Karol May Pomarańcze i daktyle Karawana zbójecka Rozdział I Dżezzar-bej, dusiciel ludzi O Afryko! Witaj mi, kraino tajemnic! Mam na szlachetnym rumaku przejechać twoje nagie i puste stepy, na szybkim dromaderze twoją spiekła Hammadę, mam błądzić pod twoimi palmami, patrzeć na twoje fatamorgany i zieleniejące oazy, myśleć o twej przeszłości, ubolewać nad teraźniejszością i marzyć o twej przyszłości. Witaj mi, kraino słonecznego żaru, tropikalnego tętna i fizycznej gigantyczności! Na lodowatej północy odczuwałem twe ciepło, przysłuchiwałem się przedziwnym dźwiękom twych baśni i słyszałem szmer dalekich psalmów, wznoszonych ku niebu przez twą przepotężną przyrodę. Tu morze gazeli zalewało równinę, hipopotam pasł się głęboko pod wodą, las łamał się pod stopami słonia i nosorożca, w bagnie przewalał się krokodyl, a pod kolczastymi mimozami chrapał śpiący lew. Nogi moje były skrępowane, lecz dusza rwała się do ciebie. Tu huczała rusznica Boera, tu świstały włócznie Hotentotów i Kafrów, czarne postaci wiły się w atletycznych zapasach, dźwięczały łańcuchy, wyli niewolnicy, a ciężko objuczona karawana ciągnęła ku wschodowi, zaś okręt ku zachodowi. W samotnej wsi brzmiał ku niebu chór muzykantów, z wysokiego minaretu muezzin wołał na modlitwę, u wrót pustyni trzeszczał sucho piasek, a przy dalekiej studni wielbłądy zginały kolana, synowie pustyni zwracali oczy ku wschodowi, a dżellab śpiewał nabożnie: „Lubekka Aliah himeh” – tu jestem, o mój Boże! Witaj mi, kraino mej tęsknoty! Nareszcie widzę twoje wybrzeże, oddycham powodzią twej czystej atmosfery i piję słodki wiew twojej woni. Nie obce mi twoje języki, lecz ani jedno oblicze nie uśmiecha się do mnie ani jedna ręka nie ujmuje mojej, tylko z zielonego wybrzeża pochylają się ku mnie pióropusze palm, a wzgórza promienieją przychylnym blaskiem, wołając swe „habakek” – bądź pozdrowiony, cudzoziemcze! Polowałem w Australii na emu i kangura, w Bengalii na tygrysa, a na preriach Stanów Zjednoczonych na szarego niedźwiedzia i bizona. Tam na far west spotkałem człowieka, który tak samo, jak ja, z czystej żądzy przygód, zapuszczał się sam jeden w ponure i krwawe ostępy obszarów indiańskich i był dla mnie przyjacielem we wszelkich niebezpieczeństwach. Sir Emery był Anglikiem krystalicznej czystości, dumnym, szlachetnym, zimnym, małomównym, odważnym aż do zuchwalstwa, przytomnym, silnym zapaśnikiem, zręcznym szermierzem, pewnym strzelcem, a przy tym człowiekiem gotowym do ofiar. Obok tych licznych zalet posiadał zacny sir Emery pewne właściwości, które charakteryzowały go od razu jako Anglika i mogły czasem odstraszyć obcego, mnie jednak nie przeszkadzały, przeciwnie, były często powodem niejednej skrytej, lecz niewinnej uciechy. Rozstaliśmy się swego czasu w Nowym Orleanie, jako najlepsi przyjaciele, przyrzekając sobie nawzajem, że znowu się zobaczymy. Spotkanie miało dojść do skutku w Algierze. To, że wybraliśmy Algier, Afrykę nie stało się bez powodu. Mój zacny Bothwell był tak samo, jak ja, obieżyświatem. Złaził wszystkie kąty na ziemi, lecz z Afryki zwiedził tylko Kapsztad na południu, a na północy „Gharb”, jak Arabowie nazywają wybrzeże od Maroka do Tripolisu. Oczywiście pragnął poznać także wnętrze tej części ziemi, Saharę i Sudan, a potem chciał przez Darfor i Kordofan powrócić Nilem do cywilizacji. W Algierze mieszkał jego krewny, u którego przebywał przez dłuższy czas, aby się nauczyć po arabsku. Był to jego wuj ze strony matki, Francuz, szef domu handlowego, utrzymującego zyskowne stosunki z Sudanem. Nazywał się Latreaumont i u niego właśnie mieliśmy się spotkać. Co się mnie tyczy, to jeszcze za szkolnych czasów zajmowałem się ze szczególnym upodobaniem językiem arabskim, a potem starałem się niezbyt wielkie wyniki pracy w tym zakresie uzupełnić podczas pobytu w Egipcie. Przebywając razem na prerii, mieliśmy doskonałą okazję do dalszego ćwiczenia się w tym języku, dlatego odpłynąłem parowcem „Vulkan”, należącym do messagerie imperiale, z Marsylii z przekonaniem, że nie będzie mi trudno porozumieć się z dziećmi Sahary w ich ojczystym języku. Afryka była dla nas, jak zresztą i dla wszystkich, krajem wielkich, nierozwiązanych zagadek, które mogły wzbudzić naszą ciekawość, ale i narazić na wiele niebezpieczeństw. Szczególnie ogarnął nas niezwykły zapał na myśl, że jak zabijaliśmy jaguara, szarego niedźwiedzia i bawołu, tak będziemy mogli spróbować naszych rusznic na czarnej panterze i lwie. Emery Bothwell słuchał jakby z zazdrością opowiadań o odważnym myśliwym, Girardzie, który wsławił się polowaniami na lwy, i postanowił także zdobyć kilka grzywiastych skór. Od czasu naszego rozstania upłynął już cały rok, ale Emery Bothwell wiedział, kiedy mniej więcej przyjadę, a ponieważ mógł łatwo przypuścić, że przybędę na parowcu francuskim, przeto doznałem pewnego rozczarowania, gdy, wysiadając z okrętu, nie dojrzałem go w pstrym tłumie ludzi, czekających na brzegu lub spieszących w łodziach na przyjęcie znajomych. Miasto Algier, położone na zachodniej stronie zatoki, ciągnącej się w kształcie półksiężyca, zwrócone ku statkowi całym frontem, przedstawiało się oczom widza jakby zaczarowane. Biała jak kreda, pnąca się po zielonym zboczu gór, masa domów bez dachów i okien patrzyła sztywno na przystań i wyglądała niemal jak skała wapienna, olbrzymia grupa gipsowa lub lodowiec w świetle słonecznym. Wysoko, na szczycie góry widniały baszty cesarskiej warowni, a u jej stóp rozciągały się oprócz fortecy Mersa Edduben rozmaite obwarowania. Po wybrzeżu snuły się grupy postaci w białych burnusach, murzyni i murzynki w pstrych kostiumach, kobiety ubrane od stóp do głów w białe, wełniane szale, Maurowie i Żydzi w strojach tureckich, mieszańcy wszystkich barw, panowie i panie w strojach europejskich, oraz wojsko francuskie wszystkich stopni i rodzajów broni. Kazałem swoje rzeczy odnieść do hotelu de Paris, położonego przy ulicy Bab-el- Qued, a posiliwszy się tam wedle potrzeby, udałem się na ulicę Bab-Azoun, przy której znajdowało się mieszkanie Latreaumonta. Oddałem moją kartę wizytową, a w drzwiach ukazał się natychmiast sam szef. – Bienvenu, Herwenu monseigneur, ale nie tu, nie tutaj! Proszę, chodź pan ze mną, muszę bowiem przedstawić pana mej pani i córce. Od dawna już czekaliśmy z bólem na pana! To niespodziewane przyjęcie zaskoczyło mnie trochę. Czekano bowiem na mnie, nieznajomego, z bólem. Z jakiego powodu? Latreaumont, mały, bardzo ruchliwy człowiek wydostał się na szczyt szerokich, marmurowych schodów, zanim ja zdołałem przebyć połowę. Dom ten był niegdyś pałacem bogatego muzułmanina, a połączenie arabskiej architektury z francuskim urządzeniem wywierało osobliwe wrażenie. Przez wspaniały salon zaprowadzono mnie do pokoju rodzinnego. To wyróżnienie miało zapewne związek z bólem, z jakim na mnie czekano. Madame, w sukni z czarnego jedwabiu, skrojonej po europejsku, siedziała na taborecie, przerzucając jakiś romans. Mademoiselle leżała na aksamitnej otomanie w wygodnym i malowniczym orientalnym ubraniu. Szerokie, jedwabne jej spodnie sięgały od pasa aż do kostek, a bosa noga tkwiła w niebieskim pantoflu, haftowanym złotem. Delikatne wstawki koronkowe, przetykane złotem, okrywały jej szyję i piersi. Ciemne włosy, z wplecionymi w nie sznurami pereł, obwiązane były niebieskim i różowym fularem. Obie panie wstały na nasz widok, prawie nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu towarzyskiego faux pas, popełnionego przez pana domu, który wpuścił obcego do tego pokoju, nie oznajmiwszy go uprzednio. Zaledwie jednak usłyszały moje nazwisko, zdziwienie ustąpiło miejsca nieukrywanej radości. Madame podbiegła ku mnie i ujęła mnie za rękę. – Co za szczęście, monseigneur, że pan nareszcie przybywa! Tęsknota nasza za panem nie miała granic, ale teraz odzyskamy z pewnością spokój, ponieważ pan pospieszy za naszym dzielnym Bothwellem i pomoże mu odszukać Renalda! – Zapewne, madame, że uczynię to, skoro pani sobie tego życzy, proszę tylko powiedzieć, kto to jest ten Renald i jaki związek zachodzi między nim a Emerym, którego spodziewałem się tutaj zastać! – Pan rzeczywiście nic jeszcze nie wie? Mon dieu, całe miasto mówi już o tym od dawna! – Ależ, Blanko – wtrącił Latreaumont – zważ na to, że monseigneur przybywa właśnie z przystani! – Vraiment, to prawda! Pan nie może jeszcze nic wiedzieć! Proszę natychmiast usiąść! Clairon, powitaj naszego gościa! Młoda osoba skłoniła się z uprzejmością, pełną niemal szacunku, a matka zaprowadziła mnie do krzesła. Przyjęcie było tajemnicze, z niecierpliwością więc oczekiwałem na to, co dalej nastąpi. – Zastaje nas pan w położeniu – zaczął Latreaumont – które nakazuje nam odstąpić od zwykłych form. Emery opowiadał nam o panu bardzo, bardzo wiele, a to wobec jego zamkniętego usposobienia skłania nas do zupełnego zaufania wobec pana. – Tak, do zupełnego i niewzruszonego zaufania, monseigneur – potwierdziła madame, używając z uprzejmości wyrazu: monseigneur, zamiast monsieur. – Pan odważył się już dotychczas na tyle niebezpiecznych przedsięwzięć z naszym neveu, że spełnienie naszej prośby nie odstraszy pana z pewnością. Śmiać mi się niemal chciało na myśl o tym, jak prędko ci mili ludzie zaczęli mną rozporządzać. Nie wiedziałem wprawdzie, o co idzie, lecz przysługa, której się ode mnie domagali, musiała być połączona z jakimś niebezpieczeństwem dla mnie. – Mesdames i monseigneur, z całą ochotą i gotowością oddaję się na wasze usługi we wszystkim, czego sobie życzycie! – odpowiedziałem. – Eh bien! Po tym, co usłyszeliśmy o panu, nie mogliśmy się niczego innego spodziewać, chociaż muszę powiedzieć na nasze usprawiedliwienie, że prośba nasza nie pochodzi wyłącznie od nas; podyktował ją nam sam Bothwell. – Jeśli to jest w mojej mocy, to spełnię ją – zapewniłem panią domu. – Dziękuję panu, monseigneur – oświadczył na to Latreaumont. – Ponieśliśmy wielką stratę, spotkało nas straszne nieszczęście… – Straszne, okropne nieszczęście, monseigneur – wtrąciła madame, a łzy trysnęły jej z oczu. Córka jej, Clairon, wydobyła także pachnącą chustkę, aby ukryć cisnące się gwałtem szlochanie. – Proszę, niech pani mówi! – Ja nie mogę opowiadać! Smutek odbiera mi słowa! Ta mała, wątła kobieta okazała naraz wzruszenie tak głębokie, że przestraszyłem się niemal. – Proszę, monseigneur, chciałbym coś o tym usłyszeć – zwróciłem się do Latreaumonta. – Czy zna pan Imoszarów? – zapytał, dodając jednak natychmiast żywym południowym zwyczajem – ale nie, pan ich znać nie może, ponieważ dopiero co pan tutaj przybył. Zapewniam pana, że Imoszarowie, czyli Tuaregowie, są to straszni ludzie, a szlak karawan z Ain Salah do Ahir, Dżenneh i Sakkatu, którym wysyłam moje towary do Sudanu, prowadzi właśnie przez ich terytorium. Mój dom jest jedynym w Algierze, który utrzymuje bezpośrednie stosunki z Timbuktu, Pullo, Haussa, Bomu i Wadai, a ponieważ znajdujemy się z dala od gościńców i dopiero w Ain Salah, albo w Ghadames i Ghand mamy połączenie, przeto utrzymywanie takich niepewnych handlowych stosunków połączone jest często z ogromnymi ofiarami i stratami. Najcięższa jednak spotkała ostatnią karawanę. – Napadli na nią Tuaregowie? – Zgadł pan monseigneur. Zbójcy uderzyli na nich i wszystkich zabili. Jeden człowiek tylko zdołał umknąć dzięki temu, że zaraz na początku walki udał nieżywego. On przyniósł mi wieść o ciosie, jaki dotknął moją rodzinę. – Pański dom odzyska to wkrótce, monseigneur! – Dom tak, ale rodzina nigdy! Utratę dóbr można przeboleć, ale Renald, mój syn, mój jedyny syn, jechał z karawaną i nie powrócił. Teraz nie zdołały już panie powstrzymać się od głośnego płaczu, a Latreaumont oddał się także boleści. Ja przez kilka chwil milczałem, a wreszcie spytałem: – Czy nie otrzymaliście żadnej pewnej wiadomości o jego losie? Rozbójnicy pustyni zwykle nie znają pardonu. – On jeszcze żyje! – Ach! Możecie to uważać za cud, jeśli nie zaszła pomyłka! – Żyje na pewno, gdyż otrzymaliśmy od niego wiadomość. – Przez kogo? – Przez pewnego Tuarega, wysłanego przez aguida, dowódcę rozbójników. Żądał okupu. – I państwo zapłaciliście? – Musiałem. – Co się złożyło na ten okup? – Towary, które polecono mi wysłać do oazy Melrir. – A syn? – Mimo to nie powrócił. Przeniewierczy rozbójnicy wystąpili z nowym żądaniem. – Które pan również zaspokoił? – Tak. – I z tym samym skutkiem? – Tego jeszcze nie mogę powiedzieć. Kiedy przybył drugi posłaniec, zjawił się Bothwell. Było to mniej więcej przed dziesięcioma miesiącami i… – Więc Emery jest już od tak dawna w Afryce? – przerwałem mu. – Dopiero w tym miesiącu miał udać się do Algieru! – Wypoczął tylko przez kilka tygodni w Anglii, a nie mogąc oprzeć się dawnej żyłce podróżniczej, przybył tutaj! – Domyślam się już, co się dalej stało, monseigneur. Władze gubernialne nie pomogły panu, pomimo środków, jakimi rozporządzają. Musiał pan ograniczyć się do własnych możliwości, aż tu nasz Englishman zgodził się wziąć sprawę w swoje ręce. – Tak jest. – Co on zarządził? – Kazał odesłać żądane towary, lecz sam udał się potajemnie za nimi. – To śmiałe przedsięwzięcie! Z iloma towarzyszami wyjechał? – Tylko z przewodnikiem i z jednym służącym arabskim. – W którym kierunku pojechali? – Tym razem towary miały trafić do oazy Łotr. – Jakich towarów zażądano? – Gotowych burnusów i chust na głowę, długich flint, noży, szeroko wyciętych butów, jakie zazwyczaj noszą Arabowie i mnóstwa dla nas bezwartościowych przedmiotów obozowych. – Widzę, że banda chce pokryć całe zapotrzebowanie tą zdobyczą, a potem mimo to nie wydać panu syna. Oszustwa, dokonanego na niewiernym, Arab nie uważa za grzech. Ale, monseigneur, czy Emery kazał poznaczyć wszystkie towary? – Skąd pan o tym wie? – spytał zdziwiony. – Nie słyszałem tego od nikogo. On działa w tym wypadku jak amerykański westman, a z tej strony znamy się dobrze. Kto żył latami wśród plemion indiańskich dzikiego Zachodu i w każdej chwili był narażony na śmierć, ten nauczył się rozmaitych sztuczek, które mogą mu się przydać i na Saharze. Jaki to był znak? – Inicjały mego imienia i nazwiska: Andre Latreaumont, a zatem A. i L. Te litery wypalono na kolbach i głowniach strzelb i noży, a z dodaniem arabeski wyszyto na kołnierzach burnusów, oraz w rogach chust i koców. – Emery pozna po tym rozbójników. Jest jakaś wiadomość od niego? – Bardzo nawet pewna. Przysłał mi ją przed dwoma tygodniami i od tego czasu czekam z utęsknieniem pańskiego przybycia, monseigneur. – Mam za nim podążyć, nieprawdaż? – Istotnie. Oto pismo, które przyszło od niego z Zinder! Papier leżał na stole, co było dowodem, jak często przez te dwa tygodnie spoczywały na nim oczy tych trzech osób. Bothwell napisał tylko kilka słów. Nie donosił wprawdzie, jakoby wynik jego starań był pocieszający, prosił jednak, by nie tracili nadziei, oraz wysłali mnie za nim, gdy tylko przybędę. W liście nie były podane ani czas, ani miejsce. – Kto przyniósł ten list? – zapytałem. – Arab z plemienia Kubabisz, który ma rozkaz czekać na pana tutaj i posłużyć panu za przewodnika. – Gdzie on jest? – Tu, w domu. Czy monseigneur każe go zawołać? – Proszę! Musiałem sobie powiedzieć po cichu, że jestem dzieckiem szczęścia, gdyż zaledwie postawiłem nogę na ziemi afrykańskiej, a już wciągnięto mnie w sprawę, która mogła obfitować w najbardziej zajmujące wypadki. Latreaumont zadzwonił na Araba, a panie, ciekawe rozmowy, która miała nastąpić, zapomniały o swym bólu. Podczas mego pobytu w Egipcie przedsięwziąłem wycieczkę do Siut, Dakhel, Kardżeh i Soleb aż do oazy Solimeh i wtedy zetknąłem się z kilku Arabami Kubabisz, których poznałem jako dzielnych wojowników i doskonałych przewodników. To też czekałem na rozmowę z Kubabiszim nie bez zaciekawienia. Wreszcie wszedł. Arabowie rzadko bywają wyżsi nad wzrost średni, a są przeważnie smukli i chudzi. Tego człowieka jednak można było nazwać olbrzymem. Był tak wysoki i tak szeroko rozrośnięty, że omal nie wyrwał mi się okrzyk zdumienia. Jego długa i gęsta broda, w połączeniu z uzbrojeniem robiła zeń postać bardzo marsową. Był to towarzysz taki, że lepszego życzyć sobie nie mogłem, gdyż sam jego widok musiał nieprzyjacielowi napędzić strachu. Skłonił się z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i powitał nas głębokim, do grzmotu podobnym basem: – Sallam aalejkum, pokój z wami! – Marhaba, bądź pozdrowiony! – odpowiedziałem. – Jesteś synem walecznych Kubabisz? Błysnęło ku mnie dumne spojrzenie jego ciemnych oczu. – Kubabisz są najsławniejszymi dziećmi wielkiego Abu Cett, zihdi. Ich szczep obejmuje więcej, niż dwadzieścia plemion, a najwaleczniejsze z nich to En Nurab, do którego ja należę. – En Nurab? Znam to plemię! Szejkiem jego jest mądry Fadharalla – Uealad-Salem, obok którego klaczy jeździłem. – Bismillah, to dobrze, zihdi, gdyż teraz wolno mi słuchać twojego głosu, chociaż jesteś niewiernym z biednego Frankistanu! – Jak ci na imię? – Imię moje jest trudne dla języka Ingleza. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda- Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. Śmiać mi się chciało. Przede mną stał jeden z tych Arabów, którzy do swego pojedynczego imienia przyczepiają całe drzewo genealogiczne, częścią, by uczcić swoich przodków, przeważnie jednak po to, by na słuchającym wywrzeć wrażenie. Toteż odpowiedziałem: – Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli! Język Ingleza potrafi wymówić twoje imię, sięgające, gdy się je napisze, od Bengazi aż do Kaszenah, mimo to ja będę cię zwał tylko Hassanem, gdyż Mahomet powiada: „Nie mów dziesięciu słów tam, gdzie jedno wystarczy”. – Ucho moje będzie zamknięte, jeśli będziesz mnie wołał: „Hassanie”, zihdi. Ci, którzy mnie znają nazywają mnie: Hassan el Kebihr, Hassanem Wielkim, gdyż musisz wiedzieć, że jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi! – Allah akbar, Bóg jest wielki; zna go każde stworzenie, ale o Dżezzar-beju, dusicielu ludzi, nie słyszałem jeszcze ani słowa! Kto cię tak nazwał? – Każdy, kto mnie znał, zihdi. – A ilu ludzi zadusiłeś? Z zakłopotaniem spuścił oczy ku ziemi. Step się trzęsie, a Sahel drży, gdy się Dżezzar-bej pojawi, zihdi, lecz serce jego jest pełne łaski, cierpliwości i miłosierdzia, gdyż: „niechaj dłoń twoja będzie silna, jak łapa pantery, lecz miękka, jako źdźbło trawy na polu”, uczy pobożny Abu Hanifa, któremu posłuszny jest każdy wiemy. – W takim razie imię twoje jest makasz – nic, ja więc użyję go dopiero wówczas, gdy się przekonam, że na nie zasługujesz! Zacząłem nabierać pewności, że poczciwy Hassan el Kebihr pomimo swej olbrzymiej postaci i arsenału broni, jaką się obwiesił, był całkiem niewinna ludzką istotą. Pustynia ma tak samo swoich blagierów, jak piwiarnia lub salon. – Zasłużyłem na nie, w przeciwnym razie bowiem nie miałbym go, zihdi – odparł dumnie. – Patrz na tę strzelbę, te pistolety, na ten nóż, miecz i włócznię, przed którą nawet odważny Uealad-Sliman umyka! A ty nie chcesz uznać mojego imienia? Nawet zihdi Emir nie odmawiał mi go! Zihdi Emir? Czyżby zmienił angielskie Emery na wschodnie Emir? – Kto to jest zihdi Emir? – Rabbena chaliek, niech Bóg zachowa ciebie i twój rozum, zihdi! Czy obce jest ci imię tego, który mnie przysyła do ciebie? Rzeczywiście, Hassan zrobił z naszego Emery’ego emira! Miłe życzenie, z którym wygłosił swoje zdziwienie, rozbawiło mnie niemało, przybrałem jednak ton poważny, aby go utrzymać w ryzach. – Opowiedz mi o zihdim Emerym! – Byłem w Bilmie, skąd wyruszała karawana do Zinder, a ja ją prowadziłem. Musisz wiedzieć, zihdi, że Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, to słynny przewodnik karawan, obeznany z wszystkimi drogami Sahary, którego wzroku nie ujdą najmniejsze ślady i tropy. Jeśli tak było w istocie, to jego towarzystwo mogło mi rzeczywiście przynieść wielką korzyść. Postanowiłem wypróbować go natychmiast, by wiedzieć, co o nim sądzić. – Czy mówisz prawdę, Hassanie? – zapytałem. On zaś przybrał, jak mógł, najdumniejszą postawę i odrzekł: – Czy wiesz, co to jest hafiz, zihdi? – Taki, co umie na pamięć koran. – Jesteś mądry, chociaż pochodzisz z Frankistanu. A zatem dobrze, zihdi! Hassan- Ben- Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest hafizem, który może ci wygłosić wszystkich sto czternaście sur i wszystkich sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć ajatów koranu; ty zaś jesteś giaurem. Czy możesz wątpić o prawdziwości słów wierzącego muzułmanina? – Trzymaj język na wodzy, Hassanie, gdyż nie przywykłem do tego, żeby mnie ktokolwiek obrażał, choćby to był dziesięć razy hafiz i sto razy muzułmanin! Wytęż swą pamięć, a przypomnisz sobie, że chrześcijanie nie są niewiernymi, gdyż tak samo, jak wy, otrzymali swoją świętą księgę. Tak mówią wszyscy mądrzy nauczyciele od pierwszego emira el Mumiain aż do pobożnego Abu Hanify, którego słucha każdy wierny, jak przedtem powiedziałeś. Uczyłeś się koranu, lecz czy znasz także ilm teffir el kuran (komentarz do koranu)? Tam napisano, że tylko Parsi i bałwochwalca jest giaurem! – Jesteś mądry jak teolog, zihdi, lecz byłbyś jeszcze mędrszym, gdybyś wierzył moim słowom. – Uwierzę, jeśli mi powiesz, które oazy tworzą klucz do Rifu. – Ain es Salah, Ghadames, Ghat, Murzuk, Audżelah i Siut. – A do Sudanu? – Aghades i Ahir, Bilma, Dongola, Khartum i Berber. – Którędy się jedzie z Kordofan do Kairu? – Z Lobeid do Khartum przez Kurssi, Sanzir, Koamat i Tor el Khada. Podróż trwa dziesięć dni. Albo jedzie się z Lobeid do Debbeh przez Barah, Kaymar, Dżebel, Haraza, Way i Ombelillah. Ta droga jest o osiem dni dłuższa, lecz lepsza od poprzedniej. – Ile czasu potrzeba na odbycie drogi z Soaken do Berberu? – Droga prowadzi obok słynnej krynicy Ruay, przez terytorium Amawrów, Hadendoów i Omramów, którzy są nubijskimi pasterzami. Możesz ją przebyć w dwunastu dniach, zihdi. Arab dawał odpowiedzi szybko, dokładnie i z widocznym zadowoleniem z powodu świetnego wyniku tego krótkiego egzaminu. – Wierzę ci, Hassanie – rzekłem po prostu. – Teraz opowiadaj dalej! Prowadziłeś więc karawanę do Zinder! – Z Bilmy do Zinder. Tam spotkałem zihdi Emira. On dał mi wszystko, czego mi było potrzeba, i posłał tutaj, gdzie miałem zastać dzielnego zihdi z Germanistami, którego kazał mi zaprowadzić do siebie. – Gdzie się z nim spotkam? – Koło Bab el Ghud, gdzie dochodzi się z ruchomych piasków do skał Seriru. Czy słyszałeś, zihdi, o złych dżinnach pustyni? – Znam je. Czy boisz się ich, Hassanie? – Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, nie boi się ani szejtanów, ani złych dżinów, bo wie, że one uciekają, jeśli się odmówi surat en nas i surat el falak. Ale ty jesteś chrześcijaninem i nie umiesz odmawiać sur, ciebie więc połkną, kiedy wejdziesz na Serir. – Dlaczego w takim razie pozwoliłeś zihdi Emirowi iść do Bab al Ghud? Pewnie go połkną, zanim się doń dostaniemy! Ta niespodziana odpowiedź wprawiła go w pewien kłopot, ale sobie poradził: – Pomodlę się za niego! – Za niewiernego? Dobrze, Hassanie, widzę, że jesteś pobożnym synem proroka. Zmów za niego surat en nas, a za mnie surat el falak, a wtedy nie będziemy potrzebowali obawiać się dżinów pustyni. Wyruszę jutro, gdy się słońce podniesie. – Allah akbar, Bóg jest wielki, zihdi! On tylko potrafi wszystko i jemu tylko wolno wszystko, człowiek zaś musi mu być posłusznym i nie może rozpoczynać podróży z zorzą poranną. Na to jest pora o trzeciej po południu. To jest święty assr, dwie godziny przed wieczorem. – Zapominasz, Hassanie, że ten czas obowiązuje karawany, a poszczególni podróżni mogą jechać, kiedy im się podoba. – Zihdi, jesteś naprawdę wielkim uczonym. Ja opłakuję godzinę, która dała ci Franka za ojca, a chrześcijankę za matkę. Widzę, że jesteś hafizem, który umie na pamięć nie tylko koran, lecz także ilm teffir el kuran, będę ci więc wierny, posłuszny i zaprowadzę cię, gdzie tylko zechcesz! – Czy masz jakieś zwierzęta? – Nie, zihdi. Wyjechałem z dwoma wielbłądami z Zinder; jeden padł mi na pustyni, a drugi był po przybyciu tutaj tak zdrożony, że musiałem go sprzedać. – Więc pojedziemy pocztą stepową stąd do Batny, a stamtąd pocztą pustynną przez Dżebel- bou-Rezal do osiemnastu oaz Sibanu, gdzie w Biskara możemy sobie kupić dobre wielbłądy. Bądź zatem gotów do wyruszenia o wschodzie słońca, a jeśli w drodze do Bab el Ghud przekonasz mnie o swej waleczności, nie omieszkam nazywać cię Dżezzar-bej i el Kebihr! – Czy sądzisz może, zihdi, że jestem tchórzem? Nie boję się ani lwa, ani węża; chwytam antylopy i strusie, poluję na gazelę i gnu, a zabijam panterę i niedźwiadka. Gdy głos mój zabrzmi, drży wszystko, a ty nie odmówisz mi należnego imienia. Sallam aalejkum, pokój z wami! Opuścił pokój z głębokim ukłonem. Pani Latreaumont przystąpiła do mnie znowu i ujęła mnie za rękę. – A więc naprawdę spełni pan naszą prośbę, monseigneur, chociaż jest tak wielka i wymaga tyle odwagi? I zaraz jutro chce pan odjechać, nie zażywszy naszej gościnności? – Madame, położenie nasze wymaga szybkiego działania. Jeśli mi państwo pozwolicie, to po powrocie skorzystam z waszej gościnności. Czy będzie mi wolno zostawić u państwa te z wartościowych rzeczy, których nie mogę zabrać z sobą? – Oczywiście, monseigneur! Poślę natychmiast na statek i wszystko, co… – Pardon madame, zajechałem już do hotelu de Paris. – Rzeczywiście? Wie pan, monseigneur, że to nas wysoce obraża! Musiałem wysłuchać trochę uprzejmych wyrzutów, po czym całą sprawę oddano jednemu ze służących. Miałem właśnie pójść do przeznaczonego dla mnie pokoju, kiedy oznajmiono Araba, który chciał rozmówić się z panem domu. Człowieka tego przyjęto w mojej obecności. Na długiej, chudej i żylastej jego postaci wisiał bardzo sterany burnus. Wystrzępione sznury z wielbłądzich włosów opadały mu z kaptura, a w każdym calu widać było syna pustyni, nie lękającego się żadnego niebezpieczeństwa i umiejącego ze spokojem ducha znosić wszelkie niewygody. – Sal aalejk! – pozdrowił, skracając słowa, przy czym nie schylił nawet głowy. Kolba jego długiej strzelby uderzyła z dźwiękiem o marmurową posadzkę, a ciemne jego oko przebiegło od jednego z nas do drugiego z wyrazem wyższości człowieka wolnego i prawowiernego. – Pomów pan z nim, monseigneur – szepnął mi Latreaumont. – To Tuareg, który był u mnie z powodu Renalda. Nic nie mogło mi być bardziej na rękę nad to, że ten posłaniec przybył dziś jeszcze. – Sal aal! – odwzajemniłem się jeszcze krócej, wiedząc, że Beduin tym sposobem wyrażania się okazuje stopień szacunku osobie, do której przemawia. – Czego chcesz? – Ty nie jesteś tym, z którym mam mówić! – Nie masz mówić z nikim innym, tylko ze mną! – Nie przychodzę do ciebie. – To możesz odejść! Ja odwróciłem się, a reszta towarzystwa skierowała się także ku drzwiom. – Zihdi! – zawołał. Ja szedłem dalej. – Zihdi! – rzekł natarczywiej. Na to odwróciłem tylko głowę. – Czego chcesz? – Pomówię z tobą! – Staraj się być uprzejmym, bo każę ci wyjść na ulicę. Jak się nazywasz? – Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim, Jaakub Ibn Baszar. – Imię twoje dłuższe niż powitanie. Wasz prorok, wielki Mohammed Ib Abdallah el Haszemy, powiada: „Bądźcie uprzejmi nawet z niewiernymi i nieprzyjaciółmi, ażeby nauczyli się czcić waszą wiarę i Kaabę!” Zapamiętaj to sobie! Jesteś Tuareg? – Tuareg i Imoszar. – Z którego szczepu? – Hedżan-bej, dusiciel karawan, nie pozwala swoim wojownikom wymieniać szczepu wobec Franków. Ogarnął mnie prawie lekki przestrach na te słowa. A więc Renald był w niewoli osławionego Hedżan-beja! To była najgorsza wiadomość, jaką mogłem otrzymać. Słyszałem daleko stąd o tym zarówno okrutnym, jak śmiałym rozbójniku pustyni, który był postrachem karawan. Nikt nie wiedział, do jakiego szczepu właściwie należał, a cała pustynia była dlań terenem łowów. Od algierskiego stepu aż na dół do Sudanu i od oaz egipskich aż po Wadan i Walada w zachodniej Saharze, znane było jego imię. Wynurzając się tu i ówdzie, znikał potem równie szybko, jak przychodził, lecz wszędzie i zawsze, gdzie się tylko pojawił, zbierał ofiary z mienia i życia ludzkiego. Niewątpliwie miał ukryte miejsca pobytu, rozsiane po całej Saharze i agentów, którzy donosili mu o każdej znaczniejszej karawanie, oraz pomagali w zbyciu zrabowanych towarów. Ale osobę jego i czyny osłaniała tajemnica, której dotychczas niepodobna było rozjaśnić. Uznałem za stosowne udać wobec jego posłańca, że nic o nim nie słyszałem. – Hedżan-bej? Kto to? – Nie znasz dusiciela karawan? Czy ucho twoje jest głuche, że nic o nim nie słyszałeś? On jest panem pustyni, strasznym w gniewie, okropnym w złości, przerażającym w nienawiści i niezwyciężonym w walce. Młody niewierny jest u niego w niewoli. Roześmiałem się. – Niezwyciężonym w walce? Walczy więc chyba z małym szakalem i tchórzliwą hieną? Żaden z Franków nie obawia się jego gniewu, ani jego bandy. Czemu nie wypuścił dotąd pojmanego? Czy nie otrzymał dwa razy okupu? – Pustynia wielka, a Hedżan-bej ma wielu ludzi potrzebujących odzieży, broni i namiotów. – Dusiciel karawan jest kłamcą i oszustem. Jego serce nie zna prawdy, a język jego jest fałszywy i ma dwa końce, jak język węża, któremu rozdeptuje się głowę. Z jakim żądaniem przybywasz? – Daj nam burnusów, obuwia, broni, prochu, ostrz do włóczni i płócien na namioty! – Już dwa razy to otrzymaliście. Nie dostaniecie ani kawałka płótna, ani ziarnka prochu! – To jeniec umrze! – Hedżan-bej nie wyda go nawet wtedy, jeśli dostanie czego żąda. – On daruje mu wolność. Dusiciel karawan będzie łaskawy, skoro otrzyma okup. – Ile żąda? – Tyle, ile już dostał. – To dużo. Czy ty masz zabrać towary? – Nie. Poślesz mu je, tak jak poprzednio. – Dokąd? – Do Bab el Ghud. Była to ta sama miejscowość, do której kazał mi przybyć Emery! Był to przypadek, czy też może on wiedział, że rozbójnik będzie się tam znajdował? – Czy spotkamy tam jeńca i odzyskamy go za okup? – Tak. – Czy mówisz prawdę? – Nie kłamię! – Dwa razy już tak powiedziałeś, a jednak skłamałeś. Przysięgnij! – Przysięgam. – Na duszę twego ojca! – Na duszę… mojego… ojca! – wybuchnął z wahaniem. – I na brodę proroka? Teraz był już całkiem zakłopotany. – Przysiągłem i dość już tego! – Przysiągłeś na duszę ojca, która nie warta więcej niż twoja. Za obie razem nie dam ani jednego daktyla. Czy przysięgniesz na brodę proroka? – Nie. – W takim razie słowo twoje jest kłamstwem i obłudą, a ty nie zobaczysz już nigdy gwiazd pustyni. Oko jego błysnęło gniewem. – Wiedz o tym, niewierny, że dusza jeńca pójdzie do piekła, jeśli na czas nie przybędę do Hedżan-beja. Na to mogę ci przysiąc na brodę proroka, który umie chronić swych wiernych! – W takim razie dusza twoja pójdzie naprzód, a kości dusiciela karawan i jego bandy zbieleją w żarze słonecznym. Przysięgam ci na Jezusa, syna Maryi, którego wy nazywacie Iza Ben Marryam; On jest mocniejszy od waszego Mahometa, gdyż sami mówicie o Nim, że usiądzie kiedyś na meczecie Omajadów w Damaszku, aby sądzić wszelkie stworzenia ziemi, powietrza i wody! Arab podrzucił głowę w górę i wsunął palce prawej ręki pod brodę, co u Beduinów oznacza zupełną pogardę. – Przyniesiecie wszystko, czego żądamy! Byłem u was dwa razy i nie poważyliście się podnieść ręki na posła Hedżan-beja, a dziś także tego nie uczynicie. Stu takich, jak ty, nie zdołałoby go zwyciężyć, a tysiąc takich, jak ty, nie pokonałoby jego karawany, ponieważ jesteś giaurem! Przystąpiłem doń natychmiast z podniesioną pięścią. – Czy twoja głowa jest pusta, a duch twój wysechł, że ośmieliłeś się powiedzieć mnie to słowo, ty który nie jesteś niczym więcej, jak tylko psem, którego się powala na ziemię? Upuścił od razu strzelbę na ziemię i wzniósł obie ręce. U obu przegubów zwisały mu ostre kussa, długie na osiem cali. Zwyczajny Beduin nosi tylko jeden taki nóż, rozbójnik z pustyni używa ich dwóch w ten sposób, że obejmuje rękami przeciwnika i wbija mu oba noże w plecy. Mój Tuareg przygotował się do tego kroku. – Czy odwołasz to słowo? – zapytałem. – Powiadam jeszcze raz, giaurze! – To upadnij przed giaurem! Zanim zdołał się poruszyć, uderzyłem go pięścią w czoło tak, że zgiął