Antologia opowiadań SF Dira Necessitas Wiktor Żwikiewicz SUWEREN - MOTYW FALLICZNY „Bóg słońca go urodą obdarzył, niebieski Szamasz, a bóg burzy, Addu, męstwem obdarzył. Na ich obraz przez wielkich bogów stworzony boską siłę posiada. Pierś jego, powiadają na dwanaście łokci szeroka, członek jego, powiadają, mierzy trzy łokcie”. („Gilgamesz) „Od tej chwili wszystko, co przybierało szaty rewolucji, było po prostu zamaskowanym Zama- chem Stanu!. (Ortega y Gasset „Bunt mas) Przyszedł na świat w klatce zawierającej kosmos ograniczony trzema horyzontami: ile sięgną ręce - horyzont naszej obecności ile wzrok wyślepi - właściwy horyzont zdarzeń, ile myśl rozdmucha - horyzont wszelkiej wyobraźni. W bliższej koincydencji stary świerk strzyknął żywicą z sęka. Robal się ocknął w skamielinie. „Ahoooj! - Willi Cox zaśpiewał w rynsztok, a nie opodal okoliczna suczka westchnęła rutynowo „Do luftu” i opadła na poduszki. Czao-ju-kua nie spostrzegł jeszcze, że samorzutnie drgnęły pierścienie jego perpetuum mobile i w szklanej kuli zapaliła się pierwsza iskierka. Na placu Bohaterów asfalt trzeszczał i zielone kłaki stroszył przez szczeliny. Wreszcie Sypko Żeleźniak, co go akuszerka pogoniła z bunkra, oczy wytrzeszczył na wstającą tęczę. Długo by rozdziawioną gębę przymierzał do niebios, lecz w parterze poczuł, że go swędzi pięta. Uniósł stopę, a tam w chodniku dziurka i z bladego wyrostka już strzelił pączek, rozłożył płatki i chuchnął plemnią - potem wzdrygnął się na łodyżce i miast kwiatuszka, motyl frunął w powietrze. - Kiej czort? - powiedział Sypko. Zabrakło czasu na percepcję. Za plecami usłyszał najpiękniejszy hejnał dla dawcy puli genetycznej. Okręcił się. Skoczył w tunel. Dziwnie jasno zrobiło się w bunkrze. Stara Makarom-mawakhu gniewnie łypnęła znad wyżymaczki. - Jest?! - ledwie tchnął Sypko. Makarom-mawakhu poluzowała w twarzy służbistość akuszerki. - Przyjdzie i sam zobaczy - zaproponowała. Zajrzał jej przez ramię. Aż mu się zakołędziło we łbie. Cudeńko! Obok najukochańsza Trampolina! Zdobył się na gest i drżącą ręką poklepał jej płaski brzuch; jeszcze miała mgłę w oczach. - Dosyć pieszczot - mruknęła Makarom-mawakhu. Cofnął się rakiem. Śluza nad nim sapnęła, kiedy leciał przez próg. Wpadł prosto na Tellenbacha. - Kto? - zapytał Tellenbach i dziwnie nie cuchnął. Sypko wyszczerzył się, jakby mu podniebna tęcza zagrała na zębach. Uniósł rękę i Tellenbachowi przed nosem zabimbał małym paluszkiem. Zachichotali zgodnie. Tellenbach objął go, ścisnął i wycmokał w profile. Następnie sięgnął za pazuchę i odkorkował menzurkę. - Zawsze chciałem być ojcem chrzestnym - wyznał. - Jesteś - stwierdził Sypko. Wypili. - Przysiądźmy - zaproponował Sypko i wskazał kamienną ławę przy wylocie z bunkra. Przysiedli. Dobili do dna menzurki. Cuchnęli równo. - Po mieczu więc, powiadasz - rozmarzył się Tellenbach. - Piękna sprawa! Byleby nie pękał... Tyle Tellenbach zdążył sprecyzować. Na zewnątrz grzmotnęło na wprost przed ich dziuplą. Z błękitnego światła wyłupał się ogromny, czarny konus. Nie warczał. Nie piszczał. Nie zgrzytnął nawet, a przecież im zęby zadzwoniły cienko. Konus najpierw do dziupli przymierzył się aerodynamicznym dziobem, potem nadrzucił zadem i jedyne wyjście zaczopował szczelnie. Zrobiło się ciemno. Sypko przełknął ślinę. A tam pozioma szczelina pękła wyżej wzrostu dorosłego faceta, w dół pociągnęła sierpowate końce. Zwodzony most łupnął o posadzkę. Znowu pojaśniało. W tej aureoli coś zatupało z pochylni. Sypko chciał się podnieść. Tellenbach założył mu imadło na kolano. Sypko ani jęknął. Tymczasem pierwszy łajnioł ujawnił się naprzeciw. Taki był szybki, że mu własne tupanie nie dotrzymywało kroku: dopiero po chwili rezonans podbił metaliczne czubki butów. Przepisowy był - niebiański z drobnym przydymieniem. Srebrzysta woalka osłaniała mu twarz. Hełm miał jak żółwią skorupę; gdzie gadzinie wystaje głowa - temu nos sterczał, gdzie przednie łapy - tam spod woalki wyzierały oczy. W ręku trzymał krótko spiłowaną buławkę. Drugie ramię uniósł i przed ich oczami rozpostarł dłoń z feralnym czerwonym kółeczkiem. - Nadziór homieośtazi - powiedział dziwnie. W srebrnej siateczce okrywającej jego twarz tkwiło kilka białych kryształów, chętnych zębami skoczyć do pyska Sypko Żeleźniakowi i Tellenbachowi. - Czego chcą? - odezwał się Sypko. - Szia, szia - powiedział pierwszy łajnioł. - Milcieć. Nie lusiać się. Za jego plecami kilka identycznych postaci ujawniło się wzdłuż ścian. Tupania ledwie kuśtykały za nimi, kiedy rozbiegli się po kątach. Jeden polazł do środka. Stuknęła śluza bunkra. Mignęło. Tupnęło o próg. Sypko stęknął. Pierwszy łajnioł buławką pokiwał mu przed nosem. Wreszcie jakiś mały łajnioł wycofał się z bunkra. Przydreptał dp pierwszego. - Nić - zameldował. - Nie ma. - Niemożliwe - stwierdził pierwszy. - Diać dietiektor. Nad opuszczonym trapem z konusa wyleciała czarna skrzynka. Miękko wylądowała między łajniołem a Sypko i Tellenbachem. Prawie równocześnie Makarom-mawakhu wytknęła głowę przez uniesioną śluzę. - Co mi tu włażą! - wrzasnęła. - Przeciąg robią! Nawet Żeleźniak z kumplem cuchną w korytarzu, a te lazą z butami! Jeszcze coś przywloką! Zaraza! Pierwszy łajnioł obrócił się w jej stronę. - Nio, nio! - pogroził półprzeźroczystym palcem. - Nie pyści! Nie pyści! My ciśte. Nie słuchała. Śluza się za nią zatrzasnęła. Pierwszy wrócił do czarnej skrzynki. Chwilę zaglądał w szkiełko na pokrywie. Nawet woalkę uniósł znad twarzy. Gębę miał wybieloną, trochę pryszczatą. Wzrok mu się jakoś plątał. Wysunął siny języczek i oblizał wargi. - Ciwne, ciwne - zaciągnął. - Była aniomalia. Musiała być... a nie ma. Takie cicho, a byli piekielnie... Niemoziwe. - Moziwe - przedrzeźnił go Sypko. - U nas gra - pośpiesznie zagadał Tellenbach. - Jest dobrze. Dobrze. Nawet lepiej... bo równo. Jak pragnę - równiutko! Nikt nie tyka homeostazy. Ot, dzisiaj Sypko został ojcem. I chłopak jeszcze. A ja chrzestny! To wzięliśmy po jednym. Normalka. Nic poza tym. - Ziobacim - zamyślił się łajnioł. Czubkiem buta trącił czarną skrzynkę. Nie pomogło. Wzruszył ramionami i z żalem dokoła zafalował wzrokiem. - Ziabać - rozkazał tym, którzy przestali węszyć. Zabrali. Pierwszy machnął ręką i tamtych zdmuchnęło w konus. Tylko pierwszy zwlekał. Jeszcze się obejrzał na śluzę bunkra. Potem nad głowę uniósł swoją buławkę. Rozjarzyła się pomarańczowo. Ta pochodnia nagle mu wyskoczyła z dłoni i strzeliła w podłogę. Miękko weszła w ceramiczną posadzkę. Został pomarańczowy łepek, jak nit, który na śmierć i życie powiązał tę dziuplę z wyrocznią homeostazy. - To ziośtanie - zakomunikował łajnioł. - Nie rusiać. Rozumiom? Rozumiem? Pyta! Nie rusiać! Nio? Nie ma. Nie ma. Rozumiom? - Rozumiom - warknął Sypko. - Myślom - stwierdził łajnioł. Tyle go widzieli. Tupanie ledwie zdążyło w szczelinę, kiedy zwodzony pomost dopełnił burtę konusa. Pancerna tarcza odskoczyła od wylotu dziupli. Znowu im zęby zagrały o zęby i w gębach zrobiło się kwaśno. Jak na powrozie wyciągnęło ich na wąską galerię. Mogli wzrokiem pobłogosławić magiczne wniebowstąpienie. Wokół czarnego przecinka mrugnęła fioletowa tęczówka. Błysnęło w oku niebios i ślad przepadł. Łajnioły wróciły w ostępy Wiecznych Łowów. Przed Sypko i Tellenbachem otworzyła się przepaść między dwiema monstrualnymi ścianami. Willi Cox, w chwilach poetyckiego natchnienia, nazywał to „dłoniami technosfery, które składały się do ostatecznej modlitwy, ale przyszło Zwycięstwo, więc tylko raz klasnęły, a potem - na pamiątkę - utuliły w sobie plac Bohaterów. Willi Cox zawsze miał długi język. Jak każdy degenerat. Sypko jak zaczarowany przyczepił się wzrokiem ostatniej żywej pamiątki z minionego okresu. Zawsze go fascynował ten pień zakorzeniony w urwisku Skarpy Ojczystej, czarnozielonymi palcami macającymi w przestrzeni, jakby chciał sięgnąć Majestatu. Ten nieskuteczny strach na łajnioły cieniem nawisał właśnie nad placem Bohaterów. Lubiący mądrzyć się Czao-ju-kua nazwał to „świerkiem pospolitym. Dodawał przy tym, że „przodkiem tego picea abies był, starszy filogenetycznie, świerk syberyjski, który tak długo ustępował na północ, aż masyw technosfery zabliźnił się nad biegunem”. Ostatni świerk znalazł żyzność w szczególnym miejscu, gdzie od kilkudziesięciu lat trwał w Skarpie kloaczny wyciek. Ślepy wyrostek kloaki centralnej został tam zaczopowany, gdyż nie nastąpiło jego połączenie we wspólny obwód ze Skarpą Wschodnią. Dzisiaj Skarpa Wschodnia ledwie majaczyła we mgle. Tylko w jaśniejsze dni można tam było dostrzec porowatość, gęstą perforację ściany, kędy dziuple prowadziły do ukrytych schronów. Czasami coś się tam wszawiło drobnoziarniście, przepływało wzdłuż galeryjek i pod przezroczystymi płatami, podobnymi do zeszklonego naskórka. Front tamtej Skarpy był jak stara blizna po oparzeniu. Sypko zastanawiał się zawsze, czy ich Skarpa Ojczysta z tamtej strony sprawia podobne wrażenie? Znacznie bliżej odezwało się znajome gulgotanie. Tellenbach, mniej zauroczony przestrzenią, odnalazł wzrokiem jakiś ludzki ochłap puszczający bąble w rynsztoku biegnącym wzdłuż galerii. To Willi Cox guzdrał się w swojej niszy ekologicznej. - Zauważyłeś? - odezwał się Sypko Żeleźniak, który wzrokiem jeszcze czepiał się miejsca, gdzie przepadł konus z łajniołami. - Coraz gorzej im idzie. Tellenbach wzdrygnął się. - Z czym? - zapytał. - Z gadaniem. Coś czknęło. To Willi Cox odkleił twarz od bryjowatości, którą uprzednio sam wypompował w rynsztok. Usiadł i popatrzył na nich w miarę nawiedzonym wzrokiem. - Niamniają? - zapytał i jeszcze nieco śliny puścił kącikiem ust. Następnie łyknął powietrza i zadeklamował po swojemu: Szarańcza odlatuje - leci, leci, leci Nogi dybią w ziemi Skrzydła dziarsko jęczą Tylko głowa w chmurach blebla - bleble, bleble, bleble... Puenta najpełniej mu się zawiązała w gębie. Z wrażenia kiwnął się na szklanej krawędzi rynsztoka. Wreszcie ręce wczepił w niską balustradę. Zad mu się odkleił od chodnika - czknęło, jak przedtem gębą. Pobladł, kiedy mu wzrok niechcący omsknął się w przepaść. Przełknął. Szmatą rękawa otarł jedną stronę twarzy. Uśmiechnął się do Sypko i Tellenbacha. - Nie kojarzą? - zapytał z dobrotliwością wystudiowaną u skośnookiego Czao-ju-kua. Willi Cox cuchnął, jak przystoi prawdziwemu mężczyźnie. - Dziwi was, że niamniają? - zapytał i czknął. - Co ma dziwić - zbył go Tellenbach. - Jak kiedyś lodowiec wędrował po ziemi i przed sobą podnosił kamienie, tak nas czoło technosfery zgarnęło z powierzchni gobu - znowu od rzeczy zaczął pleść Willi Cox. - Metaliczność wzdęła się do stratosfery, nam został ten rozłam... Podobno w środku jakaś jeszcze pleśń wzrosła w Informatyczny System, ale... czort wie, jak to tam jest, w głębi. - O czym ty pleciesz? - zirytował się Teleenbach. - A plotę! - zachichotał Willi Cox. - Technosfera nas udupiła i odgarnęła na margines, ale poza tym... to największa budowla Wszechświata. I najwspanialsza Biblioteka. Żebyśmy takie archiwum mieli w genach! Ech! To my przestaliśmy kontaktować. Kiedyś żyzność gleby była jakby pamięcią po tym wszystkim, co rodziło się i zdychało na tym globie; teraz pod czołem tego metalicznego masywu trwa mądrość minionych cywilizacji... Zanim się dorobiły Majestatu. - Znowu mądrzysz - tym razem Sypko zachwiał w nim natchnienie. - Pewnie! - beknął Willi Cox. - A skąd to we mnie? - Z nawiedzenia. - Fakt! Kloaka puszcza miły ferment. Tylko dureń skapuje w menzurkę... Nie powiem, można pysk przepłukać, ale reszta - w żyłę, o! Potem znaleźć przytulne miejsce i skronią namacać metal. A jak w chodniku znajdziesz odpowiednią blaszkę, to się nasłuchasz ta-a-akich rzeczy! Żaden nie próbował? Widziałem, jak Sypko kiedyś szukał uchem w ścianie... Ale przedtem trzeba wyrobić wrażliwość. Pojmują? Jeden Czao-ju-kua ma to w naturze. Reszta... Wy myślicie, jak się taki wala, bo mu od zaprawy zgłupiał błędnik, to nic do niego nie dociera. A tam dopiero chodzą prądy! Tam się telepią echa! Można polizać z wierzchu... Zawsze wyrabia jakiś światopogląd. Willi Cox napuszył się jak balon, jeden z takich, które Czao-ju-kua puszczał kiedyś ze swojej dziupli z petycjami do Majestatu. Wszyscy się śmieli wtedy, że za bardzo wymądrzył z hieroglifami. - Co to ma do łajniołów niamniających coraz gorzej? - Sypko strącił go znowu na ziemię. - Myśli, że mnie dostał? - Willi Cox bystro popatrzył spode łba. - A ja ci powiem. My, degeneraty, co się walamy w rynsztokach, mamy okazję nasłuchać się minionych mądrości. Dlatego nie zapominamy języka w gębie. Ale mądrość obezwładnia. Dlatego walamy się brzuchem do góry, z żyłką gdzie trzeba i z uchem przytkniętym do ziemi. Tyle po nas, że coś wam przekażemy, kiedy przychodzi bok zmienić. To twoja szansa, Sypko. I szansa Tellenbacha. Bez nas sami zaczniecie niamniać... Wy znów to i owo na uszko Lizawiecie. I tak to krąży. - Z wami łajnioły nie gadają - namarszczył się Sypko. - A o czym? - podchwycił Willi Cox. - Łajnioły wiedzą, że prawdziwa mądrość jest martwa. Nie cierpią natomiast, jak się ferment zbiera między takimi Żeleźniakami. Siedź cicho, a nie wetkną buławki. Ot - bujają sobie w konusach. Robią manewry w ostępach Wiecznych Łowów. Trenują. Z góry do nich tylko „bierz” i „puść!”. Wystarczy, kiedy trzeba poszczuć. Dlatego niemniają, bo na co im obracanie językiem... Właściwy Majestat wcale nie mówi. Nawet nie niamnia. Jest tak samo martwy jak miniona mądrość. Majestat po prostu jest. Z czasem nie dogadacie się nawet z łajniołem. To ostatnia ewolucja, jaka nam została. Rozlazła się w szwach Mądrość ziemi i Majestat niebios. To dwa absoluty. Między nimi wasza homeostaza... Tak już jest na tym świecie. Jeden myśli. Drugi gada. Trzeci niamnia. Czwarty szczuje. Piąty jest. Każdy z osobna, jakby to ująć... Willi Cox utknął na moment. - Wąska specjalizacja - ktoś im zza pleców podpowiedział cichutko. Willi Cox pozieleniał na twarzy. - Mimikra! - jęknął. Odwrócili się jednocześnie. Nikogo tam nie było. - Piękne rzeczy słyszę - zaskrzeczało znowu. Teraz dopiero zauważyli zmarszczkę na ścianie obok dziupli. Powierzchnia muru była gruzłowata, ceramiczna z wysiąkami metalu. Ta szarość zbiegła się w jednym miejscu, namarszczyła się i wybrzuszyła. W tym ożywieniu coś zachichotało. Powyżej wybił się guz z dwiema dziurkami - z każdej wychodziła siwa szczecina. Pod krzywym okapem pękły dwa bąble i tłusto błysnęły oczne gałki. Obrys pobiegł w dół i oto ze ściany wystąpił Mimikra w całej okazałości. Na głowie miał pilśniowy kapelusz. Szara jesionka sięgała kostek. Kołnierz postawił na sztorc. W cieniu szary pigment jeszcze mu wędrował po twarzy, aż się zrobiła zwyczajnie mączysta, obwisła, z plamami wokół zmęczonych oczu. Jakby się wyłamał z płaszczyzny muru. Ręce dalej trzymał w kieszeniach płaszcza. - Ledwie miotłę wymiotło, a już chlapią języki? - zapytał skrzypiącym głosem, jakby mu trochę tynku jeszcze uwierało w gardle. - Licentia poetica - wymamlał Willi Cox i osuwając się wzdłuż balustrady klapnął siedzeniem w rynsztok. - Łajnioły poszły - zaczepnie powiedział Svpko. - Ty czego się czepiasz? - Czysta sprawa - poparł go Tellenbach. - Łajnioł i jego dietiektor - lekceważąco wyraził się Mimikra. - Technologia też wymaga tradycji. Skuteczność to kultura. Nie ma kultury bez dziedzictwa pokoleń. Jeśli już nadstawiają ucha, gdy Willi mamrocze, to niech przynajmniej starają się coś zrozumieć. - Mam to gdzieś - ostrożnie wyraził się Tellenbach. - A ty tu po co? Pod kapeluszem Mimikra miał oczy przymknięte, a twarz uwzniośloną, jakby nasłuchiwał tajemnej muzyki. - Czujesz? - zapytał wreszcie. - Coś się święci. - Gdzie? - rozejrzał się Tellenbach. - Willi puścił, to i czuję - mruknął Sypko. - Można wykiwać łajnioły. Za bardzo bujają w obłokach - Mimikra uśmiechnął się krzywo. - Pójdźmy. Obrócił się na pięcie i zniknął w dziupli. - Hej! Ty! Dokąd niesie!? - wrzasnął Sypko. - Stój, durny! - Tellenbach go wyhamował na progu. - Willi Cox najadł się mądrości, a słuchaj, jakie ody wycina w słusznej sprawie!... Sypko wytrzeszczył oczy, ale Tellenbach nie dowiedział się, jaki był tego prawdziwy powód. Właśnie w tej chwili nad jego głową w ceramiczno - metalicznym ulepcu Skarpy wykruszył się maleńki pęcherzyk. Z kamienia wyjrzał robaczek, nie większy od paluszka, jaki uprzednio Sypko zademon strował Tellenbachowi. Różowy łepek rozejrzał się i wycofał jeszcze. Tel lenbach pociągnął Sypko Żeleźniaka. Za Mimikrą podążyli do głównego bunkra. Na zewnątrz Willi Cox nucił radośnie: Kra-ta-ta-ta! Słuchaj, bracie! W Majestacie jesteś goły Tu Mimikra, tam łajnioły Idzie hun-hun, dudni krok Oblubieniec nasz - zmrok! zmrok! Och! Och! Och! Jeszcze! Jeszcze! Kopią mnie rozkoszy dreszcze! Kiedy przez sapiącą śluzę wkroczyli do bunkra, zastali Makarom-mawak hu trzęsącą się pod ścianą. Klasyczne metody zawsze na niej robiły większe wrażenie niż łajnioły. Trampolina uniosła się nieco na katafalku i pod brodę naciągnęła dziurawe prześcieradło. Błagalnie patrzyła na Mimikrę, ale temu akurat nie było do jej golizny. Najpierw obszedł bunkier dokoła. Na moment zatrzymał się w najdalszym kącie, za katafalkiem Trampoliny, gdzie z tulei zapuszczonej w Skarpę Ojczystą sterczała stara głowa Bio-łącza. Kiedyś można było pogadać z nią. Dzisiaj tylko zaprawiańcy, w rodzaju Willi Coxa, łapią w chodnikach echa mądrości zawartej w Informatycznym Systemie. Od czasu minionej odwilży nikt nie miał głowy do remontów. Poza tym zawsze jest szansa, że jeszcze puści zmarzlina. Może dlatego w każdej dziupli przetrwała czaszka Bio-łącza. Tej tutaj, co prawda, kość się wyświech tała na policzkach i czole, gdzie przy porządkach, biodrami nadrzucały Trampolina i Makarom-mawakhu. Jedynie na skroniach i przy uszach, częściowo wtopionych w ścianę, zostało trochę nabłonka przypominającego brązowy pergamin. Mimikra wniuchał się nad tą czaszką. Nawet jedną rękę wysupłał z kieszeni jesionki i zgiętym palcem postukał w wyglancowane czoło..Pewnie nie znalazł powodu do niepokoju, gdyż wycofał się z komory zmu mifikowanego Bio-łącza. Teraz stanął nad kołyską, gdzie między pieluchami znaczną żwawość wykazywała latorośl Sypko Żeleźniaka. - Ręce przy sobie! - warknął Sypko. Byłby z boku doskoczył do Mimikry, lecz starym zwyczajem Tellenbach wziął go w karby. Mimikra tymczasem drugą rękę wydostał z przepastnych kieszeni. Ręce miał suche, szare, z guzowatymi i niezmiernie długimi palucha mi. Tymi rękami powoli rojzwiązał magiczny supeł, przeciw łajniołom spleciony przez Makarom-mawakhu. Mimikra rozłożył białe szmatki. Latorośl Sypko Żeleźniaka machnęła nóżkami. Bobas był tłuściutki i różowy, chociaż tak niedawno wybił się z Trampoliny. Rozkoszny pączuś, pomyślał Tellenbach. - Rozkoszny pączuś - powiedział Mimikra. Długo z góry sępił się nad golasem. Wreszcie westchnął i pokiwał głową. Drgnął, jakby chciał się odwrócić od kołyski, kiedy coś wreszcie go zafrapowało. Aż się przygarbił. Bobas majtnął łapkami. Bose pięty pierwszy krok wykonały w powietrzu. Wyprężył się. Na wzdętym brzuszku nieco zaczerwieniło się oczko pępowiny. Poniżej gołego bębenka sterczał różowy paluszek, niby tamten robaczek, którego przydybał Sypko, kiedy psotnik wychylił się pierwszy raz od tysiąclecia. Zgięty fiutek nie miał zamiaru iść za jego przykładem i zmykać przed byle Mimikrą. Wyprostował się nawet i uniósł nieco. Bobas jeszcze rozłożył nóżki. I nagle siknął w górę. Przezroczysta stróżka błysnęła radośnie. Strzyknęła wysoko i na skos przejechała przez pierś Mimikry. Ten odskoczył. Odruchowo strzepnął połę jesionki. W powietrzu zatrzepotał ręką. - O rany! - jęknął Tellenbach. Sypko miał w twarzy różaną tęczę. Mimikra szarpnął się w stronę śluzy. Ta sapnęła aprobująco dla spazmatycznego chichotu Sypko Żeleźniaka. Sypko przystawił usta do ucha Tellenbacha: „Widziałeś?! Oszczał go! Oszczał!”. Tellenbach skoczył do śluzy. Wyjrzał na korytarz. Nikogo tam nie było, chociaż w podłodze rytmicznie rozjarzał się nit pozostawiony przez łajnioły. Na wszelki wypadek Tellenbach aż do wyjścia obmacał ściany. I tak nie miał pewności. Kiedy zawrócił do głównego bunkra stwierdził, że Sypko Żeleźniak przestał chichotać i dziwnie cichy stoi nad pierworodnym. Trampolina jęknęła. Makarom-mawakhu, która od wizyty Mimikry zapomniała języka w gębie, zrobiła się nieprzyzwoicie czerwona. Sypko i golasek w napięciu mierzyli się wzrokiem. Nagle z ciemnej kamery w głębi bunkra coś chrząknęło, jakby tam właśnie przytaił się kolejny Mimikra. - Wiesz, czego chce od ciebie? - zapytał głos. Tellenbach stwierdził ze zdumieniem, że w półmroku poruszyła się czaszka Bio-łącza. Wyraźnie ożyła! Z wierzchu też była znowu pluszowa, powleczona świeżą skórą. Nad oczami kiełkowały jej brwi i rzęsy - przez moment białe, aż pożółkły nieco. - Wiesz? - znowu Bio-łącze ruszyło będą. - To na co czekasz? Sypko jak zahipnotyzowany odstąpił od kołyski i na sztywnych nogach podszedł do Makarom-mawakhu. - Nie! - westchnęła. Sypko bez słowa wziął ją pod pachy i postawił na nogi. Potem objął ją w pasie, ile sięgnął, i łagodnie poprowadził do korytarza. Dłonią od spodu klepnął jęzor śluzy, dając znać, żeby poczekała. Opierającą się słabo Makarom-mawakhu doprowadził do miejsca, gdzie łajnioł upuścił feralną buławkę. Nit wyraźnie ożywił się w posadzce, gotów znowu zwalić im na głowy konus pełen łajniołów. - No, stara - powiedział Sypko. - Czego się nie robi dla idei. Zadziera kiecę i siada. - Nie! - zaprotestowała słabo. - Siada, siada i wysiaduje - rozkazał Sypko. - Tymczasem my pogadamy. Docisnął ją do podłogi. Zesztywniała i westchnęła dziwnie. Rumieniec jej wyskoczył na twarz - może ją pomarańczowe światło przeniknęło na wylot. Sypko Żeleźniak wrócił do bunkra. Za nim śluza stalową wstydliwość opuściła na skonfundowaną Makarom-mawakhu. Sypko od progu wywalił oczy na kołyskę. Różowy bobas wierzgnął. Następnie, nawet się nie podpierając łokciem, usiadł jak wańka-wstańka. Rzadkie kłaczki oblazły mu z dużej, teraz łysej głowy. Niemowlę bystro zerknęło w stronę Tellenbacha i - puściło do niego oko. - No - stwierdził bobas. - Mamy trochę luzu. To mówiąc uniósł pulchne ramionka i przeciągnął się rozkosznie. Równocześnie zrobiło się straszliwie jasno. Prawie biało. Jeszcze bielej! Aż się w tym pogubiło światło. Wtedy gorący wiatr owionął twarze Sypko i Tellenbacha. Podmuch rozrzucił włosy Trampoliny, która poderwała się na katafalku, z przerażeniem i jednocześnie miłością w oczach. Zapachniało, jakby w piekielnym ogniu pieczone członki niemowlęcia, przed chwilą różowiutkie, zaczęły pękać wzdłuż słojów sandałowego drewna. A on spokojnie założył te ręce na piersi. Ruchem głowy odrzucił z czoła białe loki. Zwiewna muzyczka pojawiła się tam, gdzie przed chwilą stała kołyska. Tak to wyglądało, jakby wreszcie ujawnił się prawdziwy Mag, Wielki Mistrz tamtego mimikry, który stąd wyszedł jak niepyszny. Ten szarpnął poły zgrzebnej, żeliwno-ceramicznej jesionki, która ten świat otulała szczelnie. Strzeliły guziki zapięte od prahistorii. Tarciem powietrza rozgrzane do białości przebiły przestrzeń jak odpryski meteoru, który eksplodował w tarczy powietrza. Tymczasem Mistrz dalej zdzierał stęchłe szmaty. Szary pokrowiec rozdarty na wszystkie strony świata. Pękają kolejne warstwy bardziej wzorzystych podszewek, kryształowe igły przenicowują je samym światłem. Nad trzepot białych falban wychyla się postać strojna, chociaż naga - gra mięśniami, chociaż nie ma w niej innego ruchu, poza wznoszeniem. Zwyczajny Mimikra musiałby oszaleć od tego przeistoczenia. Kątem oka Tellenbach dostrzegł, że Sypko się przeżegnał. - Witaj! - powiedziała głowa Bio-łącza, a następnie zaczęła deklamować marsowym głosem: „Ich skargi posłyszał Anu, bóg nieba gwiaździstego i ojciec bogów, boski władca Uruku. Wezwał wielką Aruru, biegłą w stwarzaniu: Ty, Aruru, stworzyłaś Gilgamesza. Stwórz teraz istotę jemu podobną. Niechaj ci będzie jak jego odbicie, jako burza serca tamtemu równa! Niech w gród Uruku wstąpi, z Gilgameszem porywczym pójdzie o lepsze: niechaj dzięki temu Uruk odpocznie”. Głowa Bio-łącza zacięła się, jakby potrzebowała aprobaty. Nie doczekała się, mimo to uzupełniła: „To usłyszawszy Aruru stworzyła w sobie istotę na podobień- stwo Anu. Ręce swe umyła, uszczknęła gliny, plunęła na nią i w step rzuciła. Walecznego Enkidu w stepie stworzyła. Z mil- czenia północnego poczęty stanął, z treści Ninurty, boga woj- ny...! - Och! - ktoś roześmiał się dźwięcznym głosem. - Bez przesady z komplementami! Jeszcze trzeszczało wzdłuż szwów pękającej przestrzeni, a w samym środku anomalii płachty prześcieradeł rozwinęły skrzydła przetykane złotem. Tellenbacha i Sypko Żeleźniaka obsypało rubinowym pudrem. Jeszcze leciały srebrne konfetti i kryształowe igły szyły bez opamiętania, zabliźniały absurdalnie przenicowaną rzeczywistość. Muzyczka dalej naświstywała cienko. Głowa Bio-łącza do taktu kiwała się w kamerze; teraz tam można będzie iść jak do konfesjonału i pogadać z Informatycznym Systemem. Przed Sypko Żeleźniakiem stanął wysoki, złotowłosy, nieprawdopodobnej urody młodzieniec. Rozejrzał się wkoło. - Tak myślałem - stwierdził, a w oczach miał płochość i ochotę do płatania figlów. - Ktoś ty? - ponuro zapytał Sypko i spode łba, pociemniałymi oczami z góry na dół zmierzył ucieleśniony fenomen. - Sypko! - z wyrzutem westchnęła Trampolina; nigdy zbyt wiele nie rozumiała, ale jej serca nie mogła oszukać najsprytniejsza mimikra. Jeszcze pojękiwało w ścianach bunkra, gdzie też ocknęły się magiczne prądy, przed tysiącleciem obezwładnione w masywie Skarpy, słyszalne tylko dla nawiedzonych. Młodzieniec podszedł do Trampoliny. Pochylił się i szybko pocałował ją w policzek. Zarumieniła się, uszczęśliwiona. Teraz stanął przed Sypko Żeleźniakiem. Chwilę patrzyli sobie w oczy. Sypko spode łba. Młodzieniec wyraźnie chciał podejść bliżej i objąć. Zatrzymał się w pół kroku. Zmieszał się pod napastliwym wzrokiem Żeleźniaka. Wreszcie zwyczajnie rozłożył ręce. - Czas ucieka - powiedział. - Muszę się rozejrzeć. Wrócę. Okręcił się na pięcie i, dalej nagi, jak go stworzyła bogini Aruru, ruszył do śluzy. W przelocie zerknął na Tellenbacha. Miał coś szelmowskiego w oku. Uniósł jedną brew i, prawie niedostrzegalnie, uśmiechnął się do Tellenbacha. - Ty dokąd? - wycedził za nim Sypko Żeleźniak. - Wrócę - powtórzył. Przechodząc mimo Makarom-mawakhu pogłaskał ją po siwej głowie. - Jeszcze troszeczkę - poprosił. Dotknięcie jego ręki spowodowało, że prawdziwy szkarłat przebił ją na wylot, aż wzdrygnęła się, jakby poczuła w sobie pulsującą gwiazdę. - I co teraz? - bezradnie rozejrzał się Tellenbach. - Przecież nawet nie zdążyliśmy... - Bezmian - ze złością odchodzącego przezwał Sypko. - Bezmian? - zdziwił się Tellenbach. Niespodziewanie Trampolina poderwała się na katafalku. Zdmuchnęło ją w stronę śluzy. Chciała zawołać - podmuch z zewnątrz zakneblował jej usta i strącił prześcieradła, kiedy ramiona wyciągnęła za tym, którego niedawno wydała z siebie, a już odchodził jeszcze dalej. Sypko zagrodził jej drogę. Własną piersią osłonił jej nagość przed niespokojnym iskrzeniem przestrzeni i pojękującą wichurą. Ona wtuliła mu twarz pod brodę i tak szlochającą odprowadził z powrotem na katafalk. Sam przysiadł na skraju legowiska i tam ją utulił. Nawet nie spojrzał na pustą kołyskę. W pewnej chwili zwrócił tylko twarz do Tellenbacha. Czegoś żądał wzrokiem. Tellenbach niczego nie rozumiał. Tymczasem głowa Bio-łącza gaworzyła po swojemu: „Obnażyła Szamhat swe piersi, srom odkryła, ujrzał to Enkidu i zapomniał, gdzie się był rodził! Wyzbyła się wstydu, wzbudzi- ła żądzę, oddech jego prędki mile przyjęła, szaty rozrzuciła: i legł na Szamhat. Uczyniła dzikiemu sprawę kobiecą... Tellenbach jakby w twarz dostał wzrokiem Sypko Żeleźniaka. Chwycił się za głowę i, obok świetlistej Makarom-mawakhu, przebiegł do wyjścia z jaskini. Za nim głowa Bio-łącza gadała jak najęta, jakby obwieszczała innym, co właśnie się stało: „Obłaskawił się Enkidu, już nie będzie biegał jak niegdyś, zyskał za to rozum i słyszenie swoje rozszerzył...” Przed Tellenbachem raz jeszcze Willi Cox pozbierał się z rynsztoka i otwartymi ramionami przyjął go na progu nowej ery. - Witaj! - zawołał Willi Cox. - Widzisz?! Oto staje się, o czym wzdychały echa w tajnych zakamarkach Mądrości! Tylko tam! W obrazach I słowach! A teraz popatrz, sam tkwisz w sercu poezji! Tellenbach przekroczył próg dziupli i całą twarzą wpadł w coś migotliwe, pachnące. Nogi wyżej kostek zapadły mu w sypką sierść, która porosła chodniki. Tłuste robaczki pomykały w powietrzu, między mętnymi zgęstkami, gdzie co się mrowiło z owadzim chrzęstem. Dalej nieprawdopodobnie jasne kolumny świateł zstąpiły z niebios w rozłam technosfery; jej dłonie przepysznym atolem objęły Plac Bohaterów, gdzie też nowy dźwięk budził się na dnie - żywa gwarność podnosiła się stamtąd niewidzialną falą. Tellenbach zatoczył się w tę kipiel. Ogłupiały brnął przez kwitnące chodniki. Lękał się tylko podejść do szmaragdowo omszałej balustrady i wychylić się w inny świat, gdzie między półprzeźroczystymi płachtami zieleni przepadł stary świerk, tak długo do Skarpy Ojczystej przylepiony jako prorok frenetycznej odnowy. Tymczasem ponad tym światem rodził się nowy pomruk. To przez gardła dziupli odzywały się głowy Bio-łączy, jak polipy wrośnięte w Informatyczny System; ich chór potężniał i pociągał ku sobie fale od Placu Bohaterów, coraz dźwięczniej bijące w dłonie skarp: „Wstań i prowadź mnie, Szamhat, do świętego przybytku, świetnego domu, kędy przebywają Isztar i Anu, kędy włada Gilgamesz, mocarz wyborny, krzepki jak byk i pośród potężnych potężny. Wyzwę go do walki, przemówię mocno, zakrzyknę na siłacza głosem donośnym pośrodku Druku: jam jest siłacz! Mnie jednemu losy odmieniać!...” W tym gromowym łoskocie Tellenbach dopadł kogoś, kto właśnie wychylił się z krzewiastej zieleni. - Widziałeś?! - zapytał gwałtownie Tellenbach. - Musiał tędy przechodzić! Niespodziewanie na Tellenbacha spojrzały znajome oczy, jak w czystym fermencie zaprawione bławatki. Ten ktoś miał twarz Willi Coxa. I, co dziwniejsze, był trzeźwy, chyba pierwszy w rodzie. - Nie może odejść ktoś, kto jest wszędzie - zadeklamował również głosem Willi Coxa, po czym wskazał Tellenbachowi pod nogi. - Patrzysz, szukasz, wszędzie ślady, a ty zawsze ślepy. Seledynowy mech, jakim się nastroszyły chodniki, falował zgodnie z melodeklamacją intonowaną przez głowy Bio-łączy. W rozkołysanej murawie wybijały się różowe piętna, jakby ktoś tędy przeszedł, a każde jego stąpnięcie zostawiało ślad puchnący barwniej od reszty łąki. Tellenbach jak zaczarowany ruszył w stronę, dokąd wiodły kwitnące odciski bosych stóp. Coraz więcej ludzi z bunkrów wylęgało na galerie. Rozgarniał ich ramionami. Prawie płynął w tłumie, a co rusz wyskakiwała przed nim twarz Willi Coxa; widocznie natchnienie w narodzie rosło jak grzyby po deszczu. Znalazł też Mimikrę. Ten plecami szukał oparcia w monolicie Skarpy. Mienił się na twarzy, lecz ciągle był o kilka tonów spóźniony wobec kalejdoskopu barw i na żywym tle zawsze się wyróżniała jego twarz skrzywiona ze złości. Ktoś Tellenbacha wycałował w tłoku. Ktoś poklepał go po ramieniu i pokazał kciuk uniesiony w górę. Ani się obejrzał, gdy został zepchnięty w zaciszną lagunę. W głębi bunkra zobaczył tam niebiańsko śliczną, rozmodloną twarzyczkę. Ledwie w niej rozpoznał okoliczną suczkę. Ktoś mu od progu szepnął do ucha: „Ffa-anta-astycz-ne! Mi-is-tycz-ne!”. - Co tu się stało? - nie zrozumiał. - Wreszcie jej ktoś dogodził! Lizawieta siedziała w gniazdku między poduszkami. Nagusieńka była i śliczna do zakochania. Włosy miała rozpuszczone. Oczy też. Jej piersi jeszcze różowymi noskami trącały powietrze. Nigdy jej Tellenbach nie widywał takiej, chociaż nieraz stąd wymykał się cichcem. W twarzy miała spokój i szczęście, o jakim nie śniła dotąd. Nad wezgłowiem jej przytulni tutejsze Bio-łącze też rozkwitło niezwykle. Poza tym zupełnie przypominało Lizawietę, jakby je wiązała zażyłość co najmniej siostrzana. Coś tu się stało niedawno, po czym jeszcze w sanktuarium trwała dziwnie naelektryzowana atmosfera. Głowa Bio-łącza poruszyła spuchniętymi ustami i któryś raz z rzędu oblizała się w osłupieniu. Tellenbach zrozumiał, że nie ma czego szukać tam, kędy przeszedł prawdziwy mężczyzna. Wyszedł spiesznie i wpadł prosto w ręce białowłosego starca, który chętnych naganiał do swojej dziupli. Ten w ziemistej, ale czerstwej twarzy też miał błogość o palmę pierwszeństwa walcząc z rozmodleniem Lizawiety. - Witaj, Tellenbachu! - zawołał czcigodny Czao-ju-kua, którego temperament brał górę nad czcigodnością. - Nie wierzyłeś nigdy! A stary Czao cenił cierpliwość... Wejdź i naciesz oczy! Otwór dziupli, prowadzącej do apartamentów Czao-ju-kua, obrośnięty był szeleszczącymi piórami. Wewnątrz kanarkowa żółć pływała po ścianach, a w niej ciemnoczerwone plamy podobne do duchów, które jeszcze nie otrząsnęły się z piekielnego ognia. Tellenbachowi wydało się, że zwariowany hodowca perpetuum mobile znalazł dostęp do serca Majestatu. Tylko tutaj mogło się to wydarzyć, gdyż jedyna droga do serca Majestatu może prowadzić wyłącznie przez absurdalność maszyny wiecznego ruchu. - Patrz! - wołał Czao-ju-kua. - A jednak się kręci! Tellenbach pamiętał maszynę jako martwą szklaną kulę, ujętą w dwumetrowej średnicy pierścienie, które zaskakująco długo obracały się, jeśli je popchnąć palcem. Teraz wewnętrzna kula gorzała bielą, a wokół niej szklane sfery wirowały pasmami dymnej, zupełnie nieszklistej przezroczystości. Wewnątrz kuli tymczasem pojawiły się ciemne obrazy, coś tam się gotowało w wielobarwnym ukropie. Tellenbach dostrzegł fioletowe rozpryski, jakby bengalskich ogni albo konusów eksplodujących w próżni, wyzwalających z siebie dymne dusze łajniołów. - Po-osz-ła w ruch! - piał Czao-ju-kua. - Teraz... co zapragniesz! Poznasz przyszłość i wrócisz w przeszłość! Możesz tędy zajrzeć do samego siebie, bez sprzężenia z kloaką centralną! Tellenbach chwycił się za głowę i osunął na ławę przed tym absurdalnym ołtarzem. - Jesteś mądry, Czao-ju-kua - odezwał się słabym głosem. - Zawsze wiedziałeś więcej, niż inni. Willi Cox mawia, że ty jeden masz to z natury. Wytłumacz, co się dzieje! Niczego nie pojmuję! Nic! Nic! - Co tam, Tellenbachu! - Czao-ju-kua przysiadł obok. - Posługując się rozumem niepodobna pojąć rzeczywistych tajemnic Wszechświata. To narzędzie najnędzniejsze z nędznych. Trzeba czegoś więcej. Dużo więcej! - Jak to posiąść? - z pokorą zapytał Tellenbach. - Zapraw się - nieoczekiwanie zaproponował Czao-ju-kua. - Po co? - Żeby się podstroić. - Nic nie da. Próbowałem. Potem mi tylko od rana łupało w głowie. - I pragnienie? - Pragnienie. - Kiepsko stoją sprawy - szczerze zmartwił się Czao-ju-kua. - Nie słyszałeś nigdy, o czym chodzą echa w mądrości ziemi, a ja mam ci wytłumaczyć, co nam się przytrafiło? To jakbyś studiował teorię latania, kiedy wystarczy pomachać rękami. To również tak, jakbym ci miał wytłumaczyć, co odczuwa człowiek, kiedy kocha albo gdy mu umiera ktoś najbliższy. - Chcę wiedzieć! - Tellenbach rozpaczliwie pięściami zabębnił sobie w skronie. - Widzisz, mój drogi - Czao-ju-kua objął go za ramiona. - Gdyby tu chodziło o... takiego Willi Coxa. Przyszedłby zapluty w pestkę. I ja bym się dostroił. Zabełkotalibyśmy sobie. Pogadali od serca. Trochę pośpiewali na okazję. I tak, gaworząc, przed świtem byśmy doszli do wspólnych wniosków. I może bylibyśmy blisko prawdy. Albo nie. Jedno jest pewne, gdyby ktoś tego posłuchał z boku... Tylko się postukać w głowę! Czao-ju-kua zamachał rękami. - Nigdy nie wierzyłeś w moje prywatne perpetuum mobile. Jak wszyscy - w tym stwierdzeniu Czao-ju-kua nie było pretensji. - A przecież tłumaczyłem, że to nie może ruszyć ot, tak sobie. Nie może być zwyczajną kręcącą się maszynką. Jeżeli ruszy, mówiłem, to również cały świat zacznie się kręcić trochę inaczej, żeby w nim możliwy był fenomen mojego perpetuum mobile. To wykracza nad logikę zwyczajnej fizyki. - Zaufaj jeden raz - poprosił Tellenbach. - Bzdura - dobrotliwie uśmiechnął się Czao-ju-kua. - Gdy zacznę ci teraz wykładać, co akurat myślę, a co prawdą być nie musi... i dlatego bywa prawdy bliskie; popatrzysz na mnie jak na idiotę. - Zaufaj - żebrał Tellenbach. Chwilę trwała cisza, aż zdziwiony Tellenbach uniósł głowę i zerknął na Czao-ju-kua. Temu oczy stanęły w słup. Beknął. Wreszcie z ostatecznie kretyńską miną pochylił się w stronę Tellenbacha i zapytał konspiracyjnym szeptem: „Czy Kosmos ma jaja?” Tellenbach pomyślał, że się przesłyszał. Na wszelki wypadek skrzywił się, jakby mu Czao-ju-kua chuchnął w twarz czymś gorszym od fermentu z kloaki centralnej. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałeś? - znowu chuchnął Czao-ju-kua. - Postawmy sprawę inaczej. Czy to państwo ma jaja? Albo: czy ten naród stać na to? Albo: czego brakuje takiemu chłopu, jak ty? Problem jest, ale wstyd tykać bliźniego... co dopiero całego Kosmosu! A ja ciebie pytam: czy Kosmos ma jaja? - Zwariowałeś - wzdrygnął się Tellenbach. - To samo słyszałem przez czterdzieści lat, kiedy majstrowałem przy moim perpetuum mobile. A jednak się kręci! - To jest bez sensu! - krzyknął Tellenbach. - Większość spraw i rzeczy jest bez sensu - chętnie zgodził się Czao-ju-kua. - A jednak istnieją. Może właśnie dlatego, gdyż ich żaden sens nie ogranicza. Powiem ci, to jak z chłopem bez jaj. Żyjesz. Czasami przed Skarpę Ojczystą wychodzisz na spacer z towarzyszką życia. Czasami wyprowadzasz przychówek, chociaż tylko ty i ona wiecie, ile jesteś wart w łóżku i czego dokonałeś w życiu. Do tego życia potrzebne są jaja! Bardziej niż do łóżka! Takimi nie zaimponuje byle dawca puli genetycznej, któremu tylko ruja błyszczy w oku... A ty, przyjacielu, ciągle tkwisz w tej samej dziupli. Na tym samym piętrze Skarpy. - Wiesz, że nikogo nie mam - dał się złapać Tellenbach. - Nawet własnej dziupli. Pętam się. Wiesz, jak to jest. Lubię Żeleźniaków. U nich bywam najczęściej... To wszystko. - Jesteś facet bez jaj - potwierdził Czao-ju-kua. - Pętasz się, a nie ruszysz palcem, żeby coś zmienić. Nieodrodny syn homeostazy. Każda homeostaza jest bez jaj. Gdzie są jaja, tam świat się zmienia, do czegoś dąży, o coś walczy, zdobywa i tworzy. Homeostaza to ciepła papka. Ani za ciepła, ani za chłodna. Kiedyś uważano, że ewolucja wymaga ciszy i spokoju. Do dzisiaj są ludzie, którzy do czegoś chcą dojść... w ciszy i w spokoju! Piękne hasło! W ciszy i spokoju można harować do usranej śmierci! Trzeba było rewolucji poglądów, żeby na spokój spojrzeć jak na okres zbierania sił między jedną rewolucją a nowym fermentem. Precz ze spokojem! Precz z porządkiem! Ewolucja skacze po wybojach. Trzeba nam kataklizmów! Niech nikt dobroczynnym ładem nie ustanawia ostatecznego etapu ewolucji. To jakby światu uciąć jaja! Kastrowanie na kosmiczną skalę! Czao-ju-kua chichotał sobie w kułak. - Zwariowałeś - ze zgrozą powtórzył Tellenbach. - A widzisz - westchnął Czao-ju-kua. - Taki Willi Cox w lot by chwycił... albo poszedł spać. Nie widzisz? Wreszcie ten świat wypiął się na homeostazę! Żyje z jajem! Zmienia się! I każdy w nim znajduje coś... w sobie. Może to będzie szlachetniejsze niż podły ferment z kloaki centralnej. Olo możliwe jest moje perpetuum mobile! Nigdy prawdziwej wiary nie pokładałem w tej durnej maszynce, samej w sobie. Wierzyłem, że cały ten świat jeszcze nie jest do luftu i ocknie się, i będzie wiedział, dokąd sam dąży, czego może wymagać od nas, a my od niego. Obracaj gałami! To jedyne; awdziwe zmartwychwstanie! Coś ci powiem... nasi pradziadkowie tworzyli cywilizację pod dumnym znakiem fallusa. Dynamika wiecznego wzwodu! Nikomu nie przyszło do głowy, że tymczasem jaja zdechły! Tellenbach żachnął się, kiedy go Czao-ju-kua niespodziewanie pięścią szturchnął w krocze. Poderwał się jak oparzony. - A co! - Czao-ju-kua zamrugał skośnymi oczami. - Poczuł wreszcie? Rozejrzyj się: to zmartwychwstały Jaja tego kosmosu! Przez wielkie J! Bycze jaja! Jak pięści! Jak łeb do łba, a w tych łbach dwie gęsto marszczone półkule! Jak Skarpa do Skarpy! Planeta do planety i gwiazda do gwiazdy! Obserwuj... może coś się z tego narodzi? Może już zostało poczęte? Tellenbach uwolnił się z objęć Czao-ju-kua. Trudniej było wyzwolić wzrok z ogniska, gdzie wściekle wirowało perpetuum mobile, świetlną struną grając między czasem przyszłym a minionym, z rezonansem w pudle teraźniejszości. Na tyle wigoru nie było ten świat stać przynajmniej od Wielkiego Wybuchu. Wreszcie Tellenbach wypadł przed bunkier. Za sobą usłyszał trochę smutny śmiech czcigodnego Czao-ju-kua. Na zewnątrz przywitał go niesamowity gwar. Zapachy kazały kręcić głową i szukać wspaniałości potwierdzanych również przez zmysł wzroku. Wszędzie widział ludzi trochę cudacznych, to znów zachwycająco pięknych. Byli jacyś niepokorni wobec form, do których przywykł. Ubrani prawie wyłącznie we włosy szmaragdowe, chromowe, przetykane złotymi piórami, bardziej przypominali zwierzoludzi, a przecież ptasie deformacje nie ujęły im siły z oczu. Tellenbach czuł pulsowanie, przed którym sam chciałby czymś ostrym otworzyć sobie żyły, żeby w niego wrosło do najtajniejszej komórki. Z omszałych dziupli głowy Bio-łączy dalej nawoływały grzmiącymi chórami. Przez okno rozdarte w zielonej koronce Tellenbach wyjrzał w przestrzeń przed Skarpą. W przezroczystym powietrzu zobaczył nieprawdopodobnie barwny masyw Skarpy Wschodniej. Tam też coś zakwitło na stromiznach, drgające kielichy wystawiało z dziupli i wzdłuż galerii rozwiesiło amarantowe bluszcze. Tak długo martwy szkielet oblekał się w ciało. Już pędy rozwijały się w powietrze, półprzeźroczyste wąsy płynęły ku Tellenbachowi, podobne do palców trochę przed sobą macających na oślep. Dostrzegł podobne formacje przez powietrze podążające od jego Skarpy również w tamtą stronę. Już nad Placem Bohaterów zaplotły się pierwsi posłańcy. Z tamtej strony ktoś biegł po jednym z takich napowietrznych mostów, a z węzłów pod jego stopami stroszyły się kwietne pąki. Tylko Tellenbach patrzył na to ze ściśniętym sercem. Czuł w sobie, coraz donośniejszy, głos, jakiego nie potrafią rozpoznać uszy. W szczękach się odezwał i w gardle, skąd na język wypłynęła gorzka ślina. Niewidzialne palce zagrały na strunach rozpiętych między Skarpami. Zdawało mu się, że potrafi dostrzec czarne stożki świdrujące przestrzeń, za sobą zostawiające studnie wypełnione miazgą liści, białymi drzazgami i parą buchającą tam, gdzie żywego ciała dotknęły aerodynamiczne ostrza. Gdzieś tam zachwiał się i głową w dół runął nieszczęsny linoskoczek. Teraz dopiero ryknęło dokoła, jakby z prahistorii zapisanej w Informatycznym Systemie dobył się jednoczesny ryk dinozaurów i wycie syren zwiastujących rzeź dziczy nieco bardziej zaawansowanej ewolucyjnie. Ostra bryza pobiegła przez atłasowy mech na opustoszałych chodnikach. Tellenbach poczuł w sobie straszliwą rozpacz. Rzucił się w tę samą stronę, w którą biegł dreszcz szarzejącego mchu. Dziupla Żeleźniaków ciemniała w pożółkłych falbankach. Wewnątrz coś się żarzyło. Czerwień za każdym razem buchała ze zdwojoną mocą. Nad świetlnym pęcherzem zgarbił się ogromny cień. Tellenbach rozpoznał Mimikrę. Ten jeszcze na twarzy miał zielone plamy i na czole kwiat z pięciu czerwonych płatków. Oczy mu pałały piekielną radością; patrzył w rozpaloną głownię i szeptał coś, aż posapywał z napięcia. Uniósł ręce o palcach zakrzywionych jak korzenie, które przed chwilą były wczepione w Skarpę. Kiwał się, strasznymi rękami szamanił nad ogniskiem, zupełnie jak Czao-ju-kua wślepiony w magiczną kulę swojego perpetuum mobile. Płaszcz Mimikry owijał się wokół niego niby liść brunatniejący od żaru. Obok walało się coś czarniawe, wypalone do cna; za późno nieszczęsną Makarom-mawakhu odstawiono z ognia. - Jeszcze! Jeszcze! - mamrotał Mimikra. - O-och! Tak! Tak! I jeszcze! I mocniej! Tak go! Tak! O! Tellenbach poczuł się, jakby mu na karku jeżyła się sierść oblazła przed tysiącami lat. Dalej śluza była szeroko otwarta. Prawie przyklejony do ściany prześliznął się za plecami Mimikry. Czuł czyjąś jeszcze obecność. Nikt go jednak nie zatrzymywał. Nie był groźny. Każdy ma w sobie coś, co jest martwe. Willi Cox posiada martwą mądrość. Willi Cox i tak jest szczęściarzem. Tellenbach zrozumiał, że wysoko uniesiona śluza nie na niego czeka. To była pułapka na grube zwierzę. Kiedy opuszczało ten matecznik nie przypuszczało, jak łatwo je ściągnąć z powrotem, choćby w innych wymiarach tysiąc razy uchodziło przed konusami łajniołow. Tellenbach pomyślał, że trzeba ostrzec tego, który niedługo zjawi się tutaj, lecz nie wykonał kroku wstecz. Nagle obezwładniła go moc, jakiej nigdy nie zaznał przy zbliżeniu z łajniołem. Może teraz, gdy zachwiała się homeostaza, ruszyły do prawdziwej akcji. I stały się bardziej jeszcze obce mądrości ziemi, za to bliższe Majestatowi, który - jak naucza Czao-ju-kua - nie mówi, nie słucha, nie czuje, nie myśli, nie uderza naprawdę, nie karze ani nie nagradza. Majestat patronujący światu dawno wyzbył się rozumu. Nie posiada nawet świadomości. I nikt z tych, co się pienią w rozłamie technosfery, w najbardziej obrazoburczej wizji nie pojmie, czym jest byt, który stał się najczystszym, ostatecznym Majestatem. Łajnioły to szczebel do niego nieco wyższy od Mimikry. Ile takich szczebli liczy drabina władzy? Pewnie wystarczająco, żeby Majestat pozostał nieskalany, niezależnie od tego, co dzieje się na cmentarzysku, gdzie wcześniej pogrzebano mądrość. - O tak! Tak! - Mimikra chichotał wściekle. - Mocniej! Mo-ocniej! Poczuje na końcu Wszechświata! Dobrze wabi! Wabi! Wabi! Dołożyć jeszcze! Chichot trwał we wnętrzu bunkra - stokrotnie dzikszy, bo bezdźwięczny. Trwało zawzięte posapywanie czyjejś niewidzialnej obecności. Tellenbach nie spostrzegł, kiedy znalazł się na kolanach. Niby go nic nie trzymało, a przecież ledwie własny łeb popychał po podłodze. Czołem uderzył w próg śluzy. Z głębi docierały do niego jęki i rzężenia. Z trudem uniósł głowę. Policzek natychmiast wrócił do metalicznej listwy. A jednak mógł patrzeć. Gdzieś wysoko zobaczył posiniałą głowę Bio-łącza. Miała wyraz twarzy, jakby się zatchnęła smrodliwym powietrzem. Jeszcze kłapała zębami, może miała złudzenia, że od każdego wdechu i wydechu zależy, czy chociaż raz w życiu zaśpiewa jeszcze. Tellenbach ruszył gałkami oczu wlepionymi w ołów. Kogoś zobaczył z boku. Z rozrzuconymi rękami i nogami wyglądał jak przykuty do ściany. Był prawie nagi. Strzępy ubrania trzymały się w miejscach, gdzie przez materiał przesiąkły czarne plamy. Niby go nic tam nie trzymało, a przecież był przykuty. Sypko Żeleźniak wisiał tam rozkrzyżowany. Krzywy był w twarzy; może mu wywichnęło jeden zawias szczęki. W oczach miał krew i takie same sople ciekły mu z gęby. Pierś z jednej strony też miał zanadto wklęśniętą pod łachmanami. Tellenbach słyszał jego spazmatyczny oddech. - Ssy-yp-ko - wystękał Tellenbach; tylko się poślinił. Niewidzialność trzymała pod ścianą Żeleźniaka. Dawno przestał się szarpać, chociaż ręce dalej miał wykręcone koślawo i przeguby otarte do kości. Całe w nim życie uciekło do oczu, a wzrok miał taki, aż Tellenbach uwierzył w ludzi, których żadna siła nie wtrąci w nieświadomość. Najwyżej od razu w zaświaty. Sypko patrzył przed siebie, a krew mu ciekła z oczu. Tellenbach okręcił oporne kule we własnej czaszce, żeby spojrzały za wzrokiem Sypko Żeleźniaka. Zobaczył. Byłby krzyknął, lecz mu przedtem język od goryczy napuchł w gardle. I jakaś niewidzialność jeszcze go docisnęła do metalowego progu. Przed katafalkiem zobaczył zmiażdżoną kołyskę. Wyżej dziwnie płasko leżało nagie ciało Trampoliny. Widział ją, jak szarpie się i drga. Zwleczono z niej całun prześcieradeł nie wyschłych od porodu. Teraz sflaczały brzuch Trampoliny przelewał się w tę, to znów w przeciwną stronę, marszczył się i rozpłaszczał, jakby coś na nim się przymościło, a teraz ugniatało bez opamiętania. - Jeszcze! - w korytarzu skrzeczał Mimikra. - Niech zapiszczy! Niech skomli! O tak! Dobrze! Jest dobrze! Tak trzymać! Jak pragnę - równiutko! Już jest blisko! Gna! Gna! Spieszy się cholernie! Popatrzcie, jakie czułe serduszko! Tellenbach dalej niewiele rozumiał, kiedy Trampolina uniosła nieco białe łydki. Z poziomu podłogi nie widział jej twarzy, tylko brzuch, rozłożone uda i drgające ręce, które jednocześnie odpychały i przyciągały, krzywymi palcami wczepiały się w powietrze. Jeszcze szarpała się pod niewidzialnym brzemieniem. Bose pięty wparła w ciemność stropu. Tellenbach chciał i nie mógł odwrócić wzroku. Patrzył ze zgrozą na jej płeć otwartą szeroko, ciemną i wilgotną, przez którą coś się przesuwało - coś, czego nie było! Przenizywało obolałą płeć - masywne, grubości męskiego ramienia - tam i z powrotem - głębiej! Aż brzuch się wzdymał, a ona pojękiwała cichutko. Aż krzyknęło nagle. Za nią, nieco powyżej, jakby to była jej głowa, ten krzyk powtórzyło Bio-łącze. Pod nim nagie ciało targnęło się mocniej i zaczęło podrzucać podbrzuszem. Mimikra żądał: „Mocniej!”. Przybity do ściany Sypko patrzył krwawymi oczami. Każdemu jękowi i okrzykowi rozkoszy towarzyszył pomarańczowy rozbłysk w korytarzu. - Już blisko! Bliziutko! - wołał Mimikra. - Jest! Jest! Płeć Trampoliny chlipnęła i stuliła się miękko. Jednocześnie Sypko Żeleźniak odpadł od ściany. Tellenbach też odczuł brak stopy, która go przydeptała do podłogi. Mimo to leżał plackiem i tylko policzek przesunął na mniej nagrzany metal. W przedsionku płomień buchnął, aż się wybielił z czerwieni. Też żar Mimikra odtworzył i zdwoił w swojej twarzy. Za późno się spostrzegł, że wpadł we własną pułapkę mimikry. Tylko błysnęło i smród poszedł paskudny. Mimikra siwą sadzą przylgnął do podłogi, żeby nie podnieść się więcej. Ponad tą garścią popiołu coś się starło ze sobą, przeraźliwy łoskot wstrząsnął ścianami. Jakiś cień przekroczył Tellenbacha rozciągniętego na progu bunkra. Ten cień raptownie przed siebie wyrzucił ramię i z powietrza wyłowił materialny ciężar. Sina niebieskość wierzgnęła bez oparcia dla mosiężnych obcasów. Opadła miękko. Przedtem dusza parsknęła przez wentyl. Znowu gdzieś wbiło się drugie ramię i wyciągnęło byle ochłap nadziany na dyszel dozbrojony pięścią. Coś zaniamniało w gardle przeciąganym przez palce - z drugiego końca dusza pyknęła po swojemu. Reszta pacnęła o podłogę. Tak szedł przed siebie - nieokreślony i bezimienny. Otrząsał się z sapiącej niewidzialności, spod hełmów wyrywał sztuczne szczęki z kryształowymi siekaczami, dwoma palcami łaskotał ślepia aż do potylicy. I znowu z niewidzialnego muru wyrywał kamienie - w rękach mu zostawały tylko ochłapy mięsa - w bielejących łuskach, w hełmach jak żółwie skorupy, z ogniami świętego Elma tańczącymi na kłach wprawionych w srebrzyste kagańce, z przerażeniem w wymoczkowatych gębach - jeżeli któraś z niewidzialności zdążyła na tę chwilę wyciągnąć świadomość. Na jawie każdy mu zdychał w ręku, najwyżej puszczał smrodliwą duszę. On szedł dalej i w przestrzeń wywlekał szczury pochowane po kątach. Zebrał żniwo i sam ocknął się wreszcie. Ramiona mu opadły. Z każdej garści na koniec wycisnął się jeden zdechły łajnioł. Bezmian jeszcze krok postąpił przed siebie. Tellenbach widział jego sylwetkę podobną do młodzieńca, który stąd wyszedł o świcie. Postawą bardziej przypominał Sypko Żeleźniaka z czasów, kiedy umizgał się do Trampoliny, aż Tellenbach odszedł z niczym. Tylko ten tutaj był jeszcze wyższy, mocniej zbudowany i sprężysty. Z boku pochylił się nad Trampoliną. Teraz dopiero Tellenbach zobaczył jego twarz. To był mężczyzna nieco po trzydziestce - tyle go pewnie kosztował ten świat. Ale twarz miał jeszcze piękniejszą niż przedtem, bardziej ogorzałą i męską; z jasnych loków zostały krótko przystrzyżone, ciemne włosy, teraz najeżone twardo. Ubrany był w srebrzysty skafander, doskonale gładki, jak lustro z płynnego kryształu, które miękko opina ciało, podkreślając nagość metalicznym srebrem. W to srebro, niby amulety, wprawione były wypukłe soczewki. Przy kostkach nóg, na kolanach, przegubach, nad sercem, z jednej strony gardła i przy skroni krew pulsowała w owalnych kryształach. W jego twarzy Tellenbach przez mgnienie widział pogardę i okrucieństwo - kiedy wzrok cofał się od rozchlapanych po kątach łajniołów; nagle jej wyraz zmienił się nie do poznania - rozpacz pojawiła się w szarych oczach. Wargi mu zadrżały. Pochylił się szybko i z podłogi podniósł prześcieradła, na których żółkły ślady jego własnego poczęcia. Tą białą flagą okrył nagość Trampoliny. Nawet go nie dostrzegła - nadal wzrokiem tkwiła w niewidzialności nad sobą i spazmy przenikały jej zmaltretowane ciało. Bezmian skręcił się dziwnie. Wyciągnął ramię w stronę Sypko Żeleźniaka. Może temu z kolei chciał pomóc przy wstawaniu. Jego ręka utknęła w powietrzu. Sypko sam, chociaż pokracznie, przyklęknął na podłodze. Wyglądał, jakby mu ktoś skręcił kark niezbyt dokładnie. Obiema rękami wczepił się w brzuch, gdzie mu z luźnym chlupotem przelewały się wnętrzności. Sapnął i świeżą krew wysmarkał z nosa. Wreszcie podniósł się, zachwiał i zatoczył na katafalk Trampoliny. Udało mu się nie wrócić na posadzkę. Tylko jęknął i ustami chwycił skraj prześcieradła na jej piersi. Chwilę ten knebel żuł z obłędnym bólem w oczach, aż rozluźniły mu się szczęki i tak to wyglądało, jakby mu jego własny język wyśliznął się na białe płótno. - W-wynośś się - wyseplenił. - Wynoś się, s-słyszysz? To przez ciebie. Przez takich, jak ty... Miał zamiar coś dodać, ale mu zagulgotało w przestawionych trzewiach i z płuc chlusnęło żółtawą treścią. Trampolina zadrżała - wzrokiem dalej trwała w łajnielskich obłokach. Sypko jej twarz nakrył dłonią, jakby chciał się upewnić, że należy do jedynej istoty, coś dla niego znaczącej w całym jego życiu. Ucałował ją czule, po czym własną twarzą wtulił się w jej szyję i zatkał. Bezmian jak cień postąpił w ich stronę. Sypko poderwał głowę i zmierzył Bezmiana spojrzeniem, w którym zawarł ostatnie swoje pragnienie: „Idź stąd!.Precz! Wynoś się i nie wracaj więcej!”. Tellenbach zaczął się gramolić z podłogiy Bezmian pochylił się nad nim, przechodząc do śluzy. Zajrzał Tellenbachowi w oczy i też powiedział samym wzrokiem: „Opiekuj się nimi”. Potem przekroczył zwęglone truchełko Makarom-mawakhu i siwym popiołem rozmazany cień Mimikry. Bezmian wyszedł przed dziuplę i tam dopiero roześmiał się jak szalony. Jednocześnie grom z nieba wybiegł mu naprzeciwko. Błyskawica odbiła się od lustrzanej piersi Bezmiana i rykoszetem cięła wzdłuż Skarpy. Całe niebo oślepło dziwacznym błękitem, w którym zabrakło odrobiny przezroczystości. Zimny podmuch rozrzucił zieloną sierść i przetkał skalne pory, gdzie wągry głów wbitych w bunkry nie wyparły się mądrości pogrzebanej w mnemonicznych czeluściach Informatycznego Systemu. Wszystkie głowy zakrzyknęły chórem, jakby w usta Enkidu wkładały te słowa: „Kiedy bogowie stwarzali człowieka, śmierć przeznaczyli człowiekowi, życie zachowali we własnym ręku. Ty, Gilgameszu, napełniaj żołądek, dniem i nocą obyś wciąż był wesół, codzien- nie sprawiaj sobie święto, dnie i noce spędzaj na grach i plą- sach! Niech jasne będą twoje szaty, włosy czyste, obmywaj się wodą, patrz, jak dziecię twej ręki się trzyma, kobiecą sprawę czyń z chętną niewiastą: tylko takie są sprawy człowieka!”. Jedynie głowa w bunkrze Żeleźniaków zwyczajnie zazgrzytała zębami. Oczne gałki wytrzeszczyła przy tym i pot jej wystąpił na czoło. Tellenbach rozejrzał się i pojął, co wywołało takie przerażenie Bio-łącza. To Trampolina wygięła się w łuk, jakby coś czy ktoś jeszcze chciał się z niej wybić w przestrzeń tego przeklętego świata. Trampolina napuchła. Oczy jej wyszły na wierzch, jakby wtulony z boku Sypko chwycił ją za gardło zębami, których nie miał. Trampolina strasznymi oczami patrzyła na własny brzuch. Krzyknęła nagle. Przezroczystymi rękami objęła szarpiący się pęcherz. I zaskrzeczała znowu, cienko jak ptak - aż Sypko poderwał głowę nad jej piersią. Popatrzył z boku i oniemiał. W swojej ślepej uliczce głowa Bio-łącza mlasnęła sinymi wargami i raptem wrzasnęła, nie mniej rozpaczliwie od Trampoliny, ledwie już widocznej pod nadętym balonem jej własnego brzucha. Tellenbach doskoczył do Sypko Żeleźniaka i oderwał go od pęcherza, gdzie coś huczało i bulgotało wściekle. Sypko szarpał się w zapamiętaniu, kiedy go Tellenbach odciągał od śluzy. Za nimi z basowym pomrukiem nadymał się rybi pęcherz. Pod nim resztką sił wzdrygiwały cienkie łydki. Wierzch obrzmienia sięgał stropu i bokiem przelewał się przez katafalk, wytrwałymi kurczami dobijał do ścian. Z tyłu głowa Bio-łącza krzyczała strasznie: „Zabierzcie mnie stąd! Nie zostawiajcie! Boże! Nie! Nie-e! Nie-e-zo-osta-a-wiaj-cie-e!”. Sypko też zawył przeraźliwie. Ledwie go Tellenbach wyrwał z bunkra. W przelocie strzelił w śluzę rozdziawioną ze zdumienia. Zatrzasnęła się z grzmotem. Przed dziuplą Willi Cox właśnie się podniósł z rynsztoka. Zdziwiony rozejrzał się wkoło, po czym zaśmiał okrutnie. Dziwne rzeczy działy się w niebie. Resztki świetlnego złota tężały we mgle między Skarpami. W studni Placu Bohaterów trwał grzmot, jakby tam coś się zmagało z ciemnością i w przeręblu przetaczało się z jednej strony na drugą. Między Skarpami oklapły roślinne wici. Może je przycięły niewidzialne eskadry konusów, które wróciły w wymiar właściwej bitwy, gdzie nadal taranują pierś Enkidu, zachodzą od strony kosmosu i uderzają w jego czoło niepokorne wobec Majestatu. W dziupli za Tellenbachem ostatecznie zostało zakneblowane Bio-łącze; tylko pozostałe głowj westchnęły nagle, czymś wielce zdziwione. - Słyszeliście, co głowy gadają? - zapylał Willi Cox. - Plotą, co im ślina na język wynosi z ugrobionej mądrości. Kreowały nowego Enkidu! Hi-hi! Tamten w sam raz zdążył, zanim odbiło Gilgameszowi! Temu tutaj pomyliło się o tysiąclecie! Z takim spóźnieniem można próbować coś odkupić - z pewnością niczego się nie zrównoważy! Bez szans! Czas przyszły pod broń powołuje takie armie, z którymi nie zmierzy się żadna archaiczna legenda, choćby najadła się wszystkich możliwych doświadczeń. Jak tu pokonać ideę, która zrealizować ma się w przyszłości? Walcząc z nią można samemu zarazić się Majestatem. - Lepiej pozostać człowiekiem - gorzko skrzywił się Tellenbach. - I tkwić w Skarpie. - W Skarpie Ojczystej - zaśmiał się Willi Cox. - Nad przepaścią. Nowe gatunki powstają przy brzegu. Nie w głębi oceanu i nie we wnętrzu dżungli, gdzie jest ich najwięcej. Nowa jakość rodzi się między żarnami. - Na Placu Bohaterów - powiedział Tellenbach. - Na Placu Bohaterów - poważnie potwierdził Willi Cox. - Poległych dla jakiej idei? - A to ma znaczenie? Teraz dopiero Willi Cox namierzył Sypko Żeleźniaka. - Jak ty wyglądasz?! - zawołał. - Już się wybrałeś w najdłuższą drogę? - Zostaw go - poprosił Tellenbach. - Co tak się pieści ze sobą! - oczy Willi Coxa zapłonęły niesamowicie. - Niech pomyśli, co tam się dzieje. Tam! Jak wielki jest świat między Mądrością a Majestatem! Posłuchaj człowieku, jakie tam się ścierają zastępy, jak się przepycha moc z jej pragnieniem. Oto tragedia na miarę prawdziwych poetów. Cóż znaczy wobec tamtych sił! Co o nich wiemy! Nad sobą się użalamy, a co wiemy o bezdrożach, na które wkroczył taki Bezmian? W czym będzie musiał sobie ręce ubabrać? Boże! Dlaczego jesteśmy tacy maleńcy! Potulni w dziuplach! Hej! Hej! Jeden się wychylił, a już go ciągniemy z obłoków na ziemię! Byle przytulić do piersi: ci, ci, cichutko. O tak! Śpij, milutki! To twój ojciec. To matka. Z nami zostań. Ciesz się z tego, cośmy dla ciebie zmajstrowali i dbaj, żeby nie było gorzej. Może być gorzej. Mamy to zakarbowane na karkach... A przecież to coś, co poczęliśmy z siebie i obdarzyliśmy wolną wolą, nie lubi oglądać się przez ramię. Też wie, i owszem, że bywało gorzej. Lecz chce żyć lepiej! I tu się ścierają odmienne postawy ojców i synów. Pierwsi drżą, żeby nie stracić złudzeń, drudzy pragną zdobyć coś jeszcze. Za wszelką cenę. Choćbyśmy my mieli być zapłatą za... jakąś szansę. My, którzy pragniemy już tylko przeżyć, przetrwać, prześliznąć się w cieniu - jeszcze rok, miesiąc, godzinę! Nie trzymaj go przy sobie, Sypko! Choćby ci zabrał wszystko, w co jeszcze wierzyłeś! Co miałeś najbliższego. Nie trzymaj go przy sobie... I tak nie utrzymasz! Willi Cox postawił oczy w słup. Nigdy długo nie utrzymywał się na jawie. Co miał - powiedział. Teraz klapnął przed dziuplą; pewnie się nie domyślał, co się w niej święci. Może dowie się od chodnika. We wnętrzu Skarpy słychać było wysilone postękiwanie. Sypko zawył znowu. Tellenbach nie mógł go utrzymać, ciało Żeleźniaka z dziwnym chrzęstem łamało mu się w rękach i to w najmniej oczekiwanych miejscach. Tellenbach rozejrzał się z rozpaczą - trudno było wsparcia szukać u degeneratów w rodzaju Willi Coxa. Zobaczył snop światła bijący z pobliskiej dziupli. Utykający Czao-ju-kua cofnął się stamtąd. Może mu oszalało perpetuum mobile. Światło bijące z tego bunkra przenikało zakalcowatą przestrzeń i docierało aż do Skarpy Wschodniej. Jakby tam rozwinął się ogromny ekran, a na nim został wyświetlony ogromniasty wir, ulepiony z iskier i czarnych dymów zawijających ramiona wokół jaśniejącego jądra. - To Galaktyka! - przez świst wiatru zawołał Czao-ju-kua. - Pomóż! - poprosił Tellenbach, mocujący się z Sypko. Sam nie umiał poskromić oczu, lgnących do nagłego objawienia Kosmosu w tej czeluści, od tysiąca lat odciętej od gwiazd. Z boku patrząc na ogromny krąg Galaktyki, jak to zjawisko określił uczony Czao-ju-kua, Tellenbach miał wrażenie, że nie istnieje spokój głębszy od majestatu, z jakim powoli obracał się wspaniały dysk. Ład i spokój. Kto zdobędzie się na bluźnierstwo i zacznie głosić, że w tych żarnach zacierają się tryby. Czarne dziury łykają materię. Wybuchają gwiazdy. Płoną planety. Toną kontynenty i zamarzają rzeki. I jakiś Sypko Żeleźniak daremnie osłania krocze przed kopniakiem podkutym buciorem. I jego najukochańsza Trampolina puchnie właśnie, nadziana bombą genetyczną. I ktoś gnieździ się w Skarpach ustawionych przeciw sobie jak tarcze, chroniące odrębną mądrość i głupotę, gdyż Plac Bohaterów rozdzielił je po wsze czasy i nie dał zjednoczyć mądrości z mądrością, jak kloaki z kloaką. Nowy podmuch, zwiastujący powrót wiecznej zmarzliny, popchnął Tellenbacha na Skarpę. Równocześnie w tej ścianie usłyszał głuche tąpnięcie. Opodal Willi Cox, już po raz trzeci, za jednym zamachem wyrwał się ze snu i z rynsztoka. Od razu na równe nogi. Z jednej strony dochodziło straszliwe stękanie, z drugiej pluło kanarkowym pierzem i bił snop światła, który na Skarpie Wschodniej wypalał piętno Galaktyki. Właściwy ruch i wszelką przemianę mierzy się tam miliardami lat biegu światła. - Tam! Tam! - wołał Willi Cox z ramieniem wyciągniętym w przeciwną stronę. - Śluza puchnie! Nadyma się! Trzeszczy! Boże! Jeszcze wzywał Boga, kiedy za nim rozległa się eksplozja we wnętrzu Skarpy. Potem dziupla z przeraźliwym świstem wykrztusiła odłamki blachy. Po nich coś jeszcze strzeliło na wolność. Nie zdążyli odliczać - jeden za drugim, po trzy albo cztery w szeregu, wyprysnęły stamtąd smukłe wrzeciona - bez rąk, bez nóg, z głowami w żółwich skorupach, z bladymi pyskami łajniołów - ich pomiot. Tylko śmignęli w powietrzu, a każdemu coś migotało przed wyszczerzoną morda, jakby w szklanych zębach trzymał wirujące śmigło. Za każdym został siad czarny, smrodliwy, oporny wobec wiatru. Skoczyli przed siebie zgrają. Srebrny klucz rozwinęli w przestrzeni, zawyli naraz, jakby się przedtem durnego fermentu nachlali z płodowych wód kloaki centralnej. Jak sfora głodnych psów rzucili się w miraż Galaktyki, w nową arenę dla ich Wiecznych Łowów. Na ich nową miarę! Mścić się! Mścić! A ten przed nimi, który nie znalazł przyjaciela przed progiem Majestatu, nie odda ich pierwszego ciosu. Zanim się otrząśnie - poczuje bratnią duszę. Wyciągnie rękę i - da się pojmać! To jedyny sposób, żeby go ująć w karby! - Stój! - wrzasnął Tellenbach i przed oberwaną balustradą chwycił wyjącego Sypko Żeleźniaka. Wreszcie pomogli Willi Cox i Czao-ju-kua. Razem go odciągnęli, chociaż gryzł i kopał. Powlekli za sobą w pierwszą dziuplę z brzegu; między tą wypróżnioną gwałtownym porodem, a tą, gdzie wieczna maszyna dławiła się własną wiecznością. Przelecieli przez ciemny korytarz. Za nimi błękitne światło sypnęło z nieba przezroczystymi kulami, ogromnymi jak pięści. Gwizdnęły w atmosferze, zaterkotały po galeriach. Chwilę grad młócił o Skarpę. Potem zasyczało i chlusnęło z góry. Brudna fala pociekła z wyższych pięter. Ulewa zaślepiła rozłam pomiędzy Skarpami. Strumienie ze ścian rwały zetlałą pajęczynę. Z lica Skarpy spełzał naskórek, jak z czaszek Bio-łączy, których mądrość wracała w podziemia. Potworny wodospad grzmiał za wylotem dziupli, a oni tkwili w jednym z ostatnich pęcherzy powietrza i patrzyli po sobie przerażonymi oczami. Tylko Sypko miał wzrok pijany wysokością i głową bił w mur, jakby mu to pomagało. Przez zalewane gardła po raz ostatni chórem wycharczały głowy Bio-łączy: „Chatko, chatko! Ścianko, ścianko trzcinowa! Posłuchaj mnie, chato, ścianko, uważaj! Niech mąż z Szuruppaku, syn Uhartutu, dom swój rozbierze i korab zbuduje. Porzuć mienie, szukai życia, człowiecze, bogactwa znienawidź, duszę w żywych za- chowaj! Wprowadź w korab z wszelkiej duszy nasienie, ze zwierząt polnych i z ptaków niebieskich!...” Już od dołu szedł huk i szum piany. Słyszeli gwałtowny przybór wody, która znikąd do nikąd pędziła przez koryto rzeki obmurowanej Skarpami. Już wir zakręcił się nad Placem Bohaterów. Potop wzbierał. Już zalał pokłady niższych pięter i przelał nad ich obłamaną balustradę. Sycząc odmęt wystawiał głowy plujące pianą, ręce i nogi, jakby akwatyczny żywioł chciał się w ten świat wczepić zmysłami Bio-łączy-topielców. - Precz! - nieco oprzytomniał Willi Cox. - Do śluzy! Woda ich pchnęła w plecy. Nie musieli za sobą ciągnąć Sypko Żeleźniaka. Śluza za nimi chlapnęła z góry i przycięła język fali. Tellenbach padł na kolana. Sypko spłynął dalej w nieckę bunkra wyściełanego poduszkami. Suczka ocknęła się na swoim barłożku. Popatrzyła zdziwiona, nieco rozczarowana, że to nie ten, który dał jej to, czym rozrzutnie częstowała innych. Willi Cox przykleił się plecami do zatrzaśniętej śluzy. - Tam oto wszelki potop - zaczął po swojemu, z miną błazeńską i ledwie łykając rechot: Tam męt i zamęt Zielsko ze zwierzem Łajno z aniołem w parze A my, struchlali, my Żeby przeczekać W złote piernaty Do burdelu! Chwilę szumiało za śluzą. Wróciła cisza. Fale teraz mknęły setki pięter wyżej. Dla pogrzebanych żywcem została cisza głębin. Ciasny keson. Ilu jeszcze schroniło się w wodoszczelne bunkry, żeby teraz na dnie rzeki opłakiwać topielców? Lizawieta popatrzyła na nich i uśmiechnęła się pogodnie. - Czujcie się jak w domu - zaproponowała. Sama wykluła się z piernatów, nieznacznie podmokłych. Goła pochyliła się nad Żeleźniakiem, który leżał w kałuży i nosem puszczał bąbelki. Oko miał otwarte. - Temu co się stało? - spytała ciekawie. - Nic specjalnego - parsknął Willi Cox. - Uwznioślił życie rodzinne. Idą czasy, kiedy wstyd oglądać się za prywatą. - Zamknij się - chrapliwie poprosił Tellenbach. - Och! - ktoś jeszcze westchnął. W różowym gniazdku tego bunkra nawet głowa Bio-łącza miała złote loki i oczy jak gwiazdy. Teraz siostrzyczka Lizawiety westchnęła zdziwiona pewnie echem, jakie do Informatycznego Systemu dotarło stamtąd, ponad technosferą, wyżej wszelkiego potopu, gdzie nie sięga ludzkie wyobrażenie Majestatu. Więc otworzyła pąsowe usteczka, złożyła w trąbkę szukając w powietrzu bardziej realnego kształtu, drgnęła i nagle zwiędła. Tellenbach patrzył na tę twarz starą, smutną, martwą. Zatroszczył się w duchu czy zaschnie przepisowo, czy raczej pleśń ją ruszy w celi wilgotnej. W obwisłej gębie tylko język bujał się jak żywy, długi i cienki, bezradny w umiejętności, jakiej już nigdy nie spełni. - Och! - powtórzyła Lizawieta. Kształtną pupką wróciła w poduszki. Może i do niej coś dotarło. Czao-ju-kua dyszał z przerwami. Tellenbach miał wrażenie, że tylko ich czterech i suczka tkwią w metalicznej kapsule, wewnątrz absolutnie martwego kosmosu. Milczeli. Każdy mocował się z własną pamięcią. Tellenbach spróbował sobie wyobrazić, co dzieje się tam, dokąd niepodobna sięgnąć rozumem. Bezmian miał odwagę - i jemu nie wystarczyło wyobraźni. W labiryncie niebios, prowadzącym do Majestatu, cisza trwa i spokój. Willi Cox miał rację, że legendy posiadają gwarancję skuteczności ograniczonej w czasie. „Za późno się narodziłeś, Enkidu - do siebie szepnął Tellenbach. - Mogliście być przyjaciółmi. Kimkolwiek jesteście. Ale władza deprawuje. Ten, co zbudował wspaniałe mury Uruku, stał się jego Majestatem, do którego nic co ludzkie nie ma dostępu. Ty musisz Go zburzyć, albo On zabije ciebie... może nie wiedząc o tym”. Aż się Tellenbach przestraszył własnych myśli. Pomyślał - przyjdzie zdechnąć w tej dziupli. Przykład dała głowa Bio-łącza, chociaż była przystawką do wytrzymalszej maszynerii. Willi Cox też przycichł. Temu żal, że mu Sypko zajął ulubione miejsce w kałuży. Można się walnąć obok. Zrobił to. Leżeli zgodnie - Sypko z okiem otwartym. Willi Cox zasłuchany w ziemię. Suczka też chlipnęła w grajdołku i ścichła. Tellenbach popatrzył na nią. Ciepła myszka. Dobrze byłoby przytulić się obok. Spróbował wstać - watę poczuł w nogach. Znowu przyklęknął. Światła nigdy nie brakowało w bunkrach - z żadnego kierunku, az nie przychodziło do głowy szukać jego źródła. Teraz po prostu zaczęło światła brakować w powietrzu. Jedynie szelest gasnących oddechów przez półmrok docierał do Tellenbacha. Zaczął się modlić w duszy. Ciemność rozsuwała ściany do wnętrza technosfery. Może to Tellenbachowi, z braku powietrza, zaczynały czarne płaty pływać przed oczami. Nie wiedział, jak to długo potrwa. Czas dziwnie zachowuje się wewnątrz wiecznej zmarzliny. Leżeli cisi i pogodzeni z losem, wtuleni w ciemność. Nawet w ziemi zabrakło echa mądrość lubi być komuś potrzebna. A kiedy nie było juz nikogo - przez wieczność i nieskończoność wtedy z futerka ciemności obnażyło się światełko wyłącznie dla duszy. Na tej prowadnicy do bunkra wstąpił Bezmian. Ubrany był w czarny sweter i wytarte spodnie. Twarz miał kanciastą, ręce guzowate, twarde i zniszczone. Nie rozglądając się od razu wyłowił bezwładne ciało Sypko Żeleźniaka. Chwilę trzymał przed sobą, aż ten się wstrząsnął i jego również ogarnęła chybotliwa poświata. Wtedy Bezmian go puścił. Tak stali naprzeciw siebie - w jednej bioluminescencji. Sypko Żeleźniak patrzył na człowieka, któremu twarz rozorały ostre zmarszczki, cień podkrążył oczy i pasma siwizny od skroni wśliznęły się we włosy. Długo tak stali i mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Sypko Żeleźniak wyciągnął i rozłożył ręce. Jakieś to było nieporadne. Drugi chciał mu przypaść do piersi, lecz był znacznie wyższy i potężniejszy - ich ramiona powoli przesunęły się obok siebie, dłonie dotarły do ramion. Obydwaj postąpili krok przed siebie i objęli się mocno. - Synu - powiedział Sypko Żeleźniak. - Tak, ojcze - głuchym głosem odezwał się Bezmian. Długo trwali w bezruchu, objęci twardo. - Jak tu się dostałeś? - zapytał Sypko. Bezmian uśmiechnął się smutno, gdyż to akurat było