??nicza ruszy?a na ko?ach ku tej cz??ci kurtyny, któr? ostrzeliwa?y obie katapulty, próbuj?c zburzy? ochronne nadbudówki i oczy?ci? drog?. By?o co? gro?nego i niesamowitego w zbli?aniu si? owej wie?y bez udzia?u widocznej si?y sprawczej, mia?a bowiem wewn?trz walce poruszane za pomoc? d?wigów. Na platformie umieszczonej u szczytu sta?y szeregi pierwszego rzutu szturmu. Od przodu chroni? je ruchomy most, b?d?cy cz??ci? wie?y obl??niczej. Przed opuszczeniem na mury stercza? on pionowo. Najlepsz? jednak os?on? rycerzy by?y ich zbroje. Obl??eni celowali do wie?y i trafiali w ni? cz?sto, jednak bez widocznego rezultatu. Skóry i os?ony dobrze j? chroni?y i machina dotar?a niebawem na brzeg fosy. Rycerz-obro?ca kaza? podpali? belki podtrzymuj?ce wykop. Z kolei turecka machina wyrzuci?a pó?cetnarowy g?az w sam ?rodek grupy szturmowej rycerzy i zmiot?a dwu ludzi z wie?y na równin?. Jeden pad?, wij?c si? z bólu, inny znieruchomia?, nie wyrzek?szy s?owa. Teraz obl??nicze katapulty wyplu?y z siebie p?on?ce beczki ze smo?? i podpali?y z dwóch stron nadbudówki. Szturmuj?cy po drabinach z ty?u wie?y wbiegli na szczyt, spu?cili most na poszczerbion? kurtyn?, podczas gdy katapulty zgodnym rytmem wyrzuca?y bary?ki ze smo?? i podpala?y dalsze nadbudówki, aby wyprze? z nich obro?ców. Zbrojni m??owie pod wodz? Baldwina run?li na most. Spotkali si? z nimi obl??eni z niez?omnym rycerzem na czele i zawrza? bój straszliwy - wielu z jego uczestników zwali?o si? g?ow? w dó? z w?skiej k?adki. Ale nowi oblegaj?cy wspinali si? od ty?u na wie?? i obro?cy zostali zepchni?ci z pomostu. Jeszcze chwila a miasto by?oby zdobyte; lecz tak dok?adnie obliczono czas wysadzenia w powietrze podkopu, ?e w tym samym momencie ust?pi?y p?on?ce belki podtrzymuj?ce tunel i wie?a odpad?a od murów, zrywaj?c most i zrzucaj?c ?o?nierzy do suchej ju? fosy. Obl??eni zawyli przera?liwie, w jednej chwili otoczyli Baldwina z towarzyszami, ale cho? mo?e to wyda? si? dziwne, dali im pardon. Podczas gdy cz??? obl??onych rozbroi?a napastników i odprowadza?a ich, obro?cy walczyli dalej, rzucaj?c w wie?? z pi??dziesi?ciu miejsc pociski podobne do r?cznych granatów. Oczywi?cie wysoki rycerz kierowa? wszystkim. Zatyka? p?on?ce wiechcie na sw? d?ug? pik? i rzuca? je na zagro?on? wie??, tak do niedawna gro?n?. W tym celu stan?? na stercz?cej belce uszkodzonej izbicy, trzymaj?c za r?k? pikiniera i w ten sposób utrzymuj?c równowag?. To sprowokowa?o Dionizego. Wybieg? zza os?ony, maj?c nadziej?, ?e w zamieszaniu nikt go nie zauwa?y, i zni?ywszy kusz? strzeli? do rycerza. Chybi?, ale be?t ugrz?z? w g?owie pikiniera i wysoki rycerz wraz ze sw? pik? ci??ko run?? z muru. Dionizy patrza? zaskoczony i zdumiony i w tej jedynej fatalnej chwili nagle poczu? gor?co, potem lodowate zimno w ramieniu - przeszy?a je angielska strza?a. Ten epizod zosta? nie zauwa?ony, gdy? za?mi?o go inne, o wiele wa?niejsze zdarzenie. Rycerz, którego zbroja l?ni?a w porannym s?o?cu, run?? g?ow? w dó?, lecz zd??y? si? obróci? zbli?aj?c si? do wody - by?a tu? obok - i wpad? do niej z pluskiem s?yszanym na mil? w kr?g. Nikt nie s?dzi?, ?e ujrzy go jeszcze. Upad? jednak na brzeg u?o?onych tam faszyn, na których sta?a przechylona na bok wie?a, tak ?e tylko pika utkwi?a w spl?tanych pr?tach, si?gaj?c wody. Rycerz pot??nym wysi?kiem dotar? do brzegu, nie móg? jednak wydoby? si? na powierzchni?. Antoni pos?a? dwunastu rycerzy z bia?? flag?, aby wzi?li go do niewoli. Podda? si? jak jagni?, nie rzek? jednak ani s?owa. Zaprowadzono go do namiotu ksi?cia Antoniego. Wódz roze?mia? si? na widok zab?oconej zbroi wroga. Szybko jednak spowa?nia?, zmarszczy? brwi i rzek?: - Zdumiewam si?, panie, ?e tak wy?mienity jak wy rycerz mo?e opacznie pojmowa? swe obowi?zki i podnosi? rebeli?, która sprawia nam teraz ca?y ten k?opot. - Nie, nie, nie, nie jes-jestem rycerzem. -Kim wi?c jeste?cie? - Sukiennikiem. - Kim? Zatem zedrzemy t? zbroj?, zwi??emy was i podziurawimy strza?ami na sito wobec wszystkich walcz?cych jako ostrze?enie dla zdrajców. - N-n-n-n-nie! Nie mo-mo-mo-mo?ecie tego uczyni?. - A to dlaczego? - Nie-nie-nie-mieszczanie po-po-po-powiesz?. Ba-ba-bastar-da; - Kogo? - Wasz b-b-b-brat Baldwin. - Czy?by?cie wy, ?otrzy, wzi?li go w niewol?? Waleczny sukiennik skin?? potakuj?co g?ow?. - Do diab?a z durniem! - burkn?? gniewnie Antoni. Waleczny sukiennik popatrza? mu w oczy i zdj?wszy he?m z g?owy, wydoby? spod podszewki przej?ty list od ksi?cia, który wzywa Antoniego natychmiast do dworu. Czeka go bowiem misja reprezentowania Burgundii na dworze angielskim. Ma si? uda? za Kana? i przywie?? stamt?d siostr? króla Anglii do narzeczonego, hrabiego de Charolais. Misja ta pog?aska?a dum? Antoniego, ucieszy?a go ze wzgl?du na przyjemno?ci i atrakcje, których zawsze by? spragniony. Dwór Edwarda IV nale?a? bowiem do najweselszych i naj?wietniejszych w Europie. Chytry sukiennik zauwa?y?, ?e ksi??? rwie si? do drogi, i dorzuci?: - Ofia-fia-fia-rujemy tysi?c sztuk z?ota za zdj?cie obl??enia. - A Baldwin? - Wróc? do miasta i przy-przy-przy?-przy?l? go tu z pieni?dzmi. By?a pora obiadowa - poniewa? za? flaga rozejmu powiewa?a ju? z obydwu stron, dwaj rycerze - fa?szywy i prawdziwy - zasiedli wspólnie do posi?ku i doszli do przyjacielskiego porozumienia. - Powiedz mi, przyjacielu, jakie s? wasze pretensje? - Za-za-za wiele podatków. Dionizy, stwierdziwszy, ?e strza?a tkwi w jego prawym ramieniu, odwróci? si? plecami i chroniony przez d?ug? os?on? przebieg? rych?o do obozu. Tam spotka? go hrabia de Jarnac, który widzia? wy?mienity strza? i ujrzawszy, ?e kusznik jest ranny, ofiarowa? mu gar?? wielkich talarów. - Zdaje mi si?, ?e nie masz ju? ?alu. Chyba na dobre ci si? to obróci?o, kuszniku. - W ?alu jestem pocieszony, ale nie w mi?o?ci. Gdy tylko sko?czymy z t? rebeli?, id? do Holandii tam spotka? mego przyjaciela. Bli?ej ju? by? tego wydarzenia, ni? przypuszcza?. Zwolniono go nast?pnego dnia ze s?u?by i cho? rana nie by?a byle jaka, z pe?nym otuchy sercem ruszy? na spotkanie Gerarda do Holandii. ROZDZIA? XLIV Ma?gorzata Brandt bardzo si? zmieni?a. Wykonywa?a swe domowe zaj?cia jak pogr??ona we ?nie. Gdy Piotr odezwa? si? do niej nieco gwa?towniej, stawa?a jak wryta, utkwiwszy w ojcu przera?one oczy. Chodzi?a o wiele rzadziej do swej przyjació?ki Ma?gorzaty van Eyck, a gdy ju? j? odwiedzi?a, zachowywa?a si? bez dawnej swobody. Zamiast by? rada serdecznym pieszczotom starej kobiety, przyjmowa?a je oboj?tnie i z dr?eniem, czasem wzdryga?a si? niech?tnie. Co jednak najdziwniejsze, nigdy nie wychodzi?a za dnia z domu. Wyrusza?a do Tergou o zmroku, wraca?a przed ?witem. Nie chcia?a ju? nawet ucz?szcza? na jutrzni?. Piotr, tak ma?o przecie? spostrzegawczy, zauwa?y? w ko?cu jej dziwne zachowanie i zapyta? córk? o przyczyn?. - Wszyscy tak mi si? jako? przygl?daj? - szepn??a. Pewnego dnia Ma?gorzata van Eyck spyta?a, co si? z ni? dzieje. Jedyn? odpowiedzi? by?o niepewne spojrzenie i strumie? ?ez. Stara dama powiedzia?a z ?agodnym wyrzutem: - Có? to, male?ka, boisz si? zwierzy? mi si? ze swych zmartwie? ? - Nie mam ?adnych zmartwie?, madame, prócz tych, które sama sobie stwarzam. Lepiej mnie traktuj?, zw?aszcza w tym domu, ni? na to zas?u?y?am. - Dlaczego wi?c nie przychodzisz cz??ciej, kochanie? - Przychodz? cz??ciej, ni? na to zas?uguj? - westchn??a g??boko w odpowiedzi. - Mo?e Reicht ci dokucza? - zapyta?a Ma?gorzata van Eyck. - Chod? tu, dziecko! - Co ci jest, na Boga! Rozmy?laj?c nad wszelkimi mo?liwymi przyczynami smutku dziewcz?cia, pani van Eyck s?dzi?a, ?e Ma?gorzata zadr?cza si? pogard? okazywan? jej przez rodzin? Gerarda. - Musz? ich przycisn?? do muru, przynajmniej niewiasty. Nast?pnego dnia na?o?y?a kapelusz i p?aszcz i w towarzystwie Reicht wybra?a si? do domu sukiennika. Katarzyna przyj??a dam? z wielkim respektem, dzi?kuj?c ze ?zami ze jej dobro? dla Gerarda. Lecz gdy o?mielony tym go?? poruszy? temat Ma?gorzaty Brandt, oczy Katarzyny natychmiast obesch?y, wargi si? zacisn??y do po?owy; popatrzy?a na star? dam? tak, jak tylko uparta, t?pa kobieta potrafi spojrze?. Gdy twarze kobiet przybieraj? taki wyraz, z równym powodzeniem mo?na próbowa? przekona? lub zmi?kczy? kamienny mur; Ma?gorzata van Eyck spróbowa?a, ale naturalnie na pró?no. Wielka pani nie przyzwyczajona do sprzeciwów zirytowa?a si? wi?c i szybko po?egna?a gospodyni? krótkim i niezbyt uprzejmym dygiem. Katarzyna odpowiedzia?a z min? raczej nieufn? ni? pokorn?. Przed domem Reicht rozmawia?a z blad? dziewczynk? o kulach. Ma?gorzata van Eyck sun??a ku nim zarumieniona z gniewu, pokas?uj?c pogardliwie, niech?tna ju? ca?ej familii, gdy nagle ma?a, delikatna r?czka w?lizn??a si? nie?mia?o do jej d?oni. Dama ujrza?a zalane ?zami, ?agodne jak u go??bicy oczy, spogl?daj?ce na ni? z wdzi?czno?ci? i b?aganiem. Stara kobieta zrozumia?a to cudowne, pe?ne wyrazu spojrzenie, odczu?a wszystko i gniew j? opu?ci?. Pochyli?a si? i poca?owa?a Kasi? w czo?o. - Rozumiem - powiedzia?a. - Pozostawiam to tobie. Po powrocie do swego mieszkania orzek?a: - By?am dzi? w domu, w którym ujrza?am rzecz bardzo pospolit? i bardzo niezwyk??. Widzia?am g?upi?, upart? kobiet?, ale równie? anio?a w ludzkim ciele, o twarzy - gdybym j? mia?a tutaj, chwyci?abym raz jeszcze p?dzel, próbuj?c j? namalowa?. Ma?a Kasia nie zawiod?a dobrej opinii, na któr? tak szybko zas?u?y?a u pani van Eyck. Czeka?a tylko na odpowiedni? chwil?, aby opowiedzie? matce o tym, czego dowiedzia?a si? od Reicht Heynes, ?e Ma?gorzata przela?a sw? krew w lesie, aby pomóc Gerardowi. - Pomy?l, mamo, jak ona go kocha. - Kto móg?by go nie kocha?? - Pomy?l tylko o tym! Biedactwo. - At, dziewka. Naturalnie ma i ona swoje zmartwienia, tak jak i my mamy nasze. Ja tam nie mog? znie?? widoku krwi prócz w?asnej. By?o to ju? co?, gdy jednak Kasia próbowa?a posun?? si? dalej, matka przerywa?a jej w pó? s?owa. Min?? mniej wi?cej miesi?c; ?o?nierz powracaj?cy ze s?u?by w Burgundii przyniós? pewnego wieczora list do domu sukiennika. Ojciec wyjecha? w?a?nie za interesem, ale reszta rodziny siedzia?a przy kolacji. ?o?nierz po?o?y? list na stole obok nakrycia Katarzyny i, odmawiaj?c przyj?cia jakiegokolwiek wynagrodzenia, pow?drowa? do Sevenbergen. Otworzyli list i rozpostarli, i chocia? nikt z nich nie umia? czyta?, wszyscy, co ciekawe, stwierdzili, ?e jest to pismo Gerarda. - ?e te? akurat ojca nie ma w domu - zawo?a?a Katarzyna. - Czy wam nie wstyd, ?e ?adne z was nie potrafi przeczyta? listu brata? Chocia? s?owa by?y dla nich tym, czym dla nas hieroglify, znale?li jednak w li?cie co?, co mogli zrozumie?. Jest sztuka, która umie przemawia? bez s?ów, nie zna granic istniej?cych dla cz?owieka pióra, potrafi zakra?? si? przez oczy do serca i mózgu, trafi? zarówno do uczonych, jak i analfabetów, przekracza? granice lub oceany, nie trac?c niczego. Nie potrzebuje ?aski t?umacza, poniewa? pos?uguje si? uniwersalnym j?zykiem. Gdy wi?c ujrzeli ten rysunek: który Gerard naszkicowa? pomi?dzy dwoma krótkimi fragmentami swego listu - odczytali bez trudu my?l, która trafi?a im wprost do serca. Gerard przysy?a? im s?owa po?egnania. Gdy patrzyli na pro?ciutki szkic, w ka?dej kresce rozpoznawali styl nieobecnego ch?opca, czuli przy sobie jego blisko??, to Gerard mówi? im: „?egnajcie". Niewiasty p?aka?y nad listem, tak ?e nie mog?y ju? nic dojrze? przez ?zy. Idzi niskim, przej?tym g?osem szepn??: „biedny Gerard". Nawet Korneliusz i Sybrandt czuli przez chwil? wyrzuty sumienia i siedzieli w ponurym milczeniu. Jak jednak postara? si?, ?eby kto? im odczyta? nieznane wyrazy? Wstydzili si? okaza? obcemu swoje nieuctwo i wzruszenie. - Pani van Eyck - rzek?a nie?mia?o Kasia. - I ja tak my?l?, Kasiu. Ona ma dobre serce. Kocha Gerarda tak jak my. Ucieszy si? wiadomo?ci? od niego. By?am troch? szorstka w czasie jej odwiedzin u nas, przeprosz? j? i chyba przeczyta, co biedne dziecko do mnie mówi. Rych?o znalaz?a si? w domu Ma?gorzaty van Eyck. Reicht zaprowadzi?a j? do pokoju i poprosi?a: - Prosz? zaczeka? chwil?, pani odmawia modlitwy. Przy piecu siedzia?a m?oda, pogr??ona w zadumie niewiasta, wsta?a jednak uprzejmie, by ust?pi? miejsca nowo przyby?ej. - Dzi?ki ci, m?oda pani, zimne i wietrzne s? ju? noce, miejsce przy piecu to dzi? prawdziwy pocz?stunek. - Katarzyna, grzej?c d?onie, obejrza?a dyskretnie towarzyszk? od stóp do g?ów. M?oda kobieta nosi?a prosty czepeczek, suknia jej by?a jednak bramowana futrem, co by?o w tych czasach zawsze oznak? wy?szego stanu lub bogactwa. Najbardziej jednak uderzaj?c? cech? by?a czysto?? i skromno?? maluj?ca si? na jej twarzy. Katarzyna czu?a, ?e znajdzie zrozumienie osoby o takim wygl?dzie, i zacz??a gaw?dzi?. - Czy wiecie, m?oda pani, co mnie tu sprowadza? Oto przyniesiono list - list od mego biednego ch?opca, który jest daleko od domu, mo?e w dzikich jakich? stronach - i musz? ze wstydem przyzna?, ?e nikt z nas nie umie czyta?. Ciekawam, czy wy znacie t? sztuk?, pani? - Tak. - Mo?e? to by?? Wielka to dla was ozdoba, droga moja. Mam nadziej?, ?e pani van Eyck nadejdzie nied?ugo; ka?da jednak minuta zdaje si? godzin? dla biednej, st?sknionej matki. - Przeczytam go wam, pani. - Niech Bóg ci? b?ogos?awi, droga moja. W swym nie udawanym wzruszeniu nie dostrzeg?a z trudem pohamowanego zapa?u, z którym dziewczyna wyci?gn??a z wolna d?o?, aby przyj?? od niej list. Nie dojrza?a dr?enia, z którym palce zacisn??y si? na pergaminie. - Prosz? was bardzo, czytajcie, b?agam. Nie mog? si? doczeka?. - Pierwsze s?owa brzmi?: „Do moich, czcigodnych rodziców". - Aj! Zawsze tak nas szanowa?, biedaczek! - „B?ogos?awie?stwo Bo?e i wszystkich ?wi?tych niech b?dzie z wami we dnie i w nocy. Zapomnia?em o jednym twardym waszym uczynku, pami?tam o latach mi?o?ci". Katarzyna przycisn??a d?o? do piersi i opad?a szlochaj?c na fotel. - Teraz rysunek - mówi sam za siebie: „d?ugie po?egnanie". - Dalej, dalej. Niech was Bóg b?ogos?awi, dzieweczko, dajecie mi smutn? pociech?. Jednak to jest pociecha. - „Do braci mych Korneliusza i Sybrandta: - Mo?ecie si? cieszy?, nie ujrzycie mnie ju? nigdy w ?yciu!" - Co to mo?e znaczy?? O, Bo?e! - „Do siostry Kasi: Anio?ku, strzeg?cy domu ojcowskiego. B?d? dla n i ej dobra!" - O, Bo?e! - To Ma?gorzata Brandt, moja droga - jego ukochana, biedne stworzenie. Nie by?am dobra dla niej. Wybacz mi, Gerardzie! - „...zrób to dla swego biednego brata Gerarda, bo jej ?a?o?? jest dla - mnie - ?mierci?". O, Bo?e! Natura ulitowa?a si? nad biedactwem tocz?cym o zachowanie spokoju walk? ponad si?y; nagle odmówi?a ich Ma?gorzacie i dziewczyna, straciwszy przytomno??, osun??a si? z krzes?a. Nie wypu?ci?a listu z d?oni, a g?ówk? opar?a o kolana Katarzyny. ROZDZIA? XLV Do?wiadczone kobiety nie przera?aj? si?, gdy niewiasta omdlewa, przypisuj?c- to najcz??ciej tylko przyczynom natury fizycznej, co, jak dobrze wiedz?, cz?sto si? zdarza. Matka Gerarda zaj??a si? natychmiast nieprzytomn? dziewczyn?, u?o?y?a j? p?asko na pod?odze, otworzy?a okno i rozlu?ni?a ubranie le??cej. Zrobiwszy to wszystko, podesz?a do drzwi i powiedzia?a podniesionym nieco g?osem: - Prosz?, przyjd?cie tu. Gdy Ma?gorzata van Eyck wraz z Reicht wesz?y do pokoju, ujrza?y m?od? kobiet? le??c? bezw?adnie na pod?odze i Katarzyn? rozcieraj?c? jej d?onie. - Och, moja biedna dzieweczka! Co?cie jej uczynili, pani? - Ja? - zapyta?a oburzona Katarzyna. - Co si? tu wi?c sta?o? - Nic, modernie, nic, co by?oby nienormalne w jej stanie. Ma?gorzata van Eyck poczerwienia?a z gniewu. - I to wy mówicie o tym tak spokojnie - powiedzia?a - wy, ponosz?c odpowiedzialno?? za jej stan? - Nie ja na pewno - odpar?a zuchwale Katarzyna - nie ja ani ?adna ?yj?ca niewiasta. - Czy? to nie wy i ma??onek wasz rozdzielili?cie tych dwoje m?odych? A teraz on pow?drowa? sam jak palec do Italii. Jej stan, zaiste. To wy i wasza rodzina z?amali?cie jej serce. - Jak?e? to, pani? Kto to jest, na Boga? S?uchaj?c pani s?ów, mo?na by pomy?le?, ?e to dziewczyna mego Gerarda. A to przecie? niemo?liwe. To futro kosztuje najmniej pi?? koron za ?okie?. Poza tym ta m?oda szlachcianka jest zam??na lub powinna ni? by?. - Zaiste, i? by? powinna. A któ? jest winien, ?e ni? nie jest? Kto stan?? pomi?dzy nimi i o?tarzem? - Niech Bóg wybaczy im, kimkolwiek by byli - odrzek?a powa?nie Katarzyna. - Nie ja to uczyni?am, jak równie? nie mój m??. - Dobrze - powiedzia?a stara dama nieco ?agodniej - mo?e teraz, gdy j? ju? znacie, pani, nie b?dziecie taka zawzi?ta wobec biednej dziewczyny. Przychodzi ju? do siebie, dzi?ki Bogu. - Zawzi?ta? - zapyta?a mieszczka - o nie, to ju? min??o. Biedactwo, troski poza ni? i troski przed ni?; i pomy?le?, ?e tak si? zdarzy?o, ?e w?ród tylu kobiet na ?wiecie akurat jej da?am do czytania list Gerarda do mnie. Ajaj, to dlatego zemdla?a, mog?abym przysi?c. Przychodzi do siebie. No, jak tam, kochanie, nie bój si?, tu masz samych prZyjació? - doda?a. M?oda kobieta zsun??a si? z krzes?a do nóg starej damy i zacz??a rozpaczliwie b?aga? j? o przebaczenie. Postronny obserwator móg?by z jej s?ów i zachowania os?dzi?, ?e dziewczyna pope?ni?a jakie? wielkie przest?pstwo, które by?o niezno?n? obelg? dla jej czcigodnej przyjació?ki. ROZDZIA? XLVI Ma?a gromadka siedzia?a przy stole w domu sukiennika, rozprawiaj?c o ostatnich zdarzeniach, gdy matka wróci?a do domu i obrzuciwszy spojrzeniem wszystkich w kr?g, roz?o?y?a na stole list. Powtarza?a z pami?ci s?owo po s?owie przesuwaj?c palcem po wierszach pisma, próbuj?c oszuka? siebie i s?uchaczy, ?e mo?e odczyta? wyrazy zupe?nie lub prawie zupe?nie dok?adnie. Potem nagle podnios?a g?ow? i spojrza?a surowo na Korneliusza i Sybrandta. Obaj spu?cili oczy. Teraz d?ugo zbieraj?ca si? burza spad?a na ich g?owy. Katarzyna zdawa?a si? ró?? w oczach jak rozgniewana kokosz, gdy nastroszy pióra; z ust jej pop?yn?? ca?y Rodan i ca?a Saona m?dro?ci i zrz?dzenia, wielkich i ma?ych inwektyw - czego ?aden m??czyzna na ?wiecie nie potrafi?by wypowiedzie? w jednym strumieniu mowy, a i nie ka?da zdoby?aby si? na to niewiasta. Oto wierna, cho? niewielka próbka jej s?ów, z tym, ?e by?y wypowiedziane jednym tchem. - Od dawna ju? podejrzewa?am, ?e rozdmuchujecie p?omie? niezgody pomi?dzy ojcem a Gerardem, pod?egacie przeciwko ch?opcu starego ?ajdaka Ghysbrechta. Teraz oto mamy potwierdzenie w s?owach pisanych w?asn? r?k? Gerarda. Wygnali?cie brata, krew z krwi waszej i ko?? z ko?ci, do krajów dalekich, obrabowali?cie matk?, która was zrodzi?a, pozbawiwszy j? ukochanego dzieci?cia, dumy jej oczu i rado?ci jej serca. Pierwszorz?dne z was zió?ka, nicponie w ka?dym calu. Jeszcze gdy wszyscy byli?cie dzie?mi, inne by?y moj? pociech?, a wy - przekle?stwem; z?o?liwi i przebiegli - pó? dnia trzeba si? by?o napracowa?, ?eby wasze ubrania jako tako wygl?da?y. I czemu? to tak? Przy pracy szanuje si? odzie?, przy zabawie drze w strz?py. Gdy broda ro?nie, przybywa rozs?dku, ale wam nie przyby?o. Zawsze ostatni do ?ó?ek i ostatni do rannego wstawania. A dlaczego? Bo uczciwo?? zasypia wcze?nie, a kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Gdzie dwóch leniuchów wyleguje si? w po?cieli - tam s? na pewno dwaj nicponie. Nieraz siedzia?am i patrz?c na wasze zachowanie, próbowa?am odgadn??, sk?d si? to bierze. Niepodobni?cie ze swego charakteru do ojca, a do mnie jak osa do mrówki. Pewnie kto? was zamieni? w kolebce, a mo?e kuku?ka podrzuci?a mi takie dzieci na pod?og? - nie macie przecie ani naszych r?k, ani serc. Nikt z mej rodziny nigdy nie szydzi? z tych, których Bóg do?wiadczy?, a wy cz?sto, kiedym si? odwróci?a, drwili?cie z Idziego, ?e nie wyrós? tak jak inni; dokuczali?cie nawet mojej lilijce - Kasi, ?e nie ma tyle si? co flamandzka koby?a. Teraz zdolni?cie i ko?ció? obrabowa?, je?li chcecie, bo? ju? nie mo?ecie by? gorsi w oczach Boga, który stworzy? Kasi? i Idziego, i mnie, która cierpia?am dla tych biednych male?stw tak samo jak dla was, nieczu?e, n?dzne i zdradzieckie szczeniaki! Nie, nie zamilkn?, córeczko, dzban pe?en po brzegi. Du?o trzeba, nim serce matki zwróci si? przeciw synom, których sama wykarmi?a na swym ?onie; d?ugo patrzy?am i widzie? nie chcia?am zbyt wiele, d?ugo w j?zyk si? gryz?am, aby nie dowiedzia? si? ojciec tego, co ja ju? wiedzia?am - wyrzuci?by ich natychmiast za drzwi. Ale teraz przepe?nili czar?. I sk?d macie tyle srebra? Przecie ca?y ostatni miesi?c le?ycie na pieni?dzach! Nigdy?cie nie zapracowali na nie. Bodajbym nigdy nie dowiedzia?a si? od obcych, sk?d je wzi?li?cie. To by?o tej nocy, gdy wyszli?cie tak pó?no z domu, a Korneliusz wróci? z rozbit? i spuchni?t? g?ow?. ?le, gdy lenistwo i chciwo?? chodz? z sob? w parze, moi panowie, Ci, co kochaj? pieni?dze, musz? albo pracowa? w pocie czo?a, albo kra?? Je?eli obrabowali?cie jakiego? biedaka, za?o?? si?, i? musia?a to by? niewiasta, bo ka?dy ch?op przegoni?by was go?? r?k?. Mniejsza z tym. Nie ma tego z?ego, co by na dobre nie wysz?o. Przekona?am si?, jak by?cie zarz?dzali naszym dobytkiem, gdyby kiedy? mia? do was nale?e?. ?ledzi?am was przez ten czas, ch?opcy. Wydawali?cie we dwóch dziennie tyle, ile mnie starczy? musi na tydzie? dla was wszystkich - dobrych i z?ych. Nie! nie szykujcie si? na spadek, bo go nie doczekacie - ten sklep ani ten dom nigdy nie b?d? do was nale?a?y. Gerard jest naszym dziedzicem- biedny Gerard, którego wygnali?cie z domu i ze wszystkich sil starali?cie si? zabi?. Nie wolno wam ju? teraz zwa? mnie matk?! Uczynili?cie jeno Gerarda dziesi??kro? dro?szym memu sercu. Mój biedny, utracony ch?opiec! Ujrz? go ju? nied?ugo, wezm? w ramiona i posadz? sobie na kolanach. Tak, tak, mo?ecie wytrzeszcza? oczy! Chytrzy jeste?cie, ale jeszcze nie dosy?. Wyci?li?cie ?odyg?, ale pozostawili?cie nasienie - które was przero?nie i prze?yje. Ma?gorzata Brandt jest brzemienna, to dzieci? Gerarda, a co Gerarda, to moje, modli?am si? ju? do ?wi?tych pa?skich, ?eby to by? syn, i b?dzie, musi by? ch?opak. Kasiu, gdy wykry?am, jak sprawa stoi, zat?skni?am za tym nie urodzonym dzieckiem, jakby by?o moje w?asne. On jest naszym dziedzicem. On was prze?yje. Wy nie. Z?e serce w ciele cz?owieka jest jak robak w orzechu, szybko zmieni cia?o w proch. Tak, Kasiu, wyci?gnij najlepsze rzeczy Gerarda z szuflady, gdzie s? schowane, i zawieziemy je którego? dnia do Seven- bergen. Po?yczymy wózek od Piotra Buyskensa i pojedziemy pocieszy? ?on? Gerarda uginaj?c? si? pod ci??arem trosk. Ona jest jego ?on?. Kim ostatecznie jest Ghysbrecht van Swieten? Czy mo?e stan?? mi?dzy par? ludzi a o?tarzem i rozdzieli? to, co Bóg i kap?an po??czy?? Ta dziewczyna jest moj? córk? i jestem z niej prawie tak dumna, jak z ciebie, Kasiu. A wy precz mi z oczu, bo jeste?cie jak parszywe psy w moich oczach. Korneliusz i Sybrandt skorzystali z tej wskazówki i wymkn?li si? chy?o dr?czeni wyrzutami sumienia, zaciek?o?ci? i nienawi?ci?. Unikali wzroku matki, ona za? przez wiele dni nie powiedzia?a do nich ani s?owa: dobrego, z?ego czy oboj?tnego. Libercwerat animum suum. ROZDZIA? XLVII Katarzyna, dobra gospodyni, rzadko opuszcza?a swój dom na ca?y dzie?, zawsze bowiem obawia?a si?, ?e to lub owo nie b?dzie w porz?dku w czasie jej nieobecno?ci. Czekaj?c na swobodniejsz? chwil?, odk?ada?a z dnia na dzie? sw? wizyt? w Sevenbergen. A gdy wreszcie nadszed? dzie? odpowiedni, znowu mu? Piotra Buyskensa nie móg? ruszy? w drog?. Wreszcie pewnego dnia Eliasz w obecno?ci ca?ej rodziny zapyta? ?on?, czy to prawda, ?e zamierza odwiedzi? Ma?gorzat? Brandt. - Tak, mój m??u. - A zatem zabraniam ci tego uczyni?. - Ach, zabraniasz? - Tak jest. - Przeto nie mam ju? nic do powiedzenia - powiedzia?a, czerwieniej?c. - Ani s?owa - odrzek? surowo Eliasz. Gdy znalaz?a si? sama z córk?, wpad?a w gniew, oskar?aj?c nie m??a, lecz siebie. - Powinnam by?a zaczai? si? jak kocica poluj?ca na ptaszka. Ale to nie na moje si?y. Ca?kiem jak g?upia kwoka, co nie potrafi z?o?y? jajka nie gdacz?c, jakby wszyscy w domu mogli je zrabowa?. Kiedy nast?pnym razem b?dziemy chcia?y co? uczyni?, nie ca?kiem jak trzeba, róbmy to w imi? Bo?e, nie trac?c czasu na zastanawianie si?, tym bardziej na gadanie. Wtedy, jakby kto? nas gani?, mo?emy zawsze rzec: ach, nice?my nie wiedzia?y, nie chcia?y?my nic z?ego, któ? by to pomy?la?? i tak dalej. Niewiele brakowa?o, a posz?abym tam mimo wszystko. Kasia zdumiona s?ucha?a tak gwa?townych s?ów buntu. - B?d?cie tylko cierpliwa, pani matko, a ojciec ust?pi. - Na ?wi?ty Nigdy! A takem chcia?a, ?eby? pozna?a t? dziewczyn?. Mog?yby?my uradza? o niej. Niech sobie, co chc?, mówi?, ale jeno oczy potrafi? w?a?ciwie s?dzi? czy to cz?ek, czy zwierz?. I cho?bym mia?a jeszcze pi??dziesi?ciu synów, nigdy nie b?d? na zawadzie ich mi?o?ci, póki nie ujrz? na w?asne oczy wybranki. Trza mi by?o pomy?le? o tym, nimem pot?pi?a, co sobie Gerard upodoba?, ale widzisz, dziecko, ?ycie to nauka, a cz?ek do ?mierci si? uczy. Odst?pisz od jednego b??du, pope?nisz inny i tak oto w?drujesz po omacku t?dy i si?dy, a? po omacku dojdziesz do grobu i tam ju? koniec z nami. - Mamo - szepn??a nie?mia?o Kasia. - No, có? tam jeszcze? Zdaje si?, nic dobrego, bo min? masz niewyra?n?. Co te? mog?o tak przestraszy? moj? biedn? dziewczyn?? - Musi wam ta dziewczyna co? wyzna?, mamo - wyj?ka?a cichutko Kasia. - O, to? wyrzek?a uczone s?owo - stwierdzi?a z dum? Katarzyna. - Za?o?? si?, ?e to nasz Gerard nauczy? ci? tego s?owa. Nu?e, zaczynaj swe wyznanie. - Ano, ?eby tak naprawd? rzec - ja ju? j? widzia?am. - Ej?e? - I rozmawia?am z ni? na dobitek. - I nic mi o tym nie powiedzia?a?? Je?li to mo?ebne, to chyba w?osy mi na d?oni wyrosn?. - Mamo, tak bardzo byli?cie przeciw niej. Czeka?am, kiedy b?d? mog?a to wyrzec, nie gniewaj?c was jeszcze bardziej. - Tak, tak - powiedzia?a na po?y ze smutkiem, na po?y z gorycz? matka - niedaleko pada jab?ko od jab?oni; tchórzostwo jest naszym wspólnym nieszcz??ciem. Czasem innych poszturcham, bo jak mo?e w domu by? inaczej ? Ale ty, Kasiu, czy? s?ysza?a od matki kiedy ostre s?owo lub czym cho? spojrza?a na ci? srogo? A ty - no, nie, nie chcia?am, ?eby? p?aka?a przeze mnie, dziewczyno. Na pewno s?usznie uczyni?a?. Nie smu? si?, dzielne serduszko, powiedz mi wszystko. Lepiej pó?no ni? nigdy. Najprzód i przede wszystkim, kiedy i w jaki sposób doku?tyka?a? do Sevenbergen na swych nieszcz?snych szczud?ach, tak ?em ja nic o tym nie wiedzia?a? - Nigdym w ?yciu tam nie by?a. I matu?, droga moja, nie mog?abym powiedzie? uczciwie, ?em nigdy nie chcia?a jej obaczy?, alem nigdy nie chodzi?a tam ani nie stara?a si? jej ujrze?. - No, widzisz - powiedzia?a Katarzyna, jakby chcia?a si? z ni? nieco pok?óci? - czy? nie mówi?am od razu, ?e to niepodobne do mojej dzieweczki, ?eby szuka?a jej w tajemnicy przede mn?. - By?o to tak. Dosz?o do moich uszu - mniejsza o to, w jaki sposób - i na kolanach b?agam was, dobra moja matko, nie pytajcie mnie o to - ?e Gerard jest uwi?ziony w ratuszowej wie?y. - Ach! - Podobno na polecenie ojca. Katarzyna westchn??a tak ci??ko, ?e zabrzmia?o to prawie jak j?k. - Gorzej, ni? przypuszcza?am - szepn??a niedos?yszalnie. - Idzi i ja poszli?my tam noc?, aby go pokrzepi? na duchu, i u stóp wie?y zastali?my dzieln? dzieweczk?, ca?kiem mi nieznajom? - przysi?gam - przysz?a tam po to co i my. - Popatrz, popatrz - Kasiu. - Najpierw bardzo?my si? obie przestraszy?y, bo o tym miejscu ?le gadaj?, nasze nieszcz?sne g?owy by?y nabite diab?ami, troch? zblad?y?my w ?wietle ksi??yca. Ale ju? za chwil? powiadam: - Wy?cie Ma?gorzata - a ona: - A wy Kasia. - Pomy?lcie jeno, matusiu! - A któ? by to sprawi?? Gerard. Opowiada! bez przerwy jej o tobie, a tobie o niej. W zamian Kasia obdarzy?a matk? najcenniejszym darem natury, wiele znacz?cym poca?unkiem - poca?unek z?o?ony na policzku by? jeden, ale mówi? 1. bardzo s?usznie; 2. jak to dobrze, m?dra mateczko, ?e zgadujesz tak szybko i trafnie; 3. jak to s?odko, ?e obie jeste?my tak zgodne, gdy nigdy zreszt? poprzednio nie by?o inaczej; 4. itd. - No, wi?c mów dalej, szczerze, dziecino; Gerarda tu nie ma. Có? ja mówi?, nieszcz?sna. Daj Bo?e, by wróci?! - No wi?c, matu?, ?liczna jest, ledwie nie taka jak na obrazku. - Och, dziecko drogie; s?uchaj?e tu m?odych! Dla mnie wa?ne s? dobre uczynki, a nie urodziwy wygl?d. Czy kocha mego ch?opaka, jak on s?dzi, i? jest kochany? - Sevenbergen dalej le?y od ratusza ni? Tergou - powiedzia?a powa?nie Kasia - ona jednak by?a tam przede mn?. Katarzyna przytakn??a ze zrozumieniem. - A poza tym, uwolni?a go z wi?zienia, nimem przysz?a. A jak?e. Sprowadzi?a go na dó? z wi?ziennej wie?y. Katarzyna potrz?sn??a z niedowierzaniem g?ow?. - Najwy?sza wie?a na ca?? okolic?! To niemo?liwe. - A przecie prawda. Powiedzia?a mi, ?e stary ?o?nierz, którego ze sob? przywiod?a, pos?u?y? si? fortelem i pos?a? mu lin? do celi. Zwisa?a z wi?ziennego okienka, a nasz Idzi wdrapa? si? po niej na gór?. Gdy zobaczy?am, jak zwisa?a, pomy?la?am wpierw: „to czary!" Ale gdy szczera dzieweczka obj??a mnie, serce jej bi?o przy moim, a policzki mokre by?y od ?ez, musia?am rzec: to nie czary, to mi?o??. - Ona bowiem nie taka jak ja - silna i zr?czna; a, matu? kochana, nawet ja, w?t?e stworzenie, czuj? czasami, ?e mog?abym ?wiat poruszy? dla tych, których kocham. Kocham ciebie, mate?ko. A ona kocha Gerarda. - Niech Pan Bóg jej za to b?ogos?awi. Niech jej b?ogos?awi. - Ale - - Co „ale", anio?ku? - Czy jej mi?o?? zacna jest i czysta? Mo?e to dziwne, ale ta? sama przyczyna, co twe serce do niej ogrza?a ?yczliwo?ci?, moje zmrozi?a. Biedne stworzenie - ale widzicie, matu?, nie jest jeszcze jego ?on?, a tu ju? po wszystkim... - Ale tam! Stali przed o?tarzem. - Tak, ale odeszli ode?, tak jak przyszli - dziewica i kawaler. - Czy tak rzek? proboszcz? - Nie, tego nie wiem. - Jeno jego s?owom uwierz? w takiej gmatwaninie - i po chwili namys?u Katarzyna doda?a: - w ka?dym b?d? razie, s?usznie my?lisz, córuchno - sama pójd? do Sevenbergen. Jestem ?on?, ale przecie nie niewolnic?. Wszyscy b??dzimy tu w ciemno?ci. Wszystkie nici do k??bka w r?ku tej dziewczyny. Musz? j? wypyta?, i to sam na sam, nawet ciebie nie mog? tam zabra?. Nie zaprowadz? mej lilijki do splamionego domu - cho?by to by? pa?ac ze srebra i z?ota. Im d?u?ej Katarzyna rozwa?a?a ca?? spraw?, tym silniej pragn??a zobaczy? Ma?gorzat?, rozsadza?a j? ciekawo??, która jest pot??n? nami?tno?ci?, a wszechpot??n? zw?aszcza u tych, którzy jak matka Gerarda nie zaspokajaj? jej czytaniem. Wreszcie pewnego pogodnego dnia po obiedzie szepn??a do Kasi: - Staraj si?, je?li potrafisz, by dom nie rozlecia? si? w kawa?ki - przywdzia?a najlepszy kubrak i kapturek, szkar?atne po?czochy, nowe trzewiki i pomaszerowa?a ?ywo do Sevenbergen, nie trudz?c niczyjego mu?a. Na miejscu zacz??a si? wypytywa?, gdzie mieszka Ma?gorzata Brandt. Pierwsza z zaczepionych przez ni? osób potrz?sn??a g?ow? i odrzek?a: - Nie znam takiego imienia. - Katarzyna posz?a nieco dalej i zagadn??a pi?tnastoletni? dziewczyn?, stoj?c? na progu domu. - Ojcze - zawo?a?a dziewczyna, zwracaj?c si? do wewn?trz - znowu kto? pyta o córk? tego czarodzieja. Wyszed? na to m??czyzna i powiedzia? Katarzynie, ?e chata Piotra Brandta by?a tu? za miastem, na wschód. - Mo?ecie st?d dojrze? komin - pokaza? r?k?. - Ale nie zastaniecie tam ani ojca, ani córki; opu?cili w tym tygodniu miasto. - Nie mówcie mi, dobry cz?owieku, sz?am taki kawa? drogi z Tergou. - Z Tergou? To musieli?cie chyba spotka? ?o?nierza? - Jakiego ?o?nierza? A zaiste, spotka?am go. - A no w?a?nie, ten ?o?nierz szuka? onej Ma?gorzaty. - Ledwie nie szala?, gdy si? dowiedzia?, i? odesz?a - wtr?ci?a dziewczyna. - Co? mi si? widzi, ?e jego d?uga broda dobrze si? zna?a z jej buzi?. - Nie gadaj wi?cej, ni? wiesz - rzek?a szorstko Katarzyna. - Jeste? za m?oda, ?eby obgadywa? starszych. Powiedzcie mi co? wi?cej o tym ?o?nierzu, zacny gospodarzu. - Nie wiem nic nad to, ?e szuka? Ma?gorzaty Brandt, ja za? mu rzek?em, ?e i ona, i jej rodziciel wynie?li si? przy ksi??ycu, akurat dzi? tydzie?, i niektórzy my?l?, ?e diabe? z nimi odlecia?, bo to czarownicy... A on na to: „Ciebie niech czart porwie za te z?e nowiny". Tak mi podzi?kowa?. „Ale my?l?, ?e to ?garstwo" - powiedzia? jeszcze. „Jak tak my?licie - mówi? - id?cie i przekonajcie si?". „Tak i zrobi?" - mówi - i nagada? ró?no?ci; moja ?ona mówi, ?e to same przekle?stwa - i uciek?a do chaty. Nagle wraca ?o?nierz i ?piewa ju? na inn? nut?. - „Macie racj?, a jam si? omyli?" - i wciska mi srebrny grosz do r?ki. Przynie?cie go tu która i poka?cie niewie?cie, wtedy uwierzy. Ju? mnie raz dzisiaj nazwali ?garzem. - Nie potrzeba - rzek?a Katarzyna, lecz obejrza?a jednak monet?. - I wydawa? si? ju? spokojniejszy i troch? smutny; no nie, dziewucho? - O tak - powiedzia?a z przej?ciem m?oda kobieta - a jaki by? ?liczny, jeszczem takiego nie widzia?a, jak ?yj?. Policzki jak kwiat ró?y, l?ni?ca broda, a oczy jak tarki. - Zauwa?y?am tylko, ?e by? mocno brodaty - powiedzia?a Katarzyna - a jak chodzi o reszt?, to w moim wieku nie bacz? ju? tak pilnie, jak wówczas gdym m?oda by?a i g?upia. Ale wyda? mi si? nader grzeczny; ?ci?gn?? przede mn? czapk?, jak przed królow?, odk?oni?am si? najpi?kniejszym dygiem, bo grzeczno?ci? nale?y p?aci? za grzeczno??. Ale wcale nie s?dz?, by by? jej lubym, raczej za?... Kto jest piekarzem w tym mie?cie? Nie przyzwyczajony do nag?ych i szybkich przeskoków, cz?stych u impulsywnej Katarzyny, m??czyzna szeroko otworzy? oczy. - Zaraz, pani, mamy tu dwóch - Jan Bush i Eryk Donaldson; obydwaj mieszkaj? przy tej ulicy. - No to zosta?cie z Bogiem, dobrzy ludzie - Katarzyna po?egna?a si? i ruszy?a dalej, ale jej szybkie nogi ci??ko teraz st?pa?y po ziemi, przesta?y postukiwa? z godno?ci? obcasami. Zapyta?a piekarzy, czy Piotr Brandt pozosta? im co? winien. Bush odrzek?, ?e Brandtowie nie byli jego klientami. Donaldson za? rzek?: - Ani szel?ga; przybieg?a tu córka i zap?aci?a wszystko tego samego wieczora, kiedy st?d odeszli. Nie uwierz?, aby pozostali winni cho?by miedziaka komukolwiek w mie?cie. - Tak wi?c Katarzyna uzyska?a bez trudu wiadomo?ci, na których jej zale?a?o. - Mo?ecie mi co? rzec o tej Ma?gorzacie? Jaka to by?a dziewka?- zapyta?a jeszcze na odchodnem. - Troch? zbyt zamkni?ta w sobie na mój gust. Lubi? rozmownych klientów - kiedym nie nadto zaj?ty. Ale ona nosi wysoko g?ow?, jako ?e jest dobr? córk?. - Wielka to pochwa?a. ?adna dziewczyna, jak s?ysza?am. - A sk?d przychodzicie, niewiasto? - Z Tergou. - Acha! Ano, os?d?cie sami. Ch?opcy zw? j? „najpi?kniejsz? w Sevenbergen", a dziewcz?ta kpi?y z tego, nie zostawia?y na niej suchej nitki i tyle widzia?y w niej wad, ?e dwie nie potrafi?y nigdy doj?? do zgody, o jak? to przywar? chodzi. - To starczy - rzek?a Katarzyna. - Widz?, ?e nieg?upi piekarze w Sevenbergen, a m?ódki równie p?ytkie jak w innych miastach. Kupi?a bochenek chleba, troch? z sympatii i solidarno?ci- sama by?a kupcow? - troch? za?, aby pokaza? domowym, o ile lepszy daje im chleb codziennie, i wróci?a rozczarowana do Tergou. Kasia z p?on?cymi oczami czeka?a na ni? przed miastem. - Ach, Kasiu, dziecino, szcz??cie, ?em tam posz?a. Serce mam z?amane. Gerard zosta? nikczemnie oszukany. Dziecko nie nale?y do nas od tej chwili ani matka. - Niestety, matu?, nie mog? poj?? twej my?li. - Nie pytaj mnie o nic wi?cej, dziewczyno, i nie wspominaj przy mnie jej imienia. I to wszystko. Kasia westchn??a pokornie i wróci?y razem do domu. Zasta?y tam ?o?nierza siedz?cego spokojnie przy kominku. Gdy wesz?y do izby, powsta? i uprzejmie je pozdrowi?. Sta?y chwil?, spogl?daj?c na niego, Kasia nieco zdziwiona, Katarzyna za? ogromnie i coraz to bardziej oburzona. ROZDZIA? XLVIII - Co tu robicie? - oto by?o powitanie Katarzyny. - Przyszed?em dowiedzie? si? o Ma?gorzacie. - Nie znamy nikogo takiego. - Nie mówcie tego, pani, musicie zna? jej imi?: Ma?gorzata Brandt. - Je?li o to chodzi - s?yszeli?my o niej - niestety. - Prosz? powiedzie? mi cho?, pani, gdzie si? obraca? - Nie wiem, gdzie si? obraca, i nic mnie to nie obchodzi. Dionizy czu? z ca?? pewno?ci?, ?e by?o to celowe k?amstwo. Zagryz? wargi. - Zdaje si?, ?em tu w Tergou trafi? do nieprzyjacielskiego kraju, ale je?eli dowiecie si? wszystkiego, nie b?dziecie mo?e tak twardzi. - Wiem ju? wszystko - odrzek?a z gorycz? Katarzyna. - Jeszcze dzi? rano nic nie wiedzia?am. - Nagle, uj?wszy si? pod boki, zapyta?a go podniesionym g?osem i z p?on?cym wzrokiem, z jakim to czo?em rozpiera si? przy kominku, który by? jej najcenniejszym na ?wiecie ogniskiem domowym. - Diabli niech was porw? z waszym kominkiem do jeziora z ognia i siarki piekielnej - wrzasn?? Dionizy, który biegle mówi? po flamandzku. - W?asna wasza s?u??ca zaprosi?a mnie, bym tu posiedzia?, inaczej nigdy bym nie zak?óci? spokoju waszego ogniska domowego. Przeklinam je i ten grubia?ski dom, co w ten sposób przyjmuje przyjaznego cudzoziemca - i nachmurzony skierowa? si? ku drzwiom. - Och, och! - krzykn??a przera?ona, nieco zaniepokojona w swym sumieniu Katarzyna - i ta herod-baba nagle opad?a bezsilnie na krzes?o i wybuchn??a ?zami. Córka cichutko, nie trac?c ani chwili, posz?a w jej ?lady. - Pewien wnikliwy pisarz, obecnie niestety zapomniany, pozostawi? nam nast?puj?cy dialog: Ona: - Czuj? w sobie wszystk? s?abo?? niewie?ci?. On: - Jeste? zatem niezwyci??ona. Dionizy, przewidziawszy to cenne orzeczenie, potwierdzi? je czynem. Stan?? w drzwiach, spogl?daj?c ze skruch? na spustoszenie wywo?ane piorunami jego elokwencji. - No nie, niewiasto - powiedzia? - nie trzeba p?aka? z powodu porywczych s?ów ?o?nierza. Nie my?la?em tego, com rzek?. Zaiste to jest wasz w?asny dom i có? tu ja mam do gadania? Dobrze, ju? dobrze, wynosz? si?. - Co si? dzieje? - us?yszeli powa?ny, m?ski g?os. By? to Eliasz wracaj?cy ze sklepu. - Stoi tu grubianin, który naubli?a? waszym niewiastom i doprowadzi? je do ?ez - wyja?ni? Dionizy. - Ma?a Kasiu, o co chodzi? Bo grubianie nie maj? zwyczaju sami si? grubianami nazywa? - rzek? rozs?dny Eliasz. - Zamilcz - rzek?a Katarzyna - zanim dziewczynka si? odezwa?a. - Muriel poprosi?a go, aby tu usiad?, a ja nie wiedz?c o tym wyp?dzi?am go; wychodz?c, przekl?? nasz dom do dziesi?tego pokolenia. Jeszcze nigdy nikt mi tak nie naubli?a?, odk?d ?yj? - och, och! och! - Obojgu wam nale?y si? przygana, tak tobie, jak i jemu - powiedzia? spokojnie Eliasz. - Pani domu winna uzna? s?owa swej s?ugi. Nie prowadzimy domu otwartego, nie jeste?my jednak tak biedni, by w tak zimnym dniu po?a?owa? miejsca przy naszym kominku podró?nemu, co ma twarz zacn? i w dodatku, jak mi si? wydaje, rannemu. Zako?czcie zatem wszelkie spory i siadajcie! - Rannemu? - zakrzykn??y matka i córka jednym tchem. - My?licie, ?e ?o?nierz dla zabawy nosi rami? na temblaku? - To nic, to jeno strza?a - powiedzia? pogodnie Dionizy. - Jeno strza?a? - powtórzy?a Kasia, ogromnie przera?ona. - Mamo, gdzie? mia?y?my oczy? - Nie, to drobiazg, zaiste. Prosz?, przyjmijcie to, madame, jako wymówk? i usprawiedliwienie mej pop?dliwo?ci. To te ma?e, g?upie, lekkie rany rozdra?niaj? cz?eka, zacny panie. Pomy?lcie przecie, ?e nigdy nie by?o nikogo ?agodniejszego ni? nasz Gerard, a przecie gdy nied?wied? wydar? z jego ?ydki kawa?ek cia?a, nie wi?kszy od korony, sta? si? taki gwa?towny i porywczy, ?e mo?na by zwa? go nie waszym synem, a potomkiem dobrego rycerza pana Jana Pieprza i jego ?ony pani Musztardy. A to kto? Karze?? S?uga uni?ony, panie Idzi. - S?uga, ?o?nierzu - rykn?? nowy przyby?y. Dionizy zdumia? si?. Nie przypuszcza?, ?e oto wymienia pozdrowienia z wybuchaj?c? petard?. S?owa Dionizego zdziwi?y gospodarzy, ale znacznie jeszcze bardziej zdziwi?o ?o?nierza ich zachowanie. Wszyscy troje podeszli na palcach do miejsca, gdzie sta? przy kominku, i przygl?dali mu si? z otwartymi ustami, jakby by? jakim? przedziwnym okazem. Zdumienie ust?pi?o miejsca coraz wi?kszemu podnieceniu. - Teraz cisza! - rzek? Eliasz - ja mówi?. M?odzie?cze - rzek? z powag? - kim jeste?cie, na lito?? Bosk?, skoro znacie nas, cho? my ciebie nie znamy, i poruszacie nasze serca mówi?c o - nieobecnym - naszym synu, biednym, zbuntowanym. Bo?e, przebacz mu i pob?ogos?aw. - Jak?e to, panie - odrzek? Dionizy cichszym g?osem - czy? nie pisa? do was? Nie opowiedzia? o Dionizym z Burgundii? - Napisa? wszystkie trzy wiersze i nie wymieni? Dionizego z Burgundii ani ?adnego innego cudzoziemca. - Ano tusz?, ten d?ugi list by? do jego lubej, do Ma?gorzaty, która gdzie? si? wynios?a, niech to diabli! Bóg wie, jak j? odnajd?. - Jak to, nie jest ona wasz? ukochan?? - Kto, o pani, je?li spyta? wolno? - Ma?gorzata Brandt. - Jak umi?owana mego kamrata mo?e by? moj? dziewczyn?? Nigdym w ?yciu jej nie widzia?. - Sko?cz te pró?ne pogwarki, Kasiu - przerwa? zniecierpliwiony Eliasz - pozwól odpowiedzie? m?odzie?cowi. Sk?d znacie naszego syna Gerarda? Prosz? was, miejcie wzgl?d na trosk? rodzicieli i odpowiadajcie prosto z mostu, jak przysta?o na ?o?nierza. - Ju? zaczynam. Wzi??em ?o?d we Vlissingen i ruszy?em do Burgundii. Na niemieckiej granicy stan??em w tej samej co Gerard ober?y. Spodoba? mi si?. Powiedzia?em: b?d? moim kamratem. Z pocz?tku nie mia? ochoty - potem przysta?. Wiele mil przew?drowali?my wspólnie. Nie by?o nigdy dwu wiemiejszych kamratów i nie b?dzie do ko?ca ?wiata. Najpierw ja na?o?y?em dla niego drogi, potem on dla mnie. Gadali?my o Sevenbergen, o Tergou tysi?ce razy, i o wszystkich w tym domu. Mieli?my wszelakie k?opoty po drodze, ale we dwójk? l?ej je by?o zwalczy?. Ocali?em mu ?ycie ubiwszy nied?wiedzia; on za? moje uratowa? w Renie - bo ch?opak p?ywa jak kaczka, a ja jak siekiera; wzajem uratowali?my si? od ?mierci w pewnej ober?y w Burgundii, gdzie we dwóch stawili?my czo?a siedmiu opryszkom, i w walce, co ponad godzin? trwa?a, zabili?my dwu, a jednego uczynili kalek?; a .syn wasz spe?ni? swój obowi?zek jak m??czyzna i stawi? czo?a najpot??niejszemu zapa?nikowi, jakiego kiedykolwiek spotka?em, i przek?u? go niczym prosi?. Inaczej nie by?bym tu dzisiaj. Ale kiedy wszystko ju? uk?ada?o si? pomy?lnie i mia?em go odprowadzi? na okr?t do Rzymu zd??aj?cy czy te? nawet do samego ?wi?tego miasta mu towarzyszy?, to wtedy spotka? nas ten taki syn... - Antoni Burgundzki i jego ludzie, ci?gn?cy na zbuntowan? Flandri?; si?? nas rozdzielili, porwali mnie na szlak wojenny, gdziem dosta? par? du?ych sztuk srebra do gar?ci i du?? strza?? w rami?, i otom zostawi? mego biednego Gerarda samiutkiego. A takie smutne by?o rozstanie, ?e moje oczy, cho?em ?o?nierz, zala?y si? s?onymi ?zami, a i on biedaczek tako i gorzko zap?aka?. Ostatnie jego s?owa do mnie by?y: „Id?, pociesz Ma?gorzat?" - tote? znalaz?em si? tutaj. Moje za? do niego brzmia?y: „Nie my?l ju? o Rzymie, skieruj si? w stron? Renu, potem w dó? z pr?dem do domu". Powiedzcie, bo? przecie lepiej wiecie, dobrzem mu poradzi? czy ?le? - Dajcie mi r?k?, ?o?nierzu! Niech Bóg was b?ogos?awi! Niech b?ogos?awi! - powiedzia? dr??cymi wargami Eliasz. Taka tylko by?a jego odpowied?, wymowniejsza jednak od d?ugiej tyrady. Katarzyna nic w ogóle nie rzek?a, lecz wybieg?a z pokoju i kaza?a Muriel przynie?? na stó? wszystko, co by?o w domu najlepszego. Wróci?a z nar?czem drew, podsyci?a ogie?, wyci?gn??a spod prasy ?nie?nobia?e prze?cierad?o i pospiesznie s?a?a ?o?e dla przyjaciela Gerarda, gdy nagle usiad?a i wydawa?o si?, ?e si?y kompletnie j? opu?ci?y. - Ojcze! - krzykn??a Kasia, której oczy by?y równie bystre, jak ?ywe by?o jej przywi?zanie. Dionizy zerwa? si?, ale Eliasz pokiwa? mu r?k? i mocno skropi? wod? twarz ?ony. Od razu zrobi?o si? jej lepiej. Westchn??a. - Tak nagle to wszystko. Mój biedny ch?opiec! Eliasz szepn?? Dionizemu: - Nie patrzajcie na ni?. My?li o nim dniem i noc?. Udawali, ?e nie patrz? w jej stron?; Katarzyna otrz?sn??a si? ze s?abo?ci, zakrz?tn?la si? i w?asnymi r?kami roz?o?y?a prze?cierad?o; gdy je wyg?adza?a, d?onie dr?a?y jej jeszcze i kilka ?ez sp?yn??o po policzkach. Nie mogli si? nacieszy? Dionizym. Pchali w niego jedzenie, cisn?li si? wokó? niego i kolejno nape?niali szklanic?, a on w o?ywczym p?omieniu ognia, rubinowego wina i ?arliwych oczu opowiada? im wszystko, co ja wam opisa?em, z dodatkiem wielu szczególików, które artysta, nawet dok?adny, omija. Jak?e jednak inaczej czytelnik przyjmuje moje s?owa ni? to ma?e kó?ko rodzinne! Ciekawo?? zrodzi?a si?, nim pierwsze zdanie pop?yn??o z ust narratora. Wszystko to by?o o Gerardzie, a ten, który siedzia? i opowiada?, kocha? ch?opca i razem z nim bra? udzia? w tych wszystkich scenach. Ludzie z??czeni w?z?ami krwi dr?eli ko?o ognia z l?ku o nieobecnego syna i brata, s?uchaj?c o jego trudach i niebezpiecze?stwach. Prosz? mych czytelników, by przypomnieli sobie wszystko, co potrafi?, o w?drówkach Gerarda z Dionizym i ocenili we w?asnym umy?le, jakie wra?enie musia?y zrobi? te opowie?ci na ojcu wygna?ca, który stoikiem by? na pozór, ale czu?ym w duszy rodzicem, i na dwu biednych kobietach - matce i siostrze wyp?dzonego - dr?czonych mi?o?ci?, lito?ci? i serdecznym niepokojem. Czy mogliby?cie zamkn?? na chwil? ksi??k? i postara? si? wyobrazi? sobie to wszystko? Zaoszcz?dzi?oby to nam mnóstwa powtórze?. Teraz ju? si? nie zdziwicie, gdy powiem, ?e po chwili Idzi podszed? cichutko i skuli? si? przed kominkiem; le??c, spoziera? na mówc? z psim prawie szacunkiem; a kiedy szorstki ?o?nierz niecelowo, co prawda, lecz bardzo wyra?nie okaza? swe zalety, a zw?aszcza swe wyj?tkowe przywi?zanie do Gerarda, Kasia p?ochliwa jak ptaszek wsun??a ma?? r?czyn? w pot??n? br?zow? d?o? wojaka (gdzie spocz??a ona przez chwil? jak kropla ?mietany rozlanej na pó?misku), oplot?a paluszkami gruby kciuk Dionizego i s?u?y?a jako miernik uczucia. Innymi s?owy Los rywalizuje z bajarzami i zapewnia równowag? spraw. Dionizy musia? sp?aci? pewien trybut s?uchaczom, co mnie nie obowi?zuje. Gdy Gerard znajdowa? si? w wielkim niebezpiecze?stwie, twarze niewiast blad?y do tego stopnia, ?e wzgl?dy zwyk?ego humanitaryzmu zmusza?y Dionizego do fa?szowania prawdy i psucia opowie?ci. Zawieszenie w?tku jest dusz? narracji i brutalnie czu?y Burgundczyk u?ywa? wy?mienicie tej metody. - Zacna pani, prosz?, nie przejmujcie si?, póki nie us?yszycie zako?czenia. - Ma'amselle, prosz?, nie blednijcie tak. Couragel rzecz wygl?da szpetnie, lecz ujrzycie wnet, jake?my si? gracko wywin?li. Gdyby mu si? nie powiod?o, czy by?bym tu dzi? ?ywy? Nazwa?em r?czk? ma?ej Kasi kardiometrem, czyli aparatem do mierzenia serca, poniewa? wskazywa?a skal? uczu? i ?ciska?a palec ?o?nierza w odpowiednim stopniu. W najlepszym razie r?czka nie by?a bynajmniej machin? parow?. Wszystko jednak jest wzgl?dne. Dionizy rych?o nauczy? si? rozeznawa? w tej czu?ej skali - kiedy os?abia? napi?cie i wywo?ywa? dreszcz - w mierze, w jakiej to by?o mo?liwe. Tylko przy. jednej okazji nie kr?powa? swych s?ów. Gdy sam wreszcie wpad? do Renu i zacz?? ton??, uczu? u?cisk paluszków, co sprawi?o mu niespodzian? satysfakcj?. - Oho! - pomy?la? i opieraj?c si? na zasadzie anatoma experimentum in corpore vili, utrzyma? si? pi?tna?cie minut pod wod? - paluszki ?ciska?y przez ca?y czas. I nawet gdy Gerard ju? go chwyci?, bardzo by?o mu ?al opuszcza? rzek?. Tak wi?c Dionizy, mniej sumienny ode mnie, pop?yn?? wraz z Gerardem najpierw na wschodni brzeg - mieli ju? wychodzi? z wody, gdy dostrzegli zbrojnych, poj?li ich intencje, droczyli si? z nami czas pewien, brodz?c po p?yci?nie, wreszcie zawrócili i przep?yn?li z wysi?kiem rzek?. Koniec ko?ców - ?o?nierz musia? ju? wyj?? z niej, zawstydzony, lub mo?e pragn?c okaza? si? szczupakiem; pozwoli? sobie tedy wype?zn?? na brzeg w stanie kompletnego wyczerpania; u?cisk zel?a?. By?a ju? niezwykle pó?na pora - jedenasta godzina, ale nikt owej nocy tego nie spostrzeg?, a Dionizy mia? im jeszcze wiele do opowiadania, gdy przez drzwi rozwarte bezszelestnie wsun?li si? Korneliusz i Sybrandt. ?ajdacy wys?czyli w?a?nie ostatnie kropelki op?acone z tajemniczych funduszów. Katarzyna obawia?a si?, ?e Eliasz skarci ich w obecno?ci Dionizego; lecz on spojrza? tylko ze smutkiem i gestem nakaza?, by usiedli bez ha?asu. Dionizy natomiast wydawa? si? zmieszany. ?ci?gn?? brwi, przygl?da? im si? uwa?nie i ponuro. Potem zwróci? si? do Katarzyny: - Jak powiadacie, pani? Reszt? mo?e jutro? Krztyn? ju? jestem znu?ony i robi si? pó?no. - Niech tak b?dzie - odrzek? Eliasz. Gdy jednak Dionizy wsta?, wybieraj?c si? do swej ober?y, Katarzyna zatrzyma?a go stanowczo. - My?licie spa? poza tym domem? Pokój Gerarda czeka przygotowany od dawna. Nie b?d? wam chwali?a mych prze?cierade?, poniewa? sama prz?d? len i tkam p?ótno. - Mog? wi?c po?o?y? si? z zamkni?tymi oczyma - zabrzmia?a pe?na galanterii odpowied?. - Ach, pani, wasz Gerard zna? si? na pi?knych p?ótnach. Nie móg? prawie wybaczy? uczciwym Niemcom ich szorstkich prze?cierade? i gdy moi zdrajcy-rodacy nam dokuczyli, zwyk?em t?umaczy? mu, mówi?c: - Czekaj, czekaj, za to bonnes toiles sont en Bourgogne - dobre s? p?ótna w Burgundii. Ale zaiste, Gerard wszystkich przeszed? w opowiadaniu i czysto?ci. - O Eliaszu! Eliaszu! czy? czujesz, jak syn nasz wraca do domu z ka?dym s?owem naszego go?cia? - Tak. Uca?uj mnie, biedna Kasiu. Wiemy oboje, co czuj? nasze serca tej nocy. Nikt inny nie wie tego, jeno sam Bóg. ROZDZIA? XLIX Dionizy skorzysta? ze sposobnej chwili nast?pnego dnia i opowiedzia? matce i córce reszt? przygód, usprawiedliwiaj?c si? w szczególny sposób, ?e nie chcia?, aby Korneliusz i Sybrandt s?uchali jego relacji. - Nie moja rzecz oczernianie jego braci; z dobrego wywodz? si? gniazda. Ale Gerard s?dzi?, ?e nie s? w tej sprawie jego przyjació?mi; jam za? kamratem Gerarda, a nasza ?o?nierska zasada brzmi: przy nieprzyjacielu nie mów nic, jeno k?amstwa. Katarzyna westchn??a, ale nic nie odrzek?a. Przygody, które ?o?nierz im opowiedzia?, wywo?a?y burz? niepokoju i ?alu; matka i córka gorzko p?aka?y s?uchaj?c o rozstaniu przyjació?, o którym Dionizy do tamtej chwili nie móg? mówi? bez dr?enia g?osu. Ostatecznie jednak wszystko rozp?yn??o si? w radosnej nadziei i oczekiwaniu szybkiego powrotu Gerarda. Dionizy z ca?? ufno?ci? dzieli? z nimi ten nastrój, ale o?wiadczy?, ?e nie mo?e zlekcewa?y? ?ycze? przyjaciela i ostatnich wypowiedzianych przeze? s?ów przy po?egnaniu. Je?eli Gerard powróci za tydzie?, a Ma?gorzata si? nie znajdzie, jak spojrzy w oczy kamratowi? Katarzyna nigdy jeszcze nie ?ywi?a wobec w?druj?cej k?dy? Ma?gorzaty tak serdecznych uczu? jak obecnie. Równie gor?co jak Dionizy pragn??a odnale?? dziewczyn? i okaza? jej serce przed przybyciem Gerarda, nie zgadza?a si? jednak z ?o?nierzem, uwa?aj?c, ?e na nic zda si? opuszcza? okolice Tergou w poszukiwaniu zaginionej. - Musia?a komu? powiedzie?, dok?d si? udaje. Nie uciekli przecie z okolicy jak nieuczciwi ludzie, nie s? winni ani szel?ga nikomu w Sevenbergen, a ty, Dionizy, nie mo?esz przecie przeszuka? dla niej ca?ej Holandii. - Nie mog? ? - odpar? z zawzi?to?ci? Dionizy.-To si? oka?e- doda? po chwili zastanowienia. - Ja musz? podzieli? role: ona zostanie na miejscu, maj?c szeroko otwarte oczy i uszy, a on przeszuka, je?eli zajdzie potrzeba, ka?de miasto w Holandii. - Nie mog?a uj?? st?d daleko. Jest ich troje. Trzy osoby nie posuwaj? si? ani tak szybko, ani nie mog? uciec tak daleko jak jedna. - M?drze powiedziane - przyzna?a Katarzyna. Namawia?a go jednak, aby w pierwszym rz?dzie poszed? do demoisele van Eyck. - Ona i nasza Ma?gorzata by?y serdecznymi przyjació?kami. Wie ona pewno, dok?d dziewczyna posz?a, je?li tylko zechce nam to powiedzie?. - Dionizy chcia? pobiec natychmiast, wi?c Katarzyna, przyodziawszy si? schludniej, posz?a razem z nim. Stara pani siedzia?a w bogato urz?dzonej komnacie; przyj??a ich uprzejmie i Katarzyna oznajmi?a, z czym przychodz?. Gobelin wypad? z r?k Ma?gorzaty van Eyck. - Odesz?a? Odesz?a z Sevenbergen, nic mi nie powiadaj?c o tym. O niewdzi?czna dziewczyna! Zdumia?o to niezmiernie przyby?ych. - Jak to, nie wiecie, pani, o tym? Kiedy by?a tu po raz ostatni? - Jakie? dziesi?? dni temu. Wyj??am po wielu latach swe p?dzle, chc?c malowa? jej portret. Nie uczyni?am tego dla pewnych powodów. Katarzyna zauwa?y?a, i? by?a to „rzecz nader dziwna, ?eby tak wynie?? si? sakum pakum, nie po?egnawszy si? z wami ani wy, pani, z ni?. Czy? zdarzy?o si? kiedykolwiek co? równie godnego po?a?owania, w?a?nie wtedy, kiedy nasze serca sk?oni?y si? ku niej. Oto kamrat Gerarda, który przyw?drowa? Bóg wie sk?d, nios?c s?owa pociechy dla niej, i nie uda?o mu si? odnale?? dziewczyny, a Gerard mo?e nadej?? lada dzie?. Nie wiem, co robi?. Jedno pewne - nie mog?a odej?? bez powodu. Czy nie mo?ecie da? jakiej? nici przewodniej. Prosimy". - Nie mam nic do dania - odpowiedzia?a nieco opryskliwie stara dama. - Mo?e ja mog? - wtr?ci?a Reicht Heynes, staj?c nagle w drzwiach, nieco zarumieniona. - Pods?uchiwa?a? tu ca?y czas, h?? - Od czegó? mam uszy, prosz? pani? - S?usznie. Rzu? zatem ?wiat?o twej m?dro?ci na t? niejasn? histori?. - Nie widz? tu nijakiej niejasno?ci - odpar?a Reicht. - A co do nici, czemu nie, mog?abym j? nazwa? podwójn?, za? ko?ce s? w tej komnacie - i wtedy nie b?dziecie daleko od prawdy. Dziwi? si?, ?e wy, pani, tak siedzicie i udajecie. - S?uchajcie no, ludzie! - policzki pani osi?gn??y prawie tak intensywn? czerwie? jak u jej s?ugi. - To znaczy, ?e ja wyp?dzi?am t? g?upi? dziewczyn? z miasta? - Wy?cie si?, pani, do tego przyczynili. Jak to przywitali?cie j? u nas ostatnim razem? My?licie, ?e mog?a nie zauwa?y? - ona taka samotna i bez przyjació?? A wy powiedzieli?cie: „Zmieni?am zamys? swój, nie b?d? ci? malowa?a" - powiadacie, zadzieraj?c nosa. - Nie zadzieram nosa. Nie taki on jak twój, nie spogl?da do nieba. - Och! Wszystkie nasze nosy powinny i?? za sercem, je?li ju? o tym mowa. Biedactwo! Przysz?a do mnie do kuchni. „Nie b?d? pozowa?a do portretu" - mówi, a ocz?ta mia?a ?ez pe?ne. Nic wi?cej nie rzek?a. Ale dobrzem wiedzia?a, co to znaczy. Widzia?am was, pani. - Ano dobrze - odrzek?a Ma?gorzata van Eyck. - Wszystko wam wyznam, a wy sama os?d?cie to, pani. Takie m?ode dziewcz?ta nic nie potrafi? wymy?li? same, s? jednak wielce zdolne w na?ladowaniu tego, czym si? ich ukochany ch?opiec zajmuje. Wasz Gerard jest nader zr?czny w wielu sztukach, mi?dzy innymi w iluminowaniu. A Ma?gorzata jest jego uczennic?, i to cierpliw?. Có? dziwnego? Ma kobiece oko do kolorów i kochanka do na?ladowania. Gardz? w sercu takim malowaniem, bo? wielka sztuka barw, co winna by? królewska, wznios?a i swobodna, staje si? wtedy n?dzn? niewolnic? drobnych rzemie?lników pisz?cych i drukuj?cych; maleje cia?em i duchem, skr?powana, uwi?ziona, by pomie?ci? si? w ma?o?ci ksi??ek i pow?drowa? do ko?cio?a w kieszeni bogatego durnia. Mimo to wszyscy?my s?ugami serca i gdy biedna dziewczyna przynios?a mi swoje li?cie tarniny i lilie, bluszcz, je?yny, biedronki, g?sienice i wszelkie inne ?miecie natury, wetkni?te w z?oty li?? t?a jak osy w garnek z miodem - a nadto diariusz swój, z którego wynika?o, ?e strawi?a sto czy sto pi??dziesi?t, czy nawet dwie?cie godzin na ka?d? stroniczk?- rozgniewa?o mnie zaiste, ?e oto dusza nie?miertelna marnotrawi tyle godzin trudu i tyle zr?czno?ci nad owym ?mieciem Natury: li??mi, owadami, robactwem - i nad bezpo?ytecznymi literami; lecz powstrzyma?am z lito?ci swe najlepsze czucia i... przyjrza?am si? ?yczliwym okiem tej robocie, aby zastanowi? si?, jak to poprawi?. Powiedzia?am sobie: je?li Niebiosa za grzechy skaza?y nas, by?my po?wi?cali czas, dusz? i farby na malowanie wielkich liter i robactwa, lekce sobie wa??c takie p?otki jak ?wi?ci i bohaterowie, czyny ich i wielkie uczucia - czemu? nie spróbowa? przedstawi? onego ?miecia tak jak trzeba, wedle natury? - i rzek?am dziewczynie: „grona winne, które widzia?am za granic?, wisz? w powietrzu, nie stercz? wbite w ?ciany; a nawet owe owady - powiadam - i ca?e owo plugastwo natury pe?zaj? lub unosz? si? w powietrzu, zatruwaj?c powietrze, nie p?dz? za? szkodliwego ?ywota wetkane w ?elazne wi?zienia jak muchy w s?ojach miodu czy garnkach z klajstrem". „Ach, przyjació?ko zacna - odrzek?a - rozumiem ju?, ku czemu zmierzacie, ale t?o musi by? z?ote, inaczej nie da si? wycieniowa?". Ja na to: „Któ? to powiedzia??" „Wszyscy nauczyciele tej sztuki - rzecze Ma?gorzata - i: (tu, jak s?dz?, by po?o?y? kres mej gadaninie) równie? sam Gerard". „Niech si? wi?c dowie sam Gerard - powiadam - i ca?a ta gromada. Dawaj mi p?dzel". - Wybra?am tedy, by wycieniowa? jej owoce i gady, kolor nieprawdziwy w naturze, w?a?ciwy jednakowo? dla tego potwornego, jarz?cego si? z?ota, i po pi?ciu minutach ukaza? si? p?k malin, z ga??zkami i wszystkim, a owoce prosi?y prawie, by je wzi?? do ust; a g?sienic? przedstawi?am tak prawdziwie, ?e najmocniejszy ?o??dek móg? si? wywróci? na nice. Tak, o pani, dziewcz? zarzuci?o mi r?ce na szyj? i wyrzek?o jeno: „Och!" - Naprawd?? - spyta?a Katarzyna. - Oj, kochanie mi?e! - westchn?? Dionizy, któremu wreszcie uda?o si? wetkn?? jedno s?owo. Ma?gorzata van Eyck spojrza?a na niego i u?miechn??a si?. Opowiedzia?a im jeszcze, jak powoli i stopniowo dziewczyna wymog?a na niej pewn? obietnic? - a mianowicie, ?e stara malarka spróbuje powróci? do sztuki, któr? porzuci?a niegdy? z ?alem po ?mierci braci, i wymaluje jeszcze jedn? Madonn? - a Ma?gorzata pos?u?y jej jako model. Przy okazji u?wiadomi?a ich, jak? to metod? zamienia si? dziewczyny w ?wi?te. „Masz cudowne w?osy" -- powiedzia?am; „Jak?e, s? przecie zupe?nie rude" - odrzek?a. „Tak - ja na to - ale jakie rude! Jaka czerwie?! Jaki br?z! Jak l?ni?ce! Wi?kszo?? niewiast ma w?osy, które dla malarza nie s? wi?cej warte od s?omy, a kolor twoich jest rozkosz? dla artysty. Twe fio?kowe z odcieniem br?zu oczy smutne z t?sknoty za Gerardem, czasem pe?ne ognia nadziei na jego powrót, b?d? wzniesione ku niebu w sta?ej i ?wi?tobliwej medytacji, za? nosek, który ju? krztyn? spogl?da w tym kierunku (cho? nie tak pobo?ny jak zadarty nos naszej Reicht), musz? odrobink? obni?y?, a tak?e os?abi? bródk?". „Os?abi? bródk?? O rety! A có? to mo?e znaczy?? Obja?nijcie mnie, pani". „To zdecydowana bródka. Nie nadto zdecydowana jak na ten ?wiat zepsuty - ale dla Madonny? o nie, pi?kne dzi?ki". „Kto by pomy?la?! Zdecydowana bródka!" Za? teraz w?a?nie k?opot ca?y. Gdy powiedzieli?cie mi, ?e ona - co si? z ni? sta?o, uderzy?o to we mnie jak piorun: rzuci?am precz p?dzle. Mia?am przemieni? w ?wi?t? Dziewic? dziewczyn?, która nie potrafi?a utrzyma? z daleka kochanka - nigdy w ?yciu! Kocham mimo wszystko g?upie niebo??tko. Ale czcz? i wielbi? nasz? ?wi?t? Panienk?. Powiecie mo?e: malarz nie powinien by? skrupulatny w takich sprawach. To prawda, wi?kszo?? malarzy to m??czy?ni, a m??czy?ni to „setne ch?opy". Wszystko potrafi? zrobi?. Ich ?wi?te i dziewice to kochank? artystów, uczciwszy wasze uszy. Ale wiedzcie, ?e dla tego powodu po?owa ich sztuki stracona dla mnie, skoro mi?dzy ?nie?nymi skrzyd?ami anio?ów poznaj? same ladacznice, co si? w?ócz? po ulicach, obwieszone klejnotami jak poga?skie ba?wany i wystrojone jak królowe z kart do grania. A jam nie „setny ch?op", jeno niewiasta, i malarstwo moje jest na po?y sztuk?, na po?y za? nabo?no?ci?. Teraz ju? mnie rozumiecie. Mo?e g?upio post?pi?am, alem nic na to nie mog?a poradzi? - teraz ?a?uj?. - I stara dama zako?czy?a zgn?bionym g?osem swój dyskurs, który rozpoczyna?a z tak? pewno?ci? siebie. - Musicie os?dzi? to, pani - orzek?a Katarzyna - czy biedna dziewczyna bardzo sobie to wzi??a do serca, czy by?a do was tak przywi?zana? Ma?gorzata van Eyck westchn??a tylko. Dziewczyna z Fryzji, ju? od d?u?szej chwili gryz?ca niecierpliwie wargi, zwróci?a si? do Katarzyny: - A wy, pani, my?licie, ?e tylko dlatego Ma?gorzata i Piotr opu?cili Sevenbergen? O nie! - A có? jeszcze by?o tego przyczyn?? - Co jeszcze? Dlatego, ?e rodzina Gerarda tak j? okrutnie lekce sobie wa?y. Któ? by mia? ochot? przebywa? w?ród ludzi o tak twardych sercach, co wyp?dzili precz jej ch?opca do Italii i nawet teraz, gdy odszed?, nie mi?kn? i nigdy nie odwiedzili tej, co opuszczona. - Reicht, sz?am tam w?a?nie. - O tak, sz?am, sz?am i sz?am. Trzeba by?o mniej gada?, a wi?cej robi?. Obudzili?cie tylko w niej nadziej? swymi s?owami, a zgn?bili?cie czynami. „Nigdy nie przyszli" - powiedzia?o biedactwo, a jak westchn??a! Jest tu kto?, kto potrafi j? zrozumie?, bo i jam te? z daleka od przyjació? i cz?sto, gdym dopiero przyby?a do Holandii, p?aka?am gorzko w samotno?ci. Ale dziesi??kro? wol? by? sob? i o dziesi?? mil od wszystkich mych krewniaków, ni? tak jak ta dziewczyna, która ?y?a w?ród ludzi, co winni ogrza? j? mi?o?ci?, a jednak ona równie jak ja samotna. - Ach, niestety Reicht, posz?am tam wczoraj, wybra?abym si? wcze?niej, ale zawsze jaka? niezno?na przeszkoda, ta lub inna, sta?a mi na zawadzie. - Moja pani, a czy przeszkodzi?o wam to obiadowa? którego? z tych dni? Nie wydaje mi si?. I gdyby serce wasze tak by?o przychylne w?asnej krwi jak sztuce mi?sa przy ko?ci od rze?nika, nic nie mog?oby wam przeszkodzi?, by?cie odwiedzili t? dziewczyn?, co czeka?a samiute?ka, wygl?daj?c na drog?, oczekuj?c was i pociechy, z dzieci?ciem waszego dziecka w ?onie. Jednak, jak cz?sto bywa w ?wietlanej doli s?u?by domowej, ta m?oda, gwa?towna kobieta nie mog?a mówi? dalej. Pani van Eyck by?a mocno podra?niona atakiem dziewczyny przeciw niej samej, opanowa?a jednak z nale?nym taktem swój gniew. Teraz dopiero wybuch?a: - Obra?asz moich go?ci - szukaj sobie innego miejsca. - Z przyjemno?ci? - odrzek?a stanowczo Flamandka. - O nie, pani, zaprotestowa?a dobroduszna Katarzyna. - Pro?ci ludzie chc? si? wygada?. A ta ma j?zyk jak ??d?o. - Na potwierdzenie tych s?ów ?zy nap?yn??y jej do oczu. - Lepiej, ?e wszystko wygada?a, ni? mia?aby o tym my?le?. Nie b?dzie to ju? jej teraz j?trzy?. I nie winni?cie, pani, rozstawa? si? z ni? przeze mnie. Diabelska dziewucha, wie, ?e jest dobr? s?ug?, i pozwala sobie. To my, nieszcz??liwe gospodynie, musimy p?aci? cen? za dobr? s?u?b?. Za moich m?odych lat mia?am ci ja dobr? s?u??c?. Och, zacna pani! Ale? mi je?dzi?a po g?owie! W ko?cu, Bogu dzi?ki, wyda?a si? za piekarza i sta?am si? znowu pani? swego domu. Wtedy powiedzia?am sobie: nie b?dzie tu wi?cej ?adnych dobrych s?ug, co by mn? przerz?dza?y. Przyj??am t?umoka i szkoli?am go, ale jak jeno potrafi?a odró?ni? praw? r?k? od lewej, zacz??a si? stawia?. Wyrzuci?am j? na pysk i przyj??am inn? ciemi?g? na jej miejsce. Bo?e ty mój! co to za mord?ga uczy? durne dziewuchy jedn? po drugiej; alem za to pani? w moim w?asnym domu. - Tu, zapomniawszy ju?, ?e mia?a zamiar broni? Reicht, zwróci?a si? do niej ze z?o?ci? i doda?a: -A tutaj ty? pani?, zda mi si?. - Tyle samo co ten sto?ek - powiedzia?a wynio?le pani van Eyck. - Nie jest tu ani pani?, ani s?ug?; w ogóle jej nie ma. Jest wyrzucona z tego domu i na tym koniec. Có? to, nie s?ysza?a?, ?e masz pakowa? manatki? - A jak?e. Wszyscy?my to s?yszeli - powiedzia?a z ca?kowit? oboj?tno?ci? Reicht. - Teraz mnie s?uchajcie! - odezwa? si? uroczy?cie Dionizy. Odwróci?y si? wszystkie trzy jak zabawki na kó?kach i utkwi?y oczy w ?o?nierzu. - Tak, tak, pos?uchajmy, co ch?op ma do powiedzenia - zgodzi?a si? skwapliwie gospodyni. - M??czy?ni to zacne ch?opy, maj? dono?ny, szorstki g?os. - Panno Reicht - powiedzia? Dionizy z tak? godno?ci? i rycersko?ci?, ?e graniczy?o to niemal z absurdem - zostali?cie wyp?dzona. Mimo tak krótkiej znajomo?ci niech mi b?dzie wolno udzieli? wam rady, chcia?bym rzec: skoro nie jeste?cie ju? s?ug?, b?d?cie pani?, królow?... - ?atwiej powiedzie?, ni? zrobi? - odpowiedzia?a szorstko Reicht. - Nic podobnego. Stoi przed wami m??czyzna, który jest zaprawd? jeno po?ow? arbaletnika, dla onej diabelskiej strza?y Anglika, w którego kad?ubie i ja zostawi?em ma?? pami?tk? - co mnie krztyn? pociesza. Posiadam dwadzie?cia sztuk z?ota (zademonstrowa? je obecnym) i mocne rami?. Za tydzie? lub dwa b?d? posiada? oba ramiona. Ma??e?stwo nie le?a?o dot?d w moich zwyczajach, ale przecie musz? si? podda? przed tyloma cnotami. Jeste?cie pi?kna, wymowna, macie dobre serduszko, a co najwa?niejsze, stoicie po stronie ukochanej mego kompana. B?d?cie tedy ?on? kusznika. - Co to ma znaczy?? - spyta?a Reicht. - Znaczy, zosta?cie ?on?, pani? i królow? tu obecnego Dionizego z Burgundii. Zapad?a ?miertelna cisza. Nie trwa?a zreszt? d?ugo, przerwa? j? bowiem wybuch niezrozumia?ego oburzenia. Katarzyna: - Patrzajcie! Kto s?ysza? co? podobnego ? Ma?gorzata: - Nigdy, odk?d ?yj?! Katarzyna: - I to w naszej obecno?ci! Ma?gorzata: - Ze wszystkich niedorzecznych i zuchwa?ych obyczajów tej ?miesznej p?ci... Teraz Dionizy wtr?ci? nieco uszczypliwie, ?e kobieta, do której zwróci? swe s?owa, milczy, a inne, które nie maj? potrzeby popisywa? si? wymow?, czyni? to do woli. Co s?ysz?c, obie niewiasty zamilk?y i utkwi?y wzrok w dziewczynie. Reicht spojrza?a spod rz?s na swego wojaka-zdobywc? i rzek?a: - Musz? si? dobrze przyjrze? m??czy?nie, nim mu skocz? w ramiona. Dionizy wyprostowa? si? dumnie. - Patrz wi?c do woli i skacz. Ta propozycja spowodowa?a now? nieoczekiwan? reakcj?. Pani van Eyck wyci?gn??a d?ugi, bia?y palec celuj?c wprost w oczy mówi?cego i w imi? wszystkich ?wi?tych wzburzonym g?osem zakl??a go, aby si? nie porusza?. - Jeste?cie tacy pi?kni w tej pozie! - krzykn??a. - Natchniony szale?stwem. Nie szkodzi! Po prostu natchniony. Musz? uchwyci? t? g?ow?. - Po chwili pracowa?a ju? z o?ówkiem w r?ku. - Chod? tu, ladaco - piskliwie wezwa?a s?u??c? - bli?ej, naprzeciw niego, by? podtrzymywa?a w durniu owo natchnienie i pi?kno. Ach, czemu? nie mia?am tego szale?ca jako modela do mego dobrego centuriona ! Przyprowadzili mi brutala o niskim czole i niekszta?tnej brodzie. Katarzyna patrza?a z najwy?szym zdumieniem na t? pantomim? i dosz?a w duchu do wniosku, ?e jej czcigodna gospodyni zawsze musia?a by? niespe?na rozumu, a teraz w?a?nie ods?oni?a si? prawdziwa ?wiatu. Reicht natomiast sta?a zak?opotana i nieszcz??liwa. Zostawi?a garnki bez dozoru i bez skrupu?ów oznajmi?a, ?e nie po to pozostawi?a takie powa?ne obowi?zki, ?eby traci? czas na „udawanie pos?gu i durnia jednocze?nie". Ma?gorzata van Eyck wypomnia?a jej w odpowiedzi, ?e zawsze mo?na by? niegrzeczn? i buntownicz? wobec swej starej pani, czu?ej i opuszczonej, co nie znaczy jednak, ?eby wypada?o by? ca?kowicie pozbawion? serca - dzikim brutalem depcz?cym sztuk?. Reicht zamilk?a wi?c i patrzy?a nad?sana jak m?ody bazyliszek na natchnionego modela, który ?ci?gn?? na ni? t? zgryzot?. Dionizy odwzajemnia? si? jej wzrokiem pe?nym niewzruszonej admiracji. Wreszcie opadaj?ca ze znu?enia d?o? artystki po?o?y?a kres k?opotliwej scenie. Sta?o si? to zreszt? dopiero, gdy uko?czy?a surowy, lecz szlachetny szkic. - Nie mog? ju? niestety d?u?ej pracowa? - powiedzia?a z ?alem. - Czy mog? odej?? do garnków, prosz? pani? - Tak, tak, ruszaj do garnków! I najlepiej wejd? do nich ca?a. Znajdziesz tam sw? dusz?; niech si? wi?c cia?o z dusz? po??czy. - Ale? Reicht - powiedzia?a ?miej?c si? Katarzyna - przecie ci? pani odprawi?a. - Hu, hu, hu - mrukn??a pogardliwie Reicht. - Je?eliby chcia?a mnie odprawi?, musia?aby sama siebie odprawi? i umrze?. Zreszt? czas jej ju?. Ale ?yjcie, pani, d?ugo- jak wam si? nie spieszy- to mnie tym bardziej. Gdy nadejdzie ten dzie?, wtedy wezm? ch?opa, ?eby osuszy? mi oczy, je?eli do tego czasu nie odmienicie waszych my?li, ?o?nierzu, powiecie mi to, a je?li nie, to si? Reicht Heynes te? nie zmartwi. I szczera mówczyni zaj??a si? swymi obowi?zkami. Ale s?owa jej nie przebrzmia?y bez echa. ?adna z niewie?cich s?uchaczek nie mog?a ukry? przed sob?, ?e prosta dziewczyna, samotna jak i tamta, prawdopodobnie najlepiej zrozumia?a Ma?gorzat? Brandt i ?e ukochana . Gerarda opu?ci?a Sevenbergen ze z?amanym sercem. Katarzyna i Dionizy po?egnali pani? van Eyck i jeszcze tego samego popo?udnia ?o?nierz pocz?? szuka? wiatru w polu. Plan mia? prosty, jak proste s? wszystkie rzeczy genialne. Musia? przew?drowa? z setk? wsi i miasteczek i wsz?dzie rozpytywa? o starego lekarza ze z?otow?os? córk? i starym ?ucznikiem. Nale?a?o przepyta? burmistrzów o wszystkich nowo przyby?ych i zaznajomi? si? z niewiastami i dziewcz?tami przy studniach, gdy przychodz? tam z dzbanami po wod?. Wyruszy? w drog?, mija?y d?ugie miesi?ce, a on wci?? w?drowa? i nie móg? odnale?? dziewczyny. Na szcz??cie to rycerskie po?wi?cenie dla przyjaciela mia?o dobre strony i dla samego w?drownika. Ludzie, którzy siedz? w domostwach, za?lepieni zadowoleniem z siebie, i oceniaj? ?wiat ca?y z g??bi w?asnej ?wiadomo?ci, alias ignorancji, opowiedz? wam, ?e w przerwach pomi?dzy wojnami a niebezpiecze?stwem pokój i ciche ?ycie nabieraj? prawdziwej warto?ci i napawaj? zadowoleniem heroiczne umys?y. Ci jednak?e, którzy namy?laj? si?, nim co powiedz? czy nagryzmol?, powiadaj?, ?e ludzie, których chlebem powszednim jest ryzyko, szukaj? podniecaj?cych przygód, a nie za? nudnej spokojno?ci w pauzach mi?dzy niebezpiecznymi czynami. I Dionizy nie by? wyj?tkiem. Jego ca?y wojskowy ?ywot rozpada? si? na dni Sparty i Kapui. Za dobrym za? by? ?o?nierzem i zbyt wytrawnym libertynem, aby mu si? kiedykolwiek zdarzy?o pomiesza? z sob? owe obyczaje. Teraz jednak po raz pierwszy w ?yciu splot?y si? obydwa w?tki, panowa? pokój, a on by? na s?u?bie, na szcz??cie bowiem tak oceni? swe polowanie na przepióreczk?. Przez wszystkie te miesi?ce zachowywa? si? jak pó?- Spartanin - trze?wy, ostro?ny, czujny, niezwyci??ony, lecz szcz??liwy, cho? stale rozczarowywany, jak mo?na tego by?o oczekiwa?. Flirtowa? po drodze na umór, ale nie traci? na to wiele czasu. Ani jednej niewie?cie w d?ugiej w?drówce nie wyzna?, ?e „co prawda nie ma zwyczaju si? ?eni?" itd... I tak go zostawiamy w jego pieszej w?drówce, pielgrzyma dla przyja?ni, jak jego kamrat by? pielgrzymem dla mi?o?ci. ROZDZIA? L Katarzyna by?a zmartwiona. Nie dr?czy?y jej wyrzuty sumienia, dlatego ?e nie wybra?a si? w odpowiednim czasie do Sevenbergen - ostatecznie nie mia?a obowi?zku tam chodzi? - je?li nie bra? pod uwag? nadziei, któr? sama niepotrzebnie rozbudzi?a w duszy Ma?gorzaty. Przera?a?a j? my?l, ?e Gerard w ci?gu miesi?ca, kto wie, mo?e nawet rychlej, ju? w najbli?szym tygodniu, gotów zawita? do domu. Jak?e mu wtedy powie, ?e nie raczy?a nawet spojrze? na jego narzeczon?? Wyrzuty wzmaga?a niepewno?? o los dziewczyny, a ta niepewno?? stawa?a si? czasem dokuczliwa i bolesna. - Ach, Kasiu - wzdycha?a - ?eby jeno nie zrobi?a sobie czego? z?ego. - Matko, ona nie jest zdolna pope?ni? takiej niegodziwo?ci. - Ach, córu?, nie wiesz, jak porywcze i niem?dre bywaj? m?ode dziewcz?ta, zw?aszcza gdy nie ma przy nich matki, która podtrzymuje je na duchu. Potrafi? dla m??czyzny skoczy? w wod?, za? inny pocieszy?by je w tydzie? potem. Zna?am ju? takie, co skaka?y i za chwil? krzycza?y o pomoc. Same siebie nie znaj?, widzisz, nawet w równie b?ahej rzeczy jak tamta. Przychodzi na nie taka chwila, ?e je boli, tak jak nikogo na ?wiecie, wtedy tak w nich to czucie zabija ca?? cierpliwo??, której maj? przecie wi?cej ni? ka?da ?yj?ca dusza, ?e zda si? je opuszcza? naraz, g?upiej? i p?dz? do wody. Przeto mówi?, ?e m??czy?ni to potwory. - Matko! - Tak, tak, potwory, po có? nastawiali tyle pu?apek - kana?ów, by kusi? nieszcz?sne niewiasty. Wiedz?, ?e nie poder?niemy sobie gard?a, bo nie znosimy widoku krwi, i dro?sza nam w?asna skóra ni? ?ycie. A co do wieszania, to nim niewiasta zd??y wbi? hak i zwi?za? p?tl?, ma czas zmieni? zdanie. Skok za? do kana?u to prawie tyle co do ?ó?ka, a woda to tak czy owak k?piel. Popatrz jeno na mnie, matk? dziewi?ciorga dzieci, czy dasz wiar?, ?e mia?am pewnego razu wielk? ochot? skoczy? do kana?u? - Nigdy bym, matu?, nie uwierzy?a! - Mo?esz wierzy?. By?am wtedy rok po ?lubie. Eliasz nie wykry? jeszcze moich wad ani ja jego, to?my si? pok?ócili i ka?de chcia?o po swojemu. Wybieg?am z p?aczem, by wy?ali? si? takiej samej g?sce jak ja i opowiedzie? jej to, czego niewie?cie nie wolno z domu wynosi?, a zwierza? mo?na jeno ?wi?tym Pa?skim. A po drodze mija?am który? z naszych cennych kana?ów. Czy uwa?aj? nas za kaczki ? Och, jak?e mnie kusi?o! Mówi? sobie: tak zagniewanej pozwoli? wybiec z domu, niech teraz ujrzy topielic? i zaraz inaczej za?piewa! B?dzie p?aka? po dobrej ?onie, a ja popatrz? na? z nieba (zapomnia?am, ?e posz?abym gdzie indziej). - Och, có? za rozkosz! Ju?em stan??a na palcach, ?eby skoczy?, alem pomy?la?a, ?e nie zrobi? tego. Szy?am w?a?nie now? sukienk? i bardzom chcia?a j? sko?czy?. Tedy wróci?am do domu i jakie? by?y pierwsze s?owa Eliasza? „Zapomnijmy o wszystkim, moja dziewuszko - mówi. - Ani jedno ze s?ów, co ci? zasmuci?o, nie by?o prawd?, prawdziwe jest jeno: ?e ci? kocham". Tak powiedzia?. Pami?tam, bo to by?a pierwsza nasza k?ótnia. Rzuci?am mu si? wi?c na szyj?, pop?aka?am jeszcze odrobin? i my?la?am o kanale, a Eliasz obejmowa? mnie równie czule jak ja jego, by? bowiem m??czyzn?, i to m?odym. I milej by?o mi, ni? le?e? w wodzie, niszczy? ?lubn? spódniczk? i ?liczne nowe ci?my. Te ci?my zrobi? mi stary Jan Bush, wuj tego Busha, co dzi? prowadzi jego sklep. Czym jednak by?o moje zmartwienie w porównaniu z trosk? Ma?gorzaty? Ma?a Kasia wyrazi?a nadziej?, ?e Ma?gorzata zbyt kocha?a ojca, aby zdecydowa? si? opu?ci? go u schy?ku lat. By? dla niej wszystkim; ojcem i matk?. - O nie, Kasiu, dziewcz?ta niepomne s? tego w chwilach rozpaczy, gdy niebo nad g?ow? zda si? czarne. Wi?cej wiary pok?adam w mi?o?ci do nie urodzonego jeszcze dzieci?cia ni?li w przywi?zaniu do starca stoj?cego nad grobem. ?wiadomo??, ?e zabiera w obj?cia ?mierci ma?e niewini?tko, które tuli si? do jej serca, na pewno jest bolesna. Mo?e powstrzyma j? my?l o tym, które ?ywi krwi? swoich ?y?. - Zatem nie tra?cie serca, matu? - powiedzia?a Kasia, dodaj?c, ?e wszystkie te obrazy wydaj? si? jej przesadzone. Na koniec gor?co poprosi?a matk?, aby nie upiera?a si? w okre?laniu p?ci przysz?ego dziecka Ma?gorzaty, bo to chyba niedobrze. Wszystkie kumoszki powiadaj?: „Kochanie, tyle samo rodzi si? dziewcz?t co ch?opców". Ta rozs?dna uwaga wywo?a?a oburzenie Katarzyny. - Masz sumienie grozi? mi dziewczyn??!! Nie chc? ?adnych dziewczyn wi?cej, bo mam ciebie. Po có? mi dziewczynka? Czy mog? wzi?? j? na kolana i ujrze? w niej mego Gerarda? Mówi? ci, rzecz jest za?atwiona. - Jak to mo?liwe? - Moja w tym g?owa. Je?li rzeczywi?cie czeka mnie rozczarowanie, to cho? ty nie rozczarowuj mnie przed czasem mówieniem, ?e nie urodzi si? ch?opiec, jeno dziewczyna. Wszystkie niepokoje, ca?a czcza gadanina, je?li wolno mi u?y? takiego okre?lenia, nie ura?aj?c dawno zmar?ych bohaterów ksi??ki, zesz?y nagle na drugi plan, bowiem inne wydarzenie silniej wstrz?sn??o domem, wzbudzaj?c olbrzymi? zazdro?? w ca?ym Tergou, we ?zach za? pogr??aj?c zacn? Katarzyn?. Je?eli moi czytelnicy lubi? traci? czas, jak to si? czasem zdarza czytelnikom powie?ci, mog? to uczyni? w bardziej sensowny sposób, ni?li próbuj?c odgadn?? przyczyny tak niestosownego post?powania Katarzyny. Do drzwi domu Eliasza zbli?y?o si? dziwad?o zapewne szlachetne i wspania?e w oczach mot?ochu, ale mniej lub wi?cej politowania godne dla filozofa. Podobne by?o do zwierz?cia, centaura, przy bli?szej jednak analizie okaza?o si? istot? dwoist?. Ludzka po?owa ugina?a si? pod ozdobami z tych dwu metali, za które cz?ek, zarówno wówczas, jak i dzi?, odda?by dusz? nie?mierteln?, by odzia? nimi sw? cielesn? pow?ok? i na?adowa? brzuch. Ko? by? jednak?e bardziej pró?nym z nich obu bydl?ciem. Bardziej by? przyozdobiony wst??kami, kapami i falbanami ni? wytworna dama regnante crinolina. M??czyzna, udaj?c barwami kolorowego b?ka, zachowa? przynajmniej kszta?t ludzki dany mu przez natur?, ale to zwierz? by?o subaudi eguum! Pró?no staraliby?cie si? dojrze? w nim cho?by za grosz ko?skiego cia?a. Krynolina nie szpeci szlachetnych partii niewie?ciego cia?a, nadaje gigantyczne rozmiary tylko dolnej cz??ci postaci (sk?d to wyró?nienie?), ale to nieszcz?sne zwierz? od stóp do g?ów ton??o w zbyt pysznych ozdobach. Uszy przykryte mia?o szerokimi plastrami bia?ego p?ótna, nakrapianego srebrem i b??kitem. Ca?e cia?o zawini?to w sztywn?, bogat? kap?, si?gaj?c? ziemi. Tylko z przodu pozostawiano miejsce, by móg? drobno st?pa?. Ogon, o którym zapewne by?oby mi?o wspomnie? w opisie, zgin?? raz na zawsze z ludzkich oczu, skrz?tnie w Bóg wie co zapatulony. Tylko oczy b?yszcza?y w dwu otworach wyci?tych w istnym murze z ?okciowych towarów, a przednie kopyta wyziera?y i chowa?y si? jak szczury. Jednak?e ta pyszna i bezsensowna ludzko-ko?ska istota reprezentuje w?adz?, w?adz? absolutn?. Przyby? wprost z turnieju na dworze ksi?cia, który raczy by? w?a?nie w drodze, i zatrzyma? si? poprzedniej nocy w s?siednim mie?cie w celu wyegzekwowania królewskich nakazów. - Jest tam kto? - zawo?a?a górna po?owa centaura, a gdy Eliasz wyszed? z domu i za nim ukaza?a si? ?ona, przyby?y ich pozdrowi?. - Pokój temu domowi, ludzie dobrzy. Cieszcie si?! Przychodz? po waszego kar?a. Eliasz spojrza? ze zdziwieniem i nie rzek? ani s?owa, ale Katarzyna pisn??a za plecami m??a: - Pomylili?cie drog?, zacny cz?owieku, tu nie mieszka ?aden karze?. - Poczekaj, moja ma??onko. Nasz go?? my?li o Idzim, który jest niewielkiej postury. Czemu? ukrywa? to, co si? skry? nie daje? - W?a?nie - odkrzykn?? dziwol?g. - On to jest, który przemawia jak g?os pot??nego b?bna. -- Je?li o to chodzi, p?uca ma zdrowe - odpar?a ostro Katarzyna. - I szybki cios, cho?by w nierównej walce. - Jak by inaczej biedak osta? si? na takim ?wiecie? - To?cie dobrze, pani, rzekli. Prawdziwie jeste?cie jego matk?. Taka?cie pr?dka w j?zyku jak on w pi??ci. Przyprowad?cie go tu i to chy?o! Maj? tam kar?owatego mu?a dla niego. Diuk potrzebuje waszego syna, pilnie go potrzebuje. Nie mamy ju? ani jednego kar?a, pozbyli?my si? równie? wszystkich tygrysów, a nie powinno si? to by?o zdarzy?, póki rodzi je ziemia. Mój ostatni Tomcio-Paluch wpad? którego? dnia do studni. - I my?licie, ?e pozwol?, by syn mój kochany poszed? do tak ?le prowadzonego domu, gdzie banda lekkomy?lnych, gnu?nych s?ug nie zamyka studni, ale zostawia je otwarte i niewinne stworzenia wpadaj? w pu?apk? jak wilki? Reprezentant w?adzy autokratycznej straci? cierpliwo?? wobec tej nieprzewidzianej opozycji. Spojrza? surowo na kobiet? i surowym tonem poradzi? Katarzynie, aby si? namy?li?a: czy woli wys?a? potomka na dwór, gdzie b?dzie ?ywiony jak biskup i odziany jak ksi???, czy te? odda? g?owy ca?ej rodziny pod topór. Wbije si? je potem na pale, a pacho? z dzwonkiem og?osi: „Oto s? g?owy t?pych buntowników, którzy zdradziecko odmówili swego skarla?ego syna diukowi, prawdziwemu ojcu ca?ego ludu, wielkich ch?opów, jako te? ma?ych kar?ów". - Nie obra?ajcie nas, panie - ze smutkiem powiedzia? Eliasz. Uczciwymi lud?mi jeste?my, nie za? buntownikami czy zdrajcami. Ale to spad?o na nas tak nagle, a biedny ch?opiec to krew z krwi naszej i ko?? z ko?ci, a ostatnimi czasy da? dowód wiele wi?kszego ni? niegdy? rozumu. - Nie ma potrzeby wygra?a? nam ?mierci? - za?ka?a Katarzyna. - Nie po?a?ujemy syna ksi?ciu. Ale doprawdy, nie mo?e i?? tak zaraz. Jego bielizna jest pe?na dziur. To chyba wa?ne. Umys? m??czyzny opar? si? temu mia?d??cemu argumentowi. - My?licie, ?e diukowi brak p?ótna czy z?otog?owiu? Monstra na dworze op?ywaj? we wszystko, wielkie czy ma?e, jednako s? strojone. Nie wiadomo, jak d?ugo trwa?aby jeszcze dyskusja, zanim ?elazna argumentacja despotyzmu odnios?aby swe nieuniknione zwyci?stwo- gdyby tymczasem sprawy nagle nie zako?czy? sam Idzi, którego dot?d w ogóle nie raczono zapyta? o zdanie. Ch?opak stanowi?cy ko?? niezgody ukaza? si? przed domem i stan?? po stronie monarchy. - Je?li ca?a rodzina oszala?a, to jam wyj?tkiem - rykn??. - Id? z wami, i to natychmiast. Katarzyna j?kn??a ?a?o?nie. Nast?pne z jej dzieci wyfruwa?o spod skrzyde? matki w nieznany ?wiat. Idzi wzruszy? si? jej prost? i wymown? rozpacz?. Powiedzia?: - Nie przejmujcie si?, matko! Przecie to Bóg ich zsy?a. Marz? o tym od czasu, gdy nie ma z nami Gerarda. - Ach, Idzi, jeste? okrutny! Czy? nie powiniene? raczej rzec, ?e gdy zabrano mi Gerarda, tym bardziej trzeba, by? zosta? i by? mi pociech?! - Nie wybieram si? przecie do Rzymu. Taki g?upi nie jestem. B?d? nie dalej ni? w Rotterdamie, postaram si? cz?sto was odwiedza?, a jak mi si? nie spodoba, to któ? zdo?a uciekaj?cego powstrzyma?! Wszyscy diukowie chrze?cija?skiego ?wiata nie daliby rady. - Du?o rozumu w tym ma?ym ciele - rzek? z uznaniem emisariusz. - A wi?c, panie Idzi, uca?uj starych rodziców, podzi?kuj im za trudy wychowania i jazda! Dawa? tu wierzchowca! Pacho? przyprowadzi? kar?owatego mu?a. Idzi spojrza? na? z pogard?. Zapytany o powód, rzek?, ?e to niesprawiedliwe. - Uwa?acie, ?e wszystko powinno by? sobie podobne? Du?e ma nale?e? do du?ych, za? ma?e do ma?ych? Nienawidz? ma?ych rzeczy i gardz? nimi. Pojad? st?d na najwi?kszym koniu albo wcale. Konwojent przyjrza? mu si? uwa?nie, wybra? drog? uprzejmo?ci. - Wydaje mi si?, ?e praw jeste?... Zejd? z konia, Eryku, twój chyba jest najwy?szy. A ty, ch?opcze, je?eli chcesz zosta? jeszcze godzin? w mie?cie, po?egna? si? z rodzin?, wystarczy jedno s?owo, a z rozkosz? spe?ni? tw? wol?. Idzi si? zastanowi?. - Panie - rzek? - godzina czy miesi?c, na jedno by wysz?o. Matka moja bardzo zacna niewiasta, ale jej cia?o silniejsze ni? duch. Nie rozstaniemy si? bez ?ez. Im pr?dzej to si? stanie, tym mniej ?ez b?dzie. Przyprowad?cie mi konia. Katarzyna ?ka?a, zas?oniwszy twarz fartuchem. Przywiedziono wysokiego konia, wi?c Idzi chcia? wspi?? si? na?, u?ywaj?c ogona jako liny, co widz?c jeden z pacho?ków krzykn?!: - Ostro?nie, bo kopie! - ?ebym ja go nie kopn?? - odpar? Idzi. - Postaw go tu? przy tym oknie i zaraz wam wszystkim poka??, jak si? dosiada konia, który kopie i nie pozwala wspi?? si? na siebie od ogona. Skoczy? do domu i prawie natychmiast zjawi? si? w oknie na pi?trze z lin? w r?ku. Zahaczy? koniec na górze i, nie puszczaj?c z r?k sznura, zlaz? szybko jak piorun i wyl?dowa? na wysokim koniu tak lekko, ?e zwierz?ciu zda? si? siadaj?c? na nim much?. Zachwycony dworski urz?dnik wzniós? d?onie ku niebu: „Oto per?a mi si? dosta?a - pomy?la? - i darzy si? dzie? dzisiejszy, dalibóg". - Zbli?cie si?, ojcze i matko. Prosz? o poca?unek i b?ogos?awie?stwo, czas mi w drog?. Eliasz pob?ogos?awi? syna, prosi? go, by pozosta? uczciwym, szczerym ch?opcem i przyniós? chlub? rodzinie. Katarzyna nie mog?a wyrzec ni s?owa. Szlochaj?c, przytuli?a Idziego i obsypa?a go poca?unkami. Mimo ?ez zalewaj?cych jej oczy dojrza?a jednak niewielk? dziur? na r?kawie ch?opaka, który rozdar? odzienie przy schodzeniu z okna. Natychmiast wyci?gn??a ig?? i przycerowa?a j?, a ?zy kapa?y na rami? syna. Karze? k?usowa? przed siebie na wysokim koniu i zadowolony wielce z ca?ego ?wiata ?yka? t?uste pochlebstwa, których nie ?a?owa? mu stary wyga dworski. Ma?y lekkomy?lny Perpusillus dwóch biednych niem?drych niewiast, które pozosta?y przy opustosza?ym ognisku domowym, p?acz?c i wspominaj?c wszystkie cnoty syna i brata, rozwa?aj?c, jak to ch?opak zm?drza? ostatnimi czasy, ?lepe na b??dy tego, który porzuca? je ?mia?y i wesó?. Ingentes animos angusto pectore versans. Po przybyciu na dwór szybko sta? si? wielkim faworytem. Pewna rzadka sk?onno?? ch?opaka wywar?a jednak w pa?acu silne wra?enie, cho? pob?a?ano mu ze wzgl?du na ma?y wzrost i ch?? rozrywki. Otó? monstrum mog?o sobie pozwoli? na mówienie prawdy, która jest rzecz? niepopularn?. Karze? uczyni? j? niezno?n?. Nie g?osi? bowiem prawdy, lecz oznajmia? j? rykiem. ROZDZIA? LI Ma?gorzata Brandt ?y?a w Sevenbergen zawsze nieco na uboczu, a ta rezerwa uchodzi?a za dum?. Dziewczyna s?ysza?a o tym nieraz i wiedzia?a, w jak wielu sercach mieszka zazdro?? i niech??. Jak zatryumfuj? teraz na wie?? o jej stanie, który wkrótce nie da si? ju? ukry?! My?l ta dr?czy?a j? w dzie? i w nocy. Przez jaki? czas kaza?a jej przebywa? w domu i unika? ?wiat?a dziennego nawet podczas rzadkich okazji, gdy musia?a wyj?? do miasta. Przyczyna nie le?a?a w tym, jakoby w g??bi serca i sumienia dziewczyna mylnie ocenia?a sw? sytuacj? moraln?. Mimo s?abego rozeznania w subtelno?ciach ówczesnego prawa w sumieniu swym i sercu wiedzia?a, ?e zar?czyny by?y kontraktem ?lubnym i nie mog?y by? legalnie zerwane przez ?adn? ze stron, tak jak ka?da inna spisana wobec ?wiadków umowa. Ma??e?stwo z kim? innym zosta?oby formalnie przez Ko?ció? i Pa?stwo uniewa?nione, a pary zar?czone cz?sto mieszka?y z sob? bez dalszych ceremonii i dzieci ich by?y uznane za prawe. Obci??a?a jednak?e umys? ?redniowiecznej dziewczyny inna sprawa - otó? kontrakt narzecze?ski by? daleko. Powinna by?a zatrzyma? dokument u siebie, tymczasem Gerard go zabra?, a teraz by? bardzo, bardzo daleko. Czu?a pogard? i nienawi?? do siebie za to nieszcz?sne niedopatrzenie, które zda?o j? teraz na ?ask? fa?szywej opinii. Cho? nigdy nie s?ysza?a s?awnej strofy Horacego Segnius irritant... mia?a horacja?skie cechy dzi?ki swemu prostemu rozs?dkowi, zdrowemu i zdecydowanemu, który charakteryzuje s?ab? p?e?, je?eli (cho? przykro to stwierdzi?) uczucie nie za?lepia niewiasty. Rozwa?a?a, jak ukszta?tuje si? opinia, obawiaj?c si?, ?e skoro jej kontrakt ?lubny pow?drowa? do Italii i nikt go nie b?dzie móg? zobaczy?, nie zdo?a on usprawiedliwi? jej brzemienno?ci i dziecka, gdy przyjdzie, ono na ?wiat. „Mam ja swoj? ?lubn? umow?, ale nie mog? jej wam pokaza?". Jaka niewiasta w to uwierzy, która cho?by uda, ?e uwierzy?a? Za? Ma?gorzata, b?d?c jedn? z najskromniejszych dziewcz?t w kraju, pragn??a mie? za sob? opini? kobiet, a nie m??czyzn. Nawet bezpodstawne oszczerstwo szkaluje ród niewie?ci, a có? dopiero, gdy ma ono wszystkie pozory prawdy. Nie wymy?lono jeszcze poj?cia „kobieta stanowcza", a Ma?gorzata, cho? z natury rezolutna, i cho? potem wczesne sieroctwo wyrobi?o w niej si?? i zdecydowanie w niektórych dziedzinach (bardzo wcze?nie wszak sta?a si? gospodyni? domu), jednak w pewnych sprawach pozosta?a mi?kka i nie?mia?a, a w swej sytuacji obecnej bardzo nie?mia?a. Tak jak to si? zdarza w e l i t e jej p?ci, dr?a?a jak listek przed ka?dym podmuchem opinii ?wiata, prawdziwej jak i fa?szywej. Najwi?ksza zgryzota da si? wyrazi? paroma s?owami, nie s?dz?, by d?ugie stronice opisu, zw?aszcza spod m?skiego wychodz?cego pióra, mog?y komukolwiek (poza cnotliwymi niewiastami, a one nie potrzebuj? takie; pomocy) ukaza? ca?? m?k? cnotliwej kobiety, przewiduj?cej, ?e b?dzie uchodzi? za lekkomy?ln?. Niewiasta o grzesznym sercu nie b?dzie si? niczego wstydzi?a. Ale Ma?gorzata by?a rzeczywi?cie czysta jak ?nieg, a czu?a zbli?aj?c? si? nieuchronnie ha?b?. Biedna dziewczyna dr?czy?a si? siedz?c nieruchomo godzinami, pogr??ona w rozpaczy. Odpowiada?a mechanicznie ojcu, cz?stokro? p?on?c nag?ym rumie?cem. Stary cz?owiek nie móg? zrozumie?, czym sprawi? jej przykro??. Niczym. S?owa ojca mniej znaczy?y dla niej ni? powietrze. Nieustannie wisz?ca nad ni? groza pokrywa?a rumie?cem wstydu jej p?on?ce policzki, cho?by mówi?a i my?la?a o innych sprawach. Wstyd i strach by?y ju? ponad jej wytrzyma?o??, gdy powróci?a ostatniego wieczora od Ma?gorzaty van Eyck. Stan jej przesta? by? tajemnic? i to dla osób tej samej p?ci. Stara artystka ?yj?ca równie jak ona na uboczu chyba nie zdradzi. Có? jednak uczyni Katarzyna lubi?ca plotki w gronie rodzinnym i po?ród licznego s?siedztwa? Pozostawa? jeszcze promyk nadziei. Katarzyna przemówi?a do niej ?askawie, nawet serdecznie. W tej sytuacji nie by?o drogi po?redniej. Matka Gerarda mog?a by? wi?c tylko najlepsz? przyjació?k? albo najzaci?tszym wrogiem. Ma?gorzata czeka?a wi?c w napi?ciu na dalszy znak. Nie doczeka?a si?. Straci?a nadziej?. Katarzyna nie b?dzie jej przyjació?k?. Nie oszcz?dzi jej wi?c, gdy silne uczucie nie zrównowa?y naturalnego upodobania do plotek. Od tej chwili pragnienie ucieczki z tamtej okolicy ros?o w niej i dr?czy?o j? tak silnie, ?e przerodzi?o si? w dzik? i nami?tn? pasj?. Ale jak przekona? do tego ojca? Starzy ludzie s? przywi?zani do miejsca. Piotr zbyt by? ju? s?dziwy i chory, aby ch?tnie zmienia? mieszkanie. Jedynym wyj?ciem by?o wtajemniczenie ojca- wyj?ciem na pewno lepszym ni? porzucenie go i ucieczka; dziewczyna czu?a, ?e to jedyna droga. Dr?czy?a j? teraz niezno?na tortura wyboru mi?dzy szale?czym pragnieniem ucieczki i ukrycia ha?by a nieprzezwyci??on? awersj? do wyznania wszystkiego m??czy?nie, cho? nawet ojcu. Miota?a si? tak w rozpaczy, a? pewnego dnia b?ysn??a jej nieszcz?sna my?l: „Sko?czy? z tym wszystkim!" G?upio brzmi wyra?ona w s?owach, ale nie zawsze jest g?upia. Kana? (jeden ze znienawidzonych przez biedn? Katarzyn?) bole?nie kusi? nieszcz?sn?, szarpan? wahaniem dziewczyn?. Sta?a pewnego popo?udnia na brzegu i patrzy?a na spokojn?, g??bok? wod?. Wydawa?a si? jej obrazem wytchnienia, a tak bardzo by?a ju? znu?ona! Koniec udr?ki. Koniec strachu przed ha?b?. Gdyby nie mi?o?? do Gerarda, kto wie, czy nie taki by?by jej koniec. Wiedzia?a jednak, ?e kocha. Ukl?k?a na brzegu wody i gor?co prosi?a Boga, aby odegna? tak nikczemne my?li. „Ach, pod?a i samolubna-mówi?a sobie- chcesz porzuci? starego ojca! N?dznico, chcesz zabi? dziecko, zniweczy? ofiar? Gerarda, nie bacz?c na jego ból i niebezpiecze?stwa, na które si? dla ciebie narazi?. Wyznam wszystko ojcu - nim s?o?ce zajdzie." Pospieszy?a do domu, by nie zd??y?o rozwia? si? jej s?uszne postanowienie. Uczony Piotr naiwny by? jak dziecko w zwyk?ych codziennych sprawach, wi?c Ma?gorzata od szesnastego roku ?ycia rz?dzi?a domem ?agodnie, lecz zdecydowanie. Niezwyk?a wi?c by?a owa niepewno?? i wahanie, z którymi m?oda i despotyczna pani domu zwróci?a si? do ojca, mniej w domu znacz?cego (oczywi?cie w sprawach gospodarstwa) ni? Marcin Wittenhaagen i mniej nawet od dziewki s?u?ebnej, która przychodzi?a rankiem my? naczynia, sprz?ta? i odchodzi?a na noc do domu. - Ojcze, chcia?abym z wami pomówi?. - Mów, dziewczyno. - Czy wys?uchacie mnie i... czy spróbujecie wybaczy? me winy? - Wszyscy mamy wady, Ma?gorzato, ty za? nie wi?cej od innych ludzi, je?li nie za?lepia mnie mi?o?? ojcowska. - Ojcze, niestety; jestem biedn?, g?upi? dziewczyn?, która wygl?da na dobr?, a post?pi?a ?le, bardzo ?le; okropnie, niem?drze, i teraz musz? znie?? wstyd. Ale mi?uj? was, ojcze, mimo wszystkich mych wad. Czy potraficie mi przebaczy? szale?stwo i nie przestaniecie kocha? osieroconej przez matk? córki? - Mo?esz by? tego pewna - rzek? pogodnie Piotr. - Nie u?miechajcie si?, ojcze. Jako? powiem wam prawd? i zasmuc? tak bardzo? - O co wreszcie chodzi? - Ojcze, ?ci?gn??am wstyd na nasz dom, zbli?a si? on do naszych drzwi. Moja wina. Odwró?cie g?ow?... Pozwoli?am zabra? Gerardowi nasz? umow? ?lubn?. - To wszystko? To niedopatrzenie. - Pope?ni?am szale?stwo - oskar?a?a si? Ma?gorzata. - Biada mi. To jeszcze nie najgorsze! - To uczciwy m?odzian i kocha ci? szczerze - przerwa? jej Piotr. - M?odzi jeste?cie. Có? znaczy dla was rok czy nawet dwa ? Gerard na pewno wróci i s?owa dotrzyma. - A wiecie, co b?dzie tymczasem? - Nie wiem, chyba ?ebym przedtem odszed?. - Nie, na lito?? Bosk?. Gorzej, to gorsze ni? ?mier?, odwró?cie g?ow?. - G?upia dziewucha - mrukn?! Piotr, ale si? odwróci?. Dr?a?a jak li??, twarz jej p?on??a rumie?cem, b?ka?a: - Uwa?a?am Gerarda za ma??onka - byli?my zar?czeni. By? w takim strasznym niebezpiecze?stwie, my?la?am, ?e go zabi?am, i - och, gdyby?cie byli matk?, mo?e odwa?y?abym si?, pomogliby?cie jakim? pytaniem. Ale wy milczycie. - Co to znaczy, Ma?gorzato? Sk?d to zmieszanie? I czemu p?on? twoje policzki? Mówisz przecie do starego ojca, nie do obcego cz?owieka. - Czemum ca?a w ogniach? Bo, bo... Ojcze, zabijcie mnie! Wy?lijcie mnie na tamten ?wiat! Niech Marcin zastrzeli mnie z ?uku! Wtedy przybiegn? plotkarki i rzekn? wam, czemu p?on??am przed wami rumie?cem. A gdy mnie ju? nie b?dzie, nie odmówicie mi?o?ci waszej córce, cho?by przez wzgl?d na pami?? matki. - Daj mi r?k?, panienko - powiedzia? nieco surowo Piotr. Z dr?eniem wyci?gn??a r?k? do ojca. Uj?? j? delikatnie i z zaniepokojon? twarz? zacz?? liczy? puls. - Niestety - zaprzeczy?a. - Nie cia?o, lecz dusza p?onie. Nie mog?, nie chc? d?u?ej mieszka? w Sevenbergen. - Za?ama?a niecierpliwie r?ce. - Uspokój si? teraz - odrzek? starzec ?agodnie - i nie dr?cz si? niepotrzebnie. Nie chcesz mieszka? w Sevenbergen? Có? nas zmusza do pozostania tu cho?by dzie? d?u?ej, je?li rozpaczasz i popadasz w gor?czk?? Masz gor?czk?, nie przecz. - Ojcze, czy? naprawd? zgodziliby?cie si? odej?? st?d, nie pytaj?c nawet, dlaczego tego pragn?? - zawo?a?a Ma?gorzata. Rzuci?a si? na kolana, chwyci?a go za r?kaw, potem za r?k?, jakby b?agaj?c o ów wyjazd bez bli?szych wyja?nie?. - Ach, niestety, rych?o ju? sami obaczycie przyczyn?. Wol? umrze? ni? wyzna? wam prawd?. - Niem?dre dziecko! Po có? komu twe dziewcz?ce sekrety? Có? mnie trzyma w Sevenbergen, je?li ty nie chcesz tu zosta?? Czy mo?e ciesz? si? tu szacunkiem lub wdzi?czno?ci? ziomków? Czy? nie nazywaj? mnie szalbierzem ci, którzy nie zbli?aj? si? do mnie, a czarownikiem ci, których lecz?? Nale?ne mi wynagrodzenie wraz z szacunkiem, którego sk?pi? m?drcowi, nios? znachorom, którzy ich morduj?. Nadto có? dla mnie znaczy, gdzie zamieszkamy. Wybieraj, jak czyni?a to przed tob? twoja matka. Ma?gorzata uca?owa?a go czule i zap?aka?a na ramieniu starca. Ci??ar spad? jej z serca. Ale p?acz?c, spokojniejsza, nie mog?a oprze? si? ?alowi, ?e nie znalaz?a w sercu odwagi i nie wyzna?a ojcu prawdy. Za chwil? g?ówn? trosk? starego lekarza by?o nak?onienie córki, by przyj??a lek, który wybra? dla niej. Za?y?a lek pokornie, aby sprawi? ojcu przyjemno??. Tyle mog?a dla niego zrobi?. By?a to uspokajaj?ca mieszanka i cho? na skutek omy?ki, i to pospolitej, zalecona, to przecie bardziej pomocna ni? szkodliwa. Dziewczyna obudzi?a si? uspokojona po d?ugim ?nie i zaraz rozpocz??a przygotowania do podró?y. W nast?pnym tygodniu przybyli z ca?ym dobytkiem do Rotterdamu i zamieszkali nad krawieckim warsztatem przy Brede-KirkStraet. Jeden tylko cz?owiek w Tergou wiedzia?, dok?d si? wynie?li. Burmistrz. Nie?atwo przysz?oby moim czytelnikom odgadn??, jaki zrobi z tej wiadomo?ci u?ytek, poniewa? i on sam tego si? jeszcze nie domy?la?. Czas wszystko wyja?ni. ROZDZIA? LII Ma?gorzata Brandt czul? si? tu w?ród obcych wzgl?dnie szcz??liwa. Po nied?ugim czasie przyby? jeszcze jeden nieoczekiwany powód zadowolenia. Otó? zachorowa? pewien dygnitarz miejski i zmieniaj?c kapry?nie lekarzy dow?drowa? a? do progu ?mierci. Wtedy pos?a? po Brandta. Piotr stwierdzi?, ?e bez ?adnego powodu puszczano choremu krew i dawano na przeczyszczenie, doprowadziwszy go do ostatecznego wyczerpania. Wyrzuci? bataliony medykamentów i pozostawi? otwarte okna; uciera? ?ó?tka w przejrzystej schiedamskiej wódce i podawa? pacjentowi w niewielkich dawkach, przyrz?dza? mi?siwa duszone w winie, podlane wod? z uspokajaj?cymi zió?kami, przeciwgor?czkowymi i nie przynosz?cymi szkody. Po kuracji pacjent opu?ci? ?o?e zdrów i kr?g?y jak p?czek w ma?le, a b?d?c mo?nym urz?dnikiem, rozg?osi? s?aw? Piotra po ca?ym mie?cie. I oto mistrz godzien od dawna ju? s?awy i tak d?ugo na pró?no oczekuj?cy uznania obecnie zdoby? je b?yskawicznie dzi?ki szcz??liwemu przypadkowi. Sprawy wygl?da?y ?wietnie. Starzec zaspokoi? wreszcie ambicj?, a kiesa zape?ni?a si? szybko. Znaczn? cz??? zarobku wydawa? na wy?mienite zio?a i wyborowe leki; ch?tnie przeznaczy?by na ten cel wszystek dochód, ale Ma?gorzata po?o?y?a r?k? na cz??ci pieni?dzy. Zwyci?stwo przysz?o zbyt pó?no. Radosne podniecenie mia?o fatalne skutki. Pewnego wieczora, gdy ?yczy? córce dobrej nocy, g?os starca sta? si? niezrozumia?y. Nast?pnego ranka straci? ca?kowicie mow? i prawie zupe?nie przytomno??. Ma?gorzata, która od lat by?a piln? uczennic? ojca, poj??a od razu, ?e to udar apoplektyczny. Nie ufaj?c jednak swemu rozeznaniu, pobieg?a po lekarza. Jeden z konfratrów, którym Piotr przeszkodzi? u?mierci? miejskiego dygnitarza, potwierdzi? z zadowoleniem jej diagnoz?. Zaleca? puszczenie krwi. Ma?gorzata odmówi?a. - Ojciec zawsze przeciwny by? puszczaniu krwi, zw?aszcza starym ludziom. Piotr ?y?, ale nie by? ju? tym samym cz?owiekiem. Pami?? jego srodze ucierpia?a, nie mo?na by?o ufa? jego diagnozie. Przychodzi?o jeszcze kilku pacjentów, niektórzy uparli si?, aby kurowa? ich nowy lekarz, a nie kto inny, i oczekiwali na powrót Piotra do zdrowia. N?dza zajrza?a do domu. Ma?gorzata zdecydowa?a si? uda? po rad? i pociech? do kuzyna Wilhelma Johnsona, którego dot?d w ogóle nie odwiedza?a. Bieda i duma wstrzymywa?y j? od tego kroku. Wszed?szy do izby Wilhelma zobaczy?a, jak przy jednym stole z dziewk? s?u?ebn? raczyli si? trunkiem jak równy z równ?. Ma?gorzata opanowa?a zdziwienie, pozdrowi?a kuzyna i powiedzia?a, ?e pragn??aby porozmawia? z nim w sprawach rodzinnych. Spojrza?a przy tym wymownie na s?u?ebn?. Kobieta zareagowa?a na to w nieoczekiwany sposób. - Mo?ecie w mojej obecno?ci. Prawd? mówi?, staruszku? Ma?gorzata zaczerwieni?a si? wobec takiej poufa?o?ci i rzek?a: - Bardzo was, pani, przepraszam. Nie wiedzia?am, ?e mój krewniak przyj?? obyczaje tego miasta. Musz? poczeka? na dogodniejsz? sposobno?? - wsta?a, kieruj?c si? ku wyj?ciu. - Nie rozumiem, co zowiecie obyczajami miejskimi - odpar?a butnie kobieta.-Wiem jeno, ?e przyda si? wierna s?u??ca, aby uchroni? swego pana od wykorzystywania przez ?ebrz?cych krewniaków. - Zbytnia to skromno??, pani - powiedzia?a Ma?gorzata. - Nie jeste?cie tu s?ug?. Zdradzaj? was te s?owa. Wylaz?o szyd?o z worka. o nie, to tu siedzi s?uga, zmi?uj si? nad nim, Bo?e! A w takowym po?o?eniu nie obawiajcie si?, jego krewni nigdy nie upadn? tak nisko, aby przyj?? do domu, w którym wasze, pani, humory mog?yby szydzi? z ich doli. Rzuciwszy nieme, pe?ne wyrzutu spojrzenie na kuzyna, który zachowa? si? tak nie po m?sku i ca?y czas siedzia? cicho, odwróci?a si? i wysz?a dumnie z komnaty. W drodze do domu nie wyla?a ani jednej ?zy na my?l o tej niefortunnej przygodzie. Jedna ci??arna dziewczyna mia?a teraz do wy?ywienia dwóch m??czyzn, a trzeba by?o pami?ta?, ?e trzecia istota przyjdzie nied?ugo na ?wiat. To przysz?e dziecko, cho? najbardziej bezbronne, by?o ich najlepszym sprzymierze?cem. Si?y natury pomaga?y Ma?gorzacie Brandt; tej samej natury, która obdarza sprytem i dzielno?ci? zwierz?ta, ptaki i owady, ucz?c je zdobywa? ?ywno?? i schronienie dla przysz?ego potomstwa. Sama natura zmusza?a j? do szukania wyj?cia. Dziewczyna siedzia?a i ?ama?a sobie g?ow?, my?la?a i my?la?a, jak ratowa? si? przed n?dz?. I cho? posiada?a jeszcze pi?? sztuk z?ota, czu?a, ?e nieuchronnie zbli?a si? widmo g?odu. Niewiasty, gdy wbrew zwyczajom staraj? si? my?le? tak intensywnie jak m??czy?ni, potrafi? czyni? to równie skutecznie. Poleci?a Marcinowi przenie?? ojca do drugiego pokoju, swój tak wysprz?ta?a, ?e l?ni? od czysto?ci; wypolerowa?a szklany globus i zawiesi?a pod sufitem, odkurzy?a wypchanego krokodyla i przymocowa?a do ?ciany na zewn?trz, nast?pnie nakaza?a Marcinowi stan?? przed domem i powiadamia? przechodniów, zn?conych widokiem krokodyla, ?e stary alchemik, znamienity uczony, mieszka w tym domu i zabawia si? czasem w wolnych chwilach kurowaniem ludzkich przypad?o?ci. Szybko nap?yn?li pacjenci i witani przez Ma?gorzat? prosili o przyj?cie przez medyka. - To by? nie mo?e - rzek?a - jest pogr??ony w swych studiach, szuka wielkiego eliksiru, nawet ksi??? nie mo?e liczy? na pos?uchanie. - Chorzy maj? przedstawi? jej symptomy swej s?abo?ci i wróci? po dwóch godzinach. I prosz?! oto dzia?anie tajemniczych si?! Gdy wracali, czeka?y na nich leki i zio?a. Czasem, gdy przybywa? jaki? godny wzgl?dów pacjent, przygl?da?a si? uwa?nie jego twarzy, bada?a puls, skór? i wys?uchawszy historii choroby, wchodzi?a na palcach do izby Piotra. Tam namy?la?a si?, pytaj?c siebie, jak by ojciec, którego metod? od tak dawna spokojnie obserwowa?a, post?pi? w podobnym przypadku. Potem kre?li?a nieczytelne, kabalistyczne znaki i przynosi?a pismo pacjentowi, pokazuj?c mu je z szacunkiem, z pro?b? o odczytanie. Dwie mog?y by? odpowiedzi: „Nie umiem czyta?", lub z podziwem: „Niestety, pani, nie potrafi? tego poj??". - Ale ja potrafi?. To cudowne lekarstwo. Mo?ecie by? pewni ozdrowienia! Je?eli mia?a u siebie odpowiednie sk?adniki, a by?a zbyt dobrym rachmistrzem, aby nie przek?ada? nad inne lekarstw, które posiada?a w domu, pozwala?a czasami pacjentowi asystowa? przy przyrz?dzaniu mieszanek, cz?sto i trwo?nie zagl?daj?c do u?wi?conego przepisu, aby wielka Wiedza nie ucierpia?a w jej r?kach. Pacjenci wychodzili od niej pozbywszy si? gotówki, za to z kieszeniami pe?nymi leków i umys?em pe?nym wiary, nader zadowoleni z us?yszanej blagi. Populus vult decipi. Po ich wyj?ciu wyci?ga?a dwa puzderka ofiarowane jej przez Gerarda i jego r?kami wykonane; na jednym z nich napisa?a „Dzi?", na drugim „Jutro". Mniejsze monetki wrzuca?a do „Dzi?", ci??sze do „Jutro", by spoczywa?y wraz z reszt? sztuk z?ota, które przetrwa?y podró? z Sevenbergen i okres wydatków poniesionych na utrzymanie domu w obcym mie?cie. Tak wi?c pokrywa?a bie??ce potrzeby i odk?ada?a na czarn? godzin? wiedz?c, ?e ona nadejdzie; miesza?a leki z zio?ami, cnot? z przest?pstwem. Sumienie nie dawa?o jej spokoju; po odegraniu ca?odziennej komedii kl?ka?a do modlitwy i prosi?a Boga, aby darowa? jej „ze wzgl?du na dziecko". Ale o dziwo! Udawa?a si? jedna kuracja po drugiej, a wi?c i sumienie przesta?o by? tak skrupulatne. Marcin Wittenhaagen od dawna ju? sta? si? dla niej tylko ci??arem. Jak cz?sto bywa z lud?mi, którzy wiele w ?yciu przeszli, zestarza? si? nagle. Utraciwszy dawn? gi?tko?? umys?u, silny jednak by? jeszcze jak dawniej. Gdyby chcia?, móg?by obnie?? sw? lecz?c? pani? dooko?a Rotterdamu. Zamiast tego roznosi? jej leki. Pe?ni?c ten nowy zawód, wykazywa? wszelkie ?o?nierskie cechy: pos?usze?stwo bez m?drkowania, punktualno??, dok?adno??, szybko?? i... sk?onno?? do trunków. Wpad? w „zacn? kompani?"; wszelaka ho?ota wlewa?a w niego schiedamsk? wódk?, a stary ?ucznik me?? j?zykiem, przechwala? si? ile wlezie. Jego powa?anie dla medyka-Ma?gorzaty bardzo si? wzmog?o. Krokodyl jako sztandar, stary niedo???ny ojciec w ukryciu, sprzeda? m?tnych p?ynów za dobre pieni?dze wydawa?y mu si? nie Wiedz?, ale czym? o wiele wy?szym: strategi?. I che?pi? si? nad kielichem w bardzo mieszanym towarzystwie, jak to „ja i mój genera? wyprowadzamy w pole mieszczuchów". Gdy to wyznanie zd??y?o obiec miasto, genera? Marcina, medyk-Ma?gorzata, dosta?a wezwanie do w?adzy miejskiej. Dr??c? i b?agaj?c? o wybaczenie owe pos?uszne maszyny zaprowadzi?y przed oblicze burmistrza. Przy boku ojca miasta stali w gro?nym szeregu zawodowi lekarze w d?ugich szatach i kwadratowych biretach. Oskar?ali dziewczyn? o bezprawn? praktyk? wykonywan? na poddanych diuka. Ma?gorzata by?a zbyt przera?ona, by cho? s?owem si? odezwa?. Sam wyraz „prawo" parali?owa? biedn? dziewczyn?. Przy dok?adnym przes?uchaniu jednak, raczej mniej surowym, ni? gdyby by?a brzydk?, powiedzia?a przecie prawd?. By?a d?ugi czas uczennic? ojca i na?ladowa?a jeno jego metody. Wielu ludzi wyleczy?a. „I nie robi?am tego dla siebie, przysi?gam, panowie wielmo?ni, mam w domu dwu zacnych, bezradnych starców, jak?e? mia?am sobie poradzi?? Dobrzy panowie, pozwólcie biednej dziewczynie zarobi? uczciwie na kawa?ek chleba, wszak nieraz nie przeszkadzacie tym, które wybieraj? chleb lekki i haniebny. Jeste?cie m??ami i ojcami, o wielmo?ni, musicie chyba rozumie?, ?e mia?am prawo pracowa? tak, jak potrafi?am." Ledwie to niewie?cie wo?anie doby?o si? z jej ust, a ju? odda?aby ?ycie, by móc cofn?? swe s?owa, i sta?a z r?k? na sercu, drug? d?oni? zakrywaj?c twarz, nie mog?c jednak ukry? ?ez p?yn?cych spod palców. Wezwanie pod z?ym jednak skierowa?a adresem. Mo?e gdyby burmistrz by? niewiast?, uzna?by jej argumenty, zezwoli? uprawia? sztuk? medyczn? i ?ama? prawo do narodzenia dziecka, cho? ani chwil? d?u?ej. „Jak mamy post?pi? w tej sprawie? - zapyta? burmistrz. - Je?eli przyrzekniesz sama wi?cej nie ?ama? prawa, odst?pi? od uwi?zienia i wyznacz? jeno grzywn?". S?ysz?c to, medyk-Ma?gorzata z?o?y?a b?agalnie r?ce i przysi?g?a jak najpokorniej, ?e nigdy, nigdy, przenigdy nie b?dzie leczy?a cz?eka ani zwierza. Zosta?a zwolniona i odprawiona pod stra?? miejskich pacho?ków w celu zap?acenia grzywny. Biedna dzieweczka odwróci?a si? jeszcze w drzwiach, dygn??a i podzi?kowa?a wielmo?nym panom za ich wyrozumia?o??. Aby zap?aci? kar?, trzeba by?o natychmiast otworzy? „jutrzejsz?" szkatu?k?, któr? ostatnio z przesadn? ostro?no?ci? zabi?a gwo?dziami, ?eby si? oprze? pokusie jej otworzenia. Teraz nie mog?a powyci?ga? gwo?dzi, wi?c miejscy stra?nicy niecierpliwili si? pow?tpiewaj?c, czy tam jest co? w ?rodku. „Dajcie, to rozbijemy". Nie chcia?a na to pozwoli?. „Po?amiecie j? bardziej ni? ja". Wzi??a m?otek, uderzy?a zbyt lekko, nagle zabrak?o jej si?, rozp?aka?a si? histerycznie i wy?amawszy wreszcie wieczko, krzykn??a bole?nie. Zap?aci?a grzywn?, na co posz?y wszystkie nielegalne zarobki i dwie sztuki z?ota przywiezione z Sevenbergen. Gdy pacho?kowie wyszli, zebra?a po?amane kawa?ki puzderka i reszt? drobnych pieni?dzy, po?o?y?a na stole r?ce, na nich g?ow? - wspania?e w?osy sp?yn??y lu?n? fal? - opar?a czo?o na tych szcz?tkach i za?ka?a: „Po?amali szkatu?k? od mego ukochanego, serce moje z?amali wraz z puzderkiem". Wszed? Marcin Wittenhaagen, lecz dziewczyna nie by?a w stanie unie?? g?owy. Wyszepta?a przez ?zy, co jej si? zdarzy?o, ko?cz?c tymi s?owami: „Szkatu?ka mego najdro?szego zdruzgotana i wraz z ni? me serce". Marcin bardziej by? zagniewany ni? smutny. Jaki? zdrajca zrobi? na niego doniesienie. Có? to za cz?ek o sercu z kamienia doprowadzi? Ma?gorzat? do tego stanu? Kimkolwiek jest, pozna grot jego strza?y! Od dawna nie nadarzy?a si? okazja do wydobycia strza?y z ko?czana. - Pró?ne gadanie! Ach, ty pleciugo! - j?kn??a Ma?gorzata, nie podnosz?c czo?a. - Rozpowiada?e? plotki po ca?ym mie?cie, czy? mo?emy je je??? Powiedz, jak mam karmi? was wszystkich, albo zostaw w spokoju i pozwól ?wi?tym Pa?skim poradzi? mi, co mam czyni?. Marcin umilk?, z niewyra?n? min? spogl?da? na swego pokonanego wodza. Zbli?a? si? wieczór; Ma?gorzata wsta?a, umy?a twarz, uporz?dkowa?a w?osy, kaza?a Marcinowi zdj?? krokodyla i wystawi? kosz przed drzwi. - Potrafi? lepiej upra? bielizn?, ni? to czyni? na naszej ulicy - powiedzia?a - a ty b?dziesz odnosi? j? w tym koszu. - Uczyni? to dla was, panienko - odrzek? ?o?nierz. - Mój zacny Marcinie, wybacz?e mi, ?em by?a szorstka. Jeszcze w czasie rozmowy przyszed? m??czyzna po porad?. Ma?gorzata powiadomi?a go, ?e burmistrz zabroni? jej sprzeda?y leków. - Ale ch?tnie wyprasuj? wam i wykrochmal? bielizn?. Przyjd? i zabior? j? wprost z domu. - Czy? szalona, niewiasto? - zdumia? si? m??czyzna. - Przychodz? do lekarza, wy za? ofiarujecie mi praczk?. - I odszed? zagniewany. - Patrz, jaki to g?upi cz?ek - zauwa?y?a ze smutkiem Ma?gorzata. Nast?pnie zjawi?a si? niewiasta, opowiadaj?c o swym chorym dziecku i objawach jego s?abo?ci. Ma?gorzata przerwa?a: - Zabroni? nam burmistrz sprzeda?y leków. Ale ch?tnie upior?, wyprasuj? i wykrochmal? bielizn?, przysz?abym zabra? j? wprost z waszego domu. Niewiasta zgodzi?a si?. - Mam rzeczywi?cie par? brudnych koszul i krez. Przyjd?cie po nie, prosz? bardzo. Przy okazji b?dziecie mogli rzuci? okiem na ch?opaka. - Poda?a jej adres i czas odpowiedni, gdy m??a w domu nie b?dzie; lubi?a wida? momenty, gdy ma??onek wychodzi?. Najtrudniej zacz??. Dwóch czy trzech pacjentów z ca?ej gromady tych, którym odmówiono us?ug medycznych, da?o prac? medykowi-Ma?gorzacie jako praczce. - Musicie mi pomóc, Marcinie. Nie b?d? d?u?ej trzyma? kotów, co nie chc? ?owi? myszy. - ?o??dek, wiecie, panienko, nie ma nic przeciwko temu, ale gorzej z g?ow?, pewnie nie dam rady. - Och, nie mam na my?li krochmalenia ani prasowania. To musi robi? niewiasta, i to zr?czna, ale samo pranie? Ka?dy m??czyzna mo?e temu podo?a?. Mu? ma do?? dowcipu, aby pra? kopytami, je?li potraficie wp?dzi? go do balii. Tedy kurta na wieszak i próbujcie. - Wedle rozkazu - rzek? dzielny, stary ?o?nierz, rozdziewaj?c si? niech?tnie i bior?c do pracy. - Niechaj zbrukam swoje r?ce w mydlinach, tak jak wy sw? s?aw?. - Co mojego? - S?aw? i honor - jako praczka. - ?liczne dzi?ki! A uprzedzam, je?li b?dziecie na tyle m??czyzn?, ?eby przynie?? mi nie dopran? bielizn? do prasowania, b?d? na tyle niewiast?, ?e wrzuc? j? wam z powrotem do balii. I tak dzielna dziewczyna przy pomocy dzielnego ?o?nierza pracowa?a ci??ko, trzymaj?c z dala od drzwi swego domu widmo g?odu i n?dzy. Na nic wi?cej nie by?o ich sta?. Ma?gorzata wyreperowa?a. szkatu?k? „Jutro" i, skrapiaj?c klej ?zami, po??czy?a rozbite kawa?ki puzderka od wygnanego kochanka. Mo?emy si? u?miechn?? na ten widok, ale wyrozumiale i ze wspó?czuciem, nie za? pustym dziewi?tnastowiecznym chichotem, szydz?cym z Biblii i ze wszystkiego prócz rzeczy ?miesznych. Puzderko naprawione, jednak sta?o puste. P?aci?a co tydzie? czynsz, mieli co w?o?y? do garnka, ale na nic wi?cej nie wystarcza?o. A potem zbieg okoliczno?ci. Polecana przez jednego klienta drugiemu, Ma?gorzata dosta?a pranie u burmistrza. Pewnego dnia, odnosz?c czyst? bielizn?, us?ysza?a w kuchni, ?e jedyna córka jego wielmo?no?ci z?o?ona jest ci??k? niemoc? i nie wró?? jej wielu dni ?ycia. Biedna Ma?gorzata nie wytrzyma?a i wypyta?a s?u?ebne o objawy choroby. Ale objawy by?y zbyt powierzchowne. Jednakowo? ka?da z plotkarek podawa?a inne szczegó?y, Ma?gorzata rozwa?a?a je wszystkie. Spotka?a wreszcie samego burmistrza. Rozpozna? j? natychmiast. - To wy jeste?cie owym medykiem, co nie ma prawa leczy?? - By?am nim, teraz jestem praczk? waszej wielmo?no?ci. Dostojnik poczerwienia? i zauwa?y?, ?e zosta?a upokorzona. - Nie narzekam i ?alu nie chowam, wiem, ?e?cie, wasza wielmo?no??, mogli surowiej mnie potraktowa?. Chcia?abym raczej si? odwdzi?czy?. Macie chor? córk?, panie. Pozwólcie mi j? zobaczy?. Burmistrz potrz?sn?? g?ow?. - Nie mo?e to by?. Wymagam od innych poszanowania dla prawa, wi?c mnie si? nie godzi samemu prawa ?ama?. - Ma?gorzata otworzy?a szeroko oczy. - Nie szukam zap?aty. Jestem przecie? praczk?. Tusz?, ?e cz?owiek ma prawo leczy? wszystkich ludzi na tym ?wiecie, je?li jeno wolno mu b?dzie przymiera? g?odem w zamian. - Sprawiedliwie - zastanowi? si? burmistrz. I doda?: - Je?li jeno nie handlujecie sw? wiedz?, nie b?dzie wykroczenia. - Pozwólcie mi wi?c obaczy? chor?. - Có? to da? Widzieli j? wszyscy najucze?si doktorowie z miasta Rotterdamu i nie potrafili pomóc. Jej choro?? jest nieodgadniona. Jeden ze znakomitych medyków orzek?, ?e to melancholia, drugi, ?e w?troba, trzeci, ?e krew, jeszcze inny wskaza? na ?o??dek, a jego kamrat orzek?, ?e dziewczyn? op?ta?y z?e duchy. Rzeczywi?cie i mnie si? czasem wydaje, ?e to dzie?o demona: unika zacnej kompanii, usycha w samotno?ci, jada tyle co wróbel. Prawie si? nie odzywa, nie s?ucha, gdy do niej mówi?, co dzie? chudsza, bledsza i dalibóg bli?sza grobu. - Pos?uchajcie mnie, panie burmistrzu. Je?li zaniesiecie swój welwetowy kubrak do pó?tuzina rotterdamskich sklepów i zapytacie sukienników, czy wyborny jest welwet, czy lichy i ile winien kosztowa? ?okie? takiego towaru - tych sze?ciu kupców przyjrzy si?, we?mie w palce i wszyscy odpowiedz? jednakowo, co do joty. Czemu? to? Albowiem znaj? swoje rzemios?o. A owi lekarze opowiadaj? ka?dy inn? histori?. Czemu? to? Albowiem nie znaj? swego rzemios?a. Ojciec mój mawia?, ?e ka?dy z onych medyków upodobanie ma do jednej s?abo?ci i szuka jej swoimi ?lepymi jak u nietoperza oczami w ka?dym chorym. Gdyby jeno siedzieli w domu i nigdy nie widzieli waszej córki, to samo rzekn?: melancholia, krew, ?o??dek, w?troba, szale?stwo lub, jak maj? we zwyczaju nazywa?: op?tanie. Pozwólcie mi j? obejrze?. Obie?my niewiasty, a to samo wiele znaczy. - A poniewa? dalej si? waha?: - ?wi?ci Pa?scy - krzykn??a, irytuj?c si? ?atwo jak ka?da ci??arna kobieta. - To ma by? mi?o?? ojca do dziecka z w?asnej krwi i ko?ci? Jej matka dawno obj??aby mnie ramieniem i zaprowadzi?a do izby chorej - fio?kowe oczy zal?ni?y gniewem. - Chod?cie ze mn? - rzek? spiesznie burmistrz. - Przyprowadzi?em ci nowego lekarza, panienko. Blada osiemnastoletnia dziewczyna wzruszy?a pogardliwie ramionami. Siedzia?a przy kominku i nie odwraca?a twarzy od ognia. Ma?gorzata wesz?a bezszelestnie i usiad?a obok niej. - Ten medyk nie b?dzie was dr?czy?. - Bia?og?owa! - wykrzykn??a m?oda dama ze zdziwieniem i lekcewa?eniem. - Powiedzcie mi, co wam dolega. - Po co? Nie b?dziecie od tego m?drzejsza. - Wam za? nie b?dzie od tego gorzej. - Nie mam ch?ci do jedzenia i ochoty do niczego. Zróbcie swoje i zabierajcie si? st?d. - Miejcie cierpliwo??! Jedzenie wydaje si? wam bez smaku? - Tak. Sk?d wiedzieli?cie o tym? - Dowiedzia?am si? teraz dopiero z waszych s?