się, a potem padł nieprzytomny na ziemię. Był to ten sam cios myśliwski, dzięki któremu nazywano mnie na prerii Old Shatterhand. – O mon dieu! – krzyknęła madame. – Pan zabił tego człowieka. On nie żyje, nie żyje! Mademoiselle leżała na pół zemdlona na otomanie, a Latreaumont nie mógł przemówić i miał taką minę, jak gdyby piorun trzasnął mu pod nogami. – Bez obawy, madame – pocieszyłem ją – ten ananas żyje, chociaż na pewien czas opuściła go przytomność. Znam dobrze moją pięść; gdybym chciał go zabić, byłbym się zamierzył cokolwiek dalej. Te słowa wróciły oddech przestraszonemu Francuzowi. – Ależ z pana to Goliat prawdziwy! Ja musiałbym zadać przynajmniej kilkaset uderzeń, aby położyć takiego olbrzyma. Francuz, który sięgał mi zaledwie do ramienia, a miał ręce dziecka, mówił słusznie. Mógłby całymi miesiącami grzmocić po czaszce Tuarega i nie sprawiłby mu przykrości. – Proszę, monseigneur – odrzekłem – postaraj się pan o to, żeby tego Beduina związano i oddano policji. Jej władza nie sięga wprawdzie aż na pustynię, tu jednak będzie chętnie na pańskie usługi. Spojrzał na mnie zdziwiony. – Czy to prawda, monseigneur} – Oczywiście! – Mon ciel, tego nie możemy zrobić, bo straszliwy Hedżan-bej zabije naszego biednego Renalda! Co więcej, zdaje mi się, że to okropne uderzenie jest już nadzwyczajną śmiałością! – Wytłumaczę powody mego kroku, proszę jednak postąpić tak, jak radzę. Oświadczył pan przedtem, że posiadam u pana zupełne zaufanie? – Rozumie się, rozumie się, monseigneur. Chcę właśnie zawołać służbę. Pobiegł do dzwonka, a na jego niezwykle donośny głos wpadła służba, jaka tylko była do rozporządzenia. – Zwiążcie tego człowieka i wrzućcie go do piwnicy, zanim nie nadejdzie policja! – rozkazał pan domu z miną, jak gdyby to on powalił tego draba. Z iście południową żywością rzucono się na nieprzytomnego i w mgnieniu oka związano tak ciasno, że po odzyskaniu przytomności nie będzie się mógł poruszyć. Następnie pochwyciło jeńca osiem rąk, aby go wywlec. Jeden ze służących zatrzymał się w drzwiach i nie brał udziału w wysiłkach reszty. Była to oryginalna figura, o twarzy nie nadającej się do orientalnego stroju. Zauważywszy z jakim trudem tamci ciągnęli Tuarega do drzwi, przystąpił bliżej i odsunął ich na bok. – Maszallah, do tysiąca diabłów, a to ciąganie i szarpanina! Wynoście się nicponie, ja sam to zrobię! Za jednym szarpnięciem i silnym rozmachem zarzucił Tuarega na ramię. Usłyszawszy swój język ojczysty, oniemiałem z radości i pozwoliłem służącemu wybiec z pokoju, nie zatrzymawszy go wcale. – Stać! – zawołałem, kiedy już był za drzwiami. – Czy jesteś Niemcem? W jednej chwili odwrócił się do mnie, pomimo ciężaru na plecach, a jego szeroka twarz rozjaśniła się od ucha do ucha. – Tak panie, a czy pan także? – Właśnie. A skąd pochodzisz? – Z Bawarii. – Z Bawarii? A czemu masz inny akcent? – Tak, panie… ale weźcie go sobie! Wleczcie go tam, gdzie wam się podoba – przerwał, upuszczając Tuarega na ziemię. Araba wyniesiono, a mój ziomek zwrócił się do mnie, podał mi serdecznie rękę i mówił dalej: – Tak, teraz mam znów wolne ręce. Witam pana w Afryce! Tak, jestem z Bawarii. Tam jest piwo, piwo, powiadam, lecące do gardła, jak mysz do dziury. Byłeś pan tam? No, to pięknie, to wspaniale! Wymowę popsuli mi tu inni rodacy. – Są tu więc jeszcze inni z naszych stron? – Dość, aż nadto, panie. Są tam we wsi Dely Ibrahim koło El Biar, gdzie znajduje się klasztor Trapistów. A skąd pan jest? – Ja jestem Sasem. – Maszalleh, do tysiąca diabłów, nasz sąsiad! Czy wolno zapytać, jak długo pan tu zabawi? – Jutro rano odjeżdżam. – Już? A dokąd? – Na Saharę. – Do nory piasków i morderców? Byłem tam już kawałek, a mianowicie w Farfar i dawno chciałem znowu pojechać. Maszallah, panie, czy weźmiecie mnie z sobą? – Poszedłbyś rzeczywiście? – Zaraz i z przyjemnością! – Czy jeździsz konno? – Jeździć konno? Jak diabeł, panie! Przybyłem tu z legią cudzoziemską i służyłem przy chasseurs d’Afrique. – Umiesz po arabsku? – Tyle, ile potrzeba. – Kim byłeś przedtem? – Stolarzem. Nauczyłem się też czegoś, panie, szczególnie dobrze umiem bić. Potem dostałem się do legii, niech ją kaczka kopnie! Następnie pracowałem w Dely Ibrahim, dopóki nie wstąpiłem tutaj do służby. Niech pan spyta pana, niewątpliwie jest ze mnie zadowolony. – Pójdziesz ze mną! Wyjednam ci u niego pozwolenie. – Maszallah, to całkiem tak, jakby podarek na gwiazdkę. Czy pójdzie także ten wielki Hassan z długim imieniem? – Tak, on nas poprowadzi. – Hejha! On mi się już podoba! Od kiedy jest tutaj, nie robimy obydwaj nic, tylko cieszymy się i żartujemy. Pójdę z panem, pójdę, może mi pan wierzyć! Mlaskając językiem i kłapiąc wszystkimi palcami, wybiegł za drzwi. Rozdział II Assad-bej, dusiciel trzód Step! Rozciąga się on na południe od Atlasu, Gharianu i gór Derny i – jak trafnie mówi poeta – od morza do morza, a kto przeszedł przezeń, tego przejmuje dreszcz strachu. Leży przed Bogiem w swej pustce, jak próżna dłoń żebraka, a przepływające go strumienie, bruzdy, wyjeżdżone kołami i ślady łap zwierzęcych, to zmarszczki na tej ręce, wyżłobione przez niebo. Sięgając od Morza Śródziemnego aż do Sahary, a więc leżąc pomiędzy symbolem urodzajności i cywilizacji a widomym znakiem nieurodzajności i barbarzyństwa, tworzy ten step szeroki szereg wyżyn, których łyse góry wznoszą się z pustych równin, jak smutne westchnienia niewysłuchanej modlitwy. Ani tu domu, ani drzewa! Co najwyżej jakiś na pół zapadły karawanseraj (zajazd) użycza oku miłego wypoczynku i tylko w lecie, kiedy nędzna roślinność wydobędzie się z wyschłego gruntu, wlecze się w górę kilka szczepów arabskich z namiotami i trzodami, aby swoim wychudłym zwierzętom dać choćby jaką taką paszę. W zimie natomiast step spoczywa zupełnie opuszczony pod powłoką śniegu, który i tutaj, mimo bliskości Sahary miecie wirami płatków przez zamarłe pustkowie. Dokoła nic nie widać prócz piasku, skał i kamieni. Gruz krzemienny i ostrokanciaste rumowisko pokrywa ziemię, a wędrowne ławy piaszczyste posuwają się krok za krokiem przez smutną płaszczyznę, gdzie zaś się pokaże woda, to chyba tylko kałuża, z wodą wypełniającą jej łożysko, jak martwa masa, z której zniknął wszelki błękitny ton, ustępując miejsca sztywnej i brudnej szarzyźnie. Te kałuże wysychają w letniej spiekocie, nie zostawiając po sobie nic, oprócz koryta pokrytego grubą warstwą soli kamiennej. Niegdyś znajdowały się tu także lasy, lecz dzisiaj nie ma już tych zbawczych regulatorów wodnych. Łożyska rzek i strumieni, zwane wadi, ciągną się z gór jako ostre wcięcia i skaliste parowy, a ich groźnej plątaniny nie zakrywa nawet śnieg w zimie. Kiedy jednak stopi się nagle w cieple pory gorącej, wówczas w ich głąb rzuca się rozszalała masa wody, niszcząc wszystko co zawczasu nie zdoła uratować się ucieczką. Wtedy Beduin chwyta swych dziewięćdziesiąt dziewięć kulek różańca, by podziękować Allahowi, że nie kazał mu się zetknąć z rozszalałą wodą i ostrzega zagrożonych okrzykiem: „Uciekajcie ludzie, wadi nadchodzi!”. Te chwilowe powodzie i stojące wody kałuż wywabiają z ziemi na brzegach jezior i rzek kolczaste krzaki mimozy, które wielbłądy, dzięki swym twardym wargom, obgryzają dla zaspokojenia głodu. Pod ich osłoną śpią także lwy i pantery, odpoczywając po swoich nocnych wyprawach. Jak postanowiono, wyruszyłem rano z Kubbaszim Hassanem i ze stolarzem, Józefem Korndorferem i udałem się pocztą stepową do Batny. Tu jednak stanęła nam na drodze nieprzewidziana przeszkoda. Miałem jeszcze świeżo w pamięci prawdziwie karkołomną jazdę z włoskim vetturinem z Alp do Lombardii, wciąż jeszcze brzmiało mi w uszach jego przerażające: „allegro, allegrissimo!”, które zawsze wykrzykiwał, ilekroć poprosiłem go, aby jechał wolniej i ostrożniej. Stara kareta, szarpana przez pędzące cwałem konie z jednej strony skalistej drogi na drugą, leciała nad krawędzią okropnych przepaści tak, jakbym wybrał się w podróż tylko po to, by roztrzaskać się w głębi jakiegoś górskiego parowu. Kiedy wreszcie cało zjechałem na równinę, zdawało mi się, że uniknąłem niebezpieczeństwa, przeciw któremu nie było żadnego sposobu. Czym jednak była ta jazda „allegrissimo” wobec podróży pocztą stepową! Dyliżans zaprzężony był w osiem koni. Gościńca nie było ani śladu, jechało się przez jamy, łożyska rzek, pod górę stromymi parowami i na dół po spadzistych zboczach. Co chwila musieliśmy wysiadać i z rozrzewniającą cierpliwością łączyć nasze siły z siłami nieszczęśliwych koni, ilekroć trzeba było wydobyć wóz z jakiejś dziury lub przenieść przez wzgórek, niedostępny nawet dla piechura. Już po pierwszych godzinach byłem jak zbity. Korndorfer raz po raz wołał: „Maszallah!”, a Hassan el Kebihr oddawał się tej zajmującej rozrywce, która towarzyszy zazwyczaj morskiej chorobie. Poczciwy Arab ze słynnego szczepu Kubabisz jeszcze nigdy nie jechał wozem; mimo woli przypomniało mi się jego buńczuczne zapewnienie: „Step się trzęsie a Sahel drży, kiedy się ukaże Dżezzar-bej!”. Teraz trząsł się on, drżąc na całym ciele. Złości swej z powodu tego niegodnego stanu ulżył dopiero w Batnie. – Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i dzięki niemu moja skóra wytrzymała! Czy Hassan-Ben- Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest pijawką, żeby musiał oddawać, co spożył? Przysięgam na brodę proroka, że Hassan el Kebihr nie wsiądzie już nigdy do domu na kołach, gdzie tak mu się robi, jak gdyby dostał się między palaczy haszyszu. Ojczyzną Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, jest siodło. Doprowadzisz go zihdi do Bab el Ghud tylko pod tym warunkiem, że pozwolisz mu jechać wierzchem. – Hassan ma słuszność – potwierdził stolarz. A to dopiero było trzęsienie i trzeszczenie w tej starej budzie, którą przezywają dyliżansem. Jadę ośmioma końmi i sam jeszcze mam być pociągowym bydlęciem? Tego nikt nie zniesie! Wolę jeździć na najgorszej bestii, niż raz jeszcze zajrzeć do tej budy! Musiałem przyznać słuszność obu rozgoryczonym pasażerom, zwłaszcza że sam postanowiłem wyrzec się dyliżansu. Nie mogąc się zatrzymać w Batnie, wynająłem Beduina z końmi dla mnie i dla moich towarzyszy, mieliśmy jechać aż do Biskary, gdzie miałem zamiar kupić wielbłądy na dalszą drogę. Ów Beduin poradził mi jednak, żebym tego nie czynił, lecz udał się przez góry Aures do arabskiego duaru, gdzie znajdę tańsze, a zarazem lepsze wielbłądy, aniżeli w Biskarze. Posłuchałem jego rady, uprzedziłem go jednak, że chcę dostać się w góry przez Fuhm es Sahar – Usta Pustyni, by jak najdłużej nie porzucać zwykłej drogi. Przypuszczałem wprawdzie, że w duarze dostanę żwawsze i mniej znużone wielbłądy, aniżeli w mieście, gdzie je tylko od biedy podkarmiano, miałem jednak jeszcze jeden powód dla którego poszedłem za zdaniem przewodnika. W dzikich dolinach gór Aures lwy nie są rzadkością i chociaż nie planowałem polowania, to mogłem przynajmniej natrafić na ślady króla zwierząt albo usłyszeć jego ryk. Zresztą minęła już prawie wieczność od czasu kiedy ostatnio strzelałem, tęskniłem więc rzeczywiście za hukiem mej strzelby i sposobnością wzięcia na cel stworzenia godnego kuli. W górach w każdym razie łatwiej było o taką sposobność, dlatego wydobyłem rusznicę i sztucer Henry’ego. Wyprzedziliśmy dyliżans i nie daliśmy się doścignąć. Konie nasze należały do małych zwierząt rasy berberyjskiej, ale wytrwałość ich stała w odwrotnym stosunku do wielkości. Siedzieliśmy już ze dwanaście godzin w siodłach, a mimo to kłusowały bez zarzutu w kierunku, w którym mieliśmy jechać jeszcze przez cztery godziny. Nawet mały deresz, z którego grzbietu zwisały niemal do ziemi nogi „Wielkiego Hassana” niezbyt odczuwał swój ciężar, bo nie zostawał ani na krok w tyle. Przed nami w żółtawym świetle tonął step. Jak okiem sięgnąć płaskowzgórze było zupełnie nagie i puste, mimo to krajobraz przedstawiał widok pełen życia. Usta Pustyni wyrzuciły na step wielką liczbę beduińskich pasterzy j którzy pędzili swe trzody ku kałużom i wadiom, aby tam pasły się skąpą roślinnością. Objeżdżając na szybkich koniach swoje owce i wielbłądy, powiewając burnusami i połyskując włóczniami, posuwali się razem z żonami i dziećmi, siedzącymi na pstro przystrojonych dromaderach. Łańcuchy wzgórz otaczających szeroką równinę jęły się teraz zbliżać do siebie, aż w końcu połączyły się tworząc zwężającą się, coraz bardziej skalistą płaszczyznę. Wzrok, który dotychczas mógł patrzeć w dal nieskończoną, zatrzymywał się na nagich i łysych zboczach wznoszących się prawie prostopadle z dna doliny. Jechaliśmy między nimi a przepaściami, w których głębi dostrzegało się szaro-żółtą wodę górskiego strumienia. W czasie tej podróży musieliśmy się cztery razy przezeń przeprawiać. Był to Wed-el-Kantara, w którego nurtach znalazł śmierć śmiały myśliwy Jules Gerard, sławny z polowań na lwy. W miejscu, w którym wszedł w rzekę, oddział francuskich żołnierzy postawił skromny pomnik z kamieni. Tam kazałem się zatrzymać. – Czy słyszałeś o pogromcy lwów Gerardzie? – spytałem stolarza. – To się rozumie, panie! – odpowiedział. – Był to Francuz, który wpadł do wody i nędznie utonął. – Czy znasz emira el Areth, „władcę lwów”, Hassanie? – spytałem Kubbaszego. – Był to niewierny, lecz prawie taki waleczny, jak Hassan el Kebihr – odrzekł dumnie. – Samotnie, w nocy, wyszukiwał lwa, lecz król oaz, rozszarpał go przecież, ponieważ nie był muzułmaninem. – Mylisz się Hassanie, Emira el Areth nie rozdarł lew, który prędzej zdławiłby stu muzułmanów, aniżeli jednego chrześcijanina. Ów emir zginął tutaj w nurtach Wed- el-Kantara, a jego bracia postawili mu pomnik. Weźcie do rąk strzelby, niechaj głos ich oznajmi jego duchowi, że wędrowiec zna władcę „pana z grubą głową”. – Czy moja rusznica ma zabrzmieć w uszach ducha, nie znającego widoku Boga, zihdi? – spytał Hassan. – Chrześcijanin żyje także w świetle Boga, gdyż Bóg jest wszędzie, na wszystkich gwiazdach i we wszystkich niebiosach. Czyż prorok nie mówi o Jezusie i Jego Matce, którzy mieszkają w niebie i oglądają Boga? – Zihdi, głos twój jest jak głos khatiba, odmawiającego modlitwę w meczecie. Uczynię czego ode mnie żądasz. Z czterech luf – gdyż przewodnik spełnił także moją wolę – huknęła trzykrotna salwa na cześć myśliwego. Następnie pojechaliśmy dalej ku wąwozowi Kantara. Tu ściany skalne zbliżyły się aż do brzegów rzeki, zapełniając całą szerokość wąwozu. Musieliśmy z kwadrans jechać w wodzie, poczym dostaliśmy się do dzikiej, ale zarazem wspaniałej kotliny. Niemal ku niebu wznosiły się czarno-żółtawe ściany łupku, pokryte u stóp gruzem kamiennym, tworzące na południu wielki parów, podobny do otwartej rany na głowie gór. To było Fuhm-es-Sahar, wiodące w dół do oaz Sibanu. Strome skały po prawej stronie należały do gór Aures, a ciemne ściany łupkowe po lewej stanowiły początek gór Dżebel Sułtan. Między nimi leżał karawanseraj El-Kantara, gdzie wstąpiliśmy na noc. Gospodarz przyrządził nam prawdziwą turecką kawę, a po spożyciu skromnej wieczerzy zapaliliśmy fajki. Ja oparłem się o ścianę, przysłuchując się rozmowom podróżnych, z wyjątkiem nas i dwu Żydów z Tolgi, samych Arabów, których drogi zetknęły się tutaj w Ustach Pustyni. Najwięcej mówił mój poczciwy Hassan el Kebihr, zadając sobie niemało trudu, żeby wpoić w swoich słuchaczy przekonanie, że powinni nazywać go Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi. Korndorfer natomiast siedział cicho koło mnie i z nudów zamknął oczy. Otwierał je tylko czasem, a wówczas dolatywało mnie albo westchnienie, wywołane znużeniem, albo gniewne „Maszallah” z powodu samochwalstwa Kubbaszego. Wtem rozmowa zeszła na temat, który mnie zajął niezmiernie. Oto gospodarz miał trzodę jagniąt, z których – pomimo, że zamknięte były w pobliżu domu – pantera zabierała sobie co nocy po jednej sztuce. – Seraidżi! – zawołałem. – Zihdi! – odrzekł gospodarz, przystępując bliżej. – Czy wiesz na pewno, że to była pantera? – Tak, zihdi, widziałem ślady. Jest to wielka i zła samica, którą oby Allah potępił! Jestem biedny i mam tylko dwadzieścia trzy owce. Czy ta morderczyni nie może pójść do bogatszych? Samiec nie zagrabiałby trzody biedaka! Rozgniewany muzułmanin nie miał widocznie uprzejmego wyobrażenia o poczuciu sprawiedliwości u żeńskiej części świata zwierzęcego. – Czemu jej nie zabijesz? – spytałem. – Zabić żonę czarnej pantery, zihdi? Czyż nie wiesz, że pod jej skórą mieszka szejtan, rozdzierający każdego, kto chciałby ją uszkodzić? – A ty wiesz o tym, że u ciebie pod skórą mieszka szatan strachu, który połknął twe serce i wypił krew twoją? Jesteś wiernym, a obawiasz się samicy? Niechaj Allah osłania dom twój, bo do seraju wejdzie pantera, żeby wyspać się na twoim dywanie i napić się kawy z twej czaszki! – Ona pożre moją trzodę, lecz nie zbliży się do mego domu, zihdi! Czyż nie wiesz, że jest bezpieczny ten, kto trzy razy na dzień odmawia surat el ikhlass? – Surat el ikhlass jest dobra, gdyż prorok was jej nauczył. Dopóki odmawiasz ją trzy razy dziennie, czarny kot cię nie pożre; ja jednak posiadam surat, mocniejszą od wszystkich ajatów waszej świętej księgi; ona niszczy każdego wroga, gdy ją odmawiam. – Powiedz mi ją, żebym się nauczył odmawiać ją, zihdi! – Nie powiem ci jej, lecz pokażę! Wziąłem rusznicę do ręki i wymierzyłem do niego. – Oto moja sura przeciwko wszystkim wrogom. Gospodarz odskoczył przerażony. – Be issm billahi radjal, na miłość Boga, ludzie uciekajcie! Ten zihdi postradał rozum. Uważa swoją rusznicę za surat el ikhlass i chce nas wymordować! Odłożyłem strzelbę na bok. – Siedźcie spokojnie. Mój rozum nie opuścił mnie jeszcze, ponieważ nie uważam żony pantery za szejtana, lecz za kota, którego zabiję moją surą. Podnosząc się zaś, dodałem: – Seraidżi, pokaż mi zagrodę, w której znajdują się twoje owce. – Czy oszalałeś, zihdi, że każesz mi pójść z sobą do zagrody? Noc jest ciemna, a żona pantery nie przychodzi nad ranem, jak inne zwierzęta kradnące mięso, lecz zawsze koło północy. Niech pożre moje owce, byle mnie nie rozdarła! – To opisz mi miejsce, gdzie mam szukać zagrody! – Znajdziesz ją o sto kroków od seraju, ku północy, gdzie leżą kamienie. Przewiesiłem rusznicę i wziąłem w rękę sztucer Henry’ego. Nóż tkwił już za pasem. Sztucer nie dawał wprawdzie tak pewnego i dalekonośnego strzału, jak rusznica, ale był mi potrzebny na wypadek, gdybym z rusznicy nie zabił zwierzęcia od razu. Zaledwie się podniosłem, zerwał się Hassan. – Allah akbar, Bóg jest wielki, zihdi; on może zabić lwa i zgubić panterę, ty zaś jesteś człowiekiem, którego mięso smakuje kotom. Zostań tu, bo cię pożrą, a my nie znajdziemy jutro z ciebie nic, oprócz podeszwy twego buta! – Znajdziesz rano nie tylko obuwie, lecz i człowieka który je nosi. Weź swoją broń i chodź ze mną! Wielki człowiek aż podskoczył ze strachu, rozłożył wszystkie palce i wyprostowawszy ręce, zwrócił je ku mnie. – Hamdulillah, dziękuję Bogu za życie, którego mi użyczył, ale nie oddam go nigdy zwierzęciu! – Czy Hassan el Kebihr boi się kota? – Jam jest Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, a nie Hassan pożeracz panter. Zażądaj, żebym walczył ze stu nieprzyjaciółmi, a wybiję ich do nogi. Ale wierny gardzi nocnymi schadzkami z kobietą, a tym bardziej z sułtanką dzikiego zwierza! – To zostań! Chciałem go tylko wystawić na próbę i skierowałem się ku wyjściu. Wtem usłyszałem, że ktoś idzie za mną. Był to Korndorfer. – Czy ja mogę pójść z panem? – Po co? – Po co? Maszallah, do tysiąca diabłów! Czy będę się przypatrywał, jak kot was rozedrze? Na cóż mam nóż i flintę? Gdzie mój pan, tam i ja; to się rozumie samo przez się! – Dziękuję ci Józefie, ale dam sobie radę bez ciebie. – Jak to? – Ponieważ nie jesteś myśliwym, naraziłbyś się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo i w najlepszym razie spłoszyłbyś zwierzę. Z wielkim trudem udało mi się tego wiernego i odważnego człowieka odwieść od jego zamiaru, po czym wyszedłem, by w ciemności wyszukać zagrodę. We wskazanej stronie leżały zwały olbrzymich głazów, a do nich przylegała zagroda, utworzona z trzech boków z pali, połączonych za pomocą sznurów. Owce spoczywały spokojnie wewnątrz tego prostego ogrodzenia, w czym nie przeszkodziło im bynajmniej moje wejście. Noc była tak jasna od gwiazd, że widziałem dokładnie zarysy skał. Między dwiema z nich znajdowała się szczelina, w której mógł się zmieścić niezbyt gruby człowiek. To było dla mnie najdogodniejsze miejsce do czekania na drapieżcę. Osłaniało mnie z trzech stron, a z czwartej miałem widok na zagrodę. Gdyby pantera rzeczywiście nadeszła, mogłem ją stąd wziąć na cel bez obawy o siebie. Zabić ją nie było więc żadnym bohaterstwem. Usadowiłem się dość wygodnie w szczelinie. Z rusznicą w ręku i sztucerem na kolanach czekałem, nadsłuchując, czy nie odezwie się jakiś szmer na milczącym stepie. Minęła północ. Jeśli zwierzę miało dzisiaj przyjść, to musiało ukazać się niebawem. Wtem powstał jakiś ruch wśród owiec. Zbliżywszy do siebie głowy, zaczęły wśród oznak strachu cisnąć się do skały. Wytężałem wzrok, by zobaczyć przyczynę, ale nic nie zauważyłem. Wtem usłyszałem nad sobą nadzwyczaj słaby szmer, jak gdyby coś pełzało. To zwierzę stało na skale, gotując się do skoku. Potarło jeszcze pazurami o kamienie, a potem skoczyło w dół. Zabrzmiał krótki, przedśmiertny bek, pantera stanęła w samym środku zagrody, a pod jej przednią prawą łapą leżała zabita owca. Była to rzeczywiście samica, niezwykle wielka i potężna, rozmiarami przechodząca niemal jaguara. Podniósłszy łeb, wydała okrzyk zwycięstwa, owo straszliwe, gardłowo brzmiące: a…uuh…a…oorrr, kończące się zazwyczaj mruczeniem. Dźwięk ten jeszcze nie przebrzmiał, kiedy huknęła moja strzelba. Szeroko otwarte zielonawe oczy zwierzęcia były mi celem. Po strzale ryk ucichł, pantera skoczyła nagle ku rozpadlinie i upadła u moich stóp. Jak się później przekonałem, kula wbiła jej się w oko. Ale wystrzał miał jeszcze inny skutek. Z daleka krzyknęło chrapliwie, dziko, inne zwierzę, a w kilka sekund dał się słyszeć przeciągły ryk. To zbliżał się samiec, zwabiony na pomoc hukiem mej strzelby. Dla ostrożności wziąłem już do rąk sztucer, aby w tym celu zachować sobie kulę w rusznicy. Teraz czym prędzej chwyciłem ją z powrotem i złożyłem się do strzału. W długich skokach nadbiegło wysmukłe i gibkie zwierzę i zatrzymało się za zagrodą, naprzeciw mnie. Pomimo bladego światła gwiazd pantera musiała mnie zobaczyć, gdyż z gniewnym parskaniem przysiadła do ziemi, gotując się do skoku. Ujrzałem parę świecących oczu, które w chwili skoku musiały się zamknąć. Wypaliłem i w blasku strzału zobaczyłem, jak zwierzę podskoczyło do góry i upadło na ziemię tuż przed szczeliną. Natychmiast chwyciłem za sztucer, wymierzyłem prosto w głowę i strzeliłem kilka razy. Już pierwszy strzał był śmiertelny, chociaż nie od razu poskutkował. Zwierzę rzucało się w konwulsyjnym drganiu, poczym legło bez ruchu, wyciągnąwszy się u moich stóp. Nabiwszy jeszcze raz strzelbę, wyszedłem ze szczeliny. Gdzieś z daleka zaszczekał szakal. Wiedział, że pantery są w pobliżu i zdawało mu się, że może spodziewać się deseru. To wierny, lecz bojaźliwy towarzysz wielkich rabusiów świata zwierzęcego, przyjmujący chętnie okruchy ze stołu możnych. Przybywszy do seraju, zastałem wszystkich gości. Było to dla nich rzeczą nie do uwierzenia, że ktoś sam jeden wypuścił się w ciemną noc, aby zapolować na panterę. Ciekawość i strach nie dały im spać, a gdy usłyszeli wystrzały sądzili, że przynajmniej nie dałem się bez walki połknąć „straszliwej kobiecie”. Gdy wchodziłem, patrzyli na mnie, jak na widmo. – Maszallah, do tysiąca diabłów, to on, jako żywo! – zawołał Korndorfer, przyskakując do mnie z radością. – Marhaba, zihdi, bądź pozdrowiony, panie – rzekł Wielki Hassan. – Postąpiłeś rozumnie. Głos twoich wystrzałów doszedł do naszych uszu, a żona pantery, która także je słyszała, nie przyjdzie już tej nocy do zagrody. – Dziękuję ci, zihdi! – gospodarz przyłączył się do ogólnego uznania – że obroniłeś moją trzodę. Rabusie już dziś nie przyjdą, gdyż poszedłeś w ciemność i ostrzegłeś ich głosem strzelby! Zdawało im się zatem, że strzelałem dla odstraszenia zwierząt. – Żona pantery przyszła ze swoim małżonkiem – odpowiedziałem – i zabiła ci jedną owcę. Musisz pójść po nią, bo w pobliżu jest szakal, który ją pożre. – Niech ją pożre! Allah niechaj uchroni nogę moją od tego, żebym miał wychodzić do państwa śmierci, gdzie zostałbym rozdarty! – Nie zostaniesz rozdarty, ponieważ pantera nie żyje, a pan jej leży obok niej ze strzaskanym czołem. – Allah kerihm, Bóg jest łaskawy! Czy mówisz prawdę, zihdi? – Słowo moje jest prawdziwe! Czy widzisz to obuwie, Hassanie? Jest nieuszkodzone i ani jeden włos nie spadł mi z głowy, ale moja sura zabrzmiała i oba zwierzęta powaliła pięść śmierci. Pomóżcie mi, ludzie, przynieść je tutaj! Słowa moje wywołały wśród wszystkich nadzwyczajne poruszenie. Wierzyć mi nie chcieli, długo musiałem ich przekonywać, zanim ostatecznie zgodzili się pójść ze mną. Gdyśmy zbliżali się z zapalonymi pochodniami do zagrody, owce stłoczyły się przestraszone ogniem. Zaledwie Arabowie ujrzeli zabite pantery, rzucili się na nie, zaczęli okładać je pięściami, kopać obcasami, miotać przezwiska, w jakie tylko mowa arabska jest bogata. Hassan el Kebihr był najgłośniejszy. W końcu zwrócił się do mnie: – Zihdi, jesteś największym myśliwym, jakiego moje oczy widziały. Jesteś jeszcze większym, aniżeli Gerard, który był panem lwów. Będę wysławiał twe imię przed uszami wiernych. Korndorfer także nie mógł ukryć swego zdumienia. – Maszallah, do tysiąca diabłów, a to dopiero był strzał! Jeden kot dostał w samo oko, a drugi także nie gorzej. Nie widziałem jeszcze nigdy takiego bydlęcia i nie wierzyłem, żeby pantera mogła być aż takim potworem. Strzelba byłaby mi chyba zadrżała w ręku, gdybym był tu razem z panem! W triumfalnym pochodzie zaniesiono zwierzęta do seraju, gdzie pozdejmowałem z nich skóry, po czym udaliśmy się na spoczynek. Nazajutrz przed wyruszeniem wynikła sprzeczka między Korndorferem a Hassanem el Kebihr. Pierwszy włożył skórę samicy pod moje, a samca pod swoje siodło, na co Kubbaszi nie chciał się zgodzić. – Ty jesteś Frankiem, który jeszcze nigdy nie przestąpił progu meczetu – mówił Arab – a chcesz oszukać wiernego. Czy widziałeś kiedy niewiernego, który jeździł na skórze pantery? – Czy ty ją zabiłeś Dżezzar-beju, dusicielu ludzi? – śmiał się Korndorfer. – Zabił go zihdi, ponieważ Hassan el Kebihr, przed którym drżą wszystkie zwierzęta, był przy nim. Skóra musi pójść pod moje siodło, bo czym ty jesteś wobec Hassana en Nurab? Czy ja nie służyłem przy słynnej wszechnicy meczetu El Azhar w Kaihrze, które wy nazywacie Kair? Widziałem białych mężów, którzy tam wchodzą i wychodzą, a ty kogo widziałeś, w jakiej byłeś szkole? – Widziałem naszego zihdi, u którego w głowie więcej mądrości, niż w całym waszym meczecie El Azhar w Kahirze, a byłem w szkole w mojej ojczyźnie, gdzie wasi uczeni siedzieliby w ostatniej ławie – bronił się Bawarczyk, uśmiechając się ciągle. – Dobrze! A czy znasz moje imię? Nazywam się Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal el Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. A ty jak? Imię moje jest długie jak rzeka, tocząca się przez góry, twoje zaś krótkie, jak brudna kropla, spadająca z liścia! – Nie szargaj mojego nazwiska, bo ono nie twoje! Ja nazywam się Jussuf, tak samo jak ty. – Czy wiesz, że tylko wierny może mieć imię Jussuf, a ty jesteś Frank i nazywają cię Józef. Zapamiętaj to sobie! Masz więc tylko jedno imię! – Oho! Czy nie wiesz, że nazywam się także Korndorfer? – A gdzie imię twojego ojca? – On nazywał się także Korndorfer. – A jego ojciec? – Również Korndorfer. – A jego ojciec? – Tak samo. – A gdzie mieszkał? – W Kaltenbrunn. – W Kah-el-brunn? Nazywasz się więc Józef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh- er- darb-Abu-Koh-er-darb el Kah-el-brunn. Czy nie wydaje ci się śmieszne własne imię? I ty mi skóry odmawiasz? Daj mi ją zaraz! – Słuchaj, Hassanie! Józef-Koh-er-darb-Ben, Ibn i Abu-Koh-er-darb z Kah-el-brunn zatrzyma skórę. Oto nadchodzi zihdi. Zwróć się do niego! Kubbaszi zastosował się do tej rady. Wielki Hassan chciał tym czaprakiem chełpić się przed tymi, których spotykałby w drodze. To dało mi sposobność do ukarania go za wczorajsze tchórzostwo. – Jussuf – rozstrzygnąłem ten spór, mówiąc umyślnie Jussuf, zamiast Józef – chciał ze mną strzelać do pantery, ty zaś bałeś się kota. Jemu tedy należy się skóra, a nie tobie! Mrucząc z niezadowolenia, poddał się temu wyrokowi i mrucząc opuścił z nami seraj. Niebawem znaleźliśmy się wśród parowów i rozpadlin gór Aures i wzdłuż nich posuwaliśmy się aż do wieczora, aby potem przez ich grzbiet przedostać się na Saharę. U stóp ich leżała wieś, która była celem naszej dzisiejszej podróży. Arabowie przyjęli nas gościnnie. Przed wieczorem jeszcze stałem się właścicielem trzech wielbłądów wierzchowych i tyluż jucznych, wraz z wszystkimi rzeczami i zapasami potrzebnymi w podróży do Bab-el-Ghud, a przynajmniej do Ain-es-Salah. Nazajutrz jechaliśmy podnóżem gór, aby – nie zatrzymując się w Biskarze – dostać się na szlak karawanowy do Ain-es-Salah. Dzień był gorący, a około południa słońce paliło takim żarem, że wbrew zwyczajowi postanowiłem urządzić mały postój i w tym celu zaczęliśmy rozglądać się za odpowiednim miejscem. Wtem Hassan, jadący przodem i wciąż jeszcze zagniewany na Józefa, zatrzymał się i wskazał w dół. – Patrz, zihdi, oto kałuża. Znajdowaliśmy się jeszcze ciągle na wzniesionym terenie, utworzonym przez górskie odnogi. U stóp takiego pasma wzgórz połyskiwała ku nam błyszcząca się powierzchnia wody, a na jej brzegu zauważyłem kilka krzaków. – To nie jest kałuża, Hassanie, lecz jezioro położone za wzgórzem tak, że widoczna jest stąd tylko jedna zatoka. Zaraz ci powiem, jak ono się nazywa. Rozwinąłem mapę, którą zawsze miałem przy sobie i znalazłem na niej jezioro. Był to jeden z owych martwych zbiorników, w których zamiast ryb lub w najgorszym razie traszek, żyją miliardy brzydkich robaków, nazywanych przez Beduinów thud. – To jest Birket el fehlatn – Martwe Jezioro. Zejdźmy ku niemu! – Ten rozkaz, zihdi, wart więcej, aniżeli cena dziesięciu wielbłądów. Moje serdż, które ty siodłem nazywasz, piecze mnie jak gdybym siedział na kawałku dżehenny. Rozbiorę się i wzmocnię moje ciało przy pomocy kąpieli. Zwróciwszy się ku jezioru, dostaliśmy się tam w kwadrans. Nie było to zwykłe jezioro, lecz jak słusznie zauważyłem, martwe jezioro. Hassan wyprzedził nas, nie mogąc doczekać się kąpieli. Przybywszy na brzeg, odwrócił się, jakby z rozczarowaniem. – Zihdi, to nie jest woda do kąpieli, lecz bahr el thud – morze robactwa, a popatrz, tam leży duar o przeszło dwudziestu namiotach, które użyczą nam cienia! Istotnie między górną częścią jeziora a wzgórkiem zobaczyłem szereg namiotów, pomiędzy którymi leżały konie i wielbłądy. Inny oddział wielbłądów, w liczbie pięciu, obgryzał mięsiste liście krzaków. Poznałem na pierwszy rzut oka, że nie były to zwykłe juczne wielbłądy, jakie można dostać po czterysta piastrów za sztukę, lecz bez wyjątku wierzchowe, prawdziwe hedżiny, za które płaci się po kilka tysięcy piastrów. Były to może biszarin hedżiny, najszlachetniejsza rasa wielbłądów, które bez żadnych wymagań dla siebie potrafią przez cały tydzień robić po czternaście do piętnastu mil dziennie. U Tuaregów spotyka się nawet wielbłądy, które mogą dokonać jeszcze więcej. Poznałem tę rasę po zgrabnych kształtach, szerokim czole, zwisającej dolnej wardze, krótkich, stojących uszach, krótkim, gładkim włosie i jego barwie, która u tych wielbłądów bywa biała, jasnoszara, a czasem płowa lub plamista jak u żyrafy. Te drogocenne zwierzęta nie należały zapewne do tej biednej wsi, lecz były własnością Beduinów, bawiących w duarze w gościnie. Zbliżyliśmy się do duaru. Dla właściciela pierwszego namiotu, obok którego przejeżdżaliśmy, byłoby obrazą nie do przebaczenia gdybyśmy dopiero w którymś z dalszych szukali schronienia. Mieszkaniec