najłatwiejsze z rzeczy naprawdę niemożliwych. - Wiesz, że jej nie ma? - zapytał Sypko. - Wiem - szepnął Bezmian. Znowu długo milczeli, jakby ich nie było, chociaż stali pierś w pierś - może coś w sobie słyszeli. - Ciężko! - znowu pierwszy odezwał się Sypko. - Bardzo - westchnął Bezmian. - Wiesz, co mi najbardziej przeszkadza? Racjonalizm. Dlatego trudno przełamać bezwład homeostazy. Musimy uczyć się cierpliwości... A ja myślałem, że wystarczy chcieć i umieć walczyć. Pomóż mi. - Jak? - Potrzeba mi chociaż twojej wiary. Bezmian mocniej ścisnął Sypko Żeleźniaka, aż ten się uśmiechnął blado. - Ojcze - powiedział Bezmian. - Tak, synu - odparł Sypko i opuścił ręce. Bezmian wahał się chwilę, a Sypko w jego oczach dopatrzył się znacznie więcej niż niesie w sobie rozpacz i bezgraniczne zmęczenie. Bezmian odstąpił krok. Światło między nimi pękło i każdy pogrążył się w sobie. Bezmian zniknął i Sypko nie zdążył zapytać, czy wyjdzie stąd tak samo bezpiecznie, jak przyszedł. Potem Sypko podszedł do Tellenbacha, który snem sprawiedliwych drzemał pod ścianą. Potrząsnął nim za ramię. Tellenbach ocknął się, lecz wzrokiem dalej rozważał, czy wrócił do rzeczywistości czy trwa to, co mu się przyśniło. - Żyje - Sypko Żeleźniak uśmiechnął się nad nim. Ten podniósł się z podłogi. W głowie miał durne zawroty. - Wróci - ufnie zapewnił Sypko. Tellenbach miał wrażenie, że słyszy szum fal bijących o brzeg. Ten dźwięk winien ustąpić miejsca świadomości, a przecież narastał, aż z zewnątrz fale załomotały w śluzę. Coraz płytsze uderzenia przebiegły przez korytarz prowadzący do bunkra, aż je rozbił załom balustrady. Poziom galerii okazał się za wysoki dla szumiącej wody. Jej grzbiet spełzał w dół Skarpy. Nieproszona śluza uniosła się przed nimi. Willi Cox poderwał głowę nad podłogę. - Wody spłynęły i ukazały żyzną ziemię - stwierdził, po czym znów skronią dobił do posadzki. Tellenbach objął Sypko Żeleźniaka i razem wyszli przed bunkier. Czao-ju-kua też się ocknął i milczkiem podreptał z tyłu. Tylko suczka ziewnęła na teraźniejszość. Przed tymi, którzy wyszli na zewnątrz, rozwinęła się przestrzeń ciemna i chłodna. Woda opadła i skończył się potop, chociaż wodny pył dalej wirował w powietrzu, a w dole szemrał strumień i śpiewał ostatni wir na dnie Placu Bohaterów. Poza tym rozpanoszyła się cisza, jak przed stworzeniem tego świata, jakby w nim nigdy nie zagrało perpetuum mobile. Sypko i Tellenbach razem unieśli wzrok do niebios. Nie znaleźli tam znaku od Enkidu-Bezmiana ani też piętna Majestatu, którym zresztą mogło być wszystko, nawet cisza i ciemność. Lecz nie było im dane łudzić się homeostazą, jaką już zaczęli sobie roić. Ciemność zbrunatniała w zenicie jak płaszcz Mimikry, zanim go przepalił płomień. Zaskwierczało tam, w górze, wyrwało kilka gwiazd-guzików, potem nad ich głowami rozwarła się nieprawdopodobna gardziel, po brzegi wypełniona ogniem. Chlusnęło żarem przez potworną gębę. Ten piec zwykle wytapiał gwiazdy i nie zniżał się do naśladowania żywej materii, lecz tym razem przelało się przez upust kosmicznej huty i rozpalona masa sparzyła atmosferę, piekielną kataraktą runęła w studnię Placu Bohaterów. Na jego dnie zasyczały resztki wody. Kłęby pary prześwietliła pomarańczowa zorza, jakby łajnioły nowym nitem przebiły całą Ziemię. Ogień nie spłynął jednak, jak przedtem wodą, wzdłuż przepaści rozdzielającej Skarpy. Tak to wyglądało, jakby tarcze Skarp na tę okazję miały przygotowaną elektromagnetyczną formę, w którą przelał się metal, nie tykając ceramicznych ścian. I Sypko z Tellenbachem zrozumieli, że ta forma wypełnia się do nieba. I równocześnie rozpoznali postać lepioną z płynnej masy, ale już określoną wystarczająco, żeby w nich zabić wszelkie wątpliwości. Żar im opalił twarze. Para buchała, hartowała metal. Tellenbach rękami osłonił twarz i zaczął się cofać, chociaż Sypko został na skraju przepaści, przed pochodnią samotnego świerka, który nie na długo przetrwał rajdy konusów, obumieranie reszty zielska i koniec wiecznej maszyny. Tellenbachowi udało się z powrotem wczołgać do dziupli. Ubranie dymiło na nim, kilka iskier zabił gołymi rękami. Kołek języka i zapiekłe usta chciały zawołać „Sypko!” - coś o zęby stuknęło bezdźwięcznie. Obok Czao-ju-kua mamrotał pod nosem, jakby w sobie znajdował mądrość technosfery, której nie zdążył wysłowić martwe Bio-łącza: „Wyciosane drzwi pękły w przybytku. Stare mury sypały się w gruzy. Wyszczerbiła się broń wzniesiona. Zbrojna drużyna odbiegła w rozsypce. Powódź kraj pokryła i znów spłynęła. Mężni i widzący, jak nowy księżyc, urośli i znikli. Jak na łożu swoim spoczywał w miesiącu Ab, w miesiącu cieni. Nie milczeli siedzący ani stojący, jadło jedzący i wodę pijący, ludzie z Uruku, na sen mój nie dbali, głośny jęk podnieśli...” Na zewnątrz metal ostygł nieco i poczerniał. Wtedy Tellenbach wypełzł ze swojego schronienia. Suczka za nim nuciła tęsknie. Łokcie mu się ześliznęły po świeżym oblodzeniu. Powietrze zmroziło uszy, chociaż od czoła jeszcze promieniowało gorącem. Zobaczył wbity między Skarpy, na Placu Bohaterów osadzony cokół. Na nim znieruchomiała postać czarna i potężna. Metaliczną głowę uniosła do nieba, skąd światło prószyło na powolnych płatkach śniegu. Twarz miała jeszcze trochę żaru w sobie, między zmarszczkami, w oczach i ustach - ta twarz była piękna, męska, z wysokim czołem i twardą rysą między brwiami. Tellenbach usłyszał, jak w nim samym coś pisnęło, jakby miał szczura zamiast serca. Poznał twarz Bezmiana. Martwy był. Odlany z metalu. Wytopiony w kuźnicach kosmosu. Willi Cox podpełzł i szepnął na ucho Tellenbachowi: - Popatrz, co za skurwysyny! Wzięli się na sposób! Nie ma wyjścia, to trzeba przekuć w ideę. Popatrz, jaki zmajstrowali symbol... Idea to najlepsze więzienie. Może trwać wiecznie... I za pysk trzymać! Coś jeszcze tłumaczył, dzielił się zasłyszanymi resztkami mądrości. Przeklinał oziębienie. Tellenbach nie słuchał. Poczołgał się na skraj galerii. Nie wiedział Tellenbach, nie domyślił się Willi Cox, może Czao-ju-kua byłby im wyjawił, lecz staruszkowi właśnie stanęło perpetuum mobile, jakie w nim, zamiast serca, obracało się od schyłku dynastii Hia. Z tych, co zostali, nikomu nie dostał się w spadku ułamek mądrości, pozwalającej wierzyć, że coś tam jest - wewnątrz monstrualnego pomnika, na miarę technosfery. Że bez reszty tego nie wypalił gwiezdny ogień. Że aż trudno sobie wyobrazić, do czego byłoby zdolne. Lecz trzeba pomóc z zewnątrz, żeby to wyzwolić. Tellenbach o tym nie wiedział. Taki się jeszcze nie narodził. Tellenbach zobaczył cień zawieszony pod czarnym drzewcem wbity w Skarpę. Burze, potopy i piekła przetrwał tylko pień osmolony, w sam raz na szubienicę. - Coś ty zrobił, Sypko! - za głowę chwycił się Tellenbach. - Jaki z ciebie Żeleźniak! Willi Cox zaśmiał się nagle i sam skoczył w przepaść. Nie leciał długo - rozbił się na galerii trzy piętra niżej. Czaszka mu dziarsko strzeliła na mrozie. Tellenbach został sam. Sam w maleńkim wszechświecie. Co prawda w dziupli w Skarpie wabi suczka. Grzeje poduszeczki. Akurat miałby szansę. Przed Lizawietą marny widok na księcia z bajki. Razem czy osobno - czasami nic to nie zmienia w samotności. Był sam. Zawieszony w próżni. Przed pomnikiem wysokim na tysiąc pięter. A kiedy podnosił głowę w nadziei, że jednak zrozumie sens i cel Majestatu, osłupiałym wzrokiem otarł się o Skarpę Wschodnią. I wydało mu się, że przez śnieżną zamieć dostrzega tam słabą luminescencję Galaktyki. Lecz ogniki mrowiły się dziwnie, niepokorne wobec zwykłego bezwładu gwiazd wyznaczających przecież ludzkie losy. Jakby tam mógł ktoś ocaleć od wody, ognia i obłędu. Jeszcze go perpetuum mobile natchnęło swoją duszą. Dlatego przetrwał w bunkrach, a teraz mnożył się mimo straszliwego mrozu i przed wylotami dziupli zapalał słabe ogniska, żeby dać komuś znać - ktokolwiek przetrwał po tej stronie; że nie jest sam, że ktoś poza nim czuwa, po prostu jest - bez oglądania się na sens i cel. Ten ktoś prosi tylko o taki sam znak, ponad przepaścią, zdawało się - nie do wypełnienia. Tellenbach zbliżył do twarzy puste ręce. Bolały go poparzone dłonie. A przecież nawet tych rąk nie dostrzegł w ciemności, jakby ich nie było. Więc nie znalazł w nich nic, czym mógłby ogień skrzesać i czym jego byt przedłużyć. Tak pozostał na skraju przepaści, chociaż pod nim i nad nim ognie zapalały się w dziuplach, a jemu tylko szron zakwitał na ustach. Jerzy Grundkowski WYZNANIE BEPSOSSA KRÓLA Nazywam się Bepsoss, jestem królem. Ani moje imię, ani moje dostojeństwo nie są starej daty; przedtem nazywałem się inaczej - jak, to nieważne - rodzina, z której się wywodzę, nigdy nie była szlachetnego rodu, a co dopiero książęcego. Mimo swego wyniesienia nie zatraciłem ze szczętem dawnych cnót, dlatego, pomny wagi składanego wyznania, nie pominę żadnych istotnych szczegółów, które mogłyby powiększyć naszą wiedzę o krainach nam nieznanych, dla wielu nadal - mitycznych. Uczynię tak, ponieważ nigdy nie przestałem być obywatelem Miasta i jego los droższy jest mi nad wszystko. Wątpliwe zresztą, abyście rozpoznali mnie pod maską bezwolnie nałożoną, bowiem i ja nie zawsze siebie pod nią rozpoznaję. Lata spędzone wśród barbarzyńców tak odmieniły mój umysł, iż nie umiem rozstrzygnąć, gdzie kończy się Annopolitańczyk, a zaczyna - król. Król, czy - jakbyście raczej rzekli - królik, to bez znaczenia; uwierzcie mi: władza moja niczym nie jest ograniczona, ani zwyczajem ani prawem, lecz strach mój nie zmalał przez to choćby odrobinkę i zmaleć nie może. Jestem więźniem; więźniem swego królowania, wszechmocy i potęgi. Moja karawana wyruszyła z Itton pewnego bezchmurnego dnia, o którym nigdy bym nie pomyślał, że jest ostatnim spędzonym na cywilizowanych obszarach. Wędrowaliśmy grzbietami Wielkiej Skarpy Północnej i wyschniętymi rzekami Doliny, z powodzeniem odpierając napady rozbójniczych plemion i zabłąkanych żołnierzy z byłej armii księcia Turgeona. Celem podróży było kupieckie miasto Bron, rozdzielające Terytorium od ziem Sklawarów i Mindyngów, z którymi handel nie ustaje od czasów zwycięstw Bonifacjusza Tlusculańczyka. To właśnie od Mindyngów Omados, przywódca wyprawy, dowiedział się o Zaklętym Kręgu i wieści te rozpaliły jego wyobraźnię najjaśniejszym z płomieni. Nie wierzę, aby o Zaklętym Kręgu, zwanym niekiedy - Zaklętym Kręgiem Północy, ktoś z żyjących rodaków potrafił powiedzieć coś w miarę sensownego. Potwarz splata się tu ze łgarstwem, przypuszczenie irracjonalne z założenia z irracjonalnym w istocie, nagi domysł ze skażonymi okruchami podejrzanej wiedzy. Demetrios i Klio szukali wyjaśnienia zagadki w pobudkach racjonalnych, ale byli jedyni; wyjątkowość owa, acz niezbicie poświadczana, nie przydaje im jednak wiarygodności. Najbliżsi prawdy byli Mindyngowie. TO - mówili - jest takie... (bezradny ruch ręką) jakby było, ale go nie ma. Przejścia nie ma - podobno. Lecz nasi starcy przeszli. Tak powiadali, póki żyli, a żyli jeszcze, gdy opuszczaliśmy nasze jurty. Wystarczyło, iżby tego rodzaju tłumaczenia trafiły do świadomości Omadosa, a już postanowił on nieodwołalnie zebrać ochotników i ruszać, choćby jutro. Wiodła go albo ciekawość albo żądza sławy i władzy; znaleźć się w miejscu, z którego można dostać się do obojętnego miasta Terytorium, Annopolis, Tiusculan, Itton, Aschborn czy Llanosy, tak, jak się przechodzi z rynku do grodu lub z grodu na rynek - niemożliwy jest przecież wyższy stopień pokuszenia, silniejsze pożądania, większa tęsknota. Według opinii najuczeńszych z Mindyngów, Zaklętemu Kręgowi na Północy odpowiada taki sam krąg na Południu; podważałoby to, jak się wypowiedział Omados, nam to potem przekazując, zdanie Terencwalisa o OKSOSIE, niebotycznym, sięgającym może nawet gwiezdnego firmamentu łańcuchu górskim, okalającym skalnym pierścieniem nasze wielkie Terytorium, znane Annopolitańczykom mniejsze terytoria i doliny oraz nieznane a założone myślową metodą inne potężne Terytoria, których mieszkańcy nie wiedzą o naszym istnieniu. Przygotowania do wyprawy trwały długo, jednak opowieść o perypetiach związanych z werbunkiem ludzi i zwierząt byłaby zbyt nużąca, a przez to - niepotrzebna. Mogę tylko podać dokładny termin jej rozpoczęcia - działo się to w roku, kiedy archontem w Annopolis był Bazyli, wnukowi Bonifacjusza Zwycięskiego Bonifacjuszowi Łysemu urodził się syn, następca tlusculańskiego tronu, a Gatra, pustynne królestwo założone przez annopolitańskich wygnańców, ugięło się pod najazdem plemion z zachodu. Do ziem Sklawarów prowadzili nas Mindyngowie spotkani w Bron; później najęliśmy innych przewodników, równie oddanych. Ale i oni odmówili dalszej drogi, gdy szczyt Skaurusu zamajaczył przed czołem karawany. Powiedzieli nam, że według ich wierzeń i podań za wierzchołkiem świętej góry zaczyna się NIC i jeśli strach nie gości w naszych sercach - a wiedzą, że nie gości - nie damy się zwieść urojeniom strzegącym dostępu do NIEZNANEGO. I znowu powstrzymam się od opisu ataku na szczyt i poszukiwań Zaklętego Kręgu, a raczej sposobu ratunku wśród lodów, które otoczyły tych nielicznych ocalałych z bezkrwawej rzezi. Urojenia nie były urojeniami; ostatni przedśmiertny okrzyk Omadosa tyczył zupełnie realnej lawiny, ściągającej go w przepaść, moje zaś pragnienia skromne były nadzwyczaj, chciałem tylko, aby ta udręka się wreszcie skończyła i prawie z ulgą poczułem, iż tracę przytomność, padając pośród głazów. Ocknąłem się w szałasie. Pasterz był stary, brzydki, mówił niezrozumiałym językiem, karmił mnie kozim mlekiem i korzonkami, na noc krępował, żebym nie uciekł - tak sądzę. Gdy wzmocniłem się na tyle, by chodzić twarz pociesznie wykrzywiając i gwałtownie gestykulując wytłumaczył mi, iż nadeszła pora na opuszczenie przytulnego schroniska. Nie protestowałem; wszelki opór byłby daremny i zbędny. Wiodła mnie nadzieja, lecz i tak posuwałam się z najwyższym trudem, często żądając odpoczynku, którego przewodnik nie zawsze udzielał. Brakowało mi sił, również odwagi; odkąd zaczęliśmy schodzenie, ciągle miałem przed oczami walącego się w dół Omadosa i w uszach rozbrzmiewał mi jego ostatni krzyk. Prawie nie zastanawiałem się nad znaczeniem faktu, że i tutaj napotkałem na normalnych ludzi i nie spostrzegłem żadnego z dziwów, o których naopowiadano. Jeżeli myślałem o tym, to jedynie w poczuciu zawodu. Sforsowanie Skaurusu byłoby zaiste przedsięwzięciem bezsensownym, gdyby miast Zaklętego Kręgu natrafić na pasterskie sioła i wysokogórskie osady. W rzeczy samej, wielki to wyczyn, mieszkać i żyć w tak podłych warunkach, ale jakoś nie potrafiłem się tym radować. Pierwszy nocleg przypadł w rozwalonym szałasie, drugi - w nieco bardziej zadbanym, lecz rozumiecie chyba, o dostojni, iż szczęśliwym nader trafem wypada nazwać naszą rozmowę i nasze w ogóle spotkanie obecne, do którego dojść bynajmnie nie musiało, wręcz nie powinno. Przetrwałem jednak, nie zmogły mnie ani wichury, ani zdradliwe urwiska, przeżyłem mimo śniegu po pas i zlodowaciałych stoków, nie ugiąłem się przed nocą i zimnem. Piątego dnia zobaczyłem żołnierzy. Było ich najwyżej dziesięciu. Głowy okrywali czapami, tułowie - kożuchami, znad pleców wystawały im kołczany, a w dłoniach dzierżyli krótkie oszczepy. Podążali ku nam środkiem wąwozu, konno - znaczy, na zwierzętach, które wziąłem za konie, ale gdy zbliżyli się, zorientowałem się w pomyłce. Zwierzęta owe były od koni niższe i tęższe, do tutejszych warunków pewnie doskonale dostosowane. Zatrzymaliśmy się i czekaliśmy, aż podjadą. Początkowo nie widzieli mnie, bo pasterz zabronił mi wstawania, po to - jak się przekonałem - aby uchronić mnie od nagłej śmierci. Zdążył przemówić do nich, zanim oszczep dowódcy ugrzązł w mej piersi, co nas ocaliło. Młodzieńcy milczeli niby głazy, gęsto wszędzie porozsiewane, jakby mieli zakaz rozmów z obcymi. Dziesiętnik, mężczyzna w sile wieku, wyszczekał gardłowy rozkaz i - podniesiony przez zbrojnych - znalazłem się na wierzchowcu. Stary uniósł dłoń i tak go - pozdrawiającego mnie, przybysza znikąd - zapamiętałem aż do końca mych dni, w co wierzę głęboko i prawdziwie. Ta dziesiątka byta ledwie forpocztą większej grupy, która obozowała nad wartkim strumieniem, nic opodal przechodzącym w rozlewisko. Ludzie ci mieli wystające kości policzkowe, duże brwi i rzęsy, nosy proste, nigdy się nie uśmiechali i prawie wcale się do siebie nie odzywali, trudno było mi rozstrzygnąć, z przyzwyczajenia, czy na mocy wydanych poleceń. Nawet specjalnie za mną się nie oglądali, choć musiałem ich intrygować, nazbyt się różniliśmy wyglądem, by zupełna obojętność była możliwa. Trochę przypominali Sklawarów, trochę Pajonów, bardziej jednak tych pierwszych, pół-nomadów, pół-osiadłych, i ciekawiło mnie, czy i obyczaje mają podobne. Noc spędziłem nad strumieniem. Rankiem, zanim jeszcze wstało słońce, przebudziłem się z zimna i próbowałem oddalić się na bok, iżby załatwić potrzebę fizjologiczną. Strażnik podbiegł do mnie natychmiast, z całej siły trzasnął w pysk i wrócił na stanowisko. Usiłowałem - poniewczasie - wytłumaczyć mu cel mego poruszenia, lecz nie reagował. To mnie zastanowiło. Wykluczyłem możliwość, aby nie orientował się w banalności mej wygestykulowanej prośby. Czemu zatem tak postąpił? Byłbyż całkowicie bez serca? Jak zestawić ów domniemany fakt z opowieściami Mindyngów o wspaniałomyślności (i innych cnotach) ludów zamieszkujących za Kręgiem. Może to wymysł, wydumanie? Goniłbym przeto za chimerą? Działałbyż jeszcze czar Omadosa i urok jego podnieconych słów? Zsikałem się z konieczności w legowisko i zasnąłem. Niezwłocznie potem (lub tak mi się zdawało) przebudzono mnie na dobre. Opuszczałem obóz w eskorcie pięciu efebów. Żaden z nich, najwyżej dwudziestoletnich, nie odezwał się do mnie podczas jazdy dziennej ani w nocy. Nazajutrz okazali się być nie mniej milczący, nieznośnie dławiąca cisza, w połączeniu z nie zmieniającymi się krajobrazami wciąż pogrążonymi w nieskażonej, okrutnej bieli, niszczyła moją nadzieję. Na szczęście góry, nienawistne, zdradzieckie i - przecież - oszukańcze, zostawały stopniowo za nami. Posuwaliśmy się wolno wzdłuż łagodnych pól i obojętnych wzgórz; oddychałem nie rozrzedzonym powietrzem, czasami ukazywały mi się domy kryte strzechą i ludzie wyglądający na zwyczajnych. Tak dotarliśmy do miejsca, gdzie miała rozpocząć się właściwa przygoda, jakby to, com przeżył dotąd, było nie dość niewiarygodne. Miejsce owo, z racji jego znaczenia dla mej opowieści, zasługuje na szersze opisanie, może nawet konieczne to dla pełnego jej pojmowania. Zauważyliście, iż uporczywie unikam określenia „miasto. Nie czynię tego bez powodu. Chętnie bym tak je nazwał, ale popełniłbym wtedy świadome fałszerstwo - nic bowiem tutaj nie jest na tyle podobne do niby takich samych urządzeń i przedmiotów tamtejszych (i na odwrót), by jakiekolwiek porównania miały sens. Nie było to miasto. Tam - czy: tutaj - miasta, w naszym rozumieniu, jako ośrodki administracyjne, polityczne i handlowe, nie istnieją inaczej niż w niedoskonałej wyobraźni przybyszów z obcych stron, którym nie staje zalet umysłu dla precyzyjnego oddania tego co dostrzegają ich zawodne zmysły. Mimo iż koleje mego życia wypełnione są sprzyjającymi rozmyślaniom upadkami, i ja nie umiem znaleźć trafnego terminu; posłużę się więc tym, w czym jestem najsłabszy - opisem. Drewniane, zwykle piętrowe budynki ciągnęły się wzdłuż nielicznych i bardzo długich ulic, rozchodzących się gwieździście we wszystkich kierunkach. Żadna z ulic nie wydawała się być ważniejsza od drugiej; punkt, w którym zbiegały się ze sobą, tylko zapewne przez kaprys urbanisty wyróżniał się posiadaniem okazalszego budynku, jedynego w odległym promieniu. Budynek okalała brukowana obwodnica, po której terkotały zaprzężone wozy i przesuwali się milczący jeźdźcy. Między ulicami rozciągały się małe pola uprawne, zastępowane w centrum przez zgęszczenia domów i surowych okrąglaków, może służących jako magazyny. Łatwo było odgadnąć intencję projektanta. Każdej ulicy na południu odpowiadała identyczna ulica na północy; każdemu większemu gmachowi na zachodzie odpowiadał taki sam gmach na wschodzie. Gdyby nie zmęczenie, przeraziłbym się tej symetrii, niepokojącej podwójnie: jako figura i jako symbol. Znużenie i świadomość bezgranicznej przegranej zaoszczędziły mi jednak strachu. Doprowadzono mnie do jednego z tych niezliczonych domów i tam zostawiono samego. Natychmiast zasnąłem. Po przebudzeniu starałem się obliczyć, który to już dzień spędzony wśród nieznanego ludu, lecz dokładną rachubę utrudniała niemożność policzenia dni przeżytych po ocknięciu się w szałasie. Zaniechałem rozważań i czekałem na posiłek, pierwszy od rozstania się z pasterzem. Wreszcie pojawiła się jakaś kobieta. - Kim jesteś - rzekłem bez nadziei na wyjaśnienie. O dziwo, zareagowała - ale nie słowem. Twarz jej rozjaśnił uśmiech, dłoń dotknęła wysoko upiętych włosów. Wziąłem ją w ramiona i przytuliłem. Niespodziewanie zatkała. Zaskoczony, odsunąłem się. Wykorzystała to i odeszła. Niezwłocznie rzuciłem się na przyniesiony pokarm i pochłonąłem go z zapałem. Nie był smaczny, lecz i tak nie mogłem narzekać na gościnność mieszkańców. Żołnierze byli znacznie mniej przyjaźni, jak wszędzie. Paradoksalnie dodało mi to otuchy. W swym ruchliwym życiu byłem i kupcem, i niewolnikiem, podróżowałem po obszarach nieporównanie dzikszych i niebezpieczniejszych, traktowano mnie różnie, od Licikawików doznałem mąk, od Vontów - upokorzeń, i doświadczenia owe aż tak pokaźnie od obecnych się nie różniły, choć przekroczyłem jakoby mityczną granicę, za którą wolno było spodziewać się najgorszego, niewyobrażalnego. Wspomniałem Omadosa i towarzyszy, przeprawę przez góry, wspinaczkę po lodowcu, omdlenie i dochodzenie do sił, i teraźniejszość zdała mi się wybawieniem. Jako jeniec, włóczęga nie mogłem liczyć na lepszy los. Posiłek przestałem uważać za niesmaczny, kobietę za dziwną. Wstałem, prostując ścierpnięte nogi. Izba była kurna - wierniej oddać jej wyglądu nie umiałem. Niziutki strop z czystych bierwion omal nie dotykał mojej głowy. Pod stopami pękały kawałki wykruszonej gliny. Prosty zydel stał przy maleńkim oknie, barłóg, z którego się uniosłem, choć zadbany, był właśnie barłogiem. Przybłęd) nigdzie nie są rozpieszczane, ale mój pierwotny entuzjazm jednoznacznie stygł. Pchnąłem drzwi - nie ustąpiły. Pchnąłem ponownie - ustąpiły, lecz widok skrzyżowanych dzirytów cofnął mnie z powrotem. Rzuciłem się bezradnie na łoże, zgnębiony do reszty. Przecież jednak niesłusznie. Powodów do obaw nie miałem. Przedsięwzięte środki ostrożności nie odbiegały od znanych mi osobiście i własnoręcznie praktykowanych. Stopniowo się uspokoiłem. Lęk rozpływał się niby poranna mgła. Niestety, wraz z siłami, rosła i moja tęsknota za swobodą. Rozważyłem możliwość obezwładnienia strażników i ucieczki, dobrze rozumiejąc absurdalność takiego kroku. Ze zrozumieniem nie szła jednakowoż w parze skłonność do jego porzucenia. Chciałem uciekać. Marzyłem o ucieczce. Oglądałem oczyma wyobraźni zwycięskie swe wypadnięcie z więzienia, pogrom straży, popłoch i przerażenie w okolicy, jazdę mą trimfującą ku górskim szczytom, ku Skaurusowi. Wtem przyszła refleksja. Nawet nie uwieńczona powodzeniem pogoń odbierze sens moim trudom. Bezowocne okażą się doznane upokorzenia ze strony milczących chłopców i podkopujące mój żelazny organizm wysiłki. Nie mogłem opuścić doliny przed sprawdzeniem wiarygodności podania, które tu mnie przywiodło. Już na dobre uspokojony usiadłem na barłogu. Ponownie uderzyła mnie jego schludność. Mam głęboką wiedzę o barłogach, siennikach i miejscach przymusowego odosobnienia, ale takiego jeszcze nie widziałem. Jakby barłóg nie był barłogiem, a cela - celą. Na podobnych rozmyślaniach upływał mi czas aż do pory kolejnego posiłku, o równie znikomych walorach. - Kolacja była już smaczniejsza - albo podniebienie zaczęło przywykać do tutejszych delicji. Składała się z dwóch dań, zimnego oraz gorącego, i była niezmiernie obfita. Nie wiedziałem, czemu to przypisać: zmianie nastawienia tubylców czy miejscowym zwyczajom kulinarnym. Z przejedzenia sen miałem niedobry, przerywany licznymi przebudzeniami. Rankiem pojawiła się ta sama niewiasta, co poprzedniego dnia. - Ja... go - powiedziała stawiając mtskę na uklepanej podłodze, której raczej nie należało dotykać bosymi stopami, czego ona zdecydowanie nie przestrzegała. - Jako... Z niewiarą pomyślałem o swych możliwościach językowych. Mowa ta w niczym nie przypominała mowy Sklawarów, Mindyngów, Pesztewarów i języków innych znanych mi barbarzyńskich szczepów. Zanosiło się na naukę długą i mozolną, a cnota cierpliwości byłaby najbardziej u moich nauczycieli pożądana. - Ty... - powiedziałem ostrożnie. - Dut! - zawołała radośnie, rozpoczynając naukę. - Dut - powtórzyłem. Ona na to: - Bun, bun! - Bun - powtórzyłem bezradnie. Zachichotała. Poczułem całkowicie usprawiedliwiony przypływ pożądania. Obiekt urągał wprawdzie wszelkim wymogom estetycznym, lecz jedną z niedogodności życia tułaczego jest nierzadka konieczność usuwania w zapomnienie dawnych, wyuczonych pojęć. Doskoczyłem do niej, ale umknęła mi z niepokojącą zwinnością i tyle ją widziałem. Po południu - poznałem to po nasilającym się głodzie - zniknęła straż. Znając karność tubylczych rekrutów, wykluczyłem możliwość, iżby było to przypadkowe. Niewątpliwie moje położenie zmieniało się; ktoś daleki i potężny zadecydował o rozluźnieniu moich pęt. Wyszedłem z chaty. Wysokie słońce przyjemnie paliło skórę, zmęczoną ciemnościami i zimnem. Domy, krawężniki i płoty trwały dostojnie pod jego promieniami, zyskując na barwie i blasku. Postrzegałem obrazy identyczne z widzianymi wcześniej, tą samą zabudowę, prostą i jednostajną, w której dom od domu, budynek od budynku, oddalony był o podobną odległość, nigdy nie przekraczającą zasięgu ludzkiego wzroku; nawet nie bardzo tego pragnąc, bezwiednie uczestniczyłem w swoistym misterium tej niezwykłej krainy, gdzie obrzędowością była norma, a brak poważniejszych odmienności, tyczących istoty a nie szczegółów, odciskał się niewymazywalnym piętnem na jej wytworach. Powoli zacząłem iść wzdłuż płotu, dziwiąc się, że nikt do mnie nie pod chodzi. Gdyby działo się to w jakimkolwiek z miast Terytorium, Llanosie, Bron czy moim rodzinnym Argas, nieznanego przybysza otoczyłby rój ciekaw skich i poważnych obywateli, wypytujących go o rzeczy nowe i wieści naj świeższe. Tutaj nie biegły za mną nawet dzieci. Przeszedłem w słońcu dostatecznie długi dystans, by poczuć się znużonym. Poza kamienistymi krawężnikami, nie było jednak na czym usiąść - ze smutkiem pomyślałem o ławeczkach w ogrodzie mego dziadka i o tym, że nigdy już go nie zobaczę. Usiadłem na nagiej ziemi z podkurczonymi kolanami. Wokoło cykały świerszcze, a powietrze było ożywcze jak po burzy. Rezygnacja stopniowo ustępowała, zastępowana przez łagodny spokój kojący moją duszę. Nie opo dal przeszła gromadka tubylców w jednolitych strojach. Zawołałem: - Dut! - lecz żaden nie zwrócił głowy w moim kierunku. I wtedy doznałem olśnienia. Wypuszczono mnie, ponieważ nikogo nie interesuję i nie obchodzę. Jestem całkowicie wolny. Mogę czynić co mi się podoba, krzyczeć, wrzeszczeć, a nikt mnie nie skarci ani nie zaprowadzi do celi. Po olśnieniu przyszła kolej na przerażenie. Z całą ostrością uświadomi łem sobie istotę grożących mi niebezpieczeństw: czeka mnie głód, bezdom ność i tułaczka, o ile nie przekonam kogoś, by udzielił przybłędzie pomocy. Jak kogoś takiego rozpoznać? Czym go przywabić? W Itton czy Tlusculan nie miałbym z tym kłopotu; wielu jest chętnych do pomagania bliźnim i dza łają liczne stowarzyszenia specjalnie do tego powołane. Ale tutaj? Nie znam języka ani obyczajów, może u nich obojętność należy do uświęconej prawem tradycji? (Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bliski byłem prawdy w owym niby żartobliwym przypuszczeniu.) Rozejrzałem się na boki. Nie zmieniło się nic: łany zielonych pól nadal sięgały aż po widnokrąg, a z okolicznych chałup unosiły się strużki szarego dymu. Tylko słońce przygasło. Już nie paliło skóry, już nie rozjaśniało niebo skłonu. Ruszyłem w odwrotnym kierunku, bo jedynie to mogło mnie ura tować. O pustym żołądku przeszedłem ładny szmat drogi. Jadąc wierzchem zu żyłbym na to o połowę mniej czasu, lecz i tak byłby to wysiłek nie lada dla wyczerpanego ciała. Modliłem się o gaj oliwkowy czy sad, z którego mógłbym zerwać jakiś owoc, lub o stadko domowego ptactwa, które niebacznie zna lazłoby się w pobliżu. Głód szarpał mi wnętrzności. Doskwierało pragnienie; zaspokoiłem je wprawdzie przy publicznej studni, wypijając całe wiaderko, fale odtąd zacząłem bardziej się pocić, co też mnie osłabiało. Często przysta wałem, lecz moje oczy nie spostrzegały żadnej ludzkiej sylwetki. Widocznie ta opalokowana trasa prowadziła na miejscową pustynię, oby nie lodową. Wreszcie krajobraz się zmienił. Doszedłem do pasma niewysokich wzgórz, u stóp których, z przeciwnej strony, przycupnęło małe osiedle. Z obawą za stukałem do wybranego domostwa. Nikt nie odpowiedział. Obszedłem uważ nie budynek. Mój niejasny domysł potwierdził się: budynek był asymetryczny, złożony jakby z kilku przystających do siebie prostokątów, spadzisty dach nie był kryty słomą, a wyzierający zeń komin, podobny do kominów tlusculań skich, nie wyrzucał w górę kłębów dymu. Niepewnym krokiem skierowałem się do następnego domu. Ktoś otworzył mi drzwi. Wyrzekłem: „Jago...” i, czując przemożną słabość, osunąłem się na podłogę. Przebudziłem się pod wieczór. Na niedalekim zydlu stał talerz ze strawą. Zjadłem posiłek bez apetytu; mój wyposzczony żołądek domagał się widocznie jedzenia bardziej lekkostrawnego. W nocy nie mogłem zasnąć z powodu kurczów i boleści. Jęczałem i mówiłem do siebie; tyle pamiętam. Potem moja świadomość zarejestrowała fakt ocknięcia się. Odniosłem wtedy dziwne wrażenie, jakbym znajdował się gdzieś obok i patrzył na męki kogoś postronnego, a przecież to byłem też ja. Odczucia owe nie opuszczały mnie aż do południa. Gdy promienie słoneczne wtargnęły do izby, momentalnie nabrałem otuchy. Poparłem to czynem; wstałem i zbliżyłem się do okna. Oto, co ujrzałem: gromadka brzdąców bawiła się na dziedzińcu, a pośród nich stał mężczyzna o siwych włosach i najwyraźniej także brał udział w zabawie, bowiem dzieci co rusz podbiegały do niego lub też zwracały się z pytaniami, podskakując przy tym i wyciągając ramiona. Dziedziniec okalał płot z solidnych sztachet, a w pewnym oddaleniu widać było ścianę sąsiedniego budynku, niskim murkiem złączoną z sadem, winnym, względnie czymś do złudzenia taki sad przypominającym. Brzdące miały bez wyjątku śniadą cerę i proste nosy, podobnie jak strzegący gór młodzi żołnierze. Ubiór ich był doskonale ujednolicony, każde z dzieci nosiło szerokie spodnie i opadającą na biodra bluzę. Z kolorów wybijały się dwa: granatowy i piaskowy. Tylko w stroju starca prześwitywały jakieś elementy czerwieni; domyśliłem się, iż purpura nie jest u nich rozpowszechniona. Domysł ów był jednak jednym z nielicznych, na jaki się zdobyłem. Wciąż nie wiedziałem nic o tubylczych prawach i zwyczajach, rodzaju więzów spajających owo społeczeństwo, zaobserwowałem wyłącznie niektóre atrybuty ich materialnego bytowania: pewien dostatek, ogólną prostotę, zarówno w budownictwie jak i ludzkim zachowaniu, no i brak zainteresowania obcymi, chyba nie wymuszony siłą, gdyż poza nadgranicznym oddziałkiem nie spotkałem nigdzie zbrojnych strażników, od których roją się wszak Itton i Tlusculan, i inne miasta Terytorium, nawet jeśli żaden najazd im nie zagraża. Czyżby tuziemcy nie lękali się napaści, a ich władca - wewnętrznego buntu? Bardzo ciekawe. Ale jak o tym się przekonać? Siedząc w izbie na pewno niczego się nie dowiem. Naprzód! - dodałem sobie krzykiem odwagi. Nie są tacy źli, bo tak by cię nie karmili, porzuć więc zbędne obawy i ruszaj stąd, póki czas! W drzwiach zderzyłem się z dziewczyną; gdyby nie to, wyszedłbym na zewnątrz - do ogrodu lub na ów dziedziniec. Była młoda, czarnowłosa i czarnooka. Nie miała śniadej cery. Długie włosy nosiła luźno rozpuszczone, strój jej na tyle był nieporęczny, że ukrywał zalety (i być może również wady) sylwetki. „Jago” powiedziała. „Jago” odrzekłem z przymusem. Ściągnęła twarz w imitującym uśmiech grymasie. „Dut” powiedziałem. Zachichotała i dotknęła mojego ramienia. Przyciągnąłem ją do siebie, niepewny, czy nie łamię miejscowego tabu - mogli traktować swoje kobiety tak jak Pajonowie. I wtedy pokazał się ten stary. Dziewczyna odskoczyła. Potem skinęła na wchodzącego i powiedziała: - Bret. - Bret - powtórzył tamten przytulając dziewczynę. Zrozumiałem. - Dut bret - powiedziałem, prawie dotykając go ręką. Uśmiechnął się zupełnie jak córka. - Mai bret - rzekł. A po chwili dodał: - Tion. - Tion - powtórzyła czarnooka stukając się w sterczącą pierś, jakby uważała mnie za ostatniego przygłupa. - Dut Tion - powiedziałem. - Mai Tion... - i pocałowałem ją w czoło. Zanieśli się radosnym, w przypadku starego trzęsącym śmiechem. - Mit - powiedzieli. - Dut mit Tion... Bepsoss mit Tion! - Mai Bepsoss? - pokazałem na siebie. Potwierdzili gestami, iż mój domysł jest słuszny. Później ojciec odszedł, a dziewczyna, zamiast oddać mi się, jak chciałem, rozpoczęła ciąg dalszy edukacji. Po jakimś czasie jasne się stały dla mnie jej zapały: była córką nauczyciela, duży budynek był tubylczą szkołą, a brzdące na dziedzińcu - uczniami. Trochę żałowałem, iż nie odebrała innego wychowania, ale przynajmniej wzbogaciłem swoją wiedzę o ludziach, wśród których się znajdowałem i poczyniłem niejakie postępy w nauce ich trudnego języka. Nie rozumiałem tylko, czemu nazwali mnie Bepsossem, i to tak zgodnie, jakby wspólną myślą wiedzeni, lecz w miarę upływu dni przestałem zaprzątać tym sobie głowę. Przykuło moją uwagę co innego. Tion systematycznie odkrywała przed - sądzę - uwielbianym przybłędą coraz to nowe fakty i zjawiska z miejscowej rzeczywistości, ponieważ jednak czyniła to w sposób naturalny dla tuziemki, bez pamiętania o nienaruszalnych odmiennościach naszych świadomości, zmuszony byłem uporczywą pracą dochodzić sedna podawanych informacji i formułować wnioski samodzielnie, nie do potwierdzenia przez preceptorkę, której rozmiłowany w szczegółach umysł nie był zdolny do potwierdzenia lub rozproszenia moich wątpliwości, nawet gdybym posiadał lepszą znajomość ich języka. Owa skłonność do konkretu nie była cechą tylko Tion ani tutejszych kobiet w ogóle, ale całej społeczności. Jagonowie - tak nazwałem na własny użytek tubylców, choć oni nie określali siebie tym mianem ani żadnym innym - żyli w świecie, który mógłby być wymyślony przez annopolitańskich utopistów w rodzaju Teraucha czy Jakuba i w którym pojęcia abstrakcyjne, nieobce wszakże i Sarkidom i ich dzikim sprzymierzeńcom, dopiero co pokonanym przez Bonifacjusza Tlusculańczyka zwanego też Bonifacjuszem Zwycięskim, zwyczajnie nie istniały. Wiem, że to, co powiedziałem, może być przyjęte nieufnie, gdyż nie przystaje do naszego tradycyjnego myślenia o Zaklętym Kręgu, lecz uwierzcie mi, mówię prawdę. Domysły swe sprawdzałem wielokrotnie. Nie zadowoliłem się jedną wędrówką po dolinie. Korzystając z uprzejmości ojca Tion, jednego z nielicznych Jagonów nieco różniących się od reszty, ciesząc się posiadanym, a raczej: czasowo podarowanym wierzchowcem, odwiedziłem pasterskie sioła w górzystych dolinach i jagońskie osady na stepowych obszarach zachodu, które zdają się nie mieć kresu. Zanim nie zostałem królem, radykalnie i nieoczekiwanie odmieniając swe losy, lubowałem się w takich przejażdżkach, dopóki nie zmogła mnie nużąca powtarzalność szczegółów: widziałem wszędzie te same domy, pod ludzkimi maskami odkrywałem te same upodobania, mierził mnie ciągle powtarzający się dostatek i jak nigdy pragnąłem spotkać kogoś prawdziwie biednego, kto nie miałby z czego żyć i którego nieszczęściem mógłbym napawać się bardziej aniżeli własnym. Ciekawy był stosunek Jagonów do mnie. Wędrując, spodziewałem się poruszenia albo przynajmniej skromnych oznak zainteresowania, a oni traktowali mnie na podobieństwo zjawisk atmosferycznych: jako coś, co przybywa znikąd i w nicość się obraca. Nie istniałem dla nich. Niejednokrotnie zdarzało mi się wątpić w swoją realność lub odmienność; omal nie przywiodło mnie to do myśli o samozagładzie. Proces dochodzenia do prawdy, dojrzewania do zrozumienia mechanizmów rządzących tym społeczeństwem rolników i mniej licznych przedstawicieli innych zawodów, był długi i bolesny, ale gdy wreszcie pojąłem wszystko, poczułem się tak, jak musieli poczuć się sprzysiężeni mordujący krwawego Maximiusa: przepełniał mnie entuzjazm i rozpierała wiara w swe siły. Na trop wpadłem przypadkowo - przez zestawienie cech dwóch społeczności: nizinnej i górskiej. Być może zresztą nie był to przypadek, a taką wyłącznie formę przybrało to, co wykluło się w wyniku zmarnowanych nocy i doznanych rozczarowań. Zauważyłem, że Jagonowie rolnicy odnoszą się do pasterzy z niechętną wyższością, przy czym wyższość była naturalna i - w ich pojęciu - usprawiedliwiona, a niechęć (też naturalna, nawet podwójnie naturalna, a zarazem - nienaturalna, niemożliwa!) brała się z samego istnienia tych drugich, jakby rzeczywiście było to coś absolutnie niemożliwego, nieprawdopodobnego i sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem, czyli z tym, co dla Jagona najdroższe! Najpierw mniemałem, iż nastawienie owo właściwe jest tylko umysłom podrzędnym, lecz gdy to samo wykryłem u Tion i jej ojca, zmieniłem zdanie. Najwyraźniej wspólnota ducha była u tego ludu silniejsza niż sądziłem. Pewnego razu powiedziałem przy Tion coś przychylnego o pasterzach. Rzekła wtedy: - Ach, ci. Mylisz się, Bepsossie. To nie my. - Nie wy? A kto? Kim oni są? - To górale. - Oni są... inni? - Nie. Odmienni? Nie. To pastuchy, górale. - Nie wy? - Nie. - Nie są inni? - Jacy? Przeprowadziłem podobne doświadczenie z ojcem dziewczyny. Zapytałem go - niewinnie - czy mieszkańcy gór należą do wspólnej rodziny. Niezwłocznie zaprzeczył. - Różnią się od was? - Nie. Tak. Prawie jak ty. - A gdzie mieszkają? Poza doliną? - Nie rozumiem - odparł po krótkim namyśle. A po chwili dodał: - Są góralami. Górale żyją w górach. To nie my. - A kim ONI są? Zareagował natychmiast, jak przystało na osobnika, który otarł się o jakąś wiedzę. Bardzo musiał go razić dźwięk tego obcego słowa. - ONI? Tacy nigdy nie istnieli i nie istnieją. To tylko nie my. Spróbowałem - iście po desperacku - ponownie. - Nie wy, czyli kto? - Górale! Pasterze! - zawołał z ąntuzjazmem, zadowolony, iż potrafił wyjaśnić zagadkę, męczącą gościa w sposób cokolwiek niezwyczajny. Był okropnie zracjonalizowany, Diodot powiedziałby o nim że jego umysł nie był młody. Na szczęście Diodot już umarł. Pomyślałem wówczas, że próżna to dysputa; „Inni”, inaczej”, a nawet „poza” były dla nich słowami bezwartościowymi, pozbawionymi realnych odpowiedników. Pojąłem również, czemu mnie ignorowali; byłem „stamtąd”, „poza”, a ponieważ nic takiego nie istnieje, i mnie w rzeczywistości nie ma. Następne dni utwierdzały mnie w tej smutnej wiedzy. Jagonowie nie posiadali przeszłości; byli społecznością dotkniętą zbiorową amnezją. W ich szkołach nie uczono filozofii ani historii; nauka obejmowała jedynie zajęcia służące praktycznemu celowi i ogólnemu pożytkowi. To ostatnie wytyczało rytm życia mieszkańców od narodzin do śmierci. Z tego też brał się wszędzie spostrzegany dostatek, którego nienawidziłem, i niewymuszona prostota, od której omal nie dostałem pomieszania zmysłów. Pożyteczne i zasługujące na powszechną akceptację były według Jagonów zawody rolnika, żołnierza i rzemieślnika. Stanowili oni przytłaczającą większość pełnoprawnych obywateli, żyjących w gigantycznej i niepojętej wspólnocie. Nie znam innych porównań niż niedoskonałe; wcześniej o tym mówiłem. Gdybym już musiał z czymś zestawiać jagońską społeczność, przyrównałbym ją do annopolitańskiej sprzed panowania dynastii Eumenidów lub do gmin sklawarskich i peońskich z czasów nam najbliższych. Była to jednak gmina-potwór, obejmująca całe społeczeństwo. Nie mając przeszłości, nie odczuwali też potrzeby myślenia o przyszłości. Uważali, iż teraźniejszość jest wieczna i wszelkie przewidywania są niemożliwe i - naturalnie - nie przynoszą pożytku. Nie nosili w sobie zadry, która popycha człowieka do zmian i gwałtownych czynów. Zanim nie zostałem królem, nie usłyszałem nigdy o wypadku morderstwa, a i mniejsze występki zdarzały się rzadko, budząc najczęściej zdumienie - nie: strach, potępienie, chęć odwetu. Nawet w najmarniejszym z miast Terytorium znaleźć można osobników trudniących się wymianą towarową, przekazywaniem wieści i listów oraz zawodowo świadczących usługi golibrody, kowala i cyrulika. Tutaj nie widziałem kupców. Nie istniała lichwa. Golono się samemu, podkuwano wierzchowce co najwyżej w ramach sąsiedzkich uprzejmości. Handel w całości był w rękach gminy. Jej nierozpoznawalni urzędnicy - o ile w ogóle istniejący - wprawdzie nie powinni narzekać na nadmiar pracy, bowiem prawie niczego w dolinie nie wymieniano, ale i tak nie umiałem pojąć, jak można obywać się bez kupców i ich karawan. (Z olbrzymim wysiłkiem uprzytomniłem sobie, że będąc odcięci od świata, negując wręcz rzeczywistość zewnętrzną nie potrzebowali przecież kupców). Sposób gospodarowania Jagonów charakteryzuje dążenie do samowystarczalności. Każda rodzina stara się uniezależnić od pozostałych. Jadają głównie potrawy jarskie, brzydzą się surowym mięsem; parokrotnie próbowałem namówić Tion na spożycie upieczonego „kaczora”, lecz zawsze odmawiała. Największą ich odmiennością był fakt, że nie mówili o sobie inaczej niż „my”. My to zrobimy, my jesteśmy tacy, my, my i my. Nie określali siebie żadną nazwą; Jagonami nazwałem ich przez przypadek. Nie słyszałem, by mówili o sobie jako o plemieniu, szczepie, narodzie, państwie, królestwie. Zamiast tego - nieśmiertelne, nieprzemijające MY. Najdłużej poszukiwałem formy ich państwowości. Rozumowałem, że rozwinięte społeczeństwo nie może obywać się bez władzy; rozumowałem (nie mniej niedoskonale), iż wytrwałość w staraniach przybliży mnie do celu, a tymczasem było odwrotnie - im dłużej szukałem, tym bardziej moje szansę malały. W końcu przejrzałem. Zanim jednakże doszło do tego, ku swemu - później - bezgranicznemu wstydowi rozważyłem mnóstwo szalonych możliwości, które uwłaczają mej opinii jako badacza. Myślałem, że Jagonowie rządzeni są przez niewiasty; kilkakrotnie wracałem do przypuszczenia, iż dyktaktorską władzę sprawuje Rada Starszych, o istnieniu której wcale nie byłem niezbicie przekonany! Sądziłem (pod nieuświadamianym wpływem ojca Tion), że mają oni ustrój podobny do annopolitańskiego po obaleniu Maximiusa; ozdobny i wyróżniający się rozmiarami budynek u zbiegu ulic brałem za miejsce posiedzeń tutejszej ekklezji, a pilnujących granicy młodzieńców uważałem - przynajmniej raz słusznie - za armię obywatelską, do służby w szeregach której zmuszony jest każdy Jagon. Myślałem też o anonimowym tyranie bądź o takim, który powiada o sobie, iż umarł. Myślałem o władcy, który nie wie sam, że jest posiadaczem najwyższej potęgi, lub o takim, który jest wylosowany na jakiś czas w powszechnej loterii, a potem oddaje rządy kolejnemu szczęśliwcowi. Długo pieściłem możliwość, że nie istnieje tu żadna władza, lecz przeczył temu ład panujący w dolinie i jednak niekiedy spotykani żołnierze, którzy wszakże musieli komuś podlegać. (Pochwalę się: nigdy nie sądziłem, by tubylcami rządziła armia.) Pewnej nocy, spędzonej nad przepływającą przez równinę rzeczką, myśli moje pobiegły trafnym torem: najbardziej rzucającą się w oczy cechą Jagonii jest brak poważniejszych różnic. Ta niezaprzeczalna prawda umożliwia mi dokonanie następującego odkrycia: rządy sprawuje zwyczaj, a potępienie spada na przestępcę na mocy wyroku wydanego przez opinię publiczną. Ponieważ w pojęciu tubylców świat poza górami nie istnieje, a step na zachodzie chyba naprawdę jest bezkresny, takie potępienie sroższe jest od kary więzienia i prawie równa się wyrokowi śmierci. RÓWNOŚĆ WIĘC JEST OWYM ANONIMOWYM TYRANEM PANUJĄCYM NAD JAGONAMI ORAZ TYM DZIWNYM KRÓLEM, KTÓRY NIE WIE O SWEJ BEZMIERNEJ POTĘDZE. Odkrycie to nie oszczędziło mnie, gdyż zdążałem ku niemu od pierwszych dni, ale uspokojenie nie przyszło łatwo. O śnie nie było mowy; zdumiewałem się, iż ci wielbiący konkret ludzie poddali się władzy idei uznawanej na rozległych obszarach Terytorium za najbardziej abstrakcyjną z możliwych, a przez niektórych myślicieli traktowanej wręcz jako niemożliwą w realizacji, lecz moje zdziwienie byłoby większe, gdybym już wówczas znał pełne rozmiary owej władzy. Zani i je zgłębiłem, przeszedłem przez kolejne stadia rozpaczy, nadziei i smutnego zachwytu; lata spędzone w tamtym świecie - wahałbym się nazwać go naszym - nauczyły mnie podziwu dla wielorakości, z którą zżyłem się niby z koniem i przyzwyczajenie się do nieuchronności nowego porządku zabrało mi miesiące, choć do końca nie przywykłem nigdy. Gdybym przywykł - nie stałbym teraz przed wami, o dostojni! Wróciłem do gościnnego domostwa nauczyciela. Ojciec Tion, jak wszyscy jemu podobni, musiał przed podjęciem pracy zaręczyć, iż nie będzie się sprzeniewierzał zasadzie ogólnego pożytku. Wydawało mi się to upokarzające. Żeby potwierdzić swój domysł, zapytałem go o to. Odparł, że... błądzę. Bynajmniej nie czuje się upokorzony. Nie wierzyłem i zagadnąłem go kiedyś ponownie. Wtedy odpowiedział: „Rzeczy naturalne, wynikające z samej istoty człowieczeństwa, nie mogą wyzwalać niedobrych emocji, młodzieńcze. Tylko sprzeciwianie się naturalnemu obrazowi rzeczywistości rodzi zło. Rodzą ją sztuczne wydumania, odrzucanie prymatu zmysłów, nie poleganie na doświadczeniu. Mamy dwie ręce, dwie nogi, każdy ma serce, mózg, włosy; widzimy, jak w podstawowych sprawach mało się różnimy. Każdy musi - by przetrwać - jeść, spać, zaznać miłości z kobietą lub mężczyzną. Podobnie zwierzęta, ptaki. Równość panuje w naturze, bowiem nikt nie jest wszechpotężny; drapieżnik zależy od antylopy, antylopa od rośliny, roślina od słonecznych promieni. Potrzeby więc są wspólne: zaspokajamy je własna pracą. Jak przeto mogę czuć się upokorzony, skoro działam na korzyść tej najcnotliwszej z zasad? Skoro wpajam to, o głębokiej przydatności czego sam jestem niezbicie przekonany?” Zaiste, obraziłem starca tym posądzeniem. Był szczęśliwy, spokojny, a ja sugerowałem mu niepokój i nieszczęście, przykładając obcą miarę do jego uczynków. Mijały dni i tygodnie, zmieniały się pory roku. Przybyłem tutaj w pełnym rozkwicie lata, a teraz nadchodziła już jagońska zima. Utrzymane w czystości drogi zasypał śnieg; między tubylczymi osiedlami pojawiły się sanie. Prawie nie zwracałem uwagi na te zmiany, pogrążony w miłości do Tion. Jej uda umilały mi wieczory; jej radosny śmiech sprawiał, że zapominałem o swej pozycji przybysza z niewiadomego kraju, który nigdy nie powinien wyrzec się czujności jako najważniejszego z obowiązków. Zdawało mi się, iż nikt nigdy się mną nie interesował i że nawet początkowe uwięzienie było niedopatrzeniem, pomyłką, a może wręcz wytworem mej nabrzmiałej tęsknotą wyobraźni. W jakimż okrutnym byłem błędzie! Pewnego mroźnego wieczora przed naszym domem zatrzymały się sanie. Wysiadło z nich dwóch mężczyzn. Przywitali się z gospodarzem i ten poprowadził ich do chaty. - Nazywasz się Bepsoss - raczej stwierdził niż zapytał jeden z wchodzących. Oderwałem wzrok od naśladującej szybę błony. - Jesteś tym, po którego przybyliśmy. Ubierz się ciepło. Podobne zdania słyszałem już parokrotnie, więzili mnie Licikavikowie, Vontowie i nawet Ittończycy, ale nigdy nie zabrzmiały one tak jak wówczas - niby najsurowszy i najmniej spodziewany z wyroków. Wolno podszedłem do nich. - Czy... czy... jesteście, szlachetni, pewni, że macie taki rozkaz? I że tu o mnie idzie? Przecież nic złego nikomu nie wyrządziłem... Przecież... - jeszcze obecnie, choć wody w płynących przez jagońską krainę rzekach zmieniały się już wielokrotnie, wspominam tę chwilę z boleścią i wstydem, tym większym iż okazana wtedy słabość nie posiadała swych poprzedniczek; to ja mówię, Bepsoss, król. Zignorowali mój strach, zbyli obojętnym milczeniem mą błagalną prośbę; podarowany czas nie pozwalał mi nawet na pożegnanie się z Tion inaczej aniżeli w sposób iście braterski. Sądziłem owego dnia, że widzę kochankę po raz ostatni. Martwiło mnie, iż nie dostrzegam smutku w jej oczach i że nie wychodzi na próg, by pomachać za mną wierzchnią chustą, którą zawsze okrywała ciemne, piękne włosy. Z tobołkiem pod pachą i umysłem zamienionym w kamień pod wpływem rezygnacji, wsiadłem do sań, ciągnionych przez dwoje zwierząt, i nie ocknąłem się, zanim nie przystanęliśmy. Towarzysze moi wysiedli pierwsi; ponieważ opór byłby zaiste bezsensowny, poszedłem ich śladem, acz przez krótki moment przysięgałem w duchu, że nigdy tak nie uczynię. Wszystkie okoliczne domy pokryte były białym płaszczem. Na niewielkiej przestrzeni skupionych ich było całe mnóstwo - chyba z piętnaście. Kształty ich zdziwiłyby mnie, gdybym był zdolny do zdumiewania się: jeden dom był wysoki, inny niski: jeden wyciosany z surowych bali, drugi przyozdobiony białoczarną mozaiką; niektóre posiadały ganki, inne nie; do niektórych prowadziły wąskie schodki, większość jednakże była tego pozbawiona. Weszliśmy do najbliższego z budyneczków; księżyc, który właśnie się pojawił, uśmiechnął się do przybłędy szyderczo i ten przestąpił zdobiony próg. Niska i ciężka sień, małe drzwiczki jedne przy drugich, długi korytarz prowadzący donikąd, poręcz, której się trzymałem, słowa, które zostały wypowiedziane; nic nie mogło rozproszyć moich obaw ani ich złowieszczo pognębić. Przynajmniej w części byłem nieżywy; moja myśl nie istniała, moje serce nie biło. Pchnięty, przestąpiłem próg. Tam martwota odeszła ode mnie niby poluzowana łuska pancerza. Tam, wśród bliskich ścian i znajomych twarzy, poczułem, że znowu istnieję. Ściany oddaliły się, potem ponownie przybliżyły. Jakiś głos powiedział: - Bepsoss cudzoziemiec przybył. Rozwarłem powieki - dziwiąc się, iż miałem je zamknięte. Jeden tylko człowiek znajdował się przede mną i ten człowiek uśmiechał się niewiarygodnie. Czekałem na ten głos, ale się nie powtórzył. Żałowałem tego - bardzo. Brzmiał tak przyjemnie, takie uznanie zeń przebijało! Bepsoss cudzoziemiec, nie bezimienny przybłęda... Omal nie zapłakałem. Omados, kupiecka karawana, poszukiwania Zaklętego Kręgu, Mindyngowie i Sklawarowie przestali dla mnie znaczyć cokolwiek. Czemu te słowa nie padają! - Kim jesteś? Przyznaj się do czynów niepopełnionych, a unikniesz kary. W rękach różnych zbirów i naczelników rozmaitych plemion się znajdując, doznawałem niejakich przykrości, lecz nikt jeszcze nie proponował mi jawnie, bym przyznał się do czegoś, czego nie zrobiłem... - Więc jak? - Nie! - odkrzyknąłem rozpaczliwie. - Najwyżej usiądę... - Jeżeli sprawi ci to zadowolenie - siadaj. My uważamy, że każdy, kro przybywa z... gór, z tych skalistych bezdroży... może dopuście się przestępstwa. O tobie wiemy, że żyłeś przykładnie, nie próbując przekraczać naszych praw i nie myśl, iż pozostało to niezauważone. Okres próby minął i właściwie mógłbyś już wstąpić do wspólnoty. Wstąpisz? - Chciałbym, panie, ale - tu zawahałem się. Moja niewiedza była zupełna, lecz czy należało się z nią obnosić? Przesłuchujący rozstrzygnął za mnie ów dylemat. - Może nie znasz reguł? - zapytał, a ton jego głosu stał się jeszcze bardziej współczulny i pobłażliwy. - O tak, panie! Nie wiem, czym jest wspólnota, a nie wiedząc, wolałbym nie podejmować pochopnych decyzji. - Wspólnotę tworzą wszyscy ludzie uznający sprawiedliwość i prawo naturalne za wartości najwyższe i postępujący podług tej zasady. Nie mów do mnie tak: panie. To się nie godzi. - Czemu, pa... Zatem sprawiedliwość i prawo naturalne? Chwalebne to, że istnieje społeczność, która realizuje w praktyce te szlachetne teorie, lecz doświadczenie uczy mnie, że zarówno sprawiedliwość jak i prawo naturalne mogą być różnie rozumiane... - Nie mogą - przerwał mi nagle, a oczy jego zalśniły błyskawicą gniewu. - Jedna jest sprawiedliwość, jest tylko jedno prawo naturalne, cudzoziemcze! Skąd przybywasz? Chcesz nas zniewolić, podstępnie wcześniej zyskując nasze zaufanie? - Nie, nie! W jaki sposób mógłbym to uczynić, skoro nie znaczę nic, jestem gościem, przybłędą, za gościnę jakże wdzięcznym!, - Rzekłeś: nie znaczysz nic. Bez naszej woli nie przetrwałbyś tutaj dnia ani tygodnia. Nasz obyczaj jednak zakazuje zbędnego okrucieństwa i dlatego ci przebaczamy - zmrużył powieki, zmalał jakby, zapadł się w sobie. Z, najwyższym przerażeniem obserwowałem tę przemianę. Nie potrafiłem uwierzyć, iż to ja jestem jej przyczyną. - Wolnyś - powiedział z trudem. - O ile strażnicy zatwierdzą moje orzeczenie - sądzę, że zatwierdzą - nabędziesz pełnię praw i będziesz mógł wstąpić do wspólnoty, w imieniu której cię witam! Jakże głęboko równość musiała zapaść w serca tubylców, skoro nawet ich urzędnicy nie posługiwali się tym wielkim słowem! Nie wątpiłem już, iż zyskując wspomniane prawa zobowiązany będę zarazem do jej przestrzegania i niewystępowania przeciw narzuconym przez nią więzom. Nie wątpiłem też, iż Jagonowie uważają równość za coś najnaturalniejszego pod słońcem i oburzyliby się bardzo, gdybym wyjawił podstawową odmienność dzielącą ich od Annopolitańczyków, Tlusculańczyków i innych ludów zamieszkujących Terytorium. I jakże musieli lękać się jej utraty, skoro poddawali długotrwałym próbom i badaniom tych nielicznych obcych, którym udawało się przedostać przez wrota Skaurusu lub którzy porzucali wypasanie owiec, przedkładając nad to pracę na roli w ramach dobroczynnej wspólnoty! Wracałem stamtąd bogatszy o nowe wiadomości i przemyślenia, czynione podczas podróży przez kraj pokryty śniegiem, pełen jednocześnie nieustających wątpliwości: Czyżbym naprawdę był już oczyszczony z podejrzeń? Może to jagoński podstęp? Może pragną, bym porozumiał się z nie istniejącymi spiskowcami? Może zagraża im bunt górali albo najazd zachodnich koczowników? A jeśli mają w zwyczaju nigdy nie dawać wiary przybyszom, podobnie jak i my nie dajemy? Co wtedy? Przyjdzie mi sczeznąć marnie wśród identycznych domów i łudzących pieszczot, bowiem nigdy nie opuszczę doliny! Tion przywitała mnie uśmiechem, lecz daleki byłem od myśli o rozkoszy. Równość, rozumowałem, rodzi pewne następstwa, których wykrycie leży w moim interesie. Muszę też sprawdzić słuszność żywionych sądów i przypuszczeń, na pozbycie się statusu tymczasowości niecierpliwie oczekujących. I tak: powinni żyć oddaleni od siebie, choć bliscy bliskością fizykalną. Czy jest tak w istocie? Albo konieczne jest istnienie jakiegoś środka centralnego, który rozdzielałby owoce pracy Jagonów. Czy on rzeczywiście istnieje, skoro nigdzie nie spostrzegłem śladów choćby najmniejszej dokuczliwej władzy? Prędko przekonałem się, iż do wcześniejszych spostrzeżeń mogę dodać nowe. Jagonowie nie mieli żadnej wiary, nie mówili o szczęściu, sensie życia i ewentualnej wieczności, w trakcie rozmów, do których przystępowali z wyczuwalną niechęcią, nie wychodzili poza wnioski płynące z bezpośredniej obserwacji przyrody i natury - to ostatnie szerzej pojmowali niż ludy Terytorium, również jako uświęcone zwyczajem zasady postępowania międzyludzkiego. Poszczególni obywatele nie stawiali sobie celów innych aniżeli najdrobniejsze, a Jagonia jako kraina zdawała się trwać w bezruchu, wieczna niezmienność była tu wartością powszechnie akceptowaną, nigdy zaś - podważaną. Przyznane mi prawa okazały się być niespodziewanie skromne, uroczysty gość, na tę okoliczność cały w gronostajach i ze strażniczą laską, powiedział, iż wolno mi robić to, co robiłem do tej pory oraz mogę podjąć się pożytecznych zajęć. Bym nie miał wątpliwości, dorzucił niezwłocznie, że chodzi o pracę fizyczną, najlepiej na roli, w okolicy, gdzie już przeżyłem lato i zimę. Rzekł, iż wspólnota udostępni mi potrzebne narzędzia i materiały, a także pomoże wznieść niezbędny budynek, w którym zamieszkam z Tion, nauczycielską córką. Przez lat trzy nie będę musiał odwdzięczać się za pomoc, ale później nadwyżki mej pracy, powstałe po zaspokojeniu potrzeb mojej rodziny oraz mojego gospodarstwa, przekazywać będę wspólnocie, która utrzymuje starców, chorych i - tu jakby się zawahał - bezużytecznych, co wymaga pewnych ilości produktów. Zakłada się, że potrzeby moje i mojej rodziny nie będą inne niźli potrzeby większości jagońskich gospodarstw, dlatego nie powinienem nawet ich zgłaszać, wspólnota wie, co mi niezbędne, czego sam potrzebuję, a czym będę mógł się podzielić. O ile współobywatele nie wniosą w oznaczonym terminie sprzeciwów, zyskam możność uczestniczenia w obradach zgromadzenia ludowego, a potem - także głosowania. Przyznane prawa sięgają nawet ewentualnego wyboru na godność strażniczą, choć - tu gość uśmiechnął się dostojnie - wiążą się z tym niemałe obowiązki, a pożytków żadnych... Zapytałem, co czynią strażnicy; odparł, iż należy do tych zacnych obywateli baczenie na postępki innych i piętnowanie zła w zarodku lub gdy - niestety - ujawni się w sv; ohydzie. Nasze zwyczaje, kontynuował, dla kogoś z nimi od maleńkości nie obeznanego, mogą wydawać się srogie, ale niech mi uwierzy: jedyny to sposób na powściągnięcie niecnoty i zapanowanie ogólnego dostatku. U nas, podkreślił z dumą, nikt nie głoduje, nie wyłączając słabych i chorych. Nie pozwalamy rozpanoszyć się egoizmowi (użył jakiegoś dziwnego słowa, tak je wam tłumaczę, może niezbyt wiernie). Każdy winien jest pamiętać, iż sam nie znaczy nic, bo najlichsza powódź może wniwecz obrócić dorobek całego życia - wzdrygnął się w tym momencie, jakby pomyślał o sobie. Jeżeli ktoś zapomni, przypomina mu tę najstarszą prawdę zgromadzenie, od którego wyroków nie ma odwołania, ponieważ nie istnieje inna władza poza wolą ludu. To wszystko - zakończył nagle. - Od kiedy zacznie? - Od zaraz - zawołałem, a mój zapał był szczery. Pokiwał siwą czupryną. - Rad jestem - powiedział podnosząc się z honorowego zydla. Podprowadziłem go do drzwi. Tam zatrzymał się. - Pokój temu domowi - wymamrotał, przecinając laską powietrze. - Pokój - szepnęła moja przyszła oblubienica i zrozumiałem wówczas, że wojna jest możliwością, która, acz nieobecna realnie, istnieje w umysłach Jagonów jako najstraszliwsze zagrożenie, przed którym lęk nigdy ich nie opuszcza. Przysięgałem ofiarność i zapał i były to początkowo przysięgi najzupełniej szczerze składane. Zaimponował mi system rządów odmalowany przez tubylczego dostojnika; więcej było w nim dobrowolności niż przymusu, co w zestawieniu z uciskiem nagminnie stosowanym w naszych państewkach, nawet tych nie podlegających władzy tyrana, mogło wzbudzać podziw. Gdym jednak potrudził się nieco przy budowie domu i gdy okazało się, że cały ciężar roboty spadnie na mnie, bo na nadesłanych pomocników, okropnych leni, nie mam co liczyć, znienawidziłem tutejsze instytucje i zatęskniłem za nierównością, dzięki której przynajmniej nie musiałem mozolić się jak niewolnik, choć inne przykrości mnie spotykały. Tion tłumaczyła mi, iż to przejściowe, że u nich każdy ma obowiązek wykonywać najcięższe prace i żadne zdolności, talenty nie są tu okolicznością łagodzącą, a raczej obciążającą, lecz ja nie widziałem kresu mej udręki ani jej sensu: dobrze mi się mieszkało w szkolnych zabudowaniach i najchętniej bym tam powrócił. Wprawdzie obyczaj nakazywał, iż małżonkowie zamieszkiwali osobno, ale nie był to mój zwyczaj. Uciekłbym, porzucając Tion, gdybym miał dokąd uciec. Wiosna przemknęła jak huragan niszczący całe kraje. Stopniały śniegi i drogi stały się nieprzejezdne. Okoliczni obywatele zabrali się natychmiast do przywracania im dawnych walorów i, nieszczęsny, zmuszony byłem pracować razem z nimi. W moim sercu rosła nienawiść, nie ślepa i bezrozumna, lecz spokojna i nieubłagana. Jakub opisuje idealny ustrój jako ustrój równych możliwości, równych szans; Terauch powiada - utopijnie? - iż równość jest powszechna i doskonała. Anonimowi prawodawcy Jagonów nie czytali Teraucha, ale z pewnością zgodziliby się z pochwałami tego systemu, jakie ówże wygłaszał przed zgromadzeniem mędrców. Ja nigdy bym się z nim nie zgodził; absolutna równość przysporzyła mi takich upokorzeń, że nawet teraz, gdy na mój widok tłumy padają na kolana i wszędzie rozlega się szmer podziwu, ciarki mnie przechodzą na samo tamto wspomnienie. Do uwielbienia było jednak daleko; pierwej zostałem pozbawiony wolności. Nie stało się to w akcie porywczej samowoli ani skutkiem omyłki. Uwięziono mnie celowo - trafiłem do tej samej celi, w której już raz przebywałem. Ktoś bardziej przesądny uznałby, iż historia się powtarza; mój ponowny areszt przypadł na pełnię jagońskiego lata, żar dusił ziemię i odbierał ludziom oddech, a widoczna z więziennego okienka jednolita płaszczyzna była oświetlona takimi samymi promieniami słonecznymi. Ale teraz byłem winien; wiedziałem, czemu zamknięto mnie między tymi ścianami i nie łudziłem się, że uniknę kary. Oto moje zbrodnie: krzyczałem przeciw równości. Zuchwale potępiałem obowiązek pracy przymusowej. Odrzucałem sens poświęceń dla dobra ogółu. W licznych przemówieniach wygłaszanych na rozstajach dróg namawiałem nielicznych i zawsze milczących słuchaczy do wypowiedzenia posłuszeństwa starcom, ignorowania poleceń strażników oraz do zrzeczenia się praw obywatelskich. Nic wam po prawach, wywodziłem, które nie przynoszą szczęścia ni pożytku. Nic nam po obyczajach hamujących nasz rozwój. Nic, nic... Zdzierałem gardło. Zaklinałem. Prosiłem. Błagałem na kolanach. Niczym nie dawali poznać, że rozumieją, co do nich mówię. Nieodmiennie rozchodzili się bez słowa. Nikt mnie nie potępiał. Nikt nie starał się zbijać moich argumentów. Wiedziałem, przeczuwałem, iż nie były to dobre argumenty. Nie odwoływały się do emocji, zawiarały zbyt dużo nowych pojęć, wprowadzały za wielki zamęt w myślach. Spodziewałem się... nie powiem, czego. Już chyba nawet tego nie pamiętam. Sam mam męt w myślach, o dostojni! Żyłem jak w śnie i działałem jak w śnie. Ani razu nie zbliżyłem się do Tion. Nie istniała dla mnie inaczej niż jako obiekt nadający się do przekonania. Perswadowałem jej to samo co Bretowi. Słuchali mnie w osłupiałym milczeniu, nie przerywając. Nie umiałbym wyjaśnić, które z nich wezwało strażników i ich żołnierzy. I tych próbowałem przekonać, i tym padałem do kolan, nie w służalczym hołdzie, żeby wybłagać niemożliwe miłosierdzie, lecz aby - nawróconych na prawdziwą wiarę - pociągnąć ich za sobą i dopełnić dzieła arcyzniszczenia. Nie zważając jednak na szykany, niestrudzenie opiewałem uroki nierówności; poniewierany i bity, zdążyłem jeszcze zawsze wyrzucić z siebie słowa, które rozwścieczały oprawców, niezdolnych do zrozumienia, że rozkosz, jaką odczuwają obecnie, jest nieporównywalna nawet z uciechami małżeńskiego łoża. Plując krwią powtarzałem: „Jeszcze! Bijcie! I jeszcze raz! Tak!! Łamcie prawo! Nadużywajcie władzy!... Przypuszczałem, że poświęcenie moje nie jest daremne, ale rzeczywistość zadała kłam owym wyobrażeniom. Nikt nie przyszedł mnie uwolnić z więzienia, żaden z wydumanych wyznawców nie wzniósł okrzyku na mą cześć, gdy prowadzącego pod mieczami podziwiały grupki sennych kobiet i mężczyzn, stojące przy każdym budynku. Trwoga nie opuszczała mnie. Były dni, w których uciekałem myślą do jagońskiej krainy i przenosiłem się duchem w inny świat, świat nierealny i ponury, świat wielkich zdobywców i nieugiętych herezjarchów. Tutaj byłem jedynym herezjarchą. Ziarno, jakie posiałem, mogło wzejść nie prędzej niż przed wiekami. Lizałem ściany i chrapliwie wzywałem pomocy. Lękałem się surowości kary. Rodzaj mojej zbrodni pozwalał domniemywać najgorszego: potajemnej śmierci, tortur, w najlepszym wypadku - wypędzenia z ziemi Jagonów, aż hen, po zachodni widnokrąg. Niekiedy zabawiałem się przewrotnie, co ja bym uczynił, gdyby podobny przestępca wpadł mi w łapy. Nie muszę chyba dodawać, iż zabawy te nie pomniejszały mych obaw. W końcu sięgnęły one granic utraty zmysłów. Całymi tygodniami - tak sądzę - potrafiłem bezczynnie spoczywać na barłogu i niewidzącym wzrokiem wpatrywać się w wyimaginowany punkt naprzeciwko. Całymi dniami odmawiałem przyjmowania pokarmu. Całymi godzinami liczyłem do sześćdziesięciu, wyobrażając sobie bodajże, iż jestem zegarem... Cyt, cyt. Cyt, cyt. Nowa porcja piasku przesypała się w dół. Cyt. Pięćdziesiąt osiem. Cyt. Pięćdziesiąt dziewięć. Cyt. Klepsydra pusta. Ja pusty. Ja martwy. Ja chory. Teraz, gdy jest już po wszystkim, chętnie oddaję się przypuszczeniu, że moje obłąkanie było samoudawaniem, ucieczką w rejony bezpieczne, gdzie nie groził mi wyrok okrutnej śmierci. Może tak było, może nie. W każdym razie, dźwięk przekręcanego klucza przejął mnie obawą, a widok wchodzących zbrojnych - wstrzymam się od powiedzenia, co wówczas zrobiłem. I ja bowiem, król potężny i samowładny, nie jestem wolny od wstydu, najpowszechniejszego z uczuć. Co się stało potem? Nic się nie stało - długi korytarz prowadził prosto do wyjścia. Wyszedłem na ulicę - skąpaną w słońcu już jesiennym, słabszym, nie palącym tak dotkliwie. O czym myślałem? O niczym. Nic, tylko szedłem. Moja wędrówka była bezwiedną repliką poprzedniej, tej sprzed roku. Znowu dokuczał mi głód, ponownie doskwierało pragnienie. Ludzie też mnie unikali. Nawet nie próbowałem do nich podchodzić. Cóż zresztą potrafiłbym im przekazać? Nienawiść, która się wypaliła? Poczucie celu, już nie istniejące? Strach, który miał już mnie nigdy nie opuścić? Nie, nic nie mogłem im przekazać. Żyliśmy w odmiennych światach. Nic nas nie łączyło, dzieliło nas wiele. Oni ukochali równość, ja jej nie cierpiałem. Oni poddawali się swym prawom całkowicie dobrowolnie, ja byłem do tych praw przestrzegania przymuszony. Zaszedłem do jakiegoś domu, który nie był domem Tion. Gościnność Jagonów jest wiecznotrwała; nic nie może jej podważyć. Równość i wspólnota oddalają ich od siebie, podobnie jak rodzaj wykonywanych prac, dlatego też - na mocy naturalnej przekory - cieszą się z wieczornych odwiedzin sąsiadów, a zwłaszcza wędrowców, od których spodziewają się... nowin. Zauważyliście ów moment wahania; nie był on przypadkowy. Nowiny w naszym pojmowaniu w Jagonii nie istnieją. Brak u nich tego, co jest najważniejszym elementem annopolitańskiej plotki: zmiany. Wieść, którą przynosi spóźniony podróżnik, nie zmienia jagońskiego mniemania o rzeczywistości, a je potwierdza i rozszerza. Toteż gospodarz i jego rodzina z niezbyt wielkim zrozumieniem odnieśli się do tego, com rzekł. Na pewno nie na taką wiadomość liczyli. Oznajmiłem, że niedawno opuściłem więźenie i że nie wiem, dlaczego tam się znalazłem (czyli skłamałem) i czemu mnie wypuszczono (czyli okazałem się prawdomówny). Potem zapadła cisza, którą wykorzystałem, by się oddalić. Przechodząc korytarzem spostrzegłem młodego efeba układającego się do spoczynku; był piękny. Tej to właśnie nocy wyszła na jaw moja długo skrywana podłość, dopuściłem się haniebnego czynu, złamałem miejscowe tabu. Wolę uniknąć nawet pobieżnego opisu; jak większość ludzi, mam o sobie wysokie wyobrażenie i nie chcę się z nim rozstawać. I nie nalegajcie dłużej... dostojni. Następnego dnia, już w drodze, pojąłem, co zadecydowało o moim odrażającym powodzeniu i czym ściągnąłem na siebie uwagę młodzieńca, przecież przysłuchującego się rozmowie przy stole. Jeżeli naprawdę jesteście tymi, za których się podajecie, dostojni, bez trudu powinniście się tego domyśleć. Wszystko, co raz zaczynamy, domaga się kontynuacji. Jest tak z rzeczami dobrymi i złymi, szczególnej ciągłości wymaga zaś proceder najbardziej haniebny, ponieważ społeczeństwo, w którym rządzi nierówność, znaczy takie, w jakim się wychowałem, w sposób naturalny sprzyja tendencjom jednostkowym i popycha nas ku najpełniejszej realizacji swoich instynktów, a te - wybaczcie mi, jeśli kiedykolwiek uważaliście inaczej - zazwyczaj są uosobieniem ohydy. Dlatego jedna tylko myśl dręczyła mnie obsesyjnie i tylko to jedno miałem na umyśle: zbezcześcić coś, znieprawić, stłamsić, jeżeli piękne, wyzwolić jeśli odrażające. Idąc wzdłuż nie kończącego się płotu, ze sztachetami jednolicie odmierzającymi kolejne odcinki piaskowej trasy, śmiałem się donośnie ze swoich gasnących już, coraz to słabszych i słabszych wątpień oraz rozterek, coraz to bardziej iluzorycznych mrzonek o sprawiedliwości i czymś tam, czymś tam jeszcze, co w minionych latach wyrwało mnie z rodzicielskiego domu i nakłoniło do tułaczki. Nie ma, nie ma niczego, co dumne, wzniosłe i stałe, co ludzką godność podnosi, co nas ku samodoskonaleniu prowadzi. Nie ma! Jest wyłącznie piaskowy miał pod stopami, kurz unoszący się w powietrzu i w nos się wwiercający, znój przeżywany i rozpacz dogasająca. Szedłbym tak pewnie dalej, gdyby nie nowa sposobność ku popisaniu się zezwierzęceniem. Mała dziewczynka wybiegła na drogę; zaciągnąłem ją - specjalnie się nawet nie opierającą - w pobliski stóg siana i tam zmusiłem, by ustami uczyniła to, co więźniowie niekiedy czynią ręką... Powiem szczerze: dopiero to mnie rozbestwiło, do zaspokajania najskrytszych żądz gwałtownie popychając! Zapadła noc przeszkodziła mi jednak; poczułem się słaby i opuszczony. Nie jadłem nic od rana. Jesienny ziąb niszczył mój animusz. Powracający strach gasił moje żądze. Wyobraźnia nasunęła mi obraz pościgu: grupa płonących... grupa pałających... grupa zezwierzęconych... ja przed nimi, bez szans na ratunek. NIE!! W jednej chwili kryjówkę swą uznałem za niedostateczną, a wybrane miejsce na nocleg za... w sam raz nadające się do opuszczenia. Zrobiłem to nagle, bez namysłu. Rozsypane gałęzie nieprzyjemnie trzasnęły, zwielokrotniając moje obawy. Postanowiłem oddalić się od głównej trasy. Tylko to wydawało mi się rękojmią bezpieczeństwa. Nie pomyślałem, że uchronienie się od jednego niebezpieczeństwa nie jest równoznaczne z całkowitym wyzwoleniem. Obserwacja, jaką w rezultacie swej decyzji mogłem poczynić, nie pokrzepiła mnie: sieć dróg była słabo w Jagonii rozwinięta, zobaczyłem to dopiero teraz, gdy przyszło mi przedzierać się przez karłowaty lasek i szukać schronienia wśród mchu i wrzosów. Ranek zastał mnie na skraju jakiejś łąki. W oddali unosił się dym, zwiastun ocalenia Jub porażki. Nie miałem wyboru; każda spędzona o głodzie godzina przybliżała moment ostatecznej utraty sił. Zacząłem iść w tym kierunku. Powiem rzecz zastanawiającą: nie bałem się wtedy. I jeszcze: zbliżając się, mgliście przeczuwałem zasadniczą odmianę w moim położeniu. Nie wiem, skąd owo przeczucie się brało. Może to niedostatek pokarmu wyostrzył mój umysł? Najbliższy z siedzących przy ognisku podniósł się na moje przywitanie. Piekli nadzianego na patyk ptaka. Dwa inne, też martwe, oczekiwał) swej kolejki. Z lubością wciągałem w siebie zapach pieczeni, już wypełniającej mnie całego. - Ścigają cię? - zapytał niespodziewanie starszy mężczyzna. Zaprzeczyłem. Potem wybełkotałem jednak, że właściwie to... nie jestem w stanie tego... - Nic się nie martw. Obronimy ciebie. Jest nas dużo. To wieloznaczne zdanie podziałało na waszego rozmówcę tak, o dostojni, iż nie potrafił on w pełni go ogarnąć i wszystkich tajemnych znaczeń w nim zawartych się domyśleć, co wspomnianego mocno zmartwiło, bowiem czego jak czego, ale straty swych zdolności myślenia dotychczas się nie lękał i takiej ewentualności w ogóle nie rozpatrywał! Obronią mnie? Dużo ich jest? Kogo? Wyrzutków? Wyjętych spod prawa? Zbuntowanych przeciw równości? Chcących obalić ustrój? Odmawiających posłuszeństwa strażnikom i ludowemu zgromadzeniu? Możliwe to, by posiew mój wezbrał tak szybko? - Jedz - podsunięto mi fragment skrzydełka. Zjadłem i rozglądnęłem się za dokładką. Lecz nikt nie kwapił się mnie dalej podratować. Zaniepokojony, uznałem to absurdalnie za część spisku wymierzonego przeciw obcemu. Zapytałem: - Azaliż nie... - Nie - usłyszałem od starego. - Przyjdzie nas więcej. I rzeczywiście przybyło jeszcze paru, równie zgłodniałych. Podczas gdy pochłaniali ptaka, w dalszym ciągu rozmyślałem nad tożsamością domniemanych buntowników. Najsampierw przyjąłem, potem odrzuciłem możliwość, aby byli moimi duchowymi uczniami. Pomyślałem raczej o ludziach z gór bądź agentach koczowników zachodnich, których najazdu Jagonowie jawnie się obawiali, utrzymując liczną armię złożoną z najbliższych roczników. Badałem też ich fizjonomię, ale z badań owych nie wypływały żadne jednoznaczne wnioski. Szczerze mówiąc, najbardziej przypominali zwyczajnych Jagonów, z charakterystycznymi zgrubiałymi od pracy na roli ramionami i dłońmi, krępą, niekiedy zwalistą budową, silnymi łydkami i udami. Kim więc są moi wyzwoliciele i jaką wdzięczność jestem im winien? Oto pytanie godne herezjarchy Joachima! - Chcesz, byśmy coś dla ciebie zrobili? - Nie - odpowiedziałem w pierwszym porywie. Później poprawiłem się: „A co możecie dla mnie uczynić?” „Wszystko” odrzekł stary, ich przewodnik. „Czego pragniesz?” Sam nie znałem odpowiedzi. „Zapasu jedzenia” zdecydowałem po namyśle. „Tego akurat nie potrafimy ci zaofiarować. Przyłącz się do nas, a nie będziesz głodował”. W lot wykorzystałem sposobność. „A kim jesteście?” O dziwo, nie zbyli mnie milczeniem ani drwiną. „Szukamy własnej drogi” - odparli. „Cóż to oznacza?” „Dokładnie nie wiemy. Dopiero nad tym się zastanawiamy, młodzieńcze.” Nie byli buntownikami - we własnym mniemaniu nie byli. Nie wątpiłem jednak, że strażnicy byliby zdania odmiennego, i to nie bez racji: system rządów oparty na dobrowolnej równości nie zniesie nigdy nadużycia pierwszego członu tej uświęconej zwyczajem zasady. „Mogę iść z wami?” - spytałem. Przyjęli mnie do swego grona w sposób tak naturalny i prostoduszny, iż bezsensem byłoby dochodzić, czy obawiają się zdrajców lub tego, co świadomi powikłań dziejowych Annopolitańczycy nazywają wrogą penetracją. Niczego się nie obawiali, w umysłach ich ani na moment nie zakwitła myśl o ewentualności prześladowań. Byli jak dzieci odkrywające nowy świat: ufni, weseli, wspaniali. Bezdrożami i lasami szliśmy cały dzień. Pod wieczór spostrzegłem, że ich brak wizji jest nie tylko urokliwy, ale i nużący. Zanosiło się na wieczne pałętanie się po pustkowiach, a w niemiłej konsekwencji - na ostateczny rozpad owej mini-wspólnoty, różniącej się istotowo od wielkiej wspólnoty jagońskiej. Powiedziałem, co powinni zrobić. Zapytali, co właściwie, przyznając się - z wyjątkiem starca - do bezradności. Sam nie bardzo wiedziałem i żeby wybrnąć z opresji, opowiedziałem im o moich ostatnich przejściach, nie przemilczając ich ohydnej strony. Długo milczeli, jakby zdjęci przerażeniem, a następnie jęli kolejno padać przede mną na kolana. Zrozumiałem: ich czyste umysły gotowe były przejąć każdą ideę mogącą zastąpić utracone wartości i przypadkiem przyjęli i uznali za swoją tę ideę, której przenigdy nie powinni przyjmować. Jeden siwowłosy nie złożył mi hołdu. Jeszcze wówczas nie byłem królem i nawet spodobała mi się owa niezależność, może i wynikająca z pospolitej zawiści. Dlatego nie potępiłem go ani nie odtrąciłem, zezwalając mu na dalsze przebywanie w mej obecności. Okropnie było patrzeć, jak się męczą, wypełnieni nową wiarą po brzegi i zarazem pozbawieni możności realizacji jej wskazań. Nie mogłem ścierpieć tego widoku. Uchyliłem dla nich nieba, ale cóż - żadnej stosownej ofiary pod ręką nie było, a do walk w naszym łonie wolałem nie dopuścić. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, iż moja nienawiść żywiona do równości przestanie być wreszcie bezowocna i że niebawem wstrząśniemy posadami owej społeczności. Ten triumfalny marsz nie jest do opisania, bo głos łamie mi się, gdy wspominam te zwycięskie chwile i gdy przed moim wzrokiem przesuwają się obrazy wielbiących nas mieszkańców i pokonanych, upokorzonych piewców i strażników dawnego porządku, który upadł tak nagle, gasnąc niby zdmuchnięta świeca. Co zadecydowało o powodzeniu, pytacie? Zbyt trudne to pytanie, nie odpowiem wam. Przemyślcie jednakże zagadkę następującą: co czynią ludzie, gdy przekonują się, że można postępować inaczej niż się dotąd postępowało, że nowość ta jest całkiem przyjemna i że jednocześnie istnieją jeszcze tacy, którzy pragną ich tej przyjemności pozbawić? Jagonowie stworzyli ustrój równości doskonałej, lecz zaniedbali uchronić go od katastrofy. Równość była u nich wpojona w zwyczaj, a nie narzucona i utrzymywana siłą. Miało przyczynić się to do wiecznotrwałości ustroju, ale stało się inaczej - zadecydowało to o jego zgubie. Nie wróg zewnętrzny bowiem zniszczył równość, a wewnętrzny - sami obywatele odwrócili się od równości, by zaznać ukojeń niesionych przez skutki nierówności; by poczuć się podpalaczami, złodziejami, gwałcicielami, świętymi, mordercami wyzwolicielami, wywrotowcami, spiskowcami, obrońcami sierot i starców, wspomożycielami biednych i chorych, dobroczyńcami ludzkości i opiekunami cnotliwych praw; czyli żeby doświadczyć tego wszystkiego, czego nie mogli zaznać w ustroju absolutnej równości, będącej sędzią najwyższym, najsprawiedliwszym i nieomylnym. Władza strażników opierała się na autorytecie owych świątobliwych starców, a nie na przymusie. Gdy rozkazałem paru z nich ukamieniować i gdy posłuchano mego polecenia, autorytet ów rozwiał się raz na zawsze, a ja pojąłem, iż w oczach tubylców tracę atrybuty człowieczeństwa i nabieram cech boskości. Jagońską równość zgubiła zbyt wielka liczba jej przyrodzonych obrońców. Zbuntowali się przeciw niej ci, którym ona służyła. Gdyby Jagonowie nienawidzili równości i skrycie wielbili nierówność, natychmiast po moim buncie oddaliby mnie w ręce kata. Ponieważ jednak ich dawni prawodawcy założyli przed wiekami, że równość winna być chroniona zrozumieniem i cnotą, nie siłą, ocalałem i mogłem nawet osiągnąć tę pozycję, jakiej nie osiągnąłbym nigdy w żadnym cywilizowanym kraju. Podejrzewam, iż właśnie tak było; że równość nie rozwinęła się tu naturalnie, a została zaprowadzona przez mędrców przepojonych troską o dobro ludu, które pojmowali w sposób zbliżony do Teraucha. Teraz ja ją obaliłem, nie czyniąc niczego, czego musiałbym się wstydzić przed moimi rodakami, o dostojni? Cóż jeszcze... jestem otóż królem, ale strach nie opuszcza mnie prawie nigdy. Ciemne moce, którym zawdzięczam wyniesienie, mogą w każdej chwili obrócić się przeciw mnie. Dawny ustrój nie ze szczętem zginął. Jego jawni obrońcy oddali już wprawdzie głowy pod topór, lecz i ja rządzę tylko dzięki boskiemu uwielbieniu, a nie opieram swej władzy o brutalną i widoczną siłę. Wbrew gadaninie idealistów i przeróżnej maści utopistów uważam, iż nie ma nic lepszego nad siłę i że na nastrojach niczego nie można zbudować. Co się stanie ze mną, gdy przestanę być przedmiotem kultu? Wiem, co się stanie i wolałbym tego uniknąć. A pozostałości starego są nadal silne. Czy uwierzycie, dostojny Aliarze i ty, szlachetny Mundasie, iż równość istnieje tam w dalszym ciągu, jeno w zmienionej postaci? Tak! Władam Jagonami jako najsroższy tyran, za byle poduszczeniem, pod byle pretekstem wysyłam ludzi na śmierć, wobec mnie - boga - są wszakże absolutnie równi! Każdego zgładzę, gdy zechcę, dopóki tłum wykonuje moje polecenia. I jak się nie lękać powrotu równości w byłej formie, który to powrót byłby ostatnim przez moje oczy oglądanym! Potraficie rozproszyć mój strach? Jeśli jesteście tymi, za których się podajecie, jeżeli rzeczywiście kierujecie tajnymi służbami, ty, Mundasie, tlusculańską, a ty, Aliarze, annopolitańską, to powinniście umieć to zrobić, chyba że nie z wywiadowcami rozmawiam, a ze zwykłymi kupcami przybyłymi do Bron w celu identycznym z tym, w jakim ja tutaj kiedyś przybyłem! Cóż zatem? Porady, porady mi potrzeba, powiedzcie, zrzec się królowania, opuścić Jagonię na zawsze, a nie wyłącznie na krótko, na dni parę, korzystając z tego, że bajka o Zaklętym Kręgu nie była bajką a najoczywistszą prawdą i że istotnie można stąd podczas pewnych nocy przenieść się ciałem i wolą do miast Terytorium, tak, jak to się wywiedział nieszczęsny Omados: jednym krokiem, niby z rynku do grodu, a z grodu na rynek? Cco... Wy kpicie? Nie ufacie moim słowom? Nie jestem żadnym królem, a pomyleńcem? Nie ma żadnej krainy, którą rządziłaby równość? O, niewdzięcznicy! Nazywam się Bepsoss, jestem królem, jak wyznałem to na początku! Wtedy nie śmieliście mi zaprzeczyć! Jeżeli nie wierzycie, czemu nie przerwaliście wcześniej? Kłamcy! Długu zaciągniętego wolicie nie spłacać, rady nie chcecie mi udzielić! O, to, to wami powoduje! Pragniecie mej zguby, życzycie sobie, aby Jagonowie mnie zamordowali! Sami chcecie objąć rządy w tej krainie... Już znacie drogę; wiecie, jak tam trafić... Więc dobrze: idźcie, opuszczając swego dobroczyńcę, którego podeszliście tak haniebnie! Dokąd? Dokąd się udajecie? Dlaczego? Dlaczego wracacie z dobytymi mieczami? Cóż wam uczyniłem, o dostojni! Cóż wam zawinił Bepsoss, kró... Andrzej Zimniak RZEŹBIARZE O PORANKU Malion był psychotechnikiem i dobrze znał swój fach. Szybkimi ruchami nerwowych palców wywołał na ekran kontrolne dane i porównał je z wizualnie określonymi parametrami kopii. Naprzeciw niego, oddalone zaledwie o metr od konsoli aparatu, spoczywało w hamaku z elastycznej błony nagie ciało Kamili Highcastle. Kobieta wyglądała lak, jakby zapadła w krótką drzemkę i jakby śniła o czymś przyjemnym. Jej w gruncie rzeczy bardzo zwyczajną twarz rozjaśniał wewnętrzny uśmiech, przez co rysy nabrały znamion piękna. Na rozkaz Maliona otworzyła oczy, które okazały się ciemnoorzechowe, ostro kontrastujące z papierową bladością czoła i policzków. Przez chwilę patrzyła wprost na niego, ale kiedy niewyczuwalny prąd powietrza poruszył hamakiem, zastygły wzrok przesunął się po barku i przedramieniu, na sekundę spoczął na niespokojnie ruchliwej dłoni, a potem odpłynął gdzieś w szarość słabo oświetlonego kąta sali operacyjnej. - Za kim ty się rozglądasz, dziewczyno? - wsłuchiwał się w własny głos, rezonujący pod sufitem. - Tutaj nie ma nikogo poza mną i tobą, a właściwie poza mną. I aż strach pomyśleć, co mogę ci zrobić lub czego nie zrobić w ciągu następnej godziny lub dwóch... Lecz Kamila, tak, Kamila, sprawdził jeszcze raz jej dane personalne - urodzona dnia... w... rozwódka, jedno dziecko, wzrost... waga... obwód w... IQ... grupa krwi... znaki szczególne... zamieszkała w... zawód... itd., itd. - gdyby wybrała sobie inny zawód, albo przeprowadziła się do Hongkongu, albo nie miała potomstwa, wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej i teraz pani Highcastle krzątałaby się wokół swoich małych spraw w ludzkim wielomiliardowym mrowisku - a więc obecna w tej sali Kamila nic nie robiła sobie z jego władczych pogróżek i nadal nieruchomo unosiła się w hamaku jak biała ćma zatopiona w bursztynowej bryle. Ciekawe, czy ona coś widzi tymi zastygłymi w bezwładzie oczyma - zastanawiał się. Czerń, biel, a może jakieś obrazy, których jej dziewiczy mózg nie potrafi choćby częściowo zinterpretować? Sformułował polecenie i powieki opadły, przydając twarzy jeszcze więcej bladości. Tak jest lepiej, nie zależy niepotrzebnie wysuszać śluzówek. Nadal poddawał zewnętrznym oględzinom jej ciało, powoli obracając hamakiem i zmieniając jego odchylenie od pionu. Cienka szyja, której skóra niestety wystawia świadectwo uciekającemu czasowi, drobin tułów, wąskie biodra... to by się zgadzało. Ramiona i uda mogłyby być trochę szczuplejsze, bo przy nich przedramiona i łydki wydają się mocno odchudzone. Małe, wciąż jeszcze jędrne piersi rozsunięte, uciekające pod pachy. Dobra. Wystarczy. - Wydaje się, że organoplastycy spisali się nieźle, przynajmniej jak na moje wymagania - puścił oko do kobiety i przez chwilę bezwiednie czekał na jej reakcję. Efekt zerowy - tak jak zawsze. Ponadprzeciętne możliwości jego mózgu wykryto w tak wczesnej młodości, że nie zdążył się jeszcze zakochać, a nawet przespać z którąś z koleżanek. Potem sypiał z kobietami już tylko na płatne zlecenie, kontrolując założone parametry reakcji partnerki i tłamsząc własne emocje w wyuczonym odruchu autoagresji. To było podobno jedyne wyjście: spalić się w środku, zneutralizować wewnętrznie, tak aby nic nie wyszło do otoczenia. Pieskie życie w tym pieskim świecie - westchnął. Raptownie wstał, obszedł konsolę i zbliżył się do zawieszonego w hamaku ciała. - Teraz zaaplikujemy ci pierwszy zastrzyk, lalunia - poprzez pneumatyczne powłoki dał jej kłapsa w szczupły pośladek, tak że zaczęła wirować w powolnym, letargicznym piruecie. Zatrzymał ją, biorąc pod brodę jak dziecko. Opuścił hamak i pocałował gorące, suche wargi. - To mi wolno - powiedział niemal pieszczotliwie - a już niedługo będę musiał, czy chcę czy nie. Płacą mi za pracę nad tobą - położył dłoń na jej wypukłym czole, końcami palców musnął rzadkie, jasne włosy. Masz gorączkę - pomyślał - jak każdy po końcowych poprawkach. Ale za to twojego ciała nie odróżni od pierwowzoru nawet conocny kochanek. Luźno zamknięte powieki kobiety nagle zacisnęły się kurczowo, a potem gwałtownie zatrzepotały. Ramionami wstrząsnął epileptyczny dreszcz. - Cholera - zaklął mężczyzna - to moje diabelne, wspaniałe pole delta. W myśli obrzucił się stekiem wyzwisk. Pomogło, drgawki uwięzionego w hamaku ciała ustały. - No to do roboty - zarządził i wydał polecenie aparaturze, która na tle białej ściany wygenerowała barwny trójwymiarowy obraz. Skoncentrował na nim całą uwagę, a swoje nerwowe dłonie położył na głowie kobiety. Mała, drobnej budowy dziewczynka bawiła się w piasku. Nabierała go pełnymi garściami i wyrzucała do góry, mrużąc oczy przed opadającym deszczem ostrych okruchów. Piasek oblepił jej skórę, albo raczej twarz usianą miała piegami, tego nie dało się odróżnić bez zbliżenia. Śmiała się i wypluwała trzeszczące w zębach drobiny, widać było, że wtedy jeszcze lubiła się śmiać. Lubiła także bawić się sama. Ścieżką pośród trawiastych wydm nadchodził mężczyzna, znajdował się już tak blisko, że druciana oprawka jego szkieł błyszczała czarnym lakierem i można było dostrzec bezrzęse, uważne oczy i wysokie czoło, powiększone jeszcze wciskającymi się we włosy zatokami przedwczesnej łysiny. Malion przyglądał się temu człowiekowi ze szczególnym zainteresowaniem. Niespiesznie oddalający się mężczyzna, ostrożnie wyszukujący drogę pomiędzy ostrymi jak noże liśćmi piaskowych traw, był ojcem samotnie bawiącej się dziewczynki, Kamili Highcastle. Tak trzydzieści lat temu wyglądał ich obecny klient, który przed miesiącem zapłacił ogromną sumę za zmartwychwstanie swojej córki. Poświęcił dostatek i spokój starości po to, aby znów mieć ją przy sobie lub choćby mieć pewność, że gdzieś w wielkim świecie zaliczana jest w poczet żywych i cieszących się życiem. Pewność...? Tak, za fachowo wyprodukowane złudzenie ludzie gotowi są oddawać fortuny. A może po prostu istnieją jeszcze tacy, którzy zdołali ustrzec się przed nihilizmem epoki? Malion z trudem powstrzymywał się od powtórnego wywołania obrazu tego człowieka, aby jeszcze raz przyjrzeć się jego otwartej twarzy i może spróbować wyczytać jakąś radę z uważnego spojrzenia. Taki manewr wytworzyłby niepotrzebną pętlę wspomnieniową, co dodatkowo skomplikowałoby i tak złożony proces formowania psychiki Kamili. Obserwował więc dalsze retrospektywne obrazy, żmudnie złożone według wszelkich dostępnych danych, i przekazywał je przez swoje spoczywające na głowie kobiety dłonie wprost do jej mózgu, gdzie ulegały pamięciowemu kodowaniu molekularnemu. W ten sposób jeszcze raz powstawała Kamila, która na pewno nie będzie dokładnie laka ani nie będzie pamiętała wszystkiego, ale któż z nas jesi codziennie laki sam i pamięta wszystko... Do licha, zaczynani już nawet myśleć trikami reklamowymi Edwarda Malion otrząsnął się, jakby zauważył na kołnierzu pająka. Ciałem kobiety rzucały teraz gwałtowne drgawki, powieki zaciskały się konswulsyjnie, aby po chwili odemknąć się częściowo, ukazując sine białka oczu i skrawek uciekającej w bok tęczówki. Lecz Malion nie przejmował się tym, proces kodowania przebiegał normalnie. Sprawdził jedynie, czy między zębami pacjentki tkwi nadal zabezpieczająca kauczukowa wkładka. Po kilku godzinach miał dość - wyłączył aparaturę i zalecił Kamili sen. - Do widzenia, mała - nachylił się i pogłaskał gorący policzek. Przezwyciężając nieznaczny opór wewnętrzny, który zawsze wstydliwie kamuflował nawet wobec samego siebie, położył dłoń na piersi unoszącej się w płytkim oddechu i poczuł ciepło, płynące nie tylko z kobiecego ciała. - Dobrze, że właśnie mnie przypadłaś w udziale - powiedział z czułością i zaraz skrzywił się na myśl o tym, co kolejno będzie musiał z nią zrobić. - Jak ci idzie z tą małą? - Normalnie, standardowo, rutyniarsko. Nudno. Edward podniósł wzrok znad porozrzucanych po biurku przystawek komputerowych i z zaciekawieniem przyjrzał się Malionowi. - Chcesz jednego? - spytał, bębniąc białymi, grubymi paluchami po blacie. - Dwa. Do podwójnej kawy. - Dobra. Żeby nie tracić czasu, zjemy śniadanie. Edward nigdy nie tracił czasu, przynajmniej tak mawiał, ale wszystko robił obrzydliwie powoli, ze spokojem pogodzonej z losem, tonącej w cukrowym syropie muchy. Przy tym był rozsądny, co pozwalało mu koncentrować się na wybranych kierunkach i zagadnieniach. Mierzył wysoko. Jak on może odnosić sukcesy przy takiej tuszy? - pomyślał nie bez odrobiny zawiści Malion, obserwując zwaliste ciało szefa, pochylające się nad ekspresem. Nie wiadomo kiedy na biurku pojawił się półmisek sałatki jarzynowej i dwie parujące, wzmocnione wódką kawy. Malion chciał zauważyć, że woli zapach kawy od jej smaku, ale ta wielokrotnie wypowiadana towarzyska uwaga uwięzła mu w gardle. Po co w nieskończoność międlić te same słowa, powtarzać gesty i powielać doznania? Kolorowa sałatka, kopa przyprawionych ćwiartek pomidorów, plasterków ogórków, pasków papryki. Sałatka przygotowana przez Elwirę - żonę? kochankę? manekin w ludzkiej skórze? On, chociaż też jest psychotechnikiem, może mieć żonę. Jemu wolno, chociaż nie ma prawa. Ani moralnego, ani ustawowego. Kawa parzyła usta, rozchodziła się po piersi falą gorąca, alkohol łaskotał pod czaszką, czynił głowę lżejszą. Malion nagle zapragnął wszystko powiedzieć temu nieciekawemu grubasowi, z łapczywością nosorożca pożerającemu ogromne porcje sałatki, człowiekowi, którego stał się współpracownikiem i wspólnikiem i który, tak jak on sam, na genetycznej loterii został wskazany przez ślepy los. Lecz ów los nie dał im nic ponad tę jedną właściwość mózgu, reszta pozostała beznadziejną przeciętnością: nie mieli w sobie niczego z herosów i zdobywców, nie dysponowali nadludzką siłą fizyczną lub rozumem, a nawet nie posiadali wyróżniającego ich spośród nieprzyjaznej masy ludzkiej poczucia sprawiedliwości. Cóż więc mogli począć ze swoim darem? Poczuł lekki ucisk w skroniach - to Edward, bezwiednie zapewne, usiłował manipulować jego psychiką. Częściowo wyzwolił swoje, dotychczas starannie utrzymywane w ryzach pole delta, neutralizując zewnętrzny wpływ. - Uważaj - mruknął. - Nie pora i miejsce na te zabawy. - Przepraszam - tamten natychmiast zwinął swoje pole. Malion poszedł w jego ślady i obaj zamknęli się jak ślimaki w skorupach. Chciał powiedzieć wszystko temu człowiekowi, którego tajemnicę posiadł, lecz nagle zabrakło mu słów. O czym ma mówić? O swoim dzieciństwie? O niesprawiedliwości genetycznego przypadku? O tym, co chciałby robić? Tego sam nie wiedział... A może o tej małej, która obudziła w nim jakieś dawne sny? Nie, on ma swoją Elwirę i do niej porównuje wszystkie kobiety świata. Zaraz zacząłby węszyć, podejrzewać, przymierzać do siebie. Tak już jest, że innych interesuje tylko to, co tyczy ich samych, Problemy, których nie mogą choćby zestawić ze swoimi, stanowią dla nich nieistotny, obcy na ich drodze wypełniacz życia i czasu. - Kryzys? Małe minimum psychofizyczne? - zagadnął Edward z pełnymi ustami. - Z własnego doświadczenia radzę: przeczekaj. Na to nie ma lekarstwa, no, może z jednym wyjątkiem - uniósł swoje tłuste, białe dłonie, po których ciekła jeszcze sałatkowa oliwa. - Ale nie zalecałbym - uśmiechnął się dobrodusznie. W gruncie rzeczy był zwykłym, poczciwym pyknikiem. - Rzeczywiście nie skorzystam - wreszcie przemógł się Malion. - Powiedz mi, stary, czy ty czasem nie masz wrażenia, że jesteś zegarmistrzem? - Jesteś czymś więcej - Edward pochylił się z przejęciem, które nie mogło nie wzbudzić odruchu niechęci. - Ty nie regulujesz i nie naprawiasz, lecz tworzysz to, co w człowieku najbardziej ludzkie: psychikę... - Tak, wiem o tym - przerwał niecierpliwie - żmudnie odtwarzam, i to w ogólnych zarysach. Usiłuję naśladować naturę. - Mylisz się - oczy Edwarda błyszczały, kawa i alkohol robiły swoje. - Przyroda nie zna przypadków tego rodzaju kreatywnej ingerencji. - Ale inną drogą dochodzi do lepszych wyników. Lecz nie o tym chciałem... - Poczekaj. Dlaczego lepszych? Skomplikowanie tworzonej psychiki zależy tylko od twojej inicjatywy i od czasu, jaki jesteś skłonny poświęcić modelowaniu. Mówiąc po prostu: w czyjąś głowę przy odpowiednim nakładzie pracy możesz władować dziesięć razy więcej, niż ma w swojej przeciętny zjadacz chleba. - Może i tak, chociaż prawdopodobnie nie o ilość tutaj chodzi. Chciałem jednak mówić o czymś innym, o charakterze samej pracy zegarmistrza. Z jednej strony jest ona ściśle zdeterminowana: z góry wiadomo, jaka musi być kolejność rozbierania i składania zegarka, jakie czynności trzeba wykonać przy rej acji i tak dalej. Z drugiej... - Niektórzy twierdzą, że całe życie jest zdeterminowane - Edward przeciągnął się, aż zachrupały stawy. - Jednak przez to nie robi się mniej przyjemne. - ...z drugiej strony zegarmistrz używa tylko nieznacznego ułamka swojej siły fizycznej, musi stale hamować, utrzymywać w ryzach nadmiarową potencję napiętych mięśni. W połączeniu z brakiem wyboru, niemożnością ujawnienia inicjatywy sytuacja taka rodzi wewnętrzne ciśnienie, mogące przerodzić się w furię. Narasta pragnienie, żeby tak nagle użyć całej siły mięśni, trzasnąć obnażonym wnętrzem zegara o ścianę lub dźgnąć śrubokrętem w ufnie otwarty mechanizm! Jezus, Maria, co ty wygadujesz - oczy Edwarda stały się okrągłe ty chyba... nie mówisz... poważnie? - zaczął się jąkać, jak zwykle, gdy był zdenerwowany. Malion wstał i rozpoczął przechadzkę po pomieszczeniu, stawiając wielkie kroki. Zatrzymał się przed panoramiczną szybą, za którą w żółtym zmierzchu tłoczyły się pustynne, skaliste wzgórza. Gdzieś daleko poza ich spękanymi grzbietami, w odległości dwustu lub trzystu kilometrów, leży najbliższa ludzka osada, wysunięty przyczółek cywilizacji. Tam, hel poza krzywizną globu, mieszkańcom osiedla już nie zagraża modyfikujący osobowość wpływ pola delta. Jakie to szczęście, że ci dobrzy ludzie pozwolili im żyć tutaj w sercu pustkowia jak niebezpiecznym bestiom, sami niepomni na niebezpieczeństwo. Jacy dobrzy ludzie... Zacisnął pięści i szczęki aż do bólu, nabrał głęboko powietrza. Pomyślał o suchych, gorących wargach Kamili Highcastle i to sprawiło mu niespodziewaną ulgę. Rozluźnił się i odprężył. Cóż właściwie mają robić ci upośledzeni przeciętnością ludzie po tamtej stronie wzgórz? Każdy chce pozostać sobą, nawet jeśli jest ułomny. Już tak urządzono świat, że każdy najbardziej kocha siebie samego. Roześmiał się dosyć swobodnie. - Nie przejmuj się tym, Ed. Oczywiście, że żartuję. A swoją drogą moglibyśmy sprawić sobie tutaj coś w rodzaju boiska do siatkówki albo rugby. Edward westchnął z ulgą i otarł czoło. Tak, to był poczciwy, chociaż piekielnie zachłanny facet. O jego własności innym nie wolno było nawet myśleć, a więc tym bardziej jej zagrażać. - Widzisz... tak, masz niewątpliwie oryginalne poczucie humoru. A co do sportów, to wolałbym... - ociężale poruszył się w fotelu. - Może sprowadzimy dla ciebie worek bokserski? Wiem! - nagle walnął tłustą pięścią w stół. - Tobie potrzeba baby... Poniewczasie ugryzł się w język. Malion zatrzymał się w pół kroku ze stężałą twarzą, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Ciężka cisza odgrodziła ich od siebie jak tafla pancernego szkła. - Nie zrozum mnie źle, Mai - brnął Edward - ale to trzeba było w końcu kiedyś powiedzieć. Bo wiesz, jeśli nie można z... normalną, żywą, to istnieją doskonałe imitacje, tak oprogramowane, że... - Dosyć - Malion mówił cicho i powoli. - Nie zadawaj sobie trudu instruowania mnie o rzeczach ogólnie znanych. - Natomiast imitacji, i to zupełnie niezłych, mam dosyć tam - wskazał w kierunku sal zabiegowych. Właśnie idę pracować z jedną. Nazywa się Kamila Highcastle. Aha - odwrócił się już spod drzwi - dziękuję za kawę, była wyborna. W tych sprawach jesteś naprawdę dobry. - Nie ma sytuacji bez wyjścia - mruknął do siebie Edward, gdy został sam - ale są sytuacje, z których każde wyjście jest niedobre. Swojemu odbiciu w ściennym lustrze przesłał porozumiewawczy uśmiech. Trzy czynności lubił najbardziej: dobrze jeść, wygłaszać sentencje i kochać się ze swoją Elwirą. Programowane kreowanie nowych osobowości zaliczał do prac zarobkowych i umieszczał na czwartym miejscu, bardzo odległym od pierwszych trzech pozycji. - Jak się czujesz, mała? - spytał Malion, postukując końcem ołówka o swoje odsłonięte w bezmyślnym grymasie zęby. Jeszcze teraz mógł sobie pozwolić na sztubacką nonszalancję, bo siedząca naprzeciw kobieta była jak zwierzątko. Jej mózg stanowił zbiornik luźnych informacji, nie prześwietlonych najsłabszą choćby emocją, nie uszeregowanych i powiązanych indywidualnością psychiki, nie podbarwionych kompleksami i urazami. Była równie bezwładna wewnętrznie jak zewnętrznie: siedziała przygarbiona, z nieelegancko rozsuniętymi kolanami i stopami zawiniętymi do środka. Taka pozycja wymagała po prostu najmniejszego wysiłku mięśni. - Nie wiem - odpowiedziała po chwili skupienia cichym, bezdźwięcznym głosem. - Chyba... nic mnie nie boli, proszę pana. - Mów mi na ty przecież wiesz, że mam na imię Malion. - Tak, wiem. Dobrze, proszę pana. - Słucham? - Dobrze... Malion. - No. Zaczynasz mówić i kojarzyć. W porządku. Teraz zaaplikujemy ci mały wstrząs, wyzwalający szeregowanie informacji i odnajdywanie związków skutkowo-przyczynowych. Zgoda? - Nie rozumiem, ale pan... ale ty jesteś lekarzem. I jesteś dla mnie dobry. - Do diabła - zaklął. - Tego tylko brakowało: początki rodzicielsko ukierunkowanego syndromu oseska. Być może jestem dobry, ale to się zmieni; inaczej nie stałabyś się wyniosłą, niczego nie potrzebującą i nie mającą czegokolwiek do zaoferowania Kamilą Highcastle. Odwrócił myśli, skierował je do wewnątrz, zwinął i siłą zgniótł pole psychiczne. Wyobraził sobie katastrofę kolejową: z odległości metrów obserwował skręcającą się stal, wyrywane z nasypu podkłady, czuł gorący swąd spalenizny. Dopiero gdy wyłączył się całkowicie, podszedł do kobiety i położył jej dłoń na głowie. Nie broniła się, nie uczyniła najlżejszego ruchu, najmniejszego gestu negacji lub przyzwolenia. Rozgarnął rzadkie, jasne włosy przez chwilę opuszkami palców gładził prześwitującą między złotymi pasemkami różową skórę ciemienia, a potem nagle, całą mocą, wbił w nią klin pola delta. Nie przekazywał niczego, po prostu chciał wniknąć jak najgłębiej, uderzyć tak mocno, aby wstrząs mógł wyzwolić reakcje psychicznego kojarzę- Kobieta rzuciła się gwałtownie, ledwie był w stanie utrzymać jej głowę w mocno ściśniętych dłoniach. Drobne ciało zesztywniało i wygięło się do tyłu w łuk, powieki drgnęły, spomiędzy rozbieganych warg wydobywał się syczący dźwięk podobny do wielokrotnie przyspieszonego szeptu. Zwinął pole i spokojnie obserwował jej umęczoną twarz i mozaikę czerwonofioletowych, cienkich jak włos żyłek na wydłużonych policzkach. Pomyślał, że przydałoby się trochę makijażu, przecież już nie ma szesnastu lat. Nagle opadła w głąb fotela jak kukiełka, której przecięto nitki. Leżała bezwładnie, z głową odrzuconą na bok i zwieszonymi rękami, lecz oddech był miarowy, a serce biło regularnie. - Co ja tu robię? I gdzie jestem?! - Ostre, piskliwe słowa przecięły ciszę jak strzały z bicza. Ciemne oczy kobiety skierowane były na Maliona jak wyloty luf wielokalibrowej broni. - Świetnie, doskonale! Widzę, że niewiele zostało do roboty przy tobie, maleńka. - Słucham? - z nadspodziewaną lekkością zerwała się z fotela. - Wypraszam sobie tego rodzaju rubaszne poufałości! Nie pamiętam także, abyśmy kiedykolwiek mówili sobie po imieniu. - Dobrze, proszę pani. To da się zrobić - uśmiechnął się kącikami ust. Proszę się nie denerwować. Jestem lekarzem. - Co się stało? Dlaczego tu jestem? - widać było, że się boi i nawet nie próbuje tego ukryć. - Z pani synem wszystko w porządku - wyrzucił szybko, widząc raptowną zmianę w wyrazie jej oczu. - Proszę się o to nie martwić. Obserwował jej drgającą twarz, na którą z największym trudem przywoływała kruchą maskę sztucznego spokoju, nerwowe ruchy dłoni wygładzające fałdy sukienki, wreszcie patrzył jak ostrożnie siadała w fotelu, zmuszając się do koncentracji i siłą powstrzymując łzy. Zastanawiał się, dlaczego jej ojciec upierał się przy pełnej autentyczności pamięci. Przecież bez większego trudu można było usunąć wszelkie wspomnienia dotyczące chłopca, wymazać go z zapisów tak jakby nigdy nie istniał. Duplikat Kamili - jaka to nieładna nazwa - zyskałby równowagę ducha i radość życia. To tak jakby dać komuś więcej szczęścia... - Jak czuje się Karol? - pytanie zadane było drżącym głosem, ale jego ton nie dopuszczał sprzeciwu ani wykrętnych odpowiedzi. - Równie dobrze jak pani, Kamilo Highcastle - to było najlepsze, co mógł wymyśleć. - Chcę, żeby przewieziono mnie do niego natychmiast - wstała, gotowa do wyjścia. - Niestety, nie jest to możliwe. Pani syn znajduje się w innym, odległym miejscu, a pani obecny stan... - Chcę tam jechać, zaraz!! - przenikliwy krzyk nieprzyjemnie wibrował pod czaszką. - Słyszy pan?! - Proszę się uspokoić! Sama widzi pani, że w tym stanie wszelkie wizyty jeszcze nie są wskazane, zwłaszcza u rekonwalescentów. Ale... zrobimy wyjątek. Na życzenie możliwe jest połączenie wideofoniczne. - Tak... bardzo proszę - chociaż zniżyła głos niemal do szeptu, nadal reagowała histerycznie, ściskając zbielałymi palcami oparcie fotela i wpatrując się w rozmówcę wzrokiem, w którym czaiło się szaleństwo. Malion odwrócił się do maszyn i wydał polecenia, czując na karku nienawistne spojrzenie nieobliczalnej kobiety. Reagowała tak, jakby to on zabrał jej chłopca, jakby on był wszystkiemu winien. Poniekąd, gdyby pozmieniać znaki równania tego wycinka rzeczywistości, jakiś zwariowany kazuista mógłby stwierdzić, że wybiórczo przywracając życiu matkę popełnił występek przez zaniechanie... Odwrócił się raptownie, jakby obawiał się fizycznej napaści. Nigdy nie potrafił zaakceptować ułomności, polegającej na dewiacji psychicznej. Lecz Kamila Highcastle siedziała spokojnie; całe jej niedawne napięcie znikło gdzieś bez śladu. Założyła elegancko nogę na nogę, dbając o to, żeby widać było tylko połowę kolana, a dłonie skromnie splotła na podołku. Uśmiechnęła się wyczekująco. - Musimy chwilę zaczekać - zaczął niepewnie, obserwując ją z uwagą, gotowy do natychmiastowej akcji w razie załamania nerwowego pacjentki. Lecz nic takiego nie nastąpiło. - Czy wobec tego mogę prosić o papierosa? - Ależ... tak, oczywiście - poczęstował ją i podał ogień. - Skąd ta zwłoka w połączeniu? - Muszą przywołać Karola. Prawdopodobnie bawi się na dworze z innymi dziećmi. - Czy mógłby pan mi powiedzieć - pochyliła się w jego stronę i zniżyła głos, jakby ktoś mógł ich podsłuchać - co się właściwie stało? Obserwując ją spod zmrużonych powiek Malion musiał przyznać, że stanowiła żywy przykład dobrej roboty. I organoplastyków, i programistów pamięciowego kodu molekularnego, i w końcu jego, bo przecież nie kto inny przekazywał dane do mózgu rodzącej się psychiki pani Highcastle. Rzeczywiście niewiele pozostało do poprawienia: można dać trochę więcej nieufności, no i koniecznie mur Wysokiej Twierdzy, trzeba zamknąć ją w sobie, otoczyć opoką nieprzenikliwą dla uczuć i myśli, tak aby całemu światu zdawało się, że wewnątrz jest zimna i pełna niechęci. Aby wszyscy myśleli, że macierzyństwo jest jedynym celem jej emocjonalnego życia. Lecz żeby w taki sposób wymodelować charakter, trzeba dorzucić kilka kompleksów. Tak, teraz zacznie się jego twórcza rola, jego intuicyjna ingerencja, jego improwizacja. I właśnie w tym momencie jakże łatwo byłoby skruszyć mury twierdzy, otworzyć jedyną i niepowtarzalną Kamilę Highcastle na świat i ludzi. Wystarczy lekkie dotknięcie jego dłoni... Jakby tak przygarnąć ją do siebie i nie wyłączać się ani nie kontrolować, lecz myśleć o pięknie i radości? Musiałyby z tego wyniknąć tylko piękno i radość. Jeśli nie dla niej, to... przynajmniej dla niego. - Pan nie chce mi powiedzieć? - lekko drżącymi palcami zgniotła dopiero co napoczętego papierosa. I nie siedziała już tak elegancko jak przed chwilą. - Nie jest ważne, czy chcę. Należy to do moich obowiązków - odparł trochę szorstko. Pomyślał zaraz, że powinien być bardziej sympatyczny. - Więc słucham. Wideofon niespodziewanie zagrał swoją melodię. Zaraz potem ekran błysnął i przygasł. Przez mrowienie świetlnych impulsów powoli przebijał się obraz (warzy chłopca w wieku około pięciu lal. Mamo, jesles lam? - Synku, kochanie - kobieta przypadła do pulsującego zielenią prostokąta. - Dlaczego nie macie tutaj holofonów?! - zwróciła się ostro do Maliona. - Mogłabym obejrzeć go... miałabym pewność... - Za drogo - odparł. - Staramy się obniżyć i tak wysokie koszty pobytu w klinice. - Zapłacę za wszystko! - znów mówiła piskliwie, prawie krzyczała. Zupełnie odwrotnie niż prawdziwa Kamila Highcastle, która w takich przypadkach jakby zacinała się, główny impuls gniewu kierując do swego wnętrza. - Synku, Karolku, dobrze ci tam? - dotykała osłony ekranu w miejscu, gdzie widniała buzia dziecka. - Nic cię nie boli? - Nie, mamo - odpowiadał powoli, głosem zbyt poważnym jak na swój wiek. - Mam kolegów, bawimy się w chowanego. Siostry nie krzyczą i są dobre. Kiedy przyjedziesz? - Ja... przyjadę za parę dni. Dziecko, naprawdę nic ci nie jest? - mówiła zdławionym szeptem, lecz jej oczy pozostały suche i uważne. Malion pomyślał, że tego nie trzeba poprawiać. - No to czekam. A teraz idę się bawić - twarzyczka odsunęła się, pusty ekran pulsował jeszcze chwilę, cieniując twarz kobiety zielonym blaskiem, a potem zgasł, wyświetlając na szarym tle czas trwania rozmowy i należność. - Dlaczego nie włączył pan holofonu?! - Kamila przelewała na niego całą złość za przedwcześnie przerwane połączenie. - Przecież mówiłam... - Koszty leczenia pokrywa pani ojciec. Z własnych środków nie mogłaby pani spędzić w naszej klinice nawet dwóch dni. - A... jak długo tu jestem? - Właśnie upływa miesiąc. - Biedny ojciec... oddał mi wszystko. Dzięki niemu żyję ja... i Karol - znów coś dławiło ją w krtani. Roztrzęsiona kobieta nie była świadoma prawdy: ojciec Kamili Highcastle wydał na stworzenie kopii swojej córki oszczędności całego życia i że nie posiadał już absolutnie żadnych środków na wskrzeszenie wnuka. Jednakże z comiesięcznej renty zdołał opłacić uproszczone oprogramowanie komputera, który wyświetlał na ekranie wideofonu syntetyczną, ruchomą podobiznę dziecka i pozwalał na rozmowę, prowadzoną z nim na elementarnym poziomie. Tyle jeszcze Gerhard Highcastle mógł zrobić dla swojej córki, ale już nic ponadto. Oczywiście Kamila nie może nigdy dowiedzieć się prawdy: jej synek musi po raz drugi umrzeć gdzieś w odległym szpitalu, a ona, cudownie odratowana, żyć będzie nadal, zamykając swój ból i niechęć w jeszcze potężniejszych murach Wysokiej Twierdzy. I jeśli nie zajdzie nic niezwykłego, wycofa się tam na zawsze, zabrano jej bowiem to jedno, co kochała naprawdę: macierzyństwo. Bo cóż niezwykłego może się jeszcze wydarzyć w jej życiu? Jeśli ktoś ofiaruje jej miłość, odtrąci ją, a nawet gdyby jeszcze raz chciała mieć dziecko, okaże się to niemożliwe, bo żadna władza na Ziemi nie dopuści do rozmnażania się kopii. - Tak... Ojciec zawsze był dla mnie dobry - powiedziała po długiej chwili już prawie normalnym głosem. Szybkimi, nerwowymi ruchami zapaliła drugiego papierosa. - Miał pan mi coś wyjaśniać.. - Ależ oczywiście. Z powodu chwilowej amnezji, czyli zaniku pamięci - dodał, napotykając jej pytające spojrzenie - nie może pani korzystać ze swojego kodu molekularnego, chociaż... - To mnie nie interesuje! Swoje lekarskie wywody może pan opisać w naukowym periodyku! - rzuciła z irytacją. - Wzmożona ekstrawertywna pobudliwość emocjonalna - mruknął wystarczająco cicho, aby kobieta nie zrozumiała znaczenia słów. - Konieczność korelacji. No wiec - podniósł głos - spędzała pani wakacje z Karolem w pięknym pensjonacie nie opodal Santa Barbara. Piątego dnia waszego pobytu miało miejsce podmorskie trzęsienie ziemi z epicentrum odległym o zaledwie sto kilometrów. Ruchy tektoniczne zaklasyfikowano jako słabe, lecz okazały się one wystarczające do wytworzenia pięćdziesięciometrowej przybrzeżnej fali sejsmicznej. Przyczyna: przypadkowe wzmocnienie rezonansowe. To był prawdziwy kataklizm: zginęło piętnaście tysięcy ludzi, liczbę ciężko rannych ocenia się na dwa tysiące. Pani miała dużo szczęścia, bo jak wynika z zestawienia danych, taka fala niszczy wszystko o wiele dokładniej niż zmasowany atak bombowy. Proste, prawda? Nie było żadnego morderstwa, walki gangów, intrygi kryminalnej. Przejaw działania naturalnych sił przyrody, wobec których wciąż jesteśmy bezradni. Przerwał raptownie, zdając sobie sprawę z bezsensu ostatnich zdań. On, podający się za lekarza, ugniata swoimi białymi paluchami jej psychikę, formuje dziwaczne, nierzeczywiste kształty, i jednocześnie plecie androny, wije się pośród kłamstw jak piskorz w sieci, podczas gdy szczątki ciała prawdziwej Kamili Highcastle morskie kraby rozwlekają po podwodnych kryjówkach. Za rok lub dwa słone oceaniczne głębie nie oszczędzą nawet kości: naga miednica, tak kształtnie teraz obudowana (może raczej: odbudowana?) ciałem siedzącej tuż przed nim kobiety, rozpadnie się w pył i rozpuści w morskiej toni, szczęki, pokryte miękka tkanką gładkich policzków, obnaża się i wyszczerzą zęby powyżej dawno wyjedzonych dziąseł, rozdrobnią się w piaskowych żarnach, okruchy nazębnego szkliwa zagubią się w miliardach krzemionkowych ziaren... Niczego nie pamiętam... - kobieta pochyliła głowę i gestem bezradności przeczesywała palcami rzadkie włosy. - Zdążyłem wspomnieć o amnezji. - ...nawet przygotowań do wyjazdu. W ogóle mam w głowie chaos. - To też normalne - odchrząknął, zawsze dostawał chrypki w sytuacjach stresowych. - Oddziaływanie zaburzające kod pamięciowy rozciąga się często daleko od czasowego punktu inicjacji i bywa selektywne. - Znów te naukowe bzdury - parsknęła jak rozzłoszczona kotka, budząc się z letargicznej zadumy. - Chciałem powiedzieć - poprawił się potulnie; ze zdziwieniem i niechęcią zauważył, że impulsywna natura Kamili coraz częściej dominuje nad jego nieco flegmatycznym charakterem - iż zanik pamięci może działać wstecz i obejmować okresy poprzedzające wypadek, jak również wymazywać tylko niektóre wydarzenia. Nie jest to jednakże zanik całkowity, luki te z czasem powinny się wypełnić. - Kiedy? - To zależy - wstał i podszedł do niej, możliwie dokładnie zabezpieczając pole delta. - Zależy od intensywności dalszej terapii. Teraz wykonamy mały zabieg rehabilitacyjny... Nie!! - poderwała się z fotela, jakby przeczuwając to, co chciał i musiał zrobić. Musiał jeszcze raz zabić cząstkę nowej Kamili Highcastle i wpisać w opróżnione miejsce coś nowego, co w założeniu miało lepiej odwzorowywać oryginał. Teraz, gdy patrzył na nią z góry, gdy stała przed nim bezbronna, nieświadoma powoli otaczającego ją pola, znów pewien był swojej wyższości. Mógł bez trudu wymusić na niej uległość, lecz nie obyłoby się wtedy bez wprowadzenia drobnych zakłóceń osobowości. A on, fachowiec wysokiej klasy, miał zawsze najniższy wskaźnik szumów psychicznych u swoich pacjentów. Tak, pacjent to chyba określenie lepsze od innych. - O ile dobrze zrozumiałem, chciała pani w najbliższym czasie odwiedzić syna. Ze względu na panią, a przede wszystkim na dziecko, termin wizyty uzależniony jest ściśle od wyników leczenia. Chyba jasne, że... - Tak, jasne - westchnęła - z rezygnacją i usiadła. - Niech pan zaczyna. - Proszę położyć się w tym hamaku - wskazał obszerne mościsko z bezbarwnego tworzywa, zawieszone w kącie pomieszczenia. - Tam będzie nam wygodniej. Gdy już była gotowa, zapalił bezcieniowe lampy i rozpostarł nad nią pole delta. Lekko zamknięte powieki kobiety drgnęły gwałtownie, kiedy wyciągnął dłonie i dotknął wypukłego czoła. Teraz wszystko zależało od niego: mógł ją zabić lub zrobić z niej kogokolwiek, jednym ograniczeniem była wyobraźnia. Ale zapłacono mu za wskrzeszenie Kamili Highcastle i nie miał prawa robić niczego poza dążeniem do jak najwierniejszego odtworzenia orginału. Wyobraził sobie grupę dzieci. W środku rojącego się tłumku stała drobniutka, jasnowłosa dziewczynka z torbą cukierków. Śniadzi chłopcy popychali się, walcząc o lepsze miejsce i śmiało wyciągali ręce, kolorowe jak papużki dziewczynki uśmiechały się prosząco i zaraz same sięgały po słodycze. Było rojno i gwarno, w powietrzu krzyżowały się piski i krzyki, a mała sólenizantka z przylepionym do buzi uśmiechem ochoczo rozdawała swój urodzinowy podarunek. Gdy wreszcie zabrakło słodyczy, dzieci nie ukrywały niezadowolenia. Któreś z nich podniosło z ziemi papierek i wcisnęło z powrotem do pustej torby, następne wepchnęło całą garść. Śmiechy przeszły w krzyki i wrzaski, każdy teraz chciał włożyć cokolwiek do zaimprowizowanego kosza na śmieci: Strzęp gazety, kamień lub grudkę ziemi. Niektórzy chłopcy rzucali z daleka, chcąc popisać się celnością; papierowe kule i kawałki wyschniętej gliny trafiały nie tylko do torby, lecz także w odsłonięte ramiona i jasną główkę dziewczynki, która wciąż nie przestawała się uśmiechać. Bardzo chciało jej się płakać, ale nie mogła, orzechowe oczy pozostały suche. Wstydziła się i pragnęła uciec z tego paskudnego miejsca, ale nogi nie chciały się ruszyć. I wtedy po raz pierwszy w swoim krótkim życiu poczuła w piersi zimne ukłucie, od którego dłonie zwinęły się w piąstki. Nie mogła wiedzieć, że właśnie wtedy zakiełkowało w niej uczucie tylko niewiele poprzedzające nienawiść. Malion wyprostował się i odetchnął, z wprawą wygaszając obrazy i skojarzenia. Przeciągnął się, zadowolony: osiągnął to, o co mu chodziło. Może posunął się za daleko w kontrastowaniu i przesadził z melodramatyzmem, ale to u kobiety, jak sądził, nigdy nie zaszkodzi. Na pewno do końca swoich dni nie zapomni tej sceny. Powieki Kamili zatrzepotały, rumieniec wracał na kredowoblade policzki. Natychmiast rozpiął nad nią pole, ujął głowę w duże, lekko drżące dłonie. Seans korekcyjny nie został zakończony, zręby psychiki leżącej przed nim kobiety były teraz jak formujący się w tektonicznym spiętrzeniu młody łańcuch górski. Tym razem dokonał projekcji wnętrza zwykłej, obskurnej kolejki podziemnej. Siedzący pasażerowie kołysali się w takt szarpnięć wagonu jak bezwładna masa, szczelnie wypełniająca zagłębienia plastikowych foteli, stojący sprawiali wrażenie rozhuśtanych ludzkich tusz, uwieszonych za ręce do żerdzi poręczy. Obcy, obojętny i ponury tłum na tle szarego, brudnego wnętrza, pośród łomotu blach i jęku stalowych spojeń, a między tymi ludźmi młoda dziewczyna, szczupła blondynka o migdałowych oczach, rozmazanym makijażu i twarzy szarej ze zmęczenia. Jej usta poruszają się, jakby mówiła coś do kobiety w średnim wieku o odrażającej, zniszczonej fizjonomii; ale nie, to tylko wargi drżą, zaciskają się i sznurują, aby w następnej sekundzie rozluźnić się w grymasie ukazującym końce trochę zbyt dużych zębów. Coś dzieje się z twarzą dziewczyny, lecz projekcja wewnętrznych zmagań jest chaotyczna, bezładne myśli nie doformują się do końca, gasną natychmiast, aby ustąpić miejsca natłokowi nowych. Szary tłum uwieszonych u poręczy ludzi jest głuchy i niemy, każdy chowa się za murem obojętności, odgradza od cudzych kłopotów, w zaciszu swojego podwórka hoduje własne. Tylko kobieta w średnim wieku przybliża się jak hiena przeczuwająca łatwy żer, przysuwa twarz wyschniętą niby zapomniany owoc, jej grube, prostackie rysy tężeją w ekscytacji oczekiwania. Nie jest to bynajmniej gest współczucia; poluje z wiecznego niedosytu, bezwiednie pragnie poruszyć swoje skamieniałe wnętrze tragedią innego życia. Tragedią, bo szczęściem nikt nie jest skory się dzielić. Wtedy dziewczyna zaczyna mówić; zrazu ledwie porusza wargami, słowa giną pośród łomotu żelaza pędzącego pociągu, ulatują porwane pędem powietrza przemykającego między uchylonymi oknami. Kobieta przytakuje skwapliwie i wykrzywia swoją monstrualną twarz w grymasie, który z intencji miał być zachęcającym uśmiechem, a dziewczyna mówi głośniej, pośpiesznie wyrzuca słowa o nienawistnej treści, wypluwa je wraz z płytkim wydechem tak szybko, jakby parzyły ją w gardle. Najbliżsi sąsiedzi budzą się powoli z obojętnego podróżnego letargu, jak w teatrze mimów zwracają w jej stronę puste maski, pośrodku których czujne, złaknione sensacji oczy myszkują uważnym spojrzeniem. Kobieta w średnim wieku próbuje bezskutecznie ją osłonić, mieć tylko dla siebie tę narkotyczną burzę złych słów, nerwowy tik wydłużonych policzków, łzy torujące sobie drogę przez warstwy rozmazanego pudru. Lecz na nic idą jej wysiłki, wokół duchowej ekshibicjonistki gęstnieje tłumek, oddechy ludzi stają się szybkie i urywane. Oglądają ją z takim samym rozgrzewającym splot słoneczny podnieceniem jak wypadek uliczny, walkę kogutów lub obrazek przedstawiający goliznę z masochistycznym podtekstem. Dziewczyna nagle milknie, ciężko łapiąc oddech, i widzi stłoczone, napierające twarz, blade maski z obślinionymi wargami, zastygłymi lubieżnymi uśmiechami, sadystycznie skrzywionymi rysami. Czuje narastający raptowną falą strach, chciałaby roztrącić ciemny krąg spoconych ciał i uciec, lecz nogi znów, tak jak niegdyś w dzieciństwie, odmawiają jej posłuszeństwa. Chciałaby zniknąć, roztworzyć się w dusznym powietrzu, albo przynajmniej zapaść we własne wnętrze, zamknąć je i zasklepić, wznieść mury, za którymi pozostałyby na zawsze te obleśne, zwierzęce gęby. Tak, trzeba zrobić to szybko, bardzo szybko, jeszcze zanim dopcha się do niej policjant, równie tępy i bezduszny jak wszyscy. Wtedy odwróci ku niemu swoją maskę pośród innych, podobnych. Reszta będzie nieważna, będzie rytuałem, czyli czymś, co dzieje się pomiędzy otoczkami ludzkich przetrwalników. Malion szarpnął się do tyłu, odrywając dłonie od parzącego czoła Kamili. Tym razem zespolenie było tak intensywne, że musiał siłą pokonać barierę skurczu mięśni. I chociaż podczas takiego seansu przekaz sięgał najgłębiej, operator czuł się częściowo ubezwłasnowolniony. - Musisz zachowywać większy dystans - powiedział do siebie półgłosem. Na dźwięk jego słów Kamila drgnęła, jej dłonie zaczęły wykonywać niezborne, gwałtowne ruchy. Znów znalazł się przy niej i rozpiął kokon pola. - Jeszcze nie czas, mała - nieświadomie zniżył głos. Delikatnie, nieśmiałym ruchem rozwiązał ramiączko jej sukienki. - Teraz pora na to, co najważniejsze. Nawet nie wiesz, jak wiele ogólnych cech twojej psychiki ukształtuje się w ciągu najbliższych piętnastu minut... Przygasił blask bezcieniowych lamp, ale zostawił go w wystarczająco dużo, aby rozpoznać każdą zmianę wyrazu jej twarzy. A potem wziął ją tak jak w pełni kontrolujący się mężczyzna bierze na wpół uśpioną kobietę. Ich zbliżenie nie miało niczego ze spontanicznej radości normalnego aktu fizycznego. Osłabił pole, dając jej namiastkę wrażeń podobnych do sennych wizji. Za mało, bo napięte powieki Kamili pozostały nieruchome, tylko pełne wargi lekko drżały - dziwne, że dotychczas nie zauważył kształtu jej ust, a może przedtem były one inne, dopiero teraz obrzmiały jakby w przewidywaniu rozgniatających pocałunków. Tak, teraz dobrze: rzęsy poruszyły się, brwi ściągnęły, bezwładne ciało sprężyło się i przylgnęło mocniej do jego torsu, biodra ustawiły się pod innym kątem, pozwalając opaść twardemu wzgórkowi brzucha. Taka jest Kamila. Obserwował bacznie wszystkie stadia jej pobudzenia i nie miał żadnych wątpliwości: kompleksy ani jakiekolwiek uprzedzenia nie hamowały odruchów dyktowanych przez bujny temperament. Taka teraz jest Kamila, ale taka nigdy nie była. Należało bezzwłocznie podjąć niewdzięczne zadanie. Spomiędzy lekko rozchylonych warg wydobywał się urywany oddech. Objęła go z siłą, jakiej nie podejrzewał u tej drobnej kobiety. Była tak aktywna, że musiał odwrócić bieg myśli, aby nadal panować nad sytuacją. Ukierunkował pole i przesłał jej obraz. Był pewien, że jeszcze teraz zdoła go odebrać. Znów twarze: wyciągnięte i pomarszczone, nalane i poszarzałe, blade i lśniące od potu. Oczy: nieruchome, patrzące badawczo i przenikliwie, bezwstydne, sępie. Tłum: stojący kręgiem, zaciskający się jak pętla, bezbarwny i stłoczony. Błazen: podchmielony, z rozbieganym wzrokiem, mamroczący słowa sprośnych piosenek, nieskładnie tańczący wewnątrz gromady, wokół łóżka. Kochankowie: spleceni w uścisku pośród zgniecionej pościeli, ona obejmująca go, rozdygotana, spazmatycznie żądająca wszystkiego i wszystko oddająca - partnerowi i milczącym widzom, szaremu tłumowi, zamykającemu się wokół nich, wokół niej, wokół Kamili Highcastle. Błazen: słaniający się i rozpięty, fotografujący każdą pozę miłości, błyskami staromodnego flesza wydobywający z mroku zastygłe w białym świetle, unieruchomione gesty namiętności. Kochanek: obserwujący jej rozognioną twarz ze źle ukrywanym rozbawieniem i zażenowaniem. Koniec. Wystarczy. Malion czuł, jak ruchy Kamili stają się powolniejsze, jak jeszcze walczy, starając się nie dopuścić do świadomości pewnych skojarzeń, i jak w końcu sztywnieje, zastyga w biernym bezruchu, pozwalając jedynie jemu wykonywać serie tych śmiesznych podrygów. Praca była skończona. Może jeszcze kilka rozmów, dyskusji na tematy ogólne, jakaś mała korekcja w przerwie między jedną kawą a drugą, szybka, zaimprowizowana sugestia obrazowa. I koniec - gotowa Kamila Highcastle opuści raz na zawsze Ośrodek i zostanie przekazana ojcu, a oni zgarną kupę forsy i będą czekać na następne zamówienie następnego frajera. Tylko po co akurat jemu ta forsa, jemu, któremu nie wolno pójść między ludzi? Jemu, którego miłość fizyczna ogranicza się do usprawnionego onanizmu z nadmuchiwanymi, skomputeryzowanymi lalkami? Co innego ten spasiony knur Edward, dobrze odkarmiony satyr... Ten ma swoją ubezwłasnowolnioną Elwirę i wolno mu wszystko. A może... może by tak chociaż raz? Raz tak naprawdę. Przecież dalszymi korekcjami osobowości da się naprawić odchylenia powstałe przy niekontrolowanych emocjach, możliwe będzie ponowne wymodelowanie właściwej psychiki pani Highcastle. To w końcu tylko kwestia czasu i nakładu pracy, a rzecz się opłaci... Na pewno się opłaci. Nie pozwolił obudzić się Kamili i zaczął drżącymi z przejęcia dłońmi pieścić jej nagie, rozgrzane ciało. On, dojrzały mężczyzna, po raz pierwszy w życiu naprawdę dotykał kobiety i nic dziwnego, że czuł się jak sztubak. Wkrótce zapamiętał się całkowicie i nie zważał - ani na rosnące natężenie swojego pola, ani na wzmagające się drżenie powiek partnerki. Jej psychika, w równym stopniu obnażona i bezbronna jak ciało, podlegała gwałtownym przeobrażeniom; dotychczas z takim trudem wypracowany kształt osobowości zacierał się i rozmazywał. Wreszcie bezwolna kobieta uległa otaczającym ją erotycznym wizjom i oddała się temu teraz tak silnemu i wspaniałemu mężczyźnie całkowicie, bez zastrzeżeń i pełnią swojej fizjologicznej namiętności. Nie niepokojeni przez nikogo, odgrodzeni od świata grubymi ścianami, byli ze sobą wiele godzin. Kamila dawno obudziła się z hipnotycznego snu, lecz w niczym nie zmieniła swojego zachowania. Byli szczęśliwi, a jeśli to zbyt ważkie określenie, można na pewno stwierdzić, że odczuwali przedsmak szczęścia. Gdy potem oglądał ją w nierealnym, zjawiskowym półmroku gabinetu, nie wiedział, kogo właściwie ma przed sobą. Co stało się z mózgiem tej drobnej blondynki w czasie, gdy on całkowicie zatopił się w sobie, gdy po raz pierwszy naprawdę oddawał się namiętności z żywą kobietą? Nie wiedział i nie bez obaw obserwował blady owal jej twarzy, przysłonięty smugami papierosowego dymu. - Kim ty naprawdę jesteś, Mai? - spytała zwyczajnie, a on odetchnął z ulgą. Jej psychika mogła być zmieniona mniej lub bardziej, ale z pewnością wciąż jeszcze mieściła się w granicach normy. - To nie jest teraz takie istotne, opowiem ci kiedyś. Ważne jest, kim ty jesteś. - Naprawdę? To przecież wiem - wzruszyła ramionami i założyła nogę na nogę ruchem, który lubił od początku, od kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Widocznie był to odruch anatomiczny. - Jesteś moja, moja i jeszcze raz moja - powiedział i dopiero potem uświadomił sobie, jak wiele miał racji. Była jego nie tylko dlatego, że ją posiadł jako mężczyzna, i nie tylko dlatego, że długo i żmudnie formował jej osobowość. Teraz jaźń tej kobiety mogła stanowić odbicie takich jego własnych cech, z jakich istnienia dotychczas nawet nie zdawał sobie sprawy. Blask porannego słońca z trudem torował sobie drogę przez zalegający nad pustynią całun żółtej mgły. W oddali majaczyły nastroszone spękanymi skałami masywy wzgórz, niby odpoczywające w wędrówce przez wieki prehistoryczne-dinozaury. Cisza pulsowała wezbraną w skroniach krwią. Malion stał przy oknie z rękami w kieszeniach i pogwizdywał cicho, jak zwykle w chwilach gdy napięcie nerwowe stawało się dla niego nie do zniesienia. Co ma powiedzieć temu zadowolonemu ze swojego życia, upieczonemu obecnej stabilizacji, w pełni pogodzonemu człowiekowi, dla którego najważniejszy jest święty spokój i nietykalność jego stanu posiadania? Czy warto mu tłumaczyć, czym stała się Kamila i kim może być dla swojego twórcy, ojca, protoplasty... Nie, to bez sensu. Edward nigdy nie da się wciągnąć na niepewne ścieżki tego rodzaju rozważań. Nie warto mu tłumaczyć, że on, Malion, ma wreszcie nie tylko kogoś bliskiego, prawdziwą kochankę, lecz także człowieka, któremu przekazał swoje cechy, co prawda nie drogą genetyczną, ale z podobnym efektem jak w relacji rodzic-dziecko. Szkoda czasu, bo ten myślący przeważnie o jedzeniu sybaryta i tak niczego nie zrozumie. Albo nie zechce zrozumieć, ponieważ byłoby to dla niego zbyt niewygodne. A może lepiej wyrąbać mu bez osłonek i ubierania w eufemizmy, że chcę zatrzymać Kamilę, tak jak to on sam niegdyś uczynił z Elwirą? Najchętniej powiedziałby mu już, od razu, zrzucając z siebie przynajmniej część ciężaru i przenosząc go na barki tamtego, chociaż był przekonany, że całkowite odkrycie kart przed Edwardem również okazałoby się bezcelowe. Przede wszystkim ich prywatne stany posiadania zrównałyby się, co było nie do pomyślenia. Poza tym istniały inne przeszkody, praktycznie nie do przezwyciężenia. Elwira formalnie nie istniała. Nie było jej w żadnym spisie ludności, ewidencja mieszkańców Ziemi nie obejmowała jej osoby. Ileż trudności musieli pokonać, on i Edward, bo tylko oni dwaj znali tajemnicę, żeby karkołomne przedsięwzięcie doprowadzić do pomyślnego końca! Fałszywy akt zgonu jednej z ponownie kreowanych młodych kobiet, niezliczone zaświadczenia lekarskie o nieudanym przedsięwzięciu, komisje i kontrole, późniejszy ścisły nadzór nad prowadzonymi pracami. W rezultacie Elwira była fizycznym duplikatem żyjącej gdzieś w świecie, również zrekonstruowanej osoby i nigdy nie mogła opuścić Ośrodka, który dla nich od dawna stanowił jedyne miejsce zamieszkania na całe życie. Początkowo Malion miał niewielką, ale zawsze jakąś nadzieję, że Elwira zostanie ich wspólną kobietą. Obydwaj przecież byli w podobnej sytuacji i obydwaj jednakowo nadstawiali karku w jej sprawie. Znał Edwarda od lat i wiedział o jego maniakalnym przywiązaniu do prywatnej własności, lecz jakąś cząstką umysłu niepoprawnego marzyciela liczył na przyjaźń i zrozumienie. Pomylił się. Edward, jako inicjator przedsięwzięcia i prowadzący proces odtwarzania psychiki prawdziwej Elwiry, zagarnął wszystko. Malion miał więc teraz moralne prawo żądać, aby powtórzyć rzecz z Kamilą. Niestety, było więcej niż pewne, że władze po raz drugi nie dadzą się wyprowadzić w pole. - Cześć, stary. Co to, nie możesz spać? Malion odwrócił się gwałtownie. W drzwiach stał Edward w rozchełstanej piżamie, drapiąc się po nalanej, gładkiej jak u niemowlęcia piersi. Słońce przebiło się wreszcie przez mgłę i napełniło pokój intensywnym blaskiem, rozjaśniając twarz przybyłego do barwy złamanej błękitem bieli. - Chcę wyjechać - wypalił Malion pod wpływem nagłego impulsu. Nabrał głęboko powietrza i ciągnął dalej, wykorzystując chwilę zaskoczenia. - Tak, chcę na kilka dni opuścić Ośrodek. - Ty... przecież żartujesz? - Edward podszedł bliżej nienaturalnie mrugając oczyma, jakby w ten sposób chciał zetrzeć z nich resztek sennego zamglenia. - Bynajmniej. Zle znoszę tę izolację. Miewam klaustrofobiczne odruchy. Edward przygarbił się, zwiesił ramiona, zapadł się w siebie, tworząc zwartą bryłę tłuszczu, w której wnętrzu zbite w ciasną gromadę zapewne z trudem wykonywały swoje funkcje inne tkanki i organy. Malionowi zrobiło się go żal i już niemal był gotów podejść, poklepać po plecach tego w tej chwili przeciętnego, normalnego człowieka, a potem obrócić całe zajście w żart. Ale tamten uprzedził go i zdążył przemówić skrzekliwym, pełnym nie ukrywanej złości głosem. - Naprawdę nie spodziewałem się tego po tobie. Nigdy nie przypuszczałem, że jesteś taki... głupi. Tak, po prostu głupi. Tutaj żyjemy w komforcie, doskonale zarabiamy, mamy ciekawą pracę... Chcesz, niedowarzony narwańcu, wrócić do tych piwnicznych izolatek, do których pożywienie dostarczano ci taśmociągiem? Nie zapominaj, że to ja założyłem tę firmę, umożliwiłem ci godną człowieka egzystencję, a ty... ty... - zakrztusił się, oczy wyszły mu z orbit. - Zgadza się, nająłeś mnie do roboty - napięcie zaczęło i u Maliona wyzwalać gniew - sam zagarniając wszystko co najlepsze. Oczywiście, dbasz o mnie i moje samopoczucie, zwłaszcza w okresach nawracającej chandry i stresów. Jesteś dobrym szefem i czymś więcej niż kolegą. Pewnie teraz znowu zaproponujesz mi te ogłupiające środki psychotropowe, po których myślenie o problemach i kłopotach, jakie by one nie były, wydaje się dziecinną błazenadą, a na widok wyciągniętego palca serdecznego ogarnia człowieka szał radosnego śmiechu. Z góry dziękuję ci za taką propozycję. Ja... muszę wyjechać. - Wykluczone - Edward zdążył się opanować. - Chyba że chcesz na drugi dzień trafić do więzienia lub, w najlepszym razie, do dobrze strzeżonej szpitalnej izolatki. Na zawsze, bez prawa powrotu tutaj. Wiesz dobrze - uśmiechnął się złośliwie - że nawet bez mojego udziału policja dosięgnie cię bardzo szybko. Wiesz również, jak surowe jest prawo w takich przypadkach. - Ależ ja chcę żebyś i ty wziął w tym udział! Chcę, żebyś mnie krył. Przez cztery, pięć dni, nie dłużej. Wycedził te słowa z pozornym spokojem, spoglądając za okno. Mgły rozwiały się na dobre i płaski przestwór kamienistej pustyni rozjaśniał ostry blask porannego słońca. Wtem od dalekiego wzgórza oderwał się skalisty blok i opadał majestatycznie, jakby w zwolnionym tempie, aż wreszcie legł wśród bliźniaczo podobnych głazów, wzniecając chmurę kurzu. Malion liczył sekundy: upłynęło ich siedem, zanim szyby jęknęły od głuchego łoskotu. - Ty chyba naprawdę zwariowałeś - Edwart sapał jak rozwścieczony buhaj. - Jeśli już nie możesz wytrzymać, to idź i urżnij się, rozwal biurko, zgwałć parę czyichś lalek, daj nawet w zęby jakiemuś technikowi! Tylko nie posuwaj mi tutaj kretyńskich kawałków! Malion odwrócił się od okna i zacisnął pięści. Wiedział, że musi przerwać tę bezsensowną kłótnię, bo inaczej dojdzie do jeszcze bardziej bezsensownej bójki. - W zęby dałbym najchętniej tobie, jakby to coś mogło pomóc - warknął, pochylając się do przodu. - Na szczęście mam lepszy sposób. Zapomniałeś już, że jesteś mi coś dłużny?! - Co?! - Śmierdzącą kryminałem sprawę Elwiry, jedynej żyjącej na Ziemi podwójnej kopii! - Odczep się od niej - Edward ciężko opadł na fotel. - Ona nikomu nie przeszkadza. Zresztą - wycelował w Maliona tłusty paluch - ty też brałeś w tym udział na równi ze mną! Jesteś współodpowiedzialny! - Ale nie mnie ją odbiorą, i nie mnie pozbawią kierowniczego stanowiska w Ośrodku. Zjedziesz, bracie, mocno w hierarchii, będziesz musiał przestawić się na dmuchane lalki i żmudną robotę szeregowego psychotechnika. Zastanów się więc! Strzał był celny, bo godził w stan posiadania i stabilizację Edwarda. - Ty łajdaku - mówił przez zaciśnięte zęby - mam ochotę cię zabić. I zrobiłbym to bez wahania, gdybym był choć trochę podobny do ciebie. - Gdybym miał dosyć odwagi, chciałeś powiedzieć. Ale to nieważne. Posłuchaj teraz uważnie, stary. Kłócimy się właściwie o nic. Chcę zniknąć tylko na cztery dni, muszę się stąd wyrwać dla higieny psychicznej. Nikt się nie dowie, będę trzymał swoje pole zamknięte na kłódkę, po prostu pochodzę sobie ulicami, poszastam głupio pieniędzmi, posiedzę w knajpach, zwiedzę sklepy. Ani kropli alkoholu, żadnych dziwek ani panienek z dobrych domów. A potem z prawdziwą radością wrócę w te mury, gdzie będę mógł wyrzucić całą swoją deltę pod sufit i gdzie urżnę się, jak to ładnie powiedziałeś, zaraz pierwszego wieczora. Ty masz swoją Elwirę - zniżył głos - ja też potrzebuję czegoś oprócz czterech ścian, pacjentów, wódy i lalek. Zrozum to! - Trzy dni i ani sekundy dłużej - Edward mówił z wyraźnym wysiłkiem. - Przez te trzy dni dla innych będziesz w szoku spowodowanym przedawkowaniem alkoholu i środków psychotropowych. I pamiętaj... - nie dokończył, tylko opuścił białą, zaciśniętą pięść na biurko. Przytulił ją, gładził po krótkich włosach, wyczuwał wypukłości piersi i wzgórek brzucha, dłońmi wodził po opływowej linii wąskich bioder. Stłumił w sobie pożądanie i odsunął od siebie Kamilę Highcastle Malion. Malion - bo cząstka jego osobowości pozostała w niej na zawsze. - Muszę już iść, kochanie. Ale przyrzekam, że zobaczymy się niebawem. - Wiesz co, Mai? - usiadła i przeciągnęła się, przeginając ciało do tyłu. - Poszłabym z tobą... - To niemożliwe. - ...do łóżka. Teraz. Zaraz. Uśmiechnął się, a właściwie uśmiechnęła się w nim mile połechtana męska próżność. Pocałował ją w usta, a potem w nieustannie drgające powieki. Pomyślał, że musi robić z nią także inne rzeczy. Trzeba będzie zakodować w jej mózgu trochę wiadomości z literatury i sztuki, dorzucić co nieco o kosmologii i astrobiologii... Wtedy będą mogli dyskutować na interesujące go tematy. - Nie zdążymy, zaraz wychodzę. Nie będzie mnie aż do twojego odlotu stąd... Pamiętasz, co ci mówiłem? - Że kochasz, mów tak jeszcze, to takie przyjemne... - Nie o to chodzi! Edward zada ci przed wypisaniem kilka pytań. - Ach tak, mówiłeś mi o tym. Mam odpowiadać cichym, spokojnym głosem, w miarę możliwości ostro i opryskliwie. Na docinki nie replikować, zamykać się w sobie. Dużo palić. Sprawić wrażenie kobiety zimnej. Och, jakie głupie to udawanie! Inaczej nie wypuszczą cię stąd. Musisz być taką panią Highcastle, jaką oni chcą widzieć. Rozumiesz? - Wszystko rozumiem, jeśli ty mi to tłumaczysz. W stosunku do swojego ojca też mam być taka? - Oczywiście, przecież rozmawialiśmy także o tym. W przeciwnym przypadku odeśle cię na dalsze leczenie! - No dobrze, a co z nami? Naprawdę wolałabym jechać z tobą. - Wiem, wiem. Przyrzekam, że zobaczymy się wkrótce. Nie potrafię powiedzieć kiedy, ale wkrótce. Może za tydzień. Jutro, najdalej pojutrze opuścisz Ośrodek i zostaniesz odesłana do ojca. Czekaj tam na... wiadomość ode mnie. Bywaj! Nie bez trudności wyplątał się z jej uścisków. Szybkim krokiem udał się na lotnisko, zabierając po drodze swój podróżny neseser. Jego duże, nerwowe dłonie drżały bardziej niż zwykle, gdy wkładał w szczelinę czytnika kartę lotów. - Stankowisko pierwsze, awionetka rakietowa numer trzy - szczeknął głośnik. Moja Kamila, moja kochana - powtarzał w myśli, choć nie opuszczało go przeświadczenie, że coś jest nie tak. Jego partnerka stała się ostatnio monotematyczna i była zawsze gotowa, w czym przypominała najnowszy model lalki miłosnej. Co za myśli - rugnął sam siebie. Poprawi się ją, przestroi, zakoduje, i wszystko będzie dobrze. Musi być dobrze, nie na darmo jestem najlepszym specjalistą w dziedzinie modelowania psychicznego. Rękawem tunelowym dostał się na stanowisko pierwsze i wszedł wprost w otwarte drzwi podstawionej awionetki. - Dzień dobry, sierżancie - Edward niemiłosiernie pocił się przy wideofonie. - Pan mnie nie poznaje? - Nie - ciemny, szczupły urzędnik policji spojrzał badawczo, a potem podniósł wzrok, jakby chciał obejrzeć sufit. - Pan dzwoni z Ośrodka Bioregeneracji? - Tak, tak właśnie. Jestem kierownikiem tej placówki. Kiedyś... - Owszem, przypominam sobie - poważnego wyrazu twarzy urzędnika nie zmącił najlżejszy uśmiech. - Byłem kiedyś u pana na inspekcji. Czy pan czegoś potrzebuje? - Tak. Chciałbym... złożyć doniesienie. - Słucham. Rozmowa jest rejestrowana. - Chciałem donieść, że - roześmiał się sztucznie - że u mnie wszystko w porządku, natomiast jutro wypada Święto Dziękczynienia. Może wpadłby pan z małożonką na kolację? - Dziękuję za zaproszenie - w głosie policjanta dało się wyczuć zniecierpliwienie - ale nie skorzystam, jutro mam służbę. Jeśli zdecyduje się pan złożyć raport, proszę dzwonić. Edward przez kilka minut bezmyślnie obserwował pulsujący brudną zielenią ekran, po czym ukrył twarz w drżących, białych dłoniach. Po raz pierwszy naprawdę znalazł się w sytuacji, z której każde wyjście było złe. Malion włączał rozruch silników i oczekując na sygnał gotowości do startu oddał się rozmyślaniom. W najbliższym miasteczku pozostawi samolot na parkingu, zaopatrzy się w nowe ubranie, a właściwie przebranie, i dalej ruszy ogólnodostępnymi środkami transportu. Będzie tak długo kluczył i zmieniał skórę, aż zmyli ślad ewentualnego pościgu. I gdzieś za tydzień, po siedmiu dniach podróżowania, dotrze do przedmieść aglomeracji, na których odnajdzie pewien biały domek w starannie utrzymanym ogrodzie. Zaskoczy ją całkowicie, obejmie drobne ramiona, zanurzy twarz w krótko obciętych włosach... Jeszcze cały tydzień, to powinno wystarczyć. Ona będzie już od czterech lub pięciu dni w domu, aż nadto czasu, by policja sprawdziła, że jest sama z ojcem. Trzeba wprowadzić do jej psychiki drobne korekcje, pozwolić na więcej samodzielności. To da się zrobić. A że osobowość Kamili przejawia coraz więcej jego własnych cech? Cóż to szkodzi, przecież nie jest z tych najgorszych. Odrobina egoizmu w jego otwartej na cudze problemy duszy jest nieodzowna do zachowania tożsamości, gniew przydaje ostrości w walce ze złem i bezprawiem, zazdrość jest atrybutem miłości, nieco zawiści pobudza do zdrowej konkurencji, mała szczypta brutalności jest jak pieprz w dobrej strawie. Wstał i spojrzał w lustro. Nie, nie chciałby być inny, ani wewnętrznie, ani zewnętrznie. Chciałby być po prostu sobą i z nikim by nie kupczył jakimikolwiek cechami osobowości. Jak sądził, stanowił nieomal doskonały model człowieka, a te drobne niedokładności w boskim dziele pozostawione zostały jedynie w celu poużalania się nad sobą w ciemny wieczór z głową złożoną na kobiecych kolanach. Na kolanach jego Kamili, która, nie widział już teraz żadnych przeciwwskazań, mogła, a nawet powinna być podobna do niego. Wtedy z pewnością pokocha ją prawie tak mocno jak siebie samego. A jej ojciec, szanowany pan Gerhard, który poświęcił oszczędności całego życia na wskrzeszenie córki? Też uczyni go szczęśliwym, bo przecież właśnie obdarzanie ludzi szczęściem powinno stanowić główny cel jednostek i całych społeczności - pomyślał, unosząc i oglądając z dumą swoje duże, nerwowe dłonie. Komputer pokładowy dał sygnał gotowości i Malion wystartował w mglisty poranek, który miał być jednocześnie porankiem jego nowego życia. Marek Baraniecki GWIEZDNY KUPIEC Ketlan Dafee był mężczyzną w średnim wieku. Jednakże ilość przebytych w życiu kilometrów przekraczała ilość kilometrów przebytych przez całą ludzkość od chwili jej narodzin aż do dnia jego urodzenia. Ilość widzianych przez Ketlana rzeczy też była spora. Mimo to, a może właśnie dlatego głosił on wszem i wobec, że Gwiezdny Kupiec nie istnieje. Miał do tego prawo z racji doświadczenia. Ketlan Dafee był świeżo emerytowanym Penetratorem Kosmosu wszystkich istniejących technik podróżowania, czyli elitarnym pilotem Transgalaktycznej Żeglugi Kosmicznej. Emerytury dosłużył się po pięciu latach służby czasu ziemskiego, która we wnętrzach kosmicznych kurierów zamknęła się liczbą tysiąca pięciuset lat pokładowych. Technika pozwoliła mu prawie się nie postarzeć. Pozostałe kilkadziesiąt lat pełnego życia Ketlan Dafee postanowił spędzić na Ziemi. Aktywnie. Teraz siedział w milczeniu za wielkim pulpitem swego własnego Statku „Mag Polarny, kupionego za odłożone pobory i z uwagą wpatrywał się w panoramiczny ekran ścienny. Przestrzeń pełna była martwych, dobrze znanych milczących gwiazd. Pod nogami wisiała błyszcząca, pełna życia planeta, o której istnieniu Ziemia jeszcze nie wiedziała. Idealny punkt orientacyjny w pustym Kosmosie. Zegar jądrowy beznamiętnie odliczał czas do oczekiwanej od setek lat przez Ketlana chwili. Tutaj, z dala od rakietowych szlaków, czekał na swoich pierwszych kontrahentów, by wejść do wielkiego handlu. Na rozruch przygotował Towar, jakiego jeszcze nie było. Przestrzeń pozornie martwa i pusta na kiloparseki wokoło niedostrzegalnie drgnęła tuż nad krawędzią atmosfery. Z nadprzestrzeni wynurzył się statek-kula o średnicy kilometra i w ułamkach sekundy minął „Maga” hamując z deceleracją minus sto „g”. Chwilę później zawrócił i zawisł nieruchomo na optycznej na orbicie parkingowej. - MIA, krążownik Miecz - powiedział Statek. - Uzbrojony? - zapytał Ketlan Dafee. - Tak - odpowiedział Statek: - Istna forteca. Ketlan pomyślał, że pięćset lat wcześniej ledwie im umknął. Ale teraz sytuacja była inna. - Wytłumacz im, że już nie reprezentuję Ziemi - powiedział Ketlan. - Wiedzą o tym. Mówią, że dlatego przylecieli - wyjaśnił Statek. - Dziękuję - odparł lakonicznie Ketlan. Nad planetą przemknął cień i