ów. My?l?, ?e odrobina zacnej kompanii dobrze wam zrobi. - Nie my?l? tak. Po có? mi g?upie paplanie? Ma?gorzata poprosi?a ojca, ?eby zostawi? je same, i gdy poszed?, zada?a chorej par? ?yciowych pyta?. Potem si? zastanowi?a. - Ka?dego ranka po obudzeniu i, jak by to rzec... czujecie dreszcze w ca?ym ciele? - Nie... Tak. Sk?d wiecie? - Czy mam podawa? leki, czy te? dokuczy? troch? „g?upim paplaniem" ? - Jak sobie ?yczycie. - Opowiem bajk?. O dwojgu wiernych kochankach. - Nienawidz? opowie?ci o kochankach - rzek?a dziewczyna. - Ale mówcie, mo?e ?atwiej b?dzie j? znie?? od waszych leków. Ma?gorzata opowiedzia?a histori? mi?osn?. Dziewica mia?a na imi? Ursel, m?odzieniec Konrad; ona by?a córk? starego lekarza, on synem sukiennika z Tergou. Mówi?a chorej o swych przygodach, troskach, smutnym po?o?eniu. Mówi?a jak niewiasta niewie?cie s?odkim i wibruj?cym g?osem, p?yn?cym z wezbranego serca, zamieraj?cym czasem wraz z oddechem.; gdy nast?pi?a przerwa, dziewczyna zaprotestowa?a rozczarowana. - Mówcie dalej. Musz? wiedzie?, jak si? to sko?czy?o. - Nie dowiecie si?, bo i ja tego nie wiem. Koniec ba?ni zna jeno Bóg. - Jaka cudowna jest owa Ursel - powiedzia?a dziewczyna z zapa?em. - Chcia?abym, aby by?a tu przy mnie. - Zamiast tej, która jest. - Tegom nie powiedzia?a - zarumieni?a si? lekko. - Ale pomy?leli?cie. - My?le? wolno. Ale, gdyby si? tu znalaz?a, uca?owa?abym biedn?. - Mo?ecie to zrobi?, Ursel to ja. - Ach nie, przysi?gn?, ?e to nieprawda. - Nie przysi?gajcie, prawd? wam rzek?am. I nie cofajcie s?owa, panienko, u?cisk mi si? od was nale?y i to serdeczny, bo ci??ko mi na sercu, równie ci??ko jak tobie, dziewczyno. M?oda szlachcianka podnios?a si?, obj??a Ma?gorzat? za szyj? i uca?owa?a. - Jaka szkoda! - westchn??a. - Dobra z was niewiasta, pomogli?cie mi krztyn? (?zy d?awi?y j? w gardle). Przyjd?cie znowu! Przychod?cie cz?sto! Ma?gorzata odwiedzi?a j? znowu, rozmawia?a z ni? ?agodnie, serdecznie, próbuj?c rozpozna?, jakie sprawy interesuj? j? szczególnie, i stwierdzi?a, ?e tylko jeden temat zaprz?ta? bez reszty wyobra?ni? dziewczyny. Wtedy powiedzia?a burmistrzowi: - Znam ju? przyczyn? zmartwie? waszej córki, choroba da si? wyleczy?. - A co jej dolega? Krew? - Nie. - ?o??dek? - Nie. - W?troba? - Nie. - Z?y duch? - Nie. - Có? wi?c? - Mi?o??. - Mi?o??? - powtórzy? burmistrz. - Brednie. Nie mo?e to by?! To? to dziecko, nie rusza si? z domu bez opieki. I tak by?o zawsze. - Tym lepiej. Nie b?dziemy musieli daleko szuka? tego, kogo kocha. - Nie wierz?. Rozka?? jej jednak, by wyzna?a imi? niegodziwca, co czarodziejsk? sztuk? usidli? jej m?ode serce. - Jak?e nieroztropni bywaj? m?drzy ludzie! - westchn??a Ma?gorzata. - Chcecie pój?? do niej, panie, i wzbudzi? nieufno??? - Nie tak, zacznijmy wpierw od fortelu. Na gwa?t i szale?stwo zawsze jeszcze b?dzie do?? czasu. Nie?atwo uda?o si? Ma?gorzacie nak?oni? burmistrza, aby skorzysta? z przyjaznej okazji - by?a bowiem sobota - i wyp?aci? swym ludziom nale?no?? w obecno?ci córki i Ma?gorzaty. Z grupy licz?cej oko?o pi?tnastu osób ka?dy wchodzi? kolejno do pokoju i otrzymywa? wyp?at? i dobre s?owo swego pana. Ma?gorzata siedzia?a ca?y czas przy chorej. Wysz?a dopiero wraz z burmistrzem z komnaty. - Jakie jest imi? czarnow?osego m?odzie?ca, panie? - Mój pisarz? Ulryk. - To on. - Bro? Panie Bo?e! Ch?opak, którego przyj??em z ulicy! - Wasza wielmo?no??, jeste?cie wszak rozumnym cz?owiekiem. Nie wzi?li?cie go bez powodu, musi mie? przecie jakowe? zalety. - Zalety? Sk?d?e znowu! Spodoba? mi si? z wygl?du, to wszystko. - I to zaleta. Ucieszy? oczy ojca. Teraz spodoba? si? córce. Tak bywa?o od czasów Adama. - Jak?e?cie, pani, do tego doszli? - zapyta? burmistrz. - Trzyma?am j? za r?k?, dotyka?am leciutko palcami ki?ci. Ludzie wchodzili i wychodzili, nie robi?c na niej ?adnego wra?enia, tyle co psy i koty. Gdy wszed? do komnaty ów Ulryk, oczy jej rozb?ys?y, t?tno zabi?o ?ywiej. Po wyj?ciu za? m?odzie?a opad?a z wes tchnieniem na krzes?o i wygl?da?a, jakby s?o?ce dla niej zasz?o. Nie patrzcie na mnie, panie burmistrzu, tacy przera?eni, nie jestem czarownic? ni szalbierzem, jeno skromn? dziewczyn?, co pilna by?a i wyuczy?a si? dzi?ki sztuce pogardzanego lekarza. Wszystko to, powiadam wam, czyniono tysi?ce lat przed naszym urodzeniem. Teraz jeno pozosta?cie w ukryciu, póki tu nie wróc?, i prosz? was na wszystko, nie zepsujcie mi leczenia, nieopatrznie si? w to wdaj?c. Ma?gorzata wesz?a nast?pnie do komnaty panny i poprosi?a j? o pukiel w?osów. - We?cie - powiedzia?a - smutniejsza ni? kiedykolwiek. - Có? to za dziewczyna z kamienia. Jak d?ugo masz zamiar tak si? zachowywa?, panienko? - Póki nie otworzy si? mój grób, s?odka Peggy. - Kto wie? Mo?e za dziesi?? minut zap?onie ogniem. Wybieg?a do sklepu, ale szybko powróci?a do burmistrza i powiedzia?a: - Przynosz? wam dobre nowiny! On mi?uje j?, i to na ?mier? i ?ycie. Teraz jako? b?dzie? Chcecie wyda? swe dzieci? za m?? czy pogrzeba? je, albowiem nie ma Trzeciej drogi, odk?d wstyd i mi?o?? ?miertelnie dr?cz? jej dziewicze serce. Dygnitarz wybra? weselszy obrz?dek, cho? uczyni? to nie bez wewn?trznej walki. Z rozgniewan? jeszcze twarz? poszed? za Ma?gorzat? do komnaty córki. Poniewa? nie ma na ?wiecie m??czyzny, który by spieszy? si? do przykrej sprawy, sta? w milczeniu. Wobec tego medyk-Ma?gorzata powiedzia?a z u?miechem: - Nie mam ju? ofiarowanego mi pukla, panienko. Sprzeda?am go. - Có? za szaleniec móg? naby? rzecz tak b?ah?? - zapyta?a pogardliwie m?oda dama. - Czarnow?osy m?odzian o bia?ych z?bach. Na imi? mu Ulryk. Blada twarzyczka pokry?a si? rumie?cem a? do korzeni w?osów. - Powiedzia?: „Darujcie mi go, najmilsza pani" - powiadomi?am go bowiem, czyj to pukiel. O nie, odrzek?am: mam zwyczaj sprzedawa?, nie darowywa?. Ofiarowa? mi to i tamto, ale wymog?am na nim ca?y zarobek za nast?pny kwarta?. - Okrutna - szepn??a ledwie dos?yszalnie dziewczyna. - Zaiste - jednako powiadacie, jak i wasz pan ojciec. Rzeki mi bowiem: „Je?li tak mi?uje jej w?osy, chyba i reszta nie jest mu oboj?tna". Otó? - tak mi rzek?: „Zacny to ch?opak i b?dzie j? mia?, je?eli ona przestanie si? d?sa? i udzieli swej zgody". Có? powiecie, panienko? Po?lubicie Ulryka czy te? wolicie by? pogrzebion? na cmentarzu? - Ojcze, ojcze! - Czekam twego s?owa, dziewczyno. - Zawsze - b?d? - pos?uszna - swemu ojcu - we wszystkim - szepn??a biedna, z trudem próbuj?c zaj?? wywalczon? jej przez Ma?gorzat? pozycj?. Natura, m?odo?? i radosna niespodzianka przemog?y jednak nie?mia?? przebieg?o?? dziewicz?. Spojrza?a na nich oboje wymownie i rzuci?a si? do kolan ojca, b?agaj?c z p?aczem o wybaczenie za to, ?e nie mia?a do?? zaufania do jego ?agodno?ci. Chwyci? j? w ramiona i przytuli? do piersi, p?acz?c ze szcz??cia; ?ycie wst?pi?o w ni? na nowo i mi?o?? do rodzica. Ojciec i córka prze?yli niezwyk?y, rzadki moment. Dygnitarz by? tak szcz??liwy, jak przedtem zrozpaczony; trudno bowiem ludziom ?miertelnym przewidzie?, co nas czeka za chwil?. Obejrzeli si?, szukaj?c Ma?gorzaty, ale wymkn??a si? cichutko z komnaty. Panna szuka?a jej w ca?ym domu. „Gdzie si? schowa?a? Gdzie mo?e by??" - zastanawia?a si? dziewczyna. Gdzie by?a? Pobieg?a do domu przygotowa? posi?ek dla swych dwojga starych dzieci. P?aka?a, my?l?c o szcz??ciu m?odej dziewczyny. „Niestety, jak?e ró?ni si? mój los od losu tej panienki" - my?la?a z ?alem. Gdy Ma?gorzata spotka?a znowu burmistrza, dygnitarz z pewnym zak?opotaniem wyrazi? ?al, ?e prawo zabrania mu zap?aci? za uzdrowienie córki. - Co prawda, nie dokonali?cie tego sztuk? lekarsk?, lecz sprytem niewie?cim. - Prawd? rzekli?cie, burmistrzu - odpar?a z gorycz? Ma?gorzata. - Zap?a?cie uczonym medykom za to, ?e jej nie wyleczyli, za? nagradzaj?c t?, która j? uzdrowi?a, nie odbierajcie mi jednak?e prania waszej bielizny. - Dlaczegó? bym mia? to uczyni?? - zapyta?. - Mo?e znale?? si? m?dry, który wam wyt?umaczy, ?e ta, co usuwa niezwyk?e choroby, mo?e nie móc usun?? brudu ze szmat. Miejcie, prosz?, dalej zaufanie do waszej praczki. Obieca? to jej solennie, czuj?c si? zacnym opiekunem. Trzeba by?o postara? si? o zrobienie czego? dla wype?nienia szkatu?ki „Jutro". Zacz??a roznosi? po ca?ym mie?cie iluminowane pergaminy i ozdobne inicja?y. By? to w?a?nie czas, gdy wynalazek druku zada? ?miertelny cios czarno-bia?ej kaligrafii w Holandii i Niemczech. Niektóre jednak egzemplarze drukowanych ksi?g zwykle ozdabiano Uuminowanymi inicja?ami. Drukarze podali Ma?gorzacie wysoko?? wynagrodzenia za tego rodzaju prac?. - Zastanowi? si? - powiedzia?a. Usiad?a nad ksi??k? rachunkow? i wyliczy?a, ?e godzina pracy przynios?aby jej pi?t? cz??? tego, co mog?a zarobi? przy balii i maglu. - Umar?abym z g?odu - pomy?la?a. - Jak?e to?? Wi?c sztuka i wiedza przynosi pi?? razy mniej ni? praca r?k? Marcin, roznosz?c kosze z czyst? bielizn?, bywa? ugaszczany i popija?. Którego? razu opowiedzia? ca?e dzieje swej pani. Dziewcz?ta zapami?ta?y ca?? histori? i wy?miewa?y si? z Ma?gorzaty przy studni. Wszystko, co przesz?a dot?d, wydawa?o si? jej zabaw? w porównaniu z ci?g?ymi docinkami, na które bywa?a nara?ona, gdy przychodzi?y z wiaderkami po wod?. Weso?a gromadka nie dawa?a jej spokoju. Ka?da p?e? ma w?asne formy okrucie?stwa. M??czy?ni s? gro?niejsi i bardziej brutalni, lecz bezmy?lne bia?og?owy, które niczego w ?yciu nie przesz?y i nie czyta?y ksi?g, potrafi? by? okrutne (chyba ?e uczucia niewie?cie pomagaj? im opanowa? te z?e instynkty), cho? nie u?ywaj? si?y fizycznej. Ta raczej intelektualna ni? moralna przywara sta?a si? dzi?ki ksi??kom, a zw?aszcza wznios?ym powie?ciom, mniej dotkliwa w naszych czasach. Trzy s? bowiem tylko drogi do najwy?szego wysi?ku zrozumienia: Lito??, Do?wiadczenie w smutku oraz Imaginacja, która pomaga nam wspó?czu? z bólem nigdy nie zaznanym. W pi?tnastym wieku dziewcz?ta przy studni mia?y przed sob? tylko jedn? drog?: Do?wiadczenie; ta za? w szesnastym roku ?ycia by?a prawie nieznana. M?ode plotkarki orzek?y, ?e kochanek porzuci? Ma?gorzat?, co uzna?y za zbrodni? (same jeszcze nie mia?y okazji, aby by? przez kochanka porzucone). Nie pot?pia?y Gerarda. Za jego wyimaginowan? zbrodni? obrzuca?y b?otem ofiar?. Ciska?y jej w twarz obelgi, cz??ciej jednak obmawia?y j? na wszystkie strony zr?cznie i z wytrwa?o?ci? „któr? oby... zastosowa?y w dziedzinie sztuki", jak mawia? biedny Aguecheek. Ma?gorzata by?a jednocze?nie dzielna i tchórzliwa - dzielna, gdy musia?a zwalcza? przeciwno?ci losu, gdy rozla?a krew dla ratowania ukochanego. Mia?a równie? hart ducha. Nie posiada?a jednak odwagi do walki. By?a siln? m?od? kobiet?, s?usznego wzrostu, pe?n? i kszta?tn?, gdyby jednak która? z tych chuderlawych dziewcz?t uderzy?a j? w twarz, r?ce biednej Ma?gorzaty opad?yby bezsilnie lub podnios?y si? do w?asnych oczu, a nie do oczu przeciwniczki. Nie mog?a poradzi? sobie z tyloma j?zykami. Có? by im zreszt? rzek?a? Nie wiedzia?a o nich nic prócz tego, ?e wy?ledzi?y jej troski i by?y nienawistne. My?la?a tylko, ?e nigdy wida? nie zazna?y nieszcz??cia, skoro by?y dla niej tak niewyrozumia?e. Przyjmowa?a wi?c w milczeniu pogardliwe docinki, stara?a si? tylko nie okaza?, ile bólu j? to kosztuje. Przyjmowa?a zadawane jej ciosy z dobrze udan? lodowat? wynios?o?ci?, starcza?o jej na to si?y ducha. Plotkarki mierzy?y w pos?g. Pewnego dnia, kiedy zabrak?o jej jednak sil, co zdarza si? niekiedy kobietom w tym stanie, tuzin zapa?niczek zabawia? si? jej kosztem tak umiej?tnie, ?e zgn?bionej dziewczynie zdawa?o si?, i? ca?a p?e? niewie?cia jest przeciw niej; opu?ci?a j? dzielno?? i ?zy w milczeniu zacz??y p?yn?? z oczu przy ka?dej nast?pnej z?o?liwo?ci. Triumf mieszczek by? bez granic, odprowadzi?y j? w pó? drogi do domu, rzucaj?c ostre jak szpilki uwagi. Gdy ju? raz okaza?a s?abo??, trudno jej by?o powróci? do poprzedniej oboj?tno?ci pos?gu. Stawa?a wi?c nie?mia?o w bezpiecznej odleg?o?ci, wtedy dopiero z wolna podchodzi?a, gdy wszystkie wiadra by?y pe?ne i m?ode prze?ladowczynie odesz?y. Którego? dnia czeka?a tak d?ugo, ?e nie starczy?o ju? wody. Nazajutrz musia?a stawi? czo?a gromadzie dziewcz?t lub pozbawi? swój dom wody. Zbli?a?a si? z wolna, z mniejsz? jednak obaw?, poniewa? ujrza?a przy studni rozmawiaj?cego z dziewcz?tami m??czyzn?. Mo?e zajm? si? nim, a poza tym pohamuj? nikczemne j?zyki, aby jeno nie zdradzi? przed obcym ich prawdziwego charakteru. Zawiod?o j? jednak s?uszne rozumowanie. Nie mog?y wszystkie flirtowa? z jednym m??czyzn?, wi?c pozosta?e zacz??y rozmow? ju?, gdy si? zbli?a?a. - ?adnych wie?ci z dalekich krajów, ?aklino? - Dla mnie ani s?owa, droga Marto. Mój ch?opiec nie odchodzi ode mnie dalej ni? mury miejskie. - A mój nawet tam nie chodzi - rzuci?a trzecia. - Gdyby si? wybra? do Italii, znalaz?abym zaraz innego na miejsce g?upca. - Nie pójdzie tam dziewczyno. Tak daleko w?druj? jeno ch?opcy, którzy si? znudzili tymi, co w Holandii mieszkaj?. Zaskoczona i oburzona Ma?gorzata w obecno?ci obcego m??czyzny znalaz?a tym razem odwag? do walki. - Dosy? tych drwin. Nie popisujcie si? pod?o?ci? przed ?o?nierzem. Bo?e Wszechmog?cy, co wam z?ego zrobi?am? Czy powiedzia?am cho? jedno ostre s?owo, za które obrzucacie mnie obelgami, dr?cz?c dziewczyn? opuszczon? po?ród tego okrutnego miasta! Szydzicie z mego nieszcz?snego po?o?enia i z wygnania mego biednego ch?opca, który poszed? wbrew swe; woli! Gdyby?cie mia?y cho? troch? ludzkiego serca, z pewno?ci? wspó?czu?yby?cie nam obojgu, a wy od tylu dni dr?czycie mnie, o dziewczyny o kamiennym sercu, o dusze bez lito?ci! Zdziwi?y si? tym niezwyk?ym oporem, a zanim och?on??y, by si? z ni? ostatecznie rozprawi?, Ma?gorzata upu?ci?a wiadro na ziemi? i, zarzuciwszy fartuch na g?ow?, sta?a zgn?biona. Nie na d?ugo starczy?o jej bojowego nastroju. - Hej?e! - zawo?a? ?o?nierz. - Co wam jest, niewiasto? Nie odpowiedzia?a. Nagle ma?a dziewczynka, która od dawna w cicho?ci serca nienawidzi?a tamtych du?ych dziewczyn, odezwa?a si? cienkim g?osikiem: - Dokuczaj? jej, zawsze jej tak dokuczaj?, nie mo?e podej?? do studni, tak si? ich boi. To wstyd! - Któ? to z ni? rozmawia? Ja na przyk?ad nigdy. - Ani ja. Nie zni?y?abym si? do tego. M??czyzna ubawi? si? serdecznie, s?uchaj?c tego popisu godno?ci i dumy. - Chod? tu, kobieto - powiedzia?. - Nie opuszczaj chor?gwi w walce z takim lichym przeciwnikiem. Przecie masz te? j?zyk w buzi jako one. - Niestety, zacny ?o?nierzu, jestem inaczej wychowana. Nie nauczono mnie plugawej mowy. - Masz lepsz? bro? ni?li ta. Czemu nie przerzuci? ich sobie po dwie przez kolano i nie wali?, dopóki nie zaczn? wo?a? o lito??? - radzi? ?o?nierz. - Nie mog?abym krzywdzi? cia?a za win? ich okrutnych serc - odpar?a. - To ?miej si? z nich, kobieto. Có? to! Dojrza?a niewiasta nie rozumie, czemu one damulki miel? j?zykami! Jeste?cie postawn? kobiet?, a to chuchra. Samo w was zdrowie i ?wie?o??, a ich oczy podbite obr?czami, ?yj? bowiem na wiecznym bagnie. I w tym ca?a wasza zbrodnia. Chod?cie niewiasto, dajcie wasz cebrzyk i niech spróbuj? przeciw mnie mle? j?zykami, sam? brod? tak je podrapi?,-?e b?d? Matki Przenaj?wi?tszej wzywa?. - Nape?ni? wiadro i poda? je Ma?gorzacie do r?ki. Szepn??a: - Dzi?ki wam, ?o?nierzu. Klepn?? j? po ramieniu. - Odwagi, dzielna niewiasto - le diable est mort! Dziewczyna upu?ci?a z r?ki ci??kie wiadro wprost na stop? swego obro?cy. Zakl?? straszliwie i zacz?? skaka? w kó?ko na jednej nodze, wo?aj?c: - ?yj? jeszcze, z?odziej, z?ama? mi wielki palec. Fartuszek ods?oni? ?liczn?, zap?onion? z emocji twarzyczk?. ?o?nierz ujrza? dwoje p?on?cych oczu i za?amane r?ce dziewczyny. - Nie, nie, to nic -powiedzia? dobrodusznie, ?le rozumiej?c jej wzruszenie. - Dionizy? - Co? Ale - Ej?e! Sk?d wiecie, jak mi na imi?? - zdziwi? si? kusznik. - Dionizy z Burgundii? - pyta?a. .- Co u licha! - rzek? zdumiony. - Ja was nie znana, a wy mnie znacie! - Z listu Gerarda. Kusza! Broda! Pi?kny! Le diable est mort! - Na miecz Goliata! To chyba ona! Rude w?osy, fio?kowe oczy, ?liczne liczko. Ale wzi??em was za zam??n? niewiast?, widz?c... - Wymie?cie moje imi? - poprosi?a go bez tchu. - Ma?gorzata Brandt. - Gerard? - Gdzie jest? Czy ?yje? - pyta?a. Zdrów? Wraca? Wróci?? Czemu go tu nie ma? Czemu?cie go zostawili? Mówcie, b?agam was, b?agam na wszystko! - Dobrze, dobrze - zgodzi? si? Dionizy, przecie nie tutaj... Ale was teraz ciekawo?? roznosi, mesdames, co? Dziewczyno, trzy miesi?ce w?druj? pieszo po ca?ej Holandii, by ci? znale??, a ty? tutaj. Jak?em rad! - Podrzuci? czapk? do góry i uchwyciwszy obie r?czki Ma?gorzaty, uca?owa? je gor?co. - Moja pi?kna kompaneczko, nareszciem ci? odnalaz?! Wiedzia?em, ?e mi si? uda. Nikt ci? ju? nie zniewa?y. Skr?c? wam karki, je?li cho?by s?owo pi?niecie, ma?e z?o?nice. Mam dla ciebie pi?tna?cie z?otych dukatów, a nasz Gerard wróci ju? nied?ugo. Nie b?d? ?zy p?yn??y z twoich pi?knych oczek. Ale jasne oczy nawet teraz by?y mokre. Dziewczyna z czu?? wdzi?czno?ci? patrzy?a przez ?zy na przyjaciela, który jak z nieba spad? mi?dzy jej wrogów - kompan Gerarda. - Prosz? ci?, chod?my do domu, dobry, zacny Dionizy, nie chc? mówi? o nim przy tych... - Poszli razem, ?cigani chórem docinków: - Z?apa?a ch?opa. Nareszcie z?apa?a ch?opa. Cha! Cha! Cha! Ma?gorzata przyspieszy?a kroku, ale Dionizy zdj?? kusz? i udawa?, ?e chce je wystrzela?. Rozbieg?y si? z piskiem na cztery strony ?wiata. ROZDZIA? LIII Czytelnik wie naturalnie, ile dwoje mieli sobie do powiedzenia. S?odki to by?, a zarazem gorzki dzie? dla Ma?gorzaty, obdarzy? j? bowiem prawdziwym przyjacielem i z?ymi wiadomo?ciami. Pierwszy raz dowiedzia?a si? bowiem, ?e Gerard pozosta? sam na obcej ziemi. Nie wierzy?a Dionizemu, ?e ch?opiec wróci, zd??y?by ju? bowiem dotrze? na miejsce. Dionizy stanowi? jej wielk? pociech?. Nazywa? j? „kompaneczk?", smutek rozprasza? weso?o?ci? i sw? optymistyczn? maksym?. Ona za? otacza?a go serdeczn? opiek?, kierowa?a nim swymi ?agodnymi r?czkami tak samo jak Marcinem, nie pozwala?a zje?? ani jednego posi?ku poza domem i zabrania?a mu u?ywa? przekle?stw. - To przywara, Dionizy. Przykro s?ucha?, ?e tak pi?kny cz?owiek tak brzydko mówi. Przesta?, bo si? rozgniewam. - Wobec tego Dionizy zachowywa? si? wzorowo, jego wrodzona uprzejmo?? zabawnie walczy?a z nabytym grubia?stwem. Poniewa? i dobre zdarzenia chodz? parami, inne osoby ubiega?y si? o przyja?? dziewczyny. Ma?gorzata napisa?a do pani van Eyck, wyja?niaj?c z pokor?, ?e wie, i? utraci?a jej ?aski i b?dzie si? trzyma? z daleka, ale nigdy nie zapomni o dawnych dobrodziejstwach. Opowiedzia?a pokrótce ostatnie swe dzieje, walk? o utrzymanie rodziny i na zako?czenie poprosi?a, aby nie zdradza?a nikomu miejsca jej pobytu - zw?aszcza rodzinie Gerarda. - „Nienawidz? ich. Oderwali go ode mnie. I nawet gdy odszed?, nie okazali ani odrobiny serca, a powinni byli tak post?pi?, je?eli cho? troch? po?a?owali swego okrucie?stwa wobec syna". Pani van Eyck przeczyta?a list, który wprawi? j? w zak?opotanie. Zwierzy?a si? wreszcie Reicht. Ta nie umia?a milcze? i przekaza?a sekret Katarzynie. - Taka jest na nas zagniewana? - odpowiedzia?a zacna kobieta. - Ukrad?a nam syna, a teraz nienawidzi ca?ej rodziny za to, ?e nie rzucili?my si? jej w ramiona. Mimo wszystko rada jestem, ?e ?yje i mieszka nie dalej ni? w Rotterdamie. Ksi??niczka angielska, obecnie hrabina Charolais, podró?owa?a przez pó?nocne stany ksi?stwa w towarzystwie swej pasierbicy, m?odej dziedziczki ksi?stwa, Marii Burgundzkiej. Stary ksi???, jeden w?ród najbardziej kochaj?cych przepych ksi???t Europy, zgotowa? im wspania?e przyj?cie. Grono rycerzy w ol?niewaj?cych zbrojach i bogato strojnych dam eskortowa?o powóz ksi??niczki; minstrele, ?onglerzy, bardowie, muzykanci, aktorzy i akrobaci otaczali orszak; w ka?dym mie?cie po drodze ta?czono, bawiono si?, urz?dzano turnieje i popisy szermierki. Idzi, faworyt na dworze, w por? posia? wiadomo?? do Tergou, zapraszaj?c ca?? rodzin? na widowisko w Rotterdamie. Zdecydowali si? urz?dzi? sobie raz wakacje i powierzywszy sklep swej zam??nej córce, wyruszyli do stolicy. Dwie osoby z ich grona przyby?y tu nie po to, by cieszy? si? widokiem znamienitych osobisto?ci; dla nich g?ówn? przyn?t? by? ma?y Idzi. Po paru dniach ich pobytu w Rotterdamie Dionizy przypadkiem spotka? Katarzyn? na ulicy; po serdecznym powitaniu kusznik podzieli? si? z ni? radosn? wie?ci?, ?e odnalaz? „kompaneczk?". Katarzyna och?odzi?a jego zapa?. Mia?a racj? t?umacz?c mu, ?e pr?dzej by j? odnalaz? siedz?c spokojnie w Tergou, ni? w?ócz?c si? po ca?ej Holandii. - Có? z tego, ?e si? odnalaz?a teraz, gdy odwróci?a od nas serca. - Ach, nie dbajcie o to. Chod?cie ze mn? do niej. Nie, nie pójdzie do domu, w którym jej mile nie przyjm?. „Kogo nie prosz?, tego na kiju wynosz?". - Owszem, niech Dionizy po?redniczy i doprowadzi do porozumienia obie strony. Kusznik natychmiast ?mia?o i nader uroczy?cie podj?? si? owej misji. Pobieg? do Ma?gorzaty i oznajmi?: - Kompaneczko, spotka?em dzi? twego przyjaciela. - Zapewne przegl?da?e? si? w wodzie i samego siebie ujrza?e?... - Nie, to niewiasta, która pragnie ci? ujrze?, Katarzyna, matka Gerarda. - Ona? to ? - spyta?a Ma?gorzata.-Mo?esz rzec, ?e przychodzi za pó?no. T?skni?am kiedy? do niej d?ugo, ale trzyma?a si? z dala w najci??szej dla mnie godzinie. Pozosta?my tak obce jak dot?d. Dionizy próbowa? sk?oni? j? do zmiany decyzji. Schlebia? i przymila? si?, jak umia?, ale dziewczyna twardnia?a i tylko coraz wi?ksze czu?a rozgoryczenie. Gdy próbowa? j? skarci?, wybuchn??a histerycznym p?aczem. Przerazi? go taki rezultat w?asnej elokwencji i niebaczny pozwoli? wymóc na sobie uroczyst? obietnic?, ?e nigdy nie powróci do tego tematu. Poszed? zawstydzony do Katarzyny i wyja?ni?, co zasz?o. Wpad?a w gniew i opowiedzia?a rodzinie, jak przyj?to jej dobr? wol?. Rozgniewali si? równie? i wrogo?? ros?a z dnia na dzie?. Tylko ma?a Kasia próbowa?a nie?mia?o broni? Ma?gorzaty. Nast?pnego dnia Ma?gorzata mia?a znowu go?cia. Nowo przyby?y zasta? obu wojaków w poni?aj?cej niewoli; Marcin nurza? r?ce po ?okcie w mydlinach, Dionizy niezdarnie prasowa?, a Ma?gorzata plisowa?a krezy, ?ledz?c jednak okiem dowódcy prac? nowozaci?? nych. Stary, czcigodnie na pierwszy rzut oka wygl?daj?cy cz?owiek wszed? do izby, przy bli?szym jednak wejrzeniu wida? by?o chytro?? i przebieg?o?? na jego obliczu. - Ach! - krzykn??a Ma?gorzata. Szybko odwróci?a si? plecami do go?cia i ukry?a twarz z nieodpart? odraz?. - Ten cz?owiek tutaj, ten cz?owiek! - Nie obawiajcie si?, panienko - powiedzia? Ghysbrecht. - Przychodz? z przyjacielsk? przys?ug?. Przywioz?em list z dalekich krajów. - Prosz?, nie szyd?cie ze mnie, panie burmistrzu - odwróci?a si? powoli. - Ale? nie, popatrz?e - wyci?gn?? olbrzymi list. Ma?gorzata rzuci?a okiem i chwyci?a pergamin dr??cymi d?o?mi. Oczy jej l?ni?y. Pismo by?o Gerarda. - Och, dzi?kuj?, panie, niech was Bóg pob?ogos?awi. Wybaczani wszystko z?o, które mi wyrz?dzili?cie - przycisn??a pismo do ?ona i wybieg?a szybko z pokoju. Gdy powróci?a, Ghysbrecht ju? odszed?. Nie móg? jednak powstrzyma? grymasu twarzy, którym okaza? sw? niech?? Marcinowi. Napawa?a si? w samotno?ci otrzymanym listem. ROZDZIA? LIV Ma?gorzata zesz?a znowu na dó? odmieniona, z wilgotnymi jeszcze, lecz spokojnymi oczyma. Wyraz goryczy i napi?cia znikn?? z jej twarzy. - Dionizy - powiedzia?a ?agodnie - dosta?am polecenie. Mam przeczyta? list mego ukochanego jego rodzinie. - I zapewne tego nie uczynisz? - spyta?. - Owszem - odpar?a - uczyni?. - Widz?, ?e znalaz?a? w li?cie co?, co zmi?kczy?o twe serce dla nich. - Ani troch?, Dionizy, ani odrobin?. Lecz cho?bym nienawidzi?a ich jak trucizny, chc? by? pos?uszna memu mi?emu. Jak?e s?odkie jest pos?usze?stwo, Dionizy, a najbardziej s?odkie wobec dalekiego ukochanego, który nie mo?e mnie zmusi? do s?uchania, musi tylko zaufa? mej mi?o?ci, ?e b?d? mu pos?uszna. Gerardzie najdro?szy, jak?e ?atwo by?oby mi nie spe?ni? twego ?yczenia - tak bardzo nie lubi? twej rodziny - i s?uszne mam po temu powody; ale teraz, cho?by? mi kaza? stan?? nad brzegiem rozw?cieczonego morza i tam odczyta? rekinom twój list s?odki, i tam bym posz?a. Powiedz wi?c, Dionizy, jego matce, ?e otrzyma?am list, i je?li chce wraz z ca?? rodzin? wys?ucha? s?ów Gerarda, niech tylko ustal? czas: jestem ich s?ug?, przyjm? ich najlepiej, jak potrafi?, i powitam najuprzejmiej, jak mog?. Dionizy pobieg? z dobr? wiadomo?ci? do Katarzyny. Zasta? rodzin? przy obiedzie i powiadomi?, ?e nadszed? d?ugi list od Gerarda. Wybuch?a wrzawa radosna i Dionizy doda?: „w dodatku serce jej zmi?k?o, chce go wam sama przeczyta?. Prosi, aby?cie ustalili dogodny wam termin". Có? to? My?li mo?e, ?e nikt prócz niej nie umie czyta?? - spyta?a Katarzyna. - Niech przy?le list, sami przeczytamy. - Nie ??daj tego, matko - zaoponowa?a dobra Kasia - mo?e nie chce si? rozsta? z tym pergaminem. Ona tak bardzo kocha Gerarda. - My?li mo?e, ?e ukradniemy jej list? Korneliusz szepn??, ?e Ma?gorzata chce przy pomocy listu w?lizn?? si? podst?pnie do rodziny. Dionizy rzuci? mu pogardliwe spojrzenie. - G?upie s?owa, ze z?ego id?ce serca - powiedzia?. - Kompaneczka moja nienawidzi was wszystkich jak trucizny. Prosz?, nie zrozumcie tego ?le, pani. Nie broni? jej, ale tak sprawa wygl?da. Mimo niech?ci wystarczy?o jedno s?owo Gerarda, aby zapragn??a odczyta? list w?asnymi ?licznymi usteczkami, a g?os ma jak miód s?odki, tak ?e uczciwa to propozycja. - Macie racj?, zacny ?o?nierzu - zabra? g?os ojciec rodziny. - Z naszej strony winien pa?? uprzejmy respons. Zamilknijcie zatem, bia?og?owy, ja odpowiem w imieniu rodziny. Rzeknijcie jej, ?e ojciec Gerarda, niepomny wszelkich nieporozumie?, dzi?kuje za uprzejmo??. Je?eli za? chce zas?u?y? na podwójne dzi?ki, niech przy?le list mego syna przez twoje godne zaufania r?ce. Przeczytam go rodzinie i wróci do jej r?k z ca?? pewno?ci? jakem Eliasz Dierich Wilhelm ?ukasz, wolny obywatel miasta Tergou tak jak moi przodkowie i szanuj?cy swe s?owo tak rzetelnie jak oni. - Tak, a cz?owiek jeszcze lepszy ni? jego s?owa - zawo?a?a Katarzyna. - Nigdy nie spotka?am zacniejszego. - Cicho b?d?, ?ono. - Jeste?cie rozs?dnym cz?owiekiem, Eliaszu, daj wam, Bo?e, sto lat, sto lat! - wykrzykn?? Dionizy. - Kompaneczka ucieszy si?, ?e mo?e spe?ni? polecenie Gerarda i nie ogl?da? was wszystkich, których, uczciwszy uszy, nienawidzi jak zarazy. Chwa?a Bogu za t? odmian?, dzi? jest pokorna jak jagni?tko; pos?usze?stwo s?odsze od miodu-rzecze-a zaiste nie zna ona smaku tego specja?u, rzadko go bowiem jada. I cho? ?liczna jej g?ówka, s?odki j?zyczek, a tak?e obrotny dowcip, taka jest gro?na, gdy si? jej sprzeciwi?, ?e potrafi ?miertelnie przerazi? nas, dzielnych ?o?nierzy, i raz krzycz?c, drugi raz schlebiaj?c, uczyni?a najpokorniejszych niewolników z dwu zacnych zawadiaków. Jam ch?op do prasowania, ów za? pierze. - A co potem? - Co potem? Jak brzd?c przyjdzie na ?wiat, zasi?d? przy ko?ysce, a drugi kamrat b?dzie pra? pieluchy i ?liniaki. Tymczasem lec? po list zaraz. Pozwolicie mi zosta? i pos?ucha?, nieprawda?? - Nie pos?dzajcie nas o czarn? niewdzi?czno?? - odpar?a Katarzyna. Dionizy poszed? wi?c po list. Wróci? z nosem na kwint?. - Nie chce odda? go ani mnie, ani wam, ani nikomu na ?wiecie. - Wiedzia?em, ?e nie zechce - powiedzia? Korneliusz. - Cisza - rzek? Eliasz. - Pozwólcie mówi? Dionizemu. - Pos?uchaj raz mnie - powiedzia?em. - „Z jakiej racji?" - odrzecze. - „Mówi?a? przecie, ?e pos?usze?stwo to miód." - „G?upie s?owa - ona na to. - S?odko mi s?ucha? tylko Gerarda, nikogo innego. Któ? powiedzia?, ?e s?odycz tkwi w pos?usze?stwie byle komu?" - W ko?cu zmi?k?a troch? i da?a mi li?cik do was, mademoiselle. Prosz? bardzo. - Dla mnie? - rzek?a ma?a Kasia czerwieni?c si?. - Podajcie! - rzek? Eliasz, rzuci? okiem na pismo i powiedzia? prawie szeptem: - To s?owa z listu. S?uchajcie. „Ukochana moja, je?li te zdania dojd? do twoich r?k, zbadaj nimi uczucia moich bliskich. Mo?e ju? nieco sk?onili ku mnie serca, wszak tak daleko odszed?em. Je?eli tak jest, oka?? serdeczno?? tobie, skoro nie mog? nic dla mnie uczyni?, a je?li dot?d trzymaj? si? z dala od ciebie, nie mów lepiej nic, niech uwa?aj? mnie za zmar?ego. B?d? pos?uszna, prosz?. Je?eli nie uszanujesz mej woli, to chyba kocha? przesta?a?". Zapad?a cisza, przepisane przez Ma?gorzat? s?owa Gerarda w?drowa?y z r?k do r?k. - Tak - rzek?a Katarzyna - to co innego. S?dz? jednak, ?e ona powinna przyj?? do nas, nie za? my do niej. - Có? za ró?nica, matko? - Powa?na - rzek? Eliasz. - Powtórz, ?e za wielka nas gromada, aby?my mogli nachodzi? jej dom, pro? do nas; im pr?dzej, tym lepiej. Po wyj?ciu Dionizego Eliasz przyzna?, ?e gorzka to dla niego pigu?ka. - Gdy dziewczyna przekroczy mój próg, wejd? tu wraz z ni? wszystkie k?opoty i nieszcz??cia, które przynios?a temu domowi. Có? jednak mog? uczyni?, ma??onko. Musimy zapozna? si? z nowinami od Gerarda. Widzia?em to w twoich oczach i czu?em w moim sercu. Niepos?uszny, lecz zawsze jeszcze kochany syn jest po jej stronie, a wi?c dziewczyna ma nad nami przewag? i poni?y?a nas oto tak haniebnie, chytra, okrutna gadzina. Mniejsza o to jednak. Wys?uchamy listu i niech st?d odejdzie bez b?ogos?awie?stwa, tak jak nieproszona przysz?a. - Uspokój si?- odpar?a Katarzyna.-Wcale tu, moim zdaniem, nie przyjdzie - nuta ?alu brzmia?a wyra?nie w jej g?osie. Zjawi? si? wreszcie Ryszard, którego oczekiwali od dawna. Przyby? z Amsterdamu powa?ny i godny, ubrany w bogaty mieszcza?ski strój: w krezie i z?otym ?a?cuchu na szyi; na g?owie mia? futrzany ko?pak. Rodzina przyj??a go nie tylko z mi?o?ci?, ale i z respektem, wzniós? si? bowiem o szczebel wy?ej od swych rodziców, a stopnie takie w ?redniowiecznym spo?ecze?stwie wykute by?y w sposób równie widoczny, jak kamienne schody ich budowli. Wprowadzony z kolei w przedmiot narady rodzinnej okaza? wyra?nie, cho? nie uchybiaj?c kurtuazji, ?e wszelkie pertraktacje z Ma?gorzat? Brandt uznaje za poni?aj?ce dla swej dumy. - Rozumiem pokus? - wyrzek? - ale któ? z nas nie prze?y?, ?e pragnie si? czasem czego?, a post?puje przeciw swym pragnieniom? Zmrozi?o to mocno starych ludzi. Ma?a Kasia pospieszy?a z pomoc?: - Nie trap si?, drogi bracie. Matka powiada, ?e ona nie przyjdzie. - By?oby to najlepsze wyj?cie, kochanie. Albowiem obawiam si?, ?e je?li b?dzie inaczej, wróc? z powrotem do Amsterdamu. W?a?nie Dionizy wsun?? g?ow? przez uchylone drzwi i oznajmi?: - Przyjdzie tu, gdy na tarczy wielkiego zegara wybije trzecia godzina. Spojrzeli po sobie w milczeniu. ROZDZIA? LV - Ryszardzie - odezwa?a si? Katarzyna do syna - na mi?o?? Bo??, nie pozwól, aby ta przekl?ta dziewucha wodzi?a nas wszystkich za nos. Czy? nie do?? jeszcze zepsu?a nam krwi? - Zaprawd?. Nie obawiajcie si?, dobra matko. Niech przyjdzie, przeczyta nam list od biednego ch?opca, którego op?ta?a sw? diabelsk? sztuk?, i niech si? st?d zabiera. Przyrzeknijcie, ?e nie oka?ecie jej ?adnych wzgl?dów poza przyzwoit? i umiarkowan? uprzejmo?ci?, nie mo?emy bowiem w naszym domu zachowa? si? inaczej - i nie rzekn? ju? ani s?owa. - Zawar?szy takie porozumienie, czekali na przeciwnika. Ona ze swej strony z równ? niemal wrogo?ci? przygotowywa?a si? do rozmowy. Gdy Dionizy zawiadomi? dziewczyn?, ?e rodzice Gerarda nie przyjd? do niej, oczekuj? natomiast jej przyj?cia, zacisn??a wargi i zwróci?a uwag?, jak wszystko dla nich jest wa?niejsze od mi?o?ci do syna. - Dobrze - powiedzia?a. - Ja nie mam te? wymówki i po có? na?ladowa? dum? mieszczan, dum? wszystkich nieuczonych ludzi. Zrobi? to dla Gerarda, pójd? do nich, cho?... Och, jaki? budz? wstr?t we mnie. Tak wi?c biedny zacny Dionizy mia? wprowadzi? do domu kupca materia? wybuchowy. Ma?gorzata stroi?a si? z takim samym uczuciem, jak rycerz do boju- on, aby odparowywa? ciosy, ona- spojrzenia, któremog?yby gardzi? jej ubóstwem lub szydzi? z dziwaczno?ci. Wdzia?a kabacik z ciemnoniebieskiego sukna, spódniczk? i po?czoszki z tego samego materia?u, lecz b?yszcz?ce, i koloru czerwonego wina. Nie by?o na niej ani cala filtra oznaczaj?cego wówczas pretensje do wy?szego stanu. ?nie?nej bia?o?ci mankiety zdobi?y ki?cie r?k, a oryginalnie plisowane wy?ogi p?ócienne bieg?y od do?u kurteczki a? do samej góry. Kreza nie owija?a szyi, tworzy?a tylko ramy, by?a bowiem upi?ta w karo, a nie w kr?g. W?osy nad czo?em wymyka?y si? dwiema falami; uczesanie takie w sto lat pó?niej spopularyzowa?a Maria królowa szkocka. Zamiast srebrnej siatki, której nie uchodzi?o jej nosi? w obecnym stanie, okry?a g?ow? male?kim, ciasno przylegaj?cym kapturkiem z ciemnob??kitnej tkaniny zdobnej srebrnym haftem. Buciki by?y czerwone; ale czerwonawa spódniczka i po?czoszki przygotowywa?y ju? widza na silne wra?enie; ci?emki uwydatnia?y ?uk podbicia i kszta?tn? stop?. Pi?kno?? umia?a zadba? o siebie w tamtych czasach tak samo jak dzisiaj. Kaza?a nieco poczeka? nieprzyjacio?om, cho? na wielkiej tarczy zegara by?a ju? trzecia. Wysz?a wreszcie w towarzystwie „kompana". W po?owie drogi zatrzyma?a si? i powiedzia?a ?a?o?nie: - Dionizy. - Co, mój wodzu - spyta?. - Musz? wróci? do domu. -Zostawili?cie co?? - Tak. - Co takiego? - Odwag?. Och, och, och! - Nie, nie! B?d? dzielna, wodzu. Stan? przy twym boku. -- Zostaniesz ca?y czas tu? przy mnie, gdy tam b?d?? Dionizy obieca? i dziewczyna, cho? niech?tnie, ruszy?a dalej. Tymczasem rodzina Gerarda zebra?a si? ju?. w komplecie, czekaj?c na ni? z dziwnie mieszanym uczuciem. Czekali niecierpliwi, udr?czeni, zaciekawieni, p?on?cy uczuciem do syna i niech?ci? do dziewczyny, która przychodzi?a, by zaspokoi? te uczucia. Wreszcie byli ciekawi, jak wygl?da owa Ma?gorzata, czym oczarowa?a Gerarda i spowodowa?a tyle k?opotów. Wreszcie Dionizy ukaza? si?, na progu i szepn??: - Kompaneczka jest tu ze mn?. - Niech wejdzie do ?rodka - rzek?, Eliasz. - Nie otwierajcie ust. Ani mru, mru... Tylko ja b?d? z ni? rozmawia?. Wszystkie oczy w milczeniu zwróci?y si? ku drzwiom. Cichy szmer dobieg? ich z zewn?trz- odró?niali bas Dionizego i mi?kki, s?odki g?os niewie?ci. Nag?e zapad?a cisza, drzwi uchyli?y si? z wolna i Ma?gorzata Brandt w stroju opisanym ju? uprzednio, blada, ale spokojna i pi?kna, stan??a na progu, patrz?c ?mia?o przed siebie. Wszyscy prócz Kasi powstali i patrzyli na ni? bez s?owa. - Spocznijcie, pani - powiedzia? powa?nie Eliasz i wskaza? jej krzes?o specjalnie ustawione dla niej w pewnej od nich odleg?o?ci. Sk?oni?a g?ow? i przesz?a przez komnat?. Stan jej rzuci? si? wtedy wszystkim w oczy; zdradza?a go nie tylko figura, ale nawet pewna oci??a?o??. Nienawi?? szarpn??a sercem Korneliusza i Sybrandta na ten widok. Ryszard za? pomy?la?, ?e ci??a szkodzi jej urodzie. Kobiety widok ten nieco rozczuli?. Wyj??a list zza stanika, uca?owa?a, jakby by?a sama, i natychmiast przygotowa?a si? do czytania z min? daj?c? do zrozumienia, ?e wie, i? tylko po to tu przysz?a. Zaczynaj?c spostrzeg?a, ?e posadzili j? na osobno?ci jak tr?dowat?. Spojrza?a na Dionizego i pospiesznym ruchem r?ki przywo?a?a go do siebie. Podszed? pos?usznie, jakby us?ysza? komend?: „Marsz!", i stan?? przy jej boku jak wartownik; ta zbytnia gorliwo?? zdradzi?a jednak zebranym, ?e dziewczyna wezwa?a go do siebie. Ma?gorzata zmiesza?a si? i zaczerwieni?a. Mi?kkim, lecz jasnym g?osan zacz??a czyta? s?owa swego Gerarda, ich Gerarda, przekazuj?c je st?sknionej rodzinie tak czule, ?arliwie i wzruszaj?co, ?e ca?a dusza zdawa?a si? obecna w ka?dym bezcennym d?wi?ku, jakby same niebiosa przemawia?y ustami niewiasty. „Ma?gorzato moja, jestem pewny, ?e twe umi?owane oczy ujrza?y ju? Dionizego, mego najdro?szego przyjaciela. Musia? ci? ju? odszuka? i opowiedzie? w jakich to nieszcz?snych i niespodziewanych okoliczno?ciach zostali?my rozdzieleni. Zaczynam wi?c od tego wielce bolesnego dnia. Jak?e pragn??bym us?ysze? o dalszych przygodach zacnego, wiernego biedaka, ale nie mog?! Modl? si? za niego dniem i noc?, zaraz po tobie, najdro?sza. Tak sta?ego i kochaj?cego przyjaciela nawet Dawid nie mia? w Jonatanie. B?d? dla niego dobra, zrób to dla twego biednego Gerarda." Us?yszawszy zupe?nie niespodzianie te s?owa, Dionizy z j?kiem opar? g?ow? o wysokie krzes?o Ma?gorzaty. Dziewczyna odwróci?a si? szybko i u?cisn??a mu d?o?. Tak wi?c w ci?gu dalszej lektury ukochana Gerarda i jego przyjaciel trzymali si? za r?ce. „Ruszy?em w dalsz? drog? pó?przytomny jak w z?ym ?nie; oto nadszed? szlachcic z orszakiem s?ug, wszyscy konno jechali i omal nie zosta?em stratowany. Wielmo?a ?ci?gn?? cugle na skraju wzgórza i przys?a? zbrojnych, rozkazawszy mnie obrabowa?. Obdarli mnie do?? grzecznie, wypró?nili sakiewk? do ostatniego miedziaka i pok?usowali weso?o dalej. Powlok?em si? w drog? ot?pia?y, osamotniony." Wszyscy westchn?li ci??ko, Dionizy zakl??. „Ow?adn??a mn? dziwna s?abo??, leg?em na ?niegu i usn??em. Nie powinienem by? tak post?pi?, zw?aszcza ?e w okolicy roi?o si? od wilków. Gdybym kocha? ci? tak, jak na to zas?ugujesz, okaza?bym wi?cej m?stwa. Ale, najs?odsza moja dziewczyno, nasz?a mnie opuszczonego jaka? senno??, jakie? ot?pienie, co by?o silniejsze od natury. Przeto zasn??em, lecz Bóg okaza? nam obojgu wi?cej dobroci ni? ja tobie. Powinienem by? si? ju? z tego snu nie obudzi?, wszyscy tak powiadaj?. Spa?em godzin?, mo?e dwie, nie d?u?ej jednak, gdy poczu?em, i? jaka? r?ka gwa?townie mnie szarpie. Zbudzi?em si? do moich trosk. Sta?a nade mn? s?u?ebna dziewczyna w ?wi?tecznych szatach - «Szalony - powiada gniewna - spa? na ?niegu, pod nosem wilków? ?ycie ci si? sprzykrzy?o, cho? masz jeszcze mleko pod nosem? Chod? - powiedzia?a ?agodniej - wstawaj jak ch?opak grzecznym. - Podnios?em si?. - Jeste? bogaty czy biedny ? - Spojrza?em na ni? zdumiony. - Chyba ?atwo odpowiedzie? na to- rzek?em. Powtórzy?a: Bogaty? czy biedny?- Krzykn??em tak g?o?no, ?e odskoczy?a przestraszona: Czym bogaty, czy ho?ysz? Gdyby? mnie spyta?a przed godzin?, rzek?bym, ?em bogacz. Ale teraz jestem takim n?dzarzem, ?e biedniejszego nie nosi ziemia. Przed godzin? by?em bogaty w przyja??, z?oto, nadziej? i m?odo??, lecz Bastard z Burgundii zabra? mi przemoc? przyjaciela, inny szlachcic zrabowa? m? kies? i nie mog? ju? i?? dalej do Rzymu ani wróci? do tej, któr? zostawi?em w Holandii. Otom najbiedniejszy z biednych . Nieszcz?sny! -. rzek?a dziewczyna. - Inna rzecz, ?e gdyby? by? bogaczem, móg?by? po?o?y? si? tu z powrotem, nie mia?abym bowiem z ciebie ?adnego po?ytku i tusz?, ?e odszed?by? rych?o z tego ?wiata równie go?y jak wtedy, gdy? si? na nim pojawi?. B?d?c jednak biedakiem, jeste? naszym cz?owiekiem.!) Poszed?em, bo mi kaza?a, a równie? i z tej przyczyny, ?em nie wiedzia?, dok?d id?. Zaprowadzi?a mnie do po?o?onego niedaleko pi?knego domu, do jadalni obitej czerni?, w której na stole zastawiono liczne dania, ale jeden jeno talerz i jedno krzes?o. Siadaj tu- szepn??a. Jak?e, sam?- spyta?em. Sam? A któ? z nas, my?lisz, jad?by z tob? z tych pó?misków. Czy? godzi si? rabowa? trupy ? Zapyta?a nast?pnie, sk?d jestem rodem. Z Tergou - odpar?em. A ona zapyta?a: Gdy umrze pan mo?ny w waszym kraju, czy? nie zastawiacie obiadu jak zwykle, a? go pochowaj?, i nie cz?stujecie tym jad?em jakiego? biedaka? Powiedzia?em, ?e nie ma takiego zwyczaju w mym kraju, a ona zawstydzi?a si? za nas. My zatem jeste?my lepszymi chrze?cijanami. Przeto zgodzi?em si? zasi??? do sto?u, ale niewielk? mia?em ochot? na mi?so. Dobre dziewcz? siad?o obok mnie i nala?o wina; gdym go skosztowa?, poczu?em skurcz serca na my?l, ?e nie ma Dionizego, który by pi? wraz ze mn?. Tak kocha? zacne wino oraz niewiasty - dobre, z?e i oboj?tnie jakie. Wy?mienite mocne wino pocieszy?o moje strapione serce i pierwszy raz zrozumia?em, czemu ludzie w nieszcz??ciu szukaj? pociechy w trunku. Dziewczyna kaza?a mi je?? z ka?dego dania. Omini?cie którego? dania ?ci?ga nieszcz??cie. Nie ma tu nic nad to, co podawali?my naszemu panu na codzienny obiad . Wida? dobry musia? mie? ?o??dek - rzek?em. Tak, ch?opcze, a i serce dobre. W ka?dym razie wszyscy, tak mówimy od czasu, gdy zmar?. Gdy ?y?, nie s?ysza?am na ten temat ni s?owa. Jad?em wi?c jak ptak, dziobi?c z ka?dego pó?miska. Dziew czyna s?ysz?c westchnienia i widz?c, ?e jad?o staje mi w gardle, ulitowa?a si? i próbowa?a doda? mi otuchy: B?dziesz jeszcze wieczerza? i nocowa? w tym domu - rzek?a. Posz?a do zarz?dcy domu, a ów wyznaczy? mi wygodne, porz?dne ?o?e. Opowiedzia?em mu wszystko pytaj?c, czy prawo pomog?oby mi odzyska? kies?. Prawo ?-rzek?. - Nie ma w Burgundii prawa dla biedaków. Pewnie obrabowa? ci? kuzyn naszej dziedziczki. Znam tego gagatka. Trzeba wnie?? spraw? przed oblicze pani na zamku. Jest bardzo m?oda i pr?dzej ka?e ci? powiesi? za oszczerstwa rzucone na jej kuzyna, który jest szlachcicem i pi?knym kawalerem, ni? jemu odda? twoj? w?asno??. Jeszcze po?ród miejskich przywilejów biedak mo?e czasem ujrze? oblicze sprawiedliwo?ci, ale poza murami, w?ród wielkich panów i dam - nigdy. Rzek?em tedy: Wol? cicho siedzie? obrabowany, ni? szuka? sprawiedliwo?ci i znale?? szubienic? . Wszyscy oni okazali mi nazajutrz wiele dobroci, a dziewczyna ofiarowa?a mi pieni?dze ze swej skromnej zap?aty, by pomóc mi doj?? do Renu." - Wraca do domu! Wraca do domu! - krzykn?? Dionizy przerywaj?c lektorce. Ma?gorzata gestem wyrzutu potrz?sn??a g?ow? w kierunku ?o?nierza. - Prosz? ca?? zacn? kompani? o wybaczenie - powiedzia? dwornie. „Silna to by?a pokusa; ale moja ochota opar?a si? temu, aby przyj?? pomoc od biednej s?u??cej. Nie, nie - rzek?em. Nie macie racji - powiedzia?a - duma wasza jest nie na miejscu; biedni ludzie winni pomaga? sobie wzajem. Bo któ? na ?wiecie im pomo?e ? Rzek?em: Zgodzi?bym si?, gdybym móg? wy?wiadczy? wam równie? jak?? przys?ug?, nie przyjm? jednak podarunku, i tak ju? ugo?cili?cie mnie a? nazbyt hojnie. Móg?bym mo?e list napisa?? Nie, mi?y jest w domu, przy mnie - odpar?a. Lub narysowa? portret i zapracowa? w ten sposób na pieni?dze? Potrafi?by?, rzeczywi?cie? - spyta?a. Odrzek?em, ?e ch?tnie spróbuj?, a strój jej ?wietnie b?dzie wygl?da? na obrazie. Nabra?a ch?ci, bym wyrysowa? jej konterfekt, który podarowa?aby swemu mi?emu. Ustawi?em j? w dobrym ?wietle i skoro zrobi?em dwa szkice, z których jeden ci posy?am, pokolorowa?em go w wolnej chwili. Drugi sporz?dzi?em w wielkim po?piechu i niedbale nasmarowa?em zaiste, niech mi Niebo wybaczy, alem niewiele mia? czasu. Biedacy nie widzieli lepszego, byli wielce dumni i uszcz??liwieni, oboje uca?owali mnie wedle ich tamecznego obyczaju; s?u??cy by? w?a?nie jej ukochanym. Szcz??? Bo?e - wo?ali. I pod??y?em w stron? Renu". Ma?gorzata przerwa?a na chwil? i wr?czy?a Dionizemu kolorowy rysunek do pokazania woko?o. Niewiasty bacznie ogl?da?y strój, który ró?ni? si? niektórymi szczegó?ami od ubra? holenderskich s?u??cych. W?osy ujmowa? ciasno przylegaj?cy lniany czepek; ?ó?ty trójk?t chusteczki przewi?zywa? g?ow? i zas?ania? uszy, odkrywaj?c czo?o. Ko?ce chusteczki krzy?owa?y si? na piersiach. Dziewczyna mia?a na sobie czerwon? sukni? z d?ugimi r?kawami, wysoko podpi?t? z przodu, ukazuj?c? zielon? spódnic?, czerwone po?czochy i wielk? czerwon? kies? ze skóry, zwisaj?c? w dó?. ?ó?te skórzane buciki o niskich cholewkach i kwadratowych nosach, niecz?ste jeszcze w owych czasach, wzmocnione by?y paskiem na podbiciu, co nie stanowi?o rzadko?ci i w prostackiej formie zapowiada?o niechybnie maj?ce si? pó?niej pojawi? diamentowe sprz?czki. Ma?gorzata czyta?a dalej: „Ach, jak?e na ka?dym kroku brak?o mi Dionizego! Cz?sto siadywa?em na drodze, g?o?no biadaj?c. Pewnego popo?udnia zdarzy?o mi si? si??? na skrzy?owaniu dróg, opar?em na r?ku utrudzon? g?ow? i z ci??kim sercem my?la?em o tobie, biedna najdro?sza, i o mym utraconym przyjacielu, o ma?ym domku w Tergou, gdzie kochano mnie niegdy?, a teraz znienawidzono". Katarzyna: - Niestety! ?e te? tak my?li! Eliasz: - Zamilknij, ma??onko. „Wzdycha?em cz?sto i g?o?no. I gdym tak wzdycha?, nadszed? kto? z do?u wiod?c? drog?, ?wierkaj?c jak ptaszek. Ach, ?wir, ?wir - zawo?a?em z gorycz?. - Nie utraci?e? ukochanej ani przyjaciela, ani ogniska rodzinnego w domu ojca, u?miechu matki i ostatniego grosza. A gdy ?piewa? dalej rado?nie, skoczy?em na równe nogi i chcia?em uciec w gniewie od tego dra?ni?cego wesela. Zanim jednak odszed?em, spojrza?em w dó? ?cie?ki, co mog?o tak ucieszy? cz?owieka na tym pe?nym udr?ki ?wiecie; i patrzcie! ?piewak by? garbatym kalek?, oko mia? przewi?zane krwaw? opask?, brak?o mu obu nóg po kolana." - He! he! he! he! he! - zarechota? Sybrandt. Oczy Ma?gorzaty b?ysn??y gniewem, zacz??a sk?ada? list. - Nie, dziewczyno-powiedzia? Eliasz. - Nie zwracaj na niego uwagi. Ach, ty grubia?ski kundlu, spróbuj raz jeszcze, a wyrzuc? ci? za drzwi. - Z czego to szydzisz, Sybrandcie - wtr?ci?a si? ?agodniej nieco Katarzyna. - Czy? nasza Kasia nie jest równie? upo?ledzona? A najbardziej z nas wszystkich zadowolona z ?ycia i ?piewa jak drozd, gdy tylko ból pofolguje! Ale ja zachowuj? si? równie jak ty karygodnie. Czytaj, prosz?, dalej i przerwij nasze gl?dzenie, dziewczyno, tym, co godniejsze s?uchania. „Tak przeto - powiedzia?em - azali to mo?liwe? I zgromi?em siebie: Gerardzie, synu Eliasza, czy? masz prawo biada? nad swym losem, m?odym i zdrowym b?d?c; tu oto wlecze si? o kulach strz?p ludzki i s?awi Bo?? dobro?, ?piewaj?c jak drozd ". Katarzyna: - Widzicie? Eliasz: - Cyt, kobieto, cyt! „A kiedy mnie spostrzeg?, przesta? wy?piewywa? i przyku?tyka? bli?ej, j?cz?c: Lito?ci, dobry panie, lito?ci, na mi?o?? bosk?!') A j?k ów by? tak ?a?osny jak zawodzeziie wiatru. Niestety, biedaku - rzek?em - mi?osierdzie mam w sercu, ale pustk? w sakiewce, jestem równie biednym jako i ty. - Nie uwierzy? i chc?c wzbudzi? lito??, odwin?? r?kaw, ukaza? ropiej?c? ran? na ramieniu i rzek?: Ma?o, ?em nieszcz?sny kaleka, grozi mi, ?e strac? oko na dodatek, przyjrzyj si? jeno ! Spojrza?em, j?kn??em z ?alu nad nim i, by si? wyt?umaczy?, opowiedzia?em, jak obrabowano mnie do ostatniego miedziaka. Co us?yszawszy, w jednej chwili przesta? skomle? i rzek? silnym, m?skim g?osem: Zabior? przeto reszt?. Rusz?e si?, m?odziku, poci?gnij za ten rzemie?, nie bój si?, ci?gnij! - Poci?gn??em i para krzepkich nóg pojawi?a si? spoza pleców, po?owa jego garbu stopnia?a, a rana oka si?ga?a tylko tak g??boko jak opaska". Wszyscy s?uchacze Ma?gorzaty chórem j?kn?li: - Och! „?ebrak, ujrzawszy moje zdumienie, parskn?? mi w nos ?miechem i orzek?, ?e nie warto oszukiwa? takiego jak ja dudka, i ofiarowa? mi przeto sw? protekcj?. Powiedzia?, ?e moje oblicze jest prorocze. Co z niego mo?na odczyta?? - spyta?em. ?e, Matko Boska! jej posiadacz zdechnie z g?odu w tym z?odziejskim kraju - odpar?. Podró? uczy m?odego. Dawniej, odwróciwszy si? plecami do tego oszuka?ca, zmyka?bym jak od zarazy, teraz s?ucha?em cierpliwie, usi?uj?c pozbiera? okruchy dobrej rady. I s?usznie uczyni?em: natura bowiem i pe?ne przygód ?ycie nauczy?y nieszcz?snego ?ajdaka przebieg?o?ci; posiada? wiedz? szczególnego rodzaju, a ja zaiste by?em dzieckiem w porównaniu z nim. Gdy sko?czy? po?ajanki, rzek?: Powiniene? opu?ci? Francj? i skierowa? si? w stron? Niemiec, ale nie my?l o powrocie do Holandii. W?druj prosto na Augsburg i Norymberg?, tam raj dla rzemie?lników. Stamt?d, je?li chcesz, do Wenecji. Nigdy nie zechcesz zamieszka? w Italii, zakosztowawszy niemieckich miast. Jeden jest jedno rzetelny kraj w Europie - to Niemcy; a jako ?e jeste? rzetelnym cz?ekiem, jam za? wagabunda, Niemcy to kraj stworzony dla nas obydwu. Poprosi?em, ?eby mi wyja?ni?, jakim sposobem ten sam kraj mo?e nadawa? si? dla uczciwych ludzi i niecnych? Ach, ty ?ó?todzióbie - odrzek?. - Poniewa? w zacnym kraju mniej ?ajdaków, którzy szarpi? ludzi uczciwych, i wi?cej uczciwych ludzi, których mog? szarpa? ?ajdacy. Mia?e? szcz??cie, ?e?, b?d?c uczciwym, trafi? na oszusta przyjaznego. Zosta? moim kompanem - powiedzia?. - Id? do Norymbergi. Dojdziemy tam z wy?adowanymi sakwami. Naucz? ci? co to cul-de-bois, culde-jatte, jak ?ebra?, ?piewa? i klepa? pacierze, jak robi? obrz?ki, malowa? takie rany i wrzody na ciele, ?e sam czart by si? na nich nie pozna?.') Odpowiedzia?em, ?e wola?bym umrze?, ni? ?ci?gn?? tak? ha?b? na siebie i rodzin?." Eliasz: - Dobry ch?opiec! dobry ch?opiec! „ Có? to za ha?ba zosta? ?ebrakiem? Wielce dawne to i najczcigodniejsze z rzemios?. Czy? inaczej post?powali ?wi?ci, mnisi, biskupi i królowie, gdy pragn?li zas?u?y? na ?ask? Niebios? A co rzekniesz o umyciu nóg ?ebrakom, owym ulubie?com ?wi?tych? ?wi?ci mieli swój rozum! - powiedzia?. I wyci?gn?? nog? przed siebie. Przyjrzyj si? tej, my? j? najwi?kszy z ?yj?cych dzi? królów, Ludwik Francuski, w ostatni Wielki Czwartek. A ju? dzie? pó?niej, w pi?tek, stra?nik w naszej wiosce zaku? j? w dyby. Odpar?em przetoj ?e moje nogi, je?li Bóg pozwoli, pójd? bezpieczn? drog? uczciwo?ci, omijaj?c tak wysokie zaszczyty i tak wielk? ha?b?. Odpar?, ?e je?li nie mam do?? dowcipu, by ?ebra?, wybaczy mi mój upór. B?d? pracowa? pod jego kierunkiem, on b?dzie g?ow?, ja r?kami. Stan?? jak s?dzia na kopczyku piasku i wypytywa? mnie dok?adnie, co móg?bym robi?. Zacz??em od tego, ?e jestem silny i ch?tny. Ba - odpar? - to i wó? potrafi. Co mo?esz zrobi?, czego Pan Wó? nie zdo?a ? Umiem pisa?; otrzyma?em nagrod? za t? sztuk?. Czy dasz rad? pisa? tak szybko jak drukarze? - zadrwi?. - Co jeszcze? Móg?bym malowa?. To ju? lepiej. - Mia?em ochot? w?osy rwa? z g?owy, s?uchaj?c jego s?ów i my?l?c, ?em oto wybra? si? do Rzymu, by pisa?. Gram troch? na psa?terionie. To dobrze. Czy potrafisz opowiada?? A jak?e, znam wiele historii. Najmuj? ci? od tej chwili. Co mam robi? - pytam. - Byle ?adnego szachrajstwa. Panie Nieskalany - powiada. -Masz u mnie wikt przez ca?? drog?, znajd? ci tam robot?. Ja wezm? po?ow? tego, co zarobisz, ni grosza wi?cej. Zgoda - rzek?em i poda?em mu r?k?. Teraz, s?ugo mój, b?dziem obiadowa?. Nie musisz sta? za mym krzes?em z dwóch powodów: po pierwsze nie mam krzes?a, po drugie wi?cej ceni? kole?e?stwo nad stan. Wyci?gn?? z sakwy mi?so, drób i pieczywo, z tuzin gatunków korzeni zawini?tych w lniane ga?ganki i królewskie wino. Nigdym nie ucztowa? wykwintniej ni? wówczas z sakwy ?ebraka, mego obecnego pana. Gdy?my zacnie podjedli, chcia?em rusza? w dalsz? drog?. Powiedzia? jednak: Nie godzi si? na s?u?bie pogania? panów i to tu? po posi?ku, gdy cia?o wymaga odpoczynku, umys? za? sk?ania si? ku rozmy?laniu. Leg? na plecach, patrzy? spokojnie w niebo i zastanawia? si?, czy s? ?ebracy na tamtym ?wiecie. Odpowiedzia?em, ?e znam jednego imieniem ?azarz. Czy potrafi lepiej ode mnie robi? kad?ubek? - zapyta? z odrobin? zazdro?ci. O nie - odrzek?em - ?azarz, cho? ?ebrak, by? uczciwy, ?ywi? si? okruchami ze sto?u bogacza i psy liza?y jego rany. S?ugo - powiada na to - wykry?em w tobie brzydk? wad?: k?amiesz bez pomiarkowania. Gdy dudek bierze si? do ?gania, tyle to warte, co igraszki z diablim ogonem. Prosz? Boga, by? si? lepszym okaza? w malowaniu ni? strojeniu figlów, inaczej obiad mój poszed? na marne. ?ebracy nie jedz? okruszyn, jeno spijaj? ?mietan?, psy za? nie li?? naszych ran, bo s? sporz?dzone za pomoc? jaskru, gorczycy, trutki na szczury lub gryz?cych kwasów - a tego wszystkiego nie psy, lecz nawet ?winie nie cierpi?. Robi? swoje rany wedle w?asnej recepty, ale ?aden pies nie li?nie ich po raz drugi. Ani chybi, kiepskim zrobi? interes. Boj? si?, ?e? nie tylko ?ó?todziób, ale i ?garz. Nie raczy?em nawet odpowiedzie? na te k?amstwa, którymi oskar?a?by niebia?sk? nawet niewinno?? jako fa?sz za to jeno, ?e nie by?a jednej z nim my?li. Wsta? i ruszyli?my w drog?, by stan?? na placu, gdzie ledwie w odleg?o?ci stajania od siebie by?y dwie niewielkie gospody, tu? przy drodze po?o?one. Sta?! - rzek? mój pan. - Oba szyldy sp?owia?y do szcz?tu, tym lepiej dla nas. Wejd? do ?rodka. Unikaj gospodarza, oczaruj ?on?, zachwalaj pod niebiosa ich gospod?, gani?c jeno co nieco szyld i rzeknij, i? odmalujesz go za bezcen. Wszed?em wi?c, powiedzia?em niewie?cie, ?e jestem malarzem i chcia?bym tanio odnowi? jej wywieszk?; odprawi?a mnie jednak niech?tnie. Wracam do pana. Zrz?dzi: Palce masz jeno, a j?zyk gdzie? Z?y zrobi?em interes! Chod? ze mn? i s?uchaj, jak trzeba niewoli? czapk? i papk?. Wysoki parkan oddziela? obie gospody. Mój pan ukry? si? na chwilk? za p?otem i wyszed? zmieniony w uczciwego kupca. Weszli?my razem do du?ej gospody i us?ysza?em, jak zachwala j? tak gor?co, a? w?a?cicielka sp?on??a rumie?cem. Widz? tu jednak - dodaje - jedn? tylko male?k? usterk?, god?a na szyldzie macie sp?owia?e. Rzeknijcie s?owo, a za jednego srebrnego franka ucze? mój, najzdolniejszy, jaki kiedykolwiek u mnie terminowa?, odnowi je tak, ?e b?d? b?yszcza?y. Niewiasta si? waha?a, ale hultaj powiedzia? jej, ?e w?a?nie uko?czy? prac? w s?siedniej gospodzie, która teraz l?ni jak gwia?dzisty firmament. S?yszysz, ma??onku?- zawo?a?a.- 'Trzy ?aby' odmalowa?y swe god?a na szyldzie. Czy? pozwolimy, aby za?mi?y nasze Cztery Je?e. Malowa?em tedy, a pan mój sta? obok jak lord, rzucaj?c ?wiat?e rady i mrugaj?c, abym nie zwraca? na nie uwagi. Zarobi?em w ten sposób srebrnego franka. Ruszyli?my z powrotem pod 'Trzy ?aby (po drodze przebra? mnie i przypi?? brod?), gdzie naopowiada? pochlebstw o Trzech ?abach i o tym, jak przyozdobi? 'Cztery Je?e'. Trzy biedne naiwne ?abki wskoczy?y w zastawione sieci, a ja zarobi?em drugiego srebrnego franka. Po wyj?ciu odszuka? swe szczud?a, wys?a? mnie naprzód drog?, a sam pokaza? drukowane rany (tak w?a?nie je zwa?) i wszystkie kalectwa pod 'Czterema Je?ami', za co obdarzono go ?ywno?ci? i pieni?dzmi. Chod?, dzielimy si? po równymi) - powiada. Da?em mu franka. Dobrym zrobi? interes, mistrz z ciebie w rysunku, jeno potrzebujesz zbyt wiele czasu. Wyja?ni?em mu, ?e uczciwy rzemie?lnik nie mo?e pracowa? i dobrze, i szybko. To rób szybko - rzecze. Powiedzia?, ?e b?dzie mnie zwa? Dziubaskiem, a ja mog? go nazywa? Kuternog?, poniewa? pozna?em go przy tej w?a?nie metodzie. W nast?pnym mie?cie mój pan Kuternoga kupi? psa?terion i zasiad? znowu na skraju drogi jak ten, który niegdy? s?dzi? Marsjasza i Apollina, szukaj?cych pró?nej chwa?y. Zagra?em na prób?. Nie najgorzej, jeste? muzykalny, Dziubasku - rzuci? ?askawie. - Teraz nastrój w?asne struny. Za?piewa?em s?odk? melodi?, której nauczyli mnie zacni mnisi. I wówczas przypomnia? sobie biedny Dziubasek, niegdy? Gerard, o dzieci?stwie, o mi?ym domu i ?zy nap?yn??y mu do oczu. Gdy. podnios?em g?ow?, ujrza?em twarz mego pana; wygl?da? jak wyrostek, któremu z?ojono skór? lub pij?cy najpaskudniejsze lekarstwo. Rany boskie, sko?cz to zawodzenie, bo mnie brzuch rozboli powiada - ?aden ch?op nie wyci?gnie z kabzy z?amanego grosza, mleko ski?nie w piersiach matek, byd?o skoczy do rzeki, by jeno tego nie s?ysze?. ?obuzie przewrotny, na tom ci kupi? pi?kny, nowiutki psa?terion, ?eby rozmy?la? o ?mierci? S? przecie pie?ni, co raduj? serce i nape?niaj? kiesk? minstrela. Za?piewa? tak? blu?niercz? i w dodatku spro?n? stanc?, ?em odskoczy? na bezpieczn? odleg?o??, by piorun, który we? trafi, nie zniszczy? naszego psa?terionu. Skoro jednak z powodu zimy piorun nie uderzy?, rzek?em: (Mi?osierny jest Pan nasz. Gdybym sam dzier?y? piorun w d?oni, by?aby to ostatnia twoja spro?no??, ?ajdaku o plugawym j?zyku . O co ci chodzi, Dziubasku - zapyta?.- Alem z?y zrobi? interes! Masz przewrotne serce dogmatyka!)) Poradzi?em mu tedy aby dmu cha? we w?asn? kasz? i nie miesza? si? do mnie, nigdy bowiem spro?nymi pie?niami nie zha?bi? mojej rodziny. Przy pierwszym tedy ognisku, co je rozpalimy przy drodze - powiada zgry?liwie - k?ad? swój instrument na podpa?k?, cho? straw? na nim ugotujemy, bo twoje: Ludkowie, ponure nasze twarze po?cimy, oczy?ci? chc?c sumienia przez nos miauczenie grzech wyma?e w?ród j?ków niech p?yn? Boskie pienia nawet na to si? nie zda. Tyle samo co w?drowa? przez Lotaryngi?, wo?aj?c: Mulleygrubs, Mulleygrubs, kto kupi m? Mulleygrubs ?li na siebie obaj szli?my dalej. Nagle przysz?a mi pewna my?l do g?owy i poprosi?em, by zanuci? raz jeszcze któr?? ze swych nieskromnych przy?piewek. Rozchmurzy? si? i pocz?? wy?piewywa? spro?no?ci jak s?owik. Zatka?em palcem uszy: Bez s?ów; sam? melodi?! Bacz, Ma?gorzato, jak wielka jest chytro?? Z?ego: z najpodlejsz? tre?ci? najwdzi?czniejsze piosnki ??czymy. " Katarzyna: - ?wi?ta to prawda! Sybrandt: - Sk?d wiecie, matko? Korneliusz: - He, he, he!... Eliasz: - Cisza, niespokojne nicponie, dajcie mi s?ucha? ch?opca. On od was m?drzejszy, m?drszy nad swe lata. „ Có? to znowu za b?aze?stwa? - zapyta? mój pan, lecz mimo to us?ucha? i nauczy?em si? trzech spo?ród jego melodii, nie pozwoli?em jednak, aby Kuternoga odgad?, com zamy?la?. Koniec wie?czy dzie?o - powiada przys?owie. Tymczasem zrobi?a si? noc, blisko by?o miasteczko i ka?dy ruszy? do innej ober?y. Mój pan nie chcia? rozsta? si? ze swymi ?achmanami i ranami a? do rana, ja za? nie mia?em ochoty wej?? do gospody w kompanii obdartusa. Mieli?my zatem spotka? si? o brzasku na drodze. Mieszkiwali?my wi?c osobno, spotykali?my si? rankiem, rozstawali wieczorem za miastem. Gdym budzi? si? o pó?nocy i rozwa?ai, dobre my?li przychodzi?y mi do g?o.wy, a serce wnet jasno pojmowa?o. Przypomnia?em sobie, ?e? ty, Ma?gorzato, sprzeciwia?a si? zabraniu kieski burmistrza. To kradzie? - rzek?a? - jakkolwiek chcia?by? to nazwa?. Alem chcia? by? m?drzejszy ni? lepsi ode mnie; dobro, co trafi?o do mnie z kradzie?y, inni mi ukradli. Lekko przysz?o, lekko posz?o. Powiedzia?em wtedy sobie: Niebiosa nie okrutne s?, lecz sprawiedliwe - i ?lub z?o?y?em, ?e gdy jeno zdo?am, ode?l? burmistrzowi wszystko co do szylinga. I wyruszy?em tego ranka smutny, lecz pe?en nadziei. Sumienie moje by?o l?ejsze, gdy kieska przepad?a. Pan mój sta? o kulach przy rogatce. O?wiadczy?em mu, ?e wol? inne przebrania. ?ebracy nie mog? wybredza? - odpar?. Po nied?ugim czasie prosi?, bym go rozwi?za?, albowiem poczu? si? marnie. W g?owie mu si? kr?ci?o. Powiedzia?em mu, ?e nie mo?e by? zdrów, wykoszlawiaj?c natur?. Nie odpowiedzia?, wygl?da? jednak przestraszony, r?k? podpiera? g?ow?. Niebawem j?kn??, upad? na ziemi? i wi? si? w okrutnej m?ce. Przerazi?em si? i nie wiedzia?em, co uczyni?; chcia?em go podnie??, ale by?o z nim coraz gorzej; straszliwie zgrzyta? z?bami, toczy? pian? z ust; cia?o wygina? w ?uk, wstrz?sa?o nim do góry i w dó?. Odprawi?em egzorcyzmy, ale jeszcze gorzej mu si? zrobi?o. W niedalekim rowie by?o troch? wody, niezbyt czystej; ale skoro biedaczysko walczy? ze ?mierci?, nape?ni?em kapelusz i przybieg?em p?dem, by cuci? go wod?. Tymczasem mój pan w nos mi si? roze?mia?. No, Dziubasku, nie zapomnia?em jeszcze swego zawodu, jak wida? po twej bladej g?bie. Sta?em, trzymaj?c ociekaj?cy wod? kapelusz, i patrzy?em szeroko otwartymi oczami. Czy?by to udawanie? Dlaczego nie? - odrzek?. - Prawdziwy napad choro?ci to rzecz straszliwa, ale gdzie mu tam równa? si? z moim! Sztuk? udoskonala natur?. Ale? patrzaj?e, jeszcze cieknie ci krew z nosa - zauwa?y?em. Wielkie rzeczy, podrapa?em s?omk? nozdrza. Toczy?e? pian? z ust. Ma?y kawa?ek myd?a robi mas? piany - wyci?gn?? z ust kruszyn? wielko?ci fasolki. - Podzi?kuj, Dziubasku, swojej dobrej gwie?dzie, co przyprowadzi?a ci? do godnego mistrza. Co dzie? nowa nauka. Jutro wyuczymy si? jeszcze cul-de-bois i innej wiedzy. Dzi? zawdzi?czasz mi ksi?cia op?tanych i wszelkich innych fajnych towarzyszy. Dumny, zapomnia? o wczorajszej sprzeczce, rozgada? si? szeroko o ?ebrakach i o mnie, który dot?d s?dzi?em, ?e ?ebrak to ?ebrak i na tym koniec; wymieni? nazwy i jako?ci co najmniej trzydziestu gatunków mistrzowskich i zr?cznych ?ebraków we Francji, Niemczech i Anglii - trzech do? nale??cych prowincjach; tak bowiem ubogi a pyszny ?ajdak zwie owe trzy królestwa, gdzie - s?dz? - dyby by?y dla? tronem. Blisko ju? nast?pnego miasteczka kto? pozostawi? taczki i poszed? na obiad. Obwie? rzecze: Zwin? si? w k??bek i wejd? na taczki. Powieziesz biednego starego tat? i tak przy mym kalectwie a twej pobo?no?ci obedrzemy durniów z grosiwa. Odmówi?em. Zgodzi?em si? pracowa? dla niego, ale nie przy?o?? r?ki do ?ebraniny. A popychanie taczek z 'prosz?cym' to nie praca? - pyta. - I rzu? jeszcze tamten ma?y kamie?. Czekaj, przybrudz? go nieco i przysi?gam, ?e to kawa?ek ?wi?tego grobu, a ty wieziesz go wraz ze mn? z Jeruzalem". Ja na to: Mo?e to i praca, mo?e nawet ci??ka - wie?? takie dwa ?garstwa, cz?eka i kamie? - ale nieuczciwa. To zabawa z czarcim ogonem, jak mówi?e?. Poza tym, panie mój, jak nast?pnym razem b?dziesz mnie kusi? do ?otrostwa, nie mów do mnie o mym biednym starym ojcu. Przypomnia?e? mi o mym prawdziwym rodzicu, najuczciwszym cz?owieku w Holandii. W niezgodzie jeste?my teraz, niestety. Cho? go obrazi?em, wstydu nie ?ci?gn? na? nigdy. Droga Ma?gorzato, gdy ?otr ów rzek? twój stary, biedny tato , zda?o mi si?, i? nó? przebi? me serce. Dobrze - rzek? ponuro mój pan - wiem, ?em z?y interes zrobi?. Zatrzyma? si? i popatrzy? na przydro?ne drzewo, mówi?c: Przeczytaj, co na nim napisane . Przygl?dam si? i nic tam nie widz? jeno wyrysowany d?ugi czworobok. Mówi? mu to. Du?o po?ytku z twej mnisiej uczono?ci -rzecze. Nieco dalej znów pos?a? mnie, bym czyta? na murze. Tam znów ma?e kó?ko wyskrobane gwo?dziem lub ko?cem no?a na kamieniu, w kó?ku dwie kropki. Mówi? mu to. A on: Dziubasku, ten prostok?t to ostrze?enie. Jaki? dobry w?ócz?ga, co mija? to miasto udaj?c si? na zachód, pozostawi? je dla nas. Znaczy to: niebezpiecznie. Ko?o z dwiema kropkami wyry? inny z naszego bractwa, by uprzedzi?, ?e ten, co pisa? - mo?e Rolu? Kr?pak, mo?e Trybuch lub Wnykarz - zosta? tu capni?ty za proszenie i siedzia? dwa miesi?ce w ciupie. Ponosi? go zapa?. Co tu gada? o twych zakichanych ksi??kach, co wejd? w sakwy. Ja trzy ksi?gi mam: Francj?, Angli? i Niemcy - jednym wsz?dzie pisane j?zykiem, który rozumiej? bracia moi we wszystkich krajach; i to nazywam uczono?ci?. Skoro tu bij? za rany i wi??? za kalectwo - hyc! do mej przebieralnio - skoczy? za p?ot i powróci? zamo?ny. Mijali?my niedu?? mie?cin?. Usiad?em na pagórku i tak jak ucze? golibrody ostrzy brzytw? na kamieniu, pierwszy raz spróbowa?em psa?terionu w tej osadzie, obawiaj?c si? wielkich miast. Nastroi?em instrument, delikatnie tr?caj?c struny dwoma drewnianymi m?oteczkami, i za?piewa?em g?o?no i czysto, jak czyni? tamtejsi minstrele: Qui veut ouir qui veut savoir g?upstwo jakie?, nie pomn? co. Otoczyli mnie gromad? wie?niacy - m??czy?ni i niewiasty; przesta?em tedy ?piewa? i opowiedzia?em im przy wtórze psa?terionu krótk?, lecz nader weso?? opowie?? z ?y wotów ?wi?tych, które s? m? podr?czn? ksi??k? i zbiorem uciesznyc?i opowie?ci. A kiedym sko?czy?, uderzy?em w struny i zagwizda?em jedn? z diabelskich melodyjek Kuternogi, przygrywaj?c sobie na ps??terionie w dodatku. Wiesz, ?e Niebiosa obdarzy?y mnie rzadkim kunsztem d?wi?cznego i dono?nego ?wistu. Gwizda?em weso?o i g?o?no t? ?yw? piosneczk?, uderzaj?c wolniej w struny, gdy melodia p?yn??a ?wawo, a lekkim rytmem wtóruj?c powa?niejszej. Czasem dobywa?em wysokiego i dr??cego d?wi?ku jak skowronek w powietrzu - ludzie ma?o mnie nie zjedli z zachwytu. Gdy rozejrza?em si? wokó?, ujrza?em, niestety! mego pana, który da? upust swym sk?onno?ciom i ustawi? na ziemi kapelusz, do którego sypano miedziaki. S?dzi?em, i? rzecz? okrutn? jest gwizdem wy?udza? chleb z kieszeni biedaków, przerwa?em tedy i umkn??em, cho? nie mog?em uciec chy?o, bo dum ch?opów i niewiast ?ciska? mnie rozczulony mocno, zion?c czosnkiem. (Có?, panie mój - rzek?em - tak? robot? nazywam dzieleniem czarta na dwoje i zabraniem sobie jego lepszej po?owy. On na to: Dziubasku, dobry zrobi?em interes . Potem kaza? mi poczeka? na miejscu, sam bowiem idzie do Ziemi ?wi?tej. Skoczy? przez niski murek na cmentarz, gdzie grabarz w ow? chwil? kopa? grób. Mój pan targowa? si? z nim przez chwil? i wróci?, dzier??c ko?? palcow?. Dopiero po obiedzie dowiedzia?em si?, czemu zwa? cmentarz Ziemi? ?wi?t?. Malowa?em w?a?nie god?a na szyldzie ma?ej gospody, a on siedzia? przy mnie nader cichy i spokojny, statecznie przycinaj?c i poleruj?c ko?ci. Zapyta?em go, czy s?odka jest uczciwa praca? Jak woda kryniczna - zadrwi?. Co robisz? spyta?em. Ko?ci, by zagra? z tob?. Lub te?, uczciwszy uszy, kciuk ?wi?tego Antoniego i ma?y palec ?wi?tego Marcina dla pobo?nych. Wagabunda! Teraz wiesz, s?odka Ma?gorzato, jak wygl?da nasze ?ycie w czasie w?drówki w stron? Renu. Dwie moje umiej?tno?ci, które najmniej ceni?em i na które najmniej liczy?em, by mog?y da? mi chleb, mile wsz?dzie przyjmowano. Jestem zbyt ubogi, aby obawia? si? rabusiów, lecz zdolny utrzyma? w drodze nas obu, pana i s?ug?, albowiem wieczorami cz?sto malowa?em portrety ober?ysty i jego damy. Przeto wychodzi?em z gospody bogatszy, ni?em do niej wchodzi?, co rzadko komu si? zdarza. Pan mój gardzi? jednak takim ?yciem bez odmiany. Lubi? wzloty i upadki - o?wiadczy?. I nie brakowa?o mu ich na pewno. Jednego dnia uzbiera? wi?cej srebra ni? ja w trzech dniach; innego, je?li wierzy? jego gadaniu, zamiast miedziaków , co znaczy grosze , ca?y dzie? obrywa? kopniaki. Nawet wówczas w duchu pogardza? moj? biedn?, akuratn? duszyczk?, lekcewa?y? moje sztuki, zachwalaj?c swoj? w?asn?: udawanie. Ale czasami traci? kontenans. Przechodz?c przez miasto Aix, napotkali?my ?ebraka, który szed? przywi?zany za r?k? do wózka, a za nim kroczy? kat, biczuj?c nagie, skrwawione plecy w?ócz?gi. Ów pot??ny drab nie okazywa? najmniejszej skruchy, ja za? j?cza?em przy ka?dym uderzeniu, a pan mój spu?ci? nisko g?ow?. Wcze?niej czy pó?niej, Dziubasku - rzek?. - Wcze?niej czy pó?niej... Patrz?c na jego strapion? twarz zrozumia?em, co ma na my?li. W innym, po?o?onym nad du?? rzek? mie?cie, nazwa ulecia?a mi z pami?ci, podchodz?c do mostu przystan?? dr??cy. Co si? sta?o ? - spyta?em. Czy? ?lepy - powiada. - Tu czyni? sprawiedliwo??. Przeto potrzebowa? jeno ?odzi, aby na niej przep?yn?? rzek?, ale, jak mówi przys?owie, wpad? z deszczu pod rynn? , przewo?nik natychmiast bowiem powiedzia?, w czym rzecz: skazano m??czyzn? i kobiet? za kradzie? szklanych okien z domów; m??czyzn? powieszono o ?wicie, a ga?ganic? maj? topi?. Och, biada mi! W?a?nie zrzucono j? z mostu i wpad?a niedaleko od nas w wod?. Ach, Ma?gorzato, ten plusk ?mier? zwiastuj?cy! Jeszcze teraz d?wi?czy mi w uszach. Ale mia?o sta? si? co? jeszcze gorszego. Mimo i? by?a skr?powana, wyp?yn??a na powierzchni? i krzykn??a: Ratunku! Ratunku! S?ysz?c g?os niewie?ci, co pomocy wzywa, zapomnia?em o wszystkim, omal nie skoczy?em do wody, i na pewno bym to zrobi?, ale wio?larz i Kuternoga wzi?li mnie pomi?dzy siebie, a za chwil? pacho?ek kata, który czeka? w ?odzi, zaczepi? zakrzywionym dr??kiem o jej d?ugie w?osy, pchn?? na g??bin? i sko?czy? ?ycie nieszcz?snej. Och! gdyby? ?wi?ci szybko odpowiadali na nasze wo?anie ratunku. Biedny Kuternoga j?cza?, ja szlocha?em i bi?em si? w piersi: O Panie, z czegó? stworzy?e? serca ludzkie? " Ma?gorzata przerwa?a czytanie, a ?zy p?yn??y jej po policzkach. Gerard, p?acz?c w Lotaryngii, zmusi? j? do p?aczu w Rotterdamie. Mile dziel?ce j? od ukochanego nie wi?cej dla niej znaczy?y ni? rozmiar pokoju. . Eliasz, wzruszony urywkami listu i kobiecym urokiem lektorki, powiedzia? do?? ?agodnie: - Odpocznij, dzieweczko. Zdaje mi si?, ?e kto? z was znalaz?by sto?eczek, aby mog?a oprze? nogi. Jej czas ju? blisko. - Ch?tnie zrobi?abym dla niej o wiele wi?cej, gdybym tylko mog?a si? odwa?y? - powiedzia?a Katarzyna. - Masz tu, Korneliuszu - wyci?gn??a w?asny ma?y drewniany podnó?ek i zacny m?ody cz?owiek, który nienawidz? Ma?gorzaty dzi? wi?cej ni? kiedykolwiek, musia? wzi?? sto?eczek i wsun?? jej ostro?nie pod nogi. - Bardzo jeste?cie dobra, pani - szepn??a. - Zaraz b?d? czyta? dalej, jeno tym mog? si? wam odwdzi?czy?. „Widz?c, i? mój pan szary jak popió? i srodze przej?ty, mia?em nadziej?, ?e to okropne wydarzenie w por? go ostrze?e, i stara?em si? sprowadzi? go ze z?ej drogi, rozprawiaj?c o grzesznikach i nieuchronnym ich ko?cu! Za pó?no - rzecze - za pó?no! - i zgrzytn?? z?bami. Odrzek?em na to, i? za pó?no jest umi?owanym s?ówkiem szatana, który lubi podsuwa? je skruszonym grzesznikom. Grzeszniku, nie to? w rozpaczy, wszak Bóg ci wszystko wybaczy. Za pó?no - powtórzy?, zaci?? z?by i twarz wykrzywi?, jakby ?mije k?sa?y go w serce. Lecz, ukochana moja, by?y to my?li niesta?e jak p?yn?ca woda. Jeszcze nim opu?cili?my miasto, ?piewa? weso?o. Za bram? grodu inny opryszek wisia? na ga??zi niewysokiego drzewa, mo?e jard nad ziemi?. To przerwa?o ?piew w?ócz?gi, ale gdy uszli?my nast?pne stajanie, uda?, ?e zgubi? swój ró?aniec i zawróci? k?usem z niegodziwym zamys?em, jak si? o tym dowiesz. Szed?em powoli naprzód, cz?sto przystaj?c, on za? nadbieg? ku?tykaj?c o jednej nodze, i to przewi?zanej. Zapyta?em go, jak tego dokona?, bo rzeczywi?cie robota by?a mistrzowska. To moja tajemnica. Je?li chcesz j? pozna?, musisz wst?pi? do bractwa. Przeszli?my w?a?nie w?sk? uliczk?; przy wej?ciu wykry? znów napis na kamieniu, mówi?cy ?ebrakom znakiem ma?ych wide?ek, ?e t?dy nale?y si? kierowa?. To o tym domu - powiedzia?. - Nie odchod? daleko. Wszed? do wn?trza i wyszed? z groszem, ?ywno?ci? i winem. Klepn?? si? dumnie po swej jedynej nodze: To ona, noga, mój parobek, za?atwi?a dzi? spraw?. Potem rozwi?za? opask? i zadowolony ukaza? mi dziur? w ?ydce, do której mog?aby? w?o?y? r?k?. Gdybym nie zna? jego sztuczek, ta noga sk?oni?aby mnie do oddania ostatniego grosza. Znowu mijali?my jakie? gospodarstwo. Skierowa? si? w t? stron?. Sta?em na drodze dumaj?c, czy nie uciec i nie porzuci? go, nie nara?aj?c si? na wstyd przed sob?. Jeszczem nie zdecydowa?, gdy przy wtórze ogromnego ha?asu wypad? na drog? mój pan, a kmie? wraz z parobkami ok?ada? go kijem. Kuternoga ucieka? ku mnie krzycz?c i kulej?c, albowiem wie?niacy nie ?a?owali razów. Czeka?y go zreszt? gorsze jeszcze k?opoty. Jaki? z?o?liwy drab spu?ci? z ?a?cucha ogromnego jak m?ody osio? psa, który podbieg?, warcz?c, za w?ócz?g? i, dopad?szy go, zbi? natychmiast z nóg. Widz?c, ?e ?mier?, do której by? tak nie przygotowany, grozi nieszcz?snemu, ?ajdakowi, wyci?gn??em sztylet i z krzykiem skoczy?em na ratunek. Zanim zdo?a?em si? zbli?y?, olbrzymi pies urwa? ?ebrakowi sztuczn? nog? i pobieg? warcz?c na swe legowisko. Kuternoga rozplata? w?ze? i gna? z rozwianym w?osem, op?dzaj?c si? przed nie istniej?cymi psami, kr?ci? kulami m?ynka w przód i w ty? jak oszala?y wiatrak. Uciek? a? do drogi. Szed?em za nim bez po?piechu i zasta?em go obiaduj?cego. Przekl?te brzechuny! - powiada. I nic innego nie s?ysz? podczas obiadu jeno: Przekl?te brzechuny . Stwierdzi?em, ?e ?yczy?bym sobie wiedzie?, kim s?, nim b?d? je przeklina?. Brzechuny? To znaczy psy. Nawet tego nie wiess? Alem kiepski zrobi? interes. No dobrze, dobrze, jutro b?dzim w Niemczech. Ludzie tam Wielce radzi s? muzyce i nie prze?laduj? . ?ebraków, je?eli nie s? przy tym oszustami, wtedy topi? nas bez lito?ci, czarty przekl?te! Doszli?my do Strasburga. Patrza?em na Ren z sercem pe?nym t?sknoty. Nurt tak by? szybki! Zda?o mi si?, i? p?ynie by otuli? Sevenbergen swymi mi?kkimi falami. Kawa?ek drewna i wios?o mog?yby mnie bez trudu ponie?? ku tobie, ?pi?c nawet p?yn??bymw stron? domu. Bolesna to by?a pokusa. Pomy?la?em jednak, ?e rodzina przyjmie mnie nie?yczliwie, wyszydz? s?siedzi, gdy wróc? nie, jak pragn??em, zwyci?ski, jeno taki jak teraz: pobity i okryty nies?aw?, która spadnie równie? na ciebie - i powstrzyma?em sw? ch?? powrotu; wzdychaj?c i spogl?daj?c poza siebie na Ren kochany, odwróci?em zasmucon? twarz i z ci??kim sercem skierowa?em kroki ku Augsburgowi" - Biada mi, pani, biada! Wybaczcie mi, dobry panie Eliaszu! Nie mog? nigdy czyta? tego ust?pu bez odpoczynku. Trac? oddech. Niestety! Czemu? nie pos?ucha? g?osu serca? Nie do?? jeszcze przeszed? niebezpiecze?stw, czy zbyt ma?o zazna? smutków? Biada mi, biada nieszcz?snej! List wypu?ciwszy z r?ki, opad?a na por?cz krzes?a jak z?amany kwiat. Zastuka?o co? po pod?odze, to ma?a Kasia z zarumienion? buzi?, p?on?cymi oczami, przyku?tykala o kulach, pragn?c j? pocieszy?. - Wody, matko - zawo?a?a. - Boj? si?, ?e zemdleje. - Nie, nie, nie obawiaj si? o mnie - szepn??a cicho Ma?gorzata. -Nie chc? sprawi? k?opotu. Twoja dobro? ju? pokrzepi me serce, s?odka panienko Kasiu. Je?eli si? ty troszczysz o mnie, Niebiosa nie mog? odmówi? opieki. Katarzyna: - S?yszysz, ma??onku? Eliasz: - Tak, ?ono, s?ysz? i wyci?gam wnioski. Kasia powróci?a na miejsce, a Ma?gorzata czyta?a dalej, „Niemcy bardziej ni? Francuzi lubi? mie? god?a na szyldach. Mia?em do?? roboty ka?dego dnia. Podczas gdy malowa?em, mój pan mnie opuszcza?, zrzuca? ubiór, przyobleka? si? w ?achmany i ka lectwa i rusza? skuba? g?si , jak zwa? swe zaj?cie. Co uczyniwszy, wraca?, ??da? po?owy mego zarobku, ?widruj?c niespokojnymi oczyma pyta?, czy potrafi?bym by? takim n?dznikiem, by dzieli? dochody na trzy cz??ci, miast na dwie. A?em zagrozi? mu wreszcie, ?e mo?e na dodatek oberwa? po ?bie za sw? podejrzliwo??, bra? wi?c odt?d nale?no??, udaj?c, ?e mi ufa, cho? rozbiegane oczy k?am mu zadawa?y. Pok?ócili?my si? zaraz na pocz?tku w Niemczech. Widzia?em, ?e od ?ony wi?ziennego klucznika kupi? czaszk? i nader gorliwie j? polerowa?. Medytowa?em, jak mo?e nosi? to memento i nie ?a?owa? za grzechy, maj?c przed oczyma kres doczesnej w?drówki? Ali?ci przy?apa?em go, jak sprzedawa? j? jakiej? niewie?cie, wmawiaj?c jej, ?e - to g?owa ?wi?tego Barnaby, dodaj?c bajeczk?, która oszuka?aby nawet Hebrajczyka. Wyrwa?em czaszk? z ich r?k i wrzuci?em do rowu. Ach ty bezbo?ny ?ajdaku! - krzykn??em. - Chcesz jako g?ow? ?wi?tego sprzeda? czaszk? zmar?ego z?odziejaszka, twego brata ? Umkn?? przede mn?. Ale g?upia baba. podrepta?a do rowu, z szacunkiem otar?a fartuchem czaszk? Barnaby czy Barabasza z kurzu i podbieg?a z ni? do domu. Powiedzia?em sobie: Non vult anser velli, sed populus vult decipi." Katarzyna:- Oto pi?kna ?acina. Eliasz: - Co to znaczy ? Katarzyna: - Tego nie wiem, ale poznaj? ?acin?, czy? to nie wystarcza? Gerard jest per?? w?ród mego potomstwa. „Powiedzia?em mu wtedy: Zabieraj swój psa?terion i tu si? rozdzielmy, bo? zbrodzie? prawdziwy z piek?a rodem . Wówczas, o dziwo, mój pan pad? na kolana i b?aga?, abym si? ulitowa? i nie odp?dza? go od siebie. Có? stanie si? ze mn?? Tak bardzom umi?owa? uczciwo??! Ty kochasz uczciwo??? - pytam. Tak - powiada - nie ?eby tak post?powa?, bro? Bo?e i wszyscy ?wi?ci, ale mi?o patrze? na to. Có? to za mi?a rzecz spoziera? na uczciwo??! Dobry Dziubasku - u?wierk?by? z g?odu, gdyby nie ja. Nie kop precz drabiny, na której siedzisz. Zwiesz to sprawiedliwym? Poskrom swój gniew. Miej lito?? nade mn?! Musz? mie? kamrata, a jak?e bym móg? znie?? kompani? takiego jak ja sam po tak uczciwym ch?opcu jako ty? Móg?by mi przecie gard?o poder?n??, aby zrabowa? grosze zaszyte w trzosie. Mam tego niewiele, niewiele... Z tob? w?druj?, któr?dy chc?, a z jakim? ?ajdakiem nie mia?bym odwagi zapu?ci? si? w w?sk? uliczk?. Wybacz mi. Teraz ju? wiem, gdzie ci? boli, b?d? omija? to miejsce, skubi?c jeno ?wieckie g?ski. Zgoda - odpar?em. Przyk?ad dzia?a? na niego. Obieca? by? uczciwym cz?ekiem a? do Norymbergi. A to jeszcze daleka droga. Widz?c, ?e jest tak pokorny, powiedzia?em: Zrzu? te ?achmany i och?dó? si? jak nale?y, ?atwiej mi b?dzie zapomnie?, kim jeste?. Tak uczyni?. Zasiedli?my tedy razem, aby uczci? zgod?. Nadszed? w?a?nie czcigodny pielgrzym w kapeluszu przybranym wie?cem muszelek z Ziemi ?wi?tej i z wielkim ró?a?cem u pasa, o paciorkach niczym kacze jaja, w sanda?ach zamiast trzewików na nogach. Opiera? si?, znu?ony, na d?ugiej lasce i ofiarowa? nam kupno muszelek na sztuki. Mój pan nie chcia?. Chc?c zach?ci? go dobrym przyk?adem, wzi??em jedn?, da?em za ni? dwa grosze biednemu pielgrzymowi, on za? mnie pob?ogos?awi?. Zaledwie odszed?, us?yszeli?my dzikie krzyki i ujrzeli?my ?a?osny widok - m??czyzn? wiod?cego na ?a?cuchu oszala?? kobiet?, odzian? w ?achmany i wyj?c? wilczym g?osem. Gdy zbli?yli si? do nas, nieszcz?sna j??a drze? na sobie ?achmany. M??czyzna prosi? o ja?mu?n? i opowiedzia? swe straszne dzieje. Szalona by?a jego ?on?, on za? nie móg? pracowa? na swym polu i zostawi? jej w domu, gdy? niechybnie podpali?aby obej?cie. Nie móg? te? jej wyleczy? bez pomocy ?wi?tych Pa?skich, ofiarowa? tedy sze?? funtów wosku ?wi?temu Antoniemu, aby zechcia? wróci? nieszcz?snej zdrowie, i teraz musi ?ebra? u mi?osiernych ludzi o pieni?dze. Niewiasta s?ucha?a nas czujnie i nag?e rzuci?a si? na mnie swymi d?ugimi szponami. Zmartwia?em ze strachu - ze sw? p?on?c? twarz?, wywróconymi oczami i paznokciami jak ptasie szpony by?a podobna do diab?a. M??czyzna poci?gn?? ?a?cuch i zacz?? tak okrutnie smaga? j? za to biczem, ?e krzykn??em: Daruj jej, daruj! Nie wie, co czyni - i da?em mu grosz. Gdy odeszli, powiedzia?em: Nie wiem doprawdy, które z nich dwojga bardziej godne lito?ci . Pan mój roze?mia? mi si? w twarz. Nie lituj si? zbyt ?atwo, Dziubasku - powiada. - Gromisz swego biednego pana ubogiego, dobrego i prawie z ko?ciami poczciwego i rozdajesz ja?mu?ny szyba?om Co to znaczy? - spyta?em. Szyba? to oszust, który udaje szale?stwo. Ona nale?y do naszego bractwa, ta oszukanica, i zgrabnie, przyzna? musz?, udawa?a op?tan?. Czerwieni?em si? za ni? i za ciebie. Albo i to; da?e? dwa grosze za muszelk? z Ziemi ?wi?tej, cho? nie przyniesiono jej z dalsza ni? z Normandii. Sam zbiera?em je tuzinami na tym wybrze?u i sprzedawa?em pielgrzymom fa?szywym i prawdziwym, i takim jak ty ?ó?todzióbom. Jak?e?? - spyta?em. - Wi?c tamten czcigodny pielgrzym ?... Tak?e nasz! - krzykn?? Kuternoga. - Jeden z naszych. We Francji zw? ich coquillarts, a tu calmierers. Pomstujesz na mnie za sprzeda? fa?szywej relikwii, a trwonisz zarobek na oszukalników, którzy tym handluj?. Powiadam ci, Dziubasku, nie ma ju? ani jednej prawdziwej relikwii na ca?ej ziemi. ?wi?ci pomarli przed tysi?cami lat, ich ko?ci w proch si? rozpad?y; ale handel relikwiami trwa od niedawna. Czterdzie?ci tysi?cy w?ócz?gów w Europie ?yje ze sprzeda?y szcz?tków czterdziestu czy pi??dziesi?ciu cia?. Och, jakie to widome k?amstwo! Drzazg 'prawdziwego' Krzy?a starczy, by wybudowa? katedr? w Kolonii. Czemu? by biedny Kuternoga nie mia? w tym t?umie zarobi? grosika. Jeste? przekl??y tyran, a nie s?uga, pozbawiaj?c swego pana nale?nego mu udzia?u w?ród takich... synów pielgrzymów zwyk?ych i takich, co z Ziemi ?wi?tej wracaj?, i dominikanów, franciszkanów i braci od ?w, Krzy?a, albowiem oni wszyscy s? z naszego bractwa, tyle jeno, ?e to mistrze, a my praktykanci w chytro?ci. Taki bowiem mia? j?zyk wymowny i d?ugi. Do?? niecnego m?drkowania - odpar?em - i powiedz lepiej, co za kompania tu nadci?ga. Cyganie - krzykn??. - Tak, tak, to pewnie reszta bandy. Nigdy oczy twe, Ma?gorzato, nie ogl?da?y tak pstrokatego t?umu. Na czele szed? drab z chor?gwi? na lancy ze stalowym ostrzem, uzbrojony w wielki d?ugi miecz, odziany w welwetowy kubrak i skórzane spodnie, jakich nigdy jeszcze nie widzia?em na ?adnym ?miertelniku. Nad jego hrabskim ko?pakiem weso?o powiewa?y pióra, na plecach niós? p?k bitego drobiu, a s?dz?, ?e ?ajdak nie zdoby? go uczciw? drog?. Niewiasty i dzieci jecha?y na dwu n?dznych koniach, po bokach ich d?wi?cza?o jak skórzany b?ben, bowiem dzwoni?y o nie kot?y i kocio?ki. Dalej uzbrojony ch?op jecha? na koniu zaprz??onym do wozu pe?nego kobiet i dzieci; w wozie usadowi? si?, ty?em w kierunku jazdy, weso?y, leniwy drab z pik? w r?ku, opieraj?c dobrze obute nogi na wiadrze z wod? ?wi?con?. Obok ?wie?o okocona kotka siedzia?a w?ród koci?t mrucz?c i mru?y?a ?lepia. Na plecach kawalera-jad?cego wierzchem na owym koniu poci?gowym stercza? okr?g?y t?umok, z którego wyziera? kogut i pia? z zapa?em, biedny zawadiaka, dumny, jako inni, ze swych ?wietnych piór, maj?cy za? po temu wi?ksze prawo, jako ?e by?y to jego w?asne pióra. Inna niewiasta, z niemowl?ciem, jecha?a na o?le; jeszcze inna biedaczka ledwie si? wlok?a, tak blisko by?a rozwi?zania, a trzyma?a dwoje dzieci za r?ce, usi?uj?c bezradnie pomóc im w drodze. A dzieci?ta owe wprost ucieszne by?y. Niektóre z nich k?usowa?y na kijkach z ko?skimi g?owami i tak bryka?y i dokazywa?y, ?e w ko?cu owych ma?ych, usta?ych do cna i p?acz?cych je?d?ców zabierano do wozów i uspokajano ku?akiem. Inny, powa?niejszy dzieciak ca?y ton?? w m?skim kapeluszu z piórami; szed? pogr??ony w egipskich ciemno?ciach, a dziewuszka wiod?a go za r?k?. Jeszcze inny niós? olbrzymi rondel na plecach i pot??ny, na trzy stopy wielki gliniany gar na g?owie i ramionach, który poch?ania? go ca?ego, tak ?e równie? szed? po ciemku; prowadzi?a go jednak ukochana, równie jak on sam na trzy stopy wysoka. Gdy przeszli i na?miali?my si? do woli, powiedzia?em: Mimo wszystko lito?? bierze dla ka?dego z tej jarmarcznej bandy, zw?aszcza dla biednej kobiety tak bliskiej po?ogu, która ledwie si? wlec mo?e, a jeszcze, biedactwo, pomaga s?abszym w drodze. " Katarzyna: - Nie, nie, Ma?gorzato. B?d? dzielna, dziewczyno. Nie jeste? przecie? Cygank?. Kasia: - Nie, matko, nie w tym rzecz. S?dz?, ?e pomy?la?a o ojcu. I, kochanie, po có? wprowadzasz j? w pomieszanie swymi uwagami ? Ryszard: - Tego samego jestem mniemania. „Wy?mia? mnie znowu. Zw? si? oni tu boltreger, a ty marnujesz lito??, per?y rzucaj?c przed wieprze. K?amiesz - rzek?em. Czas poka?e, poczekaj, a? rozbij? obóz - odpar?. Zjad?szy posi?ek w?drowali?my dalej i napotkali?my ich obóz rozbity na gromadzkim wygonie obok drogi, pomi?dzy dwoma wielkimi drzewami. Rozpalili ogromne ognisko pod kot?em; z jednego z drzew, pochylonego nad ogniem, zwisa?o ko?l? przywi?zane na ?a?cuchu do rozwidlonej ga??zi; ma?y p?drak wspi?? si? na konar i obraca? w por? ?a?cuch, aby uchroni? mi?so od spalenia. Weso?y drab z piórami na ko?paku no?em dzieli? owc?, jeszcze inny na pie?ku odr?bywa? jej nog?, a kobieta ko?czy?a dumny ?ywot koguta, ukr?caj?c mu ?eb. Pod drugim drzewem czterech drabów gra?o w karty, k?ócili si?, kln?c bez przerwy. Jeden z owych spro?nych oszukalników mia? muszelki na kapeluszu i by? moim czcigodnym pielgrzymem. Niewiasta za?, m?oda i urodziwa, wystrojona jak motyl, reperowa?a pracowicie stos brudnych ?achmanów. Kuternoga rzek?: To w?a?nie owa oszukalnica . Przyjrza?em si? z niedowierzaniem, popatrzy?em raz jeszcze, i prawdziwie tak by?o. U jej stóp siedzia? m??czyzna, który niedawno j? biczowa?. S?dz? jednak, ?e dobrze wiedzia?, gdzie uderzy?, ?le by na tym wyszed?, srodze bowiem nim pomiata?a. Musia? nawleka? jej ig??, co czyni? bardzo pokornie. Tak wi?c jak szyd?o z worka wysz?a na jaw ca?a odgrywana farsa i Kuternoga pouczy? mnie, ?e tak by?o zawsze w obozie z szyba?kami i ich m??ami. Niewiasty tylko na krótk? chwil? pozbywaj? si? swej w?adzy. A poza tym rz?dz?, strojne w b?yskotki, m??czyzna za? nie ?mie si? ani troch? sprzeciwi? takiej Wspó?czu?em niewie?cie, ?e w takiej chwili jest w t?umie, ale mnie ofukn??: Móg?bym raczej litowa? si? nad królowymi i ksi??niczkami domów panuj?cych, które prawo skazuje na publiczne st?kanie. Musz? j?cze? po?ród szlachty i dworaków, wi? si? ze wstydu i ?alu, s? bowiem córami zacnych matek, te za? Cyganki tyle maj? wstydu co wilki lito?ci, a zaj?c odwagi. Ach, Dziubasku, znowu wykry?em w tobie po?a?owania godn? wad? - trwonisz lito??, I dlatego pewnie jej sk?pisz dla twego biednego i dobrego pana, który powolny jest ci w dzie? i w nocy . Podeszli?my bli?ej; mój ?ebrak rozmawia? w jakim? dziwacznym hebrajskim narzeczu, z którego nie rozumia?em ani s?owa. Biedni w?ócz?dzy przyj?li nas grzecznie i niczego nie odmawiali. Do tego, co posiadali, odnosili si? wedle maksymy: lekko przysz?o, lekko posz?o. Gdy ruszyli?my dalej, mój pan rzek?: Oto twa pierwsza lekcja, dzi? nocujemy w Hansburgu. Pójdziesz ze mn? do herszta bandy i zapoznam ci? z ca?ym naszym bractwem. Ujrzysz ?ebraków lossners, dutzers, schleppers, gickisse?, schwanfelders, których w Anglii nazywamy Trz?siportek, sunt vegers, schwiegers , joners, sesseldegers, gensscherers, a we Francji marcandiers czyli rifodes, veranerins, stabulers. Jest w?ród nich niewielu cudzoziemców takich jak my, pietres, francmitonx, po?issons , ma?ingreux, traters, zawadiaki, biczownicy, dmnmerars, glymmerars, jarkmen, patricos, swadders, autem morts, chodz?ce morts ". Dosy?! - krzykn??em, przerywaj?c mu - cieszysz si? jak diabe? wyliczaj?cy sw? szata?sk? progenitur?. Zapisz? sobie na tabliczce wszystkich owych nikczemników i ich przekl?te imiona, wiedza jest bowiem zawsze wiedz?. Ale nie pójd? do nich dobrowolnie ?yw ani umar?y. - I doda?em: Po có? zreszt?, skoro posiadam takiego jak ty towarzysza, w którego ciele doskonale si? mieszcz? wszyscy ?ajdacy tego ?wiata! My?la?em, ?e go tym zgn?bi?, tymczasem oblicze zap?on??o mu dum?, sk?oni? si? nisko, po?o?ywszy d?o? na sercu. Cho? dowcip masz marny, dobry Dziubasku, to maniery zacne. Dobry zrobi?em interes. Uda? si? tedy sam do rotbossa, ja za? stan??em w przyzwoitej gospodzie i tam przy ?wieczce naszkicowa?em konterfekt córki ober?ysty. Za? rano wyszed?em bogatszy o trzy grosze, ale nie mog?em znale?? mego pana. W?drowa?em dalej powoli, a? tu nagle nadszed? od zachodu, przeklinaj?c brzechuny . Czemu? to? Albowiem potrafi omami? durniów, ale nie psy. Namówi?em go wreszcie, aby przesta? kl?? i j?cze?, a opowiedzia? mi swe przygody. Tak tedy zacz??: Usiad?em sobie pod bram? tamtego klasztoru, okryty ranami, które pokazywa?em przechodniom. O, Dziubasku, by?y to najpi?kniejsze rany, jakie kiedykolwiek w ?yciu widzia?e?, i miedziaki sypa?y si? jak grad do mego kapelusza. Niebawem mnisi wracali do domu z jakiej? procesji, wybieg?y im naprzeciw psy klasztorne, przekl?te psiska . Co mówisz, wpad?y i pogryz?y ci?, biedaku ? - spy talem. Gorzej, drogi Dziubasku - odpali?. - Gdyby mnie pok?sa?y, zarobi?bym jeszcze wi?cej grosiwa. Ale durne to, mniemam, jeszcze szczeniaki, wpad?y na mnie, gdy spokojnie siedzia?em, obali?y i dawaj liza? rany, zupe?nie tak jak opowiada?e? mi kiedy?, pod?y ?ajdaku, o psiakach, które li?? w niebie rany owego ?az?gi, ?ebraka z dawnych czasów. Nie, nie - zaprzeczy?em - nigdy nie opowiada?em podobnych rzeczy. Wyt?umacz?e mi, prosz?, co ci to szkodzi?o, je?eli nie pogryz?y, jeno dla zabawy liza?y ? Co szkodzi?o, g?upcze? - odpar?. - Rany znikn??y. Jak to mo?liwe? - zdziwi?em si?. Jak mo?liwe? A jak mog?o by? inaczej? - wyja?ni?. - W?a?nie je na?o?y?em. Czy uwa?asz mnie za durnia, ?ebym wy?era? sobie dziury w ciele trutk? na szczury? Nic podobnego, jestem bowiem artyst? malarzem jako mój s?uga i na?o?y?em sobie rany ze ?wi?skiej krwi, ?ytniej m?ki i kleju. Przeto gdy ludzie ujrzeli, ?e rany znikaj? pod ozorami szczeniaków, j?li rycze? ze ?miechu, a jam poczu? stryczek albo worek nad g?ow?. Podskoczy?em wi?c, krzycz?c: 'cud, cud! Nawet psy z tego ?wi?tego zakonu s? ?wi?te i uzdrawiaj?. Ojcowie zacni - krzycza?em. - Czyj to dzi? dzie?? ?wi?tego Izydora- powiedzia?, który?. ?wi?ty Izydor - wo?am niby w uniesieniu. - Przecie to mój patron, teraz rozumiem!' Prostaczkowie prze?kn?li g?adko mój cud jak przekl?te brzechuny me rany. Ale mnisi wci?gn?li mnie do ?rodka, zatrzasn?li bram? i zacz?li si? naradza?. Mam jednak?e dobre ucho i dos?ysza?em, jak jeden z nich rzek?: Caret miraculo monasterium, co jest ?argonem greckim, mniemam, bo w ka?dym razie nie jest to ?adna ?ebracza gwara. Wreszcie nakazali ?wieckim braciszkom przetrzepa? mnie i wyprowadzili boczn? drog? na go?ciniec i grozili, ?e je?li poka?? si? z powrotem w mie?cie, wydadz? mnie w?adzy miasta i utopi? za jawne szalbierstwo. 'Skorzystaj teraz z ?aski Ko?cio?a - rzekli - i popraw swe ?ycie. Naprzód wi?c, Dziubasku, nie jestem bowiem pewny ?ycia blisko tego miasta. Id?c rozciera? sobie ramiona. Rany boskie, ale? ci braciszkowie t?go mi nak?adli. Ciekaw jestem, co znaczy tamto w mnisim ?argonie. Wyt?umaczy?em mu, ?e znaczy: Klasztor potrzebuje cudu , lecz zastosowanie owych s?ów by?o dla mnie niejasne. Niejasne - krzykn??. - Takie to niejasne jak s?o?ce w po?udnie. Znaczy, ?e zrobi? cud, mój cud, i zbior? ziarno, którem posia?. St?d ch?osta na plecy dobroczy?cy; dlatego precz wygnali cz?eka, który wymy?li? ich przekl?ty cud, pozbyli si? go przy pomocy kija i gró?b. O, ?ajdaki, oszusty! Do twarzy ci - ja na to - z oburzeniem na przebieg?o??. Widzisz, Dziubasku - odpowiada - ja mami? jeno prostaczków, a ci mnisi potrafi? oskuba? z piór skrzyd?a Lucyfera. Ca?y czas u?ala? si? teraz po drodze, ?e nie chowa? si? w klasztorze tak jak jego s?uga. O ile? wi?cej korzy?ci potrafi?by z tego wyci?gn??; I kl?? na psiska. Je?li chodzi o tych mnichów, jest przecie kto? ponad nimi. Na pewno jest Kto? w Niebiosach - odrzek?em - ale co masz na my?li? Za??da on pewnego dnia rachunku od golonych ?bów. I od onych szachrajów - odpar?em. O pierwszej po po?udniu mia?em. wymalowa? szyld, przeto mój pan wysmarowa? g?b?, udaj?c chorego na ?ó?taczk?, i poszed? na ?ebry; do miasta. Przy pomocy pokornego j?zyka i szafranowej g?by nape?ni? szybko kapelusz. Wszystkie miasta jednak?e maj? swych uprawnionych ?ebraków, a jeden z nich by? starym ulubie?cem mieszczan, siadywa? stale przy kruchcie najwi?kszego tamtejszego ko?cio?a pod wezwaniem ?wi?tego Marcina. By? niewidomy, zwano go ?lepy Hans . Spostrzeg?, jak Kuternoga zgarnia miedziaki po drugiej stronie ulicy, pozna? w nim szalbierza po jego sztuczkach i doniós? stra?nikom. I oto ujrza?em swego pana w r?kach pacho?ków, wiedzionego na rozpraw? do ratusza. Poszed?em za nimi wraz z gromad? ludzi. Nie by? ani troch? zmieszany. Nie zbi? go z tropu uroczysty ceremonia? sprawiedliwo?ci ani pami?? o w?asnych wyst?pkach. Wielkim g?osem ??da? doprowadzenia swego oskar?yciela. Odezwa? si? ch?opak ?lepego Hansa, lecz osaczony przez mego pana j?ka? si?, waha?, przyzna?, i? niczego sam nie widzia?, powtórzy? jeno dowódcy stra?y miejskiej s?owa ?lepego Hansa. Jest to zatem ?wiadectwo po?rednie- rzek? mój pan. - Przyjrzyjcie si?, oto stoi Nieszcz??cie spotwarzone przez Zawi??. Sta? tu przede mn?, ?lepa Zawi?ci, i daj folg? swoim k?amstwom. ?lepy Hans musia? tedy wbrew swej woli przyj?? na przes?uchanie. Pan mój tak go przycisn?? pytaniami, tak zm?czy? i dokuczy?, tyle razy w kó?ko pytaj?c, w jaki sposób ów ?lepy cz?ek móg? widzie? wszystko, co si? dzia?o, i to, co si? sta?o po drugiej stronie ulicy? Czemu? to, je?eli nie móg? widzie?, przyszed? tu wznosz?c d?o? krzywoprzysi?zcy, znies?awiaj?c nieszcz??liwego przybysza? Wreszcie ów oskar?yciel wyda? j?k g?o?ny i nie chcia? ju? rzec ni s?owa. Radny miasta rzek?: Zaiste, godny? nagany, Hansie; wi?cej ?e? rzuci? b?ota podejrze? na siebie ni?li na niego . Tu jednak ozwa? si? burmistrz, wspania?y grubas, który, jak mi si? wydaje, mózg te? mia? nieco ot?uszczony, zgani? go i rzek?: Hansa znamy od wielu lat; tak dawno uchodzi on za ?lepca, ?e to ju? wszystko jedno. Wracaj do swej kruchty, dobry Hansie, i niech ten obcy hultaj wyniesie si? z miasta, w którym nie jeste?my spragnieni widoku bólu i ch?osty Pan mój tedy mrugn?? ku mnie; lecz teraz jednak wsta? z ?awy urz?d nik miejski w urz?dowych szatach i z?otym ?a?cuchu - godno?? niezbyt przez nas ceniona, przez niektórych nawet wzgardzona, w Niemczech jednak i Francji wielce szanowana - kat. I rzecze: Jeszcze chwil?, prosz?. Sprawd?my wpierw, czemu oskar?ony nosi takie d?ugie w?osy i tak nisko je sczesuje na boki . Podszed? do Kuternogi, uniós? mu w?osy i, patrzcie ludzie! brakowa?o górnego r?bka uszu! Co to znaczy, hultaju? - spyta? burmistrz. Pan mój wyja?ni? niedbale, ?e nie mo?e ju? sobie przypomnie?, ?ycie bowiem nie szcz?dzi?o mu ciosów i strat. Gdy biedak utraci? nog?, czcigodni panowie, nie baczy na takie b?ahostki. Skoro spostrzeg?, i? to wyja?nienie nie zda?o si? na nic, Kuternoga wymieni? dwie s?awne bitwy, w których jako cz?owiek rzetelny przeciw zdrajcom i buntownikom walcz?c, utraci? po pó? ucha. Ale kat pokaza?, ?e oba ci?cia wykonano jednakowo i w tym samym czasie. To nie partacka ?o?nierska robota,zacni panowie, jeno naszego rzemios?a - powiedzia?. Wobec tego burmistrz zawyrokowa?: Obecne zarzuty przeciw tobie nie zosta?y dowiedzione, lecz cho? dzi? niewinny, by?e? winien w przesz?o?ci, jak ?wiadcz? o tym twe uszy. Skazuj? ci? zatem na miesi?c wi?zienia, zap?at? jednego florena na nowe sukiennice, co je buduj?, oraz osmaganie i wygnanie z miasta, a us?ug? t? wynagrodzisz katu. Wszyscy rajcy zatwierdzili ów wyrok i oto powlekli mego pana do wi?zienia. Wyraz udr?ki w jego oczach zrani? me serce. Próbowa?em zamieni? s?ów par?, ale stra?nik nie zezwoli?. B??dz?c wokó? wi?zienia us?ysza?em gwizd i ujrza?em Kuternog? w w?skim oknie dwadzie?cia stóp nad ziemi?. Podszed?em bli?ej i wi?zie? zapyta?, co tu robi?? Odpowiedzia?em, ?e przykro mi odej?? z miasta bez po?egnania. Wydawa? si? wielce zdziwiony, za chwil? jednak jego podejrzliwo?? jeszcze si? zwi?kszy?a, mia?em bowiem jeszcze jedn? spraw?. Ale nie powiedzia?em wszystkiego: psa?terion. A có? z nim? Nie by? mój, nale?y do ciebie. Chcia?bym ci za? zap?aci? . Rzu? mi zatem talara - powiedzia?. Przeliczy?em pieni?dze. By?o tego talar i dwa grosze. Podzieliwszy talar, rzuci?em mu nale?no?? cz??ciami; trzy razy. Gdy mia? ju? wszystko w r?ku, powiedzia? ?agodnie: Hej, Dziubasku! Tak, panie - odpowiedzia?em. Biedny ?ajdaczyna by? g??boko wzruszony: (My?la?em, ?e szydzisz ze mnie. Ach, Dziubasku, Dziubasku, gdybym si? przekona?, ?e ?wiat jest taki jak ty,, zaczynaj?c ?ycie, lepszy bym z mego dowcipu zrobi? u?ytek i nie siedzia?bym dzi? tutaj. Nieca?ego talara da?em za to brzd?kade?ko - rzuci? mi z powrotem cz??? pieni?dzy, nie chc?c ju? oszukiwa?, nagle - uczciwy - niestety za pó?no. Wzdychaj?c ci??ko powiedzia?: Bo?e prowad? , na po?egnanie. Tak oto mój pan, który wie?e razy wystawia? na prób? ludzk? sprawiedliwo??, teraz sam niesprawiedliwo?ci dozna?. Obci?te uszy nie ?wiadczymy jedynie o winie, lecz o ci??kiej za win? karze. Skoro tak, rachunek by? wyrównany, jednak?e teraz z powodu owej kary ukarano go ponownie. By? co prawda niebezpiecznym ?otrem, pomóg? mi jednak w ?yciu, zrobi? ze mnie cz?owieka. Dzi?ki jego sprytowi szed?em w dalsz? drog? z psa?terionem i p?dzlem, co wi?ksz? mia?o warto?? ni? tamta ukradziona kiesa. Zapas z?ota musia?by si? wyczerpa? z czasem, tak jak wysycha woda w najwi?kszym korycie, a przyrz?dy muzyczne i malarskie podobne s? ma?emu ?róde?ku." Ryszard: - Jak?e rozs?dne s? uwagi tego ch?opca, a przecie p?drakiem by?, kiedy go po raz ostatni widzia?em. Wybaczcie mi, pani, raczcie, prosz? czyta? dalej. „Szed?em wi?c dalej sam, prawd? mówi?c z l?ejszym sercem, bo o ile uczciwy Dionizy mi?? tworzy? aur? podró?y, o tyle biedny kulas j? zatruwa?. Nast?pnego dnia, kiedy mija?em wielkie domostwo, na rozhukanych rumakach wypadli stamt?d je?d?cy: szlachcic w bogatym stroju w asy?cie dwóch pacho?ków. Otoczyli mnie i szlachcic kaza? stan??. Mog?em ?mia? si? jeno w duchu z tego, par? szel?gów stanowi?o ca?y mój dobytek. Zrzucaj kaftan i kubrak - pad?o dalsze polecenie. Odesz?a mnie ochota do ?miechu. Pomy?lcie, ?askawy panie - rzek?em. - Zima przecie. Jak?e prze?yj?, biedaczyna, w?druj?c bez odzienia. Z ust mi t? my?l wyj??e? - odpar? i zrzuci? swój barwny, bogato futrem przybrany kaftan, potem kubrak i poda? mi je. Pacho?ek obja?ni?, ?e to za pokut?. Jego wielmo?no?? mia? przykry wypadek: zdarzy?o mu si? zabi? kuzyna przy kielichu. Wszystko, a? do obuwia, zamieni? ze mn?, wystrojonego jak papug? posadzi? na swego konia i ruszy? przy mym boku w znoszonym odzieniu i z mym psa?terionem na plecach. Teraz, zacny m?odzie?cze, jeste? hrabi? Detstein - rzek? - ja za? by?ym hrabi?, a twym s?ug?. Zagraj uczciwie sw? rol? i pomó? mi zbawi? dusz? krwi? skalan?. B?d? wynios?y i porywczy jak ka?dy szlachcic, ? ja postaram si? by? tak pokornym, jak jeno potrafi?. Odpar?em, ?e zrobi?, co w mej mocy, aby udawa? pana. Ale jak mam go zwa?? Rozkaza? nazywa? go po prostu s?ug?. Mniema? - ?e to najci??ej go udr?czy. Jechali?my d?ugo w milczeniu, albowiem rozwa?a?em t? dziwn? odmian? losu, co z pacho?ka u ?ebraka pana hrabiego ze mnie uczyni?a. ?ama?em sobie nadto g?ow?, jak by to zagra? pana, nie nara?aj?c si? na przebicie szabl?, jak ów nieboszczyk, kuzyn hrabiego. Nie ufa?em pokorze mego zawadiaki, wiedzia?em bowiem, ?e niemieccy panowie s? pyszni jak Lucyfer, a porywczy jak p?omie?. A co do pacho?ków - to mi?dzy sob? chytrze si? u?miechali widz?c w takowym poni?eniu swego pana." - Ach, co to? Gwa?towne uderzenie wygi??o u drzwi zasuw?, która jednak nie pu?ci?a. Drugi cios - i drzwi odskoczy?y do wewn?trz, a do izby wpad? Idzi strojny w z?oto. Wyl?dowa? na pod?odze i zosta? u?ciskany; dowiedziawszy si?, czym s? zaj?ci, rykn??, i? woli s?ucha? Gerarda ni? plotek. Sybrandt wskaza? mu ma?e krzese?ko. Idzi okaza?, jak ceni ow? dworno??, wysadzaj?c Sybrandta z ogromnego krzes?a, na którym sam teraz rozsiad? si? wspania?y i l?ni?cy od przepychu. Sybrandt musia? wcisn?? si? w krzese?ko zbyt ma?e dla wspania?ego kar?a i Ma?gorzato podj??a lektur?. Poniewa? w tej cz??ci listu opisywano miejscowo?ci, które moi czytelnicy na pewno znaj?, a je?eli nie- zawsze mog? je znale?? w tuzinie dobrze znanych ksi??ek, pocz?wszy od Münstera do Murraya, opuszczam t? topografi? i spiesz? do nast?pnego fragmentu, w którym Gerard zamienia swój list w diariusz. Opowie?? Gerarda poprzedzaj?c? dziennik mo?na stre?ci? w ten sposób: Niewiele pocz?tkowo mówi? do swych nowych towarzyszy, s?ucha? raczej, staraj?c si? pozna? ich charaktery. Jego szlachecki s?uga ani te? s?udzy s?ugi nie umieli czyta? i pisa?, tote? napawa? ich szacunkiem, cz?sto zagl?daj?c do owych zapisanych kartek. Jedna zapiska Gerarda brzmia?a: Le peu que sont les hommes. Odkry? bowiem, ?e najbardziej grubia?scy ober?y?ci proch by przed nim teraz zmiatali, nikt nie domy?la? si? syna sukiennika w hrabiowskich szatach ani pana w odzieniu minstrela. Zdumia?o go to wida? niezmiernie, bo rozwija? ten temat z m?odzie?czym patosem i naiwno?ci?. W jednej gospodzie proszony pokornie, aby ofiarowa? jej god?o, zgodzi? si? wynio?le, ale potem sam je wymalowa? ku zdumieniu gospodarza, który dziwi? si?, ?e hrabia si? poni?a, bior?c p?dzel do r?ki. Prawdziwy hrabia sta? z szydercz? min? obok i trzyma? garnek z farb?, fa?szywy za? malowa? na szyldzie trzy czerwone ?le dzie na czym? w rodzaju malta?skiego krzy?a, utworzonego z dwóch miar ?okciowych. Pocz?tkowo plebejscy s?udzy hrabiego zachowywali si? zuchwale, gdy jednak zauwa?y? to szlachcic, zapomnia?, za co pokut? odbywa?, i wyci?gn?? miecz, chc?c poobcina? im uszy wraz z g?owami. Gerard wmiesza? si? i obroni? pacho?ków, ostro karc?c hrabiego. Wreszcie nasta?o ju? mi?dzy nimi porozumienie: szlachetniejszy umys? uzyska? nale?ny sobie pos?uch i pozycj?. S?abo jednak wszed? w rol? barbarzy?skiego szlachcica owych czasów, albowiem serce nie pozwala?o mu okazywa? ani tyranii, ani ch?odu; byli dla? trzema ludzkimi istotami. Stara? si? ich uczyni? szcz??liwszymi od siebie; zabawia? opowiastkami i pie?niami. Hen Pokutnik i S-ka ta?czyli pod melodie gwizdane przez Gerarda i d?wi?ki psa?terionu. Dla w?asnej zreszt? wygody Gerard zarz?dzi?, aby konno jechali na zmian?. Posuwali si? wi?c szybko przez kraj, pokonuj?c przeci?tnie pi?tna?cie mil dziennie. Diariusz „1 stycznia zauwa?y?em powitanie dwojga m?odych ludzi. Ch?opak spotka? dziewczyn?, uca?owa? sw? d?o? i wyci?gn?? j? ku niej. Dziewcz? poda?o mu d?o? z u?miechem. I patrzcie! znajomo?? ju? by?a zawarta i gwarzyli jak starzy przyjaciele. Nigdy dot?d nie widzia?em tak wdzi?cznego i delikatnego pozdrowienia. Oboje m?odzi pochodzili wszak ze skromnej warstwy. Ujrzawszy nadchodz?c? nast?pn? dzieweczk?, powiedzia?em memu s?udze-hrabiemu: Ugnij swoj? dum? dla dalszej pokuty. Podejd? do dziewczyny urodzonej w?ród biedoty; uca?uj sw? d?o? zabójcy, podaj r?k? dziewczynie i zabawiaj j? rozmow?, jak umiesz najlepiej. Mój szlachecki s?uga odrzek? pokornie: B?d? pos?uszny memu panu . ?ci?gn?li?my wodze i patrzali?my, jak podszed? do niej, przes?a? ca?usa. Przyj??a ten gest u?miechem i by?a dla? niezmiernie mi?a, jak zreszt? i on wobec niej. Nagle ca?? gromadk? nadesz?y jej towarzyszki. Tym razem kaza?em hrabiemu, by zdj?? przed nimi czapk? jak przed cesarzowymi. Uczyni? i to; Patrzajcie! dziewcz?ta wyprostowa?y si? sztywno jak ko?ki, nie poruszy?y si? ani nie przemówi?y." Dionizy: - Aj, aj, aj! Przepraszam zacn? kompani?. „Nie zdziwi?em si?, albowiem ju? kiedy? okaza?y niezadowolenie biednemu Dionizemu. Przez ca?y dzie? wypróbowywa? obyczaje dziewcz?t niemieckich. Zawsze zachowywa?y si? tak samo. Gdy odkrywasz przed nimi g?ow?, sztywniej? jak pos?g: dystans za dystans. Ale podej?? do nich z godziw? swobod?, z wiejskim co prawda, ale wdzi?cznym zwyczajem przesiania d?oni? ca?usa - a nie odmówi? w zamian ani podania r?czki, ani zawarcia uczciwej znajomo?ci. ?a?o?? przepe?nia?a me serce na my?l, ?e nie ma Dionizego, aby móg? sobie papla? z nimi, on, który tak lubi niewiasty." (- Tak lubisz niewiasty, Dionizy?) Lektorka szeroko otworzy?a wielkie, fio?kowe oczy, patrz?c ze zdziwieniem na przyjaciela. Dionizy: - Hm! On tak twierdzi, kompaneczko. Na he?m Hannibala, to ich wina, nie moja. Bia?og?owy chc? mie? taki s?odki g?os, bia?? skórk?, w?osy jasne jak s?oneczne promienie, b??kitne oczy i - Ma?gorzata (zaczyna szybko czyta?): „Skorzysta?em w?a?nie z ich ?askawo?ci. Zapyta?em, w jaki sposób potrafi? wyhodowa? ró?e na Bo?e Narodzenie. Musisz bowiem wiedzie?, droga Ma?gorzato, ?e w ca?ych Niemczech dziewcz?ta, ni?szego stanu nosz? jako ozdoby na g?owie jedynie wieniec z ró? (zwany tu „kranz"), który otacza ich w?osy jak laur czo?o Cezara. Ludzie z wy?szych sfer gardz? takim strojem, ale s?dz?, ?e w twoich oczach, jak równie? dla mnie jako malarza, pi?kniejszy jest ni? wspania?e, lecz niezgrabne i sztuczne przybranie g?owy, modne obecnie. Wieniec zdobi w?osy i nie zakrywa tego boskiego przybrania, jakie boska umiej?tno?? przystosowa?a do ka?dej g?owy. Mi?e dziewcz?ta, gdy wypyta?em je bli?ej, opowiedzia?y, ?e p?czki ró?ane ?cina si? latem i uk?ada w wielkim glinianym garnku w takim porz?dku: najpierw warstwa soli, potem rz?d p?czków, a z wierzchu znowu sypi? sól i znów warstw? p?ków u?o?onych w odwrotnym kierunku. Powiadaj? bowiem, ?e gdy p?ki kwiatów dotkn? si? wzajem, umieraj?. I tak dalej: p?ki, sól warstwami. Ka?dy garnek szczelnie przykryty zalepiaj? i przechowuj? w ch?odnej piwnicy. W sobot? wieczór pan domu lub pani, je?li pana nie sta?o, otwiera garnek i dzieli ró?ane p?czki mi?dzy wszystkie niewiasty, wy?szego czy ni?szego stanu, bez uprzedzenia, a potem zamyka garnek na nowo. Te kobiety, które pragn? z p?ków mie? ró?e w pe?ni rozkwit?e, zanurzaj? je na krótko w ciep?ej wodzie lub wstawiaj? do pieca i g?aszcz? delikatnie mi?kk? szczoteczk? zwil?on? re?skim winem i pobudzaj? ni? p?ki, by otworzy?y p?atki. Niektóre perfumuj? kwiaty wod? ró?an?, bowiem wo? ró? ulotni?a si? latem i tylko ich pi?kne cia?a le?? bez duszy w glinianym grobie, czekaj?c zmartwychwstania. Czasem do wianków z p?ków ró? dodaj? z?ocon? ga?k? muszkatu, ale to mi si? nie podoba. Bowiem z?oto, pi?kne samo w sobie, obok ró? jest jeno ?ó?t? glin?. Widok tych dziewcz?t cieszy oczy: jasnow?ose g?ówki kwitn?ce ró?ami na drogach i obok pagórków pokrytych ?niegiem. Pi?kno zimy z chwa?? lata z??czone. Có? bowiem czystszego od zimowych lilii, zwanych ?niegiem, có? tak pi?knego jak ró?e? Mia?aby? ich rysunek, gdyby nie tutejsze przes?dy. Dzieweczka w niedzielnym stroju, we wdzi?cznej pozie, wsparta o w?gie? chaty, której niski dach ugina? si? pod ?niegiem - maj?ca na g?ówce ów kranz, zdawa?a si? letnim kwiatem wyrasta? z zimowej gleby. ?ci?gn??em wodze, chwyci?em o?ówki i p?dzel, aby naszkicowa? j? dla ciebie. G?uptaska, boj?c si? z?ych oczu czy uroków, zakry?a obiema r?kami twarz i uciek?a zdj?ta strachem. Ostatecznie ludzie tu nie s? bardziej przes?dni od ludzi w Sevenbergen, gdzie uwa?ali twego ojca za czarodzieja. Jednak?e w tej chwili korzystam nawet troch? z ciemnoty. Wpierw bowiem, gdy tylko zasiad?em do diariusza, nie mog?em u?o?y? my?li ni s?owa, tak ?ciga? mnie i og?usza? wrzask rozmaitych rzemie?lników, wybuchy ich ochryp?ego ?miechu z dowcipów którego? z owych b?aznów pstro odzianych, których tak wielu na drogach niemieckich. Jaki? smutny to dowcip, który szuka pomocy w spiczastych czapkach z uszami, w ?ó?to-zielonym kostiumie. Prawdziwy dowcip - mniemam - w umy?le si? rodzi. Spotkali?my w Burgundii poczciw? dziewczyn?, troch? swobodn? na mój gust, s?u?ebn? dziewk? w gospodzie, która owija?a sobie ko?o palca wszystkich owych g?upków uciesznych dzi?ki brutalnej sile. Znowu? zbaczam! A przeto pragn?c pozby? si? owych ryków wie?niaczych i nierozumnych krotochwil, macza?em palec w szklance i rysowa?em na stole wielki kr?g wod?, na co wie?niacy patrzyli spode ?ba jak mysz na kota; w owym kr?gu zakre?la?em drugi, mniejszy. Prostaczkowie milczeli; ja za? obok owych kabalistycznych kr?gów uroczy?cie k?ad?em na stole ow? na pergaminie umow?, któr? mia?em jeszcze z domu. Prostaczkowie wstrzymywali oddech. Wtedy spogl?da?em ponuro i powoli mrucza?em: Videamus - quam diu tu fictus morio - vosque veri stulti - audebitis - in hac aula morari, strepitantes ita - et olentes - ut dulcissime nequeam miser scribere. Dr?eli jako li?cie osiki, wymykali si? na palcach jeden za drugim, potem pospo?u, w pop?ochu popychaj?c si?, i zostawa?em sam. Za? najbardziej ze wszystkich stracha? si? b?azen: nigdy ?artowni? rzetelniej nie zas?ugiwa? na o?le uszy. I tak pozbawia?em w?asnych s?abostek tych, którzy wpierw pozbawiali mnie moich, ze wszystkich bowiem wrogów w?drownika najbardziej obawiam si? dwóch bli?niaczych potworów: pana Ha?asu i pana Smrodu. ?wi?ci i m?czennicy, darujcie mi t? zrz?dno??. Przeto pisz? ci te s?owa w spokoju b?ogim i opowiadam te pospolite zdarzenia, niewarte inkaustu, jak równie?, ?e ci? kocham, o czym mówi? nie trzeba, dobrze bowiem wiesz o tym, Ma?gorzato ukochana! Patrz?c na te ró?e latem wyros?e, a zim? rozkwit?e, widz? obraz naszego wiernego afektu; zrodzi? si? w szcz??ciu i u?miechu, przeciwno?ci za? wnet przyda?y mu bólu i zwarzy?y gorycz?. Ale mi?o?? nasza nie utraci?a ni listeczka. Bogu niech b?d? dzi?ki, kwitnie nienaruszona i pi?kna jak niegdy?, osta?a si? przed niech?ci?, szyderstwem, wi?zieniem i wygnaniem jak te s?odkie kwiaty niemieckie w?ród ?niegów zimowych kwitn?ce. 2 stycznia. S?uga mój hrabia, widz?c, ?e jestem ciekaw, zawiód? mnie do stajni ksi?cia panuj?cego nad t? okolic?. W pierwszym podwórcu by?a ko?ska ?a?nia, któr? przyozdabia?y dwadzie?cia dwie kolumny z wyrytymi ksi???cymi herbami. Obok izba ko?skiego lekarza, a tak zaopatrzona, ?e móg?by jej pozazdro?ci? niejeden bogaty aptekarz. Stajni? zbudowano w kszta?t foremnego kwadratu. Przy trzech ?cianach stoi pe?no koni wyhodowanych przez wszelkie nacje. Ka?dy rumak ma przed sob? szklan? szyb?, mo?na na niej zasuwa? zielon? zas?on?, gdy przyjdzie ochota. Na linii ogonów - grube, drewniane s?upy z mosi??nymi okuciami. St?d obróciwszy rur?, poi si? zwierz?ta wod?, tu te? s? schowki na szczotki i ?cierki. Drabiny na pasz? s? wszystkie ?elazne, a ??oby l?ni? miedzi?. Ka?dy ko? jest okryty szkar?atnym czaprakiem, a uprz?? i siod?o wisz? nad rumakiem gotowym natychmiast do galopu. By?o tam nie mniej ni? dwie?cie koni, w tym dwana?cie hodowanych w dalekich krajach. Wrócili?my zachwyceni do naszej gospody, a tam dwaj biedacy-pacholkowie zauwa?yli ze smutkiem: Czemu? to urodzili?my si? jako dwuno?ne stworzenia ? Jeden za? ze stajennych, grzeczny i obdarzony przeze mnie napiwkiem, sta? oto w drzwiach i zaprasza? nas do wej?cia. Zastali?my tam jego z ?on? i dzie?mi w ró?nym wieku, od pi?ciu do osiemnastu lat. ?yli i spali wszyscy w jednej izbie, co wielce zgubn? jest rzecz? dla zdrowia i nader nieobyczajn?. Spyta?em mego s?ugi, czy zna owego ksi?cia? Tak - odrzek? - pi? z nim cz?sto w marmurowej komnacie nad stajni?. Za stó? s?u?y tam ska?a wielce wymy?lnie podrobiona, na której cyplach wisz? naczynia do napitków, a na najbardziej stercz?cym wierzcho?ku stoi pos?g je?d?ca z br?zu, trzymaj?cego dzban z winem; ten, co siadywa? blisko, mia? z niego czerpa?. Pi?knie - powiadam. - Zajmijmy si? tw? pokut?. Szepnij do ucha ksi?ciu, ?e Pan Bóg da? mu ludzi darmo, nie wzi?? za nich ceny jak za konie. Popro? go, aby zajrza? do chat przytulonych do bram ko?skiego pa?acu i zastanowi? si?, czy uczciwie jest dawa? koniom domy, a swoim ludziom stajni? . Odpar?, ?e b?dzie to ci??ka obraza. Ja na to: Musisz uczyni? to delikatnie i wybra? czas odpowiedni . Obieca?, ?e tak uczyni. W dalszej drodze us?yszeli?my ?a?osne krzyki, Jakowe? wielkie nieszcz??cie dotkn??o biedaków: có? to by? mo?e? - spyta?em. Podjechawszy bli?ej ujrzeli?my uczt? weseln?, go?cie szli w tan, jedli i pili smutni i milcz?cy, wo?aj?c od czasu do czasu g?o?no i smutno: Seyte fro?ich! Weselmy si?! 3 stycznia. Wczoraj mi?dzy Norymberg? a Augsburgiem rozsta?em si? z hrabi?. Odda?em memu panu, a by?emu s?udze, szaty, przywdzia?em za? swoje. Darowa? mi konia, pi?? sztuk z?ota i rzek?, ?e pozostaje jeszcze mym d?u?nikiem, albowiem pokut? mia? przy mnie lekk? a po?yteczn?. Najbardziej jednak mi?e s?owa by?y: Poj??em, ?e pi?kniej mi?o?? ni? strach wzbudza? . Tak mnie wychwala?, ?e rumieni? si?, pisz?c o tym, i chcia?bym, by? mog?a odczyta? jego s?owa innym wszak?e ni? moje piórem przekazane. Pacho?kowie tak?e u?ciskali mi d?o? serdecznie i ?yczyli szcz??cia. Jecha?em szybko, lecz dotar?em do Augsburga po zamkni?ciu bram, co nie znaczy?o wiele, albowiem ów Augsburg czarownym jest miastem. Za drobn? op?at? poprowadzono mnie d?ugo okr??n? drog? do s?awnej bramy zwanej Einlasse. Sta?o tu dwóch wartowników jak pos?gi. Rzek?em, kim jestem i po co przybywam. Pozwolili puka?. Zako?ata?em, a ?elazna brama otwar?a si? ze zgrzytem i szcz?kaniem ?a?cucha, cho? wida? nie by?o ani r?ki, ani ?a?cucha. Ten, który ci?gn?? ukryty ?a?cuch, siedzia? schowany z drugiego ko?ca za bram?; gdy wjecha?em do ?rodka, brama si? ze szcz?kiem zatrzasn??a. Znalaz?em si? wewn?trz wielkiej budowli przy wje?dzie na most, który przejecha?em, i zbli?y?em si? do budki stra?nika, gdzie kto? raz jeszcze zapyta? mnie o imi? i cel przybycia, a potem uderzy? w dzwon i wielka krata, która tarasowa?a drog?, podnios?a si? z wolna. Porusza?o j? ko?o u góry niewidoczn? r?k? obracane. Za krat? by?a jeszcze jedna ci??ka brama d?bowa, okuta stal?. Uchyli?a si? i wjecha?em do ciemnej jak noc sieni. Czeka?em tam chwil?, dr??c z niepokoju, póki za nast?pnymi drzwiami nie ukaza? si? ma?y o?wietlony przedsionek. Ruszy?em dalej i wówczas z sufitu opad?a na ?a?cuszku cynowa czarka. Wrzuci?em do niej dwa szel?gi i unios?a si? znowu do góry. Nast?pne grube drzwi otwar?y si? skrzypi?c i wjecha?em do ?rodka. Brama zamkn??a si? wreszcie za mn? z og?uszaj?cym ha?asem i oto ujrza?em si? w mie?cie Augsburgu. Stan??em Pod Trzema Murzynami w ober?y licz?cej ponad sto lat. Tego samego ranka, chc?c sta?ym mym sposobem ogl?dania zapozna? si? z miastem, wyszed?em na najwy?sz? wie??, jak? potrafi?em znale??, i stara?em si? obejrze? budow? i granice miasta. U stóp maj?c tarcz? zegara, ogl?da?em to miasto pi?kne. Ca?e ulice utworzone z pa?aców i ko?cio?ów, wszystkie kryte miedzi? l?ni?c? jak z?oto. Fasady kamieniczek barwione i weso?o malowane, a wsz?dzie w oknach szk?a bardzo prze?roczyste i rzadkiej po?yskliwo?ci. Pierwszy raz w ?yciu zobaczy?em wielkie miasto. Nie posiada?em si? z zachwytu jak kogut na drabinie i gdy wreszcie zeszed?em na dó?, zaprowadzono mnie do stra?nicy i wzi?to za szpiega. Ca?y bowiem czas, gdy oddawa?em si? ogl?daniu miasta, stra?nik mnie ?ledzi?. Burmistrz przyj?? mnie grzecznie i wys?uchawszy mego opowiadania, ostro ofukn?? stra?ników. Nie mogli?cie go sami przes?ucha?, a jeszcze lepiej, czytaj?c z twarzy? Psujecie jeno s?aw? grodu u cudzoziemców . Powiedzia? mi, i? chwalebna jest moja ciekawo??; widz?c za?, ?em rzemie?lnik, i dociekliwy, poleci? swemu skrybie zaprowadzi? mnie do cechów. Niech Bóg pob?ogos?awi miasto, w którym rz?dzi burmistrz na miar? Salomona! 