stepu jest z urodzenia złodziejem i rabusiem, ale gościnność jest dlań tak wielką świętością, jaką była dla jego przodków, od których ród swój wywodzi. Kiedy zatrzymaliśmy się przed nim, odsunęło się podarte płótno, zasłaniające wejście, a na powitanie nasze wyszła dziewczyna, bez zasłony na twarzy, gdyż kobiety Arabów z pustyni są mniej nieprzystępne od kobiet Maurów, czyli Arabów miejskich. Włosy miała splecione w warkocze, poprzetykane czerwonymi i niebieskimi wstążkami. Dokoła bioder biegł rahad, wąski pas, z którego zwisało mnóstwo rzemieni tworząc w ten sposób spódnicę, ozdobioną koralami, kawałkami bursztynu i muszlami. Na szyi nosiła sznur szklanych pereł i rozmaitych monet. W małych uszach tkwiły ogromne złote pierścienie; na nogach powyżej kostek błyszczały srebrne obrączki, a przeguby zgrabnych rąk, z palcami zabarwionymi henną, owijały grube pierścienie z kości słoniowej, odbijające bardzo ładnie od ciemnych tonów brunatnej skóry, nie ustępującej przed najpiękniejszym florentyńskim brązem. – Marhaba ia zihdi, bądź pozdrowion, o panie! – powitała nas i dla stwierdzenia tych słów podała memu wielbłądowi garść daktyli waedy. Za nią ukazał się stary mężczyzna i zaczął nam się przypatrywać ciekawym, zdziwionym wzrokiem. Twarz jego, pełna zmarszczek, była opalona, a postać wychudła i pochylona. Mógł mieć dziewięćdziesiąt lat. – Sallam aalejkum! – pozdrowiłem go, podnosząc rękę do piersi. – Czy moglibyśmy w twym namiocie złożyć głowę na krótki spoczynek? – Marhaba ia zihdi, bądź pozdrowion, o panie! W naszym ubogim namiocie gości już trzech ludzi, lecz i dla ciebie znajdzie się miejsce. Zsiądź i pozwól, że zabiję dla ciebie jagnię! – Serce twoje pełne jest dobroci, a twój namiot stoi dla wędrowca otworem; jesteś dobrym synem proroka i ulubieńcem Allaha, który użyczył ci wielu lat życia, lecz niechaj goście twoi posiadają twoją dobroć w całości. Pozwól mi udać się do innego namiotu! – Czy chcesz mnie zelżyć, zihdi? Co ci zrobiłem, że gardzisz moim namiotem? Zsiądź ze zwierzęcia, które jest już gościem córki mego syna i połóż się u mnie na spoczynek! Wziął wielbłąda za uzdę i wołając głośno: „khe-khe”, kazał mu przyklęknąć do ziemi. Zsiadłem z siodła, poczym wprowadzono mnie do namiotu, gdzie wkrótce przyszli za mną Józef i Hassan. Wzdłuż ściany ciągnął się dokoła serim – niskie rusztowanie z lekkiego drewna, pokryte rogożami i baranimi skórami. Stanowiły one kanapę, a zarazem łoże dla całej rodziny i gości. W tyle namiotu leżały siodła i tarcze, a na słupach wisiała broń, rury i wiadra skórzane, oraz narzędzia gospodarcze wszelkiego rodzaju, ściany zaś były ozdobione żyrafimi skórami, bukietami ze strusich piór, a przede wszystkim rozmaitymi dzwonkami. Arabowie zawieszają je bardzo chętnie w namiotach, czym powodują muzykę podczas burzliwych nocy, bardzo niemiłą dla znużonych wędrowców. Wiatr bowiem porusza namiotem, dzwonki zaczynają dzwonić, co w połączeniu z grzmotami, stękaniem wielbłądów, beczeniem owiec, szczekaniem psów i rykiem dzikich zwierząt, tworzy przykrą harmonię. Usiadłem na rogożach. Stary zauważył skóry panterze, ale prawa gospodarza nie pozwoliły mu zapytać o moje imię i pochodzenie, wolno mu jednak było dowiedzieć się jak zostałem posiadaczem tych cennych skór. Z chytrością, właściwą ludziom niecywilizowanym, potrafił sprowadzić rozmowę na ten temat. – Odpocznij, zihdi, dopóki mięso i kuskus nie będą gotowe! Kuskus jest ulubioną potrawą Arabów z grubo mielonej pszennej mąki. – Dziękuję ci, ojcze – rzekłem. – Jadam mięso i kuskus tylko wieczorem, po skończeniu drogi. Daj mnie i moim służącym trochę bzissa (chleb z mąki i suszonych daktyli). Dziewczyna przyniosła bzissa. – Woda z birket niedobra, zihdi. Może wypijesz czarkę wielbłądziego mleka albo soku daktylowego? – spytała. – Daj mi soku daktylowego, ozdobo dziewcząt! Przyniosła skórzany kubek tego orzeźwiającego napoju. Starzec zaczekał, aż wypiłem, a potem spytał: – Czy zostaniesz parę dni w chacie twego przyjaciela? – Opuszczę ją, skoro tylko wypocznę. – Chcesz więc jechać nocą, kiedy brzmią głosy dzikich zwierząt, a pantera rozdziera ludzi i wielbłądy? Pozostań u nas, zihdi, gdyż śmierć twoja spadnie na mą duszę! Musiałem poczciwcowi ułatwić przesłuchanie. – Pantera mnie nie rozedrze. Czy nie widziałeś szat jej na moich zwierzętach? – Widziałem szaty pantery i sułtany pantery. – Widzisz tedy! Zabiłem je przy świetle gwiazd koło Fuhm-es-Sahar. – Straszliwą panterę z Fuhm-es-Sahar, straszniejszą aniżeli wszystkie pantery stepowe? Zihdi, ty jesteś bohaterem, jesteś wielkim wojownikiem! Ilu ludzi było przy tobie? – Nikt. Sam jeden rozmawiałem z obiema panterami. – Sam jeden? Allah akbar, Bóg jest wielki, a ty jesteś towarzyszem emira el Areth, który utonął w Wed-el-Kantara. – Jestem Frankiem, jak on, i mam strzelbę, która mówi te same słowa. – Jesteś Frankiem i myśliwym, jako emir el Areth? W takim razie muszę ci powiedzieć coś, co ucieszy twoją duszę. Spoważniał nagle i przystąpił do mnie z tajemniczą miną. Zwinąwszy dłonie, przyłożył mi je do ucha, a z drugiej strony swoje usta i mówił głosem tak cichym, że ledwie go rozumiałem: – Czy znasz assada, wzburzyciela? Skinąłem głową i czekałem z ciekawością. – Czy znasz assad-beja, dusiciela owiec? – zapytał w ten sam sposób. Skinąłem głową powtórnie, a on mówił dalej: – Szedł już od dawna za naszą trzodą i porwał nam najlepsze zwierzęta. Właśnie ubiegłej nocy zabrał znów wołu dla siebie i swojej żony; aaib aaleihu, hańba mu. Pojąłem tę cichość szeptu, gdyż Arab czuje nadzwyczajny respekt dla lwa. Dopóki zwierzę żyje, nadaje mu najwznioślejsze i najczcigodniejsze nazwy, ażeby go nie obrazić i nie wyzwać jego zemsty, gdy go jednak zabiją, obrzuca go najbardziej upokarzającymi przezwiskami i lży go, jak tylko może. Obawia się siły i wytrzymałości lwa i pozwala mu się długo ograbiać, zanim odważy się na atak, który u Arabów wobec ich sposobu postępowania kosztuje zwykle kilka istnień ludzkich. Waleczny zresztą i nieustraszony syn pustyni nie ośmieli się nigdy, jak strzelec europejski, zaatakować lwa w pojedynkę. Zazwyczaj schodzą się wszyscy, zdolni do noszenia broni, wyszukują legowisko zwierzęcia, wywabiają go krzykiem, rykiem, świstem, strzelaniną i kłapaniem, a potem pakują mu w ciało ze swoich długich, niepewnie niosących flint, tyle kul, ile tylko mogą. Lew, ranny nawet śmiertelnie, ma zawsze jeszcze w sobie tyle życia i siły, że rzuca się na jednego lub kilku ludzi, aby jeszcze przed śmiercią zemścić się krwawo. Obawa Arabów przed lwem jest nawet tak wielka, że podczas przygotowań do ataku mówią po cichu, bo przypuszczają, że może to słyszeć i uprzedzić ich. Dlatego i ten starzec mówił po cichu, bo assad-bej, wzburzyciel i dusiciel trzód, mógł usłyszeć jego słowa. Teraz dopiero uderzyło mnie to, że nie zauważyłem w duarze ani jednego mężczyzny zdolnego do noszenia broni. Tylko kilka ciekawych głów kobiecych widać było między zasłonami namiotów. – Czy wszyscy wasi mężowie wyszli, aby go zabić? – Wszyscy mężowie i młodzieńcy, razem z gośćmi, śmiałymi synami Uelad Sliman. Na tę wieść opuściło mnie całkiem znużenie. – W takim razie ja także pójdę zobaczyć zihdi-el-salssali, pana trzęsienia ziemi! Wiedziałem, że tak nazywają lwa z powodu siły jego głosu. – Be issm lillahi, na miłość Boga, mów ciszej! – prosił trwożnie starzec. – Gdy on to usłyszy, będziesz zgubiony! Przyjdzie i rozszarpie cię na sztuki. – Czy oszalałeś, zihdi – lamentował Hassan el Kebihr – że chcesz sobie dać podrzeć ciało i potrzaskać kości przez „pana z grubą głową”, który ma więcej siły, aniżeli dziesięciu szejtanów i stu diabłów razem? Zabiłeś panterę i żonę pantery, lecz assad-bej szydzi z twej kuli i śmieje się z noża; skóra jego twardsza od tarczy Nuraba-Tor-el-Khadra. – Przez twoje usta mówi obawa, a mowa twoja pełna jest strachu, Hassanie. Allah stworzył kobietę i dał jej twą postać. – Gdyby mi to powiedział ktoś inny, zadusiłbym go na miejscu. Hassan-Ben- Abulfeda-Ibn- Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Fos-lan-Ben-Ishak al Duli nie zna obawy ani strachu, ponieważ jest Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, ale nie jest już ani młody, ani tłusty. Lew go już nie pożre! – Nie będzie mógł cię pożreć, gdyż zostaniesz tu z Jussufem przy zwierzętach – pocieszyłem go. Był wyraźnie zadowolony z tego rozkazu, Korndorfer mniej. – To być nie może, panie – zaczął się sprzeciwiać memu postanowieniu. – Ja idę także. Nie wolno mi było pójść na pantery, chcę więc przynajmniej dziś spróbować strzelby. Jeżeli jej lew nie zje, to niech skosztuje, jak ja mu będę smakował. Jestem pańskim sługą, moje miejsce tam, gdzie mój pan. – To chodź – rzekłem, ucieszony tym dowodem odwagi. Hassan usiłował mnie jeszcze zatrzymać i rozwodził się nad niebezpieczeństwem w najdosadniejszych słowach, ale nic to nie pomogło. – Hamdulillah, dzięki Bogu – zawołał natomiast gospodarz. – Allah jest miłosierny i łaskawy, on przysłał cię tu do nas i pobłogosławi twoją broń, abyś mógł ocalić naszych mężów od pazurów zwierzęcia. Człowiek na Wschodzie uważa każdego Franka, noszącego strzelbę, za nadzwyczajnego strzelca. Starzec zaś spodziewał sicw duchu, że lew rozszarpie mnie i Józefa, zamiast któregoś z jego ludzi. – Gdzie przebywa lew? – Wyjdź przed namiot, a pokażę ci, zihdi. Zabrałem broń i wyszedłem za nim. Od jeziora ciągnęło się ku szczytowi wzgórza rozszerzające się coraz bardziej wgłębienie; było to wyschłe wadi. Szepcąc wciąż jeszcze, starzec wskazał zapełnione głazami łożysko. – Całkiem na górze, wśród tych głazów jest legowisko assad-beja. Ludzie udali się na górę, by go stamtąd wypędzić. Zihdi, idź prędko, żebyś nie przyszedł za późno, bo wtedy nie mógłbyś wysłać go do dżehenny. – Chodź, Józefie! Byłem pewien swojej rusznicy. Nie zawiodła mnie nigdy, a każda wystrzelona z niej kula spełniła swoją powinność. Spodziewałem się, że i dziś nie odmówi mi swej służby. Aby jak najszybciej dostać się na górną część parowu, poszedłem od namiotów prosto w górę, mijając zakręty, które tworzył. Przybywszy na górne wadi, usłyszałem okropny zgiełk wydobywający się z głębi parowu. Szybko pobiegłem nad leżącą przede mną krawędź, skąd mogłem objąć okiem całą sytuację. Na stromym zboczu naprzeciwko mnie ciągnęły się krzaki jałowca i kolczastych mimoz, które otoczyli Arabowie. Lew musiał się ukrywać w tych krzakach, gdyż ludzie staczali tam kamienie, aby go wypłoszyć. Tańczyli i wywijali flintami, dodając sobie odwagi wrzaskliwymi okrzykami. Ten nierozumny sposób polowania na zwierzę, które najłatwiej zabić bez zgiełku, w nocy, oko w oko, wywarł na mnie szczególne wrażenie. Wtem dostrzegłem w zaroślach jakiś ruch, który wzmógł się po chwili, aż w końcu wyszedł z nich lew, nie nagle, w skoku lub pędem, jak inne koty, lecz powoli, pewnym, majestatycznym krokiem. Duża, ciemna grzywa okrywała mu łeb i przednią część ciała, a ogon z grubą kiścią wlókł się daleko za nim. Był to istotnie wspaniały widok. Szlachetne, potężne zwierzę stało pewne siebie i spokojne wśród wymierzonych doń strzelb. W jego dużych oczach odbijała się jakby pogarda. Słyszałem wiele o tym królu zwierząt, a jeszcze więcej czytałem, ale widziałem tylko kilka sztuk w ogrodach zoologicznych. Żaden z nich nie dałby się jednak porównać z tym potężnym zihdi-el-salssali, którego widok przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Ta pełna charakteru głowa, o wysokim i szerokim czole, chwiejąca się jakby pod wpływem zdziwienia z powodu zuchwalstwa Arabów, ten nieugięty kark, ten krótki szeroki grzbiet, potężne boki i łapy, po których znać, że jedno ich uderzenie wystarczy, aby wołu powalić, to groźne otwieranie chrapów, to wszystko skojarzyła natura, aby przedstawić dziką siłę fizyczną. Lew podniósł głowę i dobył owych straszliwych tonów, z powodu których syn pustyni nazywa go „panem trzęsienia ziemi”, a przed którymi, jak mówi poeta, umyka w przerażeniu człowiek i wszelkie zwierzę. Zdawało mi się istotnie, że ziemia drży pod moimi nogami na skutek tego zaczynającego się cicho, a potem wzmagającego się ryku, zwanego trafnie przez Arabów „rad”, czyli grzmot. Wtem błysnęło ze wszystkich luf i kilka kul dosięgło lwa, nie raniąc go jednak ciężko. Lew przysiadł i jednym olbrzymim skokiem rzucił się pomiędzy napastników. Dwaj z nich padli pod jego łapami. Nie mogłem się już dłużej ociągać. Zsuwając się raczej, aniżeli schodząc, rzuciłem się z Korndorferem w dół po stromym zboczu wadi. Arabowie, którzy w tej chwili podnieśli wrzask nie zauważyli nas. Jeden z nich jeszcze do tej pory nie wystrzelił. Odważniejszy od innych, którzy po salwie zwrócili się do ucieczki, zatrzymał się, zmierzył i wypalił. Trafił, ale nie śmiertelnie. Zwierzę drgnęło, skoczyło w górę i powaliło strzelca. Postawiwszy mu obie przednie łapy na piersiach, lew ryknął jeszcze straszniej niż przedtem. W następnej chwili rozszarpałby tego człowieka. W szybkich skokach podbiegłem bliżej i ukląkłem o kilka kroków przed królem pustyni. Lew spostrzegł mnie i odstąpił od swej ofiary, co zdarza się bardzo rzadko. Wymierzyłem uważnie w jego głowę. Uczucie, które mnie teraz opanowało, nie było ani strachem, ani obawą. Nie ma wprost słów na opisanie tego uczucia, które napięło we mnie wszystkie nerwy. Straszliwe oczy iskrzyły się, ogon zginał się zdradziecko, potężne łapy kurczyły się do skoku, pochylające się cielsko zadrgało niebezpiecznie. Wypaliłem i odskoczyłem natychmiast na bok, wyciągając nóż z pochwy. Lew podskoczył w górę i runął na ziemię, zaczął się po niej tarzać i legł po chwili bez ruchu. Kula wbiła mu się w oko i pozbawiła życia. – Hamdulillah!Allah akbar, dzięki Bogu, Bóg jest wielki – zabrzmiało ze wszystkich stron. – Haza nessieb, to Bóg zrządził; kelb, pies, syn psa, wnuk psiego syna nie żyje; padł nędznie, runął i zdechł, jak niewierny bez chwały i czci. El thibb, szakal i el tabea, hiena, pożre jego ciało, a el bidż, sęp brodacz, niechaj porozcina jego tchórzliwe serce, a el rassahl, gazela, niechaj zelży jego ojców i jego samego, który bez walki i obrony odszedł ze świata żyjących. Teraz ten, który kazał zwać siebie el jawuhs, okrutnym, musi wyjść ze swego ciała. Sprowadź haririch, muzykantów, niechaj na nogarze wybębnią jego hańbę, a na rababie wygwizdają wstyd jego! Takie okrzyki brzmiały ze wszystkich stron. Kopano martwe ciało, bito je pięściami, potrącano kolbami i pluto na nie wzgardliwie. Moje nerwy uspokoiły się znacznie, czułem, że uszedłem nieuniknionego niebezpieczeństwa śmierci i oddychając głęboko, podziwiałem rozgorączkowanych synów przepełnionej żarem krainy, którzy, pastwiąc się nad zabitym zwierzęciem, w swym zapale zupełnie o mnie zapomnieli. – Maszallah, do tysiąca diabłów! – rzekł Józef. Co za zgiełk, co za wrzaski! Ciekaw jestem, czy przynajmniej podziękują! – Ama di bacht, wielkie szczęście, że jeszcze na czas przybyłeś – dało się słyszeć koło mnie. To zbliżył się ten, który leżał pod lwem. Postać jego była długa, chuda i żylasta, a twarz opalona niemal na czarno. Jego duże, bystre i ciemne oczy gorzały szczególnym światłem. Gniewne spojrzenie tych oczu mogło nawet śmiałego człowieka wyprowadzić z równowagi. – Oddaj cześć nie mnie, lecz Bogu, który cię ocalił! – odparłem, może mniej uprzejmie niż zamierzałem. Tego człowieka jednak nigdy nie obdarzyłbym zaufaniem. – Tak, cześć Allahowi, a tobie dzięki! – potwierdził, zmierzywszy mnie bystro wzrokiem – Czy jesteś obcy wśród dzieci pustyni? – Przybyłem z Frankistanu, by zabić assad-beja, dusiciela trzód. – Zabiłeś go. Allah użyczył ci zbawienia i łaski. Potem zwrócił się do ciągle jeszcze krzyczących Arabów: – Dajcie już wreszcie pokój panu z grubą głową! Usłyszał już dość o swej hańbie, dusza jego wejdzie teraz w skórę pchły. Dalej ludzie, podziękujmy Allahowi za ocalenie. Uklęknijcie wraz ze mną i odmówmy świętą fathę! El fatha, otwarcie, jest pierwszym rozdziałem koranu, który w religijnych obrzędach muzułmanów gra główną rolę. Wszyscy uklękli, zwróciwszy twarze ku wschodowi, i zaczęli się modlić monotonnie. – Chwała i dzięki panu świata, wszechmiłosiernemu, który zapanuje w dzień sądu. Tobie jedynie chcemy służyć i ciebie błagać, abyś wiódł nas drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i drogą błądzących! Po modlitwie zajęli się moją osobą. Pytaniom i pochwałom nie było końca. Wreszcie jeden z nich wziął mnie za rękę i odciągnął na bok. – Ty chciałeś odpocząć tylko pod dachem Araba, tymczasem my prosimy cię, żebyś został u nas wiele dni! Jestem bej-el-urdi, naczelnik obozu, zamieszkasz w moim namiocie, dopóki ci się będzie u nas podobało. – Dziękuję ci, przyjacielu wędrowca, lecz moja droga jest długa, a kres jej daleki jeszcze. Zabiorę skórę lwa i ruszę dalej. – Jak się zowie kres twej drogi? – zapytał ten, który poprzednio ze mną mówił. – Timbuktu – odpowiedziałem, nie chcąc podawać Bab-el-Ghud. – W takim razie ze mną mógłbyś pojechać, gdyż ja należę do wojowników Uelad Sliman, mieszkających na południu. Muszę tu jednak zaczekać na jednego z naszych ludzi, który pojechał z pewną wiadomością do miasta Franków. Te słowa zajęły moją uwagę. Był to jeden z gości, o których mówił starzec. – Ja nie mogę czekać, ale ty masz lepsze wielbłądy i dopędzisz mnie. – Ilu ludzi towarzyszy ci w drodze? – Dwu. – I ty się nie boisz z tak małą liczbą wyruszać na pustynię, na „morze bez wody”! – Ja nigdy się nie boję. – Nie boisz się także Hedżan-beja, dusiciela karawan? Możesz się łatwo spotkać z jego oddziałem! – On mnie puści spokojnie, gdyż w przeciwnym razie stałoby się z nim to, co z assad-bejem, dusicielem trzód! Na te słowa w jego oczach wystąpił osobliwy blask. – Zabiłeś wprawdzie assad-beja, cudzoziemcze, ale Hedżan-bej zmiażdżyłby cię od razu. On jest straszniejszy niż głośny jak grom Areth. – Czy go znasz? – Zna go każdy Tuareg i Tebu. Czemuż ja miałbym go nie znać. Czyż nie mówią o nim wszędzie? – W takim razie także Imoszar Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim Jaakub Ibn Baszar jest ci znany? – spytałem, patrząc skrycie na jego oblicze. Pobladł, mimo swej ciemnej cery. – Kto jest ten mąż? – To nie mąż, lecz baba, której język nie potrafi milczeć. Spotkałem go, a on mi powiedział, że jako posłaniec Hedżan-beja udaje się do pewnego Franka z żądaniem okupu. Brwi Araba ściągnęły się ponuro. – Allah, inhal el kelb, niechaj Bóg zgubi tego psa! A ty poszedłeś do Franka, żeby go ostrzec? – Dlaczego ja? Imoszar już sam z nim pomówi! – Zihdi, postąpiłeś roztropnie i mądrze, gdyż mowa to srebro, ale milczenie to złoto! Wiedziałem już dość. Ten Arab był na pewno jednym z ludzi Hedżan-beja i czekał tutaj na posłańca, którego tymczasem trzymano w Algierze, bej el urdi zaś był pewnie tajnym sprzymierzeńcem dusiciela karawan. Nie mogłem tedy skorzystać z gościnności tych ludzi, gdyż należało przypuszczać, że będę może musiał przeciwko nim wystąpić. Postanowiłem więc wyruszyć stąd natychmiast. Przy pomocy Józefa ściągnąłem z lwa skórę i wróciłem wśród radosnych okrzyków wszystkich mężczyzn do duaru. Szczęśliwe polowanie nie zabrało ani jednego życia ludzkiego, gdyż nawet ci, których lew powalił na ziemię, doznali tylko skaleczeń, chociaż tak ciężkich, że musiano ich zanieść do wsi. Wielki Hassan wybiegł na moje spotkanie z objawami radości. – Ty żyjesz, zihdi, jesteś tutaj z powrotem i zabiłeś pana z grubą głową! Hamdulillah, dzięki i chwała Bogu, który ci był ochroną! Drżałem o ciebie, jak źdźbło trawy, kiedy samum przeciąga przez oazę. – Maszallah, do tysiąca diabłów, a to porównanie: źdźbło trawy i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi! – odpowiedział Józef za mnie. – Czy nie wstydzisz się Hassanie el Kebihr, czyli wielki zającu? Właź prędzej na wielbłąda, bo ruszamy w dalszą drogę! Kiedy już chciałem się pożegnać, Uelad Sliman zaprowadził mnie do swoich wielbłądów. – Zihdi, ty nie masz takiego wielbłąda, jakiego ci potrzeba. Twoja ręka ocaliła mnie od śmierci. Przypatrz się temu zwierzęciu! To hedżin, biszarin hedżin, jakiego nie znajdziesz w całej Saheli. Maktub ala salamtek, zapisany jest na twoje imię. Daruję go tobie! Wyobrażałem sobie, że to dar zbyt kosztowny, jak na stosunki tego człowieka i chciałem się sprzeciwić jeszcze z tego powodu, że musiałem w przyszłości narazić się na jego nieprzyjaźń, on jednak skinął na mnie, jak władca udzielny, ażebym milczał i wydobył potem koral osobliwego kształtu. – Nauczyłeś się trzymać usta zamknięte. Weź ten znak, a gdybyś spotkał oddział Hedżan- beja, pokaż go. On ciebie osłoni, ponieważ ty ocaliłeś wiernego od pazurów lwa. Wsiądź i jedź bez obawy! Przyjąłem wielbłąda, nie chcąc rozgniewać Araba lub wzbudzić w nim podejrzeń. W rogu derki siodłowej zobaczyłem arabeskę z literami: A. i L., były to inicjały nazwiska Andre Latreaumonta. Podziękowałem starcowi i dziewczynie za przyjęcie w namiocie, poczym bej-el-urdi odprowadził mnie z kilkoma ludźmi przez część drogi. Rozstając się ze mną rzekł: – Zihdi, jesteś walecznym wojownikiem, lecz Hedżan-bej jest potężniejszy od ciebie. Widziałem jednak, że dostałeś znak. Będzie ci teraz bezpiecznie wszędzie, jak daleko sięga pustynia. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą! Rozdział III Hedżan-bej, dusiciel karawan Pustynia! Od pónocno-zachodniego wybrzeża Afryki ciągnie się z małymi przerwami aż do Azji, do potężnego łańcucha gór Chinggan, szereg pustych, nieuprawnych okolic, które przewyższają siebie nawzajem pod względem okropności. Wielkie pustynie stałego lądu afrykańskiego przeskakują przez cieśninę Suezką, jako puste płaszczyzny Arabii skalistej, z nią łączą się wyschłe przestrzenie Persji i Afganistanu, poczym wznoszą się w Bucharze i Mongolii, tworząc pełną okropności pustynię Gobi. Na obszarze ponad 120 000 mil kwadratowych rozciąga się Sahara, od przylądka Blanco aż do górskich ścian doliny Nilu i od Rifu aż po pełne gorących wyziewów lasy Sudanu. Jej podział jest bardzo różnorodny. Przytykająca do Nilu pustynia libijska przechodzi na zachodzie w tę część Sahary, o której mówi poeta, że w rozżarzonym jej piasku nie znajdziesz trawki zielonej. To Hammada, od której biegnie Sahel dalej aż do wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Arab rozróżnia pustynię zamieszkałą (Fiafi), niezamieszkałą (Khela), pokrytą krzakami (Haitia), lesistą (Ghoba), kamienistą (Serir), zasypaną głazami (Warr), górzystą (Dżebel albo Neszed), płaską (Sahel albo Thama) i z wędrownymi ławicami piasku (Ghud). Zapatrywanie, jakoby Sahara tworzyła nizinę, położoną poniżej powierzchni morza, jest zupełnie błędne. Przeciwnie, pustynia ta jest wyżyną, dochodzącą do wysokości od jednego do dwóch tysięcy stóp i nie jest bynajmniej tak mało urozmaicona pod względem zmian w ukształtowaniu terenu, jak się do niedawna sądziło. Odnosi się to szczególnie do wschodniej części, do właściwej Sahary, która wędrowcowi okazuje więcej życzliwości, niż część zachodnia Saheli, tworząca prawdziwy grunt okropności pustynnych, lotnego piasku, układanego przez wiatr w posuwające się naprzód fale i wędrującego powoli przez pustynię, skąd też jej nazwa Sahel, morze wędrowne. Ta ruchliwość piaszczystego gruntu przeszkadza oczywiście wzrostowi roślin, do czego przyczynia się także nadzwyczajny brak źródeł i studzien, bez których powstanie oazy jest niemożliwe. Wśród tego piasku znajdują lichą podstawę bytu zaledwie niewiele warte słone rośliny, trochę ostów i kolczastych, karłowatych mimoz. Lew nie odwiedza tej rozżarzonej pustyni, chociaż nazywa się jej królem, żmije tylko, niedźwiadki i ogromne pchły żyją wygodnie na tym gorącym gruncie. Nawet mucha lecąca przez pewien czas w pustynię, w pogoni za karawaną, ginie w drodze niebawem. Mimo to człowiek zapuszcza się w ten żar słoneczny i stawia czoła niebezpieczeństwom grożącym mu ze wszystkich stron. Opisy tych niebezpieczeństw są oczywiście często przesadne, ale sprowadzone nawet do właściwej miary, potrafią obrzydzić tęsknotę za jazdą przez pustynię, której ofiary częściej spotyka się na Saheli, aniżeli w obfitszej w wodę właściwej Saharze. Na Saheli leżą wysuszone trupy ludzi i zwierząt. Jeden trzyma jeszcze wór na wodę w bezmięsnych rękach, drugi, jak szalony, kopał pod sobą ziemię, aby jakoś się ochłodzić, trzeci siedzi jak mumia na wybielałym szkielecie wielbłąda, z turbanem na nagiej czaszce, a czwarty klęczy w piasku z twarzą zwróconą na wschód ku Mekce i rękoma, skrzyżowanymi na piersiach. Jego ostatnia myśl unosiła się, jak przystało na prawego muzułmanina, do Allaha i jego proroka. A jednak pustynia spełnia ważne zadanie w gospodarstwie natury. Tworzy piec, z którego wydobywają się rozżarzone prądy powietrzne i ciągną na północ, gdzie, opadając na ziemię, ogrzewają i ożywiają tamtejsze krainy. Mądrość Stwórcy nie znosi nadmiaru i postarała się zaraz na początku o wyrównanie wszelkich przeciwstawieństw i o-stateczności. Osławione Bab-el-Ghud leży mniej więcej pod dwudziestym pierwszym stopniem szerokości na granicy pomiędzy Saharą a Sahel, gdzie stykają się także obszary Tuaregów lub Imoszarów z terytorium Tebu albo Teda. Te stosunki graniczne zawierają w sobie tak co do krajobrazu, jak co do ludzi, jakąś jakby gotowość do walki. Wędrowne góry piaskowe posuwają się pod wpływem wiatrów zachodnich coraz to dalej na wschód i napotykają w Bab-el-Ghud na skały Seriru. Wspinając się po nich w górę, wypełniają z nieubłaganą dokładnością doliny, parowy i inne przerwy, tworząc głębokie pokłady piasku, które wskutek braku wilgoci nie łączą się w zwartą masę. Biada podróżnemu, który się znajdzie na takim zdradzieckim jeziorze. Przed chwilą jeszcze czuł jego dromader pod stopami silny, skalisty grunt, nagle zapada się po brzuch w drobny, lekki piasek, robi wysiłki, aby zawrócić i dostaje się przez to jeszcze głębiej w rozpalone nurty drobnego pyłu. Jeździec boi się zsiąść ze zwierzęcia, bo utonąłby, walczy więc ze szponami piasku, które owijają się dokoła niego coraz to mocniej i mocniej. Dromader wkopuje się z każdą chwilą głębiej, w końcu znika całkiem. Bab-el-Ghud, morze ławic, sięga do jeźdźca, coraz to wyżej i wyżej, chwyta go za nogi, biodra, potem plecy, wreszcie uniemożliwia mu wszelki ruch. Arab zwraca głowę ku wschodowi, do świętej Kaaby, a blade, wyschłe wargi jego szepcą: „Allah kehrim, tak Bóg chce, Bóg jest łaskaw!”. W końcu piasek zamyka mu usta, ławica ściska jego piersi, powieki opadają na oczy, anioł śmierci przelatuje z szelestem, a wysoko w powietrzu unosi się sęp brodaty. Przypatrywał się ostatniej walce wędrowca, lecz w powolnej linii spiralnej odlatuje w dal. Wie, że ławica pochłonie swą ofiarę zupełnie i nie dopuści go do udziału w zdobyczy. Taką jest Bab-el-Ghud. Kto zapuszcza się między jej skały i fale piaszczyste, tego zmuszają chyba jakieś niezwykłe powody. A jednak znajdują się dzikie osobniki, które nie lękają się niebezpieczeństw, czerpiąc odwagę w strasznym ed dem b’ed dem – en nefs b’en nefs, oko za oko, ząb za ząb, krew za krew. Obok prawa gościnności krwawa zemsta jest pierwszym prawem pustyni, a chociaż zdarza się pomiędzy pokrewnymi plemionami, że za mord płaci się diyeh, cenę krwi, to nie zdarza się to nigdy, jeśli zbrodnię popełni członek obcego lub wrogiego narodu. W takim wypadku wina domaga się krwawego odwetu, który przenosi się tu i tam, dopóki w końcu nie obejmie całych szczepów i nie doprowadzi do otwartej lub ukrytej rzezi, jakich widownią jest Bab-el-Ghud. Tu prawo krwi mocniejsze jest od przyrody, wysilającej się na wszelkie okropności celem rozdzielenia nieprzyjaciół. Te okropności właśnie nadają wrogim występom takiej grozy, że walki dzikich hord indiańskich nie dorównują im pod tym względem. Od ostatniej naszej przygody minęło kilka tygodni. W tym czasie okazało się, że Hassan jest rzeczywiście doskonałym przewodnikiem, a ta okoliczność pogodziła mnie poniekąd z jego brakiem odwagi. Nie tylko znał dobrze drogi, lecz umiał także tak wszystko zarządzić, że dotychczas niczego nam nie brakło i nie ponieśliśmy żadnej szkody. Jego przywiązanie do mojej osoby zwiększyło się bardzo, byłbym mu nawet zupełnie zaufał, gdyby nie nadzwyczajne jakieś, trwożne podniecenie, na które cierpiał od pewnego czasu co rano. Siadał wówczas na swej rogoży, z której niepodobna było go ściągnąć, płakał, szlochał, śmiał się i cieszył, nazywał siebie bohaterem, to znów mazgajem, prawym muzułmaninem i nieposłusznym, który musi pójść do dżehenny. Wyglądało to tak, jak gdyby dostał pewnego rodzaju obłąkania, którego przyczynę postanowiłem wyśledzić. Na razie jednak trzeba było oddać się przewodnictwu umysłowo chorego człowieka, przy zachowaniu wszelkiej ostrożności, co mnie bardzo bolało wobec faktu, że z drugiej strony zasługiwał na pełne zaufanie. Było nas ciągle jeszcze tylko trzech. Mieliśmy dostateczną ilość jucznych wielbłądów, aby podzielić na nie ciężary, więc jechaliśmy z dwa razy większą szybkością niż zwykła karawana i byliśmy już pewni, że po trzech dniach drogi dostaniemy się do Bab-el-Ghud. Ponieważ mój hedżin biegł najlepiej ze wszystkich wielbłądów, przeto wyruszałem rano zawsze później, aniżeli Józef i Hassan, a dopędzi-wszy ich wyprzedzałem o kawałek drogi, aby – zanim się zbliżą – wypalić spokojnie czibuk lub wzbogacić jakimś okazem mój zbiór natur aliów. Tak i teraz niósł mnie mój wielbłąd samego między ławicami, od czasu do czasu zatrzymywałem go, aby przysłuchać się osobliwemu dźwiękowi piasku, który, choć prawie niedosłyszalny, dawał się jednak uchwycić wprawnemu uchu. Poszczególne ziarnka dotykały się, popychały w górę po zachodniej stronie ławic, potem spadały na dół, wywołując ów szczególny, śpiewny prawie szmer, podobny do tajemnego szeptu miliona lilipucich gardziołków. Te niezliczone miliardy ziarenek piasku toczyły się ciągle, chociaż nie zauważyłem najmniejszego powiewu. Raz wprawione w ruch zachowywały go nawet w tak małych drgnieniach powietrza, że ich skóra ludzka nie czuła. Wtem pomiędzy dwoma wzniesieniami gruntu dostrzegłem wzgórek piaskowy, który nie mógł powstać w sposób naturalny. Kazałem hedżinowi uklęknąć i zsiadłem, aby zbadać teren. Mój domysł okazał się słuszny. Tu leżał trup Araba razem ze zwłokami wielbłąda, a wędrowny piasek już je zagrzebał. Zwierzę – był to prawdziwy biszarin i, jak teraz dopiero zauważyłem, dostał kulą w czoło. Czyżby zaszedł tu wypadek krwawej zemsty? Odsunąłem jeszcze bardziej piasek, aby przypatrzeć się jeźdźcowi. Znalazłem go w pełnym ubraniu i uzbrojeniu. Na kapturze burnusa miał wyszyte A. L., a obie litery wypalone były także na kolbie strzelby i rękojeści noża. O cal nad nasadą nosa znalazłem okrągłą dziurę, spowodowaną przez kulę, która nieszczęśliwcowi wbiła się w głowę przodem, a wyszła tyłem. – Emery Bothwell! – zawołałem, chociaż w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć. Znałem ten niezrównany strzał, widziałem podobną dziurę w czole niejednego Indianina, który zbliżył się zanadto do niechybnej rusznicy mego przyjaciela. Nie wątpiłem ani na chwilę, że to on był tu strzelcem. Znajdował się widocznie w Bab-el-Ghud, a od czasu, gdy padł ten strzał musiały upłynąć ze trzy tygodnie, jeśli uwzględniło się wysokość nasypanego piasku. Pomyślałem sobie zaraz, że z pewnością nie tylko ten człowiek, ugodzony kulą „prawdziwego Englishmana”, złożył swe białe kości na pustyni. Ów nieszczęsny znak sprowadzał śmierć na każdego, kto nosił go na swoich szatach lub broni. I pod tym względem przypuszczenie moje się sprawdziło, gdyż nieopodal znalazłem drugie i trzecie zwłoki z kulą w czole, o cal nad nasadą nosa. Hedżan-bej zyskał więc strasznego, nieubłaganego wroga, który z pewnością postanowił nie spocząć, dopóki nie znajdzie lub nie pomści Renalda Latreaumonta. Trochę dalej zauważyłem świeży darb, ślad przecinający skośnie naszą drogę. Pozostawiło go jedno zwierzę, pozostawiające tak małe odciski, że z pewnością należało do hedżinów biszarin, a przynajmniej mehara, jakie hodują Tuaregowie. Taki mehari przewyższa pod względem szybkości i skromnych wymagań