zniknął za jej krawędzią. - Quasar Enterprises - oznajmił Statek. Ketlan pomyślał o Towarze. Obrócił głowę w stronę pancernej ściany pomieszczenia. Czerwony kwadrat jaśniejący niepokojącą czerwienią oświetlał tabliczkę na niewielkich pancernych drzwiczkach z napisem: „Próba otwarcia sejfu spowoduje zniszczenie zawartości”. Wolno powiódł wilgotną dłonią po puszystym oparciu fotela czując rozkoszne mrowienie pod sercem. Odczuł rodzaj psychicznego komfortu. Miał Towar, a oni przylecieli, by go nabyć... za każdą cenę. Tego był pewien. - GIC, najważniejszy kontrahent - powiedział Statek. - Gdzie? - zdziwił się Ketlan. - Poza widmem widzialnym. W zakresie rentgenowskim dwa kilometry średnicy. - Co robisz? - zaciekawił się Ketlan, bo wzrosło subtelnie zużycie mocy. - Nawiązałem kontakty dyplomatyczne. Pozdrowiłem, podziękowałem za przybycie i obiecałem, że się nie rozczarują - wyjaśnił Statek. - A oni co? - Pozdrawiają także. - Jesteś zdolny - pochwalił siebie Ketlan i roześmiał się. - Operuję wzorcem twojej osobowości - powiedział Statek. - Wiem - spoważniał Ketlan, ale w jegogłosie brzmiało samozadowolenie. - „Belisar”. Pozdrawia cię serdecznie. Lizus - powiedział Statek. - Jakiś nowy kontrahent? - Nic szczególnego... - mruknął Statek i roześmiał się: - Linie Archanioła. Twoja miłość. - Pasażerskie... Kliwia. Ileż to lat... no, robi się ciasno - powiedział Ketlan patrząc na sznur statków różnych kształtów wiszących w półkolistym łuku jak perły w naszyjniku. Już wiedział, że jest panem sytuacji. Oto na jego dyskretne ogłoszenie zlatywali się różni armatorzy. Kosmos wypełniony zgiełkiem handlowego życia, przemytu, planetarnych rewolucji, karnych wojennych wypraw, legalnych i nielegalnych transportów przewożących wszystko i we wszystkich kierunkach, przestrzennych i czasowych wypluwał teraz na orbitę sojuszników i śmiertelnych wrogów, uciekinierów i tropiących. Tutaj jednak wszyscy tolerowali się, jakby na mocy nie pisanego porozumienia. Łączyła ich chęć zakupu silniej, niż odpychały siły wzajemnej nieufności. - Oni mówią, że to jest tajne zebranie, a nasza zbiórka może pozostawić ślad w świadomości cywilizacji planety - powiedział Statek: - Według nich pozostawanie na orbicie grozi zdemaskowaniem. - Pretekst - żachnął się Ketlan: - To cywilizacja homofagów na poziomie przedradiowym. Oni nawet nie widzą swojego nieba... No dobrze, proponuję spotkanie nad biegunem tej planety miliard lat temu. Pułap tysiąc kilometrów. - powiedział Ketlan - I zapytaj czy się zgadzają i czy mają warunki techniczne do skoku czasowego. - Tak. Zgadzają się - wyjaśnił niemal natychmiast Statek: - Ach, są statki z Monogram In i Holyoke Arb oraz jakiś zbuntowany pancernik „Włócznia „. - Oo - zdziwił się Ketlan: - To już do tego dochodzi. A z Ziemi? - Oni się też niecierpliwią, ale jest jeszcze siedem minut - wyjaśnił Statek. Sześć minut i trzydzieści sekund później przestrzeń z trudem wypluła pierścień o średnicy trzystu metrów. Przez dłuższą chwilę Ketlan Dafee obserwował ze zdumieniem i napięciem, jak ziemski statek usiłuje się zmaterializować wykazując odwagę załogi graniczącą z szaleństwem. Był to stary, wysłużony kosmolot Corco Zeta wożący unikalne izotopy. Widać to było jak na dłoni, gdy konstrukcja zmaterializowała się niemal w stu procentach, a obwarzanek izotopów zajmujących pierścieniową ładownię pozostawał w nadprzestrzeni, nie mogąc dołączyć do całości. W końcu jednak manewr się udał. Pierścień kosmolotu przeleciał niebezpiecznie pomiędzy czekającymi statkami jak podkowa rzucona ręką pijaka, wychodząc z rozpędu z orbity i pozdrawiając po drodze zebranych. Z trudem zawrócił. - On też się zgadza - powiedział Statek, na co Ketlan westchnął z ulgą: - Są wszyscy, na których mi zależało. Nie spodziewałem się nawet... Powiedz, że założyłem Gates Learjet. I w drogę. Miliard lat wcześniej na planecie nie było jeszcze życia. Nie było także życia na Ziemi, a co za tym szło nie było równocześnie ani świadków spotkania, ani też budzących obawy Kosmicznych Sił Porządkowych. Zadowolenie z tego stanu rzeczy Ketlan dostrzegł w zachowaniu kilkunastu osób, jakie zebrały się w sterowni jego Statku wokół podłużnego stołu. Siły te były największym problemem handlu upatrując, w umyśle Ketlana nie bez racji, w handlu właśnie instrumentu panowania nad polityką w Kosmosie. Ketlan Dafee zlustrował dyskretnie spojrzeniem siedmiu mężczyzn i sześć kobiet siedzących w napięciu oczekiwania. - Chwała władcom ludzkości - wypowiedział Ketlan sakramentalną formułę powitania. Kilka anemicznych głosów odpowiedziało: - Ich władza niech trwa... - i ucichło. - Cieszę się, że mogę gościć w swoich skromnych progach tak znakomitych armatorów - zaczął Ketlan. - Ty, Dafee, przyznaj się, co to za sztukę wymyśliłeś - przerwał mu bezceremonialnie dowódca „Włóczni”. Olbrzymi, otyły pilot w przyciasnym kombinezonie z dystynkcjami pułkownika. - Ciebie też witam serdecznie - odpowiedział uprzejmie Ketlan nie tracąc nic ze swobody gospodarza. - No, dobra... co to za towar, który tak wychwalałeś... - zaczął znów grubas, ale przerwał mu dowódca anarchistów ze statku MLA. Był to starszy, wysoki i niezmiernie chudy neurastenik o wielkich spoconych dłoniach. - Cicho! Być tu gościem i zachować się jak gość... Dafee - to było już skierowane w łamanym interjęzyku do Ketlana: - Z rozkładu prawdopodobieństwa wynikać, że twój towar, jak nas szły słuchy, trafiać się raz na milion lat ziemskich... hę? Ketlan uśmiechnął się w duchu. Te słuchy rozpuścił sam. Westchnął z udawanym strapieniem. - Jeżeli nie dacie mi dojść do słowa, to nie wyjdziecie stąd i za miliard lat. Poskutkowało. Ketlan wstał z fotela i wsparł się na krawędzi stołu. - Wiecie, że nie jestem już na służbie i nie obowiązują mnie żadne kodeksy ani powinności wobec Ziemi. Ale z jej czasów znam wszystkie wasze bolączki, jakie trapią uczciwy, ale prawdziwy handel. Wiem, że patrole celne i federacyjne siły porządkowe konfiskują dwa transporty na trzy. Z tego - podniósł teatralnie głos - jeden idzie do ich ładowni jako wykup. To niesprawiedliwe! Siedzący poruszyli się w fotelach, a w spojrzeniach dojrzał cień aprobaty przesłonięty nieufnością.. - Mówią, że to dla Gwiezdnego Kupca - wyrwał się chudzielec. Ale kto go widział? - Nikt, bo to jest wymówka. Kto z was wie, czym handluje ten rzekomy gwiazdor? - odezwała się Kliwia, rudowłosa piękność z Linii Pasażerskich o anielskich kształtach. Zapanowało milczenie. Przerwał je Ketlan. - Ja nic nie wiem o Gwiezdnym Kupcu, a nawet gdyby istniał, to mam sposób na wszystkich jego rzekomych agentów. On jest tam. To właśnie mój Towar - Ketlan wykonał półobrót ciałem i wyciągniętą dłonią wskazał oświetlone czerwonym prostokątem pancerne drzwiczki w ścianie. Siedzący na końcu stołu unieśli się na łokciach. Wszyscy stężeli w oczekiwaniu. - A teraz dowiedzcie się, że lepszego nie ma... i nie może być. Dowiedzcie się, na czym to polega. Usiadł. Cisza dzwoniła w uszach, była subtelniejsza od kosmicznej pustki. - Tracicie towary, bo nie udaje się ich wam ukryć przed konfiskującymi - Ketlan Dafee zaczął mówić tonem doświadczonego wykładowcy: - Cóż z tego, że techniki bukowania doszły granic technicznych możliwości. Cóż z tego, że dawno już wymyśliliśmy pozorne komory ładunkowe o ujemnej kubaturze i znikowe ładowanie podprzestrzenne maskowane prawdziwymi zabudowanymi na ich geometrycznym miejscu. Jaki pożytek z tego, że są one technicznie nie do wykrycia... A propos, słyszałem też o najnowszym wynalazku polegającym na załadunku statku i cofaniu towaru wraz ze ścianami ładowni w przeszłość lub przyszłość. Chylę czoła przed autorem tego epokowego wynalazku... Ketlan udał, że nie dostrzega, jak twarz przedstawicielki Eon Flashcorp pokrywa się lekkim pąsem. - Podziwiam technikę - mówił dalej: - Zważając, iż ładunek podróżuje w ślad za geometrycznymi wymiarami statku i musi mieć zdublowany system ochrony przed ciałami krążącymi w owej przestrzeni, jest to rozwiążąnie perfekcyjne. Zderzenie w przeszłości z meteorytem likwiduje w teraźniejszości cały statek w chwili cofania ładunku wstecz, a zderzenie w przyszłości powoduje utratę ładunku. To wielkie handlowe poświęcenie. Ketlan opuścił głowę ze smutkiem. Trwał tak kilka sekund. Potem uniósł ją i powiedział: - I cóż z tego, skoro siły porządkowe nie umiejące przeszukiwać czasoprzestrzeni wyłuskują ten ładunek jak pisklę z gniazda? Nie pytając nawet co przewozisz, zapraszają do siebie i każą usiąść w specjalnym fotelu-obmacywaczu. A potem uśmiechając się penetrują waszą podświadomość... Nie muszą pytać czy przewozisz niewolników (tu rudowłosa piękność przełknęła ślinę), czy materiały inicjujące nielegalne życie na pustych planetach (tu przedstawiciel Quasar Ent wyprostował się jakby połknął kij) czy też ładunki i materiały do syntez termo czy kwarkorodnych (tutaj dowódca „Corco Zeta” spojrzał podejrzliwie na Ketlana). W podświadomości mamy wszystkie informacje, jaki jest towar i jak go ukryliście. Znów urwał przygotowując się do decydującego uderzenia. - Prawda wygląda tak. Łańcuch środków używanych do zabezpieczenia towaru przed wykryciem ma bardzo silne ogniwa... oprócz jednego. To wy jesteście tym słabym ogniwem. Z punktu widzenia technicznego to ogniwo jest jak szczypce do bielizny zaciskające wylot zbiornika ciekłego tlenu. To wstydliwie słabe ogniwo i nie ma na to rady, że puszczacie informacje, które są tym, czego patrole szukają... To nie ładunek trzeba ochraniać, lecz was. Jeden ładunek na trzy przecieka tylko dlatego, że udaje się wam uniknąć penetracji podświadomości... Mój Towar to sposób na uszczelnienie tego słabego ogniwa. To jest... Wszystkie spojrzenia skoncentrowały się na jego ustach. Tuż za pozornie zblazowanymi spojrzeniami potencjalnych kupców czaić się zaczęła chciwość. - To jest klucz do podświadomości zamykający ją jak sejf! - zakończył Ketlan. Za plecami czuł ciche brzęczenie aparatury i szmer klimatyzacji. Potem z końca pomieszczenia padło ciche pytanie: - Co to znaczy? - To oznacza, że posiadacz tego klucza przejdzie bezpiecznie przez każde pranie mózgu, dokonywane przez kogokolwiek - Ketlan roześmiał się: - Jeżeli wierzycie w tego Gwiezdnego Kupca, to rozkładając wszystkie patrole, które, jak twierdzicie, pracują dla niego (Ketlan skomentował te słowa ironicznym uśmieszkiem), uwolnicie się z jego rąk i zadacie mu niepowetowane straty... Mój towar to trzy zakończone szczęśliwie transporty na trzy rozpoczęte. Cios był skuteczny. Wokoło stołu zapanowało podniecenie i zamieszanie. Gra pozorów upadła pod wrażeniem propozycji. Teraz Ketlan postanowił kuć żelazo póki gorące. Wstał i klasnął w dłonie. - A teraz pokaz - powiedział głośno przekrzykując gwar. Podszedł do ściany i położył dłoń na czerwonym prostokącie. Drzwiczki grube na pół metra cofnęły się w głąb odsłaniając małą pustą komorę. Kiedy wyjmował klucz, czuł na plecach spojrzenia obecnych. Obrócił się na pięcie i podszedł do stołu. Na wyciągniętych dłoniach uginających się pod niewielkim ciężarem trzymał... nic. Klucz był niewidzialny. Ketlan czuł wibrującą w powietrzu, rozpalającą się wciąż żądzę posiadania i nieufności. Tej ostatniej od początku jednak ubywało. Ketlan bez słowa podał niewidzialny przedmiot grubemu, pocącemu się obficie dowódcy „Włóczni”. Ten drgnął i wydał ciche „liii”, gdy jego dłonie ugięły się, a skóra przyjęła kształt niewidzialnego przedmiotu. Grubas długo wodził palcami po zarysach przedmiotu, a jego nalana twarz stopniowo przybierała na wyrazie zdumienia. W końcu podał klucz siedzącemu obok chudemu anarchiście. Upłynęły prawie dwie godziny zupełnego milczenia, zanim przedmiot wrócił do rąk Ketlana Dafee. W tym czasie on triumfował, gdy oglądający dyskretnie włączali osobiste dyskryminatory sugestii. Przedmiot nie znikał. Ketlen opuścił dyskretnie głowę, gdy mały człowieczek wyjął z kieszeni rozpylacz lakieru i położywszy przedmiot na kolanach skierował nań strumień barwnika. Lakier przeleciał przez klucz i oblał spodnie kombinezonu. Chytry dotąd wyraz twarzy mężczyzny ustąpił tępemu zdumieniu. - Jak to działa? - zapytał w ciszy przedstawiciel GIC, który uważał się za eksperta od technik kamuflażu. - Co pan poczuł? - odpowiedział pytaniem Ketlan. - Figurkę człowieka - odpowiedział blady mężczyzna. - Jakiego? Mężczyzna chrząknął z zażenowaniem. - No, moją... Wszystkie głowy obróciły się gwałtownie ku niemu. - Po czym pan to rozpoznał? - głos Ketlana był uprzejmy i zachęcający do odpowiedzi. - Po sylwetce, szczegółach kombinezonu... - Nieprawda, to była moja sylwetka - przerwała mu naraz rudowłosa piękność: - To byłam ja! - Tak? - zachęcił ją czujnym głosem Ketlan. - Nie! To była moja postać... - basem odezwał się dowódca „Belisar”. W jego głosie było więcej zdumienia niż oznajmienia. - Panie i panowie! Szanowni kontrahenci! - Ketlan wstał energicznie i odsunął fotel: - Przepraszam za to małe zamieszanie, zresztą trochę celowe. Czas na wyjaśnienia... każde z was poznało w sylwetce siebie i... wszyscy mieliście rację. Figura nie ma gabarytów. Leżąc samotnie nie istnieje w ogóle. Z punktu widzenia technicznego jest miejscem w przestrzeni, które nabiera formy dopiero, gdy natrafimy na jej granice rękami. Jest formą continuum nie poddającą się badaniom ani powtórzeniu. Ta forma poddaje się jednak kodowaniu. Tymczasowemu, gdy trzymany jest w dłoniach tak jak przed chwilą, i stałemu. To drugie następuje tylko raz, ale na zawsze. Nastąpi w momencie kupna przyjmując cechy właściciela na stałe. Te cechy będą stanowić rodzaj szyfru nie do podrobienia, tak jak nie do podrobienia jest każde z nas. Ketlan wyprostował się i uniósł lekko głowę. Uśmiechnął się. - Właściciel tego klucza staje się panem swojej podświadomości... w zakresie handlu. A kluczem posługuje się tak. Ketlan położył prawą dłoń na stojącym przedmiocie, obrócił się lekko w lewo, a lewą dłoń skierował na ekran: - Oto technologia przemytu - powiedział akcentując ostatnie słowo umyślnie: - Nadawca to ten czerwony ludzik, wy to ten zielony. A obok jest jeszcze trzeci. Na końcu jest planeta docelowa. Biały odbiera towar. Nadawca od momentu zakupu nie zajmuje się już transportem ukrywanego towaru. Wybiera drugą osobę, tę zieloną, najlepiej z załogi. Za pomocą tego klucza - tu klepnął niewidzialny przedmiot: - Wprowadza do jej głębokiej podświadomości spis ładunków, cel podróży, technikę ukrycia towaru i dalsze polecenia. Wybrana osoba nie wie, co przewozi nie tylko statek, ale nawet to, co niesie w sobie. Jej podświadomość jest zamknięta dla tej części ludzkiego składnika, jakim jest własne „ja”. Zamknięta przed świadomym istnieniem. Czy to jasne? Oczy zebranych udawały zrozumienie, ale jak było naprawdę Ketlan nie miał czasu dociekać. To zresztą nie było ważne, skoro słuchali. - Podświadomość zawsze ochrania siebie i wszystko, co jest nami samymi. Ochrania za pomocą nieświadomych i świadomych poczynań ciała i umysłu przed grożącymi ciału niebezpieczeństwami. Tak jest zawsze i wszędzie. W naszej sytuacji przekażemy jej niebezpieczeństwo utraty towaru jako zagrożenie dla naszych interesów, a zatem dla nas samych. Nasza podświadomość zrobi za nas resztę. Ten klucz wprowadzi jej dane bezpośrednio tak, że nie będzie w stanie odróżnić niebezpieczeństwa utraty towaru od niebezpieczeństwa osobistego. I tak zadziała jak wobec fizycznego zagrożenia. Zamknie się wraz z informacją do środka, zamknie dla wszelkich technik jej zdobycia. Cofnie tę wiedzę tak głęboko, że nikt tam nie sięgnie. Do samego dna naszej istoty... a jest ona głęboka, zapewniam was. Ketlan pokiwał głową. Uśmiechnął się ciepło do tępawych spojrzeń, w których igrały płomyki chciwości. - W tym czasie - podjął - my, za pomocą tego klucza przelewamy całą wiedzę o własnym zamierzeniu i jego parametrach do tego... naczynia nicości - tu Ketlan klepnął jeszcze raz niewidzialny przedmiot i likwidujemy go przez zerwanie kontaktu z naszym ciałem. Bo on istnieje tylko przy styku z ludzkim ciałem. Zdjął dłoń z klucza, ujął kartkę papieru leżącą obok i pomachał nią w miejscu, gdzie stała figura, a teraz już jej nie było. - Zapytacie pewnie po namyśle, co się stanie, gdy patrol przewłóczy wami po całej kubaturze statku. Mam nadzieję, że na to nigdy nie wpadną. Ale i ten krok jest przewidziany. Czy chcesz przyjacielu mi pomóc - zwrócił się Ketlan do siedzącego po lewej stronie stołu krzepkiego przystojniaka - w zademonstrowaniu tej techniki? I nie czekając na odpowiedź rzucił kluczem w jego stronę. Tamten odruchowo machnął rękami. Niezbyt dobrze złapał, bo przedmiot uderzył go w pierś, aż mężczyzna cofnął się razem z fotelem pół metra do tyłu. - W tej chwili jestem pozbawiony nawet wiedzy o tym, co przewożę. Tę wiedzę ma on. - Naprawdę jest złożona u niego? I wie o tym? - zapytała wysoka szatynka po jego prawej stronie. - Nie wie, że jest drugim nośnikiem w waszej załodze - odpowiedział Ketlan i zwrócił się do przystojniaka: - W praktyce nie muszę ci tego podawać. Klucz jest mój i robi, co sobie zażyczę. A przed startem ja go znikam na rzecz osoby noszącej, o tak. Ketlan strzelił palcami, a jego pstryknięcie zlało się z klaśnięciem rąk mężczyzny. Ręce tamtego zderzyły się, bo zabrakło między nimi klucza. - Rozumiecie? Zielony ludzik ma informację o ładunku, a ten człowiek, którego nawet nie ma w naszym schemacie na ekranie, przechowuje w swej podświadomości tę cząstkę ja, która wie, że coś w ogóle kombinowałem. Przed zniknięciem nakazuję panu zwrócić moją własność po zakończeniu lotu. Pełna i doskonała konspiracja. Oczy słuchających były teraz tak czytelne, że Ketlan rozpłynął się z czułości. - Nie będę się wdawał w techniczne szczegóły, nabywający pozna je przy transakcji... a tak następuje zwrot klucza - wyciągnął dłoń. Rozległ się cichy i stłumiony stuk i jego skóra ugięła się pod ciężarem przedmiotu, który wrócił do właściciela. - Teraz mam znów całego siebie, a w międzyczasie mogłem się nie obawiać prania mózgu. Panie i panowie. Jak widzieliście, moja propozycja jest dużo prostsza od technik stosowanych przez was, takich jak picie do nieprzytomności przez cały rejs lub... nie będę się rozwodził - skrócił nagle potok słów pod dyskretnymi muśnięciami spojrzeń pań. Chrząknął i odniósł klucz do sejfu. - Czy pan sądzić, że dobrze robić, że wokół takie szerokie przyjęcie? - ponuro mruknął przywódca anarchistów. Ketlan Dafee uśmiechnął się: - Handlowca winno cechować zaufanie do klientów. Nie ma pan zbyt dobrego mniemania o zebranych tutaj damach i dżentelmenach. Ja mam, mimo iż nie zdążyłem jeszcze ujawnić mechanizmu samej techniki utrwalania klucza... Tylko poważni klienci, jak wy, nie wahają się wpłacić niezwracalne wadium w postaci energii waszych statków zużytkowanych na przybycie tutaj... - Wadium?! - wrzasnęli zebrani i zerwali się z miejsc. - Jest właśnie problem dotyczący ilości egzemplarzy klucza - powiedział spokojnie jakby usprawiedliwiającym tonem. - Mów jaśniej, Dafee! - zawarczał grubas zwijając w pięść wielką jak bochen dłoń. - Jak na razie istnieje tylko jeden egzemplarz klucza - powiedział Ketlan zerkając na tę pięść. - Dlaczego na razie? - pięść zawahała się. - Bo przy próbie porwania go siłą ulegnie samolikwidacji i nie będzie żadnego... w całym kosmosie. Dowódca „Włóczni” potoczył osłupiałym wzrokiem po zebranych. - Chcesz za niego udziału? - warknął prowokując jednocześnie spojrzeniem stojących, ale nikt nie dał się sprowokować. - Nie - wyjaśnił z zimną krwią Ketlan. - To czego chcesz? - Siedmiu zer w banknotach niskonominałowych, jednej usługi transportowej i prawa wyłączności do tej planety. Ketlan opuścił powieki i popatrzył na swoje starannie przypiłowane paznokcie. - Prawa wyłączności? - Ona nie wchodzi w zasięg cywilizacji ziemskiej? - dorzucił ktoś odruchowo: - To zupełna dziura... - Nieważne... - paznokcie, a raczej skórki jeszcze bardziej zainteresowały Ketlana. Wydawał się poświęcać im teraz całą uwagę. - Ty skurwysynie powiedział grubas. - Panie i panowie zza stołu krzyknął nagle przedstawiciel Holyoke: Protestuję, lo obniżające! Zbył długi) słuchałem spokojnie lego bezczelnego monologu. Człowiekowi interesu nie wypada się unosić, chyba że w obronie dobrego imienia firmy. Wydawało mi się, że to tylko popis ekscentrycznego przedstawiciela jakiejś Gates-Lwaj... jak jej tam, tfu. O ile mnie słuch nie mylił, pan Dafee użył sformułowania „przemyt” jako nazwy lub też określenia naszej uczciwej działalności! Były też inne podtekstowe insynuacje! Ale dość tego. Jestem... jesteśmy uczciwymi kupcami, którzy przybyli tutaj, by znaleźć obronę przed niesprawiedliwością Militarnych Sił Kosmicznych. A co tutaj nam zaproponowano! Żywe nośniki tajemnic! Oburzające! Wykorzystanie ludzkiej natury do tak niegodziwych celów za pomocą niegodziwych środków, jak naruszenie ludzkiego wnętrza... I te insynuacje! Jacyś niewolnicy?! W naszych czasach? Nielegalne życia kwarkony mogące anihilować przestrzeń! Panie Dafee! Mężczyzna był czerwony na twarzy. Wyciągniętą w górę ręką groził Ketlanowi. Gniew przysłonił mu spojrzenie. - Jestem przyzwoitym handlowcem i żałuję, że przyleciałem na to tajne zebranie. W przeciwnym razie powiadomiłbym o nim Siły Porządkowe! Jeżeli uwikłałem się w spotkanie z człowiekiem, który mieni się kupcem i straciłem tyle energii na przelot i czasowy przeskok, to nie oznacza, że jestem zmuszony do uczestniczenia w tej... - Wydął wzgardliwie usta: - licytacji... idę ochłonąć do, gościnnej (tu skrzywił się z ironią) kabiny i opuszczam ten statek... Wybaczcie państwo - skłonił się zebranym i wyszedł. Za nim w oburzeniu zrobili to pozostali. Ketlan Dafee pozostał sam wśród rozsuniętych w nieładzie foteli. Pół godziny później Ketlan z małą walizeczką w dłoni wyszedł na korytarz. Szedł wolno, w zamyśleniu, wyprostowany i zapatrzony w niski sufit. Mijał zamknięte na głucho drzwi kabin. Dochodził już do końca korytarza, gdy usłyszał ciche: „Psst „. Zatrzymał się nie odwracając głowy. Zza pleców dobiegło znów jeszcze ciche: „Psst. Spojrzał w bok. W uchylonych drzwiach tkwił zakrzywiony palec przyzywający go do siebie. Wszedł do kabiny. Był to przedstawiciel Holyoke. Mrugnął z krytym uśmiechem do Ketlana i zamknął za nim drzwi. Podszedł i wziął gospodarza pod łokieć: - Nie obraził się pan Dafee? Może przesadziłem? Ketlan w odpowiedzi postawił na stoliku walizeczkę i z kamienną twarzą otworzył ją. Mężczyzna chciwie zerknął do jej pustego wnętrza i uśmiechnął się szeroko. - To dla mnie? - Dla tego, kto będzie pierwszy - powiedział chłodno Ketlan. - Trzymaj się mnie Dafee, a nie zginiesz - powiedział protekcjonalnie przedstawiciel Holyoke i otworzył swoją walizkę wypchaną szczelnie pakietami banknotów z ogólnokosmicznym kodem nominału. - Trzymać się mnie, Dafee, a nie zginąć - powiedział kwadrans później przywódca anarchistów. Popatrzył pożądliwie na otwartą walizeczkę Ketlana stojącą na stoliku w małej kabinie. Rozpiął kombinezon i z szelmowskim uśmiechem obnażył tors wyłożony paczkami banknotów. - To dla mnie? - zapytała w swojej kabinie Kliwia, rudowłosa piękność otwierając szeroko swoje, wielkie, słodkie, piwne oczy. - Dla tego, kto będzie pierwszy - odpowiedział obojętnie Ketlan patrząc na jej anielską figurę. Figura dotknęła bransolety na przegubie lewej ręki i na łóżku zmaterializowała się metalicznie połyskująca skrzyneczka. Ketlan wiedział co zawiera. Ale przyrzeknij mi jedno szepnęła podchodząc do niego lak blisko, że materiały ich kombinezonów wydały ciche westchnienie. - Co? - Że to zostanie między nami - musnęła wzrokiem otwartą walizeczkę Ketlana. Przełożyła swoją skrzynkę na stolik i dotknęła przycisku zamka skafandra. - To tez przełącznik czasoprzestrzeni? - zapytał, kiedy go nacisnęła. - Ładnie to nazwałeś - szepnęła splatając dłonie na jego karku. - Zostanie między nami? - upewniła się. - Słowo handlowca - szepnął w jej włosy. Kilka godzin później Ketlan Dafee otworzył walizeczkę z jedenastym kluczem w kabinie dowódcy Corco Zety. - Co z tamtymi? - zapytał dowódca. - Obrazili się - odparł Ketlan. - Głupcy - ucieszył się mężczyzna i spojrzał nagle w oczy Ketlana. Odczytał z nich szczerość i prawdę. Twarz mężczyzny znającego się z racji handlu jak mało kto na ludziach zajaśniała uśmiechem. - Znam się na ludziach, Dafee, nie kłamiesz. To dobrze. Myślę, że Gwiezdny Kupiec przestaje istnieć - powiedział dowódca i otworzył neseser pełen pieniędzy. - Ta zakichana planeta nie jest mi w ogóle potrzebna - mówił dalej układając paczki banknotów na łóżku. - Bałem się tylko, że ten palant z Holyoke blefuje. Czy to wystarczy? - Tak - powiedział Ketlan nie licząc pieniędzy i podał klucz mężczyźnie. Ten ze smakiem obrócił go w dłoniach. - Właścicielem i panem tego wynalazku staniesz się na pomyślane słowo, które nazwiesz hasłem. W tym samym momencie wiedza zawarta w kluczu, a dotycząca jego obsługi, przeleje się do twojej świadomości. Tego hasła nikt nie będzie znał, nawet ja. Klucz utrwali się, kiedy powiem „start”. Przygotuj się. Mężczyzna drżał z emocji. - Start! - powiedział Ketlan. Mężczyzna zmarszczył czoło i nagle jego twarz zmieniła się. Pojawiło się na niej zdumienie i uniesienie. Potem pożądliwe oczy wyraziły psią wdzięczność. - Wszystko rozumiem. Jesteś genialny - szepnął mężczyzna: - Czuję się tak jak to, że się oddycha i żyje. Nie żałuję tej transakcji. - Jak wyniesiesz figurkę? - Odlatujecie z jednej śluzy. Mężczyzna roześmiał się i klasnął z rozpędu dłoniami o siebie, bo klucz stracił formę geometryczną: - Przeniosłem ją. Pewien błazen wyniesie ją w sobie nie wiedząc o tym - roześmiał się szelmowsko. Mężczyzna podszedł do drzwi wejściowych i obrócił się do Ketlana. - Do widzenia Dafee. I trzymaj się mnie, to nie zginiesz. Ketlan Dafee wrócił do sterowni i usiadł w swoim fotelu. Na ekranie widniały kapsuły rozwożące gości do ich statków. W jakiś czas potem rudobrudna planeta zafalowała i stała się ponownie zielona i błękitna. Statek wrócił do czasu wyjściowego. Statki wiszące na orbicie ruszyły kolejno z miejsca i przebywszy wycinek orbity zaczęły znikać w nadprzestrzeni. Ketlan Dafee i jego Statek pozostali sami. Wtedy odezwał się Statek. - Wracam ci pamięć. Hasło „koniec transakcji”. Ketlan drgnął i jego świadomość odzyskała wspomnienie całego planu i wieloletnich przygotowań. - Udało się - powiedział Ketlan: - Nawet nie musiałeś przeciążać sugestorów hipnotycznych, żeby tłumić niepotrzebne podejrzenia. Chciwość zagłuszyła rozsądek. - Znakomicie - powiedział Statek. - Poślij ostatnie pozdrowienia i życzenia szczęśliwej podróży - zadysponował Ketlan. - Nie potrafię - odpowiedział Statek. - Co? - Zwróciłem ci osobowość zgodnie z programem i jestem tylko mózgiem szóstej generacji. Taki, jaki chciałeś. Ketlan Dafee uśmiechnął się. - Wszyscy myślą, że najważniejszy jest towar. - Zapisać? - Głupiś... uwierzyli, że są pierwszymi kupującymi - mruknął w zamyśleniu Ketlan. - W twoim i ich mniemaniu mówiłeś prawdę. Przy każdej transakcji nie pamiętałeś o innych, bo natychmiast wyrzucałeś zgodnie z programem zapis chwili do mojej pamięci... a oni na to nie wpadli. - Zatem byłem prawdomówny? - uśmiechnął się Ketlan do siebie kwaśno: - Moralny, nie tak jak oni? - Co to jest moralność? - zapytał Statek. - To taki specjalny towar... termin nie znany maszynom - wyjaśnił Ketlan i dodał: - Jeżeli będą dalej tak szukać Gwiezdnego Kupca jak dotąd, to nigdy go nie znajdą. - A jaki towar ciebie interesuje? - To co panuje nad podświadomością. To co trwa dłużej niż izotopy, życie czy ewolucja. I może się bez nich obyć. - Co trwa dłużej? - zypytał Statek. - Nadświadomość. - Co? - Kiedyś nazwano ją duszą. - Co to jest dusza? - zapytał Statek. - Coś się tak rozgadał! - uniósł się Ketlan - Leć na Ziemię, bo mam tam coś do zrobienia. - Co? - zapytał pieszczotliwie Statek. - Nie wiem. To jest gdzieś zakodowane - obruszył się Ketlan i zawahał: - ...na pewno jest, skoro pracowałem nad tym tysiąc lat. No, ruszaj. Masz tam być przed nimi. - Jak sobie życzysz Gwiezdny Kupcu. W końcu to nie moja sprawa - powiedział Statek i zniknął z Kosmosu. W pierwszych dniach dziewiątego wieku w małej osadzie południowej Europy przyszło na świat niemowlę. Kiedy umyto je i położono na miękkiej skórze rysia, stara wróżka znana we wsi z dobrego słowa rozłożyła rączkę dziecka i powiedziała: - Życie mieć będziesz pełne ruchu. Dużo się dziać będzie, tak dużo, że więcej na człowieka nie trzeba. Poprawiła kosmyki siwych włosów i spojrzała po twarzach domowników skupionych wokół matki i dziecka. - Rodzisz się do szczęścia... boś kupił sobie szczęście w niebiosach, hen w czarnym niebie. Złe siły nie znajdą cię, bo nie znają drogi. Szczęśliwy będziesz, bo wiesz, co na świecie najważniejsze. A tarczą twoją niepamięć i łuski na oczach bóstw. Dusza twoja cię nie wyda na pastwę złych mocy, bo się rodzisz, by być z nią w zgodzie. Ta zgoda da ci zdrowie, zdarzenia szczęśliwe i sen dobry. To będzie najlepsze życie, jakie ziemia i niebo widziało. Nikt starej wróżki nie zrozumiał, choć lata jeszcze wspominano jej słowa. A słuch o tym człowieku zaginął, bo o takich ludziach historia nie wspomina. A Kosmos milczy jak zawsze. Krzysztof Kochański NAZYWAM SIĘ Magot Kai stal na rynkowej platformie, nieruchomy i niemy. Z założonymi na piersiach rękami, z mieczem przy pasie, obserwował przez wycięcia kapiura zgromadzonych wokół szafotu ludzi. Jego postawa wynikała z konieczności sytuacji, pozwalała nu osiągnięcie nieodzownego w tym zawodzie skupienia, a kaptur umożliwiał zachowanie anonimowości wobec widzów i skazańca. Kat był jednym z dwóch, którzy przybyć musieli, aby mogło odbyć się widowisko oczekiwane przez tłum. Drugim był Czeladnik Mageota, ale jego sprowadzał tu przymus, przybywał z woli wyroku prawa. Ze spętanymi rękami, prowadzony przez trzech uzbrojonych strażników, szedł wolno w kierunku miejsca, które wkrótce miało być końcem jego życia. Głowę niósł uniesioną wysoko, twarz miał bez wyrazu, pozornie obojętną. Tłum - gwarny i niespokojny - milkł czyniąc przejście skazańcowi i jego eskorcie, i zamykał się za nimi niczym brama nie mająca otworzyć się już nigdy. Czeladnik Mageota wszedł na szafot. Platformę otaczał kordon strażników, z których tylko co trzeci zwrócony był przodem do Czeladnika: pozostali obserwowali zgromadzonych mieszczan. Taki sam kordon, lecz dużo liczniejszy, stał na obrzeżach rynku. Między tymi pierścieniami - z kamieniem w osobie Czeladnika Mageota - znajdowała się loża zajmowana przez Pana Wermontu, księcia Grademieun i jego świtę. Książę spoczywał na ogromnym krześle z bogato rzeźbionym oparciem. Był sam, jego małżonka, słynna z urody Niterte, pozostała na zamku, gdyż nigdy nie cieszyły jej krwawe widowiska, a ponadto - jak głosiła publiczna plotka - w pewnym czasie darzyła przychylnością człowieka, który okazał się być Czeladnikiem Mageota, i którego imię nie miało być wymienione nigdy więcej. Książę Grademieun uniósł w górę rękę i rozkrzyczany tłum przycichł. Kilku spóźnialskich umilkło natychmiast, gdy szczęk wysuwanych z pochew mieczy strażników zwrócił im uwagę na gest władcy. Grademieun znajdował posłuch wśród mieszkańców miasta Wermont; był tyranem, czcicielem władzy utrzymywanej siłą, władzy, którą zdobył po ojcu i którą, bez względu na okoliczności, zamierzał przekazać w przyszłości swojemu synowi, jedynakowi liczącemu obecnie sześć lat. Jedynym sposobem pozyskania względów księcia Grademieun było posłuszeństwo; pospadało już wiele głów, które nie mogły pojąć tego prostego faktu. Prawdą jest, że droga obrana przez księcia nie zawiodła go jak dotychczas. Był silny, nie posiadał przeciwników politycznych ani nikogo, kto zdolny byłby odebrać mu dzierżoną buławę władzy. Może poza Mageotem, lecz ten sługa szatana czynił zakusy i na inne miasta, przebywał prawdopodobnie daleko (nikt nie wiedział gdzie), a jego szpiedzy czy nawet Czeladnicy musieli kończyć jak ten oto, ukrywający się wcześniej pod maską przyjaciela. Mageot był również silny, być może najsilniejszy z ludzi, lecz na szczęście był Mageotem, czyli człowiekiem obcującym z magią, a każdy bał się i nienawidził magii. Magia to inny świat, a świat obcy rzeczywistości jest jak padół śmierci. Swoisty to parados, że siła, która czyniła Mageota potężnym, nie pozwalała mu osiągnąć władzy. Człowiek przerażony samym pojęciem „magia” szukał obrony przed nią u tyrana, a nigdy odwrotnie. Książe Grademieun potrafił zabiegać, aby te zakorzenione przekonania nie uległy zmianie. Na szafot wszedł herold. Stanął lękliwie przy samym brzegu platfonm i zachęcony spojrzeniem Pana Wermontu rozłożył kopiał z wyrokiem. Czytał, wrzeszcząc chrapliwie, a tłum zgodnie potakiwał w chwilach przerw, które herold czynił dla zaczerpnięcia oddechu. Czeladnik Mageota ożywił się. W jego oczach błysnęły jaśniejsze iskry; energicznym ruchem odchylił w bok głowę i wbił pełne pogardy spojrzenie w człowieka czytającego wyrok. Słuchał w milczeniu. Milczał, gdy herold oznajmiał, ile domostw i zagród spłonęło z jego winy, ilu ludzi zmarło dręczonych nieznaną zarazą, ile padło bydła, ile plonów zmarniało na polach, które skaził swoją obecnością. Milczał do końca, nawet wówczas, gdy herold lżył magię i Mageota. Ten brak protestu zebrany na rynku tłum odebrał jako strach, rezygnację i niemoc. Wielu poczęło wysuwać się do przodu, podchodząc pod sam szafot i rzucając niewybredne obelgi. Czeladnik Mageota znosił to spokojnie, a nawet uśmiechnął się nieznacznie, gdy ktoś wyszydzał jego zdolności: „Niech cię ratuje twoja magia! Dlaczego twój pan cię nie ratuje?!” Książe Grademieun ponownie nakazał spokój. - Nadeszła twoja kolej, kacie - rzekł nie bez satysfakcji. Nie wątpił, że taka nauczka - utrata Czeladnika - odstraszy od Wermontu nie tylko innych Czeladników, ale i samego Mageota. - Ręce! - nakazał kat wyjmując nóż spod fałd sukmany. Czeladnik wyciągnął pęta; ostrze przecięło więzy i rzemienie opadły na deski szafotu. Stojący wokół zbrojni chwycili za miecze, ze zgrzytem wyjmując je z kutych żelazem pochew. Skazaniec nie mógł nic uczynić, a jednak jakiś cień strachu przemknął przez rynek, obawa przed czymś nieznanym. Nigdy dotąd nie tracono Czeladnika Mageota, nigdy żadnego nawet nie sądzono, byli nieuchwytni. Tym większy był tryumf Pana Wermontu, tym większa demonstracja jego siły. Publiczne ścięcie, z zachowaniem wszelkich dotyczących zdrajców i morderców reguł, było taką właśnie demonstracją. - Panie Wermontu! - głos Czeladnika Mageota brzmiał donośnie i niczym ostrze sztyletu uciął wszelki gwar. Wiele twarzy pobladło, gdyż krew spłynęła z nich pod wpływem zaskoczenia. - Słucham cię, Czeladniku - książę Grademieun nie należał do tych, których przeraził głos skazańca. Miecze zadrgały w dłoniach przybocznej straży, a i kat chwycił mocniej swe narzędzie, wietrząc jakiś podstęp. Czeladnik Mageota przygarbił się. - O ile znam obyczaje - powiedział nie podnosząc głowy - każdemu skazanemu przysługuje przed śmierci.4 drobne życzenie. Czy wobec mnie robisz wyjątek, panie? Książe zmarszczył brwi i rozejrzał się, jakby szukając odpowiedzi. - Jest to zwyczajne, publiczne wykonanie wyroku - oznajmił. Mówił nie tylko do Czeladnika, ale i do wszystkich obecnych. - Nie jesteś wyjątkiem i nigdy żaden Czeladnik nim nie będzie. Obowiązują cię wszelkie reguły, a więc także i przywileje... Jakie masz życzenie? Tłum zaszemrał. Odwaga i stanowczość księcia budziła podziw, jednak wielu wolałoby, aby Pan Wermontu był mniej konsekwentny i aby było już po wszystkim. Legenda magii była legendą strachu; po cóż igrać ze strachem? - Posiadałem dwa miecze - rzekł Czeladnik. - Pamiętają je zapewne ci, którzy widywali mnie, gdy byłem jeszcze wolny. Są dla mnie pamiątką i z nimi pragnę umrzeć. Czy byłoby to możliwe, Panie Wermontu? - Naro! - książę przywołał swego sekretarza. - Słucham cię, panie. - niewysoki, pulchny mężczyzna wyłonił się z tylnej części loży. - Czy wiesz, o jakie miecze chodzi? - Tak jest, panie. - Gdzie one są? - Wszystkie przedmioty należące do Czeladnika znajdują się w jego dawnej kwaterze, zapieczętowanej i strzeżonej dniem i nocą przez najlepszych ludzi. - Udaj się po nie. Sekretarz zamachał w przerażeniu rękami. - Ośmielę się zauważyć... - Przynieś je! Mają tu być za chwilę. Biegnij! - Tak jest! - sekretarz zniknął, zabierając ze sobą dwóch strażników. Książe Grademieun spoglądał na skazańca, usiłując odgadnąć jego zamiary. Czyżby jeszcze się nie poddał? Czyżby liczył na coś? Nie, to niemożliwe... A może przed śmiercią chce jeszcze upokorzyć jego, Pana Wermontu? Liczy na brak odwagi! - Nie sądzisz chyba, że pozwolę ci wziąć te miecze do ręki - rzucił w stronę Czeladnika pytanie. - Nie, panie - odparł Czeladnik. - Umierając, chcę spoglądać na oręż, który był częścią mego życia. - Cóż słyszę? O ile wiem, nie byłeś wojownikiem. - To prawda, jestem tylko sługą. Ale wojownikiem jest moja dusza i będzie nim zawsze, nawet po mojej śmierci. - Bluźnisz! - Przekonasz się, panie... Książe Grademieun roześmiał się głośno. Zawtórowało mu kilka głosów z jego świty. Tłum milczał, wsłuchując się w ten dziwny dialog. - Twoją głowę każę wbić na włócznię, obnosić po całym Wermoncie, a potem rzucić psom na pożarcie. O ile zechcą jeść taką padlinę! - rzekł książę nie przestając się śmiać. - Ale ty się o tym nie przekonasz. - Twoja wola jest tu prawem, panie - odparł Czeladnik. Nagle od wschodniego skraju rynku dobiegł hałas. Nadjeżdżał konno, eskortowany przez strażników, książęcy sekretarz. Siedział w siodle sztywno, przed sobą trzymał zawinięte w sukno miecze. Przed platformą zeskoczył z konia, którego jeden ze strażników odprowadził na bok; zwierzęta wyczuwały obecność śmierci i nie mogły przebywać w bezpośredniej bliskości szafotu. - Oto miecze - rzekł sekretarz, kładąc pakunek na brzegu platformy. Przez chwilę przytrzymał go jeszcze, patrząc bacznie na Czeladnika, gotowy w każdej chwili zabrać broń z powrotem. - Kacie, uważaj na skazańca - rozkazał książę. - Jesteś gotów? - Jestem - powiedział kat. Ostrze swego miecza skierował na Czeladnika, który przyklęknął przed wysokim, drewnianym pniakiem. - Chciałem oglądać miecze, a nie zawijające je sukno - powiedział. - Sądziłem... - Wiem - przerwał mu książę i uniósł dłoń w geście przyzwolenia. - Maro, rozwiń miecze. Sekretarz odrzucił sukno, wyciągnął do połowy miecze z pochew i ułożył je klingami w stronę Czeladnika. Napięcie opuściło twarz skazańca. - Dziękuję ci, panie - rzekł do księcia. - Jesteś szlachetnym władcą. Pan Wermontu przymrużył gniewnie powieki. - Do dzieła, kacie - ponaglił. - Do dzieła - powtórzył cicho Czeladnik Mageota. - Nie pomyl się, kacie, wykonaj robotę jednym cięciem, a będę ci wdzięczny - przyłożył policzek do szorstkiej powierzchni pnia. Człowiek w kapturze wzniósł miecz w górę, trzymając go oburącz. Siłą muskularnych ramion stalowe ostrze spadło w dół. Z głuchym stukiem głowa Czeladnika Mageota potoczyła się po deskach i znieruchomiała. Pozostała część ciała podrygiwała w pośmiertnych nerwowych drgawkach. Krew barwiła podłoże. Stojący najbliżej widzowie poczęli odsuwać się od szafotu; bardziej wrażliwi odwracali głowy, nie mogąc znieść przykrego widoku. Kat wytarł miecz w sukno i opuścił platformę. Wykonał swoje zadanit. Ale to nie był koniec. Pierwszy przemianę zauważył sam Pan Wermontu. Źrenice rozszerzyły mu się ze zdumienia, a całe ciało przeszył lód strachu... Pozbawiony głowy trupi korpus Czeladnika znieruchomiał, lecz nie był martwy, działo si z nim coś niezwykłego; coś nierealnego; coś, co nie mogło się dziać! Krew uległa samozatamowaniu, rana na szyi zabliźniła się i poczęła pęcznieć. Odrażająca różowa tkanka przyrastała do karku, w oczach urastając do coraz większej, bezkształtnej masy. Po chwili zauważyli to i inni. Tłum zawył. Pełen przerażenia i paniki skowyt mieszał się z gorączkowymi pytaniami ludzi stojących dalej i nie mogących zobaczyć tego, co działo się na szafocie. Niezwykła przemiana ogarnęła również zsiniałą głowę Czeladnika. Pulsujące mięso, żywa masa, ciężki galaretowaty kształt, przetaczał się po deskach, ciągnąc za sobą głowę skazańca. Tłum jeszcze nie uciekał, jeszcze cofał się niespokojnie, przygniatając i depcząc słabszych i mniejszych. Skupieni wokół szafotu strażnicy stali oniemiali, miecze w ich rękach drgały chaotycznie, a oni jakby zapomnieli, że jest to narzędzie walki i obrony. Kilku nie wytrzymało, zeskoczyli z platformy i rzucili się w motłoch. Książe Grademieun nie mógł się poruszyć. Dziwny paraliż przykuł go do krzesła, przygniótł ciało do oparcia niemal łamiąc kark. W tej chwili czuł strach o siebie i swoją władzę. Ten strach spotęgował się, gdy książę zrozumiał znaczenie sceny rozgrywającej się przed jego oczami. Ciało Czeladnika Mageota regenerowało głowę... A głowa...? Nie, to niemożliwe! DWÓCH?! Czeladnik Mageota powstał, z trudem utrzymując się na nogach. Zachwiał się, ale zdołał utrzymać równowagę. Kula na jego szyi wciąż jeszcze formowała się, między oczami uwypuklał się nos, niżej wargi nabrzmiewały czerwienią. Przestąpił zakończone głową truchło kształtujące się pod jego nogami i przyskoczył do leżących na skraju szafotu mieczy. Wyszarpnął jeden z nich z pochwy i zamachnął się, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Wyglądał teraz jak przed wykonaniem wyroku, głowa straciła już swój upiorny wygląd. Ale twarz miała pełną nienawiści i zaciętości. Zaatakował strażników, tych nielicznych, którzy stali jeszcze na platformie. Nie była to trudna walka; sparaliżowani przerażeniem biernie poddawali się losowi, wykonując ruchy obronne raczej instynktownie. Tylko dwóm czy trzem - którym strach nie odebrał całkowicie rozsądku - udało się umknąć. W międzyczasie rynek opustoszał, mieszkańcy Wermontu umknęli w panice, pozostawiając dziesiątki stratowanych ciał. Uciekli również wszyscy, którzy towarzyszyli księciu w loży, cała świta. Niektórzy zeskakiwali w pośpiechu z trybuny, łamiąc sobie kończyny. Samotny książę Grademieun z niemocą obserwował poczynania Czeladnika Mageota. Krzesło, na którym spoczywał, wciąż tworzyło z nim jedną całość, od której nie był zdolny się odłączyć. Ten stan zdawał się być symbolem końca jego władzy. Nagle spojrzenia księcia i zmartwychwstańca spotkały się. Czeladnik Mageota zadrżał, po czym zeskoczył z szafotu i - jak dziki zwierz - jął wspinać się na trybunę. Zlany krwią miecz w jego dłoni błyskał przeznaczeniem wyroku. Wtedy Pan Wermontu odzyskał wreszcie wolę poruszania się. Przemógł słabość i z nieoczekiwaną energią skoczył na nogi. Jego bogato zdobiony miecz niemal sam wpłynął mu do rąk. Był gotów, gdy Czeladnik przesadził ostatnią balustradę loży. - Precz! - krzyknął książę cofając się o krok. - Precz! Czeladnik zaatakował dysząc ciężko. Zgrzytnęły hartowane ostrza mieczy, ale żadne nie zahaczyło nawet o ciało. Książe ponownie cofnął się. Plecami dotknął końcowej belki loży. Czeladnik uspokoił się i spowolnił ruchy, pewien, że ofiara mu nie umknie. Nieoczekiwanie na trybunie pojawił się ktoś trzeci. Miecz, który na szafocie pozbawił głowy Czeladnika Mageota, zatoczył okrąg, ze świstem przecinając powietrze. - Dobrze wykonałem robotę - syknął kat. - Cięcie było jedno, możesz być mi wdzięczny, szatanie! - Jednym ruchem zrzucił z głowy kaptur, odsłaniając pokrytą zarostem twarz. W oczach miat strach i determinację, a więc strach pokonany. Stanął między Czeladnikiem a księciem i osłonił się ostrzem miecza. Czeladnik Mageota zawahał się. Stał przez chwilę nieruchomo, ważąc decyzję. Nagle odwrócił się i jednym skokiem opuścił kilkumetrową trybunę. Zatrzymał się przed szafotem. Na deskach dobiegała końca przemiana odrastającej od głowy mięsnej bryły. Różowa masa formowała korpus i kończyny, kształtowała się w ludzkie ciało. Głowa Czeladnika była już żywa, oczy poruszały się niespokojnie, wyrażając niecierpliwość oczekiwania. Człowiecze truchło ożyło, u rąk i nóg wykształcały się palce, pojawiały się zarysy paznokci. Książe i kat obserwowali to z góry, niepewni co czynić dalej. Nieoczekiwanie rozterka znalazła rozwiązanie; jedną z uliczek prowadzących do rynku nadciągali konni. Kopyta biły o bruk, zwiastując księciu nadzieję ocalenia. Jeźdźcy wpadli na rynek. Zaskoczone widokiem trupów i odorem krwi konie rozbiegły się spłoszone, unosząc strażników, którzy szybko jednak opanowali zwierzęta i zmusili je do posłuchu. - Formować szyk! - krzyknął dowódca grupy, ściskając silnie więzidła swego niespokojnego kasztana. Strażnicy byli gotowi. Od tych, którzy uciekli z rynku, wiedzieli, co się tutaj wydarzyło i nie przeraził ich widok uzbrojonego Czeladnika Mageota i spoczywającej u jego stóp bliźniaczej człowieczej ruiny. Niemniej lęk wydusił bladość na ich twarzach. - Mageot! - krzyknęła postać leżąca na deskach szafotu. - Uważaj na nich! Wytrzymaj jeszcze trochę. Jeszcze trochę! Książe usłyszał ten okrzyk i oniemiał. Ze zdumieniem spostrzegł, że sobowtór krzyczącego skinął głową na znak potwierdzenia... Książę Grademieun, Pan Wermontu, zrozumiał. Mageot! Miał w rękach nie Czeladnika Mageota, lecz jego samego. Miał w rękach i zmarnował szansę. Pozwolił mu się wymknąć! Odepchnął stojącego obok kata i ze złością wbił ostrze miecza w drewnianą balustradę. Opuścił go lęk, a jego miejsce zajęła wściekłość. - Brać go! - zawołał w kierunku jeźdźców. - Brać obu. To Mageot! Mageot we własnej postaci! Był to błąd. Dźwięk imienia człowieka-maga sam w sobie był magią i wprowadził w szyk konnych wahanie. Byli odważni i dobrze przeszkoleni, gotowi walczyć z każdym i przeciw każdemu. Ale przeciw samemu diabłu?... - Naprzód! - zawołał dowódca, wysuwając się na czoło grupy. Spiął konia ostrogami i ruszył, ściskając obnażony miecz. Siłą rozpędu wskoczył na platformę szafotu. Zginął pierwszy. Cios Mageota rozpłatał mu czaszkę. Koń poniósł zlane krwią ciało, roztrzaskując je o bruk. Pozostali strażnicy krążyli wokół platformy, zdeprymowani szybkim rozwojem wydarzeń. Mageot pochylił się nad leżącym sobowtórem, chwycił pod ramiona i pomógł wstać. Nagi mężczyzna szybko pozyskiwał fizyczną sprawność, po chwili zdołał już poruszać się o własnych siłach. Uniósł - nie bez wysiłku - drugi miecz, będąc tym samym gotowym do walki. - Z koni! - rozkazał książę Grademieun, opuszczając w pośpiechu lożę. Kat, niczym wierny sługa, podążył za nim. Większość strażników zeskoczyła z siodeł, posłuszna rozkazowi. - Teraz! To nasza ostatnia szansa - rzekł nagi Mageot. Jego odbicie, wciąż milcząc, przytaknęło w skupieniu. Książę schodził z ostatniego stopnia trybuny, gdy Mageot w dwóch osobach, w dwóch zmaterializowanych jaźniach, natarł na strażników. Walczył tylko swoim jednym - ja-, tym które wcześniej zakończyło przemianę; drugi był jeszcze osłabiony, osłaniał się tylko klingą i wykrzykując polecenia podążał śladami pierwszego. Nie bez trudności dotarli do koni, gdyż strażnicy, podbudowani obecnością księcia, odzyskiwali zapał i wolę walki. Grademieun nadbiegał z wyciągniętym przed siebie mieczem, gotów własnoręcznie zmierzyć się z Mageotem; wściekłość i ekscytacja dodały mu odwagi. Nie zdążył. Mageot pozbawił życia stojącego przy koniach strażnika i - obojętny na krew - chwycił swego nagiego towarzysza sadzając go na siodle. Na ten krótki moment był bezbronny i jeden ze strażników zorientował się w porę; przyskoczył biorąc potężny zamach. Mageot uchylił się, ale stal okazała się szybsza - zahaczyła o przedramię i nagle ręka Mageota, niczym kawał drewna, upadła na ziemię... Z ramienia buchnęła krew. Pozbawiony kończyny Mageot zbladł i zachwiał się. Strażnik wydał okrzyk triumfu, ale był to okrzyk przedwczesny; miech konnego Mageota, który zdołał zebrać w końcu siły, opadł na nie osłoniętą szyję. - Mageot! - wykrzyknął nagi mężczyzna. - Jesteś silny!... Koń Wskakuj na konia! I nagle znowu stało się coś, co udowodniło nadczłowieczeństwo Mageota. Jednoręki schylił się po miecz, który wcześniej wypadł mu z ręki, podniósł go i dosiadł stojącego obok wierzchowca jak człowiek zupełnie sprawny. Jego twarz nie wyrażała uczucia bólu... Przerażone zwierzę bez ponaglania pomknęło przed siebie unosząc na grzbiecie dwóch mężczyzn o jednym imieniu. Książę Grademieun wbiegł pomiędzy strażników. - Za nimi! - zawołał wyciągając rękę w kierunku uciekających. Strażnicy rozbiegli się, łapiąc konie, po chwili uformowała się grupa, która galopem ruszyła w pościg. Nagle uwagę księcia zwrócił odgłos uderzanego o kamienie żelaza. To kat ciął swym ciężkim mieczem - narzędziem, które pozbawiło głów dziesiątki ludzi - leżącą na brukowych kamieniach rękę. Z zawziętością, metodycznie, kawałek po kawałku, rozdrabniał martwą część ciała, jak gdyby bał się jej odrodzenia. - Potem trzeba to spalić - powiedział książę. Zatrzymali się przy strumieniu. Po niedawnej walce spokojny szum wody wydawał się czymś nierealnym, złudą lub snem. A może to Wermont był snem, a teraz nastąpiło przebudzenie? - Chyba ich zgubiliśmy - powiedział Mageot zeskakując z konia. Jego nagie ciało pokrywały dziwaczne wzory, słabo widoczne pozostałości blizn. - Zdaje się, że nie pałali specjalną ochotą powtórnego z nami spotkania. - Pomógł swemu jednorękiemu towarzyszowi zsunąć się z siodła. - Nie potrafisz mówić? - zapytał. Jednoręki skrzywił w grymasie usta. Pokręcił głową. - Zauważyłem to, nie odezwałeś się ani razu... Ale najważniejsza jest twoja siła fizyczna. Bo ja jestem słaby jak dziecko, to przez tę słabość utraciłeś rękę, gdybym był szybszy... gdybym nie potrzebował pomocy... - Jedyna dłoń Mageota zakołysała się w geście zaprzeczenia. - Masz w gruncie rzeczy rację - potwierdził nagi Mageot. - To nie ma znaczenia. Jesteśmy jednością i musimy być razem, jeśli pragniemy żyć. - Wyciągnął rękę dotykając ostrożnie kikuta. - Boli bardzo? Skinienie głową było potwierdzeniem. - Niestety, ja również nie mogę nic na to poradzić. Moja... nasza moc uległa rozdzieleniu, rozproszyła się. Mam nadzieję, że przyjdzie czas, gdy znowu będziemy mogli z niej korzystać. Zresztą, i tak nieźle sobie poradziłeś, rana jest prawie całkiem zabliźniona. Nie jest jeszcze z nami najgorzej... - Połóż się - dodał po chwili - odpocznij, a ja tymczasem rozejrzę się. Jest zimno - powiedział rozmasowując obnażone mięśnie. - Muszę zdobyć jakąś odzież. Może znajdę dla ciebie jakieś kojące ból zioła. Mageot wskazał na swoją kurtkę, proponując jej oddanie. - Nie trzeba. Za tym wzgórzem - Mageot wskazał za siebie - widziałem podczas jazdy jakieś zabudowania, może uda się coś ukraść. - Rozejrzał się. - Za chwilę zapadnie zmrok, uważaj i trzymaj miecz w gotowości. Odszedł. Jednoręki spoglądał za nim, aż zniknął za wzniesieniem, potem podszedł do strumienia, położył się na piasku i zanurzył twarz w wodzie. Chłód mile go orzeźwił. Przewrócił się na bok i wsunął do wody palący gorącem kikut. W pierwszej chwili ostry ból wykrzywił mu twarz, ale zaraz poczuł ulgę. Leżał tak, aż wygoniło go zimno. Wstał, odszedł kilka kroków i przysiadł na trawie. Nie opodal spokojnie pasł się koń: zwierzęta szybko akceptują nowe sytuacje. Zalegała już ciemność, gdy Mageot powrócił. Był ubrany w robocze spodnie i jasną koszulę. Na plecach niósł worek, który niedbale rzucił na ziemię. - Udało się zdobyć trochę żywności i pledy - powiedział. Jednoręki spojrzał na niego pytająco. - Poszło tak sobie - wyjaśnił. - Chłop stawiał opór, nie wiem, chyba go zabiłem. W każdym razie lepiej będzie, jeżeli wyniesiemy się stąd o świcie. - A ziół nie znalazłem - przypomniał sobie - ziemie tu podłe. Po posiłku przygotowali legowisko do snu. Rozgwieżdżone niebo zwiastowało pogodną noc. Niewielkie ognisko rzucało łagodny poblask, dając ułudę bezpieczeństwa. - Trzeba na noc spętać konia - powiedział Mageot. - Byłoby nieroztropnie utracić go na tym pastwisku. - Wstał i zniknął w ciemnościach. Ciche rżenie oznajmiło, że wierzchowiec aprobował nowego właściciela. - Sądzę, że nikt z nas nie musi czuwać - oznajmił po powrocie. - Trzeba liczyć na szczęście. I na samych siebie, jesteśmy w końcu Mageotem. W drogę ruszyli o wschodzie słońca, lecz do lasu dojechali dopiero koło południa. Bez zwłoki zboczyli z głównego traktu, zapuszczając się w dzikie, nie uczęszczane ścieżki. Często trudno było przecisnąć się przez gąszcz, lecz nie zostawili konia, który dźwigał worek z żywnością, a poza tym mógł się przydać później, gdy las się skończy. Przodem szedł jednoręki. Był już w pełni sił i mimo braku kończyny radził sobie zupełnie dobrze. Nierzadko zmuszony był mieczem torować drogę; grube gałęzie zarośli wycinał bez wysiłku, co drugi z Mageotów przyjął z ulgą - obawiał się o zdrowie towarzysza, tym bardziej że jego własne mięśnie były wciąż wiotkie i mizerne i wyglądało na to, że będą takie zawsze. Nowe ciało nie dorównywało pierwowzorowi. Po kilku godzinach trudnego marszu las przerzedził się, zniknęły krzewy i paprocie. - Stój! - zawołał w pewnej chwili Mageot. - Coś jest nie tak, obawiam się, że zbłądziliśmy... Naraz jego twarz sposępniała, gwałtownymi skrętami szyi rozejrzał się niespokojnie. - Odczuwam trudny do sprecyzowania niepokój - wyrzekł. - Jakby za chwilę miało wydarzyć się coś nieprzyjemnego. Ty nic nie czujesz? Jednoręki odwrócił się niezdecydowany. - Rozumiem, wolisz polegać na mnie. W takim razie wracamy. Nie jestem pewny naszej siły, a swoich przeczuć raczej tak. Nagle wierzchowiec zarżał i - wyraźnie spłoszony - zastrzygł uszami. Mageot chwycił mocniej za uzdę. - Zdaje się, że miałem rację, coś się dzieje... Obaj rozejrzeli się raz jeszcze, lecz wokół było pusto. - Wracamy - powtórzył Mageot i w tym momencie od strony, z której nadeszli, dobiegł ostry, nieludzki chichot. Dźwięk był jakby sygnałem; nagle ze wszystkich stron odezwały się podobne śmiechy, mimo że wciąż nie widzieli nikogo. Mężczyźni chwycili za miecze, bacznie obserwując okolicę. Dopiero wówczas spostrzegli przemykające między drzewami cienie, drobne istoty przypominające wyglądem koty, lecz jeszcze bardziej zwinne i ruchliwe. Koń oszalał. Ślepia nabiegły mu krwią, rżał i parskał; nagle wierzgnął, zerwał się i popędził przed siebie. Nie zważając na raniące ciało ostre gałęzie, gnał galopem, cudem chyba unikając zderzenia z pniami drzew. Ledwie stracili go z oczu, usłyszeli głośny kwik przerażenia i stłumiony pogłos padającego ciała. Kwik powtórzył się raz jeszcze, po czym zapadła cisza. Jednoręki pobiegł w tamtym kierunku, trzymając broń w pogotowiu. Drugi Mageot w milczeniu podążył za nim. Żywność i pledy niesione przez konia były zbyt cennym ładunkiem, aby pogodzić się z ich utratą. Zatrzymał ich niezwykły widok. Kotom podobne istoty - było ich wiele, ponad tuzin - oplotły martwego wierzchowca żywym kordonem i ciągnęły po mchu z siłą, o jaką nikt by ich nie podejrzewał, sądząc po niepozornym wyglądzie. Wpadli pomiędzy nie, lecz na próżno wymachiwali mieczami, koty zwinnie unikały ciosów, same nie atakowały, ale i nie zamierzały uciekać; wydawały tylko nieprzyjemne, przypominające upiorny śmiech okrzyki. Gdy mężczyźni, zdyszani zaprzestali bezwynikowej walki, koty bez chwili wahania ponownie poczęły wlec zdobycz w kierunku sobie tylko wiadomego miejsca. Zdumiewający był ich upór i obojętność na poczynania Mageotów. - Rzeczy są tam, zostawiły je - Mageot wskazał na leżący nie opodal pakunek. Ruszył w tym kierunku, gdy nagle zza drzew, z przejmującym krzykiem, wypadło kilka kotów. Dwa z nich złapały worek, a reszta stanęła w bezruchu, kierując swe oczy na człowieka. Jednoręki, widząc, że tracą żywność, wysunął się do przodu, gotów odebrać ją siłą, lecz tym razem koty zachowały się agresywniej; wszystkie naraz wrzasnęły pełnym wściekłości chichotem i wyszczerzyły swe liczne, długie kły. I znowu próba dosiągnięcia ich mieczem zakończyła się fiaskiem: żelazo ze świstem cięło powietrze, mijając szarą sierść zaledwie o cal, lecz jednak ją mijając. Kocie istoty posiadały szybkość błyskawicy. - Mageot! - powstrzymał jednorękiego jego towarzysz. Dziwny to był okrzyk, bo krzyczał jakby do samego siebie. - Zostaw je, przy tym refleksie mogłyby okazać się silniejsze od nas. Jednoręki wycofał się natychmiast, bez gestu sprzeciwu przyjął decyzję - tak jak jego towarzysz opierał się na nim podczas walki. Zaczynało się ściemniać. Usiłowali oddalić się od miejsca, gdzie przebywały koty, lecz one - nie spuszczając z nich swych złych spojrzeń - kroczyły za nimi, jak gdyby na coś oczekiwały. Tylko te przy worku nie zwracały na nic uwagi, podążając w ślad za pobratymcami ciągnącymi zwłoki wierzchowca. I nagle Mageot, ku swemu przerażeniu, zrozumiał, o co im chodzi. Liczyła się tylko zdobycz; koty atakowały wówczas, gdy posiadały pewność wygranej. Były inteligentne, diabelnie inteligentne, dbały, by nie zginąć. Liczyła się zdobycz, ale nie za cenę życia. Miały czas; tu, w lesie, nic nie mogło im umknąć. Mageot utwierdził się w słuszności swych domysłów, gdy spostrzegł, że kotów przybywa; było ich już nie kilka, a kilkanaście. Jaką liczbę uznają za wystarczającą? - Biegiem! - rzucił rozkaz i pierwszy skoczył między drzewa. Biegł najszybciej, jak mógł. Gałęzie trzaskały pod nogami, leśna ściółka uginała się, nie ułatwiając ucieczki. Szybko poczuł zmęczenie, pot ściekał kroplami po skroniach, nogi odmawiały posłuszeństwa. Naraz spostrzegł, że jednoręki wyprzedza go - był rześki i pełen sił. - Stój - wychrypiał i zatrzymał się; omal nie upadł z wycieńczenia. Jednoręki Mageot usłuchał. Szybko cofnął się, by być bliżej towarzysza; rzeczywiście nie pokazywał po sobie nawet śladu zmęczenia. I nagle! Nagle Mageot spostrzegł, że jego jednoręki brat unosi miecz ku górze, mierząc prosto w jego czaszkę. Nie! Błysnęło żelazo i wtedy powietrze przeszył wrzask tak przerażający jak sama śmierć. Bo był to wrzask śmierci; na ostrzu miecza jednorękiego - miecza, którego klinga muskała niemal szyję Mageota - konał kot. Nadział się na żelazo siłą własnego rozpędu, siłą ataku. Jednoręki zdążył, potrafił dokonać rzeczy niemal niemożliwej. Więc jednak można je pokonać! Mageot spojrzał z podziwem na mężczyznę noszącego to samo imię. Pomyślał, że on kiedyś też był taki - przed Wer montem. Nieoczekiwanie przyszło mu do głowy pytanie, czy i jednorękiego nie nachodzą takie myśli, czy aprobując jego decyzje nie kojarzy sobie, że on kiedyś też był taki? - Oddalamy się od siebie, bracie - rzekł cicho. - Przestajemy być jednością, czas nas rozdziela. Jednoręki zmarszczył brwi w wyrazie zdumienia. Jego oczy połyskiwały niezrozumieniem. - Nie pojmujesz... Widzisz, ja sądziłem, że ten miecz... Przez chwilę przestałem ci ufać. Nie wolno mi tego czynić. Koci wrzask przywrócił go do rzeczywistości. Było już prawie zupełnie ciemno. Powiało nieprzyjemnym, zwierzęcym odorem. Kotów było już tak wiele, że niemożliwe było ich policzenie. Jeden zaatakował, dlaczego pozosta łe nie poszły w jego ślady? Diabelnie ostrożny pomiot... Kiedy zaatakują?... Gdy na dobre zapadnie noc? Czy taki ma być koniec? Spojrzał w oczy jednorękiego i poczuł niemal fizyczny ból ujrzawszy w nich rezygnację. Więc nawet on?... Słowa otuchy nie przeszły mu przez gardło, nie potrafił powiedzieć niczego, w co sam nie wierzył. Poczuł wewnętrzny sprzeciw. On, Mageot, ma tak umrzeć? Bez celu? Bez głębszej przyczyny? Musi być jakieś wyjście. Musi! Gdybyż posiadał dawną moc, gdyby... - rozpaczliwie przywoływał siłę woli. Nazywano go Mageotem, człowiekiem korzystającym z magii, ponieważ potrafił kreować pełne wydarzenia. Czyżby nic w nim z tego nie pozostało? Czyżby powrót do życia, reinkarnacja w dwóch osobach, była jego ostatnim wyczynem? Ale przecież jednoręki potrafił zabliźnić swoją ranę, zatem są pewne możli wości. Jak je przywołać? Jak?! - Mageot wytężył umysł i nagle, bez jakiegokolwiek wcześniejszego sygnału, jego wyobraźnia przywołała postać starca. Widzenie było równie nieoczekiwane, co niezrozumiałe: niski, przygarbiony człeczyna, którego nie widział nigdy dotąd, poruszył niemo ustami. Był zupełnie siwy, jego długa, postrzępiona broda, sięgała mu niemal do pasa. Starzec. Kim może być, jeśli istnieje, jeśli nie jest jedynie wytworem fantazji...? Obraz pojawiał się i znikał, Mageot z trudem wychwytywał szczegóły. Widział jedno: nie wolno mu zgubić tej żałosnej figurki. Cokolwiek by miała ze sobą przynieść, nie będzie to gorsze od końca w pazurach kocich istot... Nie będzie gorsze... Jednoręki z mieszanymi uczuciami obserwował towarzysza. Nie rozumiał, dlaczego tamten przymknął oczy, dlaczego kuli się i drży, a jednak jakiś cień nadziei zawładnął i nim. Nie zareagował, gdy wypuszczony z ręki miecz Mageota miękko upadł na mech, odruchowo tylko ścisnął swój mocniej, czując jak żelazo niemal zrasta się z dłonią. Nagły gwizd odbił się echem po lesie. Ktoś zawołał dziwnymi, niezrozumiałymi słowami, gwizd powtórzył się i naraz zapadła cisza. Mageot otworzył oczy i w pierwszej chwili nie zobaczył nic prócz ciemności. Zaraz jednak wzrok wyostrzył się, przystosował do szarości zapadającej nocy. Kotów nie było. Zniknęły, jak gdyby zapadły się pod ziemię, a może czaiły się gdzieś dalej, za kordonem czerni? Poczuł dotyk jednorękiego, który wsunął mu do ręki miecz. Nawet nie zauważył, kiedy go utracił. W oddali błysnął ogień. Stali, niezdecydowani co należy czynić dalej, gdy spostrzegli, że ogień przybliża się, drgając i unosząc dziwnie wysoko. Była to pochodnia niesiona przez człowieka. Mageot nie zdziwił się, gdy sylwetka przybysza okazała się znajoma. Brodaty starzec, potrząsając nerwowo głową, oświetlił obu mężczyzn. - To dziwne - rzekł ze spokojem. - Wyglądacie jak odlani z jednej formy. Nigdy jeszcze nie widziałem ludzi tak do siebie podobnych. - Kim jesteś? - zapytał Mageot. Starzec nie zareagował. Zachowywał się, jak gdyby zadane pytanie nie dotyczyło niego. - Chodźcie za mną - rzekł i odwrócił się. Po kilku krokach przystanął, zorientowawszy się, że idzie samotnie. - Chyba że chcecie, aby powróciły szorki - powiedział, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się grymas uśmiechu. Mageot skinął jednorękiemu głową i ruszyli za starcem. Wkrótce dotarli do wielkiej polany, a może raczej wyrębu, trudno się było zorientować w ciemnościach. Przed nimi, na tle granatowego nieba, widniały zarysy skał. Wysoki kopiec sięgał znacznie ponad okoliczne drzewa. Starzec podprowadził ich pod skałki i wszedł w jedną z licznych szczelin. Wsunęli się za nim. Wąskie wejście prowadziło do niewielkiej, zamkniętej jaskini. Staruch włożył pochodnię w wiszący na skale uchwyt. - Będziecie tu spali - rzekł. - Gdy Talphur zbudzi się rankiem, zadecyduje, co z wami zrobić - z wąskich ust wyrwał się uśmiech. - Mamy spać na gołej ziemi? - zaoponował Mageot. Starzec, nie odpowiedziawszy, odwrócił się i zniknął w szczelinie. Jednoręki ostrożnie ruszył w ślad za nim. Wyjrzał z jaskini, nasłuchując. Niespodziewany, przechodzący w warkot krzykliwy chichot, zmusił go do odwrotu. Spojrzeniem porozumiał się ze swoim towarzyszem. - Szorki - stwierdził tamten podając nazwę usłyszaną od starca. Na dźwięk swego imienia kocie istoty podniosły wrzask przed jaskinią. Nagle usłyszeli szelest i w szczelinie pojawiły się starcze dłonie, rzucając jakieś zawiniątko. Był to ich worek, jednak szczuplejszy, prawie pusty. Mageot wysypał zawartość na ziemię. Wypadły tylko dwa pledy, żywność zniknęła. - To dziwne, że staruch nie zażądał od nas mieczy - zauważył Mageot okrywając się pledem. Jednoręki chrząknął na znak, że tego żądania nie spełniłby za nic na świecie. Obudził ich hałas na zewnątrz. Ludzie wstali, w jaskini pojawił się starzec i nakazał iść za nim. Gdy opuścili szczelinę, słoneczne światło poraziło przywykłe do półmroku oczy. Dopiero teraz, za dnia, Mageot mógł przyjrzeć się przewodnikowi. Wyglądał tak samo, jak zapamiętał z widzenia: te same łachmany, rzadka siwa broda i kudłate, brudne włosy. Ta nieprzyjemna aparycja pozostawała w zgodzie z zachowaniem. „Jak przyjąłby wiadomość, że uratował nas nie z własnej woli, lecz z nakazu wymuszonego przebiegu wydarzeń? - pomyśl Mageot, lecz zaraz odrzucił te płytkie rozważania, uprzytomniwszy sobie, że niebezpieczeństwo wcale nie minęło. - Dokąd nas prowadzisz? - zapytał. Starzec nie odpowiedział, swoim zwyczajem. Szli wzdłuż skał. Nie opodal, pozornie bez celu, biegały szorki, nie zwracając na przybyszy uwagi. Ich agresywność gdzieś wyparowała, jakby zapomniały o wczorajszej walce o zdobycz. Może to zresztą były inne szorki, tego Mageot nie mógł stwierdzić, wszystkie były do siebie podobne. - Poczekajcie tutaj - powiedział starzec, gdy znaleźli się pod ogromnym, wysokim na kilkanaście metrów wejściem do pieczary. - Poczekajcie - powtórzył. Krzyknął coś w obcym języku, po czym wszedł do jaskini, ginąc w jej wilgotnym mroku. Jednoręki odwrócił się obserwując szorki i nieznacznie sięgnął do rękojeści zatkniętego za pas miecza. - W ten sposób nie wydostaniemy się stąd - powstrzymał go Mageot. - Czekamy. Zostawiono nam broń, ale nie wygląda to na błąd, a raczej na lekceważenie... Przerwał mu pogłos dobywający się z pieczary; jak gdyby coś ciężkiego przetaczało się po ziemi. Nagle z cienia wyłonił się starzec, podbiegł do Mageotów i powiedział: - Oto Talphur, władca tych ostępów. Z jaskini wypełzło ogromne, kilkumetrowej wysokości monstrualne stworzenie. Skierowało spojrzenie na stojących przed nim ludzi i znieruchomiało. Żaden z Mageotów nie sięgnął po miecz, pojmując, że jest to bezcelowe. Pokryte drobnymi kolcami ciało Talphura zadrgało; pozbawiona szyi głowa kołysała się niespokojnie. Przerażające było, iż Telphur posiadał twarz, a raczej jej wielokrotnie powiększoną karykaturę. Nadawało mu to wygląd nieco człowieczy i jeszcze bardziej przez to budzący grozę. Naraz Talphur otworzył usta i wydał kilka niezrozumiałych dźwięków, brzmiących jak mowa. - Mój pan pyta o wasze imiona - przetłumaczył starzec. - Mówcie prawdę, jeśli nie chcecie zginąć. Telphura bardzo łatwo rozgniewać i nigdy nie czeka na przeprosiny. - Jestem Mageot... Talphur drgnął i uniósł w górę jedną ze swoich czterech krótkich łap. Najwyraźniej wymienione imię nie było mu obce. - A ty? - zwrócił się do jednorękiego ustami tłumacza. - On jest niemową, również nazywa się Mageot. - Jesteście braćmi? Mageot zastanowił się chwilę. Pomny ostrzeżenia starca nie chciał, aby jego słowa zabrzmiały jak kłamstwo. - Nie - odparł w końcu. - Jeszcze przed kilkoma dniami byliśmy jedną osobą, teraz jest nas dwóch, lecz sam nie wiem, w jakim związku pozostajemy. Nie jesteśmy jednością, ale i nie jesteśmy w pełni samodzielni... trudno mi to wytłumaczyć. Jeśli chcesz, panie, mogę opowiedzieć ci naszą historię. Starzec tłumaczył. Nieoczekiwanie Talphur wydał cichy okrzyk, odwrócił się i ze zdumiewającą przy jego tuszy zwinnością skoczył do pieczary. Czynem tym wprawił w osłupienie nie tylko Mageotów, ale i samego starca. Szorki warknęły i rozbiegły się, lecz starzec uspokoił je gwizdem. - Mówiłem prawdę, tak jak chciałeś - rzekł pośpiesznie Mageot. Po chwili wrócił Talphur. W grubych palcach trzymał rulon papieru, przybrudzony i pożółkły. Wręczył go tłumaczowi, wyjaśniając coś nerwowo. - Ten zapis - powiedział starzec rozwijając rulon - został sporządzony przed wielu laty, tak dawno, że nawet mnie nie było jeszcze wówczas na świecie. W tamtych czasach Talphur... - nagle przerwał, jakby spostrzegając, iż mówi zbyt wiele. - Mój pan pragnie - podjął po chwili - abym zapoznał was z pewną sekwencją. Musisz poczekać, gdyż jest to poezja i jej właściwa interpretacja wymaga czasu. Mageot skinął głową, po raz pierwszy wyrażając swoją wolę. Nie rozumiał niczego, lecz przeczuwał niejasno, że wypadki przybierają korzystny dla niego obrót. Porozumiał się wzrokiem z jednorękim i w jego oczach również ujrzał iskrę optymizmu. - Jestem gotów - rzekł starzec. - Słuchaj, proszę uważnie, gdyż tekst jest trudny i powtórne jego tłumaczenie przysporzyłoby mi nowej pracy. Nie jest nieśmiertelną Siła życia. Istnieje juk wieczność Lecz nie istnieje wiecznie. Zatem gdy przyjdzie ten. Który moc posiada, Który jedno imię nosząc Dwa brzemiona dźwiga, Który potrójnym uściskiem Dwa miecze unosi, Gdy przyjdzie On, Wiedz, że kres już bliski I zginie siła, i zginie życie, Bo nieśmiertelność choć istnieje, To życie Wiecznym tylko się zdaje... Starzec umilkł, lecz cisza trwała krótko, gdyż przerwał ją Talphur. Mówił długo, śpiewny ton obcej mowy brzmiał jak nie mający końca wyraz. - Tekst, który usłyszałeś - przekazał tłumacz - jest fragmentem wyroczni dotyczącej egzystencji Talphura. Trudno nazwać to przepowiednią, gdyż większość podanych faktów ma charakter ogólnikowy, często symboliczny, jednak pewne ważkie wydarzenia, które zostały tu zapisane, znalazły w ciągu lat odbicie w rzeczywistości. Przemijający czas potwierdza z dnia na dzień, z roku na rok, prawdziwość każdego wersetu, każdego słowa. Dlatego mój pan przekonany jest o nieuchronności swego losu, a także o tym, iż nic determinizmu tego zniszczyć nie może. Przetłumaczona strofa jest jedną z ostatnich w przekazie i Talphur pyta, czy dobrze ją zrozumiałeś. - Tak - odparł Mageot blednąc na twarzy. - Wyrocznia czyni ze mnie mordercę Talphura. Powiedz swemu panu, że zaprzeczam temu. - Twój własny pogląd nie interesuje Talphura, wyrocznia cię przerasta, choć nie wiesz o tym. Powiedz: wiedziałeś o istnieniu przekazu? - Twoje słowa zdumiały mnie. Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak spisana wyrocznia. - Tylko to cię zdumiewa? - starzec spojrzał z uwagą, jakby usiłował przeniknąć myśli swego rozmówcy. - Rozpoznałeś w wierszach siebie? - Tym właśnie jestem zaskoczony najbardziej - rzekł Mageot ważąc słowa. - Do lasu trafiłem przypadkiem, jestem w drodze do własnego domu i żaden zamiar nie przyświeca mojej tutaj obecności. Jedno czego pragnę, to iść dalej, mam pilne plany, a Talphur - z całym dla niego szacunkiem - nie jest nimi objęty - Mageot odczekał, aż starzec przetłumaczy jego słowa, po czym dodał: - Pragnę zaznaczyć raz jeszcze, że moje myśli i zamiary są czyste. - Być może mówisz prawdę - powtarzał starzec słowa Talphura - ale jest mi to obojętne, gdyż wiem, że wyrocznia nie może się mylić. Nie boję się śmierci - nazwijmy rzecz po imieniu, tego również się nie boję - lecz nie ukrywam, że życie jest mi droższe ponad wszystko. Jestem stary, bardzo stary, i choć może wyda ci się to dziwne, pragnę życia z siłą, której nigdy nie miałem za młodu. Równocześnie wiem, gdyż mówi mi to moja wiedza, że nie uniknę przeznaczenia, ale chciałbym zaproponować ci układ korzystny dla nas obu, a dla ciebie chyba jeszcze bardziej aniżeli dla mnie. - Przyjmę każdy, panie - rzekł bez wahania Mageot, pragnąc, aby jego intencje zostały szczerze zrozumiane. Przepowiednia mówiła o rzeczach, których nie miał zamiaru czynić, obawiał się jednak, iż Talphur, chcąc uniknąć wyroku losu wykona posunięcie, które jest najprostsze i oczywiste - każe go zgładzić. - Widzę, że nie ufasz mi - powiedział Talphur. - Jesteś jeszcze młody, więc nie rozumiesz, że nasze zamiary i chęci nie liczą się tam, gdzie decyduje wyrocznia. Wydaje się, że mam nad tobą przewagę, że mogę uczynić co zechcę... Szorki - wskazał przed siebie - moja własna siła... Nic bardziej mylącego. Tylko ślepa - to nic, że przesada - wiara w wyrocznię może ułatwić egzystencję. Ułatwić - bo nic zmienić jej nie może. Przypuśćmy, że zabiłbym cię, wystarczyłyby sekundy, lecz jaką mam gwarancję, że w chwili śmierci nie stworzysz obrazu, słowa, które zabije również mnie? Słowa, którego teraz nie znasz, którego nie jesteś zdolny wymyśleć, póki niebyt nie wyciągnie po ciebie ramion? Czy działając w ten narzucający się sposób, nie wydałbym wyroku na samego siebie? Nie wiem tego! I nie ośmielę się sprawdzać, gdyż ufam wyroczni bez zastrzeżeń. - Jaki zatem układ proponujesz, panie? - zapytał Mageot. Odpowiedź nie padła od razu. Wyraźnie czymś zbulwersowany starzec prowadził z Talphurem nerwową wymianę zdań, nim przetłumaczył: - Daj mi jeszcze rok życia, rok dla mnie bezcenny, a ja obiecuję, że gdy odejdę, słudzy moi nie będą szukali zemsty. Rozważ to, oferuję ci życie za życie, istnienie za istnienie, wyrocznia nie mówi nic o twoich dalszych losach, możesz zginąć wraz ze mną lub żyć dalej. Czyż wybór ten nie jest korzystny? Oczy Mageotów spotkały się tylko na chwilę. Jednoręki opuścił powieki, wbijając wzrok w skaliste podłoże. Gdyby nawet umiał mówić, nie potrafiłby lepiej określić stanu swego umysłu. Mageot spojrzał na Talphura i raz jeszcze przez jego ciało przebiegł dreszcz, gdy ocenił monstrualny wygląd potwora, jego odrażającą, tłustą twarz, kontrastującą z pełnymi inteligencji gałkami oczu. Zdumiewająco przewrotny bywa los, potrafiący z władcy czynić proszącego o łaskę, z więźnia zwycięzcę; jakież to Universum panuje nad tym wszystkim? Czyja nieodgadniona wola wypacza aksjomaty logiki? - Przyjmuję, panie, twą zdumiewającą propozycję, choć szokuje mnie ona, tym bardziej iż jej gwarancje praktycznie nie istnieją. - powiedział Mageot. - Mylisz się - zaprzeczył Talphur i coś przypominającego śmiech wydobyło się z jego gardzieli. Z twojej strony gwarancją jest szczerość, którą umiem rozpoznać. Uwierzyłem i wierzę nadal w twe zdumienie i niewiarę, iż przeznaczono ci pozbawienie mnie życia. Ty natomiast możesz mieć pewność lojalności, ponieważ nic, nawet groźba śmierci, nie jest w stanie zachwiać moją wiarą w nieomylność wyroczni. Nigdy się jej nie sprzeciwiłem i tak będzie do końca moich dni. - Piękne to słowa - powiedział z powagą Mageot. Nagle pojął, że Talphur przewyższa go nie tylko fizyczną siłą, lecz również ogromem intelektu i wiedzą. - Moje wątpliwości nie wynikły ze złej woli, lecz z szybkości decyzji, którą zmuszony byłem podjąć. - Spodziewałem się, że mnie zrozumiesz - monstrualna postać Talphura zakołysała się. - Jesteś Mageotem, gdy usłyszałem tę wieść, moje serce ścisnął żal wspomnień przeszłości... To smutne, że właśnie ty masz przynieść mi śmierć. - Nie sądziłem, że moje imię jest znane w tak odległych stronach. - Wasze imię - sprostował z nie pozbawionym wesołości tonem Talphur. Czuło się, iż zrzucił z siebie jakiś ciężar. - Twój sobowtór ma spojrzenie zbyt gniewne, aby o nim zapominać. - Ja nie zapominam - rzekł Mageot. - Nie sądź, panie, że jednoręki jest moim niewolnikiem lub że ja dominuję w tym dziwnym tandemie. Wskazują na to jedynie pozory, przypadek, że to ja właśnie mogę z tobą rozmawiać. Musisz wiedzieć, że życie swoje zawdzięczam sile i szybkości swego towarzysza. Gdy starzec przekazał słowa Mageota, Talphur schylił swą półczłowieczą głowę na znak zrozumienia. - Jakie jest twoje prawdziwe imię? - padło nieoczekiwanie pytanie. - Jeszcze nigdy nikt mnie o to nie pytał - powiedział Mageot. Zapewne zdziwisz się, panie, lecz ja sam nie znam odpowiedzi. Będąc dzieckiem zostałem w lesie porzucony lub zagubiony, tego nie wiem, nie pamiętam. Miałem wówczas około trzech, czterech lat. Ocalałem cudem, jakiś szczęśliwy traf sprawił, że zaopiekował się mną pustelnik, człowiek ułomny fizycznie i - co stwierdzam z usprawiedliwionym przebiegiem lat obiektywizmem - z umysłem nie będącym wolnym od dewiacji. Dziwny to był mężczyzna, pozbawiony wszelkich dóbr, które zdolna jest zdobyć istota władająca rozumem. Ten właśnie człowiek pewnej nocy - w przypływie ataku szaleństwa, które nawiedzało go niejednokrotnie - on właśnie nazwał mnie Mageotem. Musiał przeczuwać, że siła mojej woli i wyobraźni okaże się w przyszłości czymś niespotykanym, łamiącym kanony logiki świata... Mój opiekun umarł, nim zdołałem osiągnąć wiek męski. Zostałem sam, lecz nie chciałem takiego życia, nienawidziłem pustelni. Przez wiele tygodni wędrowałem przez las i bagna, nim trafiłem w okolice zamieszkane przez ludzi. Wówczas dowiedziałem się, że imię Mageot jest znane od wieków i od wieków przeklinane. I chociaż miałem wtedy zaledwie kilkanaście lat, chociaż nigdy przedtem nie dostrzegałem w sobie niczego niezwyczajnego, uwierzyłem w siłę intuicji szaleńca - pustelnika, i nie wyrzekłem się swego godła. Zmuszony nienawiścią ludzką do ucieczki, wróciłem wbrew sobie do pustelni, by po latach rozpocząć wędrówkę po świecie... - Chcesz władzy. - rzekł Talphur. - Wiesz o tym? - Mageot wbił badawcze spojrzenie w starca, jakby to z nim właśnie prowadził rozmowę. - Talphur wie więcej, aniżeli się spodziewasz - powiedział starzec. - Wielu masz Czeladników? - przetłumaczył po chwili następne pytanie. - ...Czterech. - O tysiąc za mało! - ryknął Talphur z nieoczekiwanym gniewem. - O tysiąc! Ale liczba ta jest niemożliwa do osiągnięcia, dlatego Mageot nie wygra nigdy. - Zacząć można od jednego miasta... - Zadowalając się małym, nigdy nie będziesz wielki. - Nie powiedziałem, że zamierzam na tym poprzestać... Wybacz panie, nie uchylam się od dalszej rozmowy, ale skąd ta dociekliwość? Twój zapał i zaangażowanie zdumiewają mnie... Talphur niespodziewanie poczuł wycofywać się w kierunku swojej pieczary. Niknął już prawie w cieniu, gdy nagle zatrzymał się. - Mów dalej! - krzyknął. - Mam czterech Czeladników, lecz nie tylko na nich opiera się moja siła. Wiele jest miast, którymi władają tyrani, a działająca w ukryciu opozycja poprze każdego, kto gotów jest wyzwolić ich spod jarzma. Wiem o tym, gdyż blisko pół roku przebywałem w mieście Wermont... Zmuszony niepomyślnym przypadkiem, musiałem ratować się, udając własnego Czeladnika, ale czas tam spędzony przyniósł mi wiele korzyści. Wiem, że mogę zdobyć Wermont... Najpierw jednak muszę odzyskać siłę i zebrać Czeladników... Mageot przerwał, gdyż nagle Talphur wyłonił się z cienia i zbliżywszy się, zajął uprzednią pozycję. - Nie zdobędziesz niczego - rzekł. - Jesteś Mageotem, potrafisz pozyskać przychylność losu, kreować korzystne dla siebie zdarzenia, lecz wszystko to jest krótkotrwałe, pryska jak czar, bo przecież nim właśnie jesteś. Potrafisz wiele, ale nigdy nie zdobędziesz prawdziwego poparcia ludzi, magia nigdy nie będzie do nich kluczem. Żaden człowiek, żadna jednostka, nie uzna w tobie orędownika, nie przyjmie cię do swego domu. Człowiek zawsze będzie nienawidził Mageota, tak jak nienawidzi zła i ciemności. A jeśli nawet znajdą się tacy, których piekło pociąga, to nie wierz w ich przyjaźń, gdyż pociąga ich nienawiść, w tym również nienawiść do magii, która obca jest rodzajowi ludzkiemu. Dlatego przegrać musisz zawsze i wszędzie. Pamiętaj o tych słowach nawet wówczas, gdy zaślepi cię chwilowy sukces. Mageoci słuchali powoli tłumaczonej przemowy i krew napływała im na twarz. Pewność własnych racji Talphura budziła gniew i sprzeciw. - Nie rozumiem twych intencji, panie! - krzyknął Mageot. - Nie twoją rolą jest ocena mego postępowania i zamiarów, zatem dlaczego to czynisz? Jakim prawem? Starzec rozwarł niemo usta i potrząsając nerwowo siwą głową, spoglądał zdumiony raz na Mageotów, raz na Talphura. Dawno zgubił wątek dyskusji i tłumaczył dalej mechanicznie, słowo po słowie, nie pojmując ich znaczenia. Nie rozumiał krzyków, nie rozumiał gwałtownych ruchów. - Prawem Mageota! - powtórzył wreszcie słowa Talphura. - Prawem Mageota! - Przed wiekami byłem Mageotem - mówił Talphur. - Pragnąłem władzy, tak jak ty pragniesz jej teraz. Uważałem magię za potęgę, której nic się nie oprze, swoje zdolności ceniłem ponad wszystko na świecie. To pycha, Mageocie, pycha, która i tobie nie jest obca. Myliłem się, wiem o tym, dlatego teraz potrafię dostrzec i twoją omyłkę. Nie tędy wiedzie ścieżka magii, nie taka jest jej rola. To, co potrafiłem ja, co potrafisz ty, jest zaledwie namiastką wiedzy, którą marnujesz, trwonisz dla osiągnięcia tego, co można mieć i bez magii, częstokroć nawet łatwiej. Gdybyś był zwyczajnym człowiekiem, być może zawładnąłbyś Wermontem - władzę tworzą ludzie i władza jest dla nich - lecz jesteś Mageotem i to cię eliminuje. Jest akurat odwrotnie, aniżeli sądziłeś: to co miało ci pomóc, jest przeszkodą nie do pokonania... Spójrz na siebie! Wciąż marzysz o bogactwie i potędze, wciąż wyczekujesz, wciąż liczysz na coś, a cóż takiego zdobyłeś? Co potrafi twoja magia? Nie umiesz burzyć murów, zrywać kajdan, tworzyć życia. Wielu rzeczy nie potrafisz. Twoje czyny są tylko działaniem na oślep, po omacku. Lata mijają, czas jest nieubłagany, a ty tylko czekasz. Pozornie działasz, walczysz, ale tak naprawdę to wciąż czekasz, nie zbliżywszy się do celu. A tymczasem rozwiązanie, wyjście z błędnego koła tkwi tuż obok ciebie, wystarczy jedynie wyciągnąć rękę i sięgnąć po inny cel, ten prawdziwy. Jesteś Mageotem, wybrańcem, i gdybyś naprawdę pragnął, mógłbyś mieć to, czego żaden inny człowiek nigdy mieć nie będzie. Po cóż ci władza? Mageota dręczył wewnętrzny sprzeciw. Zakorzenione przekonania buntowały się, występowały przeciwko słowom Talphura, lecz równocześnie cień wątpliwości rodził ciekawość i nakazywał zastanowienie. - O jakim innym celu mówisz? - zapytał. - Nieśmiertelność, Mageocie. Pojąłem tę prawdę przed laty i zawróciłem z drogi wiodącej donikąd. Trudna to była decyzja, lecz jedyna, jaką podjąć mogłem. Zamieszkałem w niedostępnych lasach, otoczyłem się szorkami, które bronią mego spokoju i wszystkie swe wysiłki i zdolności skierowałem w tym jednym tylko kierunku. Praca umysłu, którą podjąłem, była niewyobrażalnie ciężka, ale warto było. Rozumiesz to? Bez magii mógłbym tylko marzyć o życiu przez wieczność. Rozumiesz, do czego jest potrzebna? - Nie jesteś nieśmiertelny - powiedział cicho Mageot. - Kazałeś czytać mi wyrocznię, zawarłeś układ, stwierdzając, że będziesz żył jeszcze rok tylko... Zatem przegrałeś. - Mylisz się. Nie osiągnąłem celu, ale nie oznacza to, iż przegrałem. Musisz wiedzieć, że przeżyłem ponad dwanaście wieków, nie do tego zmierzałem, to prawda, ale czy mój wiek nie jest przedsmakiem sukcesu? Wszak ty nie przeżyjesz nawet dziesiątej części tego... Chyba że posłuchasz mnie, że skorzystasz z szansy, jaką dał ci przypadek spotkania ze mną. A wyrocznia? Ten zapis powstał z mojej woli, chciałem wiedzieć, czy osiągnę sukces i pokierowałem wolą pewnego wróżbity. Ogromne to było rozczarowanie, gdy wbrew mym intencjom i oczekiwaniom pojawiła się końcowa część zapisu, ta, którą odczytał ci mój sługa. Miałem wówczas czterysta pięćdziesiąt lat i sądziłem, że przeznaczeniem moim jest zwycięstwo. Ale nie załamałem się, pracowałem dalej, choć przyznam, że z coraz mniejszym zapałem, gdyż kolejne, mniej istotne przepowiednie wyroczni sprawdzały się. Nie byłem jednak zupełnie pozbawiony nadziei, dopóki nie pojawiłeś się ty, człowiek w dwu postaciach, dokładnie tak, jak prorokuje wyrocznia... - Przyznam, że słowa twe brzmią przekonująco - rzekł Mageot. - Nie przeczę, pociągają mnie twoje racje, lecz czy rzeczywiście wierzysz w nieśmiertelność? Nie masz wątpliwości? - Nieśmiertelność stanie się kiedyś faktem - odparł Talphur. - Wiem, że tak będzie, i że dokona tego Mageot, może ty, może ktoś inny w dalekiej przyszłości, nie jesteś jedynym. Ale trzeba do tego woli bardziej zdecydowanej, aniżeli posiadana przeze mnie. Tylko stałym doskonaleniem swych umiejętności można osiągnąć sukces... Powiał wiatr. Ciemne chmury, które od kilkudziesięciu już minut nadciągały nad wzgórze zwiastując ulewę, upuściły pierwsze krople deszczu. Mageot skulił się, czując zimno. - Muszę zastanowić się nad twoimi słowami - powiedział. - Czy pozwolisz mi odejść, panie? - Jesteście wolni obaj. Zawarliśmy układ. Starzec będzie czuwał, aby szorki nie uczyniły wam krzywdy... Powiedz jednak jeszcze jedno: potrafisz zrezygnować z walki o władzę? Mageot spuścił głowę. - Nie wiem... - powiedział, po czym skinął na jednkorękiego. Ścieżką u podnóża skał ruszyli w kierunku skalnej szczeliny, aby schronić się przed deszczem. Nagle Mageot zatrzymał się i odwrócił. Talphur spoglądał za nimi, stojąc wciąż nieruchomo. - Talphur! - krzyknął Mageot. - Nie powiedziałeś o jednym, byłeś Mageotem, a więc byłeś człowiekiem. Domyślam się, że twój obecny wygląd jest ceną, jaką przyszło ci zapłacić za swe długie życie. - To prawda - zwierzęca twarz Talphura zmarszczyła się jeszcze bardziej. Zmieniłem się bardzo. Wiem, że moja postać budzi odrazę, lecz nie żałuję tego, gdyż było warto... Ale wcale nie oznacza to, że każdy kto sięgnie po nieśmiertelność musi być taki. - Tego właśnie nie jestem pewien... - Nie jest to wcale takie straszne. - Być może, jednak będąc tak odmiennym od rodzaju ludzkiego, zawsze byłbym samotny. - I tak będziesz sam do końca swoich dni, Mageocie powiedział Talphur i zniknął w swojej jaskini. Mało uczęszczanym szlakiem wiodącym do Wermontu posuwał się konwój. Jechali w dziwnym szyku, a jeśli rzadki w tych stronach podróżny napotykał ich na swej drodze, spiesznie zbaczał z trasy, kryjąc się w przyległych lasach. Przyczyną takiego zachowania było stworzenie podążające w centrum konwoju, o przerażającej wielkości i odstręczającej brzydocie. Ogromny jak dom, zajmował całą szerokość drogi, jednak mimo swych rozmiarów poruszał się zdumiewająco sprawnie, dorównując szybkością towarzyszącym mu konnym jeźdźcom. Dwaj mężczyźni jadący tuż przed nim, byli podobni do siebie jak deszczowe krople, lecz jeden z nich był inwalidą - lewy rękaw koszuli miał zaszyty w miejscu przedramienia. Dotrzymujący im towarzystwa starzec zdawał się drzemać, z rzadka tylko unosząc swą siwą głowę, gdy nieponaglany wierzchowiec zostawał nieco w tyle. Wokół biegały groźne w ruchach kocie istoty, buszując w przydrożnej gęstwinie i polując na wszystko, cokolwiek było obdarzone życiem. Daleko z przodu jechał jeszcze jeden mężczyzna, obserwujący bacznie szlak, a z tyłu, na pokrytym plandeką wozie, dwóch innych; byli to Czeladnicy Mageota, uczniowie wezwani jako eskorta. W pewnej chwili jadący przodem Czeladnik zatrzymał wierzchowca, ściągnął lejce i zawrócił. - Las się kończył. Do Wermontu jest chyba niedaleko - oznajmił zbliżywszy się do jeźdźców. - To dobrze - powiedział Mageot i spojrzał pytająco na Talphura. - Co robimy? - Ty namówiłeś mnie na tę wyprawę, ty decydujesz - przetłumaczył starzec odpowiedź. - Rozbijemy obóz. Czekają nas jutro trudne chwile, powinniśmy dobrze wypocząć. Czeladnik bez słowa spiął konia ostrogą i podjechał do wozu, aby oznajmić towarzyszom decyzję. Zjechali na pobocze i poczęli rozkładać namioty. Talphur obserwował to ze spokojem, jemu niepotrzebne było nocne schronienie. Gdy wszystko było gotowe, zajęli miejsca przy ognisku, z zamyśleniem wpatrując się w płomienie i rozmyślając, co przyniesie im dzień jutrzejszy. Dzień ważny, być może przełomowy. - Jutro mija rok od chwili, gdy trafiłeś do mojej leśnej siedziby - powiedział nieoczekiwanie Talphur. Jego wielka, płaska twarz była niewidoczna, ginęła w górze, w ciemnościach, poza zasięgiem blasku ognia. Jednoręki wstał i spojrzał śmiało w tamtym kierunku. Nieopodal zachichotał szork, lecz nagle umilkł, jakby speszony brakiem odzewu. - Wiem o tym - rzekł Mageot, poprawiając głownie ogniska. - Przekonymy się o prawdzie wyroczni. - Wciąż nie wierzę - dodał po chwili. - Wiesz, że mój stosunek do ciebie nie uległ zmianie, a nawet darzę cię czymś w rodzaju przyjaźni, jeśli to słowo w ogóle ma jakiś sens w tych okolicznościach. - Wątpliwości nie są potrzebne - powiedział pogodnie Talphur. - Pogodziłem się już z wyrocznią. Nadszedł kres, ale swe życie chcę zakończyć z nadzieją. - Przypuszczam jednak, że się mylisz! - krzyknął z nagłym zdecydowaniem Mageot. - Dokonymy jeszcze razem rzeczy wielkich, zdobędziemy Wermont, zdobędziemy inne miasta. Zaprowadzimy w tym rozbitym kraju ład. - Życie chcę zakończyć z nadzieją - powtórzył Talphur. - Z nadzieją, że mnie posłuchasz. Ludźmi nie może rządzić magia, to sprzeczne z prawami natury, magia nigdy nie będzie sprawiedliwością, jutro przekonasz się o tym i uwierzysz we wszystkie moje słowa. Powiedz, uwierzysz we wszystko, jeśli jutro wyrocznia się sprawdzi? Porzucisz żądzę władzy? Mageot przymknął powieki. Opanowały go gorączkowe myśli. - Nie wiem... Wyrocznia nie może się sprawdzić. W tym musi tkwić jakiś błąd. - Nie ma błędu. - Jeśli nie ma, to jakim sposobem jutro pozbawię cię życia, skoro nie chcę tego? - Mageot zwrócił się do swego towarzysza: - Powiedz mu i ty, chcesz tego? Jednoręki zaprzeczył bez zastanowienia. Jego spojrzenie i wyraz twarzy wyrażały szczerość. - No powiedz! Jakim sposobem? Talphur zakołysał się. Kolce na jego grzbiecie zesztywniały. - Tego nie wiem - rzekł. - Ale się nie mylę. Zgodziłem się na tę wyprawę, ponieważ jest ona szansą, że wreszcie właściwie spojrzysz na świat i na swoje w nim miejsce. Doświadczenie jest najlepszym nauczycielem. - Tylko dlatego mi pomagasz? - Wyłącznie dlatego. Rozmowa urwała się. Jeden z Czeladników wstał, dorzucił drewna do przygasającego ogniska i znowu zapanował bezruch. Pośród nocnej ciszy jedynie ogień wydawał się żywy. Nawet szorki zniknęły, znajdując legowisko wśród gęstych krzewów. Czeladnicy usnęli, również jednoręki przeniósł się do namiotu, ale drugi z Mageotów wciąż czuwał. - Jeśli wiesz, że jutro zginiesz, to dlaczego nie uciekasz? - powiedział cicho, patrząc w połyskujące na granatowym nieboskłonie gwiazdy. Starzec przełożył jego słowa. - Zastanawiam się nad tym - dobiegł z wysoka głos Talphura - i nie znajduję odpowiedzi. Obudził ich jazgot szorków. Było jasno, ale słońce musiało wzejść niedawno, gdyż nie zdążyło jeszcze wysuszyć porannej rosy. Drogą nadjeżdżali konni. Uzbrojony oddział strażników Wermontu zatrzymał się, powstrzymany widokiem górującego nad otoczeniem Talphura. Zwarty szyk wyraźnie załamał się, nie wiadomo czy z powodu płochliwości koni, czy też braku odwagi u jeźdźców. - Ktoś musiał donieść o nas - stwierdził Czeladnik. - Takie wiadomości rozchodzą się lotem błyskawicy. Strażników było kilkunastu. Trzymali w rękach obnażone miecze, lecz ich niezdecydowanie było wyraźne; Talphur był istotą, która wyłamywała się z ich pojęcia rzeczywistości, potworem, jakiego nawet senne marzenia nie są w stanie stworzyć. Szorki uprzedziły ich decyzję. Na sygnał zaatakowały gromadę; bezszelestnie, niczym cienie, pomknęły w kierunku oddziału. Strażnicy nie docenili niebezpieczeństwa, ich uwaga wciąż skierowana była na Talphura, gdy tymczasem prawdziwa śmierć nadciągała z nienacka, kryjąc się w niewiele większych od szczura stworzeniach. Szorki wpadły nie wybierając, nie czyniąc różnicy pomiędzy ludźmi a końmi. Jeden wielki krzyk przeleciał nad okolicą, płosząc ptaki i leśne zwierzęta. Połowa oddziału padła od razu, zaskoczeni jeźdźcy ledwie zdążyli pomyśleć o obronie. Reszta zawróciła w panice, lecz szorki bezlitośnie ściągały ich z koni, skacząc na wysokość przewyższającą wzrost człowieka i nigdy nie chybiając. Nie było nikogo, kto mógłby sprostać ich szybkości i wrodzonemu okrucieństwu. Kilku niedobitków zdołało wyrwać się z kotła i wykrzeszając z koni całą ich energię, popędziło galopem w kierunku Wermontu. Lecz szorki nie poniechały zdobyczy, rozgrzane zapałem wałki ruszyły za nimi, potrafiąc sprostać szybkości wierzchowców. Czeladnicy, za przyzwoleniem Mageota, dosiedli koni i z okrzykiem popędzili w ślad za pogonią. Zapadła niesamowita cisza. Nawet wiatr przestał wiać, jak gdyby sama przyroda przeraziła się widma śmierci. Od strony pobojowiska zdawał się nadciągać przypływ nieodgadnionej, porażającej wolę martwoty, okrywając przyległy teren niewidzialnym całunem. To przykre wrażenie prysnęło, gdy rozbrzmiał donośny głos Talphura: - Tego pragniesz, Mageocie? A to jest dopiero początek. Mageot nie odpowiedział. Z dala dobiegł tłumiony stukot końskich kopyt; wracali Czeladnicy. Jeden z nich podjechał do Mageota. Jego twarz była blada, sparzenie bezbarwne, prawie nieprzytomne. - To nie do uwierzenia - powiedział gestykulując nerwowo. - Zginęli wszyscy, co do jednego... Szorki nie dały im żadnych szans... - Są po naszej stronie - rzekł Mageot. - Na szczęście po naszej - Czeladnik spiął konia i wrócił do towarzyszy. Talphur obserwował niedawny teren walki, nad który nadleciało już padlinożerne ptactwo. Przywołał starca i zamienił z nim kilka zdań. - Coś się stało? - podszedł do nich Mageot. - Talphur uważa, że musimy jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę - wyjaśnił starzec. - W Wermoncie wiedzą już o nas i niedobrze byłoby, gdyby zdążyli się przygotować do obrony. Nie chodzi o to, że nie zdołalibyśmy ich pokonać, ale długa walka pociąga za sobą ofiary w ludziach. Pragniesz zdobyć Wermont, ale nie chcesz chyba, aby było to miasto bezludne? - Zgadzam się - Mageot spojrzał na wiodącą do celu drogę. - Wyruszymy natychmiast. Posuwali się teraz po odkrytym, pozbawionym niemal drzew terenie. Nie było to ich sprzymierzeńcem, gdyż widoczni z daleka, chcąc nie chcąc, zapowiadali swoją obecność. Koło południa minęli wyludnioną wieś; mieszkańcy uciekli w pośpiechu, kryjąc się przed nie znanym niebezpieczeństwem. Szorki rozbiegły się po opuszczonych chałupach. Tam gdzie drzwi były zaryglowane, wskakiwały do środka przez okna bądź szczeliny kominowe. Pozwalali im na to, wiedząc, że muszą być głodne i spragnione. Przy jednej z chat zatrzymali się i oni, by posilić się i napoić wierzchowce. - Poznaję tę okolicę - rzekł Mageot do jednorękiego. - W tej osadzie zdobyłem ubranie, gdy uciekaliśmy z miasta. Ty leżałeś niedaleko, walcząc z bólem i własną słabością. - Daleko stąd do Wermontu? - zapytał Talphur. - Blisko, bardzo blisko. Mamy trochę czasu, aby odpocząć. Uważam, że najrozsądniej będzie zaatakować nocą. - Książe Wermontu może wysłać jeszcze jeden oddział. Liczniejszy i lepiej przygotowany - powiedział jeden z Czeladników. - Tym gorzej dla niego, będzie miał mniej ludzi do obrony. Ale sądzę, że nie wyśle, będzie czekał na powrót tamtych, nie wie, co się stało. Dopiero jutro zbierze siły, ale jutro będzie już za późno, dzisiejsza noc wszystko rozstrzygnie. W dalszą drogę ruszyli późnym popołudniem. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy jadący daleko z przodu Czeladnik zawrócił i zatrzymał kolumnę. - Przed nami Wermont - rzekł z przejęciem. - Czekamy do nocy - przypomniał Mageot. - Rozejrzyj się z szorkami - polecił starcowi - niech wyłapią ewentualnych szpiegów. Nie chcę, aby książę wiedział, że jesteśmy już tak blisko. - Okolica jest bezludna - oznajmił starzec po powrocie. - Nie ma żywej duszy, wieść o naszym przybyciu musi budzić nie lada grozę. - To dobrze - stwierdził Mageot. - Strach jest najlepszą drogą do przegrania. My nie boimy się niczego. Zapadł zmrok, lecz Mageot wciąż jeszcze nie dawał sygnału do wymarszu. Dopiero gdy noc szeroko rozpostarła swoją szatę, powstał i przypomniał starcowi, aby szorki zachowały bezwzględną ciszę. - Poprowadzę - powiedział i spojrzał na Talphura. - Nie zawiedziesz mnie? - Jednego tylko pragnę. Abyś zrozumiał swe przeznaczenie. - Przed nami zwycięstwo. I władza. - Wciąż wierzysz w iluzję sukcesu? - w słowach Talphura była rezygnacja. - Wierzę w naszą siłę. W siłę Mageotów. - Zatem ruszajmy. Noc, choć bezksiężycowa, była pogodna i dzięki temu jasna. W pewnej chwili zboczyli z drogi i pod pierwsze zabudowania podeszli od strony pól uprawnych. W ciszy mijali uśpione budynki. Najwięcej pracy miał starzec, który wciąż czuwał, by podniecone szorki zachowały spokój. Talphur szedł na samym końcu, jemu najtrudniej było poruszać się w nieznanym terenie: nierzadko trzaskały krzewy miażdżone potężnymi stopami. Wreszcie znaleźli się w pierwszej, dość wąskiej uliczce i tu nie udawało się już iść bezgłośnie. Kroki, szelesty i ciężkie oddechy odbijały się echem od kamiennych fundamentów. Nagle, daleko z przodu, błysnęła pochodnia niesiona przez nocny patrol strażników. Teraz żadna siła nie była zdolna powstrzymać szorków, zdających się być świadomymi swego zadania. Z szalonym jazgotem pomknęły naprzód, wyprzedzając ludzi. Od tego momentu zaczęła liczyć się szybkość działania. Talphur krzyknął głośno i ruszył za szorkami, omal nie tratując Czeladników. Biegł tuż za Mageotami, kierującymi się w stronę, gdzie znajdował się dwór księcia Grademieun. Minęli trupy strażników, ślad działania szorków i wypadli na główną ulicę, szeroką i wybrukowaną nierównymi kamieniami. Straszne to były chwile dla mieszkańców Wermontu. W odchylanych gorączkowo ościeżnicach tylko na moment pojawiały się pobladłe, zaspane twarze, po czym znikały, a ręce w pośpiechu zatrzaskiwały okiennice. Nie liczni odważni wybiegali przed domy i jeśli w porę nie pojęli swego błędu, ginęli rozszarpywani kłami szorków. Na nic zdały się pojedyncze przypadki obrony; szybkość i zaskoczenie - atuty atakujących - nie dawały nikomu szans. Olbrzymia postać Talphura i niepozorne, lecz przeraźliwie głośne szorki, zdawały się być przybyszami zza światów, zemstą piekieł, niosącą jedynie zagładę. Panująca ciemność potęgowała przerażenie, niepewność wzbudzała paniczny strach. Mageoci biegli wśród szorków, dotrzymując im kroku jedynie dzięki temu, iż te nie rozbiegały się samowolnie, lecz posłusznie podążały we wskazanym kierunku. Jednoręki nie przyśpieszał, choć mógł, tak jak zawsze trzymał się wciąż przy swoim towarzyszu. Również Talphur, zorientowawszy się w położeniu dworu, nie wyprzedzał nikogo. W ustalonym szyku, niczym złe cienie zbliżali się do celu. Pierwsza próba zorganizowanej obrony miała miejsce dopiero przed siedzibą księcia. Kilkudziesięciu strażników, niemal cała zbrojna obsada dworu, wyległa przed bramę, gotowa do walki. Nie byli tak sparaliżowani strachem jak pozostali mieszkańcy miasta. Zostali poinformowani o zbliżaniu się Mageotów i chociaż nie spodziewali się, że atak nastąpi tak szybko, wiedzieli jednak, z kim mają do czynienia. Mimo to, widok majaczącego w mroku potwora, jakim był Talphur, znacznie stłumił ich odwagę i zde koncentrował zmysły. Ułatwiło to zadanie szorkom, które wpadły na nich w ciemnościach zadając okrutną, lecz szybką śmierć. Strażnicy zorganizowali obronny szyk. Walczyli zręcznie i zaciekle, i chociaż ich miecze nie dosięgały szorków, to jednak broniły przed nimi. Ale zmęczenie i groza położenia dopełniały powoli przeznaczenia losu; obrońców, mimo ich zdecydowanej przewagi liczebnej, ubywało, padali pokonani nie siłą, lecz szybkością i okrucieństwem. Walka rozgorzała z nową werwą, gdy zza bramy wypadły posiłki. Książe Grademieun chwytał się ostatniej szansy; z powodu ciemności nie wiedział, że giną wyłącznie obrońcy, i że walka staje się rzezią. Talphur i towarzyszący mu ludzie stali z boku, nie angażując się w potycz kę, czekając aż szorki spełnią swe zadanie. Nagle starzec krzyknął i wskazał na walczących: oto rozpłatane ciało szorka leżała na bruku, deptane kutymi butami. Grupka strażników, która dokonała tego wyczynu, z okrzykiem desperackiej odwagi rzuciła się w ich kierunku. Zgrzytnęła stal; po raz pierwszy tej nocy walczyli ludzie z ludźmi. Jednoręki, po krótkiej wymianie, ciosów, pokonał jednego z wrogów, gdy nagle Czeladnik stojący tuż przy nim zachwiał się; z rozciętego czoła spłynęła krew. Następne cięcie pozbawiło go życia. W tym momencie szorki dopadły zabójcy, było jednak za późno. Potyczka dobiegała końca. Ostatni strażnicy uciekli w zaułki i udało im się w ten sposób ocalić życie; szorki nie goniły ich, nawet dla nich walka była ciężka. - Zginął jeden z nas - szepnął Mageot. - Jednak zginął... - Zginął również szork - powiedział Talphur. - Nie zapominaj, że to dzięki nim zwyciężamy. Nie dzięki twojej magii. - Szorki istnieją dzięki magii - odparł Mageot. Jego pragnienia zamieniały się w upór. - Brama do dworu stoi otworem - rzekł starzec. - Wygraliśmy. Weszli na dziedziniec. Było tu pusto i cicho. Kilka zatkniętych na murach pochodni rozjaśniało ciemności. Wybrukowany plac tchnął zimnem i spokojem, bezruch zdawał się zaprzeczać realności wydarzeń. Budynek dworu jaśniał w półmroku, majestatyczny i obojętny, martwy mimo swego piękna. Przy wejściu, pomiędzy szeregiem kolumienek pojawiła się samotna postać. - Książe Grademieun - szepnął starzec. - Nie - zaprzeczył Mageot. - To mój czwarty Czeladnik. - Witam cię, panie - powiedział Czeladnik schodząc z kamiennych stopni. W ręku trzymał miecz. - Długo kazałeś na siebie czekać, lecz przybyłeś wreszcie. - Gdzie Grademieun? - Pan Wermontu nie żyje. Mój miecz uwolnił go z udręk tego świata. - A Niterte? - w oczach Mageota błysnął niepokój. - Wraz z synem zaryglowała się w swojej komnacie. - A więc żyje? - Tak sądzę. - Prowadź! Jednoręki ruszył za nimi, lecz nagle zatrzymał się, Powstrzymany nieznanym impulsem. Jego czoło zmarszczyło się, oczy zalśniły i znieruchomiały, stały się jakby nieobecne. Po raz pierwszy od roku Mageoci rozdzielili się. Jednoręki stał obok Talphura, sztywny i niemy jak zawsze. Drugi Mageot podążał schodami w górę, w ślad za wskazującym drogę Czeladnikiem. Gdy zniknął w drzwiach, Talphur wykonał ruch, jak gdyby chciał iść za nim, zapominając, iż jego wielkie ciało nie prześliźnie się przez wejście. Wnętrze dworu było dobrze oświetlone pochodniami, jednak Czeladnik wziął jedną z nich i po lśniących czystością schodach wszedł na piętro. Skręcili w prawą stronę korytarza. - To tutaj - Czeladnik zatrzymał się przed masywnymi, bogato rzeźbionymi i kutymi żelazem drzwiami. - Jesteś pewien, że we dworze nie ma nikogo więcej? - Czuwałem nad tym - odparł Czeladnik. - Jak otworzyć te drzwi? - Trudno będzie je wyważyć, stolarkę dworu wykonywali najlepsi rzemieślnicy. - Niterte! - zawołał Mageot. - Jesteś tam? Odpowiedziała mu cisza. - Niterte! To ja, Mageot! Wróciłem. - Oszukałeś mnie - dobiegł nagle zza drzwi kobiecy głos. - Ufałam ci, darzyłam cię przyjaźnią, podczas gdy ty ukryłeś przede mną swe imię. Jak podstępny wąż wdarłeś się w me łaski, a teraz napadasz mój dom i zabijasz mych bliskich. Czy i mnie chcesz zabić? Twarz Mageota zastygła w wyrazie zakłopotania. Zerknął na Czeladnika, jakby u niego szukał pomocy. - Krzywdzisz mnie tym posądzeniem, pani - rzekł. - Moja życzliwość dla ciebie nigdy nie była fałszem. A że nie wyjawiłem przed tobą swego imienia? Nie mogłem tego zrobić, gdyż przeklęłabyś mnie, tak jak przeklinasz teraz. - Czegóż więc chcesz? Minęła chwila nim padła odpowiedź: - Ciebie, pani. Twój mąż nie żyje, Wermont i władza należą do mnie. Chcę jeszcze ciebie. - Jak śmiesz?! - Czy nie dałaś mi do tego prawa? Czy nie nazywałaś mnie swym przyjacielem, nie zachęcałaś uśmiechami? Twoje słowa i spojrzenia dawały mi nadzieję. - Nie znasz kobiet. W swej ślepej niewiedzy lubiłam cię, to prawda, bawiłeś mnie, ale nie wiedziałam... - Dość! - krzyknął gniewnie Mageot. - Nie chcę tego słuchać. Nie pragniesz chyba podzielić losu swego męża. Wybieraj. - A co ze mną? - odezwał się nagle dziecięcy głos brzmiący zadziwiająco poważnie; tak poważnie, jak znaczenie tego pytania. Mageot nie odpowiedział. - Co z moim synem - zawołała Niterte. - Mów Mageocie! To on jest prawnym dziedzicem Wermontu. Odpowiedzią wciąż było milczenie. Milczenie wymowne, niosące ze sobą grozę dawno już podjętej decyzji. Władza, której pragnął Mageot, nie mogła być podzielna. Nagle szczęknął rygiel i drzwi otworzyły się z trzaskiem. Ale wnętrze komnaty pozostawało niewidoczne: całe wejście zasłaniała szczelnie ciemna, galaretowata masa. Pulsowała wyczekująco, niczym obdarzona życiem istota. Mageot i Czeladnik rzucili się do ucieczki, ale było za późno; substancja ruchem szybkim jak mrugnięcie powieki poszybowała naprzód i opadła na obu mężczyzn, porywając ich do komnaty. Wewnątrz stała Niterte. Trzymała za rękę swego siedmioletniego syna, którego oczy były zamknięte, a skupiona twarz wydawała się pozostawać w stanie pogrążonego w autohipnozie medium. Drzwi zatrzasnęły się, a pustka krytego czerwonym suknem korytarza była jedynym świadkiem niezwykłego zdarzenia. Niespodziewanie drzwi uchyliły się powtórnie i z komnaty wyszedł Mageot, trzymając w rękach ogromną, kilkulitrową czarę wypełnioną po brzegi wonnym napojem. Na twarzy Mageota malował się pełen spokoju delikatny uśmiech, rzecz rzadko u niego spotykana. Sztywno zginając kolana, powolnym, lecz rytmicznym krokiem zszedł po schodach na parter i wyszedł na zewnątrz budynku. Jak na człowieka niosącego niezręczny ciężar poruszał się ze zdumiewającą lekkością. Dziwna była również jego sylwetka, wyprostowana i napięta, jak gdyby wszystkie mięśnie stężały na kamień. Rozmawiający ze starcem Talphur nie od razu go spostrzegł; dopiero gest jednorękiego zwrócił jego uwagę. Mageot podszedł do nich i nie zmieniając wyrazu twarzy powiedział: - Wspaniałe wino posiadał książę Grademieun. Napijmy się na znak naszego zwycięstwa - wypił kilka łyków, po czym uniósł naczynie jeszcze wyżej. - Proszę, Talphurze - zawołał. - Czara jest wystarczająco duża, aby wina starczyło i dla ciebie. Niekształtne ręce Talphura ujęły naczynie. Powiedział coś, czego blednący nagle starzec nie przetłumaczył i przechylił czarę. W tym momencie Mageot upadł. Jednoręki z przerażeniem w oczach przyskoczył do brata i klęcząc chwycił z rozpaczą za ramiona. - Trucizna... - szepnął drewnianym głosem starzec. Wargi Mageota pokryły się pianą, jeszcze czerwoną od wina. Skonał nie wyrzekłszy słowa. Olbrzymi Talphur dłużej opierał się truciźnie. Upuścił czarę, która z brzękiem upadła na bruk, i szybkim, nerwowym głosem mówił do starca w swym dziwnym, staroplemiennym języku. Nagle przerwał i zachwiał się, z trudem utrzymując równowagę. Następne zachwianie powaliło go na ziemię. - Talphur polecił przekazać tobie, abyś pamiętał, że nie władza jest celem magii - rzekł starzec do jednorękiego Mageota, nie ruszając się z miejsca. - Przypomniał o waszym układzie i nakazał, bym wraz z szorkami służył ci wiernie, jak służyłem jemu. Talphur umierał. Mówił coś resztkami sił, szeptał urwane słowa, dysząc ciężko i drżąc na całym ciele. Jednoręki przypadł do starca i poruszając niemo wargami, gestykulując, nakazał tłumaczenie. - Mówi, że... że on również się mylił - powiedział starzec mechanicznym głosem. - Był bardzo blisko, lecz rozminął się z prawdą. Nieśmiertelność nie jest celem, jest tylko wynikiem... skutkiem... Najważniejsza jest... - starzec potrząsnął głową - nie rozumiem, już go nie rozumiem. Mageot chwycił tłumacza za ramię. „Co mówi?!” - krzyczały jego oczy. Gorączkowe ruchy wyrażały obudzoną nagle żądzę wiedzy, nieujarzmioną chęć zrozumienia. - Nie słyszę... - starzec skulił się i przyłożył dłoń do wielkiej twarzy Talphura. - Żąda czegoś od ciebie - rzekł cicho. - Wyrocznia... przeznaczenie... nie rozumiem... Nagle Talphur rozwarł szeroko oczy. Jeszcze powiedział coś niezrozumiale i zamilkł na zawsze. Jednoręki powolnym ruchem oparł się o olbrzymie ciało i objął je szeroko swoim jedynym ramieniem, jakby próbował powstrzymać uciekające życie. Ale było to niemożliwe, nie mógł tego dokonać nawet on, Mageot. I to nie tylko dlatego, że był niemy i ułomny. Duch Talphura ulatywał bezpowrotnie. Szorki, które wcześniej rozbiegły się po dworze w poszukiwaniu ukrytych wrogów, teraz skupiły się wokół martwego Talphura. Nagły, przerażający skowyt wzbił się w powietrze, obwieszczając światu godzinę śmierci tego, który żyć chciał wiecznie. A z okna na pierwszym piętrze spoglądały w dół dwie pary oczu. Jedna należała do Niterte, druga do jej syna, chłopca rozwiniętego ponad wiek i ponad wiek inteligentnego. - Nazywam się Mageot - powiedział chłopiec. - Dzisiaj to zrobiłem i udowodniłem. Kobieta czule zanurzyła dłoń w jasnych włosach swego syna. Jan Maszczyszyn SPOKÓJ PRZEKLĘTYCH MYŚLI Żwirowa droga zwijała ciasną pętlę wokół łagodnie wypiętego wzgórza Hendsonów. Zwieńczał je równie bogaty co okazały dom, którego białe ściany tonęły w ciemnej zieleni drzew rosnących poniżej, a czerwona dachówka roztrząsała leniwe promienie słońca. Dom otaczał ozdobny parkan, a u stóp masywnej bramy rozciągał spękaną wstęgą omszały chodnik. Rozgrzany, rozfalowany obraz przesytu światła zalegało to - popołudniowe zmęczenie - nazywane przez niektórych sjestą, a przez innych odbierane jako żarliwa modlitwa niespokojnego słońca do martwej ziemi. Białe, oszalałe z nadmiaru światło tłoczyło się poprzez warstwy drgającego powietrza wprost w koślawy chodnik i sczepiony z nim parą zabłoconych kół granatowy banchan. Samochód stał tak, jak pozostawił go stary Orson Ray Hendson, to znaczy z rozwartymi na oścież drzwiami, spomiędzy których opadały, łącząc ziemię z beżowym siedzeniem, jego bezwładne stare ręce. Twarz obrzmiała ciemnym szkarłatem, zmierzwione włosy spinające ją z chodnikową płytą i rzecz jasna stanowiące środek wyrazu, nie domknięte a przysnute bielmem oczy były dostatecznym dowodem na to, że prawa do skromnego majątku państwa Hendsonów odziedziczyli ich syn bądź ewentualnie córka. Żona Elizabeth leżała nie opodal. Śmierć wydobyła z niej ból, czego dobitnym aczkolwiek wstrząsającym dowodem było jej niewiarygodnie skręcone ciało i krzyk drzemiący pośród wyszczerzonych zębów. Umarła, zamierzając zapewne w tej ostatniej drodze towarzyszyć swym męczącym usposobieniem równie staremu jak ona mężowi. Tylko muchy nieznośnym brzęczeniem napełniały jej milczącą prośbę. Rój iskrzył się. W powietrzu wyglądało to jak ospowata wysypka na szklanej twarzy południa. Rósł, gęstniał, rozwijał się w leniwej eksplozji. Nagle wiatr roztrącił chwilowy gwar i włosy starszej pani, przemykając ponad plamami zadumanego cienia. Wzniósł się, zakręcił z cichym żałobnym świstem, trącił gałęzie drzew, wzburzył trawę, potem naparł przeźroczystym, pulsującym cielskiem na wspienione blaskiem słońca okienne szyby. Rozmazana poza świetlnym refleksem twarz pozostawała jednak nienaturalnie nieruchoma. Biała, z zadumanym spojrzeniem pod gładkim, nieco uniesionym czołem, trwała. Usta i nos, o szlachetnych wrażliwych rysach, rzeźbą swego subtelnie zastygłego kształtu mierzyły się z okrutnym obrazem za oknem. Jasne oczy z wprost dziecinną wiarą szukały w leżącym ciele matki odrobiny otuchy, radości jaką gdy żyła przepełniała cały dom. Widok pogłębiał tylko szok jakiego doznała w popołudnie tej upiornej środy. Nieznośna monotonia minionych trzech dni utwierdziła ją w przekonaniu swej bezradności. Świat milczał, pozbawiony ludzkiego jazgotu był pusty i jałowy, był okrutny. Arpys była wstrząśnięta. Dotąd nie odważyła się opuścić domu. Przeczuwała coś groźnego w wymowie otaczającej ciszy, jakieś rozleglejsze nieszczęście, nawet katastrofę. Zresztą czymże jest dla siedemnastoletniej dziewczyny równoczesna śmierć rodziców i szaleństwo brata, jak nie katastrofą. W blasku dnia była to śmierć beztroski i spokoju, zagłada dzieciństwa. I jeszcze jedno, jak dotąd nikt nie zainteresował się nieobecnością państwa Hendsonów na arenie spokojnego życia miasteczka. Co gorsza nawet wideofon milczał, kiedy próbowała wezwać pomoc. Jakby cały kraj, ba - cała planeta Salkhor pogrążyła się w ponurej psychozie strachu przed nieznanym. Złowróżbna cisza, martwa, bezwzględnie pusta... Nawet dzisiejszy dzień wzbudzał w niej nostalgiczne wspomnienia - niedzielny dzień. Dziś nie zabrzmiał zwyczajowy skromny dźwięk, a z reguły, z wielowiekowego zwyczaju o tej porze bracia galaktycznego kościoła Wiary Ratenonu zwoływali wiernych i w tym rodzinę Hendsonów na uroczystą, cotygodniową mszę oczyszczającą. Milczał dzwon. Milczała przestrzeń, zagnieżdżone w niej miasta i miasteczka, ponure dymiące kosmodromy. Drgnęła - przestraszona upiornym jękiem dobiegającym gdzieś spoza drzwi. Drażliwy, straszny chłód tego dźwięku udzielił się jej ciału. Białą dłonią sięgnęła do czoła. Uspokoił ją ten ruch. Oderwała się od okna i cicho podeszła do drzwi. W holu panował półmrok. Subtelny blask słońca wlewający się poprzez sito okiennic dostatecznie zdecydowanie ujawnił ciemny kształt postaci zlepionej ramionami z mroczną ścianą. - Jervis... Wsunęła się do środka. Jej suknię, zwiewną, delikatną rozczesał gwałtowny powiew kroków. - Jervis... Zaszlochała przypadłszy do jego zimnych kolan. Patrzył na nią swym matowym wzrokiem, a w ustach zaczaił mu się dziki śmiech. Ale nie zabrzmiał, tylko lśnił pasmem nierównej bieli. - Jervis, braciszku. Przywarł jeszcze bardziej do chłodnej ściany. Wyprężył kark, skulił głowę wstrząsany falą dreszczy. Nagle krzyknął przeraźliwie i po omacku umknął przez uchylone drzwi pobliskiego pokoju. Arpys usłyszała jak ciężko upadł na łóżko, aż głuche echo wypełniło dom, a może tylko jej skołataną duszę. Siedziała nieruchomo. Ze smutkiem obserwowała pełznące po podłodze cienie, zanim nie znikły roztopione w krwawym zmroku. Później, zupełnie niespodziewanie przyczołgał się do jej twarzy srebnn poranek i rozwarł rozzłocone oczy. Uniosła głowę z chłodnych desek. Wstała wpółprzytomna. Wygładziła suknię. Później cichy krok zaprowadził ją do drzwi wejściowych. Odnosiło się wrażenie zwiewności, nierealności jej rysującej się w półmroku postaci. Wyglądała jak kąpiący się w półsennym świetle miraż. Szczęknął zamek, masywna zasuwa i diamentowy jęzor poranka liznął podłogę, ściany holu, zakręcił pyłkami, zbielałym powietrzem, wreszcie znieruchomiał. Dziewczyna wsparła się zdrewniałą ręką o odrapaną framugą. Orzeźwiający oddech przywrócił jej siły. Nagle jej ciało przybrało postawę wyczekiwania. Gdzieś daleko brzmiał dzwon. Cicho, nieśmiało, potem w porywie wiatru gniewnie i wyzywająco. Nasłuchiwała, zgłodniała (ego leniwego tonu. I jeszcze ten subtelny szelest sukni w pieśni wiatru, rozbłysk dwudniowej pajęczyny w zacisznym rogu drewnianych listew włączyły się w tę radosną kompozycję zmartwychwstania świata ludzi. Tylko pobliskie wzgórza, już spopielone blaskiem nieba, pęczniały od chełpliwego milczenia. Wytrwale zalegały horyzont. W progu stanął Jervis, przywiedzony tu raczej blaskiem światła niż urokiem poranka. Jego wychudłą twarz wypełniała gorączka. Zakrzepła pod zlepioną falą włosów, kurcząc usta, pijąc wilgoć z warg, skóry, z oczu. Pokryła to oblicze ziemistą bladością. Jak wiatr pustyni obmywa z piachu czaszę skał, tak zdzierała z niego życie. Arpys zrozpaczonym wzrokiem szukała w nim oznak świadomości, potem w nagłym porywie determinacji pociągnęła go za rękę. Nie stawił oporu. Szedł za nią jak bezwolny, ślepy cień. Droga wiła się pośród wzgórz. Obrzeżające ją wiekowe wierzby wspinały się w niebo zlizując pędzlami roztrzęsionej zieleni jego błękit i stada rozpędzonych ptaków. Posuwali się nieporadnie w stronę miasteczka, które wyłoniło się niespodziewanie zza trawiastych grzbietów wzniesień. Ponad szczytami z dachówek i rozsrebrzonych lip wypełniających opuszczone miejsca w dziąśle wielkiej szczęki domów wznosiła się metalicznie lśniąca wieża świątyni. Wkrótce zbliżyli się na tyle, że można było zauważyć w metalu liczne, misterne ornamenty, sama wieża spotężniała, a jej spęcznioną podstawę opięły solidne, kamienne mury. Droga niebawem zazębiła się ze smolistym nurtem szosy. W pobliżu stał porzucony samochód, obok leżał strącony w pobocze autobus. I tu, jak tam za plecami, wznosiły się w powietrze natarczywe, brzęczące ciałka. Muchy, całe tysiące much. Arpys poczuła opór. Odwróciła się przyglądając się z niepokojem stojącemu Jervisowi. Delikatnie położyła na jego ramieniu dłoń. Zerwał ją z siebie i z przeraźliwym rykiem, jakby natchniony sinością leżących ludzi, pobiegł wprost w ciche ulice miasta. Przepychał się przez przestrzeń, przed siebie, przed siebie, opętany ludzki mięsień, rwący prąd człowieczy, przerażający swą pustką, prawie martwy... - J-e-r-visss! - krzyknęła przerażona jego słabością, czy może swoją bezsilnością. - Zaczekaj - dodała do gwałtownego biegu. W odpowiedzi zniknął za węgłem najbliższego domu. Usłyszała tylko łoskot usypującego się szkła. Sztywne światło słońca upadło na okrwawioną twarz, kiedy wymykał się wraz z bezwładną głową ze stosu puszek. Arpys szybko pociągnęła jego chude nogi wystające z rozbitej witryny sklepu. Po chwili przelewał się w jej ramionach. Tuliła go, drżącymi palcami ścierając plamy krwi na jego twarzy. Tylko rozmazała je na płaskim czole, mizernych policzkach, potem w fałdach swojej osłonecznionej sukni. - Co zrobiłeś głuptasie... - szeptała pełna niepokoju, bo pan Short... stary, dobry pan Short, do którego należał sklep kolonialny na rogu ulicy Tourne, dotąd się nie zjawił. A przecież obok starej żony był najcenniejszą zdobyczą jego życia. Kosztował go czterdzieści lat piekielnej harówki na rozlicznych okrętach floty galaktycznej. Teraz posiadł, jak słusznie się domyślała, posąg chłodu jaki zazwyczaj stawia ciału hojna śmierć. Jervis ocknął się, mamrotał niezrozumiale, chwytając zesztywniałymi dłońmi obolałą głowę. Wstał, wtedy również wstała, chciał odejść, ale powstrzymała go, a on usłuchał. Rozejrzała się gorączkowo w pustce otaczających ulic. Schwytała go pod ramię i poprowadziła w cieniu domów w stronę świątyni. Niebawem weszli na rozległy plac. Ogarnął ich przytłaczający w swej wymowie obraz chaosu, porzuconych pojazdów, stężałych w suchości słońca trupów, wiszącej ciszy głosów ludzkich... prostokątna, wybrukowana zastygłym cierpieniem platforma. Obraz przyjął ich zupełnie bezwiednie, zatknął ponad nimi rozkołysane korony wierzb w centralnym klombie, rozciągnął w polu spojrzenia kotarę na wpół ocienionych domów. Miodowe szyby rzucały uspokajające wstęgi złota, jakby pokusiły się na wieniec z bruku i światła dla tych, których twarze mieszały niegdyś swą biel z mgłą szkieł. Arpys posadziła brata na ławce u stóp niskiego ogrodzenia osaczającego świątynię, która tu nieco górująca zzębiała się z uciszonym miasteczkiem. - Siedź tu i czekaj... - nakazała mu nagle zdecydowanie i twardo. Milczał, w jego twarzy senność walczyła z obojętnością. Takiego go pozostawiła wbiegając na rozległe schody. Jej cień pełzł z wolna za nią w miarę jak zbliżała się do potężnych wrót. Wreszcie zakołatała w nie cicho i nieśmiało, potem silniej, już agresywnie, jakby warujące u jej stóp miasto czerpało z niej siły dla swego istnienia zamienione w przyczajonego potwora. Niebawem zaszemrały czyjeś kroki i z nagła uchylone podwoje ukazały wewnątrz melancholijne oblicze. Jednak na widok zmierzwionej czupryny, jasnych oczu, w których czaiły się jeszcze nie wypłakane łzy, twarz zakonnika wypogodziła się. Zmarszczył ją po chwili subtelny grymas, który w szczególnym świetle mógłby uchodzić za uśmiech. - Rat... - zdołała wyszeptać zanim przytulił ją do siebie. - Uspokój się - wyrzekł chroniąc jej załzawioną twarz w szorstkim materiale kombinezonu. - Najgorsze za nami. Jesteś młoda, dzielna... - próbował tchnąć w nią siłę, ale ona dotknięta tonem współczucia jęknęła tylko przeciągle w spazmie żalu. Tłumiony od szeregu dni ból, rozpacz, samotność i żal próbowały z niej się wytoczyć w dreszczach i szlochu, lecz nie dał im na to czasu. - Kto tam siedzi na ławce? - zapytał udając poruszenie, chociaż z daleka rozpoznawał zarysy twarzy i charakterystyczną, zgarbioną sylwetkę. - To przecież Jervis - wydarła z siebie westchnienie, jakby było to oczywiste. W jej oczach cierpienie ustąpiło miejsca trosce. - Siła obłędu zajęła jego umysł. On wkrótce będzie stracony, jeśli mu nie pomożesz... Rat? - Pomogę mu - mówił spokojnie, - to powinność i najgłębszy sens sług kościoła Ratenonu - jego dłoń czule pogładziła jej rozgrzane plecy. - Zaufaj mi, ocalimy go... oboje. Spojrzała na niego spod wilgotnych powiek, uśmiech żalił się jeszcze na jej ustach, ale to było już tylko epitafium dla tamtego smutku. Wziął ją pod ramię i ruszyli w dół schodów. Po chwili wrócili z Jervisem. Rat złożył masywne skrzydła drzwi cierpkim zgrzytem zasuw. Jego wzrok z wolna spoczął na Arpys, błękitnej w świetle witraży. Uśmiechnął się, schwycił jej dłoń i zaprowadził ich do niewielkiego loszku. Tutaj z wprawą uruchomił ukryty mechanizm i w podłodze ukazał się otwór. Zeszli. Jak się okazało po chwili panował tu delikatny półmrok. Arpys stanęła bezradnie. - R-aaat? - Nie obawiaj się. Ja znam się na Spowiedzi. Często byłem przy niej obecny. Asystowałem swego czasu nawet wielebnemu Krochowi. - Ja go bardzo kocham, Rat... - Wiem o tym - rzucił pośpiesznie, bo zmieszały go te szczere oczy. - Znamy cię przecież od dzieciństwa. Twój ojciec woził mnie na kolanach, kiedy był jelcze pilotem kosmicznym... - Pamiętam - lekki uśmiech wywiodła z tych kilku odległych wspomnień. - Lataliśmy do bazy galaktycznych liniowców na Ortobacie - dodała beznamiętnie. Wyblakłą dłonią pogładziła zmierzwione włosy Jervisa. - Tak - zapalił się do wspomnień. - chodziłaś wtedy po raz pierwszy blisko mnie. Robiliśmy takie różne rzeczy... - Przestań Rat! - rzuciła gwałtownie. Przestraszyła się tego zapału, błyszczących oczu i chrypiących cicho głosek. Od lat bała się tego człowieka. Od czasu tamtej podróży. - Ja nie jestem szalony - posłał jej to przeciągłe spojrzenie jakiego unikała. Odgadywał jej najskrytsze myśli. Przypomniała sobie. Miała na sobie tę niebieską suknię i jego natarczywość nie miała granic. Zrobił wtedy coś, co ją przeraziło. Znalazł się w niej, tak dosłownie, z całym bagnem swego zapalczywego umysłu przeniósł się w głąb jej jestestwa. Nakłaniał ją by tego spróbowała, ale dopiero gdy krzyknęła, przestał. Obawiasz się mnie, chociaż na pewno nie wiesz nawet dlaczego. Musisz to stłumić w sobie jeśli mamy ze sobą żyć! Prawie krzyczy, pomyślała szybko. - Żyć? - zabrzmiało to jak jęk. - Tak, żyć - powiedział. - W obrębie kilku tysięcy kilometrów nie ma tu żywej duszy. Może całą planetę Slkhor objęła ta okropna zaraza. - Zaraza? - Objawy są zawsze podobne. Znasz poczwarki z Arrugath Thul? - Coś słyszałam. - Wylęgają się w umysłach ofiar, potem opuszczając je zabijają. - Ale oni już są martwi... Milczał, oczekując wybuchu. - To... - rzuciła prawie z płaczem, - to nie ma nic wspólnego z zarazą księżyca Arrugath Thul! - Chciałem, żebyś wiedziała o tym Arpys - stwierdził z ulgą. - Ale zawiadomiłem bazę na Ortobacie. Najdalej za miesiąc przybędzie tu kapitan Dromar - skłamał. - Za miesiąc... - jej głos rozpadł się na pojedyncze dźwięki. - Tak, Arpys. Przez ten miesiąc należymy więc do siebie - roześmiał się cicho, aż zadrżała. Przerażenie zajęło jej usta jak pożar. - Mhm. Przy tobie dokonam tej wielkiej rzeczy. - Jakiej rzeczy? - wyrzuciła pośpiesznie, ze łzami w oczach. - Ocalę twego brata. Twarz dziewczyny rozpogodziła się gwałtownie, jakby echo tamtych groźnych słów zaginęło gdzieś bezpowrotnie. - Może wtedy będziesz mi ufała. - To będziesz raczej trudne. - Ale gwarantuję, że przyjemne. Chodźmy. Nie rozumiała. Zimną dłonią pociągnął ją naprzód. Korytarz rozwidlał się. W upiornym blasku ścian dostrzegała jakieś groźne, figlarne błyski. Prawie biegli ciągnąc się nawzajem w niedorzecznej papce zmrożonego powietrza, sinych, czasami krwawych iskier. Wydawało się, że stają się bladzi, podobni do cieni, jakby przestawali być raptem istotami z krwi i kości. Skręcili, po czym zatrzymali się w niewielkiej sali. Usadowili Jervisa na krześle obok rozległego pulpitu. Rat krzątał się pośród splątanych ze sobą kabli. Uśmiechem pokrywał swoją nieudolność, zmęczenie dwóch bezsennych nocy, kiedy koncentrował swą moc po ucieczce z ekspedytora. - Czy będę mogła pójść z tobą? Przyjrzał się jej z uwagą. Zmarszczył brwi, twarz stężała mu w cichym skupieniu. - Hm... Korzyści z twojej tam obecności mogą być wymierne. Pamiętam, że w przypadkach szczególnie nie rokujących nadziei wielebny Kroch zabierał z sobą krewnych dotkniętego obłędem. - A czy to jest obłęd? - Twój brat przeszedł wstrząs... - podszedł do Jervisa. Stanął tak, aby zasłonić swój szybki i wprawny ruch. Przechylił głowę swego pacjenta. Rozsunął jego zwarte powieki. Źrenica, nienaturalnie powiększona, zajmowała niemal całe oko. Przebiegł palcami skórę. Twardniała, dostrzegł jej stalowo wiśniowy połysk. - Tak więc symptomy nieszkodliwego szaleństwa są w tym przypadku uzasadnione - rzucił za siebie, próbując jednocześnie kciukiem wyczuć tętno ofiary. Jak przypuszczał, uderzenia następowały co dwanaście sekund. - Uratujesz go Rat? - Będziemy o niego walczyli, Arpys. Odszedł w stronę pulpitu. Przełączył coś i wskazówki ruszyły w precyzyjr ne skale z przeciągłym buczeniem, zadrgały ekrany, rozbłysły kontrolne światła i zalał ich blask mdłej tęczy. Jervis siedział obojętny nawet wtedy, gdy Rat zakładał na jego głowę obciążony kiśćmi światłowodów hełm, oplatał ciało płaszczem mierników i aplikatorów substancji aktywujących. - Teraz chodźmy do kabiny ekspedycyjnej. Tam sprawdzę resztę. Odeszli w głąb pomieszczenia. Rat chwilę mocował się z zamkiem, nim przez na wpół otwarte drzwi dostali się do wnętrza ciasnej kabiny zawalonej po sam sufit aparaturą. W centrum tłoczyło się pięć wąskich foteli. - Usiądź. Ja sprawdzę jeszcze sektory kontrolnych oddziaływań - rzucił nie odwracając głowy. Arpys, rozcierając zmarzłe ręce patrzyła przez zajmującą ścianę szybę. Znieruchomiała stopiona wzrokiem z postacią Jervisa. Poruszał wolno rękami, potem tupał nogą, jak do laki u, w głuchą podłogę, potarł zwiotczały kark i siedział chwilę, zdaje się że zdumiony ich widokiem. Dziewczyna rozchyliła usta zaskoczona tą niezwykle przekonującą manifestacją. Rat odwrócił się z triumfującą miną. - Zrobiłem wszystko na medal - parsknął wesoło. - Nie patrz tak, zupełnie mnie to nie bawi. Teraz to tylko marionetka w moich rękach. I tak naprawdę to potrzeba czasu, wysiłku i cholernego sprytu, aby zrobić z niej człowieka. - Zrób coś, żeby przemówił - rzuciła opuszczając powieki. Położył jej rękę na ramieniu. Drżała. - Uda nam się. Musi się udać - powiedział stanowczo. - A on może powtarzać wyłącznie słowa zapamiętane, zasłyszane w przeszłości. Nic więcej. - Chcę usłyszeć jego głos... Rozkapryszona smarkula - pomyślał. - Mógłby przemówić. Leży w mojej mocy zmusić go do artykułowania dźwięków. Ale to okrutne. Nie zrobię tego. Rzuciła mu jedno z tych chłodnych spojrzeń, którym niegdyś pogrążała jego nadzieje. Usiadła. - Nie - był stanowczy. Zaszlochała nagle, chroniąc twarz w dłoniach. Westchnął ciężko. Po raz pierwszy odważył się jej przeciwstawić i czuł rosnący w tej glebie autorytet. - Przesiądź się o jedno miejsce dalej. Bezpieczniej siedzieć bez kontaktu cielesnego. To tak jak podczas koszmarnego snu, można zdrowo oberwać. Usłuchała. Podał jej zwinięty w ciasny kłębek kombinezon. Przebrała się na tyle szybko, że nie mógł, mimo sporych chęci, żadnym dyskretnym spojrzeniem prześliznąć się po jej nagim kształcie. Podała mu splamioną sukienkę. - Zraniłaś się? Zaprzeczyła głową. - To Jervis wpadł do sklepu pana Shorta. Mocowała się z zamknięciem. - U pasa jest automatyczny stymulator termicznej tkaniny... Odpowiedział mu cichy szelest. Arpys uśmiechnęła się kącikami ust. Kombinezon opinał jej zgrabną figurę, dodając całej postaci dodatkowego uroku. Rozparli się na swoich miejscach. Rat założył szary, okopcony kask, zasunął poczernioną szybkę. Kalem oka zauważył, że Arpys robi dokładnie to sarno. Tkwili teraz nieruchomo w miękkich fotelach. W ich twarzach rozlało się ciche skupienie, podkreślone jeszcze pulsującą czerwienią podręcznych pulpitów sterowniczych. - Jesteś gotowa? - Tak - wyszeptała. Rat uśmiechnął się do swoich myśli, śmieszyła go jej nabożna powaga. - To tylko na początku jest nieprzyjemne. Ma w sobie coś z koszmaru. Chwilami duszne, lepkie ciepło zdaje się rozsadzać ci płuca, pozbawia cię woli, czyni cię swą igraszką. Spróbuj to opanować i proszę nie histeryzuj. Skinęła głową w odpowiedzi. - A teraz skup się... Zamykał oczy słysząc jeszcze jej łagodny głos, ale słowa zatraciły już sens, splatały się z ciszą i rozkołysanym mrokiem. Westchnął ciężko, najciężej jak potrafił. Ile to już razy?... zadawał sobie to pytanie, pytanie bez odpowiedzi. Słyszał głuchy wiwat udręki, skomlący ton gdzieś na dnie duszy, jakby kuliła się tam w strachu jego jaźń. Z namaszczeniem wyregulował ostrość widzenia w lornetach optomatycznej łączności i jednym zdecydowanym pociągnięciem włączył potężną, drżącą od pożądania maszynę. Natychmiast fala konwulsyjnego drżenia i mdłości przebiegła jego trzewia. Widział w optomacie, ze zbyt szybko rozpoczął przejście. Na chwilę stracił nawet przytomność. Przeraził się... Jeśli ktoś lub coś czekało tylko na jedno jego potknięcie, miało teraz znakomitą okazję, by zrobić z niego krwawy strzęp. Szarpał zapamiętale dźwignię. Dopiero po chwili zorientował się, że strumień emisji otwarty jest do oporu. Opanował się. Chłód i przerażające gorąco na przemian tłoczyły się w jego bezwładne ciało. Polem chwyciła go przemożna chęć ucieczki, krzyknął przeciągle, kiedy zapadł w otchłań. Mknął poprzez zczerniałe twarze, zamglone wydarzenia, jakiś chichot, piskliwy skrzek, rozmazane, pofalowane głosy. Raptem wszystko ucichło. W optomacie zapełgała siną barwą cyfra zero. Rozwarł oczy. Wolno, z białej, lepkiej mgły wyłonił się obraz. Jeszcze nie kojarzył szczegółów, lecz mozolnie wykrystalizował się w jego umyśle określony porządek. Wreszcie ujrzał Arpys. Siedziała na żwirowej drodze z twarzą zanurzoną w dłoniach. Jej ciemne włosy były poszarpane i przykurzone. - Wszystko w porządku? - zapytał zaniepokojony. - Czuję się potwornie. - Może... Wrócimy? - Nie, nie zaprzeczyła pośpiesznie. Miało to dla niej ogromne znaczenie. Uśmiechnął się pod wąsem. - Czy grozi nam tu jakieś niebezpieczeństwo? - zapytała. - Dopóki nasze ciała znajdują się tam, niemal żadne. Oczywiście zdarzały się przypadki zaginięcia zakonnika, ale źródło błędu znajdowało się wewnątrz tej olbrzymiej aparatury. Od czasu jej unowocześnienia żadna z tych ewentualności nam nie zagraża - odetchnął z ulgą, że kłamstwo przychodzi mu tak łatwo. - Z małym buntem urządzeń zawsze sobie poradzimy. - To dawno nie było używane - w pytaniu brzmiała jeszcze wątpliwość. Rat skrzywił się, w oczach rozbłysły mu gniewne ognie. - A powinno! Według słów Najwyższego Dostojnika kościoła Ratenonu urządzenie to ma olbrzymie znaczenie dla przetrwania najwyższych wartości kościelnych. Nikt nie powinien w to wątpić. - Ja nie wątpię Rat - rzuciła pośpiesznie, jakby bojąc się jego pełgającego fanatyzmem oblicza. - Ja głęboko wierzę. Rozpogodził się pod wpływem tej szczerej bojaźni. - To świat Jervisa - rzucił swobodnie, zapominając o chwilowym uniesieniu. - Gdyby zdawał sobie sprawę z naszej tu obecności odruchowo modelowałby jego kształt. Teraz jest to tylko stygmat wspomnień, w którym nasze postanowienia mają decydujące znaczenie. Następuje jednocześnie właściwe naszej ingerencji pomieszanie. Rozejrzała się, jej oczy niewiadomo dlaczego wilgotniały pod wpływem wiatru. - To wszystko jest takie nierealne - podsumowała łagodnie. - To chore obrazy. Tak chore i zmienione jak chory jest człowiek, który nosi je pod czaszką. Stare jak stary jest jego mózg i zwyrodniałe jak jego pamięć. Obok na wzgórzu, ocieniony drzewami stał rodzinny dom. Arpys ze wzruszeniem usłyszała śpiewającą mamę, zobaczyła ojca bielącego ogromną szczotką drzewa w przyległym ogrodzie. Wiatr kołysał drzewami i te miłe odgłosy z trudem przedzierały się przez kakofonię poskrzypów i szumu. - Pójdziemy tam zaraz - starał się pohamować jej nadmierną radość. - Najpierw pozwól, że poinstruuję cię, jak się masz zachować... - To nieprawda Rat, oni żyją. To wszystko był sen, a ty mnie utrzymujesz w jakiejś straszliwej hipnozie... Podszedł do niej. Miał przyjemny wyraz twarzy i Arpys ze zdziwieniem dostrzegła w nim to piękno. - To pociągający świat. W pierwszej chwili niewielu ma ochotę wracać stąd do rzeczywistości, potem następuje zrozumienie. To świat osobisty, szybko to poczujesz na własnej skórze. Zresztą musimy wrócić, wiesz o tym. Chodzi o życie twojego brata. Rozumiesz? - w odpowiedzi przytuliła się do niego. Teraz posłuchaj. Zwracaj specjalną uwagę na szczegóły. Wiele detali uległo deformacji, ale jest to zjawisko naturalne związane z zacieraniem się pamięci. Jednak nie mogłem zanalizować dotąd psychiki twego brata, jego tak charakterystycznej konstrukcji duchowej, gdyż nie potrafię posługiwać się koniecznym w tym przypadku komputerem. Dlatego ty będziesz stanowiła główny motor mojego działania. - Na czym będzie to polegało? - w jej oczach, gdy tak patrzyła, gnieździł się smutek. - Jeśli chodzi o szczegóły krajobrazu, to dysponuję specjalną kopiarką świata realnego sprzężoną z odpowiednim komputerem, oczywiście sterowaną moim umysłem. W innym wypadku Jervis mógłby ulec przeładowaniu informacją, co mogłoby się dla niego skończyć śmiercią. Kłopol polega więc na tym, że korekty wydarzeń dokonać nie mogę, nie znając przebiegu wydarzeń autentycznych. - A więc ja... - Ty będziesz szukała chorobliwych zniekształceń jego pamięci i siłą swojej woli usuwała. Ostrzegam cię przed pochopną interpretacją. Cały ten świat jest piekielnie delikatny, przesycony wyobraźnią Jervisa, jego marzeniami, wstrząsającymi mirażami, niezatartymi snami. Mogą spotkać cię niemiłe niespodzianki. Ale pamiętaj - jesteś tu silna! - Rozumiem - stwierdziła, w jej oczach obok smutku pojawiło się zainteresowanie. - Spowiedź polegała na wymazywaniu tych nieprzyjemnych wrażeń, wyrzutów i niepożądanych myśli? - Raczej na korekcie interpretacyjnej. W przeciwnym razie dokonywalibyśmy spustoszenia. Miałoby to zdecydowanie ujemny skutek. Pacjent świadomy takiej korekty popadałby wówczas we frustrację, podejrzewając, że wydarto z niego coś plugawego, coś z czym przedtem nie potrafił żyć. Dążąc więc, zupełnie mimowolnie, do przypomnienia sobie swojej zbrodni. I w ten sposób odbijało się to karygodnie na jego zdrowiu psychicznym. Rat uniósł kopiarkę i złowrogi refleks przysiadł na jego twarzy. - Ach tak... - rzuciła prawie z obojętnością, obserwując misterną gałkę uwieńczającą srebrną rurkę zagubioną gdzieś w ciasnym uchwycie mężczyzny. Spostrzegł jej zaciekawione spojrzenie. Milczał jednak, a i ona nie przerwała jego zaciętych ust pytaniem. Odwróciła głowę, rozsypując w obrocie włosy. Miała w tym ruchu tyle nagłej radości, że i on objął spojrzeniem jasny, śpiewający dom na wzgórzu. Jęknęła furtka, gdy wkroczyli do ogrodu. Wspięli się po olśniewająco białych schodach wprost do uchylonych drzwi. Rat pchnął je delikatnie. Hol był pusty. Arpys odwróciła się, w jej twarzy wahanie krzyżowało się z napięciem. On wydął usta w chłodnej zadumie, zachęcił jednak spojrzeniem. Jej stopy zaszemrały na schodach. Wiedział, że ciągnie ją do sypialni brata. Najgorsze miejsce gdzie mogła pójść... Nie oponował. Wstrząs był i tak nie do uniknięcia. Przeszedł do przyległego pomieszczenia. W kominku żarzyły się nie dopalone polana. Podniósł wzrok wyżej. Na marmurowej płycie trząsł się ze złośliwego rechotu bogato zdobiony dzban. Z obłego brzucha zerkały chytre oczka i usta tuż poniżej szczerzyły wykrzywione wściekłością zęby. Huśtał się na pająkowatych nogach jakby chciał uszczknąć trochę z tej zaglądającej nań główki... W rogu stał mały chłopiec. Przyciskał małe dłonie do twarzy. Dygotał z przerażenia. Szlochał. Światło w tym pokoju wydawało się przygaszone. Cienie stawały się matowe od przyczajonej tu zawiesistej mgły czy kurzu. Chłopiec szlochał, ale słuch płatał tu figle i Rat usłyszał przedziwne szeptane zaklęcia, tajemne dziecięce demonysłowa. Mógłby tak trwać w apoteozie tego szeptu, w hipnotycznym bezruchu, gdyby nie szelest rozkołysanych zasłon ocierających się z niezaspokojonym szaleństwem o ściany i sufit. Blask dnia falował w tym niezniszczalnym tańcu. Cienie tylko drżały w kątach. Rat roześmiał się głucho. Jakże mu bliski był ten świat. Wybiegł zatrzaskując drzwi. Przeskoczył kilka stopni naraz. Stanął na piętrze, obok Arpys. Jej przerażony krok zatrzymały jego twarde ramiona. Poszedł w ślad jej błędnego wzroku. W pokoju naprzeciw rozwijało wachlarz promieni białe słońce. Przez ruchliwą firankę kładło się na drgające w szerokim łóżku ciała. W prostokącie rozwartych drzwi dzikie westchnienia, lubieżny ruch sprawiały wrażenie nienaturalnych. Białe powietrze aż piekło oczy. Jeszcze mieszało się z ogłuszającym śpiewem matki, przekleństwami ojca duszącego bosą stopą ogromną gąsienicę. Czarna czupryna zsunęła się poniżej, odkrywając sterczące piersi, rozpaloną twarz. Jej usta rozchylił cichy jęk. Rozrzuciła ramiona chwytając spęcznione rogi poduszki. Pod pachami zaczerniały jej kępy obrzydliwych włosów. Leżały ochydnie tłuste, długą skazą w białej pościeli. Tą kobietą... Rat spojrzał w oczy Arpys. Zaprzeczyła gwałtownie głową mocniej pełznąc w jego ramiona, aż odpychały ją swym milczeniem. - To nieprawda! - krzyknęła wybuchając płaczem. Przytulił ją czule. - Wierzę ci Arpys - mówił. - To doskonale dobrze mogła stworzyć jego wyobraźnia. W nas wszystkich tkwią jakieś niemoralne, głęboko ukryte pragnienia. Ale moralność to w dużym stopniu kwestia umowy. Nie wolno ci tego niszczyć. Naprowadził jej oczy na swoją twarz. Nie potrafił schwycić jej spojrzenia. Umykała. - On cię kochał równie mocno jak ty jego - powiedział. - Tylko może być i tak, że ta manifestacja uczucia w wyobraźni przebiegała trochę inaczej - uśmiechnął się z nieopanowaną ironią. Wyrwała się. - Ja... Mam tego dość! - Uspokój się - szeptał gładząc jej policzek. - Czy ty nigdy nie miałaś takich marzeń? Nigdy nie podglądałaś brata? Chwilę milczeli. Później odepchnęła jego rękę z odrazą. Celowo uraził jej dumę. Zręcznie zmienił temat. - Czy stojący w pokoju gościnnym dzban na kominku wiąże się z jakimś złym wspomnieniem Jervisa? Niegdyś, w dzieciństwie pociągnął serwetę, na której stał. Spadł wtedy dotkliwie raniąc mu głowę. Co dziwniejsze nie stłukł się. Skinął głową w zamyśleniu. - Chodźmy stąd rzucił przeciągle. - Tutaj nic nie znajdziemy. Zamierzali odejść, gdy nagle ich czujność zbudził ruch w pokoju. To Jervis odepchnął się od leżącej siostry i nagi zbliżył się do drzwi. Arpys krzyknęła... nie miał twarzy. Na jej miejscu lśniła naciągnięta, szpetna skóra. Wypinała ją tylko kość nosowa, wydłużał podbródek. Zagulgotał przeraźliwie, zanim z trzaskiem zamknął drzwi. Rat patrzył w najwyższym stopniu zdumiony. Coś - zaczynało działać, działać nie całkiem tak jak chciał. - Nie miał twarzy Rat! - A czy ty znasz swoją twarz? - w jego głosie brzmiało zdenerwowanie. Pytanie postawił zupełnie obojętnie skoncentrowany na swoim problemie. Czuł coś, coś niezwykłego. - Trochę przynajmniej. - Raczej czasami, bo przeważnie nie znamy nawet tego. W szczegółach nie potrafimy odtworzyć niczego. Nasza powierzchowność obserwacji jest wręcz zatrważająca. - Ale w przybliżeniu... - Nad tym trzeba się koncentrować Arpys. Do tego trzeba czasu, a ludziom zazwyczaj go brakuje. Bądźmy ostrożni. Każdy krok w tej chwili jest nadzwyczaj ryzykowny - przyjrzał się jej z uwagą. - Nie przeraź się Arpys, ale on nie powinien był tak postąpić. Nic jeszcze nie zrobiliśmy. On przecież nie wie, że tu jesteśmy... Zrozumiała niesamowitą wymowę tego faktu, bo chwyciła go pod ramię. W jej dłoni było coś z niepewności. Chyba drżała, ale to drżenie wydawało się rodzić z zagubienia, a nie strachu. W tym stanie była ujmująca. Pociągnął ją w stronę schodów. Schodzili zgodnym rytmem, gdy nieoczekiwanie Arpys potrząsnęła gwałtownie ramieniem jakby opędzając się od czegoś niewidzialnego. Na jej twarzy odmalowało się najgłębsze przerażenie. W optomacie czerwone światełko alarmu drgało nerwowo, wiedział że oznacza to przybycie kogoś obcego. Może było ich kilku, bo czujnik delikatnym, prawie na granicy postrzegania, piskiem dawał mu znak o przekraczaniu ram tego świata przez istoty całkowicie mu obce. Rozejrzał się, sondując każdy szczegół otoczenia. Napotykał chłodną pustkę. Tylko lampa kołysała się w holu. - Czułam, jak dotyka mnie jakaś lodowato zimna dłoń. Czy to był Jervis? - zapytała z przestrachem. - To mógłby być on, gdyby zanikły objawy choroby i pojawiała się... - Świadomość... - dokończyła za niego. Tylko skinął bezwiednie głową. Wiedział doskonale, a ona przy odrobinie wyobraźni mogła podejrzewać, że automat bezpieczeństwa przerwałby strumień emisji i w rezultacie znaleźliby się w rzeczywistości. W jakiś przedziwny sposób ich stopy przylegały do podłogi. Stali w holu. Powietrze stało się ciężkie, ostre prawie jak szkło. Miał wrażenie, że wdycha opiłki chłodnego metalu. Światło dnia zatańczyło w tym domu, spłowiało. Tylko szare smugi wirowały jeszcze, unosząc pyłki i raptem z niebytu wynurzyły się pomarszczone dłonie. Ze wszystkich możliwych stron gładziły ich czule, zapamiętale, mocniej, mocniej wpijając się w oporny materiał kombinezonów i patrzyły na nich oczy, przejmujące, przedzierając się z niebytu, przez ciało na wskroś. Wreszcie porwały ich w przeraźliwym krzyku Arpys. Obraz zafalował. Rat ocknął się. Złapały go gwałtowne mdłości, ale wydalił z trzewi porażonych dziwacznym chłodem tylko bezsilne skórcze. Z rykiem wściekłości wyrwał ją i siebie z tych upiornych objęć. Świat zdawał się przygasać. Mdłe światło ujawniło kilka tych straszliwie oszpeconych istot, zwierzęcych w błyskawicznej ucieczce w mroźny niebyt. Nie zwlekając pociągnął Arpys w stronę drzwi. Przeszli zaledwie kilka kroków, kiedy nastąpił drugi atak, a drzwi pod wpływem tajemniczej siły bezlitośnie się zamknęły. Jeszcze krok, dwa. Dziewczyna krzyczała nieludzko, targana zmieszanymi rękami za włosy i ramiona. Długie szramy zadrapań na jej twarzy, teraz już sine, wytaczały zamiast krwi przeźroczysty, klejący śluz. Koszmar nie kończył się, narastał. Rat, niespodziewanie dla samego siebie, zobaczył ją w powietrzu. Nie panował nad jej pomieszanym lotem. Chciał ją schwycić i tylko na próżno szafował drapieżnymi dotknięciami. Stanął oniemiały ze zdumienia, wściekły. Wokół rozsypywał się zmieszany chichot, mdły odór ciał prześladowców. - Arpys!... - nie wiedział, że stać go na tyle rozpaczy. Rzuciła mu błędne spojrzenie. Szarpnął za najbliższą oślizłą rękę. Pociągnął z całych sił. Kiedy pomarszczony potwór wypadł ze swojej kryjówki, silnym uderzeniem ściął go z nóg. Upadł z warczeniem. Rat dopadł jego obnażonej, popielnej szyi. Chwycił, dusząc płytki oddech. Nagle na plecach poczuł ciężar i rwący ból. Odwrócił zesztywniałą w karku głowę. Gorący strumyk krwi popłynął mu w dół kręgosłupa, potem dalej, ginąc w rozwidleniu nóg. Naprzeciw szarzała mała, szydercza twarz. Zbliżyła się. Przeraźliwe kły tym razem wbiły się w jego ramię, szarpnęły. Objęła go niezwykła drętwota. Nie mógł, nie potrafił - strząsnąć z siebie tego sennego spojrzenia, czarnej mgły zstępującej na świadomość. Ryknął, przerażony do granic możliwości. Rozglądał się gorączkowo. Arpys zniknęła, lecz w zasięgu ręki ujrzał porzuconą w czasie walki kopiarkę. Jak nie mógł o niej pomyśleć! - przecież była to teraz najlepsza broń... Zacisnął zgrabiałe palce na srebrzystej tulei. Podniósł i skierował za siebie. Wcisnął