5 stycznia. Droga Ma?gorzato, szlachetny to gród i prawdziwa macierz sztuk. Umiej? tu ry? w drzewie i ko?ci s?oniowej, a praca to koronkowa jak sie? paj?cza; maluj? na szkle a ?piewaj? anielskie melodie. Ju? tu nie pisz? ksi?g, gdy? miasto sze?ciu posiada drukarzy. Ofiarowano mi jednak sowite wynagrodzenie za staranne przepisywanie rachunków pewnego pot??nego i bogatego kupca Fuggera, który posiada wiele statków, cho? jeszcze ojciec jego by? ubogim tkaczem. Pracuj?c jednak w tutejszym handlu niczym w prawdziwym ogrodzie, ludzie rosn? jak grzyby. Pan Fugger odkupi? mego konia, nie targuj?c si? o cen?, co nie mog?oby si? zdarzy? w Holandii. Ach, Ma?gorzato, jak grzeczne i braterskie panuj? tu stosunki pomi?dzy rzemie?lnikami wszelkich cechów, jak dobrzy s? dla mnie! Pozna?em tu, moim zdaniem, ich cechy charakteru - równo??, szczero?? i dobro?. S? to ludzie mo?e nieco porywczy, ale nie m?ciwi. Ka?dy rzemie?lnik nosi miecz. Nawet tkacz siedzi z przypasan? broni? przy warsztacie, a wszyscy Niemcy przy lada okazji broni dobywaj?, ale nie ma zdrady: najpierw wyzwanie, potem losowanie i dopiero walka. Nie wolno atakowa? pchni?ciem, lecz tylko bi? p?azem. Albowiem je?eli w takiej walce kto? uderzy i zrani przeciwnika, zw? to schelemstuc ke, zbrodni?, i niewiasty oraz m??czy?ni odwracaj? si? od sprawcy, a s?dziowie nawet ci??ko karz? pchni?cie, pob?a?aj?c p?azowaniu. St?d spotyka si? w Niemczech wielu m??czyzn z pokiereszowanymi twarzami, co najmniej trzech na pi?ciu, we Francji za? rzadziej wypada ni? co trzeci. W rzemio?le ?aden inny mieszczanin im nie dorówna. Fontanny na ka?dej ulicy bij? strumieniami do nieba, w ogrodach s? podobne drzewom, a z ka?dej ga??zki, gdy si? cz?ek do niej zbli?y i dotknie, tryska woda i skrapia go?ci ku wielkiej uciesze gospodarzy. Wyrabiaj? wielkie armaty z tak? ?atwo?ci? jak nasi ludzie podkowy ko?skie, i czyni? to od osiemdziesi?ciu lat. Tkaj? wszelkiego rodzaju materie i p?ótna, prawie tak wyborne jak nasze, czego gdzie indziej w Europie pró?no by szuka?. Tam i Pani Prasa Drukarska - sroga nieprzyjació?ka twego biednego Gerarda, ale dobroczynna dla innych - trudzi si? w dzie? i w nocy, rozsiewaj?c zacne s?owa jak siewca w polu ziarno, ja za?, biedny i nieudolny, mog? zasiewa? je jeno W taki sposób, jaki widzia?em niegdy? we Francji, gdzie bia?og?owy ziarna ry?u wtykaj? w bruzd? jedno po drugim, Zwa? jeszcze dwa przyk?ady przedziwnej zr?czno?ci w rzemio?le. Do zadawania ?mierci gro?nym przest?pcom s?u?y tu figura niewiasty na siedem stóp wysokiej, któr? nazywaj? junfrau . Chwyta ona nieszcz?snego ?otra ?elaznymi ramionami, otwiera si?, wci?ga skaza?ca do wewn?trz i tam przeszywa go na wylot dwoma rodzajami ostrzy. Druga nowo?? jest ta, ?e we wszystkich wielkich domach ro?en jest obracany nie przez kuchcika, lecz przez dym. A jak?e, mo?e si? dziwisz, i my?lisz, ?em k?amca, lecz oto ci chytrzy Niemcy wstawiaj? do komina ma?y wiatraczek, dym przepycha si? przeze? z oporem, obraca go, a od m?ynka po ?cianie idzie drut i obraca ro?en na kó?kach; co ujrzawszy, chyl? g?ow? przed augsburczykami, którzy potrafi? ujarzmi? jegomo?cia tak ciemnego i subtelnego jak pan Dym i rozkaza? mu piec pani? Pulard?. Dzisiaj, to znaczy 8 stycznia, wraz z trzema tamtejszymi rzemie?lnikami malowa?em tali? kart. Pilnie by?y potrzebne dla senatora. Przypad?y mi kara. Moja królowa mia?a oczy jak fio?ki wiosenne, ciemnoz?ote w?osy i czarodziejski u?miech. Na jej widok moi kamraci obj?li mnie serdecznie za szyj? i nazwali mistrzem. O, zacni towarzysze! ?adnej zazdro?ci pomi?dzy towarzyszami pracy, ni ?ladu kosych spojrze? w stron? cudzoziemca: zatrzymali mnie w swojej kompanii tak?e w niedziel? po nabo?e?stwie. A kupiec zap?aci? mi tak hojnie, ?e wstydzi?em si? przyj?? wynagrodzenie. Wróci?em do gospody i próbowa?em wymalowa? dam? karo dla biednego Gerarda, ale ju? nie darzy?a si? tak, jak poprzednio. Szcz??cie nie przychodzi na zamó wienie. Szcz??liwy bogacz, który t? kart? posiada! O fe fe! Szcz?sny Gerard, który w przysz?o?ci b?dzie mia? dam? karo i wspólny z ni? dom w Augsburgu. 9 stycznia. Wraz z moimi towarzyszami i niejakim Witem Stwoszem, który rze?bi w drzewie, oraz Hafhaglem z cechu z?otników, ich ?onami i dziewcz?tami udali?my si? do kuzyna Hamagla, senatora tego wolnego miasta, i tam ujrzeli?my zdumiewaj?c? kad? do wina. Zbudowano j? na wr?gach jak statek. Osiemna?cie miesi?cy trwa?a jej robota i teraz w?a?nie sko?czyli. Pod?u?na kad? mie?ci sto pi??dziesi?t wielkich beczek, wi?c nie stoi, jeno le?y, nie mo?na na ni? wspi?? si? inaczej jeno po drabinie; przystawiono w tym celu dwie, po trzydzie?ci szczebli. Zasiedli?my wokó? tego przedziwnego olbrzyma i pili?my z niego re?skie, rozlewane za pomoc? zmy?lnej pompki; dziewcz?ta przyczepi?y do kadzi swe wie?ce z ró?, pl?sali?my doko?a. Senator ta?czy? tak?e na grzbiecie olbrzyma, ale po wypiciu ty?u szklanic wina straci? równowag? i spad?, nie wypuszczaj?c szklanicy z d?oni, po?rodku nas, a z?ama? jednak r?k? i nog?. Tak marny by? tym razem koniec naszych uciech. 10 stycznia. Ruszyli?my dzi? do Wenecji w ca?ej kompanii kupieckiej, w?ród nich jest tak?e ów cz?ek, co pragn?? mnie mie? jako swego skryb?. Zawarli?my teraz umow?: b?d? wieczorami pisa? listy, które on mi podyktuje, i cokolwiek innego by sobie ?yczy?, on za? zadba o mój wikt i da mieszkanie w czasie podró?y. Ci?gniemy liczn? gromad?, wielu po?ród nas zbrojnych, a i ?o?nierze towarzysz? nam w dodatku, nie obawiamy si? przeto zbójców, których wielu grasuje pono? na granicach Italii. Wszak?e je?li, jak przypuszczam, zastan? w Wenecji prasy drukarskie, nie pojad? do Rzymu, bo cz?ek nie mo?e mierzy? si? z ?elazem. Imprimit una dies quantum non scribitur anno. Zreszt?, droga moja, co? mówi mi do ucha, ?e ja i ty dokonamy dni naszych w Augsburgu, sk?d odchodz?c, pozostawiam mu to, co mog? uczyni?: b?ogos?awie?stwo. 12 stycznia. Pan darzy mnie wielce afektem i teraz ka?e mi siada? wraz z nim do kolaski. Dobry, powa?ny m??, przez wszystkich szanowany, lecz niepocieszony w smutku po stracie ukochanej córki; lubi mój psa?terion: nie p?oche ?piewki, lecz ?wi?tobliwe pie?ni, na które ?ebrak tak si? wykrzywia?. Co cz?owiek to inne upodobanie. Jednak, skulony jestem oto w dzie? w kolasce, wieczorem zaj?ty listami kupca, przeto mój dziennik nie posuwa si? naprzód. 14 stycznia. Gdy nie dotrzymuj? towarzystwa zacnemu kupcowi, staram si? przebywa? w kompanii Italczyków, do Italii bowiem pod??am, a nie jestem zbyt bieg?y w ich j?zyku. Ludzie to grzeczni, delikatni, mi?so delikatnie i czysto jedz?, nie pchaj? lewej r?ki do pó?miska. Powiadaj?, ?e Wenecja jest ogrodem Lombardii, Lombardia ogrodem Italii, Italia - ?wiata. 16 stycznia. Ci??kie i strome drogi, dziewcz?ta góralskie tak wysoko przepasane - od pasa po pachy ledwie szeroko?? d?oni. Najbrzydszy chyba z dot?d widzianych strojów. 18 stycznia. ?mier? czai si? po?ród kwitn?cego ?ycia. Och, Ma?gorzato ukochana, ju? my?la?em, ?em ci? utraci?. Oto ?a?osny i zbola?y opisz? ci przygody, które, przeczytane w romancach, przyj??aby? za nieprawdopodobne. Sam si? jeszcze dziwi?, ?em ?yw i mog? pisa? do ciebie. Bogu dzi?kuj?c i ?wi?tym Pa?skim, uwiadamiam ci? o tym, co przydarzy?o si? twemu Gerardowi. Zm?czy?em si? wczoraj jazd? w zamkni?tej kolasce i powolnym krokiem mu?a, poszed?em tedy pieszo naprzód. A b?d?c, sam nie wiem, czemu, prawdziwie pe?en nadziei i odwagi, co - jak s?ysza?em - cz?sto si? zdarza ludziom nad przepa?ci? zmartwienia, mniema?em, ?e bujam w powietrzu. Szybko wyprzedzi?em ca?? karawan? i niebawem znalaz?em si? na skrzy?owaniu dróg, wybra?em szersz?, gdy trzeba by?o pój?? w??sz?. W?druj?c tak dobre pó? godziny, zrozumia?em b??d, zawróci?em i s?dz?c, ?e moi towarzysze dawno ju? t?dy przeszli, spieszy?em dzielnie naprzód, nie mog?c jednak ich dogoni?. Nic dziwnego, jak wnet si? dowiesz. Zacz??em si? tedy niepokoi?, pobieg?em, ale droga by?a pusta, nie by?o tych, których szuka?em. Z wolna zapad?a noc, budzi? si? dziki zwierz, a ja op?akiwa?em swe, g?upie pomys?y i tak?e g?ód czu?em. Ksi??yc wzeszed? czysty i niezmiernie jasny. Niebawem troch? na uboczu ujrza?em wysoki wiatrak i pomy?la?em: Mo?e m?ynarz ulituje si? nade mn? . Za m?ynem szarza? stóg siana, dalej pi?trzy?y si? doko?a stosy bary?ek i nie by?o w nich niestety m?ki, ale w jednej czy dwu znalaz?em smo??, a reszta zawiera?a wódk?: brantwein i schiedam; pozna?em je natychmiast, widywa?em bowiem takie same w Holandii. Zapuka?em do drzwi m?yna, lecz nikt si? nie odezwa?. Pchn??em zasuw?, drzwi otwar?y si? do wn?trza. Wszed?em ochoczo do ?rodka, bo noc by?a pogodna, lecz zimna, szron pokry? wysokie jawory. Wewn?trz by? piec, lecz wygas?y. Rozpali?em ogie? gar?ci? siana i drewnem, bior?c szczapy ze stosu na dworze. Sam nie wiem, kiedy usn??em, ale spa?em, s?dz?, nied?ugo. Obudzi? mnie ha?as, doko?a ujrza?em z tuzin m??czyzn o dzikich twarzach, d?ugich czarnych w?osach i czarnych l?ni?cych oczach," Katarzyna: - O mój biedny ch?opczyna! Tylko spojrz? na jakiego czarnucha, a ju? si? boj?! „Poprosi?em o wybaczenie, jak umia?em, j?zykiem Italczyków, pomagaj?c sobie r?koma. U?miechn?li si? szyderczo. Zgubi?em mych towarzyszy.)). Znowu szyderczy u?miech. Zg?odnia?em. Chichotali dalej i rozmawiali w nie znanym mi j?zyku. Wreszcie jeden z nich poda? mi kawa?ek chleba i cienki dzban - jak przypuszcza?em - wina, które jednak okaza?o si? czyst? wódk?. Skrzywi?em si?, poprosi?em o wod?; dzikie draby wybuchn??y na to straszliwym ?miechem. Pomy?la?em o ucieczce i zerkn??em w stron? drzwi, by?y jednak zaryglowane dwiema ogromnymi ?elaznymi sztabami. Teraz dopiero, jedz?c chleb, spostrzeg?em ?elazne okucia i stra?e. Krew zastyg?a mi w ?y?ach, cho? nie móg?bym ci powiedzie?, dlaczego; gdyby? zobaczy?a te dzikie twarze, t?pe i bezlitosne! ?u?em powoli chleb, by nie zauwa?yli, ?e si? boj?, ale prze?yka?em i zatrzymywa?em go w sobie z trudem. Wtem za?wita?o mi w g?owie pytanie, czy nie ma sposobu ucieczki. Mówi? sobie: Nie wypuszcz? mnie, gdy? to przemytnicy lub zbójcy . Uda?em senno?? i, wyjmuj?c dwa szel?gi, rzek?em: Prosz? was na mi?o?? Bosk?, dobrzy ludzie, pozwólcie mi uda? si? na spoczynek i zasn??, omdlewam bowiem ze znu?enia po podró?y . Skin?li g?owami i za?miali si? okropnym ?miechem. Kazali jednemu zapali? latarni? i ?eby mnie poprowadzi?. Szli?my kr?conymi schodami ci?gle w gór?, nie napotykaj?c okien. Drewniane ?ciany mia?y w?skie otwory jak mury barbakanu, do tego samego, jak s?dz?, celu przeznaczone. Zerka?em przez owe szczeliny na niebo i zastanawia?em si?, czy ujrz? jeszcze s?o?ce. Zaprowadzi? mnie na strych m?yna. By?a tam izdebka. Snopek s?omy le?a? w k?cie, na pod?odze poniewiera?y si? puste beczu?ki, pod ?cian? sta?o sk?adane ?ó?ko. Wskaza? je r?k? i zeszed? ci??kimi krokami na dó?, zabieraj?c ?wiat?o. Ksi??yc ?wieci? jasno przez du?e okno. Wyjrza?em, lecz by?o tak wysoko, ?e nawet skrzyd?a wiatraka w najwy?szym po?o?eniu si?ga?y o par? stóp ni?ej od mego okna. Obraca?y si? wolno i spokojnie, albowiem powiew wiatru by? lekki jak oddech. Drzewa zdawa?y si? st?d srebrnymi cackami - dzie?ami anielskich rzemie?lników. Straci?em wszelk? nadziej? ucieczki. Teraz jednak, gdy nie widzia?em dzikich twarzy, mój strach wydawa? mi si? ?mieszny. Nawet je?eli byli z?ymi lud?mi, po có? mieliby mnie krzywdzi?? Aby unikn?? mimo wszystko zaskoczenia, chcia?em postawi? ?ó?ko pod drzwiami. Stara?em si? je przesun??, ale nie mog?em. Ruchome by?o u wezg?owia, lecz przymocowane ?elaznymi uchwytami do pod?ogi. Rzuci?em wi?c psa?terion na ?ó?ko i leg?em na s?omie pod drzwiami, abym musia? si? obudzi? przy ich otwarciu. Miecz ukry?em tu? pod r?k?. Pomodli?em si? za nas oboje i zamkn??em oczy. Na dole trwa?a uczta i weso?o?? przy kielichu. Nape?ni?o mnie to otuch?. Pomy?la?em: co z oczu, to i z serca . Za godzin? dobra schiedamska wódka sprawi, ?e w ogóle tu o mnie zapomn?. Przeto uspokoi?em si? i stara?em zasn??, ale przeszkadza?y mi weso?e ha?asy na dole. Wreszcie jednak sen mnie zmorzy?, cho? nie wiem, jak d?ugo spa?em. Zerwa?em si? nagle. Ha?as na dole usta?, przeto zbudzi?a mnie nag?a cisza, i ledwie si? przebudzi?em, w tej samej chwili ?ó?ko run??o z g?o?nym hukiem, podtrzymywane tylko na nogach. Pod?oga si? zapad?a i us?ysza?em, jak psa?terion leci i roztrzaskuje si? na kawa?ki g??boko, g??boko pod sam? pod?og? m?yna. Wpad? do studni. Tak by?oby ze mn?, gdybym le?a? na jego miejscu". Ma?gorzata zadr?a?a i ukry?a twarz w r?kach, szybko jednak wróci?a do lektury. „Le?a?em wpierw chwil? zdr?twia?y ze zdumienia. Nast?pnie zdj??a mnie zgroza, podnios?em si?, ale sta?em jak wro?ni?ty w ziemi?, dr??c od stóp do g?ów. Wreszcie zajrza?em do przera?aj?cej jamy i w?osy zje?y?y mi si? na g?owie. Pó?niej, pami?tam, wróci? mi spokój i postanowi?em umrze? z mieczem w d?oni. Wiedzia?em ju? bowiem, ?e nie mo?e ?y? cz?owiek, który pozna? ich krwaw? tajemnic?. Rzek?em sobie: ?egnaj, biedna Ma?gorzato! Wyj??em z zanadrza, gdzie j? zawsze chowam, nasz? ?lubn? umow? i ca?owa?em j? raz po raz. Przypi??em j? z powrotem do koszuli, niech idzie ze mn? do grobu. Pomy?la?em: tu koniec naszej mi?o?ci i nadziei! " Eliasz:- S?yszycie? Ich ?lubna umowa? Niech odpocznie chwil?! Ale ani s?owa. Nie chc? s?ucha? pogwarek. Mój biedny ch?opiec. W czasie do?? d?ugiej przerwy Katarzyna pochyli?a si? nieco i zr?cznie prze?o?y?a co? ze swych kolan pod fartuch siedz?cej obok córki. "My?la?em teraz o wszystkim, co prze?yli?my razem, ?egna?em si? z tymi pi?knymi godzinami, zam?t maj?c w g?owie. Przypomnia?em sobie, jak nauczy?a? mnie kiedy? w Sevenbergen splata? liny ze s?omy. Pami?tasz? Chwila wspomnienia przywiod?a mi na pami?? jeszcze raz ten dzie? szcz??liwy i krzykn??em g?o?no: Ma?gorzata wskazuje mi sposób ratunku nawet tutaj . Obudzi?em si? z letargu! Chwyci?em s?om? i gorliwie skr?ca?em, tak jak niegdy? mnie uczy?a?, ale palce mi dr?a?y i robota sz?a niesporo. Kiedym pracowa?, us?ysza?em nagle otwieranie drzwi na dole. Straszna to by?a chwila. Jeszcze splataj?c lin?, podszed?em do okna i spojrza?em w dó? na wiejkie skrzyd?a wiatraka, podchodz?ce z wolna do góry, potem obracaj?ce si? spokojnie w dó?, i pomy?la?em: wiruj? tylko w czasie wiatru, czy móg?by jednak ?ywy cz?owiek dosi??? takiego rumaka, je?li nawet wiatrak porusza si? nie szybko, lecz powoli? Lepiej jednak?e- powiedzia?em sobie - zaufa? skrzyd?om i Bogu ni? z?ym ?udziom . Pomodli?em si? do Tego, któremu wiatr nawet jest pos?uszny. Droga Ma?gorzato, przymocowa?em lin? i zsun??em si? po niej ostro?nie w dó?, nie spuszczaj?c oczu z olbrzymiej ?migi wiatraka, która sz?a w?a?nie ku górze, i przygotowa?em si? do skoku. Os?ab?o jednak we mnie serce, pomy?la?em, ?e nie jestem do?? blisko. Skrzyd?o przesz?o, straszne, obok. Czeka?em na nast?pne, których by?o trzy. Po chwili jedno zbli?y?o si? jakby wolniej od poprzednich. Odbijaj?c si? lekko stop? od ?ciany, z g?o?nym wo?aniem Ma?gorzato! uchwyci?em z ca?ej mocy drewniane opierzenie skrzyd?a i w tej?e chwili pop?yn??em w powietrze." Idzi: - Dobra robota! dobra robota! „Prawie nie czu?em ruchu, tylko gwiazdy zda?y si? obraca? na niebie, ziemia podchodzi?a coraz bli?ej, gdy za? oszroniona trawa by?a ju? ca?kiem blisko, skoczy?em i potoczy?em si? jak wyrzucony z katapulty. Straci?em oddech, zda?o mi si?, ?em po?ama? wszystkie ko?ci. Wsta?em, lecz upad?em z powrotem w m?czarni. Mog?em oprze? si? jeno na jednej nodze." Katarzyna: - O moje dziecko, z?ama? nog?, mój ch?opiec z?ama? nog?. „Przyleg?em j?cz?c, gdy nagle dobieg? ha?as podobny do grzmotu: mordercy biegli po schodach. Stary m?yn chybota? pod naporem ich nóg. Musieli spostrzec, ?em nie wpad? w ich krwaw? pu?apk? i p?dzili, by mnie zg?adzi?. Nie czu?em strachu, Ma?gorzato, poniewa? straci?em ju? nadziej?. Nie by?em zdolny ani biec, ani si? ukry?, tak pustynne i dzikie by?o to miejsce, taki jasny ksi??yc. Miota?a mn? m?ka i ch?? odwetu, bardziej by?em podobny do zranionego dzikiego zwierza ni? do twego Gerarda. Opar?szy si? na r?koje?ci miecza, poskaka?em doko?a; szybki jak b?yskawica albo zemsta, zebra?em wielk? kup? ziarna i drewna pod drzwiami m?yna, wbi?em sztylet w beczk? przemyconej wódki, rzuci?em j? na stos, skrzesa?em ognia mym krzesiwem i podpali?em. P?omie? sprowadzi ludzi poczciwych i znajd? moje martwe cia?o - powiedzia?em sobie. - Ach, tchórze, mordercy, szatany! - farzycza?em. - My?leli?cie, ?e sam b?d? umiera? ? Przy ka?dym s?owie dziurawi?em nast?pn? beczk?. Ach, Ma?gorzato, ogie? podsycany wódk? zdumia? mnie; strzeli? do góry, opali? mi w?osy, pi?? si? z sykiem po ?cianie m?yna, gna? jak b?yskawica. Krzycza?em i ?mia?em si?, przebi?em wi?cej beczu?ek, nawet te ze smo??, i rzuca?em je w ogie?. P?omie? rycza? jak lew nad trupem, g?osy s?ycha? by?o od wewn?trz ze szczytu m?yna, ?omota?y stopy biegn?cych w dó?. Sta?em tak blisko, jak jeno pozwala? mi okrutny ogie?, wznosz?c do ciosu miecz, bo mordowa? i zgin??. Odskoczy?a zerwana zasuwa. Zaj??a si? beczka smo?y. Drzwi si? otwar?y, ale nikt nie wyszed?, gdy? ogie? run?? na nich jak ?mier? i pierwszy, z którym chcia?em walczy?, le?a? na ziemi sczernia?y i pokurczony jak li??. Straszliwy j?k, a potem wieczne milczenie. S?ycha? by?o jeszcze tupot nóg, ale mniej licznych. S?ysza?em, jak mieczem wyr?buj? sobie ma?e przej?cie przez drewniane ?ciany m?yna, nie mieli jednak do?? czasu: ogie? szed? im po pi?tach, wybucha? ka?dym otworem na zewn?trz, dym wychodzi? b??kitnymi smugami ze wszystkich szpar w jasnym blasku ksi??yca. Kulej?c, cofn??em si? szarpany bólem i w?ciek?o?ci?. Ujrza?em bia?e twarze w oknie na górze. Dostrzegli mnie. Rzucali przekle?stwa. Kl??em równie?, wywijaj?c nagim mieczem. Schod?cie w dó? t? drog? co ja - wo?a?em. - Skaczcie po jednym, zginiecie od tej stali! Jedni kl?li w odpowiedzi, a inni p?akali. Albowiem mia?em nad nimi ?mierteln? przewag?. Bez w?tpienia, z osmolon? twarz? i w?ciek?y jak diabe?, wygl?da?em niczym szatan. P?omie? hucza? we wn?trzu, pi?? si? do góry jak w piecu do komina. Ca?y wiatrak zap?on??. Ogie? ju? ?wieci? przez ?ciany. Promieniste j?zyki tryska?y przez wszystkie szczeliny sypi?c iskry, p?aty ognia spada?y w nocn? ciemno??. Jeden z morderców skoczy? na skrzyd?o tak jak ja, ale w po?piechu chybi? i spad? mi u stóp, jak pi?ka odbiwszy si? od twardej ziemi; nie przemówi? ju? ani nie drgn??. Inni skomleli jak niewiasty. S?ysz?c t? rozpacz, poczu?em lito?? dla nich i nadziej? ocalenia dla siebie. P?omienie przegryza?y ?ciany, fontanny wielkich iskier opada?y jak p?aty ognistego ?niegu, ?migi zajmowa?y si? jedna po drugiej. Sta?em si? na powrót cz?owiekiem i, wsparty na mieczu, pocz??em Chwiejnym krokiem odchodzi? od widoku mej zemsty; z wielkim bólem cia?a i trudem dowlok?em si? do drogi. Drzewa pokryte szronem wygl?da?y teraz w czerwonym blasku ognia jak sto?ki ze z?otego filigranu i delikatnej paj?czej koronki. O jak?e by?y pi?kne, droga Ma?gorzato! Jeden z nieszcz?snych zbrodniarzy, zapl?tawszy si? w p?on?ce skrzyd?o, wiatraka, wirowa? z wrzaskiem, w niew?a?ciwej chwili odczepi? si? i wyrzucony zosta? wysoko w gór? jak kamie? z katapulty. Potem run?? z t?pym ?oskotem na ziemi?. Za chwil? huk dono?ny wstrz?sn?? powietrzem: to zwali? si? wiatrak na swego niszczyciela, snopy iskier buchn??y w powietrze, ?migi run??y na p?on?ce zgliszcza. Znowu tysi?ce iskier trysn??y, a ziemi? pokry?y zw?glone kawa?y drewna i szcz?tki ludzkie. B?aga?em Boga o wybaczenie na kl?czkach, odwróciwszy si? plecami do pogorzeliska, wtem ujrza?em ?wiat?a na drodze - jak?e upragnione! By?a to kompania jad?ca w moj? stron?, oddalona najwy?ej o dwa stajania. Bieg?em, kulej?c, ku nim. Nimem kawa?ek uj?? zdo?a?, us?ysza?em, ?e kto? p?dzi za mn?. Odwróci?em si?. Jeden ze zbójców ocala?. Któ? zgadnie, jak mu si? to uda?o! Miecz l?ni? w ?wietle ksi??yca.- Czu?em, ?e duchy wszystkich umar?ych zbójców obsiad?y to l?ni?ce ostrze. Na cierpienia nie zwa?aj?c, postawi?em chor? nog? na ziemi i pobieg?em w stron? pochodni, j?cz?c z bólu i wzywaj?c pomocy. Lecz có? uczyni? mog?em? Dogoni? mnie. Zmusi?, bym odwróci? si? i walczy?. Od Dionizego posiad?em sztuk? w?adania mieczem. Obróci?em si?. Stal zad?wi?cza?a w zwarciu. Szaty zbójcy cuchn??y spalenizn?. Ci??em wartko w gór? gi?tk? d?oni?, krew buchn??a z ki?ci, r?ka zwis?a, bro? wypad?a z trzymaj?cej j? d?oni, z brz?kiem uderzywszy o ziemi?. Wznios?em miecz do góry, gotów go zar?ba?, je?eli schyli si? po bro?. Sta? i przeklina?; si?gn?? lew? r?k? po sztylet. Zas?oni?em si? ostrzem i czeka?em spokojnie, by sko?czy? walk?. Za plecami us?ysza?em dono?ny krzyk zacnej kompanii. Zbójca si? zerwa?. Plun?? na mnie rozw?cieczony, zgrzytn?? z?bami i uciek?, miotaj?c blu?nierstwa. Odwróci?em si? i ujrza?em pochodnie o krok. I patrzcie! Wszystko zacz??o ta?czy? doko?a, unosi? si? w gór? i w dó?, jak mi si? zdawa?o, za chwil? by?a jeno ciemno??. Mia?em..." - Ach ! - da?o si? s?ysze?. Katarzyna: - Ratunku, pomocy! wody! M??czy?ni, usu?cie si?! Ma?gorzata zemdla?a. ROZDZIA? LVI Gdy przysz?a do siebie, le?a?a z g?ow? wspart? na ramieniu Katarzyny, a cz?onkowie rodziny (ci dobrym obdarzeni sercem), do której wdar?a si? niczym wróg, stali kr?giem, staraj?c si? w prosty domowy sposób doda? jej odwagi. Szczególnie Idzi grzmi?cym g?osem przek?ada? dziewczynie, ?e nie powinna si? tak przejmowa?. - Gerard by? zdrów i ca?y - mówi? - inaczej nie móg?by napisa? listu, który jest najd?u?szy ze wszystkich znanych dot?d na ?wiecie oraz - jak mniemam - najpi?kniejszy, najbardziej wzruszaj?cy i najdrobniejszymi spisany literami. - Tak, dobry panie Idzi - westchn??a Ma?gorzata - by? zdrów i ca?y. Ale czy mog? wiedzie?, co mu si? potem przydarzy?o? O, czemu? opu?ci? Holandi? i poszed? mi?dzy dzikich jak lwy cudzoziemców? Czemu? nie zmusi?am go, aby mnie porzuci?, zamiast roz??czy? go z rodzin?? Wybaczcie mi, pani matko! Delikatnie uwolniwszy si? z obj?? Katarzyny, chcia?a zej?? z krzes?a i ukl?kn??, co po krótkim zmaganiu z silniejsz? od niej matk? sko?czy?o si? ponownym u?ciskiem. Ma?gorzata poda?a list Eliaszowi z cichutk?, s?odk? pro?b?: - Teraz ju? mog? wam go odda? z mych r?k. Nie mam zaiste si?, by czyta? dalej i pozbawi? si? mej pociechy - rzek?a, otaczaj?c drugim ramieniem szyj? Katarzyny. - Czytaj ty, Ryszardzie - rzek? Eliasz. - M?odsze ode mnie masz oczy. Ryszard wzi?? list. - Patrzcie - rzek?- jeszczem nie widzia? takich liter. Pisane cieniutko jak ostrzem ig?y i jednocze?nie czytelne. Czemu? ch?opak nie siedzi w moim kantorze w Amsterdamie zamiast wa??sa? si? gdzie indziej. „Gdy przyszed?em do siebie, siedzia?em w kolasce, a zacny kupiec trzyma? mnie za r?k?. Plot?em, sam nie wiem co, na chwil? si? wzdrygn??em. Przy?o?y? róg z winem do mych ust." Katarzyna: - Bo?e, pob?ogos?aw mu! Bo?e, pob?ogos?aw! Eliasz: - Cisza! „Opowiedzia?em, co si? zdarzy?o. Chcia? obejrze? m? nog?. By?a bole?nie skr?cona i silnie spuchni?ta w kostce. Pozrywa?y mi si? wszystkie tasiemki, odzie? mia?em w nie?adzie. Powiedzia?em: B?d? teraz jeno ci??arem wam, panie, nie mam ju? czym przygrywa?, mój psa?terion strzaskany . Zdj?? mnie ?al nad rozbitym instrumentem, towarzyszem d?ugiej, pe?nej trudów w?drówki. Ale pan pog?aska? mnie po policzku i zakaza? si? martwi?; u?o?y? m? nog? na poduszce i dogl?da? mnie jak dobry ojciec. 19 stycznia. Siedz? ca?y dzie? w kolasce, poniewa? posuwamy si? spiesznie, w nocy za? dobry, zacny kupiec posy?a mnie do ?ó?ka i nie pozwala pracowa?. Jakie to dziwne! Ile razy napotkam ludzi podobnych szatanom, tylekro? wnet potem Bóg zsy?a na m? drog? jakiego? zacnego przyjaciela lub niewiast?, bym nie odwróci? si? od rodzaju ludzkiego. O, Ma?gorzato, jak przedziwnie rozmaici ludzie ?yj? na ?wiecie, i o ile jestem starszy teraz ni? trzy miesi?ce temu! Pomy?l, oto zacny pan Fugger kupi? mi nowy psa?terion!" Katarzyna: - Eliaszu, ma??onku mój, je?li ten kupiec znajdzie si? kiedy? w naszych stronach, kupimy u niego sto ?okci sukna bez ?adnych targów. Eliasz: - Tak te? b?dzie, masz moje s?owo. Gdy Ryszard gotowa? si? do czytania, Kasia spojrza?a na matk? i zarumieniona wyci?gn??a spod fartucha robótk? i zacz??a szy?, spuszczaj?c g?ówk? mo?e nieco ni?ej, ni? to mia?a w zwyczaju. Katarzyna równie? wyj??a robot? z kieszeni i wzi??a si? do ig?y, s?uchaj?c czytania Ryszarda. Obie te ?agodne i skryte kobiety po raz pierwszy teraz pokaza?y dziecinne czapeczki, w dodatku prawie ju? gotowe, co mia?o sw? wymow?. Kszta?tem i delikatno?ci? przypomina?y male?kie kapturki mnichów. „20 stycznia. W kolasce le??c nic prawie nie widzia?em, na postojach jednak nagle ujrza?em równiny Lombardii. O Ma?gorzato, to ziemia mlekiem i miodem p?yn?ca: faliste równiny, pi?kne rzeki, weso?e ??ki, rozkoszne sady i kwitn?ce ogrody. Cho? to zima, cieplej ni? w naszej ukochanej Holandii w pe?ni lata, z rado?ci skacze serce podró?nego i twarz promienieje na widok ?yczliwej i u?miechni?tej ziemi. Doko?a winnice, cedry, oliwki, mnóstwo byd?a, trzy kozy spotkasz na jedn? owc?. Wo?y poci?gowe okryte bia?ymi derkami wygl?daj? jak obrazki na tle ciemnozielonych drzew oliwnych, ludzie za?, szczególnie niewiasty, nosz? kapelusze z cienkiej s?omki, zdobne kwiatami i li??mi, pi?knie wykonanymi z jedwabiu tkanego srebrem. Przeprawiali?my si? dzi? zgrabnie przez rzek? promem na ?a?cuchach. Na brzegu sta? ko?owrót, a obraca? nim jeden cz?owiek i przeci?gn?? na drugi brzeg ca?? nasz? grup?. Wielce podziwia?em, cudzoziemcem b?d?c, to urz?dzenie. Kilkoro tutejszych wie?niaków przeprawia?o si? wraz ? nami. Gdy jedna ze starych kobiet zacz??a przygl?da? si? m?odej dziewczynie, ta zakry?a twarz r?k? i zas?oni?a krucyfiksem jak rycerz mieczem na turnieju, z?ych oczu si? l?kaj?c. 25 stycznia. Szcz??liwie przyby?em do Wenecji. Zobaczy?em plac, którego dziwne, urzekaj?ce pi?kno znasz dobrze z opisów naszych marynarzy. Pami?tasz, jak Piotr zwyk? by? opowiada? o nim? Siedzieli?my wówczas przy stole, trzymaj?c si? za r?ce, a on ci?gle gwarzy? o tym otoczonym morzem, niepowtarzalnym mie?cie, zbudowanym na kszta?t ?uku, o wielkim kanale i pa?acach na palach, o wodnych ulicach pe?nych z?oconych gondoli, o tym targowym placu narodów - orbis, non urbis forum - placu ?wi?tego Marka? O pos?gu z bezcennymi klejnotami zamiast oczu, o lwie strzeg?cym jego bramy? Ja jednak, le??c zbola?y przy oknie, nie mog?em jeszcze dojrze? ?adnego z tych cudów. Widz? st?d tylko nudn? ulic?, nie?le wybrukowan?, i zwyk?e domy z oknami, w których zamiast szyb jest przet?uszczony papier i p?ótno, co prostacko wygl?da. Widz? przechodniów i ich przesadne stroje i gesty. Przeto, aby nie utraci? - codziennym zwyczajem - pociechy poszeptania z tob?, w g??b swej duszy zagl?dam, plon zabieraj?c z ziarna wiedzy dojrza?ego w podró?y. Kocham ci? tak bardzo, ?e nie cieszy mnie ?aden skarb, je?eli nie mog? go z tob? podzieli?, a jaki? skarb posiada warto?? i trwa?o?? tak? jak wiedza? Tak wi?c na przyk?ad ja, hrabia herbu Ból Nogi, pozna?em, ?e ka?dy naród posiada w?a?ciw? sobie m?dro?? i w?a?ciwe sobie szale?stwo. My?l?, ?e gdyby jaki? wielki król lub diuk by? tak jak ja w?drowa? i móg? widzie? na w?asne oczy, chcia?by zrywa? kwiaty i pozbiera? nasiona wszelkich narodów, by, wróciwszy do siebie, poprowadzi? w?asny lud na wzgórze. M?dro?ci. Pó?nocni Niemcy s? grubia?scy, lecz szczerzy i uczciwi, po?udniowi uprzejmi i równie? uczciwi. Wad?, która plami ich wszystkich, jest pija?stwo zakorzenione tak wielce, ?e nie lubi? ludzi trze?wych, a nawet nimi gardz?. Takie maj? przys?owie Kanstu niecht sauffen und fressen so kanstu kienem hem wol dienen. W Anglii tylko prostacy tak t?go pij?; ludzie wy?szego stanu uwa?aj? nadu?ycie trunku za karygodne, pij? swe zdrowie, jeden czy dwa kielichy z dworno?ci, nie za? z ?akomstwa, a wino dos?adzaj?. Niemcy nie maj? zwyczaju weseli? si? przy kielichu ani uprzejmego dyskursu nie prowadz?. Siedz? przy trunku smutni, wo?aj?c: Seyte frolich! Najlepsz? ich pijack? zabaw? jest kurlemurlehuff. Dotykaj? zr?cznie szk?a, brody i sto?u w odpowiedniej kolejno?ci, gwi?d?? przy tym i trzaskaj? palcami w tak ciekawy sposób palce uk?adaj?c, ?e jest to zaiste trud herkulesowy, a dla spogl?daj?cego zabawny i weso?y. Pijacy u nich za porad? niemieckich lekarzy ?pi? z kamykami w ustach. Tak bowiem jak nale?y uchyli? pokrywki na kipi?cym garnku, tak przez pó?otwarte usta uchodzi wewn?trzna gor?czka z tych ludzkich beczek na wino. Wielu jednak mimo to nagle umiera z pija?stwa, co staraj? si? ukry?, nazwa? jak?? inn?, niewinn? choro?ci?. Na?óg ten bardziej p?ynie z obyczaju ni? z samej natury, albowiem ich niewiasty przychodz? do kompanii pijaków, zostaj? z nimi nied?ugo, ledwie dotykaj? kubków z winem, prawdziwie bardzo s? wstrzemi??liwe w jedzeniu i piciu. Ze wszystkich bia?og?ów najskromniejsze i najbardziej cnotliwe, wierne ma??onki i przyjació?ki swych towarzyszy ?ycia. Daleko wy?ej stoj? od naszych holenderskich dziewcz?t, które jako panny pytaj? o wszystko m??czyzn, a zam??ne pos?uguj? si? sw? wiedz?, aby im przewodzi?. Niedaleko naszego domu w Tergou mieszka pewna niewiasta; gdy wst?pujesz tam, pytaj?c o jej m??a, odpowiada: Nie ma go w domu. Prosi? mnie o pozwolenie wyj?cia na dzisiejsze popo?udnie i zgodzi?am si? na to . Katarzyna: - ?wi?ta prawda, ?wi?ta prawda! To Beck Hulse, ?ona Jonaha. Tak bywa, gdy niewiasta po?lubi m?odego ch?opca. „Na Po?udniu, w kraju wina, szlachta przepija maj?tki do ostatniego grosza. Inaczej na Pó?nocy, piwem bowiem ?atwiej opi? si?, tak ?e brzuch p?knie, ni? strwoni? maj?tek. Niemcy skorzy s? do k?ótni, lecz to wina trunku, nie usposobienia, nie ma w nich jednak zajad?o?ci. Gdy po pijanemu wpakuj? si? w kiepski interes kupiecki, wycofuj? si? ze?, gdy trze?wiej?. Okna utrzymuj? w czysto?ci, cz?owieka s?dz? po szatach. Wszelkie owoce, ziarno czy ziele rosn?ce przy drodze zbieraj? i jedz?. Gdy to zobaczy w?a?ciciel, powie: Na zdrowie, dobry cz?owieku . Ale gdy zerwiesz winne grono, ?ycie nara?asz. Nie nale?y zjada? tego, co Niebiosa stworzy?y do picia. Francuzi mówi? swym j?zykiem pi?kniej, ale serca ich nie tak szczere. S?odkie s?ówka maj? na zawo?anie. Nazywaj? to payer en blanche". Dionizy: - des coguins! Cha, cha! „Jednak?e pe?ni s? dworno?ci - tak, tak, nawet maj? j? we krwi. Powiadaj? zwykle: b?d?cie ?askawi usi??? . Za? takie ma?e grzeczne s?ówka wskazuj?, w któr? stron? wiatr wieje. Równie? w gospodach, je?li chcesz wyj?? na chwil?, a nie straci? miejsca siedz?cego, wystarczy tylko przewiesi? serwetk? przez por?cz, a ?aden Francuz ani Francuzka nie zajmie ci krzes?a, zatrzyma je dla ciebie." Katarzyna: - To mi si? podoba! To s? obyczaje! Widz?, ?e Francja to kraj dla mnie! Dionizy wsta? i po?o?y? dwornie d?o? na piersi. „U?ywaj? jednak dla zabawy tak?e s?ów, które nie maj? nic wspólnego z grzeczno?ci?, a s? nieprzystojne. Le diable t´emporte! Allez au diable! i tym podobnych. S?dz? jednak, ?e nie ?ycz? ni komu niczego tak okropnego, ?e jest to tylko zwyczaj. Pij? z umiarem, wino mieszaj? z wod?, ta?cz? i ?piewaj? przy kielichu, stanowi? wy?mienit? do zabawy kompani?. Osobliwe, ?e nigdy nie napij? si? z cudzego kielicha. Na wojnie Anglicy góruj? nad nimi w polu. Ale Francuzi s? lepsi w zdobywaniu i obronie grodów; ?wiadczy o tym Orlean, gdzie osaczyli oblegaj?cych, rozbili w puch swymi dwakro? i trzykro? liczniejszymi kolubrynami, ?wiadcz? o tym tako? inne obl??enia. Schlebiaj? swym kobietom bardziej ni? inne narody, a jednocze?nie je lekcewa??. Niewiasta nie mo?e by? ich w?adc?. Wieszaj? cz?sto przest?pczynie zamiast przyzwoicie je topi?, jak to inne nacje czyni?. Sprz?ty w ich ober?ach s? orzechowe, a w Niemczech tylko z drewna sosnowego. Okna francuskie marne. Dolna drewniana polowa do otwierania, górna oszklona, lecz nieruchoma, tak ?e s?u??ca nie mo?e wspi?? si? i czy?ci? szyb. Niemieckie okna s? ca?e oszklone i ruchome, b?yszcz? z daleka i z bliska jak diamenty. We Francji wiele domów w ogóle nie ma szyb w oknach. Widzia?em te? raz Francuza, jak przeszed? obok ko?cio?a, nie zdejmuj?c czapki. Nie by?em ?wiadkiem tego nigdy w Holandii, Niemczech czy Italii. W wielu ober?ach pokazuj? podró?nemu prze?cierad?a, aby go upewni?, ?e s? czyste, i grzej? je przy ogniu- zwyczaj to chwalebny. Przyjmuj? cudzoziemca uprzejmie jak go?cia, najcz??ciej oskubuj? przy rachunku, a bywa, ?e i gard?o poder?n?. T?umacz? si?, narzekaj? na prawo twarde i tyra?skie. Prawdziwie to prawo i u nas miesza si? do ka?dego drobiazgu. We Francji ludzie szacowni stroj? si? w domu w kapelusze i futra, za? wychodz? ze? ubrani l?ej. W Niemczech przeciwnie, wdziewaj? kapelusze i futrem podbite opo?cze do wyj?cia, w domach siedz? z go?ymi g?owami, w lekkim odzieniu, a ko?o pieca. We francuskich towarzystwach nie mieszaj? kobiet razem z m??czyznami, jak to czynimy my w Holandii. Doko?a kaznodziei niewiasty siedz? w rz?dach na pi?trach, m??czy?ni stoj? za nimi. Uprawiaj? zbo?e, len i wino. Trzy mury spotkasz tu na jednego konia i liczne stada czarnych jak w?giel owiec. W Niemczech s? czerwone ?limaki. Prawd? ci mówi?. Francuzi kochaj? minstreli, lecz wymy?laj? sami ?arty i na swój sposób si? bawi?. Niemcy maj? czeredy sta?ych b?aznów w uszatych czapkach, którzy roz?mieszaj? ich udawaniem szale?stwa; przykre to i budzi lito??, a nie ?miech. W tej sprawie osobliwie s?dz?, ?e ów bardziej lekkomy?lny naród wi?cej przejawia rozs?dku od powa?nych Niemców. A jakiego ty jeste? zdania? Niestety! Nie chcesz mi teraz odpowiedzie?. W Niemczech prawo w pomniejszych przewinieniach niezwykle jest rozs?dne i sprawiedliwe. Prawo wobec z?oczy?ców bardzo krwawe. We Francji jeszcze bardziej krwawe i nieco okrutniej tam stosowane. Kary ?amania ko?em i na stosie palenie s? tu powszechne. Za rz?dów obecnego króla masami topi? ludzi w rzece zwanej Sekwan?, nad któr? le?y miasto Pary?. Ale i Anglicy s? równie skorzy do wieszania i topienia przy byle przewinieniu, tak przynajmniej opowiadaj? podró?ni. Wreszcie wiernie stwierdzam, je?eli uda ci si? spotka? Francuza o prawdziwie zacnym sercu, jest on cz?owiekiem tak doskona?ej warto?ci, jakiego nosi? mo?e nasza ziemia. Takim cz?owiekiem jest mój Dionizy mimo plugawego j?zyka." Dionizy: - Plugawego j?zyka! Czy tak tam napisane, panie Ryszardzie? Ryszard: - Nie inaczej, popatrzcie sami. Dionizy: - (Przygl?daj?c si? z powag? listowi) Tak bym tego nie odczyta?. Ryszard: - Jak?e wi?c? Dionizy - Hm, hm! raczej na odwrót. Zawsze to k?opotliwe odczyta? co? z onych czarnych bazgro?ów, które ludzie umówili si? uwa?a? za s?owa. Tusz?, ?e wy, uczeni, po prostu zgadujecie, czcigodny panie. Mój plugawy j?zyk! Pierwszy raz w ?yciu s?ysz? co? podobnego. Co wy na to, mesdames}Niewiasty jednak nie skorzysta?y z podsuni?tej im okazji, nie s?ycha? by?o g?o?nych i ogólnych zaprzecze?. Ma?gorzata poczerwienia?a i nie rzek?a ani s?owa, pozosta?e dwie, u?miechaj?c si?, rzek?by?, chytrze, pochyli?y g?owy nad robot?. Dionizy d?ugo i starannie przygl?da? si? ich minom, wynik tych bada? by? tak zadowalaj?cy, ?e odwróci? si? od nich i tonem ura?onej, lecz wyrozumia?ej niewinno?ci poprosi? Ryszarda o dalsz? lektur?. „Italczycy s? narodem subtelnym i pe?nym og?ady. Nie s?dz? cz?eka po szatach, lecz bacz? na wymow? i gesty. Pan Kruk nie mo?e tu w ?aden sposób udawa? szlachetnego Soko?a, tak jak to robi?em w Niemczech, przebrany za mego szlachetnego s?ug?. Najm?drsi po?ród wszystkich narodów s? pod wzgl?dem szczególnej wstrzemi??liwo?ci w jedzeniu i piciu, a najg?upsi ze wszystkich, w tym mianowicie, ?e na swej granicy rewiduj? cudzoziemców i nie pozwalaj? im wwozi? pieni?dzy. Powinni by raczej ich zach?ca? do tego, jako i inne nacje czyni?, a zabrania? wywozu. Poza tym wenecjanki przy pomocy s?o?ca i sztuki zmieniaj? kolor w?osów z czarnego na ?ó?ty, chc?c by? m?drzejsze od Tego, Kto je stworzy?. Do miast italskich nie przybywaj bez ?wiadectwa zdrowia, cho? nie ma obecnie ?adnej zarazy w Europie. Szykana ta prowadzi jedy nie do zdzierstwa. Ober?y?ci p?aszcz? si? i schlebiaj?, i szachruj?, a W wiejskich okolicach - morduj?. Za specjaln? op?at? dadz? ci jednak?e czyste prze?cierad?o. Bardzo delikatnie jadaj?, brzydz? si? si?ganiem r?k? do pó?miska, raczej pomagaj? sobie skórk? chleba. Opowiadaj? nawet, ?e jakowy? kardyna? w Rzymie uzbraja go?ci w ma?y dwuz?bny sztylecik, którym przytrzymuje si? mi?so lew? r?k? podczas krajania go no?em. Wydaje mi si? jednak, ?e i to po to, by by? m?drzejszym od Tego, który stworzy? r?k? ludzk? tak gi?tk? i chwytn?." Eliasz: - Zgadzam si? z tob?, synu. „?wierzb jest tu cz?sty i bardzo dokuczliwy. Ma?? na t? dolegliwo??, unguento per la rogna, krzykiem oznajmiaj? w Wenecji na ka?dym rogu. Z mego okna widzia?em, jak ma?y urwis sprzedawa? j? trzem ró?nym damom w sukniach jedwabnych z ogonami i dwóm rycerzom strojnym w aksamity." Katarzyna: - Italia! - moja dzieweczko, radz? ci, myj si? co niedziela w balii, a wtedy mo?esz we czwartek bez uchybienia si?gn?? r?k? do pó?miska. „Chleb maj? bia?y jak ?nieg. Potrawy psuj? dodatkiem sera. Sól za to -o przewrotno?ci - czarna, nie k?ami?. W handlu wenecjanie s? mistrzami zarówno na ziemi, jak na morzu, i m?drze zarz?dzaj? swymi posiad?o?ciami. Jedn? tylko widz? przywar?, t? sam?, o jak? niegdy? uczony mnich oskar?a? republik? Platona; niewiasty tutejsze mianowicie zach?ca si? do sprzedajnej frywolno?ci i do p?acenia podatków pa?stwu, które nie kontentuje si? korzy?ci? z handlu jedwabiem, korzeniami i innymi bogatymi i uczciwymi towarami, lecz i wyst?pkiem handlowa? musi! Dwadzie?cia tysi?cy nierz?dnic ?yje w Wenecji, Candii i doko?a ciesz? si? pob?a?aniem, obsypywane s? honorami za ?ci?ganie cudzoziemców do miasta. Wiele z nich mieszka w ksi???cych, lecz nale??cych do nich samych, pa?acach. Wydaje mi si?, ?e rz?dz?cy ?ignori weneccy zapominaj?, jak król Dawid powiedzia?: (Je?eli pan strze?e miasta, niepotrzebny mu stra?nik . Tak samo w religii obracaj? si? jak wiatr zawieje: raz popieraj? papie?a, raz Turka, ale zawsze modl? si? do boga kupców zwanego mamon?. Czy? taki kwiat nadgni?y b?dzie rozkwita? do ko?ca ?wiata? Skoro ju? mówimy o kwiatach, nie mo?na zaprzeczy?, ?e niewielu jest takich zr?cznych ogrodników jak tutejsi w hodowli ró? i go?dzików tak ?e kwitn? one ca?y rok, w porze ku temu niestosownej. Latem ?cinaj? cz??? p?czków ró?anych i nie podlewaj? ich. Dopiero zim? okopuj? zniech?cone do ?ycia ro?liny, przycinaj? i tak dzi?ki wielkiej sztuce hoduj? s?odko pachn?ce ró?e, które wynosz? w. styczniu na rynek. Nauczyli si? tej sztuki od pewnej krowy, która obgryz?a latem p?ki ró? i krzaki wypu?ci?y ?wie?e p?dy na Gody. Niewiasty zasiadaj? na katedrach w uczelniach, u ?wi?tego Piotra uczy?a pewna Niemkini. W Italii tak?e mo?na podziwia? przemy?lne fontanny i figury poruszane za pomoc? wody, które na?laduj? ?ywe. A nast?pnym miastem s?yn?cym t? sztuk? jest Augsburg, gdzie potrafi? zaprz?c Dym, plugawego parobka, w s?u?b? zacnego pana Ro?na, który obraca ?rub? pani? Pulard?. Ale na wi?ksz? pochwa?? zas?uguj? miasta; s? takie dwa w Europie, które gardz?c p?ochymi fontannami, prowadz? wod? rurami do drzwi ka?dego mieszczanina, tak ?e nape?nia on swe naczynia jeno kurek przekr?caj?c. Jednym jest Londyn, tak w wod? zaopatrywany od kilku lat rurami z odleg?ego o mil? Paddingtonu, drugim - pi?kne miasto Lubeka. Okrutni Anglicy, s?ysza?em równie?, m?drzy s? w tym, i? nie chc? si? dzieli? ziemi? i stadami z wilkami, których to maruderów prawie ca?kowicie w góry wygnali. Jednak ani we Francji, ani w Niemczech czy Italii po zachodzie s?o?ca podró?ny nie jest pewny ?ycia z przyczyny tych w?ócz?gów. S?ysz? te?, ?e ca?a Wenecja nie posiada szyb w oknach, wsz?dzie jeno u?ywa si? przet?uszczonego p?ótna i papieru, prócz tego maj? barbarzy?skie judasze i drewniane okiennice. Tchórzliwego morderc? nazywaj? tu odzielnym cz?owiekiem , a ladacznic? ('grzeczn? osob? , co oznacza, i? najgorsze przywary m??czyzny i niewiasty s? cnotami. Dzi?kuj? Bogu, i? w naszej ma?ej Holandii zbrodniarz mo?e by? uznany zbrodniarzem, a ladacznica - ladacznic? a? do dnia s?du ostatecznego, a potem lakierujcie plugawe grzechy jedwabnymi s?owy, je?li potraficie!" Eliasz: (z westchnieniem) - Powinien by? zosta? ksi?dzem. Za przeproszeniem ciebie, moje biedne dziecko! „Do?? ju?, marny skrybo, zm?czony? chor? nog?, nie mo?esz zobaczy? pi?kno?ci Wenecji, przeto pióro twe chodzi w kó?ko jak mu? w kieracie. 26 stycznia. Ukochana, musz? si? streszcza? i opisa? ci tylko cz??? tego, co widzia?em, bo dzisiejszego dnia ko?czy si? mój dziennik. Tej nocy odp?ynie do ciebie, a ja nieszcz?sny nie pop?yn? z nim! Jutro innym okr?tem jad? do Rzymu. Droga Ma?gorzato, wynaj??em dzi? lektyk? i zaniesiono mnie do ko?cio?a ?wi?tego Marka. Na zewn?trz, w kierunku, rynku, ci?gnie si? pi?kna kolumnada, a nad ni? cztery s?awne konie, wykute w br?zie przez staro?ytnych Rzymian. Wydaje si?, ?e p?dz? przed siebie i przy nast?pnym kroku skocz? w dó? na widza. W ko?ciele jest sze??set kolumn z marmuru, porfitu i ofitu. Wewn?trz skarby wi?ksze ni? w St.-Denis, Loreto czy Toledo. Oto dzban wysadzany klejnotami, podarowany seniorii przez Króla Persów, oto waza ksi???ca l?ni?ca od drogich kamieni, a w koronie os?dzono diament i chryzolit wielko?ci migda?a; dwie z?ote korony i dwana?cie z?otych wysadzanych klejnotami pasów z Konstantynopola, item ogromnej wielko?ci szafir, item olbrzymi diament, dar króla Francji, item przecudowny karbunku?, item trzy rogi jednoro?ca. Có? to wszystko jednak znaczy w porównaniu ze ?wi?tymi relikwiami? Ma?gorzato ukochana, widzia?em skrzyni? z br?zu, która zawiera cia?o ?wi?tego Marka Ewangelisty. Widzia?em na w?asne oczy, ogl?da?em pier?cie? i Ewangeli? spisan? r?k? ?wi?tego, i wszystkie trudy mej podró?y wyda?y mi si? b?ahe; kim?e bowiem jestem, abym dost?pi? ?aski ogl?dania takich rzeczy? Droga Ma?gorzato, ?wi?te cia?o zosta?o przywiezione z Aleksandrii przez kupców w 810 roku i nie tak czczone wówczas jak teraz. Od 829 roku, gdy zbudowano ten ko?ció?, a? do roku 1094 zapomniane by?o nawet miejsce, w którym z?o?ono szcz?tki. Tedy ?wi?tobliwi ksi??a po?cili i modlili si? wiele dni szukaj?c prawdy, i oto Ewangelista prze?ama? o pó?nocy marmury i stan?? przed nimi. Padli na ziemi?, rano odnale?li szpar?, przez któr? wy?oni?o si? ?wi?te cia?o, i zagl?daj?c przez ni? do podziemia ujrzeli, gdzie spoczywa. Wyj?li te zw?oki i umie?cili w skrzyni ponad o?tarzem, pieczo?owicie u?o?yli na miejsce p?yt? z cudown? szpar? (sam j? widzia?em), która zia? b?dzie otworem na pami?tk? do ko?ca ?wiata. Nast?pnie pokazano mi krzes?o Naj?w. Dziewicy- z kamienia - i jej obraz malowany przez ?wi?tego ?ukasza, bardzo poczernia?y, tak ?e rysów prawie nie wida?. W czasie suszy obnosz? ten obraz w procesji, sprowadza bowiem deszcz. Tego wola?bym nie ogl?da?. Item: dwa g?azy marmuru splamionego krwi? Jana Chrzciciela; item kawa?ek prawdziwego Krzy?a i s?upa, do którego Chrystus by? przywi?zany; item ska?? uderzona przez Moj?esza, mokra do dnia dzisiejszego; kamie?, na którym siedzia? Chrystus, gdy kaza? w mie?cie Tyr; niektórzy jednak mówi?, ?e to patriarcha Jakub wspiera? o? g?ow?. Jestem tego samego zdania, poniewa? Pan nasz nigdy w Tyr?e nie kaza?. Gdym odszed? stamt?d, pokazali mi pa?stwowy dzieciniec dla potomstwa swoich ulubienic, cór Koryntu. W zewn?trznej ?cianie znajduje si? szeroki otwór i je?eli przywiezione dzieci? jest jeszcze tak drobne, ?e potrafi prze?lizn?? si? tamt?dy ?ywe, wpada do siatki, a wówczas pa?stwo si? nim opiekuje. Je?eli jednak jest ju? za du?e, matki musz? zabra? je z powrotem do domu, a przebywaj?c z nimi s? prawdopodobnie: mali cori mali ovum. Wychodz?c z ko?cio?a ujrzeli?my ludzi nios?cych umar?ego z obna?on? twarz? i stopami. Pierwszy raz zetkn??em si? z tym weneckim obyczajem, i na pewno nigdy nie znajdzie si? na ziemi miasto, które chcia?oby by? jego na?ladowc?, ani tego, co z kolei opisz?. Na wielkiej p?ycie z porfiru, na piazza z?o?ono trzy upiorne g?owy gnij?ce i zatruwaj?ce powietrze, i podczas ich upalnego lata mog?ce bra? pomst? siej?c zaraz?. Byli to zdrajcy stanu i poniewa? wyznaczono na ka?d? g?ow? wysok? cen? - po dwa tysi?ce dukatów - zostali pomordowani przez przyjació?, którzy przynie?li g?owy na p?yt?, sprzedawszy w ten sposób cudz? krew i w?asne sumienie. ?adne inne pa?stwo nie kupuje tak wielu g?ów i ?adne nie p?aci nawet po?owy ceny za ten ponury towar. Ale najwi?cej podziwia?em, ?e naprzeciwko pa?acu ksi?cia ustawiono wspania?? szubienic? z alabastru, przeznaczon? wyra?nie do wieszania w?adcy za najmniejsz? zdrad? pa?stwa; stoi tam ona w zasi?gu jego wzroku, szepc?c swe memento mori. Zastanowi?em si? i uzna?em tych signori za swych mistrzów, albowiem nie pozwalaj? nikomu, nawet swemu suwerenowi, wy?ej stawia? siebie ni? dobro ogó?u. Tu? obok na murze robotnicy ko?czyli w?a?nie prac? nad kamiennym pomnikiem, który na rozkaz signorii mia? uwieczni? tragiczny i potworny czyn pope?niony ubieg?ego roku. Na cokole wygl?da?o to jednak ca?kiem niewinnie: dwóch szlachetnie urodzonych szepce do siebie, obok za? dwóch innych stoi z mieczami przy boku. Wszyscy czterej byli bra?mi. Dwóch uknu?o spisek przeciwko pozosta?ym - postanowili ich otru? i w ten sposób podzieli? maj?tek na po?ow? zamiast na ?wiartki. Na wspólnym bankiecie ci dwaj zatruli wino, gdy jednocze?nie druga para nasyci?a jadem marcepan z tak wy?mienitym skutkiem, ?e tego samego popo?udnia czterech dzielnych ludzi czo?ga?o si? wokó? sto?u w agonii, przeklinaj?c jeden drugiego i siebie samych. Tak n?dznie sko?czyli, ziemia za?, dla której zatracili swe nie?miertelne dusze, przesz?a na w?asno?? innej rodziny. I s?usznie, nie mog?a bowiem wpa?? w gorsze r?ce. O niezast?piona m?dro?ci w przys?owiach! Jak m?drze wskazuj? one wady ka?dej nacji czy te? poszczególnych osób: Quand Italie sera sans poison, Et France sans trahisoti, Et l´Angleterre sans guerre, Lors sera le monde sans terre". Ryszard przet?umaczy? to Katarzynie: Gdy w Italii zanikn? jady, Gdy we Francji ustan? zdrady, Gdy angielskie ustan? wojny, Ziemi nie stanie w ?wiecie spokojnym. i czyta? dalej: „Zawiedli mnie potem na nabrze?e i nagle spostrzeg?em maszt ustrojony girland? amarantowych kwiatów. Nie?cie mnie tam - rzek?em i opowiedzia?em przewodnikowi o zwyczaju naszych holenderskich marynarzy, którzy zdobi? maszt kwiatami, gdy staraj? si? o pann?. Cz?sto szydzi?em z tego mówi?c, ?e uwa?aj? gruchanie za spraw? wa?n? dla ca?ego ?wiata. Teraz jednak tak daleko od Rotterdamu bukiet na szczycie masztu wzbudzi? w mym sercu nadziej? spotkania z rodakiem. Zanie?li mnie wi?c tam i, o Ma?gorzato! na rufie tego holenderskiego statku widnia?o wielkimi literami: RYSZARD ELIASSOEN, AMSTERDAM. Postawcie lektyk? na ziemi - powiedzia?em. - Stawiajcie, na mi?o?? Matki Boskiej. Usiad?em na brzegu i patrza?em, nie wierz?c prawie oczom, patrza?em i niebawem zacz??em tak p?aka?, ?e nie widzia?em ju? liter. Jak?e? rozdar?y mnie biednemu serce same te litery w obcym kraju! Drogi, dobry Ryszard! Dobry kochany brat Ryszard! Cz?sto siadywa?em mu na kolanach, a on nosi? mnie na barana. Wiele razy obdarza? mnie poca?unkami, nigdy ni jednym ostrym s?owem nie ozwa? si? do mnie. A teraz by?o jego imi? na nale??cym do? statku, wraz z nim przyp?yn??a jego powa?na twarz, powa?na, lecz dobra i ?agodna... Szlocha?em rozpaczliwie i g?o?no krzycza?em: (Czemu? to, czemu nie ma tu brata mego Ryszarda, czamu widz? tylko jego imi?? Mówi?em po holendersku, poniewa? serce me zbyt by?o przepe?nione, abym móg? znie?? obce j?zyki, i..." Eliasz: - Ryszardzie, ch?opcze, czytaj dalej. Czy? mo?na zatrzyma? si? w takim miejscu! Ryszard: - Ojcze, ?atwo powiedzie? - mówi? to z ca?ym szacunkiem dla ciebie - czytaj dalej! Czy my?licie, ?e nie jestem cz?owiekiem z krwi i ko?ci? Zmartwienie ch?opca i jego mi?o?? braterska spad?y na mnie tak nagle, tak przeszy?y me serce, ?e nie mog? dalej czyta?; zabij mnie, je?li dam rad? dojrze? cho? s?owo, pismo jest tak drobne... Dionizy. - Courage, zacny panie Ryszardzie! Odpocznijcie chwil?. Nie tylko wy jeden macie ?zy w oczach. Ach, ma?y kamracie! Oby Bóg ci? tu sprowadzi?, a ja raczej bym znalaz? si? w Wenecji. Ryszard: - Biedny k?dzierzawy ch?opczyna, có? uczyni?, ?e wygnali?my go tak daleko? - I ja pragn??abym dowiedzie? si? tego - rzek?a ostro Katarzyna i j??a szlocha?, kiwaj?c si? pod zarzuconym na g?ow? fartuchem. - Dobre panie, zacni przyjaciele - powiedzia?a dr??ca Ma?gorzata - pozwólcie mi opowiedzie? zako?czenie listu. Szyper, us?yszawszy, jak Gerard u?ala si? po holendersku, podszed? do niego i przemówi? chc?c go pocieszy?; po chwili nasz Gerard zdo?a? wyja?ni?, i? bratem jest czcigodnego pana Ryszarda. Zacny szyper na t? wie?? ofiarowa? mu swe us?ugi. Ryszard: - Tak, tak, szyper! Pan Ryszard rzeczony stawi si? na twym weselu, i to z zasobn? kiesk? w dodatku. Ma?gorzata: - O, panie, szyper opowiedzia? Gerardowi, ?e jego ma??onka ma po?eglowa? jeszcze tej nocy do Rotterdamu, i kochany Gerard musia? wróci? do domu, aby sko?czy? list i przynie?? go na statek. Reszta to ju? tylko jego biedne, drogie s?owa mi?o?ci do mnie, które, wybaczcie, wstydzi?abym si? us?ysze? czytane na g?os. Na ko?cu jest jeszcze par? wierszy, które przys?a?am pannie Kasi, a teraz zabrzmia?yby szorstko i niewdzi?cznie. S?owa dziewczyny, a tyle? samo b?agalny ton g?osu przekona?y Ryszarda; odpar?, ?e nie b?dzie czyta? dalej na g?os, rzuci tylko okiem na koniec listu dla w?asnej braterskiej satysfakcji. Ma?gorzata poczerwienia?a, wygl?da?a na zak?opotan?, nie odezwa?a si? jednak. - Eliaszu - powiedzia?a Katarzyna, ci?gle jeszcze pochlipuj?c - powiedz mi na mi?o?? Matki Naj?wi?tszej, jak nasz biedny ch?opiec wy?yje w tym okropnym Rzymie. Poszed? tam, aby zarobi? na siebie pisaniem, a oto w?asne jego s?owa ?wiadcz?, ?e pisanie na nic mu si? nie zda: umar?by w czasie swej w?drówki z g?odu, gdyby nie p?dzel i psa?terion. Biada mi, biada! - Ano-odrzek? Eliasz-pozostaje mu zawsze p?dzel i muzyka. A poza tym: ile ludu, tyle gustów. Pisanie, cho? nie pop?aca w innych krajach, mo?e by? poszukiwane w Rzymie. - Ojcze - rzek?a ma?a Kasia. - Czy pozwolicie mi wtr?ci? s?owo do twej z matk? rozmowy? - Jak najch?tniej, serduszko. - S?dz?, ?e malarstwo i muzyka wi?cej znacz? ni? pisanie, na odleg?o?? jednak pismo z niczym si? nie da porówna?. Patrzcie, jaki zachwyt zapisany papier tu teraz wzbudzi?. Dotar? a? do tego pokoju w Rotterdamie i wzruszy? nasze serca. Ach, Gerardzie, drogi Gerardzie, wydaje mi si?, ?e duch twój przyfrun?? do domu na skrzyd?ach. Ach, ojcze kochany, czemu? nie jeste?my tu wszyscy razem, tak jak by? powinni?my? - Nie obawiaj si?, Kasiu - odpar? Eliasz - Ryszard i ja nie odp?acimy ch?opcu niewdzi?czno?ci?. Napiszemy do niego list i wy?lemy przez umy?lnego do Rzymu wraz z pieni?dzmi, i polecimy mu natychmiast powróci? do domu. Korneliusz i Sybrandt wymienili ponure spojrzenia. - Ach ojcze, a tymczasem? - Jak to „tymczasem" ? - Kochany ojcze, matko droga, czym?e mo?emy uradowa? serce nieobecnego brata, je?eli nie opiek? nad jego biedn? dziewczyn?? Niema?e przed ni? troski... - Racja! - odpar? Eliasz. - Ale jestem starszy i do mnie te sprawy nale??. - Zwróci? si? z powag? do Ma?gorzaty: - Czy odpowiesz na me pytanie, pi?kna panienko? - Je?li potrafi?, panie - szepn??a za?amuj?cym si? g?osem Ma?gorzata. - Co to za kontrakt ?lubny, o którym pisze Gerard? - Nasz kontrakt ?lubny, panie. Jego i mój. Czy nie wiecie, ?e jeste?my zar?czeni? -W obecno?ci ?wiadków? - Naturalnie. Byli nimi mój biedny ojciec i Marcin Wittenhaagen. - Pierwszy raz o tym s?ysz?. Jak?e dokument ten znalaz? si? w jego r?kach? Powinien by? u ciebie. - Niestety, tym ci??sza moja zgryzota, ale wierzy?am mu zawsze, a on rzek?, ?e nosi? ów papier na sercu by?oby mu pocieszeniem. - Bardzo nierozs?dne z ciebie dziewcz? - rzek? Eliasz. - Zaiste, niegdy? by?am taka, panie. Bied? jednak uczy rozumu. - Roztropna to odpowied?. W ka?dym razie m?drze czy g?upio, jeste? uczciw?. Okaza?bym ci od pocz?tku wi?cej respektu, alem my?la? po prawdzie, ?e? jego kochank?. - Bro? mnie, Panie Bo?e! Dionizy, zdaje mi si?, ?e ju? czas na nas. Poprosz? o mój list, panie. - Zaczekaj?e, zaczeka)! Nie b?d? w gor?cej wodzie k?pana. Musz? zauwa?y?, ma??onko, ?e jej do twarzy z rumie?cem. - Bardziej ni? tobie, który? j? zawstydzi?, mój m??u. - Spokojnie, spokojnie, ?ono. Nikt mi nie zarzuci niesprawiedliwo?ci, jestem jeno nieco powolny. Tu Ryszard wtr?ci? si? do rozmowy. - Jak to si? sta?o, pani, ?e przelali?cie krew dla naszego Gerarda? - Nie, panie. Cho? mo?e pragn??abym tego. - Nie, nie. On powiada, ?e tak by?o. Powiedzcie nam teraz prawd? - prosi?. - Nie wiem, niestety - rzek?a Ma?gorzata - o czym my?licie, panie. Lepiej, aby?cie nie wierzyli we wszystko, co mój biedny ch?opiec o mnie pisze. Mi?o?? go za?lepia. - Zdrajczyni! - krzykn?? Dionizy. - Nie pozwalajcie jej mydli? wam oczu, panie Ryszardzie! - Stary Marcin powiedzia? mi-nie mrugajcie na mnie, kompaneczko; jestem ?lepy jak mi?o??. - Marcin tedy rzek? mi, ?e zrani?a rami?, rozla?a krew, wysmarowa?a sobie pi?ty, aby id?ce tropem ogary odwróci? od ?ciganego przez nie jej ch?opca. - Je?li tak zrobi?am, by?a to moja krew i przela?am j? dla w?asnego dobra - powiedzia?a hardo Ma?gorzata. - Wówczas Katarzyna chwyci?a j? w ramiona i dziewczyna zap?aka?a na ?onie tej, która równie? przela?aby krew dla ratowania Gerarda w niebezpiecze?stwie. Eliasz podniós? si? z fotela. - Ma??onko - rzek? uroczy?cie - postawisz przy naszym stole na czas posi?ków krzes?o, a na stole jeszcze jeden talerz i nó? dla Ma?gorzaty i Piotra. Niech przychodz?, kiedy zechc?, i pozostan? z nami, jak d?ugo sobie ?ycz?. Nikt nie ma odt?d zajmowa? miejsca po mojej lewej r?ce. Ci, którzy b?d? mili dla niej, b?d? mili i dla mnie. Jestem panem we w?asnym domu i narzeczona mego syna jest w nim mile widziana. Katarzyna wybieg?a przygotowa? wieczerz?. Eliasz i Ryszard zasiedli do pisania listu, który mia? sprowadzi? Gerarda do domu. Ryszard obieca?, ?e jeszcze w tym tygodniu list dotrze przez morze do Rzymu. Sybrandt i Korneliusz wymienili ponure spojrzenia i wymkn?li si? z domu. Ma?gorzata widz?c, ?e Idzi siedzi w g??bokiej zadumie (rozwój umys?owy kar?a post?pi? naprzód milowymi krokami), poleci?a mu przynie?? jej list. - S?yszeli?cie tylko po?ow?, zacny panie Idzi - powiedzia?a. - Czy mam odczyta? wam reszt?? - B?d? bardzo zobowi?zany - wrzasn?? dworzanin. Podsun??a mu swój sto?ek - poni?y? si? do skorzystania z tak niedu?ego sprz?tu, ciekawo?? przemog?a pych? - i Ma?gorzata ci chutko szepta?a mu pocz?tek listu wprost do ucha, ?eby nie przeszkadza? Eliaszowi i Ryszardowi. Pochyli?a si? do przodu i przytuli?a sw? ?liczn? twarzyczk? do maski Idziego - dziwaczny ten kontrast wart by? uwagi i dzie?a malarza. Tak j? zasta?a Katarzyna; matka zapa?a?a gor?cym uczuciem dla dziewczyny i wymieni?a z Kasi? wymowne spojrzenia. Dziewczynka u?miechn??a si? i szy?a dalej, przykrywaj?c rz?sami oczy. - Natychmiast ?ci?gn?? go do domu- rykn?? Idzi. - Ja z niego zrobi? cz?owieka. Potrafi? co? nieco? zdzia?a? u diuka. - Tylko s?uchajcie - powiedzia?a na pó? drwi?co, ale z dum? Katarzyna. - S?yszymy - rzek? Ryszard. - Nie mo?na go nie s?ysze?, gdy mówi. Sybrandt: - Który pierwszy do niego dotrze? Korneliusz (ponuro:) - Któ? to wie? ROZDZIA? LVII Oko?o dwóch miesi?cy przed t? scen? w domu Eliasza mieszka?cy ma?ej morskiej osady mi?dzy Neapolem a Rzymem wylegli t?umnie na brzeg morza pogl?daj?c na statek, który zmaga? si? z gwa?townym wichrem spychaj?cym go na brzeg. Chwilami zdawa?o si?, ?e pokona niebezpiecze?stwo; wtedy w?ród widzów wznosi?y si? g?o?ne okrzyki zach?ty; chwilami znowu sztorm i morze spycha?y statek wyra?nie coraz bli?ej i gapiowie nie mogli si? oprze? uczuciu cichej satysfakcji, do której nawet sami przed sob? nie chcieliby si? przyzna?. Non quia vexari quemquam est iutunda voluptas Sed quibus ipse malis careas quiacemere suave est. A biedny stateczek, cho? nieuczenie zbudowany do ?eglugi, posiada! konstrukcj? wy?mienit? dla przybijania do brzegu dzi?ki swej przesadnej rufie, chwytaj?cej wiatr, i swemu kszta?towi przypominaj?cemu odwrócony, zdeformowany kapelusz. Dla ludzi na wy brze?u ta druzgotana i ko?ysz?ca si? drewniana ?upina zdawa?a si? by? ?yw? istot?, walcz?c? o ?ycie ostatkiem tchu. Gdyby jednak mogli znale?? si? na pok?adzie, ujrzeliby, ?e ?aglowiec ma nie jedno, lecz wiele bij?cych serc i nie jedn?, lecz liczne natury, uwydatniaj?ce si? w tej strasznej godzinie. Marynarze p?dzili dziko po pok?adzie, manipuluj?c linami, jak który uwa?a? za stosowne, kln?c i modl?c si? na przemian. Pasa?erowie t?oczyli si? doko?a masztu; niektórzy siedzieli, niektórzy kl?czeli, jeszcze inni le?eli wyczerpani, czepiaj?c si? burt, gdy statek zatacza? si? i przechyla? na pot??nych falach. Jeden urodziwy m?odzieniec, którego poblad?e jak popió? lica i zaci?ni?te wargi wskazywa?y, jak? ci??k? walk? przera?enie toczy w jego duszy z godno?ci?, sta? nieco na uboczu, trzymaj?c si? mocno want i drgaj?c przy ka?dym uderzeniu fali. By? to nieszcz?sny Gerard. Tymczasem mod?y i ?lubowania wzbija?y si? ku niebiosom z dr??cych ust t?umu na ?ródokr?ciu; s?uchaj?c ich mo?na by s?dzi?, ?e tyle jest bogów, ile modl?cych si? tam m??czyzn i kobiet. ?eglarze jednak?e pok?adali ufno?? w jednej tylko bogini. Zmieniali tylko jej imiona, zw?c J? „Królow? Nieba", „Gwiazd? Morza", „Pani? ?wiata", „Portem Ton?cych". Ale w?ród ludzi z l?du szala? politeizm. Nawet ci, którzy dziwnym zbiegiem okoliczno?ci zwracali si? do tego samego bóstwa, nie zwracali si? do? w tej samej wersji. Angielski kupiec ?lubowa? stos z?ota Matce Boskiej z Walsingham. Kupiec wenecki obiecywa? naszyjnik z czterech funtów srebra Matce Boskiej Loreta?skiej, a toska?ski szlachcic dziesi?? funtów woskowych ?wiec Matce Boskiej z Rawenny; podobnie z szalonym zami?owaniem do ró?norodno?ci ?lubowali nie po prostu na Krzy?, lecz na Krzy? w tym czy innym wspó?czesnym mie?cie. Nagle gwa?towniejszy ni? zwykle podmuch wiatru uderzy? w ?agiel, pu?ci?y przegni?e wanty, p?ótno p?k?o z g?o?nym trzaskiem i posz?o z wiatrem. Stawa?o si? coraz mniejsze i mniejsze, coraz bardziej czarne, a? sfrun??o w morze o pó? mili od statku jak kartka papieru; zanim sternik zdo?a? odwróci? statek, fala zala?a pok?ad i przemoczy?a biedaków do ko?ci, daj?c im przedsmak ch?odu ?mierci. Wtedy kto? g?o?no ?lubowa?, ?e wst?pi do kartuzów, je?li ?wi?ty Tomasz ocali mu ?ycie. Inny przyrzeka? pielgrzymk? do Compostelli boso i z odkryt? g?ow? we w?osiennicy na go?ym ciele, je?li ocali go ?wi?ty Jakub. Jeszcze inni wzywali Tomasza, Dominika, Dionizego i nade wszystko Katarzyn? z Sieny. Dwaj pomniejsi kupcy neapolita?scy stali dr??cy. Jeden z nich wo?a?-na ca?e gard?o: - Przysi?gam ?wi?temu Krzysztofowi w Pary?u ufundowa? pos?g z wosku tyle co on wa??cy- je?eli uda mi si? wyl?dowa? bezpiecznie. Drugi szturchn?? go, mówi?c: - Bracie, bracie, miarkuj si?, pomy?l, co obiecujesz! Gdyby? wyprzeda? cale swe mienie na publicznym przetargu, jeszcze nie kupi?by? tyle wosku, ile tamten wa?y! - Zamilcz, g?upcze - odpar? krzykacz. I szepn??: - My?lisz, ?e mówi? powa?nie? Niech no jeno znajd? si? ca?o na l?dzie, nie dam ani ?ojówki. Niektórzy podró?ni le?eli krzy?em i modlili si? do morza: „O morze najmi?o?ciwsze! O naj?askawsze! Dobroczynne morze! O pi?kne morze! Oka? nam sw? ?ask? i dobro?, zachowaj nas w tej godzinie grozy!" Ludzie szlochali i j?czeli zdj?ci zwierz?cym strachem za ka?dym razem, gdy nieszcz?sny statek si? przechyla? lub ko?ysa? silniej ni? zwykle - a by? ju? tylko igraszk? pot??nych fal. R?ymianka z ni?szej warstwy siedzia?a z dzieckiem przy piersi na pó? obna?onej, cicha w?ród wyj?cego t?umu, o bladej jak popió? twarzy, lecz ze spokojnymi oczami. Porusza?a wargami w bezg?o?nej modlitwie, nie p?aka?a jednak, nie zawodzi?a ani te? nie targowa?a si? z bogami. Gdy si? wydawa?o, ?e statek rzeczywi?cie pogr??a si? pod stopami, i brodaci m??czy?ni skowytali, ona ca?owa?a dziecko -- i to wszystko. Siedzia?a cierpliwie i pie?ci?a male?stwo, czemu? by mia?o utraci? jedyn? rado??, któr? je mog?a obdarzy?; moribundo Tak w?a?nie, moim zdaniem, Staro?ytno?? zasiad?a mi?dzy tymi lud?mi ?redniowiecza. Szesna?cie wieków nie splami?o starej rzymskiej krwi w jej ?y?ach; instynkt rasy, o której mo?e nawet nie s?ysza?a, nauczy? j? umiera? z nale?yt? godno?ci?. Olbrzymi mnich sta? na rufie rozstawiwszy szeroko nogi, w pozie kolosa rodezyjskiego, nie tyle mo?e lekcewa??c, ile raczej ignoruj?c niebezpiecze?stwo. Odmawia? dono?nym, nie za?amuj?cym si? g?osem wersety z psalmów i wzywa? podró?nych do spowiedzi. Niektórzy padli na kolana, a on s?ucha? ich wyzna?, k?ad? d?onie na ramionach penitentów i rozgrzesza?, jakby znajdowa? si? w wygodnej zakrystii, a nie na ton?cym statku. Gerard szed? ku niemu coraz silniej popychany przez instynkt, który pcha ludzi chwiejnych ku niez?omnym. Zaiste bowiem odwaga bohaterów stawiaj?cych czo?a fizycznym przeciwie?stwom blednie wobec tego pot??nego mnicha i jego pot??niejszej ód cia?a duchowej mocy. Tak wi?c nawet tutaj znalaz?o si? dwoje ludzi, którzy obronili godno?? naszej rasy- delikatna, lecz bohaterska niewiasta i mnich uzbrojony przez religi? przeciw ?miertelnemu niebezpiecze?stwu. Po stracie ?agla majtkowie ?ci?li bezu?yteczny maszt na wysoko?ci stopy nad pok?adem. Run?? do wody wraz ze strz?pami ?agla. Wydawa?o si?, ?e to odci??y nieco statek. Teraz jednak kad?ub bez pomocy ?agla nie móg? ju? utrzyma? si? na morzu. Fale raz po raz wali?y w ruf?, straszliwe ciosy podobniejsze by?y uderzeniom ska?y ni? wody. Kapitan porzuci? ster i blady jak ?mier? zjawi? si? na ?ródokr?ciu. - Ul?yjcie ci??aru - krzykn?? - wyrzu?cie za burt? wszystko albo zatoniemy, nie wyzyskawszy tej ostatniej s?abej szansy uratowania ?ycia. - Podczas gdy ?eglarze wykonywali jego rozkaz, on blady i otoczony poblad?ymi twarzami ludzi dopytuj?cych si? o swój los przemówi? do nich, jak mo?na sobie wyobrazi?, zupe?nie inaczej ni? angielski szyper w niebezpiecze?stwie. - Przyjaciele - powiedzia? - ostatniej nocy, gdy morze by?o zupe?nie spokojne, zbyt spokojne, niestety! kula ognista zbli?y?a si? do statku. Dwie takie kule przynosz? szcz??cie, nic wtedy nie zatopi statku w podró?y. My marynarze zwiemy te p?on?ce kule Kastorem i Polluksem. Je?eli jednak Kastor przychodzi bez Polluksa lub Polluks bez Kastora, statek musi zgin??. Tak wi?c przygotujcie si? na ?mier? jak dobrzy chrze?cijanie. Podró?ni przyj?li te s?owa przeci?g?ym j?kiem. Dopytywali si? z dr?eniem, ile pozosta?o im czasu. Kapitan odrzek?: - Mo?e jeszcze wytrzyma pó? godziny lub i to nie. Ani chwili d?u?ej, przecieka jak sito. ?ywo, m??czy?ni, ul?yjcie ci??aru. Biedni pasa?erowie chwytali wszystko, co znajdowa?o si? na pok?adzie, i wyrzucali za burt?. Porwali w?a?nie ci??ki wór; le?a? na nim starzec z?o?ony morsk? chorob?. Wyci?gn?li baga? spod niego. Co? zaszczeka?o. Dwóch ludzi powlok?o worek na bok. Stary wsta? i z nieludzkim krzykiem rzuci? si? na sw? w?asno??. - ?wi?ty Moj?eszu! Co czynicie? To wszystko, co posiadam, owoc ca?ej mej podró?y - srebrne lichtarze, srebrne talerze, brosze, kolczyki. - Puszczaj, siwy ?otrze - krzyczeli inni - mamy tu wszyscy straci? ?ycie dla twego z?odziejskiego towaru? - Wrzuci? go razem z nim - wrzasn?? kto?. - To przez tego Hebrajczyka musz? ton?? chrze?cijanie. - Wyrwali mu worek i wyrzucili przez burt? Ci??ar wpad? z pluskiem w fale. W?a?ciciel krzykn?? rozpaczliwie. Wiatr rozwiewa? jego bia?e w?osy, cz?owiek chcia? skoczy? za swym skarbem i uczyni?by to, gdyby worek utrzyma? si? na falach. Zaton?? jednak i przepad? na zawsze. Starzec za tacza? si? po pok?adzie, rwa? w?osy z g?owy, przeklina? podró?nych, statek, morze i wszystkie moce niebieskie i piekielne. Kapitan krzykn?? znowu: - Oto ko?ció? na horyzoncie. Steruj w t? stron?, bracie. A wy, przyjaciele, wzywajcie pomocy od tego ?wi?tego, jakiekolwiek jest jego imi?. Sterowali wi?c w kierunku ko?cio?a i modlili si? do nieznanego, którego imieniem by? nazwany. Szalej?ce morze run??o na ruf? statku, strzaska?o ster i zala?o pok?ad. Przes?dni, zdziczali ze strachu ludzie otoczyli ciasnym kr?giem Gerarda. - To on jest winien - krzyczeli. - Nie prosi? ?adnego ?wi?tego o ratunek. To poganin. Poganin, na pok?adzie. - Nie mówcie takich rzeczy, drodzy przyjaciele - rzek? Gerard, szcz?kaj?c z?bami z zimna i przera?enia. - Chyba raczej ci, co le?? tu modl?c si? do morza, mog? by? poganami zwani. Ja czcz? ?wi?tych, przyjaciele - ale nie ?miem teraz modli? si? do nich, nie ma na to czasu (och!). Có? mi pomo?e Dominik, Tomasz czy Katarzyna. To ju? ?wi?ty Piotr siedzi najbli?ej tronu Boga; a mimo to, je?eli pomodl? si? do niego, mog? uton??, zanim zd??y wstawi? si? za mn? do Boga. Och! och! och! Musz? zwróci? si? prosto do Tego, który stworzy? morze, ?wi?tych i mnie tak?e. Ojcze nasz, który? jest w niebie, zbaw te biedne dusze i mnie, którzy b?agamy o ?ycie! O s?odki Jezu, lito?ciwy Jezu, który chodzi?e? po jeziorze Genezaret, gdy Piotr ton??, i p?aka?e? nad ?azarzem, gdy oczy aposto?ów pozosta?y suche - ocal nieszcz?snego Gerarda, uczy? to dla Ma?gorzaty ! W tym momencie marynarze przygotowywali si? do opuszczenia ton?cego statku w. ma?ej ?ódeczce, któr? nawet w tamtych czasach mia? z sob? statek. Egoi?ci pobiegli p?dem ku ?odzi i trzydzie?ci dusz zdo?a?o si? na ni? wepchn??. Pozosta?o trzech zupe?nie nieprzytomnych i dwóch sparali?owanych ze strachu. Ci ostatni siedzieli jak sterta mokrych ?achmanów na pok?adzie, szale?cy za? biegali tam i z powrotem; widzieli, ?e trzydziestu egoistów opuszcza statek, ale nie próbowali si? do nich przy??czy?, chodzili w kó?ko, za?amuj?c r?ce. Pozosta? jeszcze kto? na kl?czkach pogr??ony w mod?ach przed drewnianym naturalnej wielko?ci pos?giem Panny Marii, który ?eglarze z szacunkiem zdj?li z masztu. P?ywa? on teraz po pok?adzie, morska woda spycha?a go ku odp?ywnikom, a nieszcz?sny rozbitek posuwa? si? na kolanach wczepiony r?kami w statu?, która by?a igraszk? fal. Zosta? jeszcze ?yd pora?ony rozpacz?, nie trwog?. Nie podda?by si? tak nikczemnemu uczuciu. Siedzia? w kucki, op?akuj?c utracony worek i, gdy zalewa?y go fale, grozi? pi??ciami morzu, przeklina? nazarejczyków, ich bogów, ich diab?y, ich statki i ich wody raz na zawsze. Olbrzymi za? dominikanin, wyspowiadawszy dusze na ca?ym statku, sta? spokojnie, obcuj?c z w?asnym duchem. Rzymianka siedzia?a poblad?a, przyciskaj?c coraz mocniej dziecko do ?ona, w miar? jak zbli?a?a si? ?mier?. W Gerardzie na ten widok obudzi?a si? dzielno??. - Popatrzcie jeno! - powiedzia?. - Zabrali ?ód? i zostawili biedn? niewiast? z dzieckiem na zgub?. Serce zmusi?o umys? do pracy. - Musz? przy Bo?ej pomocy ocali? ci?, niewiasto. - Pobieg? szuka? beczki lub deski, aby mog?a pop?yn?? na niej. Nie znalaz? nic odpowiedniego. Nagle spostrzeg? drewniany pos?g Naj?w. Dziewicy. Chwyci? go w ramiona i nie s?uchaj?c j?ków czciciela p?acz?cego jak dziecko, któremu odebrano zabawk?, pobieg? ze swym ?upem do rzymianki. - Chod? tu, niewiasto! - krzycza? - przywi??? ci? do tego pos?gu wraz z dzieckiem. Srodze go ju? co prawda stoczy?y robaki, ale jeszcze powinien si? nada?. Spojrza?a wielkimi ciemnymi oczami i wyrzek?a tylko te s?owa: - A ty? Ch?opiec odpar? z wielkoduszno?ci? i czu?o?ci? w g?osie: - Jestem m??czyzn? i nie mam dziecka pod opiek?. - Ach! - westchn??a kobieta; s?owa Gerarda zdawa?y si? budzi? pragnienie ?ycia na jej twarzy. Ch?opiec przysun?? do niej pos?g. Nadzieja ?ycia poruszy?a j?, odebra?a odrobin? heroicznego spokoju. Dreszcz wstrz?sn?? jej cia?em, ale oczy pozosta?y spokojne. Statek zanurzy? si? tak g??boko w wod?, ?e Gerard, u?ywszy wios?a jak d?wigni, móg? zepchn?? pos?g na fale. - Chod?, póki jeszcze czas - powiedzia?. Spojrza?a na niego swymi ogromnymi rzymskimi oczami, teraz wilgotnymi. - Biedny m?odzie?cze! Bo?e, przebacz mi! Moje dziecko! Ch?opak zepchn?? j? na fale i przytrzyma? wios?em, aby nie rozbi?a si? o statek. Ci??ka r?ka spocz??a na jego ramieniu, g??boki, d?wi?czny g?os zabrzmia? mu tu? przy uchu: - To pi?knie. A teraz chod? ze mn?. By? to olbrzymi mnich. Gerard odwróci? si?, mnich post?pi? dwa kroki naprzód i chwyci? si? z?amanego masztu. Gerard instynktownie uczyni? to samo. Z ogromnym wysi?kiem wyrwali i wynie?li reszt? masztu. - Rzu?my na fale i skoczmy za nim - rzek? mnich. Rzucili, jeden z oszala?ych rozbitków pobieg? za nimi, skoczy? pierwszy do wody i uchwyci? za jeden koniec belki. Gerard trzyma? za drugi koniec, mnich za ?rodek. Sytuacja by?a straszna. Maszt unosi? si? i zanurza? przy ka?dej fali, kopa? jak rozbrykany ko?, a bryzgi wody bezlito?nie smaga?y ich twarze i o?lepia?y, gro??c str?ceniem z belki. Nagle dobieg? ich ostry, d?ugi ?oskot. Morze ostatecznie rozbi?o statek. Nie porusza? si? ju?, rozbitków wi?c rzuci?o z przera?aj?c? si?? na wrak. G?owa ich towarzysza ze straszliwym trzaskiem uderzy?a w górn? cz??? z?amanego steru. Cios zmia?d?y? czaszk? jak m?ot kowalski mia?d?y orzech kokosowy. Cz?owiek zaton??, pozostawiaj?c jako jedyny ?lad czerwon? smug? na wodzie - bia?y strz?p na ostrzu po?amanego steru i krzyk ?miertelny, który brzmia? w ich uszach, gdy fale nios?y maszt pod os?on? czarnego kad?uba. Mnich odmówi? po ?acinie krótko pacierz za dusz? nieszcz?snego i spokojnie zaj?? jego miejsce. P?yn?li ü??÷ ?á?á ô?é? , w pewnej chwili nic nie widzieli i zdawa?o si?, ?e s? na dnie kotliny gór wodnych; a w nast?pnym momencie dostrzegli brzeg i t?um cisn?cych si? tam ludzi, którzy usi?owali doda? im odwagi, wymachuj?c r?kami w dziki, w?a?ciwy Italczykom sposób. Czarna ?ód? p?yn??a wywrócona do góry dnem, mi?dzy ni? za? a rozbitkami walczy?a z falami kobieta, to unosz?c si? do góry, to spadaj?c w dó?, podobnie jak oni. Znalaz?a gdzie? wios?o i teraz, przyciskaj?c silnie dziecko lewym ramieniem, dzielnie wios?owa?a prawym. D?u?szy ju? czas miota?o tak nimi na falach, lecz oto nagle mnich powiedzia? spokojnie: - Dotkn??em dna. - To niemo?liwe, ojcze - odpar? Gerard. - Jeste?my wi?cej ni? sto jardów od brzegu. Prosz?, bardzo prosz?, nie opuszczaj naszego wiernego masztu. - Rozs?dnie przemawiasz, synu - rzek? mnich. - Wiesz jednak, ?e pracuj? dla sprawy ?wi?tego Ko?cio?a i nie powinienem traci? czasu unosz?c si? na falach, gdy mog? kroczy? pieszo, pe?ni?c dla? s?u?b?. Znowu poczu?em dno palcami stóp. Oto wy?szo?? noszenia sanda?ów nad butami. Znowu - tym razem piasek. Jeste? mniejszej postawy ode mnie: trzymaj si? masztu. Ja id?. Pu?ci? maszt i wyci?gaj?c swe pot??ne ramiona ruszy? przed siebie. Gerard skierowa? si? za nim. Mnich sta? jak wie?a, opieraj?c si? przyt?aczaj?cym go falom, przy ka?dym ich uderzeniu zamyka? usta i pochyla? g?ow? do ty?u, a chwilami ca?kiem znika? pod wod?; wynurza? si? potem i par? dzielnie do przodu. Doszli wreszcie blisko brzegu; ale teraz napór cofaj?cych si? wód nie pozwala? im wyj?? na l?d. Wtedy tubylcy wys?ali pot??nie zbudowanych rybaków w morze, którzy zbudowali potrójny ?a?cuch, trzymaj?c d?ugie dr?gi, i w ten sposób wyci?gn?li rozbitków z morza. Mnich otrz?sn?? si? z wody, udzieli? krótkiego, ojcowskiego b?ogos?awie?stwa tubylcom i pow?drowa? do Rzymu, wzrok utkwiwszy w ziemi?, jak tego wymaga?a jego regu?a. Nie zatrzyma? si?. Nie rzuci? ani jednego spojrzenia na morze, które omal go nie poch?on??o, nie mia?o jednak si?y skrzywdzi? go bez woli Pana. Podczas gdy mnich kroczy samotnie w stron? Rzymu nie ogl?daj?c si? za siebie, ja, nie b?d?c s?ug? ?wi?tego Ko?cio?a, przystan? na chwil?, aby rzec, ?e byli?my wraz z czytelnikiem o krok od tego olbrzyma, lecz omin?li?my go tym razem. Teraz mo?emy oczekiwa?, ?e los nas z nim zetknie. Gerard kurczowo obiema r?kami chwyci? si? brzegu. Rybacy zanie?li go w pobli?e wielkiego ogniska i z prawie nie spotykan? na Pó?nocy delikatno?ci? pozostawili samego, aby si? osuszy?. Wtedy ch?opiec wyj?? zza pazuchy pergamin, nast?pnie wysuszy? go starannie. Gdy zrobi? to, co uwa?a? za s?uszne, dopiero wówczas zgodzi? si? przebra? w ubranie rybaka, a swoje pozostawi? przy ogniu, i wróci? na brzeg. O tym, co ujrza?, mo?emy opowiedzie? pokrótce. Kapitan wytrwa? przy statku. Powodowa?o nim nie tyle m?stwo, ile przekonanie, ?e nie mo?na si? sprzeciwia? Kastorowi czy te? Polluksowi, który przyw?drowa? do? w postaci ognistej kuli. Mimo to morze, strzaskawszy statek, zmiot?o ruf?, kapitana i wszystko, lecz wynios?o go ?ywego i ca?ego na brzeg. Gerard walnie przyczyni? si? do wyci?gni?cia go z wody. Niepocieszony Hebrajczyk wyp?yn?? na innym fragmencie statku i ledwie dotkn?? stop? l?du, zaofiarowa? nagrod? za odnalezienie worka, co wywo?a?o niewiele wspó?czucia, a troch? weso?o?ci. Jeszcze dwóch innych rozbitków uratowa?o si? na resztkach wraka. Wyl?dowa?o tak?e trzydziestu egoistów, nie razem jednak, lecz pojedynczo. ?aden z nich ju? nie ?y? prócz jednego, który oddycha?, gdy ratownicy z najlepszymi intencjami nie?li go do ogniska. Tam za? i on opu?ci? ten doczesny padó?. Gdy Gerard sta? na brzegu, patrz?c ze zmieszanym uczuciem zgrozy i ciekawo?ci na swych dawnych towarzyszy podró?y, których fale wynios?y na piasek, poczu? nagle lekk? d?o? na ramieniu. Odwróci? si?. To rzymianka pragn??a wyrazi? mu po kobiecemu wdzi?czno??. Uj??a delikatnie d?o? ch?opca, podnios?a j? powoli do ust i uca?owa?a. Uczyni?a to jednak z tak? godno?ci?, ?e nikt nie mia? w?tpliwo?ci co do zas?ug tej d?oni, któr? w ten sposób uczczono. Potem z p?on?c? twarz? i wilgotnymi oczami podnios?a dziecko do góry, aby uca?owa?o cz?owieka, który uratowa? mu ?ycie. Gerard lubi? dzieci, uca?owa? wi?c kilkakro? ma?ego rozbitka. Nie wyrzek? s?owa; zbyt by? wzruszony. Niewiasta tak?e milcza?a, wymowne by?y tylko jej oczy, p?on?ce policzki i szlachetny, antyczny gest, tak powa?ny i wznios?y. Mia?a chyba racj?. S?owa nie potrafi? wyrazi? wdzi?czno?ci. To staro?ytna matrona rzymska sk?ada?a z ca?ego serca dzi?ki wspó?czesnemu cz?owiekowi. Nast?pnego dnia po po?udniu Gerard - dwa razy starszy po roku, po trzykro? bardziej ?wiadomy ludzkich spraw, ju? nie ch?opiec, lecz m??czyzna, który w obronie w?asnej rozla? krew i otar? si? o ?mier? na morzu i l?dzie - dotar? do Wiecznego Miasta; post tot naufragia tutus. ROZDZIAŁ LVIII Gerard wynajął skromny kąt na zachodnim brzegu Tybru i co dzień udawał się na poszukiwanie pracy, pokazując próbki swego pisma we wszystkich sklepach, o których zasłyszał, że wykorzystują takie zlecenia. Przyjmowano go chłodno. — Nieco cieniej piszemy nasze listy — powiedział jeden. — Jakiż to czarny inkaust! — orzekł drugi. — Na co się zda? Mało pisze się dziś po łacinie. Czy nie piszecie po grecku? — powtarzali najczęściej. — A jakże, piszę, jeno nie tak biegle jak po łacinie. — Nie zarobicie nigdy na chleb w Rzymie. Gerard wypożyczył za wysoką opłatą piękny grecki manuskrypt i wrócił do domu ze smętną luką w sakiewce, lecz z nie mniejszą odwagą. W ciągu dwóch tygodni uczynił znaczne postępy w greckiej kaligrafii i, aby nie tracić czasu, pracował nad nią do południa, przez resztę zaś dnia poszukiwał klientów. Gdy wszystkim już pokazał wzory greckiego pisma, lepsze niż kiedykolwiek dotąd oglądali, kupcy powiadomili go, że greka i łacina są jednakowo niepokupne; miasto zawalone było pracami z całej Europy. Powinien był zgłosić się przed rokiem... Gerard kupił psałterion. Gospodyni, u której mieszkał, polubiła go dla jego wyglądu i dobrego wychowania, często też, przechodząc, rzucała parę uprzejmych słów. Pewnego dnia, zaprosiwszy chłopca na obiad, zapytała ku jego zdziwieniu, czym się smuci. Opowiedział o swej sytuacji. Przedstawiła mu wtedy swój pogląd na sprawę. — Ci przebiegli handlarze — ręczę — trzymają na służbie pisarzy i płacą nędzne grosze, a za ich prace otrzymują wysokie ceny. Nic tedy dziwnego, że chłodno was przyjęli. Wedle mnie piszecie aż zbyt dobrze. Skąd wiem — spytacie. — Ano nie macie zwyczaju zamykać drzwi jak ten grubianin Pietro, a kobiety są ciekawe. Tak, tak, piszecie dla nich za dobrze. Gerard poprosił, by wytłumaczyła, co ma na myśli. — Przecie to jasne — rzekła — wasza dobra praca mogłaby wpaść w oko komuś z ich klientów. Gerard westchnął: — O pani, tyle złego widzicie w ludziach, a sama taka dobra jesteście i szczera! — Mój drogi chłopcze! Rzymianie to chytra nacja. Ja zaś, dziękować Najświętszej Panience, pochodzę ze Sieny. — Popełniłem błąd, opuszczając Augsburg — stwierdził Gerard. — Augsburg? — powtórzyła wzgardliwie. — Czyż można to miejsce porównać z Rzymem? W ogóle nie słyszałam o takim mieście. Zapewniała, że Gerard świetnie da sobie radę wbrew księgarzom. — Widzą, żeście cudzoziemiec, przeto kłamią bez sensu i umiaru. Wszyscy przecie wiedzą, że nasi wielcy panowie zostali od wielu lat szaleństwem dotknięci na punkcie pisania, wprost przez okna wyrzucają pieniądze, zamieniając żyzne ziemie i bogate domy za zapisane skóry owcze, które trzymają potem w skrzyniach i komodach. Boże im dopomóż i wyratuj z tego szaleństwa, tak jak to już uczyni- łeś w tylu innych okazjach; a zaprawdę skłócone rody mniej nieco teraz rąbią się i przebijają, rzadziej chciwcy chcieliby pożreć z zemsty siekaną i smażoną wątrobę swego przeciwnika od czasu, gdy zapanowała moda gryzmolenia. Mogę zaiste wymienić dwie rzeczy : mamy jego eminencję kardynała Bessariona i samego papieża. Już ci dwaj mogą utrzymać kilku takich jak ty piszących i będziecie mieli co robić w dzień i w nocy. Porozmawiam z Teresą, która zna wszelkie dworskie plotki. Już następnego dnia gospodyni powiedziała chłopcu, że rozmawiała z Teresą i dowiedziała się o następnych pięciu signorach zarażonych manią pisarską. Gerard zanotował ich nazwiska, zakupił pergamin i przez parę dni zajął się przygotowywaniem próbek pisma. Zaopatrzywszy je w swój adres i nazwisko, pozostawił po jednej próbce u drzwi wszystkich owych pięciu signorów i czekał pełen nadziei na rezultat. Nie było żadnego. Mijał dzień za dniem, zmartwienie chłopca rosło. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie Małgorzata w Rotterdamie z takim trudem walczyła o utrzymanie dla pozostających pod jej opieką starców i wówczas właśnie była aresztowana za to, że leczyła nielegalnie, zamiast legalnie zabijać. Gerard pojął, że wnet nędza zajrzy mu w oczy. Całe popołudnia zbierał piosenki i starał się ich nauczyć. Gromadził do kolorowania karty do gry i skasował jeden posiłek dziennie. Ten ostatni genialny pomysł ściągnął na niego świeży kłopot. W owych camere locande gospodyni przyrządzała wszystkie posiłki, lokatorzy zaś dostarczali prowiantów. Szybko więc przejrzała Gerarda i zapytała, jak mu nie wstyd. Bezceremonialnie zagadnięty chłopak poczerwieniał, stał zakłopotany, a kobieta wnet spokojnie zaapelowała do jego zdrowego rozsądku pytając, czy przeciwności losu można pokonać o pustym żołądku. — Pazienza , mój chłopcze! Czas przyniesie poprawę; tymczasem będę was żywić za „Bóg zapłać“. Jest to italski odpowiednik gratis. — O nie, pani gospodyni! — odrzekł Gerard. — Moja sakiewka nie jest jeszcze całkiem pusta i gnębiłbym się jeszcze bardziej, gdyby ludzie tracili przeze mnie swe zarobki. — Zupełnie taki sam z was szaleniec jak z waszego sąsiada Pietro, który siedzi tu z jedynym, i to niedobrym obrazem. — Skąd wiecie, pani, że to zły obraz? — Bo nikt nie chce go kupić. To taki jeden malarz bez talentu. Powinien przywdziać szyszak i przypasać miecz, a swój obraz nosić zamiast tarczy. Ponieważ Gerard słuchał pilnie, przeto niewiasta powiedziała mu więcej. Pietro przybył z Florencji z pełną sakiewką i nie dokończonym obrazem. Wynajął od niej nie umeblowany pokój naprzeciwko Gerarda i urządził go schludnie. Gdy skończył obraz, zaprosił gości i otrzymał oferty kupna. Były one wedle opinii gospodyni wcale szczodre, on zaś odrzucił je z taką pogardą, że zrobił sobie wrogów ze swoich klientów. Od tego czasu często zabierał obraz z domu na sprzedaż, ale zawsze przynosił go z powrotem. W ostatnim miesiącu spostrzegła, że wszystkie rzeczy poznikały jedna po drugiej z jego pokoju, że teraz nosi już stale jedno tylko ubranie i śpi w nocy na wielkiej skrzyni. Odkryła to zaglądając przez dziurkę od klucza, ponieważ gdy kiedykolwiek wychodzi on z domu, bardzo pieczołowicie zamyka pokój. — Boi się, że ukradniemy mu skrzynię czy obraz, którego żadna żyjąca dusza w Rzymie, na tyle głupią nie będąc, nie chce kupić? — Ach, miła pani gospodyni, czyż nie widzicie, że on chce ukryć biedę? — To znaczy, że tym gorszy szaleniec! Czy myśli, że wszyscy mamy takie twarde serca jak on? Powinien nas najpierw wypróbować! — Czemu tak o nim mówicie? Taka jego dola jak i moja, w dodatku to wasz rodak. — My sierieńczycy lubimy cudzoziemców. Taka dola jak wasza? O nie, zupełnie inna. Wyście najmilszym młodzieńcem spośród wszystkich lokatorów, co mieszkali w mym domu, włosy macie jak złoto, a on jest zgorzkniałym głupcem. Poza tym wy umiecie ująć serca niewieście, a on nie. Nie życzę sobie, aby umarł w moim domu z głodu i zepsuł moją sławę. Tak czy owak jeden głodomór wystarczy w domu. Jesteście daleko od rodziny i ja jako gospodyni mam obowiązek liczyć wasze posiłki. To obowiązek mój i holenderskiej niewiasty, waszej matki, która jest daleko stąd; już my niewiasty załatwimy tę sprawę. Troskaj się o własne interesy będąc mężczyzną i pozostaw gotowanie nam, niewiastom, dla których niewiele więcej pozostało na świecie poza pieczeniem drobiu, karmieniem piersią mężczyzn w ich niemowlęctwie i wymiataniem pajęczyn w ich domu, gdy dorosną. — Droga, dobra pani, zaiste często przywodzicie mi na myśl matkę, która jest daleko. — Tym lepiej. Przypomnę ci ją jeszcze lepiej, nim się rozstaniemy. — Zacna niewiasta promieniała z zadowolenia. Gerard nie był sobkiem, nie zaślepiała go właściwa kobietom stronniczość, rozpoznał w ubogim dumnym Pietro swe własne troski. Im dłużej rozmyślał, tym silniej postanawiał dzielić swe skromne zasoby z tym nieszczęśliwym artystą. Pietro odpłaciłby mu swą życzliwością. Próbował przychwycić go, zaczepić, nie udawało mu się to jednak. Pewnego dnia usłyszał w pokoju jęki. Zapukał do drzwi, nikt się nie odezwał. Zapukał raz jeszcze. Tym razem zabrzmiało nieuprzejme: „Wejść“. Posłuchał i nieco nieśmiało wszedł do mansardy. Ujrzał krzesło, obraz odwrócony do ściany, żelazną miednicę, sztalugi i długą skrzynię, na której zwinięty w kłębek leżał wynędzniały młody mężczyzna o niezwykle błyszczących oczach. Gerard nigdy w życiu nie widział niczego, co by bardziej przypominało zwiniętą w krąg kobrę, gotową do ataku na pierwszego, który wejdzie do izby. — Zacny signor Pietro — zaczął Gerard — wybaczcie mi, proszę, że znużony własną samotnością zakłócam waszą. Jestem waszym najbliższym sąsiadem w tym domu i, jak mi się zdaje, towarzyszem niedoli. Jestem również artystą. — Jesteście malarzem? Witajcie, signor. Siądźcie tu na łóżku. Pietro zeskoczył i z demonstracyjną kurtuazją wskazał chłopcu gestem swój opuszczony tron. Gerard oddał ukłon, uśmiechnął się, ale zawahał się nieco. — Może nie mam prawa zwać się malarzem. Jestem pisarzem, kaligrafem, kopiuję greckie i łacińskie manuskrypty — jeśli mam co kopiować. — I nazywacie siebie artystą? — Nie ubliżając waszym większym zasługom, signor Pietro. — Żadna to obraza, cudzoziemcze, żadna. Zdaje mi się, że artysta musi myśleć i malować to, co przemyślał. Kaligraf zaś przerysowuje czarno na białym cudze myśli. — Słusznie rozróżniliście. Jednakże kopista może spisywać myśli wielkich starożytnych i dzieła czystego rozumu, których żaden malarz nie potrafi namalować; a także myśli Boga, których aniołowie nie zdołają namalować. To jednak nieistotne. Jestem także malarzem, ale lichym. — Tym większe macie szczęście. Wasze prace kupią w Rzymie. — Starając się przedstawić tak znakomitemu jak wy człowiekowi mniemałem, iż prędzej zdolnym kaligrafem zwać się powinienem niż nędznym malarzem. W tej chwili usłyszeli kroki na schodach. — Ach, oto nasza dobra gospodyni — zawołał Gerard. — Hej, zacna pani, oto rozmawiam z signorem Pietro. Ufam, iż zezwoli mi tutaj spożyć mój skromny obiad. Italczyk skłonił się poważnie. Gospodyni wniosła parujący i apetyczny obiad Gerarda. Z obojętną twarzą postawiła półmisek na łóżku i odeszła. Gerard zabrał się do jedzenia. Nim przełknął parę kęsów, przestał jeść i rzekł: jestem chłop pozbawiony dobrych manier, signor Pietro. Nie smakuje mi, gdy jem sam. Przez miłość dla naszej Świętej Panienki, zjedzcie ze mną łyżkę tej potrawki. Zapewniam, że smaczna jest. Pietro utkwił płonące oczy w twarzy chłopca. — Jakże to, dobry młodzieńcze, wy — cudzoziemiec — oddajecie mi swój obiad? — Za dużo tu dla jednego. — Dobrze, przyjmuję — zgodził się Pietro; na pozór spokojnie wziął półmisek do rąk i wyrzucił jego zawartość przez okno. Potem odwrócił się i rzekł, drżąc ze złości i udręki: — Oduczcie się na przyszłość dawania jałmużny artyście, którego nawet nie znacie, panie kaligrafie. Gerard poczerwieniał z gniewu, lecz zapanował nad sobą całą siłą woli, aby nie wytargać wyniosłego malarza za uszy. Zniszczyć taki dobry posiłek! Matczyna krew zawrzała w jego żyłach z oburzenia nad bezbożnością. Na koniec jednak zwyciężyło współczucie dla drażliwości Pietra i jego egoizmu, a nawet odrobina szacunku wobec tej z ubóstwa zrodzonej dumy. Powiedział chłodno: — Takie postępowanie uszłoby może w opowieści waszego rorodaka signora Boccaccio, ale uczciwe nie jest. — Wyjaśnijcie swą myśl! — odrzekł ponuro malarz. — Poczęstowałem was połową mego obiadu, nie całym. A wyście zabrali wszystko! Mieliście prawo wyrzucić waszą część, nie moją. Duma — rzecz dobra, ale sprawiedliwość — lepsza. Pietro się zdziwił, a potem zastanowił. — Prawda — rzekł. — Wziąłem was za głupca, tak przejrzysty był ten wybieg. Wybaczcie! I, proszę bardzo, zostawcie mnie samego! Widzicie, w jakiej jestem kondycji. Świat nauczył mnie goryczy. Nienawidzę ludzi. Nie zawsze byłem taki. Jeszcze raz, proszę, przebaczcie mi niegrzeczność, i wszystkiego najlepszego! Gerard westchnął i skierował się ku wyjściu. Nagle coś nowego wpadło mu do głowy: — Signor Pietro — powiedział — my Holendrzy lubimy się targować zajadle. Powiadają, że nasi ludzie een eij scheeren — to znaczy: „jajko ogolą“. Skoro więc straciłem obiad, nakarmcie więc moje oczy widokiem waszego obrazu, który stoi odwrócony do ściany. — Nie, nie — zaprotestował porywczo malarz — nie proście o to. Jużem dość grubiańsko się wobec was zachował. Nie chciałbym rozlać waszej krwi. — Broń Boże! Mojej krwi? — Cudzoziemcze — powiedział ponuro Pietro. — Zgniewany ciągłymi obelgami ciskanymi na obraz, który jest mym dziecięciem pod sercem poczętym, w jakowejś chwili uroczyście ślubowałem, iż przebiję sztyletem następnego, co by szydził z dzieła, trudu i miłości, które obrazowi poświęciłem. — Każdy więc, kto nie pochwali obrazu, ma być zamordowany ?— Gerard spoglądał z ciekawością na odwrócone płótno. — Nie, nie! Gdybyście jeno chcieli spojrzeć nań i trzymać na wodzy papuzi język... Będziecie jednak mówić. Odwróciłem go na zawsze do ściany. Gdy umrę, niech mi zrobią z niego trumnę. Gerard zastanowił się. — Przyjmuję warunki. Pokażcie! Nie rzeknę ani słowa. Pietro poszedł i odwrócił płótno; ustawił je w takim miejscu mansardy, w którym miał najlepsze światło, i sam zwinął się na skrzyni... Błyskały stamtąd tylko jego oczy i stiletto. Na obrazie Święta Dziewica i Chrystus płynęli przez powietrze w obłoku zamglonych anielskich twarzy. W dole na czterdzieści czy pięćdziesiąt mil rozciągał się pejzaż, nad którym purpurowiało niebo. Gerard stał i spozierał w milczeniu. Po chwili podszedł zupełnie blisko, a potem odstąpił najdalej, jak tylko mógł; patrzał, ale nic nie mówił. Po półgodzinie owej zabawy Pietro wykrzyknął zadziornie i nieco niekonsekwentnie: — Cóż to, czy nie powiecie ni słowa? Gerard się ocknął. — Wybaczcie łaskawie, proszę; zapomniałem, iż jest tu nas trzech. Tak dużo dałoby się rzec... — odrzekł dobywając miecza. — Co chcecie uczynić? — krzyknął Pietro i zeskoczył przerażony z legowiska. — Bronić się przeciw twemu szpikulcowi, signor, i to w należytej proporcji, gdyż, jako już rzekłem, Holendrem jestem. Trzymaj się zatem w przyzwoitej odległości, gdy będę swój sąd ogłaszał, inaczej bowiem przyszpilę cię do ściany jak chrabąszcza. — Tylko tyle — odetchnął z ulgą Pietro. — Obawiałem się, że chcecie pociąć mieczem mój biedny obraz tyloma już podłymi językami raniony. Gerard prowadził dalej dzieło „krytyki w trudnych warunkach“: stanął w pozycji obronnej, ostrzem miecza celując w malarza, i przyglądał się jednocześnie obrazowi. — Po pierwsze, signor, muszę rzec, iż w sztuce mieszania poniektórych barwników, a także przygotowywania oleju wy, Italczycy, pozostajecie daleko w tyle za nami, Flamandami. Mniejsza o to. Mimo iż poślednim jestem artystą, potrafię nauczyć was pewnych sekretów van Eycków, z których będziecie mogli wynieść znakomite korzyści, malując następny obraz. Już w tym jednak dziele dostrzegam jedną z owych wielkich zalet i umiejętności waszego narodu. Zaprawdę jesteście solis filii. My barwę mamy, wy — imaginację. Królowo Niebios! Oto człek ten przesycił obraz duszą swą nieśmiertelną. Jedną jeno mam do was, panie, pretensję; dawniej przeze mnie podziwiane dzieła zdadzą mi się teraz sztywne i ziemskie... I draperia trochę przykrótka i sztywna. Czemuż nie mogłaby powiewać swobodnie, gdy one postacie są w powietrzu i w ruchu. — Poprawię! Poprawię! — krzyknął żarliwie Pietro. — Wszystko zrobię dla tego, kto potrafi dojrzeć, co udało mi się zrobić. — Ba! Uczę się na tym pejzażu. Odtąd gardzić będę owymi spiesznie namalowanymi widoczkami, które wprzódy mnie zadowalały. Oto prawdziwe oblicze Natury — rozległa dolina wraz z całą jej głębią, ukazano każde drzewo i pole, każdy dom, każda postać i rzeka coraz drobniejsze i mniej wyraźne, doskonale odmierzone, aż oto wizja rozpłynęła się w oddali. Ach, jakie to piękne! Spryciarz zawiesił ową Boską postać w powietrzu ponad małym, nędznym światem u dołu. Oto święci unoszący się pod purpurowym baldachimem niebios; daleko w dole zaś ziemia i krzątający się jak pszczoły ludzie. I oni pozwalają wam pokazać ten kwitnący hymn, ten malowany poemat na ulicach Rzymu i przynieść go z powrotem do domu jako przedmiot, który nie znalazł kupca! Twierdzę, iż w Gandawie, Brugii czy nawet Rotterdamie z rąk by wam go wydarli. Słusznie powiadają, że obce oczy jaśniej widzą. Courage, Pietro Vannucci. Przyjmijcie wyrazy mej czci. Będąc sam miernym malarzem, wybaczam wam wielkość. Wybaczam! Dziękuję Bogu za ciebie i tak rzadkich jak wy ludzi, zginam kolano w należnym hołdzie. Wasz obraz jest nieśmiertelny, a wy, choć posiadacie jeno skrzynię, królem jesteście najbardziej królewskiej ze sztuk. Viva, il maestro! Viva! Malarz z wylewnością właściwą swej nacji rzucił się Gerardowi na szyję, wdzięczny za ten nieoczekiwany wybuch zachwytu. — Powiadają, że to marzenie szaleńca — załkał. — Sami są obłąkani! Nie, to głupcy! — krzyknął Gerard. — Szlachetny cudzoziemcze! Nie będę już nienawidził ludzi, skoro są na świecie tacy jak ty! A ja, podła gadzina, wyrzuciłem twój obiad za okno jak łajdak i potwór! — Bądźże teraz grzeczny, potworze, i zjedz ze mną wieczerzę. — Ach, jakże by nie! Dokąd idziecie? — Zamówić posiłek. Obraz będzie naszym trzecim towarzyszem. — Zaproszę go w czasie twej nieobecności. Mój biedny obraz, moje dziecię ukochane. — Ach, mistrzu, on będzie spoglądał na wiele jeszcze wieczerz, gdy ciebie i mnie dawno stoczą robaki. — Mam nadzieję — rzekł Pietro. ROZDZIAŁ LIX Tydzień później dwaj przyjaciele siedzieli przy pracy razem, każdy jednak malował w innym usposobieniu. Pietro szybko parał się ze swą robotą, dokonywał cudów w ciągu paru minut, potem nie czynił nic, narzekał tylko. Później znów brał się do dzieła i z jękiem rzucał wszystko. Tymczasem roztropny Holender pracował spokojnie i spokojnie się uśmiechał. Krótko mówiąc, Gerard, który umiał pokierować każdym ze swych przyjaciół, okiełznał tego dzikiego rumaka. Przyjaciele malowali karty do gry, aby napełnić rondle. Uwinąwszy się z tą robotą, oburzony mistrz zabierał swój obraz i wychodził na codzienny obchód, poszukując klienta. Gerard poprosił go pewnego razu, aby jednocześnie zabrał ze sobą karty i spróbował je sprzedać. Artysta spojrzał jak grzechotnik, ale po chwili italskim obyczajem ucałował przyjaciela, który dosuszał ostatnie z wykonywanych kart na gorącym w tym szczęśliwym klimacie słońcu, i zabrał je do miasta. Gerard, zostawszy sam w domu, przepisał jeden czy dwa greckie listy, po czym wziął się do cerowania niewielkiej dziury w pończosze. Przy tym zajęciu zastała go gospodyni i spytała chłopca z ironią, czy sądzi, że nie ma niewiast w domu. — Skoro już skończyliście — powiedziała — chodźcie porozmawiać z moją przyjaciółką Teresą, która, jak wam mówiłam, ma niewiele wartego męża, który przechwala się znajomościami ze znamienitymi ludźmi. Gerard zszedł na dół; Teresa okazała się znajomą mu rzymską matroną. — Ach, madame! — wykrzyknął. — To wy? Zacna pani gospodyni nic mi nie powiedziała. Jak się czuje mały jasnowłosy chłopczyk? Czy nie stało mu się nic złego podczas tej podróży w dziwacznej łodzi? — Ma się dobrze — odparła rzymianka. — O czym wy właściwie mówicie? — spytała gospodyni, przenosząc wzrok z chłopca na niewiastę. — Czemuż drżysz, Teresa mia? — Ocalił życie mego dziecka — odpowiedziała, starając się opanować. — Kto, mój lokator? Nigdy nie wspomniał o tym. I nie wstydzisz się, chłopcze, spojrzeć mi w oczy? — Nie mów do niego tak szorstko — powiedziała niewiasta. Odwróciła się do przyjaciółki i zasypała ją płomiennymi słowy, opisując zachowanie Gerarda na statku. Młodzieniec poczerwieniał jak dziewczyna; wdzięczność rzymianki w tak jasnych barwach odmalowała jego czyny, że z trudem mógł je rozpoznać. — I pomyśleć, że musiałaś mnie prosić o pomoc dla lokatora, o którym nie słyszałam nic prócz twego dobrego słowa, Fiammino! To wystarczyło, zaprawdę. Młodzieńcze drogi, służąc ci, służę sobie. Obie niewiasty jęły z zapałem rozważać, co już zostało zrobione i co należy zrobić, aby przeniknąć gruby mur złota, odstępnego i szykan, który w wiecznym mieście dzieli mecenasów sztuki od nieznanych artystów. Teresa uśmiechnęła się smutno, usłyszawszy o naiwności Gerarda, który zostawiał próbki swej sztuki pod drzwiami znamienitych osobistości. — Jeśli służbie nie obiecasz procentu lub nawet nie wyznaczysz im stałego wynagrodzenia, nie spodziewaj się, że signori rzucą okiem na twe prace. Możesz z równym pożytkiem cisnąć je do Tybru. — Biada mi! — westchnął Gerard. — W jaki więc sposób artysta może znaleźć mecenasa? Artyści są przecie biedni, nie bogaci. — Udając się do jakiegoś szlachetniejszego miasta, w którym mieszkają nie tak chciwi ludzie — odparła Teresa. — La corte romana non vuol' pecora senza lana. Zamyśliła się i powiedziała, że przyjdzie nazajutrz. Gospodyni powinszowała Gerardowi. — Teresa wzięła sobie sprawę do serca — powiedziała. Prawie natychmiast po wyjściu niewiasty zjawił się Pietro z obrazem ponury jak chmura gradowa. Gerard zamienił porozumiewawcze spojrzenie z gospodynią i pospieszył za malarzem na górę, aby go pocieszyć. — Więc pozwolili ci zabrać do domu twe arcydzieło? — Jak zwykle. — Jeszcze paru głupców. — To nienajgorsze... — Dlaczego? Co się stało? — Kupili karty — jęknął Pietro i wściekły młócił powietrze na prawo i lewo pięścią. — Tym lepiej — rzekł radośnie Gerard. — Rzucili się na mnie przez te karty. Zachwycali się nimi. Próbowali ukryć pożądanie, ale nie potrafili. Spostrzegłem to, grałem swą rolę, obdzierałem ich ze skóry. Przeklęci durnie! Rzucił na podłogę garść drobnych srebrnych monet, deptał je, skakał po nich i tańczył, oczy przybrały wyraz bazyliszka, kopał tak zapalczywie, że pieniądze toczyły się po całej mansardzie. Gerard pełzał na kolanach w poszukiwaniu sponiewieranych niewiniątek i przenosił pieczołowicie do sakiewki. — Powinieneś był raczej wyśmiać ich niewiedzę i ciągnąć z niej profit — zauważył. — I tak uczynię — odparł Pietro z niesłabnącym oburzeniem. — Prostacy! Będziemy malować talię dziennie, niech całe miasto zacznie grać i popadnie w ruinę, a z ich występków i głupoty będziemy żyli jak książęta... Była w tej talii jedna królowa, którą chciałbym zatrzymać. Ty ją rysowałeś, bracie. Miała piękne rude włosy, szafirowe oczy i co najważniejsze: duszę. — Pietro — powiedział miękko Gerard — malowałem ją sercem. Domyślny Italczyk skinął głową, oczy mu błysły. — Tak bardzo kochasz? Więc czemu ją opuściłeś? — Kocham ją tak bardzo, Pietro, że dla niej powędrowałem w tę długą i nużącą drogę. Gospodyni przerwała rozmowę, wołając z dołu: — Proszę, zejdźcie, przyszedł ktoś do was. Gerard zbiegł na dół, gdzie czekała Teresa. — Chodźcie ze mną, panie Gerardzie. ROZDZIAŁ LX Gerard w milczeniu szedł przy boku Teresy i zwyczajem artysty zastanawiał się w duchu, co niewiasta dlań uczyni, zamiast zapytać ją o to. Powiedziała mu więc wreszcie sama. Przyjaciółka dała jej znać, że żona pewnego złotnika potrzebuje pisarza. — Jej sklep jest tuż obok, będziecie, panie, mieli blisko. Rzeczywiście rychło przybyli na miejsce. — Madama — rzekła Teresa — Leonora powiedziała mi, że potrzebujecie, pani, pisarza. Przyprowadzam wam kopistę, człowieka, który ocalił mi dziecko na morzu. Proszę, spojrzyjcie nań łaskawie. Żona złotnika okazała przychylność, utkwiła wzrok w ładnej twarzy Gerarda i prawie nie mogła odwrócić odeń oczu. Odpowiedź jej jednak była niezadowalająca. — Niestety, nie potrzebuję pisarza. Ach, przypominam sobie, to moja kumoszka Klelia, masarka, szuka pisarza. Powiedziała mi o tym, a ja z kolei Leonorze. Teresa się wycofała, pożegnawszy panią zlotnikową uprzejmymi słowy. Klelia mieszkała nieco dalej i gdy przyszli, nie zastali jej w domu. Teresa rzekła ze spokojem: — Poczekam, aż wróci. Usiadła tak cicha, pełna godności i tak posągowo spokojna, że Gerard pospiesznie zabrał się do rysowania jej portretu. Klelia wróciła do domu. — Madama, słyszałam od zacnej Olympii, żony złotnika, że potrzebujecie pisarza (ujęła rękę Gerarda i popchnęła go lekko do przodu). Przyprowadzam wam kopistę, człowieka, który ocalił mi dziecko wśród okrutnych fal. Przez miłość dla Matki Najświętszej spójrzcie nań łaskawie. — Zacna damo, piękny panie — odpowiada Klelia — nie potrzebuję skryby, ale przypomnieliście mi, że moja przyjaciółka, Appia Klaudia, prosiła mnie niegdyś o pisarza. Jest krawcową, mieszka na Via Lepida. Teresa wycofała się spokojnie. — Madama — rzekł Gerard — bardzo to pewnie dla was przykra sprawa. Teresa szeroko otwarła oczy. — Cóż kiedykolwiek udało się załatwić bez odrobiny cierpliwości? Będziemy pukać do wszystkich drzwi w Rzymie — dodała łagodnie — tak długo, aż będziecie należycie ocenieni, panie. — Wydaje mi się, madama, że nas śledzą. Zauważyłem, że jakiś mężczyzna cały czas idzie za nami. Czasem oddala się nieco, czasem przybliża. — Zauważyłam — rzekła chłodno Teresa, a policzki jej pokrył lekki rumieniec. — To mój biedny Lodovico. Przystanęła, odwróciła się i skinęła palcem. Mężczyzna podszedł niechętnie. Spojrzała mu prosto w oczy. Zmieszał się. — Lodovco mio — powiedziała — poznaj młodego pana, o którym tak często ci opowiadałam. Poznaj go i pokochaj, albowiem to on ocalił twą żonę i dziecko. Usłyszawszy to Lodovico, który poprzednio złożył ukłon i uśmiechał się sztucznie, zmienił się nagle w uosobienie serdecznej wdzięczności i gorąco ucałował Gerarda. Gerard czuł się skrępowany, nie mogąc zrozumieć dziwnego postępowania mężczyzny i ukradkowego śledzenia przezeń żony. Mimo to zapytał: — Będziecie, panie, nam towarzyszyć, ser Lodovico? — Nie, signor — odparł Lodovico. — Nie przechodzę na tę stronę Tybru. — Addio — powiedziała znacząco kobieta. — Kiedy wrócisz do domu, Teresa mia? — Gdy załatwię swe sprawy, Lodovico. Szli dalej w milczeniu. Teresa była teraz smutna i ponura. Mówiąc pokrótce: Appia Klaudia była litościwa, nie odesłała ich z powrotem za Tybr, lecz jedynie o sto jardów w dół ulicy, do Lukrecji, rękawiczniczki. Ona to właśnie szukała skryby, tyle że Appia nie mogła zgadnąć, w jakim celu. Lukrecja była niedużą wesołą niewiastą, która przyjęła ich dość serdecznie, lecz oświadczyła, że sama nie potrzebuje skryby, gdyż wszystkie rachunki prowadzi w pamięci. — To dla mego spowiednika, ojca Colonny, który za tym szaleje. — Słyszałam o jego ekscelencji — rzekła Teresa. — Któż o nim nie słyszał? — Ale, droga pani, toż to zakonnik, który ślubował ubóstwo. Nie mogę przecież pozwolić, aby młodzieniec pisał za darmo. Uratował moje dziecko na morzu. — Naprawdę? — Lukrecja spojrzała z uznaniem na młodzieńca. — Nie macie się czego obawiać, ojcu Colonnie nigdy nie brak pieniędzy. Wystarczy, aby rzekł jedno słowo, a krewni jego, książętą, sypną mu sto koron na podołek. A cóż to za spowiednik, o pani! Najlepszy w całym Rzymie. Głową buja daleko w obłokach przez cały czas; nigdy nie zważa, co mówisz. Nie przejmuję się, wyznając mu swe grzechy, bardziej, niż gdybym mówiła do ściany. Chciałam go raz wypróbować i opowiedziałam wśród innych grzechów, jak zabiłam córeczkę mego lokatora i upiekłam ją w cieście. Gdy zamilkłam, ocknął się z marzeń i, udając stroskanego, powiada: — Siostro moja grzeszna, klęknij i zmów trzy razy Pater Noster i trzy Ave Maria, nie jedz masła ani jaj w najbliższą środę i pax vobiscum! I poszedł sobie, założywszy ręce do tyłu z taką miną, jakby mnie na świecie nie było. Teresa czekała cierpliwie, potem spokojnie przypomniała gadatliwej damie o sprawie, z jaką przyszła. — Czy byłabyś, pani, tak łaskawa, by udać się z tym oto młodzieńcem do zakonnika i rzec za nim słowo? — Niestety! jakżeż mogłabym zostawić sklep? I po co zresztą? Jego drzwi stoją otworem dla pismaków, malarzy, żaków i wszelakiej tego rodzaju gawiedzi. Nie chciał pewnego dnia przyjąć księcia d'Urbino, bo zamknął się z jakimś uczonym Grekiem i tak blisko siebie pochylili głowy nad jakimś zakurzonym pergaminem, co dopiero z Grecji przywiezionym, że można by nakryć ich jednym kapturem. Opowiedziała mi o tym jego służebna, Onesta. Najczęściej tu zagląda na plotki, gdy idzie po zakupy. — Oto człowiek dla ciebie, przyjacielu — orzekła Teresa. — Idźcie jeno do jego mieszkania — mówiła dalej Lukrecja (mój chłopiec pokaże wam drogę) — i powiedzcie Oneście, że przychodzicie ode mnie; że młodzieniec pisarzem jest, a ona już zaprowadzi was do zakonnika. Jeśli wetkniecie dziewuszce sztukę srebra do ręki — nie zaszkodzi. — Mam srebro — bez wahania powiedziała Teresa. — Poczekajcie jeszcze — zatrzymała ich Lukrecja — pamiętajcie o jednym. Jeśli młody człowiek powie, że umie coś zrobić, musi to wykonać, inaczej niech unika zacnego mnicha jak trucizny. Jest wściekły jak dziki zwierz na wszelkich patałachów. Zdarzyło się, że pewnego dnia ktoś przyniósł mu źle wyrzeźbiony krucyfiks. On na to: — To tak ma wyglądać Sahator mundi? Skonał za ciebie w śmiertelnej męce, a ty mu przyzwoitej roboty żałujesz? Ta niechlujna tandeta ma być krucyfiksem? Ale że to przecie jest kracyfiks, a ja jestem księdzem, wytrzepię nim twój kaftan! — powiedział. Onesta słyszała każde słowo przez dziurkę od klucza. Pomnijcie przeto jeszcze raz sprawę. — Nie bójcie się, madama — rzekła wyniośle Teresa. — Odpowiadam za biegłość tego człowieka; uratował mi dziecko. Gerard nie okazał się dostatecznie subtelny, by właściwie ocenić jej konkluzję; daleko mu było do pewności, jaką przejawiała Teresa, poprosił więc o zwłokę. Wolałby nie iść już dzisiaj do zakonnika. Czy nie wystarczyłoby zrobić to nazajutrz? — Tchórz z niego wylazł — rzekła Lukrecja. — Nie, on nie jest tchórzem — powiedziała z gniewem Teresa. — Jest tylko skromny. — Boję się tego wysoko urodzonego, wybrednego zakonnika — rzekł Gerard. — Zważcie, zacna pani Tereso, że widział on prace wszystkich pisarzy w Italii. Pozwólcie mi przygotować staranniejszą próbkę mej sztuki niż te, a jutro stawię się z nią przed ojcem Colonną. — Zgoda — rzekła Teresa. Poszli razem do domu. Niedaleko mieszkania młodzieńca był sklep, w którym sprzedawano weliny. Na wystawie leżał kawał pięknej, białej skóry; Gerard patrzył nań pełen zadumy, wiedział jednak, że nie miałby czym zapłacić, toteż szybko odszedł od okna. Nagle przypomniał sobie, że ma przecież stary welin i, pożegnawszy Teresę pod drzwiami, pobiegł szybko na górę, wyciągnął zwój, który niósł ze sobą całą drogę od Sevenbergen, i położył go z westchnieniem na stole. Przygotował chemikalia do wywabiania starego pisma, skoro jednak była to ostatnia okazja do przeczytania dokumentu, przemógł odrazę do bazgrołów i zaczął odcyfrowywać treść. Wynikało z owej umowy, że Ghysbrecht van Swieten pożyczy! Florisowi Brandtowi pewną kwotę pieniędzy pod zastaw ziemi, dług zaś miał odebrać z dochodów. Gerard zrozumiał, że nie może zniszczyć dokumentu, byłoby to nieostrożne i niewłaściwe. Przeciwnie, przyrzekł sobie w wolnej chwili odcyfrować słowo po słowie. Zszedł na dół, postanowiwszy kupić mały kawałek welinu za połowę pieniędzy otrzymanych za karty. Zszedłszy ze schodów, natknął się na gospodynię rozmawiającą z Teresą. Pani Fiammina zawołała na jego widok: — Już tu jest! Oto cię złapano, donna mia! Popatrz, co ona ci przyniosła! — wyciągnęła spod fartucha tę właśnie welinową skórę, o której Gerard tak marzył. — Jakże to, pani! Ach, donna Teresal — chłopak zaniemówił ze zdumienia i zachwytu. — Zacna pani Tereso, w całym Rzymie nie ma drugiego takiego kawałka skóry. Jakże udało się wam trafić na ten właśnie? To cudowne! — Chłopcze drogi, czyż nie widziałam, jak pożądliwie nań patrzyłeś i wzdychałeś odchodząc? I czyż godziło się Teresie pozwolić, byś dalej pragnął jej daremnie? — Jaka mądrość i jaka dobroć, madama! O, pani, nie marzyłem nigdy, że będę to kiedyś posiadał! Jakaż jest jego cena? — Już zapomniałam. — Addio, Fiammina, addio, panie Gerardzie. Bądźcie szczęśliwi i równie bogaty jak dobry. Rzymska matrona wymknęła się, zanim. Gerard zdołał obmyśleć, w jaki sposób tak pełnej godności istocie zaproponować zwrot pieniędzy za podarunek. Nazajutrz po południu poszedł do Lukrecji, której syn zaprowadził go do mieszkania Fra Colonny. Młodzieniec oznajmił, w jakiej sprawie przybywa, wsunął napiwek Oneście i dziewczyna powiodła go do zakonnika. Gerard wszedł z bijącym sercem. Wielką komnatę wypełniały dzieła sztuki, uczone księgi, zabytki starożytne leżące w obfitości i nieładzie. Manuskrypty, obrazy, rzeźby w drzewie i kości słoniowej, instrumenty muzyczne, a wśród tego chwalebnego chaosu siedział zakonnik pochylony nad arabskim rękopisem. Spojrzał niechętnie, zły trochę, że mu przeszkadzają. Onesta szepnęła coś do ucha swemu panu. — Dobrze — powiedział — niech siądzie. Zaczekaj! Pokaż mi, jak piszesz, młodzieńcze. — Rzucił Gerardowi skrawek papieru i wskazał kałamarz. — Wybaczcie, czcigodny ojcze — rzekł Gerard — w tej chwili zbyt mocno drży mi ręka, ale dziś w nocy przepisałem na welinie stronę greki, obok zaś wersję łacińską dla ukazania rozmaitości liter. — Pokaż! Gerard wręczył mu swą pracę drżąc i pełen obawy i stał z zamarłym sercem, oczekując werdyktu. I zachwiał się, gdy zamiast werdyktu dominikanin rzucił się zdumionemu chłopcu na szyję. ROZDZIAŁ LXI Szczęśliwy człowiek, dla którego pracują Zasługa i Niewiasta. Gdybym to ja jak Gerard miał za sobą chaine des dames i byłbym już w mig laureatem nagrody za piękną prozę lub profesorem sporadycznych zrywów, lub czymś tam. En attendant naszkicuję portret Fra Colonny. Dwaj pisarze-artyści tchnęli nowe życie w starożytną naukę i filozofię— byli to: Petrarka i Boccaccio. Trud ich nie został nagrodzony wielkim, publicznym ani natychmiastowym uznaniem; ale posiali dobre ziarno, które nie zgniło, lecz dojrzewało w ziemi, czekając na promienie słońca. Od owych czasów Italia zawsze szczyciła się co najmniej jednym lub dwoma własnymi scholarzami biegłymi w grece. Każdy zaś uczony Grek, gdy wylądował na ziemi włoskiej, był przyjmowany jak brat. Przed końcem wieku czternastego narodził się Poggio, Valla i Guarino starszy, na początku zaś piętnastego Florencja za Kosmy Medyceusza stała się stolicą platończyków. Oni to pod kierunkiem rodowitego Greka, Gemistusa Pletho, zaczęli około roku pańskiego 1440 zwalczać Arystotelesa. Niewiele jest bowiem umysłów tak wyniosłych, aby oddały sprawiedliwość wielkiemu „A“, nie skrzywdziwszy wspaniałego „B“. Teodor Gaza bronił w umiarkowany sposób tego wielkiego człowieka, zaś Jerzy z Trebizondy zaciekle, atakując jednocześnie Platona. Kardynał Bessarion, również Grek, przeciwstawił się Jerzemu i jego bożyszczu w traktacie: Achersus calwnniatorem Platords. Wojowniczość, rozsądna czy nierozsądna, jest pewną formą żywotności. Franciszek Colonna urodzony w tak pełnym entuzjazmu czasie, a pozbawiony zapału do kontrowersyjnych dysput, poświęcił się sztuce. W dwudziestym roku życia wstąpił do zakonu dominikanów. Oddał się cichym studiom. Porzucił towarzystwo leniuchów, walki stronnictw, gwar i żądła ludzkiego ula dla świętego Dominika i dziewięciu muz. Z zapałem studiował języki, malarstwo, rzeźbę, chronologię, numizmatykę oraz inskrypcje na pomnikach. Te ostatnie podcięły jego wiarę w popularne historyjki. Podróżował wiele po krajach Wschodu i powrócił obładowany łupami; posiadał wiele znakomitych manuskryptów w języku greckim i łacińskim, hebrajskim i syryjskim. W ojczyźnie zastał wielkie zmiany. Prócz Kośmy pojawiło się wielu wykształconych władców. Alfons król Neapolu, Mikołaj d'Este, Lionel d'Este... A co najważniejsze, jego stary przyjaciel Tomasz z Sarzany został wybrany papieżem i wielce dodał bodźca pisarstwu: zebrał pięć tysięcy manuskryptów w Bibliotece Watykańskiej, polecił Poggiowi przetłumaczyć Diodora Sycylijczyka i Cyropaedię Ksenofonta, Wawrzyncowi Valli kazał wykonać przekład Herodota i Tukidydesa, Teodorowi Gazie — Teofrasta, Jerzemu z Trebizondy— Euzebiusza i pewnych traktatów Platona itd., itd. Mnich zastał stan zawieszenia broni miedzy Platonem i Arystotelesem, lecz Poggia i Vallę skłóconych z sobą o czasowniki i rzeczowniki, w ogniu walki z odium philologicum. Wszystko to wydało mu się niebem, osiadł na ziemi ojczystej, a życie słało mu róże pod stopy. Najszczęśliwsi są ludzie wszechstronni, jeżeli oczywiście nie muszą zarabiać swą wszechstronnością na chleb. A Fra Colonna był samą wszechstronnością. Znał siedem czy osiem języków, posiadał nieco wiedzy matematycznej, potrafił trochę pisać i malować, trochę rzeźbić i śpiewać, trochę brzdąkać i był w stanie rozkoszować się doskonałością we wszystkich tych dziedzinach. Za tę ostatnią zdolność zasługiwał na szczęście, które było jego udziałem. Sprawdźcie stan umysłów waszych znajomych, a stwierdzicie, jak rzadko znajdzie się człowiek, który by nie był głuchy, ślepy lub śmiertelnie obojętny wobec wielkiej sztuki czy nauki. A jedne z wrót mądrości całkiem zatrzaśnięte Ci zaś, którzy są nie tylko głupi, ale także zarozumiali, zamiast płonąć ze wstydu, szczycą się jeszcze brakami swego intelektu. Fanatycznie rozmiłowany w sztuce zakonnik był sceptyczny wobec religii. W każdej epoce żyje kilku ludzi, którzy wyznają poglądy minionego lub przyszłego wieku. U pełnego prostoty mnicha sceptycyzm był równie naiwny jak jego entuzjazm. Spoglądał na współczesne mu ceremonie religijne, tak jak filozofowie pogańscy, którzy byli mu wzorem, patrzyli na kult bogów i zmarłych herosów: uważał je za maskarady odpowiednie dla plebsu. Ale w tym umysł jego nieświadomie dokonywał zabawnych rozróżnień. Jeśli wiedział, że jakiś obrzęd chrześcijański jest pogańskiego pochodzenia, szanował go, szanując całą starożytność. Gdyby zaś był po prostu współcześnie pogański, przy swoim usposobieniu gardziłby nim z wyżyn swej filozofii. Fra Colonna był oczarowany swym nowym artystą, a bywając w połowie rzymskich pałaców, wychwalał Gerarda tak gorąco, że rychło musiał się z nim rozstać. Zawiadomił młodzieńca, że wzywają go wielcy książęta. — Tak jestem z tobą szczęśliwy, ojcze — sprzeciwił się chłopak. — Bzdury! Szczęśliwy ze mną... — rzekł Fra Colonna. — Nie chodzi o to, byś był szczęśliwy, lecz byś się stał światowym człowiekiem. Najważniejsza moja nauka dla młodych, by stali się światowcami. Montesini mogą ci płacić trzy razy tyle co ja — i, na Jowisza! zapłacą. Zakonnik wyznaczył straszliwą cenę za dzieło Gerarda. Przyjęto ją bez sprzeciwu. Wynagrodzenie za kopiowanie znacznie przewyższyło honoraria autorskie, które udało się kiedykolwiek uzyskać pisarzowi od czasu istnienia pras drukarskich. Gerard dostał trzysta koron za traktat Arystotelesa o wymowie. Wielcy tego świata, póki trwa kaprys, kochają swych faworytów, greckie zaś manuskrypty rozbudziły takie namiętności, że uroczy pisarczyk stał się faworytem wielmożnych państwa, którzy rozpieszczali go jak ulubionego pokojowego pieska. Zarozumialcowi mogłoby to łatwo przewrócić w głowie, ale roztropny Holender dostrzegł pod welwetową rękawicą żelazną dłoń i zachował skromność. Z dumą zasiadł jednak pewnego dnia wraz z Fra Colonna za stołem swego obecnego chlebodawcy, kardynała Bessariona. Znajdowali się obaj prawie o milę od górnego końca stołu — mniejsza o to — lecz byli tam jednak; Gerard miał zaszczyt przyjrzeć się pieczonym bażantom ułożonym na półmiskach w pełnym upierzeniu, jak gdyby w tej chwili przyfrunęły z zagajnika, a nie z rożna; kurczętom delikatnym jak brzoskwinie. Ze zdumieniem przyglądał się wykwintnym serwetkom, zwiniętym na podobieństwo ptasich skrzydeł, wachlarzy, kapeluszy z podniesionym rondem itp.; żadna nie leżała płasko na stole. Zdumiało to Gerarda, choć moi czytelnicy nie drgnęliby na krzesłach na widok tak wstrząsającego fenomenu. Po obiedzie rozłupano stoły na części i wyniesiono je z sali, i proszę! pod każdym z nich stał niższy stół zastawiony słodyczami. Signory i signoriny rzuciły się na przysmaki i lasowały z zapałem, panowie jednak patrzyli na to z uzasadnioną rezerwą. — Drogi ojcze — zapytał Gerard. — Nie widzę owych rozdwojonych sztyletów, a słyszałem, że jego ekscelencja uzbroił nimi lewą rękę swych gości. — Nie, to kardynał Orsini wymyślił ów nieznośny instrument, aby goście dłubali nim w mięsiwie. Słyszałem, że ktoś w pośpiechu przyszpilił sobie język do podniebienia. O tempom! O mores! Starożytni, leżąc jak bogowie przy ucztach, gardzili takimi błahostkami. Gdy damy już nacieszyły się cukrami, usunięto wszystkie stoły, goście zasiedli rzędem pod ścianą. Szurając nogami w ukłonach i dygach, weszli teraz dwaj duchowni z lutniami, klęknęli u stóp kardynała, odśpiewali modlitwy przepisane na ów dzień, następnie wycofali się z głębokimi reweransami. Kardynał w odpowiedzi dotknął palcami piuski, podobnie jak nasz nieżyjący już Żelazny Książę kapelusza, a potem towarzystwo się rozeszło. Tak oto Gerard obiadował z kardynałem, który po trzykroć omal nie został papieżem. Czekały go jednak większe jeszcze zaszczyty. Pewnego dnia kardynał wezwał chłopca i, pochwaliwszy doskonałość jego pracy, zabrał go powozem do Watykanu i przez prywatne schody powiódł do niewielkiego, z przepychem urządzonego pokoiku o wielkim oknie w wykuszu. Stały tam pochyłe pulpity do pisania, kałamarze i wszystkie potrzebne przyrządy. Kardynał szepnął coś dworzaninowi i za chwilę pojawił się osobisty sekretarz papieża ze sławnym, zniszczonym ze starości manuskryptem Żywotów Plutarcha. Gerard został sam i zabrał się do kopiowania, przerażony, ale szczęśliwy na myśl, że Jego Świątobliwość weźmie do ręki tę pracę i odczyta przepisany przez niego tekst. Wszystkie papieskie kałamarze z zewnątrz wyglądały wspaniale, ale atrament zawierały podły. Gerard jednak miał zawsze przy sobie dobry, własnej roboty atrament w małym rożku. Pomodlił się na kolanach o pewność i zręczność ręki, a potem zasiadł do pracy. Ciężka kotara rozsuwana w środku zakrywała prawie całą ścianę pokoju. Bogate fałdy zachodziły na siebie. Gerard miał ogromną ochotę zajrzeć po chwili za kotarę. Oparł się pokusie. Powróciła jednak i zwyciężyła opór chłopca. Odłożył Plutarcha, przebiegł na palcach wyłożony dywanem pokój, zgarnął fałdy zasłony, delikatnie rozsunął je palcami na boki i wtykając nos w szparę spotkał zimną stal halabardy. Dwaj żołnierze uzbrojeni de pied en cap trzymali przed sobą skrzyżowaną lśniącą broń. Gerard cofnął się szybko, ale przez krótką tę chwilę usłyszał szmer głosów i dostrzegł grupę ludzi kłaniających się uniżenie komuś niewidocznemu. Nie powtórzył już próby podglądania przez strzeżoną kotarę, często jednak rzucał okiem w tę stronę. Prawie co godzina zaglądał do niego jakiś duchowny, mroził chłopaka uważnym spojrzeniem i znikał. Atmosfera stawała się ponura i sztywna. Następnego dnia wpadł do pokoju szlachcic w bogatej zbroi i spojrzał zdziwiony na Gerarda. — Co się tu dzieje?