wielbłądy z Biszara, a szczególnie za klacze płaci się wprost niewyobrażalne sumy. Była to także klacz, gdyż tylne nogi miały ślad szerszy niż przednie. Odciski nie były zbyt głębokie, lecz i nie płytkie; wielbłąd więc niósł ciężar średni, czyli jeźdźca. Był to zatem albo człowiek ścigany, albo rozbójnik, albo jeden z kurierów, przebiegających a swych szybkich wielbłądach pustynię. To ostatnie wydawało mi się nieprawdopodobne, gdyż ślad prowadził wprost na Serir, gdzie kurier nie ma po co jechać. Ale czego chciałby rozbójnik tam, gdzie nie ma zdobyczy? Musiał to być tylko zbieg szukający ukrycia, może mściciel krwi, który znalazłszy samotny bir, studnię, stąd urządzał swoje okrutne wyprawy. Ślady były zupełnie czyste. Ani jedno ziarno piasku w nich nie leżało i żaden z odcisków nie miał ogona, czego nie można uniknąć w biegu. Jechał zatem powoli i był tu przed pięciu minutami. Taki samotny jeździec w samym środku pustyni był niezwykłym zjawiskiem, nic też dziwnego, że zajął zupełnie moją uwagę. Zrobiłem na moim tropie znak, żeby moi towarzysze jechali bez obawy w tym samym kierunku, a sam zwróciłem się w bok znalezionym śladem. – Hhejn, hhejn! Na ten okrzyk mój wielbłąd położył głowę na karku i pomknął jak burza między ławicami piasku. Gdyby teren był równy zobaczyłbym tego, którego ścigałem w ciągu dziesięciu minut, ponieważ jednak piaszczyste wzniesienia zasłaniały mi widok, przeto ujrzałem go dopiero, gdy znalazłem się całkiem blisko niego. – Rrree, stój – zawołałem nań. Usłyszawszy mój okrzyk zatrzymał swego, istotnie bardzo pięknego mehara, zawrócił go, a spostrzegłszy mnie, pochwycił natychmiast długą flintę. – Sallam aalejkum, pokój między mną a tobą! – pozdrowiłem go, nie sięgając po broń. – Powieś swoją strzelbę na siodle, gdyż pozwalam, żebyś nazywał mnie swoim przyjacielem. Spojrzał na mnie dużymi, zdziwionymi oczyma. – Ty mnie pozwalasz? Skąd wiesz, czy ja pozwolę ci na to pozwolenie? – Ja go nie potrzebują, gdyż sam już sobie pozwoliłem! – Jak ci na imię i jak się nazywa szczep, do którego należysz? Mój wygląd zewnętrzny i uzbrojenie uprawniały go do wniosku, że jestem Arabem. On, jak poznałem na pierwszy rzut oka był Tebu. Ciemna, prawie czarna cera, krótkie, kędzierzawe włosy, pełne wargi i wystające kości policzkowe odróżniały go znacznie od Beduina i Tua-rega. Czyżby krwawa zemsta zapędziła go w Bab-el-Ghud? Nie mogłem przypuścić, żeby tu między wędrownymi ławicami było jakieś źródło, jednak on nie wiózł z sobą wielkiego worka na wodę, lecz małe cemcemieh, naczynie na wodę ze skóry gazeli. Oprócz długiej flinty miał całe uzbrojenie wojenne. Postać jego osłaniał szeroki, biały burnus, a pod nim przylegająca do ciała bluza ze skóry wołowej, służąca jako pancerz przeciwko broni siecznej i noszona tylko przez Tuaregów. – Przybywam z dalekiego kraju, Germanistami, gdzie nie znają szczepów ani ferkah. Ty jesteś Tebu? Pominął to pytanie milczeniem i zawołał zdziwiony: – Z Germanistami? Czy znasz zihdi Emira? – Znam – odrzekłem zaskoczony tym niespodziewanym pytaniem. – Czy go widziałeś? – Czy ty jesteś szejkiem z Germanistami, na którego on czeka? – Ja. – Habakak, bądź więc pozdrowiony, zihdi! On mnie wysłał, żebym na ciebie tu zaczekał. – Gdzie jest zihdi Emir? – W dalekim Bab-el-Ghud. Tam znajdziesz znak, gdzie bawią jego stopy. – Podziękuj Allahowi za to, że wpadłem na twój darb i udałem się nim, bo mogłem przejść i nie byłbyś mnie zobaczył. – Byłbym cię znalazł zihdi. Chciałem tylko w Serirze napoić moją mehari i nabrać wody dla siebie. Potem byłbym wrócił na drogę, którą miałeś przybyć. Twoim darbem podążałbym za tobą, dopóki bym się nie przekonał, kim jesteś. – Znasz więc źródło w tej pustyni? – Znam wiele źródeł, które tylko moje oko widziało, zihdi. – A jesteś Tebu? – Odgadłeś. Jestem Tebu z plemienia Beni Amaleh. – Jak ci na imię? – Nie mam imienia, zihdi. Imię moje zagrzebane pod dachem mego namiotu, dopóki nie spełnię przysięgi, złożonej na brodę proroka i na sąd wieczny. Nazywaj mnie Abu billa Beni – Ojciec bez synów. To życzenie powiedziało mi właściwie już wszystko, mimo to pytałem dalej: – Pozabijano ci synów? – Trzech synów, zihdi, trzech synów, którzy byli moją radością, moją dumą i moją nadzieją. Byli wysocy i smukli, jak palmy, mądrzy jak Abu Bekr, mężni jak Ali, silni jak Khalid, a posłuszni jak Sadik szczery. Pędzili moją trzodę do biru, zwłoki ich znalazłem, lecz zwierząt nie zdołałem odszukać. – Kto ich zabił? – Hedżan-bej, dusiciel karawan. Zabrał moje mehary, by nosiły rozbójników, a moje bydło i owce na pożywienie dla morderców. Opuściłem mój duar, moje plemię, moją żonę i córki i poszedłem za nim od jednej oazy do drugiej. Moja włócznia pożarła trzech, strzała czterech, a nóż sześciu z jego ludzi, jego samego jednak chroni szejtan, wskutek czego oko moje nie mogło go zobaczyć, ani ręka dosięgnąć. Ale on mimo to pójdzie do dżehenny, gdyż jeśli moja ręka okaże się za krótka, to ty go ugodzisz, ty i zihdi Emir, którego nazywają Behlu- wan-bej, dusiciel zbójów. – Gdzie spotkałeś zihdi Emira? – Przy źródle Khoohl, gdzie kula jego zabiła trzech Hedżanów noszących śmiertelny znak. – Kto był z nim? – Sługa i przewodnik. Czy nie znalazłeś po drodze trupów z przestrzelonymi czołami: jeźdźców i zwierząt? – Znalazłem. – To zihdi Emir, Behluwan-bej, pozbawił ich życia. Kula jego jest jak gniew Allaha; nie chybia nigdy celu. Hedżan-bej i jego banda znają tę rusznicę. Przeklinają zihdi Emira, ale spokojny pasterz wspomina go ze słowem błogosławieństwa na ustach. On jeździ po tropach rozbójników, a oni chcą go schwytać i zabić, lecz Bóg jego jest potężny, jak Allah, robi go niewidzialnym i strzeże przed wszelkim niebezpieczeństwem. W każdej uah rozbrzmiewa jego chwała, nad każdym bir dżwięczy jego sława; pustynia jest dumna z jego imienia, a powietrze roznosi blask jego czynów. On jest sędzią grzeszników i ochroną sprawiedliwych; on przybywa i odchodzi, a nikt nie wie skąd i dokąd. Ja jednak zaprowadzę cię do niego, ażeby imię twoje tak urosło jak jego. Był to prawdziwy hymn na cześć Emery Bothwella! Ten Tebu był w każdym razie odważniejszy od Hassana, mogłem więc bez obawy powierzyć się jego przewodnictwu. – Jak daleko jeszcze do Bab-el-Ghud? – spytałem. – Dzień, a potem jeszcze jeden dzień. Gdy potem na wschód padnie cień twój, trzy razy dłuższy od twojej stopy, uklęknie twój biszarin pod Bab-el-Hadżar, abyś wypoczął w cieniu. Mieszkaniec pustyni nie zna kompasu ani zegarka. Gwiazdy wskazują mu drogę, a po długości cienia oznacza on czas. Ma w tym taką wprawę, że bardzo rzadko się myli. – To chodź na spotkanie moich ludzi! – Woda mi się kończy, zihdi. – Znajdziesz u mnie tyle, ile ci potrzeba. Udał się za mną, a niebawem ujrzeliśmy Józefa i Hassana, którzy zrozumieli mój znak i zachowali kierunek drogi. Zdziwili się niemało, widząc, że znalazłem towarzysza w pustyni. – Maszallah, do tysiąca diabłów! – rzekł Korndorfer. – Cieszę się, że dostajemy towarzysza! Kto jest ten czarny? – Abu billa Beni, który nas zaprowadzi do Bab-el-Ghud. Na to ściągnęły się ponuro brwi Hassana. – Kim jest ten Tebu, że chce znać drogę lepiej niż Hassan Wielki, którego wszystkie dzieci pustyni nazywają Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi? Jaka matka go urodziła i ilu poprzedzało go ojców? Niechaj on sobie pójdzie, gdzie mu się podoba, zihdi; ja zaprowadzę cię do Bab-el-Ghud i bez niego. Popatrz na jego włosy, policzki i usta; czy to prawdziwy potomek Izmaila, prawdziwego syna praojca Abrahama? Tebu popatrzył mu w oczy ze spokojnym uśmiechem. – Nazywasz się Hassan el Kebihr i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi? Ucho mego dżemela nie słyszało jeszcze nigdy tych imion. Jak się nazywa twój szczep i ferkah? – Jestem Kubaszi z ferkah en Nurab. My zabiliśmy panterę i żonę pantery, oraz assad-beja, a kogo ty zabiłeś? Jesteś ojcem bez synów i Tebu bez odwagi. Ja poprowadzę zihdi, a ty możesz się trzymać ogona mego wielbłąda! Tebu nie stracił równowagi i po tej obeldze. – Jak ci na imię? – spytał. – Ono większe, niż liczba twoich krewnych i dłuższe od twej pamięci. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al War di-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. – No dobrze Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jus-suf-Ibn-Abul-Foslan- Ben- Ishak al Duli, zsiądź ze swego dżemela, bo mam ci coś do powiedzenia! Zsiadł, wydobył nóż i usiadł na piasku. Arabski pojedynek! Spodziewałem się tego i dlatego pozwoliłem na małą sprzeczkę. Wiedziałem, że Wielkiego Hassana czeka upokorzenie. Ten, zobaczywszy co mu grozi, odpowiedział: – Kto ci pozwolił zsiąść z wielbłąda? Czy nie wiesz, że tu tylko zihdi ma prawo rozkazywać? Jemu zaś pilno do Bab-el-Ghud! – Pozwalam wam zsiąść, Hassanie – odrzekłem. – Jesteś dzielnym Kubaszi en Nurab i masz ostry nóż, broń więc swego honoru! – Ależ nam szkoda czasu, zihdi. Cienie robią się coraz dłuższe! – Dlatego zsiądź i spiesz się! Teraz nie mógł już uczynić nic innego. Zsiadł, zajął miejsce naprzeciwko Tebu i wyjął nóż. Nie mówiąc ani słowa, Tebu odsunął szarawary z łydki, przyłożył do niej koniec noża i wbił ostrze w ciało aż po nasadę. Następnie popatrzył spokojnie i z oczekiwaniem w oczy Hassana. Kubaszi, chcąc ratować swoją cześć, musiał się pchnąć tak samo. W ten sposób kaleczą sobie dwaj walczący nieraz wiele mięśni, nie drgnąwszy nawet powieką przy tych bolesnych zranieniach. Kto dłużej wytrzyma, ten zostaje zwycięzcą. Synowie dziczy uważają za hańbę poddać się bólowi. Hassan obnażył powoli łydkę i przyłożył do niej koniec noża. Skóra zagięła się, gdy lekko spróbował wbić nóż. Lecz Dżezzar-bej zmiarkował, że to boli. Zrobił więc okropną minę i chciał już broń odjąć od ciała, kiedy nastąpiło intermezzo, na które był najmniej przygotowany. Józef Korndorfer zsiadł także, aby wygodnie przypatrzeć się pojedynkowi, stanął tuż za Kubaszim, a gdy ten chciał wyrzec się pojedynku, pochylił się i uderzył tak silnie pięścią w rękojeść noża unoszącego się jeszcze nad łydką, że ostra stal wbiła się po jednej stronie łydki, a drugą wyszła. Hassan zerwał się ze strasznym okrzykiem. – Be issm lillahi ia kir, na miłość Boga, drabie, czy zwariowałeś? Co tobie do mojej nogi? Czy to twoja łydka, czy moja? Ty wszo, ty pchło, ty jeżu, ty ojcze jeża, ty stryju i wuju ojca jeża! Czy pożyczyłem ci nogi, żebyś na mojej łydce pokazywał, jaki jesteś waleczny, ty giaurze, ty synu i wnuku giaura, ty… ty… ty Jussefie-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-er- darb el Kah-el-brunn! Ten wybuch wściekłości był okropny, a ja mimo to musiałem się roześmiać na widok olbrzyma, który z nożem w łydce wykonywał najdziwaczniejsze skoki na jednej nodze i pomimo złości nie odważył się porwać na Korndorfera. – Maszallah, wstydżże się do głębi duszy, ty Dżezzar-beju, ty dusicielu ludzi! – odrzekł Józef, który chciał Araba tylko lekko zadrasnąć, tymczasem z powodu zbyt wielkiej siły wbił mu nóż za głęboko. – Chodź tu, trzeba wyjąć nóż! Pochwycił Kubaszego i z towarzyszeniem nowego ryku wyciągnął mu nóż z rany. Gdy Hassan zobaczył krew, padł jak długi na ziemię, a powrócił do przytomności dopiero po owinięciu rany. Widok własnej krwi wywarł na nim takie wrażenie, że głośny gniew ustąpił miejsca milczącej złości, do czego zresztą przyczynił się może i wstyd. Józef otrzymał oczywiście naganę, którą przyjął bez wielkiej skruchy, poczym ruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymawszy się wieczorem, rozbiliśmy namioty, a po ułożeniu rogóż nakarmiliśmy zwierzęta. Po skromnej wieczerzy, która składała się z garści mąki, kilku daktyli i z kubka wody, udaliśmy się na spoczynek. Rozumie się samo przez się, że postanowiłem, by każdy z nas kolejno czuwał nad bezpieczeństwem naszego życia. Hassan wyprosił sobie, jak zwykle, ostatnią wartę. Nadzieja rychłego spotkania się z Emerym zbudziła mnie już wcześnie ze snu. Wstawszy, wyszedłem z namiotu, aby wziąć z worka garść wody i umyć się. Naraz uderzył mnie szczególny widok. Przy zdjętych ze zwierząt jukach, siedział plecami do mnie długi Kubaszi, trzymając przy ustach butelkę ze spirytusem. Ta baryłka, owinięta troskliwie plecionką łykową, służyła mi do przechowywania okazów przeznaczonych do zbiorów przyrodniczych. Oprócz owadów znajdowały się w niej wszelkiego rodzaju płazy, żmije, traszki stepowe, żaby, A teraz Hassan, prawdziwy muzułmanin, siedział na ziemi rozkoszując się sosem, w którym pływały te stworzenia. Poznałem też od razu, że nie była to pierwsza jego libacja ofiarna, ponieważ musiał dobrze podnosić baryłkę, aby wysączyć z niej jeszcze kilka kropel. Teraz dopiero zrozumiałem, jakiego rodzaju było jego obłąkanie, na które zdawał się cierpieć w ostatnim czasie. Poczciwy Hassan po prostu upijał się nadmiernie. Podszedłszy do niego skrycie, uderzyłem go ręką po ramieniu. Upuścił ze strachu baryłkę i zerwał się na równe nogi. – Co tu robisz? – Piję, zihdi! – rzekł zupełnie oszołomiony tą niespodzianką. – A co pijesz? – Ma-el-cat. Muzułmanie używają po kryjomu wina i napojów wyskokowych, chrzcząc je rozmaitymi nazwami, aby uspokoić swe sumienie. Według ich logiki wino przestaje być winem, jeśli się inaczej nazywa. – Ma-el-cat, woda opatrzności? Kto ci podał tę nazwę napoju znajdującego się w tym naczyniu? – Ja go znam, zihdi. Gdy ludzie byli niegdyś smutni, Opatrzność spuściła nukthę, kroplę rozweselenia na ziemię. Kropla ta nawodniła kraj i naraz wyrosły rozmaite rośliny, których sok ma w sobie część nukthy. Dlatego napój, rozweselający człowieka, nazywa się ma- el-cat, woda opatrzności. – To ja ci powiadam, że to nie ma-el-cat, lecz spirytus, zawierający w sobie jeszcze gorszego ducha, aniżeli wino, którego ci pić nie wolno! – Nie pijam wina ani spirytusu, wypiłem ma-el-cat! – Lecz i to jest zabronione! – Mylisz się, zihdi. Muzułmaninowi wolno ją pić! – Czyż nie słyszałeś, co mówi prorok: „Kullu muskirin, haram, wszystko, co upaja, jest zakazane”. – Zihdi, ty jesteś mędrszy ode mnie, ty znasz nawet ilm el tauah-hid, naukę o jednym Bogu, i prawa pobożnego Szafeya, lecz ja mogę pić ma-el-cat, ponieważ mnie to nie upaja. – Upajało cię już przez kilka dni, a i teraz duch wódki trzyma twoją duszę w niewoli. – Dusza moja jest swobodna i żwawa, jak gdyby napiła się z cemcemieh! – To powiedz mi surat el kafirun! Jest to sto dziewiąta sura koranu, a muzułmanie używają jej często w osobliwym celu. Oto muzułmanin musi odmówić ten rozdział, kiedy go podejrzewają, że jest pijany. Poszczególne wiersze różnią się od siebie tylko tym, że te same wyrazy występują w nich w różnych miejscach, wskutek czego pijany rzadko zdoła ich nie pomieszać. Oto słowa wspomnianej sury: „Mów: O niewierni, ja nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, co ja czczę, i nie będę też czcił tego, co wy czcicie, a wy nie będziecie czcili tego, co ja czczę. Wy macie swoją religię, a ja moją”. Dobrze wygłosić tę surę w języku arabskim jest nawet o wiele trudniej. – Ty nie masz prawa zihdi, żądać ode mnie surat el kafirun, ponieważ nie jesteś muzułmaninem, lecz chrześcijaninem. – Odmówiłbyś ją, ale nie potrafisz. Czy sądzisz, że muzułmaninowi nie wolno posłuchać chrześcijanina? Czemuż tedy zostałeś moim sługą? Nie uważasz za zbrodnię pić ma- el-cat, ale nie zaprzeczysz, że mi ją ukradłeś. Koran karze złodzieja, a ciebie także spotka kara! – Czy ty możesz karać prawowiernego, zihdi? Udaj się do sędziego! – Ja nie potrzebuję twojego sędziego. Hassan był tylko naszym przewodnikiem, a ponieważ nadzór nad pakunkami należał do Korndorfera, przeto Kubaszi nie wiedział, co oprócz spirytusu zawierała baryłka. Wziąwszy nóż rozciąłem górne obręcze, a po odbiciu denka podsunąłem Hassanowi pod nos brzydko wyglądające, a jeszcze brzydziej pachnące robactwo. – Oto twoja ma-el-cat, Hassanie! On rozstawił nogi, podniósł ręce w górę i zrobił minę, w której odbiły się wszystkie znajdujące się w naczyniu poczwary. – Bismillah, zihdi, co ja wypiłem! Allah inhal el ruszar, niech Allah zniszczy tę beczkę, gdyż w gardle robi mi się tak, jak gdybym połknął całą dżehennę z dziesięcioma milionami duchów i diabłów. – To jest pierwsza część twojej kary, a drugą niech będzie rana, którą wczoraj zadał ci Józef. Wobec tego rachunek nasz jest wyrównany! – Zihdi, rana nie jest tak zła, jak ma-el-cat. Patrz, ona mnie już za chwilę zabije! Nie chciałem dłużej oglądać tego smutnego widoku i rozkazałem Józefowi, który zbudził się tymczasem, żeby przełożył okazy do zapasowej beczułki. Ruszywszy w dalszą drogę, jechaliśmy aż do południa. Ku naszemu zdumieniu natknęliśmy się w tym czasie na ślady licznej karawany. – Allah akbar, Bóg jest wielki – rzekł Hassan, który dotychczas zachowywał milczenie – on nie doznaje nigdy pragnienia, jemu wiadome są wszystkie drogi na pustyni, ale czego chce ta kaffila w Ghud, gdzie znajduje się źródło zdolne zaledwie napoić dwa wielbłądy? – Policzcie ślady! – rozkazałem. Znaleźliśmy odciski nóg ludzkich, końskich i wielbłądzich. Dżemele były przeważnie ciężko objuczone, mieliśmy więc przed sobą karawanę handlową. Dokładny przegląd wykazał sześćdziesiąt wielbłądów jucznych, jedenaście wierzchowych, dwóch piechurów, oraz trzech jeźdźców na koniach. To upewniło nas, że karawana zbłądziła, gdyż w tych stronach nie było wody nawet dla jednego konia. – Ta kaffila idzie z Air i zmierza do Safileh lub nawet do Tibesti – stwierdził Tebu. – W takim razie powierzyła się niedoświadczonemu przewodnikowi, skoro tak daleko zabłądziła. – Khabir nie może być niedoświadczony, zihdi, odrzekł ze szczególnym uśmiechem. – Hedżan-bej nie przyjmuje do swojej bandy ludzi nie znających pustyni. Co on chciał przez to powiedzieć? Ach, teraz domyślam się potwornej rzeczy! – Czy sądzisz, że khabir wrowadza w błąd karawanę? – Tak, zihdi. Khabir może się pomylić o kilka stóp cienia, ale nigdy nie zamieni Safileh z Bab-el-Ghud. Jeśli czego nie wie, to ma swego szecha el dżemali (przywódcę poganiaczy wielbłądów), którego może zapytać. Czy widzisz ten darb, zihdi? Dżemele nie szły już, lecz wlokły się zaledwie. Co to, czy to nie próżny wór od wody, stwardniały jak drzewo? Kaffila nie ma już wody. Khabir prowadzi ją do Hedżan-beja i ona zginie, jeśli nie przyjdziemy jej z pomocą. – Wobec tego naprzód, żebyśmy ją doścignęli! Chciałem już pospieszyć, lecz Tebu pochwycił mojego wielbłąda za uzdę. – Rabbena chaliek, niech cię Bóg zachowa, zihdi, bo idziesz na niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie widziałeś nawet oczyma ducha. Co powiesz khabirowi, gdy cię spyta, co robisz w morzu piaszczystym? – Że przybywam z Sehliet, aby udać się do Dongoli i że zbłądziłem. Albo nic mu nie powiem, gdy mi się spodoba. Niebezpieczeństwo, w jakie zawiedzie mnie ten khabir nie dorównuje wielkością gwoździowi w podeszwie mojego buta. Gdy nań nastąpię, musi być posłusznym. Hhejn! Wielbłądy Hassana i Józefa nie były tak rącze, jak mój i Tebu, toteż kazałem im jechać wolniej za nami. Kaffila, idąca przed nami, musiała rzeczywiście cierpieć niedostatek, gdyż tu i ówdzie znajdowaliśmy przedmioty porzucane ze znużenia i rozpaczy. Odciski wskazywały, że zwierzęta traciły z każdym krokiem siłę i szły coraz wolniej. Szczególnie zdawało się, że konie padną lada chwila, gdyż potykały się bardzo często. Nareszcie ujrzeliśmy pomiędzy ławicami piasku kilka białych kapturów, a wkrótce potem zbliżyliśmy się do ostatnich jeźdźców karawany, których zwierzęta, najbardziej znużone, z wielkim trudem wlokły się za tamtymi. Gdy zobaczyli nas, zdumieli się z radości, odpowiadając z ożywieniem na nasze pozdrowienie. – Kto jest khabirem tej kaffili? – spytałem. – Daj nam pić, zihdi! – brzmiała odpowiedź. Miałem z sobą jeden z moich wielkich worków i podałem im wodę. W tej chwili zgromadzili się dokoła mnie wszyscy członkowie karawany, domagając się także wody. Z dala pozostali tylko dwaj: Tuareg, jadący na znakomitym biszarinie i Beduin, pieszo prowadzący pochód; domyśliłem się, że to szech-el-dżemali. Obaj przypatrzyli mi się wzrokiem na poły zdumionym, a na poły ponurym. Dałem każdemu tylko tyle się napić, żeby wystarczyło dla wszystkich i powtórzyłem pytanie: – Który z was jest khabirem? Wtedy człowiek na biszarinie podjechał bliżej. – Ja. Czego chcesz ode mnie? – Pozdrowienia. Czy nie słyszałeś, że usta moje powitały całą kaffilę, czy nie widziałeś, że ręka moja napoiła każdego, kto żądał wody? Od kiedy to zamknięte są usta wiernego, gdy wędrowiec życzy mu zbawienia i pokoju? Tebu spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Był wprawdzie waleczny, ale tym tonem nie przemówiłby przecież do Tuarega. Oczy khabira zrobiły się jeszcze większe, niż oczy Tebu. – Sal-aalejk – pozdrowił mnie tak samo krótko, jak posłaniec dusiciela karawan w Algierze. – Ile żyć ty masz, że język twój wymawia takie słowa? – dodał dumnie. – Sal-aal. Tylko jedno, tak samo, jak ty, lecz moje wydaje mi się droższym, niż twoje tobie. – Czemu? – wybuchnął. Musiałem trochę zawrócić. – Ponieważ zbłądziłeś w tej pustyni i zginiesz jeśli nie znajdziesz dobrej drogi. – Ja nigdy nie błądzę – odparł, nie mogąc ukryć poważnego zakłopotania, gdyż obawiał się, żebym teraz nie powiedział, że karawana obrała fałszywy kierunek. – Allah dał suche powietrze, woda nam się skończyła, lecz jutro zaprowadzi nas do studni. – Dokąd dążyła kaffila? – Czy musisz to wiedzieć? – Czy masz powód do zatajenia? – Idzie do Safileh. Skinąłem głową, jakby na znak, że odpowiedź mnie zadowoliła. – Ja także idę do Safileh. Czy przyjmiesz mnie do swego towarzystwa? Odetchnął uspokojony. Lecz widziałem, że nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego nie wykryłem jego zdrady. – Jak ci na imię i do jakiego szczepu należysz? – Jestem Frankiem, którego imienia nie wymówi twój język. – Jesteś Frankiem, chrześcijaninem? – zapytał, a zwróciwszy się do swoich ludzi, dodał: – Przyjęliście wodę od giaura! Ci odstąpili ode mnie, ja zaś przycisnąłem się do niego tak blisko, że pochwycił za nóż. – Nie zapomnij tego słowa, khabirze, gdyż musisz za nie odpokutować! Od chwili kiedy się otwarcie przyznałem, że jestem niewiernym, czuł się pewniejszy siebie. Mogłem nań rzucić podejrzenie, lecz fanatyczni muzułmanie, z jakich składała się karawana, nie uwierzyliby mi. Teraz i on wyjawił mi powód, dla którego zachowywali się tak podejrzliwie wobec mnie, kiedy się pojawiłem. – Od kogo masz tego biszarina? Muzułmanin nie sprzeda niewiernemu takiego zwierzęcia! – Otrzymałem go w darze od wiernego, którego ocaliłem z paszczy lwa. – Kłamiesz! Giaur boi się pana trzęsienia ziemi, a ten, do którego należy ten biszarin hedżin, nie dostanie się w łapy lwa. Na to ja pochwyciłem harap. – Słuchaj, ben kelb, psi synu! Jeśli jeszcze raz powiesz, że kłamię, dam ci tym harapem w twarz, a ty wiesz, że wedle słów koranu: Mikail, Dżebrail, Issrafil i Asrail, czterej archaniołowie, nie wpuszczą do raju wiernego obitego przez chrześcijanina. Była to najgorsza obelga, jaka mogła go spotkać. Znużeni jeźdźcy, których dopiero przed chwilą napoiłem, zbliżyli się do mnie groźnie, a khabir sięgnął za pas po pistolet. – Zsiadaj z dżemela, giaurze, gdyż zanim zdołasz polecić duszę Bogu, szejtan porwie cię w powietrze! Naciągnął kurek. Dzielny Tebu stanął tuż obok mnie i pochwycił włócznię, aby mnie bronić. Teraz mogłem spróbować mocy znaku, który otrzymałem nad Birket el fehlate. Khabir poznał mego biszarina, musiał więc także znać tego, który mi go podarował. Nadto zauważyłem u niego, jak i u szecha-el-dżemali zdradzieckie litery A. L., które wyjaśniły mi resztę. Wyciągnąłem koral i pokazałem mu. – Schowaj broń, bo szejtan dostanie twą duszę! Posłuchasz, czy nie? Arab przeraził się niezmiernie. – Allah akbar, Bóg jest wielki, zihdi, a ty pozostajesz pod osłoną większą, aniżeli potęga szatana. Widzę, że mówisz prawdę. Ty ocaliłeś nieznanego z lwiej paszczy i dostałeś za to jego hedżina. Chodź z nami, dokąd ci się spodoba! Tego sobie właśnie życzyłem. To pozwolenie robiło mnie członkiem karawany, a zarazem dawało mi prawo mówić i działać dla jej dobra przeciw khabirowi. – To jedź dalej! Moi słudzy nas dościgną. – Ilu służących masz z sobą, zihdi? – zapytał znów podejrzliwie. – Dwóch, oprócz tego. Oni byli przy tym, jak zabiłem pana trzęsienia ziemi. Skoro nadjadą, zobaczysz jego skórę i skóry dwóch panter, które dosięgła moja kula. – Co robisz na pustyni? – Chcę zabić assad-beja i pomówić jeszcze z innymi bejami. Zadowolony tą odpowiedzią, dał znak, by ruszano w dalszą drogę. Ja wraz z Tebu trzymałem się na końcu powoli posuwającego się pochodu. – Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, zihdi. On chroni wiernych. Ty jednak jesteś chrześcijaninem i narażasz swe życie, chociaż Allah nie użycza ci pomocy. – Allah nie jest potężniejszy od mego Boga, który mieszka w niebie. On ma wszelką władzę, a my jesteśmy jego dziećmi. – Ale żaden Arab nie powiedziałby do khabira takich słów. Anioł śmierci unosił się nad twoją głową. Ty jesteś mocny i śmiały, jak zihdi Emir, Behluwan-bej. – Jeden odważny palec więcej wart niż dwie ręce pełne broni. Ty jesteś także dzielny i wiemy. Powiem o tym zihdi Emirowi. Czy w Bab-el-Ghud znajdziemy wodę? – Są tam dwa ukryte źródła, z których może napić się dziesięć wielbłądów. – W takim razie kaffila będzie mogła się trzymać, dopóki nie nadejdzie pomoc, jeśli Hedżan- bej jej nie zniszczy. – Co zrobisz, by ją ocalić? – Muszę wpierw zapytać o to moją duszę. Czy zihdi Emir jest w Bab-el-Ghud? – On tam czeka, ponieważ wie, że masz nadjechać. Nie wiedząc jednak, kiedy to nastąpi, mógł się na krótki czas oddalić. – Czy kaffila dojdzie do wrót ławic? – Nie. Khabir poprowadzi ją w bok między ławice i tam na nią napadną. Ja także domyślałem się tego samego i zacząłem się zastanawiać, jak można ocalić karawanę, oraz dostać rozbójników w swe ręce. Mogłem po prostu zastrzelić khabira i szecha-el-dżemali. To jednak było wobec Arabów rzeczą niebezpieczną, dopóki nie miałem mocnych dowodów, że przewodnik jest sprzymierzeńcem Hedżan-beja. W ten sposób więc na razie nie osiągnąłbym zamierzonego celu. Należało pochwycić beja, celem uwolnienia Renalda Latreaumonta i starać się spotkać z Emerym. Tymczasem doścignęli nas Józef i Hassan. Kazałem im zachować dla nas jeden wór z wodą, a resztę zapasu rozdzielić między członków karawany. Wielki Hassan zawarł wkrótce z nimi bliską znajomość, wychwalał siebie i swoje imię, i nie zaniedbał żadnej sposobności, żeby zdobyć także dla mnie należyty szacunek. Korndorfer natomiast pozostał przy mnie i Tebu. Wtem przewodnik zatrzymał wielbłąda, puszczając karawanę obok siebie, dopóki nie nadjechałem. – Czy znasz zihdi, imię tego, który darował ci tego dżemela? – zapytał, zostając ze mną w tyle. – Chrześcijanin dopomaga bliźniemu, nie pytając o jego imię. – Nie wiesz więc także, kim on jest? – Wiem. – To powiedz! – Jest tym, kim ty. – A ty także, zihdi. Masz jego znak, a za to, on cię chroni, musisz czynić, co on rozkaże. Czy znasz ścieżkę, którą was wiodę? Ten człowiek wygłosił zdanie zupełnie niezgodne z moim. Ja miałbym być jego wspólnikiem w nagrodę za znak Hedżan-bej? Nie miałem wcale na to ochoty. Ty masz jego znak – powiedział. Czyżby to „jego” znaczyło, że ten, który mi go dał, sam był tym bejem? W takim razie byłbym niebacznie pozwolił, żeby wymknęła mi się znakomita zdobycz. Teraz dopiero przyszła mi na myśl ta możliwość, gdyż podrzędnemu rozbójnikowi nie przysługiwało prawo rozdzielania znaków, brakowałoby mu też środków na to, aby podarować cennego biszarin hedżina. Musiałem wybadać khabira. – Znam ją. Ona nie wiedzie do Safileh, lecz do Bab-el-Ghud. – Nie dojdziemy do Bab-el-Ghud, lecz rozłożymy się obozem w morzu piasku. Potem zjawi się bej. – Bej? Czyż on nie czeka w dalekim duarze, gdzie leżał pod panem z grubą głową? – Czyż on nie powiedział ci, że jest dwóch Hedżan-bejów, i że są braćmi? Oto tajemnica, dzięki której rozbójnik mógł z taką szybkością pojawiać się w różnych stronach! Miałem już jednego z braci w mojej mocy, ale ten mi się wymknął. Drugiego musiałem za to dostać w swoje ręce. – Nie mieliśmy czasu na wiele słów – odrzekłem. – Czy bej wie, gdzie spotka kaffilę? – Czeka na nią już od kilku dni. Skoro tylko wszyscy zasną, przyjdzie, aby dowiedzieć się ode mnie, ilu ludzi liczy kaffila. Oddział jest silny, zihdi, i nie spodziewa się oporu. Może jednak nadejść nieprzyjaciel silniejszy od wszelkiego niebezpieczeństwa. Czy użyczysz nam swej ręki przeciwko niemu? – Ręka moja należy zawsze do moich przyjaciół – odparłem dwuznacznie. – Któż jest ten straszny nieprzyjaciel? – To Behluwan-bej. Słyszałeś o nim, zihdi? – Kto to jest? – Tego nikt nie wie. Jedź przez Serir, Bab-el-Ghud, krainę ławic, przez Sahel, a wszędzie zobaczysz kości naszych, których dosięgła kula. On znajduje się wszędzie, a jednak nikt go nie widzi. Jego dżemel ma osiem nóg i cztery skrzydła, jest rączy, jak błyskawica i nie zostawia śladów za sobą. Behluwan-bej nie potrzebuje jadła ani napoju, a mimo to jest olbrzymem, gdyż ciało jego ma wysokość trzech ludzi. To szejtan, to upiorny anioł Eblis, który nie chciał się poddać Adamowi, a teraz przebywa na ziemi, by mordować dusze wiernych. Bawiło mnie, że takimi własnościami wyposażyły zacnego „En-glishmana” zabobon i nieczyste sumienie Arabów, jednak nie starałem się ani słowem zwalczać tych zapatrywań. Nazwa Behluwan-bej, „najwyższy z bohaterów”, dowodziła dostatecznie, jakie poważanie zdobył sobie Emery u mieszkańców pustyni. – Czy sądzisz, że on się zjawi? – spytałem. – Nie wiem. On zbliża się, skoro tylko dostanie kulę ulaną w dżehennie. Zna każde zwierzę i każdego człowieka z oddziału, wszystkie nasze studnie i obozowiska. Tylko na zamku nie był, ponieważ pobożny marabut zabezpieczył go przeciw wszystkim złym duchom. Była to dla mnie bardzo cenna wiadomość. Znak działał silniej, niż mogłem się spodziewać. Ufając mu, dał się nierozważny khabir skłonić do wynurzeń zbyt niebezpiecznych dla jego władcy. Starożytni Rzymianie dotarli w głąb Sahary dalej, aniżeli się zwykle przypuszcza, a kiedy wojownicze hordy kalifów pędziły przez cieśninę Sueską, rozlała się po pustyni prawdziwa wędrówka ludów. W starożytności więc i w wiekach średnich wzniesiono tu i ówdzie w cichej uah i w samotnych warr niejeden budynek, który potem opuszczony, został zasypany przez piasek, albo rozpadł się w gruzy, które jednak mogą jeszcze służyć za kryjówkę zgrajom rozbójników. Widziałem już kilka takich kasr albo ksur, a w ich pobliżu zawsze znajdowały się studnie. Jeśli banda posiadała taką kryjówkę, to nie należało jej chyba szukać w Bab-el- Ghud, lecz w Serirze. Można też było przypuścić, że pojmany Renald Latreaumont jest tam więziony. – Będę u beja w kasr – rzekłem. – Ile czasu potrzebuje hedżin, by się tam dostać? – Jeśli staniesz, zihdi, na Bab-el-Hadżar, w Bramie kamieni, i pojedziesz w kierunku twojego cienia, kiedy o wschodzie słońca będzie dwa razy dłuższy od lufy twojej strzelby, to przybędziesz nazajutrz wieczorem pod Dżebel, górę Serir, dźwigającą mury naszego kasr. Chciałem go pytać dalej, lecz jego obecność stała się potrzebna karawanie, gdzie Hassan narobił wielkiego nieszczęścia. Wbrew mojemu rozkazowi, aby nie wyjaśniał ludziom, czy jadą we właściwym kierunku wygadał się i posprzeczał z szechem-el-dżemali, wskutek czego musiano zawołać khabir a. – Czy nie powiedziałeś, bronił się dowódca poganiaczy wielbłądów – że należysz do Kubabisz? Ich duary są w Kordofanie. Jak możesz drogę do Safileh znać lepiej od Tuarega, który nią jeździł sto razy? Kubabisz, znaczy pasterz owiec. Oni właśnie pasą owce, romawiają z owcami, jadają owce i odziewają się nawet skórami i wełną owiec. Nic więc dziwnego, że stali się owcami, nie mającymi rozumnej duszy, lecz beczą głupstwa, jak owce. Wstydź się i zamknij gębę, Kubaszi! Hassan otwierał już usta do siarczystej repliki, gdy zaszło coś, co zmusiło go do milczenia i zajęło powszechną, a szczególnie moją uwagę. Oto nagle, nadjechało w szybkim biegu czterech