spust. Fioletowy błysk odrzucił wroga na wątłą ścianę. Z głuchym sykiem objął go niebieski płomień. Huczał przez chwilę dziko, potem równie nagle zgasł. Osłabienie minęło i Rat przyjrzał się swemu więźniowi, tkwiącemu nieruchomo w ciasnych kleszczach jego kolan. Leżał, a w jego oczach malowało się osłupienie. Rat przywarł drapieżnymi palcami do jego szyi. Zdusił. Szyja pod naciskiem zwężyła się w płaską rurę. Pod opuszkami nie było nawet najlżejszego tętna. Zacieśnił uchwyt. Głowa odskoczyła od ciała jak gumowa piłka. Odbiła się od ściany i po chwili, kiedy uniósł bezradne ręce, przywarła na powrót do szyi. Rat ponowił atak, tym razem pełen dzikiej furii. Wtedy pysk potwora wydłużył się w niewiarygodną trąbkę i wąskie szczęki nerwowymi kłapnięciami raniły mu palce. Czuł jak kanały przeraźliwie ostrych zębów pompują truciznę. Porcja za porcją. „Już tylko spływa z bezsilnego pyska, bo Rat skoczył na równe nogi. Cofnął się z przestrachem. Wymierzył i strzelił. Nie trafił. Je niedoszła ofiara uniosła się w powietrze i trąciła go straszliwą siłą wyprężonego ciała. Upadł tłucząc się boleśnie o zamknięte drzwi holu. Uniósł się na łokciu. Wiele razy walczył z eksploratorami, ale, na Boga, nie tak... Spod nadpalonych powiek spoglądały na niego oczy pełne okrucieństwa. W zestawieniu z krwiście czerwonymi źrenicami istota sprawiała wrażenie głęboko nieludzkiej. Nie miał czasu na dalsze obserwacje, bo w powolnym locie zmierzała do drzwi, tych samych, przy których stał! Nadlatywała niczym szary, nie opierzony ptak. Długie, bezwładne ręce prowadziła po wytartej walką podłodze. Wychudłe nogi zaledwie muskały powierzchnię. Rat niepewnie wycelował broń, kiedy zawisła nad nim nieruchomo. Gdy zamierzała ostrymi palcami rozszarpać mu twarz, rzucił się na ziemię, rażąc jej odkryty, siny brzuch wybuchem fioletu. Palona zawyła skrzekliwie w ohydnym fetorze ciała. W ślepej ucieczce runęła w drzwi, roztrzaskując je na drzazgi. Rat wybiegł za nią. Dobiegły go ciche przekleństwa. Buorn! To był naprawdę Buorn - pomyślał zachłystując się swym zdumieniem. Jak ogromną musiał dysponować energią, by stać się tak myląco podobny do przybysza z obcych światów podświadomości. Nie zniósł jednak udręki rażenia promieniem kopiarki. Rat z zadowoleniem pomyślał, że go w tym przewyższał. Buorn wył coraz słabiej, słabiej, aż zawisł bezwadnym strzępem, nabity na zwęglone gałęzie. Z domu wypełzła milcząca gromada żółtych cieni. W blasku słońca wyglądały jak dym. Obserwowały go, bo czuł głęboko w jaźni ich przejmujący, pulsujący warkot. Wzdrygnął się. Nie identyfikował tych ludzi, ale znając Jogdea doskonale wiedział, że do pilnowania swoich interesów wybiera zawsze najlepszych. Rozejrzał się jeszcze uważnie. Nie, nikt go nie atakował. Przestawił urządzenie na powrót. Już za chwilę mocował się z kaskiem. Po chwili wstał i razem z kopiarką cisnął go w fotel. Kabina tonęła w półmroku. Z sali za szybą sączyło się stonowane niebieskie światło. - A-r-p-y-s - zdołał zawołać zdławionym głosem. Szybko pochylił się i zajrzał pod jej pusty fotel, jakby tam chciał ją odnaleźć. Chciało mu się ryczeć z rozpaczy. Rozejrzał się, zmąconym spojrzeniem utknął za szybą, na ciemnym kształcie gramoląc się z podłogi. Podszedł, oparł dłonie o pulpit i tak zastygł patrząc na przyobleczonego w światło, śliskie i zimne, okaleczonego tym wszechobecnym błękitem Jervisa. - Arpys, do diabła, gdzie jesteś dziewczyno? - jęknął zdumiony ruchem tego człowieka, jego siłą, jego życiem. Jervis wolno i dziwnie niezdarnie zbliżył twarz do szyby. Patrzyli na siebie w milczeniu, jakby spotkanie ich oczu było grą na szachownicy dzielącej ich przestrzeni. Rat ochłonął nieco. Strząsnął z siebie to spojrzenie. Wtedy Jervis warknął, tak przejmująco i niesamowicie. Jego twarz była plastyczna, zamazana, rozpływała się w dźwięku, jaki wydawał. Nie, nie była to wina szyby. Miała w sobie coś z rysów upiora. Uparcie ociosywana tylko wolą w hieratycznej geometrii ciała. Nie całkiem tak... Przerażała swoją sztywnością i jednocześnie irytowała niezdecydowaniem formy, jakby wahała się w swej treści. Znów patrzyli na siebie. Teraz ich spojrzenia miały w sobie moc niszczącą. Zetknęły się falami wściekłości, które łagodziła tylko szyba. Zimne, wyrachowane i wspaniale bezlitosne. - Coś się stało... - myślał szybko Rat. - Urządzenie zabezpieczające eksplorator nie zadziałało. Było za słabe w zestawieniu z psychiczną siłą tego chłopca. Jestem więc w świecie kreowanym przez jego myśli. Pomyślał jeszcze, że jest zgubiony i... Skoczył błyskawicznie w fotel. Zakładając hełm pociągnął gałkę zakresu emisji do oporu. Pociemniało mu w oczach. Krzyknął przerażony, bo nagle z przejmującą jasnością zdał sobie sprawę, że przenosi się tylko w tej dziwnej przestrzeni, dokonując jakiejś piekielnie skomplikowanej ewolucji nad miastem. To, że było to miasto wyczuwał z nieśmiałej emanacji jego murów gdzieś pod stopami. Jervis wołał go w złowrogim szepcie, sam jak gigantyczna nienawiść. Przez jakiś czas prześladował go jego rudy, niekształtny cień, zanim zatonął w świetle dnia. Rat leżał na bruku. Na jego dłoniach błyszczała krew. - A-r-p-y-s d-z-i-e-w-c-z-y-n-o... - jęczał kuląc się z rozpaczy. - Twój przeklęty brat mnie zabija! - krzyknął wstając z ziemi. Ulicę, na której stał, objęła chmura jaskrawej żółci. Ze zdumieniem usłyszał dochodzące z tamtąd głosy i natarczywe szepty. Raz po raz wybuchały na niebie niepowstrzymane chichoty i piski. Z boku docierało gwałtowne tupanie bosych stóp, jakby ktoś usiłował go przestraszyć albo odwrócić uwagę od rozgrywających się ponad głową wydarzeń. Istotnie, blask słońca nieco przygasł, niebo stężało w fali rozdzierających je błysków, aby nagle splunąć na niego oślepiającym łańcuchem niebieskich płomieni. Tylko ugiął się pod ciosem. Chciał sięgnąć po broń, chciał walczyć... dłoń trafiła w próżnię kabury. Zapomniał! Oblał go zimny pot. Krzyknął i zerwał się uciekając na oślep. Byle dalej, dalej od tego przeklętego miejsca. Pomknął przez ciche podwórka, puste bramy. Przebiegł centralny plac. Wierzby na klombach szemrały pod batem wiatru. Skręcił w pierwszą ulicę. Mijał rozmazane w zamglonym świetle słońca domy i twarze. Obserwowały go ciekawe spojrzenia, oczy, tysiące bladych, zamazanych oczu. Nie widział tego powszechnego zainteresowania, tego uporu w obserwacji, drwiących uśmiechów. Biegł, zręczny jak pantera, rozgorączkowany, rozzuchwalony w swym strachu. Wieczna kolejka do piekarni Surwena schroniła się we wnętrzu sklepu, brzękły zamykane szklane drzwi. Rat obrócił głowę o kilka stopni w prawo. Na taborecie siedział mrużąc w blasku słońca stary Short. Drzwi do jego sklepu były otwarte. Rat myślał o strzelbie wiszącej nad kominkiem w pokoju sprzedawcy. Wpadł do środka sklepu, przeskoczył kantorek, odsłonił kraciastą zasłonę. W pomieszczeniu panował mrok, ale on znał tu na pamięć każdy szczegół. Sięgnął po broń, założył chłodne ładunki i wyszedł na ulicę. Jak przypuszczał, krążyły już nad nią niebieskie płomienie. Ich syk był nie do wytrzymania. Przyłożył strzelbę do ramienia, pociągnął za spust mierząc w migotliwe jądro blasku. Błysło mu w oczach albo to świat się wywrócił, kołysząc się jeszcze jak opętany. Tyle, że pękło niebo, bo z czarnej dziury w brudnym błękicie posypał się szary pył, lżejsza sadza i wreszcie wypadł jakiś jęczący kształt. Był to przedziwny, zabłocony kundel, który rzucił się na niego wprost z zakurzonej ulicy. Rat usiłował się bronić, uderzał kolbą, kopał. Kudłaty stwór wyrwał mu broń i powalił sięgając szczękami gardła. Rat krzyknął, walił skrwawionymi pięściami w charczącą paszczę, aż poczuł, że słabnie. Chwyciła go przejmująca niemoc, potem strach, gdy dłonie uwięzły w gardle stwora, ścierpły i zesztywniały. Ryknął jeszcze rozpaczliwie, gdy obraz wolno się zamazał, ustępując fali niespokojnych szeptów. Stracił przytomność. Ocknął się w samochodzie. Obok niego siedział szpetny eksplorator już w ludzkiej postaci, ale za to w źle skrojonym uniformie służby zwiadowczej. - No, jesteśmy na miejscu - śmiał się cicho z brzmienia słów, którym powolny jeszcze umysł Rata nie mógł przydać właściwego znaczenia. Pojazdem zarzuciło na zakręcie. Rat poczuł na przedramieniu dotknięcie stali. Sięgnął niewidzącą, drapieżną dłonią. Chłodny kształt podziałał na niego jak uderzenie bata, pociągnął. Strumień powietrza natychmiast go orzeźwił. Wypadł w czarną noc, potoczył się w chmurze kurzu. Zerwał się i stanął chwiejnie. Przetarł obolałe czoło, szeroko otwarte oczy walczyły z ostrymi ziarnami ciemności, nim wytarł je załzawioną dłonią. Zobaczył, jak stary samochód zatrzymuje się, usłyszał trzaskające drzwi. Potem jego spojrzenie pobiegło wyżej, na twardy, ogromny kształt wrzynający się w niebo. W świetle samochodowych reflektorów jaskrawo odcinała się niewielka część i o barwie obiektu można było powiedzieć tylko, że jest oślepiająca. W ogniu świateł Rat odczuwał zachwyt... Nieoczekiwane uderzenie w brzuch wywróciło na chwilę jego myśli. Skulił się. Pięść zaczepiła wtedy o szczękę. Zwalił się na ziemię z przeciągłym jękiem. - Wystarczy Kabb - powiedział ktoś stanowczym tonem. - Jodge chce go widzieć całego! Jakieś silne ręce podniosły go i pociągnęły w stronę szeroko otwartego włazu tajemniczego obiektu. Weszli do obszernej windy i po przejechaniu paru zatłoczonych poziomów dotarli do zawalonego jakimiś gratami korytarza. Zatrzymali się przed czarną taflą drzwi. Gdy się otworzyły z hałasem, brakowało mu sił, by podnieść ciążącą brodę. - No i mamy naszego buntownika - stwierdził ktoś z ironią, prawie sarkastycznie. Witamy panie Asternvile na pierwszym ekspedytorze galaktyki. Jodge wstał, ciężki brzuch hamował jego kroki. Podszedł i jednym pociągnięciem za zmierzwione włosy naprowadził twarz Rata na swój złośliwy uśmiech. - Och! Lyngman doprowadź go do porządku - rzucił przeciągle za siebie. - Gotów mi zabrudzić podłogę swoją bezczelną krwią. Lyngman skinął posłusznie głową. - Ja na razie idę porozmawiać z dziewczyną. Wygląda na rozsądniejszą od tego przeklętego smarkacza. Przyślij mi go do gabinetu, jak tylko zrobisz swoje... Jodge przeszedł ciężko do sąsiedniego pomieszczenia. W zamyśleniu zamknął drzwi. Przygotował uśmiech i odwrócił się do siedzącej w czarnym fotelu młodej kobiety. Przesunął się za rozległe biurko. Wolno pociągnął za szufladę. Otworzyła się z łoskotem. W palcach Jodgea pojawił się migotliwy cukierek. Podniósł go wyżej, aż zaszeleścił ponętnie. Arpys odwróciła się nieznacznie. Dopiero teraz ujrzała stojące cicho przy ścianie dziecko. Jodge nadal zachęcał. Dziewczynka usztywniona światłem patrzyła na niego bladą buzią, w której chyba tylko przypadkiem znalazły miejsce duże, wiecznie zdziwione oczy. Wreszcie uśmiechnęła się. Jodge odwzajemnił uśmiech, nawet nie wiedział, że stać go na tyle ciepła. - Chodź... - rzucił z humorem. - Dobry Jodge da ci cukierka. Zbliżyła się, obchodząc dookoła biurko. Podniosła małą dłoń... Ścisnął ją ze złośliwym śmiechem, potem chwycił za biały nos i wykręcił z mściwą satysfakcją, póki bezbarwnego śluzu nie zastąpiła krew. Dziewczynka darła się całą mocą ochrypłego gardła. Arpys spróbowała się wyrwać z fotela, ale wtedy... dziecko wybuchło tęczowymi strzępami ciała, prysło jak nierealna, mydlana bańka. Jodge stał, patrząc z nieukrywanym zainteresowaniem w pobladłą twarz Arpys. Rozchmurzył się na widok jej przerażenia. - Wrażliwa jesteś - wyrzekł przeciągłym basem z odrobiną uszczypliwości. Rzucił cukierka w otwartą szufladę i zamknął ją z trzaskiem. - Jest pan potworem! Roześmiał się hałaśliwie. - Każdy z nas ma w sobie trochę zwykłego gówna - rozsiadł się wygodnie w przyległym do biurka fotelu. - To była tylko zjawa, produkt mojej wyobraźni, solidnie wzmocnionej aparaturą ekspedytora - dodał tonem usprawiedliwienia. - Gdyby była człowiekiem zrobiłby pan niewątpliwie to samo, - mówiąc kręciła się niespokojnie w fotelu. - Widzę, że jesteś znawcą ludzkich charakterów, Arpys. Pochlebia mi, że pozwalasz mi szczycić się twoją znajomością. - Nie na długo - spróbowała wstać. - Ten fotel, moja droga, jest zabezpieczony paralizatorem. Działa na system nerwowy i nie opuścisz go wcześniej niż... - tu uśmiechnął się ironicznie - ja tego zechcę. Znieruchomiała w brzmieniu tego złowrogiego zdania. - Widzę, że zmądrzałaś - zasępił się na chwilę. - Właściwie to już nie masz wyboru. Jej pytający wzrok doprowadzał go do pasji. - Twój brat osaczył was w tym świecie. Odciął jedyną drogę powrotu. Zdana jesteś na moją łaskę - w jego oczach znów połyskiwała ironia. - myślę, że wiesz co to znaczy? Nie wiedziała. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. - Oto jest nasz bohater - oznajmił Jodge, wskazując zamaszyście Rata sadowiącego się w wolnym fotelu. Młodzieniec rozglądał się gorączkowo po wnętrzu i wreszcie zobaczył siedzącą obok Arpys. Jego usta drgnęły rozcięte słowem, którego Jodgeowi nie udało się złowić. Kryjąc swoją porażkę otworzył hałaśliwie szufladę. Rat rzucił mu przeciągłe, nienawistne spojrzenie. - Siedzisz w fotelu paralizatoryjnym - rzucił od niechcenia Jodge. - Wiem, wuju! - Jednak wolę się zabezpieczyć przed napadami twojego szaleństwa - kontynuował Jodge ostrym tonem. Z szuflady wyrzucił na biurko wielki sześciostrzałowy clober, aż stęknął dębowy blat. Skrzywił usta, gdy Rat skupił całą uwagę na tym złowrogim błysku metalu. - Dawno już powinienem był wpakować ci jeden ładunek w czoło synku. Tylko liczyłem się ze zdaniem twojego ojca, pastora Krocha... - Mogłem się domyślić - rzucił obojętnie Rat. - Tak - Jodge wytarł zwilgotniałe kąciki ust. - Lyngman ostrzegał mnie przed tobą. Uważał twoje poglądy i determinacje za zbyt niebezpieczne. Muszę przyznać, że cię zlekceważyłem. Dopiero później dowiedziałem się, co masz w ręku. Więź telepsychiczna, co? Przyznaję, z tą dziewczyną miałeś wielką szansę, szkoda tylko, że ją zaprzepaściłeś... - I tak jesteście w kłopotliwej sytuacji. Jodge roześmiał się hałaśliwie. - Tak. He, he. Ja nie jestem taki zły Rat - przechylił głowę sięgając ręką po zmiętą kartkę na biurku. Rozwijał ją wolno w trakcie mówienia. - Jestem człowiekiem tolerancyjnym, ale w sprawach dotyczących dobra mojej kolonii, bezlitosnym dla jej wrogów. Ty Rat... - tu wycelował w niego grubym palcem, - jesteś jej wrogiem! Rat ściągnął tylko usta, zmrużył zmęczone oczy. - Ta śmieszna kartka - Jodge potarł spocone czoło. Rat patrzył na niego z uwagą. W jego oczach, gdzieś głęboko, rozgorzała nadzieja... - Lyngman! - zawołał Jodge ostro i drapieżnie. - Lyngman do cholery! Drzwi otworzyły się cicho. Wszedł niepozorny, zgarbiony człowiek. - Skąd się to wzięło u licha?! - warknął Jodge. Lyngman błysnął spojrzeniem, zanim jego miękkie palce nie zacisnęły się na zmiętej kartce, wtedy znieruchomiał. Patrzył długo i badawczo, potem wyszedł w pośpiechu. Oczy Jodgea napotkały wyczekujące spojrzenie Rata. Zapłonęły w nim drapieżne żądze. Mimo to wyjaśnił spokojnie. - Jervis ośmiela się grozić. Rat wyraźnie się odprężył. - Cieszy cię to, co? - zapytał Jogde. - Nie wiedziałem, że mam do czynienia z wariatem. Przecież ty też będziesz w tej walce ofiarą. - Ale nie ostatnią... Jodge uśmiechnął się do swoich myśli. - Nie zdążyłem ci wyjaśnić Arpys - mówiąc zagłębił spojrzenie w niespokojnej twarzy dziewczyny, - że twój obecny tu niedoszły bohater, s-a-m - podkreślił - brał aktywny udział w przygotowaniach do inwazji. Abyś więcej zrozumiała z tego co mówię, sięgnę do historii. Od lat nie mogliśmy uporać się z zarazą na Arrugath Thul. Przywlekła ją ze sobą jakaś zapomniana wyprawa wracająca z odległej planety w jądrze galaktyki. Choroba szybko rozpleniła się w okolicznych systemach. Zabijała szybko. Byliśmy bezradni. Zamknęliśmy przestrzeń, co okazało się posunięciem kosztownym i niepotrzebnym. Na planetach nie było już żywej duszy. W rejon zarazy wysłaliśmy ekspedycję badawczą. Wyjaśnili zagadkę, płacąc życiem. Następnych ludzi wysłaliśmy już z odpowiednią szczepionką. Na szczęście dla nas wszystkich udało się już za pierwszym razem, była skuteczna. Chorobę powodowały tajemnicze owady, wylęgające się w ludzkiej wyobraźni. W dojrzałej fazie rozwoju wypełzały z ciała swego żywiciela w świat rzeczywisty. Żywiciel umierał z wycieńczenia, a one... - Jodge nabrał powietrza. Jego oczy błyszczały, kiedy mówił. - Dzięki Bogu atmosfera tlenowa działa na nie zabójczo. To jedna z okoliczności, która je powstrzymała. Badania biologicznych mechanizmów działania tych organizmów wykazały, że mogły one w sposób zasadniczo prosty pokonać przestrzeń kosmiczną. Co gorsza, na pewnym etapie rozwoju wykształcała się pomiędzy nimi, w szczególnie sprzyjających okolicznościach, pewnego rodzaju więź telepatyczna. Mogły stworzyć zaborczą i piekielnie niebezpieczną cywilizację. Z obawy przed przyszłością rozpoczęliśmy bardziej szczegółowe badania. Jodge splótł palce, jego łokcie ułożone na biurku wyglądały jak podpory dwóch potężnych kolumn. - Wreszcie odkryliśmy prawdę. Nasz niezapomniany mistrz, Rotter Cambel po zbudowaniu maszyny spowiedniczej, skonstruował pierwszy, prototypowy aparat ekspedytora. Było to dwadzieścia lat temu. Istniejące do tej pory były jeszcze niedoskonałe. Umożliwiały tylko bierną obecność w świecie wyobraźni. Ten najnowszy, skonstruowany niedawno, jest pod tym względem doskonały, choć energochłonny... - zakaszlał. - Ten wielki pojazd, na którym się obecnie znajdujemy, potrzebował ogromnych zasobów energii psychicznej, aby wnieść swoją masę w umysł człowieka... - jego jadowity wzrok zatrzymał się na znudzonej twarzy Rata. - Długi czas wybieraliśmy odpowiedniego. Musiał być młody, zdrowy i dość bogaty w życie wewnętrzne. Wybór padł na Jervisa. Rat spojrzał na niego z uwagą, graniczącą z wściekłością. - Tak... - Jodge uśmiechnął się z dobrze udanym smutkiem. Wyboru dokonał obecny tu Rat. - Co mówisz... - głos Arpys załamał się gwałtownie. Nagle zrozumiała. Czuła się oszukana i bezsilna. - Przeklęta stara świnio! - Rat szarpnął się w fotelu. Jodge przekrzyczał go. - Wysłałem eksploratorów w umysły mieszkańców Farnworth i jednym z nich był obecny tu, twój sojusznik i towarzysz! Doskonale zna się na procesie przenikania. Mogłaś się o tym przekonać w dzieciństwie. Kilkakrotnie próbował na tobie eksperymentować. Te uzdolnienia nabył na drodze pewnej skomplikowanej choroby, pochodnej zarazie. Wszelkie urządzenia pomocnicze są zarówno w jego przypadku, jak i innych eksploratorów, zbędne. Oszukiwał cię od początku do końca. Ma w sobie tyle mocy, że potrafi w tym świecie mnie z całym tym złomem postawić sobie na głowie - Jodge roześmiał się ubawiony. - Tylko czekałem z Lyngmanem, aż to zrobisz, Rat... - Bardzo chętnie, ale nie mogę... - Ty nie możesz?! Cholerny nicponiu, ty nie możesz! Ty? - Jodge zachłysnął się. - Masz manię władzy. Uważałeś zawsze, że jesteś niedoceniony, pognębiony i wykorzystywany. Wymyśliłeś niezłą intrygę. Wpakowałeś nas w kabałę i jak przypuszczam chcesz dyktować warunki. Mylę się?! - Mylisz się - Rat uśmiechnął się, - ale tylko trochę. - Na dodatek jesteś bezczelny. - Sam powiedziałeś, że zdobyłem niezbędne atuty. - Nie powiedziałem tego. Nie posiadasz ich. - Jervis pożre was tak, jak pożera mnie. Wobec jego mocy moje siły są zupełnie bez szans. Pociesza mnie fakt, że jeśli zginę to razem z wami. Jodge przypatrywał mu się z uwagą. - Co to, wuju, zbladłeś? - szydził Rat. - Ty i twój przeklęty Lyngman będziecie przeklinali dzień urodzin! - Słuchaj smarkaczu, doprowadzasz mnie do pasji. Nie wytrzymam i za chwilę usmażę was tu na miejscu! - powiedział sięgając tęgą prawicą po broń. Oczy Rata błysnęły spod przymrużonych powiek jak dwa rozżarzone węgle. - Wuju Jodge, nie zrobisz tego. Mógłbyś zrujnować te drogie fotele... Jodge parsknął cicho. - Masz rację. Zawsze zdążę przypalić taką wszę. - Nie masz wiele czasu. - Przeciwnie, w tym świecie do mnie należy nawet czas. Rat nie zrozumiał. Siedział zachmurzony i ponury. - Zdaje się, że mówisz o przeszłości - rzucił od niechcenia. - M-o-ż-e? Jodge rozparł się w fotelu. - Ty jesteś moim wyrzutem sumienia, jakąś wstrętną wydzieliną mojego umysłu. Ciągle wracasz. Zabicie ciebie mnie uspokoi, odciąży. Nie mam innych pragnień. Zbrodnia jest podniesieniem wartości, tej wartości wsparciem. Zawsze zabijałem i zawsze sprawiało mi to satysfakcję. Nasz pojazd zabił tysiące ludzi, ale może aż po wieczność stać się źródłem szczęścia milionów. Jodge zapalił się do swych wywodów. Napeczniał w rumieńcach i pocie jak worek przysmażonego tłuszczu. - Ci wszyscy szarzy ludzie kontynuował nigdy nie pojęliby doniosłości naszego odkrycia. Ślęczeli tylko nad swoim życiem, zamieniając się w zakurzone strupy istnienia. Ludzkość od lat podbija przestrzeń galaktyczną i wbrew swym nadziejom nie znajduje w tej czynności nic, oprócz przyjemności ekspansji. Zawsze napotyka tę samą rzeczywistość, nigdzie nie odnajduje ujścia dla swojej potrzeby ucieczki. Ekspansja zalicza się tu w poczet mechanizmów instynktu. Jest to ślepy, beznadziejny ruch w obawie przed stagnacją, w obawie przed śmiercią. - To nieprawda! Ci wszyscy szarzy ludzie, jak ich nazywasz, żyją w symbiozie z otaczającą ich rzeczywistością. Żyją pełniej i dojrzalej, bo ją rozumieją. Widzą zupełnie gdzie indziej możliwości swojej ekspansji, co innego sianowi ich cel. Nie jest nim na pewno twoja ucieczka, którą przyozdabiasz ludzkie pragnienia. Ludzkość, o której ja mówię, pragnęła żyć zawsze pełniej, dojrzalej, nie uciekać od sensów, ale je poznawać, pogłębiać i realizować swoje wizje w dynamiczny, ciągle się zmieniający sposób. Na tym polega jej głęboki artyzm. Jej symbolika zawsze próbowała objąć to niepojęte, niezmierzalne i nieskończone. Gdzie ty jesteś wraz ze swymi szalonymi towarzyszami? Skąd bierzecie tyle siły, żeby żyć z takimi przeklętymi myślami? Wasze życie tutaj będzie piekłem, bo właśnie rzeczywistość, ze swym twardym kodeksem praw jest wytchnieniem dla umysłu człowieka, a nieskończone z nim obcowanie, ewolucja z formy do formy bardziej zniekształconej i fałszywej bo oderwanej od świata. Jodge wypiął sapiącą pierś. - Ha! A ja myślałem, że przyszedłeś tu po władzę. Tylko skamlesz o swoich śmierdzących ideałach. Ja będę żył wśród swoich ideałów. W moim świecie człowiek i jego uczucia zdominują tworzoną przez niego rzeczywistość. To będzie jedna, gigantyczna eksplozja sztuki. - Co warta jest sztuka oderwana od wszechświata, w którym się narodziła. Zresztą w samotności człowiek wypluwa tylko przekleństwa. - No proszę, jeszcze próbujesz mnie wyprowadzić z równowagi - Jodge wytarł wilgotne usta, przetarł czoło. Robił to zbyt często. - Tutaj przy pomocy potężnych modulatorów wyobraźni potrafimy kreować dosłownie dowolny świat. Owszem, nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością, ale z naszymi najtajniejszymi marzeniami. - Wtedy powstaje koszmar mój starcze. Wszystkie zachcianki przestają być zachciankami. Uzyskują patent szarego, realnego świata. - Jodge wstał nagle i... usiadł... - Dla każdego inny wszechświat - - rzucił, głośno krzycząc swoją myśl. - Dobrze wiesz, że nie ma dwóch takich samych ludzi... - podjął skwapliwie Rat. - Wszyscy różnimy się w odbiorze tego, co nas otacza. - Ty!... Musiałbyś stworzyć ludzkość od początku, żeby wyplenić jej święte wady. Wyrwać z człowieka jego biologizm, wyjałowić go i postawić wieczny pomnik tylko kontemplującej świadomości. Ja, zwierzę, bydlę z najgorszego rodzaju zbuduję tu monolit dla tego całego zasranego bagna, jakim jest ludzkość, bo człowiek to coś, czym bywa się tylko czasami. Rat zamilkł zaskoczony wybuchem. Wpatrywał się ze zdumieniem w to pałające oblicze. - Ufam, że nam się uda - już spokojnie brnął przez swe słowa Jodge. Światy, które będziemy kreować, będą coraz bardziej odległe od rzeczywistości, będą nierealne i jednocześnie artystycznie bogate, pełne głębokich wrażeń i niespożytego piękna... - I chętnie będziecie wracali do tej rzeczywistości, którą tak lekkomyślnie utraciliście... - wtrącił Rat, ale wyraził się nieprecyzyjnie i Jodge zdawał się nie słyszeć, mówił. - To nas zmieni, sprawi, że staniemy się względnie lepsi. Jestem szczęśliwy, ty cholerny smarkaczu, że tu, gdzie nie ma praktycznie czasu, mogę dożyć tej chwili! Milczeli, ale każdy z nich przeżywał niewyplute przekleństwa, każdy czuł się zwycięzcą. Arpys przypatrywała się im w zamyśleniu. - Myślę, że możemy na tym zakończyć rozmowę - mruknął Jodge. Rat był zaskoczony. - I tylko po to zadawałeś sobie tyle trudu, żeby mnie tu sprowadzić? Jodge roześmiał się cicho i chrapliwie. Wyglądało to tak, jakby zagrzmiała jego dusza pod skałą mięśni i tłuszczu. - Rozmyśliłem się chłopcze. Nie jesteś mi potrzebny jako sojusznik, nie jesteś mi potrzebny jako nikt. Możesz odejść Rat... - stwierdził bez ironii. Rat był wytrawnym słuchaczem Jodgea, zbyt wytrawnym, aby nie wyczuć podstępu. Miał nadzieję, że jest to tylko podstęp. Znał tego człowieka na wylot, pogardzał nim, ale kiedy robił coś nietypowego, był podejrzliwy i czujny. - Nie ruszę się bez niej - próbował grać na zwłokę. - Ależ możesz ją sobie zabrać kochany! Byle prędzej się stąd wynoście... - mruczał Jodge. Sprawiał wrażenie diabelnie zadowolonego. Przycisnął ukryty sygnalizator. Do gabinetu przez otwarte drzwi wsunęło się dwóch eksploratorów. Na ich twarzach połyskiwały stalowe maski, w których oczy wydawały się prawie przeźroczyste. - Odprowadźcie ich do samochodu - rzucił sucho, gdy Arpys i Rat podnieśli się ze swych miejsc. Gdy wychodzili, pozostał sam wśród przyciemnionych świateł, przyciskając do biurka chłodną broń. Drzwi zamknęły się cicho. Rat spoglądał za siebie z niepokojem. Jodge nie blefował. Jodge najspokojnie w świecie rzucał go na pożarcie... - W-u-j-u... - jęknął cicho, ciągnięty przez drapieżne ręce eksploratorów. I wtedy usłyszał gromki śmiech dochodzący spoza zamkniętych drzwi. - Wuju! - krzyknął szarpiąc się w paraliżującym uchwycie. Tyle było w jego wezwaniu żalu i przerażenia, że śmiech zawisł nagle w ciszy. Ale nikt nie zawołał go z powrotem, nawet szept nie popłynął spoza zamkniętych drzwi. Eksploratorzy przezwyciężyli jego wściekłość. Siłą zawlekli go do windy. Arpys szła cicho z tyłu. W jej oczach błyszczały łzy, gdy widziała przed sobą wierzgające nogi. Zjechali na najniższy poziom, później przez otwarty luk wyrzucono ich na zewnątrz. Snop światła z zamykającego się włazu jeszcze przez chwilę topił się im na twarzach, nim nagle zgasł, pozostawiając ich samotnych w tumanie chłodnej mgły. Rat szybko przyzwyczaił się do mroku. Wyłuskał w końcu słabo widoczne kontury zaparkowanego nie opodal samochodu. Dotarli do niego niemal biegiem. Otworzyli drzwi i znaleźli się po chwili w przytulnym wnętrzu. - Wybacz mi Arpys - słowa tylko ją rozjuszyły. Zesztywniała, a potem z całej siły rąbnęła go w twarz. - A masz! Ty cholerny, cwany łajdaku!! - jej palce drapały, oczy ciążyły jej od łez. Nagle przestała, zlękła się swego gniewu. - Ja chcę wrócić, Rat! - rzuciła mu się na szyję łkając. Pogładził jej włosy. Czuła, jak drży jego dłoń. - Nie ma nadziei - powiedział cicho. - Jodge wydał wyrok. Jervis na pewno mnie nie oszczędzi. Zbyt jestem silny i niebezpieczny, aby mógł mnie pozostawić przy życiu. - To uciekajmy Rat. Choćby to miało trwać cale życie, uciekajmy! Spojrzał na nią łagodnie. - Dokąd? - Ty wiesz... - rzuciła z przekonaniem. - Nie można stąd uciec. Ostatnia droga została za nami zamknięta. Możemy tylko prosić o litość, a o to prosić nie będę. Rai chwycił za slarter i samochód zadrżał w rytm pracy silnika. - Gdzie jedziemy? - Jak najdalej sląd. Niech ci ilegeneraci nie widzą naszego strachu... - zamierzał chwycić lewarek biegów, kiedy z tylnego siedzenia dobiegło go dzikie, chrapliwe warczenie. Odwrócili się równocześnie. Wciśnięty pomiędzy dach i podłogę, zniekształcony, ogromny Jervis wodził po nich krwiożerczym wzrokiem. Długimi, wychudzonymi rękami próbował chwycić szyję kierowcy. Domacał się tylko w zimnej ciemności próżni, Rat błyskawicznie otworzył drzwi i wyskoczył w noc. Już za chwilę zmarzniętymi rękoma siłował się z zamkiem tylnych drzwi. Trwały z uporem, jakby ugodziło w nie przekleństwo. Naparł dłonią na szybę. Rozejrzał się gorączkowo, potem uderzył w nią z całej siły pięścią. Prysła drzazgami białego szkła. Chwycił kościste, trupio blade dłonie Jervisa i pociągnął. Zdziwił się, że poszło tak łatwo. Ujrzał, że za rękami podąża całe potworne ciało Jervisa, jakby nie było materialne albo lekkie jak dym. Warknął przeciągle, gdy ciężki but Rata przycisnął jego gardło do ziemi. Wił się rozpalony do białości, ale zimny, złowrogi, wreszcie wyglądało na to, że martwy... Rat wskoczył do samochodu. Zatrzasnął drzwi i ruszył gwałtownie z miejsca. Arpys ocknęła się z przerażenia. Sprawiała wrażenie dotkniętej obłędem. Odwróciła się, śledząc z napięciem gramolącego się z ziemi upiora. - On idzie za nami, Rat! - krzyknęła z przestrachem. Rat rzucił krótkie spojrzenie w lusterko. Rzeczywiście, rozchwiany, chudy cień podążał za nimi w tumanach zaczerwienionego światłami kurzu. - Niech to się wreszcie skończy... - powiedziała, widząc jego bezradność. Zagryzł nerwowo wargi. - Słyszysz?! - drżały jej usta, gdy pytała. - Skończ z tym! - Nie mogę... - Skończ!!! - Ale ja nie mogę! Nie mogę! Słyszysz?! Nie mogę!! Jestem bezradny wobec tego świata, wobec jego wyroków tak samo, jak bezradny jest śmiertelnie chory człowiek. Muszę się ugiąć wobec bezlitosnego losu. Już porwał mnie prąd przeznaczenia - przerwał, rozglądając się w mroku rozświetlonym tylko smugą reflektorów samochodu. Noc z wolna wypełniał czerwony sok nadchodzącego dnia albo był to przedsmak jakiegoś odrażającego światła. Jervis... - pomyślał. - J-e-r-v-i-s... - zawołał z trwogą. Światło dotknęło go jak uderzenie bicza. Skulił się i zamilkł. Głęboko czerwone plamy tajemniczych błysków w atmosferze przeniosły się nagle na przednią szybę wozu, gdzie zatańczyły z sykiem. Potem krwawy wir, w rozprysku szyby uderzył w zdumione oczy Rata. Jęknął, gdy blask, dziwnie materialny i zimny, przelał się z jazgotem w jego jaźń. Westchnął ciężko, boleśnie, w miarę jak złowroga siła obejmowała jego istnienie cal po calu. Gwałtowne drgawki zmięły mu twarz. Stracił panowanie nad kierownicą, puścił ją i opadł w fotel. Samochód kierowany jakąś potężną siłą niesamowicie przyśpieszył. Zaraz też objęła ich ciemność, zawładnęła nimi, oślepiła... Arpys ogarnęła mieszanina seksualnego podniecenia, wrażenia przenikliwego zimna i nie zidentyfikowanego bólu. - Pomóż mi... - usłyszała. Słowa wstrząsnęły nią wypowiedziane tak nagle. Były bliskie, ich źródło tkwiło na wyciągnięcie ręki. - Pomóż - oddalały się osłabłe od brzmienia. - Arpys... - tyle było w tym tonie rozpaczy, że aż drgnęła z przestrachu. - Arpysss - dźwięk zamienił się w niekończący się, falujący grzmot, na który nie potrafiła odpowiedzieć. Wtedy zgięła kolana od gwałtownego zetknięcia się z powierzchnią ziemi. W jej oczy wtłoczyło się białe światło nagle zapalonego słońca. Z bólu zamknęła powieki. Nie wiedziała nawet, że tak może boleć światło. Po chwili, długiej jak wiek, uniosła się ciężko z ziemi. Zatoczyła się w parnym powietrzu. Z wahaniem otworzyła oczy. Stała w ciasnej uliczce Farnworth, dokładnie naprzeciw sklepu pana Shorta. Twarda dłoń ścisnęła jej ramię. Poczuła ból i ostre szarpnięcie. Jej oczy, niczym nożyce, przecięły wściekle roześmianą twarz, należącą do potężnego korpusu Jodgea. - A mam cię bezczelna panienko - rzucił z humorem, silniej gniotąc w uścisku jej ramię. Arpys stała zdezorientowana. Spojrzenie Jodgea zaprowadziło ją do skurczonej na ziemi postaci. Samochód zniknął. Należał do projekcji świata ekspedytora. - Teraz jest mi posłuszny jak pies - mruknął Jodge. - Ty też będziesz mi uległa, Arpys. Mam dla ciebie szereg niespodzianek, które zapewne cię zachwycą. Arpys roześmiała się histerycznie. Jej usta, nos i białe czoło były jednym, nieskończonym pasmem udręki. W jej oczy wstąpiło zrozumienie, gdy zobaczyła, że leżący Rat drży w agonii. - Potwór!... - krzyknęła. Wyrwała się z jego ramion. Jej paznokcie zdążyły jeszcze rozdrapać mu czoło. - Ech, ty suko! - ryknął sunąc na nią ciężkim krokiem. - Będziesz jeszcze lizała moją krew! - Stary, zboczony wieprzu... - jęknęła, kiedy szarpnął jej rękę. Nagle zwalista sylwetka Jodgea zatrzymała się. Wyczuł czyjąś drapieżną obecność. Odwrócił się. Z tyłu stał Jervis. Zoslaw ją warknął cicho. Jodge usłuchał. Cofnął się niezgrabnie na bok. Arpys rzuciła się do lezącego Rala. Spróbowała go podnieść. Ciało parzyło jej ręce, było wysuszone i lekkie jak ptak. W pomarszczonej twarzy widziała wąskie usta, bardziej przypominające pęk»ięcie, bo powleczone jakąś szarą masą, może pyłem... i pocałowała je. Zdumiona własną odwagą patrzyła z nadzieją. Jakby ta odrobina wilgoci, jej mokry język dodały im barwy. Stały się delikatnie fioletowe z odcieniem nieśmiałego szkarłatu. Zatrząsł się na jej rękach, jakby w porywie wewnętrznego wiatru. Śmierć - pomyślała. Ciało Rata stało się mokre, mokre i ciężkie jak namoczony chleb i jak namoczony chleb przełamało jej się i runęło pomiędzy uchwytem dłoni na ziemię, z której gorączkowo próbowała kurczące się kawałki zbierać i łączyć... łączyć... łączyć! Jervis delikatnie położył jej rękę na ramieniu. To ją powstrzymało. Wstała, odwróciła się i napotkała piorunujące spojrzenie Jodgea. Nikt nie mógł tak patrzeć. Nikt nie potrafił tak patrzeć! Z przestrachem przytuliła się do brata. Jodge roześmiał się rubasznie, bardziej podobny do nadętego worka niż do człowieka. Jego ręka wolno powędrowała do obwisłej kieszeni, skąd wyciągnął c-u-k-i-e-r-k-a... Zaszeleścił nim wysoko ponad głową, tak, żeby zamglone oczy Jervisa mogły go zobaczyć. Straszliwa myśl przeszyła umysł Arpys... - Chodź tu Jerrr... Dobry Jodge da ci cukierka. Czyżby wszystkie wydarzenia, całe jej życie było wyłącznie mieszaniną wspomnień, wyobraźni i zwykłych wyrzutów sumienia tego człowieka? - z narastającą grozą pytała samą siebie. Z najwyższym zdumieniem ujrzała, jak jej brat odchodzi. Ze zgrozą zobaczyła, jak pękł w tęczowych strzępach, a... Tam, gdzie przed chwilą stał, ziała pusta przestrzeń zamglona jeszcze w zawirowaniach. Przeświecał przez nią szkaradny uśmiech Jodgea. A może ty Parys? zapylał, a kiedy jeszcze nie rozumiała, zaszeleścił głośno cukierkiem. - A może ty próbujesz? Zrozumiała i... u-c-i-e-k-ł-a. Jacek Piekara VERGOR Z BIAŁEGO ZAKONU (historia spisana przez Mistrza Hamrana i tłumaczona przez Ilrina mnicha) Jestem stary, bardzo stary i dni moje są policzone. Nad nicią mego życia czuwają już Trzy Siostry i nadejdzie czas, gdy nożyce jednej z nich przetną ją odsyłając mego ducha do Krainy Wiecznych Cierpień. Jestem bowiem grzesznikiem i całe me życie wypełnione było czynami nieprawymi. Aby jednak choć w części zmazać me wielkie winy i aby pokazać wszystkim, jak szatańskie siły przeistoczyły Klasztor Braci z Leśnej Góry w kolebkę zła i podłości, postanowiłem napisać tę historię, a raczej przetłumaczyć to, co napisał przed wiekami Mistrz Hamran. Długie lata trwała ma praca, nim odgadłem znaczenie księgi pisanej obrazkowym pismem Hlamarczyków w dziwnym i nie znanym już języku hifnu. Historia ta opowiada o Vergorze, mnichu - rycerzu z Leśnej Góry, który zaprzedawszy się złu złamał nakazy Świętej Księgi i zniszczył Biały Zakon z pomocą Czarnej Magii i sił zaklętych w Labiryncie klasztoru. Aby jednakże opowieść ma stała się jasna i zrozumiała myślą muszę cofnąć się o lata i powiedzieć wam o powstaniu Białego Zakonu. Było to tak dawno temu, że na miejscu, gdzie dzisiaj wznosi się zamek Cesarza rosły nieprzebyte bory, pełne dzikiego zwierza. Ludzie mieszkający w nędznych osadach mozolnie zdobywali miejsce pod polne zagony, lecz las wciąż naciskał na nich i byliby zginęli, gdyby nie przybył Ladr - mej - Hoar nazwany później Mistrzem Weleteii (Weleteii znaczyło ponoć w tamtym języku „dobroczyńca”). On nauczył ludzi, jak uprawiać ziemię, on pomógł im w walce z przemożnymi siłami przyrody. Z pomocą mieszkańców lasów wzniósł na tej właśnie górze drewnianą świątynię, gdzie nauczał, co to jest Dobro, Piękno i Mądrość. Mijały lata i do świętego przybytku zmierzali z daleka wędrowcy, chcąc poznać nauki Mistrza. Kilka wieków po śmierci Ladr - mej - Hoara, gdy lasy ustąpiły miejsca grodom i osadom, książę Haifnez rozkazał zbudować olbrzymi kamienny klasztor, który stoi do dziś. Sam książę zwrócił swą myśl ku sprawom wiecznym i oddał się pod opiekę Mistrza. W tym czasie w klasztorze żyło i uczyło się już kilkudziesięciu mnichów, a liczba ich wciąż rosła, gdyż z dalekich stron przybywali ludzie spragnieni nauki o Dobrze, Pięknie i Mądrości. Wielu jednak widząc surowość i trudy klasztornego życia odchodziło ze zgorzkniałym sercem i dlatego też Mistrz wydał rozkaz, aby przyjmowano tylko tych, którzy niezłomną wolą wykazali, że są godni zamieszkać w Klasztorze. Na przybyszy czekały liczne próby, które trwały dni siedem (albo liczba ta jest święta) i w których poznawali co to ból, poniżenie i głód, uczyli się pokory i miłości. Ci, którzy przetrwali, przyjmowani byli na siedem lat, a w ciągu nich pod opieką Mistrza czynili pierwsze kroki na drodze ku Dobru, Pięknu i Mądrości. A ci, którzy po siedmiu lalach byli godni żyć dalej w Klasztorze, pozostawali na dalsze siedem lal. Golono im głowy i malowano żółtym barwnikiem jako tym, którzy doświadczyli Pierwszego Wtajemniczenia. Spędzali czas na medytacjach, aby silny stał się ich duch i na fizycznych ćwiczeniach, aby silne stało się ich ciało. A ci, którzy przeżyli w klasztorze dwakroć po siedem lat doświadczyli Drugiego Wtajemniczenia i mogli zostać z Mistrzem dalej zgłębiając tajemnice Dobra, Piękna i Mądrości lub założywszy na kolczugę biały habit, przypasawszy miecz i zabarwiwszy głowę purpurowym barwnikiem ruszyć w szeroki świat, aby szerzyć na nim Miłość, bronić słabych i krzywdzonych, a nauczać złych i pysznych. Jednym z tych, którzy opuścili Klasztor był Vergor mnich - rycerz, a dawniej ponoć książę dalekiego państwa. Ale nie na próżno Mistrz wilat wstępujących do klasztoru słowami..Nie ma teraz wśród was chłopów, książąt, niewolników i rycerzy, lecz wszysc> jesteście braćmi w rodzinie Białego Zakonu” i dlatego też nikt nigdy nie wiedział kim dawniej był Vergor. Wiadomo tylko, że wyruszył w daleką drogę i o nim traktuje ta historia spisana przez Mistrza Hamrana z Klasztoru Braci ze Świętej Góry, a wyjawiona wam teraz przez niegodnego Ilrina mnicha. I „Rozkazów swego mistrza zawsze słuchać będziesz i wierny pozostaniesz Świętej Księdze” Siedział głęboko pochylony, ze stopami opartymi o uda i wpatrywał się w krwisto zachodzącą kulę słońca widoczną w wąskiej szparze wykutej w ścianie celi. Dłonie oparł na kolanach i zagłębił się w medytacji. Słońce przed jego oczyma zmieniało się w czerwone pasmo, rozmywało i w końcu widział już tylko krwawą pulsującą zasłonę, która w końcu zniknęła ustępując miejsca ciemności. Z tejże ciemności wyłoniły się dwie białe dłonie poruszające się tak jak rozkazał im w myślach. A pod nimi wyrastał zielony las potężnych drzew, których konary i gałęzie splatały się w jedną nierozerwalną całość. Jedna z dłoni chwyciła drzewo u jego nasady, a druga objęła wierzchołek. Potężny dąb wyrwany z korzeni został uniesiony w górę i runął na pobliskie drzewa. Znów szarość objęła obraz i widoczne pozostawały tylko białe plamy dłoni, gdy nagle spod nich wytrysnął potok. Jedna z dłoni zagłębiła się w mokrej ziemi i sypnęła nią wprost w nurt. Woda popłynęła innym korytem. - ...bracie, bracie! - usłyszał stłumiony głos. Wolno dochodził do siebie, ciemność przed oczyma zamieniła się znów w krwistoczerwoną zasłonę, a ta z kolei w smugę purpurowego światła, która ostatecznie uformowała się w kulę. Vergor wolno obrócił głowę i ujrzał stojącego na progu celi starego mnicha. - Bracie - rzekł przybysz i tym razem głos jego zabrzmiał donośnie - Mistrz wzywa cię do siebie. Vergor zdjął dłonie z kolan, rozprostował nogi i wolno podniósł się. Poszedł za mnichem wąskim korytarzem. Po kilku metrach skręcił w bok i zeszli stromymi, krętymi schodami prowadzącymi prawie pod same drzwi celi Mistrza. Stary mnich wszedł pierwszy do środka, a po chwili wyjrzał i skinął na Vergora. Ten postąpił kilka kroków naprzód i pochylił głowę przed starcem siedzącym na posadzce. - Niech Dobro, Piękno i Mądrość zamieszkają w twej duszy Mistrzu. Mnich, który przyprowadził go wyszedł z celi cicho zamykając drzwi. - I w twojej bracie Vergorze - odparł starzec. Milczeli długą chwilę. - Wiesz zapewne bracie - powiedział Mistrz - że w Klasztorze znajdują się różne księgi. Zarówno te pisane przez ludzi uczonych i prawych jak i te pisane przez uczonych a niegodziwych. Nie bronię nikomu dostępu do tych ksiąg, gdyż aby czynić Dobro należy też poznać Zło, ale zakazałem korzystać z wiedzy tam zawartej. Ty, bracie Vergorze robisz rzeczy, których robić nie wolno, gdyż przywołujesz na pomoc ciemne siły, które szczęśliwe będą, gdy dasz im okazję, by zamieszkały w twej duszy. Upaja cię potęga jaką czujesz, gdy wyrywasz z korzeniami drzewa czy zmieniasz koryta rzek, ale twa siła niczemu nie służy. Każdy z nas ma w sobie dwie istoty. Jedną, która nakazuje mu czynić dobrze i drugą pełną złości i nienawiści. Strzeże się, aby ta druga istota nie zatriumfowała w twej duszy, gdyż wtedy nie uciekniesz przed Tym Którego Imienia Się Nie Wymawia, gdyż jak mawiał prorok Eberdkind „czasem nawet mała przewina wyżłobi w duszy szczelinę, w której zagnieździ się zło, a będzie ono rosło i kwitło, a dusza twa umrze”. Vergor pochylił głowę. - Nie widzę zła, Mistrzu w próbowaniu swej mocy. Muszę wiedzieć ile jeszcze potrzebuję czasu, aby posiąść najwyższy kunszt. Starzec podniósł się z miejsca. - Bracie Elwarze! - zawołał. Do środka wszedł stary mnich. - Poprowadzisz brata Vergora do celi pokutnej. Niech będzie tam zamknięty siedem dni i siedem nocy. Zwrócił twarz w stronę Vergora. - A ty bracie rozmyślaj o swych uczynkach, ale gdy drugi raz skorzystasz z wiedzy, z której korzystać nie wolno naznaczę ci pokutę za złamanie nakazu Świętej Księgi. Vergor zacisnął wargi. Pochylił głowę, a gdy ją podniósł na jego twarzy malował się smutek. - Wybacz, Mistrzu - rzekł w pokorze. W ciemnym lochu o ścianach, po których spływały krople wody tworząc na posadzce rozległe kałuże nie rozlegał się żaden dźwięk. Nawet spływające krople wydawały się uderzać bezgłośnie o powierzchnię wody. Najmniejszy promień światła nie przenikał przez ściany pomieszczenia, ale Vergor wiedział, że na zewnątrz jest już dzień. Piąty od chwili, gdy zamknięto go w celi pokutnej. Czasem wydawało mu się, że ktoś szepce coś w jego ucho, czasem przybliżał twarz do ściany jakby nasłuchując słów kogoś tam uwięzionego, niekiedy budził się ze snu przekonany, że nie jest w lochu sam. Czwartego dnia jakiś naglący głos zaczął szeptać „Rozbij! Rozbij ścianę i wyjdź! Rozbij!” aż w końcu, gdy rozpoczął się szósty nie wytrzymał i skoncentrowawszy całą swą wolę uderzył pięścią wybijając w niej dziurę, przez którą przepełznął na zewnątrz. Próbował przekraść się korytarzami do wyjścia ale dwaj mnisi zagrodzili mu drogę już na pierwszych schodach. Ujęli go pod ramiona i bezwolnego, bezsilnego powiedli przed oblicze Mistrza. Twarz starca była surowa, oczy patrzyły gniewnie na przestępcę. - Ciężko zawiniłeś - rzekł - złamałeś nakaz posłuszeństwa Mistrzowi. Przez siedmiokroć po siedem niedziel będziesz pracował jak niewolnik przy budowie kamiennej drogi do klasztoru, spać będziesz na dziedzińcu, a jedzenie i napój sam sobie będziesz znajdował. - Niech tak się stanie - powiedzieli chórem zgromadzeni wokół Mistrza Starsi Bracia. Vergor obrócił się plecami do Mistrza i ruszył w stronę drzwi. - Stój - twardy głos starca powstrzymał go i zmusił do odwrócenia się. - Codziennie otrzymywać będziesz chłostę i nie wolno ci do nikogo przemówić słowem, aż pokuta się nie skończy. Ukarany mnich pochylił głowę. - Odejdź. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał pierwszy nakaz Świętej Księgi i odbył za to pokutę. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Mistrz spojrzał w stronę skrępowanego sznurami Vergora. - Czy raz tylko złamał ten nakaz? - spytał. - Świadczę, że wyklęty Vergor wielokrotnie łamał nakaz Świętej Księgi i za te występki nie poniósł żadnej kary. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. II „Nigdy nie splamisz swych ust kłamstwem, a jeśli prawdy nie będziesz mógł powiedzieć, zachowasz milczenie” Władca siedział na wyściełanym tygrysimi skórami szczerozłotym tronie. Cztery półnagie niewolnice wachlowały go mieniącymi się w słońcu wachlarzami z piór rajskiego ptaka. U stóp tronu klęczało czterech dworzan w bogatych, kapiących od złota szatach, a każdy z nich trzymał w dłoniach tacę ze słodyczami i owocami. Obok władcy stali dwaj wysocy barczyści żołnierze w kolczugach trzymający w dłoniach obnażone miecze. Na alabastrowych schodach prowadzących w stronę tronu klęczał mężczyzna w białym habicie z ogoloną i zabarwioną purpurą głową. - Potężny królu - rzekł pochylając się nisko - wzywam cię, abyś bronił uciśnionych, nękanych i prześladowanych, aby twoje mocarne ramię starło z ziemi tych, którzy złorzeczą twej potędze. - O kim mówisz? - O mnichach z Leśnej Góry, władco. O tych występnych i podłych istotach, które przywdziewając maskę pokory knują przeciwko tobie. Król zmarszczył brwi i dał znak niewolnicom, aby przestały go wachlować. - Czy to może być prawdą? - Wierz mi, panie - Vergor pochylił się jeszcze niżej - próbowali mnie zabić, gdy nie godziłem się na ich plany. Chcą, aby ich Klasztor był potężny, chcą władać światem. Ja jestem tylko pokornym mnichem - rycerzem i wędruję naprawiając szkody, jakie w duszach ludzkich czyni zło i nieprawość. Nie mogli pojąć tego, że nie pragnę władzy, oni mówią, że kierują każdą swą myśl ku temu, który czuwa nad nami, a w rzeczywistości nie mogę opanować doczesnych żądz. Władca przyglądał się uważnie klęczącemu mnichowi, po czym skinął dłonią przywołując swego doradcę. - Co myślisz o słowach tego człowieka Emzo? Nazwany Emzą zastanawiał się chwilę. - Z pewnością spotkała go w Klasztorze jakaś krzywda. Może chce się zemścić. - Sądzisz więc, że kłamie? - Tego nie powiedziałem, panie. Ale słowa jego są wygodne dla ciebie. Czy pamiętasz, jak mnisi przechowali buntownika Adhera, panie? Nie chcieli go wydać. Uwierz więc teraz słowom tego człowieka, zbierz rycerzy i pociągnij na Klasztor. Najwyższy czas nauczyć tych mnichów prawdziwej pokory. Władca uśmiechnął się i skinął głową. Położył dłoń na ramieniu Emzy. Twe słowa są zawsze rozważne. Doradca pochylił się w głębokim ukłonie. - Podejdź no bliżej mnichu - rozkazał król. Vergor zbliżył się do tronu. - Zawierzę twym słowom. Już od dawna Klasztor wtrącał się do moich spraw. Trzasnął pięścią w jedną z tac, tak że owoce i słodycze posypały się na ziemię. - Dość tego! Nauczę te purpurowe pałki rozumu! Vergor obrócił nagle głowę, w jego oczach błysnął gniew, ale pohamował się i znów przyklęknął. - Stanie się wedle twej woli, panie. Król popatrzył na niego i pokiwał głową. - No, możesz odejść - powiedział - nagroda cię nie minie. Umiem docenić wierność. Vergor powstał, skłonił się nisko i zaczął schodzić stopniami. - Hej, mnichu! Odwrócił się w stronę króla. - Jeden z moich dworzan poprowadzi cię do twej komnaty, ale może chciałbyś się zabawić w nocy, co? Vergor pochylił głowę na piersi. - Żyjemy w cnocie, panie - odparł - przynajmniej ja, gdyż wiem, że inni często schodzili w dół, do osady. - No, może się namyślisz. Zawsze co kobieta to kobieta. No, idź już. Mnich skłonił się raz jeszcze i prowadzony przez dworzanina wyszedł z komnaty. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał drugi nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Mistrz z pogardą przyjrzał się skrępowanemu Vergorowi. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - spytał. - Świadczę, że z powodu jego podłych kłamstw władca Berlontu wyruszył z wojskiem na Klasztor. Oskarżam wyklętego, że winien jest śmierci setek rycerzy, którzy po bitwie u podnóża Leśnej Góry w czasie ucieczki potopili się w rzece. Świadczę, że i za to nie poniósł kary. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. III „Zawsze pomoc będziesz niósł krzywdzonym i poniżanym, a smutkowi ich i niemocy zaradzić spróbujesz” Szedł piaszczystą drogą wśród lasu pokrytą dywanem zeschłego igliwia. Stopy jego wzniecały tumany pyłu i co chwila spluwał, aby usunąć z ust trzeszczący między zębami piasek. Las stawał się coraz rzadszy i w końcu zza jednym z zakrętów ujrzał niewielką złożoną z kilkudziesięciu chat osadę. Między budynkami uwijali się konni rycerze wywlekając z wnętrz mieszkańców i pędząc ich na plac koło osady. Vergor przyspieszył kroku i niedługo usłyszał już chrapliwe krzyki napastników i jęki przepędzanych mieszkańców. Dwóch z rycerzy dostrzegło zbliżającego się mnicha i po chwili zastanowienia ruszyło w jego stronę z wyciągniętymi przed siebie włóczniami. Vergor skrzyżował ręce na piersiach i zatrzymał się. Rycerze otoczeni kurzawą byli coraz bliżej. Nagle gwałtownym ruchem wyciągnął dłonie przed siebie. Kopie napastników pękły, a przerażone konie poniosły ich na boki. Vergor ruszył dalej. Pierwsze domy stawały już w płomieniach podpalane przez najeźdźców krążących z pochodniami w dłoniach. Mnich znów stanął i kilka minut tkwił ze wzrokiem wbitym w płonące budynki. Nagły poryw wichru uderzył w ogień i płomienie zniknęły zdmuchnięte jak świece. Jeden z rycerzy odziany w bogatą szatę i dosiadający rumaka najlepszej krwi skupił wokół siebie swych żołnierzy. Kłusem ruszyli w stronę nadchodzącego mnicha. Vergor zauważył, że pochowali miecze do pochwy, a włócznie trzymali nisko opuszczone. Szereg zatrzymał się kilkadziesiąt kroków od przybysza i tylko dowódca podjechał bliżej i zsiadł z konia. Podszedł do mnicha i uniósł przyłbicę. - Jestem Hawdir rycerz księcia Menkina. Vergor pochylił głowę. - Witaj dostojny panie. Jestem Vergor mnich - rycerz z Klasztoru na Leśnej Górze. - Słyszałem o tobie. Podobno król Berlontu wygnał cię ze swego dworu. Czy to prawda? - Tak. Jego rycerze uciekając w przerażeniu z Leśnej Góry potopili się w rzece. Król Berlontu żądał za to mej głowy. Hawdir roześmiał się głośno. - Nie tak łatwo chyba zabić mnicha - rycerza, a co dopiero ciebie Vergorze, o którym słyszałem żeś najpotężniejszy z tych, którzy odeszli z Klasztoru. Vergor pochylił głowę. - Dzięki ci za przychylne słowa dostojny panie. Hawdir patrzył chwilę na mnicha gryząc końce wąsów. - Czego tu szukasz? - spytał wreszcie. Yergor uniósł głowę. - Wędruję. Spojrzał prosto w oczy rycerza. - Odejdź stąd dostojny panie. Zostaw w spokoju tych ludzi. Hawdir zacisnął zęby. - Jak śmiesz? - Powinnością moją jest bronić krzywdzonych. Odejdź stąd. - Posłuchaj mnichu - zaczął gwałtownie Hawdir i urwał. - Posłuchaj - powiedział łagodnie po chwili - ci ludzie zawinili i muszą być ukarani. To polecenie księcia Eltanderu. Oni przechowywali w swej osadzie buntownika Loshena. Książe wydał wyrok na całą osadę. - Loshen? To ten przywódca zbuntowanych chłopów? - Nie mylisz się, mnichu. Słyszałem, że miłują go w Klasztorze. Vergor powiódł dłonią po swej łysej czaszce. - Loshen żył siedem lat w Klasztorze. - Nie wiedziałem o tym. To cenna wiadomość, mnichu. Z pewnością zajmie ona mego władcę. Vergor skinął głową. - Czyń swą powinność, dostojny panie. Jeżeli ludzie ci zgrzeszyli przeciw prawu, muszą być ukarani, ale jeżeli raczysz wysłuchać mych słów... - Mów. - Zabierz ich na dwór swego księcia i ogłoś, że gdy Loshen stawi się tam, ty wypuścisz więźniów. Gdy Loshen nie przyjdzie, wtedy zabij wszystkich. Ale ręczę, że ten buntownik stawi się przed księciem szybciej niż myślimy. Hawdir spojrzał z podziwem na mnicha. - Twa rada jest niezwykle cenna. Jeżeli Loshen żył przez siedem lat w Klasztorze, to niewątpliwie stawi się, aby ocalić tych ludzi - roześmiał się chrapliwie - a oni i tak zginą. Sam będzie patrzył na ich śmierć. Położył dłoń na ramieniu Vergora. - Pomówię o tobie z księciem, mnichu. Nagroda cię nie minie. Vergor spojrzał na dłoń rycerza leżącą na jego ramieniu i zacisnął wargi. Hawdir odsunął się z okrzykiem bólu. Mnich patrzył się na niego i rycerz poczuł nagle przeraźliwy strach. Skłonił się niezdarnie, dosiadł konia i ruszył na czele swych ludzi z powrotem do osady. Vergor odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę lasu. Za plecami słyszał jeszcze krzyki przerażenia i wściekłości, jęki bólu, rżenie koni. W powietrzu unosił się odór spalenizny, ale gdy wszedł w głąb lasu, znów ukoił go monotonny szum drzew i zapach igliwia. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał trzeci nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Vergor leżąc skrępowany na podłodze poruszył się lekko. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - spytał Mistrz. - Świadczę, że winien jest śmierci mieszkańców osady Oiren i śmierci mnicha Loshena. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. IV „Nigdy nie ukrzywdzisz dziecka, kobiety, starca ni człowieka bezbronnego” Przechadzał się wąskimi uliczkami miasta mijając kolorowe kramy, przed którymi stali rozwrzeszczani przekupnie, przyglądał się przebiegającym niewolnikom niosącym na swych ramionach lektyki możnych. Mimo tłumu, który kłębił się na ulicach, wszyscy rozstępowali się przed nim, a gdy ktoś tylko potrącił go, natychmiast widząc purpurową głowę i biały habit pochylał się bełkocząc słowa przeprosin i czym prędzej odchodził. Mnisi z Białego Zakonu zawsze byli szanowani i zawsze bano się ich, mimo że nigdy nie czynili zła. Często też przychodzono do nich po pomoc, ale ostatnimi czasy w ościennych krainach zaczęły krążyć pogłoski, że żyje i wędruje mnich, który sprzeniewierzył się naukom Klasztoru. Dlatego też zabobonny lęk opanował serca ludzi i woleli omijać każdego, kto nosił biały habit i miał zabarwioną purpurą głowę. Vergor otworzył drzwi do jednego z domów i wszedł do ciemnego, rozpalonego wnętrza. Młoda kobieta krzątająca się przy palenisku ujrzawszy przybysza skłoniła się głęboko. - Chciałbym napić się wody - rzekł mnich - czy mogę odpocząć w twym domu? Kobieta nalała wodę z glinianego dzbana do kubka i podała gościowi. - To dla mnie wielka radość, mój panie. Vergor drobnymi łykami pił chłodny napój. Teraz odjął kubek od warg i uśmiechnął się. - Panie? Tak mówi się do możnych. Ja jestem tylko pokornym mnichem. Kobieta uśmiechnęła się nieporadnie. - Czy chciałbyś coś zjeść? Vergor odstawił pusty kubek. - Dziękuję. Usiądę tylko na chwilę. Odszedł w ciemny kąt, usiadł opierając stopy na udach i kładąc dłonie ńa kolanach. Przymknął oczy. Z czujnego snu wyrwał go łomot dochodzący od drzwi. Wolno podniósł powieki i dostrzegł dwóch mężczyzn w skórzanych kubrakach, z pejczami w dłoniach. Kobieta zaczęła krzyczeć przyciskając ciało do ściany. Vergor wstał i mężczyźni wtedy dopiero go zauważyli. Cofnęli się z powrotem do drzwi. - Czego tu chcecie? - spytał mnich. Jeden z przybyszów trącił drugiego łokciem i ten wystąpił o krok naprzód. - Ta kobieta nie płaci podatków. Ma iść pod sąd. Vergor spojrzał w stronę kobiety, która bezgłośnie szlochała wtulając twarz w ścianę. - Co ci za to grozi? - spytał. Rzuciła się w jego stronę, klęknęła i objęła jego nogi. - Ratuj mnie panie, wybaw mnie od zguby. Zabiją mnie, a przedtem... a przedtem - urwała. - Cóż przedtem? - spytał łagodnie Vergor. - Panie - podniosła ku niemu załzawioną twarz - czyż nie wiesz, co słudzy księcia wyprawiają z pojmanymi kobietami? Ocal mnie od hańby! Mężczyźni przy drzwiach zakręcili się niespokojnie. - Pozwól nam ją wziąć - rzekł śmielszy z nich. Mnich podniósł kobietę, a ta przycisnęła twarz do jego piersi. - Ona przyjęła mnie pod swój dach, dała mi pić i pozwoliła odpocząć w swym domu. Przedtem kołatałem na próżno do bram pałacu. Krzyknięto mi, że włóczędzy i żebracy nie są potrzebni. Odszedłem więc - mówił monotonnym głosem. - Mistrz Eberdkind powiedział: „gdy płacisz niegodziwością za dobroć, tedy bacz, bo dni twe są policzone, a dusza twa cierpieć będzie po wsze czasy”. Odsunął od siebie kobietę i wystąpił krok przed nią. - Bierzcie - powiedział - jeżeli chcecie. Jeden z mężczyzn podrapał się po głowie. - Nasz książę jest potężny. Ukarze twe zuchwalstwo - powiedział niepewnym głosem. - Czyż bronię wam czegokolwiek? Mężczyźni zaczęli się zbliżać obchodząc Vergora z dwóch stron. - Powiedział też mistrz - zaczął głośno mnich i mężczyźni zatrzymali się - „nie masz na świecie władzy ponad tego, który nad nami czuwa i nikt rozkazywać ci nie może, abyś zło czynił. A jeżeli je czynisz, tedy ty będziesz potępiony, gdyż dusza twa jest jak zgniły owoc toczony przez larwy”. Mężczyźni siali przez chwilę w miejscu, ale widząc że Vergor nie rusza się stojąc z założonymi na piersiach dłońmi, znów ruszyli w stronę przerażonej kobiety. Gdy byli już tuż przy niej, mnich odwrócił się wyszarpując miecz z pochwy i zadał dwa krótkie, błyskawiczne ciosy. Dwa ciała rozcięte prawie na połowy z głuchym łomotem opadły na podłogę. Vergor wytarł ostrze miecza w odzież jednego z mężczyzn. Schował broń do pochwy. Kobieta podbiegła do niego. - Coś zrobił szalony człowieku? Toż oni mnie zabiją za to, zamęczą. O, co ja nieszczęsna pocznę! Usiadła na ziemi i szlochając zaczęła rwać włosy na głowie. - Nie ma już dla mnie ucieczki, nie znajdę schronienia! Słudzy księcia zabici w mym domu! Jestem wyklęta, zabiją mnie. O ja nieszczęśliwa! Vergor patrzył na nią bez drgnienia powiek. Wyciągnął miecz z pochwy. Ostrze zatoczyło krótki łuk przecinając kark kobiety. Upadła i znieruchomiała na podłodze. Otarł broń jej suknią i umieścił w pochwie. Skłonił się nisko przed jej leżącym na ziemi, zastygłym ciałem i wyszedł wolno z domu zamykając cicho drzwi. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał czwarty nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Vergor przetoczył się z pleców na bok. - Głupcy - mruknął. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - spytał Mistrz. - Świadczę, że własną ręką ubił dwoje sług księcia Sefnaru i niewinną kobietę. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. „Nigdy i na nikogo nie napadniesz pierwszy czynem czy słowem. Lżony i poniżany pochylisz głowę w pokorze, napadnięty odbijesz cios wroga i powiesz „chcę żyć z tobą w pokoju”, napadnięty drugi raz powtórzysz swe słowa, za trzecim razem powstrzymaj człowieka tego, ale nigdy nie zabijaj, choćbyś sam miał zginąć”. Garwer czknął głośno i uniósł kielich pełen wina. - Za nasze życie, dostojni panowie. Opróżnił naczynie jednym tchem i puste odrzucił za siebie. - Za radość i uciechy! - wrzasnął przygarniając do siebie nagą niewolnicę. Pochylił się do siedzącego naprzeciw Vergora. - Czy to prawda co mówią o tobie, panie? - spytał. - Cóż mówią? - Że byłeś mnichem? - Mnichem? - spytał ktoś z obrzydzeniem - dostojny Yergor? Garwer błądził dłonią po nagim ciele niewolnicy, która ulegle poddawała się jego pieszczotom. - Byłem - odparł krótko Vergor. Garwer zaśmiał się i czknął znowu. - I miałeś łysą głowę, he, he,? - chwycił Vergora za włosy spadające mu na ramiona. Ten odtrącił jego dłoń. - Miałem. Garwer przechylił niewolnicę przez stół w stronę Yergora. - A zakosztowałeś tego, co? Zobacz jak jędrne są jej piersi. To ciało wróży wielką rozkosz. No, co zakosztowałeś tego? Klepnął dziewczynę w pośladki. - Co? Nie? Toś biedny mnichu. A może ty, he, he nie lubisz tego, co? Może byś wolał młodego chłopca, co mnichu? Vergor uniósł się lekko, ale opadł zaraz z powrotem na miejsce. Uniósł kielich. - Aby zawsze twoje były najpiękniejsze kobiety, dostojny panie - rzekł przyciskając naczynie do warg. - Aaa, to jest toast, co się zowie! Garwer łyknął potężną porcję wina i czknął. - Ale powiedz no. Zakosztowałeś tego? - wrócił uparcie do przerwanego tematu. - Nie sądzę, aby cię to zajmowało, dostojny panie - odparł hamując gniew Vergor. - Dość tego, pijmy! - krzyknął ktoś. - Śpiewać! Niech któraś zaśpiewa! Jedna z niewolnic zaczęła coś nucić dźwięcznym głosem, ale któryś z ucztujących zaraz porwał ją i zaczął obsypywać pocałunkami jej nagie ciało. - A powiedz, panie - Garwer przechylił niewolnicę, tak że jej piersi znalazły się tuż przy twarzy Vergora - nigdy nie odczułeś męskiego zapału widząc te śliczności? - Nie - odrzekł sucho Vergor - skończmy tę rozmowę. Garwer odtrącił na bok dziewczynę. - Może ty nie mężczyzna. Pokaż, co masz pod szatami. Sięgnął przez stół w stronę Vergora. Ten wstał nagle i palnął pijanego otwartą dłonią w ucho tak mocno, że poleciał on pod przeciwległą ścianę. Gramolił się niezdarnie z ziemi wyciągając kindżał z pochwy. - Ach, ty przeklęty mnichu - ryknął - zapłacisz mi za to! Nagle jeden z ucztujących zastąpił mu drogę. - Nie w mym domu, Garwerze! Obrażasz mnie i mego gościa. Garwer po chwili zastanowienia schował nóż do pochwy. - Dobrze. A więc jutro o świcie mnichu. Na dziedzińcu. Vergor skinął głową. Stanęli naprzeciw siebie otoczeni kręgiem rycerzy. Ciało Garwera zakute było w zbroję wykutą ponoć przed wiekami w kuźniach Rewindu. Mówiono, że nie ma na świecie broni, która potrafiłaby zabić człowieka nią okrytego. Garwer zaśmiał się głośno. - Módl się mnichu. Nie zostało ci wiele życia. Zatrzasnął przyłbicę, a pachołek podał mu długi, ciężki miecz i prostokątną tarczę z rysunkiem lwa o trzech głowach. Vergor stał naprzeciw swego wroga odziany jedynie w lekki półpancerz, z gołą nie osłonioną hełmem głową. Włosy rozwiewał mu porywisty wiatr. W dłoni ściskał miecz krótszy i lżejszy od tego, jaki miał jego przeciwnik, tarczę odrzucił na bok. - Módlmy się za duszę tego szaleńca - szepnął jeden z rycerzy do swego sąsiada. Garwer ruszył naprzód i zadał pierwszy cios, Vergor zatrzymał go swym mieczem i cofnął się o krok. - Chcę z tobą żyć w pokoju - powiedział. Dosłyszał stłumiony śmiech swego wroga. - Cóż to, strach cię oblatuje? - zadudniło spod przyłbicy - Vergor Zajęcze Serce, he, he. Ach ty bezpłodne łajno! Znów zamachnął się do ciosu, ale Vergor uderzył w jego tarczę, a ta rozpękła się na kawałki. Miecz Garwera zamiast spaść na głowę mnicha, zakręcił się w powietrzu i wbił ostrzem w ziemię. Vergor zadał krótki cios, który wydawał się lekki, ale rozłupał hełm Garwera na pół, przeszedł przez pancerz i utknął dopiero w piachu. Ciało rycerza rozpadło się na dwie połowy, a Vergor stał oparty na mieczu przyglądając się fontannom krwi zraszającym dziedziniec. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał piąty nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Vergor milczał wpatrzony w mówiących mnichów. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - spytał Mistrz. - Świadczę, że winien jest śmierci żony zabitego przez siebie Garwera, która umarła w rozpaczy. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. VI „Nigdy nie pojmiesz sobie kobiety za żonę ani z żadną rozkoszy zażywać nie będziesz” Vergor wszedł do małego pomieszczenia, gdzie na zydlu siedział stary, siwy mężczyzna. - Witaj świątobliwy ojcze - rzekł pochylając lekko głowę. Starzec spojrzał na niego przelotnie. - Witaj - odparł. Vergor przysunął sobie drugi zydel spod okna i siadł naprzeciw kapłana. Milczeli przez chwilę. - Wiem, z czym przychodzisz - powiedział starzec - i moja odpowiedź brzmi: nie. - Zastanów się świątobliwy ojcze. - Byłeś mnichem, a teraz jesteś odstępcą i wyrzutkiem. Nie udzielę ci ślubu. - Czy to twe ostatnie słowo? - Tak. Vergor klasnął w dłonie i do pomieszczenia weszło dwóch niewolników. Jeden z obnażonym mieczem w ręku. Starzec pobladł. Vergor podszedł do drugiego ze sług i wyjął z jego dłoni pękaty mieszek. Struga złota popłynęła na posadzkę. - Wybieraj świątobliwy ojcze. Połączysz mnie z kobietą, której pragnę i złoto tu zostanie, nie uczynisz tego - spotka cię kara. Starzec milczał. - Ślub udzielony pod przymusem nie będzie ważny - powiedział drżącym głosem. Vergor uśmiechnął się lekko. - Dla mnie będzie ważny. Więc jak, ojcze? Sługa z mieczem w dłoni przybliżył się o krok. Kapłan spojrzał na lśniące ostrze i jeszcze mocniej pobladł. - Spełnię twe żądanie. - Dziękuję świątobliwy ojcze - Vergor pochylił głowę. Skinął na niewolników i wyszli razem z nim zostawiając rozsypane na podłodze złote monety. Po ceremonii zaślubin służące powiodły oblubienicę do sypialnej komnaty. Rozdziały swą panią, rozczesały jej włosy i namaściły pachnidłami ciało. Gdy leżała już naga okryta śnieżno-białą pościelą, otworzyły się boczne drzwiczki i do pomieszczenia wszedł Vergor w białej spływającej do ziemi nocnej szacie. Służące skłoniły się nisko i wyszły cicho z komnaty gasząc po drodze płonące świece. Vergor w ciemności, która zapanowała, zdjął nocną szatę i nagi wślizgnął się pod pościel i położył obok żony. Pocałował ją delikatnie w usta. - Boję się mój drogi - szepnęła. Przytulił ją do siebie i poczuł serce łomoczące jak u schwytanego ptaka. Objęła go za szyję przyciskając twarz do jego twarzy. Jasne sploty włosów zasłoniały twarz Vergora i poczuł delikatny, słodki zapach jej ciała. - Powiedz, że zawsze będziesz ze mną. Powiedz, że mnie nie opuścisz. Wspomniał niewyraźne sylwetki, jakie przemykały czasem przez dziedziniec jego pałacu, ciche stąpania, które słyszał budząc się w nocy, przygłuszone szmery dobiegające czasem spod drzwi i pomyślał, że chwila, gdy przywiodą go przed oblicze Mistrza, jest już bliska. Nie zamierzał poddać się bez walki, ale wiedział, że droga jego życia schodzi już na skraj bezdennej przepaści. Los nie zna litości i teraz, gdy wreszcie stało się to, o czym marzył, gdy wreszcie jego serce zabiło żywiej, gdy otworzyły się nieznane doznania, właśnie teraz śmierć była tak blisko jak nigdy. - Dlaczego nic nie mówisz? - spytała. Jej głos wyrwał go z rozmyślań. - Zawsze będę chciał być przy tobie - powiedział całując ją w usta. - Świaaczę, że wyklęty Vergor złamał szósty nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Vergor leżał na posadzce z twarzą przyciśniętą do ziemi. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - spytał Mistrz. - Świadczę, że winien jest spłodzenia syna, który jako owoc grzechu jest wyklęty i nie ma dlań ratunku. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. VII „Zawsze żyć będziesz w ubóstwie i pokorze” Wjechał na czele rycerskiej drużyny na pałacowy dziedziniec. Po swej prawej ręce miał Rodryka barona Haaru, który zaraz, gdy minęli bramy, zsiadł z konia i skłonił się przed Vergorem. - Oto twa siedziba, dostojny panie. Pałac Anligord. Vergor zeskoczył z konia i rozejrzał się wokół z uśmiechem na ustach. - Niezwykle piękna. Przyznaję, że twa hojność zadziwia mnie, baronie. Rodryk ujął go pod ramię. - Bez twej pomocy byłbym nikim dostojny panie. Uratowałeś mnie i mą rodzinę od zguby. Vergor rozglądał się nadal podziwiając wysmukłe kształty pałacowych wież, dostrzegając jednocześnie, że pałac w razie napadu mógł być trudną do zdobycia twierdzą. - Połączenie piękna i siły - rzekł. - Pójdźmy dalej, dostojny panie. Żwirowaną aleją wśród ozdobnych drzew i krzewów, mijając liczne fontanny i strumyczki przeszli dookoła pałacu i stanęli przy kamiennej balustradzie na tarasie. Vergor spojrzał w dół i zobaczył postrzępione skały schodzące ostro w dół aż nad samą toń błękitnego otoczonego kołem topoli jeziorem. Długo wpatrywał się w urzekający widok, następnie zwrócił twarz w stronę Rodryka. - Jestem twym dłużnikiem, baronie. Spędzę tu najszczęśliwsze chwile w mym życiu. Ten widok uspokaja i koi. Baron skłonił głowę. - To wielka radość dla mnie, dostojny panie, że podoba ci się twa nowa siedziba. Wolnym krokiem ruszyli w stronę stojącej na dziedzińcu drużyny. - Panie - rzekł stając nagle Rodryk - to nędzna podzięka za łaskę, jaką mi wyświadczyłeś. Racz mi rozkazywać. Spełnię z radością każde twe życzenie. Vergor spojrzał uważnie w jasną, szczerą twarz barona i ruszył wolnym krokiem naprzód. - Bacz, abyś nie żałował swych słów, baronie. Weszli na schody i ruszyli w stronę bramy prowadzącej do wnętrza pałacu. - Zresztą, to tylko prośba, baronie, pokorna prośba i nie czuj się w obowiązku jej spełnić. Słudzy otworzyli na oścież skrzydła drzwi i przybysze weszli do środka pałacu. - Mów dostojny panie. - Kocham twą córkę; baronie i sądzę, że z wzajemnością. Pragnę ją poślubić. Rodryk stanął w miejscu i w zamyśleniu przejechał dłonią po wzorzystym kilimie pokrywającym ściany. - Byłeś - powiedział niepewnym głosem - byłeś kiedyś mnichem, dostojny panie. - Tak. Byłem. - Jeżeli znajdzie się kapłan, który wiedząc o tym udzieli ci ślubu, masz moją zgodę. - Będę pamiętał o twej łaskawości, baronie. Milczeli chwilę. - Chodźmy dalej - przerwał ciszę baron - pokażę ci ten pałacyk. Zajmie nam to trochę czasu. Prawie sto komnat i cudowne, powiadam ci, cudowne podziemia. Wina sprzed pięciuset lat? Ujął Vergora pod ramię i ruszyli dalej żegnani ukłonami sług. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał siódmy nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Vergor przekręcił się na bok opierając ciało na związanych z tyłu dłoniach. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - spytał Mistrz. - Świadczę, że trzykroć po dziesięć niedziel upłynęło, nim został powiedziony przed twe oblicze Mistrzu, a przedtem cały ten czas pławił się w zbytkach i rozkoszach. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. VIII „Nigdy nie będziesz służył możnym i bogatym za ich złoto, lecz postępować będziesz według nakazów Świętej Księgi. Żaden śmiertelny prócz twego Mistrza rozkazywać ci nie może” Medytował siedząc z przymkniętymi oczami zwrócony twarzą ku oknu, gdy nagle ktoś wpadł do jego komnaty. Zerwał się i stanął z wyciągniętym mieczem. Ostrze dotykało piersi barona. Ten cofnął się przestraszony. - Wybacz, baronie. Vergor schował miecz do pochwy. - Proszę, usiądź. - Wybacz, dostojny panie, me nagłe najście, ale potrzebuję twej pomocy. - Mów, proszę. - Książe Eltanderu z wielkim wojskiem wjechał w granice mej prowincji. Błagam, pomóż mi, dostojny panie. - Cóż mogę dla ciebie zrobić? - Wiem, jak potężnym jesteś rycerzem. Stań na czele mych wojsk. Vergor zamyślił się. - Książe Eltander, mówisz? - Tak, dostojny panie. Vergor odwrócił się do okna. - Złamałem już nakazy obowiązujące w mym Zakonie. Uważany jestem za odstępcę. Cóż, baronie, muszę pomyśleć. - Ma wdzięczność nie będzie miała granic, dostojny panie. Na północy mej prowincji znajduje się pałac Anligord. Oddam ci go we władanie wraz z przyległymi terenami, ale uratuj mnie! Vergor odwrócił się. - Zachowaj spokój baronie. Takie zachowanie nie przystoi rycerzowi. - Ja mogę zginąć i zginę z uśmiechem na ustach, ale ma córka, dostojny panie. Kocham ją nad życie. Nie zniosę jej śmierci lub hańby. - Wiem, baronie. - A więc, panie? Jaka jest twoja decyzja? Anligord jest twój i zrobisz z nim, co zechcesz. - Dobrze. Kiedy ruzzamy? - Natychmiast! - wykrzyknął uradowany baron. Na drugi dzień o świcie wyrzynano resztki wojsk księcia Eltanderu. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał ósmy nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - spytał Mistrz. - Świadczę, że winien jest śmierci dziewięciu setek rycerzy księcia Eltanderu, do których zguby się przyczynił prowadząc wojska barona Rodryka. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy. - odezwał się chór głosów. IX „A gdy pierwszy raz złamiesz nakaz, będziesz siedmiokroć po siedem niedziel żył w pokucie wyznaczonej przez Mistrza...” ...skoncentrowawszy całą swą wolę uderzył pięścią w ścianę wybijając w niej dziurę, przez którą przepełznął na zewnątrz. Próbował przekraść się korytarzami do wyjścia, ale dwaj mnisi zagrodzili mu drogę już na pierwszych schodach. Ujęli go pod ramiona i bezwolnego, bezsilnego powiedli przed oblicze Mistrza. Twarz starca była surowa, oczy patrzyły gniewnie na przestępcę. - Ciężko zawiniłeś - rzekł - złamałeś nakaz posłuszeństwa Mistrzowi. Przez siedmiokroć po siedem niedziel będziesz pracował jak niewolnik przy budowie kamiennej drogi do Klasztoru, spać będziesz na dziedzińcu, a jedzenie i napój sam sobie będziesz znajdował. - Niech tak się stanie - powiedzieli chórem zgromadzeni wokół Mistrza Starsi Bracia. Vergor obrócił się plecami do Mistrza i ruszył w stronę drzwi. - Stój - twardy głos starca powstrzymał go i zmusił do odwrócenia się. - Codziennie otrzymywać będziesz chłostę i nie wolno ci do nikogo przemówić słowem, aż pokuta się nie skończy. Ukarany mnich pochylił głowę. - Odejdź. Odprowadzili go na dziedziniec, gdzie otrzymał pierwszą porcję plag. Siedem uderzeń bicza rozdarło skórę i ze skatowanych pleców popłynęły strużki krwi. Potrafił, co prawda, zapanować nad bólem, tak że nie czuł prawie ciosów, ale wiedział, że to tylko początek. Założył habit trący nieznośnie poranione plecy i zszedł na dół do strumienia. Tam codziennie wydobywał śliskie od wody i mułu, omszałe głazy i w potwornym wysiłku przenosił układając na piaszczystej drodze prowadzącej do Klasztoru. Każdego wieczoru otrzymywał chłostę i mimo że rany jego goiły się szybciej niż innym ludziom, to w kilka niedziel po rozpoczęciu pokuty plecy były jedną wciąż krwawiącą i szarpiącą piekielnym bólem raną. Ale nie myślał nawet o ucieczce. Zaledwie dwa lata minęły, gdy dostąpił Pierwszego Wtajemniczenia. Nie posiadał jeszcze tak wielkiej mocy, aby przeciwstawić się Klasztorowi. Musiał być posłuszny i pokorny. Gdy słońce zachodziło za lasem i gdy wracał z Klasztoru z krwawiącymi plecami, starał się złowić jakieś drobne zwierzę i zwykle pożerał jego surowe mięso, a potem pełen obrzydzenia do samego siebie wracał na teren Klasztoru i usypiał na zimnych kamieniach dziedzińca. Budzono go przed świtem i znów wracał do ciężkiej pracy z każdą chwilą umacniając się w swej nienawiści do Zakonu. Gdy rozłupywał wielkie głazy na odłamy, wyobrażał sobie, że ciska kamieniem w głowę Mistrza i że to właśnie jego czaszka pryska pod bezlitosnym uderzeniem. Bezkarnie dawał upust swej nienawiści widząc, że udziałem jego jest nadzwyczaj rzadki dar. Otóż nikt nawet sam Mistrz nie potrafił przejrzeć myśli Vergora. Mózg jego był zamknięty przed każdym, kto chciałby się tam wkraść i odczytać najskrytsze tajemnice. I to właśnie świadomość tego daru dawała Vergorowi siłę do dalszej pracy i pokorę w znoszeniu poniżeń. Za pięć lat otrzyma Drugie Wtajemniczenie i wtedy wreszcie jego nienawiść wypłynie jak wrząca i niszcząca wszystko lawa. Poprzysiągł zemstę, tym którzy ukarali go i serce radowało się, gdy przedstawiał sobie najwymyślniejsze sposoby, jakimi zgładzi wrogów. Pewnego dnia, gdy łamiąc paznokcie i raniąc palce wydobywał z lodowatej wody szczególnie ciężki głaz, ujrzał stojącego nieopodal Mistrza. Pochylił się w ukłonie i wrócił do przerwanej pracy, ale kamień wypadł ze zdrętwiałych dłoni i runął na stopy Vergora. Mnich upadł do wody i z wysiłkiem odrzucił przygniatający nogi głaz. Z trudem przyczołgał się do brzegu i poczuł nagle, że pomaga mu wstać czyjaś silna ręka. Ciepłe palce Mistrza dotknęły jego skroni. Ból stóp, dłoni i pleców ustąpił natychmiast. Vergor pochylił się do kolan Mistrza, lecz w myślach przysiągł mu śmierć. Zwłaszcza, że nie mógł zapomnieć pewnego letniego dnia, gdy leżąc w strumieniu chłodził wodą poranione plecy. Zauważył to jeden z braci, a Mistrz tego wieczoru kazał wydać Vergorowi trzykroć po siedem plag. Dziewięć lat pobytu w Klasztorze nauczyło go jednak cierpliwości. Czekał na dzień, gdy otwarcie będzie mógł uderzyć w Biały Zakon i wiedział, że dzień ten nadejdzie. Na razie z pokorą odbywał pokutę i gdy minęło siedmiokroć po siedem niedziel, wybaczono mu jego winę i wrócił do Klasztoru. - Świadczę, że wyklęty Vergor odbył pokutę za złamanie po raz pierwszy nakazu Świętej Księgi. - I ja świadczę. - I ja świadczę. „...gdy drugi raz złamiesz nakaz Mistrza, wyznaczy ci pokutę sroższą, a ty będziesz posłuszny...” Przechadzał się wśród drzew przypatrując się przeskakującym z gałęzi na gałąź ptakom, gdy ktoś stanął mu na drodze. Poznał Selfrina - jednego z mnichów, którzy wraz z nim dostąpili Drugiego Wtajemniczenia, ale zdecydowali się pozostać w Klasztorze. - Niech Dobro, Piękno i Mądrość zamieszkają w twej duszy Vergorze - rzekł Selfrin. - Czego chcesz? - spytał Vergor krzyżując ręce na piersiach. - Przybywam z poleceniem od Mistrza. - Od Mistrza? Sam sobie jestem mistrzem, a ten nędzny starzec obchodzi mnie tyle co, ot to! - kopnął kupkę końskiego nawozu. Na twarzy Selfrina nie drgnął ani jeden mięsień. - Muszę doprowadzić cię bracie przed oblicze Mistrza. - Więc zrób to! - Czy nie zechcesz pójść ze mną z własnej woli? - Powiedz Mistrzowi, że jego słowa, jego nakazy i zasady są niczym! Nie pozwolę, aby ten stojący nad grobem starzec kierował mym życiem. Chciał się odwrócić i odejść, ale poczuł dotyk, który unieruchomił mu ręce i nogi. Jakaś siła próbowała powalić go na ziemię, ale wyzwolił się natychmiast spod jej władzy. Spojrzał prosto w oczy Selfrina i wytężył całą swą wolę. Ciało przybysza zaczęło się chwiać, aż nagle upadł na kolana. Vergor wyszarpnął miecz i podniósł go do ciosu, ale po chwili zastanowienia schował broń w pochwie i kopnąwszy tylko pokonanego przeciwnika odszedł zostawiając leżące na drodze jego bezwładne ciało. Sam był zdumiony swą siłą. Selfrin był najukochańszym uczniem Mistrza, a Vergor zmiażdżył go w przeciągu chwili. Obrócił się jeszcze i zobaczył, że mnich nadal leży na środku drogi jak szmaciana kukła. - Świadczę, że wyklęty Vergor nie odbył pokuty za złamanie po raz drugi nakazu Świętej Księgi. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Pogardliwy uśmiech wykwitł na ustach spętanego mnicha. - O co oskarżacie jeszcze wyklętego Vergora? - Świadczę, że winien jest wielokrotnego złamania nakazów Świętej Księgi, za co nigdy nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy. - odezwał się chór głosów. „...a kto trzeci raz pogwałci święte prawa, ten doprowadzony zostanie przed oblicze Mistrza...” Była to ciemna noc. Gwiazdy i księżyc przesłonięte ciężkimi wiszącymi tuż nad ziemią chmurami nie oświetlały ukrytego wśród drzew pałacu. Porywisty wiatr głuszył wszelkie odgłosy swym ustawicznym jękiem. Tę właśnie noc wybrali mnisi, aby wkraść się do pałacu Vergora i doprowadzić odszczepieńca przed oblicze Mistrza. Znali siłę swego przeciwnika, więc ruszyło ich z Klasztoru aż sześciu - sześciu najbieglejszych uczniów Białego Zakonu. Bez trudu minęli nawołujące się przeciągłymi okrzykami straże i wtargnęli na teren siedziby Vergora. Trzech z nich stanęło pod drzwiami sypialni komnaty, pozostali przywarowali u okna zaczepieni przy ścianie pałacu. W jednej chwili wtargnęli do środka komnaty. Bezszelestnie, aby nie zbudzić śpiącego, ale Vergor stał już w rogu pomieszczenia z obnażonym mieczem w dłoni. Żona Vergora spała spokojnie głęboko oddychając. Mnisi dobyli mieczy i stanęli łukiem otaczając odszczepieńca. Ten przywarł plecami do ściany. Nagle odbił się, wyskoczył w powietrze, zadał trzy szybkie jak błyskawica uderzenia, opadł na posadzkę i stanął twarzą do swych wrogów. Dwa ciała w białych habitach osunęły się wolno na ziemię. Struga krwi popłynęła po marmurowych taflach podłogi. Żona Vergora krzyknęła obudzona szczękiem żelaza i zerwała się z łoża. Zobaczywszy męża otoczonego przez wrogów, skoczyła w stronę wyjścia chcąc wezwać pomoc, ale nagle już przy samych drzwiach łagodnie osunęła się na ziemię. Czterej mnisi stali naprzeciw Vergora, a ten obserwował ich spokojnym wzrokiem i nagle znów skoczył, ale tym razem ciało jego zwinęło się w powietrzu i cudem uniknął ciosu mierzonego w nogi. Znów przywarował w rogu komnaty. Cztery ostrza jak srebrne węże pobiegły w jego kierunku, ale Vergor odparował wszystkie ciosy, a sam zadał tylko jeden, po którym ciało następnego z mnichów upadło na ziemię z rozłupaną czaszką. Czuł jednak, że słabnie. Nieustanne skupienie, koncentracja, aby nie dać się opanować połączonej woli mnichów, nadszarpnęły jego siłami. Ciało nadal było sprawne i gotowe do walki, ale duch Vergora nie był w stanie oprzeć się naciskowi woli wrogów. Co chwila ciemniało mu przed oczyma. Potrzebował chociaż chwili odpoczynku, chwili na powtórne skupienie się. Ale mnisi nie dali mu odpocząć. Znów ruszyli i Vergor z największym trudem odbił ich ciosy. Tym razem zranił jednego ze swych przeciwników, ale opadł już na kolana. Wiedział, że to koniec. I rzeczywiście tak było. W następnym ataku wytrącili mu miecz z dłoni i przyłożyli ostrze do gardła. Znieruchomiał. Osłabionego spętali sznurami i wziąwszy za nogi i głowę wynieśli z komnaty. Ranny kulejąc powlókł się za nimi, ale przedtem uniósł żonę Vergora i ułożył ją w pościeli. Znów niezauważeni przemknęli przez dziedziniec i dosiedli pozostawionych przy drzewach koni. Vergor próbował odzyskać utracone siły, ale każda próba rozerwania więzów kończyła się fiaskiem. Mnisi czuwali nad tym, aby nie stał się znów groźny. Wreszcie przy którejś z prób omdlał z wyczerpania. Ocknął się leżąc skrępowany sznurami na posadzce największej komnaty w Klasztorze. Obok niego stało dwóch mnichów, a naprzeciw na ustawionym na podeście krześle siedział Mistrz. Otaczało go siedmiu Starszych Braci i siedmiu mnichów - rycerzy. Mistrz uniósł dłoń. - Jesteś wyklęty Vergorze - rzekł - zostaniesz osądzony. Musisz ponieść karę za swe niecne uczynki. Vergor uniósł lekko głowę i spojrzał w twarz Mistrza. - Co z moją żoną? - spytał zdławionym głosem. - Mnisi nie karzą kobiet - odparł jeden ze Starszych Braci. - Czy chcesz nam coś powiedzieć Vergorze, nim zaczniemy cię sądzić? - spytał Mistrz. Vergor próbował się skupić i natężył mięśnie i wolę, aby rozerwać więzy, ale stojący obok mnich trącił go nogą. - Próżny twój trud - powiedział. - Czy chcesz nam coś powiedzieć Vergorze? - powtórzył pytanie Mistrz. - Tak! Tobie! - uniósł z trudem głowę i splunął w kierunku Mistrza. Ten otarł ślinę z twarzy. - W imię tego, który nad nami czuwa, zaczynajcie bracia - rzekł. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał pierwszy nakaz Świętej Księgi i odbył za to pokutę - I ja świadczę. - I ja świadczę. Mistrz spojrzał w stronę skrępowanego sznurami Vergora. - Czy raz tylko złamał ten nakaz? - spytał. - Świadczę, że wyklęty Vergor wielokrotnie łamał nakaz Świętej Księgi i za te występki nie poniósł żadnej kary. - I ja świadczę. - I ja świadczę. - A ja świadczę przed wami i przed tym, który nad nami czuwa - rzekł Mistrz - że zasłużył na śmierć. - I my świadczymy - odezwał się chór głosów. Nastała chwila milczenia. - Świadczę, że wyklęty Vergor złamał drugi nakaz Świętej Księgi i nie odbył pokuty. - I ja świadczę. - I ja świadczę. Mistrz z pogardą przyjrzał się skrępowanemu Vergorowi. „...i wrzucony tenże człowiek będzie w Labirynt Klasztoru” Niosąc Vergora na ramionach schodzili stromo idącymi w dół kamiennymi, krętymi schodami. Ciemność rozjaśniały przytwierdzone u stropu pochodnie i w ich blasku twarz skazańca zdawała się być szara na podobieństwo ścian. Mnisi cicho nucili pieśń błagalną, aby ten, który nad nami czuwa, wybaczył, że posyłają człowieka w objęcia śmierci. Mistrz szedł z tyłu pogrążony w modlitwie. Gdy schody się skończyły, skręcili w wąski ciemny korytarz i dwaj mnisi idący przodem wyjęli pochodnie z żelaznych uchwytów i ruszyli dalej niosąc je w dłoniach i oświetlając drogę. Strop schodził coraz niżej i idący musieli się już pochylać, aby nie zawadzić głową o skałę. Ściany korytarza żłobione były przez bez przerwy wpływające strumyczki wody, które zlewały się na podłożu w wartki potoczek idący rowem wyrzeźbionym w skale. Wreszcie dwaj idący na przedzie mnisi zatrzymali się i stanęli z dwóch stron stromego uskoku. Obniżyli pochodnie i Vergor rzucił okiem w czeluść nie dostrzegając jednak dna. Niosący skazańca położyli go na ziemi i oplatali w pasie długą, grubą liną. - Módl się Vergorze - rzekł Mistrz - kończy się czas twej wędrówki. Vergor odwrócił twarz. Wszyscy milczeli długą chwilę. - W imię tego, który czuwa nad nami - powiedział uroczystym tonem Mistrz - zaczynajcie. Ostrożnie zepchnęli Vergora w czeluść, a dwóch mnichów mocno trzymało naprężoną linę. Wolno zaczęli ją popuszczać i ciało skazańca osuwało się ocierając lekko o ściany. - Bądźcie przeklęci! - dobiegł ich głos z dołu. Nagle napięcie sznura zelżało i mnisi zrozumieli, że ciało Vergora sięgnęło dna. Zrzucili linę i znów cicho nucąc pieśń błagalną ruszyli w drogę powrotną. Gdy wyszli z wąskiego, ciemnego korytarza i wspięli się już schodami na pierwszy poziom Klasztoru, Mistrz rozkazał wezwać wszystkich braci do wielkiej komnaty. „I nadejdzie dzień, gdy czyniąc sprawiedliwie zio sprowadzisz na świat, a niegodziwie postępując własną duszę zbrukasz. Tedy rozważ w głębi serca swego, czyliż lepiej świat ten doczesny, któren jak mgła jest nie- trwały, na żer ciemnej sile wydać czy duszę swą przedać? I rozważ też, iż cierpieć świat będzie póki ten, który czuwa nad nami, nie przerwie mąk jego, a dusza twa cierpieć może wiecznie.” Prorok Eberdkind „Rozważania o duszy i czynach człowieczych. Księga Piąta. Mistrz siedział na krześle ustawionym na podeście, a wokół niego stanęło dwudziestu Starszych Braci i siedmiu goszczących w klasztorze mnichów - rycerzy. Naprzeciw Mistrza zebrali się pozostali bracia, którzy dostąpili Pierwszego Wtajemniczenia, a było ich ośmiokroć po siedmiu, a za nimi liczna gromada uczniów. Wielka sala zapełniła się. - Bracia - rzekł wstając Mistrz - wypełnił się nasz czas i czas Klasztoru. Dziś jeszcze umrzemy. Módlcie się. - Jakże to Mistrzu? - wykrzyknął jeden ze Starszych Braci. Starzec spojrzał w jego stronę i uśmiechnął się. - Połączymy się z tym, który czuwa nad nami. Módlmy się, aby dusze nasze były czyste i godne dostąpić łaski. - Mistrzu, wyjaw nam, cóż się stało? Starzec skinął głową. - Vergor wróci bracia - rzekł - wróci na czele ciemnych mocy, które obudzi w Labiryncie Klasztoru. Czas nam pożegnać się bracia, ale wraz z nami nie zginą Dobro, Piękno i Mądrość. One zawsze będą trwać w ludzkich sercach. I choć zło nadchodzi, pamiętajcie, że nie zwycięży ono nigdy. Rozejrzał się po skamieniałych w zdumieniu i zgrozie twarzach mnichów. - Rozejdźcie się bracia. Nagle wystąpił jeden z mnichów - rycerzy. Położył dłoń na rękojeści miecza. - Czas jeszcze, aby zabić Vergora. Zejdę do Labiryntu i spełnię to. Mistrz spojrzał w jego stronę. - Czyż po to przez dwakroć siedem lat uczyłem cię o Dobrze, Pięknie i Mądrości, czyż po to ślubowałeś Świętej Księdze, aby teraz iść i zabijać? Mnich - rycerz spuścił głowę na piersi. - Wybacz Mistrzu - powiedział cicho i cofnął się. - Dlaczego nie możemy się bronić? - spytał jeden z braci - jesteśmy silni i jest nas wielu. Odepchniemy zło z powrotem do Labiryntu! Mistrz zszedł z podestu. - Wysłuchajcie mego ostatniego rozkazu - rzekł - rozejdźcie się do swych cel i módlcie się. Nie ważcie się bronić czynem czy wolą. Niech każdy z was myśli o własnej duszy, niech rozważy błędy, jakie popełnił i wyzna zatajone występki. Rozejrzał się po sali. - Bądźcie dobrej myśli, bracia. Niech Dobro, Piękno i Mądrość zamieszkają w waszych duszach. -1 Iw twojej Mistrzu - odpowiedział mu głuchy chór głosów. Starzec wyszedł z komnaty, a za nim w ciszy i spokoju rozchodzili się pozostali mieszkańcy Klasztoru. Jedynie najmłodszy z mnichów - rycerz Rether został w komnacie, a gdy wszyscy już wyszli, wybiegł z niej i ruszył w dół schodami kierując swe kroki w stronę Labiryntu. Mistrz, który w tej samej chwili wchodził już do swej celi, obrócił się w stronę idących za nim mnichów. - Módlcie się za duszę brata Rethera - rzekł głośno - bo powiadam, że może on stanąć na czele tych, których dusze będą potępione. .,Powiadam wam mili, a wy uwierzcie tym stówom, iż ten, kto źle czyni, ufa swej potędze i azalii pomyśli on, że zło, które obudził, jego samego pożerać może? Prorok Eberdkind „List do sercu memu miłych mieszkańców grodu Attir Vergor poczuł zimny i mokry dotyk skały i zrozumiał, że znalazł się już na samym dnie lochów w Labiryncie Klasztoru. Po chwili uderzyła go spadająca z góry lina. Przez dłuższy czas leżał bez ruchu na ziemi i wsłuchiwał się i wczuwał w mowę Labiryntu. Czuł czającą się tuż obok przerażającą siłę, której myśli odbierał, ale były one tak obce, iż nie mógł ich w pełni zrozumieć. Rozerwał krępujące ciało więzy i wstał. Ruszył przed siebie macając dłonią po ścianach i gdy szedł, czuł, jak jednocześnie ktoś lub coś zbliża się ku niemu. Wystawił ręce do przodu i po chwili od palców zaczął bić lekki blask. Korytarz rozjaśnił się i Vergor ujrzał przed sobą olbrzymią postać w czarnym habicie. „Witaj Vergorze” - odezwało się w jego głowie. „Witaj” - odrzekł przekazując obcemu swe myśli. „Długo czekaliśmy na ciebie. Jesteś wreszcie”. Zza pleców postaci w czarnym habicie zaczęły wyłaniać się następne. Vergor z uwagą przyglądał się ich nieruchomym jakby ciosanym z kamienia, szarym twarzom. „Poprowadzisz nas do Klasztoru” „W jaki sposób?” - spytał - „Wyjście z Labiryntu obwarowane jest zaklęciem nałożonym przez samego Mistrza. Tak silnym, że nikt zrzucony w głąb Labiryntu nie może go przerwać.” „My możemy” „Po cóż jestem wam potrzebny?” „Nie pytaj o to, Jesteś potrzebny.” Vergor oparł się o ścianę i patrząc w stronę czarnych postaci zamyślił się głęboko. „Pomyśl o czym marzyłeś Vergorze? W czasie pokuty, gdy rozbijałeś kamienie. Czy nie o śmierci Mistrza? Dziś możesz go zabić”. Vergor cofnął się o krok zbyt zdumiony, że potrafiono odgadnąć jego myśli, aby zastanowić się nad sensem słów obcego. Próbował zasłonić się przed penetracją własnego mózgu przez czarne postacie. „Próżny twój trud Vergorze. Ja potrafię odczytać myśli każdego żyjącego stworzenia. Decyduj się szybko. I pomyśl, że spełnisz swój ślub. Mistrz zginie”. „Co będzie później?” „My zapanujemy nad Klasztorem, a ty odejdziesz do swego pałacu”. Vergor czuł nieszczerość obcego, jakiś lęk zaczął wolno czaić się w głębi duszy. Był im potrzebny. Koniecznie potrzebny, ale nie mógł przewidzieć, co stanie się, gdy opanują Klasztor. To zresztą nawet specjalnie go nie obchodziło, ale cały czas zastanawiał się, do czego ma posłużyć. „To nieważne Vergorze i nie zajmuj się tym. Masz dwie drogi. Wybierz jedną z nich. Zostaniesz tutaj i zginiesz lub poprowadzisz nas do Klasztoru i znów będziesz wolny. A chciałbyś chyba ujrzeć swą żonę? Vergor zastanawiał się już tylko krótką chwilę. „Dobrze”. Przepuścił przed siebie czarną postać i poszedł za nią słysząc za swymi plecami kroki pozostałych. Gdy doszli do miejsca, gdzie Vergor zostawił linę, obcy wyciągnął dłoń i sznur pomknął w górę, po czym naprężył się i zesztywniał. Zaczęli się wspinać. Nagle obcy wyciągnął miecz z pochwy i gdy tylko wyłonił się na górze, zadał straszny cios. Vergor poczuł mokre chluśnięcie na twarzy i ujrzał rozpłatane ciało Rethera. Bluzgająca z rany krew spływała w dół po kamieniach. Vergor stanął nad ciałem zabitego mnicha. - Skąd on tu się wziął? - mruknął do siebie. Czarna postać lekko dotknęła ramienia Vergora. „Idziemy” Znów ruszyli naprzód. „Najpierw zabijesz Mistrza” Krętymi schodami weszli na pierwszy poziom Klasztoru. Obcy skinął lekko dłonią i jedna z towarzyszących mu postaci wyciągnęła z pochwy miecz i zwróciła rękojeścią w stronę Vergora. Ten po chwili wahania ujął podaną mu broń. „Idź spełnić ślub” Wolnym krokiem ruszył w głąb korytarza i stanął przed drzwiami prowadzącymi do celi Mistrza. Pchnął je i wszedł do środka. Starzec siedział na podłodze pogrążony w modlitwie. Otworzył oczy i ujrzał Vergora stojącego w progu i trzymającego obnażony miecz w garści. Vergor przygotowany na atak Mistrza lub chociaż na jego obronę skupił się i skoncentrowany krok za krokiem podchodził coraz bliżej. Wreszcie stanąwszy tuż obok starca bezradnie opuścił miecz. - Dlaczego? - spytał głucho - dlaczego nie bronisz się? Czarna postać stanęła w progu celi. „Zabij go!” Vergor uniósł niezdecydowanie broń. - Dlaczego nie pozostawiliście mnie w spokoju? - spytał Mistrza - ścigaliście mnie jak dzikie zwierzę. Sami sprowadziliście na siebie nieszczęście. „Zabij go!” - Milcz Arghogu - rzekł głośno starzec i czarna postać cofnęła się, jakby pchnięta niewidzialną dłonią. - Znasz go? - spytał zdumiony Vergor. Opuścił miecz. Ostrze dotknęło ziemi. - Powiedz. Dlaczego? Mistrz uniósł głowę. - Jesteś przeklęty, jesteś odszczepieńcem, zdrajcą. Musiałeś zostać ukarany. Prawo jest po to, aby je szanować. Zasłużyłeś na karę i poniesiesz stokroć gorszą niż mógłbyś... Vergor nie dał mu dokończyć i potężnym pchnięciem dźgnął starca w pierś. Następnie wyrwał ostrze z rany i ciął potężnie aż rozchlastane uderzeniem ciało Mistrza potoczyło się pod ścianę. Odetchnął ciężko i odwrócił się. Zobaczył tuż przy sobie czarną postać. Jej gorejące blaskiem czerwone oczy patrzyły na niego. Nagle poczuł uderzenie i zdumiony wyrwał z rany sztylet. Rana zabliźniła się natychmiast, ale do celi wpadło kilka czarnych postaci z dobytymi mieczami. Nie mógł nawet drgnąć z miejsca. „Już nie jesteś potrzebny”. Przymrużył oczy, aby nie widzieć opadających mieczy. I tu kończy się historia spisana przez Mistrza Hamrana, a przetłumaczona przeze mnie - niegodnego Ilrina mnicha. Koniec to opowieści o mnichu-rycerzu Vergorze z Leśnej Góry, ale nie koniec historii Klasztoru. Nie wszyscy mnisi Białego Zakonu posłuchali Mistrza, kilkunastu z nich uciekło z Leśnej Góry i po wielu latach założyli na niedaleko leżącej Świętej Górze swój własny zakon. Wtedy też rozgorzała walka, w której Arghog i jego bracia zdobyli potęgę tak wielką, że wydawałoby się, iż nie ma siły, która mogłaby ją zniszczyć. Pokonali nawet samego cesarza Oshowę Bezbożnego, lecz później Klasztor na Leśnej Górze zaczął chylić się ku upadkowi, albowiem nie na próżno rzekł prorok Amfel „A minie siedmiokroć po siedem dziesiątków lat, w kolebce zła zaczną nauczać o Dobrze, Pięknie i Mądrości. Jeździec w złotej zbroi wjedzie na górę i zwycięży, albowiem czysta będzie dusza jego”. Patrzę w trwodze na zachodzące słońce, gdyż dzisiaj od dnia, gdy Vergor zabił Mistrza, mija czas, o którym mówił prorok Amfel. Dzięki składam temu, który czuwa nad nami, że pozwolił mi na spisanie tej historii, lecz nie śmiem nawet zanosić kornych błagań, gdyż zasłużyłem na wieczyste cierpienia i od lat już wiem, że będą one moim udziałem. Słońce chyli się już za las. Niech ten, który czuwa nad nami, zlituje się nad mą duszą! Widzę postać jadącą ku Klasztorowi. W złotej zbroi krwawo odbija się zachodzące słońce. NIECH DOBRO, PICKNO I MĄDROŚĆ POZOSTANĄ W WASZYCH... Grzegorz Drukarczyk MOST NAD ALTEMARA Jakiś śmieszny facet gimnastykował się pod ścianą. Biegał tam i z powrotem, wymachiwał rękami w dziwnej pantomimie, której znaczenia, mimo jego nadludzkich wysiłków, nie byłem w stanie zrozumieć. Był pokrzywiony i połamany, chudy niczym wyschnięta łodyga - był zniszczony bardziej od chylącego się nad grobem starca. Nie wiek jednak zapracował na taki jego wygląd, inna przyczyna sprawiła, że przyglądając się karykaturalnej postaci czułem litość i smutek... - ten człowiek umierał, a chorobą wyniszczającą ciało była mądrość. Wiedza nie czyni ani pięknym, ani wielkim, ani nawet innym. Rozum? I jaką korzyść przyniósł zmumifikowanemu pokurczowi o zapadniętej piersi, płaskim tyłku i rachitycznych kończynach? Czy widział, jak wschodzi słońce nad zatoką Mar - del - Platta, czy sycąc świadomość pamięcią wieków dotykał piramid, czy ze szczytów Molikte omiatał dumnym spojrzeniem skryte pod lodowcem wyżyny? Do cholery, czy potrafi porozmawiać z drugim człowiekiem, kimkolwiek by on był, nawet jego własną żoną?! Umie tylko mówić, przetwarzać dźwięk na cyfry, wzory, symbole. Każdą rzecz sprowadza do pustego zagadnienia brzegowego, gdzie szereg różniczkowy funkcjonału opisuje świat lepiej od rzeczywistości. Muzyka to drgania o banalnych pasmach częstotliwości, światło jest jedynie falą elektromagnetyczną, drzewa na wietrze gną się zgodnie z regułami podstawowej dynamiki, nic zwyklejszego niż ruch pionowy cząsteczek wody, który przy uwzględnieniu stanu napięcia powierzchniowego daje grzywacze morskie, deszcz pada, bo musi, ludzie chodzą zgodnie z zasadami tarcia, śmiech to ilość Herzów, miłość... Niech to szlag trafi! Wdusiłem papierosa w skórzane obicie spoczynkowca. Odwróciłem głowę w bok, gdzie na energetycznym materacu spoczywało kruche i delikatne ciało Miriam. Sen przyozdobił jej twarz cudownym spokojem, pogasił wszystkie zmartwienia, które na co dzień ryły w alabastrowej skórze siateczkę bolesnych zmarszczek. Obserwowałem czarne włosy rozrzucone fantastycznymi splotami po tęczowym wezgłowiu, zamknięte powieki ocienione długimi, wywiniętymi rzęsami, usta nieśmiało różowe, cudowne złożenie szyi i ramienia, gdzie zawsze tak lubiłem tulić głowę. Teraz to już chyba nie miało znaczenia, teraz rachityczny pokurcz seplenił o tensorach, wersorach, funkcjonałach, a świat cały słuchał go z zapartym tchem. Piękno zamieniał na dobrze zbudowany wzór aproksymacyjny, radość zastępował satysfakcją z udanego dowodu logicznego, miłość uśmiercał uporządkowanym szeregiem liczbowym - wszystko stawało się ścisłe, konkretne i wyliczalne. Ani ja, ani Miriam w matematycznie scementowanej rzeczywistości nie mieliśmy racji bytu. - W przypadku pasma tarczowego, w którym brzegi są wyrażone przez funkcję Greena - brzmiał zapluty ton spod ściany - i przy uwzględnieniu potencjału termosprężystego odkształcenia rozwiązanie tego równania nie nastręcza większych trudności. Stosując kombinację transformacji skończonej kosinusów, w zakresie całki, otrzymamy w rezultacie wzór dla naprężeń obszaru użytecznego. A kiedyś rosły kwiaty. W świecie, który odszedł w zapomnienie, dawno, dawno temu, na ciepłą, wilgotną i przyjazną ziemię upadło niepozorne ziarno. Brunatne grudy rozwarły łono chciwe nasienia i przyjęły je z niemym krzykiem rozkoszy. Woda złożyła ofiarę wilgoci, złote promienie użyczyły ciepła, przyjazny pył otulił kruchą drobinę. Gasły słońca, tonęły w horyzoncie gwiazdy, a przestrzeń zmieniała barwę - wiele, wiele, wiele razy. - Przejdźmy do odkształcenia powłoki. Dowolny jej punkt dozna przemieszczenia wirtualnego o wartości różniczkowej dewiatora Alry’ego. - To będzie syn - Miriam łkała spazmatycznie, miotając się w szalonym tańcu ekstazy - dobrze mój kochany, o tak... Mocniej, to będzie syn, mocniej, twój syn, o tak... Łzy wdzięczności płynęły po jej twarzy - twarzy, którą uniesienie rozpaliło blaskiem nadnaturalnego piękna. Skóra lgnęła do skóry. Ciepło dotyku wnikało głęboko w świadomość, sycąc rozgorączkowane myśli nektarem spokoju. Było mi dobrze. Gładziłem ciemne włosy miękko spływające między palcami, rozkoszowałem się ich pieszczotą, jakby czas i przestrzeń utraciły swoją moc w tej oazie wzajemnego zespolenia. - Z wyrażenia tego odczytamy, że ma ono charakter periodyczny, przy czym zmienność w dowolnym kierunku jest parzysta i oparta na osiowo symetrycznym złożeniu wielkości energii potencjalnej. - Wiesz - szeptała Miriam - ta chwila mogłaby być ostatnia. Tam, za ścianą, jest już tylko ich świat, tam nie odnajdziemy ciepła i uśmiechu: ani ty, ani ja, ani nasz syn... - Kinematyczne podejście do tegoż potencjału pozwala wysnuć wniosek, że siły masowe w ujęciu statystycznych warunków brzegowych wykonują pracę niezupełną, uzależnioną od przebiegu współrzędnej wycinkowej w układzie biegunowym. Spała. W marzeniach błądziła gdzieś po ukwieconych łąkach Krainy Snów, pełnych słońca i radości. W zwiewnej sukni z woalu, którą wiatr muska w ulotnym tańcu falowania, prowadziła za rękę naszego syna. Patrzyłem na nią ze spoczynkowca, czując jak z zagryzionych warg spływa mi po brodzie strużka krwi. Chudy gnom spod ściany wciąż wygłaszał swoją epokową tyradę dla jemu podobnych. Trzeba było słuchać, trzeba było przecież poznać dokładny wzór na życie. Cholernie mądry wzór. Wstałem ze spoczynkowca. W uszy kołatał monotonny głos pokracznego wykładowcy. Teraz już nic nie miało znaczenia. Stopy z ociąganiem odrywały się od posadzki, jakby próbując zatrzymać każdy następny krok. Ale szedłem wciąż do przodu, na spotkanie leżącej w objęciach snu Miriam. Nie byłem w stanie myśleć, tylko jakieś ulotne skojarzenia jasnymi plamami przepływały przez mrok świadomości, by zginąć równie szybko, jak powstały. Obcy moduł mieszkalny, wyważony zamek, czyjaś przestrzeń zamknięta w czterech ścianach - nie nasza, nawet ten kawałek cholernej przestrzeni nie nasz. Miriam śpi na energetycznym posłaniu, fala rozrzuconych, czarnych włosów, przymknięte powieki, bezwolny uśmiech koralowych ust. Upór, wola, a może jedynie przeświadczenie o nieuchronności podjętej decyzji pokonywały opór nóg, sprzeciw całego ciała, ochrypły krzyk zastygły w gardle ołowianym kamieniem. Stanąłem nad nią, Miriam, stanąłem nad tobą. Mówiłaś, że tam, na zewnątrz, nie znajdziemy miejsca dla siebie. Ani ty, ani ja, ani nasz nie narodzony syn. On w tobie śpi spokojnie, ale nadejdzie taka chwila, kiedy będzie musiał wzejść w tamtym świecie i żyć wedle jego reguł. Stanąłem nad tobą patrząc jak śnisz o tańcu wśród kwiatów. Byłaś taka szczęśliwa w sennym ukojeniu. Nie chciałem, nie mogłem dotknąć twoich włosów, nie potrafiłem... Słabość, tak, chyba nigdy nie należeliśmy do ludzi umiejących wywalczyć sobie przyszłość. Na pewno nie taką przyszłość. Pochyliłem się nad kruchym, filigranowym ciałem, pochyliłem się nad tobą, Miriam. Rozumiałaś, dlaczego muszę tak zrobić, byliśmy przecież zespoloną jednością. Wiesz, ten cholerny facet wciąż gadał, jak nakręcony, budował niebo z symboli matematycznych. Jego niebo... Nie umiałem się pożegnać, może dlatego, że tak naprawdę nie mieliśmy się rozstać. Przykryłem cię energetyczną, przezroczystą kurtyną. Przylgnęła do krawędzi materaca tworząc z nim nierozerwalną całość. Wyglądałaś pięknie, jak śpiąca w kryształowym sarkofagu królewna. Patrzyłem zachwycony, nie pamiętałem o tym, że patrzę tak ostatni raz. Nie, to było dopiero pierwszy raz... Świetlista czasza przestrzeni, niczym ojcowska dłoń, otaczała brzemienną ziarnem ziemię. W spokoju, w milczeniu, w uwielbieniu. W trwaniu. - Załóżmy teraz, iż istnieje dla materiału idealnie plastycznego funkcja wzmocnienia będąca tensorem naprężeń, o własności znikania różniczek w paśmie brzegowym. - Oddychałaś, Miriam, coraz wolniej, coraz lżej. Twoja twarz nabierała alabastrowego odcienia. Delikatnie złożone usta wciąż uśmiechały się do nieistniejącego słońca, w blasku którego błądziłaś zauroczona i wolna od wspomnień o przebudzeniu. Przez chwilę, tylko przez chwilę kąciki twoich oczu musnął nieuchwytny skurcz, jakby żal, żal zagubionego dziecka, tylko przez chwilę, przez chwilę gasnącego oddechu. Odchodziłaś, Miriam, tam, gdzie nie mogło cię już dotknąć żadne złe słowo, gdzie króluje beztroski uśmiech niewiedzy. Mostem nad Altemarą wkraczałaś w Krainę Snów. Na podłodze, obok energetycznego posłania, leżał białobłękitny kwiat, kwiat lotosu - ten, który zawsze tak lubiłaś wpinać we włosy. Podniosłem go i ucałowawszy delikatne płatki schowałem głęboko, bardzo głęboko. - Wykres współczynnika wzmocnienia w funkcji stosunku częstości siły wymuszającej, do częstości drgań własnych, przy ustalonym tłumieniu będzie krzywą rezonansu. - Nie!!! Brzemienna Matka-Ziemia spała. Nieruchoma, milcząca, spokojna. Tylko w niej mogła istnieć prawda życia, prawdą życia była ona sama. Raz jeszcze spojrzałem na Miriam otuloną kryształowym całunem, a później powoli, bardzo powoli i z cholernym zdecydowaniem ruszyłem w stronę bełkocącego pod ścianą pokurcza. Nadszedł czas pożegnania... Minąłem holograficzną wizję chudego gnoma i zbliżywszy się do retransmitora wyszukałem wzrokiem dźwignię Widowiska. Śmieszna plomba z pieczęcią Konsorcjum Dnia miała zagwarantować jej nietykalność - taka dżentelmeńska umowa ludzi na poziomie, których słowo wiąże mocniej od stalowych powrozów. Powiedzieli sobie, że Widowisko jest zbyt barbarzyńską rozrywką, by można było je kontynuować. Więc koniec, honorowa obietnica i przeszłość odchodzi w zapomnienie przy powszechnej akceptacji. Cudownie. Miód ścieka po brodzie. Gówno! Ustawiłem potencjometry na maksymalnym obszarze ryzyka i wetknąłem dłoń w klamrę bioprocesora. Chłodne kleszcze łapczywie pochłonęły odsłonięty przegub i jak wampir ssały z niego konieczne dla rozpoczęcia Widowiska informacje. Trwało to zaledwie chwilę, jeden moment, w którym Centralny Zwój analizował mój kod i porównywał go z Przepisami. Boczna kontrolka zamigotała blaskiem poprawnego doboru, w tej samej też sekundzie puściły przegub szczęki bioprocesora. Mogłem już ustalić Obiekt Ataku i własną odpowiedzialność. - Deklaruję śmierć w zamian za tego człowieka - wycedziłem ochrypłym głosem, wskazując na niezmordowanie sypiącego matematycznymi regu łami pokurcza. - Profesor Ritz, program poza jurysdykcją Widowiska, szesnasty umów ny punkt Przepisów. Należy wybrać inny Obiekt - odpowiedź była tak ugrzeczniona, elekroniczny głos tak słodki, że aż rzygać się chciało. Zerwałem plombę głównej dźwigni Przejścia i z ironicznym uśmiechem powtórzyłem: - Śmierć w zamian za profesora Ritza. A wasze kurtuazyjne Przepisy niech szlag trafi! W tysiącach domów, w setkach luksusowych apartamentów, w kilkudziesięciu centrach przekaźnikowych, przynajmniej w kilku komisariatach ekrany retransmitorów rozjarzył sygnał początku Widowiska. Zapanowało ogólne poruszenie. Na linii unitarnej łączono się ze znajomymi, z Ośrodkiem Informacji, z Centralnym Zwojem - pytając jak to możliwe, że pomimo zakazu ktoś uruchomił koło Widowiska. I któż to taki?! - Ja, gnojki, po prostu ja! - śmiałem się bezgłośnie, schodząc w dół wielkiej niczym plac zgromadzeń sali wykładowej. Gęstwa napompowanych, podobnych do rybich pęcherzy oczu śledziła każdy mój krok, ohydne robale ust rozciągnęły się w niemym zdziwieniu. Nie pojmowali, do czego zmierza ten dziwny facet w wytartym uniformie z lombardu - na razie patrzyli na mnie jak nie śpiesząc się idę w stronę katedry, za którą niezmordowany pan Ritz kreśli hieroglify epokowych wzorów. Ciszej od cienia topiłem stopy w puchatym dywanie zaścielającym schody, precyzyjniej od automatu przestawiałem nogi, sprawniej od tragarza niosłem ciężar swojego ciała - pewniej od przeznaczenia zmierzałem na spotkanie światowej sławy profesora. Nobliwe stado jego owieczek - zasłuchanych aż do rozanielenia bezkształtnych, woskowych figur - obserwowało mnie z milczącą dezaprobatą. Parweniusz wśród szacownego grona myślicieli. Skąd się tu znalazł? Co zamierza? Jakim prawem? Prawem tarcia, czcigodni panowie, poruszam się prawem tarcia. Jestem tutaj na mocy Widowiska. Zamierzam wam zrobić niespodziankę. I patrzyły rzesze uczonych ignorantów, jak podchodzę do wyniosłej, marmurowej katedry, jak staję za plecami profesora Ritza, jak nie wyciągając rąk z kieszeni przenoszę ciężar ciała na jedną nogę, a drugą odchylam do tyłu... Słyszałem cichy pomruk kamer ogniskujących ślepia obiektywów, tak by do tysięcy rozgorączkowanych, wyrastających z siedzeń zaciekawionych pysków dotarł idealny obraz szaleńca - mój obraz. Sine języki przewalały papkę bezsensownych słów, spekulując na temat atrakcyjności rozpoczynającego się Widowiska. Jeden mądry, mały grubas mówił do drugiego mądrego, chudego kija: - To doprawdy zadziwiające, nieprawdaż drogi Arnoldzie, że człowiek tak ubogiej kondycji posiada retransmitor włączony w obieg Centralnego Zwoju. - A ponadto, mój kochany Delly, skoro Widowisko jest zakazane, jak można było naruszyć Przepisy, w dodatku podczas tak interesującego wykładu. Nie pojmuję, to zupełnie amoralne. - Tak, tak. Och. Ach. No cóż. A jakże. Bonton. Pardon. Etyka. Sofistyka... - Cholera!!! Powoli, bardzo ostrożnie i delikatnie wyciągnąłem kwiat lotosu. Z namaszczeniem oderwałem jeden z płatków. Przez moment palce rozkoszowały się jego dotykiem, a później rozluźniwszy uścisk pozwoliły białobłękitnemu tchnieniu majestatycznie opadać na spotkanie Matki-Ziemi. - Przecież nie robimy niczego złego - twoje ufne, orzechowe oczy, Miriam, szukały zrozumienia w nalanej twarzy policjanta - tylko patrzymy - mówiłaś. Mroźny wiatr miotał śniegowym puchem, snując biały woal wśród zgrabnych domów dzielnicy willowej. - Wynosić się! To nie miejsce dla was! - huczał ochrypły baryton. Źrenice jasno oświetlonych okien patrzyły z pogardą na dwójkę nędzarzy popychanych kułakami tłustego reprezentanta prawa. Bardzo dobrze - mówiły - wywalić chołotę, po co się szwenda tam, gdzie jej nie chcą. Precz do swoich nor. Nie kaleczyć słodkiego obrazu dobrobytu brudem łachów i skargą zmarzniętych ciał. Won! - Stosując tę metodę dochodzimy do układu równań różniczkowych określonych we współrzędnych biegunowych, gdzie zmienna R określa w pierwszym przybliżeniu amplitudę drgań, od której zależy przebieg trajektorii fazowych - profesor Ritz, pochylając się coraz niżej, kreślił na ertablu ostatnie wzory. Nie widział mnie, nie zdawał sobie nawet sprawy z mojego istnienia, nie interesowało go nic poza bezsensowną mozaiką cyfr. Wypinał ten płaski jak decha do prasowania tyłek niczym pierś pod ordery. Spojrzałem za siebie, gdzie poutykani jak marchew w grzędach tkwili szacowni słuchacze. Kilkaset tyłków ugniatających siedzenia z siłą proporcjonalną do ich masy. Czcigodne grono śledzące przebieg wykładu. Myślące, a jakże... Tyłek Pierwszy. Wygląd - dwa tłuste pośladki podobne do gumowych balonów wypełnionych wodą; sina, aż prawie czarna krecha rozdzielająca te obwisłe wory; kępki zrudziałych włosów porastające ciemny rów; nabrzmiała gruda zwieracza. Myśli - do czego zmierza ten facet stojący za plecami profesora Ritza, dlaczego gapi się na nas, gdzie są służby porządkowe, przecież trzeba go stąd zabrać... Tyłek Drugi. Wygląd - pomarszczona jak zetlały papier skóra, udrapowana niczym zgnieciona tunika, szarożółty kolor; żółta, z dodatkiem zgniłego brązu pręga przez środek; mały guzik odbytu z małą dziurką na zapieczone igły. Myśli - teraz, jak dostanę cenzus z podpisem profesora, powinienem bez trudu wykopać tego zarozumiałego Beltreya; pięknie, będzie mieć własny gabinet i drzwi ze złotą wizytówką... Tyłek Trzeci. Wygląd - białe, pokryte pypciami włosów pośladki, kilka strupów, ropniak otoczony czerwonym obrzękiem, ciężkie krople potu ściekające odparzoną koleiną, odrażająco niebieska siateczka żyłek okryta pergaminowym naskórkiem. Myśli - o boże, jakie wygodne te siedzenia, nawet nie czuję swoich hemoroidów, cóż za rozkosz... - Witam was moje kochane - wyszeptałem, balansując na jednej nodze. Profesor Ritz wypinał się coraz bardziej, coraz śmieszniej, coraz karykaturalniej. Druga noga, obuta w ciężki trep, moja noga, z wolna nabierała pędu. Mięśnie jak ciśnieniowe pompy pchały ją do przodu, nadając impetu zwierzęcia rzuconego w drapieżnym skoku. Potworna siła karzącej nogi sprawiedliwości, mojej sprawiedliwości, gównianej, ale własnej sprawiedliwości, z każdą sekundą wlewała w nią rosnącą aż do absurdalnego wrzasku moc -¦ moc rozpędzonej, zwariowanej, grubej i twardej zelówki... Krzyknąłem... Nie, to nie ja krzyknąłem, kiedy solidny bucior wylądował na wypiętej dupie profesora Ritza, rzucając nim o ścianę niczym szmacianą kukłą. Nie ja, to krzyknęły wszystkie tyłki wykładowej sali, wszystkie pośladki przed retransmitorami, wszystkie siedzenia wygodnie spoczywające w puchowych łożach. Darły się niemożebnie, ryczały wielkim głosem zranionej dumy, pomstowały falą zaskoczenia zamienianego we wściekłość. Tak, to był wyjątkowo solidny kopniak... Strzelały flesze. Terkot przekaźników urósł do szumu nadciągającej burzy. Zachrobotało puszczone w ruch koło Widowiska. Nadchodził czas obłędnego tańca. Chudy, zgięty, trzymający się za obolały tyłek profesor - światowej sławy profesor - z trudem podnosił się z ziemi. Jego twarz przypominała obraz, na który ktoś chlusnął wiadrem wody. Cała mądrość i pewność tego oblicza ściekała na posadzkę, gdzie zamieniona w brudnosine plamy wcale nie wyglądała wzniosie. Centralny Zwój wychwytywał każdego, komu Obiekt Ataku sprzedał choćby odrobinę swojej wiedzy. Sprzęgał wszystkich we wzajemnym od wzorowaniu, tworząc z setek tysięcy ludzi jedno ciało i jedną myśl. Falowe neurony przekazywały ból znieważonego profesora tak, jak gdyby to który kolwiek z jego słuchaczy był nim samym. Wrzask powstał niewyobrażalny... A ja, facet z ubogiego przedmieścia, stałem z rękami w kieszeniach na wprost uczonego Ritza, na wprost ich wszystkich, spokojnie odpierając spojrzenie załzawionych, rozpalonych gorączką wściekłości oczu. Śmiałem się. Naprawdę radośnie. Po raz pierwszy mogłem powiedzieć o nich: głupcy, nie będąc lekceważąco odtrącony. Rozchyliłem dłoń zaciśniętą w pięść. Białobłękitny płatek lotosu zsunął się i musnąwszy opuszki palców, prawie nieważki, opadał na spotkanie Matki-Ziemi. Pamiętasz, Miriam, tę noc kiedy wyruszyliśmy na poszukiwanie Tajemnicy Lasu. Niebo przysłonięte kurtyną ciężkich chmur było aż czarne, tak czarne, że nasze oczy usnęły, by daremnie nie trudzić się odnajdywaniem obrazu. Szliśmy prowadzeni zapachem kwitnących wrzosów. Stopami rozgniataliśmy wiotkie gałązki, a zgodny rytm oddechów, wtopiony w mgłę nocy, był jedy nym świadectwem naszego istnienia. Czułem, jak ciepło lasu splecione z twoim ciepłem przepełnia mnie dziwną euforią, upojeniem, lekkością. Czas utracił moc przemijania, istniało tylko trwanie. Zbliżyłaś się, Miriam, do rosochatego dębu, którym byłem ja, i ucałowałaś jego korę. Szorstki pień tzrosiły krople żywicy, które były moimi łzami... - Minęło sześć minut z piętnastu przydzielonych w ramach Immunitetu Nietykalności - Centralny Zwój upychał gładkie słowa prosto w świadomo ści - sprzężonych z profesorem Ritzem sześdziesiąt siedem koma siedem procent dojrzałej populacji, sprzężonych z tobą brak... Deklaracja śmierci PrzyJCta jednomyślnie. Otrzymujesz w zamian wszystkie trzy bloki pamięci operacyjnej. Możesz żądać każdej informacji. Podaj obowiązujące hasło wywołania - umilkł cierpliwie czekając odpowiedzi. W myślach obserwowałem twarze przed retransmitorami - o oczach rozpalonych świętym ogniem zemsty, który spopielić miał pamięć zniewagi. - Wiesz Arnoldzie - ochrypłym głosem wyseplenił mały grubas schylając się po strąconą maskę obłudy - sądzę, że zwykła śmierć jest zbyt niską karą dla tego barbarzyńcy. Powinien konać bardzo powoli i w okrutnych męczarniach. - Tak, tak, kochany Delly - chudy kij, unikając wzroku towarzysza, przywracał obliczu pozory spokoju i opanowania - musimy go zniszczyć, jak niszczy się wściekłego psa! Nie wolno dopuścić, by ten szaleniec dalej kąsał porządnych i miłujących ład obywateli! Do diabła, cóż za pompatyczna bzdura, dostojni mędrcy. Jeden mały kopniak wyrządził aż tak wielką krzywdę? Zachwiał matematycznie scementowaną rzeczywistością? Naprawdę? Czyżby wiedza nie stanowiła dostatecznego pancerza?... - Most nad Altemarą - wypowiedziałem hasło, na które czekał usłużny Centralny Zwój - zapamiętaj! - Dziewięć z piętnastu minut - wylekotał w odpowiedzi. Za moimi plecami narastał gwar podniesionych głosów. W tanecznym rytmie samby, nie ofiarowując odrobiny uwagi przygarbionemu pod ertablem profesorowi, odwróciłem się twarzą do tego roju rozwścieczonych pszczół. Przez moment, patrząc na szeregi miotających się w uwięzi krzeseł ludzi, poczułem coś ulotnie przypominającego wahanie czy niepewność. A jeśli wśród nich jest choćby jeden normalny człowiek? Cholera, a jeśli jest... To trwało moment, nie dłużej, i zginęło wraz ze wspomnieniem Miriam leżącej w kryształowym sarkofagu. Niech będą nimi nawet wszyscy, do diabła! Żaden nie chciał wysłuchać moich racji, aż do tej chwili... A teraz niech się wypchają swoim zainteresowaniem! - Ostatnia minuta Immunitetu Nietykalności - zabrzmiało pod czaszką. Jakiś facet przypominający ogłupiałego strusia wyrwał się z pierwszego rzędu i z żałosnym piskiem okrzyku bojowego rzucił się w moją stronę. W tej samej sekundzie zadziałały systemy Centralnego Zwoju i rozpędzony mężczyzna nagle zatrzymał się, jakby trafiając na niewidzialny mur, a później dziwnie ociężale i powoli upadł na podłogę okrytą dywanem. Z wibrafonów zawieszonych pod sklepieniem popłynął słodki, elektroniczny głos: - Jeszcze czterdzieści sekund Immunitetu Nietykalności. Przypominam o Przepisach. Widowisko musi być prowadzone fair. Obowiązuje również kodeks honorowy. To wszystko, co chciałem zakomunikować. Życzę udanej zabawy... Pnąc się w kierunku wyjścia z piekła mądrości głośno nuciłem zapomnianą melodię slumsu. Nad bramą drzwi złoty napis głosił: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie. I słusznie. Ja na szczęście zmierzałem w odwrotną stronę. Na razie goniły mnie tylko wściekłe okrzyki wymieszane z kroplami gęstej śliny. I słusznie. Za moment, tą samą drogą, miała ruszyć krucjata śmiesznych dwunogów. I słusznie. Chcieli kogoś zabić. Niewykluczone, że mnie. I słusznie. Lekcja wypadła przekonująco. Uczyli się szybko. I słusznie. Zaraz za progiem przystanąłem na moment, by nasycić oczy widokiem morza. Centralny Zwój odtwarzał je na podstawie moich wspomnień z wręcz nieprawdopodobną dokładnością. Pas żółtego, kwarcowego puchu, wstęga szafirowozielonej wody i o odcień jaśniejsza opaska nieba. I trzy słońca: na firmamencie, w oceanie i wśród drobin miałkiego piasku. I wiatr... słony, wilgotny, ciepły wiatr. Trzy prządki czasu splatające warkocz spokoju. Trzy kolorowe smugi połączone w jedno marzenie. Trzy lata z Miriam. Teraz to już chyba nie miało znaczenia. Teraz świat ofiarowywał mi ostatni dzień życia, by pożegnalnemu rozliczeniu mogło stać się zadość... Z lazurowej toni na powrót wyrosły twarde bryły modułowców, z piasku wystrzeliły poskręcane węże estakad, tafle szkła i niklu poszatkowały swobodną dal, a zimny blask jarzeniowych kopuł odebrał słońcu jego radość. Zaraz też gorączkowy ruch rozgonił spokojne powietrze, huk wędrujących maszyn poszarpał ciszę, gęstwa stłoczonych sylwetek popłynęła komunikacyjnymi rzekami - drgnęły wskazówki zegarów i odtąd już zawsze i nieubłaganie miały naglić bezsensowny rytm Sztucznego Miasta. - Czas start! - z nutą radości obwieścił głos Centralnego Zwoju. Z lewej wytarabaniło się ogromne brzuszysko i w akompaniamencie sapania ruszyło do natarcia. Błyskawiczny atak, śmiechu warte. Rozpędzona góra sadła bez skutku próbowała uzyskać przynajmniej minimalne przyspieszenie. Miałem długą chwilę na wyrwanie z kieszeni kastetu, wtłoczenie weń palców i na gruchnięcie gnającego kałduna prosto w pępek. Ręka utonęła w galaretowatej melasie aż po łokieć i zatrzymała się dopiero na kręgosłupie. Cóś trzasnęło. Facet zgiął się wpół - niby niemożliwe, a jednak. Podkurczył nogi i padł na kolana. Siwą makówkę wsparł na piersiach i obrzygał swój dostojny kałdun. Oczy zaszły mu bielmem, a spod powiek popłynęły łzy. Jeszcze sekundę balansował na granicy równowagi, by wreszcie, z dziwnym mlaśnięciem, opaść na płyty pieszego pasażu. Drugi, pewnie jego kompan, darł się z bezpiecznej odległości: - Bandyto! Dopadniemy cię! Zadyndasz głową w dół! Ty żebraku! Ty gnoju! Ty... Zabrakło mu przekleństw. Nawet złorzeczyć nie potrafili. A przecież to takie proste: jak zauważenie, że bezpieczna odległość wcale bezpieczna nie jest. Sięgnąłem do wtopionej w chodnik donicy i wybrałem ładny, okrągły, duży kamień. Całkiem spokojnie. Instynkt samozachowawczy krzykacza był na tyle zagłaskany, że jeszcze nie rozumiał ku czemu zmierzam. A przecież to takie proste... Wrzaskliwy jegomość trafiony idealnie w głowę - z bezpiecznej odległości - zataczając się jak pijany pohalsował w stronę białego muru. W chwilę później uderzył w chropowatą ścianę i poleciał do tyłu. Na śnieżnym tynku została czerwona plama. Pieczęć parweniusza z ubogich przedmieść - moja pieczęć. Z nieba popłynęły tony wzniosłej pieśni. Jej dziwna melodia rozwirowała suche powietrze w oszałamiający lej, który w ciasnym kanionie ulicy rósł i potężniał, aż wreszcie zginęły w nim kanciaste bryły modułowców i pozostał tylko płynny, rozfalowany krąg. Tańczyłem w jego wnętrzu idąc wolno przed siebie. Nie wiem, skąd moja świadomość czerpała przeświadczenie, że oto powstaje hymn przedziwnej treści, nasycony nieosiągalną prawdą, z której mogę czerpać siłę i pewność. Nie wiem, skąd to przeświadczenie, ale twardo i zdecydowanie waliłem w płyty chodnika ciężkimi buciorami. Jak przez mgłę widziałem zgarbione sylwetki kryjące się płochliwie w jaskiniach bram. Kroczyłem wciąż naprzód. Celu nie było - był marsz. Taneczny i niepohamowany. Żaden obraz nie potrafił odwrócić mojej uwagi, żadna z rzeczy realnych nie umiała powstrzymać tego upiornego parcia przed siebie, żadna zapora nie miała znaczenia. Najpierw pękł pierwszy pęcherz, potem drugi, trzeci... Strzeliło szkło, posypały się brzękliwe okruchy. Nie zatrzymałem się, kiedy coś szarpnęło mnie za ramię. Muzyka urosła do wielkości huku. Rytmiczne uderzenia biły przestrzeń zamieniając ją we wrzącą kipiel. Tańczyłem na linie w takt miarowego kroku. Przed oczami kołysał się płatek lotosu - taki delikatny i zwiewny, taki kruchy... Miałaś rację, Miriam, ucieczka na czas szalejącej muzyki. - No chodź - śmiałaś się przekrzykując zwiariowane dźwięki - utoniemy na ten jeden wieczór... Miałaś rację i właśnie te mgnienia nie obarczone pamięcią tworzyły z ciebie boginię. Patrzyłem jak urzeczony na płynną grę twojego ciała, na harmonijnie zespolony ruch i brzmienie. Byłaś podobna do wiotkiej łodygi giętej podmuchami wiatru. W środku równie zgrabnych i rozpalonych wewnętrznym żarem postaci. Rozkoszowałem się tą chwilą prawdziwego, czystego i naturalnego piękna... Najpierw pękł pierwszy pęcherz, potem drugi, trzeci... Strzeliło szkło, posypały się brzękliwe okruchy. Lepki głos Centralnego Zwoju domagał się hasła. Nie rozumiał polecenia. Musiałem powtórzyć jeszcze raz... Uderzyły tony diabelskiej maskarady. Powietrze zamieniło się w duszny opar przesycony dymem i zapachem potu. Tysiące jupiterów zasnuło przestrzeń fantastycznie kolorowym woalem. Ruszyły cielska migoczących węży, a meandry kolorowych neonów ułożyły się w kształt bajecznych roślin. Ze stropu spłynęła rozjarzona kula i wirując w oszałamiającym tempie zrodziła dziki taniec świetlnych refleksów. Ziemia zamieniła się w rozjarzone tafle szkła, które pulsowały rozproszonym blaskiem w rytm potężniejącej muzyki. Wszystko zwariowało. - Loża, czy stolik przy tancpłycie? - barczysty murzyn z szopą srebrnych włosów ujął mnie pod ramię - a może trawnik, bracie? - zapytał z zaciekawieniem, kładąc wyraźny nacisk na ostatnie słowa. Uniosłem do góry trzy palce i łokciem dotknąłem jego piersi. W uśmiechu wyszczerzył końskie zęby. Dłonią o długich, ostrych paznokciach sięgnął do przytroczonej u pasa sakwy. Nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy trzy białe pałeczki mignąwszy mi przed oczami znalazły się w kieszeni bluzy. Klepnięcie w plecy dopełniło rytuału wjazdu. Byłem swój. - Z prawej, obok konsolety - ręką wskazał kierunek - gdybyś potrzebował czegoś, pytaj o Sounda. Twój ident - podał metalowy krążek. Spletliśmy ramiona w braterskim uścisku. - Możesz iść - mrugnął wesoło i w tej samej sekundzie nogą wymierzył mi cios w podbrzusze. Zgiąłem się powstrzymując uderzenie. Równocześnie palcami wolnej dłoni chwyciłem jego krtań... Roześmiał się, teraz już naprawdę szczerze. - W porządku, bracie, ostatnio mieliśmy tu zbyt wielu lewych gości. Pamiętaj: Sound... Ruszyłem przed zatłoczoną salę. W świetle stroboskopowych wyładowań tańczące sylwetki wyglądały na kukiełkową pantomimę z zepsutej wideoramy, choć kuksańce twardych, mocnych ciał nie były iluzją. Słyszycie, mądrale, ten ryk rozedrganych, gigantycznych kolumn? Słyszycie?! - Niczego nie słyszę! Delly, niczego nie słyszę! Niech ktoś przerwie ten koszmarny huk! - tykowaty jegomość zataczał się, bezskutecznie usiłując dłońmi powstrzymać falę napierających dźwięków - Oszaleję! Delly, zrób coś! Ja już nie mogę... - upadł na podłogę przed retransmitorem. - Zamknij się wreszcie, Arnoldzie! - mały grubas zafascynowany wpatrywał się w przestrzenny obraz - Co ona tam robi? Mój boże, przecież miała być na kursie w Sahem... To niemożliwe! Chyba śnię!!! - Delly, przerwij połączenie! - chudy kij bił głową o dywan - Zatrzymaj ten piekielny wrzask! - Idioto, przecież to niemożliwe! Widowisko... Spójrz - złapał leżącego mężczyznę za koszulę i zawlókł tuż przed stereoskopowy obraz roznegliżowanej kobiety - Moja żona! Miała być w Sahem! Arnold, rozumiesz?! Moja żona!!! Co ona tam robi?! - Nie wiem, nie obchodzi mnie - szlochał złamany wpół szkielet - ja chcę spokoju, spokoju, spokoju... Grubas w odruchu bezsilnej wściekłości szarpał nim jak gałgankowym pajacem. - Niemożliwe! Prawda Arnold?! Spójrz, zaczepiła tego faceta... Zaraz coś powie. To będzie inny głos, nie jej... - Zatańczymy, ponury rycerzu? Spojrzałem na kobietę, która zastąpiła mi drogę. Dobrze utrzymana dama w średnim wieku. Nie wyglądała na bywalczynię tego rodzaju miejsc. Powiedziałem jej to. Wykrzywiła prowokacyjnie usta, choć stan, w jakim się znajdowała, nie sprzyjał jakimkolwiek zaczepkom. Powinna była położyć się spać. - Lubię tę budę - wyszeptała, napierając na mnie prawie całkowicie odsłoniętymi piersiami. - tutaj zawsze można spotkać takich mocnych, jędrnych chłopców, którzy potrafią się zabawić. - końcem języka przejechała po spierzchniętych wargach - Nie chciałbyś spróbować? - Delly, co robisz?! - darł się chudy, mądry Arnold, patrząc jak jego przyjaciel podchodzi do retransmitora i zrywa plomby dźwigni Przejścia - Co robisz?! - Gówno, durniu! - Delly!... Kobieta przylgnęła do mnie całym ciałem. Była tak wstawiona, że prawie musiałem ją wlec. Muzyka osiągnęła właśnie to apogeum ryku, przy którym zaczyna odczuwać się dziwną lekkość i swobodę - niemalże euforię. Byłem zadowolony, nawet bardzo. Głos Centralnego Zwoju informował o jej imieniu, nazwisku, pochodzeniu, przebytych chorobach i jeszcze wielu innych bzdurach. Nic jednak nie miało takiego znaczenia, jak proste stwierdzenie, że jest żoną znanego i cenionego w kręgach naukowych grubasa - o szeregu tytułów trzy razy dłuższym niż jego godność. Cudownie. Tego mi było trzeba i dokładnie w tej zwariowanej tancbudzie. Dowlokłem pijaną kobietę do narożnika obok konsolety. Dwie barierki, pod którymi poukładali się w malowniczych pozach młodzi degeeros, zdobił wysmarowany węglem napis: „kimkolwiek jesteś, lepiej stąd spływaj”. Kiwnąłem głową leżącemu najbliżej, spojrzeniem dając znać, że ma przejąć rozanielony ciężar. Zignorował ten ruch. Normalne. Nie za mocno, ale i nie za delikatnie kopnąłem go w plecy. Zerwał się natychmiast, gołą piersią z wytatuowanym imieniem uderzając w moje łachy. Potężne jak u trytona łapy uniósł do wysokości twarzy i twardym, nosowo pobrzmiewającym głosem warknął: - Zjeżdżaj w podskokach, facet! Nie przyswoiłeś ostrzeżenia? - Prezent od Sounda - pchnąłem mu w ramiona półprzytomną kobietę - i nie całuj mnie z wdzięczności, synu... Trzech innych wyrosło za jego plecami niczym cienie lustrzanego odbicia. Wyglądało na to, że jestem dzisiaj ich pierwszą rozrywką. Czekali hasła do zabawy. Niepotrzebnie. - W porządku - wysepleniło wzorcowe bydlę wycofawszy się do tyłu - wchodź i opowiadaj, jak ostatni raz uciekałeś z domu, facet... Coś na podobieństwo śmiechu ożywiło poukładane na ziemi sylwetki. Posypały się dalsze, utrzymane w podobnym tonie komentarze. Najwyraźniej sprawiałem pocieszne wrażenie i najwyraźniej przeznaczono mi najniższy szczebel trawnika. Może kiedy indziej darowałbym sobie wyprowadzanie ich z błędu. - Twoje imię? - zapytałem dotykając dłonią wytatuowanej piersi. Odruchowo pochylił głowę chcąc spojrzeć, na co wskazuję. Kawał stary jak świat. Błyskawicznie podrzuciłem rękę wyżej i złapawszy go za nos ścisnąłem na tyle mocno, by krzyknął z bólu. - Chcesz posłuchać? - zwierałem palce coraz mocniej - no więc ostatni raz uciekałem z domu jakieś dziesięć lat temu. Nie, to chyba było sześć lat temu. Albo osiem... Czekaj, zaraz sobie przypomnę - czułem ustępującą pod naciskiem przegrodę nosową - już wiem, to było trzy lata temu. - Wystarczy! - suche polecenie z najciemniejszego kąta przerwało ustalanie mojej pozycji - Pomyłka, bracie, zasiadasz na wyżynach. Witaj w naszym gronie. Muzyka jakby nieco złagodniała, przygasły rozwirowane lampiony. Jednocześnie ścianę w tle za krzątającym się przy pulpitach Panem Zbiorowiska przeciął żółty pas wstępny holoklipu. Ożyły trójwymiarowe fantomy, a przez salę popłynęło żałosne zawodzenie... Mordowano dziewczynę... Była młoda i bardzo piękna - przynajmniej na początku - taka złotowłosa anielica o spojrzeniu dziecka i pełnych ustach zapraszających do pocałunku. Była nieistniejącym ideałem, przy którym jej oprawca wyglądał upiornie - niczym porośnięta szczeciną małpa. Oblicze mężczyzny sprawiało wrażenie jednej rozognionej rany. Jego prawe oko pozbawione powieki, obrzydliwie nagie i wyłupiaste, przydawało głowie cyklopiego wyglądu, nos przypominał zaropiały strup, mięśnie policzków tańczyły w zwariowanym rytmie nerwowego ticku, zwarte szczęki pobruździły szyję siecią napiętych ścięgien. Rozerwana koszula odsłaniała gąszcz czarnych kudłów zlepionych krwią i potem. Wyciągnąłem z kieszeni jedną z trzech pałeczek ucieczki. Ktoś z boku skrzesał ognia, ktoś inny podsunął mi do powąchania serum wzmacniające. Pierwszy głęboki haust dymu przywołał suchy kaszel pryskający spalonymi strzępami krtani. Później przyszło ciepło, a z nim poczucie wolności i swobody. Holoklip rozwijał się. Kosmaty mężczyzna zaciskał palce na szyi cudownej ofiary, starając się zdusić latającą jak wystraszona mysz grdykę. Oczy dziewczyny wyłaziły tak potwornie, całe na wierzchu, prawie okrągłe. Białka zrobiły się czerwone, pełne cienkich, obrzydliwych żyłek, zapajęczone tysiącami drobniutkich nitek. Wciąż patrzyła, niesamowicie patrzyła, chłonęła uciekające życie źrenicami głębokimi niczym otchłanie mroku. Miała siną twarz, coraz bardziej siną i zapuchniętą, nadymającą się w wielki balon z wielkimi owocami oczu. Tak samo język - obrzmiały i podobny do wypełzającego zza zębów węża, zaśliniony. Całe usta były zaślinione, aż ciekło po brodzie i skapywało na dłonie kata... Właśnie wtedy, gdy jej ciało przebiegł dreszcz agonii, zaczęła paznokciami szarpać mu twarz, bić na oślep, próbowała rozerwać dławiący uchwyt. Za późno... Tęczówki już mętniały, twarz fioletowiała na podobieństwo dojrzałej śliwy, nogi poczęły walić o posadzkę w rytm werbla. Jeszcze kilka razy szarpnęła się w dławiących okowach, by wreszcie, z jakimś odrażającym dostojeństwem, zwiotczeć jak przekłuta, gumowa lalka. Zamordowano dziewczynę. Żar spopielonego liścia prawdy sięgnął palców. Obojętnie patrzyłem na skórę zamieniającą się w surową ranę, nie czułem bólu oparzenia. Wokół wirowały białe płatki, a ich dziki pląs budził okrytą smutkiem nienawiść. Proszę państwa, oto obejrzeliśmy brutalną scenę mordu - miejsce kata i ofiary zastąpił obraz barczystego reprezentanta prawa, który z uśmiechem doskonale licującym z piersią pełną orderów mówił do grzecznego społeczeństwa - Ta dziewczyna mogła być córką każdego z was. Codziennie zdarza się wiele podobnych wypadków i tylko energiczne działanie może powstrzymać tę falę przestępstw. Wciąż jeszcze istnieje margines ludzi, którzy wyłamują się spod powszechnie przyjętych norm. Dlatego potrzebny jest nam silny i sprawny aparat do ich represjonowania. Musimy zniszczyć zło w samym zarodku, nim jak zaraza nie zaatakuje zdrowego organizmu. Apeluję o dobrowolne opodatkowanie się na rzecz Sił Interwencyjnych. Pamiętajcie, to mogła być córka każdego z was... - umilkł z rumianym obliczem promieniującym zadowoleniem. Muzyka już od dłuższej chwili cięła przestrzeń rytmicznym bitem. Kilkadziesiąt półnagich sylwetek targanych jej porywami zapełniało płaszczyznę tancpłyty. Mieli gdzieś umoralniający holoklip. Niewiele też robili sobie z faktu, że jako margines potencjalnych morderców zostaną wkrótce szybko i higienicznie zlikwidowani. Istniał tylko taniec, szalony i niepohamowany. Zwariowane zapomnienie o człowieku okrytym dystynkcjami, który w imię dobra będzie ich zabijał. Nic nie miało znaczenia. - Tak, cholerny profesorze Ritz - mówiłem przypalając kolejną pałeczkę - zatłukłeś ją, ale zapłaci za to któryś z tych rozbawionych szczeniaków... - ...Któryś z tych rozbawionych szczeniaków może przypadkowo wleźć, gdzie nie trzeba - Aga trzeciego komisariatu starał się uspokoić siedzącego przed nim pokurcza - Obaj dobrze wiemy, profesorze Ritz, że Widowisko zostało zakazane: przynajmniej teoretycznie. Ten człowiek będzie odpowiadał za pogwałcenie Przepisów, za zniewagę, za pobicie, za naruszenie spokoju publicznego. Na razie i to wystarczy, by trafił do miejsca odosobnienia na długie lata. Pan wybaczy, ale pozwolić na samosąd nie mogę. Żyjemy w praworządnym społeczeństwie... - Zadeklarował śmierć! Każdemu, na mocy Widowiska, wolno go zatłuc niczym wściekłego zwierzaka! Kopnął nas wszystkich w tyłek! A teraz mamy potulnie czekać na proces, nie robiąc krzywdy ani jemu, ani garstce zamroczonych degeneros?! - Ja tylko sugeruję... - Nie! - darł się rozwścieczony gnom - Satni potrafimy znaleźć sprawiedliwość! Trzeba położyć temu kres - pokrzywioną jak gałązka ręką wskazał na retransmitor, wokół którego kłębiły się roztańczone sylwetki - Mam nadzieję, że nareszcie wróci spokój! Wstał z głębokiego fotela i prawie biegiem, jakby bojąc się zmiany własnej decyzji, pokłusował przed płytę kontrolną Widowiska. Równie szybko zerwał błyszczącą plombę i po sekundzie wahania nerwowo szarpnął dźwignię Przejścia. Aga trzeciego komisariatu zaintrygowany śledził przebieg stereoskopowego przedstawienia. Właśnie na trafostradzie przed Holoteką pojawiła się zgarbiona postać profesora Ritza - w asyście kilkudziesięciu Sprzężonych. Niczym wyciągane z kapelusza króliki przybywali następni wierzyciele jego wiedzy. Każda sekunda rodziła wciąż nowe i nowe postacie, coraz szerzej rozlewając ludzką rzekę. Kanion strady był już nią szczelnie wypełniony. Centralny Zwój odklepywał wyliczankę ludzi, którzy uniesieni porywem głupoty branej za odwagę, zerwali dźwignie Przejścia. Siedziałem oparty o ścianę - pomiędzy poukładanymi na ziemi degeneros - jedną ręką wystukując takt szalejącej muzyki, drugą przytrzymując przy ustach narkotyczne źdźbło. - Hej! - krzyknąłem do olbrzyma z wytatuowaną piersią. - Podejdź no tu! Ociężale zwlókł się z podłogi. Wykonał polecenie bez zbytniej radości, ale i nadto nie zwlekał: szczeble trawnika jasno formułowały system przynależności. - Widzisz tego tłustego człowieka? - ręką wskazałem na mężczyznę z trudem pokonującego zaporę roztańczonych ciał - pomóż mu się tutaj dostać i przypilnuj, żeby nie zrobił niczego idiotycznego. To bardzo ważna osobistość, dlatego powinieneś być miły i uczynny. Jasne? Skinął potakująco. Jednocześnie bacznie obserwował, jak w szarpanym blasku stroboskopowych wyładowań korpulentna postać obija się o rozwirowane pary, bezskutecznie próbując iść w obranym kierunku. Zabawny widok. Cholernie zabawny i diablo pouczający. Z kieszeni bluzy wyjąłem kwiat lotosu. Niewiele płatków już zostało, zaledwie kilka, a i one miały wkrótce spłynąć na spotkanie Matki-Ziemi. Cieszyłem się. Chwila spotkania była taka bliska... Pamiętasz, Miriam, dzień naszego zaprzysiężenia... Za fotochromową szybą ciemność niechętnie ustępowała przed brzaskiem nastającego świtu. Z opadającej mgły wyłaniały się kontury najbliższych drzew: rozłożystych świerków na tle nieba wyłożonego kobiercem gwiazd. Od okna, pomimo klimatyzacji i bariery termicznej, ciągnął chłód: delikatny powiew zimowego poranka. Płakałaś, Miriam... Dotykałem dłonią twoich mokrych od łez policzków nie umiejąc powiedzieć ani słowa otuchy. Nie potrafiłem zatrzymać tych pereł wezbranych gorzkim smutkiem. Pamiętasz, ująłem twoją dłoń i złożyłem ją na moim czole. Miałaś na palcu lichą, srebrną obrączkę ze szmaragdowym oczkiem. Właśnie wtedy nagle zrozumiałem co powinienem zrobić... Szarpnąłem..1 ostry kamień pierścienia rnznrał mi skórę głębokim nacięciem. Popłynęła krew, ciężkie krople wdzięczności i oddania. Krzyknęłaś, a później twój policzek dotknął mojej rany, twoje łzy zmieszały się z moją krwią i odtąd zawsze i wszystko miało być już nasze... Pamiętasz, wyszliśmy na odsłoniętą werandę, pozwalając mięśniom dygotać z zimna. Pierwszy promień słońca migotliwie rozświetlił lodowe drobiny i zagrawszy delikatnym refleksem w koronach starych świerków legł łagodnie na marmurze werandy. Mogliśmy rozkoszować się widokiem dumnego morza, spokojnie toczonych fal, szarozielonej toni ograniczonej tylko horyzontem. Nasze oczy radował doskonały obraz natury, nasze płuca mogły wciągnąć haust słonego powietrza, nasze uszy pieścił poszum lekkiej bryzy. Krople naszej krwi i naszych łez spływały na puchowy, śnieżny dywan niczym ziarna klepsydry trwania - zgodnie, razem... Bądźcie przeklęci, wy, którzy oślepieni własną głupotą ośmielacie się mówić: mądrość, ład i posłuszeństwo. Gładkie są wasze słowa, a ziemia pełna ich głuchej pieśni. Niech was piekło pochłonie! - Wiesz, Delly - powiedziałem do stojącego przede mną małego, pękatego człeczyny - wyglądasz na wystraszonego szopa. To zastanawiające... - Przyszedłem po żonę! - wykrzyczał piskliwym, łamiącym się głosem - Oddajcie ją! Śmiech degeneros zagłuszył nawet zwariowane tony muzyki. Czegoś tak zabawnego jeszcze nie słyszeli. - Widzisz, jaką im radość sprawiłeś. Fajny z ciebie chłop, całkiem fajny... Usiądź, porozmawiamy - kiwnąłem wytatuowanemu olbrzymowi, dając znak rozpoczęcia ceremonii pokalania. - Przyjacielu, czy mógłbyś zdradzić swoją profesję? - otoczyłem go ramieniem jak prawdziwego kumpla - ale mów prawdę i nie klnij w duchu. Dwóch degeneros podniosło z podłogi pijaną kobietę. Zawlekli ją na szeroką, półprzeźroczystą ławę i ułożyli tak, że plecy spoczywały na blacie, a nogi zwisały poza jego krawędzią. - Co oni robią?! To przecież moja żona! - tłuścioch Delly wciąż jeszcze wierzył w nietykalność i poszanowanie cudzej godności - Ja nie chcę! - Naprawdę? - roześmiałem się - Masz, zapal. Roztrzęsionymi rękami chwycił podaną pałeczkę. Nie zastanawiając się nad znaczeniem wykonywanych czynności przyjął podany ogień i łapczywie wciągnął opar gryzącego dymu. - Fizyka struktur krystalicznych - wydukał kaszląc - jestem fizykiem, pracuję w Instytucie Kodów Molekularnych, laboratorium dewiacji... Wzorcowe bydlę pochyliło się nad kobietą i chwyciwszy mocarnymi łapami poły żakietu rozerwało go jednym szarpnięciem. Zafalował wzburzpny, nagi biust, a z uwalanych szminką ust uleciał gwałtowny jęk zadowolenia. Palce o długich paznokciach objęły zwalisty kark i w gorączkowym pośpiechu ślizgały się po skórze opinającej zwały mięśni, błądziły wśród naciągniętych niczym struny ścięgien, dotykały silnych ramion. - Jakież niezwykłe musiały być twoje przeżycia: struktury krystaliczne, kody molekularne, dewiacje - silniej zwarłem ramię, bez trudu tłumiąc jego chęć zerwania się. Był tylko gruby - Fizyka, piękna rzecz... Oddech kobiety stawał się coraz bardziej gwałtowny, rwany na najwyższej nucie chrapliwym stęknięciem. Piekielnie krzepkie dłonie gniotły nabrzmiałe piersi o strzeliście wypchniętych sutkach. Każdy bardziej drapieżny ruch zrywał leżące ciało do konwulsyjnych wygięć - jakby kołowate palce wygrywały na nim melodię obłędnego tańca, z chwili na chwilę szybszego i pełniejszego. - Opowiedz, mistrzu Delly, o swojej pracy - wciąż jeszcze próbował uwolnić się z mojego uścisku - i spokojnie, to na co patrzysz, nie jest ważne, ważna jest tylko fizyka Struktur krystalicznych. Mów, na przykład, o założeniach liniowej teorii sprężystości... Z trzaskiem puścił zamek spódnicy. Lśniąca materia wolno zsuwała się z okrągłych bioder, odsłaniając gładką, różową skórę przeciętą trójkątem batystowych majtek. Spazmatycznie napinane uda z całych sił pomagały spływać krępującej wstędze, aż wreszcie uwolnione od niej rozwarły się w radosnym i chciwym oświadczeniu gotowości. Masywny kark wytatuowanego degeneros pobróździły wały opuchniętych żył, drgnęły ramiona, a dłonie na podobieństwo dwóch ośmiornic puściły piersi i popełzły po krągłym brzuchu w dół, gdzie łono okryte cienką tkaniną oczekiwało ich niecierpliwie. Prężne macki wśliznęły się pod osłonę batystu i - po chwili uspokojenia - nagle rozerwały go niczym zetlały papier. - Dlaczego krzyczysz, przyjacielu Delly? - uśmiechnąłem się do galaretowatej, rozdygotanej paroksyzmem zawodzenia bryły mięsa. - Chyba nie zdenerwowała cię ta nieistotna scena? Popatrz, przecież to bzdura nie warta zachodu, ciało które jest kobietą łaknącą zaspokojenia naturalnych potrzeb. Nie krzycz, drogi Delly, nie ma powodu. To tylko chuć, te kropelki potu na owłosionym łonie, te rozwarte nogi odsłaniające wilgotny, zaczerwieniony kwiat warg sromowych, ten ciemny wlot prowadzony do układu rozrodczego, te gwałtowne skurcze mające przyspieszyć erekcję i zapłodnienie. Nasza natura. Nie krzycz, przyjacielu Delly, rozmawiamy przecież o potędze umysłu, a tam leży tylko ciało... Padł pierwszy strzał. Poczułem gorące żelastwo rozszarpujące mi bark, a w sekundę później, poprzez huk muzyki, dotarł okrzyk ruszającej nagonki. Grono obrażonych było na miejscu. Profesor Ritz i wierzyciele jego wiedzy. Puściłem grubego Delly - tylko na chwilę potrzebną do wzięcia rozmachu i uderzenia go w skroń - i bez przyglądania się padającemu ciału skoczyłem w stronę tańczącego tłumu. Kątem oka zanotowałem, jak kilku degeneros rusza w stronę półkuli rozrządu sali. Jednocześnie przyczajony za konsoletą Pan Zbiorowiska przełącza blokady Przypadku i ustawia je na maksymalnych pozycjach. Rozbijając łokciem zdrowej ręki stłoczone pary wywołałem Centralny Zwój. Niemal natychmiast zgłosił gotowość wykonania poleceń. - Pełna projekcja na wszystkich trzech blokach operacyjnych - wysyczałem, bezskutecznie próbują*, okryć chustką zakrwawioną ranę - dla tej sali i wszystkich w niej osób! - Ograniczony zasięg bez możliwości włączenia Sprzężonych - sprzeciwił się jak zwykle grzecznie i ciepło - dwunasty umowny punkt Przepisów. - Niech będzie. Most, chcę go zobaczyć... - szeptałem, a pamięć odgrzebywała marzenie o wiszącej nad Altemarą konstrukcji. Trzask zwarcia pogasił część z rozmigotanych neonów. Muzyka jakby na moment straciła ostre brzmienie, ale już w następnym rytmiczny bicz dźwięków na powrót ciął duszną przestrzeń. W największym kłębowisku, tam gdzie ze stropu spływał stroboskopowy reflektor, raz po raz głucho detonowały granaty oszołamiające. Sylwetki Wiecznego Tańca osnute burą mgłą, w której ugrzęzły czerwone smugi ran chrystusowych, miotały się w dzikich pląsach wzbierającego transu. Rósł potężny ton pieśni i rosła fala szału. Przez wyrwę w murze nieustannie płynął strumień Sprzężonych. Trafiając na zaporę rozognionych muzyką ciał przeistaczał się we wrzącą kipiel. Pojedyncze strzały z wolna nabierały wymiaru perkusyjnego akompaniamentu Konania. W tumanie krzyku i gniewu, gdzieś przy wygaszonym zakolu tancpłyty, wyrosło pierwsze przęsło Mostu nad Altemarą. Betonowe cokoły o kształcie ostrza siekiery, zrazu wyglądające na fantomatyczną wizję, powoli twardniały i tężały, kreując podwaliny ogromnej konstrukcji. Równocześnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pękło sklepienie sali, a do wnętrza wdarło się wygwieżdżone niebo. Spłynęły łagodnie w dół utkane z blasku liny, by wesprzeć stalową wstęgę nad oleistym morzem. Dwa szpalery słupów rozciągnęły się wzdłuż mostu, a pierwszy podmuch wiatru nadciągającego od wody rozpalił i o jasnością jarzeniowych latarń. Pozostawiwszy z boku rozwirowany tłum przekroczyłem próg mosiężnych łączeń, wkraczając na Most nad Altemarą. Cichy cień przylepiony do moich stóp zatrzymał się niepewnie i kiedy ja kroczyłem dalej, on pozostał, by czekać aż wrócę. Szedłem wśród potoków światła nie stanowiąc dla nich żadnej przeszkody. W dole milkł śpiew kwadroskopowych kolumn - z głuchym echem słów: amen, amen, amen... Gdzieś tam, w zapadającej ciszy, dziecinny głos pytał: „kto idzie?”