— spytał. Gerard odpowiedział, że z pomocą świętych pańskich kopiuje Plutarcha. Wesoły elegant rzekł, że nie zna signora, o którym mowa. Gerard objaśnił okoliczności czasu i przestrzeni, które pozbawiły signora Plutarcha zaszczytnej znajomości i milej rozmowy z wesołym elegantem. — Ach, to jakiś z tych starych greckich nieboszczyków, o których robią teraz tyle hałasu. — Tak, signor, jeden z tych, którzy choć umarli, żyją ciągle. — Nie rozumiem twych słów, młody człowieku — rzekł szlachcic z pełną godności ignorancją. — Co napisał ten stary? Miłosne historyjki? — iskry zapłonęły mu w Oczach. — Czy tak wesołe powiastki jak Boccaccio? — Nie, żywoty bohaterów i mędrców. — Żołnierzy i papieży? — Żołnierzy i książąt. — Poczytasz mi o nich kiedyś ? — Bardzo chętnie, signor. Ale co rzekną na to moi chlebodawcy, jeżeli przerwę pracę? — O to się nie troszcz. Nie wiesz, kim jestem? Jam Jakub Bonawentura, siostrzeniec Jego Świątobliwości Papieża, kapitan gwardii. Przyszedłem tu do moich towarzyszy. Widzę, że przez ciebie wygnano ich z pokoju. Signor Bonawentura wyszedł spiesznie. Ten pełen życia kompan, przyzwyczajony do odwiedzania małej komnaty i uznawszy Gerarda za miłego towarzysza, zaglądał tam często, znosił aktualne nowinki, podczas gdy Gerard kopiował nieśmiertelne Żywoty. Pewnego dnia przyszedł w zupełnie zmienionym nastroju, chmurny i ponury, rzucił się na krzesło, wołając: — Achzdrajczyni! zdrajczyni! Gerard spytał, co go gnębi. — Zdrajczyni! zdrajczyni! — padło w odpowiedzi. Wobec tego Gerard wrócił do kopiowania Plutarcha. Bonawentura na to: — Melancholia mnie zżera, na miłość Panny Najświętszej przeczytaj jakąś opowieść pana Plutarcha, aby oczyścić mi wątrobę; czyż u tego Greka nic nie ma o zdradzonych kochankach? Gerard przeczytał mu żywot Aleksandra. Słuchacz podniecony zaczaj biegać po pokoju i całując Gerarda ślubował wyrzec się miłosnych rozkoszy, tego łoża wymoszczonego pokrzywami, i szukać sławy. Któż był obecnie tak szczęśliwy jak Gerard? Jego sztuka znalazła uznanie, płacono mu bajeczne ceny; za rok lub dwa powinien móc wrócić przez morza do Holandii z porządnym zapasem pieniędzy, zamieszkać z ukochaną Małgorzatą w Brugii lub Antwerpii, może w miłym Augsburgu, i tam żyć do końca dni w pokoju, miłości, w zdrowym, szczęśliwym trudzie. Sercem był zawsze przy najdroższej dziewczynie. W okresie powodzenia nie zapomniał o biednym Pietro. Przyprowadził Fra Colonnę, aby obejrzał jego obraz. Mnich przyjrzał się malowidłu skrupulatnie i surowo, potem rzucił się artyście na szyję, zaniósł obraz do jednego z Colonnów, który zapłacił zań godziwą cenę. Pietro przeprowadził się na pierwsze piętro i żył jak szlachcic. Gerard jednak pozostał na swym stryszku. Każde zwiększenie wydatków musiałoby opóźnić powrót do Małgorzaty. Luksus, który był wrogiem jego miłości, nie mógł skusić chłopca o wiernym sercu. Jakub Bonawentura zapoznał go z innymi wesołymi, młodymi koleżkami. Tamci polubili Gerarda i starali się wciągnąć go w swe grzeszki, przyuczyć do szastania groszem. Ten jednak wymawiał się pokornie i unikał pokus. Silniejsza czekała nań jeszcze. ROZDZIAŁ LXII Fra Colonna miał wolny wstęp do papieskiej biblioteki. Zdarzało się czasem, że kończył pracę o tej samej porze i razem z Gerardem wędrowali przez miasto; przy takiej okazji uszczęśliwiony artysta widział wszystko en beau, oczarowany wielkością Rzymu, kościołami, pałacami i ruinami. Zakonnik cenił ruiny, ale gardził całą resztą. — To ma być Rzym? To grób potężnego niegdyś Rzymu. Pokazał Gerardowi, że stare łuki triumfalne tkwiły w ziemi na dwadzieścia, nawet trzydzieści stóp głęboko, że nowoczesne ulice biegną ponad starożytnymi połaciami, nad szczytami kolumn. Porównał stosunkowo skromne granice nowoczesnego miasta z gigantycznymi zabytkami starożytności, wyłaniającymi się tu i ówdzie z ziemi; dał także to znamienne porównanie: — Powiadam ci, że to Rzymem nazwane miasteczko jest jako gniazdo jaskółcze zbudowane pod okapem ruin opactwa. — Stary Rzym musiał być zaiste wspaniały — rzekł Gerard. — Sam osądź, synu. Oto potężny kanał, dzieło Rzymian, które powstało w zalążku ich dziejów, a trwalsze będzie od Wezuwiusza. Oglądasz fragmenty Świątyni Pokoju. A gdybyś tak mógł obejrzeć Kapitol i jego dwadzieścia pięć świątyń? Podziwiasz Monte Savello: to, za pozwoleniem, jeno ruiny dawnego teatru Marcellusa! Testaccio zaś, jedno z najwyższych wzgórz nowoczesnego Rzymu, to tylko dawny śmietnik! Niewiasty starożytnego Rzymu wyrzucały tu potłuczone dzbany, garnki, i proszę — góra! Ex pede Herodem; ex ungue leonem Gerard słuchał z uszanowaniem, ale zaprotestował stanowczo, gdy świątobliwy zakonnik, snując swe analogie, uznał również moralną wyższość pogańskich Rzymian. — Czyżby świat poniósł stratę wraz z pojawieniem się Chrystusa? — zapytał zaczerwieniony, ponieważ czuł, że czyni w ten sposób wyrzut swemu dobroczyńcy. — Uchowaj Boże! — odparł zakonnik. — Takie twierdzenie byłoby herezją. Uczyniwszy to wyraźne ustępstwo, zaczął je stopniowo uszczuplać subtelnymi okrężnymi zabiegami, by wreszcie dotrzeć do zakazanych wrót od strony krętych tylnych schodów. W trakcie tych rozważań zbliżyli się do kościoła. Spora grupka ludzi stała przed bramą świątyni. Wewnątrz egzorcyzmowano demona. Otóż Fra Colonna miał zwyczaj pojękiwać w szczególny sposób, gdy jako fakty przedstawiano mu rzeczy, których nie przełknąłby ani Zenon, ani Epikur. Tym dźwiękiem wyrażał nie tylko gwałtowny sprzeciw, lecz także litość dla łatwowierności, ignorancji i błędów, szczególnie wówczas, gdy zaślepieni ludzie nie dostrzegali zasług pogańskiej starożytności. Mnich jęknął więc z dezaprobatą i rzekł: — Chodźmy stąd. — Och nie, ojcze, proszę was, proszę! Nigdy jeszcze nie widziałem, jak się wypędza szatana. Mnich wpierw wzruszył pogardliwie ramionami, ale wszedł z Gerardem do kościoła. Opętany klęczał przed ołtarzem, na szyi miał ciasno zawiązany sznur, na którym ksiądz egzorcysta trzymał tego człowieka jak psa na łańcuchu. Ludzi było niewiele, rozniosła się bowiem wieść, że demon ostatnim razem wypędzony w tym kościele odszedł niedaleko, schronił się w ciele jednego z widzów: „jak królik wypędzony przez łasicę, który biegnie do sąsiedniej nory“. Po wejściu Gerarda i zakonnika ksiądz uznał, że ma już dość widzów, i rozpoczął czynności. Trzymając brewiarz w ręku, zwrócił się do opętanego i usiłował ustalić imię tego, z którym ma walczyć. — Wychodź, Astarot. A, więc to nie ty. Wychodź, Beliału. Wychodź, Tatzi; wyjdź, Eza. Nie, nie zadrżał. Wychodź, Azymocie! Wyjdź, Ferianderze, wychodź, Foleto. Wychodź, Astymo. Wychodź, Nebulu. Ach, rozpoznałem cię, to ty, ty, gadzie. Twoje to stare sztuczki! Módlmy się. — O Panie nasz, błagamy Cię, wygnaj plugawego szatana z ciała tego stworzonego przez Ciebie człowieka; wygnaj go z jego włosów, oczu, nosa, ust, uszu, dziąseł, z jego zębów, barków, ramion, nóg, bioder, żołądka, trzewi, ud, kolan, łydek, stóp, kostek u nóg, palców i paznokci rąk i nóg, wygnaj go z duszy. Amen. Ksiądz wstał z klęczek i zwrócił się do zebranych pogodnie i ze spokojem: — Najmilsi, oto zetknęliśmy się z upartym rodzajem diabła, jak to zwykle przydarza się latem. Następnie z całą surowością przemówił do opętanego, na przemian to do człowieka, to do szatana, ci zaś odpowiadali kolejno tymi samymi usty, raz oznajmiając, że nienawidzą wszystkich wymienionych przez księdza świętych imion, to znowu skarżąc się na cierpienia i udręki duszy. To ksiądz pierwszy pomieszał pojęcie ofiary i winowajcy, rzucając się gwałtownie na pacjenta, bijąc go, zdrowo kopiąc i plując mu kilka razy w twarz. Następnie zapalił świecę i odwrócił ją w dół płomieniem. Topniała, dopóki nie oparzyła mu palców, a wtedy rzucił ją z podwójnym pośpiechem. Podniósł wysoko monstrancję i ukazał opętanemu Corpus Christi. Zapalił inną świecę w podobny jak poprzednio sposób, tym razem jednak ostrożniej. Z kolei przemówił uprzejmie do ludzkiego wcielenia nawiedzonego, odprawił go i przyjmował wyrazy uznania od zgromadzonych. — Dobry ojcze — powiedział Gerard — jak dobrze macie w pamięci ich szatańskie imiona! Nasi północni księża nie posiadają tak znakomitej znajomości piekielnych zastępów. — Ach, młodzieńcze, rzeczywiście znamy wszystkie ich imiona jako też sposoby tych gadów. Nebul jest zaiste trudnym do wypędzenia. Opowiedział zebranym o paru swych doświadczeniach w najbardziej powabny i ujmujący sposób; na zakończenie przytoczył historię wałki stoczonej w dniu wczorajszym, gdy wyrwał z ust niewiasty ogromnego, ociężałego szatana. Diabeł zgubił paznokcie, szpilki i pęk włosów, krzyczał przy tym przeraźliwym głosem: „Nie ty mnie pokonałeś. Przyjrzyj się temu kamieniowi na parapecie okiennym. To anioł Gabriel schodząc niegdyś na ziemię trafił na ten kamień, to on mnie pobił.“ Mnich jęknął: — I uwierzyliście mu? — Naturalnie! tylko bezbożnik mógłby podać w wątpliwość objawienie tak ściśle przedstawione. — Jak można wierzyć ojcu kłamstwa? Nie godzi się taka łatwowierność dojrzałemu człekowi. — Nawet kłamca nie zawsze kłamie. — Czyni to zwłaszcza wtedy, gdy opowiada nieprawdopodobną historię i pokazuje świętą relikwię. Uzbrój się przeciw szatańskiemu gościowi! Szatani (jeżeli istnieją) nie są naiwni. Winieneś mu był odrzec starożytnym cytatem: Timeo Danaos et dona ferentes. — Jakiś łajdaczyna rozbił tym kamieniem głowę żonie, młody człowieku, ręczę ci za to. Co rzekłszy, mnich spiesznie pociągnął za sobą Gerarda. — Ach, ojcze, obawiam się, żeś do kontuzji przywiódł zacnego księdza. — Tak, na Polluksa — zachichotał mnich — zmiażdżyłem go pierwszym „Sokratesowym argumentem“. Któż ze współczesnych potrafi odeprzeć cios starożytnej broni? Pewnego popołudnia, gdy Gerard skończył właśnie dzienną pracę, zgłosił się do niego lokaj o wspaniałej prezencji i poprosił o przybycie do pałacu Cesarini. Młodzieniec poszedł; wprowadzono go do wytwornego apartamentu, w którym siedziała dziewczyna tkająca gobelin. Podniosła się, opuściła komnatę, mówiąc, że zawiadomi panią o przybyciu gościa. Gerard dobrą godzinę wyczekiwał w wielkim pokoju i cierpliwość zaczęła go opuszczać. „Wielcy panowie nie cenią zbytnio czasu biedaka“ — pomyślał. Gdy miał już ochotę wymknąć się i powrócić do swych zajęć, drzwi otwarto, olśniewająco piękna dama weszła do salonu, a za nią dwie służebne. Była to młoda księżniczka Cesarini. Kroczyła, mówiąc głośno i wyniośle do swych dworek. Na widok Gerarda spytała innym zupełnie, cichym, kobiecym głosem: — Czy jesteś pisarzem, messer? — Tak, signora. — To dobrze — usiadła, a Gerard stał i stały panny służebne. — Jak się zwiecie, młodzieńcze? — Gerard, signora. — Gerard? Na Bakchusa, czyż człowiek może nosić takie imię? — To imię holenderskie, signora. Urodziłem się w Tergou w Holandii. — Surowe to imię, dziewczęta, dla tak zacnej prezencji młodzieńca, nieprawdaż? Służebne gorliwie przytaknęły. — Czemuż to posłałam po niego? — zapytała wyniośle, ze znudzeniem, młoda dama. — Ach, już przypominam sobie. Siadajcie, ser Gerardo, napiszecie mi list do Hektora Orsiniego. To mój wielbiciel, tak przynajmniej mówi. Gerard usiadł, wziął papier, inkaust i spojrzał na księżniczkę, oczekując dyspozycji. Pani z o wiele wyższego krzesła, prawie tronu, spoglądała w dół na młodzieńca również z pytającym wyrazem oczu. — Proszę, Gerardo. — Jestem gotów, wasza wysokość. — Pisz więc. — Czekam na słowa. — A kto, twoim zdaniem, ma je wymyślić? — Któż, jeśli nie wasza łaskawość, która chce wysłać ten list. — Piękne dzięki! Pisarze zatem nie potrafią dobrać słów? Cóż warta wasza sztuka bez słów? Podejrzewam, żeście szalbierzem, mości Gerardo. — Nie, signora, brzydzę się szalbierstwem. Mogę się postarać ułożyć słowa waszej wysokości wedle reguł gramatyki, utrwalić je w piśmie. Ale nie potrafię przetworzyć milczenia. Powiedzcie zatem, pani, co macie w sercu, a ja przeniosę to na papier w waszej obecności. — A jeśli nic nie mam w sercu... A czasem myślę, że wcale nie mam serca. — Jakie zatem są wasze myśli, pani? — Tak samo żadne i niczego również nie mam w głowie. — Po cóż zatem pisać? — Po cóż, zaiste! Oto pierwsze sensowne słowo, które padło w naszej rozmowie. Niech go licho porwie! Czemuż nie pisze pierwszy? Wtedy mogłabym rzec mu „nie“ w jednej sprawie lub „tak“ w innej, nie łamiąc sobie głowy. Zresztą, czy damie wypada pierwszej rzec słowo? — Nie, signora, ostatnie. — Dobrześ rzekł, Gerardo. Cha! cha! Należy ci się sztuka złota za dowcip. Podajcie sakiewkę! Wypłaciła natychmiast á la moyen age. Pieniądze wzmagają zapał. Gerard, zarobiwszy dukata tak łatwo, zapragnął wyciągnąć księżniczkę z opresji, jeżeli wystarczy mu jako mężczyźnie umiejętności i dowcipu. — Signorina — rzekł — to dlatego trudne, że ludzie starają się wyrazić swe uczucia i myśli za pomocą sztucznych i wypracowanych zdań. Proszę sobie jeno wyobrazić, signora, tego, którego pani kochasz. — Nie kocham go. — A zatem signor, którego nie kochasz, siedzi przy tym stole... Dyktuj mi to właśnie, co chciałabyś mu rzec. — Gdyby tu siedział, chciałabym mu rzec: odejdź. Gerard, który wypróbowywał pióro, odłożył je z westchnieniem. — A gdy odejdzie — wtrąciła Floretta — wasza wysokość zechce powiedzieć: „Wracaj“. — Zamilknij. Bądźcie wszyscy cicho, dajcie mi pomyśleć. Dręczył mnie o ten list, przyrzekłam mu: teraz to już rzecz honoru. Jakież kłamstwa mam powiedzieć Gerardowi, aby powtórzył je temu głupcowi? — Odwróciła głowę i zamyśliła się głęboko, opierając piękną twarz na białej, na pół zaciśniętej dłoni. Siedziała przepojona kłamstwem, a tak śliczna i posągowa, jakby natchniona niebiańskimi myślami. Gerard zapomniał o wszystkim poza sztuką, z zapałem zaczął przenosić ów znakomity profil na papier. Skończył już prawie, gdy piękny posąg odwrócił się nagle i spojrzał na chłopca. — O nie, signora — rzekł nieśmiało. — Na miłość Boską, nie zmieniajcie postawy, była doskonała. Proszę popatrzeć, prawie ukończone! Wszystkie spojrzenia padły na portret, a języczki natychmiast zaczęły pracować. — Jaka podobna! i jak szybko! Nie, mnie się zdaje, że bródka jaśnie pani jest nieco inna. — Och, jedno pociągnięcie poprawi. — Szkoda, że nie kolorowe. Kocham barwy. Precz z czamobiałym! A jej wysokość ma taką śliczną skórę. Gdy nie oddać karnacji skóry, ginie połowa jej urody. — Spokój. Czy możesz dać portretowi barwy, ser Gerarda? — Tak, signorina. Słaby ze mnie malarz, gdy chodzi o farby olejne; celuje w nich mój przyjaciel Pietro; ale na mój skromny sposób mogę wymalować was, pani, jak żywą, jeżeli wasza wysokość znajdzie czas na taką próżnostkę. — Nazywacie to próżnostką? Czas ciąży mi jak ołów. Posyłaj po farby, i to zaraz — szybko, natychmiast, na miłość Boską i wszystkich świętych. — Nie, signorina, muszę je dopiero sporządzić. Mogę przyjść jutro o tej samej porze. — Niech będzie. Floretto, dopilnuj, aby wpuszczono go o każdej godzinie. Zostaw rysunek mej głowy! Zostaw! — Proszę o wybaczenie, signora; chciałem przygotować szkic w domu przed położeniem farb. Ale zostawię go tu. Teraz jednak wracajmy do listu. — Jakiego listu? — Do signora Orsiniego. — Mam tracić c z a s na taką próżnostkę jak pisanie listów? I to do tego pustego kawalera, który mi jest obojętny jak księżyc? Nawet nie obojętny, bo właśnie pojęłam me prawdziwe uczucia. Nienawidzę i pogardzam. Dziewczęta, zabraniam wam wymieniać przy mnie to imię. Wysmagam do krwi każdą, która o tym zapomni. Wiecie, jak potrafię przyłożyć, kiedym w gniewie. —Wiemy. Wiemy. — Nie wyzywajcie więc mnie do tego — rzekła, a w oczach zamigotały sztylety; do Gerarda jednak odwróciła się odmieniona, słodka jak miód: — Addio, il Gerarda! Gerard skłoni! się i wymknął z tej wybitej aksamitem tygrysiej jaskini. Przyszedł następnego dnia i zabarwił swój rysunek. Okazało się jednak, że pani życzy sobie mieć większy portret, potem zaś pragnie uwiecznienia całej postaci; musiał poświęcać teraz dwie godziny każdego popołudnia na rysowanie i malowanie księżniczki o równie zadziwiającej urodzie co i próżności oraz znamienitej liczbie amatorów na portrety. Chciwy na zarobek Gerard zyskał tu nowe, obfite źródło dochodów. Małgorzata była coraz bliżej, coraz bliżej. Przyszedł Wielki Czwartek, dzień wolny od pracy. Fra Colonna i Gerard siedzieli przy oknie oglądając procesję. Mnogość i porządek tych pobożnych tłumów wzbudziła w sercu Gerarda miłość Bożą, która zdawała się zresztą ożywiać dziś cały lud, poszukujący w ostatnich czasach raczej ziemskich uciech. Niebawem papież, strojny w szkarłatny kapelusz, biały płaszcz z czerwonym aksamitnym kapturem, na ślicznej, białej neapolitańskiej klaczy, okrytej purpurowym aksamitnym czaprakiem, zdobnym złotymi frędzlami i chwastami, sunął majestatycznie na czele kardynałów. Stu konnych, uzbrojonych de pied en cap, kłusowało w asyście, z uniesionymi prostopadle włóczniami, grube końce tulej wsparłszy na biodrach. Z kardynałów tylko jeden Medici jechał w kapeluszu na głowie, trzymał się tuż obok papieża i rozmawia! z nim jak z równym. Co piętnaście kroków Ojciec Święty zatrzymywał na chwilę rumaka i udzielał błogosławieństwa ludowi. Gerard i mnich zeszli teraz na dół i krocząc bocznymi uliczkami dotarli do portyku jednego z siedmiu kościołów. Wejście doń było zawieszone czarną tkaniną, na stopniach ukazali się papież i kardynałowie, którzy weszli do świątyni innymi drzwiami. Trzymali pochodnie w dłoniach, bariera dzieliła ich od tłumu. Kanonik odczytał bullę łacińską, ekskomunikując kilka osób, wymieniając imiennie takich szczególnie książąt, którzy wywłaszczyli Kościół z części ich dóbr doczesnych. Gerard drżał tak jak wszyscy zebrani ludzie, słuchając tego strasznego obrzędu. Dwóch spośród kardynałów psuło ogólne wrażenie, chichocąc niepowściągliwie przez cały czas. Po skończonej ceremonii zdjęto czarną zasłonę i ukazała się wesoła dekoracja. Papież znów pobłogosławił zebranych i na koniec rzucił w tłum swoją pochodnię, a za jego przykładem poszli dwaj kardynałowie. Ludzie skłębili się, walcząc o pochodnie, rozdarli je między siebie z takim pobożnym zapałem, że drobne okruchy zdobywano za cenę podbitych oczu, krwawiących nosów i poparzonych palców; Jego Świątobliwość wraz ze świtą wycofał się spokojnie w czasie tego zamieszania. Buchnął krzyk i tłum rzucił się w stronę placu, na którym stał szeroki, otwarty podest: kilku księży odprawiało na nim modły. Powstali właśnie i bardzo uroczyście nakładali czerwone rękawice. Następnie jeden z nich ukląkł i z objawami największego szacunku wydobył z relikwiarza kwadratową, podobną do zwierciadła ramę, okalającą jakby ślad odciśniętej twarzy. Było to Verum Icon, czyli prawdziwe oblicze twarzy naszego Zbawiciela, odbite dla nas w najstraszliwszym momencie Jego agonii. Przyjmowano tę relikwię bez cienia wątpliwości, możecie więc sobie wyobrazić, jak wzruszała każde chrześcijańskie serce. Ludzie upadli na twarze, gdy kapłan podniósł świętość do góry; okrzyki litości były na wszystkich ustach, a łzy prawie we wszystkich oczach. Po chwili wierni wstali, księża obeszli platformę wokół, ukazując co chwila wizerunek stojącym najbliżej; zewsząd wznosiły się głośne okrzyki, dające wyraz uczuciom litości i pobożności. Po małej chwili przyjaciele spotkali procesję biczowników smagających nagie barki, aż krew płynęła strumieniami: nie było najmniejszych oznak bólu na ich twarzach, wielu smagało swe ciała śmiejąc się i żartując. Przechodnie z litości częstowali ich winem; przyjmowali je, ale nieliczni tylko podnosili napój do ust, większość inny czyniła z trunku użytek: odświeżała dyscypliny stwardniałe od skrzepłej krwi, aby wzmocnić ciosy. Było wśród nich wielu niedorosłych chłopców. Młoda niewiasta ulitowała się nad pięknym urwisem. — Ach, biedne dziecko — powiedziała — czemuż tak ranisz swą białą skórę? — Basta, to za twoje grzechy — odrzekł ze śmiechem — przecie nie za moje. — Słyszysz? — odezwał się mnich. — Czy istnieje bicz, który potrafi uderzeniami wygnać próżność z ludzkiego serca? Młody małpiszon, skąd taki pewny, że ta niewiasta jest bardziej grzeszna od niego ? — Ojcze — powiedział Gerard — to na pewno nie podoba się Panu naszemu. On był tak pełen litości. — Pan nasz? — odparł mnich, przeżegnawszy się pobożnie. — Cóż On w ogóle ma z tym wspólnego? Rzymski to zwyczaj, istniejący od sześciuset lat przed narodzeniem Chrystusa. Podczas Luperkaliów chłopcy przebiegali ulice miasta, biczując swe ciała. A zamężne niewiasty tłoczyły się dokoła nich, pragnąc przejąć uderzenia tych małpich biczów, gdyż przynosiły jakoby płodność — za tamtych czasów. Głupia zabawa to biczowanie, pożyteczna jednak dla widza; przypomina mu o wielkim czasie pogaństwa. Nader bowiem skorzy jesteśmy zapominać, ile zawdzięczamy starożytnym. Weszli teraz do jednego z siedmiu kościołów, w którym papież odprawiał właśnie mszę. Ceremonia była imponująca, znowu jednak zakłócona przez niepoważne zachowanie kardynałów i innych dostojników, którzy siedzieli przy ołtarzu w kapeluszach na głowie i gęgali w czasie nabożeństwa jak stado gęsi. Eucharystia w obydwu postaciach została podana do skosztowania urzędnikowi, nim papież odważyłby się jej dotknąć. Niezmiernie to zdziwiło Gerarda. — Któż jest ten człek nikczemnego stanu? I co czyni? — To preguste — który dla ostrożności pierwszy spożywa hostię. To kraj trucizny, a biedni papieże najbardziej są na nią narażeni. — Ach, niestety, i ja słyszałem już o tym, lecz po cudownej przemianie chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa trucizna nie może w nich pozostać. Nie ma już przecie chleba ani jego właściwości, nie ma już wina. — Tak mówi wiara, doświadczenie jednak mówi co innego. Wielu pomarło w Rzymie od zatrucia hostią. — A ja wam powiadam, ojcze, że tak chleb jak wino mogłyby mieć w sobie jad, zanim papież zdołał je poświęcić, po konsekracji przyjąłbym komunię bez cienia obawy. — I ja tak bym postąpił, gdyby nie sztuki piękne. — Co macie na myśli? — To mianowicie, iż równie chętnie jak ty zdecydowałbym się opuścić ziemię, gdyby nie sztuka, której piękno kwitnie na tym oto świecie doczesnym, przez nie nabiera on wartości dla rozumnych i edukowanych ludzi. O, niej dopóki dziewięć muz ściele drogę życia różami uczoności i sztuki, niech mnie Apollo darzy mądrością i ostrożnością, abym znając podstępy ziomków, nie zażył trucizny przy Bożym ołtarzu ani przyjacielskim stole. Wiemy bowiem, że gdybym przyjął ją w jadle lub napoju, przecięłaby nić mego żywota, a ja oto piszę księgę, której oddałem serce i duszę, księgę o człeku w wielu sztukach znamienitym, pt.: Marzenie Polifila. Nie wspominaj przeto przy mnie o truciźnie, póki nie skończę i nie przepiszę dzieła. A oto uderzono w wielkie dzwony kościoła Świętego Jana na Lateranie w krótkich odstępach czasu i ludzie pospieszyli tam, by ujrzeć głowy świętych Piotra i Pawła. Gerard i mnich zajęli dogodne miejsca w kościele; ujrzeli tam ciężką zasłonę, którą po długim, pełnym podniecenia oczekiwaniu zgromadzonych rozsunięto szarpnięciami na boki i oto na wysokości trzydziestu stóp ukazały się dwie głowy. Twarze były brodate, wyglądały jak żywe. Widać je było przez czas wystarczający do odmówienia Zdrowaś Mario i zasłona zasunęła się znowu. W ten sam sposób odsłonięte je trzykrotnie. Twarz św. Piotra była blada, pociągła, broda siwa i rozdwojona, czoło uwieńczone papieską mitrą. Smagła twarz św. Pawła była obramowana gęstą kwadratową brodą; głowa odznaczała się masywniejszą budową, a twarz zdecydowanym, twardym wyrazem. Gerard patrzył zdjęty pobożną grozą. Mnich przyznał mu potem rację następującym wywodem: — Wystawienie imagines, czyli sporządzonych z wosku wizerunków bohaterów i półbogów, jest czcigodnym obyczajem i zachęca plebs do cnoty za pomocą wielkich i widocznych przykładów. — Wizerunki z wosku? Więc to nie są prawdziwi apostołowie, zabalsamowani lub zachowani inaczej? Mnich jęknął. — Nie istnieli już w osiemsetnym roku. Wielkie, stare rody rzymskie zawsze przy pogrzebach zamawiały serie owych imagines dla powiązania teraźniejszości z przeszłością, ukazując ludowi rysy sławnych i zasłużonych mężów. Przyznaję, że trudno o coś bardziej wzruszającego i pouczającego. Wtedy jednak owe wizerunki były portretami robionymi jeszcze za życia w godzinie zgonu. Te zaś twarze Pawła i Piotra są całkowicie wedle wyobraźni ukształtowane. — Ach, nie mówcie tak, ojcze! — Najgorszy jednak moim zdaniem jest sposób, w jaki ukazuje się je ludziom: na półce, w półmroku, na chwilę i przy pomocy nędznych oszukańczych sztuczek z odsuwaną zasłoną. Quodcumque ostendis mihi sic incredulus odi Dość; dzisiejsi ludzie to nie starożytni. Porzućmy te nowomodne maskarady i ukryjmy się wśród ksiąg papieskich; tam odnajdziemy mądrość, której na próżno szukalibyśmy na ulicach współczesnego Rzymu. I gdy opanowała go ta myśl, zacny mnich ruszył przed siebie i rozpychał tłum, nie patrząc na prawo ani na lewo, póki nie udało mu się uciec od wspaniałości Wielkiego Tygodnia, które przyciągały do Rzymu pięćdziesiąt tysięcy cudzoziemców; miły spokój odnalazł wśród zmarłych, w Bibliotece Watykańskiej. Wchodząc do pokoju Gerarda, trafił na gorącą dysputę pomiędzy Holendrem a Jakubem Bonawenturą. Ów lekkoduch i strojniś wpadł zakuty od stóp do głów w zbroję; zrzucił hełm, odsapnął i szydził w najbardziej pogardliwy sposób ze śmiesznej ceremonii, podczas której na czele swych żołnierzy musiał asystować papieżowi — chodziło o błogosławienie zwierząt pociągowych. Gerard powiedział, że nic w tym śmiesznego; a zresztą to, co czyni Ojciec Święty, w ogóle nie może być śmieszne. Spór stawał się coraz gorętszy; szyderczo uśmiechnięty mnich zachowywał neutralność, czekając jak bocian, który pożera żabę i mysz, na zakończenie ich kłótni; wiedział, że zmiażdży obu młodzieńców argumentami starożytności. Nagle ktoś delikatnie odsunął zasłonę; wszedł czcigodny starzec o jedwabistej brodzie, w purpurowej piusce, spoglądając na nich z łagodnym bladym uśmiechem. — Szczęśliwi młodzi, którzy potrafią dyskutować z takim zapałem. Wszyscy uklękli. Był to papież. — Wstańcie, dzieci — powiedział prawie nieśmiało. — Nie przychodzę do tego zakątka urzędowo. Jak tam Plutarch? Gerard przyniósł rękopis i, przyklęknąwszy na jedno kolano, pokazał swą pracę Jego Świątobliwości. Papież usiadł, trzej mężczyźni stali. Jego Świątobliwość z zainteresowaniem obejrzał dzieło Gerarda. — Wyśmienicie przepisywane — orzekł. Serce Gerarda zabiło radośnie. — Ach, Plutarch to wielki artysta, Francesco. Każdy człowiek żyje na tych kartach: ileż charakteru mają postacie, a żadna niepodobna do drugiej! Jakub Bonawentura: — Mnie tam dajcie pana Boccaccio. Jego Świątobliwość: — Wyśmienity narrator, mój capitano, i znakomitym italskim pisze językiem. Ale duch i myśl monotonne. Wszyscy mnisi i wszystkie zakonnice nie mogą odznaczać się nieczystością: jedna lub dwie takie powiastki bywają miłe i zabawne, ale pięć tuzinów fałszywie maluje epokę i smuci serce człowieka ludzkość miłującego. Nadto autor nie ma zręczności w odtwarzaniu charakterów. W tej wielkiej sztuce ów Grek go przewyższa, on rzeźbi ludzi swym piórem. Zwróć uwagę, że obróciwszy stronice jego księgi, wchodzisz w prawdziwy, wielki świat wojny i polityki, interesu i miłości we właściwym miejscu: u niego bowiem, tak jak w wielkim świecie, nie wszyscy mężczyźni biegają za dziewczętami. Nie porównuj z tym wielkim, szerokim polem wąskiego ogródka Boccaccia, zamkniętego w kółeczku nieprzystojnych uciech. — Słyszałem, że i Wasza Świątobliwość nie gardził pisaniem powieści. — Moja świątobliwość niejedno popełniła głupstwo, którego poniewczasie żałuje. Gdy pisałem powieści, nie sądziłem jeszcze, że będę głową Kościoła. — Na próżno szukałem kopii, aby wzbogacić nią swój skromny księgozbiór — rzekł mnich. — To dobrze. Przeto wydany przeze mnie przed czterema laty rozkaz zniszczenia każdej kopii w Italii aż do ostatniego egzemplarza został dokładnie wykonany. Mogę cię zresztą pocieszyć, że gdy zostałem papieżem, jakiś dureń przełożył rzecz ową na francuski. Możesz ją zatem za cenę wygnania przeczytać. — W takiej opresji odwołujemy się do wielkodusznej decyzji Jego Świątobliwości. Raczcie wyjawić nam swój nieomylny pogląd na tę sprawę. — Powoli, powoli, dobry kawalerze Francesco. Powieści papieża nie są przedmiotem wiary. Mogę jeno podzielić się z wami moimi szczerymi wrażeniami. Jeśli dobrze pamiętam, pocieszcie się, rzecz ma wszystkie niedostatki Boccaccia, jeno nie oznacza się równie wybornym językiem. Fra Colonna: — Wszyscy wiedzą, że Wasza Świątobliwość jak nikt dotąd zlekceważył Eneasza Sylwiusza. Skrzywdziłem go prosząc Waszą Świątobliwość na sędziego. Może Wasza Świątobliwość bardziej sprawiedliwie raczy rozstrzygnąć między tymi chłopcami spór o błogosławieństwo zwierząt. Papież spochmurniai. W czasie rozmowy o Plutarchu rozjaśnił się na chwilę, nawet oczy mu zabłysły; normalne jego zwyczaje daleko odbiegły od wyobrażenia, jakie mają o papieżu młode dziewczęta. Potrafię wyrazić to tylko po francusku: Le gentilhomme blasé. Wysoko urodzony i wysoce wykształcony gentleman, który wszystko już zrobił i powiedział, wszystko widział i zaznał wszystkiego, zniszczywszy prawie doszczętnie organizm i zużywszy siły witalne. Wydawało się, że propozycja mnicha podwoiła jego znużenie. — Mój biedny Francesco — powiedział — zważ, żem całe życie był pogrążony w sporach. Jestem nimi zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Plutarch ściągnął mnie do tego cichego zakątka, nie zaś teologiczne rozważania. — Ale gdyby można złagodzić tak ostrą różnicę zdań między dwoma młodymi zapaleńcami... ???????? ?? ??????????? — Tak mało znasz ludzką naturę, aby sądzić, że którykolwiek z tych ognistych młodzieńców będzie się liczył ze zdaniem nieszczęsnego starego papieża? — Och, Wasza Świątobliwość! — z trudem chwytając oddech wybuchnął zarumieniony z przejęcia Gerard. — Jeden z nas na pewno zachowa słowa Waszej Świątobliwości w pamięci na całe życie jako skarb najświętszy, zesłany przez Niebiosa. — A zatem — rzeki papież — nie mogę odmówić. Tak jak nam to rzekłby Francesco — ??'? ????? ????? ???'???? ????????? Rozsmakowałem się w owym wymownym poganinie, drogim mi tak samo jak tobie, mnichu niewierny; a muszę rozprawiać o teologii lub o czymś nader tego bliskim. Ten młodzik ma wszakże zacne i ujmujące oblicze, a pisze po grecku jak anioł. Cóż, moje dzieci, aby zrozumieć drogi Kościoła, trzeba umieć wznieść się nieco ponad ziemię, gdyż Kościół przebywa między ziemią a niebem, pośrednicząc między nimi. Nie chodzi mi o to, co czuje zwykły, pospolity człek, lecz co nasz wspólny Stwórca, który stworzył zarówno ludzi, jak zwierzęta, myśli o owych niższych istotach, bydlętach. Jeżeli zbyt dumni jesteśmy, aby odnaleźć odpowiednią lekcję w Kościele, możemy zaczerpnąć tę prawdę z najbardziej starożytnej historii ludzi i zwierząt. Colonna: — Herodot. — Nie, nie. Jeśli chodzi o tę rzecz, Herodot jest zbyt młody. Pokrzywdzilibyśmy dawną historię, opierając się jeno na twoich Grekach, którzy dopiero ostatnią kartę wielkiej księgi starożytności zapisali. Mnich mruknął niechętnie. Oto papież wypowiadał herezje przeciwko jego bożyszczom. — Mówię o Wulgacie, księdze, która rozstrząsa tę materię trzy tysiące lat przed autorem, zwanym przez uczonych „Ojcem Historii“. Colonna: — Ach, Wulgata! Proszę o wybaczenie Waszą Świątobliwość. Jakżeście mnie przerazili! Prawie zapomniałem już o Wulgacie. — Zapomnieć o niej? Czy aby pewny jesteś, żeś ją w ogóle czytał, Francesco mio? — Nie w całości. Wasza Świątobliwość. Dawno sobie obiecuję tę przyjemność w pierwszej wolnej a sposobnej chwili. Lecz moi wielcy starzy poganie mało zostawiają czasu na wypoczynek. Jego Świątobliwość: — A więc odnajdziesz już w Genezis, że Bóg stworzywszy zwierzęta i piękno ich podziwiając, odczuł boską rozkosz, której nawet określić nie potrafimy. Czyż to dziwne? Przyjrzyj się nieprzeliczonym kształtom zwierząt; przyjemnej ich sierści i oczom, gracji, potędze i majestatowi u niektórych, barwie innych stworzeń, która żywsza jest od barwy róż czy rubinów. A gdy nie ze swej winy, lecz przez grzech człowieka zagładzie uległy, oszczędzono i zachowano po parze z każdego gatunku. Kiedy zaś arka z drżącymi z przerażenia mieszkańcami kołysała się samotnie po bezmiarze wód, Słowo powiada: „Bóg pamiętał o Noem i «zwierzętach, które były wraz z nim wewnątrz arki»“. Po czym Bóg zakreślił na niebie tęczę jako znak przymierza, że ziemia nie będzie już zatopiona. Między kim miało to być przymierze ? Między Bogiem a człowiekiem? O nie, między Bogiem, człowiekiem «i każdym żywym stworzeniem cielesnym; chyba żebym z wiekiem tracił pamięć. Exodus podaje, że Bóg słodkim błogosławieństwem siódmego dnia wypoczynku objął również zwierzęta pociągowe. To on wzbronił zakładać kaganiec na pysk wołu depcącego w kieracie ziarno. „Niechże biedne zwierzę utrudzone w mozolnym kręgu uszczknie szczyptę: większość ziarna zostanie jeszcze człowiekowi“. Powiesz może, że św. Paweł brutalnie rzecze w swym komentarzu: „Czyż Bóg troszczy się o woły?“ Zaiste, gdybym był Piotrem, a nie najpokorniejszym z jego następców, odrzekłbym: „Rzuć swych dramatopisów, Pawle, czytaj Pismo, dowiesz się wtedy, czy Bóg dba li tylko o ludzi i wróbelki, czy też o wszystkie stworzenia. O Pawle! — rzekłbym, gdyby starczyło mi odwagi — nie potrafisz zrozumieć Boga czerpiąc o Nim wiedzę jeno z własnego serca lub nawet ze wszystkich serc człowieczych. Studiuj to, co sam Pan objawił w Piśmie o sobie“. Po trzykroć zabronił Żydom gotować koźlęta w mleku matczynym, choć nie uważał takiego postępowania za okrucieństwo, lecz brak zrozumienia i delikatności uczuć, które mogą utorować drogę zwykłemu okrucieństwu. Prorok na ośle podróżujący spotkał anioła. I któż z nich dwu, iudice Paulo, ujrzał niebiańskiego ducha? Oczywiście prorok?... Jednak nie tak było. Człowiek z oczyma grzechem zamglonymi nie dojrzał niczego. Skromne, pogardzane stworzenie zobaczyło wszystko. I nawet nie podają tego za cud. To my, biedni zarozumialcy, przeceniamy siebie. Anioł zabił proroka i oszczędził zwierzę za to właśnie, że wyraźniej, jaśniej dojrzało istotę boskości. Tak rzekł, jak mi się wydaje. Ale zaiste czytałem o tym przed wielu laty. Czemuż Bóg oszczędził żałującą Niniwę? Ponieważ w mieście owym było sześćdziesiąt tysięcy dzieci i wiele bydła. Świecka historia jak również doświadczenia ludowe dorzucają swe świadectwa. Okrutni dla zwierząt stają się okrutni wobec ludzi; a nagła i gwałtowna śmierć we wszystkich czasach uderza krwawym odwetem Niebios w tych, którzy świadomie krzywdzą niewinne zwierzęta. Sam byłem świadkiem podobnych wydarzeń. Rozważywszy wszystkie te racje, wbrew opinii stoików, przyjaciół Francesca, którzy w swej próżności sądzą, że wszelkie stworzenia istnieją dla wygody człowieka, pamiętając o tym, iż żmije i skorpiony zabijają dominos terrae, moskity zjadają go po kawałku, a tygrysy i rekiny chrupią go niczym migdał — winniśmy zaprawdę wdzięczność tym czworonożnym przyjaciołom, wiernym i cierpliwym, którzy zamiast miażdżyć nas używają swej siły, by ulżyć ciężarom, i karmią ludzi jak matki ze swych delikatnych wymion. Sądzę więc, iż Kościół nigdy nie jest bliższy boskości, niż błogosławiąc naszych czworonożnych przyjaciół, mimo iż to oburza wielki teologiczny autorytet kapitana gwardii papieskiej! Bo właśnie Kościół wdraża w pokorę i wdzięczność, wznosi się do poziomu boskiego umysłu, zbliża i objaśnia człowiekowi Boga, stwórcę, rodzica i przyjaciela ludzi i zwierząt. Zważcie to jednak, młodzieńcy, nie jako mniemanie papieża ex cathedra, ale nieobowiązujące zdanie starego kapłana. I także przemyślcie je sobie w wolnej chwili. Starość bowiem zaiste musi coś człowiekowi dać, choćby w zamian za utracony (dum puerorum ilia, co, Francesco?) zdrowy żołądek. Taka była treść wypowiedzi papieża; forma zaś wykwintna, łagodna, wolna od cienia dyktanda i autorytatywności. Zdawał się spokojnie rozpatrywać ten problem wspólnie ze swymi słuchaczami, nie udając Pani Wyroczni. Na dnie tego wszystkiego można było doszukać się odrobiny żartobliwego koloryzowania, ale taki żart upiększa życie, a subtelny italski wdzięk nadawał wszystkiemu właściwą i wytworną barwę. — Wydaje mi się, .żem usłyszał delficką wyrocznię — rzekł z entuzjazmem Fra Colonna. — Ja bym raczej nazwał to rozsądnym — wykrzyknął Jakub Bonawentura. — Och, kapitanie, rozsądne! — powiedział Gerard z głębokim choć delikatnym wyrzutem. Papież uśmiechnął się do Gerarda. — Nie wybredzaj w słowach, było to i tak niesłychane ustępstwo ze strony rywalizującego teologa. Papież poprosił o resztę pracy Gerarda. Przed wyjściem dobrotliwie pociągnął za ucho Fra Colonnę i zapytał, czy pamięta czasy, kiedy jako koledzy ze szkolnej ławy kradli Najświętszej Dziewicy monety wrzucane do jej przydrożnej skarbonki. — Wziąłeś cienki patyk, koniec wysmarowałeś lepem na ptaki i wyciągałeś pieniądze przez szparę, ty łobuzie — powiedział surowo Jego Świątobliwość. — Oddajmy cesarzowi co cesarskie — odparł Fra Colonna. — Dzięki wybitnemu rozumowi Waszej Świątobliwości powstała metoda, ja byłem tylko skromnym narzędziem. — To prawda. Sądzę, iż zdajesz sobie sprawę, że to świętokradztwo. — Nie ma cienia wątpliwości, popełniłem je jednak w tak dobrej kompanii, żem wolny od obaw. — Hm! Ja nie mam nawet tak skromnej pociechy. Na cośmy je wydali, pamiętasz? — Jak Wasza Świątobliwość może pytać o rzecz tak oczywistą? Na cukry. — Jak to, wszystkie? — Do ostatniego szeląga. — Urocze to wspomnienia, mój Francesco. Niestety. Starzeję się. Nie będę już z wami długo. Myślę o tym z przykrością także z twego powodu: zostaniesz spalony, gdy mnie nie stanie. Jesteś heretykiem gorszym od Husa, którego na własne oczy widziałem, jak płonął. — Jakżeż, Wasza Świątobliwość? Przecież ja wierzę w papieża, a on nie wierzył. — Lis z ciebie! Nie spalą ciebie; drzewo jest zbyt kosztowne. Żegnaj, stary towarzyszu; żegnajcie młodzieńcy, błogosławieństwo starego człowieka niech będzie z wami. Po południu sekretarz papieża wręczył Gerardowi małą sakiewkę, a w niej kilka sztuk złota. Chłopiec dołączył je do swego zapasu. Małgorzata zdawała się być coraz bliżej. Od dłuższego już czasu jakby dobre wróżki roztoczyły nad nim swoją opiekę. Przynoszono mu pod drzwi kosze z wykwintnym jadłem i owocami, oddawcy zaś nie wiedzieli, kto je przysłał, lub udawali niewiedzę. Pewnego dnia otrzymał w liście klejnot bez słowa wyjaśnienia. Ostatnie zdarzenie zmusiło gospodynię chłopca do głośnego wypowiedzenia swych podejrzeń. — To żaden z twych opiekunów, głuptasie, lecz jakaś dama, która pokochała twoje słodkie liczko. Wcale się jej zresztą nie dziwię. ROZDZIAŁ LXIII Księżniczka Klelia zamówiła swój portret naturalnej wielkości. Gerard poradził, aby zwróciła się do jego przyjaciela, Pietro Vannucciego. Odmówiła. — Zdążę jeszcze zlekceważyć mego Gerardo, gdy będę niezadowolona z jego pracy Wobec tego Gerard, który był wyśmienitym rysownikiem, ale słabszym kolorystą, poprosił, aby mu pozowała jako posąg Rzymianki. Pokazał, jak dokładnie potrafi oddać marmur na papierze. Zgodziła się początkowo, ale straciła ochotę, gdy młody entuzjasta wyjaśnił, że musi wdziać tunikę, togę i sandały starożytne. — Właściwie dlaczego, przecież będę wyglądała jak w koszuli — powiedziała ze szczerością właściwą średniowieczu. — Niestety, signorina — odparł Gerard, — Nigdy zapewne wasza wysokość nie przyjrzała się starożytnemu strojowi, jak jest swobodny, bogaty, prosty, a przecież szlachetny. Wielce w nim będzie waszej wysokości do twarzy. Niebiosa obdarzyły waszą wysokość rzymskimi rysami, a także równie kształtnymi ramionami i dłońmi, zakrytymi w ubiorze nowoczesnym. — Czyżbyś umiał schlebiać jak wszyscy inni, Gerardo? Daj mi czas do namysłu. Przyjdź w sobotę, powiem wtedy tak albo nie. Zwłoka dobrze została wyzyskana: uszyto tunikę i togę, księżniczka przymierzała nowe stroje w swej komnacie sprawdzając, czy rzeczywiście aż tak uwydatniają jej urodę, by można było im przebaczyć opóźnienie mody o tysiące lat. Gerard spiesząc na umówione spotkanie, stanął zdumiony przed wystawą sklepu. Dojrzał swymi bystrymi oczami wyłożoną w oknie kopię Laktancjusza. — Pięknie przepisane — pomyślał. Przyglądał się pilnie jeszcze chwilę. Tekst nie był pisany, lecz drukowany. Chłopak jęknął: — Otom dognany; nieprzyjaciel u bram. Machina jest w Rzymie. Wszedł do sklepu i udając obojętność zapytał, od jak dawna pracuje w Rzymie prasa drukarska. Księgarz odparł, iż sądzi, że nie ma jeszcze takiej machiny w mieście. — Ach, Laktancjusz, to druk pochodzący z górnych Apenin. — A czy tam spadł z księżyca? — Nie, messer — odparł śmiejąc się kupiec. — Został tam wystrzelony z Niemiec. Proszę, zajrzyjcie na stronę tytułową! Gerard chwycił książkę do ręki i ujrzał następujące słowa: Opera et impensis Sweyriheim et Pannartz Alumnorum Joannis Fiist Impressum Subiaeis. A. D. 1465 r. — Pragniecie kupić, messer? Przypatrzcie się, jakie piękne i równe litery. Niewielu już pozostało mistrzów, którzy potrafią tak pisać, a koszt czterokrotnie niższy. — Pragnąłbym posiadać tę księgę — rzekł ze smutkiem Gerard — ale serce mi wzbrania. Wiedzcie, żem kaligrafem, a ci oto uczniowie Fusta biegną za mną po drogach świata i odbierają chleb. Nie życzę im zresztą niczego złego, Boże broń! — spiesznie opuścił sklep. Droga Małgorzato — pomyślał — nie wolno nam tracić czasu. Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Jeszcze miesiąc i lawina pras drukarskich spłynie z Apenin na Rzym i zrujnuje doszczętnie kopistów. Pobiegł prawie do księżniczki Klelii. Wprowadzono go do nie znanej dotąd komnaty. Była niewielka, lecz luksusowo urządzona: fontanna biła na środku sali, posadzkę wysłano skórami panter, w puszystych futrach milkły kroki. Ten przedpokój prowadził do buduaru księżniczki, drzwi zastępowała bogata, tkana we wspaniałe wzory zasłona. Gerard czekał samotny tak długo, aż poczuł niepokój, czy dziewczyna wskazała mu właściwe miejsce. Jego wątpliwości zostały rozproszone w miły sposób. Lekkie kroki dały się słyszeć za zasłoną — kotara się rozsunęła w środku, w drzwiach stanęła postać, która mogłaby wzbudzić zachwyt starożytnych. Niepodobna ani do Wenus, ani do Minerwy; była czymś pośrednim: szlachetniejsza, bardziej pełna godności od Wenus, bardziej kobieca od córy Jowiszowej. Toga, tunika, sandały; ani jednego nowoczesnego szczegółu. Co do piękności to ta jest wieczna. Gerard zerwał się z miejsca i, będąc artystą, zapłonił się z zachwytu. — Och!—zawołał i patrzał przepełniony niewinnym uniesieniem. Jego zapał dodał jeszcze uroku modelce: policzki zarumieniły się leciutko, oczy zabłysły, usta odpowiedziały czarującym pobłażaniem na ów szczery hołd dla jej wdzięków. Gdy tak spozierali na siebie przez chwilę, księżniczka widząc, że wymowa Gerarda ustąpiła miejsca spojrzeniom i okrzykom zachwytu, odezwała się pierwsza: — Cóż, Gerardo, zrobiłam ze siebie antyczne monstrum na twoje życzenie. — Monstrum? Sądzę, że Fra Colonna upadłby na kolana i wielbił waszą wysokość widząc ją w tym stroju. — Nie dbam o uwielbienie starca. Wolałabym, aby pokochał mnie młodzian, którego wybrałabym sama. Gerard chwycił ołówki, przygotował karton i zabrał się do dzieła. Z takim zapałem pracował, że nie okazał litości modelce. Księżniczka stała prawie godzinę nie zmieniając pozycji, odezwała się mdlejącym głosem: — Gerardo, nie mogę tak stać dłużej, nawet dla ciebie. — Proszę usiąść i odpocząć chwilę, signora. — Dzięki — odparła, padając na krzesło. Zbladła i westchnęła ciężko. Gerard przeraził się; spostrzegł, jak był bezwzględny. Zaczerpnął wody z fontanny i chciał zwilżyć jej twarz, ale podniosła białą dłoń: — Nie, proszę, nie pryskaj na mnie wodą, połóż mi rękę na czole. Gerard nieśmiało i z wahaniem dotknął mokrą ręką jej skroni. — Ach! — westchnęła — życie mi wraca. Jeszcze. Raz jeszcze zwilżył jej czoło. Podziękowała i poleciła mu zadzwonić — mały dzwonek stał na stole. Weszła służebna, kazała jej sprowadzić Florettę z wielkim wachlarzem. Floretta przybiegła spiesznie. Nie zdążyła jeszcze podejść do księżniczki, gdy delikatne nozdrza damy zadrgały jak u rasowego konia. — Nędznico — krzyknęła, wstała zapomniawszy o niedawnej słabości, zapuściła lewą dłoń we włosy Floretty, a prawą trzy razy szarpnęła ją boleśnie za uszy. Floretta piszczała i szlochała, nie zdołała jednak wzruszyć swej pani. Antyczna toga odkryła nagie ramię, równie silne jak piękne: podnosiło się i opadało jak tłok w nowoczesnej maszynie parowej, ciężkie uderzenia spadały jedno po drugim na ramiona Floretty; ostatni cios wyrzucił ją łkającą i narzekającą za zasłonę, a stamtąd słychać było jeszcze przez czas jakiś jej gorzki płacz. — Święci pańscy! — zawołał Gerard. — Cóż się stało? Co złego zrobiła? — Już ona dobrze wie. To nie pierwszy raz. Paskudna dziewucha. Nauczę ją, by nie przychodziła tu do mnie cuchnąc piżmem na milę! — To chyba błahostka, signora, jak sądzę? — Błahostka? O nie, to wstrętna przewina. Czy gniewasz się na mnie, że ją uderzyłam, Gerardo? — Zapytała słodko i pokornie ze zdumiewającą szybkością zmieniając ton i nastrój. — Signora, trudno mi was, pani, pouczać, ale jeśli Nieba dały komuś panowanie nad innymi ludźmi, to powinien umieć panować nad sobą. Tak myślę przynajmniej. — To prawda, Gerardo. Jakiś ty mądry, mimo iż tak młody. — Przywołała inną służebną i podała jej małą sakiewkę. — Daj to Floretcie i powiedz, że pan Gerardo wstawił się za nią, a więc muszę przebaczyć. Już dobrze, Gerardo? Poczerwieniał słysząc komplement, a nie wiedząc, jak godnie odpowiedzieć, zapytał, czy mógłby już dalej rysować. — Nie; zmęczyłam się trochę bijąc tę łobuzicę. Posiedzę jeszcze chwilę, a ty porozmawiaj ze mną. Wiem, że umiesz mówić i że mówienie sprawia ci przyjemność taką samą jak rysowanie. — Bez trudu spełnię to życzenie. — Proszę więc zaczynać, Gerardo. Teraz młodzieniec próbował się wycofać. — Nie wiem, co powiedzieć, signora. To tak nagle... — Mów, co myślisz. Powiedz, że chciałbyś teraz być wszędzie byle nie tu. — Nie, signora, to byłaby nieprawda. Miałbym zaiste pewne życzenie. — Jakie życzenie? — spytała łagodnie. — Chciałbym narysować cię, pani, taką jak wówczas, gdy biłaś to biedne dziewczę. Byłaś straszna wówczas, lecz piękna. Jakiż to model do Pytonissy! — Niestety! ten ciągle myśli tylko o swej sztuce! I czemuż tak się zachwycasz mą urodą, Gerardo? Jesteś piękniejszy ode mnie, bardziej podobny do Apollina niż ja do Wenus. Piękne masz włosy, piękne oczy — i wiesz, do czego ci służą? — Wiem pani, abym mógł cię rysować. — O tak, dostrzegasz moje rysy, ale nie widzisz tego, co spostrzegłby każdy rzymski kawaler na twoim miejscu. Musiałeś chyba zauważyć, jak miły mi jesteś, Gerardo? — Zauważyłem, że jej wysokość zawsze jest niezwykle życzliwa dla biednego cudzoziemca. — O nie, Gerardo. Byłam często dla ciebie zimna, czasem szorstka, a ty jesteś tak naiwny, że nie rozumiesz przyczyny. Niestety, bałam się własnego serca. Nie chciałam zostać twą niewolnicą. Sama dotąd brałam w niewolę. Ach, Gerardo, jakżem nieszczęsna. Od czasu, gdy tu przybyłeś, żyłam tylko twymi odwiedzinami. W dniu, gdy cię widzę, jestem wesoła. W inne dni wszystko mi obojętnieje, chciałabym, aby co prędzej minęły. Jesteś inny niż rzymscy kawalerowie. Odkąd cię znam, nienawidzę ich. Jesteś dziesięćkroć od nich dzielniejszy, mądry i wykształcony, nigdy nie kłamiesz i nie schlebiasz. Gardzę mężczyzną, który kłamie. Gerardo, naucz mnie twych czarów, naucz, co mam czynić, abyś był tak szczęśliwy przy mnie, jak ja jestem przy tobie. W miarę jak płynęły te dziwne słowa, słodki głos księżniczki ścichł prawie do szeptu i drżał hamowaną namiętnością, biała rączka nieśmiało, lecz zdecydowanie wsunęła się pod ramię Gerarda i pozostała tam wsparta o jego kiść jak delikatne ptaszę, spłoszone jednym słowem, gotowe do odlotu. Niedoświadczony Gerard, nie znający próżności, pogrążony w swym uczuciu do Małgorzaty i oddany sztuce, nie dostrzegł wydarzeń, choć wiele systematycznych jaskrawych objawów je zapowiadało. Poczerwieniał aż po korzenie włosów. Niewinna admiracja królewskiej piękności nie zatarła w nim ani na chwilę obrazu nieobecnej Małgorzaty. Była to zaiste królewska piękność, więc nawet nigdy nie śmiał sobie wyobrazić zalotów i czułości. Jak ją powstrzymać, nie raniąc? Poczerwieniał i zadrżał. Syrena dostrzegła to i starała się dodać mu odwagi. — Biedny Gerardo — szepnęła — nie obawiaj się, nikt jeszcze nie doznał krzywdy pod moją opieką, czy nie chcesz mi czegoś powiedzieć, Gerardo mio? — Signora — wybąknął młodzieniec z wyrzutem. Spuścił zmieszany oczy, ujrzał delikatną dłoń i kształtne białe ramię oplecione jak wątły krzew wokół jego ręki i wydało mu się, że widzi jeszcze tę czarowną rączkę na twarzy Floretty. Zadrżał i poczerwieniał. — Niestety — powiedziała księżniczka — ja go napawam przerażeniem. Czy jestem tak straszna? Może cię onieśmiela moja rzymska szata? Zrzucę ją, ubiorę się jak w dniu, gdyś przyszedł po raz pierwszy. Czy pamiętasz? Miałam napisać list do tego nudnego kawalera Hektora d'Orsini. Wyznać ci prawdę? To twój widok, twoje miłe obyczaje, rozumne słowa sprawiły, żem go wnet znienawidziła. Przedtem dość lubiłam tego głuptasa; lub myślałam, że lubię. Powiedz, ileś razy był tu od owego czasu? Nie wiesz nawet, nie kochasz mnie tak jak ja ciebie. Osiemnaście razy, Gerardo. Za każdym zaś razem byłeś mi droższy. Dzień, w którym nie przychodzisz, jest nocą dla Klelii. Niestety, oto mówię za dwoje! Okrutny chłopcze, czym niewarta słowa? Czy co dzień widzisz księżniczkę u swych stóp? Błagam cię, błagam, przemów do mnie, Gerardo. — Signora — wyjąkał Gerard. — Cokolwiek rzeknę, lepiej, aby nie było to powiedziane. O nieszczęsny dzień, w którym tu przyszedłem! — Ach, nie mów tak! Był to dla mnie dzień najbardziej promienny, szczęsny, zwłaszcza zaś dla ciebie. Zmuszę cię, byś wyznał to równie wymownie, niewdzięczniku! — Wasza wysokość — rozpoczął Gerard cichym, błagalnym głosem. — Nazywaj mnie Klelią, Gerardo. — Signora, zbyt młody jestem i nieroztropny, aby wiedzieć, jak wolno mi mówić, abym nie wydał się ślepym, a zwłaszcza niewdzięcznym. Jedno jeno wiem, iż byłbym zarazem podły i niewdzięczny, stałbym się wrogiem waszym, pani, najgorszym na świecie, gdybym usiłował wykorzystać ten szaleńczy kaprys. Z całą pewnością zły duch jakowyś ważył się natchnąć waszą wysokość. Rzecz to bowiem przeciwna naturze, by księżniczka wszelakimi obdarzona wdziękami obróciła swe afekty ku hołyszowi. Księżniczka z wolna zdjęła dłoń z kiści Gerarda. Rączka damy przesuwając się leciutko po ramieniu chłopca drgnęła nagle, zawahała się jakby chwileczkę przed rozstaniem. — Obawiasz się sztyletów moich krewnych? — powiedziała, a w głosie jej zabrzmiał jednocześnie smutek i pogarda. — Nie bardziej niż szpilek od włosów waszych kobiet — odparł wyniośle Gerard. — Boję się Boga, świętych Jego i własnego sumienia. — Mów prawdę, Gerardo, prawdę! Niezgrabna jest twa hipokryzja. Księżniczkami, zwłaszcza młodymi, nie gardzi się dla miłości Boga, jeno dla innej kobiety. Powiedz, kim jest twa ukochana. Jeśli ciebie godna, przebaczę! — Żadna z dziewcząt Italii, klnę się na duszę. — Ach, więc jest jednak jakaś! Gdzie? Gdzie? — W Holandii, mym kraju ojczystym. — Ach, Maria Burgundzka jest, jak powiadają, urodziwa, ale to jeszcze dziecko! — Księżniczko, ta którą kocham nie jest szlachetnie urodzona, tak jak i ja. Nie jest taka piękna jak wy, pani. Podoba mi się jednak, oddałem jej swe serce, czcząc liczne jej cnoty, a wiążą nas na zawsze niebezpieczeństwa i troski, które przeżyliśmy razem i jedno dla drugiego. Wybaczcie mi, pani, nie chciałbym skrzywdzić mej Małgorzaty nawet dla wszystkich najświetniejszych dam Italii! Wzgardzona piękność zerwała się z krzesła i stanęła naprzeciw młodzieńca równie piękna, ale o wiele groźniejsza niż wówczas, gdy biła Florettę. Wówczas policzki płonęły jej rumieńcem, teraz były blade, oczy zaś lśniły gniewem. — Śmiesz mi powiedzieć to w oczy, ty łajdaku bez poloni i ogłady — krzyknęła. — Czy na tom została urodzona, aby tacy jak ty mną gardzili i obrażali mą godność? Strzeż się! My wielcy nie znosimy rywali. Zastanów się, co lepsze — miłość czy nienawiść córy rodu Cesarinich. Po tym, com ci rzekła, zostało jeno miejsce na miłość lub nienawiść między nami i to aż do śmierci. Wybieraj! Patrzał na nią ze zdumieniem i grozą — stała wyniosła w rzymskiej todze, żądając od niego dziwnego wyboru. Poczuł się jak śmiertelny człowiek, biedny i słaby, przed obliczem antycznej bogini. Westchnął głęboko — milczał. Może to głębokie, spokojne westchnienie poruszyło jakąś czułą strunę w nieopanowanej istocie, a może zgasła już jedna pasja, aby dać początek następnej — księżniczka opadła znużona na siedzenie, strumienie łez potoczyły się po jej policzkach. — Biada mi, biada! — powiedział Gerard. — Nie płaczcie, słodka pani, te łzy mnie oskarżają, mam ochotę zapłakać wraz z wami. Spokoju, łaskawa ma patronko, życie pokaże, żem był wam o wiele lepszym przyjacielem, niż się to wydawało. — Masz rację, Gerardo — odparła księżniczka. — Przyjaciel oto właściwe słowo, jedyne słowo, które powinno było istnieć między nami. Byłam szalona. Każdy inny mężczyzna umiałby wykorzystać me szaleństwo. Musisz nauczyć mnie sztuki przyjaźni, spraw, abym była ci przyjacielem i niczym więcej. Gerard z radością przyjął tę propozycję, wyjaśnił jej według Cycerona, jak boskim uczuciem jest przyjaźń, o ile cenniejszym, rzadszym i trwalszym niż miłość; aby zaś dowieść, że zdolny jest do przyjaźni, opowiedział nawet o sobie i Dionizym. Słuchała z przymkniętymi oczami, starając się poznać charakter chłopaka i wyczuć jego słabe strony. Wreszcie rzekła doń spokojnie: — Odejdź teraz, Gerardo, i przyjdź jutro o zwykłej porze. Ujrzysz, że dobrze pojęto twą naukę. Wyciągnęła do niego dłoń, którą ucałował, i wyszedł, rozważając tę dziwną rozmowę, zastanawiając się, czy postąpił rozsądnie. Nazajutrz przyjęła go z wyraźnym dystansem, pozowała dosłownie jak posąg i po bardzo krótkim seansie przeprosiła i odprawiła. Gerard wyczuł mrożącą różnicę, ale powiedział sobie w duchu: „Mądra niewiasta“. Była nią na swój sposób. Następnego dnia zastał księżniczkę czekającą na niego w gronie młodych arystokratów, którzy wysławiali jej zalety pod niebiosa. Wszyscy, wraz z Klelią, traktowali Gerarda jak psa, który potrafi wykonać błahą, choć im niedostępną sztuczkę. Kawalerowie krytykowali pracę malarza z wielką ignorancją, połączoną z taką bezczelnością, że policzki młodzieńca poczerwieniały z gniewu. Księżniczka spod przymkniętych powiek obserwowała poważnie jego twarz przy każdym ukłuciu zadanym mu przez owe dokuczliwe insekty, gdy zaś wreszcie wyszli, w nagrodę za ich trud rozkazała zamknąć drzwi dla nich wszystkich. Następnego dnia Gerard zastał ją samą — chłodną i milczącą. Pozując mu jakiś czas, rzekła: — Nie okazywałeś memu towarzystwu należytego respektu, zapominając, co przystoi twojemu stanowi. — Czy naprawdę, signora! — Czy naprawdę? Unosiłeś się gniewem, słysząc uwagi, którymi zaszczycili twą pracę. — Nie rzekłem ani słowa — zaprotestował Gerard. — Och, wyniosłe spojrzenia znaczą tyleż co wyniosłe słowa. Policzki twe czerwone były jak krew. — Przyznaję, iżem był przez chwilę podrażniony, widząc tak niezwykłą mieszaninę nieuctwa i złośliwości. — Teraz obrażasz mnie, panią tego domu. — Wybaczcie mi, signora, nie miałem zamiaru. Nie chciałbym niczym uchybić najłaskawszej patronce i jedynej, jaką mam w Rzymie, przyjaciółce. — Cóż za nagła pokora! Zaiste genialnym jesteś hipokrytą, ser Gerardo. Umiesz obrażać i schlebiać wedle woli. — Schlebiać? Komu? — Mnie, mnie, którą wzgardziłeś dla dziewczyny z nizin, nie lepiej od ciebie urodzonej. Jednak o opiekę której mimo to zabiegasz. Gerard wsta! i położył rękę na sercu. — Ranią mnie te słowa, signora. Czym na nie rzeczywiście zasłużył? — Cóż znaczą słowa dla takiego jak ty awanturnika? Boisz się jeno zimnej stali. — Nie jestem zawadiaką, ale krzyżowałem już stal ze stalą i wolałbym raczej stanąć przeciw mieczom twych rodaków, pani, niż cierpieć od okrutnego języka. Czemu mnie tak traktujesz? — Bez żadnej rzetelnej przyczyny, ale dlatego, żem kapryśna i złośnica lub dlatego, że wszyscy prócz ciebie mnie wielbią. — I ja cię wielbię, signora. Twoi przyjaciele może ci bardziej schlebiają, ale wierzaj, że nie potrafią docenić połowy twych wdzięków, pani. Dowodem ich wczorajsza paplanina. Nikt nie uwielbia cię prawdziwiej, nikt ci lepiej nie życzy od biednego artysty, który nie mógł być kochankiem, ale pragnął zostać przyjacielem. Widzę jednak, że nie może być przyjaźni między kimś tak wysoko urodzonym jak wy, pani, i tak lichym jak ja. — Ale będzie, Gerardo — odparła z zapałem księżniczka. — Nie będę taka dokuczliwa. Powiedz mi, gdzie mieszka twoja Małgorzata, dam dla niej upominek i wtedy zostaniemy przyjaciółmi. — Jest córką lekarza imieniem Piotr, mieszkają w Sevenbergen. Czy też ujrzę ją jeszcze w życiu? — Dziękuję, odejdź teraz. — Księżniczka odprawiła go nagle. Biedny. Gerard. Na głębokie zabrnął wody, zawarłszy znajomość z tą włoską księżniczką: callida et calida solis filia. Zdecydował, że gdy skończy pracę nad jej podobizną, nie pójdzie tam więcej. Żałował już, że podjął się tak trudnego i długotrwałego zadania. Następne serdeczne i łaskawe przyjęcie zachwiało na chwilę tym postanowieniem. Pozując mu pewien czas w todze na stojąco, powiedziała, że jest zmęczona i prosi o pomoc w innej sprawie: czy nie chciałby jej choć trochę nauczyć rysunku? Usiadł obok niej i uczył, jak rysować najprostsze kreski. Zauważył, że jest niezwykle uzdolniona. Powiedział o tym. — Miałam już nauczyciela przed tobą, Gerardo. Był równie jak ty przystojny. Wysunęła szufladę i wyjęła z niej kilka szkiców głowy, rysowanych z całkowitą nieznajomością sztuki, ale z wielką wytrwałością i wrodzonym talentem. Były to wszystko portrety Gerarda, pełne wyrazu i nawet podobne. Jeden zaś szczególnie udany. — Teraz już widzisz — powiedziała — kto był moim nauczycielem. — Nie ja, signora. — Nie wiesz więc, kto uczy nas niewiasty wszystkiego na świecie? Miłość, Gerardo. Miłość skłoniła mnie do rysowania, ponieważ ty rysujesz, Gerardo. Miłość wyryła twój obraz w mym sercu. Palce chwytają ołówek, miłość uzupełnia nieznajomość sztuki i proszę! Oto twe ukochane rysy na papierze. Gerard otworzył szeroko oczy zdumiony powrotem do zakazanego tematu. — O signora, obiecałaś, że będziemy wyłącznie przyjaciółmi. Roześmiała mu się w twarz. — Jakim prostaczkiem jesteś. Któż wierzy niewieście, gdy przyrzeka rzeczy, których dotrzymać nie może. Przyjaźń, głuptasie! Któż kiedykolwiek zbudował tę świątynię na rozżarzonych popiołach! Nie, Gerardo — rzekła ponuro — jeno miłość lub nienawiść między tobą a mną. — Wedle waszego życzenia, signora — rzekł stanowczo Gerard. — Go do mnie, nie będę cię pani ani kochał, ani nienawidził, natomiast za waszym, księżniczko, pozwoleniem opuszczę to miejsce — zerwał się z krzesła. Klelia wstała również, blada jak śmierć, i rzekła: — Jeżeli masz zamiar opuścić mnie w ten sposób, wiedz, co cię czeka: za drzwiami stoją zbrojni strażnicy, wystarczy jedno me słowo, byś poniósł śmierć. — Ale nie powiesz tego słowa, signora. — Powiem. Więcej jeszcze, krzyknę je tal; głośno, że będzie usłyszane za granicą. Zostaniesz zamordowany za to, żeś narzucał mi brutalnie swą miłość! Wyślę specjalnego posłańca do Sevenbergen, posła zręcznego, który wyśmienicie nauczy się swej lekcji. Twoja Małgorzata dowie się o śmierci kochanka i pojmie, żeś ją zdradził. Idź zatem do grobu, psie. Bo mężczyzną nie jesteś na pewno. Gerard zbladł, stał oniemiały. — Boże, zmiłuj się nad nami obojgiem! — Nie, ty zlituj się nad nią i nad sobą. Nigdy nie dowie się w Holandii, co czynisz w Rzymie, jeżeli ja jej nie powiem mej bajeczki. Chodź, bądź mi powolny, Gerardo mio; cóż za strata dla ciebie, jeśli wyznasz, że mnie kochasz? Pragnę jeno, byś dobrze udawał. Jesteś młody, przecież nie umrzesz dla marnej przyjemności odmówienia damie — czgóż to? Cienia serca. Kto choć łzę jedną uroni nad tobą? Powiadam: ludzie się roześmieją, a nie zapłaczą nad twym grobem, ach! Krzyknęła zaskoczona, ponieważ Gerard, padłszy do jej stóp w tejże chwili, rozpoczął jednym tchem opowieść o swojej i Małgorzaty miłości. Mówił o tym, jak był uwięziony, ścigany przez ogary, wygnany dla niej z ojczyzny; jak ona rozlała dlań krew, a teraz usycha z tęsknoty w domu; jak przewędrował Europę pośród niebezpieczeństw szarpany przez dzikie zwierzęta, atakowany przez podłych ludzi mieczem, toporem i z zasadzki, obrabowany, tonący w morzu, zawsze dla niej. Księżniczka drżała, próbowała mu się wyrwać, ale trzymał ją za suknię, przylgnął do niej, zmusił do wysłuchania żałosnej swojej i Małgorzaty historii. Zamknął jej rączkę w swych zaciśniętych dłoniach i jego łzy padały na jej dłoń szybko, gdy błagał, aby pomyślała o wszystkich niedolach wiernych kochanków, których chciała rozdzielić. Tylko wyrzuty sumienia gwałtowne i wieczne zrodzą się ze zdrady tak głębokiej miłości, z fałszywego, udawanego uczucia, kryjącego na dnie nienawiść. Nikt jeszcze w takich chwilach nie oparł się wymowie Gerarda. Księżniczka, czując władzę chłopca nad sobą, na próżno próbowała uciec. Zaczęła się wahać, drżeć, wzdychać, pierś jej falowała gwałtownie wzruszeniem, płomienne oczy zaszły łzami. — Zwyciężyłeś mnie — załkała. — Ty czy też mój dobry anioł. Opuść Rzym. — Odjadę, odjadę! — Jeśli szepniesz choć słowo o mym szaleństwie, będzie to twe ostatnie słowo. — Nie myśl, pani, tak źle o mnie. Jeszcze raz stajesz się mą dobrodziejką. Czyż za to miałbym cię, pani, oczerniać? — Idź. Przyślę ci wynagrodzenie. Znam swą naturę. Jeśli raz jeszcze nawiniesz mi się na oczy, zabiję. Addio; serce mam złamane. Dotknęła dzwonka. — Floretta — powiedziała zduszonym głosem — wyprowadź go stąd bezpiecznie przez moją izbę sekretnym wyjściem. Skierował się ku drzwiom. Księżniczka oparta dłonią o krzesło płakała, odwróciwszy głowę. Pamiętał już tylko o jej dobroci, podbiegł z powrotem i ucałował jej szatę. Nie drgnęła. Wyrwawszy się z pałacu, pobiegł do domu, dziękując Niebiosom za to, że uszedł z duszą i ciałem. — Pani gospodyni — powiedział — ktoś zagiął na mnie parol i dąży do kłótni. Co robić? — Uderz pierwszy i z dobrej pozycji! Zajdź go z tyłu i ciach go! pałaszem. — Niestety, brak mi waszej włoskiej odwagi! Mówiąc poważnie, to szlachcic. — O święci pańscy! To co innego. Zmień na jakiś czas mieszkanie i siedź cicho. Zmień również krój odzienia. Zaprowadziła go do siostrzenicy, która odnajmowała pokoje na sąsiedniej ulicy, i tam umieściła młodzieńca. Niewiele miał teraz do roboty, nie rysował żadnej księżniczki, toteż postanowi! wreszcie odczytać dokument Florisa Brandta. Nie zabrał się dotąd do tego, ponieważ odstraszało go okropnie nieudolne, niewyraźne pismo. Pokonał wreszcie trudności i od razu pojął, że pożyczka zaciągnięta na ziemię została już dawno spłacona ratami dzierżawnymi i że Ghysbrecht bezprawnie wyzuł Piotra Brandta z jego własności. — Jakiż ze mnie głupiec, żem tego dotąd nie przeczytał — krzyknął. — Wynajął konia i pokłusował do najbliższego portu. Statek do Amsterdamu odpływał za cztery dni. Zapewnił sobie miejsce, wpłacił dla pewności niewielką sumę pieniędzy. — Zbyt wielu w tym kraju morderców — powiedział — a piękna pogoda sprzyja morskiej podróży. Nasi holenderscy szyprowie to nie włoscy partacze. W domu zastał swoją dawną gospodynię. Czekała na niego z błyszczącymi radośnie oczami. — Szczęśliwy dzień, mój młody panie — rzekła. — Wszystkie ryby płynęły do twej sieci. Przypatrzcie się jeno, co pokojowiec przyniósł nam do domu! Oto list i sakiewka. Gerard złamał pieczęcie, trzos pełen był srebra. W kopercie znalazł skrawek papieru z wierszem wyjętym z jakiegoś manuskryptu: La lingua rum ha osso, mafa rornpere il dosso . — Nie obawiaj się! — rzekł głośno Gerard. — Będę go trzymał za zębami. — Co to znaczy? — Och, nic. Czyż nie jestem szczęśliwy, pani? Wracam do ukochanej z pieniędzmi w jednej kieszeni i tytułem własności na ziemię w drugiej. — I zaczął tańczyć dokoła niewiasty. — Dobrze — powiedziała — mniemam, że nic nie może już uszczęśliwić was bardziej. — Nie, chyba przyjazd tam. — A to szkoda, myślałam bowiem, że dorzucę jeszcze ziarnko do waszej radości, oddając list z Holandii. — List? Do mnie? Gdzie? Jak? Kto go przyniósł? O, pani! — Cudzoziemiec; malarz o czerwonej twarzy i zagranicznym imieniu; Anzelmin, zdaje się. — Hans Memling! to mój przyjaciel. Niech go Bóg błogosławi! — Tak, tak, to on, Anzelmin. Nie umiał wykrztusić ani słowa, ale miał na tyle rozumu, by nazwać twe imię, i położył list, ukłonił się, uśmiechnął, ja też oddałam ukłon i uśmiech oraz poczęstowałam półkwaterkiem wina, które połkną! jednym haustem. — To Hans, zacny Hans. O pani, jestem dziś szczęśliwy, ale zasługuję na to. Mogę wam wyznać, że oto pokonałem silną pokusę dla mojej drogiej Małgorzaty. — Kim jest ona? — Prędzej uciąłbym sobie język, niż zdradził jej imię, ale to była pokusa. Wdzięczność popychała mnie do złego, piękność prawie boska popychała mnie do złego: przekleństwa, wyrzuty i — czemu oprzeć się najtrudniej — słodkie łzy z oczu do rozkazów nawykłych. Z całą pewnością pomógł mi jakiś święty, chyba Antoni. Ale oto nadeszła nagroda. — Tak, tak, chłopcze, leży nie dalej jak w mej kieszeni. Ano, wychodź, nagrodo Gerarda — wyciągnęła list z przepaścistej szaty. Gerard objął ją ramionami za szyję i uściskał. — Najlepsza przyjaciółko — powiedział — druga moja matko. Zaraz ci go przeczytam. — Bardzo proszę. — Niestety! To nie od Małgorzaty. To nie jej ręką — odwrócił kopertę. — Może jej pismo jest wewnątrz. Dziewczęta lubią wsuwać liściki do kopert, gdzie pisano inną ręką. — Czyje to pismo? Na pewno już je widziałem. Sądzę, że mej drogiej przyjaciółki, demoiselle van Eyck. O, to liścik Małgorzaty będzie w środku. Rozerwał opakowanie. — Nie! Wszystko jednym pismem. „Gerardzie, mój ukochany synu (nigdy przedtem mnie tak nie nazywała), list ten przynosi smutną wiadomość o tej, która chciałaby przesyłać ci tylko radosne słowa. Małgorzata Brandt zgasła w mych ramionach w czwartek ostatniego tygodnia. (Co ta czcigodna stara dama przez to rozumie?). Ostatnim jej słowem było «Gerard». Powiedziała: «Powiedz mu, że modliłam się za niego w mej ostatniej godzinie, i poproś, aby i on nie zapomniał o mnie w swych modlitwach». Miała lekką śmierć, dopilnowałam pogrzebu, bo ojciec jej już do niczego się nie przydał. To na razie wszystko od tej, która z sercem pełnym bólu pozostaje twą kochającą przyjaciółką i sługą. Małgorzata von Eyck“ — Tak, to jej podpis na pewno. Co myślicie o tym, pani? — Gerard roześmiał się ochryple. — Piękny list do biedaka tak oddalonego od domu. Na pewno Reicht Heynes zgniewała starą niewiastę i namówiła ją do tego czynu; stara dama musiała oszaleć, zdziecinniała, ma osiemdziesiątkę. Ach, moje serce, duszę się. Powinna siedzieć pod kluczem, ze związanymi rękami. Pomyślmy, że gdyby list trafił na głupiego, że gdybym był głupcem i uwierzył, czy wiecie, co musiałbym uczynić? Wspiąć się na szczyt najwyższej w Rzymie wieży i skoczyć w dół, bluźniąc Niebiosom. Niewiasto, co z wami? — chwycił ją gwałtownie za ramię. — Dlaczego płaczecie? — krzyczał obcym, nieswoim głosem głośno i chrapliwie jak kruk — chcecie mnie swymi łzami zabić? Ona w to wierzy... Ona w to wierzy! Ach, ach, ach, ach, ach, ach! Nie ma Boga! Biedna kobieta wzdychała. — I to ja musiałam ci przynieść list w chwili, gdyś śmiał się i cieszył! Zabiłabym sama siebie za ten czyn. Śmierć nie szczędzi nikogo — szlochała — śmierć nie szczędzi nikogo... Gerard zatoczył się na parapet okienny. — Ależ On panuje nad śmiercią — jęknął. — Albo nauczyli mnie kłamstw. Zaczynamy obawiać się, że nie ma Boga, a święci to jeno martwe kości, zaś piekło jest panem świata. Moja cudna Małgorzata, moja słodka, kochająca Małgorzata. Najlepsza córa, najwierniejsza kochanka! Chluba Holandii! Słodycz świata! To kłamstwo. Gdzież, ten nikczemnik Hans? Znajdę go, choćbym przebiec miał całe miasto. Wepchnę mu jego mordercze kłamstwo do gardła. Chwycił kapelusz i rozwścieczony godzinami biegał po ulicach. O zachodzie słońca wrócił blady jak widmo. Nie znalazł Memlinga, ale jego nieszczęsny umysł miał czas pojąć proste słowa kobiety, że Bóg nie oszczędza nikogo. Przywlókł się do domu zgarbiony i słaby jak starzec, nie chciał przełknąć niczego. Nie mógł mówić, siedział blady z błyszczącymi oczyma i szeptał: — Nie ma Boga. Zaniepokojona o niego i o siebie (wyglądał bowiem jak szaleniec) gospodyni pobiegła po ciotkę. Zacna niewiasta przybyła jej na pomoc i kobiety, czując się we dwie odważniejsze, próbowały pocieszać go serdecznymi, delikatnymi słowami. Nie zwracał na nie większej uwagi niż na krzesła, na których siedziały. Wtedy młodsza uniosła krucyfiks, szukając w nim ratunku. — Mario, królowo niebieska, pociesz go! — wzdychały. Chłopiec jednak siedział i patrzył bezmyślnie przed siebie, głuchy na wszystko, co dochodziło go z zewnątrz. Nagle bez żadnego ostrzeżenia skoczył z przekleństwem na ustach, brutalnie odtrącił przed sobą krzyż i runął ku drzwiom. Biedna kobieta krzyknęła ostrym głosem. Zanim jednak dotarła do drzwi, wydawało się, że jakaś ręka chwyciła go za włosy, zawirował dokoła osi. Obrócił się wyciągnąwszy ręce i runął jak martwy na podłogę, a krew trysnęła mu z uszu i z nozdrzy. ROZDZIAŁ LXIV Wraz z przytomnością powróciła rozpacz. Drugiego dnia majaczył w gorączce wywołanej zapaleniem mózgu. Włosy wypadały, leżały na stoliku obok łóżka bujne, koloru kasztanów, długie jak u niewiasty. Śmiertelne objawy pojawiały się gwałtownie jedne po drugich. Piątego dnia lekarz, straciwszy nadzieję, odstąpił od łoża chorego. O zmierzchu tego samego dnia chłopiec zapadł w głęboki sen. Niektórzy orzekli, że obudzi się tylko po to, by umrzeć. Ale stara kumoszka, z której opinią się liczono (była bowiem z zawodu pielęgniarką), orzekła, że młodość jeszcze może ocalić chorego, jeżeli będzie spał przez dwanaście godzin. Wobec tego dawna gospodyni Gerarda kazała wszystkim opuścić pokój i sama czuwała nad chłopcem. Ofiarowała woskową świeczkę Najświętszej Dziewicy za każdą godzinę jego snu. Spał dwanaście godzin. Zacna dusza ucieszyła się i dziękowała Najświętszej Dziewicy na kolanach. Spał dwadzieścia cztery godziny. Dobra gospodyni zaczęła się niepokoić. W trzydziestej godzinie posłała po kumę pielęgniarkę. — Trzydzieści godzin! Czy mamy go obudzić? Niewiasta dłuższy czas przyglądała mu się pilnie. — Oddech ma równy, dłonie wilgotne. Wiesz, iż uczeni lekarze obudziliby go, spojrzeli na język i nie staliby się przez to mądrzejsi; my zaś niewiasty powinnyśmy być rozsądne i pozwolić działać dobrej Naturze. Czy sen może kiedykolwiek zaszkodzić udręczonemu mózgowi i rozdartemu sercu? Gdy spał już czterdzieści osiem godzin, rzecz się rozniosła i trudno było odpędzić wszystkich ciekawych. Wpuściły jednak tylko Fra Colonnę i jego przyjaciela, olbrzymiego Fra Hieronima. Ci dwaj zakonnicy zastąpili kobiety i siedzieli w milczeniu. Colonna patrzał na młodego przyjaciela ze łzami w oczach, Hieronim z różańcem w ręku przyglądał mu się równie spokojnie jak niegdyś na morzu, gdy wspólnie, ramię przy ramieniu, walczyli z żywiołem. Na koniec, sądzę, że zdarzyło się to w sześćdziesiątej godzinie dziwnego snu, gospodyni trąciła łokciem Fra Colonnę. Spojrzał. Gerard otworzył oczy tak delikatnie, jakby po prostu drzemał. Popatrzał. Uniósł się z lekka na łóżku. Dotknął ręką głowy i spostrzegł, że nie ma już włosów. Ujrzał swego przyjaciela Colonnę i uśmiechnął się z zadowoleniem. W połowie tego uśmiechu twarz mu zamarła szarpnięta skurczem niewypowiedzianej grozy. Krzyknął głośno i odwrócił się do ściany. Zacna gospodyni zapłakała. Rozumiała, co to znaczy obudzić się w żałobie i samotności. Fra Hieronim odmawiał godzinki i pacierze ze swego brewiarza. Gerard zwinął się na pościeli. Fra Colonna podszedł do chłopca i łkając przypomniał mu, że nie wszystko stracone. Boskie muzy są nieśmiertelne. Powinien teraz na nie przenieść swe uczucia, nigdy go nie zdradzą ani nie zawiodą, tak jak istoty stworzone z gliny. Powiedziawszy to, dobry, prostoduszny ojciec wyszedł spiesznie, nie mógł bowiem opanować wzruszenia. Fra Hieronim pozostał na miejscu. — Młodzieńcze — powiedział — muzy żyją tylko w umysłach pogan i marzycieli. Jedynie Kościół daje spokój sercu na ziemi i szczęście duszy w zaświatach. Gdy zawiodło cię życie ziemskie, a namiętność zmiażdżyła i złamała serce, Kościół otwiera ramiona: ofiaruj mu swe talenta! Kościół jest pokojem ducha. Wypowiadał uroczyście swe słowa stojąc w drzwiach, a skończywszy natychmiast wyszedł. — Kościół! — krzyknął Gerard podnosząc się i z wściekłością wygrażając pięścią mnichowi. — Przekleństwo Kościołowi! Gdyby nie Kościół, nie leżałbym tu złamany, a ona zimna, zimna, zimna w Holandii! O, moja Małgorzato! O ukochana! ukochana! Że też musiałem cię porzucić na owe parę miesięcy życia, które ci pozostało! Okrutny! okrutny! Potwory pozwoliły jej umrzeć! Śmierć nie przychodzi bez znaków, bez objawów. Ślepi, samolubni, podli ludzie niczego nie widzieli lub nie zależało im na tym, a ja bym spostrzegł, ja ją kochałem. Och, gdybym tam był, uratowałbym ją, na pewno uratował. Głupiec! Głupiec! Opuściłem ją na krótki czas. Płakał długo i gorzko. Znów wpadł w pasję i krzyczał gwałtownie: — Kościół! Za sprawą Kościoła mnie od niej oderwano; przekleństwo Kościołowi! Hipokryci, którzy mówią o nim memu złamanemu sercu! Przekleństwo całemu światu! Ghysbrecht żyje, a Małgorzata umiera. Złodzieje, mordercy, ladacznice żyją wiecznie, tylko anioły umierają. Przeklęte życie, przeklęta śmierć i ktokolwiek by je takimi uczynił! Zakonnik nie słyszał tych szalonych i niegodziwych słów, dobiegł go tylko jęk wściekłości, z którymi wykrzyczano je za nim. I dobrze się stało. Gdyby je bowiem usłyszał, kazałby na pewno spalić na forum dawnego towarzysza morskiej podróży. Nie wahałby się ani chwili dłużej niż piekąc koźlę. Stara gospodyni, która zeszła wraz z bratem Colonną ze schodów, usłyszała podniesiony głos i wróciła zaniepokojona na górę. Zastała Gerarda nakładającego ubranie i płaczącego. Zaprotestowała. — Co mi przyjdzie z leżenia tutaj? — powiedział ponuro. — Czy znajdę to, czego szukam? — Ratujcie, święci pańscy! Czy znowu stracił przytomność? Czego szukasz? — Zapomnienia. — Zapomnienia, serduszko moje! Jesteś za młody na takie słowa. — Młody czy stary, jakiż inny mam cel w życiu? Wdziewał najlepsze szaty. Zacna dama się sprzeciwiła. — Mój śliczny Gerardzie, toć dzisiaj wtorek, nie niedziela. — Wtorek? Myślałem, że wczoraj była sobota. — Tak, ale spałeś długo. Nigdy nie nosisz swych pięknych szatek w powszedni dzień. Zastanów się. — Tak czyniłem, gdy ona żyła. Teraz będę czynił jak nigdy przedtem. Co przeszło — minęło. Leżą tu moje włosy, a wraz z nimi moje dawne obyczaje. Służyłem jednemu tylko panu najlepiej, jak umiałem. Widzicie, pani, mą nagrodę. Teraz oddam się w służbę innemu i jemu też będę uczciwie służył. — Biada! — westchnęła niewiasta blednąc. — Co znaczą te niejasne słowa? Jakiemu to nowemu panu chcesz ofiarować swe służby? — Szatanowi. Z tą straszną decyzją na ustach nieszczęsny młodzieniec opuścił dom w czapce z pióropuszem założonej zawadiacko na bakier, wyczerpany, ze znużeniem w ciele, z ponurą twarzą o barwie popiołu, zgarbiony jak pod ciężarem wieku. ROZDZIAŁ LXV Ciemna chmura przyćmiła szlachetny charakter. Czysta i jedyna miłość do Małgorzaty była mu gwiazdą przewodnią. Zgasła i oto żeglował przez ponure morze bez nadziei. Nie tylko stał się pastwą rozpaczy, ale i goryczy, że całe poświęcenie, odwaga w niebezpieczeństwach oraz cnoty poszły na marne, na nic się nie zdały, gdyby bowiem kierowa! się lenistwem i egoizmem, pozostałby w domu i mógłby może ocalić życie Małgorzaty. Obie trucizny burzyły się w młodej krwi młodzieńca, doprowadzając go do szaleństwa i demoralizując. Rzucił się nieprzytomnie w wir zabaw. W owych czasach, bardziej nawet niż dzisiaj, zabawy i rozkosze oznaczały występek. Wino, kobiety, karty, wszystko, co mogło zapewnić mu godzinę podniety i chwilę zapomnienia, było cenne. Ruszył w ten świat, jak człowiek zmęczony życiem rusza na kule nieprzyjacielskie. Poważne sumy, które odłożył dla Małgorzaty, dały mu bogate środki na hulanki, i rychło stał się przywódcą tych rozpustnych kawalerów, których dotąd unikał. Charakter pogarszał mu się wraz z obyczajami. Burczał na swą starą gospodynię w odpowiedzi na jej łagodne rady i ostrzeżenia i wreszcie przeprowadził się do innej dzielnicy, aby uwolnić się od wyrzutów i wypomnień. Prowadząc przez dłuższy czas ten tryb życia, utracił pewność ręki i nie mógł już pisać tak, aby zadowolić siebie. W miarę jak coraz więcej pogrążał się w zabawie, brakło mu cierpliwości koniecznej przy pracy kopisty, rzucił ją więc, nabrał zamiłowania do barw, ale i malowanie zaniedbywał, gdyż przychodzili po niego leniwi hultaje, jego obecni towarzysze. I tak pogrążył się w mętnych falach, szukając smutnej perły — zapomnienia. Nie mam obowiązku opisywać dokładnie ponurych scen występków, w których nieszczęsny młodzieniec brał czynny udział. Muszę jednak wyrzec tę niezbitą prawdę, że stał się łotrem, hulaką i pijakiem, jednym z najbardziej rozpustnych i zepsutych, jednym z najdzikszych młodych ludzi w Rzymie. Nie są przyjaciółmi prawdy ani ludzkości ci, którzy ukrywają lub tuszują niegodziwe czyny ludzi dobrych i przez swój brak szczerości obrabowują z nadziei zgnębionych grzeszników. Jednym słowem, nasz bohater nie urodził się, by przeżywać cokolwiek połowicznie. I nie był także połowicznym grzesznikiem. Jego skromne przyjaciółki często o nim gwarzyły. Stara gospodyni opowiedziała Teresie, że chłopak stacza się coraz niżej, i prosiła ją, aby spróbowała spenetrować, gdzie się obraca. Teresa opowiedziała swemu mężowi Ludwikowi tę smutną historię i poleciła, aby rozejrzał się i wykrył miejsce pobytu młodzieńca. — Czy przypomniałbyś sobie jego twarz, Lodovico mio! — Tereso, człowiek, który żyje z tego co ja, nigdy nie zapomina twarzy, zwłaszcza swych dobrodziei. Wiesz jednak, że rzadko wychodzę przy dziennym świetle. Teresa westchnęła. — Ach, kiedy nadejdzie ten czas, Lodovico? — Przestanę się lękać światła, gdy jakiś kawaler przebije mnie szpadą. Takiemu jak ja biedakowi nie pozwolą jąć się uczciwego zajęcia. Pietro Vannucci należał do ludzi, którzy lepiej znoszą przeciwności losu niż powodzenie. Sromotnie dopiero co przepędzony z mieszkania przez dawną gospodynię, ucieszył się spotkawszy Gerarda na ulicy, pozdrowił go serdecznie i natychmiast zajął kwaterę w tym samym domu. Przyprowadził z sobą młodzieniaszka imieniem Andrea, który rozcierał dlań farby, był uczniem i modelem. Chłopak odznaczał się niezwykłą urodą i błyskotliwą inteligencją. Pietro nie zapomniał dawnych czasów i żywił serdeczną przyjaźń dla Gerarda. Gerard, w którym zagasło wszelkie ciepło uczucia, poddawał się obojętnie przyjaźni włoskiego artysty. A była to nie lada jaka znajomość. Pietro był bowiem nie tylko libertynem, ale prawie mizantropem i jawnym niedowiarkiem. I tak, bardzo niewiele mając ze sobą wspólnego, stali się nierozłączni. Rzadki to fenomen! Pewnego dnia, gdy Gerard nadszarpnął zdrowie, roztrwonił większość pieniędzy i stracił swą młodzieńczą urodę, Vannucci zebrał wesołe towarzystwo, które miało popłynąć w górę Tybru na łodzi zaprzężonej w bawoły. Przed trzema laty Wawrzyniec de Medici sprowadził te zwierzęta do Florenqi. W Rzymie były jeszcze nowością i nic już nie mogło ucieszyć parweniusza Vannucciego prócz zaprzęgu ciągnionego przez te bestie w górę Tybru. Każdy hulaka miał przyprowadzić ze sobą damę; winna być urodziwa, gdyż inaczej kawaler płaci karę. Ten zaś, który przywiedzie najpiękniejszą, zostanie uwieńczony laurem i ogłoszony dobroczyńcą narodu. Taka była ich wykładnia pytania: Vir bonus est guis? Wynajęli wspaniałą galerię i dwanaście bawołów. Wszyscy hulacy wraz z godnymi ich bogdankami zgromadzili się nad rzeką, skąd mieli wypłynąć. Brakowało tylko Gerarda. Czekali na niego jakiś czas, początkowo“ cierpliwie, potem coraz bardziej niecierpliwie. Vannucci usprawiedliwiał przyjaciela. — Słyszałem, jak mówił, że zapomniał postarać się o spódniczkę. Szanowna kompanio! Zacny chłopak po prostu poluje na ślicznotkę, która by była godna zająć miejsce wśród tych niezrównanych dam. Zważcie trudności, moje panie, i miejcie cierpliwość. Nareszcie Gerard się zjawił na horyzoncie z partnerką przy boku. — Przydługa — powiedziała któraś z obecnych, krytykując ją już z daleka. — Przebóg! Jakimi krokami sadzi — rzekła inna. — To bardzo mądrze spieszyć się do zacnej kompanii — znalazł wymówkę Pietro. Gdy jednak nowa para stanęła wśród zgromadzonych, skończyły się kpiny. Towarzyszka Gerarda niezwykłą pięknością zaćmiła załogę łodzi, jak wschodzące słońce gasi gwiazdy. Wysoka, lecz niezbyt duża, prosta jak strzała, giętka niby młoda pantera. Klasyczny owal twarzy, białe czoło, policzki o silnie oliwkowym odcieniu, z krwią mocno pulsującą pod skórą; olśniewające oczy obramowane długimi rzęsami, gęstymi i jedwabistymi, które zapewne tuzinami mogły pogrążać wrażliwe serca. Figlarne czerwone wargi i zęby jak najbielsza kość słoniowa. Kobiety okazały wyraźne przygnębienie na ten przykry widok; mężczyźni wpadli w ekstazę; powitali damę głośnymi okrzykami, powiewaniem czapek, a jeden z entuzjastów padł nawet na kolana obok łodzi, czcząc boskie pochodzenie przybyłej. Ch?re amie szarpnęła go natychmiast za włosy, a bogini jednocześnie poczęstowała lekkim kopniakiem, tak że przewrócił się na plecy; wtedy niezrównana piękność przeskoczyła nad leżącym, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem, i zajęła miejsce na dziobie galery. Pietro Vannucci siadł, gapiąc się na nią. Miał usta otwarte jak śnięty wątłusz i był zupełnie oszołomiony. Woźnica przemówił do bawołów, liny drgnęły, ruszyli w górę pod prąd. — Co sądzicie o owych nowych wołach, mesdamesl — Nigdy nie widziałyśmy tak straszliwych potworów o ohydnych rogach, którymi muszą każdego przerazić, i o paskudnych, rozdętych nozdrzach. To nie nozdrza, lecz dziury. — Signorina, te woły są upominkiem pięknej Florencji. Czyżby nosy przesłaniały zalety owych darowanych bestii? — Są tak tępe — droczyła się śliczna pani — dwa razy szybciej pojechałabym w górę Tybru w łodzi zaprzężonej w pięć mułów i osła. — O nie, zaraz to naprawimy — krzyknął kawaler; wyskoczył na brzeg, wyciągnął miecz i mimo protestów woźniców podszedł do bawołów, poganiając je i drażniąc. Bestie parskały, machały ogonami i nie przyspieszały kroku. Towarzystwo z łodzi śmiało się głośno i długoj wreszcie podrażniło to byka-patriarchę, który odwrócił się nagle na błysk ostrza, wymierzył swe długie rogi w dowcipnisia i groźnym skrętem potężnego karku rzucił go ponad swą głową w powietrze. Zatoczywszy piękną parabolę, kawaler opadł i wodował w żółtym Tybrze, nie przestając nieświadomie wymachiwać lśniącą klingą. Roześmiane damy piszczały i załamywały ręce, poruszenie ogarnęło je wszystkie prócz bogdanki Gerarda. Zdawało się, że zaklęła z cicha, i chwyciwszy ster tak pokierowała łodzią, że nasz szarmant wynurzył się parskając, wdrapał się na burtę i został wciągnięty do lodzi ociekając wodą. Popatrzał wkoło nieco zmieszany. — Nie rozumiem — powiedział z gniewem, podrażniony i niezadowolony. Towarzysze wycieczki, stwierdziwszy, że dziwnym przypadkiem się nie zabił, że rogi przedziurawiły kurtę a nie ciało, zaczęli znowu śmiać się, jeszcze głośniej niż przedtem. — Z czego tak rechoczecie?—rzekł oburzony kawaler. — Chciałbym zrozumieć, jak to się dzieje, że w jednej chwili kawaler kłuje swym mieczem afrykańskiego wołu, a w następnej... Dama Gerarda: — Igra w ojczystej rzece. — Nie mów mu, moja duszko — krzyknął Vannucci — pozwól, by sam rozwiązał własną zagadkę. — Niech was licho! Mógłbym sobie łamać głowę do dnia Sądu Ostatecznego, nigdy nie dojdę prawdy. A gdzie moja broń? Dama Gerarda: — Pytaj Tybru! Najlepszym wyjściem, signor, byłoby powtórzyć doświadczenia; zacznijcie znowu kłuć mieczem afrykańskiego wołu, a doznacie objawienia prawdy. Wtedy stopniowo zrozumiecie rzecz, tak jak prawnicy stopniowo dostają się do nieba, a bawoły idą w górę Tybru. Na to kawaler zauważył, że piękna pani przewyższa dowcipem synów Adama w tym samym stopniu co córy Ewy urodą. Dziwne było zachowanie Pietra Vannucciego słuchającego tych komplementów. Minęło już oszołomienie i zainteresowanie, lecz siedział przylepiony do ławy jak wąż, usta miał zaciśnięte, utkwił w damie swe lśniące oczy, które mrugały i migotały wielce zabawnie. Dama zdawała się nie okazywać mu w zamian żadnego zainteresowania; Pietro jej nie bawił. Wspaniałe, ocienione pysznymi rzęsami oczy od czasu do czasu przesuwały się obojętnie, nie odróżniając go prawie od ławek i innych przedmiotów. Towarzystwo rozbiło się teraz wyraźnie. Damy, udręczone powodzeniem towarzyszki Gerarda u wszystkich kawalerów, zaczęły ją obgadywać sotto voce, lecz tak, że było słychać. Śliczna dziewczyna tak bogata w urodę okazała się skąpo wyposażona w takt niewieści. Zamiast jak prawdziwa niewiasta dokonać zemsty pośrednio przez mężczyzn, przyznała się do podsłuchiwania i otwarcie wzięła odwet na swych przeciwniczkach. — Nie ma wśród was ani jednej ozdobionej naturalnymi barwami — rzekła. — Popatrzcie jeno — wskazała brutalnie twarz jednej z obecnych — tę piękność można kupić w każdym sklepie. Oto cerrussa, tu stibium, a tam purpurissum. Ja znam się na tym towarze! Używam go codziennie, ale chwała Bogu nie na własnym obliczu. Co to, to nie... piękne dzięki... Oczy Vannucciego mrugnęły prawie niewidocznie. — Wasze wargi są barwione, każda żyłka na czole malowana; żaden z tych wdzięków nie ostałby się po użyciu mokrego ręcznika. A jeno patrzeć, jak te czarne, końskim ogonom podobne kosy, natłuszczone, barwione5 będą wyglądały jak paździory. I wasze ciała są równie fałszowane jak głowy, policzki i serca. Patrzcie na te wasze wypchane łona, na te ciżmy o wysokich drewnianych obcasach, które mają przedłużyć wasze drobne, karłowate członki i oszukać świat. Chytre jesteście karliczki, wypchane i ustawione na szczudłach jako wysokie i pełne olbrzymki. A, mesdames, dobrze o was powiedziano: grandi— di legni; grosse — di stracci; rosse — di bietola; bianche — di calcina. Nastąpiła replika: — Precz, grubiańska ropucho! Jak możesz mówić to wszystko przy mężczyznach. Pewnie, że masz własne te wulgarne, czerwone policzki i tę przygarść afrykańskich włosów. Ale kto bardziej wypchany — twoje kształty istna łopata. — Łżecie, bezwstydne dziewuchy. — Och, to grzecznie wychowana młoda osoba! Gdzieście ją znaleźli, ser Gerard? — Uspokój się, Marcjo — rzekł Gerard zbudzony z ponurych marzeń wzrastającym jazgotem. — Nie bądź tak zuchwała! Grób przykryje twą piękność, tak jak pochłonął piękniejszą od ciebie. — One zaczęły — powiedziała rozdrażniona Marcja. — Skończ zatem pierwsza. — Jak sobie życzysz, przyjacielu. Chciałam cię jeno rozśmieszyć — szepnęła do Gerarda — roztargniony jesteś i smutny. Sam wiesz, że nie dbam o przycinki tych małych głuptasek ani o uwielbienie tych wielkich głupców. Drogi signor Gerardzie, gdybym była tą, za którą oni mnie biorą! Nie byłbyś tak smutny! Gerard westchnął głęboko i potrząsnął głową. Wzruszony jednak szczerością i młodością pogłaskał falę czarnych loków, tak jak gładzi się po głowie oddanego psa. W tej chwili inna galera sunąca powoli w dół rzeki zaplątała się w ich liny. Oni skręcili na prąd, a ta okazała łódź przecisnęła się między nimi a brzegiem. Wielkiej piękności dama siedziała w niej pod baldachimem z rycerzami i służącymi, którzy stali za nią. Gerard podniósł w tym momencie oczy. Była to księżniczka Klelia. Poczerwieniał i zdjął rękę z głowy Marcji. Marcja nie mogła ukryć zachwytu. — Ach, drogie damy — powiedziała. — Oto macie rywalkę. Te policzki upiększyła Natura tak jak moje. — Spokój, dziecino, spokój! — rzekł Gerard. — Nie bądź taka poufała z możnymi tego świata. — Przecie ona mnie nie słyszy. O, ser Gerard, jakie to śliczne stworzenie. Dwie z obecnych na wycieczce dziewczyn od pewnego czasu szeptały sekretnie między sobą, zerkając co chwila na Marcję. Jedna z nich zagadnęła. — Czy lubisz, signorina, migdały? Miała ich pełno na kolanach. — Bardzo lubię. Zwłaszcza wtedy, gdy mogę je dostać — odparła gniewnie Marcja, patrząc na przysmak ze źle maskowanym pożądaniem. — Nie sądzę jednak, abym z waszej ręki mogła się czegoś spodziewać. — Bardzo się mylisz. Łap, nuże! I nagle rzuciła przygarść migdałów na podołek Marcji. Marcja pchnięta nieodpartym instynktem złączyła gwałtownie kolana. — A, złapałyśmy cię, mój chłopcze — krzyknęła właścicielka migdałów. — To mężczyzna albo chłopak. Niewiasta zawsze rozsunie kolana, aby schwytać owoce w fartuszek, mężczyzna łączy nogi, aby migdały nie spadły między nogawki spodni. Przyznaj, że aż do dziś nigdy nie nosiłeś spódniczki. — Daj mi jeszcze garść, kochanie, to ci powiem. — Masz! Powiedziałam, że jest za ładny na kobietę. — Ser Gerard, przejrzały mnie— zauważył Epicenus, spokojnie chrupiąc migdały. Libertyni wlepili wzrok w boginię i przysięgali, że to niemożliwe. Tu wtrącił się Vannucci, przypominając zapatrzonym zalotnikom niedawną sprzeczkę, w której z rzadko spotykaną wśród głuptasów jednomyślnością wyśmiewali Gerarda i jego, ponieważ twierdzili, że dla prawdziwego artysty piękność mężczyzny nie ustępuje niewieściej. — Jak teraz wyglądacie? To mój chłopiec, Andrea. A wyście padli przed nim wszyscy na kolana. Cha! Cha! Ach, niewiasty moje, kiedy wam tu prawił kazanie i zdzierał z waszych lic węgiel, róż i kredę, o małom śmiechem nie wybuchnął; chłopak farby mi rozciera. Cha! Cha! Cha! Cha! Cha! — A to szalbierz! Utopić go! — Za co, panowie? — krzyknął przestraszony Andrea, przybladł i stracił swe piękne rumieńce. Ale kobietki otoczyły go wkoło i przysięgły, że włos mu z głowy nie spadnie. — Drogie dziecię! Jak mu do twarzy z tą odrobiną zuchwałości. — Jakie oczy! A zęby! — Jakie brwi i włosy! — A rzęsy! — I nos! — Najsłodsze uszko na świecie! — A jakie zdrowie! Dotknij szpilką policzka, krew tryśnie. — Któż byłby taki okrutny? — Pączek róży w rosie skąpany. Mściły się teraz na swych kawalerach za ich uwielbienie dla Marcji, zasypując chłopca swoją czułością. Był ktoś ciałem jeszcze obecny wśród tych motyli, ale już nie duchem. Widok księżniczki Klelii rozdarł na nowo rany Gerarda. Ledwie trzy miesiące temu odrzucił był miłość tej niezrównanej istoty; miłość nieprawą i nieczystą, lecz w każdym razie subtelną. o ile niżej upadł teraz. Jakże był wówczas szczęśliwy, że oczy Klelii, które potrafiłyby skusić anachoretę, nie sprowadziły go z drogi wierności! A kim był teraz? Poczerwieniał na myśl, że ujrzała go w takim towarzystwie. Była to wszakże jego codzienna kompania. Wyglądał przez burtę łodzi pogrążony w ponurym milczeniu. Od tej chwili rozpoczęła się nowa faza jego męki. Niektórzy szaleńcy próbują utopić troskę w alkoholu. Opary odurzenia rozpraszają się, troska wraca i zmusza do stawienia jej czoła z rozbolała głową, nadszarpniętym żołądkiem i w stanie sztucznie spowodowanego upadku ducha. Zachowanie Gerarda było takie jak owych szaleńców. Potrzebował zużycia wszystkich sił, aby przeżyć straszny cios; cnoty, zdrowia, pracy, spokojnego snu, który trudom towarzyszy; nade wszystko zaś pobożności. Odrzucił wszystkie owe balsamy kojące serce i zawierzył moralnej truciźnie. Opary odurzenia rozwiały się, zranione serce drga w jego piersi ciężkie jak ołów, rozdzierane teraz ponadto przez czarnego sępa: Wyrzut Sumienia. Złamane serce, strwonione pieniądze, utracona niewinność, Małgorzata za przepaścią większą niż grób! Minął gorący atak rozpaczy, a nadeszła lodowata depresja. Nieszczęsny młodzieniec porzucił swych wesołych towarzyszy i świat cały. Błąkał się samotny. Pił wino aż do otępienia i wstrzymywał na moment ciemne siły, które czyhały na jego duszę. Z kamiennymi oczyma błąkał się samotny wśród świątyń starożytnego Rzymu, nieszczęsny wśród ruin i bardziej od nich rozbity. W końcu nadszedł moment kryzysu, do którego samotność — ponury, lecz fascynujący wróg umysłu i ducha — popycha człowieka pozbawionego nadziei, zatruwając mu duszę. Błądził samotny nocą nad ciemnymi nurtami i wpatrywał się w wodę z coraz mniejszą odrazą. Tam oto płynie pokój, a może unicestwienie. Cóż pozostało mu innego? Ciemne te myśli mogły być odegnane przez czułe słowa, przez kochające i pogodne głosy. Najskromniejsi przyjaciele nieszczęśliwego człowieka mogą słowem, spojrzeniem lub uśmiechem rzucić promień słońca, który oddzieliłby zrozpaczonego od najstraszniejszego szaleństwa, w którym pogrąża! się teraz Gerard. Gdzie Teresa? Gdzie stara gospodyni, dobra i serdeczna? Zrozumiałyby i odczuły stan Gerarda swym prostym, lecz żywym umysłem; zrozumiałyby i ocaliły młodzieńca. Nie; nie wiedziały, gdzie jest, a raczej dokąd się stacza. Czyż żadne śmiertelne oko nie spogląda na biednego rozbitka i ciemną drogę, którą podąża? Tak, są oczy, które śledzą każdy jego ruch, w domu czy na ulicach. Lecz są to oczy wroga, śmiertelnego wroga. ROZDZIAŁ LXVI W komnacie zastawionej bogatymi sprzętami, której podłogę pokrywały skóry dzikich zwierząt w pręgi i cętki, siedziała dama, załamując dłonie i wyciągając przed siebie ręce. Takie samo wzburzenie malowało się również na jej twarzy; bladła i czerwieniała na przemian, stopy drgały niespokojnie. Panna służebna rozsunęła nagle kotarę. Dama uniosła brwi. Dziewczyna szepnęła z trwogą: — Altezza — już przyszedł. Dama kazała wpuścić zapowiedzianego człowieka, wyjęła czarną maseczkę i założyła ją na twarz pobladłą nagle, dziwną i straszną w kontraście czerni tej maski i marmurowej bieli policzków. Wszedł z niskim ukłonem szurając nogami człowiek, który wyglądał jak anonimowa cząstka tłumu; krótkie włosy, okrągła głowa, pospolita, lecz przyzwoita odzież, ani urodziwy, ani odrażający. Uwagę zwracały jedynie rozbiegane, niespokojne oczy. Zrobiwszy mnóstwo ukłonów, stanął wreszcie przed damą oczekując rozkazów. — Czy powiedziano mu, w jakim celu został wezwany? — Tak, signora. — Czy ci, którzy z nim mówili, uzgodnili, ile ma otrzymać? — Tak, signora. To całkowita cena za vendettę większą, teraz od waszej łaskawości zależy, czy zechcecie, pani, zadowolić się mniejszą. — Nie rozumiem — powiedziała dama. Vendetta mniejsza, o pani, to jeno śmierć ciała. Czekamy na naszego człeka przed bramą kościoła lub chwytamy go w godzinie nienawiści i wtedy załatwiamy sprawę. Vendetta większa wymaga baczenia: chwytamy klienta na gorącym uczynku po nie odpokutowanym grzechu i mordujemy wówczas duszę wraz z ciałem. Taka vendetta nie jest dziś tak pożądana jak parę lat temu. — Człowiecze, niech zamilknie język tamtego i przestanie bić zdradzieckie serce. Nie wiodę sporu z jego duszą. — Tak będzie, signora. Ten, kto mówił ze mną, nie znał człowieka ani imienia, ani miejsca, gdzie mieszka. Od kogóż się dowiem? — Ode mnie. Człowiek, okazując pierwsze oznaki zaniepokojenia, prosił o szczególną ostrożność w tej części polecenia. — Niech się mnie nie lęka — powiedziała. — Niech słucha. To młody człowiek, wysoki, o włosach koloru złocistych kasztanów, błękitnych oczach i uczciwej twarzy, zdolnej oszukać świętego. Mieszka na Via Claudia w narożnym domu, u rękawicznika. Mieszka w tym domu trzech mężczyzn: prócz niego malarz krępej postaci o ciemnej twarzy i młody, wysmukły chłopiec. Ten, który mnie zdradził, jest cudzoziemcem; piękny, wyższy od ciebie. Zbir słuchał uważnie. — Wystarczy — powiedział. — Jeszcze jedno, signora, czy bywa może w jakimś ustronnym miejscu, gdzie mógłbym się z nim rozprawić? — Mój zaufany doniósł, że ma zwyczaj po zmierzchu spacerować nad brzegiem Tybru; zapewne spotyka tam swą bogdankę, która mnie śmie nazywać swą rywalką. Tam niech go zabije! Niechaj nadejdzie moja rywalka i znajdzie trupa! Gładkiego, bezczelnego zdrajcę bez serca. — Uspokójcie się, signora. Żadnej już damy nie zdradzi. — Nie jestem tego pewna. Ma miecz przy boku i umie nim władać. Jest młody i odważny. — Nic go nie uratuje. — Czy jesteś taki pewny swej ręki? Jaką posługujesz się bronią? Morderca pokazał stalową rękawicę. — Uderzamy z taką siłą, że musimy chronić ręce. Oto nasz młot. Następnie uchylił kurty, ukazując kolczugę, na koniec położył lśniący sztylet na stole ozdobionym bogatym ornamentem. Dama wzdrygnęła się, ale po chwili ujęła broń białą dłonią i wypróbowała ostrze na palcu. — Ostrożnie, pani — powiedział zbir. — Zatruty? — Boże broń! My nie kradniemy życia. Zabieramy je stalą, nie jadem. Ale jest świeżo wyostrzony i obawiałem się o białą skórę signory. — Jego skóra tak biała jak moja — powiedziała z nagłym drgnieniem litości. Trwało to jednak tylko chwilę. — Ale serce ma czarne jak sadza. Czyż źle postępuję usuwając zdrajcę, który mnie spotwarza? — Sprawa to między signorą a jej spowiednikiem. Jestem jeno narzędziem w możnych rękach; tak jak mój stiletto. Księżniczka zdawała się nie słyszeć swego rozmówcy. — Och, jakżebym go kochała aż do śmierci; tak jak go teraz nienawidzę. Głupiec! Pozna, co znaczy dworować sobie z książąt; odtrącać ich i łasić się, przekładać nade mnie miejską hołotę, na pośmiewisko wystawiać... Czemu zwlekasz? Spiesz i mścij! — Wedle zwyczaju należy mi się połowa zapłaty z góry, signora. — Ach, zapomniałam, ten odwet jest kupny. Masz tu więcej niż połowę — rzuciła mu sakiewkę przez stół. — Gdy padnie cios, niech przyjdzie po resztę. — Szybko mnie znowu zobaczycie, signora. — Wyszedł, kłaniając się nisko i szurając nogami. Księżniczka, szalejąc z zazdrości, udręczonej dumy i strachu przed niesławą (aż do poznania Gerarda żaden cień nie skaził jej opinii, siedziała po wyjściu zbira w masce na twarzy, wyciągnąwszy przed siebie ramiona, wbijając paznokcie kurczowo zaciśniętych rąk w blat stołu. Tak siedział legendarny sfinks; tak siedzi tygryska. Teraz, gdy morderca się oddalił, nagły chłód przejął ją dreszczem. Zaciążyło ponure przeczucie, przedsmak daremnych wyrzutów sumienia. Gerard i Małgorzata wyprzedzali swą epokę, Klelia była prawdziwą córą wieków średnich. Wieków dumnych, żądnych miłości, mściwych, szlachetnych, szalonych, przebiegłych, impulsywnych, pozbawionych zasad, a także ciemnych jak brud. Władza jest przekleństwem takich istot. Gdyby sama musiała popełniać czyny zbrodnicze, słabość nerwów byłaby przeciwwagą dla gwałtownej, nieopanowanej namiętności i szczekanie byłoby gorsze niż ugryzienie zębami. Ale rozwścieczonej, słabej kobiecie władza daje mężczyzn jako narzędzia. Skutki są tak straszliwe jak nienaturalna to sytuacja. W tym wypadku wymierzono sztylet mordercy w serce zagubionego nieszczęśnika, właśnie szukającego ucieczki w samobójstwie. ROZDZIAŁ LXVII Dwa dni po scenie, którą usiłowałem opisać, zdarzyło się, że burza chwyciła Gerarda błądzącego po jednej z najpodlejszych rzymskich uliczek. Wszedł więc do lichej gospody. Zażądał wina i ponieważ deszcz nie ustawał, upił się i drzemał półprzytomny, wsparłszy głowę o złożone na stole ręce. W miarę upływu czasu izba zaczęła się napełniać prostackimi gośćmi i hałas obudził młodzieńca. Zwrócił uwagę na siedzących obok dwóch osobników, rozmawiających zniżonymi głosami. Jednym z nich był zakonnik — sprzedawca odpustów. Drugi, sądząc po schludnym, lecz skromnym odzieniu, mógł uchodzić za przyzwoitego kupca, ale sposób, w jaki wcisnął kapelusz na brwi, kryjąc twarz po brodę, wskazywał, że człek ten ma powody do unikania oczu uczciwych ludzi i wymiaru sprawiedliwości. Para targowała się o cenę grzechu. Wedle umowy nie będącej niczym niezwykłym w owych czasach, zbrodnia, która szukała wybaczenia, miała dopiero zostać popełniona pod osłoną niebiańskiego kontraktu. Człowiek w zsuniętym na czoło kapeluszu żalił się na wysokie ceny odpustów: — Jeśli jeszcze podrożeją, nas biedaków w ogóle przepędzą z nieba. Sprzedawca odrzucił zdecydowanie to oskarżenie: — Dla dobrych gospodarzy odpusty nigdy nie były tańsze. Jego towarzysz spytał: — Jacyż to dobrzy gospodarze? — Tacy, którzy grzeszą wedle cennika jak ludzie rozsądni. Jeżeliś tak przewrotny, że wybierasz grzech, przeciw któremu wypowiedział się sam papież, miej żal do siebie, nie do mnie. Następnie, aby mu udowodnić, że zbrodnia tego czy też innego gatunku zawsze ma cenę dostępną dla każdego — poza oczywiście szumowinami społeczności — odczytał listę spisaną na pergaminie. Ciekawa to lista; nie nadawałaby się jednak do opublikowania w niniejszej książce, zaś okaleczyć ją to niewłaściwie ją przedstawić. Można ją odnaleźć w każdej wielkiej bibliotece. Wystarczy powiedzieć, że zamordowanie człowieka świeckiego miało znacznie niższą cenę niż wiele zbrodni, które moi świeccy czytelnicy mogliby uważać za stosunkowo dużo lżejsze. Rzekliśmy. Po niewielkich ustępstwach obydwu stron dobito targu, pieniądze wypłacono i aspirant do łaski Niebios uzyskał z góry przebaczenie za unicestwienie świeckiego człowieka. Cena za usunięcie duchownego była nieproporcjonalnie wyższa. Słowo morderstwo nie padło ni razu z ust żadnego z kupczących. Wszystko to trafiło do uszu Gerarda. Nie podniósł jednak głowy ze stołu, słuchał otępiały. Dopiero gdy zacni partnerzy wstali i każdy poszedł w swoją stronę, uniósł z lekka głowę i popatrzył z pogardą na oddalającą się postać nabywcy odpustu. — Gdyby Małgorzata żyła — mamrotał — chwyciłbym cię za gardło i zadusił, ty tchórzliwy morderco. Ale ona umarła! umarła! umarła! Niech zginie świat cały; niczym to dla mnie, niech pierwszy przepadnę. Gdy wrócił do domu, spostrzegł człowieka w nasuniętym na czoło kapeluszu, który przechadzał się żwawo tam i z powrotem po drugiej stronie ulicy. — Znowu ten łotr tutaj — pomyślał Gerard. Był jednak w takim stanie ducha, że ten zbieg okoliczności nie zrobił na nim żadnego wrażenia. ROZDZIAŁ LXVIII W dalsze dwa dni później Pietro Vannucci i Andrea czekali z kolacją na Gerarda. Pietro zaczynał się niecierpliwić. Minęła już dziewiąta. Posłał na koniec chłopca do pokoju Gerarda licząc, że może tamten przemknął się nie postrzeżony do domu. Andrea wzruszył ramionami, ale poszedł. Wrócił bez Gerarda, za to z kawałkiem papieru w ręku. Andrea nie umiał czytać w tym sensie, w jakim scholarze w jego czasach, a wychowankowie sierocińców w naszych, pojmują tę sztukę. Był jednak bystry, nauczył się rozpoznawać na papierze słowa: Pietro Vannucci. — Sądzę, że to do was, panie — powiedział dumny ze swej bystrości. Pietro chwycił list i odczytał jego treść chłopcu, nie szczędząc satyrycznych komentarzy: „Drogi Pietro, drogi Andrea, życie jest zbyt ciężkim brzemieniem“. — To prawda, mój mały, ale niedostateczna to racja, aby nie przychodzić do domu w porze wieczerzy. Wieczerza nie jest brzemieniem. „Noś moje ubrania“. — Powiedziała topola do krzaku jałowca. „A ty, Andrea, mój pierścień z ametystem; zatrzymajcie mnie w waszych sercach przez miesiąc lub dwa“. — Dlaczego? „Bo ciało moje, gdy to czytać będziecie, spocznie w Tybrze. Nie róbcie sobie kłopotu poszukiwaniem. Niewarte to fatygi. Och, nieszczęsny dzień, w którym się urodziłem; szczęśliwa noc, która mnie uwalnia! Żegnajcie, żegnajcie! Gerard nieszczęsny z sercem złamanym“ — Co za głupi dowcip przewrotnego łobuza — rzekł Pietro, ale twarz mu pobladła i dreszcz przerywał jego słowa. Andrea krzyczał na cały dom: — O dniu nieszczęsny! O klęsko nad klęskami! Gerard, mój przyjaciel, mój słodki pan! Ratunku, ratunku! Zabił się! O dobrzy ludzie, pomóżcie mi go ocalić. Zaalarmowawszy cały dom, chłopak wybiegł na ulicę z odkrytą głową, błagając wszystkich dobrych chrześcijan o ratunek dla przyjaciela. Szybko zebrała się gromadka ludzi. Biedny Andrea nie potrafił jednak przełamać ich lenistwa i obojętności. Biec nad brzeg rzeki? Nie, to nie ich sprawa. Gdzie? w którą stronę? Szukanie szpilki w stogu siana. Niebezpiecznie zresztą schodzić nad rzekę po zachodzie słońca. Zbyt wielu duchów włóczy się nocami po brzegach Tybru. Jakiś lokaj, który stał od pewnego czasu naprzeciwko domu, zgodził się pójść z Andrea i to zachęciło jeszcze trzech czy czterech młodszych. Mała gromadka skierowała się ku rzece. Lokaj wypytywał chłopca. Andrea łkając opowiedział mu o liście i o ponurych obyczajach Gerarda w ostatnich czasach. Lokaj był szpiegiem księżniczki Klelii. Szli ku Tybrowi, a ich italskie języki obracały się bez wytchnienia. Gdy poczuli wilgotne powietrze rzeki, jej zapach podczas tej cichej wiosennej nocy, zamilkli i zapadła śmiertelna cisza. Księżyc świecił cichy i jasny na bezchmurnym niebie. Odgłos stóp rozbrzmiewał głośno i złowieszczo. Usta milczały. Przyspieszając, spotkali na zakręcie człowieka, który na ich widok zatrzymał się niepewnie. Był bez nakrycia głowy, rozsypane włosy połyskiwały w świetle księżyca; zbliżywszy się o krok ujrzeli, że odzienie miał przemoczone. — To on — krzyknął jeden z młodych ludzi. Nie znał Gerarda, nie wiedział, jak wygląda. Nieznajomy odwrócił się nagle i począł uciekać. Biegli za nim kupą, Andrea na przedzie, a tuż za nim lokaj księżniczki. Andrea doganiał go już, ale zbieg skręcił nagle w boczną alejkę. Zaskoczony chłopiec nie zdążył przyhamować i pościg znalazł się w labiryncie, w którym dalsza gonitwa straciła sens. Szybkonogi uciekinier znał tu dokładnie każdy kąt i tylko już na słuch mogli ścigać go dalej. Powrócili do reszty towarzystwa i znaleźli ich w tym samym miejscu, w którym stal tajemniczy człowiek. Pietro zapewniał, że uciekinier ani z rysów twarzy, ani z postaci nie był podobny do Gerarda. Wypytywali go zmieszani: — Czy naprawdę jesteście tego pewni? Przecie był w rzece. Dlaczegóż by na Boga i wszystkich świętych uciekał na nasz widok ? Vannucci odparł: — Przyjaciele, zda mi się, iż tamten nie ma nic wspólnego z tym, którego szukamy. Co teraz poczniemy, Andrea? — Jeszcze pójdziemy jego tropem do brzegu rzeki, żeby się upewnić — wtrącił lokaj. — Ociekał wodą cały czas. Posłuchali tej rady i bez większego trudu odnaleźli ślad człowieka. Rychło jednak stanęli przed nową zagadką. Nie uszli jeszcze pięćdziesięciu kroków, gdy trop kropel skręcił od rzeki i zaprowadził ich do bramy wielkiego, ponurego budynku, który był klasztorem. Stali niezdecydowani przed furtą i spoglądali na mocną budowlę. Zdało się im, że skrywa okropną tajemnicę. Nagle Andrea zakrzyknął: — Tu znowu są krople i wiodą do rzeki. Ruszyli śladem i szybko zrozumieli, że tym razem dobrze trafili. Trop stawał się coraz wyraźniejszy, coraz bardziej wilgotny i doprowadził ich na brzeg Tybru. Wybrzeże tak wyglądało, jakby pełne wiadro wyciągnięto z rzeki. Najpierw krzyknęli, ale po namyśle stwierdzili, że niczego to nie dowodzi. Z pewnością jakiś człowiek był w wodzie i wyratował się z niej; człowiek ten to jednak nie Gerard. Ktoś powiedział, że zna rybaka, który tu niedaleko ma sieci i bosaki. Odnaleźli go, zapłacili hojnie, aby zarzucił sieci we wskazanym miejscu i przeszukał rzekę do dna od powierzchni; obiecali mu złoto, jeśli odnajdzie ciało. Sami biegali na próżno to w górę, to w dół rzeki, która płynęła spokojnie i cicho, ukrywając tę i tysiące innych dziwnych tajemnic. Nagle Andrea z okrzykiem nadziei pobiegł do domu. Nie zabawił nawet pół godziny. — Nie wrócił — jęknął, załamując ręce. — Która godzina? — spytał lokaj. — Czwarta po północy. — Mój gładki chłopcze — powiedział uroczyście lokaj. —Zamów mszę za duszę twego przyjaciela, nie ma go już między żywymi. Świtało. Andrea i Pietro z ciężkim sercem powlekli się do domu. Potoczyły, się dni, które nie przyniosły żadnych wieści o losie Gerarda. Dni, które milczały jak Tyber. ROZDZIAŁ LXIX Bardzo byłoby dziwne zaiste, gdyby ludziom poszukującym młodzieńca udało się z tak skąpych danych odczytać ślady na brzegu rzeki. Zdarzenie, które stało się tej nocy na tym miejscu, tak było niezwykłe, że być może nie znaleźć nam podobnego w dziejach ludzkości i zapewne nie powtórzyć mu się do końca świata. Zdarzenie zostanie opisane na tych stronicach w bardzo niewielu słowach po części przeze mnie, po części zaś przez aktora tej sceny. Gerard napisawszy krótki pożegnalny list do Pietra i Andrei, wymknął się o pierwszym zmroku nad rzekę. Decyzję powziął niezłomną, jak to często bywa u ludzi, którzy się uprą zniszczyć własne życie. Kieszenie napełnił całym swym zapasem srebra i miedzi, żeby tym pewniej się utopić, i tak przygotowany pobiegł w tę stronę rzeki, o której wiedział, że jest mało uczęszczana. Zdarza się niektórym osobom, szczególnie kobietom, że spoglądają wokół, aby sprawdzić, czy ktoś jest w pobliżu. Nasz zdecydowany na wszystko nieszczęśliwiec rozglądnął się, aby stwierdzić, czy nie ma w pobliżu nikogo. Strapiony zauważył samotną postać znikającą za rogiem uliczki. Udał więc, że wędruje beztrosko dalej, ale powrócił w to samo miejsce. Patrzcie! Ten sam człowiek wyłonił się z zaułka i marudził tam. — Czyżby mnie śledził? Czy wie, po co tu przyszedłem? — pomyślał Gerard. — Niemożebne. Odszedł szybko, przeciął jedną lub dwie ulice, obszedł dokoła i wrócił. Człowiek zniknął. Ale patrzcie tylko! Gdy Gerard chcąc być pewnym, rozejrzał się dokoła, dostrzegł go parę jardów z tyłu, jak szedł wyraźnie przyspieszonym krokiem. Gerard zrozumiał, że jest śledzony, i w tym samym momencie zauważył w świetle księżyca stalową rękawicę na ręku swego prześladowcy. Wiedział już, że stoi przed nim morderca. Dziwne to zaiste, ale nie przyszło mu nawet do głowy, że mogło chodzić o jego życie. Z całą pewnością nie zdawał sobie sprawy, że ma jakiegoś wroga na świecie. Odwrócił się i ruszył wprost na zbira. — Przyjacielu dobry — zawołał żarliwie. — Sprzedaj mi twe ramię! Jedno uderzenie! Bierz wszystko, co posiadam — wciskał pieniądze w ręce mordercy. — Och, błagam cię, błagam! Uderz raz mocno i wyzwól mnie od znienawidzonego żywota! — mówiąc, rozpinał kubrak i obnażał pierś. Mężczyzna spojrzał mu w twarz. — Czemu się wahasz? — krzyczał chrapliwie Gerard. — Czy nie masz pięści? Czy tak trudno podnieść ramię i opuścić je? Dlatego, żem biedak i nie mogę zapłacić ci złotem? Łajdaku, do niczegoś niezdolny, umiesz jeno z tyłu uderzać, nie potrafisz spojrzeć w twarz. Dobrze, dobrze, odwróć jeno głowę i trzymaj język za zębami! Wydał jeszcze pogardliwy okrzyk, pobiegł przed siebie i skoczył do wody. „Małgorzato!