jeźdźców, którzy zatrzymali się na chwilę na widok stojącej karawany, potem zaś zbliżyli się do niej. Wszyscy siedzieli na biszarinach, a w jednym z nich poznałem Uelad Slimana, który mi podarował wielbłąda, w drugim zaś posłańca, którego uwięziliśmy w Algierze. Widocznie wydostawszy się w jakiś sposób na wolność, powrócił do duaru w górach Aures, a jeden z braci-opryszków puścił się zaraz ze swoimi w drogę, by donieść o tym, że poselstwo się nie powiodło. Może znali już cel mojej podróży, ale jeśli nawet tak nie było, to znajdowałem się teraz w niebezpieczeństwie. Skinąłem na Józefa i Tebu, żeby stanęli u mego boku. – Sallam aalejkum! – pozdrowił głośno Uelad Sliman, nie zauważywszy mnie i Józefa, ponieważ staliśmy za innymi. – Kto jest khabi-rem tej kaffili? – Ja – odpowiedział Tuareg z podstępnym błyskiem oczu. – Dokąd dążycie? – Do Safileh. – Bismillah, to dobrze. Ja także zmierzam do Safileh i pojadę z wami. Tak więc bez pytania i prośby zaczął ten człowiek obchodzić się z karawaną jak ze swoją własnością. Wtem spostrzegł Wielkiego Has-sana, który przewyższał wszystkich o głowę i natychmiast ku niemu podjechał. – Ty byłeś z Frankiem, który zabił lwa? – Tak! – Gdzie jest twój pan? – Tam! – odrzekł Kubaszi, wskazując na mnie. Bej utkwił we mnie wzrok, potem zwrócił się do posłańca: – Czy to był ten? – Tak, on mnie powalił! Na to on skierował wielbłąda ku mnie, a za nim jego trzej towarzysze. Także przewodnik i szech-el-dżemali zbliżyli się do nas. Miałem przeciwko sobie, nie licząc karawany, sześciu dobrze uzbrojonych ludzi. Korndorfer pochwycił strzelbę, Tebu trzymał w garści swój giętki dziryt bambusowy, ja zaś lewą ręką wyciągnąłem rewolwer zza pasa, a w prawej zatrzymałem harap, tak by wyglądało, że nie jestem przygotowany do natychmiastowej obrony przed napastnikami. – Ty mnie znasz? – spytał. – Znam – odrzekłem spokojnie i zimno. – Ty masz mój znak? – Tak! – Oddaj go! – Masz! Rzuciłem mu ten kawałek koralu, a on pochwycił go i schował. – Ty ocaliłeś mnie od lwa, a ja darowałem ci najlepszego hedżina. Rachunek nasz jest wyrównany. – Dobrze! Życie twoje nie warte więcej od życia wielbłąda. Słusznie tedy powiedziałeś: rachunek nasz wyrównany. Oczy mu zabłyszczały. – Czy znasz tego człowieka? – Znam! – Uderzyłeś go tak, że ducha utracił. To był posłaniec, a wyście go pojmali. Giaur, który uderzy wiernego, traci prawą rękę, powiada koran. Poniesiesz więc za to karę! – A kto przelewa krew ludzką, tego krew powinna być przelana, powiada biblia, święta księga chrześcijan. Spotka cię zatem kara He-dżan-beju! Te słowa zrobiły takie wrażenie, jak gdyby piorun uderzył w członków karawany. Trudy i niedostatki osłabiły ich i zniechęciły, a głód i pragnienie skręcały im wnętrzności. Byliby pewnie nie stawiali rozbójnikom oporu, skoro samo to imię zwaliło ich niemal z wielbłądów i koni. Uelad Slimana także zaskoczyło to niespodzianie. O tym, że khabir się wygadał, nie mógł jeszcze nic wiedzieć, lecz zobaczył wrażenie, jakie wywarło jego imię, miał przy sobie pięciu odważnych ludzi, a na wszelki wypadek spodziewał się, że brat jego i cała banda jest w pobliżu, miał więc odwagę nie wypierać się swojego imienia, lecz przyznał się do niego. – Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, a ja jestem Hedżan-bej. Kaffila zajdzie jutro cało do Safileh, jeśli mi wyda Franka i jego sługi. Złaź z dżemela giaurze i ucałuj moje buty! Wszyscy Arabowie odstąpili od nas, tak dalece lękano się tego człowieka. – Ty jednak zabijesz kaffilę – odpowiedziałem spokojnie. – Ten khabir jest zdrajcą; on zaprowadzi ją do Bab-el-Ghud, gdzie zostanie napadnięta dzisiejszej nocy. – Kłamiesz! – huknął. – Człowiecze, strzeż się byś jeszcze raz nie nazwał mnie, chrześcijanina kłamcą, bo… – Psie, język twój jest trucizną – przerwał mi jeszcze głośniej. – Ty kłamiesz! Mój wielbłąd stał tuż obok niego. Zaledwie wymówił ostatnie słowo, świsnął w powietrzu mój harap i trzasnął go po twarzy tak, że krew trysnęła mu z nosa, ust i policzka. Zbiegły posłaniec, który stał obok niego, zmierzył do mnie w tej chwili ze strzelby, lecz ja uprzedziłem go i, podnosząc rewolwer do jego czoła, wypaliłem. – Czy znasz ten strzał o migdał powyżej nasady nosa, dusicielu karawan? Ty jesteś bratem Hedżan-beja, a ja jestem bratem Be-hluwan-beja. Idź do dżehenny i donieś szejtanowi, że banda przyjdzie tam za tobą! Drugi mój strzał ugodził go w to samo miejsce na czole, trzeciego powaliła kula Korndorfera, a czwartemu Tebu przebił pierś włócznią. Wszystko to było dziełem kilku sekund, wskutek czego khabir i szech-el-dżemali nie zdołali nawet zrobić użytku z broni. Następnie wymierzyłem do nich z rewolweru. – Oddajcie broń, bo przysięgam na brodę proroka, że pożre was kula Behluwan- beja! Na dany znak przystąpił do nich Korndorfer i rozbroił ich. – Zwiąż ich, by nie uciekli! Uczynił to bez przeszkody z ich strony. Behluwan-bej wywarł na nich takie samo piorunujące wrażenie, jak Hedżan-bej na członków karawany. Teraz mogłem rozpocząć przesłuchanie. – Zsiądżcie ze zwierząt i posłuchajcie jak Frank odbywa sąd nad rozbójnikami i zdrajcami! Wszyscy poszli za moim rozkazem i stanęli kręgiem wokół mnie i obwinionych. Az do tej pory Hassan krył się za innymi, teraz jednak odzyskał odwagę. Wyciągnął długi pałasz, prawdopodobnie jeszcze zabytek z arsenału Matuzalema, stanął przed jeńcami z możliwie najbardziej odstraszającą miną cerbera i przemówił grzmiącym basem: – Posłuchajcie słów moich i głosu mego, wy rozbójnicy, mordercy, łotrzy, draby, hołoto, potomkowie hołoty i ojcowie hołoty! Jestem Kubaszi ze słynnego ferkah en Nurab, a imię moje brzmi: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. Dzieci walecznych zowią mnie Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, a ja zdławię was i zmiażdżę, jeśli zrobicie coś, co mi się nie spodoba. Allah oddał was w moje ręce, ja zaś powierzam was do osądzenia temu zihdi z Germanistami, który zabił pana trzęsienia ziemi, panterę i żonę pantery. Otwórzcie usta i mówcie prawdę, bo was złość moja zmiażdży, a gniew mój zniszczy, albowiem jestem Hassan el Kebihr! – Nie uczyniliśmy nic złego – twierdził khabir – i nie pozwolimy, żeby niewierny nas sądził. Jeśli macie jakąś skargę, to postawcie nas przed sędzią; jemu odpowiemy, ale wam nie! – Już ty mi odpowiesz – rozstrzygnąłem – mój bicz otworzy ci usta! – Tobie nie wolno bić wiernego! – Kto mi zabroni? Czy mój bicz nie dosięgnął dusiciela karawan? – Ci ludzie tego nie ścierpią, to muzułmanie. – Skoro są muzułmanami, to znają prawo, które powiada: „krew za krew”. Chciałeś ich zaprowadzić w objęcia śmierci, życie więc twoje teraz do nich należy. – Prowadziłem ich dobrą drogą. Czyż Hedżan-bej nie powiedział, że jutro będziemy w Saflleh? – Czyż ty sam nie wyjawiłeś mi, że dzisiaj, kiedy wszyscy zasną, nadejdzie banda? – Ja nic nie powiedziałem. Ty jesteś niewiernym i chcesz nas zgubić. – Nie kłam, khabirze! Śmierć wyciąga rękę po ciebie, a prorok mówi: „Jeśli nigdy nie mówisz prawdy, to powiedz ją przy śmierci, aby cię Allah zobaczył bez plamy!” Jesteśmy pod Bab-el-Ghud, a Safileh leży stąd daleko na północ. Słyszałeś, że jestem bratem Behluwan-beja, mocniejszego, aniżeli wasza banda. On i ja mamy przy sobie ducha, który nas pouczy o wszystkim, co nam będzie potrzebne. Oto przypatrz się mu! W tym małym domku jest jego mieszkanie, a ja go spytam, gdzie leży Safileh. Wydobyłem kompas. Arabowie są nadzwyczaj zabobonni. Przewidywałem więc, że ten nieznany, mały przyrząd wywrze większe wrażenie, aniżeli wszystkie napomnienia i groźby. – Czy widzisz, jak wskazuje północ? Zobaczcie wszyscy! Choćbym jego mieszkaniem obracał na wszystkie strony, on zawsze wskazuje tę samą drogę. Wszyscy przypatrzyli się kompasowi ze zdumieniem i pełną szacunku obawą, a nawet długi Hassan, który dotychczas nań nie zważał, nie mógł ukryć swego zdumienia. – Zihdi, ty jesteś wielkim czarodziejem! Nikt ci się nie zdoła oprzeć! – zawołał. – Czy widziałeś już kiedy u wiernego, tego ducha, khabirze? Chrześcijanie są mędrsi i potężniejsi od muzułmanów, a jeśli nie będziesz posłuszny, to wyciągnę ci ducha z ciała i zamknę go jeszcze ciaśniej, aniżeli tego tu, który niegdyś był także zdradzieckim khabirem, a teraz siedzi w niewoli po wszystkie wieki, by pokazywać wędrowcowi drogę. – Pytaj, zihdi, ja wyznam prawdę – przyrzekł ze strachu przed groźbą, z której śmiałby się nawet najnaiwniejszy Europejczyk. – Czy prawdą jest, że razem z szechem-el-dżemali należysz do ludzi Hedżan-beja? – Tak. – Czy banda miała dziś napaść na tę karawanę? – Tak. – Czy wszyscy mieli zginąć? – Tak – rzekł z wahaniem. – Ilu ludzi liczy oddział? – Nie wiem, zihdi, czy wszyscy dżemalan są razem. Oddział ma wszędzie wielu ludzi. Był to nowy przyczynek do rozwiązania zagadki wielkiej ruchliwości karawany zbójeckiej. Hedżan-bej jeździł z miejsca na miejsce i zastawał wszędzie ludzi, gotowych do rozboju, a że było dwóch braci, mogło się zdawać, że straszliwy rozbójnik jest wraz ze swą bandą, wszechobecny. – Czy znasz młodego Franka, którego bej trzyma w niewoli? – Tak. On jest w el kasr. – Ile wejść prowadzi do tego zamku? – Jedno przez bramę, zihdi, i jedne schody podziemne, wiodące do jeziora. – Gdzie banda czeka na karawanę? – Jeśli teraz pojedziesz ku wschodowi, to dostaniesz się tam, kiedy cień twój będzie dwa i pół raza większy od ciebie. – Bej miał przyjść, aby pomówić z tobą przed napadem. Gdzie masz się z nim spotkać? – On zobaczy nadchodzącą karawanę i będzie wiedział, gdzie rozłoży się obozem. Gdy wszyscy zasną da się słyszeć wołanie hieny. To będzie jego znak. – Czy to pierwsza karawana, którą prowadzisz na zgubę? Milczał. – Jesteś wielkim grzesznikiem, khabirze, ale nie zginiesz, jeśli mi będziesz posłuszny i zaprowadzisz do zamku. – Rhemallah, niech Bóg broni! – zawołał Tebu. – Czy widziałeś, zihdi, moich synów, moje łzy? Czy czułeś ból mego serca i słyszałeś przysięgi mej duszy? Ślubowałem na osiem niebios Allaha i siedem piekieł szatana, że zginie każdy, kto jest mordercą. Ed dem b’ed dem, en nefs b’en neis, krew za krew, życie za życie! Czy oddasz mi tych ludzi, zihdi? – Ich życie nie należy do mnie, nie mogę więc go darowywać! – W takim razie ja mam do nich prawo! Zanim zdołałem temu przeszkodzić, wbił włócznię w pierś khabira, a w następnej chwili przeciął gardło szechowi-el-dżemali. – Hamdulillah, dzięki Bogu, który sądzi sprawiedliwie na niebie i na ziemi – tryumfował. – Zemsta moja pożerać będzie morderców, dopóki banda nie zamieszka w dżehennie. Nie mogłem się z nim sprzeczać, chociaż obaj zabici byliby się nam bardzo przydali. Na karę, która ich tak rychło dosięgła, zasłużyli wprawdzie, jeśli uwzględniło się ofiary, które wydali pod nóż Hedżan-beja. – Czy nie wiesz, Abu billa Beni, że prorok mówi: „niechaj twój czyn będzie szybki, lecz myśl twoja przedtem powolna”. Ci zdrajcy byli nam potrzebni, by pochwycić bandę. Teraz ich usta milczą, a noga ich nie zawiedzie nas do rozbójników. Tymczasem wszystko, co zabici mieli na sobie, znalazło się w rękach Arabów. Uelad Sliman wiózł jeszcze dość znaczny zapas wody i żywności. Kazałem wszystko rozdzielić, a biszarin hedżiny poległych zabrałem sobie jako zdobycz. Kaffilahowie naradzali się przez czas jakiś po cichu, poczym jeden z nich przystąpił do mnie. – Bądź nam khabirem, zihdi! Ty masz ducha, który zaprowadzi nas do Safileh. – Czy chcecie być posłuszni temu duchowi? – Tak. Przekaż nam jego rozkazy! Nie dojdziecie do Safileh, jeśli zostawicie za sobą bandę; ona was doścignie i zniszczy. Jeśli jednak jesteście walecznymi Arabami, to pozabijamy rozbójników, a pielgrzym będzie mógł potem spokojnie iść przez pustynię. – Jesteśmy waleczni i nie znamy obawy, lecz zbójcy mają więcej od nas ludzi i łatwo nas zwyciężą. Musiałem dodać im odwagi. – Mój duch mi mówi, że nikt nas nie pokona. Jestem bratem Behluwan-beja, który czeka na mnie w Bab-el-Ghud. On powali rozbójników jak zeschłą pszenicę. Popatrzcie: te dwa rewolwery, o których nie słyszeliście jeszcze nigdy, pożerają dwunastu mężów, ta rusznica wysyła dwóch do szejtana, a ten sztucer, którego imię nie dotarło jeszcze nigdy do waszych uszu pozbawia życia dwudziestu pięciu bandytów. Jeśli mam być waszym khabirem, to mówcie prędko, bo w przeciwnym razie sam z moimi ludźmi pójdę szukać karawany zbójeckiej, a was zostawię na pustyni! – Będziemy ci posłuszni, zihdi! – Tak, będziemy ci posłuszni, zihdi – potwierdził Hassan z zapałem. – Ty jesteś najmędrszym z mądrych i bohaterem nad bohaterami. Patrzcie, ludzie, ja jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi. Ta szabla rozetnie brzuch dziesięciu rozbójników, ten sztylet przekłuje gardło dwudziestu mordercom, a ta flinta, ta włócznia i te pistolety zniszczą wszystko, wam zaś pozostanie tylko obowiązek wychwalania naszych czynów i opiewania naszego męstwa. A gdy wrócicie do swych synów i córek, wasze namioty rozebrzmią chwałą Hassana el Kebihr i wielkiego zihdi z Germanistami, który zabija areth, pana trzęsienia ziemi, i połknął czarną panterę razem z żoną pantery! – Maszallah, do tysiąca diabłów, ten ma pysk! – rzekł z gniewem Józef. – Gdy zaś przyjdzie co do czego, to Wielki Hassan zrobi się taki mały, że go widać nie będzie! Słońce przebyło już trzecią część swej drogi i wzywało do wyruszenia. Trupy pozostawiono w dotychczasowym położeniu. Grabarze pustyni: piasek i brodate sępy uwalniały nas od obowiązku pochowania zwłok. Wiedziałem, że nie można zdać się na Arabów, lecz niebezpieczeństwo nie wydawało mi się większe od innych, które szczęśliwie przeżyłem. Hedżan-bej nie był dla mnie straszniejszy od zwykłego Araba, a gdzie nie starczyłaby odwaga, mogłem się uciec do podstępu. Znak schowałem, mógł mi się jeszcze przydać. Rozdział IV Behluwan-bej, dusiciel zbójów Fatamorgana! Przez zionące żarem pustkowie wlecze się powoli dżellaba, karawana pielgrzymów. Jest już w drodze od wielu miesięcy. Bogaci Arabowie Uelad z Belad es Sudan jadą obok zdanych na dobroczynność wiernych, idących pieszo, biedaków, których całe mienie stanowi jeden talar, przeznaczony na zapłacenie przejazdu przez Morze Czerwone. Młodzieńcy, którzy wyszli zaledwie z wieku chłopięcego, wędrują obok zwiędłych starców, którzy przed śmiercią pragną zobaczyć świętą Kaabę. Żółci Beduini, brązowi Tuaregowie, ciemni Tebu i kędzierzawi Tekrur, jak nazywają czarnych pielgrzymów, zdążają do Mekki, mruczą w melancholijnych tonach nabożne pieśni lub zachęcają się głośnymi okrzykami: „La illaha ii Allah u Mohammed rassul Allah, nie ma Boga oprócz Boga, a Mahomet jest prorokiem Boga!” Niebo gorzeje jak roztopiony brąz, a ziemia pali jak płynne żelazo. Samum wysyszył wory na wodę, a do następnej uah jeszcze daleko. Samotny bir nic im nie pomoże, gdyż odrobina lichej wody wystarczy zaledwie na zwilżenie języków ludzkich i pysków wielbłądzich. Zwarta z początku karawana rozdzieliła się już dawno na poszczególne oddziały, posuwające się z mozołem za sobą. Chleba, daktyli i mąki jest pod dostatkiem, ale za łyk wody spragnieni oddaliby kilka miesięcy życia. Ten i ów chwyta po kilka razy próżne naczynie, przykłada je pożądliwie do ust i odkłada ze słowami pełnymi żalu: „bom bosz, całkiem próżne!” Modlitwy cichną, okrzyki stają się coraz rzadsze, a przyschnięty do podniebienia język potrafi jeszcze z biedą odmówić tylko surę jezin, trzydziesty szósty rozdział korami, zwany przez muzułmanów „Kwelb el Kuran”, serce korami, wygłaszany w niebezpieczeństwie śmierci. Wtem daje się słyszeć głośny okrzyk. Nad przysłoniętym widnokręgiem wynurzają się z dawna oczekiwane zarysy oazy. Na wysmukłych kolumnach rozchylają się wspaniałe korony palm daktylowych, powiewające w świeżym wietrze. Między zielonymi gajami połyskuje coś, jakby zmarszczki fal ożywczego jeziora, a powietrze wilgotnieje od wodnych oparów. Korony palm odbijają się w błyskotliwej powierzchni wody, wielbłądy brodzą w nurtach, pochylając swe długie szyje, aby zaczerpnąć orzeźwiającej wilgoci. – Hamdulillah, dzięki Bogu! To jest oaza! Pan nas ocalił. Chwała Jemu i dzięki! Uradowani, chcą skłonić zwierzęta do szybszego biegu, lecz one zwieść się nie dają, gdyż ostry ich węch byłby dawno już im powiedział, jeśliby w pobliżu znajdowała się prawdziwa woda. – Hauehn aalejhu ia Allah, dopomóż im Boże! – prosi doświadczony przewodnik karawany. – Z pragnienia i z gorąca postradali rozum i za rzeczywistość uważają niebezpieczne odbicie, fatamorganę. Słowa jego wywołują podwójne przygnębienie. Coraz to nieśmielej i powolniej posuwa się słabnący korowód, może ku okropnemu losowi zatracenia w stężałej pustyni, jak woda z wadi, pochłonięta przez żar słoneczny. Wówczas dżellaba wchodzi do Mekki, ale zbudowanej wysoko, ponad gwiazdami a nie w Arabii. Takie odbicie zdarza się rzadziej, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Ja oglądałem je dopiero dwa razy i za pierwszym razem dałem się wprowadzić w błąd. Dzisiaj miałem doświadczyć, że w pewnych okolicznościach, może ono się nawet przydać. Wedle wskazówki khabira zachowałem wschodni kierunek. Cienie nasze wydłużały się coraz bardziej, aż w końcu przerosły nas dwukrotnie. Wtem nad przeciwległą stroną widnokręgu ukazało się osobliwe zjawisko. Promienie słoneczne drżały nad ziemią jak wysokie na kilka stóp morze mikroskopijnych iskier. Mimo, że wieczór był niedaleki, panowała spiekota prawie nie do zniesienia, a znużona kaffila wyglądała jak gdyby miała utonąć w coraz głębszym piasku. Zbliżaliśmy się do terytorium walk pomiędzy Ghud i Serir, ławic piaskowych i skał, jadąc na buchających parą zwierzętach, bądź to przez nagie, kamienne płaszczyzny, bądź też przez ławice piasku. Wtem przed nami, zaczęły wyrastać z powietrza potężne góry. Zarysy górskich olbrzymów rozpływały się w drżącej atmosferze, a u ich stóp ujrzeliśmy blask wielkiego jeziora, do którego uchodziło kilka rzek. Brzegi jego były nagie i puste, bez śladu roślinności. – Maszallah, do tysiąca diabłów – rzekł Józef – a to dziwna historia! Góry stanęły na głowie i patrzą szczytami w dół. Jeśli tak dalej pójdzie, to Wielki Hassan będzie chodził do góry nogami. Wtem podniosła się jedna olbrzymia figura, potem druga. Mimo, że kontury się rozpływały, rozpoznaliśmy wielbłąda leżącego na ziemi i stojącego obok niego Araba. Przedmioty tego obrazu musiały się znajdować za ciągnącymi się przed nami ławicami. Arab nie mógł być nikim innym, jak tylko posterunkiem Hedżan-beja, wystawionym dla obserwowania zbliżającej się karawany. Fatamorgana zdradziła przed nami bandę, gdy tymczasem naszego obrazu strażnik nie mógł zobaczyć, ponieważ znajdowaliśmy się przed słońcem. Był to szczególny, podobny do widma, obraz odwróconego, unoszącego się w powietrzu, olbrzymiego wartownika karawany zbójeckiej. – Rrree, stać! – rozkazałem. – Banda jest przed nami, zsiadajcie i rozbijajcie obóz! Podczas tego zajęcia zachodziło słońce, a zjawisko unosiło się powiększając swe kształty. Wyglądało to tak, jak byśmy znajdowali się przed olbrzymią ciemnią optyczną, której soczewka zyskiwała z każdą chwilą na grubości i zdolności powiększania. Wtem za powietrznym obrazem Araba ukazała się nowa postać, wyrosła obok niego z ziemi. Podniosła ręce i zwróciła ku głowie stojącego na straży jakiś długi, cienki przedmiot. Powietrze zachwiało się w szczególny sposób i Arab runął na ziemię. – Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i litościwi – zawołał Hassan. – Chwała prorokowi, że ten obraz nie przedstawia mego ciała, gdyż tam jeden człowiek zastrzelił drugiego! Miał słuszność. Gdyby też odległość nie była zbyt wielka, słyszelibyśmy strzał. Kto mógł być zabójcą? Jego powiększona postać pochyliła się nad poległym, a potem skierowała ów długi przedmiot, który mógł być tylko strzelbą, ku głowie wielbłąda, odbicie znów się zachwiało, zwierzę zerwało się nagle i padło. Ogarnęło mnie przeczucie. – Patrzcie, ludzie, widzicie go? – zawołałem. – To Behluwan-bej, dusiciel zbójców. Wysłał strażnika w krainę śmierci. Zostańcie tutaj! Dalej Abu billa Beni, dalej Józefie, chodźmy do niego! W chwilę później siedzieliśmy na wielbłądach i pędziliśmy w stronę obrazu. Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tym bardziej opadały jego linie. Figura tego, którego uważałem za Behluwan-beja, zniknęła wkrótce po drugim wystrzale. Z powodu grząskiego piasku i konieczności objeżdżania ławic, zbliżaliśmy się, mimo pośpiechu, bardzo powoli. Wreszcie odbicie zniknęło, co świadczyło o tym, że znaleźliśmy się w polu widzenia tego miejsca, w którym ów czyn popełniono. Szukaliśmy długo, zanim natrafiliśmy na to miejsce, gdzie rzeczywiście okazało się, że przypuszczenie moje było słuszne. Na piasku leżał Tuareg z czołem przestrzelonym o cal nad nasadą nosa, wielbłąd był tak samo śmiertelnie ranny. Na kołnierzu burnusa i w rogu derki widniały litery A. L., przekaz niejako na niechybną kulę ze strzelby Englishmana, który zdobył sobie zaszczytne miano Behluwan-beja. Czy powinienem był za nim pojechać? Kilka kroków zrobionych jego śladem, przekonało mnie, że z wielką przebiegłością wyszukiwał sobie takie miejsca na ziemi, gdzie nie zostawały ślady lub gdzie wysoki piasek zaraz je zasypywał. Niełatwo więc byłbym go dopędził, a wobec tego, że wkrótce miała zapaść noc byłbym zgubił drogę do karawany. Ponadto należało się spodziewać, że Anglik zostanie w pobliżu bandy, ja zaś, zetknąwszy się z nią, spotkam się także i z nim. Zważywszy to wszystko nie pojechałem za nim. Teraz jednak co innego wpadło mi na myśl. Oto zabity strażnik miał przy sobie tylko kilka łyków wody, co wskazywało pewnie na rychły powrót, albo na zmianę straży. W każdym razie musiano zauważyć jego śmierć. Niewątpliwie w pobliżu musiały znajdować się jeszcze inne posterunki, które Hedżan-bej osobiście odwiedzał. Czyż więc mogłem odejść stąd bez dalszych środków ostrożności? Co należało zarządzić? W tym ostatnim przypadku mogłem mieć szczęśliwy połów, lecz zarazem narazić się na niebezpieczeństwo, którego niepodobna było uniknąć. Piasek był lotny, w kilka więc minut pokrył Tuarega i wielbłąda. Następnie, zacierając ślady za sobą, udaliśmy się do karawany .Przyjęto nas pytaniami, czy widzieliśmy Behluwan-beja. – Wielbłądzica dusiciela zbójów jest rącza, jak ptak w powietrzu – odpowiedziałem. – Już zniknął. Ale ja znam myśli mojego brata. On nie odstąpi od bandy, dopóki jej nie wymorduje. Wkrótce ujrzycie jego oblicze i usłyszycie jego głos. Słońce zaszło. Ziemia dyszała zdwojonym żarem. Przywiązawszy wielbłądy do kołków, zjedliśmy nader skromną wieczerzę. Sen, który mógł nam dodać sił, umykał z powiek. Na niebie ukazały się gwiazdy i nadeszła północ. Emery popsuł swym strzałem moje rachuby. Gdyby Tuareg spostrzegł karawanę i doniósł o tym, Hedżan-bej już dawno by się do nas zbliżył. Czy mogłem ośmielić się poszukać rozbójnika, a karawanę zostawić samą? Wydałem swoim zaufanym towarzyszom, Józefowi i Tebu, odpowiednie rozkazy, a sam wyszedłem w cichą noc na pustynię. Było tak jasno od gwiazd, że w przezroczystym powietrzu pustynnym mogłem dokładnie rozeznać się w otoczeniu i mimo podobieństwa ławic, dostać się do miejsca, w którym Emery zabił Tuarega. Teraz musiałem podwoić ostrożność. Położyłem się indiańskim sposobem na ziemi i zacząłem czołgać bez szmeru. W tym samym miejscu, gdzie czuwał zabity, stali nieruchomo dwaj ludzie. Przysunąłem się do nich i podniosłem w górę. Zlękli się i odskoczyli chwytając za broń. – Rrree, stój! Kto jesteś? – zapytał jeden z nich, mierząc do mnie ze strzelby. – Gdzie Hedżan-bej? – odpowiedziałem im również pytaniem. – Czy znasz go? Należysz do jego ludzi? Wydobyłem znak. – Przypatrz się temu koralowi! Gdzie on? Obaj pochwycili koral, by mu się przyjrzeć. – Masz znak i jesteś nasz – rozstrzygnął ten, który pierwszy przemówił. – Czy znasz karawanę, na którą czekamy? – Znam, bo z nią przyszedłem. – Gdzie khabir? Dlaczego nie przybywa? Czemu nie zatrzymał się na miejscu wskazanym przez Hedżan-beja? – Twój oddech jest długi, a pytań wiele. Zaprowadź mnie do beja, to usłyszy moją odpowiedź! – Noga twoja nie śmie przystąpić do oddziału, dopóki on nie pozwoli. Zawołam go i powiem mu twoje imię. – Allah i mnie także dał usta; bej usłyszy moje imię z moich ust. – Usta twoje są jak bir billa ma, studnia bez wody, a język twój nie lubi kropel mowy. Ale ona popłynie, ponieważ idę do beja. Odszedł, ja zaś zostałem z drugim, który ani słowem nie próbował nawiązać rozmowy. Dokoła panowała cisza tak zupełna, że słychać było dźwięk piasku, wędrującego z lekkim tchnieniem nocnego wiatru. Wtem do uszu moich doszedł odgłos, który mnie zmusił do nadsłuchiwania. Gdzieś padł strzał, daleko wprawdzie, lecz z odgłosem tak wyraźnym, że nie mogłem się mylić. Zabrzmiał ze strony przeciwległej karawanie. Warta zerwała się także i zajęła uważną postawę. – Czy słyszałeś głos śmierci pustyni? – zapytałem. – Noc milczy dla oka, ale mówi do ucha. Słyszałem ten głos. – Czy znasz go? – Jesteś przyjacielem beja, a nie znasz go? Powiedz swej duszy, aby odmówiła surat jezin, to kwelb el kuran, serce świętej księgi, ocala wiernego od śmierci. – A kto chce mu zadać śmierć? – Czyż nie znasz Behluwan-beja, dusiciela naszej bandy. To przemówiła jego strzelba. – Jak mam ją znać, skoro przybywam z daleka? – To proś Allaha, żeby cię chronił przed nim, bo dusza twoja stanie się łupem śmierci, a ciało twoje pokarmem zwierząt. El thibb, wilk pustynny i el bidż, sęp brodaty, wypiją twą krew i wyjedzą ci oczy, el taben, hiena, skosztuje twojego mięsa, a abu ssuf, lis, połknie twe serce. Behluwan-bej jest ojcem stracenia, a śladem jego chodzi śmierć. – Ja się go nie boję. Jeśli śmierć chodzi jego śladem, to i jego także doścignie. – Behluwan-bej nie umrze; ciało jego nie jest z mięsa i nie zabija go kula, ty go nie widzisz, a on jedzie u twego boku. Przychodzi kiedy o nim nie myślisz i znika, zanim sobie przypomnisz, że należało go zatrzymać. To nie jest człowiek, lecz najważniejszy z dżinów, któremu nie oprze się nikt ze śmiertelników, a rusznicę jego sporządził szejtan, który mieszka w piekle. Wysyła on kule po całej Saharze i dosięgnie cię, choćbyś się schował pod ziemię. Czy pustynia nie pokazała ci jeszcze ani jednego zabitego z raną nad nosem, w samym środku czoła? – Widziałem kilku. – Oni polegli z jego ręki. On jest wszechwiedzący, zna wszystkich z oddziału i nie zabija nikogo innego. Gdyby ten strażnik wiedział, że ta wszechwiedza opiera się na nieszczęsnym znaku A. L., awanturnicze wyobrażenie o zacnym E-merym byłoby się niebawem zmieniło. – Co złego wyrządziła mu banda? – Ja nie wiem i nikt ci tego nie powie. Sam go zapytaj! – Uczynię to, skoro go tylko spotkam. – Zakaż tych słów swojemu językowi! Czyż nie wiesz, że duchy przychodzą, gdy się je zawoła? Słuchaj! On się zbliża! Czy słyszałeś go? Padł drugi strzał i to bliżej. Teraz byłem już pewien, że strzelcem jest Emery. Wprawne ucho zdoła całkiem dobrze odróżnić huk jednej strzelby od drugiej, ja zaś zbyt często słyszałem głos tej niezawodnej kentuckiej rusznicy, by nie rozpoznać go od razu. Było jasne, że Anglik ze zwykłym zuchwalstwem krążył dokoła oddziału, szukając celu dla swojej strzelby, a ci dwaj, których dosięgnął, należeli z pewnością do rozstawionych przez Hedżan-beja straży. Jeśliby zachował dotychczasowy kierunek, byłby musiał także przejść obok miejsca, w którym staliśmy teraz. W tym wypadku trzeba było i mnie dobrze mieć się przed nim na baczności, gdyż nie pozostawało mu nic innego, jak wziąć mnie za bandytę. Wtem usłyszeliśmy kroki i dwa białe burnusy wynurzyły się spomiędzy ławic. Strażnik wracał z jeszcze jednym Arabem, który natychmiast do mnie przystąpił, przypatrując mi się badawczo, o ile ciemność na to pozwalała. – Sallam leilet; szczęśliwej nocy – pozdrowił. – Chcesz się widzieć z Hedżan- bejem? – Tak. Czy ty nim jesteś? – Nie. Bej nie opuści teraz oddziału, dopóki nie odejdzie dusiciel, który gdzieś tu krąży. Wódz rozbójników bał się zatem Behluwan-beja i pod pozorem obrony swych ludzi został pod ich osłoną. Dobrze by było spotkać się z nim już teraz, ale ponieważ w pobliżu znajdował się Bothwell, przeto wolałem najpierw połączyć się z nim. – Mam mówić tylko z nim, a nie z tobą. Czemu on się kryje? Czy strach przed dusicielem skrępował mu nogi? – Skrępuj swój język! Hedżan-bej nie zna strachu ani obawy; on ma władzę nad wszystkimi szilugh i amazigh, wolnymi ludźmi, a ja jestem mudirem, pułkownikiem, tego oddziału. Pokaż znak! – Masz go! – krzyknąłem prawie, cofnąwszy się i wymierzywszy do niego ze strzelby. – Skoro jesteś mudirem, to idź pierwszy do dżehenny! Chciałem wypalić, lecz ci trzej stali przede mną tacy osłupiali i bezbronni, że opuściłem strzelbę. – Czyś zmysły postradał, człowiecze? – spytał dowódca tonem najwyższego zdumienia. – Masz znak i grozisz mi śmiercią? Czy moja kula ma ci rozszarpać serce? – Czy moja nie byłaby ciebie pierwej ugodziła, rozbójniku? Czy strzał nie obezwładnił ci członków, że się nie mogłeś poruszyć? Wiedz o tym, że zanim podniesiesz strzelbę, wszyscy trzej będziecie martwi! Bej boi się dusiciela, a ty dowiedz się, że ja jestem bratem Behluwan- beja, który zniszczy bandę do ostatniego człowieka. Wytrzeszczył na mnie oczy, jakby istotnie uważał mnie za o-błąkanego. – Allah akbar, Bóg jest wielki, może on dać rozum i odebrać go, kiedy mu się podoba. Ale prorok każe oszczędzać wariata. Chodź z nami! – Drogi nasze są różne; moja prowadzi do el kasr, wasza natomiast do śmierci. – Duch twój jest cierny jak noc, w której nie świecą gwiazdy. Czego chcesz w el kasr? – Duch mój jest jasny jak dzień, w którym wszystko widać. Nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem i udaję się do el kasr, aby uwolnić Franka, którego trzymacie tam w niewoli. – Jesteś giaurem i masz znak. Giń, zdrajco! Podniósł strzelbę, lecz w tej chwili huknęła moja rusznica, a on padł na ziemię. Drugi strzał ugodził strażnika, a drugiego położyłem trupem kulą rewolwerową. Uspokoiłem moje sumienie tym, że nie zabiłem ich, dopóki najpierw nie powiedziałem, że jestem ich nieprzyjacielem. Ledwie przebrzmiały moje strzały, doszedł mnie z niedaleka donośny głos: – Hallo-i-oh! Było to hasło myśliwskie, które zamienialiśmy zwykle z Emerym, ilekroć szliśmy rozdzieleni lasem lub prerią. Jak ja poznałem jego strzelbę, tak on poznał moją, a następujący po niej wystrzał z rewolweru, upewnił go, że się nie myli. – Hallo-i-oh! – odpowiedziałem mu, nie troszcząc się o Hedżan-beja i jego bandę. Idąc ku sobie powtórzyliśmy jeszcze ten okrzyk, a po chwili, dwaj ludzie, którzy w Stanach Zjednoczonych dali sobie słowo, że zobaczą się w Afryce, stali przed sobą w samym środku Sahary. Anglik wziął mnie za ramiona, spojrzał mi w twarz i przycisnął do siebie w długim, mocnym uścisku. – Welcome in the Sahar! – pozdrowił mnie w końcu. Nie padło ani jedno pytanie o przeszłość; teraźniejszość zajęła całkiem naszą uwagę. – Nabić! – rzekł krótko swoim zwyczajem. Z radości istotnie zapomniałem o tym, co nigdy mi się nie zdarzało. Naprawiłem oczywiście natychmiast to zaniedbanie. – Trzy strzały i trzech zbójów? – spytał. – Tak. – Ja tylko dwóch. Gdzie obozujesz? – Z karawaną, o dziesięć strzałów stąd. – Ilu ludzi? – Siedemnastu beze mnie. – Tchórzliwi Arabowie? – Tak i dwaj służący, którym można zaufać, Tebu i Niemiec. – Khabir należy do Hedżan-beja? – Tak. On i szech el dżemali nie żyją. – Za twoją sprawą? – Za moją. Czy wiesz gdzie jest Renald? – Nie. – Czemu umówiłeś się ze mną w Bab-el-Ghud? – Bo zbóje w pobliżu muszą mieć gdzieś swoją kryjówkę. – Ja znam tę kryjówkę; to el kasr i tam znajdziemy Renalda. Pomimo, że zawsze zachowywał zimną krew, Anglik wydał teraz okrzyk zdziwienia. – Ty wiesz o tym, a ja nie, choć dopiero przybywasz! – Wydobyłem to z khabira, który mi ufał, ponieważ mam znak beja. – Masz jego znak? Kto ci go dał? – On sam. Zabiłem lwa, pod którym leżał. – Ty zabiłeś lwa? Człowieczej masz ogromne szczęście! Krew wzburzyła się w poczciwym Angliku. – Lwa i parę czarnych panter. Zobaczysz