... Mijała chwila, jedna, druga, trzecia, a później, wraz z delikatną nutą pierwszego uderzenia kościelnego dzwonu, nadchodziła ulotna jak tchnienie odpowiedź: „śmierć, człowieku...” I kiedy czas zatrzymywał się w trwożliwym oczekiwaniu, jednomyślny głos tysięcy gardzieli wykwitał pokorną prośbą: „podejdź, przyjacielu...” I ak przez całą wieczność... - Podejdź, przyjacielu - sędziwy starzec odziany w brudne i wystrzępione łachmany przyzywał mnie ruchem kościstej dłoni - oczekiwałem twojego przybycia... Stał przed ogromną, złotą bramą zamykającą wstęp do Krainy Snów. Masywne, lśniące wierzeje o monstrualnych gruzach ze szlachetnych kamieni pyszniły się na obraz i podobieństwo ósmego cudu świata - świetnością wyniesione nad sam Most, nad całe otoczenie, nad wszystko. Stary, a może sprawiający tylko takie wrażenie, człowiek wyglądał na ich tle niczym żebrak, biedak zmuszony prosić o jałmużnę, której nigdy nie dostanie. Miał zmęczoną twarz o siateczce zmarszczek tak bolesnych, jak bolesna była jego historia. Zapadnięte, wpółprzykryte ciężkimi powiekami oczy roniły gorzkie, suche łzy, a w smutku, z jakim patrzył, kryło się zagubienie i bezradność. - Nareszcie - wyszeptał, wznosząc w dziękczynnym geście wychudłe ramiona - nareszcie jesteś. Przystanąłem, a on - Sprzedawca Snów - nie dotykając bosymi stopami ziemi zbliżył się i wsparł swoją siwą, zmęczoną głowę na mojej piersi. Chciałem powiedzieć coś ciepłego, przyjaznego, ale nie było to potrzebne. Wystarczyło milczenie i ta chwila całkowitego spokoju. Grały bębny, dziwne bębny i dziwna melodia - hymn na cześć narodzin. A może to był wiersz? Płynne rozfalowane słowa układające w pamięci obraz zagubionego wspomnienia? Odnajdowałem w nich część samego siebie, ukryte pragnienie wtopienia się w ciepło i bezruch, trwania. Mógłbym tak stać już zawsze. Pierwszy ponury akord, z dołu pogrążonego w mroku, rozdarł ulotny woal nieistnienia i otoczeniu przywrócił realny wymiar. Starzec uniósł głowę, a po jego policzku spływała krew z mojej rany. Roztarł ją dłonią i z niedowierzaniem uniósł na wysokość półprzymknietych oczu. - Chodź - szepnął i biorąc mnie za rękę pociągnął w stronę złotej bramy. Dalekie, niematerialne tony przybierały na sile wraz z każdym krokiem zbliżającym nas do monumentalnych wrót. W nieuchwytny sposób gubione mgnienia odległości zamieniały je w ludzkie głosy - najpierw pojedyncze, bełkotliwe, niezrozumiałe; później coraz liczniejsze, stapiane w harmonijną całość, piękne. Zdawało się, że słyszę ciche kwilenie dziecka, żałosną skargę nie narodzonych ust... i czuły szept uspokajającej je matki. Dziwnie znajomy szept... - Tak, chłopcze - Sprzedawca Snów kiwał siwą głową - ona tutaj jest, razem z wieloma innymi, czeka... - Chciałbym zobaczyć - słowa ulatywały wolno, z trudem, zdziwione i niedowierzające, błagalne - chociaż przez chwilę. Starzec pochylił się i podniósł leżący u jego stóp pordzewiały brzeszczot. Przyjrzał mu się uważnie, zbadał palcem wykruszone zęby, a później ukląkł przed złotą bramą i przyłożywszy stalowe ostrze do sztaby spinającej wrota rozpoczął metodycznie ją ciąć. Przenikliwy zgrzyt na powrót obudził chór bezcielesnych głosów i Most nad Altemarą ożył. Wokół mnie krążyły nieistniejące postacie, płacząc, śmiejąc się, rozmawiając. Słyszałem o wszystkich, choć ani jedno zdanie nie kwitło w świadomości znaczeniem - jak krople deszczu, które upadając każda z osobna razem tworzą jedynie szmer. Wśród tego potoku próbowałem odnaleźć znajome brzmienie, ale... - Chłopcze, to zależy tylko od ciebie, teraz wszystko zależy od ciebie... Dany mi został okruch zrozumienia. Wyjąłem z kieszeni bluzy kwiat lotosu. Zostały już tylko dwa białobłękitne płatki z namaszczeniem oderwałem jeden z nich i delikatnie trzymając go w opuszkach palców zbliżyłem do ust. Owionięty ciepłym tchnieniem zatrzepotał niczym ptak i odzyskawszy wolność rozpoczął majestatyczną wędrówkę na spotkanie Matki-Ziemi. Ze szmeru, z blasku, z rozfalowanej przestrzeni powstała ona, powstałaś ty, Miriam. Mogłem znowu dotknąć twoich włosów, upleść z nich puszysty pierścień, rozkoszować się delikatną pieszczotą. Stałaś obok, uśmiechnięta, promienna, szczęśliwa. Szczęśliwa? Miriam, dlaczego twoje oczy nie cieszyły się razem z całą twarzą? Dlaczego osiadł na nich ten cień smutku? Dlaczego? Nie umiałaś mówić, ja nie umiałem słuchać. Dlaczego? Staliśmy przed Krainą Snów, dalej rozciągały się już tylko równiny spokoju i niepamięci, równiny naszych marzeń. Dlaczego? Musiałem wiedzieć, a ty umykałaś mojemu spragnionemu spojrzeniu, wymykałaś się czułym uściskom, ginęłaś jak poranna mgła. Dlaczego? Oto Most na Altemarą, oto Kraina Snów, oto... - Właśnie - głos starca przepełniony był goryczą - i oto złote wrota pychy, głupoty i zarozumiałości broniące wstępu do naszej ułudy. Spójrz - wskazał pordzewiały brzeszczot i nadpiłowaną, złotą sztabę zamykającą niebotyczne dźwierza - taki jest mój trud. Zniszczyć tę bramę, pokonać, takie jest brzemię mojej odpowiedzialności - płakał, a później zamilknąwszy nagle z przestrachem rozejrzał się wokoło. Schyliłem się, by uspokoić skuloną, mizerną postać w łachmanach. Skądś dobiegał szum ptasich skrzydeł. Dotknąłem dłonią suchego, brudnego ramienia i wbrew sobie, wbrew uczuciom, które dławiły gardło, wybąkałem puste i nic nie znaczące słowa otuchy. Sprzedawca Snów uniósł głowę i kurczowo uchwyciwszy mankiet mojej bluzy szeptał: - One już tutaj są... Czuję żer, czarne gawrony, przyszły po daninę... Kolonia Żółtych Jaj, cała ich kolonia... - bełkotał w podnieceniu - Wiedzą już, wiedzą.. Uciekajmy. Nie ma chwili do stracenia... Zerwał się z klęczek i ciągnąc mnie za sobą krzyczał na całe gardło w stronę, skąd nadciągał coraz głośniejszy łopot piór. - Nie oddam! Nigdy go nie oddam! - wymachiwał stalowym, pordzewiałym brzeszczotem, jak gdyby była to hetmańska buława podrywająca do walki zbrojne roty - Nie wydrzecie mi go? Nigdy! Przenigdy! Cholerni padlinożercy! Precz! Pobiegliśmy. Most nad Altemarą z wolna obrastał kikutami suchych drzew, na których niczym dojrzałe kiście winogron zwieszało się nieprzeliczone krocie Żółtych Jaj. Ohydne, odrażające, ciężkie, oblepione nimi gałęzie biły mnie po twarzy, oplatały ramiona, podcinały nogi. Kłusowałem zataczając się jak pijany, instynktownie tylko broniąc oczy przed dotykiem śliskich skorup. Było ich pełno, zaściełały płaszczyznę bitumitu, obrastały pnie martwych drzew, balustrady Mostu, latarnie. Zdawało się, że cała przestrzeń wypełniona jest Żółtymi Jajami. Zdawało się... dopóki chmara gawronów nie spadła z rozgwieżdżonego nieba i żółć nie wymieszała się po równi z czernią. Sprzedawca Snów potknął się i przez moment jego ciało balansowało na granicy równowagi - jakby niezdecydowane, czy nie utonąć pośród błoniastych, lepkich skorup. Zwolniłem i uchwyciwszy go pod ramię pomogłem odzyskać rytm szaleńczego biegu. Nie na długo. Starzec zachwiał się po raz drugi, trzeci... Dalsza ucieczka była niemożliwa. Zwolniliśmy. Wierzchołki suchych drzew, uginające się pod ciężarem tysięcy gawronów, sprawiały wrażenie złowieszczych chmur, oczekujących odpowiedniego momentu, by runąć gradem rozszalałych, ostrych dziobów. Wredne, zimne kulki ptasich oczu wbijały w nasze twarze drzazgi spojrzeń, oczekując nadejścia strachu, który złamie pod nami nogi, a obliczom każe bić w pokorze o zgniłą żółć okrytego jajami mostu. Ucichł łopot skrzydeł. Zaległa martwa cisza. Tylko gdzieś, gdzieś bardzo daleko w dole, jak ulotny cień skojarzenia, pobrzmiewały nuty ponurej melodii kwadrostropowych kolumn. Powiew wiatru, albo szyderczego śmiechu, rozkołysał Kolonię Żółtych Jaj i nim przebrzmiało jego echo, pierwszy, tłusty i wielki gawron rozpostarł skrzydła i oderwawszy szponiaste łapy od gałęzi leniwie wzbił się w niebo. Chwilę kołował, jakby wypatrując żeru, a potem nagle runął w dół godząc wyciągniętym dziobem w nasze ciała. Z ogłuszającym trzaskiem pękło piekło. Wyrwałem z uśpienia zaciśniętą pięść i z całą mocą, jaką zrodzić mogła tylko bezrozumna furia, pchnąłem ją na spotkanie spadającego pocisku. Raptowne szarpnięcie w przedramieniu, i ochrypły krzyk starca, i trzask miażdżonych ptasich kości, i moje własne wycie - to wszystko zlało się w jeden oszalały od gniewu krąg. Kolejne gawrony, kilkoma uderzeniami skrzydeł nabrawszy wysokości, spadały w ślad za swoim prowodyrem. Wygwieżdżone niebo rozdarł oślepiający promień błyskawicy, rozszarpał je na kawałki, rozciął lśniącym ostrzem, bym w jego oślepiającej srebrzystej poświacie mógł ujrzeć, jak zaczynają pękać Żółte Jaja. Każda wybuchająca, błoniasta skorupa uwalniała obłok rdzawosiwego pyłu, który dusznym woalem okrywał rzędy przygarbionych drzew. Z tej ciężkiej mgły, jak złowróżbne cienie śmierci, z szalonym impetem wypadały gawrony i mieląc powietrze olbrzymimi skrzydłami spadały na nasze głowy. Waliłem rękami na oślep, biłem twardymi kułakami w powietrze pełne pierzastych kul, tłukłem je bez opamiętania i bez żadnych hamulców - jakby zamiast mnie walczyło osaczone zwierzę. Wokół wirowały pióra, skrzydła, drapieżnie rozdarte dzioby, paciorki chłodniejszych od lodu źrenic. Pękały coraz to nowe i nowe Żółte Jaja. W rdzawym oparze płuca z trudem wychwytywały drobiny tlenu potrzebne choćby dla półoddechu. Po twarzy spływały strugi potu, a może krwi, a może deszczu - nie wiedziałem, niczego nie wiedziałem czując tylko jak ramiona słabną z każdą upływającą sekundą zwariowanej szamotaniny. Kątem oka spojrzałem na Sprzedawcę Snów. Klęczał wśród popękanych skorup - jedną ręką osłaniając głowę, w drugiej wciąż kurczowo trzymając stalowy brzeszczot. Zwiędłe usta szeptały zaklęcia, których brzmienie ginęło w ogłuszającym krakaniu i łopocie skrzydeł. Od zranionego barku nadciągnęła fala bólu - dwa wielkie ptaszyska uczepione kurtki wdziobywały się w rozjątrzone ciało. Cierpienie było tak ogromne, że nie pozwoliło mi zemdleć. Zacisnąłem szczęki aż do bólu pękających zębów i palcami bardziej szponiastymi od szponów zdusiłem czarne skrzydła. Raptownym szarpnięciem oderwałem gawrony od siebie i z potężnym rozmachem roztrzaskałem o pień suchego drzewa. Ale przybywały następne, dziesiątki, setki, tysiące. Były jak hydra rodząca trzy głowy w miejsce jednej urwanej. Niezniszczalne. Głos Centralnego Zwoju wklepywał w świadomość nieustannie rosnącą liczbę Sprzężonych, którzy zerwawszy dźwignie Przejścia dawali się unieść rozpędzonej lawinie Widowiska. Grono Sprawiedliwych potężniało... ...potężniała chmura gawronów. Spróbowałem podnieść z klęczek Sprzedawcę Snów. Przestałem zwracać uwagę na ból, na obsiadające mnie ptaszyska, na uderzenia otwierające dziesiątki piekących ran, na eksplodujące wokół Żółte Jaja. Któryś z gawronów wczepił się we włosy i skrzydłami bił po oczach. Nie zwracałem uwagi nawet i na to, podpierając ze wszystkich sił przeraźliwie chude, osuwające się między rękami ciało. - To na nic - jakby odpowiadając na moje myśli wychrypiał - one chcą daniny... Nie można - w dłoniach ściskał pordzewiały brzeszczot - tego nie można im oddać, za żadne skarby, nie można... Czekałem, właśnie na ciebie tak długo czekałem. Nie można... Precz! - strącił ptaszysko rozdziobujące mu palce - Wszyscy tam czekają, przed zamkniętą złotą bramą, ona też... Sztaba, ta przeklęta sztaba... Wielki gawron uderzył starca w szyję. Z rozerwanej tętnicy, jak ze źródła popłynęła... nie, to nie była krew, może muzyka? Gasnący oddech wydobywał jeszcze z rozciętej krtani strzępy cichych słów. - Weź go - brudna, okryta łachmanem ręka podała mi stalowy brzeszczot - dokończysz... Ja już nie dam rady. Kwiat, nie, nie zapomnij o kwiecie dla nich... Nowe sny, marzenia... Weź! Wziąłem. Śmieszny, stary brzeszczot o wykruszonych zębach i zardzewiałym ostrzu. Prezent od dogorywającego starca - od Sprzedawcy Snów. Wziąłem i połykając gorzkie łzy nasycone kurzem Żółtych Jaj ruszyłem przed siebie, miażdżąc butami błoniaste skorupy, tłukąc, szarpiąc i gryząc każde czarne ptaszysko usiłujące mnie powstrzymać. Za plecami zostały rozdziobywane zwłoki starca, którego nikt i nigdy nie miał pogrzebać. Raz po raz niebo rozświetlały błyskawice stroboskopowych wyładowań. Nie istniało nic poza burzą, rozszalałym żywiołem, zagładą. Wokół rósł śpiew gigantycznych kolumn - z głuchym echem słów: amen, amen, amen... Gdzieś blisko dziecinny głos powtarzał pytanie: „kto idzie?” Mijała chwila, jedna, druga, trzecia, a potem, wraz z hukiem kościelnych dzwonów, nadchodziła ponura odpowiedź: „śmierć, człowieku...” I kiedy sekundy zatrzymywały się w trwożliwym oczekiwaniu, jednomyślny głos tysięcy gardzieli, a z nimi i mój głos, wykwitał prośbą: „podejdź, przyjacielu...” I tak przez całą wieczność. - Widowisko wchodzi w fazę plateau - metalicznie obwieścił Centralny Zwój. Z zawiesiny rdzawosiwego dymu, w akompaniamencie pękających jaj, wypadło tłuste gawronisko i wyciągniętymi szponami usiłowało złapać mnie za szyję. Pięścią twardszą od żelaznego młota rozwaliłem mu łeb, jeszcze zanim Centralny Zwój wyśpiewał jego nazwisko, stopień naukowy i zajmowane stanowisko. Bez jęknięcia czarny mędrzec, z rozrzuconymi skrzydłami, upadł na posadzkę tancpłyty. Wybuchł kolejny Żółty Granat Oszołamiający. Z boku, pod nawisem suchego drzewa, zaraz przy wyniesieniu konsolety, wytatułowany degeneros kończył chędożyć pijaną kobietę. Jej nagie uda obejmujące go w pasie podrygiwały konwulsyjnie w rytm wzbierającej fali podniecenia - drapieżne, zachłanne, pożądliwe. Gwałtownie wypchnięte biodra, gwałtownie rozbiegane dłonie, gwałtownie falujący biust, gwałtownie wyprężona szyja - gwałtownie wirujący krzyk rozkoszy: wszechobecny, pierwotny, dziki. Pękały skorupy granatów. Mały, gruby ptak Delly w bezsilnej rozpaczy wił się po podłodze. Do stroboskopowych błysków dołączyły snopy wielobarwnych jupiterów, myszkujących po sali w poszukiwaniu sobie tylko wiadomego celu. Odgłosy walki mieszały się z muzyką, tworząc istną pożogę dźwięków. Z tego piekielnego chaosu, nieomal niezauważalnie, zmaterializował się Sound. Jego srebrzysta czupryna powiewała niczym gorejący krzak, a wyszczerzone w uśmiechu końskie zęby słały przyjazne pozdrowienie. - Szukałem cię, bracie - wyszeptał konfidencjonalnie - Myślę, że powinieneś wiedzieć... Prawy sektor wyłączony z obiegu, sylwetki Wiecznego Tańca w odwrocie, gaz oszołamiający dosyć szybko zdusi opornych. Degeneros ledwo utrzymują konsoletę - na potwierdzenie wypowiedzianych słów od tamtej strony dobiegły echa strzałów - a wszystko - spoważniał - z powodu jakiegoś faceta, który prowadzi Widowisko... - urwał wyczekująco. - Domyślasz się, o kogo chodzi? - zapytałem, z uwagą obserwując ciemną, pozornie pozbawioną wyrazu twarz. - Wiem jedno - odpowiedział wolno - potrzebujesz pomocy, bracie, cholernie dużo pomocy. Przecząco pokręciłem głową. - Nie, Sound, jedyną rzeczą jakiej potrzebuję to broń. Zrozumiałeś? Tylko broń! Zdziwione spojrzenie czarnych oczu powędrowało w dół, gdzie wciąż jeszcze ściskałem w dłoniach podarowany przez Sprzedawcę Snów stalowy brzeszczot. Przecież masz - wybąkał zaskoczony. Popatrzyłem na własne ręce. W miejscu pordzewiałego ostrza spoczywał w nich stary, solidny sztucer. Sztucer! Uśmiechnąłem się do Sounda. Uniosłem kciuk i łokciem dotnąłem jego piersi. Radośnie wyszczerzył końskie zęby. Palcami o długich, ostrych paznokciach wyciągnął z sakwy białą pałeczkę i zwinnym ruchem wetknął mi ją w kieszeń bluzy. - Wystarczy jedna? - upewnił się. - Wystarczy! - potwierdziłem. Muzyka rozgorzała z nową siłą. Twarde, szorstkie tony miotały się w wywatowanej gazem przestrzeni niczym zamknięte w klatce wściekłe zwierzę. Biły zwariowane werble, huczały ponure basy, wirował przeciągnięty na najwyższej nucie krzyk rozkoszy pijanej kobiety. Odwróciłem się i rozbijając kolbą sztucera roztańczony tłum ruszyłem w kierunku awaryjnego wyjścia. - Obok schodów, przy kolumnie! - dobiegł mnie jeszcze głos Sounda - Masz trzy minuty wyprzedzenia! - Mam trzy minuty wyprzedzenia - powtarzałem sobie ze złośliwą satysfakcją. - ...Ma trzy minuty wyprzedzenia - Aga trzeciego komisariatu nerwowo przechadzał się po pokoju - parszywy buntownik, co robić? Może przymknąć oczy? Diabli wiedzą kogo Widowisko wciągnęło na listę Sprzężonych. Aga przystanął przed retransmitorem i z napięciem wpatrywał się w przestrzenny obraz. Przygarbiony mężczyzna w porwanym uniformie, ze sztucerem wspartym na przedramieniu, pustą stradą zmierzał w stronę Gmachu Nauki. Szedł wolno, zdecydowanie, nie próbując kryć się ani kluczyć, tak jakby nie zdawał sobie sprawy, że poluje na niego kilkadziesiąt tysięcy Sprzężonych - z profesorem Ritzem w roli wodza gniewnej armii. Niebywałe. Pulpit łączności nadrzędnej rozjarzył sygnał wywoławczy. Aga jednym skokiem znalazł się przy nim i drżącą dłonią uruchomił połączenie. Z tamtej strony padły ciche słowa, a w ich szeleście było coś, co kazało Adze zgiąć się w służalczym ukłonie. - Tak, oczywiście - mówił pośpiesznie - nie można dopuścić do samosądu, zgadzam się, pokazowy proces będzie wspaniałą przestrogą - kłaniał się niewidzialnemu rozmówcy - rozumiem, żaden ze Sprzężonych nie ma nic wspólnego ze śmiercią tych paru degeneros, jasne, wszystkiemu winien jest ten człowiek, ma pan rację. Tak, jestem podobnego zdania, społeczeństwo powinno docenić potrzebę istnienia Sił Interwencyjnych, jak najbardziej, taki przykład będzie mobilizujący - blady uśmiech wykrzywił jego usta - awans? Ależ nie, to mój obowiązek, dla dobra ogółu. Tak, dobrze, żywego. Ja również żegnam - zgiął się jeszcze niżej przerywając połączenie, a później z głośnym westchnieniem ulgi otarł rękawem spocone czoło. - Pion operacyjny - rzucił w wyjście interkomu wciąż jeszcze z niedowierzaniem kręcąc głową - Wszystkie grupy pod Gmach Nauki. Otoczyć kordonem dla powstrzymania Sprzężonych. Użycie jakichkolwiek środków przymusu wykluczone. Powtarzam, wykluczone! Podstawić natychmiast mój scopter. Będę kierował akcją osobiście. Wykonać! Aga wychodząc z trzeciego komisariatu, spojrzawszy ostatni raz na retransmitor, gdzie dziwny facet w wytartym uniformie schodził w dół pustej sali wykładowej, energicznie zatrzasnął drzwi. Opuszczona przez swojego kapłana katedra czekała pokornie na nową, rytualną ceremonię. Na razie musiała zadowolić się tylko mną, ale nie sądzę, by dla marmurowej płyty miało to jakiekolwiek znaczenie. Mnie też mało interesowało, że dotąd były świętym ołtarzem wiedzy. Siadając w wygodnym fotelu wykładowcy oparłem na niej nogi w ciężkich, brudnych butach. Z kieszeni wyjąłem białą pałeczkę i skrzesawszy ognia głęboko zaciągnąłem się dymem. Błogie ciepło dotarło do wszystkich tkanek, ukoiło ból i zmęczenie. Teraz spokojnie mogłem czekać końca. Spojrzeniem odszukałem jedną z kamer i głośno, wyraźnie powtórzyłem: - To już koniec, panowie! - Nareszcie, nareszcie - chudy, mądry Arnold usadowiony przed retransmitorem radośnie zacierał ręce - przepadł ten szaleniec, zniszczą go - mówił patrząc na stereoskopowy obraz Gmachu Nauki, wokół którego szczelny kordon Sił Interwencyjnych powstrzymywał napierający tłum - wszystko będzie jak dawniej. Czułem, że usta same układają się w złośliwy grymas. Wróci spokój... Za kordonem Sił Interwencyjnych kłębiły się tysiące Sprzężonych, a w ich twarzach nie było spokoju, z całą pewnością nie. Oblicze profesora Ritza, oblicze grubego Delly, inne oblicza i w żadnym ani odrobiny spokoju. Stado czarnych gawronów. Morze zimnych, zatrzaśniętych nienawiścią źrenic i we wszystkich jedno pragnienie: zabić... Utytułowany, znany i ceniony, suchy kij sięgnął po leżącą obok tacę z polerowanego srebra. Zbliżywszy ją do twarzy z zastanowieniem przyglądał się swojemu odbiciu. - Koniecznie - szeptał cicho - koniecznie muszę być z nimi. Trzeba unicestwić zło, inaczej nigdy nie zapomnę. Ząb za ząb, oko za oko... Wstał i zbliżywszy się do retransmitora zerwał dźwignię Przejścia. Sprawdziłem, czy krzywka sztucera zwalnia miękko spłonnik. Zwalniała miękko. W komorze spustowej był tylko jeden nabój - jeden mały, śmiercionośny półstożek. Oparłem broń na kolanach i ćmiąc narkotyczne źdźbło oczekiwałem wizyty, powrotu mędrców do sanktuarium ich wiedzy. Obok siebie położyłem kwiat lotosu - niewielkie, żółte serce, przy którym trwał ostatni białobłękitny płatek. Ostatni... Chwila spotkania z Miriam była już taka bliska, że mimo woli szeptałem słowa powitania. Spierzchnięte usta rozkoszowały się samym wymawianiem jej imienia, myśli koiło jego brzmienie. Miriam... Razem, za Mostem nad Altemarą w Krainie Snów, gdzie nie rodzą się łzy inne niż radości. Ostatni płatek lotosu. Ostrożnie ująłem wiotką błonkę i ze spokojem, jakiego nie doświadczyłem jeszcze nigdy dotąd, oddałem ją we władanie oczekującej przestrzeni. Swobodna, białobłękitna drobina wolno opadała w dół, coraz niżej, przez podłogę sali wykładowej, przez grube pokłady betonu, przez tafle bitumitu, przez skorupę martwych piasków, coraz głębiej, wnikała w ciepłe grudy brzemiennej Matki-Ziemi, w jej ciało i krew, coraz dalej i dalej... Aż wreszcie delikatny, aksamitny płatek lotosu dotarł do spoczywającego w brunatnym łonie ziarna i otulił je swoimi ramionami. Cisza stała się hymnem dziękczynienia, bezruch pieśnią życia, mrok wierszem na cześć światła. Mijały błogosławione chwile, chwile poczęcia, narodzin... I pękła krucha otoczka nasiona, a nieśmiała zieleń młodego pędu najpierw ostrożnie, a później coraz śmielej poczęła dążyć ku słońcu i powietrzu. Salę wykładową zalał ocean. Z rzędów pustych krzeseł powstały fale, a woda rozciągnęła się aż po nieograniczony ścianami horyzont. Za jego granicą, za linią, gdzie lazur morza przeistaczał się w błękit nieba zabłysły pierwsze, jasne promienie. Dniało. Wiatr zrodzony mocą porannego chłodu gnał w stronę brzegu białe grzywacze, które maszerowały na piaszczystą plażę niczym zastępy władcy mórz. Wodne cielska z hukiem rozbijały się o ląd, a ocean na powrót wchłaniał je w siebie, by mogły powstać następne i następne, i następne. Siedząc w krześle, z nogami opartymi na marmurowej katedrze, widziałem wyłaniającą się ze wzburzonej toni najpierw białą chorągiew, później powiewającą nią rękę, później głowę, barki, cały tułów odzianego w mundur mężczyzny. Patrzyłem, jak wychodzi z morza i staje na granicy, gdzie załamują się fale. Patrzyłem na jego uśmiechniętą, rumianą twarz, na ramiona okryte dystynkcjami Agi, na dumnie wyprostowaną sylwetkę. Patrzyłem, jak w geście przyjaźni podnosi otwartą dłoń, jak otwiera usta do krzykuu... i - PRZYNOSZĘ CI SPRAWIEDLIWOŚĆ! Patrzyłem jak macha białym symbolem pokoju, patrzyłem na promieniujące zadowoleniem oblicze, a w uszy kołatało echo jego słów. Przynoszę ci sprawiedliwość, sprawiedliwość, sprawiedliwość... Patrzyłem, jak moje dłonie ujmują sztucer i przykładają go do ramienia. Jak spokojny ruch ustawia rozradowaną twarz na wprost krzyża nitek celowniczych, jak palec wolno pociąga za spust... Patrzyłem, jak Aga trzeciego komisariatu osuwa się na piasek z rozszarpanym czołem, jak pierwsza fala rzuca bezwładnym ciałem o brzeg i zabiera w głąb wodnych odmętów... Patrzyłem, jak z tyłu powstaje Most nad Altemarą, jak ogromna, złota sztaba zamykająca wrota do Krainy Snów pęka i kruszy się, jak dumna brama chyli się i spada w objęcia wzburzonego oceanu... Patrzyłem, jak na bezkresnej równinie ułudy wyrasta z Matki-Ziemi zielona łodyżka, jak rozkłada pierwsze, delikatne liście, jak powstaje zielony pąk, jak rozchylają się białobłękitne płatki otwierając kielich Kwiatu Marzeń... Patrzyłem, jak bezcielesne postacie z Mostu nad Altemarą wkraczają na łąki spokoju, jak wolne od wspomnień tańczą radośnie, jak ty, Miriam, idziesz razem z nimi prowadząc za rękę naszego syna... Upadł na podłogę stary, pordzewiały brzeszczot, dopaliło się narkotyczne źdźbło, zginął obraz oceanu. W pustej sali wykładowej rozległ się ryk tysięcy gardzieli i tłum rozwścieczonych, toczących pianę z ust twarzy, oczu żądnych mordu, zębów gotowych kąsać, palców pragnących szarpać runął w stronę katedry, gdzie zgarbiony mężczyzna w wytartym uniformie... płakał... Jacek Inglot DIRA NECESSITAS Akta sprawy o kryptonimie „Koenig” nr ew. 11416925/17 seria CX toczonej przed Tajnym Trybunałem Security Council of Solar Empire w dniach 23 sierpnia - 4 września 2053. Protokół przesłuchań. Komisji śledczej przewodniczy mandaryn klasy A4 Tai Ho Wang, typolog 321564 CL z Empire Secret Service. Videokaseta nr ew. 11416925/17/1 (przestronny pokój o czarnych ścianach - pod jedną ze ścian na prostym żelaznym krześle siedzi mężczyzna rasy białej wzrost ok. 185 cm lat 45 niebieskooki blondyn bez znaków szczególnych, ubrany w zielony drelich z naszytym na piersi białym pasem z numerem 00487 oraz czerwonym trójkątem - po obu bokach mężczyzny stoją uzbrojeni chińscy strażnicy - obrót kamery - przeciwległa ściana - za długim stołem siedzi trzech mężczyzn rasy żółtej Chińczycy w wieku 80-90 lat ubrani w jasnoniebieskie uniformy na policzkach wytatuowane szeregi cyfr - mężczyzna siedzący w środku ma na kołnierzu munduru złoty emblemat A4 poniżej miniaturowy złoty chiński smok - na stole jakieś papiery ekran kontrolujący zapis magnetowidowy z tyłu widać wmontowaną w ścianę końcówkę komputera - mężczyźni milczą patrzą na białego - obrót kamery - siedzący na krześle mężczyzna zaczyna zdradzać objawy zdenerwowania na czoło występuje mu pot ociera go wierzchem dłoni - pada pytanie) Mandaryn: Numer typologu, imię, nazwisko, skąd oskarżony pochodzi? Oskarżony: Kiedyś nosiłem numer 220487 HL, nazywam się Brian Wight, pochodzę z Królestwa Obojga Ameryk, z Wyoming na północnym kontynencie. M: Co oskarżony zrobił z numerem, dlaczego nie ma go na twarzy? O: Usunięto mi go na Europie, mieli tam dobre maszyny do usuwania tatuażu... Komandor Koenig uważał, że to niepotrzebne. Każdy nowo PrzYJęty przechodził wywabianie numeru jako swego rodzaju inicjację. M: Kiedy oskarżony zetknął się po raz pierwszy z Koenigiem? (mężczyzna poprawia się na krześle marszczy czoło - dłuższe milczenie) O: To było jakieś dziesięć lat temu. Uczestniczyłem wtedy w firmowanej przez NASA ekspedycji na lo. Cały rejon Jowisza znajdował się już pod kontrolą floty komandora. A Reagan IV, ówczesny król Obojga Ameryk, był w dobrych stosunkach z Koenigiem... M: To nas nie interesuje, historia knowań Reagana IV przeciwko Jego Świetlistości jest powszechnie znana. Interesuje nas, dlaczego oskarżony pozostał wśród rebeliantów po zakończeniu misji. O: Ma to związek z wydarzeniami w Królestwie. Pod koniec naszego pobytu na Io dokonano zamachu sianu, Reagan IV został obalony, a władzę objął Jaxon I. Samo to specjalnie nas nie zbulwersowało, odprawiliśmy nawet na Ziemię pierwszą grupę, ale zaczęły dochodzić wieści o prześladowaniach partii zwolenników Koeniga. Ludzie znikali jak kamfora. Sądziliśmy, że nas to nie dotyczy, byliśmy badaczami, polityka nas nie zajmowała. Jednak kiedy członkowie pierwszej powracającej grupy nie dawali znaku życia, zrozumieliśmy, że coś jest nie tak. Gdy trzeciego dnia po zamachu część floty Królestwa zbuntowała się i przyłączyła do komandora, było już jasne, że to coś poważnego. Ci zbuntowani żołnierze powiedzieli nam, co stało się z naszymi ludźmi - prosto z kosmodromu trafili do komory gazowej. Mogliśmy albo podzielić ich los, albo... zostać. Nikt z nas nie chciał jeszcze umierać. M: Jaką funkcję pełnił oskarżony wśród buntowników? O: Byłem nawigatorem na statku dowódcy sekcji amerykańskiej floty komandora, po jego śmierci zostałem mianowany dowódcą. M: Co oskarżony może powiedzieć o stosunkach wewnętrznych w tzw. „Wolnym Państwie Jupiterami”? (mężczyzna podnosi wbity w podłogę wzrok spogląda prosto w twarz przewodniczącego - jest jakby zdziwiony - pociera czoło wygląda to na namysł - mówi) O: Właściwie nie było to nic nadzwyczajnego, komandor głosił konieczność powrotu do starych, wypróbowanych form życia społecznego, w związku z tym zniesiono segregację Typologu, każdy, w miarę możliwości, robił co umiał i chciał. Decyzje teoretycznie podejmował ogół, w praktyce rządził komandor. Pracowaliśmy nad powołaniem parlamentu, ale zabrakło czasu... M: Zasady Typologu są najdoskonalszym ustrojem, jaki został dany ludzkości, podważając je staraliście się cofnąć bieg historii, czyli atakowaliście nie tylko te zasady, ale i prawa rozumu! O: Komandor zakwestionował dogmat „liniowej historii”, mawiał: „Historia nasza nie jest ciągłym wzlotem, a raczej krzywym zygzakiem. To ciągłe upadki i odrodzenia”. Twierdził, że Era Typologu to upadek ludzkości, przedstawiany przez jej twórców jako niezwykły wzlot. Według niego to oszustwo jest tak doskonale sprytne, że dała się w to wciągnąć prawie cała ludzkość, mówił: „Ich główną siłą jest ich bezczelność.” (obrót kamery - niewzruszone twarze mężczyzn za stołem brak jakiejkolwiek reakcji - mandaryn klasy A4 spokojnie przekłada leżące na stole papiery - ten z jego lewej strony wstaje podchodzi do końcówki komputera zaczyna kodować - kamera na oskarżonego). M: Jeszcze jedna kwestia, w jaki sposób oskarżony zdołał ocaleć w bitwie o Ceres? O: Czysty przypadek. W czasie podchodzenia na orbitę parkingową wystrzelona z. Ceres torpeda zmiotła nasze dziobowe sensory. W parę sekund później nadzialiśmy się na minę, która przyczepiła się do dziobu. Kiedy świdry przebiły powłokę, byłem jedynym człowiekiem na statku w szczelnym skafandrze. Coś mnie tknęło i zaraz po eksplozji torpedy zacząłem sprawdzać jego hermetyczność... M: To wszystko na dzisiaj. Mamy obowiązek poinformować oskarżonego, że będzie odpowiadał przed Trybunałem za przekroczenie paragrafu 22 punktu 5, 6, 7 oraz paragrafu 38 punkt 3, 4 z Kodeksu Idei Zakazanych, a także za sprzeciw wobec Naczelnych Zasad Typologii. Chodzi tu m.in., o zbrojny opór wobec Sił Bezpieczeństwa, napady na instalacje wojskowe i cywilne Imperium, kwestionowanie konieczności typizowania jednostki, wyznawanie głoszonych przez komandora Koeniga idei o rzekomo dobroczynnych właściwościach tzw. „demokracji”, o bluźnierstwa wobec nauk Jego Świetlistości Imperatora. O: Co mi za to grozi? M: Organ nasz nie jest Trybunałem, jednakże prawo za tego rodzaju przewinienia przewiduje dożywotni pobył w kopalniach Transpl utoną. Wyprowadzić więźnia. (mężczyzna wstaje i wychodzi za nim strażnicy - koniec zapisu) Videokaseta nr ew. 1146925/17/2 (na metalowym krześle siedzi mężczyzna rasy białej wzrost ok. 175 cm lat 50 brunet bez znaków szczególnych - ubrany w zielony drelich z numerem 00486 i czerwonym trójkątem - siedzi spokojnie patrzy w punkt położony w górnym rogu pokoju - początek nagrania - pyta mandaryn klasy A4) M: Proszę o numer typologu, imię, nazwisko, miejsce urodzenia. O: Ominęła mnie ta przyjemność, nie było mnie już na tym globie, kiedy ogłaszano kolejne Uszczęśliwianie Ludzkości, tak że numeru i klasy nie posiadam, nazywam się Henry Derek, pochodzę z Anglii, Kornwalia. M: Oskarżony chce powiedzieć, że urodził się na terenie Autonomicznego Królestwa Wysp Brytyjskich, wchodzących w skład Wicecesarstwa Europy, czy tak? O: No... tak to się teraz wszystko dziwnie nazywa, kiedy dwadzieścia lat temu opuszczałem Ziemię, Anglia była jeszcze Anglią, no ale cóż, wszystko Idzie naprzód i ku coraz większej doskonałości, jak to zapewne mawia Jego Świetlistość. M: Co oskarżony robił u komandora Koeniga? O: Byłem dowódcą okrętu flagowego floty, krążownika „Avallon”. M: Chcemy dowiedzieć się o przebiegu napadu na konwój HS 118 wiozący więźniów na Transplutona. (mężczyzna przestaje patrzeć w punkt położony w górnym rogu pokoju - wpatruje się z pewnym wahaniem w komisję - milczy czas jakiś zastaYiawia się - mówi) O: Hm... dobre pytanie, pamiętam doskonale, to był początek naszego końca. M: Co przez to oskarżony rozumie? O: Po kolei, dojdziemy i do tego, 5 września 2052 czasu Ziemi nasza stacja dalekiego zwiadu doniosła nam, że w pobliżu Jowisza zjawiła się grupa statków lecąca z wnętrza układu. Postawiło nas to na nogi, ponieważ rakiety z Ziemi od czasu potyczki „pod” Callisto starannie omijały nasze Wolne Państwo Jupiteranii. Sądziliśmy, że zbliża się do nas forpoczta floty inwazyjnej. Komandor nakazał alarm we wszystkich bazach, poszczególne eskadry miały się zebrać w strefach wypadowych za orbitą Cerbera. Jakieś trzydzieści minut po tym przyszedł bardziej szczegółowy raport, z którego wynikało, że mamy do czynienia raczej z transportem więźniów na kierunku Ziemia-Transpluton, który z niewiadomych powodów zboczył z dotychczasowej trasy. Później ustalono tę przyczynę - spowodował to rój pozaukładowych meteorów, który wlazł na styczną z konwojem. Aby uniknąć spotkania, można było wydłużyć trasę, czyli jeszcze bardziej wygiąć łuk, po którym konwój zwykle omijał rejon Jowisza, bądź też polecieć po cięciwie tego łuku, zbliżając się do nas na ryzykowną odległość. Statki eskorty dysponujące dużą rezerwą mocy wykonałyby manewr mijania bez trudu, gorzej było z więźniarkami, zaopatrywanymi bardzo oszczędnie, te żadnymi rezerwami nie dysponowały, dłuższa trasa oznaczała ich koniec. To, że komodor konwoju zdecydował się jednak na próbę przemknięcia nam pod nosem, świadczyło o poważnym deficycie siły roboczej w kopalniach Transplutona. Komandor po chwilowym namyśle zawiesił alarm, z wyjątkiem dwóch eskadr ciężkich pościgowców, skoncentrowanych już na parkingowej Europy. Koenig kazał przygotować „Avillon” do startu. „Polecimy na rozpoznanie” - powiedział. Zapewne już wtedy planował uszczknąć co nieco z tego transportu - my też cholernie potrzebowaliśmy ludzi. Szliśmy ostrosłupem, flagowiec jako szpic, obie eskadry jako podstawa, po trzy statki w każdym boku. Konwój oczywiście dostrzegł nas, gdy tylko wyszliśmy zza Europy i, o dziwo, nie robił żadnych typowch przy innych okazjach rozpaczliwych uników w rodzaju wyciskania z silników każdego dodatkowego metra przyśpieszenia, co i tak nic nie dawało, ponieważ te więzienne trampy naprawdę są do niczego. Po trzech godzinach lotu mieliśmy pierwsze przyzwoite ujęcia na wizji. No i wtedy przekonaliśmy się, dlaczego konwój nie ucieka. Statków więziennych było tylko dziesięć, reszta to dwa ścigacze z insygniami amerykańskimi, wyglądające bardzo kiepsko, po sławnym przewrocie Jaxona I i buncie floty Królestwa Obojga Ameryk cesarz zakazał rozbudowy i modernizacji amerykańskich sił kosmicznych, dwa chińskie patrolowce przyzwoitej klasy oraz, co było niespodzianką, dziesięć najnowszych ciężkich krążowników klasy „super”, typu „Cyklop II”, najlepiej uzbrojonych i opancerzonych maszyn, jakie produkowano w Układzie Słonecznym. Byliśmy mocno tym wszystkim skonsternowani, ozwały się głosy, żeby wracać albo wezwać posiłki, ale Koenig był innego zdania. „Mamy pecha - powiedział. Te krążowniki są tu przypadkowo, lecą z konwojem do orbity Saturna. Rok temu dostałem wiadomość, że stocznie księżycowe opuściła nowa seria „Cyklopów” przeznaczonych do walki na peryferiach Układu. To są te statki, lecą aby wspomóc siły Imperium walczące z naszą ekspedycją o księżyce Saturna. Musimy ich tu trochę zabawić i jeżeli to możliwe przejąć coś z transportu. Pomocy wezwać nie możemy, za duże opóźnienie, a ci z konwoju nie będą czekać.” Potem kazał wszystkim położyć się do wanien antygrawitacyjnych i przez trzydzieści pięć godzin mieliśmy przeszło 4 g przyśpieszenia. No i w końcu wyleźliśmy na styczną do transportu. Od kilku godzin gorączkowo zmieniali szyk, lecieli teraz podwójną sferą, w środku skupione w kulistej przestrzeni statki więzienne, na zewnątrz podobni, kulę tworzyły okręty eskorty, stanowiąc w tej postaci system wzajemnie wspierających się ogniem twierdz. Przełamanie takiej obrony było bardzo trudne. A swoją drogą musieli się nieźle zdziwić, kiedy po obejrzeniu eskadry „Cyklopów” nie zrobiliśmy zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Pamiętam jakby to było wczoraj, Koenig przed głównym ekranem pochylony nad pulpitem łączności ustala plan bitwy. Obie nasze eskadry atakują sferę zewnętrzną w dwóch przeciwległych punktach i, wdając się w pojedyncze walki, postarają się ją maksymalnie rozciągnąć. Gdy tylko wytworzy się wystarczająca luka, „Avallon” wskoczy przez nią do środka i jego komandosi opanują transportowce. Kiedy szyk nasz rozpadł się i grupy uderzeniowe zbliżyły się do punktów natarcia, z formacji nieprzyjaciela wypadły nagle dwa statki, na pełnej mocy prąc równolegle do ekliptyki w głąb układu. No patrzcie - zaśmiał się komandor. Nasi amerykańscy przyjaciele wykazali się zgoła niedzisiejszym rozsądkiem! Ciekaw jestem, co powiedzieliby na to twi _y Typologu. Widocznie załogi składały się z osobników nie dość stypizowanych, skoro tak im zależało na życiu, że zaryzykowali ucieczkę z pola bitwy. W trzy dni później zjawili się zresztą na Europie, prowadząc jeden z transportowców, któremu w trakcie bitwy udało się zwiać w wolną przestrzeń. Zaraz po tym incydencie nasze pościgowce uderzyły, strzelając koncentryczne salwy torped termicznych. Tamci odpowiedzieli zmasowanym ogniem dział laserowych, pościgowce rozproszyły się, atakując poszczególne jednostki nieprzyjaciela. Ten, ponieważ formacja zamkniętej sfery uniemożliwia większe manewry i uniki, chcąc nie chcąc zaczął ją rozluźniać, zwiększać jej promień, jednak nie rozproszyli się całkowicie. Komandor uznał, że to wystarczy, „Avallon” zbliżył się do „równika” kuli i, strzelając równocześnie do dwóch najbliższych „Cyklopów”, atakowanych też przez pościgowce, przy morderczym przyśpieszeniu 10 g „wskoczył” do środka, hamując tuż przy więźniarkach. Zaraz wyrzuciliśmy pierwsze „Kraby” z komandosami, które siadały na pancerzach transportowców. Jak na razie wszystko szło dobrze, w międzyczasie pościgowce zniszczyły jednego „Cyklopa i kuter, sami też straciliśmy jeden statek, salwa laserowa przerąbała go na pół. Jakaś zbłąkana rakieta rozwaliła jedną z więźniarek, prawie już zdobytą przez naszych ludzi. Nagle ni stąd ni zowąd komandor zaproponował mi małą wycieczkę na zewnątrz, zgodziłem się, zdając dowództwo na pierwszego oficera. Widziałem, że Koeniga znowu bierze żyłka przygody i ryzyka, miałem nadzieję, iż w razie czego potrafię go powstrzymać i zmitygować. Wszyscy mówili, że mam na niego dobry wpływ. Tak, ten Koenig to był niezły narwaniec, nie każdego stać na to, aby w środku akcji bojowej opuścić swój flagowiec i udać się na, jak to mawiał, „podjazd”. Zeszliśmy tedy do wyrzutni dziobowych i wsiedli do jednego z ostatnich „Krabów” wraz z plutonem komandosów. „Avallon” wystrzelił nas w stronę ostatniej nie opanowanej więźniarki. Osiedliśmy miękko na czołowym pancerzu transportowca, „Krab przyssał się starannie do podłoża i zaczął wiercić, otoczywszy pierwej miejsce operacji czymś w rodzaju tunelu, mającego pełnić rolę śluzy, przez którą komandosi mieli dostać się do wnętrza statku. Koenig niecierpliwie stukał blasterem w podstawę swojego kasku, zdradzał wyraźne zniecierpliwienie, wreszcie operatorzy dali znak, że dziura gotowa, komandosi wrzucili do środka pierwsze granaty pirodymowe. Przez tunel wpłynęliśmy do wnętrza, okazało się, że dziura prowadzi do przedsionka sterówki, w niej to zabarykadowało się paru członków załogi i strażników, gwałtownie się ostrzeliwujących. Trzech poprzedzających nas komandosów oberwało paskudnie, mnie Koenig zdążył wepchnąć do wiodącego w głąb statku korytarza, sam też wlazł za jakiś występ. Przygotował rakietę z iglicową głowicą i wstrzelił ją w barykadę tarasującą drzwi sterówki. Wszystko poszło w drzazgi, łącznie z bodaj pięcioma jej obrońcami. Czający się w tunelu komandosi tylko na to czekali, błyskawicznie wpadli do sterówki, całkowicie ją opanowując. Wleźliśmy z Komandorem do środka. Ocalało trzech ludzi z załogi, kapitan Chińczyk i jacyś dwaj jego zastępcy, chyba z Wietnamu. Nie zdążyliśmy się nawet dobrze rozejrzeć, kiedy jeden z żołnierzy, testujący urządzenia statku, zameldował, że część więzienna transportowca została zdehermetyzowana na moment przed zdobyciem sterówki. Zmartwieliśmy, w ciągu sekundy zamordowano przeszło czterystu ludzi! Czy wszyscy! - spytał zimnym głosem Koenig. - Nie - odparł żołnierz - cela numer 23 trzyma powietrze, pewnie zacięła się śluza... - Który z was to zrobił? - rzucił komandor w stronę tych ocalałych z załogi. Chiński kapitan bez słowa postąpił krok naprzód. Przez chwilę mierzyli się martwym z nienawiści wzrokiem. - Dobrze - powiedział wreszcie Koenig - zatrzaśnijcie im kaski a potem spuśćcie stąd powietrze. Wszyscy domyśliliśmy się od razu, o co mu chodzi i zmroziło nas jeszcze bardziej. Kiedy skończyli pompować powietrze, Chińczykowi też coś zaczęło świtać i na twarzy wystąpiły obfite krople potu, jakby mu kto na łeb wylał wiadro wody. Koenig patrzył na niego jeszcze przez chwilę, potem dał znak. Komandos podszedł do Chińczyka i miniaturowym palnikiem nakłuł jego przewód tlenowy. W próżnię buchnął cienki jak igła, grubiejący z każdym ułamkiem sekundy strumyczek pary. Chińczyk oddychał ciężko i gwałtownie, jakby chciał uzbierać na zapas. Przewód pękł, bluzgając białą pianą, szyba w kasku skazańca zaczęła pokrywać się szronem... Umarł w ciągu następnych pięciu sekund, do końca spokojny, z twarzą przypominającą oblicze lalki, ciągle tak samo bez wyrazu. Staliśmy tak jeszcze chwilę, gdy połączył się z nami pierwszy oficer z „Avallonu” informujący, że „Cyklopy porzuciły beznadziejną teraz obronę konwoju więziennego i oderwawszy się od naszych statków formują w pobliżu płaski romb. Wyglądało na to, że chcieli nas wykończyć gigantyczną salwą skierowaną na skupione przy więźniarkach pościgowce. Zmiotło by to i nas, i transportowce. - Spływamy stąd - zdecydował komandor - ewakuujcie tę ocalałą kabinę na flagowiec. Kazał też eskadrze A upozorować manewr oskrzydlający względem szyku „Cyklopów”, a eskadra B miała zająć się opróżnieniem transportowców z więźniów. Chińczycy dali się na to nabrać, zawrócili swój szyk w stronę eskadry A, która nie wdając się w walkę na pełnym ciągu zwiała w kierunku Jowisza. My w tym czasie skończyliśmy załadunek i także udaliśmy się w tę stronę. „Cyklopy” jakoś nie zdradzały chęci pójścia w nasze ślady, widzieliśmy na ekranach, jak niszczyli puste więźniarki i sformowawszy się w szyk liniowy poleciały ku Saturnowi. Poszła potem za nimi grupa pościgowa z Callisto. I to byłoby wszystko na temat akcji na ten konwój, robota, jakich w przeciągu tych lat, które przeżyłem u Koeniga, zrobiliśmy wiele... M: Nadal nie widzimy związku z poprzednim oświadczeniem oskarżonego, cytuję: „To był początek naszego końca”. O: No właśnie, tam, na tym statku, któryśmy z Koenigiem zdobywali, znajdowała się ta kobieta, w tej ocalałej celi... jak jej tam było... (mężczyzna marszczy się trze czoło - po pewnym czasie pstryka palcami krzyczy) O: Tak, wiem wreszcie, nazywała się Sophie Natan! M: Nadal nie widzimy związku, konwój wiózł wiele kobiet. O: Owszem, ale nie takich jak Sophie... takie ciało mogła mieć, czy ja wiem, młoda Wenus... (kamera na stół - mężczyźni za stołem szepczą przez moment - ten z lewej strony mandaryna klasy A4 przekłada i sortuje jakieś papiery, podaje jeden z nich mandarynowi klasy A4 - ten wstaje wychyla się i podaje papier mężczyźnie na krześle - to fotografia młodej kobiety rasy białej - obrót kamery na więźnia) M: Czy to ta kobieta? O: Tak, to Sophie Natan. M: Jaki ma ona związek z waszym, jak to oskarżony powiedział „końcem”? O: A przez co zginęła Troja? M: My jesteśmy tutaj od pytań! O: Zaraz wszystko wyjaśnię, to trochę skomplikowane. Kiedy wróciliśmy z komandorem na „Avallon, poszliśmy zaraz zobaczyć ocalałych więźniów. To były kobiety, dziesięć kobiet, a wśród nich właśnie ona, niczym róża wśród bratków. Taka blondyna z tego gatunku, dla którego traci się głowę i w ogóle wszystko. Spojrzałem tylko raz na Koeniga i widziałem, że go wzięło i to potężnie. Patrzył na nią jak wygłodzony wilk na owcę, ona też spoglądała na niego i uśmiechała się, i mrużyła te śliczne zielone oczęta tak, że człowiek czuł świdrowanie w mózgu. Od razu zrozumiałem, że będzie z tego jakieś nieszczęście, ona była stanowczo za ładna, nawet dla takiego faceta jak Koenig. Dowiedziałem się potem, że skazano ją za próbę oszukania komputera matrymonialnego, usiłowała sama wybrać sobie partnera. Skazano ją na dożywotni burdel w transplutonskiej kopalni, może to i lepiej dla paru tamtejszych klientów, że tam nie dotarła. M: W jaki sposób ta kobieta wpłynęła na bieg wypadków? O: Bardzo prosty, oto gdyby tylko Koenig oszalał na jej punkcie, to byłoby jeszcze pół biedy, ale to padło na jeszcze jednego człowieka. Jacąuesa Roux, naszego speca od namiarów i pelengu dalekiego zasięgu. Ten cholerny matrymonialny trójkąt rozpieprzył naszą sprawę. M: Tak więc między komandorem a Roux zaczął narastać konflikt - o tę kobietę? O: No, nie tylko, bez przesady, mimo że obaj byli narwani, nie posądzam ich o idiotyzm. Już od dłuższego czasu mieli różne poglądy na lemai koncepcji dalszej wałki i tak ogólnie, naszej przyszłości. Roux zrobił się nagle bardzo radykalny, zaczął domagać się generalnej mobilizacji i decydującej rozprawy z Imperium; Koenig uważał, że nie jesteśmy jeszcze do tego gotowi. Potem Roux jął głosić, że należy obrócić wszystkie nasze zasoby na zbudowanie floty fotonowców, po to aby wynieść się na zawsze z Układu Słonecznego. Usiłował nawet sklecić popierające go stronnictwo, ale mu nie wyszło. Ludzie chcieli w końcu kiedyś wrócić na Ziemię, a Koenig im to obiecywał. Po tym wszystkim nasz główny nasłuchowiec popadł w takie rozdrażnienie, że samo wspomnienie przy nim o komandorze wywoływało u niego dreszcz obrzydzenia. Zarzucał mu kunktatorstwo, zapominając, że w rezultacie właśnie ów rzymski wódz, Fabiusz zwany Cunktatorem, okazał się człowiekiem mającym rację. Przybycie Sophie stanowiło ostatnią kroplę goryczy, która przelała kielich. Jej widok zrobił na nim identyczne wrażenie jak przedtem na komandorze. Podobno nawet uderzył w jakieś konkury, ale Sophie odpaliła go dość ostro. I to chyba wtedy postanowił wykończyć Koeniga, zdobywając przy tym władzę i kobietę. Snuło mu się to po głowie już przedtem, czułem to jakimś siódmym zmysłem, zostawiłem go jednak w spokoju, ponieważ naprawdę był najlepszym specjalistą, jakiego mieliśmy. Myślałem, że zdążę go załatwić, zanim ten drań zdąży cokolwiek zrobić. Niestety, okazał się sprytniejszy... IM: W jakim sensie? O: Nie udawajcie, że nie wiecie, to przecież ten bydlak zablokował radiolatarnie na Cerberze, kiedy tylko spostrzegł zbliżającą się do Jowisza flotę inwazyjną. Podpuścił ich tak blisko, że właściwie nie mieliśmy na nic czasu poza częściową ewakuację stałych baz i ucieczkę. Potem podrzucił w sztabie spreparowane dowody na to, że urządzenia nasłuchowe zablokował na rozkaz Koeniga. Klęska tak przybiła całą załogę, że gotowi byli uwierzyć we wszystko, sam komandor siedział i milczał, jakby mu kto zdetonował w głowie bombę atomową. Sytuację wyjaśnił pierwszy oficer z „Avallonu”, Dexter, pokazując depeszę, w której ten bezczelny drań informował dowódcę wrogiej floty o najbardziej dogodnych trajektoriach wiodących w głąb układu Jowisza. Chcieliśmy przyjemniaczka ubrać w dziurawy skafander i wyprawić na spacer, ale Koenig zdecydował inaczej. Kazał go przykuć do fotela w sterówce „Avallonu”... no i Boux został tam z nim... do końca. M: To na dzisiaj wszystko. (mężczyzna wstaje patrzy przed siebie zamglonym wzrokiem - otwiera usta chce coś mówić - strażnik chwyta go pod ramię i pcha do wyjścia - koniec zapisu) Videokaseta nr ew. 11416925/17/3 (pokój o szarych ścianach - kobieta rasy białej wiek ok. 25-30 lat wzrost 165 cm włosy złoty blond krótko obcięte - ubrana w jednoczęściowy szary drelich fiszka z numerem 00490 i czerwony trójkąt - stan ogólnego podrażnienia ręce lekko drżą co chwila mruży oczy - obrót kamery - mężczyźni za stołem zdają się pilnie przeglądać wydruki komputerowe - mandaryn klasy A4 otwiera zielony skoroszyt czyta papiery znajdujące się w środku - obrót kamery - kobieta - patrzy szeroko otwarte oczy) M: Numer 138483 HL, Sophie Natan, urodzona w Protektoracie Francji, Tuluza, czy tak? O: Zgadza się. (mandaryn bierze ze stołu pióro rozkłada je składa - pewne wahanie brak zdecydowania - pytanie) M: Co łączyło oskarżoną z... komandorem Koenigiem? (trzepot rzęs gwałtowne westchnienia - uspokojenie - zimny głos) O: Byłam jego kochanką. M: Jak do tego doszło? O: W bardzo prosty sposób. Komandor napadł na transport, którym leciał na Transplutona. Kiedy po wszystkim przyszedł nas zobaczyć i spojrzał na mnie tymi swoimi bladymi oczami z czającą się w nich jakąś potworną siłą... wiedziałam już, że to się stać musi. Takiemu człowiekowi jak Koenig nie odmawia się... zresztą, sama chciałam... Zapomnieć. M: O czym? O: O człowieku, którego kochałam na Ziemi, zamierzałam go poślubić. Nie udało się, złapano mnie na próbie przeprogramowania komputera matrymonialnego, zostałam osądzona i skazana a on... nie chciał lecieć ze mną, wyparł się wszystkiego. Koenig... Koenig pomógł mi zapomnieć, był... bardzo dobry w łóżku. Właściwie go nie kochałam, a czy on mnie... nie wiem. To był dziwny człowiek, jakiś taki zamknięty w sobie, zawsze pochmurny, o lodowatym spojrzeniu, czuć było siedzący w nim kamień, brzemię czy coś takiego, może to była odpowiedzialność. Nawet w łóżku, w najbardziej gorących momentach, nie odkrywał się nigdy, ciągle niby ten sam, a jednak inny. Czasami zdawało mi się, że ktoś tam wewnątrz niego usiłuje odwalić ten kamień i wyjść wreszcie na zewnątrz. Ja... nie umiałam mu pomóc, może gdybym go kochała... Czułam chodzącą za nim śmierć, to w niej było jego wyzwolenie. Ta jego siła stawała się powoli szaleństwem. Nic dziwnego, dwadzieścia lat w kosmosie. Wiedziałam, że on nie doprowadzi nas do Ziemi, ale tak naprawdę było mi wszystko jedno... Mimo to on był... wspaniały! Nie ma już i nie będzie takich ludzi. (kobieta spuściła głowę w kącikach oczu szkli się coś - przeciera oczy rękawem drelichu - odgarnia od tyłu nie istniejące pasmo włosów - grymas uśmiech) M: A co było z Jacąuesem Roux? (bezwładny ruch ręki - głośny śmiech) O: Z tym śmiesznym maniakiem! Jako mężczyzna zupełne zero, chociaż podobno niezły spec od nasłuchu. Z nim... nic nie było. Hakiem jest, ze spodobałam mu się, i to chyba bardzo, ale nie był w moim typie, taki śmieszny jajogłowiec z głęboką manią wielkości, wiecznie pałętający się po bazie z nieodłącznymi słuchawkami na uszach - chodząca karykatura kosmicznego wilka. Trzeba przyznać, że niekiedy potrafił być natrętny... dostał po gębie raz, drugi, wreszcie, kiedy zagroziłam skargą u Koeniga, uspokoił się. M: Nie zauważyła oskarżona żadnych oznak szykowanej przez niego zdrady? O: Nie, zupełnie nie. Po danej mu odprawie zamknął się w sobie, udawał, że całkowicie pochłonęła go praca, prawie nie wychodził ze swojej kabiny. Dopiero na około osiem godzin przed inwazją przyszedł do mnie, jakiś taki spięty i zdenerwowany, bardzo nalegał, abym nie zjeżdżała na wachtę do kopalni - pracowałam wówczas pod lodem, trafiliśmy na warstwę zawierającą rudy żelaza i miedzi i zaczęliśmy je eksploatować. Oczywiście odmówiłam i posłałam go do diabła. Zza drzwi krzyczał coś, że nawet nie zdążę tego pożałować. Zrozumiałam to wtedy, gdy chińskie pancerniki rozniosły naszą stację na strzępy, w jej miejscu powstał nowy krater. Ale nie umarłam, jak mi to przepowiadał Roux. W chwili ataku znajdowałam się w „Krecie” na ostatnim, najgłębszym poziomie. Oczywiście, wszystko się zawaliło, „Kret” jednak wytrzymał. Udało mi się ukosem przebić na powierzchnię, kiedy zaczęłam wzywać pomocy, bo kończył się tlen, zjawił się... imperatorski patrolowiec. A teraz mam dużo czasu i chyba rzeczywiście żałuję - gdybym posłuchała tego okrutnego głupca, Roux, mogłabym zginąć razem z Nim... Tak byłoby lepiej. (kobieta wzdycha głęboko widać oznaki zmęczenia rezygnacji - kuli się na krześle - ściszonym głosem pyta) O: Co ze mną będzie? IM: Specjalnym dekretem cesarskim zostaje oskarżona z chwilą teraźniejszą wyłączona ze sprawy. Wyrok poprzedni zostaje utrzymany w całej rozciągłości. Oskarżona uda się najbliższym transportem w kierunku Transplutona. (kobieta wstaje - twarz nieruchoma bez śladu emocji - wychodzi - obrót kamery - mandaryn klasy A4 zamyka skoroszyt pisze coś na okładce odkłada skoroszyt na bok - patrzy przez moment przed siebie dotyka ręką czoła - koniec zapisu) Videokaseta nr ew. 11416925/17/4 (na krześle siedzi mężczyzna rasy białej lat około 55 wzrost 170 cm brunet ubrany w drelich z numerem 00491 i czerwonym trójkątem - bardzo zdenerwowany wierci się na krześle otwiera usta chrypi coś niewyraźnie - obrót kamery - na twarzy mandaryna klasy A4 lekki grymas odpowiednik pozytywnego uśmiechu - mówi) M: Niech się pan uspokoi, monsieur Roux, rozumiemy pańskie oburzenie i proszę nam wierzyć, ale to było konieczne, (obrót kamery - mężczyzna uspokaja się odzyskuje normalny głos) R: Przecież od początku mówiłem, że to dzięki mnie udało wam się załatwić Koeniga, tylko ja mogłem wysłać te depesze... M: Wszystko już się szczęśliwie wyjaśniło, jeżeli chodzi o pana, pozostaje jednak do wyjaśnienia jeszcze jedna kwestia... niech pan opowie, iru ilziuło się na „Avallonie po pańskim zdemaskowaniu. (mężczyzna poprawia się na krześle drapie w łysiejącą głowę - jest trochę zmieszany) R: Właściwie nie zdarzyło się tam nic takiego, o czym nie wiedzielibyście. Z układu Jowisza zdołało wymknąć się raptem dwudziestu trzem statkom, blisko jednej trzeciej sit komandora. Sądziłem, ze będzie wiat w stronę Saturna, gdzie trzymał swoją II Flotę. Pożegnałem też się z życiem, bom sądził, że Koenig swoim ulubionym sposobem wyrzuci mnie w próżnię w dziurawym skafandrze, ale nie, zdawał się o mnie zapomnieć, łaził w kółko po sterowni i marszczył się niczym chmura gradowa, pewnie aby uzmysłowić swoim ludziom, że wódz myśli i czuwa. Wreszcie wymyślił - kazał skierować flotę w kierunku Ziemi, kursem przechodzącym obok Ceres. Sądziłem, że wreszcie ostatecznie i nieodwołalnie zwariował i postanowił popełnić efektowne samobójstwo wytracając flotę na cerejskich bateriach. Przez następne dwa tygodnie nie działo się nic (zaznaczam, że cały czas siedziałem przykuty do fotela w sterówce, wyprowadzano mnie jedynie do łazienki i za potrzebą), Koenig snuł się po statku, siadywał naprzeciw mnie i gapił się na mnie w milczeniu godzinami. Kilkakrotnie występowałem z apelem, aby odrzucił wreszcie te swoje zabobony i ukorzył się przed Jego Świetlistością, alem musiał dać wkrótce spokój, ponieważ kazał mnie obić swoim gorylom. Kiedy znaleźliśmy się w pobliżu Ceres, okazało się, że komandor bynajmniej nie myśli staczać samobójczej bitwy z twierdzą i stacjonującymi tam krążownikami. Posłał tam tego idiotę Wighta z sześcioma statkami, ci, zanim zginęli, zdążyli narobić tyle zamieszania, że reszta floty minęła sektor kontrolowany z Ceres bez większych kłopotów. Sami ludzie Koeniga nie wiedzieli, o co temu obłąkańcowi chodzi. Ja sam kalkulowałem, że będzie próbował przebić się przez rozmieszczony w płaszczyźnie ekliptyki między Marsem a Ziemią kordon satelitów obronnych - to też niezły sposób na samobójstwo. Wreszcie Koenig zebrał swój sztab i przemówił tymi mniej więcej słowy: - Jak zapewne wiecie, za dwa miesiące mamy wielką opozycję Ziemia-Wenus. Na linii prostej łączącej obie planety znajdzie się Farros 3, automatyczny przekaźnik energii produkowanej w okołowenusjańskich elektrowniach słonecznych i dostarczanej na Ziemię. Wiem, że obecnie Ziemia pobiera stamtąd blisko 45% konsumowanej energii. Rozbijemy go, a potem zbombardujemy cele bezpośrednio na Ziemi. Nie atakuję naszej kochanej planety bezpośrednio, ponieważ skłaniają mnie do tego dwa powody: po pierwsze - niech myślą, że chodzi nam wyłącznie o Farros, po drugie - pozbawiając Ziemię 45% energii spowodujemy straszliwy chaos, wręcz katastrofę, a to nam bardzo pomoże. Obecnie zarządzam rozproszenie floty po obu stronach ekliptyki, pojedynczo łatwiej przejdziemy przez sieć satelitów. Spotkamy się za 60 dni od tej chwili w oznaczonym punkcie w pobliżu Farros. Dziękuję. A jednak nie doceniłem tego drania, postanowił umrzeć niejako „publicznie”, na oczach całej ludzkości. Ten Koenig to naprawdę była wściekła bestia, to mu muszę przyznać, no ale szczęście to ostatni z takich. Opowiadanie po kolei tych sześćdziesięciu dni nie ma sensu, komandor patrzył na mnie z coraz większą nienawiścią, a ja zadręczałem się, usiłując odgadnąć, jakąż to śmierć mi w duchu gotuje. Myślę, że gdyby mógł, to by mnie zeżarł żywcem. Jakoś to wszystko wytrzymałem, rebelianci zebrali się koło przekaźnika w sile piętnastu statków. Od strony Wenus szła na nich uformowana w bojowy szyk potrójnego prostokąta flota cesarska. Buntownicy byli za daleko, aby celnie wpakować w przekaźniki swoje torpedy, tedy sami uformowali się w romb i poszli na trzykrotnie liczniejszych cesarskich. Pożegnałem się po cichu z życiem i czekam, co będzie dalej. Obie floty prą na siebie twardo, przekaźnik w środku. Rebelianci walą pierwszą salwę, zamiast w statki cesarza torpedy poszły w przekaźnik, który rozbryznął się na tysiące drobnych kawałków, zaśmiecając dokładnie całą wolną przestrzeń między obiema formacjami. Rebelianci wyrzucili jeszcze serię bomb zaporowych i, zrobiwszy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni pognali w kierunku Ziemi, oczywiście wyciskając maksymalne przyśpieszenia. Zanim statki Imperium przedarły się przez resztki satelity, ci byli już daleko. Doszedłem do wniosku, że szalony komandor chce spróbować wciągnąć za sobą do otchłani wszystkich, kogo się da. Sam Koenig siedział przed głównym ekranem i uśmiechał się głupkowato, strojąc tajemnicze miny sfinksa. Z pewnością pod jego szaloną czaszką kłębiły się pomysły rozpylenia na atomy całej planety. Po czterdziestu godzinach podchodziliśmy do Ziemi od jej zaciemnionej strony. Czekały już na nas statki osłony, nie mówiąc o gęsto rozsianych w przestrzeni satelitach obronnych. Na ogonie siedziały nam cały czas te eskadry z Wenus. Zanosiło się na nielichy kocioł, nawet ta adorująca Koeniga banda to zrozumiała i nagle zaczęła się bać o własną skórę. Zażądali wyjaśnień, co on właściwie chce zrobić. Ten imperatorskim gestem uciszył wrzawę i rzekł: - Powszechnie wiadomo, że główne centrum informacji i kontroli znajduje się w Pekinie. Zawiera ono blisko 80% danych całego ziemskiego Typologu. Musimy je zniszczyć - wywołamy tym samym dezorganizację na nigdy dotąd nie spotykaną skalę. Według moich obliczeń w ciągu 24 godzin diabli wezmą tę całą ich segregację i typizację, razem z kolejnym Państwem Środka. Era dominacji żółtków skończy się raz na zawsze. Mój plan jest taki - samo bombardowanie wykona „Avallon”, reszta floty zwiąże walkę siły osłony. Ponieważ jest ich znacznie więcej, prowadzicie walkę tylko do chwili wyrzucenia bomb, potem niech każdy radzi sobie na własną rękę. Oczywiście, zaraz jęli wiwatować i skakać do góry z radości, tak im było spieszno umierać. Całym impetem weszliśmy w środek zgrupowania jednostek imperialnych, zrobiło się wokół piekło, błyskawicznie zrąbali trzy statki komandora, ale „Avallon” przeszedł. Udało im się zestrzelić dwa satelity i przez tę dziurę w siatce weszliśmy do jonosfery. Byliśmy nad Azją, dokładnie widziałem środkową część Chin z czerwonym kółkiem wokół Pekinu. Przeciążone stabilizatory wyły już z cicha, kiedy nadchodziliśmy nad cel. Bombardier zameldował, że wszystko O.K., Koenig osobiście zwolnił dźwignię. Pięć białych kul poszybowało w dół. Właśnie Koenig otwierał usta, aby dać rozkaz odwrotu, gdy ekrany zalał upiorny blask atmomowego wybuchu. To było o wiele za wcześnie i za blisko, przyrządy wpadły w szał, statek przeszedł dreszcz i usłyszeliśmy grzmot rozdzieranej atmosfery. Bombardier ryczał coś o strefie sztucznie ogrzanego do 10 tys. stopni powietrza 30 km nad Ziemią, że żadna bomba przez to nie przejdzie. Chciało mi się śmiać z tych wystrychniętych na dudka głupców, ale nie zrobiłem tego. Z oczami Koeniga było coś nie tak, jakby wreszcie... dojrzał. - Bomby może nie, ale „Avallon” tak! Rozkazał ewakuować na łodziach ratunkowych i „Krabach” cały okręt. Stary Derek chciał zaprotestować, ale komandor zamknął go jednym gestem. - Nie będę dyskutował - oświadczył - decyzja moja jest jedynie słuszna i ostateczna. W tym momencie, jakby przychodząc mu w sukurs, jeden z satelitów rąbnął laserem w główną dyszę. W ciągu pięciu minut ze statku wywiało ostatnich maruderów. Zostaliśmy tylko my dwaj, Koenig i ja. „A więc to tak mam umrzeć” - pomyślałem - „zdecydował się wreszcie”. Statek szedł ostro w dół, przeciążenie rosło. Starożytny wódz wikingów - wychrypiałem - odchodzi przez ogień z najdzielniejszym ze swych jeńców. Koenig spojrzał na mnie ciężko. - Szczurze - zaczął, lecz nie dokończył. Przeciążenie znikło, byliśmy w stanie nieważkości. Koenig siedział jak rażony piorunem, ja zresztą też zdębiałem. Po jakichś pięciu minutach otrzeźwiał, wyplątał się z pasów i rzucił w kierunku drzwi sterówki, krzycząc, że musi wyciągnąć blendy z reaktora. Ale tam, za drzwiami, już na niego czekali, zaraz też przyszli i po mnie. Wróciło ciążenie, zwykłe, ziemskie. Ostatni raz widziałem Koeniga, kiedy trzej chińscy komandosi prowadzili go do luku, miał minę człowieka, któremu ktoś do czysta wylizał mózg. To zresztą jest zrozumiałe, sterowana grawitacja... do dziś mi się to w głowie nie mieści. M: Dziękujemy panu, monsieur Roux. Specjalnym dekretem Jego Świetlistości został pan uwolniony od winy i kary, otrzyma pan nową wysoką klasę i numer typologu. Pracę otrzyma pan na Lunie III, będzie pan robił to co dotychczas... słuchał. Wszystko to pod warunkiem obsolutnego milczenia, nigdy nie znał pan i nie przebywał u Koeniga, zrozumiane! R: Tak... wolałbym jednak zostać na Ziemi... M: Cesarz nigdy nie zmienia swoich decyzji! Jest pan wolny. (mężczyzna wsiaje na twarzy grymas niezadowolenia szybko przybiera obojętną minę kłania się wychodzi - obrót kamery - mandaryn klasy A4 układa w czarnym pudełku kilka wideokaset - koniec zapisu) Videokaseta nr ew. 0043C. Własność Tajnego Osobistego Archiwum Jego Cesarskiej Mości. Ręczny dopisek - zniszczyć z chwilą koronacji nowego Imperatora. (pokój o złotych ścianach przetykanych na wysokości człowieka w regular nych odstępach szarymi ekranami monitorów - w jednym kącie wygodny fotel w stylu empire’u to samo w kącie przeciwnym - kawałek ściany odsuwa się wchodzi bardzo stary mężczyzna rasy żółtej lat około 90 wzrost 155 cm bez włosów - ubrany w powłóczystą szatę jedwabną do ziemi kroju trady cyjnie chińskiego kolor czerwony ze złotą lamówką na piersi dwa złote smoki trzymające w pyskach żółty krąg - na czole takie same smoki złote w pyskach okrągły brylant uformowane w diadem - mężczyzna podchodzi do fotela siada - za nim młody biało ubrany chiński służący wtacza wózek z zastawą do herbaty nalewa wychodzi - obrót kamery - przez umieszczone w przeciwległej ścianie drzwi wchodzi mężczyzna rasy białej lat około 40 wzrost 185 cm brunet ubrany w biały kosmiczny kombinezon z dystynkcjami komandora - za nim dwóch chińskich strażników - mężczyzna dostrzega starca zatrzymuje się gwałtownie - obrót kamery - sieć zmarszczek na twarzy starego Chińczyka pęka ukazuje się rząd żółtych zębów - mówi) C: Niechżesz pan siada, komandorze, może trochę herbaty? (mężczyzna wolno podchodzi do nie zajętego fotela siada - zjawia się młody chińczyk podaje mu filiżankę herbaty - mężczyzna patrzy na nią z pewnym wahaniem) C: Nie zatruta, zapewniam pana, nie bawią mnie tego rodzaju historie. (mężczyzna powoli pije odpręża się na twarzy odbija się wielkie zmęczenie) C: Przegrał pan, komandorze. K: Przegrałem. C: I co dalej? K: O to powinna Wasza Świetlistość zapytać samą siebie. C: Chwilami żałuję, że to już koniec naszej naprawdę fascynującej gry, ale cóż, wszystko kiedyś dobiega do swego kresu. Muszę panu pogratulować tego pomysłu w stylu kamikaze - to naprawdę mogło się udać, to, że mieliśmy tutaj generator pola - czysty przypadek. Był pan blisko mata, komandorze. K: Liczy się tylko wynik końcowy, reszta nikogo nie interesuje. Zawsze będę tym, który przegrał. C: I który poległ - godzinę temu ogłoszono wiadomość o pańskiej śmierci w czasie nalotu na Pekin. K: Szybko... kiedy to ma być? C: Nigdy. (cień jakiś przeleciał przez twarz człowieka w skafandrze - lekkie zdziwie nie - kręci głową) K: Czy jestem tutaj świadkiem imperatorskiego aktu łaski? (stary Chińczyk odstawia filiżankę - delikatnie masuje sobie nadgarstki) C: Komandorze, tutaj możemy sobie pozwolić na szczerość. Cały ten Typolog razem z jego Zasadami to bzdura, wiemy o tym pan i ja. Toteż nie jest on celem, a narzędziem pewnych społecznych przekształceń... K: Chodzi o indywidualność. C: Tak, a raczej o nowy typ indywidualności. Tę starą, osobniczą, sku tecznie załatwił wiek XIX, w naszym stuleciu mamy do czynienia z czymś no wym, indywidualnością tłumu. Stary egoista roztopił się i stał się obecnie częś cią ego zbiorowego. Zaczęto myśleć nie kategorią „ja i reszta”, ale „my”. Już dawno uświadomiłem sobie, że ludzkość jest na drodze do powstania jakiegoś niesamowitego „nadja”, umysłowości będącej wytworem masy ludzkiej. Pier wociny tego istniały już dawniej, ale jego rozwój skutecznie hamowało ego indywidualne. Teraz ten czynnik przestał działać i ta „nadjaźń” znalazła się bez konkurenta. Typolog stworzyłem jako barierę dla tego zjawiska, mogącego mieć trudne do przewidzenia, ale na pewno niesamowite i katastro falne skutki. Postanowiłem to wszystko posegregować, stworzyć klasy, hierar chie, izolować i rozdrabniać masy poprzez przywiązanie pracownika do zawodu i dożywotne przypisanie do raz nadanej kasty. Udało mi się uzyskać pełną sterowalność społeczeństwa. Sądzę, że w ten sposób zablokuję to, co zdawałoby się nieuchronnie miało nadejść. K: Jak na razie udało się zniszczenie tej tak przez pana nazwanej „indy widualności osobniczej”. C: Komandorze, pan przez cały czas walczył o coś, co już dawno nie istnieje, niech pan zrozumie, że na miano człowieka w dawnym stylu zasługuje pan, ja, może jeszcze paru ludzi w Europie czy Ameryce, cała reszta, ten kłębiący się na ulicach tłum to... bydlęta! K: Nienawidzisz ich, co? C: Tak, nienawidzę! (stary Chińczyk pstryka palcami - zapalają się wszystkie monitory - widać na nich przewalający się ulicą potok ubranych w mundury ludzi różnych ras wnętrza hal produkcyjnych sklepy bary parki - wszędzie tysiące twarzy o nieobecnym spojrzeniu) C: Patrz, Koenig, to są ci, którzy dotąd zawsze wygrywali, kiedy wielcy tego świata pożerali się w morderczych walkach. Przypomnij sobie - Dariusz i Aleksander Wielki, Cezar i Pompejusz, Napoleon i Aleksander, czy któryś z nich tak naprawdę wygrał?! Nie, Koenig, jedynym zwycięzcą był zawsze On! I ja go wreszcie zniszczę. (stary Chińczyk wskazuje ręką na ekrany pełne twarzy bez wyrazu) C: Jestem już stary, komandorze, umrę za rok, albo nawet prędzej... Nie mam następcy, a jedynym człowiekiem, ktor> może dzieło moje - pociągnąć dalej jest... pan, komandorze. (mężczyzna w mundurze nie zdradza jakichś większych emocji - drapie się wolno w brodę) K: Nie. C: Dlaczego? K: Być może to, co ja robiłem, było bez sensu, ale to co ty robisz... jeszcze bardziej. Kładąc człowiekowi na pysk kaganiec pragniesz go uratować... przed kim, przed nim samym? To znowuż pragniesz go zniszczyć, ale to co w człowieku najważniejsze dawno już zniszczono, stłamszono. Widzisz ludzi jako bydlęta, ale oni bydlętami nie są, ty chcesz, aby nimi byli. To, co robisz, ma za źródło najbardziej bydlące z uczuć - strach i nienawiść, bo tak naprawdę to ty się ich... boisz... nie ich właściwie, co tej hipotetycznej nadświadomości, boisz się tej nowej jakości, która może przekreślić to wszystko, nad czym od pół wieku cierpliwie pracowała dynastia panująca w Nowym Państwie Środka... nie, to mi nie po drodze. C: Nawet, jeżeli każę cię... K: Zabić!?! Ja już dawno umarłem, wtedy w rakiecie i... przedtem. Byłem, dopóki była moja sprawa, wraz z moją przegraną poległa i ona. Najgorszym moim błędem jest to, że wiary mojej nikomu nie umiałem przekazać, cały ten czas byłem sam... w rzeczywistości to nikt nie wierzył, że można coś zrobić. (mężczyzna w kombinezonie patrzy ponuro przed siebie - zaciska pięść) C: A więc jednak walka do końca, pcha nas do niej okrutna konieczność, z której nie możemy się wycofać... ty nie chcesz! „Okrutna konieczność, jeśli diamentowy (Klin wbije komu do głowy,) wewnętrzna trwoga spokój mu zabije w potrzask śmierci da szyję.” Sam mnie do tego zmuszasz. K: A więc jednak śmierć... albo... C: Tak... miałem nadzieję cię przekonać, ale widzę, że jednak to i owo w twoim umyśle trzeba zmienić... sztucznie... tak, to swego rodzaju „śmierć”. (mężczyzna w kombinezonie podnosi filiżankę pod światło patrzy na nią uważnie) C: Niech pan da spokój, komandorze, to bardzo krucha porcelana, nie można nią przeciąć żył ani rozharatać czaszki. Mnie też nic pan nie zdąży zrobić za chwilę zostanie pan uśpiony i przewieziony na salę operacyjną. (mężczyzna w kombinezonie patrzy na starca zimnym szklistym wzrokiem) K: Gdyby obrzydzenie mogło zabić... (strażnicy wyprowadzają go z pokoju - stary Chińczyk trzyma w zagłębieniu dłoni swoją filiżankę potem powoli rozgniata ją na drobne kawałki proch - koniec zapisu - koniec zapisu - koniec zapisu - koniec zapisu - koniec zapisu) Horacy (Ody, 3, 24, 5-8)