“ Słysząc ciężki plusk ciała w rzece, zbir zdawał się ocknąć z osłupienia. Pobiegł na brzeg i krzyknąwszy dziko, rzucił się w wodę w ślad za samobójcą. Co się stało dalej, niech opowie morderca. ROZDZIAŁ LXX Niewiasta ma swoje kłopoty, tak jak mężczyzna swoje. My pisarze potrafimy zwykle tylko wymienić, wskazać troski niewieście. Inteligencja czytelniczek musi nam przyjść z pomocą i wypełnić treścią oschłe notatki. Ja również raczej wymieniłem, niż opisałem przypadki życia i losy Małgorzaty Brandt aż do tego brzemiennego w wydarzenia dnia, gdy weszła do domu Eliasza jako wróg, przeczytała list ukochanego i stała się przyjacielem. Teraz oto zbliżał się dzień największej dla niewiasty próby, a Gerard był daleko. Niewiele korzystała z nagłej łaski Eliasza. Znajdowała sobie zawsze jakiś godziwy powód wstrzemięźliwości, nigdy nie ujawniając prawdziwej przyczyny: było w tym domu dwóch mężczyzn, który :h widok przyprawiał ją o dreszcz instynktownej antypatii i grozy. Cztała nienawiść i nikczemność w ich twarzach, a także tajemnicze znamiona skrytego porozumienia. Wolała przyjmować Katarzynę i jej córkę u siebie w domu. Katarzyna starsza przychodziła do niej codziennie, przejęta do głębi serca oczekiwanym wydarzeniem. Katarzyna była jedną z tych niewiast, których zadaniem jest rodzenie i wychowywanie zrodzonych. Taka niewiasta, gdy już wreszcie zgodzi się, że nie może wypełniać niemowlętami każdego zakątka swego domu, zaczyna krążyć wokół pięknych następczyń, które są w pełni sił żywotnych, i tak gdakać koło nich, że zdaje się rozmnażać per procura. W tym właśnie nastroju poprosiła Eliasza, by pozwolił jej zostać w Rotterdamie i sam powrócił do Tergou. — Biedne dziewczę nie ma przy sobie żywej duszy, która by wiedziała cokolwiek o czymkolwiek. Co za pożytek z dwóch żołnierzy? Tego rodzaju zwierzyna nadaje się jeno do wyrzucenia za drzwi, to jedyne, co można zrobić w takich okolicznościach. Nie muszę oczywiście dodawać, iż była wielką pociechą dla Małgorzaty. Biedactwo bała się coraz bardziej, w miarę jak nadchodził jej czas. Mogła umrzeć, a Gerard był tak daleko. Lecz wszystko się równoważy. Ubóstwo dziewczyny, niedołężność ojca, które kosztowały ją tyle ciężkiej walki, teraz okazały się wielką pomocą. Żelazna konieczność kazała jej pokonywać zmęczenie, które obezwładnia bogate przedstawicielki płci pięknej, musiała zawsze być na nogach, pracować. Zachowywała się tak za radą Katarzyny do ostatniej chwili. Pewnego pięknego wieczora o zachodzie słońca Małgorzata leżała słaba, z malutką buzią przy boku, poznając słodycz macierzyństwa, niebezpieczeństwo było już poza nią. — Dlaczego płaczesz, serduszko? Co ci się stało tak nagle? — Nie ma go przy mnie... — Ach, dziewczę, będzie przy tobie, zanim odłączysz dziecko od piersi. Tymczasem Pan Bóg okazał ci więcej dobroci niż wszystkim innym urodzonym na tej ziemi niewiastom, pomyśl tylko, że mogła to być dziewczyna. Moja własna Kasia ciągle mi tym groziła. A tu oto mamy najpyszniejszego chłopaka w Holandii, wyjątkowo dobrej wagi, chwała niech będzie świętym Pańskim. — Tak matko, jestem podła niewdzięcznica. Nie powinnam płakać. Gdybyż Gerard mógł go zobaczyć! To dziwne: znosiłam dość dobrze samotność w moim smutku, ale jakże twarde wydaje mi się to, że on nie może cieszyć się wraz ze mną. Proszę cię, proszę cię, wróć do mnie, Gerardzie! Drogi! drogi Gerardzie! Wyciągnęła przed siebie słabe ramiona. Katarzyna krzątała się po izbie, ale unikała oczu Małgorzaty, nie mogła bowiem powstrzymać łez, słuchając tych czułych słów skierowanych do jej nieobecnego dziecka. Odwróciwszy się ujrzała, że Małgorzata znowu patrzy na nią z dziwnym wyrazem twarzy: — Nic nie słyszałaś, matko? — Nie, moje jagniątko. A co takiego? — Wołałam Gerarda przed chwilą. — A tak, tak, przecie słyszałam. — On mi odpowiedział. — Cicho, drogie dziewczę, nie mów takich rzeczy. — Matko, to tak pewne jak to, że leżę z moim chłopaczkiem przy boku. Słyszałam jego głos: „Małgorzato!“ Tak, ale, zdaje mi się, że był to jego szczęśliwy głos. Może zawiniła odległość. Wszystkie głosy z daleka wydają się smutne. Czemu jesteś nieszczęśliwy, ukochany? A ja takam szczęśliwa tej nocy! Matko, wydaje mi się, że nigdy nie czułam bólu ani nie zaznałam troski. Jej słodkie oczy spoczęły w milczeniu na małej twarzyczce. Tej nocy Gerard rzucił się do Tybru. Gdy usłyszała swe imię, on krzyczał w godzinie rozpaczy i śmierci: „Małgorzato!“ Wytłumaczcie, kto z was potrafi. Ja nie. ROZDZIAŁ LXXI W gościnnej komnacie klasztoru dominikanów leżał samotny cudzoziemiec wyczerpany wielogodzinnym gwałtownym atakiem wymiotów, które ustąpiły wreszcie, lecz pozostawiły takie osłabienie, że można by je porównać ze słabością Małgorzaty cierpiącej tej samej nocy w dalekiej Holandii. Drewniane polana płonęły wysokim płomieniem na kominku, obok rozwieszono ubranie chorego. Potężny mnich siedział przy łożu, głośno czytając pobożne kolekty ze swego brewiarza. Chory spoglądał co pewien czas na niego i wydawał się słuchać, czasem przymykał oczy i jęczał. Zakonnik ukląkł dotykając czołem ziemi i modlił się za niego; potem się podniósł i pożegnał chorego. — Dzień wstaje — rzekł — muszę gotować się do jutrzni. — Dobry ojcze Hieronimie, powiedz jeszcze, nim odejdziesz, jak się tutaj znalazłem. — Z woli Niebios. Odrzuciłeś dar Boży, a Bóg przywrócił ci go raz wtóry. Pomyśl o tym! Próbowałeś życia w świecie i świat napełnił cię żółcią. Spróbuj, co wart Kościół. Kościół to pokój. Pax vobiscum. Odszedł. Gerard legł na posłaniu i rozmyślał zdumiony, póki słabość i znużenie nie skłoniły go do drzemki. Gdy się ocknął, inny już pielęgniarz siedział przy jego łożu. Był to człek świecki, o oczach tak małych i niespokojnych, jak spokojne i pełne godności były źrenice ojca Hieronima. Mężczyzna z przejęciem zapytał go, jak się czuje. — Bardzo, bardzo jestem słaby. Gdzie ja was przedtem widziałem, messer? — Czy nie zrobiłem jakiej krzywdy moją rękawicą? — zapytał gość z wyraźnym niepokojem. — Musiałem uderzyć, gdyż inaczej obydwaj poszlibyśmy na dno Tybru. Gerard wlepił w niego oczy. — Jakże, to wyście mnie ocalili? Jakimże sposobem? — A więc było to tak, signor, znalazłem się nad brzegiem Tybru w pewnej... w pewnej sprawie, mniejsza o to jakiej. Podszedłeś do mnie, panie, i błagałeś o cios sztyletem. Lecz zanim mogłem spełnić tę prośbę, tak, jeszcze wówczas, gdy przemawiałeś do mnie, poznałem, żeś to ty, signor, ocalił mą żonę i dziecko na morzu. — Toż mąż Teresy. I morderca!!!? — Do usług. A więc, ser Gerard, skoczyliście zaraz potem do Tybru i kazaliście mi się wynosić. — Pamiętam. — Gdyby to był ktokolwiek inny, nie wy, wierzcie mi, posłuchałbym i nie ruszyłbym palcem. Ludzie to moi wrogowie. Jeśli o mnie chodzi, to mogą się wszyscy powiesić na jednym sznurze lub potopić w rzece. Ale kiedyście tonąc w Tybrze krzyknęli: „Małgorzato!“... — Ach! — ...Moje serce krzyknęło: „Teresa“. Jakże mógłbym wrócić do domu i spojrzeć jej w twarz, gdybym pozwolił wam, panie, umrzeć tą samą śmiercią, od której, ją ocaliliście? Ruszyłem przeto za tobą; a szczęściem dla nas obu pływam jak ryba. Gdyście ujrzeli mnie blisko, chwyciliście i próbowaliście skończyć z nami obydwoma, tak bardzo pragnęliście śmierci. Ale opłynąłem dokoła i (za przeproszeniem zacności pana) rąbnąłem was w kark moją stalową rękawicą, tak że straciliście zmysły. Wtenczas ja z dużym trudem, bo prąd był silny, przyciągnąłem ciało do brzegu, ale bez zmysłów i pełne wody. Wziąłem was, panie, na plecy i skierowałem się do mego domu. — „Teresa go będzie pielęgnować — myślałem. Rada ze mnie będzie...“ Ale obok tego klasztoru natknąłem się na świętego zakonnika, największego, jakiego widziałem w mym życiu. Ojciec duchowny zapytał, co się stało. Powiedziałem mu. Przyjrzał ci się pilnie. — „Znam tę twarz — rzekł — to niejaki Gerard, zacny młodzieniec z Holandii“. „Ten sam“ — powiadam. Wtedy jego wielebność: „Ma przyjaciół między naszymi braćmi. Zostaw go tu. Miłosierdzie jest naszym obowiązkiem“. Powiedział mi również, że mają w klasztorze lepsze niż ja środki, by was pielęgnować. I to prawda, zaiste. Wytargowałem jeno, by mi wolno było odwiedzać was co dzień. Tak oto znaleźliście się tutaj. Łajdaczyna spoglądał z dziwnym zainteresowaniem i czułością na Gerarda. Gerard nie odpowiedział na to. Zdawało mu się, że wąż pełza po izbie. Zamknął oczy. — Ach, chcecie spać — rzekł zbir żarliwie. — Już wychodzę. Oddalił się na palcach, obiecując odwiedzać go codziennie. Gerard leżał z zamkniętymi oczami; nie spał, lecz był głęboko zadumany. Ocalony od śmierci przez mordercę. Czy to nie palec Boży? Palec tego Boga, którego obrażał, przeklinał i znieważał. Drżał, wspominając swe bluźnierstwa. Próbował się modlić. Mógł odmawiać pacierze, ale nie mógł modlitw zanosić. — Jestem potępiony na wieki — krzyknął — potępiony, potępiony... Organy w kościele klasztornym odezwały się bogatą i uroczystą harmonią dźwięków. Potem usłyszał głosy chóru śpiewającego całe nabożeństwo. Słodki, pełny i czysty anielski głos chłopięcy górował nad innymi, wznosił się ku niebu. Zamkną! oczy i słuchał. Wspomnienia jego własnych chłopięcych dni przypłynęły do niego wraz z dźwiękami tej słodkiej pobożnej melodii. Tu nie było ziemskiego brudu, plugastwa, dzikich namiętności, upadku i duchowego zepsucia. Spokój, spokój; słodki i balsamiczny pokój. — Ach — westchnął — Kościół niesie pokój duszy. Nie znałem smutku ani grzechu, dopóki nie opuściłem jego świętego łona. I oto biedny, rozdarty i zrozpaczony, zapłakał gorzko. Płakał jeszcze, gdy pochyliło się nad nim słodkie i czcigodne oblicze. Była to twarz ojca Anzelma, którego już nigdy w życiu nie spodziewał się ujrzeć. Dobry ojciec właśnie poprzedniej nocy przybył do klasztoru. Gerard poznał go natychmiast i krzyknął: — Ojcze Anzelmie! Wyleczyliście w Juliers moje pokaleczone ciało, wyleczcie mą zranioną duszę w Rzymie. Niestety, temu nie podołacie. Anzelm usiadł przy łożu chłopca, położył mu swą delikatną dłoń na głowie i powiedział kilka uspokajających słów. Potem (ponieważ wiedział, w jaki sposób Gerard znalazł się w klasztorze) mówił do niego łagodnie, lecz poważnie, ukazał mu dobitnie jego zbrodniczy czyn, wezwał do pokuty i wdzięczności wobec Boskiej Potęgi, która pokrzyżowała jego grzeszne plany, aby ocalić duszę. — A zatem, mój synu — rzekł na koniec — uwolnij twą duszę od ciężaru. — Ach, ojcze — rzekł Gerard — w Juliers mogłem to uczynić, byłem niewinnym chłopcem, teraz jestem bezbożnym potworem i nie śmiem spowiadać się przed tobą. — Czemuż by nie, mój synu? Czy sądzisz, że niegdyś nie grzeszyłem przeciw Niebiosom? Wielce, ach, jakże wielce! Pójdź, biedna obarczona grzechem duszo, zrzuć z siebie troski, zrzuć winy, żadnej nie ukrywaj! Nie leż tu udręczony i zmiażdżony skrytymi grzechami. Za chwilę Gerard był już u kolan ojca Anzelma, wyznając wszystkie swe grzechy, wzdychając i jęcząc ze skruchy. — Wielkie są twe przewiny — rzekł Anzelm — ale i pokusy były równie wielkie, okrutnie wielkie. Muszę zasięgnąć rady naszego zacnego przeora. Dobry Anzelm ucałował go w czoło i odszedł ustalić z ojcem superiorem należną pokutę. Patrzcie! Oto Gerard już może się modlić. I modlił się z całego serca. Następny rozdział dziejów tego wybitnego umysłu da się scharakteryzować jednym słowem: pokuta. Odwrócił się ze zgrozą i obrzydzeniem od świata i błagał namiętnie o pozostawienie go w klasztorze. Dla chłopca wychowanego wśród mnichów był to powrót zranionego, zmęczonego ptaka do miłego gniazda. W nowicjacie cały swój czas poświęcił modłom, umartwieniu, pobożnej kulturze i medytacjom. Szpieg księżniczki Klelii wrócił do domu i powiedział swej pani, że Gerard ż całą pewnością nie żyje, choć nie znany jest dotąd rodzaj jego śmierci. Wydawała się dosłownie oszołomiona. Gdy po długiej chwili pani odzyskała oddech i mowę, zaczęła biadać nad swym losem, przeklinać usłużność i sprawność morderców. „Tak rychło — wzdychała. — Patrzcie oto, jak szybko działają takie potwory! Przychodzą do nas w godzinie rozpaczy, kuszą swymi zatrutymi sztyletami, a potem dokonują krwawych czynów, o których nigdy byśmy bez nich nie pomyśleli“. Nie minęło parę godzin, a litość dla Gerarda i nienawiść do mordercy spowodowała gorączkę, w której szalona dama zaczęła pożądać krwi. „Biedaku! Nie mogę zwrócić ci życia. Ale nędznie zginie twój zdradziecki morderca“. Postawiła w zasadzce zbrojnych, kazała im czuwać cały dzień, aby gdy Lodovico przyjdzie po pieniądze, napadli go w antyszambrach i roznieśli na strzępy. „Bijcie w głowę — rzekła — nosi on bowiem kolczugę pod odzieniem. Jeżeli wyjdzie stąd żyw, odpowiecie własnymi głowami“. Siedziała opłakując ofiarę i szarpiąc za sznurki machiny do rozlania krwi następnej ofiary za to, iż była jej narzędziem do unicestwienia pierwszej. ROZDZIAŁ LXXII Częścią pokuty, którą nowicjusz Gerard sam sobie nałożył, było uprzejme przyjmowanie wizyt Lodovica, choć zbrodniarz wydawał mu się oślizgłym wężem. Nie mogło być pożyteczniejszego sposobu dla przezwyciężenia własnej natury i podobnie większości rozsądnych sposobów pokuty, wkrótce ten także przestał być pokutą. Duma i zadowolenie, z jakim morderca spoglądał na jedynego ocalonego przezeń człowieka, była jednocześnie śmieszna i patetyczna. Wielką jest zaiste sprawą zapukać do furtki uczciwości w sercu, sprawić, by się otwarła. Dobre uczynki następują jeden po drugim, przenikając przez ten wyłom. Zrozumiawszy, jak słodko uratować komuś życie, złoczyńca nabiera wstrętu do odbierania go komukolwiek. Następny krok to wyrzuty sumienia, a od nich prosta droga wiedzie do swego rodzaju pokuty. Teresa pomagała przemianie grożąc, nie pierwszy już raz, porzuceniem męża aż do chwili, w której zdecyduje się wieść uczciwy żywot. Dobrzy ojcowie klasztoru zaofiarowali pomoc i Lodovico z Teresą zostali wysłani przez morze do Leghorn, gdzie Teresa miała przyjaciół, a morderca znalazł miejsce furtiana. Uznał na początku swe nowe życie za nędzne nudziarstwo i nie krył tej opinii. Wydaje mi się jednak, że to monotonne i pełne ciężkiego trudu życie było dla niego zdrowsze niż krótka chwila napięcia, która czekała nań, gdyby najemni siepacze księżniczki porąbali go na sztuki. Wygnanie uratowało nieświadomego penitenta od tego losu; księżniczka zaś, nie mogąc dopełnić zemsty, pogrążyła się w ponurych rozmyślaniach i wpadła w głęboką melancholię. Odprawiła swego spowiednika i przyjęła nowego, wielce słynnego z pobożności, któremu zwierzyła swe troski (tak je nazywała). Nowym spowiednikiem był właśnie Fra Hieronim. Nie mogła trafić w lepsze ręce. Wysłuchał jej w ponurym milczeniu. Zdarł z niej potem złudzenia tak brutalnie, jak gdyby była dziewką kuchenną. Należy bowiem oddać sprawiedliwość twardemu mnichowi, że gdy szedł drogą powinności, nie znał trwogi, obawiał się książąt tyle co groźnego morza. W kilku gwałtownych jak burza i błyskawice słowach rzekł, iż uważa ją za zbrodniarkę nad zbrodniarkami. — Diabłem jesteś, który swym złotem skusił człowieka do mordu bliźniego, a potem w zaślepieniu miłości własnej, zamiast wstydzić się i pokutować, pożąda krwi człowieka winnego, lecz nie tak bardzo jak ty sama. Oparła mu się w pierwszej chwili, mówiąc, że nie ma zwyczaju wysłuchiwać reprymend spowiedników. Ale mnich złamał ją, grożąc przekleństwem Kościoła na tym i tamtym świecie, zdarł bielmo z jej oczu, piorunował i miażdżył ją tak gwałtownie, że padła do nóg olbrzyma i czołgała się przejęta grozą i wyrzutami sumienia. — Och, święty ojcze, miej litość dla. biednej słabej niewiasty, pomóż mi w zbawieniu grzesznej duszy. Żyłam w mroku bez takiego duchowego doradcy jak ty, dobry ojcze. Teraz obudziłam się jak ze snu. — Zrzuć klejnoty — rzekł surowo Fra Hieronim. — Tak uczynię, ojcze. — Zrzuć jedwab i aksamity. W odzieniu skromniejszym od tego, które nosi najuboższa twa sługa, udasz się natychmiast do Loreto. — Tak uczynię — szepnęła omdlewającym głosem księżniczka. — Bez dżem; najprostsze jeno na nogach sandały. — Tak, ojcze. — Myj stopy pielgrzymom idąc tam i w drodze powrotnej, świętym mnichom wyznawaj grzech swój i znoś pokornie pouczenia. — Święty ojcze, pozwól mi okryć twarz maską. — Ejże! — Litości! Błagam! Cała Italia zna mą twarz! — Tak. Piękność dla większości niewiast jest przekleństwem. Dobrze. Zamaskuj oczy; nic więcej. Wzruszona tym ustępstwem chwyciła dłoń zakonnika, chcąc ją całować; wyrwał brutalnie rękę. — Co chcesz uczynić? Ta ręka przed godziną podawała eucharystię, czy jesteś godna jej dotknąć? — Ach, nie. Ale nie odmawiaj błogosławieństwa swej pokutującej córce, nie odchodź bez tego. — Będzie czas, gdy powrócisz z Loreto. Tak więc dziwne wydarzenie na brzegu Tybru odcisnęło swe znamię na wszystkich aktorach sceny, tak jak to się dzieje ponoć w wypadku cudu. Morderca ratuje życie, które za złoto miał zniweczyć. Skruszony zamienia sztylet na sznur furtiana. Księżniczka pielgrzymuje boso do Loreto, opłakując zbrodnię I myjąc stopy biedakom. Gerard zaś przyniesiony z Tybru do klasztoru jako samobójca przekształcał się w młodego świętego za murami konwentu. Czuwały nad nim kochające, lecz i doświadczone oczy. Po krótszym niż normalnie nowicjacie został dopuszczony do święceń kapłańskich. Rychło potem złożył śluby zakonne i został mnichem świętego Dominika. Umierając dla świata, zakonnik żegna imię, którym się dotąd posługiwał, i w ten sposób zrywa ostatnie więzy łączące go z ziemskimi uczuciami. Tu umiera Gerard, rodzi się brat Klemens. ROZDZIAŁ LXXIII „Spadają liście z drzew, przemijają ludzie“. Tego roku w domu krawca w Rotterdamie urodził się wielki człowiek, nie zwracając niczyjej uwagi, a potężnych rozmiarów człek poszedł do ziemi z wielkim eclat. Filip, diuk Burgundii, książę Holandii, eta, eta, leżał złożony chorobą w Brugii. W tych czasach biedacy chorowali lub cieszyli się zdrowiem wedle rozkazów Natury; lecz biada możnym w owym wieku, kiedy na jednego zabitego przez panią Chorobę ginęło trzech z ręki doktora Leku. Dolegliwość diuka, wówczas nie mająca nazwy, zwie się dziś dyfterią. Jest to obecnie, tak jak i wówczas, wielce wyczerpująca choroba, a diuk był starcem; dr Lek zarządził zatem puszczenie krwi. Diuk zesztywniał z zimna: przedziwnie! Dr Lek odwołał się wtedy do arkanów wiedzy. — Ho! To poważne. Obedrzeć ze skóry małpę i natychmiast przyłożyć ją do piersi diuka. Urzędnicy rozbiegli się na wszystkie strony świata, szukając małpy, która miała przeciwdziałać żądnej krwi głupocie rodzaju ludzkiego. Przekleństwo! Diuk nie posiadał małp. Były na jego dworze bizony, jaszczurki, Turczynowie, lamparty, wszelakie nierozumne bestie, brakowało właściwego zwierza. — Jakże, zawsze bywała tu jakaś małpa — powiedział któryś z dworzan. — Widziałem którąś niedawno. Bywały rzeczywiście; ale brytan zagryzł właśnie dowcipne stworzenie, które ukradło mu kolacyjkę, stosując się do ludzkiej zasady Soyez de votre s?cle! W tak trudnej sytuacji marszałek dworu rozejrzał się zrozpaczony wokół siebie; i nie na próżno. Nadzieja zabłysła mu w oczach. — Spójrz na t o t o — rzekł sotto voce.— Na pewno się nada. Zupełnie podobne do małpiszona, jak się ściągnie portki i kubrak, — Raczej nie — zaprotestował nieśmiało kanclerz — księżniczka Maria każe nas powiesić. Okrutnie jest w tym zaślepiona. T o t o oznaczało naszego przyjaciela Idziego, który niczego nie podejrzewając, poruszał się strojny w złotogłów. Doktor Lek stracił wtedy cierpliwość i rozkazał obedrzeć ze skóry psa. — Pies jest najlepszym po małpie, należy jeno dobrać zwierza jednakiej maści. Obdarli tedy ze skóry psa koloru wątroby i jeszcze drgającego przyłożyli do piersi monarchy. Tak oto umarł ich pan. Filip Dobry w tak naukowy sposób wyprawiony na tamten świat pozostawił trzydzieścioro i jedno dziecko, któreś tam z nich było tak czy inaczej prawowite i objęło po nim rządy. Dobry diuk zaopatrzył dziewiętnaścioro, reszta musiała sobie sama poradzić. Wedle kroniki flamandzkiej zmarły książę poprzez dawnych królów Frankonii: Thierry'ego z Akwitanii, Szilperyka Faramonda, etc, ...pochodził od królów Troi. Nie było to w istocie wyróżnieniem. Nie udało mi się odnaleźć ani jednego księcia owych czasów, który by nie wywodził się z Troi. „Priam“ w średniowieczu znaczyło tyle, co „Adam“. Ciało dobrego księcia przewieziono do Burgundii i złożono w Dijon w pięknym, godnym wielkiego pana mauzoleum z czarnego marmuru. Holandia rozbrzmiewała wieścią o owej śmierci i nie przypuszczała nawet, że oto na tej samej ziemi ktoś inny, równie sławny, przyszedł w tym samym roku na świat. A byłaby to naprawdę zbyt skromna ocena. Do dziś ludzie mają oczy zwrócone na dom krawca, który był miejscem wielkich narodzin piętnastego stulecia. W którym domu zmarł dobry diuk, „nie wie nikt i nie dba oń nikt“, jak mówi piosenka. A dlaczego? Książęta podobni Filipowi Dobremu przychodzą i odchodzą, pozostawiając ludzkość ani nie mądrzejszą, ani nie lepszą, ani nawet nie inną od tej, którą zastali. Lecz kiedy raz na trzysta lat zrodzi się na świecie takie dziecko jak syn Małgorzaty, ludzka pochodnia ogniem niebiańskim zapalona, fiat lux rozbrzmiewa od bieguna do bieguna! ROZDZIAŁ LXXIV KLASZTOR Zakon dominikanów, zwanych też braćmi kaznodziejami, niegdyś najpotężniejszy w Europie, chylił się w wieku piętnastym ku upadkowi. Ich rywale i najzaciętsi wrogowie, franciszkanie, wypierali ich na całym świecie, nawet w Anglii, kraju bogatym i pobożnym, gdzie znani jako czarni mnisi mieli niegdyś przewagę. Mądrzy więc mężowie, którzy i strzegli zakonu, i kierowali jego interesami, nigdy nie okazywali większej troski o zdobycie zdolnych i żarliwych synów, by ich wysłać na ponowny podbój świata. Zapał i uzdolnienia Klemensa, szczególnie zaś jego rzadkie mistrzostwo we władaniu językami (władał bowiem łaciną, włoskim, francuskim, górno-i dolnoholenderskim), szybko zwróciły nań uwagę. Został wyznaczony na wyjazd do Anglii, by głosił tam słowo Boże zgodnie z zasadami rzymskiego ośrodka. Ale Hieronim, z którego zdaniem liczył się sam superior, wystąpił przeciw temu planowi. — Klemens — powiedział — nie wygnał jeszcze słabości i uroków świata ze swych uczuć; mleko świeckiego życia płynie w jego żyłach; nie zezwólmy, aby jego świeża gorliwość i niedawno zdobyta pokora przesłoniła starą naszą mądrość. Poddajmy go próbie, utemperujmy charakter, abyśmy nie musieli stwierdzić pewnego dnia, że oto oparliśmy się na trzcinie zamiast na lasce. — Słuszna to rada — rzekł przeor. — Weź go w swoje ręce. Hieronim, słuchając starej mądrości, zaczął wypróbowywać Klemensa. Pewnego razu powiódł go na plac, gdzie młodzi ludzie uprawiali modne gry i zabawy; wiedział, że to miejsce jest uczęszczane przez dawnych przyjaciół Klemensa. Po niedługiej chwili minęli ich Piętro Vannucci i Andrea, spoglądając obojętnym wzrokiem na dwóch zakonników. Nie poznali zmarłego przyjaciela w mnichu z ogoloną głową. Klemens drgnął lekko, lecz natychmiast spuścił oczy, odmawiając patemoster. — Czy nie chcesz porozmawiać z nimi, bracie? — zapytał Hieronim, wypróbowując młodego człowieka. — Nie, bracie, dobrze się stało, żem ich ujrzał. Przywiedli mi na pamięć grzechy, których nigdy nie zdołam należycie odpokutować. — W porządku — rzekł Hieronim i złożył chłodne sprawozdanie na korzyść Klemensa. Następnie zabrał go ze sobą do łoża wielu umierających. Do cuchnących więzień, w których panowała przerażająca ciemność i dusił mdlący fetor zarazy, a ludzie dzikim bestiom podobni konali w łachmanach, brudzie i rozpaczy. Ciało Klemensa ciężko znosiło te próby, ale duch zbierał wszystkie siły, aby zanieść pociechę takim nieszczęsnym nędznikom, których można było przecież pocieszyć. Klemens promieniał w czasie tych prób, Hieronim doniósł przełożonemu, że duch młodego brata jest ochoczy, lecz ciało mdłe. — W porządku! — rzekł Anzelm. — Ciało mdłe, lecz duch ochoczy. — Czekała młodzieńca jeszcze cięższa próba. Opiszę ją tak, jak była widziana przez świadków. Pewnego dnia tłum zalał główną ulicę Rzymu, nawet boczne drogi były gęsto utkane głowami. Oczekiwano egzekucji. Nie zwyczajnej to zbrodni dokonano i nie na pospolitej ofierze. O świcie znaleziono gubernatora Rzymu okrutnie zamordowanenego we własnym łożu. Ręka, którą wzniósł zapewne w obronie życia, leżała przy jego boku odcięta w przegubie, zabójca poderżnął mu gardło i zmiażdżył tępym narzędziem skronie. Ślady mordu doprowadziły do służącego, który właśnie tego ranka miał za swój czyn zapłacić. Egzekucje w Italii na ogół nie odznaczały się okrucieństwem. Sądzono jednak, że ta zbrodnia domagała się kary surowej i krwawej. Przywiedziono mordercę do domu zabitego i przymocowano na pół godziny do ściany siedziby gubernatora. Po tym wstępie do legalnej zemsty odrąbano mu lewą rękę, tak jak uczynił to swej ofierze. Rozcięto świeża ubitą sztukę drobiu i obłożono nią krwawiący kikut; nie wiem zaiste, w jakim czyniono to celu, ale widok przypominał nieco błazeństwa biednych zacnych doktorów; mordercę okaleczonego i opatrzonego w ten sposób popędzono na szafot; tam młody zakonnik gorąco i żarliwie modlił się z nim i za niego, trzymając krucyfiks tuż przed oczami skazańca. Nagle kat brutalnie odepchnął mnicha na bok, uderzył łotra ciężkim, drewnianym młotem i runąwszy na niego, poderżnął mu gardło od ucha do ucha. Krzyk grozy buchnął z tłumu. Młody zakonnik osunął się na ziemię. Olbrzymi mnich przedarł się naprzód i uniósł zakonnika jak dziecko na ręku. Brat Klemens wrócił do klasztoru smutny i zniechęcony. Wyspowiadał się przeorowi z oczami pełnymi łez żalu. — Odwagi, synu. Dominikanin nie rodzi się w ciągu jednego dnia. Przejdziesz inną jeszcze próbę. I zabraniam ci pościć przed nią. Klemens skłonił głowę na znak posłuszeństwa. Niedługo przyszło mu czekać. Prowadzono na szafot zbója, potwora zdziczenia i okrucieństwa, który po obrabowaniu zabijał ludzi dla samej przyjemności mordu. Klemens spędził z mordercą ostatnią noc w więzieniu, towarzyszył na szafot i tam modlił się z nim i za niego tak żarliwie, że ów twardy brutal zapłakał gorzko i ucałował mnicha. Klemens oddał pocałunek, choć drżał całym ciałem z obrzydzenia, i trzymał krucyfiks przed oczami zbrodniarza. Skazańca uduszono. Klemens nie widział już tłumu, modlił się głośno i gorąco, podczas gdy mroczny duch opuszczał ziemię. Zaledwie skonał, kat uniósł topór i porąbał ciało na ćwierci. Dziwne jest serce człowieka! Ci sami ludzie, którzy obojętnie, a nawet z satysfakcją patrzyli na śmierć skazańca, teraz litosnymi okrzykami towarzyszyli każdemu ciosowi siekiery, choć trup więcej już nie czuł. Klemens także wzdrygał się, ale stał niewzruszenie jak skała, która wibruje od wstrząsu, mimo to nie da się wyważyć z posad. Usłyszał nagle dźwięk głosu Hieronima. — Bracie Klemensie, wejdź na wózek i głoś kazanie ludowi. Zaraz, szybko! Uderz z całą mocą w żelazo, póki jest gorące, i można pomóc duszom do zbawienia. Klemens czerwieniał i bladł, pierś wznosiła mu się szybkim oddechem. Posłuchał, niepewną stopą wszedł na wózek i wygłosił swe pierwsze kazanie do tłumu. Ach, to morze głów! Zdało mu się, że gardło ma ściśnięte, serce waliło jak młot, głos drżał. Stopniowo jednak niezwykłość sytuacji, widok podnieconych, uniesionych do góry twarzy i własne pełne zapału serce rozgrzały bladego mnicha. Opowiedział ludowi dzieje zbójcy, które poznał z własnych ust więźnia, na tym przykładzie ukazał słuchaczom narastanie szaleństwa i zbrodni, ostrzegł uroczyście przed pierwszym fatalnym krokiem po drabinie grzechu. Gdy zaś następnie zagrzmiał przeciw rozlewowi krwi i wezwał tłum do litości i miłosierdzia, zapomniał o swym lęku, głos jak napięte struny lutni z niezwykłą siłą zapanował nad owym zasłuchanym audytorium; czuł bicie pulsu ludzkiej gromady, mógł wygrywać święte melodie na ich duszach jak niegdyś na swym psałterionie. Szlochy i jęki dawały świadectwo władzy mówcy nad tłumem podnieconym już odegraną przed nimi tragedią. Hieronim patrzał jak człowiek, który pragnął zaświecić pochodnię, a podpalił rakietę. Klemens napotkał jego zdumione spojrzenie i czując w nim dezaprobatę przerwał nagle i podszedł do towarzysza. — To moja pierwsza próba — usprawiedliwił się nieśmiało. — Polecenie spadło na mnie jak piorun z jasnego nieba. Byłem... Zrobiłem coś? Proszę, poucz mnie i pomóż swym doświadczeniem, bracie Hieronimie. — Hm! — rzekł z powątpiewaniem Hieronim i dodał raczej niechętnie po dłuższym namyśle: — podziękuj Bogu, bracie Klemensie, moim zdaniem urodziłeś się oratorem. To samo, choć równie niechętnie, rzekł swemu przełożonemu. Był to bowiem mnich uczciwy, choć raczej nieżyczliwy. Niejaki Juliusz Antonelli został oskarżony o świętokradztwo i trzech świadków zeznało, że widzieli, jak wychodził z kościoła w tym samym czasie, gdy w świątyni skradziono świece. Inni świadkowie z równą pewnością potwierdzali jego alibi. Nie można było zachwiać żadnego ze świadectw. Wobec takich wątpliwości pozwolono Antonellemu przejść przez próbę wody gorącej lub zimnej. Podczas próby w gorącej musiał włożyć nagie ramię do wrzącej wody na głębokość czternastu cali i wyjąć kamyk; przy próbie zimnej miano zanurzyć ciało oskarżonego na osiem stóp głębokości. Duchowni, wierząc w jego niewinność, doradzali próbę gorącej wody, która dla faworyzowanych przez nich nie była taka straszna, jak się wydawało. Ale biedak, załamany nerwowo, wybrał pławienie w zimnej. Hieronim miał znowu okazję do hartowania Klemensa. Antonelli przyjął sakramenty, został rozdziany z szat na brzegu Tybru. Związano mu ręce i nogi, aby uniknąć szarpaniny, w czasie której człowiek wyciągając ramiona, zatapia ciało. Spuszczono go ostrożnie do rzeki. Unosił się przez chwilę, widać było nad powierzchnią jego włosy. Równoczesny ryk z obydwu stron rzeki ogłosił jego winę. Ale już za chwilę sznury, przypadkiem zupełnie nowe, zamokły i nieszczęsny zanurzył się głębiej. Teraz ryk poświadczał niewinność. Opuścili go na dno rzeki na określony czas, nieco dłużej niż pół minuty, następnie wyciągnęli duszącego się, dyszącego i błagającego o litość, po przepisanych zaś modłach zwolnili oczyszczonego z podejrzenia.. Podczas całej próby Klemens modlił się żarliwie na brzegu. Po zakończeniu ceremonii złożył dzięki Panu Bogu głośnym, choć nieco drżącym głosem. Przy pierwszej okazji zapytał Hieronima, czy nie należy się temu człowiekowi jakaś rekompensata. — Za co? — Za ból, grozę, za prawie całkowite uduszenie. Biedaczyna żyje co prawda, ale poznał całą gorycz śmierci. A przecież nie uczynił nic złego. — Został dostatecznie wynagrodzony oczyszczeniem od winy. — Al,eż był niewinny, a musiał wypić śmiertelną czarę, choć bez fusów z dna, czemuż oskarżyciele, nie tak niewinni jak on, nie odcierpieli niczego? Hieronim odpowiedział oschle: — Nie na tym świecie ludzie ponoszą właściwą karę, bracie Klemensie. Nieszczęśni ci, którzy grzeszą, a nie cierpią. Szczęśliwi, którzy znoszą wszelkie możliwe na tej ziemi cierpienia, będą im one policzone, i to stokrotnie. Klemens skłonił pokornie głowę. — Oby twe dobre słowa nie uleciały z wiatrem, lecz zapuściły korzenie w mym sercu, bracie Hieronimie. Najcięższa jednak, choć nie zaplanowana przez brata Hieronima, próba czekała jeszcze na Klemensa. A stało się tak, że Hieronim w momencie pobłażliwości zabrał chłopca do Fra Colonny, tam zaś na stole leżał pięknie skopiowany rękopis pt. Marzenie Polifila. Biedny autor, dumny ze swego dzieła, wskazał im swą główną, mistrzowską jego zdaniem, ideę. — Przez całe wieki — mówił — różni głupcy trwonili poetyckie pochwały i komplementy miłosne na kobiety śmiertelne, na zwykłe ziemskie stworzenia, wiedząc dokładnie o ich pochodzeniu. Syreny w oknach, gdzie, zwłaszcza nasze rzymskie niewiasty, ucząc się przez życie, posiadły nikczemną sztukę ukazywania zalotnikom przez żaluzje maleńkiego pięknego szczegółu: uszka lub rzęs, skrywając. chytrze całą resztę, sroczki w drzwiach, capre nei giardini, angeli in strada, sante in chiesa, diavoli in casa. Teraz moja kolej: przychodzę i przetrząsam miłosne strofy minstreli, nie pomijając tych, które Petrarka zmarnował dla sławy francuskiej kobietki Laury, najprzebieglejszej z nich wszystkich; przetrząsam i składam cały bukiet swawolnych, korzennych woni u stóp jedynych dam godnych miłosnych kadzideł: Dziewięciu Muz. — Tym oto zacnym fortelem — powiedział Hieronim, który przez cały czas przewracał karty — udało się dominikaninowi stworzyć wszeteczną księgę. — Cisnął Polifila na stół. — Wszeteczną! Mnichu bez ogłady i dworności! — autor obiegł stół dookoła, chwycił rękopis, schował pod klucz i drżąc z oburzenia, powiedział: — Mój Gerard, ba, ba! obecnie brat Jak-go-tam-zwą, nie uważał Polifila za rzecz wszeteczną. Puris omnia pura. — Ci, co przeczytają waszego Polifila — daj Panie Boże, aby ich było niewielu — znajdą w nim to, co ja znalazłem. Biedny Colonna przełknął tę gorzką pigułkę; gdyby nie to, że był we własnym mieszkaniu, że był nie tylko wysoko urodzonym panem, lecz i uczonym, doszłoby zapewne do wulgarnej kłótni. Opanował się z trudem i zmienił temat rozmowy, pokazując piękny chryzolit, który mu podarował kardynał Colonna. Podczas gdy Klemens oglądał kamień, gospodarz opowiadał o walorach moralnych klejnotu, podzielał bowiem w zupełności poglądy swej epoki, uwielbiając klejnoty. Hieronim innego był zdania i skrytykował Fra Colonnę za jego wiarę, jakby martwy kamień mógł wpływać na charakter swego właściciela: jeden gwarantować czystość, drugi zabezpieczać przed trucizną, jeszcze inny przynosić umiarkowanie. — Doświadczenia całych stuleci są najlepszym dowodem — rzekł Colonna. — Jeśli zaś chodzi o ostatnią wymienioną przez was cechę — siedzi tu dowód żyjący. Oto Gerard — przepraszam, brat Jakiśtam — pochodzi z Północy, gdzie ludzie piją jak smoki; a on był zawsze wstrzemięźliwy. A czemuż to? Nosił ametyst najczystszej wody i najszlachetniejszej barwy, jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć na palcu szlachetnie urodzonego człeka. Gdzież, na Boga, jest twój ametyst? Pokaż go temu niedowiarkowi. — I to ten ametyst uczynił chłopca umiarkowanym? — zapytał ironicznie Hieronim. — Oczywiście. Jakież jest pochodzenie i znaczenie słowa ametyst? „a“ — zaprzeczenie, zaś - 2557 ?Ú-2599 ?u-2554 ? dać się upić. Imiona są przecie znakami rzeczy. Kamień nie może wszak nazywać się przez dwa tysiąc lat dla samej zabawy i nadużycia języka. Omówił następnie najważniejsze klejnoty, objaśniając ich moralne właściwości, zwłaszcza zaś rubinów, szafirów, szmaragdów i opali. Opowiadanie ilustrował anegdotami zaczerpniętymi u poważnych historyków. — Są to bajdy starych kumoszek — powiedział z pogardą Hieronim. — Nie wiem czy żył kiedy człek o równej łatwowierności. Sceptycy często narażają się na zarzut łatwowierności, ale tym bardziej czują się tym urażeni. Nasz sceptyk wierzący we wpływ kamieni aż skurczył się z przykrości i zrezygnował z tematu. Hieronim, źle zrozumiawszy jego milczenie, zachęcił go, aby zrobił następny krok — porzucił od dzisiaj swą bezużyteczną pogańską wiedzę i studiował Żywoty Świętych. — Wyżeń pogańskie przesądy ze swego umysłu, bracie, jak chrześcijaństwo wymiotło je z powierzchni ziemi. Mówił dalej w tym duchu, nieostrożnie powtarzając obiegowe, lecz nie umotywowane twierdzenia teologiczne. Teraz zraniony Polifilo zrewanżował się. Wybuchnął i zarzucił brata Hieronima stosem surowych, chaotycznych wiadomości, spośród których z braku czasu, jak również i niedostatku wykształcenia, mogę przytoczyć tu tylko parę fragmentów. — Pogaństwo wymazane? Mają w ręku cztery piąte świata. A cóż to my chrześcijanie wymyśliliśmy bez ich pomocy? Malarstwo? Rzeźbę? Są to sztuki pogańskie, jesteśmy w ich zakresie pigmejami. Któryż współczesny umysł potrafi stworzyć i wyryć takie boskie kształty jak najsłynniejsi rzeźbiarze ateńscy, jak: Likas Libijski, Dinokrates z Macedonii, Skopas , Tymoteusz, Leochares i Bryaxis; Chares, Lizyp i trzech nieśmiertelnych z Rodos, którzy wykuli Laokoona z litego bloku? Który książę dość ma geniuszu, aby góry przemieniać w posągi, jak to uczyniono w Bagistanie i zaprojektowano w Athos? Jakież miasto ma dość polotu, aby umieścić nad morzem mosiężnego kolosa,, tak że najwyższe statki przepływały między nogami olbrzyma? Czy może wynaleźliśmy architekturę? I tu jesteśmy jeszcze jeno dziećmi. Czy możemy porównać cokolwiek z czystością rysunku Partenonu, ze skupieniami jego podwójnych i pojedynczych kolumn doryckich? (Uwielbiam dorycki styl, jeżeli jest odpowiednio wielka perspektywa). Z okazałością i wykończeniem teatrów Grecji i Rzymu lub cudownych świątyń Egiptu, do których bram ludzie szli w świętej grozie przez milowe aleje sfinksów tak wielkich jak pałac Wenecki? A wszystkie te arcydzieła z porfiru są cięte i polerowane jak kryształ, a nie ordynarnie ciosane jak nasze nędzne budowle. Nawet teraz ich wygładzone kolumny i pilastry poprzewracane i połamane, oplecione i porośnięte akantem i mirtem, lśnią jeszcze i szydzą z niechlujnej sztuki nowoczesnych rzemieślników. Czy może kanały, akwedukty, wiadukty? Przeciwnie, zatraciliśmy sztukę budowania dróg — zatraciliśmy, mając najlepsze wzory świata przed oczyma. A może grobowce dla umarłych? Żadna nacja chrześcijańska nie wybudowała dotąd grobu, który nie rozśmieszyłby do łez uczonego męża. Tylko pomyśl o mauzoleum, piramidach, potężnych grobowcach Indii i Gangesu, otoczonych z zewnątrz górami, zawierających wewnątrz kopalnie drogich kamieni. Nie widziałeś nigdy Wschodu, Hieronimie, nie mógłbyś wtedy zniesławiać pogaństwa. Hieronim zauważył, że to wszystko sprawy materii. Prawdziwa wielkość jest z ducha. — Dobrze, dobrze — odparł Colonna. — Cóżeśmy to więc wymyślili w dziedzinie umysłu? Geometrię czy może logikę? Nie, ??? ????? ??????? ???? ?? ?? ???? ??? ????? powiedział Grek, a Lukan powtarza za nim: Jupiter est quodcunque vides quocitnque moveris Ich prostaczkowie byli politeistami; a jak jest u nas? Czyż nie wymyśliliśmy „inwokacji świętych“. Nasi sancti to ich daernones i divi, poganie modlili się do swych divi, czyli ubóstwionych śmiertelnych, aby pośredniczyli, wstawiali się za nimi do bóstw wyższych; wulgarniejsze jednak umysły, niezdolne do subtelnych rozróżnień, ubóstwiały te pomniejsze bogi, których powinni byli tylko wzywać. Motłoch chrześcijański podobnie postępuje w naszych czasach, naśladując motłoch pogański w tej nieprzerwanej tradycji. W Piśmie Świętym nie ma wszak politeizmu pod żadną postacią. Nie wymyśliliśmy nawet formy czy odmiany politeizmu. Prostaccy poganie wielbili wszelkiego rodzaju ubóstwianych śmiertelników i każdy miał swego ulubieńca, do którego się zwracał dziesięć razy, podczas gdy jedną modlitwę słał do Wszechmocnego. Nasza hołota ubóstwia kanonizowanych śmiertelników i modli się do nich dziesięć razy częściej niż do Boga. Czy nazywasz to odkryciem? Odkrycie ogranicza się do Wschodu. Wśród starożytnego prostego ludu tylko żeglarze byli monoteistami; wielbili Wenus; zwali ją Stella maris i Regina caelorum . Wśród naszego ludu również tylko żeglarze są monoteistami, czczą Dziewicę Maryję, zwąc ją: „Gwiazdą mórz“, „Królową Niebios“. Czy nazwiesz to nową religią? Stary kubrak z nowym guzikiem. Nasi prostaczkowie sporządzają podobizny, adorują, co jest absurdem, ponieważ adoracja jest hołdem należnym Stwórcy od stworzonych przez niego istot; w tym wypadku człowiek jest stwórcą; zatem posągi powinny czcić go i czyniłyby to, gdyby miały dość rozumu, aby usprawiedliwić nędzników, którzy czcią je otaczają. Ale i to nawet nadużycie, wystarczająco dziecinne, aby pochodzić z naszych czasów, jest starożytne. Motłoch pogański w tych okolicach sporządzał wizerunki, klękał przed nimi, zapalał świeczki, nosił posągi w procesji i odbywał do nich pielgrzymki przy najbłahszej okazji, tak jak i my to czynimy jako naśladowcy. Hieronim przerwał mu niecierpliwie i przypomniał, że najbardziej czczone w chrześcijaństwie wizerunki nie zostały stworzone ręką człowieka, lecz spadły z niebios. — Tak, tak — krzyknął Colonna. — Tak samo opiekuńcze posągi większości wielkich miast Italii. Przebadałem dziewiętnaście spośród nich i porobiłem szkice. Jeżeli rzeczywiście spadły z nieba, to naszymi aniołami zostali nasi najgorsi rzeźbiarze. Ale umysł mój jest spokojny w tej materii. Niezdarna figurka czy ohydny bohomaz nigdy nie spadły z nieba, aby odejmować kawałek chleba od ust zdolnemu rzemieślnikowi. To wszystko pogańskie i w ten sposób powstało. Trojanie mieli orientalną wyobraźnię i wymyślili, że ich Palladium, drewniana statua trzyłokciowej długości, spadła z nieba. Grecy przynieśli to kłamstwo do domu wraz z łupem trojańskim i w niedługim czasie spadł deszcz figur na wszystkie greckie miasta i na małpujące je grody łacińskie. Jedna z tych Palladiów przysporzyła sporo kłopotu św. Pawłowi w Efezie; był to posążek Diany, która spadła od Jowisza: credat aui credere possit. — Może jeszcze podajesz w bluźnierczą wątpliwość obraz naszej świętej Pani, który prawie sto lat temu zawisł świecąc w powietrzu nad tymże właśnie miastem, został zdjęty przez papieża i umieszczony w kościele Św. Piotra. — Nie mam żadnych bluźnierczych wątpliwości w tej materii, Hieronimie, lecz to histeria puklerza Numy odnowiona przez teologów o zacięciu do bajek, jednak bez talentu w tym kierunku, jako iż nie byli to ludzie Wschodu. Ancile, czyli święty puklerz Numy, wisiał świecąc nad tym właśnie miastem, dopóki nie zdjął go ów pobożny książę i nie powiesił w świątyni Jowisza. Bądź sprawiedliwy, przełknij obie historie lub żadnej. Bocca delia Veritd uchodzi za posąg Najświętszej Dziewicy i dowiodła niedawno krzywoprzysięstwa pewnej niewieście; w rzeczywistości jest to wizerunek bogini Rei, a nowożytny wymysł jest jedną z jej starożytnych tradycji: przełknij obie lub żadnej. Oui Bavium non odit amet tua carmina, Mavi Wszystkie nasze palladiuncula — wszystkie nasze mówiące, kiwające głowami, mrugające, krwawiące i zlewające się potem figury zawdzięczamy biednym, zelżonym poganom; krople potu pojawiały się na wszystkich ateńskich figurach przed bitwą pod Cheroneą, to samo przydarzyło się rzymskim posągom za konsulatu Tuliusza, a mianowicie posągowi Zwycięstwa w Kapui, Marsa w Rzymie i Apollina Za Murami. Sam posąg Palladium został przyniesiony do Italii przez Eneasza i po trzech wiekach spokoju odezwał się w świątyni Westy. Obawiam się, że jakąś błahą uwagę wypowiedział, albowiem tekst nie zachował się do naszych dni. Figura Junony w Vei skinieniem głowy wyraziła zgodę na przeprowadzkę do Rzymu. Posąg Antoniusza na górze Alban krwawił z każdej marmurowej żyły przed bitwą pod Akcjum. Inne figury uzdrawiały chorych, jak np. Pelichus wyszydzony przez Lukiana, bowiem mądrzejsi wśród pogan tak samo wierzyli w pocące się marmury, płaczące drewno i krwawiący mosiądz, jak ja to czynię. Z pogaństwa pochodzą również wszystkie ślady i wgłębienia odciśnięte w kamieniu przez miękkie substancje: tu kolano świętego, tam palec innego świętego czy głowa — oryginał jest pogański. Już przecie ślad stopy Herkulesa pokazywano na skale scytyjskiej. Kastor i Polluks walczący na białych rumakach przeciw Latyncm pozostawili odciski podków na skale w Regillum. Zbudowano na tym miejscu świątynię i ślady można było oglądać aż do czasów Cycerona. Możecie oglądać niedaleko Wenecji wielki głaz przecięty równiutko na pól mieczem świętego Jerzego. Nie dokonałby tego, gdyby nie pewien stary Rzymianin, który brzytwą rozciął na dwoje swoją osełkę. Qui Bavinum non odit amet tua carmina, Mavi. Całowanie wizerunków i palca u nogi papieża to również pogaństwo Wschodu. Egipcjanie odziedziczyli ten zwyczaj po Asyryjczykach. Grecy po Egipcjanach, Rzymianie po Grekach, my po Rzymianach, u których za czasów imperium pontifex maximus podawał palec u nogi do pocałunku. Druidzi całowali palec stopy swego głównego kapłana tysiąc lat przed narodzeniem Chrystusa. Muzułmanie, którzy tak jak wy głoszą ohydę pogaństwa, całują kamień z Kaaby — pogańska to praktyka. Kapłani Baala w ten sposób całowali swe bożki. Tuliusz opowiada o pięknym posągu Herkulesa w Agrigentum, któremu wytarto pocałunkami podbródek. Dolna część posągu zwanego przez nas Piotrem należy do Jowisza. Wielki palec stopy jest mocno zniszczony, ale nie tylko ustami chrześcijan. Prostaczkowie pogańscy przez wiele lat przytulali wargi, nasi tylko ich naśladowali jak małpiszony swych panów. I dlatego precz z biednym pogaństwem! Pereant qui ante nos nostra facerint. Chrzest naszych niemowląt pochodzi z Persji wraz ze źródłem i znakiem krzyża na czole dziecka. Rzucamy trzy garście ziemi na trumnę, mówiąc „proch do prochu“ w ślad za Egipcjanami. Nasze kadzidła są orientalne, rzymskie, pogańskie; wcześni Ojcowie Kościoła traktowali je z przesadną grozą i umierali za odmowę ich używania. Nasza woda święcona jest równie pogańska jak i wszelkie sposoby jej użycia. Popatrz, oto pogańskie aspersorium . Czy nie mógłbyś sądzić, że to któreś z naszych? Stało w tej samej części ich świątyni, używane było w ten sam sposób podczas zwykłych nabożeństw oraz podczas niezwykłych ceremonii oczyszczania. Zwano je aqua lustralis. Gmin starożytny wierzył, jak i nasi prostacy, że kropla święconej wody zmywa grzechy; rozsądni zaś ludzie owych czasów uśmiechali się i wzdychali, widząc taką łatwowierność. Cóż rzekł Owidiusz o tym szaleństwie, które go jednak przeżyło? Ah, nimiumfaciles, qui tristia crimina caedis Fluminea tolli posse putetis aqua Jak widzisz nie wszyscy poganie byli głupcami. I my również. Nie wszyscy. Fra Colonna wygłosił swe przemówienie z taką swadą, że słuchacze nie mogli wypowiedzieć ani słowa sprzeciwu. Sławiąc bez przeszkód swych ulubieńców odzyskał dobry humor, mówił dalej nie tracąc werwy. — Obchodzimy cudowne poczęcie Najśw. Dziewicy 2 lutego. Starzy Rzymianie również 2 lutego celebrowali cudowne poczęcie Junony. Nasze święto Wszystkich Świętych przypada 2 listopada. Festum Dei Mortis obchodzono także 2 listopada. Nasza Gromniczna jest jednocześnie starorzymskim świętem: ani data, ani ceremonia nie zostały w niczym zmienione. Patrycjuszki tej nocy obchodziły miasto ze świecami w dłoniach, tak jak to czynią obecnie nasze signory. Przy bramie Santa Croce dworzanie urządzają uroczystość 20 sierpnia. Zapytaj ich dlaczego? Głuptasy nie potrafią ci odpowiedzieć. Na tym samym miejscu była świątynia Wenus. Nie ma już budynku, pozostał rytuał. Czy to my wymyśliliśmy czyściec? Wszystko, co wiemy na ten temat, zaczerpnęliśmy z dwu traktatów Platona: Gorgiasza i Fedona oraz z szóstej księgi Eneidy Wergiliusza. — Jam się o tym dowiedział z bardziej świątobliwego źródła: od świętego Grzegorza — powiedział surowo Hieronim. — Bardzo, słusznie — odpalił Colonna. — Święty Grzegorz nie był równie uprzejmy i zaczerpnął po prostu swą wiedzę z Wergilego. Pewne dusze, powiada Grzegorz, będą oczyszczone ogniem, inne wodą, inne powietrzem. Rzecze Wergiliusz: Aliae panduntur inanes, Suspensae ad uentos, aliis sub gurgite vasto Infecuan ehdtur scelus, aut exuritur igni. A może przypadkiem sądzicie, że papież Grzegorz I żył przed Wergiliuszem i poeta oddał jego myśli wierszem? Ale doktryna jest wschodnia i o tyle starsza od Platona, o ile Platon od Grzegorza. Nasze modlitwy za umarłych przyszły z Azji z Eneaszem. Owidiusz opowiada, że gdy modlił się za duszę Anchizesa, zwyczaj ów obcy był w Italii. Hunc moretn Aeneas, pietatis idoneus auctor Attulit in terras, histe Latine, tuas. Biblicae sortes, które rozważa się przy ołtarzu, są parodią księgi Sortes Virgilianae. Nasze liczne ołtarze w jednym kościele są pogańskie: Żydzi monoteiści mają jeno jeden ołtarz w kościele. Poganie mieli ich wiele jako politeiści. W świątyni Wenus z Pafos było sto ołtarzy. Centum quae Sabaeo thure calent arae . Nasze ołtarze i setka świateł dokoła grobu świętego Piotra są pogańskie. Centum arasposuit vigilemque sacraverat ignem. Niczego nie wynajdujemy, nawet liczebnie. Nasz diabeł to Pan, bożek z rogami i kopytami, tylko przyczerniony. Jako że nie umiemy rysować, potrafiliśmy jeno zasmarowywać postacie starożytności odrobiną nędznej farby lub sadzy. Nasz Mojżesz ukradł rogi Ammonowi; nasza Wolfganga sierp Saturnowi, Janus zaś przed świętym Piotrem nosił niebiańskie klucze. Wszystkie nasze naprawdę stare brązy przedstawiające Najświętszą Dziewicę z Dzieciątkiem są wizerunkami Wenus i Kupidynów. O drewnianej, ustawionej tuż koło tego domu figurze papieżycy Joanny z dzieciątkiem powiadają, że przyniesiono ją tu w procesji. Idioci! Czyż noworodki mają po trzynaście lat? A chłopiec nie jest ani o dzień młodszy. Kupidyn! Kupidyn! Kupidyn! Skoro zaś oskarżacie mnie o łatwowierność, dowiedzcie się, że moim zdaniem ta papieżyca jest równie postacią całkowicie mitologiczną, zrodzoną z piany i zupełnie nierzeczywistą, jak również bogini, której posąg uchodzi za figurę Joanny na sąsiedniej ulicy, lub święci, których zwiecie św. Baccho i św. Quirina lub św. Oracte, którego imię jest po prostu głupio zepsutą nazwą góry Soracte, lub św. Amfibolus, angielski święty, co pochodzi od zniekształconego przez durniów wyrazu, oznaczającego płaszcz noszony przez ich świętego Albana, lub też świętych hiszpańskich: św. Viar, którego imię na nagrobku napisane „S. Viar“ oznacza, iż nie był to żaden święty, lecz stary bezimienny poganin praefectus Viarum, czyli nadzorca dróg (obyż powrócił na ziemię i doprowadził do stanu pogaństwa nasze chrześcijańskie drogi!); lub też jak nasza św. Weronika z Benasco, gdzie Weronika jest głupim zniekształceniem słów verum icon, który święta ofiarowała Kościołowi. Mam nadzieję, iż nie jest to przedmiot równie zmyślony jak ofiarodawczyni lub jedenaście tysięcy dziewic z Kolonii, których było nie więcej niż dwie. Klemens przerwał mu zapytaniem, co przez to rozumie? — Rozmawiałem z ludźmi, którzy widzieli ich kości. — Kości jedenastu tysięcy dziewic zebranych na jednym miejscu i w tym samym czasie? Pomyśl chwilę, Klemensie! Żadne z wielkich starożytnych miast Wschodu nie potrafiłoby zebrać w tym samym czasie jedenastu tysięcy dziewic, tym bardziej zaś nędzne, ciasne miasto Zachodu. Jedenaście tysięcy chrześcijańskich dziewic w małym, malusieńkim pogańskim miasteczku! Quod cunque ostendis mihi sic incredulus odi Oto prawda. Były dwie męczennice: bretońska księżniczka, niesłusznie zwana brytyjską, i jej służebnica o greckim imieniu Onesimilla, zdrobniałe od Onesima. Z tego jakiś dureń zrobił przy złej wymowie undecim mitte — jedenaście tysięcy; niedbały język znalazł drogę do łatwowiernych uszu i tak oto jeden głupiec zrodził ich jedenaście tysięcy, jeśli wola. I wy oskarżacie mnie o łatwowierność, bracie Hieronimie? Radzicie mi czytać Żywoty Świętych? Czytałem je, znalazłem tam wielu drogich mi pogańskich znajomych. Najlepsze bajki w tej książce pochodzą ze Wschodu, były powszechnie znane w Persji i Arabii osiemset i więcej jeszcze lat przed datami, które im Kościół przypisuje. A co do wątków zachodnich — to brak im prawdopodobieństwa wschodnich. Sądzisz, że jestem dość naiwny, aby uwierzyć, że święta Ida złączyła swą odciętą głowę z ciałem? Że trup Gumberta dawał niosącym go ludziom polecenia, dokąd iść i gdzie się zatrzymać? Że szczury zjadły całe miasto, aby ukarać pewnego Hattona za to, że porównał nędzarza do myszy; że anioły miały maleńki róg na czole, co dostrzegła i o czym opowiedziała w owym czasie św. Weronika z Benasco, która nigdy nie istniała, a pozostawiła nam tę wiadomość i cudowną chustę? Moim zaś zdaniem najświętsza niewiasta świata musi najpierw istnieć, aby posiadać chustę lub oczy, którymi ogląda anioły podobne jednorożcom. Sądzisz, iż uwierzę, że para lwów zastąpiła zakrystian i pomogła Antoniemu pochować Pawła z Teb; że Patryk, święty szkocki, przyczepił kozie bródki wszystkim potomkom pewnego człowieka, który go obraził? Że św. Pol de Leon jako świadectwo przeciw złodziejom, którzy ukradli tryka w klasztorze i zaparli się swego czynu, wezwał ukradzionego barana i oto baranina beknęła w brzuchu złodzieja? Czy potraficie w zręcznych zmyśleniach starożytnych znaleźć podobne bajdy starych kumoszek? Starożytni również kłamią na temat zwierząt, ale logicznie, a my bezsensownie. Porównajcie tylko przygodę Ephisa z lwem lub jeszcze lepiej Androklesa i lwa z przygodą Antoniego z jego dwoma lwami. Oba pogańskie lwy dokonują rzeczy, których nigdy lwy nie robiły, ale w każdym razie działają wedle pewnych zasad. Lew z kością w gardle lub cierniem w stopie ma podstawę, by być uprzejmy dla człowieka. Ale lwy Antoniego to osły w lwiej skórze. Jakiż mógłby mieć lew powód, by mienić się kościelnym sługą? Rzeczą lwów robienie trupów, a nie grzebanie ich w ziemi. I dodał z westchnieniem: — Nasze bajki są o tyle gorsze od starożytnych co nasze posągi, i z tego samego powodu: nie studiujemy natury, tak jak to ongiś było zwyczajem. Jesteśmy jeno naśladowcami, servum pecus. Czy uwierzysz Żywotom Świętych, że Paweł Tebańczyk był pierwszym eremitą, a Antoni pierwszym zakonnikiem? Przecie Pitagoras był pustelnikiem, żył w jaskini siedem lat, a jego córka była przeoryszą. Mnisi i pustelnicy pojawili się na Wschodzie długo przed Mojżeszem, istnieli w starożytnej Grecji i Rzymie. Zaś święty Franciszek ze swoimi kulami ze śniegu naśladował jeno Diogenesa, który nagi obejmował posągi śniegiem pokryte. Szaleństwo bez poezji. Małpowanie małpy, bo już Diogenes naśladował tylko braminów i hinduskich gimnosofistów. Mimo to dzieci owego Franciszka gotowe wypędzić nas z Kościoła śnieżkami. Powiedz mi, Klemensie, czyż znasz piękniejszy strój od szat naszych księży? Zawdzięczamy je Numie Pompiliuszowi oprócz sznura i stuły, które są pochodzenia judejskiego. Amice—humeł i alba zatrzymały nawet nazwy, które nosiły za czasów Numy. „Skóra“ noszona przez kanoników jest śladem początków pogaństwa. Jest to pozostałość tych twardych czasów, gdy kapłan, składając ofiary, zarzucał na siebie skórę zwierzęcia włosem na zewnątrz. Ściągnij czarną suknię, Hieronimie, sznur i kaptur, ponieważ wszystkie te trzy składniki stroju przyszły do nas od pogańskich dam. Zapuść długie włosy jak Absalom, bracie Hieronimie, tonsura bowiem równie jest pogańska jak muzy. — Uważaj, co mówisz — rzekł surowo Hieronim. — Znamy dokładnie rok, w którym Kościół po raz pierwszy nakazał ją nosić. — Ale nie wynalazł tonsury, Hieronimie. Bramini nosili ją parę tysięcy lat wcześniej. Od nich przyszła poprzez Asyryjczyków do kapłanów Izydy w Egipcie, następnie Serapisa w Atenach. Zmarły papież (niech spoczywa w pokoju) powiedział mi kiedyś, że Bóg Pięcioksięgu Mojżesza zakazał lewitom noszenia tonsury. Jeśli to prawda, uczynił tak, ponieważ nosili ją kapłani egipscy. Wierzę Jego Świątobliwości. Nie jestem uczonym w Biblii. Łacina twego imiennika Hieronima jest dla mnie barierą nie do przebycia. Dixit od me Dominus Deus. Dixi ad Dominum Deum. Nie, dziękuję pięknie, święty Hieronimie, dużo mogę znieść, ale nie zniosę twej łaciny. Nie! Dajcie mi Nowy Testament. Nie jest to greka Ksenofonta, ale to jednak greka. Można tam znaleźć również pogańskie wypowiedzi. Święty Paweł nie gardził bowiem nimi tak jak ty. Gdy pogaństwo rzekło coś pożytecznego, co nadawało się do jego tematu, brał to, na Jowisza, i utrwalił na wieczność natchnionymi słowy. — Chodź stąd, Klemensie, chodź stąd! — powiedział Hieronim wstając.—A ty, bluźnierczy mnichu, wiedz, że tylko z przyczyny opieki twego potężnego rodu nie mogę zrobić użytku z tej przeklętej herezji, spaliłbym cię bowiem chętnie na stosie. — I wybiegł blady z oburzenia. Colonna przyjął z entuzjazmem tę groźbę. Gonił i wołał radośnie za Hieronimem: — I to jest pogańskie. Palenie ciał ludzkich za opinie ich duszy jest czysto pogańskim obyczajem... Tak jak pogańskie są kadzidła, woda święcona, sto ołtarzy w jednym kościele, tonsura, kardynalskie czy kapłańskie kapelusze, słowo papież... Tu Hieronim trzasnął drzwiami. Zanim zdołali wyjść z domu, frunęły podciągnięte żaluzje, pogański mnich wychylił głowę i ramiona i zawisł nad ulicą, krzycząc: Affecti suppliciis Christiani, genus hominum Novae superstitionis ac maleficae. Zadawszy ten pożegnalny cios odczuł triumf i wielką radość, kroczył podniecony po swej komnacie tam i z powrotem i nie patrząc uważnie pod nogi jak zwykle (ponieważ w jego pokoju można było się poruszać tylko wąskimi ścieżkami wymijając starożytności), potknął się o dziób egipskiego bociana i regiment ormiańskich bogów, których uważał za mocnych w argumentacji, choć niewielkich staturą. — Nie pójdziesz więcej do tego heretyckiego mnicha — powiedział Hieronim do Klemensa. Klemens westchnął. — Mamy go tak zostawić — rzekł— i nie próbować naprowadzić na właściwą drogę? Weźmy pod uwagę zapał dyskusji! Był podrażniony. Jego słowa są gorsze niż czyny. To czysta i miłosierna dusza. — Tacy są wszyscy heretycy. Szatan nie kusi odstępców w ten sam sposób co innych ludzi. Czyni ich raczej bardziej obyczajnymi, aby przydać znaczenia głoszonej przez nich nauce. Nie potrafimy poprawić Fra Colonny; jego rodzina jest w Rzymie wszechpotężna. Błagajmy świętych, którym bluźni, aby zesłali nań światło. Nie po raz pierwszy zapłaciliby dobrem za zło. Tymczasem nie wolno ci go widywać. Od dziś będziesz już sam wychodził na miasto! Spowiadaj i odpuszczaj grzechy! Egzorcyzmuj demony! Pocieszaj chorych! Grom zatwardziałych! Głoś kazania wszędzie, gdzie zbierają się ludzie, a znajdziesz okazję po temu! I nie rozmawiaj z Fra Colonną! Klemens skłonił głowę. Przeor na życzenie brata Hieronima polecił śledzić młodego zakonnika. Pewnego dnia szpieg powrócił z wiadomością, że brat Klemens przechodził obok mieszkania Fra Colonny, przystanął na krótką chwilę i potem poszedł dalej, lecz z wolna i zakrywając dłonią oczy. Hieronim zaniósł ten raport przeorowi. Przełożony zapytał o opinię mnicha, jak również Anzelma, który żegnał go, właśnie wracając do Juliers. Hieronim: — Hm! Usłuchał, ale z żalem, tak, z dziecinnym żalem. Anzelm: — Uronił szczerą łzę, odwracając się od przyjaciela i dobroczyńcy. Ale posłuchał. Anzelm był człowiekiem łagodnym, lecz stanowczym. Potrafił czasami w uprzejmy sposób pokonywać nawet brata Hieronima. — Czcigodny bracie Anzelmie — rzekł Hieronim — Klemens jest miękki do szpiku kości. Rozczaruje was. Niczego prawdziwie wielkiego nie zdziała ani dla Kościoła, ani dla naszego świętego zakonu. Ale jest mówcą i zaczerpnął nieco ducha świętego Dominika. Wyślijcie go tedy, ale na smyczy. Tego samego dnia oznajmiono Klemensowi, że udaje się natychmiast do Anglii w towarzystwie brata Hieronima. Klemens złożył dłonie na piersi i skłonił głowę ze spokojnym posłuszeństwem. ROZDZIAŁ LXXV OGNISKO DOMOWE Matka taka jak Katarzyna nie jest w domu samym jeno dobrem. Wielka w niej żądza władzy. Zaledwie przekroczy czyjś próg, zaczynają lśnić naczynia, buzuje ogień na kominku, okna przepuszczają więcej światła; geniusz wielkiego świerszcza wydaje się ożywiać dom mieszkalny. Ale ów świerszcz jest Wścibskim Wiercipiętą. Groźna to cecha charakteru. Nie uznaje rozróżnień. Zaprowadza porządek we wszystkim i wśród wszystkich. Dla bardzo wielu rzeczy ów porządek jest korzystny. Ale nie dla wszystkich. „Wszystko“ może nie . znieść zaprowadzenia innego ładu, przydatnego jedynie w spokojnym i chłodnym azylu grobu. Katarzyna przesunęła każde krzesło i każdy stół w domu Małgorzaty; prawdopodobnie słusznie. Ale chciała posunąć się dalej, poprzestawiała żywe sprzęty. Gdy zbliżał się czas Małgorzaty, Katarzyna podstępnie poprosiła o pomoc Dionizego i Marcina, gdy zaś biedni prostoduszni wojacy zapytali gorliwie, czym mogliby się przysłużyć, odparła, że stosunkowo najbardziej użyteczny byłby mały spacerek. Dotąd wszystko dobrze; wyjaśniła im następnie, że lepiej byłoby, gdyby przedłużyli swą promenadę do polowy następnego tygodnia. To nie było zachęcające. Dalsze życie silnych mężów pod jarzmem słabej niewiasty przypominało współistnienie niedźwiedzicy z trojgiem szczeniąt (w tym jedno słabowite). Mężczyźni wymykali się z domu o świcie i wracali nocą, stąpając cicho jak złodzieje, jeśli zaś przypadkiem zostali w domu, czuli się jak koty na murze przysypanym tłuczonym szkłem. Na twarzach ich malowała się trwoga, mina wyrażała ujarzmienie i przygnębienie. Wszystko to nie pomogło. Samą swą obecnością zawadzali, działali Katarzynie na nerwy. Czy instynkt jej podszeptywał, że w domu dwóch rodzicielek nie było miejsca dla mężczyzn nie związanych z pomnażaniem ludzkości? Pancerz nie jest wystarczającą zbroją przeciw niewieściemu językowi, a przemówienia Katarzyny jeżyły się od licznych repliczek i igiełek wycelowanych w naszych wojaków. Jednym słowem, gdy Małgorzata zeszła na dół, zastała kuchnię wymiecioną z bohaterów. Marcin, stary i sztywny, wycofał się niedaleko i z honorami wojskowymi, zabrał bowiem ze sobą swój bagaż, krzesło i zasiadł na powietrzu przed domem. Małgorzata dojrzała go w słońcu, nie zdawała sobie tylko sprawy, że urządził się na stałe pod niebem. Zapytała o Dionizego. — Dobry, kochany Dionizy, ucieszy się, gdy mnie zobaczy. Katarzyna, szorując miskę z nieco przesadnym wigorem, odparła, że Dionizy odszedł do przyjaciół w Burgundii. — Najwyższy czas. Ostatecznie chyba dość się tu wysiedział przez tyle tygodni. — Jak to? Odszedł i nie pożegnał się ze mną? — zapytała Małgorzata, otwierając szeroko swe słodkie oczy, podobne rozkwitłym fiołkom. Katarzyna poczerwieniała. Taki bowiem pogląd na sprawę poruszył nieco jej sumienie. Odkaszlnęła i rzekła: — Spałaś akurat, nie chciałam, żeby cię obudził. — Biedny Dionizy — szepnęła Małgorzata i rosa zwilżyła w widoczny sposób fiołki źrenic. Katarzyna dojrzała to kącikiem oka i nie dając poznać po sobie, jakie to na niej wywarło wrażenie, wymknęła się i zalała potokiem gościnności i czułości pozostałego na placu wiarusa. Zmiana była nagła, a Marcin stary i sztywny pod wieloma względami. — Dziękuję jejmości. Przyzwyczaiłem się do powietrza. Nie lubię takich zmian. Nie zawadzam tu nikomu i nikt mnie nie zawadza. — Ach, ty obmierzły, kłótliwy staruchu! — wrzasnęła Katarzyna, przed chwilą słodka jak syrop, teraz kwaśna jak najzjadliwszy ocet, i wpadła z impetem do domu. Zastanowiwszy się spokojnie, popłakała trochę. Potem na pół udzieliła sobie rozgrzeszenia ze swego postępowania i postanowiła dobrocią wynagrodzić Małgorzacie rozstanie z przyjaciółmi tak, by nigdy nie odczuła braku żołnierskiej plagi. Czując się jeszcze odrobinę nieswojo, rozproszyła wszystkie żale funkcją prostą, a zarazem ważniejszą od wszystkiego. Wzięła dziecko do kąpieli. Myła je od główki do stopek w letniej wodzie; teraz problem bohaterów wojennych i ich wad stał się kroplą w oceanie mydła i wody. Małgorzata nie mogła zachować się spokojnie, gdy odbywała się owa niebiańska ceremonia. Krążyła wokół szczęśliwej wychowawczyni. Starała się przyłożyć rękę choć symbolicznie. Włożyła palec do wody, aby utorować drogę swemu chłopcu — tak przynajmniej sądzę — nie mogła bowiem żywić złudzeń, aby przypuścić, że Katarzyna pozwoli jej nadać ciepłotę. W czasie ablucji uklękła naprzeciw maleńkiego Gerarda i szczebiotała do niego z zadziwiającą elokwencją, uważając pilnie, aby ani słowa nie powiedzieć tak, jak to czynią dorośli; jakże by wtedy cherubinek zrozumiał tak dziwną wymowę. — Chciałabym, żebyście jeszcze mu to umyli — powiedziała nagle, wskazując oczami rączkę chłopca. — Co? — Nie widzicie? Na małym paluszku. Babcia przyjrzała się i dostrzegła niewielkie brązowe znamię. — Ach, to cudowne! — krzyknęła. — Mocny masz charakter dziewuszko, wścibskaś w dodatku. Widziałaś już taki znak u kogoś jeszcze. Przyznaj się, dziewczyno. — U niego? Nie, matko, nie zauważyłam. — A ma taki sam pieprzyk; i na tym samym miejscu. Nie spostrzegłaś tego... Tak, serdeńko, zapomniałam, nie znałaś go od dziecka tak jak ja. Setki razy trzymałam go na kolanach i myłam od stóp do głów w letniej wodzie. Promieniała swą wyższością, a Małgorzata patrzała nieśmiało jak na kobietę, z którą nie może się równać. Katarzyna filozofowała, spoglądając w dół ze swoich oszałamiających wyżyn. Różniła się od innych Wścibskich Wiercipięt tym, że rozmyślała od czasu do czasu — co prawda nie głęboko, ale w innym wypadku nie starałbym się tego opisywać. — Dziwne — gwarzyła. — Jak się to wszystko w kółko plecie. Całe życie obraca się w koło jak bąk. Zresztą nasze życie, życie biednych niewiast na jedną modłę jest skrojone. Czy nie starałam się zmyć memu Gerardowi tego znamienia za jego dziecięcych lat? — „O, fe, jaka brzydka plama“ — rzekłam — i szorowałam palec tak długo, aż malec zaczął płakać. Wtedy zrozumiałam, że dość tego. A teraz ty znów powiadasz: „Matko, starajcie się to zmyć z paluszka mego Gerarda“. — Tak powiadasz. Pomyśl jeno! — Zmyć to? — krzyknęła Małgorzata. — Nie chcę za skarby świata. Będę je całowała dzień i noc, dopóki ten, który pierwszy nosił takie znamię, nie powróci do nas trojga. Niech cię Pan Bóg błogosławi, mój złocisty i srebrny klejnocie, żeś ku memu pocieszeniu tak samo znaczony jak twój tatuś. Ucałowała paluszek małego Gerarda. Nie mogła na tym poprzestać, rozkładał się już na jej kolanach, całowała ciągle, zdając się zamęczać go jak wilk jagnię. Katarzyna patrzała na nich z uśmiechem. Widziała już wiele takich dzikich wybuchów miłości w swym długim życiu. Ta scenka maluje treść życia Małgorzaty w ciągu kilku miesięcy. Przez cały ten czas zdarzyło się jej parę drobiazgów, o których warto by wspomnieć, wstrzymuję się jednak od tego, ponieważ jedna nić wystarczy, aby nawlec wiele szklanych paciorków. Podczas gdy ojciec jej chłopaczka przeżywał groźne burze i zmagania duchowe, które zakończyły się w śmiertelnym spokoju klasztornym, los Małgorzaty da się określić jednym wielkim, promiennym słowem: macierzyństwo. Czytelnicy, którzy wiecie, co kryje się w tym słowie, rozbudujcie mój mały szkic, a ujrzycie młodą matkę karmiącą i kąpiącą, gdy ubiera i rozbiera maleństwo, gaworzy i igra ze swym pierworodnym; teraz zaś szybciej od błyskawicy przenieście wzrok do Italii, patrzcie na zimny klasztor, po którym mnisi przesuwają się jak duchy ze spuszczonymi oczami, z rękami pokornie skrzyżowanymi na swej piersi, umarłej dla ziemskich uczuć. Jednym z tych przysłoniętych kapturem duchów jest ten, którego powrotu, pełnego miłości, młodości i szczęścia oczekuje młoda, promienna matka. W dolinie Grindelwaldu podróżny mija po jednej stronie prostopadłe ściany Alp, skały pokryte lodem i wiecznym śniegiem, sterczące nad chmurami i rozdzierające niebo — po drogiej zaś stronie widać niewielkie pospolite wzniesienie, zielone jednak jak szmaragdy, urozmaicone stadami krów, ślicznymi chatkami, tętniące życiem; natomiast potężne góry obok są bez jednego listka, wznoszą się nieludzkie, wyniosłe, bez życia. Wszędzie gdzie indziej zwykłe chaty góralskie nie zwróciłyby niczyjej uwagi; ale w obliczu ponurych Alp przynoszą ukojenie i nawet łagodnie wzruszają umysł przez kontrast z groźnym przeciwieństwem. Tak samo różnią się co do swego rodzaju dwie połowy tej opowieści, jeżeli oceniać je sprawiedliwie: po italskiej stronie szalone przygody, silne namiętności, bluźnierstwa, występek, pokuta, czysty lód, święty śnieg — zwrócone prosto ku niebu. Po stronie holenderskiej życie skromne, niewieście, zawsze trwałe. I jak wąska ścieżyna dzieli wznoszące się ku niebu lodowe wieże Grindelwaldu od łagodnych słonecznych stoków, tak tu tylko stroniczka między klasztorem a ogniskiem domowym. ROZDZIAŁ LXXVI KLASZTOR Nowy papież faworyzował zakon dominikanów. Klasztor otrzymał polecenie z Watykanu przysłania uzdolnionego zakonnika, który by wykładał na uniwersytecie w Bazylei. Klemens nadawał się wyśmienicie : władał biegle językami obcymi, słuchał był poza tym w życiu świeckim wykładów Guariniego młodszego. Wyjazd do Anglii trzeba było odłożyć, choć go nie zaniechano; tymczasem młody brat został skierowany do Bazylei, ponieważ zaś był tam potrzebny dopiero za trzy miesiące, polecono mu głosić kazania po drodze. Wyszedł z miasta północną bramą ze spuszczonymi oczami, pogrążony w pobożnej kontemplacji. Och, gdybyśmy umieli odmalować umysł i jego dzieje, jakimże wędrującym freskiem byłby ten bosonogi zakonnik. Nadzieja, szczęśliwa miłość, zgon ukochanej, rozpacz, bezbożność, występek, samobójstwo, wyrzuty sumienia, zwątpienie w Boga, pokuta i śmierć dla świata, rezygnacja. Wszystko to w ciągu krótkich dwunastu miesięcy. Znowu podróżny wyrusza w drogę. Wszystko się zmieniło, nie ma już niebezpiecznych przygód. Ci sami złodzieje i zbójcy zmiatają teraz przed jego stopami pył, zamiast rabować upraszają świętobliwego zakonnika, by brał kradzione pieniądze, błagają o modlitwę. I ta jednak wędrówka obfitowała w malownicze zdarzenia. Mam jednak niektórych czytelników, którzy mało dbają o melodramat i oczekują spokojnego wglądu w to, co zachodzi we wnętrzu człowieka. Przemawiają do takich wnikliwych często sprawy niedramatyczne, malujące rozwój duchowy. Oto pierwsza niedziela podczas wędrówki Klemensa. Pomodlił się za duszę Małgorzaty. Nigdy dotąd tego nie robił. Nie dlatego, aby ponad wszystkie dobra świata nie cenił spokoju wiecznego ukochanej. Była to pokora. Straszna bezbożność opanowała młodzieńca na wieść o śmierci narzeczonej, napełniając grozą moich zacnych czytelników; tym bardziej jeszcze przeraziła grzesznika, gdy nadeszła godzina refleksu. Długi czas w okresie nowicjatu był przygnębiony pobożną rozpaczą. Sądził, że zgrzeszył przeciw Duchowi Świętemu i pogrążył duszę na zawsze. Stopniowo ta ciemna chmura się rozpraszała Anselno iuvante, pozostało jednak głębokie przygnębienie. Nie był pewny własnego zbawienia i ponadto sądził, że modły człowieka tak splamionego, wznoszone za czystą duszę Małgorzaty, mogłyby być poczytane za szyderstwo z Niebios. Zamęczał dobrego Anzelma i innego zacnego mnicha, aby modlili się za duszę dziewczyny. Nie odmawiali ani nie zbywali byle czym jego próśb. Dobrzy, skromni mnisi (a są dobrzy, źli i nijacy w każdym zakonie) darzyli czystym i czułym afektem swego młodego braciszka. W ów niedzielny ranek Klemens wygłosił kazanie w małym italskim miasteczku. Odniósłszy wielki sukces, czuł się bardzo podniesiony na duchu. Tego właśnie dnia spłynął na niego balsam Boskiej miłości i wybaczenia. Pomodlił się za zbawienie duszy Małgorzaty. Od owej godziny stało się to codziennym jego zwyczajem i jedynym oczyszczonym ogniwem, które łączyło pamięcią życie młodego człowieka ze światem. Rodzina bowiem nie istniała dla niego, tak jak gdyby jej nigdy nie było. Kościół nie chce się dzielić z życiem ziemskim. Nie mógłby bowiem uleczyć z wielkiej miłości, nie unicestwiając mniejszych. Prawie przez cały czas podróży Klemens rzadko odczuwał radosne poruszenie w duszy z wyjątkiem chwili, gdy kazał do ludzi lub gdy udało mu się pomóc bliźniemu. Młody człowiek został ugryziony przez tarantulę czy też, jak często się zdarzało, wyobrażał sobie, że go to spotkało. Urojenie czy rzeczywistość sprawiły, że nie spał dwie noce i w najstraszniejszych konwulsjach prężył się, skręcał i tłukł o ściany. Sprowadzeni z miasteczka muzykanci podniecili go jeszcze bardziej swym graniem. Taka choroba opanowawszy w ten sposób człowieka, niosła nieuchronnie wyczerpanie i śmierć. Klemens przechodził właśnie tamtędy i dowiedział się, co zaszło. Posłał po psałterion i starał się uspokoić chorego łagodnymi tony; podczas gdy inne melodie wzmagały szaleństwo, dźwięki muzyki Klemensa zdawały się je przytłaczać, miażdżyć. Chory jęczał, skomlał, wreszcie osunął się na ziemię] Zakonnik zauważył, że porusza wargami. Zbliżył ucho do ust chorego i odróżnił cichutką melodię, dziwną, nie istniejącą, której nigdy dotąd nie słyszał. Pochwycił dźwięki i zagrał. Twarz chorego zajaśniała zdumiewająco. Chodził pląsając po izbie i zachwycając się tą melodią. Klemensa palce już prawie bolały od przegrywania melodii; ujrzał z zadowoleniem, że młodzieniec zasypia przy tej kołysance, dziwnym tworze jego własnego umysłu. Albowiem wydaje się, iż nigdy muzykiem nie był, nie skomponował melodii ani przedtem, ani potem. Sen ocalił mu życie. Klemens nauczył melodii kogoś innego, w razie gdyby chory jeszcze jej potrzebował, i powędrował dalej z nieco lżejszym sercem. Innym razem zetknął się z tłumem ludzi ciągnących przyzwoicie odzianego człowieka, który bronił się i krzyczał, lecz w dziwnym języku. Podróżny ten wszedł do ich miasta wyprostowany i pewny siebie, powiewając nad głową gałęzią drzewa morwowego. Tubylcy przyglądali się temu, wpierw zdumieni, nie wierząc własnym oczom, następnie chwycili go i wlekli przed oblicze podesty. Klemens przyłączył się do nich. Po drodze podszedł spokojnie do więźnia, przemówił doń po italsku — człowiek nie odpowiedział. Po francusku, niemiecku, holenderska — bezskutecznie. Wtedy podróżny odezwał się po łacinie, poprawnie, lecz z twardym akcentem. Powiedział, że jest Anglikiem i zmęczony upałem Italii ułamał konar najbliższego drzewa, aby ochronić głowę. — W moim kraju wolno łamać gałęzie ze wszystkiego, co rośnie po drodze. Uspokój tych durniów — chętnie zapłacę. A tu cała Italia pod bronią z powodu gałązki i garści liści. Uparty podesta chciał upartego wyspiarza posłać do więzienia; Klemens podjął się jednakże mediacji i z dużym trudem wytłumaczył więźniowi, że jedwabniki, a w konsekwencji liście morwy, są tu święte, nietykalne, pod ochroną monarchy i stanowią źródło dochodu władcy; przekonał podestę, że nieznajomość praw chroniących morwę jest naturalna w tak odległym kraju, gdzie prawdopodobnie nie znają nawet takiego drzewa. Nieustępliwy wyspiarz przechylił ciągle jeszcze chwiejną szalę, gdy wyciągnął długą sakiewkę i powtórzył swą początkową teorię, że cała sprawa ma charakter merkantylny. — Quid damni?— rzekł. — Dic; et cito solvam. Podesta zwąchal złoto: wyznaczył grzywnę należną księciu wysokości dukata — mniej więcej wartość całego drzewa — i wsunął monetę do kieszeni. Anglik ochłonął ze złości natychmiast po uwolnieniu i śmiał się serdecznie z całej sprawy; tym niemniej niezmiernie był wdzięczny Klemensowi. — Jesteście zbyt dobrzy, by mieszkać w tym nędznym kraju, ojcze — powiedział. Przybywajcie do Anglii! Jest to jedyne miejsce na świecie. Musiałem stracić rozum, aby opuścić mą wyspę i podróżować wśród morw i idiotów. Jestem szlachcicem z Kentu, wychowankiem uniwersytetu w Cambridge. Zwę się Rolf, a moja posiadłość — Betshanger. Zarówno człowiek, jak i dom ofiarowują wam swe usługi. Możecie tam zostać do dnia sądu. U mnie w Betshanger siada co dzień czterdzieści osób do obiadu. Nie widzi się nawet, czy o jednego mniej czy więcej przy stole. Możecie pozostać do końca swych dni przy mnie i przy moich potomkach. Przyjeżdżajcie od razu! Co u Anglika na języku to i w sercu. Serdecznie uścisnął mu rękę na potwierdzenie zaproszenia. — Odwiedzę cię kiedyś, mój synu — rzekł Klemens. — Nie nadużyję jednak twej gościnności. Anglik poprosił następnie Klemensa o spowiedź. — Obawiam się o mą duszę — powiedział. — Od czasu jak opuściłem Anglię, żyję jak poganin. Klemens zgodził się chętnie i wyspiarz ukląkł przy brzegu drogi, wyznając grzechy ostatniego miesiąca. Widząc, że trafił na tak pobożnego syna Kościoła, Klemens pouczył podróżnego, że rzeczywiście wybiera się do Anglii, i zapytał, ile jest prawdy w wieściach, że lollardowie i uczniowie Wiklefa zyskali wpływy w całym kraju. Anglik poczerwieniał. — Wszędzie znajdą się parszywe owce — odparł. Po namyśle dodał poważnie: — Posłuchaj, świątobliwy ojcze, prawdy o tych heretykach. Nie ma narodu bardziej od nas Anglików szanującego Kościół święty. Ale jesteśmy sobą i nic o nas bez nas. Kochamy własne obyczaje, a nade wszystko naszą mowę. Normanie mogli pokonać nasze ogrodnicze noże, ale nie nasze języki. Próbowali tego z całych sił przez wiele długich lat przez ustawy i proklamacje. Nasi zacni cudzoziemscy księża głoszą prostemu ludowi w Anglii słowo Boże po łacinie lub w jakimś francuskim czy italskim szwargocie, podobnym do beczenia owiec. Na to przychodzi chytry lis Wiklef ze swą czeladką i czyta z własnej księgi w prostym angielskim języku, którego pragnie serce każdego człowieka. Kto temu się oprze? Boże przebacz, ale sądzę, iż Anglicy głusi byliby na słowa samego świętego Piotra, jeżeli nie przemówiłby do nich językiem, który zapadł w ich uszy i serca wraz z pieszczotą matek. — Tu dodał spiesznie: — Nie mówię tego od siebie; jestem wychowankiem Cambridge; trafiają we mnie dobre słowa łacińskie; chodzi o ludzi w ogóle. Clavis ad corda Anglorum est lingua materna. — Synu — rzekł Klemens — błogosławię godzinę, w której cię spotkałem, bowiem uczciwe i mądre są twoje słowa. Ale niestety! Jak mam nauczyć się po angielsku? Nie posiadam żadnej książki. — Mogę wam ofiarować mój modlitewnik, w którym są godzinki. Słowa w nim angielskie i łacińskie, jedne obok drugich. Nie wiem jeno, co będzie z moją biedną duszą, która potrzebuje tych godzinek w obcym kraju. Poczekajcie, wyście człek święty, a i jam uczciwy, zróbmy zamianę: pomódlcie się za mnie raz dziennie przez dwa miesiące, a ja podaruję wam moją książkę do nabożeństwa. Oto ona. Co wy na to? Oczy mu zabłysły, płonął handlowym zapałem. Klemens uśmiechnął się pobłażliwie; spokojnie odczepił manuskrypt od sznura, którym był przepasany, i pokazał, że był po łacinie i po włosku. — Popatrz, synu — powiedział — niebo przewidziało, co będzie nam przydatne, i dało możliwość zaspokojenia potrzeb — zamieńmy się na książki, moje zaś skromne pacierze i dobre życzenia ofiaruję ci, a nie sprzedam. Nie lubię handlu w religii. Wyspiarz był zachwycony. — Nauczę się mowy italskiej, nie narażając zbawienia wiecznego. Droga mi moja kiesa, ale dusza bliższa. Wmusił w Klemensa pieniądze. Na próżno zakonnik tłumaczył, że śluby nie pozwalają mu nosić przy sobie więcej, niż potrzebuje na pierwsze potrzeby. — Spożytkuj to dla dobra Kościoła i mojej duszy, ojcze — rzekł wyspiarz. — Nie proszę cię, byś je zatrzymał, ale przyjąć musisz i przyjmiesz. Jeszcze raz uścisnął serdecznie dłoń Klemensa, mnich zaś ucałował go w czoło, obdarzył błogosławieństwem i udali się każdy w swoją drogę. Milę dalej Klemens napotkał dwóch znużonych wędrowców, którzy odpoczywali w głębokim cieniu potężnego kasztanowca, rosnącego w gęstym lasku przydrożnym. Obok nich stał niewielki wózek, na nim maszyna drukarska prymitywna i niezgrabna jak prasa do wina. Zmordowany muł zaprzężony był do wózka. I oto Klemens stanął twarzą w twarz ze swym dawnym wrogiem. Przyglądał się maszynie i zmęczonym niebieskookim, uczciwym rzemieślnikom, a dawna gorycz wydawała mu się dziś snem. Spojrzał na nich łagodnie i powiedział cicho: — Sweynheim! Obaj nagle zerwali się na równe nogi. — Pannartz! Skoczyli do lasku i skryli się. Klemens stał zdumiony. Jedna twarz wyjrzała spoza drzew. Klemens rzekł: — Czego się boicie? Drżący głos odpowiedział: — To ty powiedz, cudzoziemcze, dzięki jakiej magii możesz znać nasze imiona? Nigdy cię dotąd na oczy nie widziałem! — Co za przesądy! Znam was, jak znani są wszyscy dobrzy rzemieślnicy — z waszych prac. Podejdźcie, a powiem wam. Zbliżyli się niepewnie z różnych stron; każdy z nich dostosowywał swe kroki do kroków towarzysza. — Moje dzieci — rzekł Klemens — widziałem w Rzymie Laktancjusza, którego drukowali Sweynheim i Pannartz, uczniowie Fusta. — Słyszysz jeno, Pannartz? Nasza robota dotarła już do Rzymu. — Po waszych niebieskich oczach i włosach barwy lnu poznałem, żeście Niemcy; maszyna zaś drukarska przedstawiła się sama. Kimże moglibyście więc być, jeśli nie uczniami Fusta — Pannartzem i Sweynheimem ? Uczciwi Niemcy zdziwili się teraz, jak mogli dopatrywać się magii w tak prostej rzeczy. — Dobry ojciec ma po prostu dowcip, i to wszystko — rzekł Parnnartz. — Ano — potwierdził Sweynheim — przy pomocy tego dowcipu mógłby może doradzić nam, jak doprowadzić to zmęczone bydlę do najbliższego miasta? — To, to — rzekł Parnnartz. — I skąd wziąć pieniądze na wikt jego i nasz, gdy już się tam znajdziemy. — Spróbuję — powiedział Klemens. — Uwolnijcie muła od wózka i całej uprzęży prócz kantara. Posłuchali; zwierzę zaś natychmiast położyło się i tarzało na plecach w piasku jak kodak. Klemens zapewnił drukarzy, że wstanie niczym odrodzone. — Stwórca nauczył muła tej sztuki, aby mógł się odświeżyć. Nie potrafi tego szlachetniejszy koń. Zaś co do pieniędzy, wiedzcie, że oto zacny Anglik powierzył mi pewną sumę na miłosierne uczynki. A komuż trafniej mógłbym dać pieniądze cudzoziemca, jeżeli nie cudzoziemcom? Weźcie je przeto i okażcie swą dobroć jakiemuś Anglikowi lub innemu cudzoziemcowi w potrzebie i oby wszystkie narody nauczyły się pewnego dnia wzajemnego miłowania. Łzy stanęły w oczach prawych rzemieślników. Przyjęli pieniądze z gorącymi podziękowaniami. — To waszą naq'ę winniśmy, ojcze, błogosławić, gdybyśmy wiedzieli, komu należą się dzięki. — Moją ojczyzną jest Kościół. Klemens chciał już ich pożegnać, ale zacni ludzie prosili, by poczekał chwilę; nie mieli srebra ani złota, ale posiadali coś, czym mogliby obdarować swego dobroczyńcę. Zdjęli prasę z wózka i podczas gdy Klemens karmił muła, zakrzątnęli się dokoła maszyny; na białej rozpalonej drodze, to znowu w głębokim, chłodnym cieniu, chwilę tu, chwilę tam i oto wydrukowali ośmiostronicowy arkusz in quarto, już zupełnie złożony. Nie mieli dość czcionek, aby drukować jednocześnie dwa arkusze, gdy po powolnych przygotowaniach drukowany arkusz został cały odbity w jednej chwili, tym razem Klemens nie mógł opanować zdziwienia. — Jakże? Czy wszystkie te słowa są rzeczywiście odbite na papierze? — zapytał. — Czy to pewne, że nie zejdą z niego tak prędko, jak przyszły? A wyście uważali, że to ja jestem magikiem! To Augustyna De civitate Dei. Synowie moi, wozicie ze sobą prawdziwe skrzydła wiedzy. Ach, nie nadużyjcie nigdy tej wielkiej sztuki! Nie drukujcie złych ksiąg! Nieprzeliczone jak szarańcza pofrunęłyby przez granice i mogłyby pustoszyć dusze ludzkie. Rzemieślnicy odparli, że woleliby włożyć ręce pod prasę niż tak podłe użyć swego uczciwego rzemiosła. I tak się rozstali. Spotkania i rozstania — oto życie człowieka. W pewnym miasteczku w Toskanii w nagły i dziwny sposób świątobliwy mnich spotkał się z przeszłością. Natrafił tam na jedno z owych malowniczych zgromadzeń patrycjuszy i plebejuszy, stopu pobożności i zepsucia, „kompanię pielgrzymów“ — temat aż nadto świetnie odmalowany przez innych, tak że nie uchodzi, abym i ja próbował o nim nieudolnie bazgrać. Pielgrzymi rozgościli się w ogromnej stodole należącej do gospody. Klemens zakurzony i zmęczony, nie lubiący próżnego mielenia językiem, usiadł w kącie, studiując „godzinki“ Anglika, starając się zrozumieć je przy pomocy ojczystej mowy holenderskiej i wersji łacińskiej. Niebawem służący wniósł wiadro napełnione do połowy wodą i ustawił je przy nogach zakonnika. Dziewczyna służebna szła za nim z dwoma ręcznikami. Teraz wystąpiła do przodu niewiasta i przeżegnawszy się, uklękła bez słowa przy wiaderku... Zawinęła rękawy “ i gestem poprosiła Klemensa o zamoczenie nóg. Była to wielka dama odbywająca pokutę. Nosiła wąziutką na cal maskę, która jednak zmieniła ją do niepoznania. Nadto myła stopy zakonnika o wiele delikatniej niż dziewczęta urodzone do takich posług. Pokuty tego rodzaju nie były rzadkością, więc Klemens, choć nie bardzo wierzył w tę formę skruchy, przyjął usługi damy incognito w sposób naturalny. Ona zaś westchnęła głęboko. To z serca płynące westchnienie i nisko pochylona głowa nad tą poniżającą posługą świadczyły o takiej szczerej, pokornej skrusze, że Klemens poczuł litość. Powiedział spokojnie, lecz łagodnie: — Czy mogę czymś pomóc zbawieniu twej duszy, córko? Potrząsnęła głową, cicho łkając. — Nie, świątobliwy, ojcze, niczym, niczym. Wysłuchaj tylko grzechów niewiasty niegodnej dotknięcia twych świętych stóp. Do mej pokuty należy opowiadanie czystym, bezgrzesznym ludziom, jak jestem nikczemna. — Mów, córko. — Ojcze — zaczęła dama, pochylając się coraz niżej — moje ręce wydają się białe, ale są krwią splamione, krwią człowieka, którego miłowałam. Ach, cofasz, ojcze, nogę. Cóż mam uczynić, nieszczęsna, wszelka świętość wzdraga się przede mną. — Culpa mea! adpa mea! — powiedział żarliwie Klemens. — Córko, był to tylko niegodny odruch ziemskiej słabości, za który powinienem odpokutować. Nie sądź Kościoła po jego słabszych sługach. Kościół cię przytuli do łona, jeśli skrucha będzie szczera. Odwagi więc, staraj się oczyścić sumienie z tego ciężaru. — Był cudzoziemcem niskiego urodzenia, mądrym ponad swój wiek, a pięknym jak wiosna. Kochałam go. Nie byłam dość roztropna, aby ukryć swą miłość. Adorowali mnie szlachetni dworzanie. Nigdy nie przypuszczałam, że może mną wzgardzić ktoś z gminu! Otworzyłam mu serce. Jaki wstyd dla mej płci! Odrzucił me uczucia, a jednak uwielbiał mnie — niewinnie. Kochał inną i był stały w swym afekcie. Użyłam sztuczek niewieścich. Bez skutku. Użyłam męskich pogróżek, rzekłam mu, iż zginie z mej ręki, a jego wierna kochanka dowie się, że umarł, wyrzekłszy się jej dla mnie. Drżysz, ojcze pobożny, czyż nie jestem potworem? Płakał i prosił o litość. Mój anioł opiekuńczy pomógł mi: kazałam mu opuścić Rzym. Gerardzie, Gerardzie, czemuś mnie nie posłuchał! Myślałam, że odszedł. Ale po dwóch miesiącach spotkałam go. Nigdy tego nie zapomnę. Płynęłam w dół Tybru galerą, on w górę w wesołej kompanii, przy jego boku piękna jak anioł kobieta, zła i zuchwała. Głośno wołała, żem jej rywalką. Zdrajca i hipokryta zdradził mnie przed nią, rzucił na pastwę rozwiązłych języków Rzymu. Ze strachu i chęci zemsty wynajęłam... mordercę. Gdy poszedł dokonać krwawego czynu, zawahałam się — za późno! Wynajęty przeze mnie sztylet— uderzył. Młodzieniec nie wrócił już do swego mieszkania. Nie żył już! Niestety!„może nie był tak bardzo winien, nikt nie rzucił mi w twarz jego imienia. Nie znaleziono biednego ciała, całowałabym rany i zabiłabym się przy trupie. Nawet wokół jego imienia zaległa cisza. Milczenie grobu, do którego pchnęła go mordercza ręka. (Ruch jej zwrócił uwagę Klemensa — poznał kształtne ramię i miękką, białą dłoń). — Ach, umarł tak młodo. Biedny, lekkomyślny chłopiec, który padł ofiarą sztuczek tej złej kobiety, zmusiła go, że wyznał jej wszystko. Jak mam pokutować, ja, potwór tak okrutny? Co mam czynić, ojcze świątobliwy? Klemens modlił się w milczeniu. Poruszał wargami, nie widząc jeszcze jasno drogi swego obowiązku. Kobieta zaczęła osuszać mu stopy. Oparła nogę o swe miękkie ramię i tak delikatnie przykładała ręcznik, że wydawała się istotą niezdolną skrzywdzić muchy. A jednak jej własne usta opowiedziały przed chwilą historię, i to prawdziwą. Klemens modlił się jeszcze o mądrość, gdy poczuł łzę padającą mu na stopę. To wpłynęło na decyzję. — Córko — powiedział — i ja byłem wielkim grzesznikiem. — Ty, ojcze? — Tak, takim samym jak ty, choć w inny sposób. Diabeł ma swoje sieci, sidła, a także pułapki. Skrucha jednak zmiękczyła me bezbożne serce i wdzięczność stworzyła je w nowym kształcie. Widząc twoją skruchę, wiem, że potrafisz być wdzięczna Temu, który okazał ci więcej litości, niż ty jej miałaś dla bliźniego twego. Córko, Kościół zsyła tobie pociechę. — Pociechę? Dla mnie? Ach, nigdy! Nie może wszak wskrzesić z grobu mej ofiary. — Weź krucyfiks do ręki i słuchaj mnie, patrząc na krzyż — brzmiała odpowiedź. — Tak, ojcze. Pozwól mi najpierw wytrzeć ci stopy, niezdrowo bowiem siedzieć z mokrymi nogami, a jesteś najświątobliwszym z ludzi, którym myłam stopy w czasie pokuty. Głos wasz przekonuje mnie o tym. — Nie jestem, niewiasto. Nogi moje mogą poczekać. Bądź posłuszna. — Tak, ojcze — odrzekła pani z pokorą. Z niewieścim wykrętnym uporem owinęła szybko stopę jednym ręcznikiem, którym ją wycierała, pod drugą podłożyła suchą serwetę; po czym słuchała rozkazów zakonnika. Gdy pochyliła się nad krucyfiksem, niski uroczysty głos mnicha zabrzmiał nad jej głową, a słowa te wnet, silnie wzruszając, przyprawiły o drżenie całe ciało penitentki. — Moje dziecko, tym którego zamordowałaś — w intencji — był niejaki Gerard, Holender. Kochał on istotę ludzką jak człowiek powinien miłować tylko Odkupiciela i jego Kościół. Niebo go oczyściło. Do Rzymu nadszedł list. Ona umarła. — Biedny Gerard! — Biedna Małgorzata! — jęknęła penitentka. Głos Klemensa załamał się w tej chwili. Z dużym wysiłkiem niebawem odzyskał spokój. — Słabe jego ciało i słaba dusza nie wytrzymały. Powaliła go gorączka. Przeżył jedynie po to, by zbuntować się przeciw Niebu. Rzekł: „Nie ma Boga“. — Biedny, biedny Gerard! — Biedny Gerard? Słaba, głupia niewiasto! Nie, podły, bezbożny Gerard. Pogrążył się w występek i splamił swój wieczny klejnot: spotkałaś go w jego codziennej kompanii, wiedz jednak, gwałtownico, że kobieta, którą wzięłaś za jego kochankę, była chłopcem przebranym dla żartu w strój niewieści — ślicznym chłopcem imieniem Andrea. Nie wiem, co ten Andrea ci rzekł, bądź jednak pewna, że ani on, ani żaden człek na świecie nie wie o tym szaleństwie. Ów Gerard, buntownik przeciw Niebu, ciebie niegodnej nie zdradził. Dama jęknęła jak człowiek w śmiertelnej agonii, krucyfiks zaczął chybotać w jej drżących rękach. — Odwagi! — rzekł Klemens. — Pociecha blisko... Od zbrodni przeszedł do rozpaczy i dążąc do zatraty duszy stanął pewnej nocy nad Tybrem, zdecydowany samobójstwo popełnić. Dostrzegł, że ktoś go śledzi. To był najemny zbir. — Święci pańscy! — Błagał mordercę, by z nim skończył: ofiarował mu wszystkie swe pieniądze, aby zabił ciało i duszę. Zbir nie chciał. Wtedy ten zrozpaczony grzesznik, nie zmiękczony nawet odmową, sam skoczył do Tybru. — Ach! — Morderca ocalił mu życie. Dałaś swe polecenie niejakiemu Lodovico, mężowi Teresy, którą Gerard ocalił niegdyś na morzu, ją oraz jej maleńkie dziecko. — On żyje! Żyje! Żyje! Mdleję. Zakonnik wziął krucyfiks z jej ręki, obawiając się, by nie upadł na ziemię. Deszcz łez przyniósł kobiecie ulgę. Zakonnik pozwolił jej płakać czas pewien, potem ciągnął spokojnie dalej: — Tak, żyje, dzięki tobie i twej nikczemności doprowadzony do wiecznego dobra przez wszechmogącą i najmiłosierniejszą dłoń. Jesteś jego największą ziemską dobrodziejką. — Gdzie on? Gdzie? Gdzie? — Po co ci to? — Tylko go ujrzeć żywego. Błagać na kolanach o przebaczenie. Przysięgam ci, że nigdy nie zacznę znowu... Jakżebym mogła!... On wie o wszystkim. O, hańbo! Ojcze, czy on wie? — Wie wszystko. — Nie chcę więc spojrzeć mu w oczy, zapadłabym się pod ziemię. Ale wynagrodzę mu zbrodnię. Będę z ukrycia czuwać nad nim. Zrobi karierę w świecie, której omal biedaka nie pozbawiłam. Mój ród, Cesarini, jest wszechpotężny w Rzymie; a jam prawie ich głową. — Córko — powiedział chłodno Klemens. — Ten, którego zwiesz Gerardem, nie potrzebuje już niczego, co mógłby mu dać człowiek. Cudem wyrwany podwójnej śmierci porzucił świat, znalazł ucieczkę przed grzechem i szaleństwem na łonie Kościoła. — Ksiądz? — Ksiądz i zakonnik. — Zakonnik? A więc wy, ojcze, nie jesteście jego spowiednikiem? A wiecie wszystko. Ten słodki głos! Podniosła powoli głowę i popatrzyła nań badawczo przez maskę. Za chwilę krzyknęła omdlewająco i padła czołem na jego bose nogi. Rozdział LXXVII Klemens westchnął. Zaczynał wątpić, czy wybrał najmądrzejszy sposób postępowania z tak namiętną naturą. Ale choć bardzo młody, wiele już nauczył się duchowej mądrości. Czekać w pewnych trudnych sytuacjach, nic nie mówić i nie działać, dopóki sprawa sama się choć częściowo nie wyjaśni. Milczał więc i modlił się o mądrość. Delikatnie wysunął nogę. Ale penitentka otoczyła ją ramionami z żałosnym jękiem, trzymała stopę konwulsyjnie, płacząc gorzko. Wstyd i skrucha pokryły jaskrawą czerwienią jej twarz i szyję, leżała drżąc u jego nóg. — Córko — powiedział łagodnie Klemens — odwagi. Nie dręcz się już myślami o Gerardzie, który nie istnieje. Jam jest brat Klemens, którego Niebo zesłało tu dziś z pociechą dla ciebie. Chcę ci pomóc w zbawieniu duszy. Uczyniłaś mnie swym spowiednikiem. Żądam, posłuszeństwa. — O tak — łkała penitentka. — Porzuć tę pielgrzymkę, natychmiast wracaj do Rzymu. Niewiele warta pokuta poza własnym miastem. Tam, gdzie mieszkamy, czyhają pokusy, które musimy zwyciężyć lub zginąć. Nie szukaj innych, bardziej widocznych, a nie tak groźnych. Łatwo w masce na twarzy myć stopy cudzoziemcom. Trudniej być tylko łagodną i miłosierną dla najbliższych. — Nigdy, już nigdy nie tknę je) palcem. — Nie, nie mówię tylko o służbie, ale o ludziach zależnych, krewnych, przyjaciołach. To twoja pokuta. Ostatnią myślą wieczorem i pierwszą po jutrzni wspominaj twój grzech i dobroć Boga. Bądź pokorna i wyrozumiała dla błędów ludzkich. Świat głaszcze bogatych, szukaj więc biedaków: nie żebraków, ci bowiem najczęściej nie są uczciwi ani naprawdę biedni. Szukaj tych, którzy wstydzą się prosić, a bardzo potrzebują pomocy. Dając im, ofiarowujesz Niebu. Wyjdź za mąż za dobrego syna Kościoła. — Ja? Nigdy nie wyjdę za mąż. — Wyjdziesz za mąż w ciągu roku. Proszę cię i rozkazuję poślubić człowieka żyjącego w bojaźni Bożej. Tyś bowiem miękka jak glina. W złym małżeństwie do niczego nie dojdziesz. Poślubiając godnego człowieka, mogłabyś, Dei gratia, żyć jako pobożna księżna i umrzeć jako święta. — Ja? — Ty. Potem rozkazał jej wstać i odejść, by czyniła dobro. Podniosła się na kolana i, ściągając maskę, spojrzała nań wymownie, a potem łagodnie opuściła oczy. — Posłucham was, ojcze, jakbym słuchała anioła. Jakżem szczęśliwa w nieszczęściu, serce mi bowiem mówi, że nie będę patrzeć na was więcej w życiu. Chcę jeszcze osuszyć wam nogi. — Nie trzeba. Darowałem już tę bezcelową pokutę. — To nie pokuta dla mnie. Nie przebaczyliście mi widać, jeżeli nie chcecie pozwolić osuszyć waszych utrudzonych stóp. — Niechże więc będzie. — Zrezygnował Klemens i pomyślał: Levius quid femina. Ale te słabe istoty, grawitujące ku rzeczom małym jak ciała niebieskie ku wielkości, mają przebłyski anielskiego rozumienia. Księżniczka osuszyła nogi zakonnika, spojrzała na niego ze łzami w pięknych oczach i szepnęła z niezwykłą delikatnością i dobrocią: — Chcę zamawiać msze za jej duszę. Czy mogę? — spytała nieśmiało. Blady rumieniec okrył policzki mnicha, zimne niebieskie oczy zaszły wilgocią. Tak nagle usłyszał owe słowa z ust tej, którą właśnie tak niewysoko cenił. — Piękna to myśl — rzekł. — Uczyń wedle woli; często takie ofiary wracają do człowieka jako błogosławiona rosa. Jestem twoim, nie jej spowiednikiem, dla zbawienia twej duszy muszę zrobić wszystko, co w mej mocy, inaczej biada mnie samemu. Górko, droga moja córko, widzę, jak walczą tejże chwili o twą duszę dobrzy i źli anieli, stań po dobrej stronie. Czy pamiętasz wszystko, com ci nakazał? — Pamiętam — rzekła księżniczka. — Drogi święty, każda sylaba twoich zdań wyryta jest w mym sercu. — Jeszcze jedno słowo. Módl się dużo do Chrystusa, mało zaś do jego świętych. — Tak uczynię. — To najważniejsze, co mam do powiedzenia. Teraz rozstańmy się. Ty idź do domu twego ojca, w którym najbardziej wypada ci żyć, ja do pracy dla mej świętej Matki. — Żegnaj — szepnęła księżniczka. — Zegnaj, któregom za bardzo kochała, za bardzo nienawidziła, poznała i nauczyła się szanować za późno; aniele przebaczenia, żegnaj — na zawsze. Mnich pojął jej słowa, choć głos jej załamał się westchnieniem. — Na zawsze? — krzyknął głośno z nagłym zapałem. — Chrześcijanie żyją „na zawsze“, kochają „na zawsze“, lecz nigdy nie rozstają się „na zawsze“. Rozstają się jak ziemia i słońce, aby spotkać się za chwilę w większej jasności. Ty i ja rozstajemy się na czas życia. Czymże jest nasze życie? Jednym wierszem w wielkiej księdze historii Kościoła, którego jesteśmy synem i córką, garsteczką piasku w klepsydrze, kroplą w oceanie „na zawsze“. Żegnaj na chwilę zwaną życiem! Rozstajemy się w trosce, spotkamy w pokoju, rozstajemy jako stworzenia z gliny, spotkamy jako duchy nieśmiertelne, rozstajemy się w świecie grzechu i smutku, spotkamy w czystości i Bożej miłości, gdzie nie ma już złych namiętności; jest Chrystus otoczony swymi świętymi w białych szatach. Tam po obrocie klepsydry, gdy pęknie bańka mydlana, przepłynie chmura— ona, ty i ja spotkamy się znowu. Zasiądziemy u stóp aniołów i archaniołów, apostołów i świętych, oddychając wraz z nimi niewysłowioną radością w światłości cienia Boga na tronie, na zawsze — na zawsze — na zawsze... Tak się rozstali. Mnich wyprostowany, z oczami zwróconymi ku niebu, promieniejący świętym płomieniem zapału, księżniczka odchodząca wolnym krokiem, odwracając się raz po raz, aby rzucić jeszcze tęskne, pełne szacunku i czułego żalu spojrzenie na natchnionego zakonnika. Wróciła do domu pokorna i oczyszczona. Klemens w odpowiednim czasie dotarł do Bazylei, rozpoczął wykłady w uniwersytecie i jednocześnie głosił kazania w sąsiednim mieście. Wiódł życie, które można określić trzema słowami — pilne studia i umartwienia. Czytelnik mógł już zajrzeć do jego duszy. W Bazylei wzrósł jeszcze święty zapał i wiedza. Jego bracia z zakonu poczęli go uważać za potomka świętych i męczenników. Rozdział LXXVIII Ognisko domowe Gdy mały Gerard miał już prawie trzy miesiące, po Katarzynę przybył posłaniec z Tergou. — Idź z powrotem i powiedz im, że nie mogę i nie chcę wracać; mają tam Kasię — brzmiała odpowiedź. Odjechał więc, a Katarzyna tak kończyła zdanie: — a więc moje dziecko, muszę iść; wszystko przewrócone do góry nogami; trzeci już raz mnie wzywają: Jutro zjawi się tu mój mąż we własnej osobie i zaciągnie mnie do domu za ucho, a nasłucham się przy tym wyrzutów do woli. Wyłożyła raz jeszcze swe doświadczenia z niemowlętami, pouczyła Małgorzatę, co należy czynić w każdej potrzebie, i wcisnęła jej garść pieniędzy. Małgorzata podziękowała i nie przyjęła. Katarzyna nalegała i rozgniewała się. Argumenty Małgorzaty były tak rozsądne, że Katarzyna odrzuciła je ze spokojną pogardą; według niej brak im było kobiecości. — Nie serce twe przemawia — rzekła — a oto rozstajemy się i może nie zobaczymy więcej w życiu twarzą w twarz. — Och, matko! nie mówcie takich rzeczy! — Niestety, dziewczyno; często to widziałam. Przy każdym rozstaniu myśl owa przychodzi mi do głowy. Kiedym była w twoich latach, nigdy tak nie myślałam. Nie, dość tego, przecie mamy żyć wiecznie! — Widzicie, matko, wolałabym wam raczej nie mówić o tym, wasz Korneliusz mi powie: „Przyszłaś dzielić się z nami, co, moja pani ?“ — tak mi kiedyś powiedział. Rzekłam mu, iż byłoby mi bardzo przykro... — Do licha z jego podłym językiem! Nie ma to znaczenia. Nie będzie o niczym wiedział. — Dowie się raczej wcześniej czy później. Tak czy owak nie chcę żadnych żałowanych dobrodziejstw od żadnej) rodziny; może, gdyby moje dziecko głodowało, Bóg jeden wie, do czego byłabym zdolna. Nie, matko, obdarzcie mnie jeno miłością — cenię ją więcej od srebra, a gdy nie wezmę szeląga z waszego domu, tego mi nie pozazdroszczą. — Jesteś niemądrą dziewczyną. Ja wzięłabym choćby po to, żeby mu na złość zrobić. — Nie uczynilibyście tego. Jesteśmy podobne do siebie jak krople wody. Katarzyna ustąpiła wreszcie dość chętnie, a przy rozstaniu pełno było uścisków i łez obu kobiet. Po odejściu babki dziecko długo płakało. Daremne były wszelkie wysiłki, by je uspokoić; zaczęła je wreszcie przewijać, podejrzewając, że szpilka mu przeszkadza, szukała pod koszulką małego i znalazła złotego dukata, który uwierał maleństwo w. kręgosłup. — Popatrz, Gerardzie — rzekła do bobasa. — Zdaje się, że babunia wrzuciła to raczej w ostatniej chwili. Zawinęła monetę w kawałek płótna i położyła na dnie szkatułki, pozwalając niemowlęciu zauważyć, że potrafi być czasem równie zdecydowana jak babcia. Katarzyna opowiedziała Eliaszowi o niemądrej dumie Małgorzaty i jakiego użyła fortelu. Eliasz orzekł, że Małgorzata miała rację. Katarzyna potrząsnęła z powątpiewaniem głową. Eliasz się zamyślił. Małgorzata miała pewne domowe kłopoty. Utrzymywać musiała jeszcze dwie osoby, a nie mogła teraz pracować tak ciężko jak dawniej. Dziecko, sprzątanie mieszkania i gotowanie wypełniały cały dzień. Miała trochę odłożonych pieniędzy i opowiadała dziecku, że ojciec wróci i pomoże im, zanim oszczędności się wyczerpią. Podtrzymywała ją ta nadzieja i tak przy ukochanym skarbie — maleńkim synu — spędziła parę szczęśliwych miesięcy. Czas płynął, Gerard nie wracał; co dziwniejsze, nie było żadnej od niego wiadomości. Zaczęła się znowu niepokoić i na przekór swej praktycznej naturze coraz częściej zamyślała się smutno; wzdychała w milczeniu. A gdy niepokój dręczył jej serce, pieniądze topniały. Pewnego dnia stanęła przed pustą spiżarnią i spojrzała na twarze starców oczekujących od niej pomocy. Serce jej wezbrało litością; zapytała syneczka, czy można pozwolić głodować dziadkowi i biednemu staremu Marcinowi, i wyjęła dukata Katarzyny. Gdy rozwijała go z płótna, uroniła łzę smutku, która upadła na złoto. Posłała Marcina, aby zmienił dukata. Zaraz po jego wyjściu odwiedził ją Francuz wraz. z pewnym handlarzem iluminowanymi rękopisami, który niegdyś ofiarował jej tak nędzną zapłatę. Cudzoziemiec powiedział, że jego monarchini poleciła mu zebrać arcydzieła zdobnictwa do jej modlitewnika. Małgorzata pokazała mu dwie swoje najlepsze prace, zachwycił się jedną z nich — kwiatami, malinami i pełzającymi robaczkami, które wycieniowała niegdyś Małgorzata van Eyck. Zaproponował jej niesłychanie wysoką cenę. — Nie żartuj z moich potrzeb, dobry cudzoziemcze — powiedziała zdumiona. — Troje mam do żywienia w domu, nikt ich nie nakarmi prócz mnie. Ciekawa arytmetyka. — Nie mam zamiaru szydzić, piękna pani. Księżna poleciła mi wyraźnie: „Szukaj najlepszych rzemieślników, nie życzę sobie targów; mają być zadowoleni ze mnie, a ja z nich“. Po chwili Małgorzata klęczała obsypując pocałunkami małego Gerarda w kołysce, pokazując mu wciąż na nowo cztery sztuki złota i opowiadając całe wydarzenie łamaną holenderszczyzną. — Jaka dobra jest księżna pani, prawda synku? Będziemy się za nią modlić, jagniątko moje, gdy tylko trochę podrośniemy. Marcin wrócił rozwścieczony. — Nie chcą mi zmienić. Pewnie myślą, żem ukradł. — Bardzo ci jestem wdzięczna — powiedziała szybko Małgorzata, prawie wyrwała monetę Marcinowi, zawinęła ją znowu i schowała na dawne miejsce. Zanim wydała niespodziewane zasoby, zabrała się znowu do prasowania i krochmalenia. W tym czasie Marcin zachorował i umarł po dziewięciu dniach. Prawie wszystkie pieniądze poszły na uczciwy pochówek. Odszedł, zostało puste miejsce przy kominku. Wolał jakoś ogień od słońca od czasu odejścia Wścibskiej Wiercipięty. Małgorzata nie pozwalała nikomu siadać na jego krześle. Gdy patrzała zbyt długo na opustoszałe miejsce, z pewnością nie obywało się to bez łez. Nie miał już kto odnosić bielizny do domów. Wychodząc z koszem, musiała zostawiać małego Gerarda pod opieką sąsiadki. Nie miała jednak odwagi powierzać takiego skarbu ludziom śmiertelnym, nie mogła znieść braku synka całymi godzinami. Zaczęła szukać chłopca do odnoszenia koszyka w sobotę i poniedziałek. Łukasz Peterson, młody chłopak o czerwonych, pyzatych policzkach, który wyglądał na lat piętnaście, lecz miał już osiemnaście, zgłosił się i zarumieniony, miętosząc czapkę w rękach, zapytał, czy mężczyzna nie mógłby się równie przydać jak i chłopak. Jeszcze nim przemówił, powiedziała do siebie: — Ten chłopiec świetnie się nada. Ale odpowiedziała chytrze: — Mężczyzna zażądałby może więcej, niż mogę zapłacić. — O nie — rzekł żarliwie Łukasz. — Jestem, pani Małgorzato, waszym sąsiadem i mogę bez trudu dopomóc. Mogę zanosić pani koszyk przed wyjściem do pracy lub wracając. W ogóle nie musicie mi płacić. Nie jesteśmy przecie obcy dla siebie. —Panie Łukaszu, znam co prawda waszą twarz, ale nie przypominam sobie, czyśmy kiedy zamienili choć słowo. — O tak, pani Małgorzato. Zapomnieliście? Nieśliście, pani, kiedyś dziecko i wiadro pełne wody i ja powiadam: „dajcie mi dziecko, to poniosę“. A wy na to: „Nie, lepiej dam wam wiadro, a dziecko sama zaniosę“. No i zaniosłem wiadro do domu, a wyście, pani, wzięli je ode mnie pod drzwiami i rzekliście: „Bardzo wam dziękuję, młody człowieku“, bardzo miłym głosem, nie tak jak na ulicy mówią do człowieka. — Pamiętam już, panie Łukaszu. Chyba nie mogłam być mniej uprzejma. — Jeżeli tak mi pani powie za każdym razem, gdy odniosę koszyk, mniejsza o to, jak będzie to często, a droga nie wyda się za daleka. — Nie, nie — rzekła Małgorzata zarumieniona lekko — nie chcę wykorzystywać waszej dobroci. Jesteście młody, panie Łukaszu, i dobry. Może dawać wam będę wieczerzę w sobotę wieczór, gdy przyniesiecie bieliznę, i śniadanie w poniedziałek; czy będziemy tak kwita? — Wedle waszej woli. Nie mówcie jeno, żem żądał dwóch posiłków za taką błahostkę... Niebiosa zsyłały zdrowie i siły biednej młodej niewieście, by wynagrodzić liczne nieszczęścia, a więc przy dorywczej pomocy pyzatego Łukasza dawała sobie nieźle radę w domu. Coraz dłuższe, a teraz nader niezrozumiałe milczenie Gerarda dręczyło ją co dzień dokuczliwiej. Najgorsza męczarnia ducha — niepewność — torturowała rozpalonym żelazem jej zbolałe serce — płakała często i gwałtownie, myśląc: „Wolałabym znać choćby najgorszą prawdę“. Pewnego dnia usłyszała ciężkie stąpanie na schodach. Zadrżała i zbladła. „Nie znam tych kroków. Czy to zła wiadomość?