skóry. – Pshaw! One przecież nie moje! A beja spotkałeś przy lwie? Gdzie? – W górach Aures. – To niemożliwe, on jest teraz w Ghud. – Jest ich dwu braci. – Ach! – zawołał zdumiony. – A gdzie teraz drugi? – Nie żyje. Opowiedziałem mu w skrócie całą historię. – Masz istotnie nieludzkie szczęście! – zawołał, kiedy skończyłem. – Naprzód, muszę znaleźć trzeciego, a co dalej, to potem zobaczymy! – Ilu ludzi ma banda? – Dziś rano było czterdziestu trzech, teraz pięciu sprzątnięto, zostaje trzydziestu ośmiu. – Gdzie twoi towarzysze? – Całkiem blisko. Okrążę bandę, a potem przyłączę się do nich. Każdy strażnik, którego spotkam, zginie. – Czemu tylko strażnicy? Jeśli zechcesz, to możemy dziś dostać całą bandę. – Well, w takim razie zechcę! – Chodź! Poszedłem jeszcze kawałek i stanąłem. Jeśli straż była w pobliżu, to na umówiony znak powinna była odpowiedzieć. Przyłożywszy ręce do ust, udałem wycie hieny, powtarzając wyraz: „ommu, ommu”. Nie pomyliłem się, gdyż nieopodal zabrzmiał ten sam głos. – Zostań tu! – poleciłem Emeryemu i poszedłem dalej. Naprzeciw mnie zjawił się Arab. – Gdzie Hedżan-bej? – zapytałem. – Czy jesteś khabirem? – Tak – potwierdziłem. – Strzeż się Behluwan-beja! Czy nie słyszałeś jego strzałów? – Słyszałem i widziałem jego samego; zamordował trzech ludzi z oddziału, przy których stałem. Powiedz bejowi, że muszę z nim pomówić. – Czemu zatrzymałeś karawanę w niewłaściwym miejscu? – zaczął teraz badanie. – Czy mogę ją prowadzić tam, gdzie jest Behluwan-bej? – Masz słuszność, zaczekaj tu! Odszedł, lecz wrócił wkrótce, czego się zresztą spodziewałem. – Pokaż mi drogę do karawany! – podjął rozmowę na nowo. – Jeśli dusiciel się więcej nie odezwie, pojawi się oddział. Na to wskazałem ręką kierunek, mówiąc: – Stoimy tam, dwadzieścia razy tak daleko, jak doniesie twoja strzelba. – Ilu ludzi jedzie z kaffilą? – Siedemnastu, zmęczonych pragnieniem i wysiłkiem. – Mówiłeś z mudirem? – Tak. Kula dusiciela zabiła go i tamtych dwóch. – Dziękuj Allahowi i chwal go za to, że umknąłeś. Wracaj i czuwaj, abyś słyszał, gdy nadejdziemy. Ten strażnik był zapewne nowym członkiem bandy, skoro nie znał khabira. Wróciłem do Emeryego i poszedłem z nim między ławice, gdzie pod strażą służącego i przewodnika stała jego mehara. Stamtąd zaprowadziłem ich do karawany. Towarzysze moi usłyszeli strzały i niepokoili się o mnie. – Hamdullillah, dzięki Bogu, zihdi, że się zjawiasz! – rzekł wielki Hassan. – Słyszałem pięć wystrzałów i sądziłem, że Hedżan-bej zabił cię pięciokrotnie. – Zihdi Emir, Behluwan-bej! – zawołał Tebu, zobaczywszy Anglika. Na ten okrzyk wszyscy członkowie karawany spojrzeli z pełnym szacunku niepokojem na wysoką postać Anglika. – Tak, ludzie, ten zihdi, to Behluwan-bej, którego kule pożarły prawie całą bandę. Ona nadejdzie by na nas napaść, przygotujcie się więc na jej przyjęcie! – rozkazałem. Wiadomość ta wywołała niemałe poruszenie. Arabowie uzbrojeni od stóp do głów zachowywali się, jak owce, obawiające się wilka. Lecz znane, a zabawne pośrednictwo kompasu dodało im cokolwiek odwagi. Nikt się tak bardzo na nich z tego powodu nie oburzył jak Hassan. – Allah akbar! Bóg jest wielki! – huknął na nich. – On dodaje serca odważnym, a bohaterom siły. Wy zaś jesteście jako pchły, uciekające przed ruchem palca. Czyż nie powiedziałem wam, że nazywam się Hassan-el-Kebihr, a jestem Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi? Dalejże, dlaczego się trwożycie? Bójcie się mnie, a nie zbójów, których mięso zjem, a krew wypiję. – Stul gębę! – upomniał go Korndorfer. – Ty sam jesteś prawdziwym tchórzem, a banda pożre cię, nie pozostawiając nic prócz wielkiej gęby, której nie przełknęłoby dziesięć tysięcy mężów. Zobaczę, gdzie będziesz siedział, gdy zacznie się strzelanina. – Milcz! – wybuchnął zelżony. – Jam jest Kubaszi en Nurab, a ty tylko Jussef Koh-er-darb, zaś ojciec twój nazywał się tak samo jak ty. Czy wiesz, co to jest hadżi, pielgrzym, który był w Mekce? Byłem dwa razy w Mekce, mieście proroka, a raz w Medynie, chwałą okrytej; modliłem się w Dżiddzie, gdzie pochowana jest Ewa, matka rodu ludzkiego, długa na pięćset stóp, a na dwanaście szeroka. A ty co uczyniłeś, gdzie byłeś, w jakim, Bogu miłym, miejscu? Jesteś Frankiem, który jada świńskie mięso i musi udawać się do kraju wiernych, jeśli chce zobaczyć ziemię proroka. Powinieneś był raczej zostać w Koh-el-brun, a teraz zamknij usta i zamilknij! – Maszallah, do tysiąca diabłów, a to zły, że nie może jeść wędliny. Za to pije ma-el-cat, czyli sok żabi i jaszczurzy, i rozpycha się jak hipopotam. W Mekce i Medynie nie byłem, to prawda, ale skoro ci się dlatego zdaje, że jesteś lepszy ode mnie, chrześcijanina, to tak ci dam po gębie, że zrobi się trzy razy dłuższa i szersza od twojej pięćsetkrotnej matki rodu ludzkiego w Dżiddzie! Mężny Kubaszi wolał się teraz nie odzywać. Po krótkiej wymianie zdań postanowiliśmy z Emerym wziąć zbójów w dwa ognie. W tym celu rozdzieliliśmy się w ten sposób, że on, aby obecnością swą utrzymać ducha w członkach karawany, został przy niej, ja zaś z jego towarzyszami, z Tebu i Józefem, a więc w pięciu, wyszedłem między ławice, by tam zaczekać na bandę i uderzyć na nią z tyłu. Strzały nasze widocznie dobrze nastraszyły Hedżan-beja, gdyż upłynęło sporo czasu, zanim usłyszeliśmy zbliżających się zbójców. Dwu z nich szło przodem na zwiady, a reszta w pewnym oddaleniu za nimi. Przemknęli obok, nie spostrzegłszy nas wcale, chociaż byliśmy tuż za nimi. Obaj przewodnicy pochodu obeszli obóz karawany dokoła. Panował tam taki spokój i bezwład, że zdawało się jakoby wszystko zasnęło. Rozbójnicy zeszli się, by wysłuchać rozkazów wodza. Ściśnięta grupa ludzi przedstawiała nawet dla lichego strzelca pewny cel. Gdybyśmy ich wpuścili do obozu, zwycięstwo byłoby połączone z większymi ofiarami. Emery musiał być tego samego zdania, gdyż zaledwie zdałem sobie sprawę z tej myśli, zabrzmiał jego rozkazujący głos: – Rrree, stać, mordercy! Zemsta Behluwan-beja wisi nad wami. Ognia, ludzie! W następnej chwili z tej i z tamtej strony huknęła salwa. Trzy dwururki wysłały już po dwie kule, pochwyciłem więc za sztucer. Zaledwie jednak drugi raz wypaliłem, miejsce było oczyszczone. Emery, Tebu i Korndorfer rzucili się na zaskoczonych napastników, lecz nie mieli już nic do roboty, gdyż, skoro tylko przeminął pierwszy strach, a Hedżan-bej zobaczył liczbę tych, którzy leżeli na ziemi ranni lub nieżywi, zawołał: – Allah inhal, niech Bóg ich zniszczy! Uciekajcie, uciekajcie stąd! Rozbójnik pustynny napada na wędrowca dla łupu, a jeśli grożące mu przy tym niebezpieczeństwo jest większe niż wartość zdobyczy, porzuca swój zamiar. Brak mu tej odwagi, która działa sama z siebie, a nie dla zysku. Wobec nadzwyczajnego strachu, jakiego napędzała banda, nie natrafiła ona jeszcze na opór godzien wzmianki, teraz zaś wystarczyła minuta do jej rozproszenia. Straszni podwładni Hedżan-beja zniknęli między ławicami nie uszkodziwszy ani włoska na głowie naszych ludzi. Nie myśleliśmy nawet o pościgu, ponieważ byliśmy pewni, że spotkamy niedobitki bandy. Karawana podniosła teraz naprawdę ogłuszający okrzyk, a Tebu w swojej milczącej zawziętości rzucił się na rannych by wywrzeć na nich zemstę. – Maszallah, do tysiąca diabłów, a to była potyczka! – zrzędził Korndorfer. – Oni mają być zbójcami? Na zdrowie! To nicponie, którym należałoby oćwiczyć podeszwy. Człowiek cieszył się nadzieją porządnej bijatyki, a teraz stoi, oblizuje się jak kot, któremu wymknął się ptaszek. Ale gdy spotkam bandytów raz jeszcze, nie wezmę strzelby, lecz będę od razu walił pięściami! Wtem odchyliła się zasłona mego namiotu a z niego wychyliła się głowa, rozglądając ostrożnie dokoła i badając, jak rzeczy stoją. Potem ukazał się za nią długi korpus, który szybkim skokiem wpadł pomiędzy Arabów, wykrzykując z radości. Był to Hassan, który ukrył się na czas potyczki. – Hamdulillah, dzięki Bogu, który dał nam moc przeciwko naszym nieprzyjaciołom! – ryczał głośnie) od wszystkich. – Przyjęliśmy ich jak bohaterowie; oni zaś drapnęli jak tchórze. Przeraziły ich nasze oczy a nogi ich uciekły przed naszym męstwem. Zobaczyli Hassana el Kebihr i przelękli się, ujrzeli Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, i zdjęło ich przerażenie, spostrzegli Hassana el Kebihr i zawyli ze strachu. Jego kula weszła im w serce, a nóż jego poprzecinał im gardła. Teraz leżą martwi na ziemi. Cześć i chwała Allahowi, dzięki i sława niechaj zabrzmi dla Hassana el Kubaszi z ferkah en Nurab! – Czy będziesz cicho, ty tchórzu z ferkah mazgajów! – odparł rozzłoszczony Józef. – Kto dotąd siedział w moim namiocie? Widziałem dobrze, jak tam wlazłeś, ty beju strachu, ty dusicielu ma-el-cat! – Co to za żaba skrzeczy? – spytał dumnie Kubaszi. – Czy to Frank, który to uważa za prawdę, co mówi Pismo Święte? Ja jestem muzułmaninem, który modli się wedle korami. Czyż nie wiesz, że Allah stworzył Adama w piątek? Kobieta natomiast została powołana na świat w sobotę, który to dzień jest także dniem twoich urodzin, ty babo, ty synu baby i stryju babskiej córki. Czy słyszałeś już kiedyś, żeby Kubabisz się kryli? Czy ja nie zabiłem dziesięciu zbójów, kiedy ty, giaurze, kryłeś się za moimi plecami? Tego poczciwemu Józefowi było już za wiele. Rzucił się ku Hassanowi, by ukarać go za kłamstwo, Arab jednak odskoczył daleko i pomknął za najbliższy namiot, dokąd podążył za nim natychmiast rozgniewany „stryj babskiej córki”. Widocznie pochwycił tam wielkiego Hassana, gdyż dały się naraz słyszeć znane dobrze odgłosy, jakie silna dłoń wywołuje przez zetknięcie się z ludzkim policzkiem. Powrócił zadowolony po kilku chwilach, a Hassan wyszedł dopiero po pewnym czasie i skrobiąc się w brodę, przystąpił do mnie. – Zihdi, ty jesteś mądry i sprawiedliwy. Na co zasłużył niewierny, który pobił wiernego? – Na tyle uderzeń, ile sam dał. Idź i oddaj mu! – Każ mu więc stać cicho! – A ty stałeś? – Nie, broniłem się mężnie, jak przystoi Arabowi Uelad. – To i on może się bronić, jak przystoi Frankowi Uelad. – W takim razie poleć, żeby go bił kto inny! Ja tego nie uczynię, ponieważ nie jestem katem, który spełnia rozkaz prawa. – Czy dżezzar nie znaczy kat, a ty sam przecież nazywasz się Dżezzar-bejem, najwyższym z katów. Idź i obij go! Ja nie zmienię mego wyroku! – Jesteś surowym sędzią, zihdi, lecz ja jestem łaskawy i miłosierny i daruję mu karę, gdyż ręka moja spadłaby nań tak ciężko, że zmiażdżyłaby go doszczętnie! To rzekłszy odszedł w dumnej postawie. Nie mogąc przez resztę nocy nic przedsięwziąć przeciw rozbójnikom, rozstawiliśmy straże i udaliśmy się na spoczynek. Przedtem jednak usiedliśmy z Emerym, żeby sobie opowiedzieć nawzajem co przeżyliśmy od czasu rozstania się, i ułożyć plan postępowania na jutro. On chciał natychmiast puścić się w pogoń za zbójcami, ja zaś radziłem, żeby podążyć do Bab-el-Ghud, a stamtąd do el kasr, gdzie niewątpliwie udali się rozbójnicy. Emery zgodził się w końcu, ponieważ jemu, tak samo jak mnie zależało na tym, żeby przyjść Renaldowi jak najrychlej z pomocą. Członków karawany, którzy natychmiast ograbili zabitych zbójów, opanował dzięki zwycięstwu odważny i stanowczy nastrój, toteż gotowi byli pójść z nami. Czas do rana minął bez żadnego wypadku, potem zaś ruszyliśmy w drogę. Zdarza się nieraz, że wielbłąd stanie w miejscu i nie można go stamtąd ruszyć. Gdy wówczas jeździec zsiądzie, aby rzecz zbadać, znajdzie zawsze wilgotny piasek, tym wilgotniejszy, im głębiej kopie, dopóki w głębi kilku stóp nie natrafi na wodę. Dziki Tuareg zataja takie studnie skrupulatnie. Nakrywa wodę skórą, zasypuje potem troskliwie piaskiem, wskutek czego miejsca takiego nie sposób odróżnić od otoczenia. Takie tajemne źródło umożliwia mu utrzymanie się w ukryciu przez dowolny czas wyprawy, z której zawsze do niego powraca. My znaleźliśmy także taką studnię. Zwierzęta orzeźwiły się wodą, a ponieważ nadto na zdobyte poprzedniego dnia wielbłądy przełożyliśmy część ciężarów, przeto jechaliśmy teraz tak szybko, jak sobie tego życzyliśmy i dostaliśmy się do Bab-el-Ghud wkrótce po nastaniu nocy. Już od pewnego czasu ławice wikłały się coraz bardziej, a wielbłądy musiały niemal do kolan brodzić w gorącym piasku, tu zaś pod Bab-el-Ghud natrafiliśmy na chaos skał i piasku, którego groza wzmagała się jeszcze w ciemnościach nocy. Od zachodu wysokie fale uderzały o skały Seriru, zatrzymując się w chwili największego wzburzenia, jakby na rozkaz potężnego ducha, na ostrych skałach kamienistej pustyni, których nie zdołały zatopić. Tylko dzień mógł nam ukazać szczegóły tej walki piasku ze skałami. A jednak nawet w tej dziczy Bóg dobrotliwy postarał się o studnie, podobne do wyżej opisanych. Tebu odkrył jedną i zaprowadził nas do niej, tam też rozbiliśmy namioty. Nazajutrz udaliśmy się do Bab-el-Hadżar, czyli najokropniejszej części Bab-el- Ghud, która słusznie zupełnie nosiła nazwę „Wrót kamiennych”. Czy to tytani czasów przedhistorycznych spiętrzyli tu, w tej części pustyni skały, by stąd szturmować niebo Jowisza? Może giganci zbudowali tu zamek, ze szczytami wśród gwiazd migoczących, do którego wzięły się potem tysiące lat, aby mury rozsypać po pustyni, a zostawić tylko portal, gdzie się zatrzymaliśmy, jak karły pod łukiem olbrzymiej twierdzy? Dwa słupy grubości kilkuset stóp, ustawione z kilku głazów, wznosiły się ku niebu i nachylały w górze ku sobie, tworząc ostry łuk, jakiego ręka ludzka wznieść by nie zdołała. Poszczególne kamienie ponadgryzał w wielu miejscach ząb czasu, zdawało się, że jeden nie utrzyma drugiego, a mimo to całość zapewniała niejako widza, że zachowa swoją siłę jeszcze przez niejedno stulecie. To była Bab-el-Hadżar, przez którą wedle wskazówek khabira musieliśmy się udać w drogę do el kasr. Jechaliśmy ostro na wschód. Pustynia piaszczysta kończyła się powoli, ustępując miejsca owej równinie kamiennej, którą Arab z powodu rozsianych na niej głazów nazywa „Warr”. Tu nie powstrzymywała nas już głębia piasku, dlatego jechaliśmy jeszcze szybciej, aniżeli dnia poprzedniego. Teren podnosił się widocznie, a pod wieczór ujrzeliśmy przed sobą wynurzające się pasmo górskie, którego masy, utworzone z wapnia, błyszczały w świetle zachodzącego słońca. – To musi być Dżebel-Serir, o których mówił khabir – powiedziałem. – Well! – potwierdził Emery. – Czas się zgadza. Zbliżyliśmy się do gór. Wydobyłem rewolwer, a Bothwell zrobił to samo. – El kasr – rzekł po chwili, wskazując ręką na środek pasma, rozciągającego się przed nami w kształcie podkowy. Ja także rozpoznałem wznoszące się tam wysoko mury. Były to widocznie bezokienne ruiny budynku, podobnego do zamczyska zbudowanego przed dawnymi czasy, jakby na dowód, że niektóre części pustyni nie były ongiś tak bezludne jak dzisiaj, kiedy kultura próbuje na nowo podjąć przerwaną walkę z nieurodzajnością. – Czy mogę prosić o lunetę? – zapytał Józef, widząc, że ja prawie nie odrywam jej od oczu. Gdy mu podałem, Hassan odezwał się pokornie: – Zihdi, ja bym także chciał zobaczyć, co tam jest w środku. Spełniłem z uśmiechem to życzenie i podtrzymałem mu lunetę przed okiem. – Allah akbar, Bóg jest wielki, zihdi, lecz ty, jesteś największym z mędrców na ziemi, gdyż w twojej rurze siedzi forteca tak wielka, że może w niej stanąć tysiąc ludzi! Luneta poszła z rąk do rąk, jeden okrzyk zdumienia następował po drugim, co świadczyło wyraźnie o tym, jak rósł dla nas szacunek Arabów. – Z el kasr zobaczą nas – zauważył Emery. – Teraz nas jeszcze nie rozpoznają. Musimy zmienić kierunek. – Jak? Wejście jest z pewnością po tej stronie. – Khabir mówił o schodach podziemnych, prowadzących od jeziora. Tymczasem ja stąd nie widzę ani jeziora, ani w ogóle wody, musi się ona zatem znajdować po przeciwnej stronie góry. – Słusznie. Objedźmy wzgórze! Zwróciliśmy się na prawo. Dnia pozostawało już niewiele, a przed nocą należało koniecznie dojść do jakiegoś wyniku. Wytężyliśmy więc wielbłądy, one zaś ze zdwojoną szybkością poniosły nas dokoła wzgórza, które porozpadało się tu w wielu miejscach. Dojechawszy do środka, spostrzegliśmy parów, którym mieliśmy pójść dalej. Skręciliśmy weń i dostaliśmy się do skalistej kotliny w samym środku gór. Większą część jej dna zajmował słony staw, zapełniający ją po brzegi. Ponieważ słońce nie miało tu prawie wcale dostępu, woda nie parowała tak, jak na otwartej Saharze. Skały, tworzące kocioł, sterczały prostopadle ku niebu, a naprzeciwko nas leżał el kasr. – Uciążliwy teren! – mruknął Emery. – Wątpię, czy dostaniemy się na drugą stronę tak, żeby nas nie spostrzegli z góry. – Mógłby tego dokonać co najwyżej jeden lub dwaj, umiejący podchodzić. – Do nocy czekać tutaj nie możemy. Ja spróbuję. – Well, ja także! Zsiedliśmy z dromaderów i kazaliśmy naszym ludziom cofnąć się do parowu, aby nie zobaczono ich z góry. Korndorfer obawiał się, że spotka mnie jakieś niebezpieczeństwo, i upierał się, by mi towarzyszyć. Z wielkim trudem skłoniłem go do zaniechania tego zamiaru. Natomiast poczciwy Hassan został bez wahania; ani mu przez myśl nie przeszło wpraszać się na towarzysza, chociaż zapewnił mnie, że uważa mnie za największego mędrca na świecie. Skaliste mury kotliny miały dość wyskoków i szczelin, aby przy należytej ostrożności z naszej strony dać nam dobrą osłonę. Posuwaliśmy się, bądź czołgając się powoli, bądź skacząc szybko naprzód i dostaliśmy się do wąskiej i głębokiej szczeliny, wcinającej się w skałę tuż pod samym el kasr. Z niej to musiały prowadzić w górę ukryte schody. Innej możliwości nie było. Wszedłszy w szczelinę znaleźliśmy potwierdzenie naszego domysłu, gdyż niebawem ujrzeliśmy niski, do drzwi podobny, otwór w skale, od którego prowadził szereg schodów, wiodących w górę. – Na górę! – rozkazał Emery. – Jeszcze nie! – sprzeciwiłem się. – Musimy się najpierw przekonać, dokąd ta szczelina prowadzi. – Well, to idźmy dalej! Postąpiliśmy znowu naprzód, lecz tylko kilkanaście kroków, gdyż rozpadlina skończyła się wkrótce, a na jej końcu przedstawił się nam niesamowity widok. Oto na kilka stóp wysoko leżały tam czaszki i kości ludzkie, na których widać było ślady, że obgryzały je hieny i szakale, albo sępy ścierwożerne. Podarte strzępy odzieży walały się pomiędzy kośćmi, a kilka takich strzępów, wiszących nad nami na ostrych krawędziach skały, pouczyło nas, w jaki sposób dostały się tu te kości. Znajdowaliśmy się na miejscu sądu Hedżan-beja, który przeznaczonych na śmierć kazał strącać ze skały w rozpadlinę. Działo się to z pewnością nie rzadko, gdyż naliczyliśmy ponad dwadzieścia czaszek. – Oto los jego jeńców! – rzekł Emery. – A może także tych z jego ludzi, którzy w jakiś sposób uchybili przeciw posłuszeństwu. Sądzę, że to się już nie powtórzy! – To mu się nie uda, gdyż dziesięciu takich Hedżan-bejów nie dorówna jednemu wodzowi Siuksów. Ale pójdźmy na schody! Skierowaliśmy się do wejścia. Zdawało się, jak gdyby tu trzęsienie ziemi podziałało na zwartą masę skalną. Szczelina, którą szliśmy, była niewątpliwie jego następstwem, a wejścia na górę także nie wykuto. Wydarte przez naturę posłużyło potem do założenia schodów. W każdej chwili musieliśmy być przygotowani na spotkanie rozbójnika idącego po wodę, wchodziliśmy więc nadzwyczaj ostrożnie i bez szmeru. Szczelina była tak wąska, że szliśmy jeden za drugim, w razie zaś wrogiego spotkania, nie moglibyśmy sobie nawzajem pomóc. Wyrównywała to jednak okoliczność, że przeciwko nam mogła stanąć tylko jedna osoba. Spotkanie nie nastąpiło, a my po długim i uciążliwym wchodzeniu dotarliśmy wreszcie do końca schodów. Drzwi, z powodu braku w tych stronach drewna, nie spodziewaliśmy się, mimo to zastaliśmy zamknięte wejście. Przed nim znajdował się głaz, zasuwany od wnętrza za pomocą jakiegoś niewidocznego mechanizmu. Wszelkie wysiłki celem odsunięcia go były daremne. – Co teraz poczniemy? – spytał Bothwell. – Wejść przecież musimy! – Albo zdobędziemy kasr od zewnątrz. – Tylko w razie koniecznej potrzeby. Nie znamy siły załogi, a choć jechaliśmy prędko, bej razem z resztkami bandy mógł już przybyć. Wolę podstęp niż przemoc. – Więc i tu poradzi znak. – Ach! A jak? – Nocy jeszcze nie ma, a mój hedżan jest rączy. Pojadę na zamek i otworzę go od środka. – To zbyt niebezpieczne! – Nie takie, jak się wydaje. A może sądzisz, że jest czego się bać? – Pshaw! Czy jednak wiesz, na jakie natrafisz okoliczności i przeszkody? – Mam koral i mam dobrą broń! – Well, ale ja pójdę z tobą! – Nie! Czy zostawiłbyś ludzi bez dowództwa? – Słusznie! Ci Arabowie są tacy niezdarni, że trudno im zaufać. – Korndorfer będzie mi towarzyszył. – Dobrze, niech tak się stanie! Ale powiadam ci, że rozszarpię beja i jego łotrów na kawałki, jeśli cię tam tylko dotkną! – Nie przewiduję nic takiego. Do północy rozejrzę się w położeniu; potem wejdziesz z ludźmi, a ja was wpuszczę. – A jeśli nie zdołasz? – To resztę zostawiam tobie. Nie mogę nic na ten wypadek z góry postanowić. – Ja zaczekam tu do godziny pierwszej; jeśli nie otworzysz, to będziemy w godzinę potem przed zamkiem, a ja krzyknę jak sowa, aby dać ci znak. Jeśli nie wyjdziesz, to będzie oznaczało, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, a wtedy ja wtargnę do el kasr. Chodź! Wróciliśmy na dół i dostaliśmy się cało do naszych ludzi. Kiedy Tebu usłyszał, że udaję się z Korndorferem na zamek, prosił żeby mógł mi towarzyszyć. Musiałem jednak odmówić jego życzeniu, gdyż kiedy ścigał bandę, kilku ludzi widziało go i mogli go poznać w el kasr, a to by udaremniło lub przynajmniej utrudniło realizację naszych planów. Ja wsiadłem na mego biszarina, a Józef wziął od Emeryego meharę i ruszyliśmy czym prędzej ku celowi naszej wyprawy. Przybywszy na odnogę podkowy okrążyliśmy ją i pojechaliśmy prosto na zamek. Słońce zapadało właśnie za widnokręgiem, kiedy dotarliśmy do wysokiego, otwartego wejścia. Aż do tej pory nie zauważyliśmy, mimo uważnej obserwacji murów, ani jednego człowieka, z czego wnosiłem, że nie spostrzeżono naszego przybycia. Mieliśmy właśnie przekroczyć wejście, kiedy zza kolumn wystąpili czterej ludzie i wyciągnęli ku nam swoje długie flinty. – Rrree, stój! Czego tu chcecie, cudzoziemcy? – Jesteśmy w podróży, nie mamy jadła ani wody, chcemy tu zostać na noc i kupić od was, czego nam potrzeba. – Jak weszliście tutaj i kto wam powiedział, że mieszkają tu ludzie? – Widzieliśmy na równinie ślady waszych zwierząt. Wpuśćcie nas! Spojrzeli pytająco po sobie, poczym jeden z nich odpowiedział: – To wejdźcie! – Czy przyjmiecie nas w imię koranu i proroka? – Chodź! Odkryliśmy ich siedzibę, żywi więc nie mogliśmy opuścić el kasr. Wyczytałem to z ich twarzy. Mimo to, nie tracąc pewności siebie, pytałem dalej: – Czemu nie odpowiadasz na moje pytania? – Powiedziałem ci, że masz wejść! – Czy koran osłoni mnie u was? – Czy uważasz nas za zbójców, którzy zabijają swoich gości? – Bądźcie sobie, czym chcecie! Nie pozdrowiliście nas, dlatego was żegnamy! – Stój, musicie zostać! Tu mieszka Hedżan-bej. Nie zobaczycie już nigdy Sahary! Nie dobyłem broni, lecz tylko zauważyłem: – Czy oślepłeś, że śmiesz mi grozić? Czy nie widzisz strzelb, które mamy ze sobą? A może sądzisz, że się tylko nimi bawimy? Czyż nie znasz zwierzęcia, na którym siedzę? Allah dał ci oczy, lecz one nie patrzą! Teraz dopiero spojrzeli na mego dromadera. – To biszarin beja. Kto ci go dał? – On sam. Ocaliłem go z pazurów lwa, kiedy z dala stąd, na północy czekał na Mahmuda Ben Mustafa Abd Ibrahim Jakub Ibn Ba-szar, którego posłał do miasta Franków. Patrzcie, oto jego znak! To długie, dobrze im znane, imię i koral przekonały ich, lecz ich oblicza zostały nadał pochmurne. – Do jakiego szczepu należysz? – Jestem Frankiem. – Niewierny? Co robisz na pustyni? – Przybywam w gościnę do beja, z którym mam o czymś pomówić. – To zatrzymaj się tutaj. Nie stanie ci się nic złego, dopóki on nie powróci. Kazałem wielbłądowi uklęknąć i zsiadłem, a Józef poszedł za moim przykładem. Nad el kasr sęp zakreślał szerokie koła. Czyżby przeczuwał, że znajdzie nas jako żer w rozpadlinie? Chwyciwszy strzelbę, wystrzeliłem i ściągnąłem go trupem na ziemię. Rozbójnicy nie dokazaliby tego ze swoich flint, przeto zdumieli się, a ja właśnie tego chciałem. – Wargi wasze nie pozdrowiły nas! Strzeżcie się przed moim okiem i moją kulą! – Masz znak i grozisz nam? Ty go ukradłeś, giń giaurze! Złożył się, lecz ja szybciej wypaliłem dwukrotnie z rewolweru, Korndorfer przeszył kulą trzeciego, a czwartego powalił kolbą. Nabiwszy zaraz ponownie, zaczekaliśmy najpierw chwilę, czy nie pokaże się nowy nieprzyjaciel, ale na dziedzińcu nic się nie poruszyło. Czyżby Hedżan-bej zostawił tylko czterech ludzi na straży? Wobec odosobnienia i pewności położenia zamku było to bardzo możliwe, ale należało rzecz zbadać. Wnętrze ruiny było lepiej zachowane niż wydawało się z zewnątrz. Przed nami wznosiła się wsparta na kolumnach sala, a do niej przytykały prawdopodobnie inne komnaty. Tak sama sala, jak owe boczne pokoje, były puste, nadto te ostatnie nie miały drzwi. Tylnym wejściem udaliśmy się na drugi dziedziniec. Gmach musiał powstać w ósmym wieku, kiedy potężny Uelad Mussa zalali Serir. Chciałem już wstąpić na dziedziniec, kiedy Korndorfer pochwycił mnie za ramię: – Stójcie, panie! Czy nie widzicie, tam za kolumną jakiegoś draba? Odwrócony jest do nas plecami i nie zauważył nas jeszcze. Zanim zdołałem odpowiedzieć, rozbójnik zwrócił się do nas, w tej chwili błysnął wystrzał, a kula drasnęła Józefa w ramię. – Maszallah, a to nieostrożność z jego strony, jak łatwo mógł mnie zastrzelić! Z tym okrzykiem na ustach Józef rzucił się w wielkich skokach przez dziedziniec i porwał Araba za gardło. Ja pobiegłem za nim i w ostatniej chwili zapobiegłem uduszeniu go. – Puść! Moża nam będzie potrzebny. Józef odjął rękę od gardła, ale trzymał go mocno. – Czemu strzelasz do gościa Hedżan-beja? – zapytałem pojmanego. Byłem już pewien, że oprócz niego nie ma w zamku nikogo. Zanim się odezwał, zaczerpnął głęboko powietrza. – Gościa, gdzie są ci, którzy was oczekiwali? Słyszałem strzały. Kto wy? – Masz tu koral! Ilu ludzi jest na zamku? – Pięciu, dopóki bej nie powróci. – Mylisz się! Jesteś tutaj sam, gdyż czterech zginęło od naszych kul, ponieważ przyjęli nas, jak nieprzyjaciele. – Macie koral, a zabijacie ludzi bejowych! Co wy za jedni? – Jestem bratem Behluwan-beja i przychodzę po Franka, którego tu trzymacie w niewoli. Gdzie on jest? – Mówisz nieprawdę! Czy człowiek może być bratem ducha? – Spytaj samego dusiciela! Przyjdzie tu, skoro go tylko zawołam! Gdzie jest Frank? – Tego nie wyjawię. – To sam go znajdę, ale ty zginiesz! – Bej mnie pomści! – On nie może cię pomścić. Behluwan-bej pobił go i uśmiercił szesnastu ludzi. Brat jego zaś, mudir, khabir i szech-el-dżemali padli od tej rusznicy. Ciebie także pochłonie dżehenna, jeśli mi nie będziesz posłuszny. – Udowodnij mi, że mówisz prawdę, a uczynię, czego żądasz. – To chodź, pokażę ci dusiciela! Przelazłem przez wyłom w murze na krawędzi kotliny, na wprost parowu, gdzie czekał Emery. Rozbójnik poszedł za mną z wahaniem. – Hallo-i-oh! – zawołałem z góry i natychmiast ukazał się Emery. – Chodźcie na górę! – Wszystko bezpieczne? – Kasr jest w mojej mocy! Na to wystąpili także ludzie z karawany i podnieśli okrzyk radości. Było jeszcze tak jasno, że można było widzieć wszystko, co się działo. Emery zostawił zwierzęta pod nadzorem trzech ludzi, a reszta udała się do wejścia, w którym były schody. – Widzisz, że mówię prawdę? Czy będziesz więc mi posłuszny? – Tak, zihdi. – To odsuń kamień od schodów! Odebrałem mu broń, poczym on wszedł do pokoju, z którego przyniósł pochodnię z łyka daktylowego i zapalił ją. Następnie udał się do ciemnej bramy, pod którą stał, kiedy go zaskoczyliśmy. Schody wiodły w dół do podziemnej komnaty, zapełnionej aż pod powałę rozmaitymi towarami. Tu Hedżan-bej składał swoją zdobycz. W najdalszym rogu leżał głaz na dwóch walcach, przymocowany sznurami do ściany. – Oto są schody, zihdi! – oświadczył jeniec. Z powodu tych sznurów nie mogliśmy z Emerym ruszyć kamienia. Dopiero, gdy je zdjąłem, wspólnie odsunęliśmy głaz. W kilka minut cała kaffila znalazła się w el kasr. Pouczyłem Bothwella w kilku słowach, o co mi chodzi i zwróciłem się znów do jeńca. – Gdzie jest Frank? – Czy ja muszę to powiedzieć? Myśmy przysięgli, że będziemy milczeli. – Musisz! Tu stoi Behluwan-bej, który zażąda od ciebie duszy, jeśli się będziesz ociągał. – To chodźcie! W drugim rogu sklepionej komnaty wykuta była niska nisza, zamknięta kilkoma tobołami towarów. W niej, na gołej ziemi, leżała skrępowana sznurami jakaś postać. – Renaldzie! Światło pochodni padło na wysoką postać Anglika. – Emery! – wykrzyknął radośnie więzień. – Wychodź prędzej, chłopcze! Kilku szybkimi cięciami uwolniliśmy go z więzów, a w chwilę potem przyjaciele padli sobie w objęcia. W pół godziny później, przy świetle pochodni, przeszukaliśmy cały zamek. Wysłano posłańca, aby sprowadził zwierzęta, ponieważ dowiedzieliśmy się od jeńca, że banda zaprowadzi swoje wielbłądy do jeziora, a potem wejdzie na zamek schodami. Radość ocalonego młodzieńca, który uważał się już za zgubionego, była oczywiście nadzwyczajna. Wdzięczność jego nie mogła znaleźć słów. Do późnej nocy siedzieliśmy potem razem, opowiadając o radościach i bólach, jakich wszyscy doznaliśmy. Potem udaliśmy się na spoczynek. Wystawione straże zabezpieczały nas przed niespodziewanym niebezpieczeństwem. Kiedy wstawszy nazajutrz, wyszedłem na dziedziniec, spotkałem Tebu przy okropnej robocie. Oto zamordował on w nocy rabusia i stał teraz na krawędzi muru, aby zakrwawionego trupa strącić w rozpadlinę. Gdy rozgniewany, pociągnąłem go do odpowiedzialności, odpowiedział mi tylko jedno: – Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, życie za życie, krew za krew, zihdi; przysiągłem i dotrzymuję przysięgi! Nasze zwierzęta nadeszły, a wielki Hassan przystąpił zaraz do mnie. – Hamdulillah, dzięki Bogu, zihdi, że znowu jesteśmy razem, bo beze mnie nie byłbyś… Allah inhal el bej, niech Bóg zniszczy beja! – przerwał nagle sam sobie. – Widzisz go? Oto tam nadchodzi! Rzeczywiście, na dole zdążał przez równinę szereg Arabów. Poruszali się pieszo, musieli więc już posłać wielbłądy do jeziora. Czekało ich niespodziewane przyjęcie. Hassana, który w walce nie przydałby się nam na nic, wysłałem na mur, żeby obserwował jezioro, my zaś stanęliśmy ze strzelbami gotowymi do strzału. Ja ukryłem się razem z Korndorferem za kupą kamieni, wznoszącą się przy samym wejściu. Kto raz wszedł do el kasr, ten już wyjść nie mógł! Nie czekaliśmy długo, a chociaż nieobecność pięciu strażników powinna była zaniepokoić przybywających Arabów, mimo to bez obawy wstąpili na dziedziniec. Przeszli go już prawie w połowie, kiedy naprzeciwko nich ukazał się nagle Emery. Przybysze osłupieli. – Rrree, stać! Jam jest Behluwan-bej; niechaj wasza banda idzie do piekła! Ognia! Huknęło ze wszystkich strzelb. – Ja nie strzelam więcej, idę z pięścią! – zawołał Józef, odrzucił strzelbę i znalazł się z Emerym i z Tebu w największej kupie nieprzyjaciół. Mój sztucer nie wpuszczał nikogo przez bramę, w dziesięć minut byliśmy panami placu. Wtem zabrzmiał grzmiący głos Hassana: – Allah akbar, Bóg jest wielki, zihdi; oni nadchodzą ze zwierzętami, a bej jest z nimi. Poznałem go po pancerzu! Rzeczywiście, wielbłądy stały w wodzie, a przy nich trzej ludzie. Jeden z nich zdjął burnus, a jego łańcuszkowy pancerz migotał z dołu jak czyste złoto. Umył się, zarzucił burnus na siebie i skinął na ludzi, żeby szli za nim. Wszyscy skierowali się ku wejściu, z którego prowadziły na górę schody. – Ten już należy do mnie, muszę go dostać żywcem! – zawołał Bothwell. – Cofnijcie się do komnat! Ja zbiegłem na dół, żeby otworzyć wejście i wróciłem na górę. Renald prosił mnie jeszcze wczoraj o rewolwer. Szukałem go teraz, ale nie mogłem znaleźć. Wtem dał się słyszeć odgłos kroków. Z bramy na dziedziniec wyszedł bej z dwoma towarzyszami. Musiała go uderzyć jego pustka, bo przystanął. Podobny był zupełnie do tamtego, którego spotkałem w górach Aures, a potem zastrzeliłem. Bystro patrzył dokoła, a wargi rozchyliły się od okrzyku zdumienia. Naraz, z krużganka podskoczył do niego Renald z rewolwerem w ręku. Domyśliłem się, co miało nastąpić i podniosłem dwururkę. – Stój, zostaw go mnie! – zawołał Emery, przebiegając obok mnie. – Jestem wolny, rozbójniku, giń! – krzyknął Renald i wypalił do beja. Kula odbiła się od pancerza, a bej pochwycił lewą ręką niskiego i szczupłego Francuza, zamierzywszy się prawą do śmiertelnego ciosu. Ale nie zdołał go zadać, gdyż w tej chwili Emery pochwycił go z tyłu. Towarzysze beja, widząc jak się rzeczy mają, zwrócili się do bramy, lecz nie dostali się do niej. Dwoma kulami położyłem ich trupem. Emery trzymał beja w żelaznym uścisku. – Czy znasz moje imię, zbóju? Jam jest Behluwan-bej. Idź za swoimi ofiarami! Straszne uderzenie pięścią w czoło ogłuszyło beja, poczym Anglik poniósł go do muru i zrzucił w szczelinę, gdzie leżały kości pomordowanych przez niego. Banda była wytępiona do ostatniego człowieka… …W czternaście dni później przeszliśmy Serir, a przed nami roztoczył się cudowny obraz. Kilka tysięcy palm powiewało ciemnolistnymi koronami na smukłych pniach, lśniących złotawo od słońca. Stopy pni stały w ogrodzie bladoróżowych kwiatów brzoskwini, białego kwiecia migdałów i jasnej zieleni liści figowych, w których słowik odzywał się zachwycającym głosem. Była to oaza Safilah, do której szczęśliwie doprowadziliśmy karawanę. Tu rozstał się z nami także Tebu. – Niech Allah będzie z tobą, zihdi – rzekł przy pożegnaniu. – Wzbogaciłeś ludzi z karawany łupem z el kasr, ale sam nic sobie nie wziąłeś. Nie mam już synów, lecz mam błogosławieństwo. Zabierz je z sobą do kraju Franków, których Bóg jest także naszym Bogiem: Baid el bela alik, wszelkie zło niechaj będzie z dala od ciebie! …W kilka tygodni później wróciliśmy do Algieru, gdzie z nieskończoną radością przyjęła nas rodzina Latreaumont. Hassan towarzyszył nam aż tutaj, a Korndorfer nie chciał mnie już opuścić i ze mną oraz Emerym, który dla mnie zmienił swój plan podróży, powrócił do ojczyzny. Dla Latreaumonta i jego rodziny rozstanie z nami było dość bolesne, a walecznemu Kubaszemu en Nurab, także broda drżała potężnie. – Zihdi, ty odchodzisz i może nie zobaczymy się już nigdy. Spodziewam się jednak, że i we Frankistanie przypomnisz sobie z radością Hassana-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf- Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli i zawsze będziesz go zwał Hassanem-el-Kebihr i Dżezzar- bejem, dusicielem ludzi, który razem z Behluwan-bejem dopomógł ci zabić assad- beja i Hedżan- beja. – Ja także nie zapomnę o tobie, Hassanie – zapewnił go Korndorfer – lecz opowiem rodakom o ma-el-cat-beju, dusicielu spirytusu! – Język twój jest pełen jadu i nikt ci nie uwierzy. Przeciwnie ludzie z twojej ojczyzny powiedzą na ciebie: „Oto jest Jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-er-darb el Koh-el- brun, oszczerca, niewierny, szakal, który jada świńskie mięso!” Zakazuję ci mówić o mnie teraz i po wszystkie wieki. Ale my, zihdi, będziemy opowiadali o sobie, a imię moje rozebrzmi po wszystkich oazach i pod wszystkimi namiotami twojego kraju. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą! Chrystus czy Mahomet? Rozdział I Ilekroć Marsylijczyk znajdzie sposobność do opowiadania o zaletach i pięknie swego miasta, mówi zazwyczaj tak: „Gdyby Paryż miał Cannebiere, byłby małą Marsylią.” Porównanie to jest przesadne, lecz nie pozbawione pewnej słuszności. Cannebiere jest największą, a przynajmniej dawniej było najpiękniejszą ulicą Marsylii, przecina całe miasto i prowadzi do przystani. Mieszkaniec największego miasta południowej Francji może być z niego dumny. Ma ono łagodny, wspaniały klimat, jasne noce, jak w Egipcie, a pomimo południowego położenia powietrze wiecznie jednakowej świeżości. Tu spływają narody z całego świata: poważny, zapięty na wszystkie guziki Englishman, ognisty Włoch, sprawny Jankes, chytry Grek, przebiegły Ormianin, Turek o gęstej krwi, małomówny Arab, szczupły Hindus, Chińczyk z potężnym warkoczem i mieszkaniec środkowej Afryki, o barwie skóry mieniącej się od brudnobrunatnej aż do najbardziej ciemnej. W pstrej mieszaninie ras, barw, strojów i języków, przeważa typ wschodni, nadając Marsylii owego azjatycko-afrykańskiego charakteru, którego na próżno by szukać w innych francuskich miastach portowych. Kto chce się dostać do Algieru lub do Tunisu, ma tutaj najlepszą sposobność do przygotowania oka do barw, a ucha do dźwięków przeciwległej części świata. Co do mnie, to niedawno jeszcze nie przypuszczałem, że tak rychło znajdę się nad Morzem Śródziemnym. Przyjaciel mój, kapitan Frick Turnerstick, znany jako dzielny żeglarz i wszechstronny geniusz językowy, wyrwał mnie ze spokoju domowego ogniska następującym pismem, wysłanym z Harwich: Kochany Charley! Stoję tu na kotwicy, a od dziś quinze jours to weight anchor pożegluję do Antwerpii, aby was zabrać stamtąd od grootvater Leidekker. Jadę przez Marsylię do Tunisu i pogardziłbym Wami po prostu, gdybyście zostali at home i nie wsiedli jako mój gość na pokład. Bądźcie zdrowi i przybywajcie! Oczekuję was z security. Your old Frick Turnerstick Co miałem robić? Zostać w domu i pozwolić sobą „pogardzić po prostu”? Nie! Było to poniekąd sprawą mego serca, żeby się zobaczyć z zacnym towarzyszem, podróż zaś do Tunisu, a może i dalej, obiecywała tyle zajmujących rzeczy. Przyjąłem zaproszenie i spakowawszy rzeczy, przybyłem do Antwerpii jeszcze przed terminem. Dwa dni straciłem tam na odszukanie „Grootvadera Leidekkera”. Mieszkał on w Burgerhout i był właścicielem małego, ale znanego zajazdu, w którym bywają zazwyczaj kapitanowie okrętów. Trzeciego dnia zjawił się Turnerstick. Radość jego z tego, że spełniło się jego życzenie, była zarówno wielka, jak szczera. Wypiliśmy w pośpiechu na powitanie, po czym poszliśmy obejrzeć jego nowy statek „the curser”, zbudowany wedle jego wskazówek w słynnych dokach w Baltimore. Turnerstick rozpływał się wprost od pochwał, nazywając statek najszybszym żaglowcem marynarki handlowej wszystkich narodów. Ładunek składał się z broni, tkanin angielskich i towarów żelaznych, które zamierzał zyskownie sprzedać w Tunisie. W Antwerpii chciał nabrać koronek i nici, jako artykułów poszukiwanych przez Maurów i Berberyjczyków. W Marsylii miał jeszcze załadować jedwabie, artykuły garbarskie, biżuterię, mydła i świece. Zamówione wcześniej towary załadowano wkrótce na pokład, po czym statek ruszył w dół przez Wester- Schelde na Morze Północne i ku Kanałowi. Turnerstick chwalił swego „cursera” zupełnie słusznie. Barka bowiem zbudowana była w stosunku 1:8 i posiadała linię, która musiała budzić podziw każdego znawcy. Budowa statku świadczyła o niepośledniej umiejętności projektanta, zaopatrzenie zaś i urządzenie było przy całej swej celowości tak zgrabne, że kapitan mógł być dumny z tego, że sam to stworzył. Przy nieustannie pomyślnym wietrze płynęliśmy nadzwyczaj szybko i przybiliśmy o całe dwa dni wcześniej, aniżeli zapowiedział Turnerstick, do portu de la Joliette w Marsylii. Kiedy kapitan załatwiał swe powinności, ja chodziłem po mieście, by obejrzeć nową wspaniałą katedrę, kościół gotycki św. Michała, Hotel-Dieu, a przede wszystkim bogatą bibliotekę, znajdującą się we wspaniałym gmachu „Ecole des beaux arts”. Gdy Turnerstick znalazł trochę wolnego czasu, poszliśmy razem w to miejsce, które go najbardziej zajmowało, a mianowicie do ogrodu zoologicznego, położonego za najwspanialszym gmachem Marsylii, chateau d’eau lub Palais de Longchamp. Przeszliśmy go wzdłuż i wszerz, po czym zmęczeni do cna, zaczęliśmy rozglądać się, gdzie można wypocząć. Wnet znaleźliśmy ławkę pod platanem, który rósł na skraju małego gaiku. Po drugiej jego stronie wznosił się nad gałęziami niskich zarośli drewniany krzyż z wizerunkiem Zbawiciela. Napis na przytwierdzonej do krzyża tabliczce objaśniał, że na tym miejscu rozdarła dozorcę pantera, której udało się wymknąć z klatki. Z tym łączyła się prośba o modlitwę za nieszczęśliwego. Odkrywszy głowy, zmówiliśmy modlitwę i usiedliśmy na ławce po drugiej stronie krzaków. Ponieważ był to dzień powszedni, przeto w ogrodzie znajdowało się stosunkowo mało ludzi i rzadko kiedy ktoś przechodził obok tego odosobnionego zakątka. Turnerstick opowiadał mi, co przeżył w ostatnich czasach i raz tylko przerwał na chwilę, kiedy podawał mi cygaro sam biorąc drugie. Zapalając, usłyszeliśmy dzięki ciszy wyraźne kroki dwu osób, które zbliżyły się z tamtej strony krzaków, zatrzymując się przed krzyżem. – Oby Allah zniszczył ten kraj! – odezwał się jeden z nich po arabsku. – Wszędzie te bożki, które są zgrozą dla prawdziwego wiernego. – Nie zapominaj, że ja także jestem chrześcijaninem – zauważył drugi w tym samym języku, ale bardzo łamanym. Słychać było, że zwykle posługiwał się tzw. lingua franca. Na to pierwszy odpowiedział: – Ty masz tyle rozumu, żeby uznać to bałwochwalstwo za zgubne. Ty jesteś greko- katolikiem i nie chcesz nic wiedzieć o papieżu, siedzącym w Romie na fałszywym tronie. Jedynie prawdziwą jest nauka proroka. On zakazał stawiać wizerunki, a dokąd tylko dotarł islam, tam popalono i zniszczono obrazy i figury. Czy potrafisz przeczytać, co napisano pod krzyżem? – Tak. Pantera wyrwała się z klatki i rozszarpała w tym miejscu dozorcę ogrodu. Dlatego postawiono krzyż z prośbą o modlitwę za zabitego. Mówiący te słowa objaśniał to ze śmiechem na ustach, mimo że sam był chrześcijaninem. Muzułmanin rzekł na to pogardliwie: – O Allah, jacy to głupcy z tych chrześcijan! Zasługują, by na nich naplwać. Czy wasz Chrystus mógł ocalić tego człowieka? Nie! Tymczasem gdy nieszczęśliwy został rozszarpany, stawiają krzyż. Modlitwa przychodzi za późno. Co ona teraz pomoże? – Czyni się to dla zbawienia jego duszy. – Nie bądź śmieszny! Dla duszy chrześcijanina nie ma zbawienia, ponieważ wszyscy zwolennicy tego bałwochwalstwa muszą powędrować do piekła. Gdybym ja był owym zabitym, wzywałbym imienia proroka i pantera uciekłaby ze strachu. Zaś modlitwy chrześcijanina nawet kot się nie boi. Jak bezsilny jest wasz Jezus razem z waszymi krzyżami, zaraz się przekonasz. Zobaczymy, czy mnie ukarze, jeśli mu się nie spodoba to, co teraz zrobię. Wyrzucił jeszcze kilka bluźnierstw, których niepodobna przelać na papier, a równocześnie dał się słyszeć trzask i łomot, z czego wywnioskowałem, że chyba chce przewrócić krzyż. Natychmiast zerwałem się by mu w tym przeszkodzić, lecz Turnerstick, który nie rozumiał tych słów, zatrzymał mnie, żebym mu po cichu wytłumaczył ich znaczenie. Objaśniłem mu wszystko jak najprędzej i podniosłem się, ale już za późno. Część krzyża, wkopana w ziemię, była przegniła i złamała się wskutek silnego uderzenia, a gruby i na pięć łokci długi krucyfiks poleciał na naszą stronę i upadł kapitanowi na głowę. Turnerstick krzyknął z bólu i ze złości, zerwał się i poszedł prędko za mną, na drugą stronę gaiku, gdzie stali owi dwaj ludzie. W jednym z nich poznałem po jastrzębim nosie i rysach twarzy, Ormianina. Ubrany był w baranią czapkę, krótką bluzę, szerokie spodnie i buty z cholewami, za pasem miał nóż. Drugi był widocznie Beduinem. Wiek jego oceniłem na pięćdziesiąt lat. Długa, grubokoścista jego postać otulona była w biały burnus. Na głowie miał czerwony fez, owinięty chustą turbanową tej samej barwy. Chuda twarz świadczyła, że to twardy i ślepo wierzący mahometanin. Na nasz widok nie okazał bynajmniej strachu, lecz spojrzał na nas prawie szyderczo. – A wam co! – zawołał amerykańską angielszczyzną, rozgniewany kapitan. – Jak śmieliście przewrócić na mnie ten krzyż? – Czego ten człowiek chce? – spytał muzułmanin, zwracając się do towarzysza, który był widocznie jego tłumaczem. Zamiast niego odpowiedziałem ja: – Dopuściłeś się właśnie takiego czynu, za który tutaj surowo karzą. Zhańbiłeś wizerunek Ukrzyżowanego. Jeśli oskarżymy cię przed władzami, dostaniesz się do więzienia. Ormianin zmierzył mnie od stóp do głów spojrzeniem, które miało być zabójczym, i zapytał: – Kim jesteś, że pozwalasz sobie odzywać się do mnie w ten sposób? – Jestem chrześcijaninem, a jako taki mam obowiązek donieść sędziemu o takim czynie, jak twój obecny. – Jesteś chrześcijaninem, a jednak mówisz językiem wiernych, jak prawdziwy muzułmanin! Jesteś zatem podobny do węża, którego jadowity język ma dwa końce! Nie znasz mnie i nie dostąpisz nigdy tej łaski, żeby dźwięk mego imienia zabrzmiał w twoich uszach. Wiedz natomiast, że jestem mężem, przyzwyczajonym spluwać wzgardliwie, ilekroć szczeka nań parszywy pies chrześcijański. Splunął ku mnie po trzykroć tak, że ślina padła na mnie za trzecim razem. Jestem bardzo spokojnym człowiekiem i nie unoszę się zwykle gniewem, a ilekroć na obelgę odpowiadam równie szybko i silnie, to nie dzieje się to z nagłego rozdrażnienia, lecz z poczucia własnej godności. Tu nie tylko mnie obrażono, lecz zbezczeszczono rzecz najświętszą dla chrześcijanina, a sposób i rodzaj tego napadu nie pozwalał na obronę delikatną, w zgrabnie ułożonych słowach. Zaledwie ślina jego dotknęła mej odzieży, dostał pięścią w twarz i runął na ziemię. Zerwawszy się szybko, rzucił się ku mnie, lecz Turnerstick pochwycił go w tej chwili za kark i przygniatając do ziemi, zawołał do mnie: – Charley, sprowadźcie policję! Ja tymczasem tak ściągnę żagle temu drabowi, że przez godzinę ani o cal nie posunie się naprzód. Tłumacz tak osłupiał, że nie mógł się poruszyć. Ja zawahałem się, czy posłuchać rady kapitana. Byłbym może pozwolił muzułmaninowi ujść z nauczką, którą dopiero co dostał, lecz w tej chwili, jakby na zawołanie zjawił się intendent ogrodowy. Ujrzawszy niezwykłą grupę, podszedł szybciej i zapytał o przyczynę. Kiedy Turnerstick trzymał złoczyńcę marynarskimi pięściami przy ziemi, ja opowiedziałem, co się stało. Tłumacz usiłował sprawę upiększyć, ale wobec przewróconego krzyża nie dopiął swego. Wreszcie udaliśmy się z urzędnikiem do dyrektora, który wysłuchał naszych zeznań i wypuścił nas z podziękowaniem. Tamtych dwu zatrzymał u siebie, aby ich, jak się wyraził, surowo ukarać. Wstąpiwszy do restauracji, znajdującej się blisko wyjścia z ogrodu, usiedliśmy przy stoliku na wolnym powietrzu, aby wypić po szklance wina. Może w kwadrans potem ujrzeliśmy ku naszemu zdumieniu obu winnych, spacerujących na wolności z wyrazem zadowolenia na twarzach. Oni także nas spostrzegli. Muzułmanin zbliżył się ku nam na odległość, jaką mu wskazał wzgląd na własne bezpieczeństwo, i syknął do mnie zajadle: – Dwadzieścia franków kary chętnie daruję Francji, ale tobie nic nie będzie darowane! Uderzyłeś muzułmanina i żadne krzyże chrześcijańskie nie obronią cię przed moją zemstą! Ja zachowałem się tak, jak gdyby go wcale nie było, on zaś odszedł w dumnej postawie i pełnym godności krokiem, jak gdyby wyszedł zwycięsko z tego zatargu. Turnerstick, gdy mu powtórzyłem groźbę Beduina, oświadczył: – Gdyby mnie to powiedział, na miejscu bym go przejechał. Teraz sunie z dumą, jak pancerna fregata, i myśli, że go się Bóg wie jak boimy! – Obawy nie czuję, ale trzeba się mieć na baczności. Nie jesteśmy wprawdzie w arabskim duarze, ale po takim Beduinie można się spodziewać, że nie będzie na to zważał. Według jego wyobrażeń otrzymany policzek można zmyć jedynie krwią. Wkrótce potem wstaliśmy od stołu, aby udać się do portu i na statek. Wtem, koło pewnego domu, ujrzeliśmy naszych wrogów. Przepuścili nas obok siebie i poszli potem za nami. Krążyliśmy różnymi drogami, lecz mimo to nie udało nam się ich zgubić. Turnerstick poradził wobec tego, żebyśmy przedsięwzięli wycieczkę łodzią do zamku If. Czytał on swego czasu „Hrabiego de Monte Christo” Dumasa i pragnął zobaczyć podziemne więzienie bohatera tej powieści. Znajduje się ono w zamku If i każdemu pokazują je za małą opłatą. Mnie nie podobają się powieści Dumasa, ale ponieważ znajduje się tam także cela, w której siedział Mirabeau, uwięziony w roku 1774, przeto zgodziłem się towarzyszyć kapitanowi. Wzięliśmy więc małą łódź, aby popłynąć do zamku i uwolnić się od ścigających. Turnerstick zajął się tak dalece swoim hrabią de Monte Christo, że niepodobna go było wydobyć z rzekomego więzienia. Nadto człowiek, który pokazywał nam tę norę, tyle miał do opowiadania, że ściemniło się prawie, kiedy odbiliśmy od wyspy du chateau d’If. Kapitan usiadł przy sterze, a ja wiosłowałem z właścicielem łodzi. Wyspa If leży o dwa kilometry od wybrzeża, odległość zaś od naszego statku w porcie la Joliette wynosiła dwa razy tyle. W mieście świeciły się już latarnie, wywołując wrażenie morza świetlnego. Morze rzeczywiste było spokojne, gdyż był to czas między przypływem a odpływem. Mimo to nie widać było w pobliżu żadnych statków. Dopiero po jakimś czasie kapitan mruknął: – Czemu ten gałgan nie ustępuje, stoi na naszej drodze i nie rusza się z miejsca. Zwrócony twarzą do przodu, kapitan musiał zobaczyć jakąś łódź. Ja z właścicielem siedziałem zwrócony w przeciwnym kierunku. Turnerstick przełożył nieco ster, by ominąć przeszkodę, ale po kilku uderzeniach wioseł zawołał gniewnie, w kierunku tamtej łodzi: – Co to? Czyś oślepł? Trzymaj się trochę bokiem, bo się zderzymy! Obejrzawszy się, zobaczyłem bardzo małą łódź, a w niej jednego, ciemno ubranego człowieka. Przepływaliśmy tak blisko niego, że mogłem ręką dosięgnąć jego łodzi. W chwili, kiedy on przechylił się na bok, wydało mi się, że poznałem twarz muzułmanina. Tylko to się nie zgadzało, że tamten miał na sobie burnus. Nieznajomy zawrócił prędko i zaczął z całych sił wiosłować za nami. Było to bardzo podejrzane. Po co się zatrzymał, jak gdyby czekając na naszej drodze, a dlaczego potem przechylił się ku nam tak bardzo? Czyżby chciał zobaczyć, gdzie siedziałem? Wreszcie dopędził nas. Wciągnął prawe wiosło do łodzi, sięgnął po coś, a potem podniósł rękę wymierzoną wprost we mnie. Rzuciłem się błyskawicznie na dno łodzi, a w tej chwili huknął strzał, po którym zaraz nastąpił drugi. – Hola, co to jest? – zawołał Turnerstick. – Tu strzelają! – To muzułmanin – odrzekłem. – Przytrzymajmy go. Dał dwa strzały i nie ma już naboju. – Well! Postaramy się, żeby w ogóle więcej nie mógł strzelać! Weźcie się z całych sił do wioseł. Przez to, że rzuciłem się na dno i wypuściłem rzemień, wypadliśmy z kursu i zrobiliśmy pół zwrotu. Sprawca zamachu zadał sobie niemało trudu aby umknąć. Nasz marynarz znieruchomiał i stracił na skutek strzałów mowę, lecz zaraz zaczął wiosłować, jak gdyby chodziło o to, żeby uciec przed tajfunem. Ja także wytężyłem wszystkie siły i łódź nasza pomknęła za zbiegiem jak strzała. Nie mogłem go zobaczyć, ponieważ siedziałem odwrócony plecami, zauważyłem jednak, że Turnerstick nie sterował w prostym kierunku, lecz zakreślał łuk. – Czy ten człowiek płynie w kółko – zapytałem – czy też okrążamy go z innego powodu? – Zaraz zobaczycie, usłyszycie i poczujecie ten powód – odpowiedział. – Tylko tak dalej! Nie oglądajcie się i nie spadajcie z ławek! – Z ławek? A więc będzie zderzenie? Chcecie go wrzucić do morza? Czy ma utonąć? Na to nie zgodzę się pod żadnym… Nie dokończyłem, gdyż kapitan przerwał mi, ujął silnie ster w rękę i wykonał nagły zwrot. – Hallo! Ani pisnąć, tylko wiosłować! Mamy go już. Dalej! Dalej! – Allah kerihm, Allah kerihm! – zabrzmiał przed nami głos ściganego. Chciał zawołać po raz trzeci: Allah, lecz w tej samej chwili nastąpił trzask, a nasza łódź podniosła się dziobem tak wysoko, że omal nie pospadaliśmy z ławek. – Wciągnąć wiosła – zakomenderował Turnerstick – i patrzeć kiedy wynurzy się jego głowa! Kapitan dopiął celu: najechaliśmy z boku na łódź muzułmanina i przewróciliśmy ją. Teraz pływała obok naszej dnem do góry. Na próżno jednak czekaliśmy, kiedy z wody wychyli się nasz nieprzyjaciel. Raz tylko wydało mi się, jakbym w dali zobaczył coś kulistego, podobnego do głowy ludzkiej, lecz było to zapewne złudzenie, gdyż odpłynąć pod wodą tak daleko od miejsca wypadku mógł tylko znakomity pływak. – Może jest pod łodzią? – rzekł Turnerstick. – Przewróćmy ją! Dokonaliśmy tego bez trudu. Zaginionego jednak nie było, tylko jego wierzchnie ubranie, które zdjął z siebie, zawisło na widełkach od wiosła. Okazało się, że to biały burnus. Teraz już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że istotnie mieliśmy do czynienia z muzułmaninem. Śledził nas, widział, że popłynęliśmy na zamek, i to naprowadziło go na myśl zaczajenia się na nas, gdy będziemy wracali. By nie mieć żadnych świadków nie wziął ze sobą tłumacza. Ponieważ musiał być przygotowany, że zamach może się nie udać, można było na pewno twierdzić, że był nie tylko szalenie śmiałym człowiekiem, lecz i doskonale umiał pływać. Wobec tego, może ów okrągły przedmiot, który widziałem na morzu, był jednak jego głową. Zatrzymaliśmy się na miejscu jeszcze przez pół godziny, pływając w różnych kierunkach, lecz nic nie znaleźliśmy. Wtedy, gdy wynurzył się z morza, widziałem, że miał obnażoną głowę. Gdzie więc zostawił turban? Pewnie leżał razem z burnusem w łodzi i poszedł pod wodę. Niezadowolony z tego wyniku nie zdołałem powstrzymać się od zarzutu pod adresem Turnersticka: – Dlaczego koniecznie chcieliście nań najechać? Czy nie było innego sposobu dostania go w ręce? – Owszem, był! Ale kto ma przy sobie pistolety, ten ma pewnie i nóż. Gdybyśmy sięgnęli po niego, mógł nas pchnąć nożem. Wrzucony jednak do wody, ucieszyłby się gdybyśmy go wyciągnęli. – Jego noża nie trzeba się było obawiać. Gdybyśmy go zapędzili na brzeg, znalazła by się tam policja i sto innych rąk do schwytania go. – Jaka szkoda, że o tym nie pomyślałem. Ma pan rację. Może stałem się mordercą. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Skoro jednak zważymy, że on poprzysiągł wam zemstę i strzelał do was, to zdaje mi się, że nie powinienem robić sobie zbyt wielkich wyrzutów. Ten łotr wpadł we własne sidła i utonął. – Messieurs – odezwał się teraz właściciel łodzi – najlepiej wrócić na ląd i zapomnieć o całej sprawie. Taką radę muszę panom dać ze względu na siebie. Skorzystaliśmy z tej rady, bo była słuszna. Kiedy wróciliśmy do portu de la Joliette i mijaliśmy szereg stojących obok siebie okrętów, zauważyliśmy bryg, ze zwieszonymi z boku schodami, po których wchodził właśnie na górę wysoki mężczyzna z gołą głową i przylegającymi do ciała, zmoczonymi spodniami i bluzą. – Może to on? – zapytał Turnerstick. – Wczoraj przypatrywałem się temu brygowi. Ma on dwie nazwy, francuską „Le vent” i jakąś drugą, której nie mogłem przeczytać z powodu obcego mi pisma. Jutro zbadamy to dokładniej. Lecz nazajutrz bryg odpłynął. Na nasze pytania odpowiedziano nam, że był to okręt z Tunisu. Obcy napis brzmiał po arabsku „El Hawa”, co oznacza to samo co le vent, a mianowicie: wiatr. Rozdział II Złociste morze! Żadne inne morze świata nie zasługuje w tym stopniu na to określenie, co Morze Śródziemne, jeśli wzburzone huraganem nie rzuca spienionych fal na pobliskie wybrzeże. Kiedy słońce stoi wysoko na niebie, morze roztacza się przed dziobem najczystszym lazurem, a woda jest tak przezroczysta, że widać pod nią przeświecające miedziane obicie przepływającego obok okrętu. A gdy słońce zajdzie, woda przybiera coraz jaśniejsze, złocistsze barwy. Powietrze jest tak czyste, łagodne i orzeźwiające, że płuca oddychają głębiej, a pierś wzbiera rzadko odczuwaną rozkoszą. Tak działa na człowieka to niezwykłe morze. Nieraz już pozostawałem pod jego wrażeniem, a teraz znowu nasycałem się jego widokiem. Siedziałem na pokładzie, pod namiotem, wyrzekłszy się na całe godziny palenia cygar, by oddychać pysznym powietrzem morskim. Kapitan jednak nie był w tak dobrym nastroju. Nie troszczył się o to, czy taki szczur lądowy, jak ja, jest zadowolony z siebie, lecz przechadzał się ze ściągniętymi brwiami, patrząc to na morze, to na niebo i mrucząc pod nosem jakieś słowa. Sternik miał także nietęgą minę, a służba, leżąc na pokładzie, ziewała lub przerzucała kawałkiem żutego tytoniu z jednej strony ust na drugą, patrząc na siebie znudzonym lub nawet stroskanym spojrzeniem. – Co się z wami stało, kapitanie? – zapytałem Turnersticka. – Żujecie coś, co wam nie smakuje. – Co się ze mną stało? – odrzekł, wchodząc do mnie do namiotu. – Nic się nie stało, ale może się łatwo stać. – Cóż takiego? Może burza? Wszystko dobrze wygląda. – Tak, słusznie, wygląda, ale też tylko wygląda. Wiecznie uśmiechnięte oblicze jest fałszywe i podstępne. Tak samo jest z morzem. Ilekroć ustawicznie się śmieje, można przysiąc, że zacznie nagle wściekle gderać. Opuszczając Francję mieliśmy wiatr północno-zachodni; dobrze, to piękny wiatr do wyjazdu z Marsylii na pełne morze. Ale północno-zachodni i wciąż północno- zachodni tu, gdzie wiatry się ciągle zmieniają, to budzi pewne wątpliwości. – Ale to jest właśnie wiatr bardzo dla nas dogodny. – Bardzo słusznie! Płyniemy doskonale, moglibyśmy się nawet ścigać ze steamerem, ale ja bym wolał, żeby ten wiatr się trochę zmienił. To psuje humor mnie i moim chłopakom. Do tego jeszcze doszła ta historia z muzułmaninem! Nie mogę pozbyć się myśli, że jestem mordercą. – Ja także czynię sobie wyrzuty. Mówiłem już, że nie należało na niego najeżdżać, lecz zapędzić go na ląd. – Byłoby się lepiej stało, o wiele lepiej. Mamy wprawdzie na statku jego burnus, ale jego samego prawdopodobnie jedzą teraz ryby. Dałbym sobie uciąć palec, a nawet dwa za to, żeby ta historia wcale się nie wydarzyła. Nawet we śnie ukazuje mi się ten człowiek i zakłóca spokój sumienia! Może na lądzie będzie inaczej. – Kiedy, waszym zdaniem, będziemy w Tunisie? – Jutro wieczorem, jeśli wiatr się nie zmieni! Miejmy nadzieję, że nas nie zwiedzie. Opuścił namiot, przeszedł się znowu kilka razy i zatrzymał się, by po raz setny zbadać widnokrąg. Naraz podniósł głowę do góry, przysłonił sobie dłonią oczy, spojrzał na zachód i rzekł do mnie: – Otóż jest! Moje przeczucie się sprawdzi. Tam w tyle coś nie na żarty gotuje się dla nas. Wyszedłszy na pokład, popatrzyłem w oznaczonym kierunku. Na niebie ukazała się jasna chmurka wielkości orzecha włoskiego. Mimo, że nie byłem wilkiem morskim, to doświadczyłem już nieraz, że taki mały twór, zdoła w krótkim czasie okryć całe niebo ciemnością. – Tak, tak! – skinął głową Turnerstick. – Za godzinę się zacznie, jeśli nie szybciej. Przygotujmy się, a ja spodziewam się, że mój „courser” z łatwością wytrzyma tę próbę. Namiot schowano pod pokład, a wszystko co tylko było ruchome, przymocowano. Jeszcze jakiś czas okręt płynął pod pełnymi żaglami, kiedy jednak pierwotna chmurka rozciągnęła się jak czarna ściana nad zachodnim horyzontem, kapitan rozkazał pościągać żagle. Burza nie nadeszła jednak tak szybko, jak się tego obawiał. Upłynęła godzina, zanim owa ściana chmur zajęła trzecią część nieba. Teraz zwinięto wielkie żagle, zostawiając brygowi tylko tyle, ile było trzeba, by ster mógł go utrzymać w posłuszeństwie. Zbliżał się wieczór. Na takim morzu burza jest o wiele niebezpieczniejsza w nocy, aniżeli w dzień. Mimo tego przeświadczenia nie opanowała mnie troska o mój los, gdyż statek był wspaniały, a Turnerstick był żeglarzem, któremu można było się powierzyć. Niebo stawało się coraz ciemniejsze i wkrótce w podskokach zaczęły zbliżać się kurczątka matki Karey. Tak nazywa marynarz krótkie fale, które poprzedzają właściwy szał wzburzonego orkanem morza. Za kurczątkami pospieszyły fale wysokie, wiatr wzmógł się, a z fal porobiły się bałwany… Nadeszła burza. Wiatr niemiłosiernie miotał wszystkim po pokładzie. Trzeba było dobrze się trzymać, żeby nie dać się porwać. Barka mknęła pod małymi żaglami to w górę, to w głąb fal. Zapanowała taka ciemność, że widać było tylko na odległość kilku kroków. – Charley, idźcie do kajuty! – radził mi kapitan podczas przerwy, w której burza nabierała oddechu. – Zostanę na górze – odrzekłem. – Spłucze was! – Przywiążę się do masztu. – Głupie gadanie! Ja rozkazuję, a wy musicie słuchać. Marsz na dół! W ślad za tym rozkazem dwaj majtkowie ujęli mnie z lewej i prawej strony. Jedna ręka każdego z nich miała taką średnicę, jak moje obydwie. Zaprowadzili mnie na schody i, zepchnąwszy na dół, zamknęli otwór nade mną. Wszelki opór byłby daremny, a nawet śmieszny. Siedziałem więc na dole sam, ponieważ wszyscy byli na pokładzie, i słuchałem, jak wściekłość żywiołów łamała się o cienkie burty. Były to zgrzyty, syki, szumy, wycia i łoskoty, o jakich może mieć pojęcie tylko ten, który był na morzu. Okręt trzeszczał we wszystkich spojeniach. Pioruny huczały i grzmiały nieustannie, a błyskawice bawiły się w berka dookoła statku. Minuty wydawały mi się tygodniami, a kwadranse latami. Myślałem, że nie zniosę samotności w tym ciasnym miejscu, a jednak musiałem wytrzymać. Po upływie trzech, a może czterech godzin, burza trochę się uspokoiła i Turnerstick zszedł na dół. Był przemoczony do nitki i wyglądał, jak gdyby przychodził wprost z głębi morza. Tylko twarz promieniała mu zadowoleniem. – Wszystko idzie znakomicie – roześmiał się do mnie. – Mój „courser” przynosi zaszczyt swej nazwie i pędzi przez fale jak prawdziwy wyścigowiec. – Więc nie ma już obawy? – Zupełnie. Fale nas kilka razy zalały i na tym koniec. Była to tylko mała burza. Musiałem oczywiście być ostrożny, gdyż trudno było uniknąć zboczenia z właściwej drogi. Znajdujemy się pomiędzy przylądkiem Teulada a Cap de Fer, a stąd moglibyśmy łatwo dostać się na głębie Gality. Wiatr zmienił kierunek i wieje z południowego zachodu, muszę więc skręcić, żeby nie stracić kierunku. Burza nie potrwa już długo, była to tylko dłuższa chmura piorunowa i przyniosła niewiele wody. Wrócę tu za dwie godziny, aby napić się grogu, który wy dla siebie i dla mnie łaskawie przyrządzicie. Udał się znów na górę. Mała burza! Jak skromnie wyrażał się ten człowiek! Ale miał słuszność. Po upływie oznaczonego czasu skończyło się dzikie szamotanie żywiołów, grzmoty zamilkły, a wiatr wiał stale z jednego kierunku. Turnerstick przyszedł, żeby się pokrzepić grogiem, a mnie pozwolił wyjść na górę. Teraz na dworze wszystko wyglądało zupełnie inaczej aniżeli poprzednich nocy. Niebo było jeszcze ciemne od chmur, a bałwany wznosiły się równie czarno po bokach okrętu, rzucając na pokład fosforyzującą pianę. Burza przeszła, ale morze jeszcze szalało. Połowie załogi wolno było zejść na dół, wszyscy zaś otrzymali w nagrodę za trud podwójną porcję rumu. Obowiązkowy Turnerstick pozostał także na górze. Ponieważ ja nie mogłem się tu na nic przydać, udałem się po jakimś czasie na dół, by się położyć. Gdy mnie zbudzono, zdawało mi się, że spałem zaledwie godzinę, tymczasem na dworze był już dzień, a kiedy wszedłem na pokład, ujrzałem nad sobą świeże niebo poranne, bez żadnej chmurki, a dokoła prawie całkiem spokojne morze. – Skończyło się szczęśliwie i znowu znajdujemy się na dobrej drodze – rzekł Turnerstick. – Ale wątpię czy wszystkie statki dały sobie tak dobrze radę, jak nasz. Dlatego zwracam się teraz na Galitę i Fratelli, aby zobaczyć czy ktoś nie wpadł tam na skały. Jak szczęśliwy był ten pomysł, okazało się już w dwie godziny potem. Wtedy bowiem, majtek z bocianiego gniazda doniósł, że widać jakiś statek. Zwróciliśmy w tym kierunku lunety, a równocześnie kapitan dał nam rozkaz, żeby skręcić w tę stronę i wyrzucić ołowiankę. Przekonano się, że woda była tu tak płytka, iż niebezpiecznie było zbliżać się bardziej do statku, który sterczał z wody, jak ciemne, trójkątne ciało. Masztów wcale nie było widać, a i ludzi z tej odległości nie mogliśmy zobaczyć nawet przez lunetę. Mimo to, na polecenie Turnersticka spuszczono wielką łódź ratunkową, na której kilku wioślarzy, pod dowództwem sternika popłynęło ku zagrożonemu statkowi. Ja także popłynąłem z nimi. Im byliśmy bliżej statku, tym wyraźniej występowały jego zarysy. Wreszcie rozpoznaliśmy przód okrętu, którego część środkowa i tylna znajdowała się całkiem pod wodą. Maszty i żagle opadły na pokład. – Co to mógł być za statek? – zapytałem sternika. – Trudno to już teraz stwierdzić – odpowiedział. – Widać tylko pół dzioba i boku. Ale wnet się dowiemy, gdyż są tam, jak mi