“ — pomyślała. W otwartych drzwiach stanął nieoczekiwany gość — przyszedł Eliasz poważny i życzliwy Małgorzata patrzała nań w milczeniu, z rosnącym niepokojem. — Szyper powrócił, dziewczyno — powiedział. — Tylko słowo — szepnęła Małgorzata. — Czy żyje? — Na pewno. Mam nadzieję. Nikt nie słyszał o jego śmierci. — Ktoś go musiał widzieć przeto żywego. — Nie, dziewczyno, od paru miesięcy żywego ani umarłego nie widział go nikt w Rzymie. Moja córka Kasia mówi, że musiał powędrować do jakiegoś innego miasta. Kazała mi powtórzyć ci to przypuszczenie. — Tak, to możebne — powiedziała ponuro Małgorzata. — Możebne. Biedne moje dziecko! Stary człowiek słabym głosem poprosił o posiłek, gdyż nie jadł nic po drodze. Biedna niewiasta, wzburzona, pożałowała go, zakrzątnęła się półprzytomnie; gotowała drżąc i nie bardzo wiedząc, co robi. Zanim odszedł, położył rękę na jej głowie i powiedział: — Żywy czy umarły, uważam cię za córkę. Czy mogę coś zrobić dla ciebie? Zastanów się teraz. — Tak, drogi ojcze. Módl się za niego. I za mnie! Eliasz westchnął, zszedł ciężkim, smutnym krokiem ze schodów. Słuchała na pół osłupiała oddalających się kroków, póki nie ucichły. Osunęła się z jękiem obok kołyski i przycisnęła małego Gerarda do piersi. — Och, mój biedny, osierocony chłopcze, o synu bez ojca! Rozdział LXXIX Niedługo później, gdy nieliczna już rodzina zasiadała do obiadu, do domu Eliasza w Tergou wpadł zakurzony w dalekiej drodze Łukasz Peterson. — Ludzie dobrzy, pani Katarzyna musi natychmiast udać się do Rotterdamu. — Ja jestem Katarzyna, młody człowieku. Kasiu, to od Małgorzaty. — Tak, pani, rzekła mi: „Łukaszu, dobry chłopcze, biegnij do Tergou, odszukaj sukiennika Eliasza i proś jego małżonkę Katarzynę, aby na miłość Boską przybyła do mnie do Rotterdamu“. Nie czekałem więc dnia. — Święci pańscy! Przyszedł tu do nas. Na pewno tak mu rzekła. Cóż mogło się stać? — tonęła w domysłach. — Może młody pan nam powie? — zaryzykowała nieśmiało Kasia. — Powiem — odparł Łukasz. —= Dziecko jej umiera. A ona tak za nim przepada. Katarzyna skoczyła: — Co się stało dziecku? — Nie wiem. Z każdym dniem bardziej marnieje i chudnie. Korneliusz i Sybrandt wymienili szybkie porozumiewawcze spojrzenia. Mieli szczęście, że Katarzyna nie dostrzegła satysfakcji w ich oczach. Patrzyła na męża. — Eliaszu! — krzyknęła w furii — jeśli teraz powiesz choć słowo przeciwko temu, pokłócimy się po tylu latach. — Kto ci się chce sprzeciwić, głupia niewiasto! Walcz ze swoim cieniem, ja tymczasem idę pożyczyć dla ciebie muła od Petersa. — Niech ci Bóg da zdrowie, mój dobry mężu! Niech ci da zdrowie! Nigdy mnie ni trochę nie zawiodłeś. Jedzcie obiad, kto może, a ja pójdę przygotować się do drogi. Zabrała Łukasza na wózek i wypytywała go całą drogę to surowo, to czule, tak że chłopak pod koniec zupełnie stracił głowę. Małgorzata czekała na nią w drzwiach, blada i poruszona, zarzuciła jej ręce na szyję, patrząc błagalnie w twarz matki. — Więc żyje, dzięki Bogu! — powiedziała Katarzyna, wypytawszy ją gorliwie. Spojrzała na gasnące dziecko, potem na biedną matkę o zapadniętych głęboko oczach. — Szczęście, żeś po mnie posłała — rzekła. — Dziecko otrute. — Otrute? Przez kogo? — Przez ciebie. Ty się gryziesz. — Doprawdy, matko; jakże mam się nie martwić? — Tylko mi tu nie opowiadaj, Małgorzato. Karmiąca matka nie ma prawa się martwić. Musi odwracać twarz od swych trosk i myśleć tylko o tym, że pociecha leży na jej kolanach. Nie wiesz, że dziecko usycha, gdy matka się trapi? Wszystko z twojego czytania i pisania. Są to próżne sztuki, dobre dla mężczyzn; jednak jeno przeszkadzają pożytecznej wiedzy niewieściej. Dziecko trzeba odłączyć od piersi. — Ach, wy okrutna kobieto! — zawołała gwałtownie Małgorzata. — Żałuję, że po was posłałam. Chcecie obrabować mnie z jedynej pociechy, którą mam na tym świecie? Gdy karmię mego Gerarda, zapominam, że jestem najnieszczęśliwszym stworzeniem pod słońcem. — Nie będziesz więcej karmiła — brzmiała odpowiedź — albo on przestanie być twą pociechą. — Matko! — szepnęła błagalnie Małgorzata. — Wiem, że to przykre — łagodniejąc odparła Katarzyna. — Ale zastanów się, czy nie przykrzej będzie patrzeć na to maleńkie liczko w trumience? — O Jezu! — Jak poradzisz sobie z dalszymi troskami, mając serce pełne, a łono puste? — Och matko, zgadzam się na wszystko. Uratujcie jeno chłopca. — A toś dobra dziewczyna. Zaufaj mi. Pomogę ci; i ja trzeźwiej widzę niż ty. Niestety, trzeba było jeszcze z jednej strony zgody, ze strony malca, który był bardziej niezłomny od matki. — Widzicie, on zbyt mnie kocha — mówiła Małgorzata, udając żal z powodu zachowania się malca. Ale Katarzyna umiała dać sobie radę z obojgiem. Przechodząc, zauważyła w niedalekim sąsiedztwie młodą, zdrową niewiastę, siedzącą z niemowlęciem przed domem. Podeszła, wyjaśniła jej, w czym rzeczy i zapytała, czy mogłaby karmić przez jakiś czas ginące dziecko, nim uda się przygotować małego do odłączenia od piersi. Niewiasta zgodziła się z uśmiechem, ułożyła w kołysce dziecko i weszła do domu Małgorzaty. Dygnęła, a Katarzyna oddała w jej ręce dziecko. Obejrzała je, ulitowała się i obiecała karmić tak jak własne. Małgorzata zdruzgotana tym zapewnieniem, spojrzała z wyrzutem na Katarzynę i wybuchnęła płaczem. Sąsiadka spojrzała na nią. — Co takiego? Nie mówiliście mi, niewiasto, że matka się nie zgadza. — Zgadza się, jeno głupia jest. Nie zważajcie na nią. Małgorzato, wstyd mi za ciebie. — Jesteście, matko, okrutna i bez serca! — szlochała Małgorzata. — Ci, co zabierają się do kierowania słabymi, muszą być twardzi. Wybacz, Małgorzato, ale twój chłopak jest moim wnukiem z krwi i kości, a tyś jeno synową. Zaledwie ucichły te szorstkie słowa, dodała: — Obca niewiasta obrabowuje własne dziecko, by ratować twoje, a ty masz jeno tyle rozumu, aby przy niej beczeć. Fe, wstyd mi za ciebie. — Nie, sąsiadko — odpowiedziała karmiąca matka. — Dzięki Bogu, starczy mi pokarmu dla mego dziecka i jej w dodatku. Nie krzyczcie na nią, proszę! Może to troski zatruły jej mleko. — I jej własne serce na dodatek... — odparła Katarzyna nieskłonna do wyrzutów sumienia. Małgorzata spojrzała jej prosto w twarz; matka spuściła oczy. — Wiem, że powinnam być wam bardzo wdzięczna — szlochała Małgorzata, ale odwróciła głowę i wtuliła ją w oparcie krzesła, aby nie oglądać nieznośnego widoku innej niewiasty karmiącej Gerarda, który nie odróżniał swej nowej matki od prawdziwej, wygnanej. Mamka odparła: — Doskonale was rozumiem, biedna niewiasto. I kłaniam się pięknie pani Katarzynie, pochodzimy bowiem z jednego miasta, choć o tym nie wiecie. — Jesteście z Tergou? Jak to dobrze! Nie mogę sobie jakoś przypomnieć waszej twarzy. — Nie znacie mnie, bośmy wraz z mężem bardzo skromnymi ludźmi. Ale całe miasto zna zacnego Eliasza i jego małżonkę, wszyscy was szanują. Jestem przeto na wasze zawołanie, pani, i waszej rodziny, niewiasto, i twojej, moja śliczna laleczko; w noc i we dnie. — To porządna kobieta dawnych obyczajów — powiedziała Katarzyna, gdy zamknęły się drzwi za sąsiadką. — Nienawidzę jej. Nienawidzę. Nienawidzę! — zawołała Małgorzata z pasją. Katarzyna roześmiała się. — Słusznie — rzekła — lepiej wszystko wykrzyczeć, niż dusić w sobie i przemyśliwać. To zresztą bardzo naturalne. Chodź, masz tu swoją pociechę. Weź dziecko i 'dalej mów o nienawiści, jeśli potrafisz — położyła jej synka na łonie. — Nie, nie — protestowała Małgorzata, odwracając na poły od dziecka głowę, jednak nie mogła za nic w świecie odwrócić głowy całkiem. — To już nie moje dziecko, to jej. Nie wiem, czemu je tu zostawiła. Bardzo ładnie z jej strony, że go nie zabrała do domu, nie ukołysała... och, och! och! och! och! och! och! och! Jedna w tym co prawda pociecha, jest żywy. Tyle mojego. Inna kobieta zabrała mi go. Jak ojca, tak i syna! och! och! och! och! och! Katarzyna żałowała synowej i pozwoliła jej płakać do woli. Od tego czasu, gdy potrzebowała pomocy, Joanna zabierała Gerarda na spacer, na świeże powietrze. Małgorzata się nie sprzeciwiała, nie zdradzała podejrzliwości, ale wracając, zawsze zastawali ją we łzach. Niedługo trwała ta milcząca umowa. Małgorzata również bardzo już pragnęła odłączyć małego Gerarda. Po odstawieniu od piersi dziecko odzyskało zdrowie i siły. Wówczas zaraz przyszedł nowy z nim kłopot — chłopiec zaczął ząbkować. I tu doświadczenie Katarzyny okazało się bezcenne. Małgorzata, pogrążona wciąż w trosce i niepokoju o ojca, odnajdywała chwilę radości, oglądając wyrzynające się maleńkie ząbki syna. — Ząbki, matko, to nie ząbki, lecz najładniejsze perełki. Każda z tych pereł, wyłaniająca się z różowego dziąsła, zdawała się jej największym cudem natury. Jej towarzyszka podzielała te złudzenia. Gdybyśmy im rzekli, że pole wschodzącego zboża jest równie cudowne, Małgorzata spojrzałaby jak gazela oczami pełnymi wyrzutu, a Katarzyna wyrzuciłaby nas za drzwi. Zjawienie się każdej nowej perełki witano okrzykiem triumfu, a obie obserwatoria uważały się za równie szczęśliwe. Katarzyna lubiła poplotkować z Joanną i dowiedziała się, że sąsiadka była żoną Joriana Ketla, parobka, który służył u Ghysbrechta van Swieten, ale utracił łaskę burmistrza i wrócił do rodzinnego miasta, do Rotterdamu. Tu przyjaciele znaleźli mu miejsce kościelnego w parafii i żył wcale przyzwoicie, dorabiając ciesiołką. Katarzyna w zamian opowiedziała Joannie, czyje karmi dziecko, oraz wszystko o Małgorzacie i Gerardzie, o strasznym niepokoju, w jakim pogrążyło je jego milczenie. — Tak — rzekła Joanna — świat jest pełen trosk. Pewnego dnia zwróciła się do Katarzyny: — Wydaje mi się, że mój mąż wie coś o waszym Gerardzie, więcej niż inni tutaj, ale stał się bardziej w sobie zamknięty jak nigdy dotychczas. Wstąpcie kiedyś zaraz po zachodzie słońca i spróbujcie z nim pogadać. Jeno na miłość Boską nie wspominajcie, żem wam coś powiedziała. Jedyny raz podniósł na mnie rękę właśnie za paplanie o jego sprawach; nie mam ochoty na drugie lanie. Piękne dzięki! Wyszłam za mąż dla uciechy i wygody, a nie, by mi skórę łoił. Katarzyna wstąpiła więc do ich domu. Jorian dość chętnie opowiedział, jak pomógł jej synowi i być może ocalił mu życie. Nie było w tym niczego nowego dla Katarzyny; gdy jednak zaczęła go wypytywać, dlaczego jej utracony chłopiec nie wraca ani nie pisze, rzucił ponure spojrzenie na żonę, która jednak patrzała mu w oczy ze spokojem, obojętną absolutną szczerością i nieświadomością rzeczy. Odpowiedzi Joriana były coraz krótsze i mniej uprzejme. — Czemuż to ja mam wiedzieć więcej od innych? — rzekł i potem dodał po pauzie: — Myślicie, że burmistrz takich jak ja przypuszcza do swoich sekretów? — O, to znaczy burmistrz wie coś o tym? — zapytała ostro Katarzyna. — Być może. Któż inny? — Zapytam go. — Też bym tak zrobił. — Powiedzieć mu, że od was wiem? — Bardzo słusznie, moja pani. Zróbcie z niego mojego wroga. Tak to zawsze bywa z biedakiem, gdy jeno zada się z kobietami i szepnie im choć słowo. Jorian od tej chwili zamilkł, nastroszył się jak jeż, równie nieprzenikniony i prawie tak samo kolczasty. Jego zachowanie wprowadziło obie biedne kobiety w stan niepokoju, irytacji, podniecenia i ciekawości. Ghysbrecht był z niewiadomego powodu śmiertelnym wrogiem Gerarda; przeszkodził małżeństwu, uwięził chłopaka, ścigał. Tu oto były sługa burmistrza, który w chwili szczerości zdradził, że nieprzyjaciel miał klucz do sekretu, znał przyczynę milczenia Gerarda. Po przeanalizowaniu każdego słowa i spojrzeń Joriana sprawa okryta była dalej mrokiem i tajemnicą. Katarzyna doradziła przeto Małgorzacie, aby poszła do niego sama. — Jesteś młoda i ładna. Może więcej z niego wydobędziesz niż ja. Przypuszczenie było rozsądne. Małgorzata z dzieckiem na ręku zapukała nieśmiało do drzwi Joriana tuż przed zachodem słońca. — Wejść — usłyszała silny głos. Gdy weszła do izby, Jorian siedział przy kominku. Na jej widok zerwał się, odchrząknął i wybiegł z domu. — Czy to z mego powodu, sąsiadko? — zapytała poczerwieniawszy Małgorzata. — Musicie mu przebaczyć — odpowiedziała Joanna raczej chłodno. — Warn to przypisuje, że nie stał się bogatym człowiekiem. Chodzi o jakiś pergamin. Jeden brakował i on nic nie dostał od burmistrza dla braku tego jednego kawałka. — Niestety! Gerard go zabrał. — Możliwe. Ale mąż powiada, że nie powinniście mu byli pozwolić, że obiecaliście tego dopilnować. Muszę rzec prawdę, że pojmuję jego gniew. Ciężko biedakom być tak blisko fortuny i stracić ją za przyczyną tych, którym się przysłużyli. Opowiedziałam mu co prawda inną historyjkę: ludzie, którzy nie mają zmartwień jak ja i ty, nie powinni być zbyt twardzi dla tych, co żyją w zgryzocie, a ona ma jej dość. Idziecie już? Czemu tak się spieszycie, moja pani ? — Nie chcę wypędzać poczciwego człeka z własnego domu. — Pozwólcie mi ucałować dzieciaka. To biedne niewiniątko na pewno nic nie zawiniło. Po tej okrutnej odprawie Małgorzata powzięła decyzję, o której nie wspomniała nawet Katarzynie. Po sześciu tygodniach zacna niewiasta wróciła do domu męża. Niedługo później, w dzień urodzin dziecka, Małgorzata nie pracowała, ubrała się odświętnie, wzięła chłopca na rękę, poszła do kościoła, długo i gorąco modliła się o powrót Gerarda. Tego samego dnia o tej samej godzinie ojciec Klemens odprawiał mszę i modlił się za duszę zmarłej Małgorzaty w klasztornym kościele w Bazylei. Rozdział LXXX Któryś łajdaczyna, zdaje się Sybrandt, powiedział: „Kłamstwo to nie cios toporem“. To prawda: Możemy bowiem w pewnym stopniu przewidzieć konsekwencje uderzenia każdą bronią, a kłamstwo nie zna granic. Z natury swej wykracza poza ludzkie rachuby. Zdarza się na świecie, że kłamstwo zabija jednego człowieka, a czasem rujnuje dwie lub trzy egzystencje. I w naszej opowieści jakże straszne konsekwencje miało jedno bezlitosne szachrajstwo. Kłamcy jednakże niewiele zyskali. Bracia, którzy wpadli na pomysł, aby się pozbyć jednego spadkobiercy, ujrzeli, jak mały Gerard zajął miejsce brata w sercu ich matki. Co więcej, pewnego dnia Eliasz otwarcie oświadczył, że wobec zaginięcia Gerarda i prawdopodobnej jego śmierci umieścił w swej ostatniej woli małego Gerarda oraz Małgorzatę, wdowę po swym biednym synu. Spojrzenie, które wymieniły te dwie parszywe owce słysząc ojcowskie słowa, powinno być ostrzeżeniem dla zdrajców. Korneliusz o mało nie powiedział, że Gerard najprawdopodobniej żyje. Dostrzegł jednak skierowany ku sobie wzrok matki i powstrzymał się w ostatniej chwili. Ghysbrecht van Swieten, partner kłamliwej spółki, zbliżał się do kresu żyda. Czul, że zbliża się czas, gdy bogactwo opuści jego ciało, a podle uczynki przylgną do jego duszy. Zbyt inteligentny, by oszukiwać siebie, zawsze w mniejszym lub większym stopniu odczuwał wyrzuty sumienia. Przejmując list Gerarda do Małgorzaty, zastanawiał się: „Nie mogę oddać ziemi ani pieniędzy“ — mówił mu olbrzym zwany Skąpstwem. „Nie sprawię jej niepotrzebnego bólu“ — szeptało skarlałe Sumienie. Tak więc podważył wpierw dyskretnie pieczęcie i stwierdziwszy, że nie było ani słowa o dokumencie, własnoręcznie zaniósł jej list, poczytując to sobie za poważną zasługę; jest to rekompensata częsta, gdy sam oskarżyciel jest zarazem sędzią. Przyjście na świat dziecka Małgorzaty zdumiało go, zaskoczyło i postawiło zdradziecki czyn w nowym świetle. Jeżeli list poskutkował, zhańbił nim córkę przyjaciela, wnuczkę druha, którego ziemię także jej zrabował. Te myśli dręczyły go u schyłku życia, gdy ciało traci siły, a ożywa pamięć o starych przyjaciołach, napełniając ponurymi majakami. Ale bał się wyspowiadać. Proboszcz był uczciwym człowiekiem i na pewno kazałby mu zwrócić to, co zabrał. Skąpstwo miało w nim dawno głębokie korzenie, skrucha była ledwie sentymentem. Tak tedy stały sprawy, gdy pewnego dnia, wracając z ratusza do domu, zastał w przedsionku czekającą nań kobietę z dzieckiem na ręku. Twarz jej była zasłonięta, sądził tedy, że ma powody do wstydu, i odezwa! się do niej wyniośle i urzędowo. Kobieta podniosła woal i spojrzała mu w twarz. Była to Małgorzata Brandt. Jej nagle przybycie i sposób, w jaki ukazała twarz, tak bardzo zaskoczyły starca, że nie zdołał ukryć pomieszania. — Gdzie mój Gerard?— krzyknęła, a pierś jej falowała mocnym oddechem. — Czy żyje? — O ile wiem... — wymamrotał Ghysbrecht. — Mam nadzieję ze względu na was... Proszę wejść do izby. Tu służba słucha. — Ani kroku — powiedziała Małgorzata, chwyciła go za ramię i zatrzymała z całą siłą podnieconej kobiety. — Znacie tajemnicę, która łamie mi serce. Czemu Gerard nie wraca ani nie pisze ni słowa przez tyle miesięcy? Odpowiadajcie, nie kłopoczcie się o służbę, albo usłyszy mnie całe miasto.. Moje nieszczęście jest zbyt wielkie, aby stroić sobie żarty. Na próżno utrzymywał, że niczego nie wie o Gerardzie. Odparła, że ci, co ją tu przysłali, mówią co innego. — Wiecie, czemu nie wraca ani nie pisze — rzekła stanowczo. Ghysbrecht był coraz bledszy, opanował się wreszcie i powiedział z godnością: — Uwierzyliście zatem tym dwu łajdakom oskarżającym takiego znacznego człowieka jak ja? — Jakim dwu łajdakom? — podchwyciła żywo. — Nie powiedzieli — szepnął. — Jestem biednym starym człowiekiem, pamięć mnie zawodzi. A wy nachodzicie mnie i mieszacie mi w głowie. Sam nie wiem, co mówię. — Tak, panie, pamięć was zawodzi, inaczej nie moglibyście być mi wrogiem. Gdy nikt inny nie chciał was znać, mój ojciec niósł ratunek w nieszczęściu i zawsze był waszym przyjacielem. Mój dziad Floris pomógł, gdy byliście młodzi i ubodzy, i miłował was od dziecka. Widzieliście trzy pokolenia naszej rodziny, oto czwarte: wnuk waszego starego przyjaciela Piotra i prawnuk starego przyjaciela Florisa. Popatrzcie na to niewinne liczko i pomyślcie o zmarłych. — Torturujesz mnie, niewiasto — szepnął Ghysbrecht i opadł na ławę. Małgorzata czuła swą przewagę, uklękła przed starcem i położyła mu chłopca na kolanach. — To dziecko bez ojca jest synem biednej Małgorzaty Brandt, która nigdy nie zrobiła wam nic złego i pochodzi z rodziny waszych przyjaciół. Od widoku tego liczka serce zmięknie bardziej niż od moich słów. Święci pańscy! Cóż nieszczęsna, zrozpaczona dziewczyna i jej maleństwo mogli zrobić złego, by zatrzeć w waszej pamięci wszystkie wspomnienia młodości, gdy byliście dzieckiem niewinnym jako i ono, które patrzy teraz w oczy i błaga cię, panie, byś oddał mu ojca? Unosiła w ramionach uśmiechnięte dziecko coraz wyżej i wyżej przed oczy starego człowieka. Rzucił dzikie i rozpaczliwe spojrzenie na dziecko, potem na klęczącą matkę, a wreszcie krzyknął: — Precz, żmije! Zraniona dusza przywróciła staremu ciału na chwilę siły, ruszył gwałtownie przed siebie, załamując dłonie i szarpiąc siwe włosy. — Zapomnieć dni młodości? Wszystko inne raczej mógłbym zapomnieć. O niewiasto, niewiasto, śpiąc czy czuwając widzę tylko twarze umarłych, słyszę głosy umarłych, sam umrę niedługo. Co się stało, nie odstanie. Jestem w piekle, w piekle... Po gwałtownym wybuchu nastąpiło załamanie. Zachwiał się i upadłby, gdyby nie pomoc Małgorzaty. Podtrzymując go, jak mogła, wolnym ramieniem, wołała ratunku. Nadbiegło dwoje ze służby i zabrali go prawie omdlałego. Małgorzata ujrzała jeszcze twarz starca pokrytą siwym zarostem, bladą i bezsilną. Białe włosy zwisały przez ramię sługi. — Boże, przebacz mi — szepnęła. — Obawiam się, żem zabiła biednego starego człowieka. Zawiodła więc i ta próba odkrycia dręczącej tajemnicy, ciemność stała się głębsza niż przedtem. Gdy potem zaczęła rozważać spokojnie każde słowo, potwierdziło się jej podejrzenie, że Ghysbrecht coś wie o Gerardzie. Cóż to za dwaj łajdacy, o których myśli, że spełnili dobry uczynek i powiedzieli mi prawdę? O mój Gerardzie, moje biedne opuszczone maleństwo, w gęstej błądzimy mgle. Odwiedziny w Tergou kosztowały ją więcej niż to, na co mogła sobie pozwolić; zawiódł klient nie zapłaciwszy należności. Znowu musiała odwinąć dukata Katarzyny. Choć to nieprawdopodobne, kiedy zeszła na dół, znalazła na stole garść srebra i skrawek pergaminu z napisem: Dla żony Gerarda. Chwyciła zdumiona list, krzyknęła z radości. — Żyje! Posyła mi to przez jakiegoś życzliwego człowieka. Całowała wciąż na nowo tych parę słów, wsunęła je uszczęśliwiona za stanik. Czas płynął. Od Gerarda nie było znów wieści. Od tego czasu co dwa miesiące niewielka kwota w srebrze trafiała do domu Małgorzaty. Czasem znajdowała garść monet na stole. Raz sakiewka wpadła przez okno do alkowy. Kiedyś znalazła ją na dnie koszyka u Łukasza, który wstąpił na chwilę do szynku, aby zamienić parę słów z przyjacielem. Nie zdołała wyśledzić ofiarodawcy. Katarzyna zaprzeczyła. Małgorzata van Eyck przysięgła, że nie ma z rym nic wspólnego. Tak samo Eliasz. A Małgorzata, otrzymując przesyłkę, za każdym razem mówiła do małego Gerarda: „O moje biedne, opuszczone dziecko, w gęstej błądzimy mgle“. Połowę tej skromnej, lecz bardzo przydatnej kwoty obracała na odzienie małego Gerarda, ubierając go właściwie ponad stan. — Jeżeli to są pieniądze od Gerarda, zobaczy swego chłopca wystrojonego. Wszystkie matki z tej samej ulicy sarkały nieco, zwłaszcza te, których smyki świeciły dziurami na łokciach. Mijały miesiące, męka serdeczna przekształciła się w tępą śmiertelną rozpacz. Wróciła poprzednia myśl: — Gerard nie żyje. Nigdy już nie ujrzę ojca swego chłopca ani kontraktu ślubnego. Ostatnie zmartwienie, złagodzone nieco uznaniem zaręczyn przez Eliasza i Katarzynę, ożyto z całą siłą znowu: inni ludzie nie potraktują tej sprawy tak pobłażliwie. Coraz częściej płakała nad nielegalnym pochodzeniem synka. — Czy nie dość, żeśmy opuszczeni? Musimy znosić jeszcze hańbę? Och, lepiej nam było się nie rodzić. Stan zdrowia Piotra Brandta uległ zmianie. Nieprzytomny od dwu prawie lat, miewał teraz chwile przejaśnień, rozmawiał z Małgorzatą o Gerardzie, potem znowu zaczynał majaczyć. Pewnego dnia Małgorzata, wróciwszy do domu po parogodzinnej nieobecności, zastała ojca tak rozmawiającego z Katarzyną, jak to już nie zdarzyło się od dnia paralitycznego ataku. — Ach, dziewczyno, czemu cię w domu nie było? — zawołała Katarzyna. — Ale i tak powiedziałam mu wszystko i razem płakaliśmy nad twymi troskami. Małgorzata milczała, spoglądając na nich z radością. Piotr uśmiechnął się do córki i rzekł: — Podejdź, chcę cię pobłogosławić. Klękła u jego stóp, a on wielce wymownie ją pobłogosławił. Powiedział, że była przez całe życie najbardziej kochającą, oddaną i posłuszną córką, jaką kiedykolwiek zesłały Niebiosa biednemu wdowcowi. „Oby twój syn był ci taką samą pociechą, jaką ty byłaś dla mnie!“ Potem zdrzemnął się. Kobiety szeptały między sobą; Katarzyna opowiadała: — Cały czas właśnie rozmawialiśmy o Gerardzie. Myśli o nim bez przerwy. Sądziłyśmy, że był całkiem nieprzytomny, a biedak zapewne często rozumiał nasze rozmowy. Małgorzato, to bardzo mądry człowiek, myślał o wielu rzeczach... „Może jest uwięziony — powiada — albo go siłą zaciągnęli pod sztandary jakiego króla, może go wysłali do Konstantynopola, by tam kopiował księgi, może zresztą został księdzem; miał do tego skłonności“. — Ach, matko— szepnęła Małgorzata—ma złudzenia tak jak my. Jeszcze nie dokończyła zdania, gdy wydarzyło się coś dziwnego. Odezwał się donośny głos: — Widzę go. Widzę go. Starzec szeroko rozwartymi oczami wydawał się patrzeć poprzez ściany domu. — W łodzi — na wielkiej rzece — tędy płynie, tędy. Wielce zmieniony; ale go poznałem. Odszedł! odszedł! Ciemność. Opadł wyczerpany na łóżko i zapytał słabym głosem, gdzie Małgorzata. — Przy tobie, drogi ojcze. O matko, matko, co to znaczy? — Nie widzę cię, a przed chwilą widziałem daleki świat. Tak, jam gotów. Czy to twoja ręka? Błogosławię cię, dziecko moje, błogosławię! Nie płacz! Drzewo dojrzało. Stary lekarz słusznie oceniał oznaki. Te spokojne słowa były ostatnimi w jego życiu. Za chwilę opuścił głowę i łagodnie, cicho odszedł z tego świata jak dziecko, które kładzie się na spoczynek. Pochodnia zapłonęła raz jeszcze, nim zgasła. Rozdział LXXXI Ta, która opłakiwała biednego starego Marcina, nie potrafiła obecnie znieść nowego ciosu ze stoicyzmem należnym wobec śmierci starych ludzi. Na próżno Katarzyna próbowała pocieszać, wygłaszając znane prawdy; na próżno przypominała, że było to dla chorego szczęśliwe wyzwolenie; że sam przecie rzekł, że drzewo dojrzało. Najbardziej nieudany był argument, że oto ubyła jedna osoba do karmienia, że ma teraz tylko ich dwoje na utrzymaniu. — Takie kłopoty są mymi jedynymi radościami — powiedziała Małgorzata. — Wypełniają zrozpaczone serce, które teraz wydaje mi się nie tylko zdruzgotane, ale i puste. O puste krzesło! Nie mogę patrzeć na ciebie! Biedny staruszek, jakżebym mogła mniej go już kochać, siadywałam przecie tu, patrzyłam na niego i myślałam, gdyby nie ja, umarłbyś z głodu. Taki mądry, taki uczony wpierw, stał się teraz bezbronny jak słodkie dzieciątko i kochałam go, jakby naprawdę był mi drugim dzieckiem, a nie ojcem. O, puste krzesło! puste krzesło! biada mi, biada! Nie mogła wstrzymać pełnych pietyzmu łez. Katarzyna zostawiła ją w spokoju i spuściła głowę. Pewnego dnia wyznała: — Pocieszałam cię wedle rozumu, nie zaś wedle serca i słusznieś sobie nic z tego nie robiła. Na twoim miejscu opłakiwałabym starego ojca tak samo jak ty. Małgorzata ucałowała ją i ten odruch szczerej sympatii dopomógł trochę, choć banalne słowa współczucia nie potrafiły jej pocieszyć. Katarzyna wzruszyła się i rzekła: — Moja biedna dzieweczko, nie jesteś stworzona do samotnego życia. Uważam cię już za córkę. Nie marnuj młodości dla mego syna Gerarda. Albo nie żyje, albo cię zdradził. Serce mi się kraje, gdy o tym mówię, ale nie sposób się łudzić. Ojciec umarł, ja nie mogę być przy tobie tu stale. Masz uczciwego chłopca, który kocha cię już tyle czasu. Pojęłabym go i pocieszyłabym się. Niebo zesłało nam chłopców na udręczenie, ale i na pociechę; kobieta nic bez nich nie znaczy. Widząc pomieszanie i zdumienie Małgorzaty, zapytała: — Chyba nie jesteś tak ślepa, aby tego nie widzieć? — Czego? Kogo? — Kogóż, jeśli nie Łukasza Petersona. — Jak to, naszego Łukasza? Chłopca, który nosi mój koszyk? — No, nie tylko. Ma ponad dziewiętnaście lat, jest dobrym, zdolnym chłopakiem: przepytałam już ludzi o niego; wszyscy powiadają, że to zdolny rzemieślnik, wódki nie pije, a tu w Rotterdamie ciągną jak gąbki.. Małgorzata uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu dni. — Łukasz wielce lubi kruche puddingi — powiedziała — a ja przyrządzam mu je wedle gustu. Dlatego tu przychodzi się zalecać. Nagle poczerwieniała: — Gdybym pomyślała, że przychodzi tu dla żony twego syna, którą jestem, czy też być powinnam, wnet wyrzuciłabym go za drzwi. — Nie, nie, na litość Boską, nie rób mu przeze mnie krzywdy. Biedny chłopiec! Serce nie sługa, dziewczyno. Wyciągnęłam z niego ten sekret już prawie rok temu. — O matko, i wpuściłaś go tu? — Tak, myślałam bowiem o tobie. Powiedziałam do siebie: jeżeli jest tak głupi, żeby bez żadnej nagrody być jej niewolnikiem, tym lepiej. Samotna kobieta zginie bez mężczyzny, który powinien załatwiać jej drobne sprawy. Ale teraz zmieniłam zdanie, uważam, że najlepiej byłoby, gdybyś poszła za niego za mąż. — Zatem rodzona matka jest przeciw swemu synowi i chce mnie wydać za pierwszego chętnego. Ach, Gerardzie, tylko na mnie możesz liczyć. Nie uwierzę, żeś umarły dopóki nie ujrzę twego grobu, nie uwierzę, żeś zdradził, póki nie zobaczę cię z kochanką przy boku. Niemądry chłopak, już nigdy nie będę dla niego miła. Łukasz Peterson, zniszczony przez protekcję Wścibskiej Wiercipięty, został chłodno przyjęty w domu, w którym dotąd zaznał tylko uprzejmości i dobroci. I gdy spostrzegł, że gospodyni prawie się doń nie odzywa, jeżeli zaś musi odpowiedzieć, to szorstko i niegrzecznie — wielki, łagodny chłopak zaczął się skarżyć i wreszcie wprost zapytał Małgorzatę, czy ją czymś obraził. — Niczym. To ja jestem winna. Jestem w złym humorze. Jeśli pragniecie mej rady, to lepiej trzymajcie się z dala. — To przeze mnie, Łukaszu — rzekła Wścibska Wiercipięta. — Przez was, pani Katarzyno? A cóż wam uczyniłem, żeście ją przeciw mnie zbuntowali? — Nic; chciałam jak najlepiej. Powiedziałam, że patrzycie ku niej przez małżeńską obrączkę. Ale nie chce o tym słyszeć. — Nie trzeba było tego mówić. Wie przecie, że się do niej zalecam od dwunastu miesięcy. — Nie wiem — rzekła Małgorzata. — Gdybym wiedziała, kazałabym wam zamknąć drzwi od strony ulicy. — Jakżeż? Przychodzę tu przecie w każdy sobotni wieczór. Rotterdamskie chłopaki tak się zalecają. Kiedy jadamy wieczerzę z dziewczyną co sobota, to znaczy, że mamy poważne zamiary. — Takie to ma znaczenie w Rotterdamie? Zatem następnym razem przyjdziecie w czwartek lub w piątek. A ja myślałam, że przychodzicie na pudding, mój chłopcze. — Wasz pudding również bardzo lubię. Robicie go lepiej od mojej mamy. Ale was lubię znacznie bardziej od puddingu — powiedział czule. — Widzicie mnie już ostatni raz w życiu. Jak śmiecie przemawiać w ten sposób do żony innego, i to kiedy on jest daleko? — zakończyła, dodając uprzejmie, lecz stanowczo. — Nie musicie się więcej trudzić, Łukaszu. Mogę już sama odnosić swój koszyk. — Bardzo dobrze — rzekł Łukasz, posiedział chwilę w milczeniu, wstał i rzekł ze smutkiem do Katarzyny: — Zdaje się, pani, żem dostał kosza — i odszedł. Następnej soboty Katarzyna spotkała go na progu, gdzie siedział zapłakany. Powiedział, że przyzwyczaił się tu przychodzić i że nie może sobie znaleźć miejsca gdzie indziej. Weszła do domu i zawiadomiła Małgorzatę, która westchnęła: — Biedny Łukasz, mógłby tu przychodzić, żeby jeno znał swe miejsce i traktował mnie jak kobietę zamężną. Łukasz zawahał się, usłyszawszy tę odpowiedź. — Głupstwa — rzekła Katarzyna. — Obietnice na wodzie pisane. Możesz przyrzec świat cały, lepsze to niż głupie siedzenie na progu, gdy jedno słowo pozwoli ci wejść do środka. Teraz ją gniewasz, ale przyjdzie pora, jeżeli biedny Gerard nie wróci do domu i nie zabierze, że będziesz miał ją na pewno — w swoim czasie. Samotna niewiasta zawsze się w końcu zmęczy, głupi chłopaku. Rozdział LXXXII Klasztor Brat Klemens nauczał i głosił kazania w Bazylei ponad dwanaście miesięcy. Pewnego dnia stanął przed nim Hieronim, zakurzony, z lśniącymi triumfalnie oczami. — Chwała Panu Bogu, bracie Klemensie. Możesz już wraz ze mną udać się do Anglii. — Jestem gotów, bracie Hieronimie. Oczekuję cię od. kilku miesięcy. W czasie wolnym od nauczania i modlitwy posiadłem nieco dokładniej język angielski. — Dobrze, żeś o tym pomyślał— rzekł Hieronim i opowiedział następnie, że odłożył wyjazd do czasu otrzymania nadzwyczajnych uprawnień. Papież właśnie zezwolił na zbiórkę funduszów na Kościół i spowiadanie we wszystkich klasztorach na terenie całej Anglii. —Tak więc przepasz biodra i ruszajmy do walki przeciw franciszkanom i dla dobra Kościoła, matki naszej. Obaj zakonnicy dążyli w dół Renu, głosząc kazania. Wędrowali tak w stronę Anglii. W większych osadach kazali obydwaj. W mniejszych każdy szedł na inny brzeg rzeki i następnie spotykali się w umówionych miejscach. Obaj byli wybitnymi mówcami, lecz każdy w innym rodzaju. Pełen godności Hieronim wywierał duże wrażenie, był jednak nieco dogmatyczny w sprawach religii i trochę monotonny w wyborze tematów w porównaniu z Klemensem, choć po prawdzie nie w porównaniu z większością kaznodziejów. Kazania Klemensa odznaczały się różnorodnością, a często mówił potocznym językiem. Zwykle łagodne i ujmujące subtelnością chwytały za serce i przemawiały do rozumu. Czasem jednak równolegle z tematem pięły się w górę myśli kaznodziei; wtedy Klemens wzlatywał o tyle wyżej ponad brata Hieronima, o ile niżej zwykł znajdować się na początku. Zaiste, w tych szlachetnych porywach podobny był natchnionym prorokom lub pogańskim oratorom: vehemens ut procella, excitatus ut torrms, incensus ut fulmen— tonabat, fulgurabat et rapidis eloquentiae fluctibus, cuncta proluebat et proturbabat. Mógłbym zacytować liczne przykłady, ale nie zrobię tego z pięciu przyczyn: raz, że trudna to sprawa, dwa — mało czasu, trzy — uczyniłem to już poprzednio; zdolni naśladowcy zrobili to lepiej przede mną; i wreszcie — podobieństwo jest zaletą ziaren grochu, w książce natomiast staje się wadą. Żeby jednak nie zlekceważyć całkowicie zagadnienia, wspomnę, że Klemens starał się skrycie poznać sprawy bieżące i najczęściej spotykany grzech w każdym mieście, w którym miał wygłosić kazanie. Ale nieugięty Hieronim gardził dostosowywaniem sposobu przemawiania do występków ludzkich. W pewnym dużym mieście parę mil od Renu stawali kolejno na tej samej ambonie. Hieronim gromił próżność w stroju, gdyż był to jego ulubiony temat. Elokwentny, umiejący patrzeć satyrycznie, podobał się słuchaczom; przyjmowali go życzliwie, albowiem niewielu oddawało się temu grzechowi. Klemens walczył z pijaństwem. Był to najpospolitszy grzech w tamtych okolicach, omijany przez kaznodziejów. Księża również nie stronili od kielicha, a ludowe przesądy otaczały pijaków pobłażaniem. Klemens bezlitośnie miażdżył groźny nałóg, uderzając argumentami z Pisma Świętego i doświadczeniami z życia świeckiego. Grzech ów był ojcem wielu innych zbrodni: złodziejstwa i zabójstwa. Wypominał ojcobójstwo popełnione niedawno w tym mieście po pijanemu przez uczciwego człowieka oraz straszne zdarzenie w sąsiednim miasteczku, w którym banda opojów upiekła żywcem jednego z kamratów. „Wasz ostatni książę—mówił — zmarł, jak mówią, od apopleksji, ale sami doskonale wiecie, że zapił się na śmierć, że jeden z waszych rajców zginął marnie miesiąc temu, gdyż pijany jak bela utonął w kałuży. Wasze potomstwo chodzi obdarte, abyście mogli napełniać brzuchy trucizną, która czyni was gorszymi od zwierząt, głupszymi niż cielęta, równie dzikimi jak odyńce, spycha wasze rodziny na dno nędzy, zaś dusze wasze na dno piekieł. Powiadam wam, całe to miasto, tak, nawet cały naród stoczyłby się na dno, gdyby zaczęły pić także wasze niewiasty. A jak długo pozostaną trzeźwe i wbrew naturze potrafią oprzeć się przykładowi swych małżonków i ojców? Występek nie lubi osamotnienia. Poprawcie się lub ujrzycie wasze niewiasty poniżone jako i wy. W Bohemii piją już wraz z mężczyznami. Jak wygląda pijana niewiasta? Chcecie zobaczyć pijane małżonki i matki?“ Krzyki grozy zagłuszyły mówcę, ponieważ w średniowieczu ludzie nie umieli milczeć w czasie wzruszającego kazania. „Ten dzień jest bliski — krzyczał zakonnik. — Szaleńcy! Sądzicie, że Pan Bóg, który jest czystością, nie oburza się bardziej widząc mężczyznę, swe najszlachetniejsze dzieło, przemienionego w pijaną bestię, niż wy grzeszni i nierozumni oburzacie się na widok niewiasty, nie lepszej po pijanemu ani nie gorszej od was samych?“ Zakończył dwoma obrazami: opisał dom i rodzinę pijaka oraz człowieka trzeźwego, a oba te malowidła były tak dramatyczne i prawdziwe we wszystkich szczegółach, że niewiasty wołały: „Ach, ach“, a także: „To dopiero szczera prawda“. Kazanie prawie spowodowało tumult. Słuchacze zbierali się grupami, mężczyźni nie kryli oburzenia, kobiety schlebiały mężom i otwarcie stawały po ich stronie przeciw kaznodziei. Żonaty mężczyzna ma prawo do kieliszka, ciężko pracuje na całą rodzinę, ma prawo do rozrywki. Nie zmieniłyby swych mężów na maminsynków. Fałszywe stworzenia! Tego samego wieczora grupa mężczyzn przychwyciła prawie setkę żon, które napełniały worek brata Klemensa najlepszymi smakołykami i chętnie dałyby gwiazdkę z nieba, całując brzeg habitu, błogosławiąc go za to, że chciał „poprawić ich głupców“. Hieronim uznał kazanie za zbyt ziemskie. — Pijaństwo nie jest herezją, Klemensie, żeby mogło stanowić wyłączny temat całego kazania. W czasie całej drogi spostrzegł ze zdziwieniem, że kazania Klemensa skuteczniej docierają do słuchaczy od jego własnych: zmuszały ich do słuchania, myślenia, płaczu, czasami nawet do poprawy. Potrafi się do nich zniżyć — pomyślał Hieronim. — Umie także czasem wznieść się dość wysoko. Na ogół trochę to jednak niepokoiło brata Hieronima, który w duszy mniemał, że przewyższa swego bardziej wrażliwego brata. Po dwustu milach drogi Klemens zaczął go nie tylko niepokoić, ale przestał mu się podobać. Próbował zdławić to tyleż niegodne co małostkowe uczucie. Dusze różnią się od siebie jak zamki, a kaznodzieje muszą być różni jak klucze, inaczej Kościół nie mógłby tak wielu serc otworzyć dla Boga. Ten nowicjusz znajdzie klucze do dusz ludzi Północy, sam bowiem z Północy pochodzi. I tak z wolna dotarli w dół Renu, czasami płynąc kilka mil rzeką, najczęściej jednak wędrując brzegiem, nauczając i głosząc kazania, spowiadając grzeszników w miastach i wioskach. Tak oto dotarli do Düsseldorfu. Stanęli na niewielkim molo, gdzie Gerard i Dionizy niegdyś wynajmowali łódź, by płynąć w górę Renu. Mnisi tu właśnie wylądowali. Te same ulice, gospoda „Pod Srebrnym Lwem“. Nic się nie zmieniło prócz Gerarda, który stąpał teraz tędy bosymi nogami, ze spokojnym i wygasłym sercem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z oczami pokornie opuszczonymi ku ziemi, prawdziwy syn Dominika i świętego Kościoła. Rozdział LXXXIII Ognisko domowe — Eliaszu — rzekła Katarzyna — odpowiedz mi jak mężczyzna na jedno tylko pytanie, a nie zapytam dzisiaj już o nic. Co to jest piołun? Eliasz był nieco zaskoczony tym nagłym odwołaniem do jego wiedzy; pozbierał wreszcie myśli i odparł, że to coś o bardzo gorzkim smaku. — Jest to odpowiedź prawdziwa, mój drogi, ale nie ta jedyna, której szukam. — Dopowiedz sobie resztę sama. — Tak uczynię. Hodować piołun — to znaczy trzymać w domu dwóch nierobów czekających na spadek po tobie i po mnie. Eliasz jęknął. Strzała trafiła w cel. — Tak mi się wydaje, że wyczekiwanie na złożenie do trumny najlepszego przyjaciela i próżnowanie wystarczy, aby stali się gorsi, niż są z natury. Czemu ich gdzieś nie wysłać i nie dać im sposobności? Eliasz odparł, że chciałby, ale obawia się, że przepiją i przegrają w karty samych siebie. — Nie— zaprzeczyła Katarzyna. — Czy sądzisz, że jestem naiwna? Mam oczywiście zamiar pilnować ich na początku i kierować, jak to się mówi, długimi lejcami. — Gdzie myślisz im coś urządzić ? Nie tutaj, nie w naszym sklepie. — Raczej nie. Może w Rotterdamie. Tam mogłabym dopilnować początków. Mydlenie oczu samej sobie! Prawdziwym powodem tych zamiarów była chęć mieszkania bliżej małego Gerarda. Po wielu dyskusjach i gorliwych obietnicach Korneliusza i Sybrandta, że się poprawią w nowych warunkach, Katarzyna pojechała do Rotterdamu szukać odpowiedniego sklepu i zabrała ze sobą dla odmiany Kasię. Szybko znalazły pomieszczenie, i to przy dogodnej ulicy; bardzo było jednak zaniedbane. Udało im się za to odnająć je taniej i natychmiast przystąpiły do szorowania. Dobrały następnie odpowiednie dla sklepu półki i zaczęły urządzać dom mieszkalny. Łukasz Peterson zawsze wypytywał Małgorzatę, co mógłby dla niej zrobić. Odpowiadała zwykle ze smutkiem: — Nic, Łukaszu, nic. — Taka mądra jak wy niewiasta i nie potraficie czegoś wymyślić? — Niczego, Łukaszu, niczego. Ostatnio odpowiadała inaczej: — Jeżeli chcecie coś zrobić, pomóżcie trochę mej miłej siostrze, Kasi. Niewolnik miłości chętnie wyraził zgodę, szybko sporządził wózeczek dla Kasi, wymościł go wygodnie, zaprzęgał się doń i od czasu do czasu woził kalekę do miasta wzdłuż ładnego bulwaru, a Małgorzata i Katarzyna szły spacerkiem obok wózka. Wyglądali razem na szczęśliwsze towarzystwo niż to, którym byli w rzeczywistości. Kasia początkowo cieszyła się niezmiernie; brała małego Gerarda na kolana, ubóstwiała dziecko. Wyglądał jak cherubinek pod opieką aniołka lub pączek róży w kielichu lilii. Ale ulicznicy wyśmiewali poczciwego Łukasza, pytali, jak smakuje oset, czy jego panią nie stać na czworonoga, itp. Łukasz nie dbał o to, ale Kasia przejmowała się za niego. — Zrobiłeś dla mnie wózek, zacny Łukaszu — powiedziała. — Bardzo to wiele. Źle jednak uczyniłam, że pozwoliłam ci go ciągnąć — stać nas, by zapłacić za usługę jakiemuś biedakowi. Lubię te jazdy, lubię wozić małego Gerarda, ale wolę się wyrzec przyjemności, niż słuchać, jak drwią z ciebie. — Nie dbam wiele o ich języki — rzekł Łukasz. — Gdyby o to chodziło, dałbym im po łbie. Będę woził, póki moja pani nie każe mi przestać. — Jeśli chcesz mi zrobić przyjemność, Łukaszu, usłuchaj Kasi. — Ano, to posłucham Kasi. Jedynym sprawiedliwym wyjątkiem wśród owych ludowych dowcipnisiów była żona Joriana Ketla. — Pięknie to, gdy siła służy słabości. Modlitwy kaleki będą ci nagrodą. Niewiele już jej życia pozostało. Uśmiecha się przez łzy — takie były słowa Joanny. Prostolinijny Łukasz odparł, że nie zależy mu na modlitwie biednej dzieweczki; pomaga jej, aby przypodobać się swej pani, Małgorzacie. I znowu Łukasz nudził Małgorzatę prosząc, by powierzyła mu jakieś zadanie — na próżno. Wreszcie pewnego dnia zmęczona naleganiem poczciwca powiedziała mu ze spojrzeniem i tonem, którego nie podjąłbym się opisać: — Znajdź ojca mego syna! Rozdział LXXXIV — O pani moja, wszyscy mówią, że on nie żyje. — Nie wszyscy. Mnie raczej pocieszają. — Tak, w oczy, ale za plecami powiadają, że umarł. Małgorzata zapłakała, usłyszawszy to wyznanie. Łukasz przyłączył się dla towarzystwa. Dziewczęce serce miał w ciele mężczyzny. — Błagam, nie płaczcie tak, miła pani — powiedział. — Wskrzesiłbym go, gdybym mógł, żeby nie widzieć waszych łez. Małgorzata rzekła, że płacze z powodu ludzkiej nieszczerości. Opanowała wzruszenie i kładąc dłoń na ramieniu chłopaka, rzekła poważnie. — Łukaszu, Gerard żyje. Słuchaj jeno, Łukaszu! Wiadomo, że umierający ludzie widzą więcej od innych. Mój biedny ojciec, gdy umierał (ja głupia byłam wówczas tak szczęśliwa myśląc, że teraz wyzdrowieje...), powiedział do matki i do mnie— siedział na tym samym krześle, na którym ty dziś siedzisz, matka była tuż, a ja tam na boku, przyrządzając rybę — i ojciec powiada: „Widzę go! Widzę go!“ — Dokładnie tak. Nie jak słaby człowiek, lecz głośno. — „Bardzo zmieniony — na wielkiej rzece płynie w naszą stronę“. — Ach, Łukaszu, gdybyś był kobietą i rzeczywiście czuł do mnie to, co ci się wydaje, że czujesz, zlitowałbyś się nade mną i odnalazłbyś go. Pomyśl jeno! Ojciec mego dziecka! — Niestety, gdybym wiedział, jak to zrobić — odparł Łukasz. — Chciałbym, naprawdę, jeno jak? — Naturalnie, niczego nie możesz uczynić. To ja oszalałam, żeby o tym pomyśleć. Ale jeśliby komuś rzeczywiście na mnie zależało, dokonałby tego, wiem na pewno. Łukasz w milczeniu rozmyślał jakiś czas. — Starzy ludzie powiadają, że umierający potrafią zobaczyć więcej niż inni. Niech no pomyślę; nie jestem taki prędki jak wy. Na wielkiej rzece... Moza jest wielką rzeką — rozważał. Idzie w naszą stronę? Gdyby był nad Mozą, przyszedłby już tutaj od owego czasu, a więc to nie Moza. Ren jest wielką rzeką, większą niż Moza i bardzo długą. Myślę, że to będzie Ren... — I ja tak myślę, Łukaszu, bo Dionizy kazał mu jechać w dół Renu. Ale nawet w tym wypadku mógłby gdzieś skręcić, zanim przybył w rodzinne okolice. On tak za mną nie tęskni, jak ja za nim, to jasne. Łukaszu, jak myślisz, czy mnie porzucił? Chciała, aby zaprzeczył, ale chłopak rzekł: — Na to wygląda. Tęgi dureń z niego być musi, — Cóż zresztą wiemy? — zaprotestowała błagalnie Małgorzata. — Pozwólcie mi pomyśleć — rzekł Łukasz. — Nie jestem taki prędki. I oto, co wymyślił. Około sześćdziesięciu mil w górę Renu znał przystań, do której przybijały wszystkie łodzie przewożące podróżnych. Chciał dotrzeć do tego miejsca i popróbować odnaleźć włóczęgę. Nie znał go co prawda nawet z widzenia, ale miał zamiar na każdej przyjeżdżającej łodzi przepytać pasażerów, czy nie widzieli niejakiego Gerarda. — Ach, pani, gdybyście mi dali list do niego. Nie znamy się przecie i może nie uwier2yć moim słowom. — Uczynię to, mój dobry, miły i mądry Łukaszu (jak bardzo cię nie doceniałam). Daj mi czas do wieczerzy, to napiszę. Przy wieczerzy, rumieniąc się, wsunęła mu list do ręki; obszerny, obwiązany jedwabnym sznurem, jak było wtedy w zwyczaju, z pieczęcią nad węzłem. Łukasz zważył go w ręku, niezbyt zadowolony, i rzekł poważnie: — Powiedzmy, że wasz ojciec nie majaczył i będę miał szczęście spotkać tego człowieka; powiedzmy, że będzie nieco porządniejszy, niż przypuszczam, i wróci do was; co stanie się ze mną? Małgorzata poczerwieniała po korzonki włosów. — Och, Łukaszu, Pan Bóg cię nagrodzi. Będę cię błogosławiła na kolanach, będę cię kochała do śmierci, miły mój Łukaszu, jak matka kocha syna. Jestem za stara dla ciebie, zmartwienia dodają sercu lat. Nie powinieneś iść, to nieładnie z mej strony, lecz miłość pcha wszystkich do samolubstwa. — Ano — rzekł Łukasz — jeżeli — mówił dalej z taką samą powagą — jeżeli wasz urwipołeć przeczyta wasz list, wysłucha mej opowieści o tym, jak tu usychacie dla niego, i jeśli, będąc zdrajcą lub durnienij nie wróci do was — co wtedy będzie ze mną? Czy mam umierać jako kawaler, a wy będziecie samotnie wędrować do grobu ni to panna, ni mężatka, ni wdowa? Małgorzata oddychała coraz szybciej ze strachu i wzruszenia, słuchając strasznych dla niej, lecz sensownych przewidywań, zakończonych prostym, uczciwym pytaniem. Wreszcie odrzekła: — Jeżeli — broń mnie Matko Boska, nie dopuść... — No jak, pani? — Jeżeli przeczyta list, wysłucha twoich słów — i, miły Łukaszu, bądź sprawiedliwy i powiedz mu, jakie ma śliczne dzieciątko, które rośnie bez ojca, bez ojca. O Łukaszu, czy mógłby być tak okrutny? — Myślę, że nie. Ale jeżeli? — Wtedy niech odda ci mój kontrakt ślubny, stanę się uczciwą niewiastą — i nieszczęsną, a mój chłopiec nie będzie bękartem; i naturalnie oboje będziemy mogli pójść do domu jakiegoś uczciwego mężczyzny, który chciałby się o nas zatroszczyć; i choćby za twą dzisiejszą dobroć — nigdy, nigdy nie mogłabym być tak niewdzięczną, aby minąć twe drzwi i wejść do domu innego człowieka. — Tak, ale czy przyjdziecie do mnie? Odpowiedzcie! — Ach, nie pytaj! Może kiedyś, gdy przestaną krwawić rany. Będę się starała. Jeżeli nie skoczę wraz z dzieckiem do Mozy. Nie chodź, Łukaszu! Nie myśl o tej wyprawie. To szaleństwo od początku do końca. Ale Łukasz z trudem decydował się na coś nowego i równie niełatwo porzucał swe pomysły. Miłość zrobiła z niego mężczyznę, czego świadectwem były słowa: — Szaleństwo to już w każdym razie coś — mam dość tego, że nic dla ciebie nie mogę zrobić; nie lubię dużo gadać. Wychodzę jutro o świcie. Ale nie mam pieniędzy; matka dba o wszystkie moje potrzeby, nigdy nie oddaje mi ani szeląga. Małgorzata wyjęła złotego dukata od Katarzyny, który tyle razy zdołał się uratować, i wręczyła go Łukaszowi; chłopak wyruszył na szaloną wędrówkę. Nie uważał, jej zresztą za takie szaleństwo, jakim nam by się dziś wydawała. Żył w wieku przesądów; a Łukasz działał na podstawie snu umierającego człowieka, snu, a może wizji lub złudzenia, opierał się na niej z równym zaufaniem, jak my dziś na wiarygodnej informacji. Katarzyna okrutnie się rozgniewała na wieść o decyzji Łukasza. Żeby też wysłać biednego chłopca na poszukiwanie wiatru w polu. — Jesteś podobna do wielu innych dziewczyn! Zapamiętaj sobie moje słowa: kiedy zmęczysz tego Łukasza tak, że znudzony będzie cię miał dość, wtedy tobie się odmieni, pogonisz za nim jak krowa za cielęciem płacząc, że „za późno!“ Klasztor Dwaj zakonnicy dotarli do Holandii od południowej granicy w dwanaście godzin po wymarszu Łukasza w górę Renu. A więc, chociaż byłoby to nawet poszukiwanie wiatru w polu, odległość między trzema mężczyznami zmniejszała się w szybkim tempie, zwłaszcza iż Hieronim, nie mogąc 'wygłaszać kazań w nie znanym mu dolnoholenderskim języku, przyspieszał, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w Anglii. Lecz płynąc z prądem, mnisi mogli rzeczywiście nie spotkać Łukasza i posuwając się szybko naprzód, minąć go poniżej przystani. Przypadek, o którym zaraz opowiem, zrządził inaczej. Brat Klemens wylądował około dwudziestu mil powyżej przystani będącej celem wyprawy Łukasza. Głosił słowo Boże w dużej osadzie i pod koniec kazania zauważył płaczącą franciszkankę. Przemówił do niej serdecznie i zapytał, co ją gnębi. — Nie moje własne troski są powodem tylu łez, opłakuję utraconą przyjaciółkę — wyznała. — Słowa twe wymowne przypomniały mi, kim była, i kim jest teraz, nieszczęsna. Ale wyście dominikanin, a jam siostra od św. Franciszka. — Nie w tym rzecz, siostro, oboje jesteśmy chrześcijanami i, jeżeli tylko zdołam, postaram ci się dopomóc. Mniszka spojrzała mu w twarz i rzekła: — Dziwne to słowa, ale zdają mi się brzmieć uczciwie; a usta masz, ojcze, bardzo wymowne. Powierzę ci mą troskę. Opowiedziała, że młodą zakonnicę, pupMkę zakonu, a jej najbliższą przyjaciółkę skuszono, by złamała śluby; spadając coraz niżej, mieszka obecnie w małej oberży jako dziewka służebna. Pod pokrywką tej służby sprzedaje swe wdzięki co bogatszym podróżnym. Dodała: — Mogłybyśmy, używszy szlachetnej przemocy, zawrócić ją z drogi zguby. Ale oberżysta jest poddanym okrutnego barona z tego wzgórza, więc milczy, a on spali nasz klasztor, jeżeli użyjemy siły. — Ponadto nie należy zbawiać dusz za pomocą brutalnej siły — rzekł Klemens. W czasie tej rozmowy nadszedł brat Hieronim; Klemens nakłonił go do przenocowania w klasztorze. Rankiem zawiadomił towarzysza, że odbył długą rozmowę z przeoryszą i poruszony jej Smutkiem obiecał pomóc w uratowaniu grzesznej mniszki, spróbować przyprowadzić ją z powrotem do klasztoru. Hieronim był przeciwny temu projektowi. — Nie nasza to sprawa i strata czasu. Klemens nie był już jednak tylko uczniem, nie ustąpił. Postanowili ostatecznie, że Hieronim pójdzie naprzód i zapewni dwa miejsca na najbliższym statku do Anglii, a Klemens w tym czasie postara się doprowadzić do celu swój szlachetny, choć próżny zamysł. Tego samego dnia około dziesiątej godziny przed karczmą, w której mieszkała mniszka Maria, która złamała śluby, stał jak posąg człowiek w szerokim płaszczu jeźdźca, wysokich butach i kapeluszu o wielkim, opadającym rondzie. Tak przebrany zakonnik był w tej chwili prawdziwie nieszczęśliwy. Ludzie o gwałtownym usposobieniu łatwo podejmują rzeczy niezwykłe, lecz załamują się, stając twarzą w twarz z poważnymi trudnościami. Serca ich jednak są ze stali, choć nerwy tylko z żelaza, nie cofają się więc, lecz, dysząc ciężko i tracąc odwagę, walczą do ostatka. Klemens wahał się długo przed drzwiami, szepcąc modły o pomoc i mądrość, wreszcie wszedł do oberży i usiadł za stołem. Serce mu omdlewało, zimny pot pokrywał ciało. Na zewnątrz atoli innym był człowiekiem. Dzielnie zażąda! szklanicy wina. Gospodarz podał. Zapłacił wręczonymi mu w klasztorze pieniędzmi i udawał, że pije. — Oberżysto! — zawołał — słyszałem, że masz ładną dziewkę w twym domu. — Dobrzes słyszał, cudzoziemcze, ponętniejszej nie znajdziesz w całej Holandii. Ale nie wychodzi do byle kogo, jeno do lepszych gości. Brat Klemens podrzucił ciężki łańcuch na dłoni, ukazując go oberżyście. Oberżysta roześmiał się i zawołał: — Zejdź, Joasiu, przyszedł kochanek, który chce cię zakuć w złote łańcuchy, a kawał chłopa w dodatku. Możesz mi wierzyć. — Tym lepiej dla mnie — odezwał się kobiecy głos — przyślij go tutaj. Klemens wstał, zadrżał i przeszedł do innej izby, gdzie Joasia zabawiała się robótką. Odkładała ją zresztą co chwila, nucąc fragment jakiejś piosenki. Prowadziła obecnie życie, w którym nie miała do niczego cierpliwości. Po paru słowach przywitania przebrany gość zapytał, .czy nie mogliby schronić się w bardziej dyskretnym miejscu. — Dlaczego nie? — odparła. Wstała z uśmiechem i ruszyła naprzód drobnym kroczkiem. Szedł za nią nieszczęśliwy i nader zmieszany. — Tutaj — przystanęła. — Nie obawiajcie się niczego! Nikt nie zna wstępu prócz tych, którzy płacą za ten przywilej. Klemens rozejrzał się po izbie i pomodlił w duchu o mądrość. Potem cicho podszedł do okna i starannie zamknął okiennice. — A to po co, u licha? — spytała Joasia trochę niezadowolona. — Po ta, serdeńko — szepnął gość z tajemniczą miną — żeby nas Pan Bóg nie podpatrzył. — Szalony — rzekła Joasia — myślisz, że drewniana okiennica zasłoni przed jego okiem? — No, nie wiem. Może jest tak zajęty, że nas nie zauważy. Ale nie chciałbym również, aby zobaczyli nas święci i anieli. A ty byś chciała? — Moja biedna dusza nie ma nadziei, że ujdzie ich wzrokowi! Jedyna rada nie myśleć, myśli bowiem zatruwają nam czarę. Niewiele brakuje, żebym cię tu zostawiła; jesteś zaiste miłym towarzyszem. — Zresztą, dziewczyno, jeżeli ludzie nas nie widzą, co znaczą święci i sam Pan Bóg. Popatrz na ten łańcuch — szczere złoto! Odetnę dwa takie ciężkie ogniwa dla ciebie. — Teraz gadasz do rzeczy — chwyciła łakomie łańcuch — ale to ciężkie i solidne jak łańcuch z szyi Najświętszej Panny w klasz... — nie dokończyła wyrazu. — Cicho... Pst... To ten. Będziesz miała swoją dolę. Jeno mnie nie wydaj. — Potwór! — krzyknęła Joasia, z pogardą odwracając się doń plecami. — Obrabować Świętą Dziewicę z łańcucha, żeby go dać takiej... — Jesteś mniszką — krzyknął z radością Klemens — inaczej byś się tak nie obruszyła. Mario! — Ach! ach! ach! — Twoja święta patronka, do której należy ten łańcuch, przysłała mnie tu, bym cię pozdrowił. Krzycząc, podbiegła do okna i zaczęła otwierać okiennice. Palce jej drżały. Klemens miał czas uwolnić się tymczasem od butów i kapelusza, nim padi nań pierwszy promień światła. Następnie całkiem zsunął płaszcz z ramion i oto stał przed nią mnich — dominikanin —spokojny i majestatyczny jak posąg, wznosił nad nią krucyfiks, patrząc z miłością, smutkiem i powagą. Fizyczny strach zniknął nieco pod wpływem tego spojrzenia, teraz przygniotła ją groza religijna i wyrzuty sumienia. Skurczyła się przytulona do ściany. — Mario — powiedział łagodnie zakonnik. — Jedno słowo! Czy jesteś szczęśliwa? — Tak szczęśliwa, jak kiedyś będę w piekle. — One są również nieszczęśliwe w klasztorze, płaczą i tęsknią za tobą. — Za mną? — Dzień i noc. Najwięcej zaś siostra Urszula. — Biedna Urszula! — zbłąkana siostra rozpłakała się na myśl o przyjaciółce. — Aniołowie płaczą jeszcze bardziej. Czyż nie chcesz osuszyć tych łez na ziemi i w niebie i ocalić swej duszy? — Ale, gdybym mogła! Ale już za późno. — Precz szatanie! — krzyknął surowo mnich — oto jego najulubieńsza pokusa; a ty, Mario, nie słuchaj nieprzyjaciela rodu ludzkiego, wątpiąc w Boga i poddając się rozpaczy. Ja, który dziś przychodzę, by cię ocalić, byłem cięższym od ciebie grzesznikiem. Pójdź, Mario, widzisz, że grzech nawet na tym świecie nie jest taki słodki jak świętość, a przed nami wieczność. — Czy mogłyby mnie kiedykolwiek przyjąć z powrotem? — Teraz znowu wątpisz w ich cnotę. Zaiste tęsknią za tobą. Litując się ich łez, wziąłem na barki to zadanie— ja dominikanin; złamałem przepisy mego zakonu wchodząc do oberży, złamałem je powtórnie, przywdziewając te świeckie szaty. Ale wszystko to zrobiłem słusznie i niewielka mnie czeka pokuta, jeżeli pozwolisz nam wyrwać swą duszę z wilczej jaskini i powrócisz do swych ślubów. Mniszka patrzała na niego oczami pełnymi łez. — I to ty, dominikanin, zrobiłeś to dla córki świętego Franciszka? Franciszkanie i dominikanie nienawidzą się wzajemnie. — Tak, moja córko, ale Franciszek i Dominik żywili dla się miłość. Niewierna mniszka wydawała się wzruszona tą odpowiedzią. Klemens przypomniał jej teraz, jak bardzo była tym wstrząśnięta, że obrabował Świętą Dziewicę z łańcucha. — Pomyśl chwilę — powiedział — klasztor i Święta Dziewica dziesięciokrotnie bardziej troszczą się o swą biedną mniszkę niż o złoty łańcuch; bez wahania powierzyły go cudzoziemcowi w nadziei, że ten widok może wzruszyć ich utraconą Marię i przypomnieć jej o ich miłości. Na koniec z okrutną bezpośredniością ukazał, jaki czeka ją kres obecnego życia, i jednocześnie z taką siłą obudził drzemiące w niej na dnie duszy lepsze uczucia, że klękła szlochając u stóp mnicha i powiedziała, że nie zaznała szczęścia ani spokoju od czasu, gdy złamała śluby; rzekła, iż chciałaby wrócić, jeżeli mógłby z nią pójść, lecz sama się nie odważy, nie może: nawet jeśli dojdzie do bramy, nie będzie śmiała wejść. Jakże spojrzy w oczy przeoryszy i siostrom? Obiecał, że pójdzie z nią chętnie i radośnie jak pasterz, który odnosi zgubioną owieczkę do stada. Gdy jednak ponaglał, aby wyszli od razu, znalazła masę drobnych przeszkód, które hamują płeć słabą jak srebrna sieć, jak żelazna pajęczyna. Spokojnie usunął te przeszkody. — Ale jakże będę szła w tym odzieniu obok ciebie? — Przyniosłem habit i kaptur świętego zakonu. Ukryj pod nimi twe strojne szmatki. I odrzuć buciki, jak ja zostawiam tu swoje (wskazał buty do jazdy konnej). Pozbierała swe klejnoty i ozdoby. — Po co to? — spytał Klemens. — Na ofiarę dla klasztoru, ojcze. — Ze zbyt nieczystego są źródła. — Ale to grzech zostawiać je tutaj — sprzeciwiła się penitentka. — Można je sprzedać na żywność dla biednych. — Mario, patrz na ten krzyż i ciśnij te szatańskie błyskotki pod stopy. Zawahała się, lecz po chwili rzuciła je na ziemię i podeptała. — Teraz otwórz okno i wyrzuć je na kupę gnoju. Tak, dobrze. Tak samo strząśnij zapłatę za grzech, grzech z twoich rąk, jego lśniące szychem jarzmo z karku, zmyj plamę z duszy. Naprzód, córo świętego Franciszka, za długo już pozostajemy w tym plugawym miejscu. Poszła za nim, ale nie byli jeszcze bezpieczni. Najpierw oberżysta tak osłupiał na widok dominikanina i franciszkanki wychodzących z jego domu przez kuchnię, że patrzał mrucząc ze zdumieniem: — A cóż to za przebranie? — Ale szybko zrozumiał i rzucił się do drzwi, zagradzając drogę uciekinierce. — Hej ho! Reuben! Kail! Gawin! Fałszywy mnich porywa naszą Joasię! Mężczyźni nadbiegli z groźnymi minami. Mnich ruszył przeciw nim z krzyżem w ręku. — Odstąpcie — krzyczał potężnym głosem — ona jest świątobliwą mniszką wracającą do swych ślubów. Uschnie ręka, która dotknie jej kaptura lub habitu, aby ją zatrzymać, ciało śmiałka, przeklęte przez Rzym, będzie pozbawione pogrzebu, dusza będzie płonęła w ogniu wiecznym. Cofnęli się jak tknięci płomieniem. — A ty, nikczemny stręczycielu... Nie dokończył zdania, chwycił oberżystę za kark i, silny jak lew w momentach podniecenia, odrzucił go z furią od drzwi i pchnął przez izbę. Tamten runął waląc łbem o podłogę, a zakonnik szeroko otworzył drzwi i wyprowadzi! płaczącą mniszkę na drogę. — Cicho, biedne przestraszone dziecko — szepnął. — Nie odważą cię napastować na drodze publicznej. Naprzód! Oberżysta leżał przerażony, półprzytomny, skrwawiony i Maria, choć często trwożliwie oglądała się za siebie, nie ujrzała go więcej. Po drodze Klemens zwrócił uwagę Marii na swoją gwałtowność. — Dotąd — powiedział — mówiliśmy o twoich wadach, teraz o mojej. Nie mogę opanować gniewu; jest szalony. Łaska Boża, żem jeszcze nie jest mordercą. Żałuję natychmiast potem, ale o chwilę za późno; to już za późno na zawsze, Mario. Gdyby któryś z łotrów cię dotknął, strzaskałbym im łby krucyfiksem. Znam swój charakter i drżę o siebie. Pod mym czarnym habitem czai się dzikie zwierzę. — Ach, ojcze — powiedziała Maria — gdybyś był inny, byłabym zgubiona. Żeby wyrwać mnie z tego miejsca, trzeba było człowieka chytrego jak lis i odważnego jak lew. Klemens się zastanowił. — Jedno pewne — rzekł — że Bóg dobrze wybiera swe cielesne narzędzia: za pomocą serc niedoskonałych czyni doskonałe dzieła. Chwała niech będzie Panu! Gdy podeszli bliżej do klasztoru, Maria nagle stanęła, chwyciła ramię zakonnika i zaczęła płakać. Popatrzał na nią łagodnie i powiedział, że nie ma powodu do obawy. Czeka ją najszczęśliwszy dzień w życiu. Polecił jej usiąść i uspokoić się do jego powrotu. Wszedł do klasztoru i poprosił o widzenie z matką przełożoną. — Siostro, chwal wielkość Pana Naszego; Maria jest przy furcie. Zdumienie i radość przeoryszy były niezmierne. Na gorącą prośbę Klemensa zgodziła się od razu, aby na początek złagodzić drogę pokuty owej niestałej wędrowniczce i po pewnych oporach podzieliła szczerze jego poglądy co do sposobu obecnego przyjęcia penitentki. Aby zostawić czas mniszkom na niewielkie konieczne przygotowanie, Klemens powoli wrócił do Marii i siadając obok niej, wysłuchał spowiedzi. — Przeorysza zezwoliła, żebyś sama wyznaczyła pokutę. — Nie będzie przez to lżejsza — rzekła. — Nie wątpię — powiedział. — To jednak przyszłość, a dzień dzisiejszy jest samą radością. Przeprowadził ją doko|a budynku, do bocznej furty przeoryszy. Przy wejściu usłyszeli śpiew i muzykę. — Jakaś uroczystość — rzekła Maria — a ja przychodzę ją zakłócić. — Niezupełnie — uśmiechnął się Klemens — zważywszy, żeś królową tej f?te. — Ja, ojcze? Jak to rozumiesz? — Nie słyszałaś nigdy, Mario, że więcej radości w niebie z jednego żałującego grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują skruchy? Ten klasztor nie jest niebem, mniszki nie są aniołami, ale wśród nich bytują duchy anielskie i one to właśnie radują się i śpiewają w dniu twego powrotu. Oto któraś z nich, zaiste widzę, jak drżą jej ręce przy otwieraniu wrót. Furta wreszcie odskoczyła, siostra Urszula z płaczem objęła przyjaciółkę za szyję. Przeorysza była bardziej opanowana, ale niemniej wzruszona. Klemens je pożegnał. ZapraS2ały, aby pozostał, ale z żalem odmówił. Już i tak nadużył cierpliwości zacnego brata Hieronima, musi spieszyć nad brzeg rzeki, może już jutro odpłynie do Anglii. Tak Maria wróciła do swej gromadki, a Klemens ruszył pospiesznie w kierunku Renu i Anglii. Oto człowiek, którego oczekiwał chłopak z listem Małgorzaty. Ognisko domowe List ten był prostym, wzruszającym wołaniem. Tylko niewiasta potrafi tak przemówić do mężczyzny, który okrutnie ją zawiódł ona zaś nie przestała go kochać. Na początku opowiedziała o urodzeniu chłopaczka, jedynej pociechy w rozpaczy spowodowanej długim i niezrozumiałym milczeniem ukochanego. Opisała ze wszystkimi szczegółami małego Gerarda, nie zapomniawszy znamienia na małym paluszku. „Czy znasz kogoś jeszcze, kto ma taki pieprzyk w tym samym miejscu? Gdybyś tylko zobaczył swego syna, musiałbyś być z niego dumny. Zazdroszczą mi wszystkie matki na naszej ulicy, ja jednak zazdroszczę małżonkom, ty bowiem do nas nie wra casz. Gerardzie mój, mówią niektórzy, że już nie żyjesz. Gdybyś ty nie żył, jak mogłabym ja żyć na tym świecie? Inni powiadają, żeś zdradził mnie, co cię tak wiernie kocham. Gdybym usłyszała to z twoich ust, może bym uwierzyła. Ojciec mój bardzo cię kochał; w godzinę śmierci ujrzał ciebie, lecz dziwnie zmienionego. Płynąłeś po wielkiej rzece, z twarzą zwróconą ku swej Małgorzacie. Czy tak jest przypadkiem? Czy okrutni ludzie okaleczyli twą słodką twarz lub stałeś się kaleką? Tym bardziej potrzebowałbyś mojej pomocy, a nie kochałabym cię przez to mniej (czy sądzisz, że miłość niewiasty jest tak zmienna jak męska?), lecz bardziej niż wtedy, gdy przelałam dla ciebie parę kropel krwi z ramienia, parę kropel niewartych łez, które wtedy dla nich przelałeś. Czy pamiętasz? To nie tak dawno, kochany Gerardzie...“ Cały list utrzymany był w tym tonie i kończył się bez słowa wyrzutu czy powątpiewania o jego wierności i uczuciu. Małgorzata tonęła zresztą w najrozpaczliwszej niepewności, lecz nie chciała tego okazać, aby nie przechylić szali i nie odstraszyć go od powrotu. Taki to list powierzyła delikatnemu, dobremu Łukaszowi. I ona nie była zresztą aniołem. Łukasz porozmawiał z pasażerami dwóch łodzi, ale nie dowiedział się niczego o Gerardzie Eliassoenie. Nie zdziwiło go to wcale. Bardziej się zdziwił, gdy przy trzeciej próbie mnich dominikanin odezwał się surowo: — Czego to chcecie od człowieka, którego zwiecie Gerardem Eliassoenem? — Jeżeli żyje, mam do niego list, ojcze. — Hm! — mruknął Hieronim. — To niedobrze, ciało mdłe... A więc, mój synu, ten, którego szukasz, powinien tu przybyć następną lub drugą po niej łodzią. I jeżeli odezwie się na to imię... Ostatecznie nie jestem stróżem jego sumienia. — Dobry ojcze, jedno tylko słowo, na litość Boską. Ten Gerard Eliassoen z Tergou — czy żyje? — Hm! No, tak, oczywiście, ten, który nosił to imię, żyje. — Załatwione zatem — rzekł krótko Łukasz i już za chwilę, ukryty przed wzrokiem ludzi, zapłakał. — Och, czemuż to Pan Bóg stworzył niewiastę? — powiedział do siebie. — Byłem zadowolony ze świata, dopókim się nie zakochał. Jeden jego palec więcej dla niej znaczy niż ja sam cały, a on żyje. I jeszcze mam mu to oddać. Spojrzał na list, cisnął nim o ziemię. Podniósł go jednak, choć niechętnie, poszedł ze łzami w oczach do oberżysty i poprosił o robotę. Gospodarz odmówił, miał dość swoich ludzi. — Ach, nie chcę waszych pieniędzy — rzekł Łukasz. — Muszę popracować, żeby mi serce nie pękło z miłości do dziewczyny, która woli innego. — Dobry z ciebie chłopak! dobry chłopak! — krzyknął oberżysta i wyciągnął mnóstwo beczek do naprawy. — Na tych warunkach... Łukasz zawzięcie zajmował się bednarką w przerwach między pojawianiem się nadpływających w dół Renu łodzi. Rozdział LXXXV Ognisko domowe Po napisaniu poważnego, obszernego listu rzadko uczucia pozostają bez zmiany. Małgorzata w swej wypowiedzi wyczerpała całą energię i wiarę w wizję czy złudzenie umierającego ojca. Gdy napisała list, po odejściu chłopca zaczęła się dziwić własnej łatwowierności, a Sumienie dręczyło ją z powodu Łukasza. W dodatku Katarzyna ją zburczała, tak że biedna dziewczyna głębokim żalem zapłaciła teraz za fałszywe nadzieje, podniecenie i marzenia. W tym stanie ducha zastała ją Joanna Ketel, oddana w ostatnich czasach przyjaciółka. Zacna ta niewiasta wpadła na nowy pomysł: — Małgorzato, znalazłam lekarstwo na twą chorobę — pustelnik z Goudy, nadzwyczajnej świętości człowiek, wszystko potrafi przepowiedzieć, jeśli tylko jest w nastroju. — Tak, słyszałam o nim — odpowiedziała Małgorzata bez nadziei w głosie. Joanna jednak przekonała ją w końcu, aby powędrowała do Goudy i zapytała o radę pustelnika. Zabrały trochę masła i jaj do koszyka i skierowały się do jego jaskini. Co tak zbliżyło dwie młode kobiety? Jorian przed sześcioma tygodniami zachorował ciężko na kiszki. Słabość zaczęła się od silnych boleści, a gdy to minęło, potem przyszło osłabienie; żaden pokarm, stały czy płynny, nie pozostawał ani minuty w jego żołądku. Doktor orzekł: — Umrze, jeżeli to potrwa dłużej; ugotujcie rosół z kurczęcia, wrzućcie do zupy złotego dukata, powinno mu pomóc. Niestety! Pozłacany rosołek na kurczęciu podzielił los swych skromniejszych poprzedników. Wtedy proboszcz zanurzył kciuk świętego Sergiusza w zupie— z tym samym rezultatem. Zrozpaczona Joanna pobiegła z płaczem do Małgorzaty, aby pożyczyć płótna na całun. — Pozwól mi go zobaczyć — rzekła Małgorzata. Zbadawszy puls chorego, rzekła: — Ach, obawiam się, czy go nie wykończyli. Otwórz okna! Udusisz go tutaj! zmień całą bieliznę. — Na cóż to, kobieto, na cóż? Po cóż brudzić więcej bielizny dla umrzyka? — sprzeciwiła się średniowiecznie myśląca żona. — Rób, co ci kazano — rzekła tajemniczo Małgorzata i wyszła. Joanna lubiła, gdy nią kierowano. Małgorzata wróciła po chwili z fartuszkiem pełnym kwitnącego ziela. Sporządziła wywar i zaniosła go do łoża choremu. Zanim podała pacjentowi, sama wypiła łyżkę leku i posmakowała z uznaniem. — Ale pyszne—powiedziała, usiłując się leciutko uśmiechnąć. — Ciekawe, najpierw słodkie, a potem gorzkie. Zabawiała Joriana rozmową, dopóki nie przyjął leku. Ta gorzka słodycz została w żołądku. Co widząc, zaczęła budować na tym nadzieję jak domek z kart. Teraz domieszała odrobinę schiedamskiej wódki do trzeciej łyżki, trochę utartego żółtka do siódmej. I tak z niewieścią cierpliwością wyrwała go ze szponów śmierci, a natura głaskana delikatnie, nie kopana brutalnie, postawiła znów Joriana Ketla na nogi. Lekarka kazała przysiąc obojgu, że nie zdradzą przed nikim jej zbrodniczego czynu. — Wtrąciliby mnie do więzienia, rozdzielili z dzieckiem. Ziółko, które ocaliło Joriana, zwie się słodka maruna. Zostało nazbierane we własnym ogrodzie kościelnego. Dojrzała je tam rosnące przez okno swymi bystrymi oczami. Małgorzata i Joanna dotarły do jaskini pustelnika i złożyły swe dary na małym stopniu. Małgorzata przyłożyła usta do specjalnie przygotowanej szczeliny i rzekła: — Święty pustelniku, przynosimy ci tu najlepsze masło i jajka i, proszę cię bardzo, powiedz biednej, opuszczonej dziewczynie, żonie nie-żonie, matce najsłodszego dziecięcia, czy mąż żyw jeszcze, czy martwy, wierny swym przysięgom czy zdrajca. Z jaskini usłyszały słaby głos: — Nie mąćcie mi umysłu ziemskimi sprawami, lecz przyślijcie świątobliwego zakonnika. Umieram. — O nieszczęsny! — zawołała Małgorzata. — Pozwól nam wejść i pomóc ci. — Broń Boże! Słyszę głos niewieści. Sprowadź mi świątobliwego zakonnika. Wróciły do domu z niczym, jak przyszły. Joanna nie mogła się wstrzymać od wyrażenia swej opinii: — Cóż, czy niewiasty to diabły, że nie wolno nam się zbliżyć do łóżka umierającego człowieka? Ale Małgorzata przeżywała takie rozczarowanie, że nie była w możności wyrzec słowa. Joanna próbowała ją niezgrabnie pocieszać. Nie słuchała jej aż do chwili, gdy tamta powiedziała: — ...a Jorian powie ci coś lada dzień, ma już wielką na to ochotę. Wierz mi, bardzo jest wdzięczny. — Dożyjemy — zobaczymy — odpowiedziała spokojnie i z goryczą Małgorzata. — Co prawda uważa, że mogłaś go wyleczyć czymś lepszym. „Żeby takiego wielkiego chłopa wykurować słodką maruną — powiada. — Byle jakie ziele — powiada. — Co prawda myślałem, że wnętrzności ze mnie wyjdą — powiada“. Tłumaczę mu, że leki nie stają się lepsze, gdy sprowadzone z dalekich stron, ty i słodka maruna go wyleczyłyście, a sławne leki prędzej wychodziły, niż wchodziły. I mówię: Mógłbyś iść na czworakach do tej maruny“. Ale prawdę mówiąc, on ci bardzo wdzięczny, wciąż o tobie myśli i gada. Widzi, jak rodzina Gerarda przychodzi tu i jacy są przyjacielscy, i wczorajszej nocy powiedział... — Tak? — Kazał mi przysiąc, że ci nie powiem. — Błagam cię... powiedz. — Tak rzekł: „Jeśli powiem, co wiem, nie sprowadzi go to z powrotem, a skoczą sobie wszyscy do oczu. Żebym to miał lepszą głowę — mówił. — Sam nie wiem, jak zrobić. Ale milczenie jest złotem“. To jego ulubione porzekadło; zawsze do tego wróci. Małgorzata potrząsnęła głową: — W gęstej błądzimy mgle, mój biedny synek i ja. W sobotę wieczór nie było jeszcze Łukasza. — Biedny Łukasz! — rzekła Małgorzata. — Bardzo poczciwie postąpił, że tak daleko powędrował. — Taki się trafia jeden na stu — odpowiedziała z serdecznością Katarzyna. — Matko, sądzisz, że będzie dobry dla małego Gerarda? — Jestem tego pewna. A czy ty będziesz dla niego lepsza, gdy wróci? Będziesz teraz lepsza? — Tak. Klasztor Brat Klemens, któremu mniszki wskazały krótszą drogę, ominął kolano rzeki i szybko poruszając się naprzód, dotarł do przystani o parę mil bliżej wybrzeża morskiego niż ta, na której czekał na niego Łukasz. Następnego ranka wyruszył wcześnie i w południe przyszedł do Rotterdamu. Udał się natychmiast do portu, aby Hieronim nie musiał na niego czekać. Zauważył kilku mnichów swego zakonu na molo; nie było wśród nich brata Hieronima. Zapytał któregoś z nich, czy Hieronim już przybył. — Oczywiście, bracie — brzmiała odpowiedź. — Gdzie jest, powiedzcie, proszę. — Gdzie? A tam! — odparł mnich wskazując statek pod pełnymi żaglami. Teraz Klemens zauważył, że wszyscy zakonnicy spoglądali w stronę morza. — Odpłynął beze mnie! Hieronimie! Hieronimie! — krzyknął ze zdumieniem i żalem. Kilku mnichów otoczyło go kręgiem. — Wyście pewnie brat Klemens — powiedział któryś z nich; ucałowali go, pozdrowili z braterską serdecznością i oddali mu list pozostawiony przez Hieronima. Towarzysz podróży napisał w pośpiechu parę chłodnych słów, że statek do Anglii odpłynął, a on nie miał chęci już więcej tracić czasu. On, Klemens, oczywiście może udać się za nim, jeśli mu to odpowiada, sądzi jednak, że rozsądniej uczyniłby, pozostając w Holandii i pouczając swych rodaków. „Dzięki Panu Bogu, bracie, wielką posiadasz władzę nad sercami Holendrów, nie jesteś raczej stworzony do pracy wśród tych dumnych wyspiarzy, jesteś za miękki... Spotkałem po drodze człeka, który zapytywał o ciebie, wymieniając imię, któreś nosił w świecie. Strzeż się! Nie daj się złapać świeckiemu życiu w jedwabne sieci. I pamiętaj: samotność, post i modlitwa to miecz, włócznia i tarcza duszy. Bądź zdrów“. Klemens był głęboko wstrząśnięty. Zmartwił go chłodny ton listu i lekceważące opuszczenie go przez Hieronima. Obiecał zacnym mnichom, że przyjdzie na nocleg do klasztoru i będzie głosił kazania, gdzie mu przeor wyznaczy (Hieronim wobec nich pod niebiosa wychwalał Klemensa jako świetnego kaznodzieję), i pożegnał się nagle. Był bowiem tak dotknięty, że chciał pozostać sam. Zastanowił się, czy popełnił tak poważne błędy, że prawy syn świętego Dominika nie mógł znieść jego towarzystwa? A może to brat Hieronim miał za mało owej chrześcijańskiej miłości, którą święty Paweł stawiał wyżej od samej wiary? Wspólnie przeżyli rozbicie statku, uratowali się na tej samej desce. Potem był jego uczniem, penitentem, synem duchownym, później współtowarzyszem czterystu mil drogi w służbie Chrystusa. Teraz odrzucony jak śmieć przy pierwszej okazji, szorstko i z chłodną wzgardą. „Świeckie serca nie są zimniejsze ani mniej wierne—powiedział. — Jedyne, które darzyło mnie prawdziwą miłością, spoczywa w zimnym grobie niedaleko stąd. Uciekaj, uciekaj ode mnie do Anglii, człowieku bez serca urodzony, a ja się pomodlę na grobie w Sevenbergen“. Trzy godziny później mijał chatkę Piotra. Gromadka hałaśliwych dzieciaków bawiła się przed drzwiami, dom był odnowiony, dobudowano nowe skrzydło. Odwrócił szybko głowę, aby nie zmącić ukochanego obrazu, jaki przechowała jego pamięć, i wszedł na cmentarz. Szukał nagrobka Małgorzaty. Nie mógł znaleźć. Nie chciał uwierzyć, aby poskąpiono jej kamienia na grobie, przeszukiwał więc cały cmentarz raz jeszcze. — O nędzo, nędzo okrutna! Biedna Małgorzato, los twój podobny memu! Nie zostawiłaś nikogo, kto by cię kochał, gdy zabrakło Gerarda. Wszedł do kościoła i ucałowawszy stopnie, modlił się długo i żarliwie za duszę tej, której miejsca wiecznego spoczynku nie udało mu się znaleźć. Wchodząc, ujrzał bardzo starego człowieka, zaglądającego przez małą furtkę cmentarną. Podszedł do niego i spytał, czy dawno mieszka w tym miejscu. — Osiemdziesiątkę i jeszcze dwanaście lat do tego żyłem tu jako chłopiec i mężczyzna. Przychodzę na cmentarz co dzień od niedawna, świątobliwy ojcze, by rzucić okiem na miejsce, w którym wnet mam zamiar zamieszkać. — Mój synu, czy możesz mi rzec, gdzie spoczywa Małgorzata? — Małgorzata? Niejedna tu Małgorzata. — Małgorzata Brandt. Była córką uczonego lekarza. — Tłumaczysz, jakbym sam tego nie wiedział — zrzędził starzec. — Ale tu nie leży. Dość dawno stąd odeszli. Jedna chwila, a dom pusty. Co mówicie, umarła? Małgorzata córka Piotra nie żyje. Tylko pomyślcie! Możliwe, wszystko możliwe. Wielkie miasta są okrutnie niezdrowe dla wiejskich ludzi. — Jakie wielkie miasta, synu ? — Poszli stąd do Rotterdamu, tak słyszałem. A może do Amsterdamu? Nie, to by! Rotterdam. Przeprowadzić się i umrzeć! Klemens westchnął. — Nie wyglądała na to. Taki kwitnący kwiatuszek, ścięty tak wcześnie, a stary chwast jak ja żyje do tej pory. Tak, tak, majowy pączek, miłe serduszko, tak ślicznie się uśmiechała. — Niech ci Bóg błogosławi, synu — rzekł Klemens. — Bądź zdrów — i odszedł szybko. O zachodzie słońca dotarł do klasztoru i czuwał w kaplicy: modlił się za brata Hieronima i Małgorzatę długo jeszcze po północy, a potem dusza jego odzyskała swój chłodny spokój. Rozdział LXXXVI Ognisko domowe Następnego dnia, w niedzielę po mszy świętej, rojno było i gwarno w domu Katarzyny przy Hoog Straet. Sklep był już prawie gotów, Korneliusz i Sybrandt mieli go otworzyć następnego dnia; imiona ich figurowały na szyldzie nad drzwiami jak również znak firmowy: białe jagnię ssące pozłacaną owieczkę. Przyszedł Eliasz i przywiózł dodatkowe towary ze swego składu, aby dać im na dobry początek. Rodzicom rosły serca, gdy wyposażali następnych dwoje dzieci, a bracia poszli razem do ogrodu, zgodni w tym, że znudziło ich już próżniacze życie i że przyjemniej jest zarabiać pieniądze niż je trwonić; przysięgali, że przylgną do interesu jak pszczoły do miodu. Czujne ucho matki podchwyciło tę decyzję przez otwarte okno; zacna kobieta powtórzyła, co słyszała, Eliaszowi. Małgorzata wraz z synkiem miała uczestniczyć w familijnej kolacji, a ta miała być uroczystą inauguracją, podczas której dobre doświadczenia kupieckie starych należało przekazać młodym i dobrym winem wypić za powodzenie dwóch nawróconych. Przechodzili do handlu z rolnictwa (na polach którego uprawiali chwasty lenistwa i lekkomyślności). Małgorzata przyszła pomóc teściowej, a także rozerwać się trochę i otrząsnąć ze stałego przygnębienia. Obie kobiety krzątały się zaczerwienione jak maki. Nadeszła Joanna, niosąc sałatę z ogrodu Joriana. — Dla ciebie ją ściął, Małgorzato. Nie przestaje mówić o tobie, zaczynam być zazdrosna. Powiedziałam mu, że jesteś tu dziś na przyjęciu. Ach, Małgorzato, jakie cudowne kazanie w nowym kościele. Czy to kazanie? Nie słyszałam niczego podobnego w życiu! — Chciałabym tam być — rzekła Małgorzata. — Usycham z pragnienia rosy niebiańskiej. — Będzie jeszcze kazał po południu. Ale może jesteś tu potrzebna. — Nic podobnego — zadecydowała Katarzyna. — Idźcie, jeśli macie ochotę. — Zaiste — rzekła Małgorzata — może nie będę taka ponura przy stole, gdy przyjdę rozgrzana dobrym kazaniem. — Musisz się przeto pospieszyć — dodała Joanna. — Popatrz, ilu ludzi ciągnie już w tę stronę, a tam, słowo daję, idzie właśnie ten święty zakonnik! Boże, przebacz, Małgorzato, pustelnik!... Zapomniałyśmy! — Żywiołowa kobieta wyskoczyła z domu, wybiegła na drogę i zatrzymała mnicha. Wróciła równie szybko. — Ażem przyklękła, jak zobaczyłam go z tak bliska. — Cóż ci rzekł? — Powiada: „Moja córko, jeśli Bóg pozwoli, pójdę do niego, zanim słońce zajdzie“. Głos słodziutki! Ale jakie zapadnięte policzki? Taki to przecie młody człowiek, panie drogie! A oczy wielkie i chyba równie błękitne, jak twoje, Małgorzato. — Wielką mam ochotę go posłuchać — powtórzyła Małgorzata — ale mój czepeczek nie jest całkiem świeży, a tam wszystkie będą w śnieżnobiałych czepkach. — Weź sobie moją chusteczkę z koszyka — powiedziała Katarzyna. — Nie zabieraj dziecka. Chciałabym, żeby zostało z biedną Kasią. Ma dziś kiepski dzień. Małgorzata zgodziła się i zaprowadziła chłopca na górę. Kasia leżała w łóżku. — Jak się czujesz, kochanie? Och, nie potrzebuję pytać. Widzę, że bardzo cierpisz, tak boleśnie się uśmiechasz. Przyprowadziłam ci kogoś, kogo kochasz. — Jeśli dobrze liczę, to nawet dwie takie osoby — odparła Kasia z anielskim uśmiechem. Chwycił ją w tej chwili taki atak bólu, że niejeden z nas ryczałby jak zwierzę. — Co, na kolana? — na zapraszający gest chorej odpowiedziała Małgorzata. — Nie, on jest za ciężki, a ty masz takie bóle. — Kocham go tak bardzo, że nie poczuję ciężaru — odrzekła. Małgorzata skorzystała z okazji, by zająć się swą toaletą. — Idę do kościoła — rzekła — posłuchać pięknego kaznodziei. Kasia westchnęła. — Jeszcze przed chwilą, Kasiu — rzekła Małgorzata — miałam wielką ochotę. Tak jest ze mną cały miesiąc: w górę i w dół, w górę i w dół, jak fale na Zuider Zee. Równie chemie zostanę z tobą — rzeknij jeno słowo! — Nie — powiedziała Kasia — proszę cię, idź i powtórzysz mi potem każde słowo. Szkoda, że i ja nie mogę pójść. — Łzy stanęły w oczach chorej. Małgorzata zdecydowała się, ucałowała Kasię, spojrzała spod długich rzęs na chłopczyka i lekko westchnęła. — Wiem, że nie powinnam — powiedziała — rozpieszczam go. Mój ojciec chciał go zabawiać dzień i noc. Teraz to twoja przyjemność, Kasiu. Powiedz, synku, cioci twoje dwa nowe słówka! Wyszła, spoglądając za siebie z miłością na dziecko, i cicho zamknęła drzwi. — Joanno, pomożesz mi to obrać? — spytała Katarzyna. — Z chęcią, moja pani — w ciszy i z zapałem zabrały się obie do gotowania. — Ano, Joanno, kto mi pomaga gotować i podać, ten także pomaga jeść; taka jest zasada. — Zdarzają się w Holandii gorsze od tego prawa. Wasze życzenie, pani, jest dla mnie prawdziwą przyjemnością. Mój Jorian musi się obejść świeżym powietrzem zamiast wieczerzy. Szczęściem kopie dzisiaj. (Małgorzata zeszła na dół). — Eh, kobieto, przykre jest nasze zajęcie. Popatrzcie na nią: umyła buzię, przeczesała włosy i kto się z nią może równać? Nawet Rotterdam dla ciebie! — Katarzyna pstryknęła palcami na cześć stolicy. — Daj buziaka, dziewczyno! Pamiętaj, Eliasz nie będzie czekał z wieczerzą nawet na księcia. Nie marudź, gdy wyjdziesz z kościoła. Obie z Joanną odprowadziły ją do drzwi, dobrą chwilę jeszcze przyglądały się odchodzącej. Dla gospodyń wyjście z domu było wydarzeniem. Katarzyna komentowała wyjście Małgorzaty: — Widzisz, Joanno, tak jakbym stała tu i wyprawiała własną córkę do kościoła, co tyle razy mi się zdarzało. Joanno, dziewczyno, nie usłyszy już ona nigdy o naszym Gerardzie; jeżeli żyje, zawiódł ją okrutnie; dlatego serce moje użala się nad dziewczyną. Jestem od niej starsza i mądrzejszą, wydałabym ją za tego poczciwego Łukasza i byłby raz koniec. Cóż wart jeden ledwie wnuczek? Rozdział LXXXVII Klasztor i ognisko domowe Gdy Małgorzata weszła do wielkiego kościoła Świętego Wawrzyńca, kazanie już się zaczęło. Była to potężna, nie dokończona budowla. Kościoły nie powstają w ciągu roku. Boczne nawy pokryto dachem, którego brakło jeszcze nad środkową i prezbiterium. Niektóre z pięknych sklepień i filarów były już wykończone. Jedno tylko okno w całej świątyni oszklono, inne były jeszcze wielkimi, wyciętymi w wewnętrznych ścianach otworami. Tego jednak dnia owe niedostatki upiększały jedynie kościół. Było cudowne letnie popołudnie, promienie słońca załamywały się w fantastyczne kształty; padając przez nieregularne otwory, figlowały w czarodziejski sposób na tylu łamanych powierzchniach. Światło przepływało przez otwory w ścianach, kładło się złotymi strumieniami na mroczne i chłodne boczne nawy, migotało i lśniło *na białych kolumnach w głębi. Prawie cała środkowa nawa mieniła się szachownicą światła i cienia; cienie zdawały się chłodniejsze i bardziej kojące niż kiedykolwiek, miejsca oświetlone pyszniły się bursztynem i diamentami, ożywione niebiańskim ogniem. Na górze od zachodu ku wschodowi błękitne niebo wieńczyło wyniosłą nawę sklepieniem i wydawało się całkiem bliskie. Lśniące czepeczki niewiast morzem bieli kontrastowały wybornie z tym jaskrawoniebieskim dachem. Środkowa nawa mimo swego ogromu była przepełniona, jednakże zupełnie cicha. Tłum w milczeniu słuchał łagodnych, słodkich i poważnych słów kaznodziei. Małgorzata stała urzeczona tą pięknością, pobożnością i wielkim spokojem. Ukryta za filarem w północnej nawie świątyni z trudem chwytała sens słów, ale otaczające ją piękno i melodyjny głos kaznodziei przepełniały duszę słodkim, pobożnym rozmarzeniem. Pachnąca, balsamiczna oliwa zdawała się spływać na wzburzone fale jej serca i koić je. Przymknąwszy oczy, oparła się o filar łagodnie i jakby uśpiona. Było jej dobrze. W pewnej chwili spostrzegła, że któraś z dam, chcąc uniknąć słońca, które rzeczywiście świeciło przez okno wprost na jej głowę, opuściła doskonałe miejsce naprzeciwko. Małgorzata obeszła wokoło cichutko, lecz szybko; udało jej się szczęśliwie zająć upatrzone miejsce. Stała teraz obok kolumny w południowej nawie, nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od kaznodziei, z boku, nieco za nim, mogła jednak słyszeć każde słowo. Niebawem rozproszyła jej uwagę gra cienia: głowa i ramiona mężczyzny skakały w górę i w dół tak zabawnie, że nie mogła powstrzymać uśmiechu. Nie było w tym zresztą nic szczególnie śmiesznego. To kościelny kopa! dół. Odkryła to po chwili, gdy spojrzała za siebie przez okno, skąd padał cień. Teraz, gdy patrzała na kopiącego Joriana Ketla, nagle dźwięk głosu kaznodziei dotarł do jej ucha i świadomości tak wyraźnie, że dosłownie uderzy! ją i wprawiał w drżenie duszę i ciało. Chwyciła się za serce, tak dziwny i nagły był ten dreszcz. Odwróciła głowę i spojrzała na mnicha. Stał do niej plecami, dojrzała tylko tonsurę. Westchnęła. Ta tonsura zaprzeczyła stanowczo tonowi głosu. Pochylona do przodu stała ze spuszczonymi oczami, czekając raz jeszcze na ten ton. Nie dosłyszała go więcej; ale głos w ogóle zaczął jej się wydawać dziwny. Wznosił się i opadał w miarę, jak wzruszał się kaznodzieja; wydawał się budzić w niej słabe echa tysiącznych szczęśliwych wspomnień. Nie mogła się oprzeć smutnej radości, którą jej sprawiał. Nagle kaznodzieja przerwał pośrodku wymownej sentencji. Małgorzata niemal westchnęła. Urwała się kojąca muzyka. Czyżby kazanie dobiegało już końca? Nie; rozejrzała się; ludzie nie drgnęli. Wiele twarzy zdawało się zwracać teraz w jej stronę. Zerknęła za siebie — nie było tam nic szczególnego. . Teraz wszyscy obok niej patrzyli zdumieni na zakonnika. Poszła za wzrokiem tłumu: nad pulpitem ujrzała twarz trupią. Groza poszerzyła do nienaturalnych rozmiarów oczy mnicha wielkie z natury i powiększone przez wychudłe policzki. Kaznodzieja patrzał w jej stronę blady, bez kropli krwi w twarzy. Skuliła się i obróciła lękliwie dokoła. Pomyślała, że koło niej musi dziać się coś okropnego. Nie było niczego; to ona była dziwną postacią wśród zasłuchanego tłumu. W całym kościele zapanowało poruszenie. Ludzie podeszli ku przodowi, setki podnieconych twarzy obracało się od zakonnika do Małgorzaty, od Małgorzaty ku mnichowi. Szeleściły głośno wykrochmalone czepki, obracając się w różne strony. Rozległy się piski nerwowych niewiast, pomruki mężczyzn; Małgorzata, czując na sobie tak wiele oczu, schroniła się przerażona za kolumnę, rzuciwszy jedno przestraszone, szybkie spojrzenie na kaznodzieję. Przez tę krótką chwilę, gdy patrzała w tę ściągniętą bólem twarz, pochwyciła w niej wyraz, który przejął ją dreszczem. Osłabła, przysiadła na pozostawionych przez robotników gruzach i ukryła twarz w dłoniach. Zakonnik mówił dalej: słyszała już tylko dźwięki, nie chwytając znaczenia. Próbowała myśleć, ale czuła wir w mózgu. Jedna tylko myśl nie dawała jej spokoju; jedno spojrzenie oczu tej przerażonej cudem twarzy. Wspomnienie tego spojrzenia przeszywało ją dreszczem od stóp do głów. To spojrzenie bowiem znaczyło: POZNAJĘ... Kaznodzieja, niepewny przez jakiś czas, zakończył wybuchem podniosłej, gorączkowej wymowy; słuchacze zdążyli więc zapomnieć o dziwnej przerwie i upiornym wyglądzie zakonnika. Małgorzata pospiesznie wmieszała się w tłum i wyszła z kościoła razem ze wszystkimi. Ludzie ruszyli ku swym domostwom, ona zaś zawróciła od bramy i skręciła na cmentarz, na grób Piotra. Mimo biedy zdobyła się na płytę i nagrobek dla ojca. Siadła teraz i ucałowała kamień. Zarzuciła fartuch na głowę, aby nikt nie mógł jej rozpoznać po włosach. — Ojcze — powiedziała — częstoś słyszał, jak powtarzałam, że oto błądzę w gęstej mgle, teraz zaczynam myśleć, że tylko Pan Bóg wie, gdzie jej kres. Pójdę za tym mnichem na kres świata, lecz przyjrzę mu się na odległość ramienia. Niech powie, czemu patrzył w moją stronę jak trup, który z martwych powstał; jak gdyby nie było za mną żywej duszy. Och, ojcze, często chwaliłeś mnie na ziemi, wstaw się za mną choć słówkiem na tamtym świecie. Albowiem błądzę w gęstej mgle. Od grobu jej ojca można było widzieć wychodzących przez boczne drzwi z kościoła. Siedziała na płycie zakrywszy twarz, czatując na świętego kaznodzieję. Rozdział LXXXVIII Klasztor i ognisko domowe Chłodny kościół, pokratkowany promieniami słonecznego światła i ukoronowany niebiańską purpurą, uspokoił i oczarował ojca Klemensa tak samo jak Małgorzatę; wzniósł duszę zakonnika ku Stwórcy wszelakich dobrych i czystych rozkoszy. Spojrzał na wielką nawę przepełnioną tłumem rodaków, na tysiące śnieżnych czepeczków złotem haftowanych. Przewędrował wiele setek mil, nie widział nic równie białego prócz śniegu. W czasie rannego kazania miotał pioruny, lecz to słodkie popołudnie nie sprzyjało groźnym słowom. Całym sercem współczuł z tą ludzką gromadą, postanawiając, że musi mówić im o miłości Bożej; biedacy, rzadko słyszą takie słowa z kazalnicy w dzisiejszych czasach, nie częściej niż niegdyś poganie. Opowiadał im radosną nowinę o zbawieniu. Wierni byli zasłuchani w jego łagodne, poważne słowa. Nie należał do tych kaznodziejów, którzy miotali się za pulpitem jak kurek na wieży. Poruszał silniej serca słuchaczy niż własne ciało. Nie mógł jednak całkiem zapominać o tych, którym dostały się gorsze miejsca. I teraz, rozgrzany tematem, pragnąc, aby nikt z tłumu nie utracił radosnej nowiny o miłości Chrystusowej, odwrócił twarz ku południowej nawie. Tam, w blasku wpadającego przez okno słońca, promieniała twarzyczka Małgorzaty Brandt. Spojrzał na nią obojętnie. Nagle osłupiał ciałem i duszą. Po chwili słowa zamarły mu w gardle, gdy patrzał na tę twarz, drżał całym ciałem. Tam oto, o złotokasztanowych włosach skąpanych w słońcu i lśniących jak aureola świętych, o twarzy podwójnie olśniewającej, własną pięknością i słonecznymi promieniami — stała jego umarła miłość. Opierała się lekko o białą kolumnę. Słuchała z opuszczonymi delikatnymi rzęsami. Setki razy widział, jak słuchała go w taki właśnie sposób. Nie zmieniła się. Była tą samą kwitnącą Małgorzatą, jaką zostawił; odrobinę dojrzalszą i piękniejszą. Patrzał w jej twarz upiornymi oczami, płonącymi w bezkrwistej twarzy. Audytorium zniknęło mu z oczu. Jak we śnie słyszał gwar i ruch w całym kościele; nie mógł jednak oderwać swych rozszerzonych grozą oczu od tej twarzy, kwiatu jej urody, i cudownych, złotych jak kasztany włosów, lśniących wspaniale w promieniach słońca. Patrzał, myśląc, że widzenie musi zniknąć. Trwała w miejscu. Przez chwilę patrzyła mu w oczy. Jej fiołkowe oczy!! Teraz stracił przytomność, poruszył wargami, aby wykrzyczeć na cały głos jej imię, wtem odwróciła szybko głowę i zniknęła. Przedtem jednak rzuciła nań jeszcze jedno spojrzenie, które choć szybkie jak błyskawica, spotkało się z jego wzrokiem. Skurczyła się i zadrżała, zawirowało jej w głowie, on zaś stracił oddech i konwulsyjnie wpił paznokcie w pulpit. To bowiem spojrzenie, choć jeszcze nie poznawało, było jednak struchlałym pytaniem, bezimiennym, nie dającym się opisać spojrzeniem, rozpozrianie poprzedzającym/Opanował się potężnym wysiłkiem woli, jąkał się i mamrotał parę słów przez chwilę, których nikt nie mógł pojąć; aż stopniowo z trudem nawiązał wątek, bełkotał jeszcze przez chwilę, stopniowo zmuszając się teraz, gdy już jej nie widział, do uznania całego zdarzenia za wizję z tamtego świata. Pod koniec kazania wzniósł się do stanu nienaturalnej egzaltacji i zakończył w sposób oszałamiający prostaczków; był to prawie rapsod. Skończył kazanie. Usiadł za pulpitem wstrząśnięty do głębi. Owładnęła nim oto myśl typowa dla jego epoki. Daremnie szukał jej grobu w Sevenbergen. Widać pozwolono jej objawić się ukochanemu i wskazać, że tu była pochowana; może nawet blisko filara, koło którego jej duch mu się objawił. Gdy już pogodził się z taką myślą, opanowała ona wnet jego umysł; czuł, że musi tylko jeszcze porozmawiać z kościelnym (który przez cały czas kazania kopał na cmentarzu, co napełniło kaznodzieję dużym niesmakiem) i dowiedzieć się od niego, w którym miejscu jest pochowana. Kościół był teraz prawie pusty. Zeszedł z ambony i opuścił świątynię przez otwór w południowej ścianie. Zbliżył się po trawniku do kościelnego. Poznał go natychmiast. Ale Jorian nie podejrzewał wcale w tym świętym zakonniku biednego chłopca, któremu ocalił życie. Utrata brody przedziwnie zmieniła zarys jego twarzy, znacznie bardziej niż tonsura, krótkie włosy przetkane przedwczesną siwizną, policzki wychudzone i pobladłe od postów i czuwania. — Mój synu — rzekł łagodnie Klemens. — Jeżeli na czas pewien zatrzymujesz w pamięci tych, których składasz tu w ziemi, powiedz mi proszę, czy jakiś chrześcijanin spoczywa w kościele obok jednego z filarów? — Nie, ojcze — odrzekł Jorian — wszyscy, co byli pochowani, leżą tu na cmentarzu. A czemu pytacie? — Nieważne. Powiedzcie mi, gdzie leży Małgorzata Brandt? — Małgorzata Brandt? — Jorian spojrzał ogłupiały na zakonnika. — Umarła mniej więcej trzy lata temu i była tu pochowana. — A, to co innego — rzekł Jorian. — To nie w moich czasach; może wikary wam powie; jeżeli była szlachcianką lub choćby dość bogatą, żeby mu zapłacić. — Niestety, mój synu, była biedna (i ciężko za to zapłaciła), ale z przyzwoitej rodziny. Piotr był uczonym lekarzem; przybyła tu z Sevenbergen — by znaleźć śmierć. Klemens, powiedziawszy te słowa, spuścił głowę na piersi, wydawało się, że brak mu już sił i chęci, by pytać dalej. Powątpiewam nawet, czy wiedział, gdzie się znajduje. Zatonął w przeszłości. Jorian położył łopatę na ziemi, wyprostował się w grobie, podparł pod boki i rzekł rozzłoszczony: — Robicie ze mnie durnia, świątobliwy ojcze, czy może jakiś żartowniś z was głupca zrobił? Ulżywszy sobie w ten sposób, zaczął kopać na nowo z zapałem wskazującym, że został wyprowadzony z równowagi. Klemens spojrzał nań zaskoczony z łagodnym wyrzutem; bo ton Joriana był szorstki, a słowa niezrozumiałe. Poczciwy, choć grubiański grabarz, zanim przerzucił trzy łopaty ziemi, zawstydził się swego zachowania. — Ale prostak ze mnie, żeby tak przemawiać do was, świątobliwy ojcze, a wy stoicie tu i patrzycie jak jagniątko. Już wiem, o co wam chodzi, chcecie pewnie zobaczyć grób Piotra Brandta, a nie Małgorzaty. Leży tu, zaraz przy zachodnich drzwiach. Tędy, pokażę wam. Odłożył łopatę, przywdział kubrak i kurtę, aby towarzyszyć zakonnikowi. Nie wiedział, że ktoś siedział na grobie Piotra. Tym mniej zaś, że Małgorzata czekała tam na tego świątobliwego mnicha. Rozdział LXXXIX Jorian wkładał na siebie kubrak i kurtkę, aby udać się na grób Piotra, cały czas zaś mełł bezustannie językiem: — Nazywali go czarownikiem z Sevenbergen. Powiadają, że dał dowód swej sztuki, umierając. Powiedział, że widział chłopaka Małgorzaty, jak płynął w dół Renu, pięknie wystrojony i z kupą grosza, ale na twarzy odmieniony zagranicznym mieczem i nie miał już tylu rąk i nóg, co wtedy, gdy stąd wyruszał. Ale widzicie, złociutki, nic się nie sprawdziło. Małgorzata dalej tęskni za swym chłopakiem, a Piotr leży tu tak spokojnie jak inni. Nie dlatego, że przykryła go nagrobkiem, żeby przytrzymać na miejscu, jak zaraz ujrzycie. Chwycił się dwiema rękami brzegu grobu i chciał wspiąć się na powierzchnię, ale mnich położył drżącą rękę na jego ramieniu i zapytał przerażającym szeptem: — Jak dawno temu umarł Piotr Brandt? — Będzie ze dwa miesiące. A bo co? — I córka go pochowała, powiadacie? — Nie, ja go pochowałem, ale zapłaciła, co należy, i położyła kamień. A bo co? — Miał tylko jedną córkę, Małgorzatę? — Nie więcej. W każdym razie do jednej się przyznawał. — To znaczy, myślicie, że Małgorzata żyje? — Myślę? Jakby nie żyła, to i ja bym nie żył. Zgadnijcie dlaczego ? — Jak mogę zgadnąć? Kochacie ją! — Nie więcej od rozumu, gdyż jestem człekiem żonatym i ojcem czterech bardziej krzepkich niż ja sam łobuzów. Nie, inna to odpowiedź : ocaliła mi życie co dopiero przed sześcioma tygodniami. Gdyby umarła przedtem, nie mogłaby zachować mnie przy życiu. Za przeproszeniem waszym nie mogłem nic utrzymać w żołądku, żadne dochtory nie mogły tego uczynić. Moja Joanna powiada: czas kupować całun. Uczciwszy wasze uszy, powiadam, spróbuj najpierw, może ci się uda pożyczyć. I tu przychodzi ta pani Małgorzata, co to niby umarła trzy lata temu, otwiera okna, każe prześcielić czysto łóżko i migiem stawia mnie na nogi. A czym? W tym sęk! Najnędzniejszym ziółkiem i jeszcze z mego własnego ogrodu — słodką maruną. Powiadam: a to ziele, chwast, w każdym razie był chwastem, póki mnie nie wyleczyła; teraz, kiedy przechodzę koło niego, ściągam czapkę i powiadam: moje uszanowanie. Ale, co z wami, ojcze? toście blady jak trup, to czerwony i znowu biały? Co się dzieje? Gadajcie, na litość Boga! — Niespodzianka... radość... zdumienie... strach — szepnął Klemens. — A co wam do tego? Czyście krewniak Małgorzaty Brandt? — Nie, ale znałem kogoś, kto bardzo ją kochał, tak bardzo, że jej śmierć omalże nie zabiła jego duszy i ciała. A wy powiadacie, że żyje. Wierzę wam. Jorian popatrzał i po chwili milczenia rzekł poważnie: — Ojcze, zadaliście mi wiele pytań, odpowiedziałem uczciwie. Teraz, na Matkę Najświętszą, odpowiedzcie mi jeno na dwa pytania: czy naprawdę znaliście kogoś, kto kochał to biedne dziewczę? I gdzie? Klemens chciał się już ujawnić, ale przypomniał sobie list Hieronima i cofnął się przed wymienieniem imienia, pod którym przyszedł na świat. — Znałem go w Italii— powiedział. — Jeśli to prawda, powiedzcie mi jego imię — rzekł nieufnie Jorian. — Nazywał się Gerard Eliassoen. — To dziwne. Jak ci to rzekli, że Małgorzata Brandt umarła? — Byłem z Gerardem, gdy otrzymał list od Małgorzaty van Eyck. W liście była wiadomość, że ta, którą kochał, umarła i została pochowana. Usiądę na chwilę, czuję, że siły mnie opuszczają. Plugawa gra! Plugawa gra! — Ojcze — rzekł Jorian — dziękuję Bogu, że was do mnie zesłał. Tak, posiedźcie sobie, już i tak wyglądacie jak duch, za wiele pościcie, żeby mieć siłę. Coś mi się widzi niedobrze; może wiem, co w trawie piszczy, a jeśli to prawda, co myślę, chciałbym dwóm łotrom w tym mieście łby porozwalać jak tę glinę pod nogami — zacisnął zęby, podniósł swą długą łopatę i z furią zagłębił ją w kupie ziemi parę razy z rzędu. — Plugawa gra? W życiu nie rzekliście prawdziwszego słowa, a jeśli wiecie, gdzie jest teraz ten Gerard, nie traćcie czasu, jeno pokażcie mu pułapkę, którą łajdacy na niego zastawili. Nie mam mądrej głowy, ale jeśli powolny ogar czuje trop, to już trza iść za nim. A tak mi się coś zdaje, że złapaliśmy za dwa końce jednego kijaszka, i to paskudnego. Jorian, przebrnąwszy przez niepotrzebną wstępną gadaninę, charakterystyczną zawsze dla ludzi jego klasy, doszedł wreszcie do sedna rzeczy. Burmistrz miasta Tergou najął go do naprawienia podłogi na górnym piętrze w swoim domu. Gdy to już zrobił i wrócił nagle, by zabrać swoje narzędzia, usłyszał kilka głośnych słów, które go zaciekawiły. Położył się na brzuchu i podsłuchał, jak burmistrz rozmawiał z Korneliuszem i Sybrandtem, który polecił podłożyć Hansowi Memlingowi list na miejsce innego, przeznaczonego dla Gerarda. — Tak mi się zdawało, że mieli wielki smak do tej roboty, ale strach ich oblatywał, więc żeby im dodać ducha, stary pokazał pełną szufladę srebra, i jakby załatwili, co trzeba, mogliby tam łapę wsadzić i zabrać tyle grosza, ile w niej utrzymają. Widzicie, ojcze — opowiadał dalej Jorian — nie myślałem wiele wtedy o tej sprawie, jeno mnie ten handel tak rozpalił, żem nie spał prawie całą noc. Jeno pomyślcie ! Następnego dnia, ledwo słonko wzeszło, kogóż to widzą moje oczy? A to panoczkowie Korneliusz i Sybrandt wychodzą sobie z domu każdy z podbitym okiem. Oho! mówię, widać ten Hans was ponaznaczał, widzi mi się, że to wszystko, coście zarobili za swe trudy. Oni do domu burmistrza, a ja do mojej kryjówki. Słuchając rewelacji Joriana, mnich nie ukrywał oburzenia, nozdrza mu drżały, patrzał na kościelnego niecierpliwymi oczami, które zdradzały niepewność, w jakiej się znajdował. — Tak to, ojcze — mówił dalej Jorian — burmistrz zaprowadził ich do tej samej izby. List trzymał vy ręce. Jam nie uczony, ale mam takie oczy jak i papież i ujrzałem otwartą szufladę i tych dwóch łotrów, jak grzebią w niej łapami. Wyciągali stamtąd pełniutkie garście. Ach, święci pańscy! Jak to chcieli chwycić więcej, jeszcze więcej, jeszcze więcej tego dobra! A Sybrandt wetknął łapę w coś lepkiego, klajster pewnie, i tak wyciągnął ze dwa talary przyklejone do spodu ręki, he! he! he! Grzech śmiać się z tego; więc widzicie, szczęście sprzyjało łotrom jak zwykle. Udało im się szachrajstwo, ale jak to zrobili, nikt się pewnie nie dowie do dnia Sądu Ostatecznego. Tak to utopili swoje nieśmiertelne dusze w tej szufladzie. Sprzedali je za garść srebra, tyle przegrał diabeł w tym handlu. Tak ojcze, teraz mam to z głowy, bardzo już chciałem wyznać wszystko komuś, ale nie ufam kobietom, i Małgorzata zostałaby w ogóle bez przyjaznej duszy na tym świecie, bo ci dwaj łajdacy to oczko w głowie rodziny. Zawsze tak bywa. Czyż co dopiero starzy nie kupili dla nich pięknego sklepu w tym mieście przy Hoog Straet? Możecie tam zobaczyć ich szyld, pozłacaną owcę z jagniątkiem; para wilków dojąca wilczycę byłaby bardziej na miejscu. Dziś tam cała familia świętuje, to porządni ludziska. Cóż tak siedzicie, święty ojcze, jak kamień, ani się nie odezwiecie słowem, nie ulżycie sobie jakim przekleństwem, co się oszustom bez serca słusznie należy. Nie dość, że biedny chłopczyna poniewierał się gdzieś sam w obcych krajach, to jeszcze własna krew ma zniszczyć kłamstwem jedyne szczęście, które nieprzyjaciele mu zostawili? I pomyślcie, jak ona usychała z tęsknoty przez te wszystkie lata i siadywała w oknie, czy tam jej Gerard nie pokaże się na ulicy. Taka stała, czuła, wierna... Moja żona powiada, że z całą pewnością nie było na świecie kobiety, co by wierniej kochała, niż ona tego chłopca, co go ci łajdacy jej zabrali j i nie ma dnia, żeby nie wylewała za nim słonych łez. Gdyby nie ci dwaj chciwcy, łotry kłamliwe, to ten ładny chłopak, któremu ongiś ocaliłem życie, mógłby dziś przy jej boku być najszczęśliwszym człekiem w Holandii, a ta słodka dziewczyna, która uratowała mi życie, siedziałaby, oparłszy buzię, na ramieniu ukochanego, najszczęśliwsza w Holandii, a dziś najsmutniejsza. Ach, gdy tak myślę o tym wszystkim, piłbym ich krew, obrzydłych, chytrych łgarzy, tchórzy bez serca i litości! Coś takiego?! Mnich poderwał się dziko, siny z wściekłości i rozpaczy, i popędził stamtąd przed siebie ze wzniesionymi w górę, załamanymi rękoma. Był tak straszny w tym milczącym wybuchu furii, że gniew Joriana zgasł na ten widok; kościelny stał, patrząc ze zdumieniem na rozpętaną przez siebie burzę. Poczuł nagle, że maleńka drżąca rączka wpiła mu się w ramię. Była to Małgorzata Brandt. Zdrętwiał, tak dziwne mu się zdało, że przyszła akurat teraz. Czekała długo na grobie ojca, ale zakonnik się nie pojawił. Weszła więc do kościoła zobaczyć, czy kaznodzieja nie pozostał tam do tej pory. Nie mogła go znaleźć. Przechodząc przez południową nawę, ujrzała nagle olbrzymi cień mnicha: przecinał posadzkę i część kolumny, zdawał się przenikać przez czekającą dziewczynę. Omal nie krzyknęła, ale przypomniała sobie cień Joriana, który w ten sam sposób padał od strony cmentarza, i wybiegła, usiłując przejść najkrótszą drogą. Potarła do drzwi z trudnością, lecz Klemens zniknął tymczasem w głębi ulicy, lecz gest czasem jest równie wymowny jak twarz, spostrzegła, że ksiądz był czymś wielce wstrząśnięty. Spoglądali z Jorianem na siebie wzajemnie i na oddalającą się postać wzburzonego zakonnika. — Co się stało? — spytała drżąc. — Co? — odparł. — Przestraszyłaś mnie. Skąd się wzięłaś, ty jedna z całego tłumu? — Czy to czas na próżne gadanie? Co wam powiedział? Rozmawiał z wami, nie zaprzeczajcie. — Dziewczyno, żebym się z tego miejsca nie ruszył, pytał mnie, w którym miejscu jesteś pochowana na tym cmentarzu. — Ach! — Powiedziałem mu—nigdzie, dzięki Bogu, żyjesz i innych przed cmentarzem ratujesz. — I co dalej? — Krótko mówiąc, znał on twego Gerarda w Italii, a do niego przyszedł list z zawiadomieniem o śmierci, list ten złamał serce biednego chłopca. Pytam, kto napisał list. Demoiselle van Eyck. Tak o n uważa. Ale jam mu rzekł, że to nie tak. To nie panna ani pani wypisała to łgarstwo, lecz Ghysbrecht van Swieten i tych dwóch paskudnych łajdaków: Korneliusz i Sybrandt, oni to zamienili prawdziwy list na szachrajski. Powiedziałem mu, żem widział całe to draństwo przez szparę. — Och, okrutni, okrutni! Ale on żyje! Minął najgorszy strach! Dzięki ci, Boże! — Tak, dziewczyno; a twoim wrogom dałem tęgiego kopniaka. Ten mnich jest przyjacielem Gerarda i poszedł teraz do domu Eliasza, tak mi się widzi. Powiedziałem mu, gdzie może znaleźć twoich i Gerarda wrogów, i przysięgam, że ,on już da im szkołę. Jeszczem nie widział tak rozwścieczonego człeka. Mienił się na twarzy, to biały, to czerwony, i wyskoczył stąd jak kamień z procy. Mówię ci, dziewczyno, nic nie gadał, a pioruny mu biły z oczu. Zimno mi się zrobiło. — Jorianie, coście uczynili? — rzekła Małgorzata. — Prędko, prędko, pomóżcie mi, bom całkiem osłabła. Nie znacie go tak dobrze jak ja. Gdybyście widzieli cios, który zadał Ghysbrechtowi, i słyszeli ten straszny trzask! Biegnijmy, ratujmy go przed najgorszym czynem. Błądzę w gęstej mgle, ale jeszcze nie we krwi. Biegnijmy! Tyle przerażenia brzmiało w jej głosie, że Jorian wyskoczył z grobu i popędzi? za nią, naciągając w biegu kurtkę. Po drodze pytał, co to wszystko na Boga znaczy: — Ja mówię o zakonniku, a wy powiadacie o Gerardzie. — Człowieku, gdzie masz oczy, przecie t o Gerard. — Twój Gerard? Co przez to rozumiecie? — Rozumiem, że ten mnich jest ojcem mego syna. Długo na niego czekałam, Jorianie. Wrócił do mnie wreszcie. Dzięki Panu Bogu i za to. O moje biedne dziecko! Prędzej, Jorianie, prędzej! — Jesteś szalona jak i on. Zaraz, na świętego Bawona! To była twarz Gerarda, choć może nie całkiem jego, może i jego... Biegnijmy, biegnijmy! niech obaczę, jak się to skończy! — Jak się skończy? Ile z nas dożyje, by to zobaczyć? Biegli, dysząc w pośpiechu, nie odzywając się już aż do Hoog Straet. Jorian próbował jeszcze uspokoić dziewczynę. — Sami sobie zmartwienia zmyślacie. Kto powiedział, że tu poszedł? Może prędzej do klasztoru modlić się i płakać, biedaczysko. O łotry, łotry przeklęte! — Nie powiedzieliście mu, gdzie te łotry mieszkają? — Powiedziałem. — Prędzej, Jorian, prędzej! Już widzę dom. Dziękuję Bogu i Jego świętym, będę na czas, by go uspokoić. Wiem, co mu rzeknę; Boże, przebacz mi. Muszę myśleć o biednej Katarzynie, była dla mnie matką. Sklep mieścił się w narożnym domu i miał dwoje drzwi, jedne frontowe od ulicy dla klientów, drugie prywatne za węgłem. Małgorzata i Jorian byli już ze dwadzieścia jardów od sklepu, gdy usłyszeli z wewnątrz ryk jakby zwierza dzikiego, mnich wypadł na ulicę biały z wściekłości i popędził w dół ulicą. Małgorzata krzyknęła i zwisła zemdlona na ramieniu Joriana. Jorian wołał: „Stój szalony, my twoi przyjaciele“. Ale mnich, głuchy, pędził potrząsając zaciśniętymi konwulsyjnie pięściami, wzniesionymi ku niebu. — Pomóż mi wejść, dobry Jorianie — jęknęła Małgorzata, odzyskując nagle spokój. — Chcę wiedzieć choćby najgorsze; i umrzeć. Podtrzymał ją drżącą i wprowadził do domu. Cisza stała niepojęta. Ani szmeru. Nawet Jorianowi serce łomotało w piersi. Drzwi były nie zatrzaśnięte. Pchnął je lekko lewą ręką i oto stali wraz z Małgorzatą na progu. Co tam ujrzeli, i wy się zaraz dowiecie. Rozdział XC Był czas kolacji. Rodzina Eliasza zebrała się przy stole, brakło tylko Małgorzaty. Eliasz oznajmił ku zdziwieniu Katarzyny, że na nią zaczeka. — Po co? Powiedziałam, że nie czekacie, mój mężu, nawet na diuka. — Ona nie diukiem, jeno biednym dziewczęciem, które czekało nie minuty, lecz lata na mego niewdzięcznego syna. Możesz tymczasem podawać, zaczniemy nie tracąc czasu, jak tylko się zjawi. Parujące dania pachniały tak smakowicie, że Eliasz poddał się pokusie. — Przyjdzie, jak tylko zaczniemy — powiedział. — Zawsze tak się dzieje. Siadajcie, pani Joanno, myślę, żeście tu nie niewolnicą, lecz gościem. Słyszę już szybkie kroki, zrzućcie pokrywki i zaczynamy. Zdjęto pokrywy z półmisków, noże poszły w ruch. Nagle zamiast oczekiwanej Małgorzaty wpadł do pokoju siny z furii dominikanin. W jednej chwili był przy stole przed Korneliuszem i Sybrandtem, zawisnął swą wysoką postacią nad wąskim stołem i unosząc dłonie, które jak orły nad łupem krążyły nad ich przerażonymi głowami, przeklął, obu wymieniając po imieniu, ich ciała i dusze na tym i na przyszłym świecie. Była to epoka wymownych przekleństw, a ta klątwa była tak bogata, tak drobiazgowa, piorunująca, błyskawiczna, zabójcza i straszliwa, że obawiam się przenieść wszystkie słowa na papier. — Przeklęte niech będą usta — krzyczał — które wyrzekły podłe kłamstwo, że Małgorzata nie żyje; niech zgniją za życia, a w piekle całują rozpalone do białości żelazo; po dwakroć przeklęte ręce, które zamieniły listy, niech odpadną od noża kata i płoną w ogniu piekielnym na zawsze; po trzykroć przeklęte okrutne serca, które wymyśliły to nikczemne łgarstwo, aby rozdzielić na zawsze wiernych kochanków; niech uschną i zwiędną na ziemi bez pociechy, miłości, nadziei; niech się w proch rozsypią przed czasem i płoną w ogniu piekielnym. — Przeklął posiłek przed ich ustami i każdą cząstkę ich ciał, od stóp do głów. Z kolei odwracając się od drżących, skulonych braci, którzy natychmiast wleźli pod stół, wyrwał zza pazuchy list i rzucił go na stół ojcu przed oczy. — Przeczytaj to, twardy starcze, któryś uwięził syna, czytaj i zobacz, jakie spłodziłeś potwory. Pamięć o moich i jej cierpieniach niech was nigdy! nie opuści. Spotkamy się w dniu Sądu Ostatecznego, na ziemi nie zobaczycie mnie już nigdy. I tak jak przyszedł, zniknął w jednej chwili, a oni dokoła smakowicie zastawionego stołu siedzieli zesztywniali i zimni jak posągi. Taki właśnie widok ujrzeli Małgorzata i Jorian: pobladłe twarze mężczyzn i kobiet skamieniałych dokoła nietkniętego jadła, jak obraz ze wschodniej poezji. Małgorzata spojrzała i westchnęła: — O radości! Wszyscy żywi; nie polała się krew; och, wy okrutni, okrutni ludzie! Dzięki Bogu, że was nie pomordował. Na jej widok Katarzyna jęknęła żałośnie i odwróciła głowę. Eliasz, który pochylił się właśnie nad sfałszowanym listem i zaczął pojmować wszystko, widząc drugą ofiarę przychodzącą w tym samym czasie, jej cierpienie wyryte na słodkiej, bladej twarzy, skoczył na równe nogi w paroksyzmie wściekłości i wrzasnął: — Odejdź na bok, przepuść mnie do tych zdrajców. Ja im pokażę! — wyciągnął krótki miecz i runął na synów. — Uciekajcie! — krzyknęła Małgorzata — uciekajcie! Zsunęli się, skomląc, pod stół i wypełzli z drugiej strony. Zanim dopadli drzwi, oszalały starzec obiegł stół dokoła i zastąpił im drogę. Katarzyna piszczała tylko i załamywała ręce; władze domowe stają się zazwyczaj bezsilne w takich wypadkach; krew polałaby się z całą pewnością, ale Małgorzata i Jorian. chwycili rozwścieczonego kupca za ramiona i przytrzymali go z całej siły, dopóki bracia nie opuścili domu. Gdy go uwolnili, wypadł za nimi na ulicę, ale już za późno. Byli o milę, pędząc jak zające. Zerwał szyld z ich imionami, wniósł go do izby i wrzucił do kominka. Katarzyna kołysała się w rozpaczy, zarzuciwszy fartuch na głowę. Joanna podbiegła do męża. Małgorzata objęła ramionami szyję Katarzyny; blada i z trudem chwytająca oddech starała się pocieszyć matkę. Było to jednak niemożliwe. — O moje biedne dzieci! — krzyczała. — O ja matka nieszczęśliwa! Dzięki Bogu, że Kasia chora na górze. Tego dożyłam, że dziękuję Bogu za jej kalectwo — krzyczała, wybuchając na nowo łkaniem, — To by ją zabiło! Lepiej, by pozostał w Italii! Wracać do domu, przeklinać własną krew i ciało i poszczuć nas wszystkich na siebie. — Trzymaj język za zębami, niewiasto! — krzyknął gniewnie Eliasz. — Jeszcześ po stronie złych. Zasłużyłaś na to, twoja słabość do tego doprowadziła. Chciałem karcić w młodości: na wielkie zło — ostre środki; zawsześ brała ich stronę, podkopywałaś moją wolę, hamowałaś mądrą surowość. Nie pocieszaj jej, Małgorzato, ona ciebie winna pocieszać. Czymże jej rany przy twoich? Nie miała ani na jotę poczucia sprawiedliwości, nigdy nie będzie go miała. Przyjdź do mnie, jestem twoim ojcem od tej godziny. To był rozkaz; ucałowała przeto Katarzynę, podeszła drobnym krokiem do niego; posadził ją obok siebie na krześle, dziewczyna oparła główkę na uczciwej piersi, lecz nie wylała ani jednej łzy, rozpacz była zbyt głęboka. — Biedne jagniątko — powiedział, a po chwili: — Chodźcie, dobrzy ludzie — rzekł złamanym głosem do Joriana i Joanny. — Mamy trochę kłopotu, jak widzicie, ale to nie powód do postu. Na miłość Boga i Pani Najświętszej, zaczynajmy; nie dodawajcie do mych trosk sławy człeka bez wychowania. Co za licho! — dodał próbując się opanować — im więcej łajdaków udaje mi się pozbyć z domu, tym bardziej potrzebuję kompanii cnych mężczyzn i niewiast przy mym stole, by pomogli mi opróżniać półmiski i cieszyli oczy uczciwym obliczem, wypełniając przykre wyrwy. Zaczynajmy, zapraszam was pięknie. Katarzyna, szlochając, poparła zaproszenie. Biedne proste dusze, staroświeckie i gościnne. Jorian, któremu apetyt po chorobie zaostrzył się, bardzo by chętnie skorzystał z okazji i przystąpił do działania, ale Joanna szepnęła mu coś do ucha i cofnął się natychmiast. — Nie tknę jadła przeklętego przez Kościół święty. — Zaiste, zapomniałem — rzekł Eliasz, przepraszając. — Mój syn wychowany przy tym stole przeklął moje potrawy. Dziwne się wydaje. Wola Boża, człowiek musi się przed nią ugiąć. Kolację wyrzucono na podwórze. Jorian wyszedł, zabierając żonę, i ciężki smutek zapanował w nocy w domu Eliasza. Gdzie był wtedy Klemens? Leżał krzyżem na posadzce klasztornego kościoła, z ustami na najniższym stopniu ołtarza, w nie dającym się opisać stanie grozy, rozpaczy, skruchy i poniżenia. Z trudem docierały do niego przebłyski radosnej myśli, że Małgorzata żyje. Zapadła noc, brat Klemens leżał płacząc i modląc się gorąco. Dotrwałby tak do rana, gdyby nie przypomniał sobie, że pogrążony w swoich i Małgorzaty smutkach, znowu popełnił grzech. Zawinił nie tylko swą niepohamowaną wściekłością, lecz zaniedbał umierającego człowieka. Zerwał się natychmiast, biadając nad swą podwójną nieprawością i wyruszył, aby naprawić błąd. Pogoda zmieniła się, lał deszcz. Wyszedłszy z miasta usłyszał ujadanie wilków; ruszyły na łów. Ale Klemens był już znowu prawie zupełnie sobą, nie myślał o niebezpieczeństwie ani o niewygodach, gdy szło o obowiązek naprawienia haniebnego zaniedbania w rzeczach religii; podążał uparcie naprzód przez mrok i ulewę. Idąc, często uderzał się w piersi i powtarzał: Mea culpa! Mea culpa! Rozdział XCI Żadne słowa nie mają dość mocy, aby odmalować to, co przeszedł nasz bohater obdarzony kochającym sercem, wrażliwym sumieniem, czującym umysłem i religijną duszą; ile przecierpiał w ciągu tych paru godzin w tak nieoczekiwanej i strasznej sytuacji. Spróbujcie wyobrazić sobie tego człowieka i postawić się sami na jego miejscu. Gdybym napisał o tym cały tom, może udałoby się nam to wreszcie. Przedstawię teraz dwa jego następne i dostępne obserwacji czyny. Pozwolę wam poznać stan jego umysłu po przejściu pierwszej okrutnej burzy duchowej. Noc spędził z umierającym pustelnikiem, niosąc mu świętą pociechę i sam czerpiąc święte ukojenie. Następnie skierował się nie do Rotterdamu, lecz do Tergou. Chciał tam odszukać swego zajadłego nieprzyjaciela, burmistrza van Swieten, aby przy pomocy owego pergaminu, który nawiasem mówiąc sam mógł być wystarczającym tematem romansu, zmusić starca do wypłacenia Małgorzacie należności i oddania jej ojcowizny. Zgrzany i zakurzony stanął przy źródle i zaczął jeść czarny chleb, popijając wodą. W połowie skromnego posiłku przybiegła służebna niewiasta z błagalnym wezwaniem do pragnącego spowiedzi konającego pana. Mnich schował chleb do sakwy i podążył za nią bez słowa. Zaprowadziła go do ratusza. Dreszcz przebieg! po nim i cofnął się, gdy zobaczył, dokąd idą. Opanował jednak natychmiast ten odruch, wszedł za nią do domu i po schodach na górę. Tam na łożu, wysoko oparty na poduszkach, leżał jego wróg śmiertelny, bardziej już do trupa podobny niż do żywego człowieka. Klemens patrzał nań przez chwilę ode drzwi i myślał o wszystkim; o wieży, o lesie i o liście. Potem wyrzekł niskim głosem: Pax vobiscum, i dreszcz przebiegł jego ciało. Chory przyjął go z zapałem, choć słabość utrudniała mu mowę. „Bogu niech będą dzięki, przychodzisz, ojcze, jeszcze na czas, aby mnie oczyścić z grzechów i byście mogli modlić się za mą duszę, ty i twoi bracia“. — Synu — rzekł Klemens — przed absolucją spowiedź. Akt ten musi być szczery, niczego nie wolno ci ukryć, jeżeli dbasz o zbawienie duszy. Zastanów się więc, czym najsrożej obraziłeś Boga i Kościół, a ja pomodlę się o mądrość, która pokieruje tobą. Klemens ukląkł i odmawiał pacierze. Gdy podniósł się z kolan, rzekł do Ghysbrechta z pozornym spokojem: — Synu, wyznaj swe grzechy. — Ach, ojcze—westchnął chory—liczne są me grzechy i wielkie. — Wielka niech zatem będzie twa skrucha, synu, wtedy przekonasz się, jak wielka jest łaska Boża. Ghysbrecht złożył ręce i z wszelkimi oznakami skupienia rozpoczął spowiedź. Wyznał, że jadał mięso w półpościu, często opuszczał mszę świętą w niedzielę i święta, lekceważył inne praktyki religijne, co wyliczał teraz z całą skrupulatnością. Gdy skończył, zakonnik powiedział spokojnie: — Słusznie, synu, wyliczyłeś swe błędy. Teraz czas na zbrodnie. Od nich raczej zacząć należało. — Jakież zbrodnie ciążą na mym sumieniu, jeżeli te byłyby nic nie znaczące? — Czy to ja ciebie spowiadam, czy ty mnie? — zapytał nieco surowiej Klemens. — Wybacz mi, ojcze! Zaiste, wy mnie. Ale nie wiem, co zwiecie zbrodniami? — Siedem grzechów głównych. Czyż nie popełniłeś żadnego z nich? — Niech Pan Bóg broni, bym aż tyle zawinił. Nie znam ich z imienia. — Wielu je popełnia, a nie potrafi nazwać. Zacznijmy od grzechu, który wiedzie do kłamstwa, złodziejstwa i mordu. — Jestem niewinny. Jak zwiecie ten grzech, ojcze? — Skąpstwo, synu. — Skąpstwo? Jeśli o to chodzi, byłem przez całe życie oszczędnym człowiekiem, ale stół mój był przyzwoicie zastawiony i nie całkiem zapominałem o ubogich. Ale jestem wielkim grzesznikiem! Może następny mnie dotyczy. Jaki następny grzech śmiertelny? — Jeszcześmy z tym nie skończyli. Zastanów się, z Kościołem nie ma żartów. — Niestety! Czy teraz stan mój pozwala na żarty? Skąpstwo? Skąpstwo? — Wyglądał na zdziwionego i niewinnego. — Czy obrabowałeś kiedy sierotę? — zapytał mnich. — Ja? Obrabowałem sierotę? — szepnął Ghysbrecht. — O ile mi wiadomo, nie. — Znowu, mój synu, muszę ci rzec, że stroisz żarty z Kościoła. Jeszcze jedna wymijająca odpowiedź, nędzny człowieku, a zostawię cię i szatany otoczą twe łoże, by cię porwać do bezdennej otchłani piekielnej. — Och, nie opuszczaj mnie! Nie opuszczaj! — skrzeczał przerażony starzec. — Kościół wie wszystko. Musiałem widać rabować sieroty. Wyspowiadam się. Od kogo mam zacząć? Moja pamięć imion osłabła. Zręcznie się bronił, ale tym razem zręczność zawiodła. — Czyś zapomniał Florisa Brandta? — powiedział Klemens z kamiennym chłodem. Chory poruszył się w łożu śmiertelnie przerażony. — Skąd o tym wiecie, ojcze? — spytał. — Kościół wie o wielu sprawach — rzekł Klemens chłodno — i to wielu drogami, które tobie są nie znane. Nędzny grzeszniku, przywołałeś go do łoża śmierci i sądzisz, że go oszukasz. Rzekłeś sobie : wyspowiadam się nie proboszczowi, lecz jakiemuś zakonnikowi, który nie zna moich występków. Oszukam Kościół na łożu śmierci i umrę tak, jak żyłem. Ale Bóg, lepszy względem ciebie niż ty sam, zatroszczył się o twą duszę i przysłał ci kogoś, kogo nie możesz okłamać. Wypróbował cię; był dla ciebie cierpliwy, ostrzegł, byś nie żartował ze świętym Kościołem; ale wszystko na próżno, nie potrafisz wyznać swych win, zatwardziałyś jak głaz. Umieraj zatem tak, jak żyłeś. Zdaje mi się, że widzę, jak szatany krążą wokół łoża, czyhając na łup. Czekają tylko, bym odszedł. Odchodzę. Odwrócił się plecami, ale Ghysbrecht przerażony do ostateczności chwycił go za habit. — Ach, święty mężu, łaski! Pozostań. Wszystko wyznam, wszystko! Obrabowałem mego przyjaciela Florisa. O, gdybyż choć na tym się skończyło! Niewiele bow,iem stracił przeze mnie; ale zatrzymałem ziemię jego syna Piotra i Małgorzaty, córki Piotra. Zawsze zamierzałem ją zwrócić, ale nie mogłem, nie mogłem! — Skąpstwo, synu, skąpstwo. Bądź szczęśliwy, że jeszcze nie jest za późno. — Nie. Zapiszę jej to w mej ostatniej woli. Niedługo już będzie czekała: miesiąc, najdłużej dwa. — I dla tego miesiąca posiadania chcesz na zawsze zatracić duszę. Ty głupcze! Chory jęczał i prosił mnicha, by zachował umiar. Zakonnik stanowczo, lecz łagodnie, używając perswazji i z bezgraniczną cierpliwością, wyrwał wreszcie ze szponów umierającego człowieka cudze dobro. Chwilami jego cierpliwość była wystawiona na próbę, miał ochotę sięgnąć za pazuchę i pokazać dokument, który przyniósł w tym celu; ale po wczorajszym wybuchu panował nad sobą, by nie wpaść w gniew. I w końcu przezwyciężył niecierpliwość, przezwyciężył osobistą odrazę tak silną, że ciarki chodziły mu po plecach cały czas, gdy walczył ze skąpcem o jego duszę, i nareszcie, nie wspomniawszy o dokumencie, wymógł na starcu pełną i natychmiastową restytucję. Jak restytucja się odbyła, opowiem krótko na innym miejscu; także o pewnych ciekawych przemianach Ghysbrechta z tego powodu; oraz o tym, kiedy i w jakich okolicznościach Ghysbrecht i Klemens się rozstali. Obiecałem przedstawić tu tylko dwa czyny zakonnika, charakterystyczne dla stanu jego umysłu. Oto pierwszy. O drugim wystarczy jedno słowo. Gdy upewnił się, że Małgorzata odzyskała swą własność i jest bogatą kobietą... Zniknął. Rozdział XCII Nazajutrz po okropnej scenie domek na Hoog Straet przypominał grób. Najbardziej zgnębiona i milcząca była Katarzyna, tak zawsze czynna i wesoła z natury. Po obiedzie, z czerwonymi od płaczu oczami, poszła do klasztoru, by usiłować ułagodzić Gerarda i położyć choćby pierwszy kamień pod gmach pojednania. Minął czas pewien, zanim udało jej się wytłumaczyć furtianowi, kogo szuka. Dowiedziała się wreszcie, że opuścił klasztor w nocy i że nie oczekiwano jego powrotu. Wzdychając poszła z tą wiadomością do Małgorzaty. Młoda kobieta siedziała bezczynnie jak człowiek, który utracił chęć do życia; objęła synka tak mocno ramionami, jakby trzymała w nich wszystko, co jej zostało, i obawiała się, że ktoś jej go także odbierze. Katarzyna błagała, aby wróciła na Hoog Straet. — Po co? — westchnęła. — Musicie tam jeno między sobą powtarzać: „ona jest przyczyną wszystkiego“. — Nie, nie — rzekła Katarzyna. — Nie jesteśmy bez serca, a Eliasz tak cię lubi. Może go jakoś ułagodzisz. — Jeśli sądzicie, że mogę się na coś przydać, przyjdę — powiedziała Małgorzata, wzdychając znużona. Zastały Eliasza i cieślę przy pracy; wieszali właśnie nowy szyld nad sklepem; zamiast Korneliusza i Sybrandta figurowało na nim imię Małgorzaty Brandt. Mimo całego dla Małgorzaty uczucia, Katarzyna odczuła to jak uderzenie nożem w serce. „Kiedy jeden traci, drugi się bogaci“ — powiedziała. — Czy może mnie on zmusić, bym niesprawiedliwie użyła tych pieniędzy? — odparła chłodno Małgorzata. — Jesteś dobrą duszyczką — rzekła Katarzyna. — Tak, najlepszą, jak on najsilniejszy. Następnego dnia odwiedził ich Idzi. Katarzyna opowiedziała mu całą historię, trzymając stronę parszywych owiec, oczekując od niego litości dla przeklętych przez rodzonego brata i wypędzonych w szeroki świat przez ojca. Ale Idzi miał własny pogląd na tę sprawę; wysłuchał matki i rzekł, że łajdacy tanio się wykpili, zasłużyli na to, aby powiesić ich w dodatku na drzwiach Małgorzaty, i wyraziwszy dla nich pogardę, krzyknął z radości na wieść o powrocie swego faworyta. — Już ja mu pokażę, co to znaczy mieć na dworze brata, który ma dość serca, by pomóc przyjacielowi, i dość rozumu, żeby przeprowadzić sprawę. — Niech ci Pan Bóg zapłaci, Idzi — szepnęła cichutko Małgorzata. — Zawsze byłeś jego prawdziwym przyjacielem, drogi Idzi — powiedziała mała Kasia — ale niestety nie bardzo wiem, co teraz możesz zrobić dla niego. Idzi odszedł i znów zapadła smutna cisza, gdy po chwili przyzwoicie ubrany człowiek otworzył ostrożnie drzwi i zapytał, czy jest Małgorzata Brandt. — Słyszysz, dziewczyno? To do ciebie — powiedziała żywo Katarzyna. Niezniszczalną w niej była Plotka. — Słyszę, matko — odparła obojętnie Małgorzata. — Jestem. Za drzwiami usłyszały szurgot nóg, do izby wprowadzono bladego starca, wybladłego i osłabłego. Był to Ghysbrecht van Swieten. Katarzyna krzyknęła na jego widok i zarzuciła fartuch na głowę, Małgorzata drgnęła i odwróciła oczy, aby na niego nie patrzeć. Nieoczekiwany gość szepnął słabym głosem: — Dobrzy ludzie, umierający człowiek przyszedł prosić was o przebaczenie. — Chodź tu, przyjrzyj się swej robocie, podły — rzekła Katarzyna, opuszczając fartuch i wybuchając szlochem. — Patrzcie, patrzcie, mdleje; zajmij się nią, Eliaszu, szybko. — Nie — wyrzekła Małgorzata słabym głosem — zobaczyłam go i słabo mi się zrobiło, to wszystko. Proszę, niechaj rzecze, co ma rzec, i idzie stąd precz, albowiem to morderca, który mnie i moich najbliższych życia pozbawił. — Niestety — rzekł Ghysbrecht — jestem za słaby, żeby mówić na stojąco, a nikt nie prosi mnie, bym usiadł. Eliasz, który wszedł za starcem do domu, odezwał się teraz na poły ponuro, na poły się tłumacząc: — Widzicie, burmistrzu, nie mamy w zwyczaju pozwalać gościowi stać, podczas gdy sami siedzimy. Ale człowieku, człowieku, ileż wyrządziłeś nam złego! — głos zacnego kupca załamał się od gniewu, który z trudem powstrzymywał pamiętając, że jest w swoim domu. Wtedy Ghysbrecht znalazł obrońcę w tej, której głos nigdy nie przemijał bez echa w rodzinie Eliasza. Odezwała się Kasia. — Ojcze i matko — powiedziała — wiem, com wam winna, ale niedobrze postępujemy. Śmierć wyrównuje wszelakie rachunki. Czy nie widzicie śmierci na jego twarzy? I ja nie pożyję długo, kochani moi; ale jego dni bardziej policzone od moich. Eliasz spiesznie własnymi rękami podał krzesło umierającemu wrogowi. Służący Ghysbrechta pomogli mu usiąść. — Przynieście skrzynki — polecił. Wnieśli dwie skrzynki i wycofali się, pozostawiając swego pana sam na sam z rodziną, którą tak okrutnie skrzywdził. Wszyscy prócz Małgorzaty zwrócili na niego oczy. Otworzył skrzynki słabymi, niepewnymi dłońmi i wyjął z jednej z nich dokumenty. Były to tytuły własności na posiadłość ziemską w Tergou. — Ta ziemia i domy były własnością Florisa Brandta i należą prawnie do ciebie, jego wnuczki. Przywłaszczyłem je sobie na dług od dawna już z procentem oddany. Zwracam obecnie wszystko prawnemu posiadaczowi ze łzami skruchy. Ta druga skrzynka zawiera trzysta i czterdzieści złotych dukatów, czyli należność za dzierżawę i pieniądze za zwłokę, które pobrałem z majątku Florisa Brandta ponad wysokość jego długu. Rachowałem każdy szeląg, mając zamiar ciągle krzywdę wynagrodzić, ale skąpstwo trzymało mnie za rękę. Módlcie się, ludzie zacni, brońcie przed pokuszeniem. I jam nie urodził się oszustem; ale widzicie... — Pewnie, że widzimy! — krzyknęła Katarzyna. — I to wy, sam burmistrz! Kazaliście wychłostać niejednego złodzieja za waszych rządów! Jednakowoż — zastanowiła się — lepiej późno niż nigdy. Cożeś ogłuchła, Małgorzato? Oto dobry człek, zwraca ci twoje mienie. Jesteś bogatą niewiastą. Ale to góra złota! — Powiedzcie mu, niech zabierze ziemię i złoto, a odda mi mego Gerarda, którego ukradł przez swą zdradę — rzekła Małgorzata, nie odwracając głowy. — Niestety! — rzekł Ghysbrecht. — Gdybyż to było w mojej mocy! Dałem, com mógł. Czy to nic nie znaczy? Ciężko musiałem walczyć ze sobą; z łoża śmiertelnego wstałem, by uczynić to sam, aby nieszczęsny traf nie stanął pomiędzy właścicielką a jej prawem. — Starcze — powiedziała Małgorzata — mamona była ci bożyszczem, skoroś więc zdobył się na tak twardy dla ciebie czyn, wierzę, że zyskasz przebaczeniej Pana Boga i świętych jego. Ale jam nie anioł ani święta, jeno biedna niewiasta, której serce złamałeś. Przemów do niego, Kasiu, jam bowiem umarła za życia. Kasia pomyślała chwilę i słodki, srebrny jej głos zadźwięczał jak kojąca melodia. — Bogactwo nie może ukoić bólu mojej nieszczęśliwej siostry. Pozostawcie jej czas, burmistrzu. Byłoby sprzeczne z naturą, gdyby ci wszystko przebaczyła. Jej synek bez ojca; ona zaś ni to panna, ni mężatka, ni wdowa; a dwa dni temu uderzył w nią cios, po którym jeszcze krwawi jej serce. Jedynie bolesny szloch Małgorzaty był komentarzem do tych słów. — Pozostawcie jej zatem czas! Nim umrzesz, wybaczy ci wszystko, zrobi to choćby dla mnie, która niedługo pewnie was przeżyje, burmistrzu. My zaś, srodze zranieni, ale nie tak śmiertelnie jak Małgorzata, przebaczymy ci skruszonemu przed śmiercią; ja zaś od tej chwili będę się modlić za tobą; odejdź w pokoju. Maleńka wyrocznia rodziny przemówiła; to wystarczyło wszystkim. Eliasz poprosił gościa, aby skosztował bułki i wypił z nim dzban wina, co dodałoby mu sił przed podróżą. Ghysbrecht odmówił jednak i rzekł, że to, co uczynił, jest dlań kordiałem. — Człowiek niewiele widzi przed sobą, sąsiedzie. Ta ziemia, na której tak mi zależało, była dla mnie całe życie gniazdem pokrzywy. Pozbyłem się tej zmory i jestem szczęśliwy po stracie — rzekł. Zawołał swych ludzi i wynieśli go w lektyce. . Po jego wyjściu Katarzyna napawała się widokiem złota. Nigdy w życiu nie widziała tylu pieniędzy naraz i była prawie rozgniewana na Małgorzatę, że „siedzi jak malowana lala“. Rozwodziła się na temat korzyści, jakie daje pieniądz. Tak długo wreszcie dokuczała Małgorzacie, że ta w końcu zgodziła się podejść i popatrzeć. — Zostawcie ją lepiej w spokoju, matko — rzekła Kasia. — Jakże ma się rozkoszować złotem, gdy serce ciąży jej w piersi ołowiem. Ale Katarzyna upierała się. Małgorzata spojrzała wreszcie zdumionymi oczami na bogactwo. Załamała ręce i krzyknęła rozdzierająco, boleśnie: — Za późno! Za późno! Otrząsnęła się z przygnębienia po to tylko, aby w ataku histerycznej rozpaczy opłakiwać majątek, który przyszedł za późno, aby mogła podzielić go z ukochanym. Garść tego złota, skrawek tej ziemi przed rokiem czy dwoma, gdy należały do niej przecież tak samo jak dziś, a Gerard nigdy nie odszedłby od niej do Italii ani w żadne inne kraje. — Za późno! Za późno! Rozdział XCIII Parę dni później nadeszła wiadomość o śmierci i pogrzebie pani Małgorzaty van Eyck. W ostatniej woli, sporządzonej przed rokiem, zapisała cały swój majątek, po pokryciu kosztów pochówka i upominków dla Reicht Heynes, „drogiej córce, Małgorzacie Brandt“, zobowiązując ją do zatrzymania Reicht, póki dziewczyna nie wyjdzie 2a mąż. Małgorzata odziedziczyła wspaniale umeblowany dom, obrazy i szkice, które w naszych czasach stanowiłyby fortunę. Wśród nich sławne malowidło warte dla niej więcej niż cała galeria innych: przedstawiało Zaręczyny. Uroczysta ceremonia naznaczyła piętnem powagi twarz mężczyzny, a wstydliwą radością buzię dziewczyny. Prawie cała postać niewieścia była dziełem Małgorzaty van Eyck, resztę namalował Jan. Niezwykła precyzja szczegółów stanowi cud umiejętności malarskiej do dnia dzisiejszego. Małgorzata Brandt napisała parę słów do Reicht, prosząc, aby czekała na nią, aż znajdzie w sobie dość sił, aby przestąpić znowu próg tego domu, znieść nieobecność twarzy i głosu, który zawsze ją tam witał; prosiła też o szczególną opiekę nad obrazkiem „szafkowym“ (mając na myśli dyptyk). Łukasz Peterson powrócił do domu i dowiedział się, że Gerard został mnichem. Chłopak mało nie oszalał z radości. Przyszedł do Małgorzaty i rzekł: — Nie trapcie się, pani moja. Jeśli on nie może poślubić, ja mogę. — Wy? — spytała Małgorzata. — Dlaczego, przecie go widziałam. — Ale jest zakonnikiem. — Był mym małżonkiem i ojcem mego syna o wiele wcześniej, nim został mnichem. I ja go teraz widziałam, widziałam go. Łukasz całkiem stracił kontenans. — Wiecie, co wam powiem — rzekł — mam krewniaka, zna się na prawie. Pójdę do niego i zapytam, czyście panna czy mężatka. — Zapytam swojego serca, nie prawnika. Tak mnie szanujesz, a chcesz podać na języki całego miasta. A fe! — Dawno już plotkują bez mojej pomocy. — Ale nie tacy, którym na moim szacunku zależy. Jeśli to zrobisz, nigdy tu więcej nie przychodź. — Tak — westchnął Łukasz. — Jesteście dla wszystkich jak gołąbka, jeno dla mnie tyranem o sercu z kamienia. — To jeno twoja wina, miły Łukaszu, wszystko przez te zaloty. To jedno nie pozwala mi okazać wam tyle dobroci, ile bym pragnęła. Posłuchaj mnie, Łukaszu, mój dobry chłopcze. Jestem teraz bogata, mogę dać szczęście moim przyjaciołom, jeno sobie pomóc nie mogę. Rozejrzyj się w sąsiedztwie i po parafii. Wiele tu dziewcząt dwa razy ode mnie ładniejszych, nie zniszczonych łzami. Nie patrz na byle kogo; wybierz rozsądnie. Porozmawiaj z dziewczyną, a ja ułożę się z jej matką i nie odmówią ci, masz moje słowo. — Rozumiem, co macie na myśli — odparł Łukasz czerwieniąc się aż po korzonki włosów. — Jeżeli nie chcecie mnie poślubić, nie potrzebuję waszych pieniędzy. Byłem waszym sługą, gdy byliście tak biedna jak ja, a nawet biedniejsza. Lecz, jeżeli wolicie być kochanką mnicha niż żoną uczciwego człowieka, toście inna niewiasta, jakem sądził; rozstańmy się więc bez złości: szukajcie pociechy na onej drodze, na której jeszcze żadna niewiasta szczęścia nie znalazła; co zaś do mnie, to przeżyję życie i umrę jak człek bezżenny. Żegnajcie, pani. — Do widzenia, drogi Łukaszu, niech ci Bóg przebaczy twe słowa. Przez kilka dni Małgorzata równie mocno obawiała się, jak i pragnęła oczekującej ją rozmowy z Gerardem. Mówiła do siebie: „Nic dziwnego, że trzyma się czas jakiś na uboczu, i ja bym tak postąpiła. Chyba przecie słyszał, że jest ojcem“; pragnienie, by zobaczyć ich synka, powinno przezwyciężyć wszystkie inne. „Jeżeli — mówiła sobie dalej biedna dziewczyna — to spotkanie mnie nie zabije, będę się chyba lepiej czuła potem niż teraz“. Lecz gdy przemijał dzień za dniem i nie było słychać o Gerardzie, mrożące krew w żyłach podejrzenie poczęło zakradać się do jej duszy. A co się stanie, jeśli jego nieobecność była zamierzona? A jeżeli poszedł po radę do swych towarzyszy, mnichów o wystygłej krwi, i ci nakazali mu nigdy już jej nie oglądać? Klasztor jak dotąd okazał się dla wiernych kochanków bezlitosny jak grób. Na tę myśl czuła, że życie z niej uchodzi. Po raz pierwszy teraz głębokie oburzenie zaczęło się niekiedy mieszać z żalem i obawą. „Czy kochał mnie kiedykolwiek? Czyż mógł bez słowa odejść ode mnie i chłopca? Przecie ten biedny Łukasz więcej o mnie myśli niż on“. W tym stanie ducha zastał ją Idzi, który wpadł, rycząc: — Trafiłem w sam cel, nasz Gerard jest wikarym w Goudzie. Krótki szkic dworskiego żywota naszego karła wystarczająco przygotuje czytelnika do wyrobienia sobie własnego poglądu na ów wyczyn. Parę miesięcy przed przybyciem na dwór inteligencja chłopca zaczęła się rozwijać. Sam datował ów przełom od dnia ósmego czerwca. Huśtał się na grubej linie, uczepiony swoim zwyczajem jedną ręką wśród tygodniowego prania wiszącego na strychu, i nagle poczuł, że coś mu trzasnęło w głowie — tak oto wyzwoliły się w nim nowe walory umysłowe. Na dworze książęcym spryt, przenikliwość i zuchwalstwo karla wraz z potężnym głosem i nikczemną postacią uczynniły zeń potęgę. Bez tej ostatniej cechy poprzednie doprowadziłyby go do owej znienawidzonej gimnastycznej huśtawki, szubienicy. Młoda księżna Burgundzka i następczyni tronu Maria rozpieszczały go, tak jak rozpieszczały karłów wielkie damy we wszystkich epokach. Dworski poeta przypochlebiał się, wysmażył tyle sześciozgłoskowców i obsypał karła tyloma z nich, że można by nimi opisać Goliata. Rozwinął nawet, przybrał w rymy i zeufemizował niewyszukane sentencje, które mu dyktował Idzi. Rozwlekły tasiemiec, który zrodził się z tej współpracy, przesłano w liście Eliaszowi pod takim oto tytułem: Wielmożnej i potężnej księżniczce Marii Bwgundzkiej wierny lutnista uniżony ukłon przysyła i tę pochwalę sielskiego żywota, w rymy ustrojoną i ułożoną przeze mnie, lutnistę kochającego i wiernego sługę itd., itd. Karzeł stanął u szczytu swej władzy, szczęśliwie łącząc sprawność umysłu i mięśni, a mianowicie: Dzień przed wielkim dworskim turniejem wyzwał należącego do diuka olbrzyma na próbę siły. Zakład ten wywołał dotkliwe szyderstwa, ale i niemałe zainteresowanie. Idzi wbił już w ziemię wysoki słup, o oznaczonej godzinie wspiął się do góry jak wiewiórka, zawisł na swym silnym ramieniu całym ciałem pod kątem prostym i tak pewien czas pozostał; potem ześliznął się tak szybko i zręcznie, że jej wysokość można księżniczka pisnęła i ukryła twarz w dłoniach, aby nie patrzeć na zgubę swego maleńkiego Herkulesa. Olbrzym wylazł tylko na dziesięć stóp w górę, po czym popatrzał trwożnie do góry i na dół i zszedł zlany potem, aby wybronić sprawę. — Udało się karłowi nie dla większej siły, lecz mniejszego ciała. Widzowie przyjęli to wyjaśnienie głośnym szyderstwem. Fakty mówiły co innego: karzeł był wspaniały, gdy piął się po słupie, olbrzym jeno dzielny w wymówkach. Krótko mówiąc, Idzi zmierzył inteligencję obu rywali: sprawnością swego ciała oczywiście. — Chodź — powiedział — zmierzymy teraz siły, stanę do zapasów, jeżeli pozwolisz mi zawiązać sobie oczy. Olbrzym zmartwiony porażką i pewny, że teraz tym sposobem zwycięży, chętnie się zgodził. — Pani — rzekł Idzi — czy widzisz tego ślepego Samsona? — Gdy jeno dam znak, ukłoni mi się nisko i odkryje głowę. — Jak może to uczynić, gdy ma zakryte oczy? — spytała dama dworu. — To już moja rzecz. — Stawiam na Idziego — oznajmiła księżniczka. Gdy stanęły już liczne zakłady pro i contra, Idzi rąbnął olbrzyma w brzuszysko. Tamten zgiął się w pół (ukłon) i spadła mu czapka z głowy. Widzowie wyszli ż zachwytu na widok tak subtelnego dowcipu, a Idzi wziął nogi za pas. Olbrzym ruszył za nim, gdy tylko dech odzyskał, i zerwał opaskę z oczu. Było jednak za późno; Idzi przygotował sobie małe drzwiczki w ścianie, przez które przeszedł z łatwością, co było oczywiście niemożliwe dla olbrzyma, i pomalował je tak przemyślnie, że nie można ich było odróżnić od ściany; teraz otworzy! te drzwiczki, uciekł na łeb, na szyję, bez śladu, zostawiając napis dużymi literami na odwrotnej stronie owych przemyślnych drzwiczek. Długie nogi, wielkie cielsko, dowcip kiepski wszystko to mały pobije chłopak, jeśli jest łebski. Po tym turnieju Idzi stał się siłą. Resztę opowie nam sam. Widząc, że Małgorzata nie bardzo jest skłonna uwierzyć w dobre nowiny, szczególnie zaś wyraża sceptycyzm co do wpływu karła na sprawy Kościoła świętego, karze! rzekł, co następuje: — Gdy księżniczka, jak ma we zwyczaju, poleciła mi przyjść do alkowy i zabawić ją, aby mogła się pozbyć nudy i melancholii — zamiast okazać wesołość i opowiadać ludowe przypowiastki, co należało do moich obowiązków, przyszedłem smutny i posępny jak noc. „Co ci? — powiada pani. — Jesteś chory?“ „Na serce“ — powiadam. „Ach, niestety, zakochał się“ — powiada pani. Na to pięć bezczelnych dziewuch, które tam nazywają dworskimi pannami, zaczyna głośno chichotać. „Taki głupi nie jestem — powiadam. — Widzę przecie, co się dzieje na dworze w babskim świecie“. „Moje panie — powiada księżniczka — lepiej go nie zaczepiajcie. Hojny to młodzian, zawsze więcej zuchwalstwa odda, niźli przyjmie. Czemuś smutny — pyta znowu. — Co ci się stało ?“ Powiedziałem, że tak sobie dumam, czemu to zwykli ludzie mogą od czasu do czasu dotrzymać słowa, a książęta nigdy. „Ejże! Wysoko dziś latają twe strzały“ — mówi. A ja na to: „Tak, bo celuję w prawdę“. Księżniczka rzecze, żem spryciarz nad spryciarzami, ale nie przystoi, bym jej zagadki zadawał, ani też nie uchodzi jej na nie odpowiadać. „Oddalcie się nieco, mesdames — rzecze — a ty mów bez obawy“ — widziała bowiem, żem naprawdę smutny. Trochę zacząłem szczękać zębami, bo widzicie, taka może odebrać wolność czy obdarzyć godnością prędzej, niż potrafi zmienić poranną szatę na książęcy strój. Przeto postarałem się mówić słodkim jak miód głosem (czemu się uśmiechasz?) i powiadam: „Pewnego wieczoru, przed pięciu laty, siedzieliście, pani, wraz z matką waszą księżną Charolais, która — niestety — przebywa dziś w niebie, wy ze swą lutnią, księżna pani z robotą tkacką czy czymś podobnym. Czy przypominacie sobie, pani, że przybył wówczas piękny młodzieniaszek z listem polecającym od malarki, niejakiej Małgorzaty van Eyck?“ Powiedziała, że chyba sobie przypomina. „Czy był to wysoki chłopiec niezwykłej urody?“ „Tak, pani — rzekłem. — To był mój brat“. „Twój brat? — powiada i ogląda mnie z góry na dół“ (Z czego się śmiejesz?). Teraz powtórzyłem wszystko, co mówiła do Gerarda i on do niej: o tym, jak chciała go obdarzyć biskupstwem, a dobra księżna rzekła: „Powoli, Mario! Jest jeszcze za młody“ i wtedy obie damy przyrzekły mu prebendę. „I oto, powiadam, jest już dłuższy czas księdzem, a prebendy nie ogląda. Stąd moja gorycz“. „Niestety — rzekła. — To nie z mojej woli. Wszystko, coś rzekł, czysta prawda, pamiętam nawet, jak moja dobra matka powiedziała: «uczyń tak, gdy mnie już nie stanie»“. I rozpłakała się. „Matko ukochana, ani jedno twe słowo nie przeminie bez echa“. Widząc, że już się skłania, rzuciłem co prędzej: „Pani, przed tygodniem umarł wikariusz z Goudy. (Kiedy bowiem zabiegasz o łaskę możnych, musisz wiedzieć dokładnie, do czego zmierzasz)“. „Zatem twój brat jest wikarym w Goudzie — powiada — z taką pewnością jak ja następczynią tronu Burgundii i Niderlandów. Nie mnie dziękuj, miły Idzi — powiada — jeno mej zacnej matce. To ja ci dziękuję, żeś dał mi okazję uczynienia czegoś dla jej pamięci“. I zaczyna płakać za swą dobrą matką, a ja pochlipywać na myśl o dobrym bracie, którego tak bardzo kocham, i z dumy, że biedny mały karlik jak ja potrafi szepnąć co należy księżniczce i uczynić mego pięknego brata wikarym w Goudzie; ach, dziewczyno, piękne to miejsce i piękna plebania, i kwitnące głogi wiosną, i dzika róża, głóg w każdym żywopłocie latem. Wiem, co się temu głuptasowi podoba, moja w tym głowa. Karzeł rozpoczął swe opowiadanie, biegając tam i z powrotem przed Małgorzatą, zakończył je zaś w jej ramionach. Dziewczyna nie mogła opanować wzruszenia, chwyciła braciszka i uściskała serdecznie. — O Idzi! — zawołała, rumieniąc się i całując chłopaka — nie mogę się powstrzymać, aby cię nie uścisnąć. Takie maleńkie masz ciało, a tak wielkie serce! Jesteś prawdziwym przyjacielem Gerarda. Bóg ci zapłać, Bóg zapłać, Bóg zapłać! Teraz go obaczymy! Nie widzieliśmy go od owego okropnego dnia. — Dzięki! trochę to dziwne — orzekł Idzi. — Może się wstydzi, że przeklął tych dwóch łobuzów, którzy jednak na nieszczęście są jednej z nami krwi. — Myślisz, że dlatego się ukrywa? — zapytała z przejęciem Małgorzata. — Tak, jeżeli w ogóle się ukrywa. Na wszelki wypadek każę obębnić jego imię. — Ach, nie, może go to urazić. — A mnie co to obchodzi? Gouda ma czekać na wikarego, a plebania pokrzywami zarastać? Tak więc, ku cichemu zadowoleniu Małgorzaty, Idzi polecił obwołać nowego wikarego w Rotterdamie i w okolicznych miastach. Udało mu się bez trudu przekonać Małgorzatę, że za dzień lub dwa Gerard z pewnością odezwie się i zgłosi na swą prebendę. Poszła obejrzeć plebanię i rozmyślała, jak wygodnie można by ją dla niego urządzić, i jak chętnie sama by tu gospodarzyła. Ale dni mijały, a Gerard nie zjawił się ani w Rotterdamie, ani w Goudzie. Idzi był strapiony, Małgorzata oburzona i bardzo zrozpaczona. Mówiła do siebie: „Wrócił do domu myśląc, żem umarła, a teraz, jako że żyję, uciekł do Italii; jestem pewna, że tam właśnie poszedł“. Joanna radziła odwiedzić pustelnika z Goudy. — Po co? Na pewno umarł do tej pory. — Możliwe, że umarł. Ale jaskinia nigdy długo nie jest pusta, nigdy nie braknie pustelnika w Goudzie. Ale Małgorzata nie chciała raz jeszcze wędrować do Goudy. Nie wierzyła, że się czegoś dowie. — Cóż może wiedzieć człek zamknięty w jaskini. Mniej niż ja na pewno. Gerard odszedł z powrotem do Italii. Nienawidzi mnie za to, żem nie umarła. Niedługo później odwiedził Małgorzatę ktoś z Tergou, przynosząc wiadomość od Katarzyny, że Ghysbrecht van Swieten widział Gerarda później niż wszyscy inni. Wobec tego Małgorzata zdecydowała się odwiedzić Tergou, obejrzeć dom, mienie zapisane w spadku i zabrać Reicht Heynes do Rotterdamu. I jak łatwo się domyślić, najpierw wstąpiła do domu Ghysbrechta. Znalazła go w ogrodzie, odpoczywał tam w wózku na kółkach. Pozdrowił ją słabym głosem, lecz serdecznie; i gdy zapytała, czy naprawdę widział Gerarda po piątym sierpnia, odparł: — Już nie Gerarda, lecz zakonnika Klemensa. Tak, widziałem i błogosławię dzień, w którym wszedł do mego domu. Potem opowiedział własnymi słowami o spotkaniu z Klemensem, a także o tym, że zakonnik wyznał mu później, że przybył do Tergou z zaginionym dokumentem na piersi, aby zmusić go do oddania zagrabionej ziemi, ale stwierdziwszy, że grzesznik jest skłonny do skruchy, zabrał się w inny sposób do dzieła. — Czy to nie święty człowiek ? Przybył tu, aby oddać ci sprawiedliwość, ale przy tej okazji postarał się zbawić duszę swego wroga. — Na jej zapytanie, czy poznał Gerarda, odrzekł: — Nawet mi do głowy nie przyszło. Dopiero, gdy spędził tu ze mną trzy dni, sam ujawnił prawdę. Posłuchaj, jak głoszę swój wstyd i jego chwałę. Rzekłem mu: „Ziemia wróciła do właścicielki i na sercu mi ulżyło, ale jest jeszcze jedna wina, która mnie gnębi“ — i opowiedziałem o liście, którym napisał na prośbę jegp braci, mimo iż miałem obowiązek ich powstrzymać. Rzekłem: „Ten list napisano, aby rozdzielić wiernych kochanków, i z diablą pomocą spełnił on swe nikczemne zadanie. Ziemię i domy mogę oddać, ale ta podłość dokonała się na zawsze“. „Nie — zaprzeczył — nie na zawsze, jeno na czas życia. Żałuj tego, pókiś żyw“. „Będę pokutował, ale jakże może mi to Pan Bóg wybaczyć? Ja bym na Jego miejscu nie przebaczył“. „On jednak na pewno ci odpuści — mnich na to — jest bowiem dziesiątki razy wyrozumialszy ode mnie, a ja ci przebaczam“. Spojrzałem zdziwiony, a on rzekł łagodnie, choć nieco załamującym się głosem: „Ghysbrechcie, przyjrzyj mi się uważnie. Jam Gerard, syn Eliasza“. Przyglądałem się, przyglądałem i zaiste! był to Gerard zaprawdę. Padłem mu do nóg ze wstydem i skruchą, ale nie pozwolił mi na to. „Nie uchodzi moim ani twoim latom. Nie wybaczyłem ci bez walki wewnętrznej, nie jestem świętym. Te jednak trzy dni, któreś poświęcał pokucie, strawiłem na modlitwie pod twoim dachem i niosę ci wybaczenie“. To są jego własne słowa. Małgorzata zalała się łzami, ponieważ starzec złamanym i pełnym skruchy głosem opowiedział o tym nieoczekiwanym zachowaniu się Gerarda. — I zaraz potem mnie pożegnał — mówił dalej Ghysbrecht. — „Praca ma zakończona“ — rzekł. Nie miałem odwagi go zatrzymywać, nawet gdy już przebaczył, mój widok musiał być mu trucizną. Opuścił mnie w spokoju i oby, gdziekolwiek się pojawi, szło za nim błogosławieństwo umierającego starca. Ach, dziecko, gdy myślę o jego cierpieniach i twoich mękach, i o tym, jak odpłacił, ratując mą splamioną duszę — serce mi pęka od wyrzutów sumienia, a stare oczy leją łzy w nocy i we dnie. — Ghysbrechcie — rzekła płacząc Małgorzata — jeżeli on ci wybaczył, i ja ci przebaczam. Co się stało, to się nie odstanie; a ty rzekłeś mi dziś słowa, po które poszłabym chętnie na kraj świata. Burmistrzu, jesteś mądrym człowiekiem, pomóż biednej niewieście, która ci wybaczyła swe męczarnie. Opowiedziała mu, co zaszło. — Nie będą trzymali dla niego wiecznie tej prebendy. Robi wszystko, aby ją utracić i złamać nam wszystkim serca! — Wołaj służącego — rzekł burmistrz i nagle jakby odzyskał siły. Posłał tegoż po stół i przybory do pisania i podyktował listy do burmistrzów wszystkich głównych miast w Holandii, a oprócz tegopisma do swego przyjaciela, poważnego urzędnika pruskiego. Pisarz miejski z pomocą Małgorzaty sporządza! owe pisma, a burmistrz je sygnował. — Roześlemy je teraz po wszej Holandii przez zaufanych gońców — powiedział — jak również do Bazylei w kraju Szwajcarów; nie obawiaj się, rychło miasto Gouda powita swego wikarego. Powróciła do domu ożywiona świeżą nadzieją, oskarżając się sama o niewdzięczność wobec Gerarda. — Dopiero teraz cenię moje bogactwo — rzekła. I postanowiła nigdy nie potępiać czynów, dopóki z jego własnych ust nie usłyszy wyjaśnienia przyczyn. Niedługo po powrocie z Tergou nowa klęska spadła na rodzinę. Katarzyna, muszę tu uprzedzić fakt, w tajemnicy porozumiała się z parszywymi owcami już następnego dnia po ich wypędzeniu; Korneliusz udał się za nią do Tergou i żył tam z cichych jej zasiłków; Sybrandt wolał pozostać w Rotterdamie. Katarzyna przed wyjazdem poprosiła Małgorzatę o pożyczenie dwóch złotych dukatów. — Widzisz — rzekła — wydałam wszystko, co miałam. Małgorzata z radością pożyczyłaby czy też dała złoto; ale nie potrafiła wyrzec słowa, dojrzawszy smutny i żałosny wyraz twarzy Kasi, gdyż zrozumiała, dokąd pójdą jej pieniądze. Dała Katarzynie . dukaty, poszła na górę i zamknęła się tam z synkiem. Pieniądze te miały wystarczyć Sybrandtowi, dopóki matka nie znajdzie jakiejś godziwej wymówki do ponownych odwiedzin w Rotterdamie, a wtedy przywiozłaby wstrętnemu leniowi trochę pracowicie zaoszczędzonych groszy. Lecz Sybrandt, poczuwszy złoto w kieszeni, sądził, że nigdy mu go nie zbraknie, i utraciwszy ostatki hamulców, prowadził zupełnie szalone życie; wreszcie któregoś popołudnia podczas pijackich igraszek wdrapał się na dach stajni przy oberży, w której hulał z kompanami, i popisywał się spacerkiem dokoła budynku, czego potrafił nie raz jeden dokonać na trzeźwo. A tym razem niepewny mózg spowodował niepewny krok i pijak stoczył się z dachu; spadł ciężko na ogrodzenie z pali, zawisł na nim przez chwilę, potem przekoziołkował i cicho leżał na ziemi wśród ryków śmiechu swej wesołej kompanii. Gdy go podnieśli, nie mógł stanąć, padał znowu; chichotali przy każdej następnej próbie. Potoczyli się z rykiem w dół ulicy i donieśli pijaka z dużym ryzykiem następnego upadku do sklepu na Hoog Straet. Rozpaplał bowiem własną hańbę po całym mieście. Gdy ujrzał Małgorzatę, czknął jej w twarz: — Tu jest doktor; co wszystko kuruje; zacna dziewucha. Prosił, aby zauważyła, że nie ma do niej urazy, ponieważ złożył jej wizytę całkiem wbrew swej woli. — Odeślij precz te pijanice, dziewczyno, podaj szklaneczkę dla mnie i dla siebie, utopimy wszystkie żale. Małgorzata bladła i czerwieniała na przemian na widok swego wroga i jego bezczelności. Ale jeden z mężczyzn szepnął, co się stało, i zwrócił uwagę na skurcz w twarzy Sybrandta. — Nie może stać, powiadacie? — Dotąd nie mógł. Spróbuj, kamracie, bądź mężczyzną. — Jestem dzielniejszym mężczyzną od ciebie — ryknął Sybrandt. — Zaraz stanę i pobiję was wszystkich za jedną koronę. Stanął na nogi i natychmiast z żałosnym jękiem potoczył się w ramiona swego towarzysza. Zaczął tedy przeklinać swą wesołą kompanię, krzycząc, że ukradli mu nogi. — Niczego nie czuję od pasa w dół. — Niestety, nieszczęśniku — rzekła Małgorzata, odwróciła się poważnie do mężczyzn i powiedziała: — Zostawcie go tutaj, jeżeli przyczyniliście się do tego, odejdźcie na kolanach, bowiem zniszczyliście go na całe życie. Nigdy już nie będzie chodził. Złamał pacierz. Gdy pijak chwycił sens tych słów, zniknął z jego twarzy głupi wyraz upojenia, groza wyjrzała mu z oczu. — Przekleństwo — jęknął. — Przekleństwo! Małgorzata z pomocą Reicht Heynes przeniosły go ostrożnie i ułożyły na miękkim posłaniu. — Muszę tak postępować, tak jak o n by postąpił — szepnęła Małgorzata. — On był przecież dobry dla Ghysbrechta. Diagnoza młodej kobiety sprawdziła się. Kręgosłup Sybrandta był groźnie uszkodzony. Leżał teraz bezbronny i jęczący pod opieką i na utrzymaniu tej, którą tak głęboko skrzywdził. Zawiadomiono rodzinę w Tergou i Katarzyna natychmiast przybyła do Rotterdamu. Cios był dla niej tym dotkliwszy, że sama czuła się winna. — Jakże ze mnie fałszywa żona i słaba matka! — krzyczała. — Słusznie jestem ukarana za zdradę mego biednego męża. Siedziała godzinami przy łożu syna, kiwając się w ponurym milczeniu; nigdy już nie wróciła całkowicie do siebie, od tej chwili zaczęły się pojawiać pierwsze siwe włosy na jej skołatanej głowie. Zaś Sybrandt teraz marzył o zobaczeniu Gerarda. Skomlał przed Małgorzatą jak cierpiący pies. — Och, miła Małgorzato, och, miła Małgorzato, na miłość Panny Najświętszej odnajdź Gerarda i każ mu zdjąć ze mnie przekleństwo. Jesteś taka szlachetna, taka dobra, wstaw się za mną, on ci niczego nie odmówi. Katarzyna podzielała wiarę, że Gerard mógłby go uzdrowić, i przyłączała się do tych próśb. Małgorzata nie potrzebowała zachęty. Gdy zawiodły próby wysłanników burmistrza, najęła własnych, rzucała pieniędzmi na wszystkie strony. Zgłosił się znowu biedny Łukasz. Spotkała go pewnego dnia smutnego i wynędzniałego, przemówiła do niego ze współczuciem. Rozpłakał się i powiedział, że nigdy jeszcze nie był tak nieszczęśliwy; prosił, by znowu zostali przyjaciółmi, wszystko jedno na jakich warunkach. — Drogi chłopcze—przemówiła doń ze smutkiem Małgorzata— czemu nie potrafisz sobie rzec: otom jej małym bratem, a ona starszą, zamężną, zniszczoną troskami siostrą? Tak jeno powiedz, a będę wyrozumiała, będę lubić cię, uczynię szczęśliwszym niż książę. — Niech i tak będzie — rzekł z pasją Łukasz. — Lepiej tak niż w ogóle być od was z daleka. Każcie mi coś zrobić dla was, to dla mnie najważniejsze. Może będę miał teraz więcej szczęścia. — Znajdź mi mą umowę ślubną — poprosiła Małgorzata i w jednej chwili posmutniała. —— To tyle, jakbyście rzekli: przyprowadź mi go! Bo umowa tam, gdzie on. — Niekoniecznie. Może nie chcieć mnie widzieć, ale z całą pewnością nie odmówi biednej niewieście, która go niegdyś kochała, jej ślubnej umowy. Jakżeż bez tego dokumentu mogłaby wejść do domu uczciwego mężczyzny? — Zdobędę tę umowę, jeżeli jeno jest w Holandii — zgodził się Łukasz. — Może równie dobrze być w Rzymie — odparła Małgorzata. — Zacznijmy od Holandii — zauważył ostrożnie Łukasz. Słodki tyran zaopatrzył niewolnika miłości w fundusze i Łukasz znowu wyruszył na wędrówkę, trudniąc się bednarką, ciesiołką i wszędzie szukając Gerarda. — Nie będzie mi gorzej, gdy znajdę tego włóczęgę, a może nawet krztynę lepiej. Mijały miesiące, Sybrandt poprawiał się pod względem charakteru, ale nie zdrowia. Przez całe życie musiał już liczyć na opiekę Małgorzaty. Trwały, beznadziejny smutek padł na biedną Katarzynę, pochyliła się pod nim i ugięła. Zatraciła swój doskonały, szczery i czynny styl życia, nigdy już nie krzątała się śpiewając po domu. nerwy miała stargane, żyła w stałym przerażeniu, oczekując, że jakieś straszne nieszczęście musi spaść na Korneliusza. Przekleństwo przecież dotyczyło go w takiej samej mierze jak Sybrandta. Poprosiła Eliasza, aby przyjął Korneliusza do domu, jeżeli jej wieloletnia wierność ma dla niego jakąś wartość, a jej zezwolił pozostać czas jakiś w Rotterdamie. — Mam tu dobre córki — mówiła — ale Małgorzata jest taka czuła i rozsądna, a mały Gerard to moja radość. Co dzień robi się bardziej podobny do ojca i jego szczebiotanie rozwesela me udręczone serce; tak bardzo kocham dzieci. Eliasz szorstki, lecz dobroduszny, zgodził się pełen smutku. Parafianie z Goudy wnosili do księcia petycję o wikarego, o wikarego rzeczywistego. — Nasz się u nas nigdy nie pokazuje — mówili — przez całe sześć miesięcy; dzieci umierają nie ochrzczone, umarli muszą się obywać bez pochówku, chyba że przypadkiem jakiś ksiądz zawadzi o nasze miasteczko. Idzi swymi wpływami sprawił odrzucenie tej słusznej skargi, ale przygotowywano drugą petycję i karzeł powiadomił Małgorzatę, iż mało ma nadziei, aby udało się utrzymać obecną sytuację choćby dzień dłużej. Małgorzata zasmucona odwiedziła znowu piękną plebanię, aby po raz ostatni popatrzeć na nią, zanim na zawsze przejdzie w obce ręce. — Myślę, że mógłby tu być szczęśliwy — powiedziała i odeszła z sercem pełnym żalu. Po jej powrocie Reicht Heynes zaproponowała, aby Małgorzata poszła prosić o radę pustelnika. — Znowu była u ciebie Joanna — stwierdziła Małgorzata. — To jej pomysły z pustelnikiem. Pójdę jeno po to, żeby ci pokazać, że nie wie więcej od nas. — I obie powędrowały do pieczary. Była to jaskinia w części naturalna, w części sztucznie wykuta w zboczu skalnym, porośniętym głogiem. Miała proste, kamienne drzwi na zawiasach, małe okienko wysoko w górze i dwie szczeliny: przez jedną z nich wierni składali dary i zadawali najrozmaitsze pytania eremicie, odpowiedź zaś (jeśli chciał jej udzielić) dobiegała ich zniekształcona i potworna przez drugą wąską szczelinę. Z przodu wykuto w skale: Małgorzata zwróciła uwagę towarzyszki, że napis jest nowy, nie widziała go, będąc tu ostatnim razem. — A jakże — rzekła Reicht — możliwe — i popatrzyła w górę na werset z pobożnym szacunkiem. Sądziła, że już pisanie na papierze jest sztuką nie lada, a co dopiero na skale! Szepnęła: — To jeszcze bardziej święty pustelnik od ostatniego; tamten schodził od czasu do czasu do miasta; ten jednak nigdy nie pokazał twarzy żadnemu śmiertelnemu człowiekowi. — I to jest świętość? — Na pewno. — Jakże więc święty musi być borsuk. — O pani! Czyż można porównywać zwierzątko do człowieka! — Chodź, Reicht — rzekła Małgorzata. — Zbyt wielu rzeczy nauczył mnie mój biedny ojciec. Ja tu sobie posiedzę, raz jeszcze rzucę okiem na plebanię. Idź dalej sama i zapytaj twego samotnika; powtórzysz mi, czyś się w ogóle nic nie dowiedziała od niego, czy głupstwo jakoweś, albowiem na jedno wyjdzie. Reicht podeszła do jaskini; przez szparę wyleciały spłoszone ptaki. Wydała cichy okrzyk i wskazała palcem, aby Małgorzata dostrzegła, że wyfrunęły z pustelni. Małgorzata nabrała pewności, że w jaskini nie było żywej duszy, przestała zwracać na nią uwagę i zamyśliła się głęboko, patrząc na małą plebanię. Zbudziła się z marzeń, poczuwszy dłoń Reicht na swym ramieniu i usłyszawszy omdlałym głosem wypowiedziane słowa: — Chodźmy do domu. — Nic ci nie odpowiedział, prawda Reicht? — powiedziała spokojnie Małgorzata. — Nic, Małgorzato — rzekła zgnębiona Reicht. Skierowały się ku domowi. Małgorzata musiała jednak potajemnie żywić jakąś słabą nadzieję w sercu, choć odrzucała ją rozumem; wróciła bowiem do domu jeszcze bardziej przygaszona. Wchodziły właśnie do Rotterdamu, gdy Reicht powiedziała: — Zaczekaj, Małgorzato, nie umiem nic ukryć, tak mi ciężko jednak przekazać ci złą wiadomość, tak bardzo cię kocham. — Mów, najmilsza — odparła Małgorzata. — Tyle już przeszłam, że prawie nie odczuwam nowych trosk. — Małgorzato, pustelnik do mnie przemówił. — Tam jest pustelnik? Wśród tych ptaków? — Tak, a czyż to nie świadczy o jego świętości? — Na litość Boską, mów wreszcie, co ci powiedział, Reicht? — Niestety, Małgorzato, opowiedziałam mu twoją historię i poprosiłam go w imię Matki Najświętszej, żeby powiedział, gdzie jest twój. Gerard. Długo czekałam na odpowiedź, wreszcie słyszę głos jak z trąby anielskiej: „Módl się za duszę Gerarda, syna Eliasza“. — Ach! — Och, biada mi, żem musiała ci to rzec, miła Małgorzato. Pamiętaj, że masz syna, masz dla kogo żyć. — Pomóż mi dojść do domu — rzekła mdlejącym głosem Małgorzata. Dochodząc do Breda Kirk Straet spostrzegły Joannę przed drzwiami. Reicht ją zaczepiła: — Ach, kobieto, była u twego pustelnika i usłyszała niedobrą nowinę. •— Wejdźcie do mnie — zaprosiła je Joanna, ciekawa jak zawsze ploteczek. Małgorzata nie chciała wejść do środka. Siadła smutna na najwyższym stopniu małych zewnętrznych schodków, prowadzących do domu Joanny, pozwalając obu kobietom na górze nagadać się do woli. — Och — twierdziła Joanna — co ten pustelnik mówi, to pewna prawda. Słyszałam, iż taki to święty człowiek, że ptaki mieszkają z nim razem. — Czegoż to dowodzi? — szepnęła lekceważąco Małgorzata. — Widziałam, jak mój Gerard tak zimą oswajał ptaki, że jadły mu z ręki. Przyjaciółki słysząc to porównanie, wymieniły między sobą litościwe spojrzenie. Zanadto ją lubiły, aby. powiedzieć, co o tym myślą. Joanna dalej powtarzała wszystkie opowieści o świętości pustelnika. O tym, jak jedynie nocą wychodził z jaskini, modlił się wśród wilków, a te go nigdy nie zaczepiały, i jak prosił ludzi, aby mu nie przynosili jadła, jeno świeczki. — Pali tam te świeczki przed swoim świętym— szepnęła uroczyście Reicht. — Tak, dziewczyno, i czyta przy nich swoje księgi. Jedna moja sąsiadka widziała, jak wysuwał rękę, a ptaki siadały na niej i dziobały okruszyny. Podeszła, by ją ucałować, ale święty człek wyrwał jej dłoń w jednej chwili. Nie wolno, żeby kobieta dotknęła ani nawet spojrzała. Świętym tego nie wolno. — Jaką miał rękę, kumo? Nie spytałaś jej? — A od czegóż mam język? Widzisz, kochasiu, taką samą jak my wszyscy, wedle tego samego wzoru ma kciuk i cztery palce. — Patrzcie no! patrzcie! — Ale dużo bielsza niż twoja czy moja. — A jakże. — I dużo chudsza. — Niestety! — A jak myślałaś ? Żyje przecie powietrzem, modłami i świecami. — No cóż — mówiła Joanna dalej — biedactwo, myślę jednak, że lepiej zawsze wiedzieć choćby najgorszą prawdę. Teraz usłyszała już głos Niebios, bo to prawie to samo, i powinna modlić się za jego duszę. Jedno ważne, nie jest już taka biedna, jak była; nigdy bogactwo nie trafiło do lepszych rąk. Wróciła w dodatku do swego, jeśli o to chodzi, ma czym zapłacić księdza, żeby odprawiał msze za jego duszę, a to duża pociecha. W czasie tych pogwarek Małgorzata, która tak była w myślach pogrążona, że słyszała tylko jakby brzęczenie much koło uszu, wstała cicho i odeszła, oczy wbiwszy w ziemię i pochyliwszy czoło. — Zapomniała, że tu z nią jestem — zaniepokoiła się Reicht Heynes. Przerwawszy plotki z Joanną, poszła do domu. Zastała Małgorzatę nad robotą: skroiła z szarego sukna pelerynę i kaptur. Maleńki Gerard stał obok niej, kręcił się pod lewym ramieniem, przyglądał się jej pracy, chwytał paluszkami za ramię, którym podtrzymywała sukno przy kroju. Znosiła to z niewzruszoną cierpliwością i miłością. Wyobraźmy sobie mężczyznę tak stroskanego, zmartwionego, któremu dzieciak przeszkadzałby w ten sposób. — Co to, mamusiu? — Pelisa, pieszczoszku kochany. — Cio to pelisia? — Wielki płaszcz. A tu pelerynka do tego. — Po cio to? — Żeby mu było ciepło. A peleryna na ramiona, może też zarzucić ją na głowę, tak jak to robią wieśniacy. To dla pustelnika. — Cio to pustelnik? — Święty człowiek, który żyje całkiem sam w jaskini. — Po ciemku? — Och! Rankiem Reicht poszła do pustelnika z pelisą i funtem grubych świec. Gdy już była w drzwiach, Małgorzata zapytała: — Czy powiedziałaś mu wtedy, czyim Gerard jest synem? — Nie, ani słowa. — Pomyśl, dziewczyno! Jak on mógł nazwać go Gerardem, synem Eliasza, gdybyś ty nic nie powiedziała. Reicht stanowczo twierdziła, że wymieniła tylko samo imię Gerarda. Małgorzata orzekła prosto z mostu, że w to nie wierzy, co obraziło Reicht, i wyszła, potrząsając niechętnie głową. Postanowiła raz jeszcze przepytać pustelnika, nie wątpiła, że będzie chętnie z nią rozmawiał na widok pięknej nowej pelisy i świec. Rychło po jej wyjściu zjawił się Idzi, przynosząc złe wiadomości. Nie można było dłużej utrzymać prebendy w Goudzie. Małgorzata bardzo zmartwiona zwróciła się do brata: — O Idzi, proś o jeszcze jeden miesiąc. Może zechcą poczekać jeszcze miesiąc. Za godzinę był już z powrotem. — Dali mi tydzień — powiedział. — Ale cóż znaczy tydzień? — Tonący brzytwy się chwyta — odparła. Tydzień? Jeden mały tydzień? Reicht wróciła ze swej misji zniechęcona. Wyrocznia odmówiła dalszych wypowiedzi. W każdym razie uparte milczenie mogło być w ten sposób tłumaczone. Następnego dnia Małgorzata zostawiła sklep pod opieką Reicht i zniknęła na cały dzień. Nie było jej również przez dwa następne dni. Nie powiedziała nikomu ani słowa, może wstyd ją powstrzymywał. Naprawdę spędziła te dni na bardzo niewielkim skrawku ziemi. Gdy plotkareczki przypuszczały, że marzy, rozważała każde słowo, które wymieniły między sobą, a umysł miała o wiele sprawniejszy, więcej potrafiła zrozumieć od nich obydwu. Powzięła zamysł tale śmiały, że żadnej z nich nic podobnego nie przyszłoby nawet do głowy. Postanowiła zobaczyć pustelnika i porozmawiać z nim bezpośrednio, nie przez ścianę. Wykryła, że obchodząc wokół będzie mogła wyjść ponad jaskinię i zajrzeć w dół nie dostrzeżona przez eremitę. Gdy jednak spróbowała się przedostać, natrafiła na nieprzebytą masę kolczastych krzewów. Podarła odzież, podrapała ręce i nogi do krwi, ale nie ustąpiła. Zdecydowana, cierpliwa dziewczyna, zalana krwią, wyciągnęła nożyce i uparcie torowała wąską ścieżkę przez gąszcz nieustępliwych cierni. Szło jej jednak tak powoli, że musiała przerwać w połowie. Nazajutrz miała już ze sobą świeżo wyostrzone nożyce i nóż; z wolna, cichutko wycięła sobie drogę aż do sklepienia pieczary. Teraz zamaskowała przejście ściętymi gałęziami, aby nie dostrzegł jej nikt z przechodniów, i przykucnęła, oczekując, aż zobaczy pustelnika na własne oczy. Słyszała, jak poruszał się pod jej stopami, ale nie wychodził z celi. Zaczęła przypuszczać, że może naprawdę tylko w nocy opuszcza jaskinię. Nazajutrz przyszła zawczasu, przyniosła ze sobą kubraczek, który szyła dla małego Gerarda, i siedziała cały dzień, pracując i obserwując jamę z anielską cierpliwością. Około czwartej przyleciały ptaki po pokarm, chmara drobiazgu trzepotała dokoła jaskini, niektóre śmielsze wpadły do środka. Te, które przysiadły na chwilę na krzakach, wykryły nagle Małgorzatę i odfrunęły z gwałtownym furkotem skrzydełek. Niebawem pustelnik, nie rozumiejąc przyczyny strachu, aby je przywabić, wysunął szczupłą białą dłoń z okruszynami. Małgorzata odłożyła delikatnie robotę i pełznąc jak wąż spojrzała w dół — odległość wynosiła zaledwie parę stóp. Była to wychudzona biała ręka, taka, jak opisały ją niewiasty. Nagle pustelnik wysunął drugą rękę, trzymał w niej kawałek chleba i kruszył go teraz ptaszkom obiema dłońmi. Nie upłynęły dwie sekundy, gdy wysunęła się ta druga ręka, a błękitne oczy, pilnie obserwujące z góry, rozszerzyły się i delikatne ciało dziewczyny zadrżało jak liść na wietrze. Co dojrzała bystrymi oczami, pozostawiam domysłom czytelników. Pohamowała okrzyk wyrywający się z ust, choć dużo ją kosztował ten wysiłek. Lewa ręka eremity zaczęła chwiać się i zamazywać w jej oczach, opuściła głowę z ciężkim westchnieniem i opadła na ziemię jak złamana lilia. Leżała w głębokim omdleniu, do którego przyczyniły się długi post dzisiejszy, podniecenie i bezsenność wielu poprzednich dni. I oto leżała tu ta piękna, mądra i wierna kobieta, taka blada, i cicha, a pustelnik nie przypuszczał nawet, kto jest tak blisko. Ptaszki skakały teraz po niej bez lęku; któryś zaplątał nóżkę w jej bujnych włosach o barwie złotych kasztanów. Ocknęła się, wracając do swych trosk. Słońce zaszło. Zziębła mocno. Zapłakała; sądzę, że była to reszta fizycznej słabości. Poszła do domu prosząc Boga i jego świętych o radę, jak ma teraz postąpić. Wróciwszy do domu blada i podniecona, na wszystkie pytania odpowiadała ulubionym zwrotem: — Błądzimy w gęstej mgle. Wydawało się, że ta noc zdziałała cuda. Małgorzata przyszła do Katarzyny, która siedząc przy kominku, wzdychała ciężko, ucałowała ją i rzekła: — Matko, czego chciałabyś najbardziej na świecie? — Ech, kochanie — odparła przygnębiona niewiasta — nie wiem zupełnie, co mogłoby mnie jeszcze ucieszyć, gdy musiałam pożegnać tylu najbliższych memu sercu. Gerard odzyskany i zaraz utracony. Kasia w niebie; Sybrandt na całe życie złożony niemocą. — Biedna matko, kochana matko, trzeba bardzo spiesznie urządzić, posprzątać i przygotować plebanię w Goudzie. Masz tu dziesięć sztuk złota. Staraj się, by ci na długo starczyły, dobra matko, bardzo już dużo zabrałam ich memu chłopcu i porozdawałam różnym bezużytecznym hultajom, którzy mieli odszukać Gerarda. Katarzyna i Reicht patrzyły przez chwilę w milczeniu, ale zaraz zarzuciły ją masą pytań, ona zaś nie odpowiedziała na żadne. — Leżałam na łóżku—rzekła — myślałam, myślałam, myślałam. Było cicho, spaliście wszyscy. Wydaje mi się, że znalazłam klucz. Kocham cię, droga matko, ale nie ufam niewieścim językom. Jeżeli mi się nie uda, jeno Małgorzata Brandt będzie temu winna. Zdecydowana niewiasta jest bardzo zdecydowanym stworzeniem. Tyle było głębokiej, upartej determinacji w głosie i na czole Małgorzaty, że Katarzyna zrozumiała od razu, iż daremne jest zadawać dalsze pytania. Gubiły się wraz z Reicht w najrozmaitszych domysłach. Katarzyna szepnęła Reicht na ucho: „Czekajmy spokojnie, samo się wyjaśni“. Bystra rada, oparta na zwykłej obserwacji. Nie minęła godzina, a Katarzyna była już w drodze do Goudy. Jechała na wózku w towarzystwie dwóch silnych dziewcząt z całą baterią wiader, szczotek i ścierek. Wróciła z żywszą cerą, cieniem dawnego błysku w oczach, ucałowała Małgorzatę czule, w milczeniu bardziej wymownym niż tomy opowieści, a nazajutrz o piątej rano już wyruszyła znów do Goudy. Tejże nocy, gdy Reicht usnęła pierwszym snem, obudziła ją ręka delikatnie poruszająca jej ramię. Poderwała się gotowa do krzyku. — Pst... — szepnęła Małgorzata i położyła jej palec na ustach. — Wstań cichutko, odziej się i chodź ze mną. Gdy zeszła na dół, Małgorzata poleciła spuścić Smoka i zabrać z sobą. Był to wielki brytan, który stróżował u Małgorzaty van Eyck i Reicht, dwóch samotnych kobiet, przez kilka lat i przywiązał się bardzo do służącej. Małgorzata i Reicht wyszły z domu. Smok z godnością podążał za nimi. Wróciły późno po północy i położyły się spać. Katarzyna nie dowiedziała się o tym nigdy. Małgorzata znała swych bliskich: wiedziała, że szorstka, wierna Fryzyjka w przeciwieństwie do Katarzyny potrafi utrzymać język za zębami. Nie jestem zresztą pewny, czy zaufałaby nawet Reicht, gdyby miała nerwy tak mocne jak umysł, ale mimo odwagi i zdecydowania była delikatną, nieśmiałą niewiastą, bała się ciemności jeszcze bardziej, gdy była sama, i okrutnie lękała się wilków. Smok, który kłapnięciem swych potężnych szczęk potrafi zabić wilka, nie poszedłby za nią bez Reicht. Przeto wybrała Reicht za powiernic ę. Następnej nocy znowu wyszły na rekonesans przy księżycu, tym razem, jak sądzę, odniosły jakieś sukcesy. Zostały w domu dzień później (całą noc lał deszcz i przygasił ich odwagę), następnej zaś zabrały z sobą jeszcze kogoś; nigdy by Reicht Heynes nie przyszło do głowy, że on właśnie mógłby im towarzyszyć. Wyobraźcie sobie, jak ci tajemni spiskowcy drżeli i z trudem chwytali oddech, gdy nadszedł moment działania; wyobraźcie sobie zamęt w sercu Małgorzaty, trwożne nadzieje — to rosnące, to znów odpędzane — bolesną trwogę, dziwne i bezprzykładne pomieszanie czułej poufałości i pełnego dystansu szacunku, z jaką śliczna i odważna, acz delikatna i kochająca niewiasta — żona wobec prawa, nie-żona wobec Kościoła — drżąca, płonąca rumieńcem, to znów blada, pełna zapału, to znów wstrząsana dreszczem, wykradała się nocą cicho jak duch w stronę jaskini pustelnika z Goudy. A gwiazdy na niebie wydawały się lśnić spokojnie i jasno jak nigdy. Rozdział XCIV Tak, pustelnik z Goudy był wikarym z Goudy, ale tak doskonałe było jego osamotnienie, że nie wiedział o tym. Czytelnik mój wie już, że gdy minął paroksyzm furii Gerard odczuł bolesne wyrzuty sumienia. Ci jednak tylko zapewne, którzy wznieśli się tak wysoko jak on w życiu religijnym i przeżyli nagły upadek, potrafią sobie uzmysłowić grozę, która owładnęła duszą zakonnika. Oto przesadna pewność siebie doprowadziła go na brzeg przepaści. — Ach, zacny Hieronimie! — wołał. — O ile lepiej mnie znałeś, niż jam znał samego siebie! Jak gorzka, lecz pożyteczna była twa przestroga! Nawykły do badania swego serca, dojrzał od razu, że prawdziwą przyczyną furii była Małgorzata. — Kochani ją zatem bardziej niż Boga — powiedział z rozpaczą — bardziej niż Kościół. Cóż przeto może wyniknąć z takiej mi- łości dla mnie lub dla niej ? Zadrżał na samą myśl. — Niechaj silni walczą z pokusą, słabi uciekają przed nią, ale któż słabszy jest ode mnie? Sam tego dowiodłem. Czym jest moja pokuta, czym religia? Domkiem zbudowanym z kart, udającym wspaniałą budowlę! Wystarczy powiew ziemskiej miłości, by w pył się rozpadł. Muszę zaczynać od nowa na trwalszym fundamencie. — Postanowił opuścić Holandię i spędzić wiele lat w jakimś dalekim klasztorze, zanim powróci do ojczyzny. Czas ukoi pokusy ziemskiej namiętności, starszy i bardziej wytrawny mnich będzie panował nad doczesnymi uczuciami, a Małgorzata, zrozumiawszy, że ją porzucił, wyjdzie za mąż i pokocha innego. Ból, który kosztowała go sama myśl o tym rozwiązaniu, ukazywał człowiekowi badającemu swe sumienie i chcącemu kłam zadać własnej naturze, że jest na właściwej drodze religijnej powinności. Lecz choć musiał opuścić ukochaną, dla jej i swego wiecznego dobra, nie powinien zaniedbać jej dobrobytu ziemskiego. Słodka mu była myśl, że mógł zapewnić Małgorzacie wygodne życie; obfitość dóbr tego świata, których ona nie miała obowiązku się wyrzekać. Ta myśl podtrzymywała go w ciężkiej walce wewnętrznej, gdy musiał odwrócić się od niej bez jednego dobrego słowa i spojrzenia. — Co o mnie pomyśli? — jęczał. — Czy nie będę się jej wydawał człowiekiem najbardziej ze wszystkich nieludzkim i bez serca! Ale to lepiej! Lepiej niech mnie znienawidzi nieszczęsnego. Bóg miłosierny zesłał tę pociechę memu złamanemu sercu; udało mi się zmusić nikczemnika do zwrotu jej mienia, nie utraci już innego wiernego kochanka z powodu biedy. Innego? Ach, ja nieszczęsny! Nieszczęsny ! Panie Boże i święci, ratujcie! Opowiedziałem już, jak powiodła mu się jego misja. Najpierw jednak, jak sobie zapewne przypominacie, poszedł nocą wyspowiadać pustelnika z Goudy. Został przy konającym, zamknął mu oczy i pogrzebał go pod podłogą małej kapliczki obok celi. Oto był spokojny koniec burzliwego życia. Pustelnik był żołnierzem i nawet teraz nosił pancerz na nagim ciele powiadając, że jest żołnierzem Chrystusa, jak był niegdyś żołnierzem szatana. Gdy Klemens wyspowiadał starca i pomodlił się za jego duszę, poprosił z kolei o radę umierającego tak świątobliwie człowieka. Eremita poradził mu, aby zajął jego miejsce w tym spokojnym ustroniu. I on bowiem przeżył ciężką walkę ze światem, własnym ciałem i szatanem, i nigdy nie zdołał całkowicie przezwyciężyć pokus, dopóki nie schronił się do twierdzy samotności. Słowa te i pobożny, spokojny zgon pustelnika, który stał się jak gdyby pieczęcią nieśmiertelnej prawdy — wywarły głębokie wrażenie na Klemensie. Nie miał zresztą żadnych sprzeciwów wewnętrznych do pokonania; święte samotnie były jeszcze wielce szanowane w Kościele: czy to chodziło o anachoretów i anachoretki zamurowanych w piwnicach lub celach w klasztorach, czy też o eremitów ukrytych w sroższym, lecz swobodniejszym osamotnieniu niezależnych pustelni. Klemens więcej niż inni jego współcześni wiedział o eremitach świętego Kościoła. Wiele naczytał się na ten temat w klasztorze w okolicy Tergou; pożerał historie ich żywotów z zapałem i podziwem, badając rękopisy watykańskie, i rozprawiał na te tematy z żebraczymi zakonnikami wielu narodowości. Przed wynalazkiem druku zakonnicy ci roznosili po świecie lokalne kroniki i biografie nagromadzone w klasztorach całej ówczesnej Europy. Nauczyciel Gerarda, Hieronim, był przez trzy lata anachoretą na wzgórzach Camaldoli, gdzie na więcej niż cztery stulecia została wskrzeszona Tebaida. Hieronim, chłodny i oszczędny w słowach przy dyskusji na prawie wszystkie religijne tematy, o tej pustelni mówił gorąco i z entuzjazmem. Zagłębiał się w kroniki opactwa Świętego Jana Chrzciciela, wokół którego znajdowało się wiele pustelni, wymieniał imiona wielu możnych panów i sławnych wojowników, którzy dożywali tam swych dni jako eremici, i wielu biskupów i arcybiskupów, którzy ze stolicy biskupiej przechodzili do pustelni lub z pustelni wracali do biskupstwa. Wśród pierwszych był arcybiskup Rawenny, wśród ostatnich papież Wiktor IX. Opowiadał Klemensowi także z ponurym zachwytem o ich rozlicznych umartwieniach; jak każdy eremita usiłował znaleźć najsłabszy punkt swego charakteru i uderzał weń bez litości i wytchnienia tak długo, dopóki słabość nie przemieniła się w cnotę. Siedem razy w ciągu doby— w burzy, deszczu czy śniegu—o świcie, zmierzchu, przy świetle księżyca czy pochodni samotnicy podążają z dalekich jaskiń trudnymi, stromymi i przepaścistymi drogami na modły w klasztornym kościele; na jutrznię, prymę, tercję, sekstę, na nonę, nieszpory i ostatnie nabożeństwo dzienne. Zaspokoił nawet gorącą ciekawość Klemensa i opisał osoby sławnych anachoretów, z którymi modlił się i śpiewał psalmy, co było jedynym bez specjalnego indultu dozwolonym przez ich śluby kontaktem z ludźmi. Był Moncata, książę Moncaty i Kordoby, hidalgo Hiszpanii, który w kwiecie młodości porzucił wspaniałość, marność i rozkosze świata; ojciec Jan Chrzciciel z Novary, który niegdyś wiódł armie do boju, teraz zaś był żołnierzem Chrystusa, Korneliusz, Samuel i Sylwanus. Gdy wielka księżna de Medici otrzymała po wielu odmowach zezwolenie papieża na odwiedzenie Camaldoli, Sylwanus zeszedł na dół, powitał damę przy pierwszym drewnianym krzyżu i tam, mimo iż była otoczona orszakiem dworzan i pochlebców, przekonał ją, aby nie profanowała świętej góry, gdzie przez tyle wieków nie stanęła stopa żadnej niewiasty; ona zaś, przejęta czcią dla świętego miejsca i człowieka, ugięła się wraz z wszystkimi kapitanami, żołnierzami, dworzanami i paziami przed przyprószonym siwizną pustelnikiem. W Bazylei Klemens odnalazł świeże materiały odnoszące się zwłaszcza do niemieckich i angielskich pustelników, opracował nawet Catena eremitarum od roku pańskiego 250 (gdy Paweł z Teb rozpoczynał swoje dziewięćdziesiąt lat samotności) aż do roku 1470. Zatytułował swą pracę: Angelorum amid et animalium — co znaczy: PRZYJACIELE ANIOŁÓW I ZWIERZĄT. Tak więc, choć w tamtych czasach nigdy nie myślał jeszcze zostać pustelnikiem, droga już była jak gdyby utorowana. Gdy umierający eremita z Goudy błogosławił swą twierdzę samotności, gdzie stoczył uczciwą walkę i odniósł zwycięstwo, gdy zachęca! go, aby przejął po nim puklerz wiary, który teraz spadał z jego osłabłego ciała, Klemens rzekł do siebie: „Niebiosa skierowały moje kroki do tego miejsca“. Uderzyła go też niemało okoliczność, że jego patron, święty Bawon, był bardzo surowym eremitą, bojownikiem samotnej celi. Gdy tylko pojednał się z Ghysbrechtem van Swieten, pobiegł żywo w stronę swego nowego schronienia, prosząc Boga, aby nikt go nie zajął w ciągu minionych trzech dni. Obawa ta nie była bezpodstawna, gdyż owe sławne jaskinie nigdy długo nie czekały na nowego człowieczego mieszkańca. Ujrzał, że surowe kamienne drzwi stały otworem. Był pewny, że przybył za późno; ostrożnie wszedł do środka. Cela była próżna, znajdował się tam wielki, należący do pustelnika krzyż ze słoniowej kości, jego pióra, inkaust i memento mori — czaszka; dwie włosiennice (jedna ze szczeciny), znoszona pelisa ze skór baranich i kaptur; młotek, dłuto, psałterion itp. Mężczyźni i kobiety przechodzili tędy, nikt jednak nie ośmielił się wejść ani czegokolwiek ukraść. Wiara i prostota chroniły te nie zamknięte na klucz drzwi skuteczniej, niż w domach ludzi świeckich chronią je bramy, podobne jak we współczesnych więzieniach, i grube żelazne pręty w każdym oknie, a szlachtę — fosy, bastiony, kozły hiszpańskie i spuszczone kraty, Gdy Klemens wszedł do celi, wielka brązowa sowa zerwała się z kąta i z szumem i trzepotem wyfrunęła przez okno. Prąd zimnego powietrza owiał twarz Klemensa. Wzdrygnął się przestraszony. Czy ta niby-sowa miała w sobie coś diabelskiego? Chciała przepędzić go z drogi zbawienia duszy? A może był to jakiś dobry duch, którym posłużył się pustelnik, aby pilnował dla niego celi? A może sam zmarły eremita? Na koniec doszedł da wniosku, iż była to po prostu sowa i że popróbuje się z nią zaprzyjaźnić. Ukląkł i modlitwą rozpoczął nowe życie. Klemens nie tylko miał zdusić w sobie ziemską namiętność, której siła przejmowała go strachem o zbawienie wieczne — chciał również odbyć pokutę za to, że znowu wpadł w gniew, swój nałogowy grzech, którego nie mógł się wyzbyć, i oto przeklął rodzonych braci. Rozejrzał się po tej obszernej celi, zaopatrzonej w tak wiele wygód, i porównał ją ze swoim wyobrażeniem ohydnego miejsca, eremus in eremo, pustyni nad pustyniami, gdzie święty Hieronim, pustelnik i Plutarch pustelników, borykał się z chorobą, pokusami i udręką przez cztery rozpaczliwe lata; i z niedostępnym ciernistym zakątkiem, dziurą nad przepaścią, gdzie pogrzebał się chłopięcy eremita Benedykt i żył tam trzy lata, żywiąc się resztkami, które dobry mnich Romanus zdołał zaoszczędzić ze swej skromnej strawy; i dzielił się jeszcze tą garsteczką ze swym przyjacielem — krukiem. Porównał tę celę z dziuplą drzewną swego patrona, świętego Bawona; i z czyśćcem ziemskim we Fryburgu, gdzie żył bezimienny święty w okropnej jamie, mając przed oczami wieczną chłodną ponurość gór i nie milknące wodospady. Wspomniał słup, na którym spędził czterdzieści pięć lat święty Szymon Słupnik; i destina, czyli kamienną skrzynię świętego Dunstana, w której podobnie jak Hilarion w swym ulu z sitowia, sepulcro potius quam domui, zaledwie mógł siedzieć, stać lub leżeć; lub zaplombowane ołowiem żywe groby Taidy, Krystyny i innych świętych samotnic; i wilgotny loch świętego Alfreda. Pomyślał o dziesiątkach innych straszliwych nor, w których prawdziwi eremici zadręczali swe wynędzniałe ciała na skałach, śpiąc na kamieniu, klęcząc na kamieniu, i powiedział sobie: „Ta słodka samotnia zapewni bezpieczeństwo mej duszy, ale co tu dla pokuty? Jezu, broń mnie od błędu; aby odpokutować grzech, którego żałuję, nie ujrzę twarzy człowieka przez rok i dzień“. Klemens miał już sławnych poprzedników, nawet gdy chodzi o ostatnie obostrzenie. Pierwszy pustelnik z tej celi był widocznie związany podobnym ślubem, o czym świadczą dwie szczeliny, przez które słuchał ludzkich głosów i odpowiadał na pytania. Przyjmując pod innymi względami jednolite zasady eremitów i anachoretów, podzielił dzień na siedem nabożeństw, nie zwracając uwagi na tak błahe zdarzenia jak światło i ciemność, stworzone co prawda przez Tego, do którego bez przerwy wznosił modły. Nauczył się na pamięć Psałterza i w przerwach swych praktyk pobożnych, poza momentami przerywanych drzemek, pracował ciężko fizycznie. Był to najstarszy i najściślejszy przepis reguły eremitów. Tu jednak przeszkadzała Klemensowi pokuta, którą sam sobie nałożył; cóż mógł zdziałać dla bliźnich, nie będąc przez nich widzianym? Eremita bowiem miał prawo pracować dla siebie tylko dla podtrzymania swej egzystencji, tymczasem wieśniacy w pełni zaspokajali skromne potrzeby Klemensa. W księżycowe noce wykradał się jak złodziej i kopał w ogrodzie jakiegoś biedaka na skraju wioski. Wyplatał koszyki i podrzucał je cichaczem przed drzwiami uboższych domów. Gdy już niczym nie potrafił dopomóc cielesnym potrzebom ludzi, którzy przewijali się dniem przed jego celą, wychodził w ciemnościach nocy na drogi i tam dłutem i młotkiem rył na głazach piaskowca moralne i religijne sentencje. „Któż może wiedzieć? — szeptał. — Czasem przypadkowa strzała przeszywa serce człowieka. Och, serce zranione, pokrzepiaj biednych i opuszczonych świętymi słowy pociechy w ich rodzinnym języku; bo dobrze ów rzekł, iż jest to clauis ad corda plebis“. Przypomniał sobie opowieści uczonego Colonny o pokrytych inskrypcjami górach na Wschodzie, gdzie królowie kazali zapisywać swe wiktorie. „Tacy są mądrzy monarchowie Wschodu — rzekł Klemens — że wykuwają napisy o swej chwale wojennej w skałach, zapewniając krwawej wrzawie wiek długi jak życie ziemi; a ja mam pozwolić milczeć otaczającym głazom o Królu Chwały, z którego słowa powstały i którego tchnienie w proch je przemieni? Te kamienie mówić będą przechodniom o pokoju wiecznym i o Baranku, którego sługa słaby i zgnębiony, a jednak szczęśliwy, wyrył je tu na wieki“. W owych czasach natchnione słowa, które niosły pociechę biednym i wydziedziczonym przez tyle wieków, nie były jeszcze drukowane po holenderska, tak że złote myśli świętych ewangelistów przyszły teraz jak świeże przepowiednie z nieba albo jak rosa na schnące kwiaty; zapisane głazy biednego pustelnika zmiękczyły parę serc i oto uginający się pod | ciężarem trosk szli, śpiewając radośnie, w dalszą drogę. Święte przepowiednią, które zdawały się wykwitać magiczną mocą, roztropne odpowiejdzi przez to jego „okno“ szukającym duchowej porady ludziom, nade wszystko zaś niewidzialność eremity wytworzyły wokół niego atmosferę cudowności. Przyczyniały się do tego porady lekarskiej które wbrew woli eremity wymuszano na nim łzami i błaganiem. Jeżeli bowiem pacjent czul poprawę, szło to na dobro pustelnika, pogorszenie przypisywano diabłu. Sądzę, że nikogo nie zabił, doradzał bowiem same „babskie środki“. Szałwia i piołun, hizop, ogórecznik, spikanard, psi język, kurze ziele, maruna — plus wiara, wszystkie środki w niewielkich dawkach, prócz ostatniego. Do tego niezwykła powściągliwość — pewny znak świętości. Odmawiał początkowo ze zgrozą przyjęcia jaj i mleka, które mu znoszono. Czyż nie wiedzą, że pustelnik żywi się chlebem, wodą i ziołami? Jaja, toż to zamaskowane ptaki, gdy umiera ptak, jajo się psuje. Mleko zaś niewiele się różni od białej krwi. Nie przyjmował nawet chleba, gdy zbyt wiele znosili. Namawiali go: — Weźcie, święty ojcze, rozdajcie resztę ubogim. — Możecie to sami zrobić lepiej i skuteczniej, żyjecie wśród ubogich. Czy godzi się wyrzucać chleb na chybił trafił przez okno eremu? A tych, którzy nalegali, tak przekonywał dalej: — Żyć z jałmużny i udawać pana Dobroczyńcę, znaczy kłamać ręką prawą. Dawać ubogim cudze datki — to pozbawiać prawdziwych ofiarodawców należnej wdzięczności i rabować was jak ci zbójcy, którzy chełpią się obdzierając bogaczy, a obdarowując biedaków. Occasio auaritiae nomen pauperum. Jeśli nic nie przemówiło do zacnych dusz, łacina przekonywała ich zawsze. Przydał się i wiersz z Eneidy Wergiliusza. Wielka reputacja świętości rozbrzmiewała tylko na zewnątrz celi. Wewnątrz pustelni żył człowiek, który uważał siebie — eremitę z Goudy — za nędzny proch. „Ach — wzdychał — nie mogę oszukiwać sam siebie; nie mogę też oszukać stworzeń Bożych. Te ptaszyny maluśkie, jakżeż są trwożne. Karmię je i tak pragnę ich przyjaźni, a żadne nie wejdzie nigdy do środka ani choć na chwilę nie przysiadzie mi na dłoni. Dlaczego? Nie Paweł bowiem, nie Benedykt, nie Hugo z Lincolnu, nie Kolumba ani Gutlak mieszka w tej celi. Ścigane łanie nie chronią się tutaj, nie ma tu bowiem Fruktuosusa ani Awentyna, ani Alberta ze Szwabii, a śliczna wiewióreczka nie przybiegła z sąsiedniego lasu po żołędzie, które jej przygotowałem, wie bowiem, żem nie Kolumban. Nawet sowa, która tu żyła, uciekła. Nie można ich oszukać. Sam Ojciec Święty, niech spoczywa w spokoju — rzekł mi to niegdyś. Klemens pod jednym względem był w lepszej sytuacji od tej kobiety, której obraz starał się zniszczyć w swym sercu. Raz już odcierpiał i przeżył ból po jej stracie. Dwa razy nie można przeżywać tej samej rozpaczy. Przywykł do tego, że uważał Małgorzatę za zmarłą. Po dziwnej scenie w kościele i na cmentarzu Świętego Wawrzyńca, można by porównać wzniesioną z takim trudem budowlę moralną do budynku rażonego piorunem. Był uszkodzony, ale fundamenty z kamienia miał dostateczne, aby utrzymać na sobie podobną budowlę: aby uważać Małgorzatę za umarłą dla niego. Przy pomocy ścisłego podziału czasu i myśli, nieustannych modłów i pracy fizycznej zdołał po trzech miesiącach uśpić ziemską połowę serca. Lecz niestety! Parę dni po odzyskaniu spokoju ducha zaczął odczuwać objawy straszliwego przygnębienia. Słowa nie oddadzą jego uczuć, bo żadne słowa nie potrafią w pełni odmalować rozpaczy. Głos zdał mu się szeptać do ucha: „Zabij się! zabij! zabij! zabij!“ Pragnął być posłusznym temu głosowi, życie było dlań nie do zniesienia. Walczył z ponurym nieprzyjacielem modlitwą i łzami; prosił Boga, aby zesłał nań pokusę innego rodzaju. „Ach, daj wrogowi memu moc, aby mnie chłostał rozpalonymi prętami, milami wlókł po grudzie za włosy, jak to czynił z wielu świętymi pustelnikami, którzy pokonali go w końcu; niech rzuca się na mnie jak wściekły lew; niech kłuje jadowitymi wężowymi zębami; ześlij mi ból i strach, byle nie tę ponurość duszy, która odbiera mi na zawsze całe światło twoje i twych świętych“. Przyszła mu nagle przerażająca myśl do głowy. A jeżeli zwycięstwa ciemnych mocy nad chrześcijańskimi duszami w pustelniach zostały przemilczane, a historia zanotowała tylko ich klęski lub przynajmniej klęski całkowite? Przypomniał sobie niejasne wzmianki rozsiane w starożytnych przekazach, które teraz ujawniały mu swój okropny sens. ZABŁĄDZILI W PUSTYNI I ZGINĘLI OD WĘŻY — powiadał wczesny Ojciec Kościoła o pustelnikach, którzy wybrali samotność — „i nikt ich już nie ujrzał“. A inny z nowszej epoki napisał: Vertuntur ad melancholiam— „popadają w obłęd“. Czy te dwa twierdzenia nie oznaczały tego samego? Wcześni bowiem ojcowie nigdy nie żałowali śmierci ciała. Zagubieni zatem eremici byli zgubionymi na wieki duszami, a węże szatańskimi myślami, naturalnym wytworem samotności. Święty Hieronim poszedł na pustynię z trzema towarzyszami; jeden uciekł w pierwszym roku; dwaj umarli, ale jak? Jedyny, który przetrwał, był potężnym duchem w żelaznym ciele. Współcześni, którzy o tym opowiadali, nie zostawili żadnego komentarza, nie wyrazili zdziwienia. A jeśli był to ślad prawdziwej proporcji, zawsze w każdej epoce wiele dusz ginęło w samotności po to, aby ktoś potężny duchem i ciałem mógł przeżyć ową straszną próbę. Zgnębiony pustelnik skierował zrozpaczone oczy ku starym czasom — aby dowiedzieć się, jaką broń pomocną odnajdzie w chrześcijańskim arsenale. Najpotężniejszą ze wszystkich była modlitwa. Ale cechą jego choroby było zniechęcenie do modlitwy. Nie potrafił się modlić z prawdziwym zapałem. Mechaniczne odmawianie pacierzy, które od miesięcy uprawiał zgodnie z regułą, raczej zdławiło, niż wzmogło siłę do szczerej, rzetelnej modlitwy. Modlił się głośniej niż zwykle, ale wystygłe i ponure serce nie nadążało i pozbawiało sensu puste słowa. „Biedne, o połamanych skrzydłach pacierze — wołał — nie dolecicie nawet w pół drogi do nieba“. Król Saul odpędzał podobnego szatana muzyką. Klemens podjął psałterion pustelnika, z trudem naprawił instrument i nastroił struny. Nie mógł grać. Dusza także utraciła ton. Dźwięki muzyki przyprawiały go niemal o szaleństwo. „Ach, ja nieszczęsny! — krzyczał — Saul miał przy sobie świętego, który mu grał. Nie był sam na sam z duchami ciemności, nie ma tu wdzięcznego izraelskiego barda, aby ucieszył mnie swą melodią; jestem sam, ze zdruzgotanym sercem, ciążą nade mną góry czarnych szatanów, jakżeż mam muzyką swą podmieść zbolałe serce ku niebu; nie potrafię“. Czołgał się po ziemi, płakał i rwał włosy z głowy. YERTEBATUR AD MELANCHOLIAMI. Rozdział XCV Pewnego dnia leżał jęcząc i wzdychając, niezdolny do modlitwy i muzyki, utraciwszy nadzieję. Niespodziewanie przyszła mu do głowy myśl, że mógłby zrobić dla siebie to, co zrobił dla ubogich i przechodniów. Wypełni swą jaskinię rozpaczy imieniem Boga, magicznymi słowy Świętego Pisma i pobożnymi, modlitewnymi wyrazami pociechy Kościoła. I tak jak chrześcijanin u stóp Apollina, chwycił nie miecz, bo go nie posiadał, lecz pokojową broń skromnego pracownika — dłuto, i pracował, jakby moc jego duszy zależała od siły ramienia. Powiadają, że Michał Anioł (mistrz następnej generacji) rzeźbił swe posągi nie na sposób naszych nieśmiałych artystów, którzy modelują w glinie, a potem resztę pracy zlecają rzemieślnikowi. Wybierał blok, urabiał sobie obraz, a potem naraz rąbał młotem i stalowym prętem, aż odłamki marmuru fruwały wokół niego jak szalone i kształt wyłaniał się z bryły. I Klemens nie rysował linii, aby prowadziły dłoń. Odnajdywał w pamięci piękne słowa i z zapałem rył je w miękkim kamieniu, rzucając się do pracy, która walce była podobna. Prosił odwiedzających o ogarki świec i zjełczały olej. „Wszystko dla mnie jest wystarczająco dobre — mówił — aby tylko chciało się palić“. Nocami jaskinia gorzała z daleka jak kuźnia, żarzyła się przez okno i przez szpary prymitywnych kamiennych drzwi. Wieśniacy przechodząc żegnali się krzyżem świętym i podejrzewali jakieś diabelstwa, a wewnątrz pustelni przybywało świętych inskrypcji. Jedna po drugiej pojawiały się na ścianach eremu, odłamki i okruchy fruwały dzień i noc, noc i dzień; żołnierz samotności i Kościoła trudził się, wzdychając i jęcząc, rył swą bezkrwawą bronią, pracował i walczył Kyrie Eleison Christe Eleison Sursum corda Deus refugium nostrum et virtus Agnus Dei, qui tollis peccata mundi, miserere mihi Sancta Trinitas unus Deus, miserere nobis Ab infestationibus daemonum, a ventura ira, a damnatione perpetua libera nos Domine Deus qui miro ordine Angelorum ministeria, etc. (cała kolekta) Oueni quaerimus adiutorem nisi te Domine, qui pro peccatis nostris iuste irascaris? Sancte Deus, Sancte fortis, Sancte et misericors Salvator, amarae morti ne trados nos. I pod wielkim, przymocowanym do ściany krucyfiksem wyrył z Augustyna: O anima Christiana, respice vulnera patientis, sanguinem morientis, pretium redemptionis. — Haec quanta sint cogitate, et in statera mentis vestrae appendite, ut totus vobis figatur in corde, qui pro vobis totus fixus est in cruce. Nam si passio Christi ad memoriam revocetur, nihil est tam durum quod non aequo animo toleretur. Co można by oddać w sposób następujący: „O duszo chrześcijańska, popatrz na rany Cierpiącego, na krew Umierającego, cenę naszego odkupienia! Pomyśl, jak wielka to ofiara, zważ ją w umyśle swoim; niech będzie przybity do serca twego Ten, który przybity był dla ciebie do krzyża. Gdy przypomnisz sobie tylko cierpienie Chrystusa, pojmiesz, że nic na ziemi nie jest za trudne do zniesienia ze spokojem“. Trochę, choć bardzo niewiele, uspokojony słodkimi i spokojnymi słowy, którymi w krąg się otoczył, znużony pracą i czuwaniem wielu dni i nocy. Klemens pewnego ranka osunął się zupełnie wyczerpany na ziemię i na wiele godzin zasnął głębokim snem. Ocknął się spokojnie i usłyszał delikatny pisk, otworzył oczy i oto na brewiarzu, który leżał na niskim stołeczku przy nogach, siedział, straszył piórka jednym ruchem, potem je tak samo nagle wygładzał, zadzierając dzióbek tu i tam, z dużą dozą czysto teoretycznej ostrożności — rudzik o czerwonym podgardlu. Klemens wstrzymał oddech. Przymknął oczy, aby nie spłoszyć gościa z przestworzy. Rudzik skoczył na podłogę. Ptaszek wykonał z kolei całą pantomimę przebiegłości; i nagle pim, pim, pirn, trzema sztywnymi skokami jak szmaciana piłeczka wylądował na bosej nodze pustelnika. Zlatywał z tego wzniesienia, wskakiwał z powrotem, strasząc i wygładzając piórka; Klemens nie widział tego, bo zupełnie zamknął oczy i prawie wstrzymał oddech z obawy, aby nie przestraszyć i nie utracić swego gościa. Cieszył się, że czuł przez chwilę pazurki na stopie. Mógł tylko czuć i stwierdzać przez to obecność ptaszka. Teraz znów furkot malutkich skrzydełek i oto pierzasty wiercipięta znów jest na brewiarzu. Klemens postanowił spróbować nakarmić ruchliwe maleństwo nie płosząc ptaszka. Bardzo to było trudne. Kawałek chleba leżał w zasięgu rąk, ale jak do niego dotrzeć? Ręka pewnie pięć minut pełzła w stronę chleba. Starał się nie ruszyć ramieniem. Delikatnie wziął okruszyny między palec wskazujący i kciuk i wystrzelił jak chłopcy grający w kulki, nie poruszywszy dłonią. Rudzik dostrzegł, że chleb upadł obok niego, zerknął roztropnie, ale nie ruszył się z miejsca. Gdy spadła następna okruszyna, a potem dalsza, skoczył w dół i złapał jedną drobinkę. Nie bardzo jednak rozumiejąc tajemnicę, uciekł ze zdobyczą dla większego bezpieczeństwa na wzgórze — to znaczy na kolano eremity. I tak gra rozwijała się dalej, aż nieco większy okruch potoczył się w stronę ptaszka. A oto nagroda: rudzik chwycił chleb i umknął tak szybko ze swym łupem, aż jaskinia rozbrzmiała furkotem skrzydeł i świstem przeciętego powietrza. — Niech cię Pan Bóg błogosławi, słodki ptaszku — westchnął porzucony samotnik — twe skrzydła są muzyką, a ty, promyku pierzasty, wpadłeś tu, by rozjaśnić mą mroczną duszę. I zaraz wrócił do pacierzy, a potem do narzędzi, trochę odważniej i weselej. Oto praca tego dnia: Veni, Creator Spiritus, Mentes tuorum visita, Imple superna gratia Quae tu creasti pectora Accende lumen sensibus Infunde amoreni cordibus Infirma nostri corporis, Virtute finnans perpeti. I tak płynęły dni; na świecie pochłodniało, a w sercu Klemensa było coraz cieplej, z wolna wydobywał się z depresji. Przeżył zły czas. Przygnębienie przyszło jak chmura i tak samo przeszło. Wszystko się jakby odmieniło, cela zdawała się płonąć radością. Praca go cieszyła, pacierze pełne były namaszczenia; psalmy — chwały Pańskiej. Ptaki przyszły całą gromadą za swym purpurowym przywódcą; uciekając od śniegu i parafii pełnej Kainów, zaprzyjaźniały się jedne po drugich z Ablem; ostatni przyjaciele. Pewnej mroźnej nocy, gdy chwalił Pana Boga śpiewając przy dźwiękach psałterionu, jaskinia rozbrzmiewała świętymi psalmami jak dźwięczna muszla Tubala lub harfa Dawidowa, usłyszał wyraźny skowyt, wzmagający się i słabnący. Wyjrzał przez szparę w drzwiach, na śniegu siedział wielki rudy wilk, wyjąc dźwięcznie z nosem wzniesionym wysoko w górę. Klemens się ucieszył. — Widać opuszczają mnie grzechy! — krzyknął — skoro jedne po drugich przychodzą Boże stworzenia. I w wybuchu entuzjazmu zaintonował: Tobie śpiewa żywioł wszelki, Bądź pochwałom, Boże wielki! I cały czas śpiewał przy przerywanym akompaniamencie wilczego ujadania. Wydawało się przede wszystkim, że jest coraz bliższy niebiańskiemu obcowaniu, które jest oznaką i szczęściem prawdziwego eremity. Miał sny o świętych i aniołach tak żywe i wyraźne, że przypominały raczej wizje. Widywał jasne postacie odziane w śnieżne szaty. Patrzyły na niego oczami piękniejszymi od źrenic antylop, które widział niegdyś w Rzymie, owiewały go szerokimi skrzydłami lśniącymi barwami tęczy, a ich słodkie głosy wzywały, by szedł dalej swą słuszną drogą. Niedługo jednak cieszył się tym szczęściem, bo niebawem sny nabrały innego i bardzo dziwnego zabarwienia. Błądził z bratem Colonną po ruinach i zabytkach narodów antycznych, zakonnik kulał i podpierał się laską. Laską tą wywijał nad potężnymi ruinami, a były tam egipskie, greckie i rzymskie, i natychmiast z gruzów powstawały wspaniałe świątynie i pałace, napełniały się tłumem sławnych umarłych. Pieśniarze, którzy mogliby zaćmić swą sztuką Apollina, śpiewali cudne arie; kobiety boginiom podobne, w drapowanych jak Minerwa szatach, płynęły wśród marmurowych pałaców w tańcu prostym, pełnym gracji i zmysłowości. Oto rzeźbiarze pracowali w gronie podziwiających ich uczniów i w ciągu kwadransa z brył paryjskiego marmuru wyłaniały się kształty niezwykłej piękności. Poważni filozofowie rozważali wzniosłe i subtelne problemy wobec słuchającej z szacunkiem młodzieży; było to bowiem przed wielu, wielu laty. A wśród tego cudnego świata oczekiwało nań jednak coś podejrzanego, co, jakby czuł, czaiło się w umyśle śniącego. To dopiero próby, pozór, coś kryło się w głębi. Coś niedobrego, tajemniczego, strasznego. Pewnej nocy czarownik Colonna sam zmienił całą tę scenerię: podniósł pałeczkę i oto zniknęły liczne wspaniałe miasta starożytne, stanęli we dwóch na rozległej piaszczystej równinie. Olbrzymie purpurowe słońce skłaniało się ku zachodowi. Za potężnymi palmami ujrzeli wycięte w cierniach kryjówki, nie wyższe od człowieka, rozsiane na pustyni piachu pod purpurowym słońcem. — Oto anachoreci Pustyni Tebańskiej — rzekł spokojnie Colonna — naśladowcy nie Chrystusa, nie Jego Apostołów i wielkich Ojców Kościoła, lecz greckich uczniów, którzy z kolei byli uczniami Egipcjan, wywodzących się duchowo z braminów i gimnosofistów. Klemens sądził, iż pragnie gorąco ucałować stopy świętych mężów, opowiedzieć im o swych troskach i szukać u nich pomocy. Ale był przywiązany za nogi i nie mógł się ruszyć. Purpurowe słońce zaszło, zapadł mrok i pustelnie stały się prawie niewidoczne. Postać Colonny stała się cieniem bezkształtnym, tylko oczy lśniły coraz jaśniej. I te oczy jak gdyby przemówiły: „Zostaw tę bandę durniów! Zobacz, jak to wszystko ponure“. — Nagle z błyskiem ożywienia: „Słyszałem, że któryś z nich ma manuskrypt; Petroniusza na papirusie. Muszę go kupić; żegnaj na zawsze, na zawsze, na zawsze“. Zapadła ciemność jak smoła, nagle światło dotknęło lekko pleców Klemensa, śliczne różowawe światełko. Było jasne i ciepłe. Oderwało jego nogi od ziemi, odwrócił się i tam — o twarzy promieniejącej blaskiem słonecznym, o włosach lśniących jak aureola świętych — była Małgorzata Brandt. Zarumieniła się, uśmiechnęła i spojrzała na niego z niewysłowioną czułością. — Gerardzie — szepnęła—bądź, kim chcesz we dnie, ale nocą — mój! Jeszcze gdy mówiła, obudził się wstrząśnięty tym nagłym zjawieniem i leżał oto na ziemi drżący od stóp do głów. Promienna postać i słodki głos stały się nieodłącznym motywem jego nocnych przywidzeń. Na jawie mógł modlić się, chwalić i czcić Boga; był panem swych myśli. Gdy przymykał do snu oczy, pojawiała się Małgorzata lub szatan w jej osobie, udając anioła światła. Mógł śnić o najrozmaitszych rzeczach zupełnie z sobą nie związanych; zanim się obudził, nadchodziła, w jednej chwili odpędzała wszystko inne, stellas exortns uti aetherius soi: błyszczała bowiem podwójnym pięknem, nigdy przedtem nie występującym razem: anielskim promieniowaniem i rumieńcem kobiety. Anioły się nie rumienią. Wiedział więc, że była diabłem. Był zaniepokojony, ale niespecjalnie zaskoczony ostatnią sztuczką szatana. Od Antoniego do Mikołaja na skale prawie żaden pustelnik nie uniknął takiej pokusy. Otaczały ich czasami wesołe, zmysłowe wizje, czasami śliczne, ciepłe, dotykalne kobiety na zewnątrz, wewnątrz— demony, którym nawet święci nie zawsze potrafili się oprzeć. Świadectwo tu „anielski kształt o diabelskim sercu“, zjawa, która chyliła swą śliczną głowę jak złamany kwiat nad świętym Makarym, opowiadała mu zmyśloną bajkę i płakała, płakała, płakała, dopóki nie zabrała mu wszystkich łez, a później połowy jego cnót. Wraz jednak z przykładami sztuczek i mocy szatana zachowały się również dokładne sprawozdania o triumfach eremitów i broni, którą zdobywali swe zwycięstwa. Doniandimi est corpus — ciało należy poskromić — oto zasada dwunastu stuleci. Był to groźny okrzyk bojowy — nazywali bowiem ciałem wszelkie ziemskie uczucia i pragnienia, miażdżyli całe serce poprzez cierpiące i umartwione ciała. Klemens przeto powiedział sobie, że wielki nieprzyjaciel człowieka wycofał się po to tylko, aby zaatakować skuteczniej. Zezwolił mu na parę dni prawdziwej czystości i wesela w tym celu jeno, aby go pozbawić czujności wobec słodkiego pochlebstwa, jakim obsypywał duszę, która oparła się uderzeniom jego czarnych skrzydeł. Zaczął gorliwie umartwiać ciało: skracał sen, przedłużał modlitwy, zaostrzył surową wstrzemięźliwość aż do abstynencji. Dotychczas, stosując się do zwykłej reguły, jadał tylko o zachodzie słońca. Teraz pozwalał sobie na posiłek raz na czterdzieści osiem godzin, pijąc niewielką ilość wody każdego dnia. Wizje stały się bardziej jeszcze wyraźne. Uciekł się tedy do sławnego antidotum anachoretów, „wielkiego leku przeciw gorączce“ — zimnej wody. Odnalazł największą głębię w strumieniu przepływającym przez jego celę; tworzyła się ona niedaleko od świętego źródła; usunął wielkie głazy z dna, zrobił zagłębienie, w którym mógł stać pogrążony po brodę w wodzie. Umocniony tak wieloma przykładami po następnym szatańskim ataku skoczył prosto z kamiennej pryczy do lodowatej wody. Stracił oddech i prawie krzyknął z zimna. Przemarzł do szpiku kości. „Umrę — krzyknął — umrę, ale lepsze to niż ogień wieczny“. Nazajutrz wszystkie stawy miał sztywne, nie mógł się ruszyć, zdawał się uosobieniem okropnego bólu. Jeszcze we śnie czuł boleśnie każdą kość jak bolące zęby aż do chwili, gdy przyszedł duch, którego tak się obawiał. Zjawa uśmiechnęła się z litością i ból ustąpił. Czując, że następna lodowata kąpiel przy takim osłabieniu postami mogłaby ściągnąć nań grzech samobójstwa, wysmagał się do krwi i leżał cierpiąc. Gdy wyczerpanie poczynało stępiać ból, pozostawało drżenie, odbiegła teraźniejszość, a wracała z uśmiechem przeszłość. Siedział wraz z Małgorzatą na uczcie u księcia, minstrele muzykowali bosko, szemrały purpurowe fontanny. Młodość i miłość królowały w sercach obojga, przepełniały zapachem nawet powietrze. Z kolei zmieniła się scena, stali razem przed ołtarzem jako mąż i żona. Tym razem nie było przerwy, wędrowali dłoń w dłoń zawsze razem i opowiadali sobie straszne sny. On: śniło mu się, że ona umarła, a on został mnichem. I rzeczywiście sen był tak żywy i dokładny w szczegółach, że tylko wzrok mógł nawet teraz przekonać go, że był to sen, a oni byli istotnie mężem i żoną. Każda teraz melodia na tę nową już snuła się nutę. Na jawie był Klemensem, pustelnikiem zbudzonym po nieziemskich wizjach nocnych, równie niebezpiecznych jak słodkich. We śnie Gerardem Eliassoenem, szczęśliwym mężem najpiękniejszej, najlepszej i najwierniejszej dzieweczki w Holandii; tym szczęśliwszym, że przez pewien czas stał się igraszką ohydnych snów, w których ją utracił. Ciągłe posty połączone z innymi obostrzeniami i głębokim niepokojem duchowym człowieka walczącego z wrogiem nadprzyrodzonym doprowadziły go prawie do wyglądu szkieletu. Na obolałych kościach drżało jeszcze ziemską namiętnością nie ujarzmione ciało. Myślał więc: „czemu to zły duch ma nad nim taką władzę? Upewnił się o tym, gdy razu pewnego zasypiał z ulgą wiedząc, że oto teraz nadejdzie Małgorzata, a on przestanie czuć ból, nierzeczywistość stanie się na godzinę rzeczywistością, a to, co rzeczywiste, nierzeczywistym. Wstał spiesznie z okrzykiem rozpaczy i zerwawszy z siebie ubranie, wspiął się na kolczaste krzewy nad jaskinią i tarzał się po nich nagi wijąc się z bólu. Wrócił potem do jamy cały zlany krwią, leżał jęcząc długie godziny, aż z powodu zupełnego wyczerpania zapadł w głęboki sen bez marzeń. Obudził się ciałem obolały, ale duchem szczęśliwy; przezwyciężył fatalny czar. Tak, czar został przezwyciężony; mijał dzień za dniem, jej obraz nie prześladował go dłużej. Ale złapał się na tym, że wzdycha z powodu swego zwycięstwa. Ptaki oswajały się coraz bardziej: przysiadały mu na ręku. Dwa z nich pozwoliły pozłocić sobie pazurki. Jadł teraz co drugi dzień, miał więcej chleba dla swych małych gości. Spokój miał trwać niedługo. Głos kobiecy doszedł go z zewnątrz; opowiedział w krótkich słowach jego własne dzieje i pytał, gdzie może odnaleźć Gerarda. Był tak zdumiony, że pchnięty instynktem samoobrony mógł odrzec tylko: „Módl się za duszę Gerarda, syna Eliasza 1“, rozumiejąc w tych słowach, że był umarły dla świata. I siedział zdziwiony. Gdy kobieta odeszła, zdecydował się po walce wewnętrznej, ryzykując, że go ktoś zobaczy, wyjrzeć, aby sprawdzić, kto to mógł być. Ale zachował taką ostrożność, a ona tak szybko zbiegła do przyjaciółki, że drogę znalazł pustą. „Szatan!“ — stwierdził. I tej nocy wróciły tak wyraźnie wizje ziemskiej miłości i szczęścia, że mógł policzyć złote włosy na głowie Małgorzaty i ujrzeć źrenice jej oczu. Począł rozpaczać i rzekł: „Muszę opuścić kraj; za mocny tu łańcuch mych wspomnień“. Zaczął nienawidzić swej celi. Mówił: „Jest zatrata oddechem piekieł, szatan pozbawił świętości nawet wyryte pobożne słowa''. I nieświadomie, naśladując świętego Hieronima, nie będąc tak jak ów ofiarą przemożnych ziemskich halucynacji, zabrał swe najcieplejsze okrycie do pobliskiego lasu i powlókł pod drzewo podartą i pomarszczoną skórę i kości — ciało, które niedawno jeszcze mogło służyć rzeźbiarzowi za model Apollina. Może przeminęła wreszcie gorączka wyobraźni, wszystko bowiem przemija, jak wykazał przodujący umysł naszych czasów, a może rzeczywiście udało mu się przeciąć jakieś subtelne ogniwo, nie wiem— spał wreszcie bez marzeń. Obudził się prawie zmarznięty, ale rozgrzany wewnętrzną radością. „Przecie będę prawdziwym eremitą, Dei gratia“ — powiedział. Następnego dnia jakaś dobra dusza zostawiła na małym kamieniu nową, z jagnięcej wełny pelisę i pelerynę ciepłą, miękką i obszerną. Odczuwał chwilę wyrzuty, że jest tak miękka i ciepła; ale to minęło. Skóra była taka, jak należy, i oznaczała pochwałę Nieba dla obranej przezeń drogi. Ogrzała jego zziębnięte kości; gdy powrócił do celi po krótkim wypoczynku. Teraz w jednej chwili. dostrzegł przed sobą zwycięstwo, jeżeli tylko uda mu się go dożyć; lecz chwilę później mówił do siebie: „To tylko chwilowa cisza, strzeż się, Klemensie!“ Ta myśl utrzymywała go w napięciu nerwowym i bezustannej czujności. Był jak żołnierz w szeregach wroga. Pewnej pięknej nocy, czystej i mroźnej, wrócił do celi po krótkim odpoczynku. Gwiazdy lśniły cudownie. Niebo ogromniejsze i jaśniejsze od ziemi spoglądało nie jednym, lecz tysiącami oczu. „Jak cudownie! krzyknął — że też są ludzie, którzy mordują nocami, a inni, prawie tak samo szaleni, żyją dla małego, marnego świata, a nie dla wielkiego i chwalebnego. Tenże nocą objawia swe cuda ludziom, których oczy nie oślepły od przyzwyczajeń. Dzięki Ci, Boże, żem eremitą“. W tym nastroju ducha podszedł do drzwi celi. Przystanął przy nich — były zamknięte. „Wydaje mi się, żem je zostawił otwarte — powiedział. — Wiatr. Nie czuć ani powiewu. Co to znaczy?“ Zatrzymał się z ręką na chropowatych drzwiach. Zajrzał przez jedną z wielkich szpar, było ich bowiem wiele wokół otworu, który powinien był rzekomo zamknąć, i dostrzegł, że knot zanurzony w oleju pali się tam, gdzie go zostawił. „Co się ze mną dzieje? — westchnął — kiedy drżę i przeraża mnie byle głupstwo. Albo sam zaparłem te wrota, albo szatan zamknął je za mną, żeby zamącić mą szczęśliwą duszę. Retro sathanas!“ Wszedł szybko do jaskini i nieco nerwowo począł zapalać największy knot. Zapalając usłyszał cichutkie westchnienie w jaskini. Przestraszył się, opuścił płonącą świecę, która zgasła. Schylił się po nią pospiesznie i zapalił, nadsłuchując pilnie. Gdy zapłonęła, osłonił płomyczek dłonią od spodu i oświecił z wolna wokół całą jaskinię. W najdalszym kącie zarys ściany wydał się jakiś załamany. Z bijącym sercem podszedł do tego miejsca. Świeca wtedy pojaśniała właśnie i odróżnił postać niewieścią. Jeszcze krok na uginających się nogach. UJRZAŁ MAŁGORZATĘ BRANDT. Rozdział XCVI Jej zachowanie mogło raczej litość wzbudzić niż grozę w oczach nie zaślepionego człowieka. Serce biło jej szybko, policzki czerwieniły się i bladły na przemian. Drżała tak silnie, że oparła się o ścianę i wiedziona instynktem słabych istot, patrzała na wynędzniałego i przerażonego pustelnika wzrokiem, w którym jako niezwykłe zjawisko natury cudownie zespoliły się miłość i pobożny szacunek, litość i czułe wspomnienia. — Ach? — krzyknął. — Przyszedłeś tu nareszcie pod ludzką z krwi i ciała postacią; przychodzisz do mnie jak przychodziłeś do świętego Antoniego! Ale mam się na baczności przed tobą! Wiedziałem, żeś nie wyczerpał wszystkich swych niegodziwych podstępów. Jestem uzbrojony! Mówiąc to chwycił mały krucyfiks i wyciągnął go ku zdumionej niewieście, w drugiej ręce zaś trzymał świecę; krzyż i świeca drżały gwałtownie w powietrzu. — Exorciso te. — Ach nie — zawołała żałośnie; wyciągnęła błagalnie obie śliczne dłonie. — Nie bądź taki zły dla mnie, to ja, Małgorzata. — Kłamco! — krzyczał pustelnik — Małgorzata była piękna, ale nie tak nadludzko piękna jak ty. Ukryłeś się za tym świętym imieniem, chytry hipokryto! In Nomine Dei exorciso vos. — Ach, Jezu — westchnęła przerażona Małgorzata. — Nie przeklinaj mnie. Pójdę sobie do domu. Myślałam, że mogę tu przyjść. Na litość Bożą nie mów do mnie po łacinie. O, Gerardzie, czy tak to spotykamy się po tym wszystkim? po tym wszystkim? — Przykucnęła prawie na kolanach i pełna zabobonnego lęku szlochała zraniona w swej miłości. Zarażony satanofobią pustelnik byłby dalej zapewne sądził, że to zrozpaczone stworzenie, tak bardzo naturalne i kobiece, jest chytrą sztuczką diabelską. Ale wezwała święte imię Chrystusa i to rozproszyło urojenia; spojrzał nareszcie własnymi oczami, posłuchał własnymi uszami. Krzyknął przejęty wyrzutami sumienia, próbował ją podnieść, ale wyczerpany postami i silnym wzruszeniem po tak długiej samotności, nie mógł jej dźwignąć. — Jakżeż? — chwytając powietrze słaniał się nad nią. — To ty? I ja cię powitałem złymi słowy? Niestety! Zamilkli oboje na chwilę, ze wzruszenia odebrało im głos. — Nie mam ci tego za złe — powiedziała dzielnie Małgorzata, walcząc ze łzami. — Wziąłeś mnie za kogoś innego, za diabła, och, och, och, och! — Wybacz mi, najmilsza! — I gdy opanował się i mógł powiedzieć parę słów, dodał: — Byłem bardzo napastowany przez złego od czasu, jak tu jestem. Małgorzata rozejrzała się, zimny dreszcz przebiegł po niej. — To możliwe. A więc podaj mi rękę, pozwól mi wyprowadzić cię z tego ohydnego miejsca. Spojrzał na nią zdumiony. — Jakżeż! Opuścić pustelnię i wrócić do świata? To po to tu przyszłaś do mnie? — powiedział ze smutkiem i wyrzutem. — Tak, Gerardzie. Zabiorę cię do twej ślicznej parafii; jesteś wikarym w Goudzie dzięki Panu Bogu i twemu dobremu bratu Idziemu. Doprowadziłyśmy tak pięknie wraz z matką dom do porządku. Nawet zimą jest ładny. Zobaczysz. A jak poczekasz trochę, zakwitną głogi i wnet twoje ściany okryją się pięknymi różami i słodkim powojem. Widzisz, nie zapomnieliśmy ciebie ani tych błahostek, co je lubisz. Matka na ciebie czeka, Gerardzie drogi, to późna dla niej godzina, powinna już być w łóżku; proszę cię, proszę, chodź! Gdy jeno wyjdziemy z tej okropnej nory, pokażę ci skarb, który masz, o którym jeszcze nic nie wiesz, inaczej nigdy byś pewnie od nas nie uciekł. Co się stało? Czy powiedziałam coś niechcący, że tak na mnie patrzysz? Odsunął się coraz dalej i patrzał na nią wzrokiem pełnym lęku i podejrzliwości zarazem. — Nieszczęśliwa dziewczyno — powiedział uroczyście, jednakże głęboko wstrząśnięty — chcesz, bym naraził zbawienie, twoją i moją duszę, dla marnej parafii i kwiatów, które w niej rosną? Nie twoje to działanie; szatan bezlitosny przysłał biedną prostoduszną dziewczynę do mnie z tą przynętą. Ale ty, chytry wrogu, zedrę maskę nawet i z tego narzędzia, ona cię zobaczy i odrzuci ze wstrętem, jak ja to czynię. Małgorzato, utracone kochanie moje, czemuż tu jestem? Bo kocham ciebie. — Och nie, Gerardzie, nie kochasz mnie, nie ukryłbyś się przede mną, nie było żadnej potrzeby. — Niechaj nie będzie kłamstwa między nami, którzy kochaliśmy się tak szczerze, a po tej nocy nie zobaczymy się już więcej na ziemi. — Nie daj Boże! — odparła. — Kocham cię, a tyś nie zapomniała, inaczej wyszlabyś już za mąż do tej pory i nie odnalazłabyś mnie ukrytego przed ludzkim wzrokiem. Jam ksiądz i mnich: szaleństwo jeno i grzech może się zrodzić, gdy zamieszkamy w sąsiedztwie, podsycając namiętność niegdyś niewinną, teraz zaś (z woli Niebios) bezbożną i niecną. O nie. Mimo iż serce mi pęka, muszę być silny; jestem mężczyzną; jestem kapłanem. Nie wolno nam spotkać się więcej, dopóki nie okrzepnę w samotności, a ty nie poślubisz innego. — Zgadzam się na mój los, ale nie na twój. Choć wolałabym dziesięćkroć śmierć, wyjdę jednakże za mąż, poślubię nieszczęście nawet, ale nie pozwolę, byś kona! w tym podłym, ohydnym miejscu, podczas gdy czeka na cię najmilsza plebania. Klemens jęknął, po każdym słowie, które wymówiła, jaśniej widział swój obowiązek i mękę, którą musi zań zapłacić. — Ukochana — rzekł z dziwną mieszaniną czułości i zawziętości — błogosławię cię, żeś raz jeszcze pozwoliła mi ujrzeć twą słodką twarz, niech ci Bóg przebaczy i ześle swe błogosławieństwo, choć zburzyłaś w ciągu minuty święty spokój, który udało mi się osiągnąć po sześciu miesiącach samotności. Nieważne. Rok pokuty przywróci mi pokój. Deo gratia. Moja biedna Małgorzato, wydaję ci się okrutny, ale jestem dobry: najlepiej rozstańmy się od razu, w tej chwili. — Rozstać się, Gerardzie? Przenigdy; doświadczyliśmy już, co wynika z rozstania. Rozstać się? Nie usłyszałeś nawet połowy mych dziejów; nawet dziesiątej części! Nie tylko dla twojej wygody zabieram cię do plebanii w Goudzie. Wysłuchaj mnie! — Nie mogę. Sam twój głos jest pokusą, jego melodia niesie rozkosz wspomnienia. — Ale powiadam, że musisz mnie wysłuchać, Gerardzie, nie ruszę się z tego miejsca przedtem. — Musimy zatem rozstać się innym sposobem — powiedział ze smutkiem Klemens. — Jakżeż! Jakie inne sposoby? Czy wyrzucisz mnie za drzwi, będąc silniejszym? — Nie, Małgorzato, dobrze wiesz, że wolałbym umrzeć, niż użyć wobec ciebie siły. Twoje najmilsze ciało droższe mi od własnego, ale milion mi razy droższe dusze nasze nieśmiertelne. Dość długo opierałem się tej najzgubniejszej pokusie. Teraz muszę uciekać, żegnaj, żegnaj. Ruszył ku drzwiom, właśnie je otworzył, na pół przekroczył próg, gdy Małgorzata rzuciła się za nim i chwyciła go za ramię. — Skoro tak, musi przemówić za mnie ktoś inny. Myślałam, że nagrodzę cię za to, że mnie usłuchasz, ale skoro jesteś tak dla mnie nieczuły, potrzebuję jego pomocy: zawróć tu jeszcze na chwilę. — Nie, nie. — Tak, powiadam. A potem odwróć się do nas piecami, jeszcze zdołasz. Zwolniła nieco uchwyt, sądząc, że nie odmówi jej tak niewielkiej łaski. Ale Klemens skorzystał z okazji i wyrwał się. — Uciekaj, Klemensie, uciekaj! — krzyknął nieprzytomnie, zapał religijny przywrócił mu na chwilę dawne siły, skoczył dziko przed siebie, po kilku krokach skręcił i biegł dalej brzegiem strumyka, ale nie będąc ściganym, przystanął i spojrzał za siebie. Leżała twarzą do ziemi z wyciągniętymi przed siebie rękami. Tak, przewrócił ją bezwiednie, może zranił. Jęknął, zawrócił o krok, nagle pchnięty innym impulsem zamiast tego skoczył do lodowatej wody. — Zabij me ciało — krzyczał — ale zbaw duszę! Stał zanurzony po szyję w lodowatej wodzie, Małgorzata jęknęła żałośnie i podniosła się na kolana. Widział ją wyraźnie jakby w południe: bladą twarz, lśniące oczy, i wtedy w nocnej ciszy usłyszał słowa: — O Boże! Ty, który wiesz wszystko, widzisz, jak mnie potraktowano! Wybacz mi, Panie! Albowiem nie będę żyła ani dnia dłużej. Z tymi słowy skoczyła na równe nogi, uciekła jak dzikie śmiertelnie ranione zwierzę, przebiegła koło nieszczęsnej kryjówki eremity, krzycząc: — Okrutny, okrutny! okrutny! okrutny! Ileż odcieni bólu może wyrazić jednym słowem ludzkie serce. W tym żałosnym okrzyku była zraniona miłość, urażona duma, rozpacz i nadchodzące szaleństwo. Klemens usłyszał, groza i wyrzut sumienia zmroziły mu serce boleśniej niż lodowata woda szpik jego kości. Czuł, że odpędził ją od siebie na zawsze, i pośród tego ponurego triumfu, największego, jaki udało mu się osiągnąć, opanowała go nieprzeparta chęć przeklęcia Kościoła, nawet samej religii, za wymaganie tak nieludzkiego okrucieństwa od śmiertelnego człowieka. Na koniec wypełzł na pół martwy z wody i poszedł słaniając się do swej nory. „Tu jestem bezpieczny — jęknął — nigdy nie przyjdzie więcej do mnie, nieludzkiego, niewdzięcznego nędznika“. Upadł na podłogę przemarznięty i wynędzniały z cichą nadzieją, że może więcej nie wstanie. Zobaczył nagle na klepsydrze, że minęła północ. Podniósł się z wolna, ściągnął mokre odzienie i cały czas jęcząc na myśl o bólu, który sprawił ukochanej, nałożył włosiennicę ze szczeciny, własność ongiś starego pustelnika, i jego półpancerz. Nigdy tego jeszcze nie nosił, nie czując się godny przywdziać zbroi doświadczonego żołnierza. Ale teraz musiał szukać wszelkiej pomocy; szczecina włosiennicy bólem fizycznym rozproszy ziemskie wyrzuty sumienia, a może półpancerz posiada świętą moc. Ukląkł potem i pokornie prosił Boga, aby wyzwolił go tejże nocy od jarzma cielesnego. Zapalił wszystkie świece i zawzięcie odmawiał Psałterz; słowa wydawały się odrywać bryłkami ołowiu z ołowianego serca i ołowiem spadać na ziemię. Podczas tej mechanicznej modlitwy od czasu do czasu wzdychał z całego serca. Wtem modląc się dostrzegł mały tłumoczek w kącie celi. Nie widział poprzednio nic przy słabszym świetle, a teraz wydało mu się, że na jednym końcu owo coś błyszczy jak złoto przetykane jedwabiem. Podszedł, aby przyjrzeć się z bliska, i nagle uniósł w ekstazie ręce ku niebu. — „To serafin— szepnął— czarowny serafin. Niebo było świadkiem tej gorzkiej próby i pochwala me okrucieństwo. Zesłało ten niebiański kwiatuszek, aby pocieszyć upadającego pod ciężarem“. Padł na kolana i patrzał upojony na złote włosy, delikatną skórę, policzki podobne do brzoskwini. „Pozwól mi nacieszyć smutne oczy, zanim odejdziesz do rajskiego mieszkania, a cela pociemnieje jak wtedy, gdy ona ją opuściła“. Pustelnik zaniepokoił swym zachwytem ślicznego gościa, który szeroko otworzył oczy barwy nieba i ujrzawszy klęczącą przy nim dziwaczną postać zapłakał żałośnie: „Ma-mo! Ma-mo!“ I łzy potoczyły się po maleńkiej twarzyczce. Może to właśnie jednak Klemens, który przez sześć miesięcy nie widział twarzy ludzkiej, słuszniej ocenił piękno dziecięce, niż my możemy to zrobić; trzeba jednak przyznać, że śliczne dzieci północnych krajów, o długich złotych włosach, bardziej bywają anielskie niż wszelkie nasze obrazy aniołów. Ale teraz czar prysł. Lecz dobrze się stało. Klemens, jak zapewne pamiętamy, bardzo lubił dzieci, a uczciwe klasztorne życie potęguje to uczucie. Niewinna żałość anielskiej buzi, łzy, które tak obficie płynęły z przejrzystych fiołków ocząt i śliczne żałosne wezwanie do matki — jedynego przyjaciela, głęboko poruszyły serce pustelnika. Użył wszystkich zasobów swej łagodności i sztuki, aby uspokoić chłopczyka, ponieważ zaś malec odznaczał się niezwykłą na swój wiek inteligencją, przestał płakać, a strach ustąpił miejsca zdziwieniu; W milczeniu przerywanym tylko od czasu do czasu cichutkim szlochem, obserwował wielkimi przestraszonymi oczami dziwaczną postać, która wyglądała groźnie, lecz przemawiała łagodnie, nosiła zbroję, lecz nie zabijała dzieci, tylko je pieściła. Klemens równie był pomieszany, próbując zrozumieć, w jaki sposób ów ludzki kwiatuszek przybył, by zakwitnąć i zabłyszczeć w jego ponurej jaskini. Pamiętał jednak, że zostawił drzwi szeroko otwarte, i doszedł do wniosku, że skutkiem tego niedbalstwa jakaś nieszczęsna istota z wysokich sfer czy też może nizin skorzystała z tej okazji, by pozbyć się dziecka na zawsze. Ogarnęła go taka litość dla biednego porzuconego cherubinka, że łzy stanęły mu w oczach i poza zbrodnią matki dojrzał dobroć Boga, który tak pokierował bezlitosną ręką, aby pocieszyć złamane serce sługi Pańskiego. — Niech Bóg błogosławi, niech ci błogosławi, słodkie niewiniątko, nie zamieniłbym cię nawet na aniołka w niebie. — Cacy — odpowiedział malec, pomijając z pogardą zwyczajem malców wszelkie uwagi, które nie wzbudzały w nim zainteresowania. — A cóż tu ładne, kochanie, prócz ciebie? — O, to — powiedział chłopiec, pokazując półpancerz pustelnika. Quot liberi, tot sententiunculae! — dziecko Hektora krzyczało na widok lśniącego kasku ojca i poruszającej się kity; a tutaj dziecię wieków średnich uspokaja się zachwycone wypolerowanym pancerzem. — Mam tu ładniejsze rzeczy — rzekł Klemens. — Są małe ptaszki, kochasz ptaszki? — Nie. Tak. Tylko malusie, baldzio malusie! Nie jak bociany. Nie tocham bocianów, duże. Więkse od dzidzi. Wyjaśnił nieco łamanym językiem, że bociany o wielkich, trzepocących skrzydłach napędzają mu stracha, odgrywają mniej lub więcej ponurą rolę w jego życiu, przynoszą kłopoty i zmartwienia. — Ale moje ptaszki są malutkie i dobre, a jakie śliczne! — To tocham je — rzekło stanowczo dziecko. — Cie do mamy. — Niestety, słodki gołąbeczku! Nie wiem, czy uda mi się ją godnie zastąpić. Czy masz też prócz mamy tatusia, maleńki? Od tej chwili rozmowa ta stała się nie tylko najdziwniejszą wymianą zdań między dwiema istotami ludzkimi na tej ziemi—jeśli uwzględnimy różnicę wieku, sytuacji i wszelkie inne okoliczności — od drugiego czy przy drugim pytaniu pustelnika zmieniła się z dziwnej w cudowną, doszedł niewidoczny świadek, dla którego każde słowo znaczyło dziesięć razy więcej niż dla uczestników rozmowy. Ponieważ od tej chwili powinniście widzieć jej oczami i jej uszami słyszeć, musimy się cofnąć po nią o krok. Małgorzata przebiegając obok Gerarda, była prawie szalona. W takim stanie umysłu kochające matki mordują swe dzieci, czasem giną wraz z nimi, czasem zabijają tylko maleństwo, co jest na pewno objawem obłędu. Przybiegła do Reicht Heynes blada, drżąca i rzuciła się jej. na szyję. — O Reicht!. O Reicht! — nie mogła wyrzec ani słowa więcej. Reicht ucałowała ją i zaczęła popłakiwać; może nie uwierzycie, ale. wielki brytan, zawył żałośnie do wtóru, instynkt go; ostrzegł, że dzieje się coś niedobrego. — O Reicht! — jęczała piękna wzgardzona, gdy tylko zdołała wyrzec pierwsze słowo. — Popatrz, jak mnie przyjął — i pokazała dłonie krwawiące po upadku na głazy. — Popchnął mnie na ziemię, tak mu było spieszno uciec. Wziął mnie za diabła; powiedział, żem przyszła go kusić. Czy mam zwyczaj kusić mężczyzn? Znasz mnie, Reicht! — Na pewno nie, słodka pani. Małgorzato. Da kuszenia jesteś ostatnia ze wszystkich niewiast, świata. — Nie chciał spojrzeć na dziecko. Jeszcze tej, nocy skoczę wraz z małym do wody. — O, fe! fe! Nawet tak nie mówcie, miła niewiasto! Czy jest na świecie — żyjący człowiek więcej wart niż życie twego dziecka? — Moje dziecko! Gdzie ono? Reicht, zostawiłam je tam! Jaki wstyd! Czyż tak go kocham, żem zapomniała o dziecku? O, słusznie mnie to wszystko spotkało! Usiadła, wierna Reicht obok niej, i płakały objąwszy się ramionami. Po chwili Małgorzata przestała szlochać i zadecydowała stanowczo: — Idziemy do domu. — A dzieciak? — Niech tam siedzi, dobrze mu tam. Nie mam już serca dla własnego dziecka. On nie dba o syna, nie chciał go widzieć ani słyszeć o nim. A ja z taką dumą go zabrałam, tak ślicznie ułożyłam mu włosy, ubrałam w nowy płaszczyk i kapturek. Nie, odwróć się, tak samo jego syn jak mój; niech go zatrzyma czas jakiś. Może go to nauczy więcej myśleć o matce dziecka, a także i o własnej. — Głupie słowa, jak plewy, wiatr niesie — rzekła Reicht. — Czas pokaże. Chodź do domu. Ruszyły. Czas jednak bardzo szybko pokazał, bo po drugim kroku Małgorzata zatrzymała się i nie mogła iść ani w jedną, ani w drugą stronę, stała nieruchoma jak głaz. — Reicht — rzekła żałośnie — czy mam coś więcej na świecie? Nie mogę. — Kto mówi, że możecie? Czy myślicie, żem was słuchała? Słowa niewiasty są jak powietrze. Wróćcie po małego, i to zaraz. Powinnyśmy dawno być w łóżkach, a dzieciak tym bardziej. Reicht szła pierwsza, a Małgorzata ochoczo za nią w tym samym kierunku; ale gdy zbliżały się do celi, znów się zatrzymała: — Reicht, wejdź na górę i zapytaj, czy odda mi chłopca, nie mogę znieść jego widoku. — Niestety, moja pani, jaki to smutny koniec po tym, co było między wami dwojgiem. Pomyśl teraz, serce nie podpowiada ci jakiegoś wytłumaczenia dla niego? Naprawdę nienawidzisz tego, na którego tak długo czekałaś? O świecie! — Nienawidzić go? Nie, Reicht, nie chciałabym, by mu włos spadł z głowy, za nic w świecie; ale patrzeć na niego nie mogę. Boję się go. Gdy pomyślę, ilem dla niego wycierpiała, i po co poszłam do niego dzisiejszej nocy, i o tym, że przyniosłam mu moje kochanie, żeby go ucałowało i nazwało ojcem. Ach, Łukaszu, mój biedny chłopcze, moje rany ukazały mi twoje. Za mało myślałam o twych udrękach, pogardziłam prawdziwym twym uczuciem, a teraz moim wzgardzono. Reicht, gdyby biedny chłopiec był tu gdzieś w pobliżu, miałby szansę. — Nie. jest daleko — rzekła Reicht Heynes, ale jakoś bez większego zapału. — Nie wspominaj o żadnym mężczyźnie — powiedziała z goryczą Małgorzata — nienawidzę ich wszystkich. — Przez jednego? — Nie drwij ze mnie, jeno idź, proszę, naprzód i odbierz to, co moje, moją jedyną radość na tym świecie. Stoję tu jak na szpilkach, póki nie przycisnę go znowu do piersi. Reicht ruszyła naprzód. Małgorzata usiadła przy drodze, zarzuciła fartuch na głowę i kołysała się w. przód i w tył, jak to było zwyczajem w jej kraju, ponieważ duszę miała pełną smutku i urazy. Tak ciężki był jej konflikt wewnętrzny, że nie usłyszała, jak Reicht przybiegła z powrotem. Poderwała się wystraszona, gdy młoda niewiasta położyła jej rękę na ramieniu. — Pani Małgorzato — rzekła Reicht spokojnie — posłuchajcie rady głupiej dziewczyny, która was kocha. Podejdźcie cichutko do jaskini i pilnie nasłuchujcie i baczcie, jak jeno umiecie. — Dlaczego? Co? Reicht? — wyjąkała Małgorzata. — Zdaje mi się, że w jaskini się świeci i słychać głosy. — Głosy? — Tak, nie jeden, jeno dwa i tak mi się widzi, że jeden mężczyzna, a drugi dzieciak pogadują sobie grzecznie jak wy i ja. Nie bardzo lubię dziurkę od klucza, nieładnie to, ale gdyby takie były głosy w jaskini i gdyby były mi tak bliskie jak wam, to poszłabym tam na czworakach jak lis, poczolgałabym się na brzuchu jak wąż i nie straciłabym ani słowa z tego, co się tam mówi między tymi dwoma. — Cicho, Reicht! Niechaj ci Pan Bóg błogosławi. Poczekaj tu! Pocałuj mnie. Módl się za mnie; Ledwie w podnieceniu wyszeptała te słowa, biegła już ku pustelni bezgłośnie jak czajka. Podszedłszy bliżej, dalej pełzła; było coś naprawdę wężowego w bezszelestnych, śliskich ruchach, gdy dotarła do drzwi, odnalazła szczelinę i słuchała. Musiała walczyć z sobą, aby nie zaskoczyć ich. Ostrzeżona przez porażkę, była jednak ostrożna i zdecydowana zostawić ich samych. Po chwili powoli i bezgłośnie uniosła głowę ku najszerszej szparze i patrzała, i słuchała zachłannie. Chłopaczek na pytanie, dlaczego nie ma tatusia, potrząsnął najpierw główką i nie odpowiedział. Gdy jednak pustelnik zapytał raz jeszcze, dziecko przypomniało sobie coś nagle i rzekło: „Tatuś niedobly, posied i zostawił biedną mamusię“. Ta, która to słyszała, drgnęła. Było to dla niej tak samo niespodzianką jak dla Klemensa. Jakaś głupia niewiasta wmieszała się i przyszła powiedzieć to dziecku, a teraz te słowa dotarły bezpośrednio do Gerarda. Odpowiedź pustelnika zaskoczyła ją; wybuchnął: „Podły! Potwór! Urodził się chyba bez serca, żeby ciebie porzucić, maleńki. Ach, nie rozumie, jaką radość utracił. Mój gołąbeczku śliczny, muszę ci przeto być ojcem i matką, skoro jedno uciekło w świat, a drugie zostawiło cię na mojej opiece. Jutro rano poproszę dobrych ludzi, którzy przynoszą mi chleb, aby dodali parę ładnych jajeczek i mleka dla ciebie; chleb wystarcza dla biednego, do niczego niezdatnego człeka jak ja, ale nie dla ciebie, aniołku. I nauczę cię czytać. — Ja umie cytać. Ja umie cytać. — Naprawdę? taki malutki? Tym lepiej; będziemy razem czytać piękne księgi i pokażę ci drogę do nieba. Niebo jest prześlicznym miejscem, tysiąc razy lepszym i piękniejszym od ziemi, żyją tam małe cherubinki w białych sukienkach, są podobne do ciebie, przywitają cię mile, pokochają. Chciałbyś iść kiedyś do nieba? — Tak, lazem z mamusią. — A bez niej nie? — Nie, chcie do mamusi. Gdzie moja mama? (Niełatwo było biednej Małgorzacie zdobyć się na tyle opanowania, aby nie wypaść natychmiast do jaskini i nie przygarnąć malca do serca). — Nie trap się, kochanie, może tu przyjdzie, jak uśniesz. Będziesz teraz dobry, zaśniesz? — Nie cie pać. Cie mówić. — Dobrze, porozmawiajmy. Powiedz mi twoje śliczne imię. — Dzidziuś — otworzy! ze zdziwieniem oczy wobec takiej ignorancji niezgrabnego wielkoluda. — Nie masz innego imienia? — Nie. — Co byś chciał, żebym robił, co cię ucieszy? Czy mam ci opowiedzieć bajeczkę? — Lubię bajecki — powiedział chłopiec klaszcząc w rączki. — A może zaśpiewać ci piosenkę? — Lubię piosenkę — ożywił się. — Wybierz zatem, co wolisz: piosenkę czy bajeczkę. — Piewaj piosienkę. Nie, powiedz bajeckę. Nie, piewaj piosienkę. Nie — wygiął w podkówkę usteczka i był bliski płaczu, bo nie mógł mieć jednego i drugiego, a wybór był taki trudny. Nagle buzia mu pojaśniała: „Piewaj bajeckę“ — powiedział. — Zaśpiewać bajeczkę, Dzidziusiu? Właściwie, czemuż by nie? Usiądziesz mi na kolanach i posłuchasz? — Tak. — Muszę zdjąć pancerz. To za twarde dla twojej delikatnej buzi. Tak. I tę szczecinową włosiennicę, jeszcze by podrapała ci delikatną skórkę, pokrwawiła, może, jak mnie. Tak. Teraz wdzieję najlepszą pelisę na cześć twoich wspaniałych odwiedzin. Popatrz, jaka miękka i ciepła, niech Pan Bóg błogosławi zacnej duszyszce, która ją tu przysłała. Teraz siadam, tak. Wezmę cię na lewe kolano i podłożę ci ramię pod główkę tak. Teraz psałterion. Zagram melodyjkę, tak, nie za głośno. — Tocham to. — Bardzo mi miło. Teraz słuchaj bajeczki. Zaśpiewał dziecinną historyjkę, recytując przy dźwięku muzyki, śpiewając od czasu do czasu refren z naiwnym morałem. Chłopiec słucha! zachwycony. — Tocham cię — powiedział. — Kto ty? Cy cłowiek? — Tak, serduszko, i w dodatku wielki grzesznik. — Tocham wielkich dzesników. Piewaj inną bajeckę. Odśpiewano historyjkę nr 2. — Tocham cię — wołało z zapałem dziecko. — Co ty lobis? — Jestem pustelnikiem, kochanie. — Tocham tielników? Piewaj inną bajeckę. W czasie ostatniego występu natura nagle dotknęła ołowianym berłem powiek młodocianego słuchacza. — Nie cie pać — zaprotestował słabo i zasnął. Klemens ostrożnie odłożył psałterion i zaczął kołysać w ramionach swój nowy skarb i nucić mu znaną w Tergou kołysankę, którą usypiała go niegdyś matka. Dziecko spało mu na ramieniu głębokim snem. Przestał nucić i patrzył na maleństwo z niezmierną czułością, lecz i ze smutkiem; nie mógł nie pomyśleć w tej chwili, co mogłoby być, gdyby nie świstek papieru i wypisane na nim kłamstwo. Westchnął ciężko. Za chwilę światło księżyca wśliznęło się do celi, wraz z nim w jego promieniu, tak samo prawie szybka, Małgorzata przypadła do kolan mnicha, kładąc nieśmiało dłoń na jego ramieniu. — GERARDZIE, NIE ODEPCHNIESZ NAS. NIE MOŻESZ. Rozdział XCVII Przestraszony eremita przenosił wzrok od dziecka ku Małgorzacie i znowu przyglądał się swemu pupilowi tyleż zdumiony co poruszony nieoczekiwanym powrotem. Dziecko spało na jego lewym ramieniu, niewiasta klęczała u jego boku z prawej strony. Nie była to już blada, przestraszona, drżąca dziewczyna, którą pokonał tak łatwo przed godziną czy dwiema. Ujrzał teraz królewską piękność o zapłonionej twarzy i błyszczących oczach, z uśmiechem triumfu na ustach. Cała twarz promieniała wyrazem, którego nie umiał odczytać, nie widział jej bowiem jeszcze w tej roli — dumnej matki. Zmieszany i zdumiony spoglądał to na nią, to na dziecko. — Nas? — wyrzekł z trudem wreszcie i nie przestawał przenosić zdumionego wzroku z dziecka na Małgorzatę. Teraz z kolei zdumiała się Małgorzata. Żyli oboje w wieku wrażeń, nie faktów. — Jak to? — krzyknęła. — Ojciec nie poznaje własnego dziecka! I to człek Boży? Fe, Gerardzie, nie udawaj! Jesteś za dobry, za mądry, żebyś miał kłamać. Przecież cię śledziłam, przyjrzyj się wam dwóm! Trzymasz przecież twoją krew i ciało przy sercu. Klemens drżał. — Co ty mówisz? — bełkotał. — Ten aniołek jest mój ? — A czyj? Jeśli jest mój... Klemens patrzał na śpiące dziecko wzrokiem, którego żadne pióro nie zdoła opisać, drżał całym ciałem, zdawał się pożerać oczyma kochane maleństwo. Małgorzata poszła za jego wzrokiem. — Nie jest ani trochę do mnie podobny—powiedziała z dumą — chwilami jest wykapanym twoim pomniejszonym obrazem. — Popatrz na te jego złote włosy! Tyś miał takie same w jego wieku; zapytaj zresztą mamy. Zobacz to znamię na małym palcu, porównaj u ciebie: tu! Twoja matka powiedziała mi, że miałeś przed nim taką samą myszkę. Gerardzie, to przez to znamię nasze dziecko cię odnalazło; po tym malutkim znamieniu na palcu rozpoznałam cię jako ojca. Przyglądałam ci się, gdy karmiłeś ptaki przez okienko. — Chwyciła łapkę dziecka, całowała ją łapczywie, pakując połowę rączki do ust, Bóg jeden wie, w jaki sposób. — Niech ci Pan Bóg błogosławi, odnalazłeś mamie biednego tatusia i uczyniłeś nas znowu przyjaciółmi po naszej małej kłótni — pierwszej i ostatniej. Byłeś bardzo dla mnie okrutny, mój biedny Gerardzie, ale teraz przebaczam ci, boś pokocha! swe dziecko. — Ach, ach, ach, ach, ach! — zaszlochał Klemens, drżąc na całym ciele. Osłabiony postami, wyczerpany nerwowo samotnością silny niegdyś mężczyzna histeryzował, mdlał prawie. Małgorzata przestraszyła się, litość jednak przeważyła nad obawą, była doświadczoną niewiastą. — Nie przejmuj się tak — szepnęła, kojąco kładąc dłoń na jego czole. — Bądź dzielny! Tak, tak. Ukochany, nie tobie pierwszemu się to zdarza. Tak bywa, że mężczyzna wraca z zagranicy, bogatszy o drugiego, maluśkiego, ślicznego siebie. Jesteś kapłanem, bądź odważny, powiedz, że to On zsyła ci syna jako pociechę za to, coś utracił we mnie. A to nie tak wiele, miły mój, najlepsza, czysta część mej miłości zginie w nim, tak jak może w tobie, któryś jest księdzem i proboszczem w Goudzie. — Ja? Księdzem w Goudzie? Nigdy! — szepnął Klemens słabym głosem. — Jestem dominikaninem... Ale płyń, słodka melodio, opowiadaj o wszystkim, co ci się zdarzyło, zanim się znowu rozstaniemy. Ktoś może by, słysząc to, zaprotestował przeciw rozstaniu i wdałby się w słuszną dysputę. Ale niewiasta taka jak Małgorzata nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Bardzo trudno pobić taką kobietę dwa razy, gdy walczy o coś całym sercem. Ustąpiła, pominęła sprawę w Goudzie jako sprawę, do której wracać nie należy; opowiedziała mu swe dzieje, rozwodząc się przede wszystkim obszernie nad dobrocią okazaną przez jego rodziców; gdy malowała obraz swych trosk i trudności, wyciągnął dłoń ku jej rękom, czuła, jak drżał z żalu i gniewu, współczując jej z całej duszy. — Żałosna opowieść walki wiernego serca, zmagającego się samotnie z tak okrutnym losem — westchnął. — Wszystko wydaje mi się małe, skoro ujrzałam cię znowu i to, gdy kołyszesz mego chłopca. To było ważne ostrzeżenie, Gerardzie. Tak wierna przyjaźń jak nasza nieczęsto się zdarza na tym świecie. Rozstanie prowadzi do obłędu, tylko śmierć może nas rozdzielić. — To prawda — rzekł Klemens, przestając nad sobą panować. Chciała, aby teraz on opowiedział jej, co dla niej wycierpiał, poprosił, aby go z tego zwolniła — zgodziła się. Ale spokojnie pytając osiągnęła to, co chciała, i wszystko z niego wydobyła; wiele razy wzdychała i często zakrywała dłońmi twarz, przerażona niebezpieczeństwami, które przebył, pełna grozy, mimo iż to przeminęło. Aby go pocieszyć po tym wszystkim, co przeszedł, uklękła, objęła i uniosła na rękach chłopaczka: — Ucałuj go delikatnie — szepnęła. — Jeszcze! Jeszcze! Możesz całować do woli, jest zdrowy. To wszystko, czym mogę cię pocieszyć, póki nie porzucisz tej ohydnej nory i nie znajdziesz się w swej ślicznej plebanii. Klemens potrząsnął przecząco głową. — Dajmy więc spokój — rzekła. — Czy wiesz, przeżyłam wiele przykrości dla braku umowy ślubnej. — Kto śmiał cię obrazić? — To nieważne, ale będą to dalej robili, jeżeli, nie daj Boże, ją zgubiłeś. — Zgubiłem? Nie, leży obok twej ręki. — Gdzie, gdzie, gdzie? Klemens spuścił głowę. — Zajrzyj do Wulgaty. Niech mi Bóg przebaczy; myślałem, żeś umarła i przebywasz jako święta w niebie. Zajrzała i wśród nie zapisanych kart Ewangelii nieszczęsnego człowieka znalazła swój kontrakt ślubny. — Dzięki Bogu; — zawołała. — Dzięki Bogu! Niech ci Pan Bóg odpłaci, Gerardzie! A to co? — Wśród dalszych kart leżał każdy przysłany niegdyś przez nią skrawek papieru, dwa imiona kochanków, które dla żartu wypisała kiedyś razem, pukiel jej włosów, który mu dała, połowa przełamanej wspólnie srebrnej monety i słomka, przez którą piła polewkę w dniu, gdy pierwszy raz ją ujrzał. Gdy Małgorzata ujrzała te dowody wiernej miłości i cierpień czułego, opuszczonego serca, radość z odzyskania kontraktu ślubnego ustąpiła miejsca przejmującej tkliwości. Zachwiała się, przycisnęła dłonią serce, oparła czoło o kamienną ścianę celi i płakała tak ciche, aby nie widział, że płacze. Nie chciała do tego dopuścić, bo czuła, że aby go teraz oswoić, musi być tą silniejszą, wzruszenie zaś osłabia. — Gerardzie — powiedziała — wiem, że jesteś mądry i dobry. Musisz mieć jakieś powody swego postępowania, mimo iż wydaje się to tak bardzo nierozsądne. Porozmawiajmy jak starzy przyjaciele. Czemuś pogrzebał się żywcem? — Aby uniknąć pokusy, Małgorzato. Mój bezbożny gniew przeciw tamtym dwom miał swe korzenie w sercu; muszę to serce poskromić i poskromię, Deo gratia. Czyż godzi mi się, słudze Chrystusa i Kościoła, zabiegać o pokusy? Prosić co dzień „nie wódź. nas na pokuszenie“ i świadomie się na nie narażać? — Tu choć widać już jakiś sens — rzekła Małgorzata, wyśmie. nicie udając szczerość. — Niezaprzeczalny — westchnął Klemens. — Zobaczymy. Powiedz mi, udało ci się tu uniknąć pokus? Pytam, bo dziksze i głupsze myśli prześladują mnie więcej w samotności, niż gdym w kompanii. Powiedz mi prawdę. No! — Muszę przyznać, że gorsze cierpiałem pokusy od zlej imaginacji niż w świecie. — No widzisz. .— Tak, ale to samo było z Antonim i Hieronimem, Makarym i Hilarym, Benedyktem, Bernardem i wszystkimi świętymi. To się skończy. —Skąd wiesz? -Czuję, że tak. — Zgadywanka, a nie wiedza. Mężczyźni są w tych sprawach głupsi od nas, któreśmy jeno niewiastami. Wymyślają sobie przeróżne mądrości, których nie chcą sami widzieć; ich serca zbyt wzniosłe, aby się uczyć od własnych oczu. Gdyby niewiasta wlazła do dziury w skale, aby uniknąć pokus, i właśnie tam je znalazła, zawinęłaby spódniczkę i już jej tam nie ma. Nawet by nie wiedziała, jaka jest mądra, dopóki nie przyjrzałaby się mężczyźnie w podobnej trudności: — No nie, ja uznaję, iż pokora i umysł podatny na naukę wiodą do mądrości. Ale gdy wszystko już powiedziano, zaczynam borykać się z imaginacją. W Goudzie niewiasta, którą kocham tak, jak księdzu i mnichowi wolno kochać anioły jeno, będzie kusić słabą duszę — która nie chce złego, ale nie żywi wstrętu wobec pokus. — A to inna sprawa. Ja cię będę zatem kusić? Do czego, na miłość Boską? — Kto wie? Ciało słabe. — Mów o sobie, mój chłopcze. Chyba myślisz o innej Małgorzacie, nie o Małgorzacie córce Piotra. Czy kiedykolwiek umysł mój skłonny był do szaleństwa i słabości? Czekaj, dlatego tak uważasz, żeś był niegdyś mym mężem, jak dowodzi ta umowa? Czy sądzisz, iż droga do głupoty dla ciebie dostępniejsza niż dla innego? Jak płytcy bywają uczeni, jak mało umiesz czytać w duszy tej, która tak świetnie na wskroś rozumie twoją naturę. Proszę, naucz się tego abecadła. Gdyby, obcy człowiek ofiarował mi nieczystą miłość, zżymałabym się trochę i byłoby mi na pewno przykro, ale obroniłabym się nie czyniąc wrzawy, wiem bowiem, jacy są mężczyźni, czasami najlepsi. Ale gdybyś ty, któryś mi był małżonkiem i jesteś ojcem mego dziecka, mógł chcieć tak mnie poniżyć w moich oczach i swoich, i jego albo bym ci w twarz plunęła, Gerardzie, albo, ponieważ nie jestem taką prostaczką, chwyciłabym pierwszą lepszą z brzegu broń i przebiła cię na śmierć. Oczy Małgorzaty miotały płomienie, nozdrza jej rozszerzyły się, wyglądała dumnie i wspanialej nikt, widząc ją w tej chwili, nie mógł zwątpić w jej szczerość. — Niesłusznie na to patrzałem — rzekł Gerard spokojnie i zamyślił się. Małgorzata spojrzała nań bez słowa i szybko się opanowała. — Po cóż sprzeczka — powiedziała łagodnie. — Mówmy o innych rzeczach. Pytaj mnie o twoich. — Ojciec? — W porządku i serdeczny dla nas obojga. Biedak, chwycił miecz na tych dwóch wtedy. Jorian Ketel i ja uspokoiliśmy go, ale wypędził ich z domu na zawsze. — To być nie może; musi ich przyjąć z powrotem. — Nigdy tego dla nas nie zrobi. Znasz go przecie; to człowiek twardy jak żelazo. Mógłby go przekonać tylko jeden człowiek, ale ten nie chce wyrzec słowa. — Kto? — Wikary z Goudy. Staruszek ma być jutro na plebanii, tak słyszałam. —Ciągłe do tego wracasz. — Wybacz mi, jestem jeno niewiastą. Mamy zwyczaj trochę nudzić; musisz mnie powstrzymywać pytaniami. — Siostrzyczka Kasia? — Niestety! — Cóż to się stało nawet tej słodkiej lilijce? Powiedz wreszcie! — Uspokój się, kochanie, nic złego jej nie spotkało. O, nie, nie, nic takiego. — Małgorzata zmusiła się do spokoju i niskim, cichym głosem łagodnie szepnęła: — Biedny mój Gerardzie, Kasia pozostawiła już troski za sobą. Wedle tego, jak się to stało, to odpoczynek dla niej. Tacy jak ona nie dożyli nigdy trzydziestki i nie dożyją, póki ziemia nie przeminie. Uśmiechała się nawet w cierpieniu. A potem przyszła na nią wielka słabość, opuściły ją wszystkie bóle. — Opuściły ją bóle? Nie rozumiem cię. — Nie masz doświadczenia, matka również łudziła się i powiada: „Może to zmiana na lepsze“. Ale Joanna Ketel, która zna się na rzeczy, przyjrzała się jej i powiada: „Słońce zachodzi, wiatr cichnie“. A kumoszki potwierdziły: „Bądźcie dzielna, matko, jej już pół drogi do nieba“. Matka płakała okrutnie, Kasia nie pozwalała jej. Pewna stara bardzo niewiasta rzekła matce: „Po takim ciężkim życiu lekka będzie jej śmierć“. Ostatnie trzy dni minęły spokojnie bez cierpień, w oczekiwaniu na niebo. Ach, drogi mój, gdy odchodziła już, poprosiła o „Gerardowego chłopaczka“, przyniosłam go, posadziłam na łóżku i maleńki zachowywał się tak spokojnie jak teraz. Nie mówiła już wtedy; pokazała szufladę, a matka wiedziała, czego szukać — były tam dwa złote dukaty, które jej dałeś przed laty. Biedactwo, przetrzymywak je do czasu, gdy powrócisz do domu. Skinęła ku chłopcu, spoglądała niespokojnie; zrozumiałyśmy ją, włożyłyśmy dukaty do rączek malca, a gdy zacisnęły się nad nimi paluszki, uśmiechnęła się zadowolona. I tak oddała swe ziemskie skarby ulubionemu dziecku — bo ty byłeś jej ulubieńcem — a nieśmiertelny klejnot Bogu, i odeszła tak słodko, że nikt z nas nie zauważył, kiedy nas opuściła. Ach, niestety, niestety! Gerard płakał. — Nie ma drugiej takiej na świecie — szlochał. — O jakże ziemskie uczucia czule obejmują me serce. Nie mogę temu przeszkodzić. A wreszcie one również od Boga pochodzą. Mów dalej, słodka Małgorzato, przeszłość wraca jak fala z melodią twego głosu. Uczucia i nadzieje młodości przypływają rozjaśniając moją ponurą celę i jeszcze bardziej mroczne serce na falach wspomnień i muzyki. — Gerardzie, przykro mi cię zmartwić, ale Kasia płakała, gdy złożyła ją słabość, a ty nie przyszedłeś do niej, aby zamknąć jej oczy. Gerard westchnął. — Byłeś tak niedaleko, lecz ukryłeś przed nią twarz. Jęknął. — Wybacz, że nudzę, ale jestem jeno niewiastą; nie byłbyś, wiedząc o tym, tak okrutny wobec własnej krwi, prawda? — Och, nie. — Muszę ci też powiedzieć, że twój brat Sybrandt leży w moim domu ze złamanym kręgosłupem, skutek twojej klątwy. — Mea culpa! mea culpa! — Bardzo jest skruszony; przebacz mu dzisiejszej nocy! — Dawno już mu przebaczyłem. — Czy przypuszczasz, że uwierzy komuś prócz ciebie? A leży o dwa kroki stąd. — Tak blisko? Dlaczego, gdzie? — Na plebanii w Goudzie. Przywiozłam go tam wczorajszego wieczoru. Znam cię dobrze, wiedziałam, że ledwie wymówisz przekleństwo, już pożałujesz tego — (Gerard skinął potakująco) i powiedziałam sobie: Gerard podziękuje mi, żem wzięła Sybrandta, by umarł pod jego dachem; nie będzie musiał bić w piersi i wołać: mea culpa, ale potrudzić się te trzy kroki, aby uspokoić schorowanego brata na łożu śmierci. Może mieć muchy w nosie, ale nie jest hipokrytą, człowiekiem pobożnych słów i nielitościwych czynów. Gerard dosłownie zachwiał się jak od strasznego uderzenia i usiadł. — Wybacz, że nudzę — powiedziała. — Matka również czeka na ciebie. Czy to w porządku trzymać ją tak długo jak na rozżarzonych węglach. Nie zaśnie tej nocy. Pomyśl, Gerardzie, ona dla ciebie tyle znaczy, ile ja dla tego słodkiego dzieciątka. O wiele bardziej szanuję teraz matki od czasu, jak mam malutkiego Gerarda. Cierpiała dla ciebie, wykarmiła, wychowała od dziecka do mężczyzny. Ksiądz, mnich, pustelnik, możesz się nazwać wedle woli, dla niej jesteś zawsze dzieckiem. — Gdzie ona jest? — szepnął Gerard. Głos mu drżał. — Na plebanii w Goudzie, czeka cię całą noc, modli się, martwi. Małgorzata uznała, że czas już zaapelować do rozsądku, rozmyślnie czekała, dopóki perswazja otworzy drogę do przekonania. Tak kowal zmiękcza żelazo ogniem, aby potem uderzyć młotem. Wytłumaczyła mu swym wymownym prostym holenderskim językiem, że jego obecne życie było nieco szlachetniejszym rodzajem zwykłego sobkostwa, duchowego egotyzmu; podczas gdy ksiądz nie ma prawa dbać tylko o własną duszę, jak i o własne ciało. Nie była to tylko jego droga do nieba. Czy ktoś kiedy, ratując dusze bliźnich, zgubił własną? Wszechmocny kocha tych, którzy myślą o innych, i gdy zobaczy, jak troszczysz się o dusze powierzonych przez księcia twej opiece, dziesięć razy czulszą troską niż teraz otoczy i twoją duszę. Gerard spojrzał uderzony tą uwagą. — Mocna jesteś w dyspucie — powiedział. — Nic podobnego — odparła — jeno złudzenia nie oślepiają mych oczu (sądzę, że chciała powiedzieć: „przesądy“). Póki szatan przemierza całą ziemię kusząc ludzi i póki synowie Beliala nie zamykają się w jaskiniach, jeno biegają jak mrówki, psując innych— dobry człowiek, który ukrywa się z dala, odgrywa rolę diabła, a co najmniej daje mu okazję. Jesteś żołnierzem Chrystusa! Zapytaj swego kamrata Dionizego, który był jeno żołnierzem księcia, zapytaj, czy się kiedy schował do dziury i unikał bitwy, ponieważ w boju prawdziwe niebezpieczeństwo czyha tam, dokąd wzywa obowiązek i chwała. Jedyną twą wymówką strach — nie ukrywałeś tego. Żołnierze króla czy księcia więcej mają zaiste odwagi niż żołnierze Chrystusa. Jakżeż! Żaden książę ani król nie ma tak tchórzliwych żołnierzy jak Chrystus. A o czymże to mówiłeś w kościele w Rotterdamie? O człowieku, który w podobnej sytuacji zakopał swój talent w ziemi i obraził Tego, który mu go dał? Czy twój cudowny dar kazania nie jest darem Stwórcy? — Tak, na pewno. — A odrzuciłeś go! Czy pogrzebałeś! Do kogoś kazał przez te siedem miesięcy? Do sów i nietoperzy? Talent i znakomite zdolności zakopałeś wraz z sobą w tej norze! Dominikanie są zakonem kaznodziejów. Zostali założeni po to, by głosić kazania. Sprzeniewierzyłeś się przeto świętemu Dominikowi tak jak i jego Panu. Czy pamiętasz, Gerardzie, gdy byliśmy młodzi oboje (dziś postarzeliśmy się przed czasem) i wędrowaliśmy po polach trzymając się za ręce; gdy tylko ujrzałeś zbłąkaną owieczkę, daleko, na trzecich gdzieś polach, zostawiałeś ukochaną (za jej zgodą) i biegłeś, by zabrać z litości bydlątko? A w Goudzie nie jedna owieczka ciężkie chwile przeżywała, lecz całe stado; niektóre zagubione, niektóre zbłąkane, niektóre splamione owieczki, niektóre pożerane, a wszystko to z braku pasterza. Gdzie ich pasterz? Czai się w norze jak wilk; znalazł sobie norę we własnej parafii. O fe, fe! Rozpoznałam cię między innymi po twej dobroci dla ptaszków. Bacz na to: ty, Gerardzie Eliassoen, zawsze musisz kochać, masz to we krwi, po toś się urodził. Przewrotny człowieku, szukasz ziemskich afektów u stworzeń niższych od ludzi. Gerard jej przerwał: — Ptaki to Boże stworzenia. Są niewinne i mam rację kochając je, bo są Boże. — Są więc takimi samymi Bożymi stworzeniami jak my, jak dziecko na twych kolanach? — Wiesz dobrze, że tak. — Czemuż więc unikasz nas, a im oddajesz całą swą dobroć? Jeżeli i człowiek należy do stworzeń, czemuż go unikasz? Czy dlatego, że ze stworzeń najlepszy? Opiekujesz się pisklętami, a porzucasz własne dziecko? Ptaki potrzebują jeno cielesnego pokarmu, a mając skrzydła zasługują wtedy na litość, gdy nie mogą pofrunąć i znaleźć pożywienia. Ale słodki gołąbeczek na twych kolanach pragnie nie tylko cielesnego, lecz i duchowego pokarmu. Jest tak samo twój jak mój. Ja już zrobiłam, co do mnie należało. Będzie wkrótce zbyt dla mnie duży i ufam, że proboszcz z Goudy nauczy go prawdziwej pobożności, da mu pożyteczną wiedzę. Czy nie jest więcej wart od gromady wróbli? Przerażony Gerard wybąkał coś twierdzącego. Czekała bowiem na odpowiedź. — Zdziwisz się — mówiła dalej — że tak gładko cytuję Pismo Święte. Ślęczałam nad nim przez te cztery lata. Dlaczego, jak myślisz? Nie dlatego, że to Pan Bóg napisał, ale ponieważ tak często widywałam je w twoich rękach, gdym jeszcze do ciebie należała. Niech mi niebo wybaczy, ale jestem jeno niewiastą. Co sądzisz o tym zdaniu: „Pozwólcie pracy waszej świecić przed ludźmi, aby mogli widzieć wasze dobre dzieła i chwalić Ojca waszego, który jest w niebiesiech“ ? Święty w ukryciu czymże jest więcej niż „światłem pod korcem“. Przeto skoro owieczki twej pieczy powierzone beczą z żalu za tobą i wołają: „Nie opuszczaj nas, przyjdź na plebanię w Goudzie“; skoro ja, która znam cię dziesięć razy lepiej, niż ty znasz siebie samego, zaklinam cię na własne zbawienie, że dla dobra twej duszy winieneś przyjść na plebanię w Goudzie — jeżeli obowiązek wobec zbyt długo opuszczonego dziecka wzywa, cię na plebanię w Goudzie — jeżeli twój suweren, którego Święte Pismo znów cię zaszczyca, posyła cię do plebanii w Goudzie, jeżeli papież, którego Kościół czcić cię uczy, zwolnił cię od ślubów zakonnych i skierowuje do plebanii w Goudzie... — Tak? — Jeżeli twa siwowłosa matka oczekuje cię w żalu i trosce, odwraca klepsydrę i wzdycha boleśnie, że tak niespieszno ci do niej, na plebanię w Goudzie — jeżeli brat sił pozbawiony z powodu przekleństwa twego oczekuje przebaczenia i twoich modlitw za jego duszę, leżąc schorzały ciałem na plebanii w Goudzie — weź w ramiona złotowłosą ptaszynę, która tuli się do twej piersi, i podaj mi dłoń — niegdyś twej ukochanej żonie, teraz najlepszej, wiernej przyjaciółce, jakiej nigdy w życiu nie miał żaden mężczyzna, aż do nocy dzisiejszej, i pójdź ze mną na plebanię w Goudzie! TO ANIELSKIE WEZWANIE! — zawołał głośno Klemens. — Usłuchaj go więc i chodź na plebanię w Goudzie! Bitwa była wygrana. Małgorzata została nieco w tyle, rozejrzała się szybko po celi, zabrała tylko Wulgatę i psałterion. Resztę z westchnieniem pozostawiła na miejscu. Wzięła do ręki pancerz i włosiennicę i z odrobiną okrucieństwa cisnęła je na ziemię. Widząc, że Gerard zdziwiony patrzy na nią spoza jaskini, zaczerwieniła się i rzekła: — Jestem jeno niewiastą; „małe“ zawsze będzie „przekorne“. — Czemu się tym obarczasz? Są tu bezpieczne. Wiedziała, co robi. I tak ruszyli ku probostwu w Goudzie. Księżyc i gwiazdy świeciły tak pięknie, że wydawało się jasno jak w dzień. Nagle Gerard przystanął. — Moje biedne ptaszyny! — A co z nimi ? — Nie będą miały co jeść. Karmiłem je codziennie. — Dziecko ma kromkę chleba w kapturku. Wyjmij i nakarm je teraz przed świtem. — Dobrze. Nie, nie zrobię tego. Malutki jest tak samo niewinny, a bliższy tobie i mnie. Małgorzata odetchnęła głęboko. — Dobrze zrobiłeś. Mogłabym cię znienawidzić, gdybyś mu odebrał chlebek. Jestem jeno niewiastą. Gdy uszli ze ćwierć mili, Gerard westchnął. — Małgorzato — powiedział — muszę wypocząć; chłopiec jest dla mnie za ciężki. — Daj go mnie, weź te rzeczy. Niestety! niestety! Pamiętam czasy, gdyś mógł biec z dzieckiem na jednym ramieniu, a matką na drugim. Małgorzata poniosła synka. — Myślę — rzekł Gerard spuściwszy oczy — że zbytnie posty nie sprzyjają zdrowiu mężczyzny. — Wielu ludzi umiera przez nie co roku, zwłaszcza w czasie zimy — odparła Małgorzata. Gerard zamyślił się nad tymi prostymi słowami. Z ukosa zerkał, jak niesie dziecko bez żadnego trudu. Szli już prawie milę, rzeki więc mocno zdziwiony: — Myślałaś, że to dwa kroki? — Nie, tak nie myślałam. — Tak przecie rzekłaś. — To inna sprawa. — Odwróciła do niego swą twarzyczkę Madonny. — Skłamałam — rzekła ze słodyczą. — Aby ocalić twą duszę i ciało, jestem zdolna w potrzebie do gorszego kłamstwa. Jestem przecie jeno niewiastą. Ale teraz to już naprawdę dwa kroki. — Bez kłamstwa? — Hm? Bez kłamstwa to, powiedzmy, trzy. I rzeczywiście po paru minutach dotarli do plebanii. Świeczka paliła się w komnacie wikarego. — Jeszcze czeka — szepnęła Małgorzata. — Pięknie! Jak pięknie!— rzekł Klemens i przystanął, żeby popatrzeć na dom. — Co takiego, na Boga! — Ta świeczka jaśniejąca przez okno wśród nocy. Popatrz, czy nie jest jak gwiazda cudownej wielkości — raduje oczy i rozgrzewa serca tych, co na zewnątrz. — Pójdź, a pokażę ci coś lepszego — powiedziała Małgorzata — i powiodła go na palcach ku oknu. Zajrzeli do środka. Katarzyna modliła się na klęczniku, przed nią leżała książka do nabożeństwa. — Ludzie umieją się modlić i poza jaskinią — szepnęła Małgorzata. — Tak, tak, i pacierze ich sięgają nieba. Ona bowiem prosi, by Bóg pozwolił jej ujrzeć cię, i oto jesteś przy niej. Przygotuj się, Gerardzie, to już nie ta sama niewiasta, którą znałeś. Troski dzieci wielce przygnębiły tę wesołą, lekkomyślną duszę. I nawet teraz, jak widzę, płacze. Musiała zwątpić w ciebie, gdyż jest tak późno. — Pójdę do niej — rzekł spiesznie Klemens, drżąc na całym ciele. — Tymi drzwiami. Ja tu poczekam. Gdy Gerard ruszył ku drzwiom, Małgorzata obawiając się skutków zbyt nagłej niespodzianki, zastukała ostro do okna i zawołała: „Matko“, tak głośno i tak znacząco, że Katarzyna zrozumiała natychmiast. Złożyła ręce, na pół wstała z klęczek, gdy wtem drzwi rozwarły się i Klemens gwałtownie rzucił się na kolana u jej kolan. Klęczeli opleceni ramionami. Krzyknęła: „Kochanie moje, kochanie“, tak jak tylko matka potrafi, i szlochała, objąwszy go za szyję. Rzeczywiście nie widziała w nim pustelnika, księdza ni mnicha, lecz utracone, opłakane dziecko w swych ramionach. Po chwili weszła Małgorzata z mokrymi od lez oczami i policzkami. Osiągnęła już błogi spokój, który stopniowo koi uczucia boleśnie zranione. Usiedli we. troje, trzymając się za ręce, pogrążeni w cichej, słodkiej i pełnej, miłości rozmowie; ten siedzący pośrodku radował się czułym uczuciem i pokorną, lecz szczerą mądrością po prawej i lewej stronie. Nakłoniły go do zjedzenia dobrego, pożywnego posiłku, a o brzasku ułożyły do łóżka zasłanego śnieżną pościelą. A potem obudził się jak z ohydnego snu, już nie zakonnik i eremita, nie Klemens, lecz Gerard Eliassoen, proboszcz w Goudzie. Rozdział XCVIII Małgorzata odeszła do Rotterdamu dużo wcześniej, nim Gerard się obudził, lecz zostawiła chwilowo synka na plebanii. Posłała zaraz wierną, dzielną Reicht do Goudy z szarym płaszczem i pilśniowym kapeluszem o szerokim rondzie dla wikarego oraz z drobiazgowymi instrukcjami, jak ma pokierować nowym panem. Potem poszła do Joriana Ketela; powiedziała sobie: jest najdyskretniejszym ze znanych mi ludzi, a więc takim jakiego potrzebuję. W porozumieniu z nim dokonała dwu niezwykle chytrych posunięć; moim zdaniem nie były one jadowite, chociaż Małgorzata tak je właśnie oceniała. Jeżeli mnie zapytacie, jakie były te nie nazwane czyny, odpowiem, że skoro ona, będąc „jeno niewiastą“, nie zdradziła swej tajemnicy aż do śmierci, to i ja, będąc mężczyzną — verbum non amplius addam. Trzymała się z dala od probostwa w Goudzie. W gorączce dyskusji nie zwraca się nieraz uwagi na niektóre słowa czy argumenty. Małgorzata później dopiero, gdy rozważała wszystko, co zaszło, poczuła się obrażona na Gerarda. „Jak mógł pomyśleć, że mogę kiedykolwiek zapomnieć o tym, że mój dawny kochanek jest obecnie księdzem. Za kogo mnie uważa!“ — powiedziała sobie. Opanowała ją ogromna nieśmiałość, której istotnie nie czuła nigdy, będąc czystym i niewinnym stworzeniem. Duma i skromność podszeptywały jej: „Nie chodź na plebanię w Goudzie“. Zostawiła tam małego Gerarda, aby umocnić zwycięstwo, które w swym macierzyńskim sercu przypisywała dziecku, nie zaś własnej elokwencji i przenikliwości. Chciała teraz, by malec związał ojca na zawsze, z ludźmi. Ale ten szlachetny pomysł taktyczny dużo kosztował jej czułe serce. Nigdy jeszcze ani na godzinę nie rozstawała się z chłopcem, opanował ją “dziwny smutek i opuszczenie podczas nieobecności dziecka. Po pierwszym dniu nie mogła już znieść rozstania. I co miało biedactwo zrobić? Zakradła się w ciemności do plebanii w Goudzie i czyhała jak złodziej wokół zabudowań, aż ujrzała Reicht Heynes samą w kuchni. Zapukała delikatnie do okna i rzekła: — Reicht, zmiłuj się, przynieś mi go potajemnie. Myśli jej zaabsorbował malec do tego stopnia, że przestała używać imienia. Reicht rychło znalazła okazję do wyjścia z małym Gerardem i teraz nastąpiła scena wzajemnej radości, a potem łez, gdy matka i chłopiec znowu się rozstawali. Umówiły się, że Reicht każdego dnia o umówionej godzinie przyprowadzi dziecko w pół drogi do Rotterdamu, a Małgorzata będzie ich tam oczekiwała. W czasie tych spotkań zaczynało się od radosnych chwil, matka i dziecko baraszkowali oboje, jak młoda kotka z pierworodnym małym, potem chłopiec bawił się sam u jej nóg, a dwie niewiasty korzystały z okazji, by porozmawiać poważnie o Łukaszu Petersonie. Zaczęło się tak: — Reicht — powiedziała Małgorzata. — Właściwie tak, jakbym mu przyrzekła wydać się za Łukasza Petersona — „powiedz jeno słowo — takem powiedziała — a wyjdę za niego za mąż“. — Biedny Łukasz! — O proszę, a dlaczego biedny Łukasz? — Żeby go tak trzymać między tak i nie. — Czekaj no, Reicht, czy ty czasem nie czujesz sympatii do tego chłopca, że tak trzymasz jego stronę? — Ja? — spytała Reicht, potrząsając głową. — Bardzo przepraszam. Słuchaj przeto, możesz mi oddać przysługę? — Sza! ciszej! Nasz kochaneczek słucha każdego słowa, tylko mu oczy błyszczą. Głowy kobiet schroniły się pod czepeczek. Dwie niewiasty spiskujące przeciw chłopcu? Och, wy żmije tchórzliwe! Te wykradane spotkania trwały już pięć dni, Małgorzata czuła, że to nie w porządku, była podrażniona i nieszczęśliwa. Siedziała płacząc nad tym w domu, gdy bryczka zajechała przed drzwi, a w niej czysty jak nowy pieniążek, z krótko przystrzyżoną brodą, w białym jak śnieg kołnierzyku, z leciutkim rumieńcem na bladej twarzy, siedział wikary z Goudy, odziany w przysłany przez nią szary surdut. i szeroki pilśniowy kapelusz. Pobiegła zaraz na górę, zmylą wszelkie ślady łez z twarzy, nałożyła czepeczek, który jako świeżo wyjęty z komody teoretycznie miał być czyściejszy niż ten, który miała na głowie, i zeszła na dół do gościa. Chwycił obie jej dłonie i ucałował. Poczuła na rękach jego łzy. Odwróciła głowę, by ukryć własne, nabiegające jej do oczu. — Małgorzato, miła moja — zawołał. — Dlaczego tak? Czemu trzymasz się z dala od własnego dobrego uczynku? Czekaliśmy i czekamy każdego dnia, a Małgorzaty jak nie ma, tak nie ma! — Powiedziałeś pewne rzeczy... — Ach! Byłem wtedy pustelnikiem i osłem. — Niemniej jednak wypowiedziałeś je. I nie miałeś racji. — Zapomnij o wszystkim, com tam mówił. Kto słucha majaczeń szaleńca? Albowiem widzę teraz, że jeszcze za parę miesięcy stałbym się bełkoczącym idiotą. Żaden śmiertelnik jednakże nie potrafił mi niczego wytłumaczyć, jeno ty jedyna. Byłaś samą mądrością i dobrocią. Tu nie miejsce na wszystkie podziękowania i błogosławieństwa, którem ci winien. Pragnę to zrobić w domu, któryś mi darowała, między owieczkami, których pasterzem mnie uczyniłaś. Już teraz kocham ich czule, tam zatem muszę podziękować przyjacielowi, od którego nikt nie miał wierniejszego. Powtarzam teraz te same słowa, którymi ongi zwróciłaś się do mnie: przyjdź na plebanię w Goudzie. — Hm! zastanowię się. — Małgorzato, czy sądzisz, że zatrzymałbym tak długo najmilsze dziecko, gdybym każdego dnia nie oczekiwał, że do niego wrócisz? Jest drogi memu sercu, ale jakie moje prawa do niego w porównaniu z twoimi? Przyznaj się teraz, musiałaś źle o mnie myśleć z tego powodu. — Nie, nie, nie, nic takiego. Ach, jesteś już znowu sobą, zawsze myślałeś o innych. Połowa mego umysłu skłania się do odwiedzenia plebanii w Goudzie po tym, co powiedziałeś. — Pójdź więc za wołaniem owej połowy umysłu, która warta całej głowy innych ludzi. — Dobrze, przyznaję więc, że mam ochotę, ale nie ma wielkiego pośpiechu— powiedziała chłodno (choć płonęła z niecierpliwości). — Opowiedz mi najpierw, jak się zgadzasz z parafianami. — Ach, biedacy już zamieszkali w mym sercu. — Tak też myślałam. — Tyle jest poczciwych dusz między nimi, prości, szorstcy, porządni, ale ponad wszystko dobrzy. — To właśnie twoja natura potrafi odnaleźć ziarnko dobra w korcu zła. — Cicho, cicho! Wiesz, Małgorzato, dwóch spośród nich wadziło się przez cztery lata i gdy przyszli na plebanię, to każdy chciał skorzystać z mej nieświadomości. Ale dzięki Panu Bogu znalazłem do nich drogę, pogodziłem ich i sami się teraz śmieją ze swego szaleństwa. — A czy jesteś już naprawdę ich wikarym? Odpowiedz mi, proszę. — Prawdziwie. Czyż nie byłem u biskupa, nie złożyłem przysięgi, nie zadzwoniłem w dzwon kościelny, nie dotknąłem ołtarza, mszału i świętego kielicha w obecności opiekunów parafii? Powierzyli mi pieczęć parafialną, proszę, zobacz. Prawdziwy wikary zaprasza wiernego przyjaciela do parafii w Goudzie. — Więc jestem spokojna. Opowiadaj mnóstwo rzeczy. — A więc, najmilsza, ze wszystkich parafian najbliższym stał mi się nieszczęsny kaleka, którego mój i jego anioł stróż (znasz imię mego anioła, widzę to po odwróceniu głowy), sprowadził pod dach plebanii. Sybrandt i ja jesteśmy teraz braćmi, a nie byliśmy nimi nigdy przedtem. Ucieszyłoby cię, a i zasmuciło, gdybyś słyszała, jak ucałowaliśmy się i wybaczyli sobie wzajem. Nie przestaje cię wychwalać, pobożność jego jest tak doskonała, że powiada, iż szczęśliwszy jest teraz w swym kalectwie, niż niegdyś, gdy był zdrów i silny. Sam tak powiada. Z mego domu nie pójdzie gdzie indziej, jeno do nieba. — Opowiedz mi coś o sobie, biedaku mój! Wszystko to dobre, ale dla mnie nie najważniejsze. Czy nie znam cię od bardzo dawna? — Czekaj, pomyślę. Z początku raziło mnie słonko, nie mogłem wychodzić z. domu (sowa!), ale to już przeszło. Ach, zacna Reicht Heynes — hm! — Co takiego? — Tylko do twej wiadomości, bo to brylant. Ale głos jej przeszywa mnie jak nóż, wszystkie zresztą głosy wydają mi się krzykliwe prócz twego, który jest taki łagodny i słodki. A teraz mam wiadomości dla ciebie: rozmawiałem wczoraj ze starym człowiekiem, który wmawia sobie, że jest opryskliwy, i stara się, aby inni go za takiego uważali, a tymczasem to człek zwyczajny i o najlepszym sercu ponadto. — Widzę, że masz parafię aniołów — zauważyła z ironią Małgorzata. — Czemu więc trzymasz się od niej z dala? — odciął się Gerard. — Słuchaj, opowiedział mi, że w całej Holandii diabeł nie ma takiej władzy jak w Goudzie. Wymienia mi różne przykłady, a między innymi powiada: — Mieliśmy tu pustelnika, najświętszego człowieka w Holandii, ale że to w naszej Goudzie, przyszedł po niego szatan w tym tygodniu właśnie i porwał go sakum-pakum. Złamany grosz po nim nie został, jeno wielki kawał jego skóry, dla oczu świata jakby z jeża, i kawał starego wypolerowanego żelastwa. Małgorzata uśmiechnęła się. — Co jednak przedziwne, że jaskinia się zaiste zapadła, i gdybym był na tyle przewrotny, aby ci stawić opór, zasypałoby mnie na śmierć w tym samym miejscu, gdziem się pogrzebał za życia. Widzę w tym wszystkim ,palec Opatrzności, która potępiła mój dawny sposób życia, a pochwala nowy. Co ty na to? — Nic. Czyż mogłabym przeniknąć takie tajemnice? Jestem jeno niewiastą. — Zda mi się, że czymś więcej. To opowiadanie dowodzi, żeś mym aniołem stróżem, a wszystko inne to potwierdza. Przyjdź zatem na plebanię w Goudzie. — Dobrze, wracaj do domu, a ja nadejdę. — Nie, siadaj ze mną do bryczki. — O nie. — Dlaczego? — Czy ja mam mówić, czemu i dlaczego, niewiastą będąc? Wszystko co wiem, to tylko to, że tak czuję — i życzę sobie przyjść sama. — Niech i tak będzie. Zostawiam bryczkę, skoroś, jak powiadasz, niewiastą, a ja pójdę pieszo, będąc znowu mężczyzną, i zaniosę radosną wieść o twym przybyciu. Gdy Małgorzata przyjechała na plebanię, pierwsze co ujrzała tam — to dwóch Gerardów razem: syn igrał w ogródku, a ojciec, siedząc na krześle, w wielkim kapeluszu na głowie, trzymając papier i ołówek, z niezmierną cierpliwością próbował szkicować małego. Po serdecznym powitaniu pokazał swe próby. — Nie mogę go uchwycić. To żywe srebro — powiedział: — Zwróć uwagę na te ciągłe przemiany, zawsze pełne wdzięku. Jest tak giętki i swobodny, popatrz, jak łagodnie przechodzi od jednej pozy do drugiej. Biedni iluminatorzy — dodał — gdy patrzę na ciebie, maleńki, widzę, jakie niezgrabne, koślawe, niezdarne żaby malowaliśmy na mszałach, nazywając je serafinami i cherubinami. — Zrozpaczony na koniec odrzucił papier z rysunkami, a Małgorzato ukryła go dyskretnie na łonie. Wieczorem, gdy kręgiem usiedli przy podsycanym torfem ogniu na kominku, Gerard zwrócił ich uwagę na to, jak pięknie przy blasku od kominka lśnią świeczniki i inne metalowe przedmioty. Katarzyna ucieszyła się, oczy jej zabłysły. — I prześcieradła, na których leżę — powiedział. — Często sumienie mnie niepokoi. Myślę: kimże jestem, żebym spoczywał tu na tej śnieżnej pajęczynie? Nikt ze śmiertelnych nie jest rozpieszczany tak jak ja. Pomyśleć tylko, że są na świecie ludzie, którzy korzystają z podobnie pięknych rzeczy, jakie ja mam, i przecie nie są zadowoleni. Niech spróbują posiedzieć sześć miesięcy w celi pustelnika, nie widząc twarzy człowieka, zaraz zrozumieją, jak uroczy i przyjemny jest ten podły świat, i pojmą także, że mężczyźni i niewiasty są najwspanialszymi stworzeniami Boga. Małgorzata zawsze była piękna, ale nigdy nie wydawała się moim oczom tak olśniewająca jak teraz. Małgorzata z niedowierzaniem potrząsnęła głową. — Moja matka zawsze była dobra i zacna, ale nigdy nie dostrzegałem w niej takiej nadzwyczajnej przystojności co dziś. — Nic podobnego — rzekła Katarzyna — dziesięć lat temu mogłam ujść w tłoku, ale nie teraz. Gerard orzekł, że każdy wiek ma swoje piękno. — Przypatrz się tym łagodnym szarym oczom— powiedział: — Patrzyła z macierzyńską miłością na taką gromadę dzieci, każde z tych uczuć pozostawiło leciutki cień, a ten cień wytrzymuje próbę czasu. Patrz na delikatne wargi, śnieżnobiałe zęby. Patrz na czoło pięknie sklepione, którego wdzięk zmienia się już w dostojność. Jesteś piękna w moich oczach, matko droga. — To mi wystarcza, kochanie. Czas już iść do łóżka, dziecko. Masz jutro kazanie z samego rana. Reicht Heynes i Katarzyna wymieniły spojrzenie, które mówiło: — Musimy we dwie opiekować się tym miłym maniakiem, dla którego wszystko jest piękne na świecie. Następnego dnia wypadła niedziela, więc usłyszały jego pierwsze kazanie we własnym kościele. Tłum wypełnił świątynię, ludzie przyszli z ciekawości, lecz pozostali do końca z pobożności. Nigdy potężniej nie objawił się jego wspaniały talent, kaznodzieja sam był głęboko wzruszony pierwszym spotkaniem ze swymi parafianami, serce rwało mu się do stadka, które tak długo zaniedbywał. W jednym kazaniu, które trwało dwie godziny, a wydawało się nie trwać nawet dwudziestu minut, wyłożył całe Pismo Święte. Przeraził zatwardziałych i bezmyślnych, umocnił chwiejnych, pocieszył opuszczonych i uciśnionych, podniósł na duchu ubogich, a gdy skończył — tłum stał, porwany uniesieniem, nie mogąc uwierzyć, że ustała boska muzyka jego głosu. Czy muszę dodawać, że dwie biedne niewiasty w kącie siedziały oszołomione i zapłakane. . — Po kim on to wziął? — szepnęła Katarzyna podnosząc fartuch do oczu. — Bo Matka Boska świadkiem, że nie po mnie. Gdy znalazły się same, Małgorzata zarzuciła ramiona na szyję Katarzynie i ucałowała ją. — Matko, matko, nie jestem całkiem szczęśliwą, ale za to dumną niewiastą. I na klęczkach złożyła ślubowanie, że nie pozwoli, aby słowem lub czynem miłość jej stanęła między młodym świętym a Niebem. Czy stałeś kiedy, czytelniku, po burzy nad brzegiem morza, gdy wiatr nagle ucichł? Fale nie mogą ustać, zda się, słyszymy nawet, że jeszcze gwałtowniej niż przedtem, kiedy młócił wiatr, smagają jęczący brzeg. Wiemy jednak, że nadszedł nieunikniony spokój i teraz morze faluje, układając się do snu. Tak też ułożyło się życie wiernych i burzami miotanych kochanków od owej pamiętnej nocy, gdy w świetle gwiazd, podawszy sobie dłonie, przeszli z pustelni do plebanii w Goudzie. Od czasu do czasu spiętrzy się jeszcze ciężka, hucząca fala; ale to będzie już tylko echo burzy, która szarpała ich losem. Sztorm minął, a spienione wody od tej chwili z wolna, łagodnie, lecz nieodwracalnie zaczną opadać. Obraz ten winien zastąpić mnóstwo nie kończących się szczegółów, które byłyby męczące i nudne. Najbardziej zasługuje na uwagę obecnie sytuacja ogólna, dziwne komplikacje uczuciowe, które się z nią wiążą. Historia, choć odważniej układa swe romanse od wielu pisarzy, niewiele zna tak dziwnych sytuacji jak następne lata życia Gerarda i Małgorzaty. Złączeni byli trwającym uczuciem, dawną Nie odnosi się to oczywiście jedynie do zarysu tej opowieści. Wielu biskupów i księży, a nawet niektórzy papieże, mieli żony i dzieci jako ludzie świeccy. Składając śluby, rozstawali się z żonami, nie zaś z dziećmi. W naszym przypadku pozostało jednak obustronne żywe uczucie, bliskie sąsiedztwo oraz fakt, że mężczyznę doprowadziła do złożenia ślubów kapłańskich fałszywa wiadomość o śmierci niewiasty. Gdy rozważam te wszystkie zasadnicze cechy, muszę z najgłębszym przekonaniem stwierdzić, że sytuacja była jedyna w swoim rodzaju (przyp. aut.). poufałością, małżeństwem nieformalnym, lecz legalnym, rozdzieleni przez Kościół święty i własne sumienie, które bez zastrzeżeń przyj- mowało decyzję Kościoła; rozdzieleni przez Kościół, ale złączem żywymi więzami afektu całkowicie w swoim czasie uprawnionego. Żyli tylko parę mil od siebie, ona nazywała „matką“ jego matkę. Przez kilka lat przyprowadzała chłopca co niedziela do Goudy, wracając do domu o zmroku. Kiedykolwiek się tam zjawiła, była to zawsze f?te na plebanii w Goudzie, przyjmowano ją jak małą' królową. Katarzyna prawie zawsze bawiła tam wraz z nią w te dni, a Eliasz bardzo często. Tergou tak mało ich przyciągało w porównaniu z Rotterdamem, że porzucili je wreszcie i osiedli w stolicy. I tak płynęły lata; bez znamienitych wydarzeń, pozbawione wielkich nadziei i wolne od wielkich obaw, a rok tak był do roku podobny, że bez pomocy kalendarza nie potrafiłbym ukazać upływu czasu. Na początku następnego, 1471 roku, księżna Burgundii z jawną dezaprobatą, choć przy cichej pomocy diuka, postawiła armię pod broń, aby dopomóc swemu zdetronizowanemu bratu Edwardowi IV angielskiemu podbić to księstwo. Stary nasz przyjaciel Dionizy zaciągnął się i przechodząc przed zaokrętowaniem przez Rotterdam usłyszał po drodze, że Gerard został księdzem, a Małgorzata jest samotna. Oświadczył wobec tego, że choć małżeństwo nie należy do jego zwyczajów, to skoro kamrat nie może dotrzymać słowa, on czuje się zobowiązany dotrzymać go za niego, „honor kamrata bowiem jest nam tak drogi jak własny“. Zdziwiona spojrzała na niego z uśmiechem: — Wolę raczej pozostać kompaneczką — odparła. — Przy bliższej znajomości moglibyśmy nie zgadzać się tak dobrze. Jako kompaneczką wyekwipowała go na drogę, ofiarowując nowy miecz antwerpskiej roboty i dwie garście srebra. — Nie daję ci złota — powiedziała — bo wydaje się je równie szybko jak srebro, a dojść do niego trudniej. Niech cię Pan Bóg zdrowo wyprowadzi ze wszystkich niebezpieczeństw; są tam bowiem kobiety sławne z urody, które mogą omamić pięknymi buziami; a mężczyźni zarąbać cię toporami. Spieszył na wybrzeże w La Vere i nie zobaczył tym razem Gerarda. W roku 1473 Sybrandt zaczął niedomagać. Jedynie czułość brata i własna wewnętrzna pogoda łagodziły jego litość budzący stan, co tym godniejsze jest uwagi, jeśli przypomnimy poprzednie wydarzenia. Nie obeszło się bez tego, by Gerard codziennie nie poświęcił bram dwu godzin, czytał mu lub śpiewał, modlili się razem, woził go w wygodnym wózku, który on i Małgorzata wspólnie zrobili. Gdy nieszczęsny chory poczuł bliski kres, prosił, aby posiano po Małgorzatę; przybiegła natychmiast, a on niemal ostatkiem sił “ błagał ją raz jeszcze o przebaczenie, które tak dawno już był otrzymał. Pozostała przy nim do ostatka. Umarł pobłogosławiony i błogosławiąc żywym w ramionach dwojga wiernych kochanków, których rozdzielił na całe życie. Tantum religio scit suadere bonis. W 1474 w domu Małgorzaty odbyło się wesele: Łukasz Peterson i Reicht Heynes wstąpili w związek małżeński. Może wyda się to wam mniej dziwne, gdy podam treść dialogu przerwanego przed niedawnym czasem. Małgorzata mówiła: „Jeżeli więc tak, bardzo łatwo możesz sprawić, by cię lubił, i musisz to zrobić dla mnie, bo mam wyrzuty sumienia i muszę mu koniecznie znaleźć jak najlepszą żonę“. Małgorzata poleciła Reicht, aby była zawsze miła, wesoła i dobra dla Łukasza, sama zaś postara się być ideałem dokuczliwości. „Ale nie bądź zbyt prostoduszna i nie napadaj na mnie— rzekła — To moja sprawa. Raczej staraj się mnie bronić, a ja już sama przedstawię się w wystarczająco złym świetle“. Reicht przyjęła te polecenia jak dyspozycje posprzątania izby i wypełniała je dokładnie. Gdy więc przez parę lat poddały biednego Łukasza temu podwójnemu artyleryjskiemu ostrzałowi, zaczął patrzeć na Małgorzatę jak na gradową chmurę, a na Reicht jak na promyk słoneczny. Afekt odmienił mu się, sam nawet nie wiedział jak i kiedy. W dniu wesela Reicht ucałowała Małgorzatę i dziękowała jej prawie ze łzami: — Zawsze był mi miły — powiedziała — odkąd pierwszy raz na niego spojrzałam. — Hejże, nigdy mi nic nie mówiłaś. Czyżbyś była równie nieszczera jak inni? — Nie, nie — odparła z przejęciem Reicht — nigdy nie myślałam, że zechcecie się z nim dla mnie rozstać. W moich stronach pani czeka, by ją obsłużono przed pokojowymi. Małgorzata urządziła ich w swoim sklepie, odstępując połowy zysku. 1476 i 1477 były dla Gerarda latami ciężkich zmagań wewnętrznych. Sumienie zmusiło go do przeciwstawienia się papieżowi. Jego Świątobliwość poparł franciszkanów w ich dążeniu do zatarcia wszelkiej widocznej różnicy między Najśw. Marią Panną a jej Synem. Dla swego kaprysu przekupił świat chrześcijański, obiecując odpust zupełny tym, którzy po Zdrowaś Mario dodadzą: „niech będzie błogosławiona Matka Twa Anna, z której bez zmazy grzechu pierworodnego powstało twe dziewicze ciało“. Gerard zgodnie z większością duchowieństwa z Północy uznał to zdanie za oczywistą herezję. Nie tylko odmówił wygłoszenia go w swym kościele, ale ostrzegł parafian przed używaniem tego zwrotu w modlitwach prywatnych; odmówił również obchodzenia święta, które wymyślił papież w tym samym czasie — mianowicie: „niepokalanego poczęcia Marii Panny“. Stanowisko to spowodowało zaciekłą wrogość franciszkanów wobec niego, a ci byli na tyle silni, że ściągnęli nań sporo poważnych kłopotów i drobnych przykrości. Radził się w tych trudnych sprawach Małgorzaty, ona odpowiadała w dwojaki sposób; albo: ,,Nie widzę jasno drogi“ i odmawiała zgadywania; albo też udzielała wskazówek świadczących o niezwykłej przenikliwości. On miał talent, ona zaś cudowne poczucie taktu. Gdy zaś przemawiało uczucie i osłabiało sąd niewiasty, Gerard wspierał ją z kolei. Małgorzata na przykład, choć wiedziała, że sama nieco psuje małego Gerarda, zaś Katarzyna wywiera nań wpływ zgubny na całe życie, nie chciała rozstać się z synkiem i zatrzymywała go w domu, zaniedbując jego zdolności. A był już bystrym, dziewięcioletnim chłopcem, który zamiast wdrażać się do pracy i posłuszeństwa, uczył się tylko zabawy i samolubstwa, a z powodu bezgranicznego altruizmu ze strony matki i babki chłopak mocno tyranizował obie niewiasty, inteligentne i rozumne, ale całkowicie ogłupione miłością do malca. Gerard obserwował to z bólem i interweniował łagodnie, lecz stanowczo, a wreszcie zwyciężył po wyraźnej walce i wysłał Gerarda do najlepszej szkoły w Europie, którą prowadził niejaki Haaghe w Deventer; było to w roku 1477. Wiele polało się łez, ale wspaniałe postępy chłopca w sławnej szkole ułagodziły nieco Małgorzatę, a wierność Reicht Heynes, obecnie jej wspólniczki w handlu, umożliwiła jej częste wyjazdy do Deventer. Spędzała tam całe tygodnie, czuwając nad swym chłopcem. Tak płynęły lata; i oto dwoje ludzi, poddanych silnej i stałej pokusie (jak można sobie doskonale wyobrazić), było dla siebie wzajemnie aniołami stróżami, nie zaś kusicielami. Trzeba pamiętać, że łatwiejsza moralność następnego stulecia, która uczyła, że uroczyste ślubowanie Bogu otyłe jest święte, o ile rozsądne, nie znana była jeszcze nikomu. Jedyną alternatywą dla naszych dwojga bohaterów było wyrzeczenie albo świętokradztwo. Było to osobliwe, że rozmawiali z sobą o synku z bezgraniczną czułością, dzieliła ich jednak przez cały czas bariera z lodu. Czyż to nie dziwne? Minęło już osiem lat i Gerard w porównaniu z przeciętnym losem innych ludzi był szczęśliwy. Małgorzata nie. Słodkie zamyślenie malowało się zwykle na jej twarzy; czasami bywała jednak skłonna do irytacji i nieco opryskliwa. Nawet dla Gerarda była oschła od czasu do czasu. Gdy przychodziła go odwiedzić i spotykała na plebanii zakonnika, odwracała się na pięcie i uciekała do domu. Nienawidziła mnichów, którzy rozdzielili ją z Gerardem, i przepoiła chłopca pogardą dla nich, która przetrwała w nim aż do śmierci. Gerard okazywał jej anielską cierpliwość. Znał złote serce Małgorzaty i wierzył, że minie ta aura niedobrej niechęci. On sam, będąc właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, kochając swych parafian i przez nich kochany, zajęty od rana do nocy zacnymi pracami, odzyskał wrodzoną pogodę usposobienia. Mówiąc prawdę, jego żartobliwość była częściowo pretekstem. Jednał zwaśnionych ludzi jak nikt na świecie poza „panem Zgodą“ ze znanej komedii. Pogodził w ciągu dziesięciu lat więcej skłóconych niż jego poprzednicy przez trzy stulecia. Jednym z najbardziej wypróbowanych sposobów było doprowadzenie kłótników do wyśmiania przyczyny sporu. Tak oto osłabiał demona niezgody. Niezależnie jednak od wszystkiego rzeczywiście lubił niewinne żarty. Cudownie również umiał oswajać zwierzęta: wiewiórki, zające, sarny itp. Pewnego razu któryś z jego parafian, posiadający muła podejrzanego o to, że został opętany przez diabła, podarował półżartem zwierzę proboszczowi, mówiąc: — Jeżeli potraficie, spróbujcie oswoić tego łajdaka. Po sześciu miesiącach, Bóg wie jakim sposobem, nie tylko oswoił Kubę, ale zdobył tak wielkie jego przywiązanie, że muł przybiegał jak pies na gwizdnięcie swego pana. Pewnego dnia, schroniwszy się przed ulewą na progu karczmy, Gerard usłyszał, że jakiś obcy pijak chwali się, iż potrafi więcej pociągnąć jednym haustem niż którykolwiek z mieszkańców Goudy. Gerard wszedł do środka i rzekł: — Cóż to, chłopaki, żaden z was nie przyjmie wyzwania do boju o honor Goudy? Będą ludzie opowiadali,: że oto w innej parafii znalazł się większy od nas głupiec? O nie, to ja wasz proboszcz trzymam zakład. Zaraz znajdę parafianina, który na raz więcej łyknie od ciebie! Zakład stanął. Gerard gwizdnął, Kuba przyczłapał — był bowiem nauczony najspokojniej wchodzić do pokoju — i trącił nosem dłoń swego opiekuna. — Dwa wiadra! — krzyknął Gerard — zaraz zobaczymy, który z tych dwóch oślich synów pociągnie więcej jednym haustem! Przy innej okazji dwóch włościan sprzeczało się, który z nich ma lepsze siano. Gdy nie udało im się przekonać jeden drugiego, rzekli: — Zapytamy proboszcza — stał się on bowiem w tym czasie autorytetem we wszystkich ziemskich sprawach. — To świetnie, żeście o mnie pomyśleli! — rzekł Gerard. — Mam tu przy sobie kogoś, kto jest najlepszym znawcą siana w całej Holandii. Przynieście każdy po dobrej garści. Kiedy przyszli, zaprosił ich do saloniku i położył obie wiązki na krześle. Potem gwizdnął i do pokoju wszedł Kuba. — Boże, zmiłuj się! — rzekł jeden z gospodarzy. — Kuba — powiedział proboszcz nawiązując swobodnie rozmowę — powiedz nam, które siano uważasz za lepsze. Kuba obwąchał obie wiązki i zaraz dokonał wyboru, dowodząc swej szczerości dobrym apetytem — zjadł bowiem wszystko co do ostatniego źdźbła. Rolnicy klepali się po udach i skrobali w głowy. — Że to sami nie pomyśleliśmy o czymś podobnym! I każdy przysłał wiązkę Kubie. Gerarda nazywano w parafii wesołym proboszczem z Goudy. Małgorzata przyjęła to niechętnie i z żalem, ponieważ, jak to bywa u większości kochających niewiast, nie więcej od turkaweczki miała poczucia humoru. „Jakżeż — mówiła do siebie — nie czuje już w głębi serca żadnej bolesnej rany i jak wesołek potrafi wędrować przez życie?“ Mogła zrozumieć pobożną rezygnację, uważała jednak, że wesołość nie przystoi rozdzielonym kochankom. W tym nastroju (a niewiasty silniej od mężczyzn im podlegają) dostała się pod wpływ strasznej Wścibskiej Wiercipięty. Katarzyna widziała, że Małgorzata nie jest szczęśliwa, więc rzekła: — Straciłaś swego chłopaka. Na twoim miejscu nie siedziałabym sama przez całe życie. — On jest bardziej ode mnie samotny — westchnęła Małgorzata. — Mężczyzna — to mężczyzna, a kobieta — co innego. Nie wolno ci stale myśleć tylko o nim, a nic o sobie. Bliższa koszula ciału niż sukmana. Poza tym on jest księdzem, i niczym nie może sobie pomóc. A ty nie jesteś księdzem. On ma swoją parafię i dobrze mu z tym. Jeno się zastanów! Czas ucieka, nie przegap okazji. Czyż nie chciałabyś mieć wokół siebie trojga lub czworga kochanych maleństw teraz, gdy ci zrabowali biednego małego Gerarda i posłali go do tej paskudnej szkoły? Bez przerwy namawiała i nakłaniała i tak już rozdrażnioną niewiastę. Małgorzata miała kilku adoratorów, którzy czekali tylko na słowo lub spojrzenie, aby ją poślubić, wśród nich dwóch znaczniejszych kupców o nazwiskach van Schelt i Oostwagen. — Wybierz jednego z nich — radziła Katarzyna. — Zapytam Gerarda o zdanie — rzekła pewnego dnia z płaczem. — Nie mogę już dłużej żyć w ten sposób. — Chyba nie będziesz taka głupia, żeby jego o to pytać? — Czy sądzicie, że mogłabym postąpić tak niegodziwie i wyjść za mąż bez jego zgody? Poszła więc do Gerarda do Goudy i spuściwszy głowę, czerwieniąc się, płacząc i mówiąc, jak bardzo jest nieszczęśliwa, zawiadomiła go, że matka radzi jej poślubić jednego z tych dwu starających; jeżeli więc Gerard godzi się w zasadzie na jej małżeństwo, prosi, aby użył swego rozeznania i powiedział, który z dwu konkurentów byłby jego zdaniem lepszy dla małego Gerarda, ona sama bowiem o własny los nie dba wcale. Gerardowi zdało się, że Małgorzata swą miękką dłonią wyrywa mu serce z piersi. Ale ksiądz dużym wysiłkiem zapanował nad mężczyzną. Ledwie słyszalnym głosem odmówił wzięcia na siebie tej odpowiedzialności. — Nie jestem świętym ani prorokiem — powiedział. — Mógłbym ci źle doradzić. Sam dam ci ślub — głos mu się załamał — to mój przywilej. Nikt inny tak by się za ciebie nie pomodlił jak ja. Musisz jednak sama wybrać i obym cię ujrzał szczęśliwą. Ostatnie cztery miesiące czułem, że jesteś nieszczęśliwa. — Człowiek niezadowolony duchem nie może być szczęśliwy — odparła Małgorzata. Odeszła, a on padł na kolana i modlił się o pomoc Niebios. Małgorzata wróciła do domu blada i podniecona. — Matko — rzekła — nie wspominajcie mi o tym więcej, bo się pokłócimy. — Zabronił ci? Mógłby się wstydzić, to wszystko! — Zabronił? Nie poniżył się do tego stopnia. Był taki szlachetny jak ja nędzna. Nie wybrałby, obawiając się, że doradzi mi złego małżonka. Ale chce sam dać ślub mnie i panu młodemu. Powiada, że to jego przywilej. O matko, jak mogłam się zachować niczym stworzenie bez serca! — Nawet nie myślałam, że będzie miał tyle rozumu. — Bierzecie pod uwagę słowa tego biedaka, ale dla mnie to nieważne, mówiła do mnie jego twarz! Widziałam na tej drogiej twarzy walkę duchową między księdzem i wiernym kochankiem. Ściągnięte bólem były blade policzki, i och! jak drżały jego biedne wargi, gdy wymawiał te dzielne słowa — oh, oh, oh, oh, oh! Małgorzata wybuchła gwałtownym płaczem. Katarzyna jęknęła. — Ano, daj sobie spokój, jak tak— rzekła. — Jesteście przykuci do siebie na całe życie; jeżeli Bóg będzie łaskaw, nie potrwa to długo. Co to za życie — ani dziewczyna, ani żona, ani wdowa. — Dać pokój? — spytała Małgorzata. — Dawno postanowione. Myślę tylko teraz, jak go pocieszyć. Sama byłam nieszczęśliwa, a teraz i jego unieszczęśliwiłam. Zły potwór ze mnie. Następnego dnia poszły obie do Goudy. Gerard, który cały czas modlił się o łaskę rezygnacji, przyjął Małgorzatę z wyjątkową czułością, jak skarb, który miał utracić; Małgorzata była podniecona i pragnęła dać mu bez słów do zrozumienia, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Krążyła wokół niego jak pies, który prosi o wybaczenie. Odchodząc szepnęła: — Wybacz i zapomnij o tym. Jestem jeno niewiastą. Nie zrozumiał i rzekł: — Jedyne, czego pragnę, to ujrzeć cię zadowoloną, nie dręcz się, na litość boską, nie chcę widzieć cię tak nieszczęśliwą jak w tej chwili. — To się już więcej nie zdarzy, kochany — powiedziała zalana. łzami i pocałowała go w rękę. Tego również wpierw nie zrozumiał; gdy mijał jednak miesiąc za miesiącem i nie słyszał więcej o małżeństwie, a Małgorzata przychodziła do Goudy stosunkowo pogodna i okazywała uprzejmość nawet ojcu Ambrożemu — łagodnemu, dobrodusznemu mnichowi z niedalekiego dominikańskiego klasztoru — zrozumiał. Pewnego dnia zaprosił ją na spacer do „świętego ogródka“. Zanim opowiem, o czym we dwoje rozmawiali, muszę wam przedstawić historię tego miejsca. Czwartego czy piątego dnia swego pobytu na plebanii Gerard wyglądał przez okno i nagłe krzyknął radośnie: — Matko, Małgorzato, tu jest jeden z moich ptaszków, jeszcze jeden, i tamten, i tamten! cztery, sześć, dziewięć. Cud! To cud! — Jak możesz odróżnić swoje ptaki od innych?—spytała Katarzyna. — Znam każde piórko ich skrzydełek. O popatrz, tu jest mój pupilek, któremu pozłociłem dzióbek, coś takiego! Nagle uniesienie minęło, spoważniał,. ujrzał aprobatę Niebios w zachowaniu ptaków, jak niegdyś w fakcie zapadnięcia się jaskini. To zdarzenie przedziwnie utrzymało w nim miłość do zwierząt; ogrodził poletko i wypędził stamtąd wszystkich synów Kaina pod groźbą ekskomuniki. „Na tym kawałeczku ziemi nie będzie morderstwa“ — powiedział. Oswoił młode zajączki i kuropatwy, ptaszki, zające i sarny. Znalazł wiewiórkę ze złamaną nóżką. Złożył złamanie z niezwykłą cierpliwością i wysiłkiem i w czasie kuracji ukazywał zwierzątku zapasy żołędzi, orzechów i kasztanów. Wiewiórka wyzdrowiała i odeszła, ale odwiedzała go w dni mroźne, sprowadziła towarzysza, a w następnym roku okazało się, że młode wiewióreczki przejęły sentymenty rodziców; u wszystkich tych zwierząt następne pokolenia były bardziej oswojone od poprzednich. Nasunęło to pewne wnioski dobremu proboszczowi, zrozumiał wielkie sukcesy, które średniowieczni eremici odnosili w oswajaniu zwierząt. Miał przy sobie klucz od ogrodzenia i nigdy nie pozwalał tam wejść nikomu. Wstęp był wzbroniony nawet małemu Gerardowi bez opieki ojca lub matki. — Wszystkie dzieci są małymi Kainami — mówił. W tej właśnie oazie rozmawiając z Małgorzatą rzekł: — Droga Małgorzato, w ostatnich czasach więcej niż kiedykolwiek rozmyślałem o tobie i zastanawiałem się, czemu to ja jestem zadowolony, a ty nieszczęśliwa. — Ponieważ jesteś lepszy, mądrzejszy, bardziej święty ode mnie i to wszystko — odpowiedziała bez namysłu Małgorzata. — Dzieje nasze mówią co innego — odrzekł zamyślony Gerard. — Za dobrze znam twoją dobroć i rozum, aby to inaczej rozumieć. Sądzę również, że kocham cię tak serdecznie, jak ty, myślę, kochasz mnie. Jednak jestem szczęśliwszy od ciebie. Czemu tak jest? — Drogi Gerardzie, jestem tak szczęśliwa, jak tylko szczęśliwą może być niewiasta po tej stronie mogiły. — Nie tak szczęśliwa jak ja. Teraz przejdźmy do przyczyny. W pierwszym rzędzie jestem księdzem i tę ciężką próbę i rozczarowanie, które Pan Bóg zesłał na mnie wśród tych radości, dzielę z wieloma innymi. Cóż, niestety! Nie jestem jedynym księdzem, tysiące mnie podobnych musi na całe życie wyrzec się ziemskiej szczęśliwości. I tu los twój twardszy jest od mego. — Ale, Gerardzie, mam dziecko, które kocham. Nie możesz tak przepełnić nim swego serca jak matka. Ten argument możesz postawić przeciw sobie. — Zabrałem ci go; okrutna była to decyzja; ale przyszedłby dzień, w którym złamałby ci serce, gdybym tego nie uczynił. Teraz, miła moja, dochodzę do miejsca, w którym ten but uwiera, tak jak mnie się przynajmniej wydaje. Mam moją parafię i praca dla niej rozgrzewa od rana do nocy me serce. Przeżywam z moimi owieczkami wiele razy w ciągu dnia prawie wszystkie ich wzruszenia. Płaczę często nad ich smutkami, czasem gniewam się trochę z powodu jakiejś przewrotności, czasem głupota pobudza mnie do śmiechu lub też płomień nieoczekiwanej dobroci sprawia mi tyle radości, że chciałbym ich przycisnąć do piersi. Tymczasem ty, biedactwo, siedzisz z sercem... — Z ołowiu, Gerardzie, zaiste z ołowiu. — Zobacz więc, jak przykry jest twój los w porównaniu z moim. Gdybyś tak spróbowała ogrzać się przy tym samym ogniu, który mnie rozgrzewa? — Ach, gdybym mogła! — Jeżeli tylko zechcesz. Pójdź między moich parafian. Zajmij się jałmużną, weź oszczędzone przeze mnie pieniądze i rozdaj je z dobrym słowem. Wysłuchaj żalów, ujrzysz, jakie pełne trosk jest ich życie, a prawdę mówiąc, nie ma człeka, który by przeszedł swą drogą po tej stronie grobu nie napotykając cierni. Mam na plebanii mapę parafii w Goudzie. Nie chciałbym cię z początku przeciążać, powierzę ci na początek dwadzieścia domów wraz z mieszkańcami. Co o tym sądzisz? Gdyby nie twoja mądrość, sczezłbym jako brudny maniak, nigdy nie ujrzałbym plebanii w Goudzie ani nie zaznał pobożnego spokoju. Czy zechcesz skorzystać z ziarenka mądrości, którym chciałbym nieco złagodzić dolę tej, której wszystko zawdzięczam ? Małgorzata zgodziła się z radością, maleńką dzielnicę, którą jej przydzielono, spotkało takie szczęście, że ludzie sądzili, iż anioł do nich zstąpił. Jej palce, krojąc i dzieląc dla nich odzież, nie czuły znużenia, serce współczuło biedakom. I to serce radowało się, przestawały boleć rany, a dobre, szlachetne uczynki użyczały mu swego ciepła. Częste obcowanie z Gerardem, z jego duchem było dla Małgorzaty jeszcze jedną nagrodą. Przez cały ten czas złośliwe języki nie próżnowały. — Jeżeli rzeczywiście nie łączy ich nic więcej, niż można wyśledzić, czemu ona nie wychodzi za mąż? Muszę ze smutkiem zauważyć, że nasza stara przyjaciółka Joanna Ketel należała do tych surowych sceptyków. Pewnego zimowego wieczora chwyciła ślad. Dojrzała Małgorzatę i Gerarda spacerujących przyjaźnie po bulwarze. Skoczyła za drzewo. „Teraz usłyszę coś“ — rzekła. I tak się też stało. Była zima. Po groźnej powodzi chwycił ostry mróz. Zrozpaczony Gerard szukał schronienia dla czterdziestu czy pięćdziesięciu bezdomnych ludzi, koczujących na przenikliwym zimnie bez dachu nad głową. — Droga, droga Małgorzato — biadał — co robić? Plebania przepełniona powodzianami, a mróz będzie tej nocy tęgi. Małgorzata zastanawiała się, Joanna podsłuchiwała. — Musisz pomieścić ich w kościele — powiedziała spokojnie Małgorzata. — W kościele? To profanacja. — Nie, miłosierdzie nie może sprofanować niczego, nawet kościoła, i niczego, nawet kościoła, nie pokala. Dziś dopiero czwartek. Ratuj ludziom życie, bo ciężka noc nadchodzi. Przenieś swój piec do kościoła, niech tam zamieszkają. Do niedzieli, dnia Pana Naszego, pomieścimy ich gdzie się da. — Nie pomyślałem o tym, niech ci Bóg błogosławi, miłą Małgorzato, umysł twój mocniejszy i szybszy od mego. — Nie, nie, niewiasta widzi niewiele, dlatego jaśniej. Przyjdę zająć się nimi jutro. I z tym rozstali się, wymieniwszy wzajemnie błogosławieństwa. Joanna pomknęła skruszona do domu, Od tego czasu gorliwie prostowała wszelkie krzywdzące ich domysły. — Uważajcie — miała zwyczaj mówić — żeby wam jaki anioł nie poraził języka. Gerard i Małgorzata kochankami? Powiadam wam, że to dwoje świętych, którzy na sekretnych spotkaniach knują spiski miłosierdzia dla ubogich. Latem 1481 roku Gerard postanowił zabezpieczyć się na przyszłość przeciw podobnym klęskom ponownie spadającym na jego biedaków. Nadwerężył wielce swe dochody i obdarł swych przyjaciół (taki jest zwyczaj wszystkich gorliwych proboszczów), aby zbudować wielkie schronisko dla powodzian i pogorzelców; Idzi i wszyscy jego przyjaciele okazali znaczną hojność, ale to wszystko nie wystarczało. Tymczasem, patrzcie tylko! Dominikanie z Goudy, dla których serce i dom Gerarda stały od lat otworem, zachowali się godnie i ofiarowali piękną sumę, aby pomóc miłosiernemu wikaremu. — To ci dopiero poczciwcy — rzekła Małgorzata. — Kto by pomyślał ! — Każdy, kto ich zna — powiedział Gerard. — Któż jest bardziej miłosierny od mnichów? — Prawdziwie! Oddają przecie świeckim wieprzka od własnej maciory parafian. — A ja co innego robię? A co innego diuk? Następnie ambitny wikary pragnął wybudować schronisko dla chorych uczciwych ludzi; budował je w pobliżu plebanii, aby zapewnić biedakom nie tylko mieszkania, ale opiekę i utrzymanie. Gdy wydał wszystko, co miał, poprosił Małgorzatę o parę tysięcy cegieł, zrzucił surdut i został budowniczym. A że miał zdolności i siłę Herkulesa, a zapał artysty, niebawem wyrosły wokół domy dla biednych, dzieło własnych rąk proboszcza. W czasie pracy Małgorzata przynosiła mu niekiedy obiad, dodając zacną butelkę reńskiego. Patrząc, jak wbiega na deskę z taczką naładowaną cegłami, pod którą ugiąłby się niejeden murarz, powiedziała: — Zmieniłeś się trochę od czasu, gdy musiałam za ciebie nosić małego Gerarda. — O tak, kochanie, dzięki tobie. Po ukończeniu pierwszego domu zaczęli zastanawiać się, kogo mają doń wprowadzić. Wiele było wahania, cackali się z nowym domkiem jak z nową zabawką. Stary przyjaciel przybył akurat na czas, aby dopomóc im w rozstrzygnięciu tej kwestii. Gerard przechodząc pewnego dnia obok gospody w Rotterdamie, usłyszał znany głos. Zajrzał do środka i rozpoznał Dionizego z Burgundii, smutnie jednak odmienionego. Brodę przyprószyła siwizna, odzienie miał zniszczone i podarte. Nosił jeszcze pancerz i rycerskie rękawice, ale kostur zastąpił kuszę. Zebranej kompanii zdawało się, że żołnierz chełpi się i przechwala, zaś w rzeczywistości opowiadał on prawdziwą historię inwazji Edwarda IV i jego dwutysięcznej armii na dobrze uzbrojone królestwo; o marszu przez kraj, którego wojska mogłyby nakryć przybyłych czapkami, o bitwach pod Tewkesburg i Barnet, o odzyskaniu stolicy i królestwa w trzy miesiące po wylądowaniu w Humber garstki angielskich, holenderskich i burgundzkich żołnierzy. Dionizy zabłysnął wśród tych największych, jakie widział ów wiek, czynów zbrojnych, toteż zżymając się na wojownicze pretensje Karola Śmiałego, księcia, który za grosz nie posiadał bojowych talentów, a ogłaszając króla angielskiego pierwszym wodzem stulecia, kusznik nie zapomniał o wysławianiu siebie. Gerard słuchał, oczy mu lśniły sympatią i rozbawieniem. — Teraz zaś — mówił Dionizy — gdym dokonał takich oto czynów, gdy dzielny, młody książę Gloucester poklepał mnie po plecach, a wielki wódz we własnej osobie uśmiechnął się do mnie, okulałem na całe życie. I od czego? Od końskiego kopyta! Tej nocy nie wiem nawet, gdzie złożę zmęczone kości. Miałem niegdyś kamrata w tych stronach, który nie pozwoliłby mi lec daleko od siebie. Ale poszedł na księdza i opuścił swą ukochaną, pewnie i o kompanie zapomniał. A dziesięć lat to długi czas, pustoszy nasze serca, rujnuje zdrowie i wszystko. Biedny Dionizy westchnął, a Gerardowi serce wyrywało się do niego. — Cóż to za słowa? — powiedział ze ściśniętym gardłem. — Któż pożałuje wieczerzy i łoża dzielnemu żołnierzowi? Chodź ze mną do mego domu! — Bardzom zobowiązany, ale nie jestem wielbicielem księży. — Ani ja żołnierzy; czyż warto spierać się uczciwym mężczyznom o łoże i wieczerzę? — Niewiele to znaczy dla was, dla mnie więcej. Przyjdę. — Za godzinę — rzekł Gerard i pobiegł bardzo ucieszony do Małgorzaty, opowiedział o czekającym przyjęciu i poprosił, aby wzięła w nim udział. Musi jego małym powozikiem zawieźć jak najszybciej matkę na plebanię i przygotować wyśmienitą kolację. Sam wypożyczył wóz i wiózł Dionizego powolutku, aby kobiety miały dość czasu. Po drodze Dionizy doszedł do wniosku, że ksiądz jest poczciwym człowiekiem, opowiedział mu więc o swych kłopotach i wyznał, że serce ma złamane. — Wielcy panowie posługują się naszym męstwem, ramieniem i życiem, dopóki żołnierz nie zedrze się w służbie, po czym wyrzucają nas na śmietnik jak połamane narzędzie. Westchnął głęboko, a Gerard musiał bardzo panować nad sobą, aby nie chwycić go w ramiona i nie powiedzieć prawdy. Chciał jednak, aby wszystko odbyło się jak w bajce. Kto z nas nie marzył o tym raz w życiu? Biblijny Józef zrealizował takie marzenie; tym lepiej dla nas. Zajechali przed mały domek. Czysty, nowiutki; na kominku płonął ogień i czekała zastawiona wieczerza. Dionizy spytał: — Czy to wasz dom, przewielebny ojcze? —Zbudowałem go własnymi rękami, ale do was należy. — Nie jest aż tak dobrze — westchnął Dionizy. — Ależ tak — krzyknął Gerard. — A co więcej — ja (w gardle szloch) — mówię — (szloch) Courage, camarade, le diable est mort! Dionizy drgnął zaskoczony. — Jak to, skąd? — wybąkał — kimże jesteście, że witacie mnie wesołymi słowami wesołych dni młodości? — bardzo był poruszony. — Mój biedny Dionizy, przecież to ja! Zmienioną mam twarz, alem ten sam co niegdyś. Pójdź w me ramiona, drogi, wierny towarzyszu! Rozpostarł ręce i czekał ze łzami w oczach. Dionizy podszedł bliżej, przyglądał się badawczo jego twarzy, a gdy nabrał pewności, że rzeczywiście stoi przed Gerardem, wydał okrzyk tak głośny, że nadbiegły z domu niewiasty. Kusznik rzucił się na szyję przyjacielowi, całował go wciąż na nowo, śmiał się i łkał z radości tak nieprzytomnie, że Gerard pożałował, iż zachciało mu się odgrywać całe to przedstawienie. Niewiasty jednak łagodnością uspokoiły dzielnego żołnierza; usiadł uśmiechnięty, trzymając za ręce Małgorzatę i Gerarda. Wieczerzali wspólnie; potem udali się na spoczynek, a serca ich rozgorzały. Znużony, złamany żołnierz znalazł spokój i dom własny pod opieką kompana. Powróciła wrodzona mu wesołość, przypomniał sobie nie używane od ośmiu lat porzekadło, kuśtykał po miasteczku, wnosząc ożywienie, choć parafianie obrażali się śmiertelnie słysząc, jak nazywa ich ukochanego wikarego kamratem i tylko kamratem. Gdy oburzali się z tego powodu i skarżyli się Gerardowi, wikary popatrzył im w oczy i rzekł: — Jakie to ma znaczenie? Oduczcie go przekleństw, a będę wam szczerze wdzięczny Tego roku Małgorzata poszła do prawnika, aby sporządzić swą ostatnią wolę. Powiedziano jej, iż gdyby tego nie uczyniła, syn może mieć trudności w dziedziczeniu jako dziecko urodzone poza legalnym związkiem małżeńskim. Prawnik jednakże w rozmowie wyraził odmienną opinię. — Głupi bełkot kleszy — powiedział. — Wasze małżeństwo jest doskonałe, mimo iż niezwyczajne. Pouczył ją, że w całej Europie z wyjątkiem południowej części Brytanii istnieją trzy rodzaje nieregularnych związków małżeńskich, z których najwyżej cenione są zaręczyny przy świadkach, czyli mianowicie jej przypadek. — Związek taki, jeżeli nie nastąpił po nim stosunek małżeński, jest małżeństwem spełnionym w swej formie, nie spełnionym w swej istocie. Osoba zaręczona w ten sposób może nie dopuścić do żadnych innych zapowiedzi na wieki wieków. Małżeństwo takie zostaje unieważnione, jeżeli któreś z narzeczonych zawrze zwyczajny związek małżeński i da życie dzieciom w tym późniejszym związku. Zadecydowano tak ze względu na dobro potomstwa, ale podstawa prawna jest wątpliwa. — W każdym razie, w waszym, pani, przypadku, urodzenie dziecka zamyka tę furtkę i małżeństwo wasze jest doskonałe zarówno w swej formie, jak i istocie. Dlatego waszą rzeczą, pani, domagać się swych praw małżeńskich. Byłaby to najpiękniejsza rozprawa stulecia. Prawo po waszej stronie, Kościół po przeciwnej. Stare zwyczajowe prawa Batawii, które zmuszały kler do małżeństwa, wyszły z użycia, ale nigdy nie zostały formalnie odwołane. Małgorzata spojrzała wstrząśnięta. — Do czego zmierzacie, panie? Kogo mam pozwać przed sąd? — Kto jest pozwany? Wikary z Goudy, czyż nie tak? — To on, niestety, biedak! O co mam go pozywać? — Aby wąs wziął do domu, pani, abyście dzielili z nim stół i łoże. Małgorzata zapłonęła jaskrawym rumieńcem. — Piękne dzięki wam za poradę — rzekła. — Czy przystoi niewieście zmuszać mężczyznę siłą? Zaloty są sprawą mężczyzny, nie naszą. Gdybym była tak marną niewiastą, za jaką mnie macie, uwiodłabym go, a nie wyprocesowała — wyszła purpurowa ze wstydu i oburzenia. — Zupełnie niesłychana głupota — rzekł człek biegły w prawie. Małgorzata spisała testament gdzie indziej, chroniąc swego chłopca przed biedą, niezależnie od praw małżeńskich. Takie były główne wypadki, które przez całe dziesięć lat wydarzyły się w życiu dwojga spokojnych ludzi. Poprzedni zaś, o wiele krótszy okres tak był obfity w przygody i wzruszenia. Cechowały ich życie obecnie spokój, pobożność, łagodne zadowolenie, które trwalsze jest od gwałtownych, łatwo gasnących płomieni szczęśliwości, a nade wszystko zaś — chrześcijańskie miłosierdzie. Na tym uświęconym terenie spotkali się teraz wierni kochankowie, a zgodność i dobroć sentymentów złagodziła rany ich własnych serc. Litowali się nad ludźmi tak jak oni opuszczonymi, tropili wszelkie zło w pożyciu małżeńskim parafian w Goudzie; naradzali się we dwoje i obmyślali lekarstwa tam, gdzie jeszcze można było pomóc. Własne troski wyostrzyły ich spojrzenie w serca strapionych, starali się więc wykorzystując to doświadczenie uczynić szczęśliwszymi od siebie innych — to było ich codziennym zadaniem. Przy tych błogosławionych zajęciach ochłódła trochę ich wzajemna namiętność, wzrosło zaś uczucie. Od czasu, gdy Małgorzata duszą i sercem przyłączyła się do pobożnej dobroczynności Gerarda, uczucie ich oczyściło się z wszelkich ziemskich naleciałości. I skoro teraz od dawna przebrnęło już przez atmosferę skandalu i niezrozumienia, można było sądzić, że tak jasny przykład samowyrzeczenia długo będzie świecił ludziom, aby im ukazać, jak wypływająca z religii wiara (nawet jeżeli nie zawsze rozsądna) oraz związana z religią dobroczynność (zawsze rozsądna) mogą przekształcić serca dwojga wiernych kochanków w miłujące serca niebiańskich aniołów. Mały Gerard radował serca rodziców niezwykłymi postępami w sławnej szkole Aleksandra Haaghe w Deventer. Gdy Małgorzata wróciła któregoś dnia z odwiedzin u syna, pobiegła do Gerarda promieniejąca i dumna. — Ach, Gerardzie, malec będzie kiedyś wielkim człowiekiem, dzięki twemu rozsądkowi, dzięki temu, żeś odebrał go niemądrym niewiastom. Wielki uczony Zinthius odbył wizytację w szkole i nie potrafił niczym zaskoczyć naszego Gerarda, nie znalazł ani linijki u Horacego i Terencjusza, po której chłopiec nie wyrecytowałby dalszego ciągu. „To cud“ — mówił wielki scholarz, a biedna matka stała właśnie obok i słyszała te słowa. Przytulił naszego Gerarda i ucałował go, i jak myślisz, co powiedział? — Nie wiem. — „Pewnego dnia usłyszy o tobie Holandia, i nie tylko Holandia, lecz świat cały!“ Czemu chmurzysz czoło? — Rad jestem tak samo jak ty, najmilsza; ale obawiam się słysząc o takiej przedwczesnej mądrości dziecka. Kocham go serdecznie, lecz dla ciebie on jest bożyszczem, a Niebo tak często nasze bożki druzgoce. — Bądź spokojny — rzekła Małgorzata — Pan Bóg nigdy nie odbierze mi dziecka. Co miałam wycierpieć na tym świecie, to już wycierpiałam. Gdyby coś złego się stało memu dziecku czy tobie, nie żyłabym ani tygodnia dłużej. Pan Bóg wie o tym i zostawi mi mego chłopca. Minął miesiąc od tej rozmowy, ale słowa Małgorzaty nie przestawały dźwięczeć w jego uszach. W czasie codziennego obchodu ubogich usłyszał przypadkiem jako plotkę, że dwaj marynarze z Hamburga przywlekli zarazę do Deventer. Serce w nim zamarło. Wiadomości nieprędko przenosiły się w owych czasach z miejsca na miejsce. Fatalna zaraza musiała od dawna już pustoszyć Deventer, zanim nowina dotarła do Goudy. Zawiadomił przez umyślnego posłańca Małgorzatę, że pojechał przywieźć małego Gerarda, aby przez jakiś czas pozostał na plebanii w Goudzie; chciałby, aby przygotowała łóżko, ponieważ nazajutrz będzie z powrotem w domu. Miał nadzieję, że nie dowie się ona o niebezpieczeństwie, zanim nie będzie szczęśliwie po wszystkim. Pożyczy! dobrego konia i, nie zatrzymując się prawie, późnym popołudniem dotarł do Deventer. Poszedł prosto do szkoły. Chłopca już tam nie było. Gdy wyszedł ze szkoły, zauważył twarz Małgorzaty, w oknie sąsiedniego domu, w którym zatrzymywała się w czasie pobytu w Deventer. Wbiegł szybko do mieszkania, aby zganić ją i zabrać wraz z chłopcem z zagrożonego miejsca. Zdziwił się bardzo, gdy służąca z pewnym wahaniem powiedziała, że Małgorzata była tu, ale wyszła. — Wyszła? — rzekł z oburzeniem. — Niewiasto, czy nie wstyd wam mówić mi takie rzeczy}Przecie widziałem ją teraz w oknie. — Jeżeliście widzieli... Usłyszał słodki głos z góry: — Nie zatrzymuj go, niech wejdzie. Była to Małgorzata. Gerard wbiegł szybko po schodach i wyciągnął do niej ręce. Cofnęła się w pośpiechu. Spojrzał zdziwiony. — Bardzom ci nierada — rzekła chłodno. — Co tu robisz? Czy nie wiesz, że w mieście zaraza? — Tak, Małgorzato droga, przyjechałem właśnie, żeby zabrać naszego chłopca. — Czy Gerard nie ma matki? — Jak do mnie mówisz? Miałem nadzieję, że nie wiesz. — Sądzisz, że zostawiam tu chłopca bez opieki? Płacę zaufanej niewieście, która donosi mi o każdej zmianie u niego. Jestem jego matką. — Gdzież on jest? — Mam nadzieję, że w tej chwili już w Rotterdamie. — Chwała Bogu! A czemu ty tutaj jesteś? — Nie jestem gotowa do podróży, nie zaprzątaj sobie mną głowy. Jedź natychmiast do domu, wyruszę wnet po tobie. Wielka szkoda, żeś tu przyjechał, ryzykując życie. — Nie jest tak cenne jak twoje — rzekł Gerard — ale mniejsza o to, jedziemy do domu, i to zaraz. — Nie, mam jeszcze parę spraw w mieście do załatwienia. Jedź od razu, ja rychło cię dogonię. — Zostawić cię samą w mieście dotkniętym zarazą? Do kogo mówisz, Małgorzato droga! — Jedź, bo się posprzeczamy, Gerardzie. — Ciekawym, jak by wyglądała kłótnia Małgorzaty i Gerarda. Do kłótni trzeba dwojga, a my jesteśmy jednym! Gerard uśmiechnął się do niej czule, ale nie otrzymał miłego spojrzenia w odpowiedzi. Wyglądała na zmieszaną, spoglądała zimno i ponuro. Westchnął, usiadł cierpliwie naprzeciw niej skłopotany i smutny. Milczał, ponieważ czuł z całą pewnością, że wyjaśni mu swe kapryśne zachowanie lub też sytuacja sama stanie się zrozumiała. Nagle niewiasta wstała pospiesznie i usiłowała dojść do alkowy, ale zachwiała się i wyciągnęła rękę przed siebie. Podbiegł do niej z okrzykiem niepokoju. Opadła mu w ramiona. Położył ją ostrożnie na podłodze, rozcierał zimne dłonie, pobiegł do alkowy, przyniósł wody i spryskał jej bladą twarz. Sam pobladł nie mniej od niej, ponieważ w miednicy zobaczył krew i przeraził się, nie wiedząc, dlaczego. Długo wracała do przytomności, a ocknąwszy się ujrzała Gerarda, który trzymał jej dłonie w swoich i pochylał twarz nad nią z bezgraniczną troską i czułością. Z początku zdało się, że odwzajemnia te uczucia, lecz nagle otworzyła oczy szeroko i krzyknęła: — Podły, puść moją rękę, jak śmiesz jej dotykać? — Ratujcie, Niebiosa! — rzekł Gerard. — Ona jest nieprzytomna. — Nie zostawisz mnie, Gerardzie? — powiedziała słabym głosem. —Niestety! po cóż pytam? Czy ja bym cię zostawiła, gdybyś był... Nie dotykaj mnie chociaż. Pozwolę ci wtedy zostać i zobaczyć ostatnie chwile biednej Małgorzaty. Nigdy nie odzywała się do ciebie szorstko, najdroższy, i już nie zrobi tego nigdy więcej. — Biada mi! Co znaczą te słowa niejasne oraz to błędne i pomieszane wejrzenie? — zapytał Gerard, załamując ręce. — Biedny mój Gerardzie — powiedziała Małgorzata. — Wybacz, że tak mówiłam do ciebie. Jestem jeno niewiastą, chciałam oszczędzić ci widoku, który wyciśnie łzy. Wybuchła płaczem. — Ach czemuż nie mogę oszczędzić ej tej troski — wołała z płaczem. — Wielki smutek czeka mego ukochanego i tym razem nie będę mogła osuszyć ci oczu! — Niech przychodzi, miła Małgorzato, oby tylko ciebie ominął — powiedział z drżeniem w głosie. — Najdroższy — rzekła z. powagą Małgorzata — wezwij teraz religię, aby pomogła tobie i mnie. Muszę pewnego dnia umrzeć przed tobą, bo jeżelibym cię przeżyła, umarłabym z żalu. — Umrzeć? Ty masz umrzeć? Nigdy nie pozwolę ci umrzeć. Co cię boli? Co dręczy? — Zaraza — powiedziała spokojnie. Gerard wydał okrzyk grozy, zerwał się na równe nogi. Odczytała jego myśli. — Nic nie pomoże — powiedziała. — Miałam krwotok z nosa, nikt nie przeżył, kogo to spotkało w czasie moru. Nie ściągaj tu durniów, aby bełkotali nad ciałem, którego nie mogą ocalić. Jestem jeno niewiastą, nie znoszę, jak mi się przyglądają. Nie pozwól nikomu prócz siebie oglądać mojej śmierci. Kiedy to mówiła, chwyciły ją konwulsje, była jeszcze przytomna, ale długi czas nie mogła mówić ani słowa. Teraz dopiero Gerard zaczął sobie zdawać sprawę z okrutnej prawdy. Biegał błędnie wokół izby, błagał Niebiosa o pomoc, tak jak tonący ludzie wzywają pomocy bliźnich. Małgorzata podniosła się na łokciu nieco i zaczęła go uspokajać. Powiedziała, że zna tortury nadziei i lęku, dlatego chciała oszczędzić mu tej męki. — Za długo myślałam o niebezpieczeństwie — powiedziała — i otworzyłam mu swój mózg — toteż gdy subtelna trucizna wtargnęła przez te drzwi — łatwe miała zadanie. Nie będę pokryta plamami ani odrażająca, mój kochany biedaku. Dobry Bóg oszczędzi ci tego, ale w ciągu dwunastu godzin umrę. Nie patrz tak, bądź mężczyzną, bądź księdzem! Nie trać ani jednej cennej minuty dla mego ciała, które jest skazane, lecz pociesz duszę, która odchodzi. Gerard, bolejąc, ze zlodowaciałym sercem ukląkł i poprosił Niebiosa o pomoc w spełnieniu powinności. Gdy podniósł się z kolan, twarz jego była blada i postarzała, ale śmiertelnie spokojna i opanowana. Wszedł cicho do alkowy, przeniósł łóżko do izby, ułożył Małgorzatę, oparłszy jej głowę na poduszkach. Następnie odmawiał modlitwy za konających, a ona odpowiadała „amen“ po każdym pacierzu. Potem przez parę godzin umysł jej błądził po bezdrożach, ale gdy okrutna zaraza była już całkiem pewna swej ofiary, niewiasta oprzytomniała i poprosiła Gerarda o spowiedź. — Moje sumienie jest obciążone — rzekła ze smutkiem. — Wyznaj mi grzechy, córko, niczego nie skrywaj. — Ojcze mój — rzekła ze smutkiem — wielki grzech ciąży mi na sercu od wielu lat. Nawet teraz, gdy śmierć noszę w piersi, trudno mi go wyznać. Bóg jest miłosierny, jeśli będziesz się za mnie modlił, może mi przebaczy. — Wyznaj go najpierw, córko. — Nie-stety! — Wyznaj! — Oszukałam cię. Przed kilkoma laty oszukałam cię. Łzy przerwały jej słowa. — Odwagi, córko moja, odwagi — powiedział serdecznie Gerard, zwyciężając kochanka w sercu księdza. Ukryła twarz w dłoniach i wzdychając powiedziała mu, że to ona rozwaliła jaskinię pustelnika z pomocą Joriana Ketela. — Ja to, marna, zrobiłam, żeby ci przeszkodzić w powrocie tam, ale gdy dojrzałeś w tym palec Boży, powiedziałam sobie: skoro tak myśli, nigdy nie porzuci plebanii w Goudzie. I milczałam. O moje fałszywe serce! — Odwagi, córko, przesadzasz w ocenie zwykłego błędu. — To jeszcze nie wszystko. Ptaki. — Proszę? — Nie przyszły za tobą do Goudy cudem, jeno przez moją zdradę. Pomyślałam: nigdy nie będzie całkiem szczęśliwy bez swoich ptaków, które odwiedzały go w celi; a ja byłam o nie zazdrosna, płakałam i mówiłam, że te paskudne maleństwa są rywalami mego dziecka. Kupiłam chleb, nasypaliśmy z Jorianem okruchów na progu jaskini, potem rozsialiśmy je wzdłuż drogi do plebanii, na progu nakruszyliśmy cały stos. Udał mi się mój podstęp, przyszły, a tyś był rad, ja zaś zadowolona widząc twą uciechę. A skóro uznałeś moje krętactwo za palec Boży, ja podła, szachrajka, nie powiedziałam ani słowa. Ale umierać w tym kłamstwie nie mogę. Wybacz mi, jeżeli możesz. Byłam jeno niewiastą. Nie umiałam postąpić lepiej w owym czasie. W sercu miałam wyryte: „Dobrą jest rzeczą dla niego, aby pozostał na plebanii w Goudzie“. — Wybaczyć ci, święta i niewinna! — załkał Gerard — cóż mam ci przebaczyć? Chciałaś wyprowadzić głupie, krnąbrne dziecko na najlepszą dlań drogę i uczyniłaś to. Dziękuję ci i błogosławię. Ale jako spowiednik muszę rzec, że każde oszustwo złe jest w oczach Boga. Dlatego słusznie postąpiłaś, wyznając je. Po spowiedzi i skrusze Kościół wybacza ci za moim pośrednictwem. Przejdź do poważniejszych błędów. — Moje poważniejsze błędy? Niestety! Niestety! Cóż mogłam zrobić gorszego? Nie jestem złą niewiastą, nie bardzo złą. Jeżeli Pan Bóg może mi przebaczyć, żem cię oszukała, może przebaczyć wszystko inne, com kiedykolwiek uczyniła. Pod łagodnym naciskiem księdza wyznała jednak, że powinna była zrobić więcej dobrego na świecie. — Ledwie zaczęłam — rzekła — a muszę odejść. Nie buntuję się, skoro taka jest wola Niebios. Tak się jeno martwię, że będzie ci mnie brakowało. — Mimo wysiłku nie mogła powstrzymać łez. Gerard jak mógł, walczył, aby się nie rozpłakać. Znając jej życie tak pobożne, czyste i pełne miłosierdzia i widząc, że w obecnym stanie nie potrafi uprzytomnić sobie żadnego grzechu poza tym, że g o oszukała, udzielił jej całkowitej absolucji. Włożył jej do rąk krucyfiks i gdy poświęcał oleje, polecił penitentce skoncentrować myśli nie na jej własnych zasługach i błędach, lecz na Tym, który umarł dla niej na drzewie krzyża. Posłuchała z wejrzeniem pełnym miłości i pokory. Dotknął jej powiek olejem świętym i modlił się głośno przy niej. Zadrzemała po chwili. Czuwał przy niej, sam bardziej umarły niż żywy. O świcie ocknęła się jakby trochę silniejsza. Zażądała, aby poszukał w pudełku i przyniósł jej kontrakt ślubny i obrazek. Spełnił życzenie. Następnie, zaklinając na wszystko, co wycierpieli dla siebie wzajemnie, Małgorzata poprosiła go, aby złożył solenne przyrzeczenie, że wykona jej ostatnią wolę. Ślubował, że to uczyni co do joty. — A więc, Gerardzie. Nie pozwól nikomu tu wejść i wynieść mojego ciała. Nie mogłabym znieść myśli, że patrzą na mniej trup mój poczerwieniałby ze wstydu. Nie chcę stać się potworem, z którego robaki szydzą, pożerając. Nawet moje odzienie jest zarażone i musi pójść wraz ze mną do ziemi. Jestem córką lekarza; nie uchodzi mi zabijać ludzi po śmierci, zwłaszcza że tak niewiele dobrego zrobiłam dla nich będąc zdrowa; zamknij mnie tak, jak jestem, w ołowianej trumnie, zakop głęboko! Nie tak jednak głęboko, abyś miał nie odnaleźć miejsca. Złóż twoje kości obok moich. Gdy żyłam, przychodziłam do Goudy jeno raz albo dwa razy w tygodniu. Dużo mnie kosztowało, że nie mogłam tam być co dzień, niech śmierć przyniesie mi tę korzyść, bym była zawsze w drogiej Goudzie — na zielonym cmentarzyku. Powiadają też, że dusza unosi się nad miejscem, w którym spoczywa ciało. Chciałabym, aby moja dusza przebywała niedaleko ciebie, a cmentarz jest niedaleko plebanii. Tak się boję, żeby cię nie spotkało nic złego, gdy Małgorzaty nie stanie. Teraz popatrz, własnymi rękami kładę mój kontrakt ślubny na łonie. Niech ręka żyjącego człowieka go nie poruszy, pod groźbą mojego i twojego przekleństwa. A kiedy anioł przyjdzie po mnie w dniu Sądu, powie: oto uczciwa niewiasta, ma swój ślubny dokument (bo wiesz o tym, Gerardzie, że wedle prawa jestem ci małżonką, choć Kościół święty stanął między nami), i umieści mnie między uczciwymi niewiastami. Nie chcę siedzieć ze złymi nawet w niebiosach. Nie mam nic z nimi wspólnego, ich myśli nie są moimi myślami ani ich dusze do mojej nie są podobne. Stałam czasem, niewidoczna z ulicy, w oknie, słyszałam ich rozmowy. Zamilkła, nie mogła mówić przez chwilę, ale skinieniem ręki dała mu znać, że jeszcze nie skończyła. Odzyskała wreszcie oddech i poprosiła, aby spojrzał na obrazek. Był to portret, który wymalował jej w dniach, gdy oboje byli młodzi i nie myśleli, że tak szybko będą musieli się rozstać. Trzymał go w ręku, patrzał, prawie nie widząc. Pozostawił go w kawałkach, teraz znowu cały. — Pocięli go na kawałki, zniszczyli, Gerardzie. Ale popatrz, miłość zadrwiła z ich noży. Powieś go tak, aby twoje oczy zawsze nań spoglądały, proszę cię o to zamierającym głosem. Słyszałam, że plamy, które pokrywają ciało człowieka dotkniętego zarazą, jeśli nie ukażą się za życia, niechybnie oszpecą go po śmierci. Przeto nie mogę znieść myśli, że takie mogłoby być twoje o mnie wspomnienie. Miły mój, gdy uleci ze mnie ostatni oddech, przykryj tą chusteczką twarz i nie patrz na mnie aż do chwili, gdy spotkamy się znowu. Ten dzień zapewne nie jest bardzo odległy. Przyrzeknij mi! — Przyrzekam — wyrzekł Gerard, szlochając, — Patrz zamiast tego na obrazek. Przebacz mi, jestem jeno niewiastą. Nie mogę znieść myśli, że w twojej pamięci pozostanie oszpecona twarz. Chcę, żebyś wspominał mnie tak ładną, jaką naprawdę byłam. Nazwałeś mnie raz czy dwa razy aniołem, ale bądź sprawiedliwy. Czyż nie odpowiadałam, żem nie jest aniołem, jeno biedną, prostą niewiastą, która, jeżeli widzi niekiedy jaśniej od ciebie, to dlatego, że na niewiele rzeczy spogląda; która kocha cię gorąco i nigdy nie kochała nikogo prócz ciebie; a teraz umierając proszę cię, byś by! wyrozumiały i spełnił to moje życzenie, ty, który jesteś mężczyzną. — Tak uczynię. Każde twe słowo, każde życzenie jest dla mnie święte. — Niech ci Bóg błogosławi! Tedy oczy moje, teraz tak zmęczone zarazą, że cię prawie nie widzą, usta, które nie powinny cię dotknąć, aby cię nie zarazić, będą przy tobie jak wtedy, gdy byliśmy młodzi, kiedy mnie kochałeś. — Kiedy cię kochałem? Małgorzato! Nigdy nie kochałem cię tak jak teraz! — Od dawna mi tego nie rzekłeś! — Niestety! Czyż miłość tylko słowami przemawia? Byłem księdzem odpowiedzialnym za twoją duszę; słodka i czysta miłość była dozwolona, miłosne słowa zaś co najmniej nieostrożne. Ale teraz wygraliśmy ową uczciwą walkę. Och, ukochana moja, jeżeli za życia wątpiłaś w serce swego Gerarda, nie umieraj w tym mniemaniu; albowiem nie było nigdy na świecie kobiety kochanej tak czule jak ty przez ostatnie lat dziesięć. — Uspokój się, najdroższy — wyszeptała umierająca z niebiańskim uśmiechem. — Wiem o tym, ale jestem jeno niewiastą, nie mogłabym umrzeć spokojnie, gdybym nie usłyszała tych słów. Tęskniłam dziesięć lat do tych słodkich wyrazów. Powiedziałeś — i oto przyszła najszczęśliwsza godzina w mym życiu. Musiałam umrzeć, aby je usłyszeć; ale nie żałuję ceny. Od tej chwili łagodne zadowolenie opromieniało jej gasnące rysy. Nie powiedziała już nic więcej. Teraz Gerard, który przez tyle lat miłował jej duszę, przeraził się, że ukochana może skonać z umysłem zwróconym ku ziemskim jedynie uczuciom. — Córko moja — zawołał — droga moja córko, jeżeli naprawdę mnie kochasz tak bardzo jak ja ciebie, nie pozwól teraz swej pobożnej duszy myśleć o doczesnych sprawach. Nie pozostawiaj mnie w lęku o twe zbawienie. Owieczko z całego stada najdroższa, w opiece mej dusza twoja, nie myśl teraz o doczesnym miłowaniu, lecz o miłowaniu Tego, który umarł za ciebie na krzyżu. Skieruj ostatnie spojrzenie ku niebu, niech twe ostatnie słowo będzie słowem modlitwy. Spojrzała na niego posłusznie i z wdzięcznością. — Jaki święty?— szepnęła, co znaczyło na pewno: jakiego świętego wzywać jako orędownika. — Ten, do którego modlą się sami święci. Jeszcze raz spojrzała na niego słodkimi, pokornymi oczami i jak dziecko złożyła śliczne ręce do pacierza. — Jezu! To święte słowo było jej słowem ostatnim. Leżała z oczami wzniesionymi ku niebu i złożonymi pobożnie rękami. Gerard modlił się gorąco za odchodzącą duszę. Długo pogrążony był w modłach, odwróciwszy głowę, aby nie widzieć ostatniego oddechu. Nagle zrobiło się nienaturalnie cicho. Odwrócił zalękniony głowę. Stało się. Odeszła. Pozostała już tylko martwa powloką najbardziej stałej, czystej i kochającej duszy, jaka kiedykolwiek była ozdobą tego świata. Rozdział XCIX Ksiądz jest w najczystszej postaci księdzem w komnacie śmierci. Gerard odprawił ostatnie nabożeństwo Kościoła dla tej, która odeszła, jak musiałby to uczynić dla najskromniejszego ze swych parafian. Odmówił mechanicznie przepisane modlitwy i usiadł osłupiały pod wpływem tego nagłego, potwornego ciosu, nie zdając sobie jeszcze w pełni sprawy ze swej straty. W przystępie pobożnego uniesienia ukląkł i podziękował Niebu za chrześcijańską śmierć ukochanej. Teraz jedynym jego pragnieniem było wywiezienie jej spośród obcych i pochowanie na własnym cmentarzu. Jeszcze tego samego wieczora kryty wóz zaprzężony w jednego konia wyruszył do Goudy. Wewnątrz była trumna; obejmując ją ramionami, oparłszy głowę na wieku, leżał zrozpaczony człowiek. Niezbędne przygotowania wyczerpały zapas gorączkowej, krótkotrwałej energii żałobnika. Leżał teraz zdruzgotany, przyciskając twarz do zimnego ołowiu, pod którym spoczywało jej ciało. Człowiek, od którego wynajął wóz, szedł przy koniu, nie mówił ani słowa, nawet poganiał szeptem, szanując tę niemą rozpacz. Gdy zatrzymał się na noc, próbował dobrodusznie wraz z oberżystą przekonać żałobnika, aby odpoczął i posilił się nieco. Ale Gerard odepchnął ich, gdy zaś nakłaniali go dalej, prawie zawarczał jak wierny pies i całą noc przeleżał na zimnym ołowiu. Zarzucili tedy na niego płaszcz i pozostawili w spokoju. Około południa smutny pojazd zajechał pod plebanię. Przed domem tłumnie zebrali się parafianie ze swymi drobnymi troskami i kłopotami. Tęsknili już do proboszcza. Gdy zobaczyli, co się stało, na widok tak zgnębionego swego pasterza podnieśli głośny lament, który obudził Gerarda z letargu; zobaczył, gdzie się znajduje, popatrzał na twarze ludzkie, spróbował przemówić do nich: — O dzieci moje, dzieci moje! — zawołał, ale rozpacz zdławiła jego słowa. Nazajutrz wbrew wszystkim protestom sam ją pochował i odprawił egzekwie głosem drżącym jeszcze od czasu do czasu. Wiele łez upadło na ten grób. Po obrzędzie został skamieniały jak posąg, a ludzie z szacunkiem opuścili cmentarz. Stał jak we śnie, dopiero grabarz, głupi, jak to często bywa, zaczął bez uprzedzenia zasypywać grób. Dźwięk padającej na zmarłą ziemi dotarł do jego świadomości i Gerard krzyknął rozdzierająco. Kościelny przerwał pracę. Gerard się zachwiał i przycisnął ręką serce. Kościelny podtrzymał go i wezwał pomocy. Jorian Ketel, który pozostał jeszcze na cmentarzu opłakując swą dobrodziejkę, podbiegł i we dwóch zanieśli Gerarda na plebanię. — Ach, Jorianie, dobry człowieku! — powiedział. — Coś załamało się we mnie. Czuję i słyszę; tu, Jorianie, tutaj — i przyłożył rękę do piersi. Rozdział C Dwa tygodnie później blady, zgarbiony człowiek wszedł do klasztoru dominikanów na przedmieściu Goudy i poprosił o chwilę rozmowy z bratem Ambrożym, który w zastępstwie kierował klasztorem. Przeor zmarł niedawno, a następca, choć wyznaczony, nie zjawił się. Chorym człowiekiem był Gerard, który przybył do klasztoru zakończyć życie tak, jak je rozpoczął. Miał przejść próby nowicjatu, ale w rzeczywistości był umierający i wiedział o tym. Chciał tam umrzeć w spokoju pod bokiem przyjaciela — dobrego, łagodnego brata Ambrożego i innych mnichów, dla których zawsze jego dom i serce stały otworem. Nie mógł już znieść swej plebanii, z którą zbyt wiele wiązało się wspomnień o Małgorzacie. Ambroży, który znał jego wartość i jego. smutek, nie tracił zacnej nadziei, że uda mu się wyleczyć przyjaciela i przywrócić księdza parafii. Umieścił go w wygodnej celi nad furtą, zabronił postów i innych umartwień. Po kilku dniach przyjechał jednak nowy przeor, który okazał się okrutny jak Tatar. Przede wszystkim postanowił ukrócić nadużycia i wzmocnić ogólną dyscyplinę, a usłyszawszy pewnego dnia, że wikary z Goudy wstąpił jako nowicjusz do klasztoru, powiedział: „Dobrze. Niech zostawi probostwo albo niech się stąd zabiera. Nie potrzebuję w moim domu tłustych proboszczów“. Posłał potem po Gerarda, który do niego przyszedł; gdy na siebie wzajemnie popatrzyli, obaj razem krzyknęli: — Klemens! — Hieronim! Rozdział CI Hieronim nie zmienił ponurego zawsze usposobienia, ale złagodził nieco swój stosunek do Gerarda. Przez cały czas pobytu w Anglii bardziej, niż mu się to wydawało możliwe, odczuwał brak towarzysza i często się zastanawiał, jak potoczyły się jego losy. To, co usłyszał w Goudzie, poprawiło jego opinię o słabym bracie; szczególnie podobał mu się opór przeciw papieżowi i franciszkanom w sprawie „piekielnej herezji Niepokalanego Poczęcia“, jak ją nazywał. Gdy jednak któryś z młodych mnichów powiedział mu ze łzami w oczach o przyczynie choroby Gerarda, dawna jego pogarda odżyła: „Umierać dla kobiety!“ Postanowił przeszkodzić temu skandalowi; dwa razy dziennie odwiedzał Klemensa w celi, próbował całego dawnego wpływu i całej elokwencji, aby wyrwać Klemensa z niegodnego upadku ducha. Przekonywał, że nie wolno mu pozbawić Kościoła pobożności, a domu zakonnego daru swej wymowy w tak krytycznym okresie. Gerard słuchał, przyznawał mu rację, podziwiał jego siłę, spowiadał się z własnej słabości i w dalszym ciągu wyraźnie marniał, dążąc do krainy wieczności. Pewnego dnia Hieronim rzekł, że opowiedziano mu jego historię i że wysłuchał jej z dumą. — Ale teraz — dodał — psujesz wszystko, Klemensie, gdyż jest to triumf ziemskiej namiętności. Lepiej byłoby ustąpić i odpokutować, niż opierać się, gdy ta niewiasta żyła, a poddać się temu teraz ciałem i duszą. — Drogi Hieronimie — odparł Klemens tak łagodnie, że sprzeciw zatracił nawet cień sprzeciwu — wydaje mi się, że jesteś wobec mnie nieco niesprawiedliwy. Nie ma tu namiętności, lecz głębokie uczucie, za które nie rumienię się tutaj, skoro nie będę rumienił się za nie w niebie. Pomyśl jeno, bracie, czy biedny pies, który zdycha z żalu na grobie swego pana, winien jest grzechu namiętności? Tak też ze mną. Namiętność ocaliłaby życie, a zgubiła duszę. Ona była mym dobrym aniołem. Pomagała mi w obowiązkach i miłosierdziu; jej twarz dodawała mi odwagi na ambonie, jej usta pocieszały, gdy spotykała mnie niewdzięczność. Związana była ze wszystkim, co było dobre w mym życiu; wspierała mnie tak długo, że nie potrafię sam wędrować. Drogi Hieronimie, uwierz mi, nie buntuję się przeciw wyrokom Nieba. Sam Pan Bóg chce mnie już uwolnić. Gdy rzucali ziemię na jej biedną trumnę, pękło coś w mej piersi, co nie da się już naprawić. Słyszałem i czułem. Od tego czasu, Hieronimie, jadło straciło smak w mych ustach. Mając teraz zawiązane oczy, nie mógłbym ci powiedzieć, czy jem chleb czy mięso. — Święci pańscy! —Ale z drugiej strony od tejże chwili opuściła mnie rozpacz, mogłem się znowu uśmiechać. Często uśmiecham się, ale czemu? Tak to zrozumiałem: Ten, w którego rękach są losy życia i śmierci, ofiarował mi w tej minucie wielkie wezwanie — pękła we mnie jakaś struna. życia. On jest miłosierny. Żyłbym nieszczęśliwy, ale On rzekł: nie. Dość się dokonało, dość wycierpiano: biedny, słaby mój sługo kochający, błędy twe wybaczone, smutki dobiegają kresu, pójdź, odpocznij. Idę, Panie, idę. Hieronim jęknął. — Kościół zawsze miał sługi święte, lecz słabe — rzekł. — Oddałbym dziesięć lat swego życia, aby ocalić twoje. Ale widzę, że to niemożliwe. Umieraj w spokoju. I oto po paru dniach Gerard umierał w aureoli takiej świątobliwości i szczęścia, że niejeden leciwy święty towarzyszył tym ostatnim chwilom, aby zapamiętać jego ostatnie słowa. Wieczorem widział się z Idzim i prosił, aby nie pozwolił głodować biednemu Kubie, dopilnował, aby prawni opiekunowie małego Gerarda godnie wypełniali swe obowiązki, ucałował rodziców i odesłał Dionizego do przyjaciół w Burgundii. „Mógłby się tu biedaczysko bardzo źle czuć bez swego kamrata“. Potem rozmawiał w cztery oczy z ojcem Hieronimem. Bliżej nie wiadomo, co zaszło między nimi, ale zapewne coś ważnego, bo przeor wyszedł z rękami skrzyżowanymi na piersiach, nisko opuszczoną dumną głową i ciężko wzdychając. Dwaj mnisi, którzy czuwali przy umierającym aż do jutrzni, opowiadali, że całą noc co pewien czas wydawał tylko pobożne westchnienia, wyrażające dziękczynienie i chwałę; raz stracił przytomność i sądził, że widzi Małgorzatę spacerującą po zielonych łąkach z innymi duchami w bieli, przywołującą go skinieniem ręki. Wszystkie owe duchy uśmiechały się i pozdrawiały go. Obydwaj mnisi opowiadali (ale może to imaginacja), że tuż przed brzaskiem coś trzy razy zapukało w ścianę. Słyszeli te powolne kolejne stuknięcia; usłyszał je też umierający i rzekł: „Idę, ukochana, idę“. Jedno jest pewne, że Gerard wyrzekł te słowa, co uczyniwszy, zaczął przygotowywać się do odejścia. Posłał po wszystkich mnichów, którzy czuwali o tej porze. Zebrali się wokół łoża konającego jak dobre duchy opiekuńcze, nie szczędząc świętych słów. Jedni modlili się w milczeniu za niego leżąc krzyżem na ziemi, inni łagodnie podtrzymywali mu głowę. Gdy któryś z nich wspomniał o jego życiu pełnym wyrzeczeń i miłosierdzia, przerwał mu i zwracając się do wszystkich obecnych rzekł: „Bracia moi drodzy, zapamiętajcie, że ten, który dziś tak szczęśliwy umiera, nie uznaje nowomodnych doktryn o zasłudze człowieka. Jakaż to nieszczęsna byłaby dla mnie godzina, gdybym je przyjął! Nie, ja twierdzę wedle apostołów i ich uczniów, Ojców Kościoła, że „świadczy o nas nie mądrość lub pobożność czy też czyny dokonane w świętości serca, lecz wiara“. Zapadło milczenie, mnisi spojrzeli po sobie znacząco. — Proszę was, zamiećcie podłogę — rzekł umierający chrześcijanin głosem o nadnaturalnej wyrazistości i sile. Posłuchali zaraz, nie bez pobożnego zdziwienia i zaciekawienia. — Nasypcie popiołu drzewnego w znak wielkiego krzyża. Rozsypali na podłodze popiół w kształt wielkiego krzyża. — Połóżcie mnie na tym, ponieważ tak umrę. Zdjęli go delikatnie z łóżka i złożyli na krzyżu z popiołu drzewnego. — Czy mamy rozciągnąć ci ramiona, drogi bracie? . — Broń Boże! Czyż jestem tego godny? Leżał w milczeniu, oczy wzniósłszy w ekstazie ku niebu. Nagle przemówił na pół do siebie, na pół do nich. — Och—rzekł w pokornym i silnym porywie. — Czuję, jak mnie to unosi. Unosi mnie, tak że płynę przez powietrze ku niebu. Wstał dzień, ukazał jego twarz zwróconą ku górze w cichym upojeniu i złożone jak u Małgorzaty ręce. I właśnie mniej więcej o tej godzinie, gdy ona umarła, wyrzekł swe ostatnie na tym świecie słowo: „Jezu!“ I z tym słowem na ustach zasnął. Przygotowali go na wieczny spoczynek. Pod bielizną znaleźli włosiennicę. — Ach — zawołali młodsi mnisi — oto święty! Pod włosiennicą znaleźli długie, gęste pasmo włosów o kolorze kasztanów. Przerazili się i zgorszyli, rozległ się gwar głosów potępienia i obrony. Na to nadszedł Hieronim i słysząc spór, zwrócił się do młodego żarliwego mnicha imieniem Bazyli, który najgłośniej wykrzykiwał, że to skandal. — Bazyli — zapytał — pukiel ten należy do żywej czy umarłej ? — Skąd mogę wiedzieć, ojcze. — Jeżeli tak, to może to relikwie świętej? — Tak być może... — odparł sceptycznie Bazyli. — Złamałeś więc regułę naszą, która powiada: „nie tłumacz jako złego żadnego czynu brata, jeżeli czyn ten da się wytłumaczyć jako niewinny“. Kim jesteś, by ważyć się osądzać takiego jak ten człowieka? Do celi i nie wychodzić przez tydzień za pokutę. Zabrał ze sobą pukiel włosów. Kiedy zamykano trumnę, kazał opróżnić celę i położył pasmo włosów na łonie zmarłego. — Masz, Klemensie — powiedział do twarzy umarłego, wyznaczył sobie pokutę i sam zamknął trumnę. Następnego dnia pochowano Gerarda na cmentarzu w Goudzie. Mnisi procesją szli z klasztoru za trumną, Hieronim, widocznie spełniając wolę zmarłego, odprawił modły. Grób był głęboki, na dnie bielała ołowiana trumna. Spuścili w dół trumnę z biednym (lekkim jak piórko, tak był wychudzony) Gerardem i złożyli ją obok trumny Małgorzaty. Po ceremonii Hieronim powiedział parę słów do tłumu parafian, którzy przybyli, by ostatni raz popatrzeć na swego najlepszego przyjaciela. Gdy mówił o cnotach zmarłego, rozległy się głośne płacze i jęki, łzy jak deszcz padały na trumnę.. Mnisi wrócili do klasztoru. Hieronim zebrał ich w refektarzu i tak przemówił: „Złożyliśmy dziś do ziemi świętego. Klasztor odprawi trzydzieści mszy żałobnych za jego duszę, będziemy jednak świętować, a nie pościć, ponieważ nasz dobry brat wolny już jest od ciężaru ciała. Jego trud zakończony, odszedł na radosny spoczynek. Ja jeden będę pościł i pokutował, ponieważ, wyznaję ze wstydem, byłem dlań niesprawiedliwy i nie doceniałem go do chwili, w której było na to za późno. Wy zaś, młodzi zakonnicy, nie bądźcie ciekawi, nie pytajcie, czy pukiel włosów, które nosił na piersi, był pamiątką czystego afektu czy też świętą relikwią; pamiętajcie o sercu, które nosił w piersi; zapamiętajcie jego życie i słowa, naśladujcie je, jak umiecie, był to bowiem człowiek święty“. Tak więc po żywocie pełnym zmiennych i burzliwych wrażeń wierni kochankowie spoczęli w spokoju. Grób, łaskawszy od Kościoła, połączył ich na wieki; teraz zaś człowiek innej epoki i innej narodowości, wzruszony ich losem, postanowił zbudować nagrobek i uchronić Gerarda i Małgorzatę od długotrwałego i niezasłużonego zapomnienia. Prosi was o współczucie dla nich, ale nie o litość. Nie. Zróbcie godziwy użytek z tej historii. Powieść musi często zmyślać dzieje życia i śmierci. Tu zaś tak się zdarzyło, że skrępowana historią opowieść—podaje wam prawdziwe fakty. Niech przepaść, która rozdzieliła wiernych kochanków, przygotuje was na to, że na tej ziemi zawsze się znajdzie taka lub inna przeszkoda na drodze do doskonałego szczęścia; z ich przedwczesnej śmierci wyciągnijcie naukę dla Rozumu i Wiary, niech wam będzie przykładem i ćwiczeniem. Jeżeli bowiem trudno wam znieść myśli, że oto zgaśli młodo ci, którzy — choćby doczekali stu lat — i tak nie żyliby dzisiaj, jakże zniesiecie widok odchodzących od was dobrych, czułych, kochających i wiernych do grobu, ulatujących z waszego domu do nieba? A jednak każdego z was to czeka. W każdej epoce Pan życia i śmierci, który jest lepszy i mądrzejszy od nas, zabiera do nieba młode, najwdzięczniejsze kwiaty tej ziemi. Proszę was o zrozumienie dla ich niezwykłej stałości i czystego afektu, o współczucie dla okrutnej separacji wskutek nikczemnej herezji w łonie Kościoła, ale nie o litość z powodu ich. wczesnego, lecz szczęśliwego zgonu. Beati sum qui in Darnino moriuntur. Rozdział CII Stosując się do zwyczaju, którym gardzę, ale nie mam dość odwagi, by mu się oprzeć, pozostanę jeszcze chwilę na scenie, aby pozbierać okruchy wiadomości o ludziach, których postacie naszkicowałem tu czy ówdzie — oczywiście nie wszystkie — bowiem drugoplanowe charaktery mnie nie interesują; spełniły swą rolę, jeżeli przekonały czytelnika, że Gerard wędrował z Holandii do Rzymu wśród ludzi, nie zaś przez krainy, które zamieszkują lalki. Eliasz i Katarzyna doczekali późnej starości; żyli tak długo, że losy Gerarda i Małgorzaty zatarły się prawie w ich pamięci. Idzi także był długowieczny, przeszedł na dwór bawarski i żył tam jeszcze jako starzec dziewięćdziesięcioletni — garść skóry i kości —ale zawsze o potężnym głosie. Korneliusz, pozbywszy się wszystkich rywali, uzyskawszy od dawna przebaczenie matki, która teraz, gdy rozproszyło się całe jej potomstwo, była przywiązana do niego coraz bardziej, czekał bez końca na zgon rodziców. Ale przenikliwe słowa Katarzyny okazały się szczerą prawdą; zanim śmierć zabrała ją i jej małżonka, ten zacny spadkobierca pierwszy wyniósł się ze świata. W sześćdziesiątym piątym roku życia umierał ze starości w ramionach matki, krzepkiej osiemdziesięciosześcioletniej staruszki. Był już jakiś czas nieprzytomny, ale przyszedł do siebie in articulo mortis i widząc matkę obok siebie powiedział, w jaki sposób ma zamiar przekształcić sklep i całą majętność, gdy obejmie je w spadku. „Tak kochanie“ — rzekła łagodnie biedna stara kobieta; za chwilę był już jeno prochem i proch ten do grobu odprowadzili ludzie, których zgonu wyczekiwał całe życie. Dionizy zrozpaczony po śmierci swego kamrata chętnie wrócił do Burgundii i żył tam z niewielkiej, przyznanej mu przez dwór pensji, dopóki nieoczekiwanie nie odziedziczył poważnej sumy po krewniaku. Przez wiele lat słynął w rodzinnej miejscowości jako zrzędny stary żołnierz, który potrafi, jeżeli chce, opowiadać wyśmienite historie wojenne i złośliwie wyszydza niewiasty. Hieronim zniechęcony rozluźnieniem obyczajów wśród ludzi Północy usunął się do Italii i dzięki wysokim koneksjom przywdział w siedemdziesiątym roku życia mitrę. Jako opat wymagał surowej dyscypliny, jego mnisi szanowali go i nienawidzili. Rządził żelazną ręką przez lat dziesięć. Umarł pewnej nocy — sam; nie znalazł bowiem drogi do ani jednego serca. Wulgata leżała na poduszce, w ręku trzymał krucyfiks, na ustach ujrzeli coś w rodzaju uśmiechu, który nigdy nie pojawiał się na jego wargach za życia. Moim zdaniem nie był zatem całkiem sam w tej okropnej godzinie. Requiescat in pace. Pan, któremu służył, ma wiele sług o różnych umysłach. Często wierny sługa jest szorstki i gburowaty, jak to się dzieje i w domach zwykłych śmiertelników. Złotowłosy chłopczyna Gerard Gerardson nie należy do fikcji, lecz do historii. Ona uwieczniła jego urodzenie innymi niż moje słowy. Zapisała nad domem krawca na Brede Kirk Straet: Haec est pana domus natus qua magnus Erasmus, i napisała pół tuzina jego życiorysów. Ale pozostało jeszcze dla niej coś do zrobienia. Nie lepiej zrozumiała magnum Erasmum , niż karzeł pojmuje olbrzyma, a człek stronniczy — sędziego. Nawybitniejszy uczony i duchowny epoki był również natchnionym przez Niebo dramaturgiem swego stulecia. Niektóre z najlepszych scen w tej oto nowej książce wyszły spod jego średniowiecznego pióra i upiększają stronice wszędzie, gdzie się pojawiły; słowa bowiem tak wielkiego geniusza zrodziły się, aby trwać wiecznie; po wypełnieniu zadań wobec ludzkości mogą wydać się uśpione, ale każdy świeży błysk zdumienia, jakim Czas obdarza tych, którzy historię badają, przynosi dowody ich nieśmiertelności: zmartwychwstają, wykwitają spod pyłu i kurzu wielkich bibliotek; pojawiają się pąki, kwiaty, owoce, nasiona wciąż żywe — z pokolenia na pokolenie, z wieku w wiek. KONIEC