się zdaje, ludzie. Istotnie, przez lunetę naliczyłem trzech ludzi, którzy widząc jak nadpływamy, wymachiwali ustawicznie rękami. Dziób statku wystawał z wody na tyle, że widać było umieszczony na nim napis. Jak się zdumiałem, przeczytawszy nazwę „Le vent” literami łacińskimi i arabską „El hawa”. Był to więc ów bryg, który za wcześnie dla nas opuścił Marsylię. Niebawem zdumienie moje ustąpiło miejsca radości, kiedy w człowieku, stojącym na dziobie, poznałem sprawcę zamachu na nas, muzułmanina, którego uważaliśmy za nieboszczyka. W tej chwili wszystko zostało mu przebaczone, gdyż odtąd na pewno nie byliśmy już mordercami i mogliśmy spać spokojnie. Szczęściem fale nie były zbyt wysokie, dzięki czemu łódź z łatwością podpłynęła do statku. Woda zalała go aż po górną część dzioba, dlatego niepodobna było dostać się do wnętrza, aby stamtąd cokolwiek wydobyć. Musieliśmy ograniczyć się do wybawienia tylko tych trzech ludzi. Co działo się w duszy muzułmanina, tego nie mogłem wiedzieć. On udawał, że mnie nie zna, ba nawet zachowywał się tak, jak gdyby mnie tam wcale nie było. Siedząc w łodzi przede mną, przemoknięty, podobny był zupełnie do owej osoby, która w Marsylii wchodziła na statek po zwodzonych schodkach. Zamieniłem cicho kilka słów z jego towarzyszami, którzy zaczęli na mnie ukradkiem, a badawczo spozierać. Sternik zadał im po drodze kilka pytań, lecz otrzymał mrukliwą odpowiedź, której nawet ja nie zrozumiałem. Co do mnie, to postanowiłem na razie milczeć, by się przekonać, co ten człowiek dalej pocznie. Łatwo sobie wyobrazić, jak uradował się Turnerstick, gdy ujrzał, kogo przywieźliśmy z rozbitego statku. – Charley – zawołał z zachwytem – wszystko się znakomicie składa. Ponieważ widzę już w dzień tego chultaja, to nie będzie mi się ukazywał w nocy. Jeśli jego prorokowi zawdzięczamy rozbicie statku, to go sobie chwalę. Allah ii Allah, wszędzie Allah! Ocalonych trzeba było oczywiście o niejedno zapytać. Turnerstick wziął się do tego na swój sposób, lecz ciągle mu odpowiadano „non comprender” albo „no capire”. Wobec tego zdał na mnie badanie. Obaj majtkowie przedstawili się jako Tunetańczycy, lecz mówili po arabsku tak przewrotnie, że mnie wydało się, że są Grekami, a zarazem łotrami, którzy ze słusznego powodu lub namówieni przez muzułmanina zatajali prawdę. Wymienili nazwisko właściciela statku i opowiedzieli, jak utknął na dnie. Z tego sprawozdania wynikało, że kapitan był chyba niezdolny, ja jednak przypuszczałem co innego. Oto chodziło tu o umyślne rozbicie, celem zdobycia wielkiego odszkodowania, tymczasem nagła burza zabrała się do dzieła i pozbawiła życia całą załogę z wyjątkiem trzech ocalonych przez nas ludzi. – A kim jest ten człowiek, o którym nie wspomnieliście dotychczas? – zapytałem ich, wskazując na muzułmanina. – Nie znamy go – brzmiała odpowiedź. – Jak to? Przecież płynął z wami! – Nie znamy go, bo był podróżnym i rozmawiał tylko z kapitanem. – Ale słyszeliście, jak go kapitan nazywał? – Zawsze mówił do niego tylko: sahib, pan. Na to zwróciłem się wprost do Araba i zapytałem, jak się nazywa. Całe jego ubranie stanowiła koszula, spodnie i bluza. Resztę stracił podczas katastrofy. Nogi miał bose, a ostrzyżoną głowę bez nakrycia, bez którego muzułmanin nie pokazuje się nikomu. Mimo to usiadł na uboczu i przybrał postawę, jak gdyby był właścicielem naszego statku. Zanim raczył odpowiedzieć, musiałem powtórzyć pytanie. – Czy to u Franków w zwyczaju, pytać gościa o jego imię? Jak tym chrześcijanom brak uprzejmości! – Zapytałem bardzo uprzejmie, miałem do tego prawo. Wszystko co się dzieje na statku musi być zapisane w księgach okrętowych. – Natychmiast? – Tak. – I moje imię? – Oczywiście. – To zapisz: Ibrahim. – A dalej? – Nic więcej. – Stan i ojczyzna? – Żyję z tego, co posiadam, a mieszkam w Tunisie. – To wystarczy. – Zostaw mnie więc w spokoju! Powiedział to głosem surowym i w sposób odpychający, ja zaś mówiłem spokojnie dalej: – Dobroć twoja pozwoli, że zadam jeszcze jedno pytanie. Czy byłeś w Marsylii? – Tak. – A w ogrodzie zoologicznym? – Nie. – Czy nie miałeś wypadku z łodzią pomiędzy zamkiem If a portem de la Joliette? – Nic o tym nie wiem. – Czy również nie przypominasz sobie, że mnie tam widziałeś? – Nie widziałem cię jeszcze nigdy, nie znam cię i nie chcę zawierać znajomości z chrześcijaninem. – Powinieneś był oświadczyć to wcześniej, bylibyśmy cię zostawili na rozbitym statku. – Allah przebaczy mi to, że zetknąłem się z niewiernym. On jest wielki, a Mahomet to jego prorok. Gdy przywieziecie mnie do Tunisu, odbędę pielgrzymkę do świętego Keruan, aby się oczyścić. Keruan albo Kairwan, to miasto w Tunezji, do którego nie wolno wejść niemahometaninowi. Tamtejszy meczet Okba jest najświętszym miejscem w całej Berberii, pochowany jest w nim El Wajb, serdeczny przyjaciel i towarzysz Mahometa. Chciałem się już odwrócić od muzułmanina, kiedy sam mnie zagadnął: – Odstąpisz mi kajutę i dasz mi mięsa, mąki, daktyli i wody, których nie tknął niewierny. Chcę mieszkać w odosobnieniu, a ujść wzroku ludzi, gdyż spojrzenia chrześcijan zanieczyszczają ciało sprawiedliwego. Czy miałem go wyśmiać, czy też dać mu jeszcze raz poczuć moją rękę? Ani jedno, ani drugie. Zbyt rozgniewany byłem na to, by się śmiać, z drugiej strony zbyt ceniłem swoją rękę, żeby go nią bić. Odpowiedziałem więc bardzo uprzejmie: – Jeśli nie chcesz być wrzuconym do morza, to musisz zadowolić się miejscem, na którym siedzisz! Sam je sobie wybrałeś. Jeść i pić dostaniesz razem z majtkami, którym zawdzięczasz życie. Ocalony nie może uważać się za lepszego od tego, który go ocalił. Na to on ofuknął mnie ze złowrogim błyskiem w oczach: – Kto mnie ocalił? Powiedz! Wisząc ponad wodami wołałem: „Sa’id’ ni ja nebi, ja Muhammed. Ocal mnie, proroku Mahomecie.” On was przysłał, abyście dostąpili łaski przez podanie mi pomocnej ręki. – Czemu ci nie przysłał muzułmanów? – Ponieważ nie było ich w pobliżu. – Wobec tego Jezus, przeciwko któremu bluźniłeś, jest potężniejszy od niego, bo sprowadził nas w pobliże. Skończyłem z tobą i spodziewam się, że na zawsze! – Jeszcze nie wszystko skończone. Ty jedziesz do Tunisu, a ja tam mieszkam! Spotkamy się jeszcze! Teraz jednak dasz mi coś do okrycia nagości mojej głowy i moich stóp. To była wyraźna bezczelność. Jednym tchem obrażał, groził i żądał jeszcze przysług ode mnie. Odpowiedziałem przeto: – Nie mogę tego uczynić, ponieważ ciebie plami wszystko, co pochodzi z rąk chrześcijanina. – Czy chcesz abym w Tunisie wysiadł z obnażoną czaszką? – Nie, z litości nad tobą uszanuję twoją wiarę, która zabrania ci pokazywać się z nagą głową. Masz tu okrycie, to twoja własność! Turnerstick posłał przedtem po biały burnus, który teraz dałem muzułmaninowi. Wziął go ode mnie, ale nawet nie drgnął na twarzy, i rzekł: – To jest szata wiernego, dlatego mogę ją wziąć. Obuwia pożyczy mi jeden z majtków. Ale twoja dusza niechaj będzie jako dym, który uchodzi aby nie wrócić! Z kapitanem postąpił tak samo jak ze mną. Gdy przetłumaczyłem kapitanowi rozmowę, nie wiedział czy kazać tego człowieka zrzucić z pokładu, czy też go wyśmiać. Na moje postanowienie co do niego zgodził się całkowicie. Bezczelny osobnik musiał się wyrzec kajuty, ale nie zażądał jadła ani napoju. Rozdarł burnus i połową owinął sobie głowę, na nogi zaś włożył pożyczone wydeptane trzewiki, które można było raczej nazwać pantoflami. Siedział tak nieruchomo i wpatrywał się w dal, nie troszcząc się pozornie o to, co się dokoła niego dzieje. Od chwili, w której ocaleni dostali się na statek, płynęliśmy znowu pod pełnymi żaglami. Zaraz po południu minęliśmy przylądek Sidi Ali, a tuż przed wieczorem minęliśmy Cap Kartago i zbliżyliśmy się do przystani Goletty, przedmieścia Tunisu. Niebawem zarzuciliśmy kotwicę w porcie handlowym, położonym na południe od wojennego. Muzułmanin poruszył się wtedy po raz pierwszy. Przystąpił do mnie i Turnersticka i rzekł, wskazując na obu majtków: – Pójdziecie natychmiast z tymi ludźmi do naszego konsula i potwierdzicie, że bryg zatonął. Konsul da wam swój podpis. Ja zaś położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem: – A ty co zrobisz tymczasem? – Wysiądę na ląd. – Czy sądzisz, że ci na to pozwolimy? – Pozwolicie? Wy nie możecie mi nic pozwalać, ani rozkazywać. Jesteście tutaj obcy, a ja jestem panem! – Odwrotnie! Ty znajdujesz się na naszym statku i jesteś na nim obcy, a my jesteśmy panami. Mamy najzupełniejsze prawo zatrzymać cię jako mordercę, dopóki nasi konsulowie czegoś nie zarządzą. A może wciąż jeszcze jesteś takim tchórzem, że wypierasz się, jakobyś do mnie strzelał? Nieopisanie dumny i wyniosły uśmiech przemknął mu po twarzy. – Ja tchórzem? – wybuchnął. – Wy robaki! Tak, strzelałem do ciebie i uczynię to znowu, skoro tylko poważysz się ze mną spotkać. Zatrzymaj mnie! Powiadam ci, że wystarczy mi podnieść głos, a znajdzie się natychmiast stu mężów, by mnie zabrać stąd z honorami. Ty nie wiesz jeszcze kim ja jestem i biada ci, jeśli mnie poznasz! – Ba! Znam cię dobrze. Domyśliłem się zaraz, że nie podałeś mi prawdziwego nazwiska i stanu. Bądź, kim chcesz. My się ciebie nie boimy. Gdybyśmy cię chcieli zatrzymać, to i stu ludzi nie zdołałoby nam w tym przeszkodzić. Mieliśmy już do czynienia z takimi ludźmi jak ty i wymusiliśmy na nich szacunek dla siebie. Ale my jesteśmy chrześcijanami, a wiara nasza nakazuje nam postępować dobrze nawet z nieprzyjaciółmi. Dlatego przebaczymy ci morderczy zamach i pozwalamy odejść w pokoju. Możesz odejść! – Tak, jesteście chrześcijanami – śmiał się szyderczo. – Chrześcijanami, którzy modlą się za drugich dopiero wtedy, kiedy ich rozszarpią pantery. Wasza nauka jest śmieszna, a wasza wiara próżna. Wasi kapłani głoszą nieprawdę, a wy wierzycie w to, co wam oni mówią. Pogardzam wami i rozdepczę was, jeśli się ośmielicie pokazać mi na oczy. Podniósłszy prawą rękę jak do przysięgi, odszedł ze statku z tą groźbą. Rozdział III Czasy się zmieniają, a wraz z nimi narody i ludzie. Prawdę tych słów uzna każdy, kto postawi stopę na ziemi Afryki Północnej. Jeszcze niedawno żeglarskie ludy Europy drżały przed rozbójniczymi feluk-kami państw Barbaresków. Członków cywilizowanych narodów ograbiano bez miłosierdzia, zabijano, lub wleczono w dożywotnią niewolę. Nie było przeciw temu innego sposobu niż wykup za bardzo wysokie sumy. Półksiężyc urągał tu krzyżowi, a bej lub dej małego rozbójniczego kraiku szydził z potężnych książąt i królów, którzy spod ziemi wydobywali armie, żeby się nawzajem zwalczać. Jakże inaczej przedstawiają się tam stosunki dzisiaj, i to po upływie stosunkowo niedługiego czasu. Maroko cierpi na wewnętrzne wycieńczenie, a o Tripolisie nawet nie ma co mówić. Algierię „wykadzono”, a Francja położyła już swą dłoń i na Tunisie. Cywilizacja francuska stąpa tam olbrzymimi krokami. Wszak zbudowano już nawet kolej, a przeraźliwy gwizd lokomotywy przerywa muezzinowi, gdy ten, z wysokiego minaretu, nawołuje wiernych do modlitwy. Mimo to Tunis ma wygląd bardziej wschodni niż Algier a nawet Kair. Wpada to w oko dopiero wtedy, gdy się wejdzie do centrum miasta. W porcie przyjmują podróżnego najpierw celnicy, niezbyt surowi i niezdolni zapanować nad wzruszeniem na widok jednego lub kilku franków. Potem Europejczyk musi się mieć na baczności przed tragarzami, którzy często znikają razem z powierzonymi im rzeczami. W hotelu „d’Orient” lub „de France” rzadko można dostać dobre jadło i czystą pościel, ale za to o każdej porze chętnie wyjaśnią, co znaczy na wschodzie słowo: bakszysz, napiwek. O samym mieście mało da się powiedzieć. Jest podobne do innych wschodnich miast i nie posiada żadnych osobliwych zalet. Muzułmanin oczywiście żywi o nim tak wygórowane mniemanie, że nazywa je miastem szczęśliwości. Europejczyk godzi się na to określenie, gdy ze wzgórka oliwnego, zwanego Belvedere, widzi przed sobą w świetle zachodzącego słońca, wysmukłe minarety i płaskie dachy, na których bieli igrają złociste barwy. Ale na pewno zmieni to zapatrywanie, gdy tylko wejdzie do środka miasta. Ulice krzywe i ciasne, wszędzie gruz, rumowiska i cuchnący brud. Szeregi domów schodzą się często tak blisko, że jednym krokiem można przejść z dachu po jednej stronie ulicy na dach po drugiej. Walących się budynków nikt tam nie naprawia. Rozpadają się one powoli, a tymczasem ludzie stawiają obok nowe domy, ponieważ miejsca tu nie brak. Tak sąsiadują z sobą ruiny, dobrze utrzymane domy, naprędce rozpięte namioty, świadcząc o historii rozwoju miasta od czasów najdawniejszych do obecnych. Cesarz Karol V kazał, po zwycięstwie pod Keleah, zbudować więzienie, do którego budowy mieszkańcy musieli wyłamywać bloki z kartagińskiego wodociągu, a z marmurów Kartaginy wypalać wapno. Ten zamek leży już także w gruzach. Jedynym godnym uwagi budynkiem jest pałac beja na placu Kasbah, którego jednak bardzo rzadko się używa. Dawniej mieszkańcy oddzielali się od siebie ściśle według ras i wiary. Dziś już tak nie jest, mimo to przedmieścia i dolną część miasta zajmują przeważnie chrześcijanie i Żydzi, górną zamieszkują tzw. Kulugli, potomkowie Turków, a środkową Maurowie, przeważnie potomkowie wypędzonych z Hiszpanii Morisków. Wspomnieć jeszcze wypada, że wieczorem, każdy obowiązany jest nosić ze sobą latarnię. Bej mieszka w swym zamku Bardo, położonym o godzinę drogi od miasta, w kierunku zachodnim. By się tam dostać trzeba minąć łuk wspaniałego akweduktu, który niegdyś zaopatrywał w wodę Kartaginę. To Bardo jest grupą różnorodnych budynków, w których rezyduje nie tylko bej, lecz mieszkają także jego urzędnicy, dostojnicy i służba. Do ruin Kartaginy prowadzi droga przez pole bitwy pod Zamą, gdzie Scypion Afrykański pobił Hannibala. Największa część ruin pochodzi z czasów późniejszych, a za prawdziwe szczątki dawnej Kartaginy można uważać chyba tylko ów wodociąg, złożony z osiemnastu ogromnych cystern. Z tymi godnymi widzenia osobliwościami przyjezdny załatwia się bardzo szybko. Ja zająłem się teraźniejszością; życie i praca obecnej ludności zaprzątały mnie bardziej, aniżeli zakazane tu szukanie starożytności. Toteż rozstałem się z Turnerstickiem, który miał bardzo dużo pracy i zamieszkałem w śródmieściu u golarza, którego dom składał się z dwu wytwornych salonów, przedzielonych zasłoną, na całą szerokość i wysokość budynku. Pałac ten miał osiem kroków długości, a sześć szerokości, dach był słomiany, a ściany z gliny i słomy. Celem uniknięcia wydatku na drzwi zrezygnowano z budowy jednej ściany. Zasłona zrobiona była bardzo sprytnie z kawałków papieru rozmaitego gatunku, wielkości i barwy. Podłogę tworzyła poczciwa matka ziemia. Siedziałem tu na kanapie, to jest na moim worku podróżnym, jedynym sprzęcie w tym domu i zaglądałem przez otwory w zasłonie do drugiego salonu, gdzie golarz oddawał się swym zajęciom, jednak nie sam, lecz ze swoim haremem. Była to siedemdziesięcioletnia może kobieta, której głównym zajęciem było pieczenie cebuli. Salon nie był ani na chwilę próżny. Mój gospodarz miał widocznie liczną klientelę, ale nie zauważyłem żeby ktokolwiek płacił. Patrzeć na niego, gdy wykonywał swoje rzemiosło było prawdziwą rozkoszą. Szczególnie wzruszyła mnie dokładność, z jaką gromadził pianę mydlaną, zeskrobaną z twarzy i czaszek, aby nią potem z prawdziwą lubością smarować inne twarze i czaszki. Za mieszkanie miałem płacić cztery franki za miesiąc, czyli franka tygodniowo z góry. Gdy staremu dałem dwa franki i oświadczyłem, że zostanę tutaj tylko przez tydzień, uważał mnie za księcia z tysiąca i jednej nocy i okazał gotowość golenia mnie za darmo, czego się oczywiście wyrzekłem. Sprowadziłem się tu tylko po to, żeby przez jakieś dwie godziny dziennie przypatrywać się życiu w tunetańskiej golami. Resztę czasu spędzałem na przechadzkach po okolicy lub mieście, a w nocy spałem na statku. Przez pierwszych pięć dni nie spotkałem się z wrogim muzułmaninem. Jeśli chciał mnie ścigać, to szukał niewątpliwie w dzielnicy francuskiej a nie tutaj. Szóstego dnia wypadło mi się spotkać z nim w sposób niespodziewany. Oto, gdy przyszedłem poprzedniego dnia na statek, Turnerstick oznajmił mi z radością: – Charley, miałem dziś szczęście, wielkie szczęście. Zobaczę harem. – Nic wielkiego! Ja go widuję codziennie! – Gdzie? – U mojego golibrody. – Nie gadajcie głupstw! Nie zazdroszczę wam tej praciotki rozrabiacza mydła. Zresztą skoro już mówimy o mydle, to wiedzcie, że sprzedałem już swoje, a na resztę towarów też mam zbyt, czego zaś tu nie wezmą, zawiozę do Sfaksu, gdzie jest dobry targ. Chcę się tam udać, żeby się trochę zorientować. Czy pojedziecie ze mną? – Oczywiście! Może skorzystamy z linii Societa Rubattino? – Owszem. Pojutrze wieczorem odpływa stąd parowiec. Przygotujcie się do tego czasu! – Jestem gotów w każdej chwili. Ale wspomnieliście coś o haremie? – Nie tylko o haremie, ale o domu w ogóle. Od dawna pragnąłem zobaczyć wnętrze tunetańskiego domu, ale handlowcy, z którymi mam do czynienia urządzają swe domy po francusku. Jeden z tych panów ma mauretańskiego buchaltera, który mieszka u swego szwagra. Ten szwagier posiada piękny dom, urządzony na sposób wschodni, a buchalter chce mi go pokazać jutro przed południem. – Jak się nazywa ten szwagier? – Abd el Fadl. – To znaczy tyle co: sługa dobroci. Imię piękne i obiecujące wiele dobrego. Czy zgadza się żebyśmy go odwiedzili w jego domu? – Niewątpliwie. – A kim jest ten człowiek? – Nie wiem. Wiadomo wam przecież, że tu nie można dopytywać się o stosunki krewnych bez uchybienia zwyczajom. Buchalter zabierze nas z okrętu. – No, a harem? – Zobaczę także, ale tylko pokoje, ponieważ tej pani nie wolno się pokazywać. – Co wam z tego, że obejrzycie mieszkanie bez właścicielki? – A co wam z tego, że widzicie klientów golibrody? Chcę wzbogacić moje wiadomości tak samo, jak wy wasze. A więc pójdziecie ze mną? – Tak, ale tylko ze względu na was. – Jak to? – To może być zasadzka, z której trzeba będzie was wydobyć. – Co wam przychodzi do głowy! Ten młody buchalter to uczciwy człowiek. O zasadzce nie ma mowy, a zresztą kapitan Turnerstick nie jest z tych, którzy by się bali. Na tym rozmowa się skończyła. Ja widziałem dość wschodnich domów i tylko troska o bezpieczeństwo przyjaciela skłoniła mnie do towarzyszenia mu. Nazajutrz rano na pokładzie zjawił się buchalter. Był to młody Maur o wyglądzie budzącym zaufanie. Okazał się bardzo uprzejmy i skromny, i oświadczył, że szwagier wprawdzie nic nie wie o zamierzonym zwiedzaniu domu, ale w przypadku obecności na pewno by na nie zezwolił. Zapewnienie to wypowiedział z takim przekonaniem, że się uspokoiłem. Poszliśmy, ale ja oczywiście z rewolwerem. Udaliśmy się ulicą wychodzącą na plac Kasbah. Tam stał dom, którego ścianę od strony ulicy stanowił mur. Jedynym otworem w tej ścianie były drzwi. Buchalter zapukał, do wnętrza wpuścił nas murzyn. Wnętrze nie różniło się niczym od innych domów orientalnych. Budynki takie składają się zawsze z otoczonego izbami lub innymi pomieszczeniami, dziedzińca na środku którego znajduje się studnia. Różnice polegają na większej lub mniejszej kosztowności urządzenia, na mniej lub więcej widocznym zaniedbaniu budynków, ale typ jest zawsze ten sam. Tak było i tutaj. Wszystkie drzwi czworobocznego budynku otwierały się do dziedzińca, a w studni była woda, co zdarza się bardzo rzadko, ponieważ wodotryski z jakiegoś powodu najczęściej nie działają. Umeblowanie stanowiły dywany i poduszki do siedzenia; więcej mieszkaniec Wschodu nie potrzebuje. Ponieważ można było przejść dookoła z jednego pokoju do drugiego, przeto łatwo można było dostać się do mieszkania żony. Ale jej wystarczało wyjść następnymi drzwiami, aby przez całą drogę znikać nam z oczu. Na górze znajdowało się tylko kilka izb dla służby. Szliśmy tak więc z izby do izby i wstąpiliśmy wreszcie do haremu. Tutaj również nie zobaczyliśmy nic znaczniejszego oprócz dywanu, tapczanu i kilku poduszek. Izby były podobne do siebie, a różnica zaznaczała się tylko w barwach. Z ostatniej izby haremowej dostaliśmy się znowu do pokoju, od którego zaczęliśmy zwiedzanie. Turnerstick chciał być dokładny i poprosił, żeby mu pozwolono udać się także na górę, na co nasz przewodnik się zgodził. Mnie nie zależało na tym, żeby zobaczyć kilka izb zamieszkałych przez czarnych, dlatego zawahałem się na chwilę. Wtem usłyszałem za sobą, jak otwierają się drzwi, a potem zabrzmiał dziecięcy głos: – Nuzrani, nuzrani! To znaczy chrześcijanin, chrześcijanin. Odwróciwszy się ujrzałem w drzwiach, małego, bardzo ładnego chłopca. Jego oczy błyszczały, policzki mu pokraśniały, a dokoła ust igrał filuterny uśmiech. Jaka wielka różnica była między nim, a niedołężnymi, leniwymi dziećmi, które spotyka się zwykle na Wschodzie. – Karrib, to’a lahaun, pójdź bliżej, tutaj! – szepnął do mnie z wymownym wyrazem twarzy, jak gdyby chciał pokazać lub powiedzieć mi coś niesłychanie ważnego. Zgiął przy tym wskazujący palec i przyzywał mnie do siebie, kiwając rączkami. – Ty chodź do mnie! – rzekłem, gdyż on znajdował się jeszcze w ostatnim z haremowych pokoi. – Czy wolno mi? – zapytał, kiwając głową. – Oczywiście. Przybiegł w podskokach, objął mnie oburącz za kolana i znów zawołał: – Nuzrani, nuzrani! Zapytałem go znowu: – Czy wiesz że jestem chrześcijaninem? – Tak. – Od kogo? – Od kalady. – Kto to? – Matka. Ona was widziała. – Czy to ona przysłała cię do mnie? – Nie. Ja sam przyszedłem. Jej nie ma. Chodź, usiądź przy mnie. Chcę ci coś opowiedzieć. Pociągnął mnie na tapczan pod ścianę. Czemu nie miałem zrobić mu tej przyjemności. Nie byłem już w haremie i mogłem, tak samo jak na dziedzińcu, oczekiwać powrotu Turnersticka i jego towarzysza. Usiadłem więc, a malec usadowił mi się na kolanach i z chwalebną gorliwością zajął się moją brodą. – Jak się nazywasz? – spytał. – Nuzrani – odpowiedziałem. – A ty? – Asmar. Imię to oznacza bruneta i odpowiadało wyglądowi chłopca. Wschodnie rysy jego twarzy i lekko przyciemniona cera przypominały mi słowa pisma świętego, opisującego późniejszego króla Dawida jako chłopca „czarnego i pięknego”. – Tak mnie musisz nazywać! – dodał. – No, powtórz moje imię! Spełniłem jego życzenie i podniosłem jego twarz do siebie, a on przesunął wargami po moim wąsie, podobnie, jak się to czyni przy ostrzeniu brzytwy. W każdym razie miał być to pocałunek. Niestety nie doznałem całej jego rozkoszy, gdyż nagle usłyszałem głośny okrzyk niewieści, a kiedy spojrzałem przed siebie, zobaczyłem w drzwiach najbliższego, lecz nie haremowego, pokoju młodą i piękną kobietę. Stała patrząc na nas, a w jej wzroku odbijał się na poły strach, a na poły radosne zdziwienie. Twarz jej była odkryta, a zasłona zwisała z głowy. Nieznajoma stała jak osoba, która nie wie, czy ma uciec, czy się zbliżyć. Nie zrobiwszy jednak ani jednego, ani drugiego, zarzuciła na twarz zasłonę, wskutek czego nie można już było rozpoznać jej rysów. Potem podniosła w górę wskazujący palec i rzekła: – Asmarze, pomódl się! Chłopak wymknął mi się, stanął na ziemi i złożywszy ręce, zaczął się modlić: – Ia ‘abana’ Iledsi fi’ s-semevati jata haddeso’ smoka… Co za niespodzianka! Toż to był Ojcze nasz! Czyżby to była chrześcijanka? Kobieta widocznie wyczytała w mojej twarzy to pytanie, gdyż skoro tylko malec skończył się modlić, rzekła do mnie, jakby w odpowiedzi: – Ja nie jestem nuzrana. Chciałabym bardzo nią zostać, lecz nie wolno mi. – Kto ci zabrania? – Mój władca. – Czy to muzułmanin? – Najsurowszy, jaki być może. – Gdzie nauczyłaś się tej modlitwy, którą odmówił twój syn? – Na dachu. Nasz dom styka się z dachem sąsiedniego, a tam mieszkała Franka, która była nuzraną. Rozmawiałam z nią codziennie, a ona opowiadała mi wszystko, co wiedziała z pisma świętego. – A ty temu wierzyłaś? – Czemu nie miałabym wierzyć? – To dobrze. Jedyna i wieczna prawda zawarta jest w słowie Bożym, nie zaś w koranie i w pismach jego tłumaczy. – Ja wiem, panie, wiem o tym. Wy chrześcijanie jesteście całkiem inni… Zatrzymała się, jak gdyby chciała powiedzieć jakieś zakazane słowo, po czym zaczęła mówić dalej: – Po dłuższym czasie chciałam zapoznać mego władcę z tymi świętymi opowieściami. Ale niestety z tą samą chwilą nie było mi wolno wychodzić na dach, a mąż mojej przyjaciółki musiał opuścić Tunis. – Kto go do tego zmusił? – Mój pan. – Czy ma taką władzę? – Tak. Czego chce mój władca, na to zgadza się rządca Tunisu. Wobec tego jej mąż, Abd el Fadl, był chyba ministrem lub innego rodzaju wysokim doradcą beja. Byłbym chętnie się jej o to zapytał, lecz krępowałem się nieco. Co za różnica! Ona nazywała swego męża panem i władcą, a męża chrześcijańskiej przyjaciółki jej małżonkiem. Oto wyborna charakterystyka położenia kobiety chrześcijańskiej i mahometańskiej. Skąd jednak wzięło się to, że ta kobieta ośmieliła się rozmawiać ze mną wbrew surowym zakazom haremu? Ta kobieta odgadywała prawie moje myśli, gdyż znowu pojęła wątek rozmowy, jak sobie tego w duchu życzyłem: – Przebacz panie, że nie uciekłam! Ujrzawszy chłopca na twoich kolanach, nie mogłam odejść. Zatrzymałam się także z innego powodu. Słuchałam chrześcijańskiej niewiasty i wierzyłam jej, lecz kobieta nie jest uczoną ani nauczycielką. Mężczyzna wie lepiej co jest fałszem, a co prawdą. Ty jesteś chrześcijaninem i mężczyzną. Powiedz mi, na wszystkie nieba, kto ma słuszność, Chrystus czy Mahomet? – Chrystus, gdyż on jest Bogiem odwiecznym, a Mahomet był tylko grzesznym człowiekiem. Mahomet jadał haszysz i wyśnił swoje sury. Chrystus zaś umarł na krzyżu, by wziąć na siebie grzechy całego świata. Kto w niego wierzy, będzie zbawiony. Na to ona złożyła ręce i zawołała głosem, w którym słychać było wzruszenie: – Wobec tego ja pozostanę wierną Chrystusowi, choćby mój władca miał mnie zabić. On kocha mnie bardzo, a nasz chłopiec jest dla niego wszystkim, lecz nie wolno mi wymówić imienia Zbawiciela. – Czy twój pan jest taki okrutny? – Przyzwyczajony do męczenia drugich, ponieważ jest dżelladem naszego beja. Dusza jego należy do mnie, a moja także musi należeć tylko do niego, nie zaś do Chrystusa, bo… precz, precz! Panie, bądź zdrów! Dziękuję ci! Czym prędzej pochwyciła chłopca i zniknęła w haremie, gdyż z zewnątrz dał się słyszeć odgłos kroków. Teraz wszystko się wyjaśniło, dżellad znaczy tyle, co kat, sądowy wykonawca rozkazów władcy. Urząd dżellada jest na Wschodzie urzędem honorowym, a piastujący go ma najczęściej większą władzę niż wezyr. Zrozumiałem także tę świeżość ducha i żywość chłopca; był dzieckiem matki sprzyjającej chrześcijaństwu, która darzyła go serdeczną opieką i prawdziwą miłością. Teraz przyszli po mnie Turnerstick i buchalter, który zaprowadził nas jeszcze raz na dziedziniec, gdzie zgromadziła się służba, czekając na bakszysz. Rozdaliśmy wśród nich kilka monet i skierowaliśmy się już ku wyjściu, kiedy ktoś zapukał do bramy. Murzyn pobiegł otworzyć i jeszcze w rogu dziedzińca spotkaliśmy się z przybyłym. Był to nasz wróg, muzułmanin, który do mnie strzelał w Marsylii. Ujrzawszy nas, zatrzymał się na kilka sekund, skamieniały z osłupienia, ale po chwili wybuchł wściekłością. Wydał jakiś nieartykułowany okrzyk, pochwycił mnie lewą ręką za gardło, wymierzył w moją pierś i wypalił, oczywiście nie trafiając, gdyż w ostatniej chwili wytrąciłem mu broń i wyrwałem się z jego uścisku. Turnerstick chciał mi przyjść z pomocą, lecz słudzy, którzy dopiero co otrzymali odeń napiwek, rzucili się na niego tak, że ledwie zdołał się obronić. Mój przeciwnik dobył noża, aby znów napaść na mnie, gdy wtem otwarły się drzwi haremu i na dziedziniec wyszła jego żona, która usłyszała wystrzał. Widząc, że mąż dobył na mnie noża, krzyknęła w przerażeniu: – Ja issai-jidi, ja Jezuji, ja Messihji, wakkif, wakkif, o Najświętsza Panno, o mój Jezu, o mój Mesjaszu, wstrzymaj się, wstrzymaj! Wyciągnęła błagalnie ręce, na co muzułmanin wypuścił nóż z ręki. Jego żona, zasłonięta wprawdzie, ukazała się nam obcym, ujęła się za nami, wymawiając przy tym imiona, które były jej surowo zakazane. Mąż wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby nieobecny duchem, a następnie rozkazał: – Do środka, natychmiast! – Nie, nie – odparła. – Puść najpierw tych ludzi! Niech tu nie dojdzie do morderstwa! On poruszył się, jak gdyby chciał skoczyć ku niej, lecz ja pochwyciłem go za oba ramiona, przycisnąłem mu je mocno d piersi i spytałem: – Ty więc jesteś katem beja? – Tak, jam jest dżellad. Musicie zginąć – odrzekł, usiłując się wyrwać. – Zabij nas, jeżeli potrafisz! – powiedziałem, puszczając go i wydobywając rewolwer. – Twoje życie za nasze! W rysach jego twarzy widać było ślady gwałtownej walki wewnętrznej; po chwili wskazał na wyjście i zawołał: – Precz, precz psy i psie syny! Najpierw dowiem się, czego szukaliście tutaj, a potem was osądzę. Byłoby lepiej, gdybyście nigdy się nie urodzili. Odeszliśmy, nie odrzekłszy nic na jego groźby. Rozdział IV Wierni postanowieniu udaliśmy się parowcem Societa Rubattino z Tunisu do Sfaksu, gdzie Turnerstick znalazł obfite żniwo. Sprzedał nie tylko resztę towarów, zostawionych pod opieką sternika, lecz jeszcze mógł przywieźć nowy ładunek. Był to człowiek zarówno sprytny w handlu, jak dzielny na morzu, a dzięki powodzeniu wpadł w szampański humor, odwiedzał ciągle znajomych, odbywał konferencje, a ze mną rozmawiał tylko wieczorami. Wobec tego postanowiłem w inny sposób skorzystać z wolnego czasu i zobaczyć pobliskie, bardzo zajmujące, wyspy Karkehna. Maltańczyk Mandi, najzacniejszy handlowiec w całym mieście, u którego właśnie przebywaliśmy, oddał na moje usługi swoją barkę żaglową z kilku ludźmi do obsługi. Zabawiłem tam cztery dni i wróciłem dopiero piątego dnia wieczorem. Spędziwszy godzinę na naprawie nadwerężonego ubrania, poszedłem do Mandiego, aby mu podziękować. Tymczasem na dobre zapadł wieczór, a na niebie pojawił się księżyc. Służący, którego zapytałem o pana, oświadczył, że ten wyszedł właśnie do ogrodu. Wobec tego tam się udałem. Należy wspomnieć, że Sfaks posiada bardzo piękne sady, ogrody warzywne i kwiatowe. Mieszka tu wielu Europejczyków, szczególnie Francuzów, Włochów i Maltańczyków, co nadaje europejskiego charakteru towarzyskiemu życiu miasta. Ogród naszego gospodarza leżał samotnie, otoczony z jednej strony domem a wysokim murem z trzech pozostałych stron. Rozglądając się za Mandim, miałem jeszcze tylko przeszukać ostatni zakątek, aby zaś tam się dostać, musiałem przejść przez mały, otwarty placyk, oświetlony jasno przez księżyc. Zaledwie jego światło padło na mnie, usłyszałem dziecięcy głos: – El nuzrani, el nuzrani! Czyżby był to mały Asmar, syn kata? Po chwili nie miałem wątpliwości, gdyż mały przybiegł do mnie prędko i wziął mnie za rękę. – Gdzie jest twój ojciec? – zapytałem. – Tam! – odrzekł, wskazując na dom. – A Kalada, matka? – Chodź, zaprowadzę cię! – Kto jest przy niej? – Nie ma nikogo, jest sama. Nie wahałem się pójść do biednej, godnej pożałowania kobiety. Siedziała na kamieniu w głębokim cieniu jaśminu. Pozdrowiłem ją, lecz ona nie odpowiedziała; obawa, żeby jej nie zastano tu ze mną odebrała jej mowę. – Wybacz, że idę za głosem twojego dziecka! – prosiłem. – Czyż byłby to tylko przypadek, że spotykam cię tu tak niespodzianie i niepostrzeżenie? Zostanę przy tobie tylko chwilę, dopóki się nie dowiem tego, co mnie najbardziej interesuje. Jakie skutki miały dla ciebie nasze odwiedziny? – Nie przyznałam się, że mówiłam z tobą – odrzekła z wahaniem. – Złość mego władcy ugodziła w brata, który was sprowadził do domu, lecz i mnie spotkał gniew za to, że w strachu wymówiłam imię Jezusa i Najświętszej Panny. Dlatego władca mój pojedzie teraz ze mną i z dzieckiem do Keruanu, gdzie mam tę winę zmazać modłami i surami oczyszczenia. Chłopca postanowili mi odebrać, ponieważ odmawia już Ojcze nasz. Zostanie on w Keruanie, aby stać się tam nabożnym marabutem, ascetycznym pustelnikiem. – Dlaczego twój mąż nie udał się prosto z Tunisu do Keruanu? Czemu jedzie tam przez Sfaks? – Ponieważ przywiózł zlecenie beja dla dowódcy tutejszych wojsk. Mój władca mieszka zawsze u Mandiego i dlatego dziś tu jesteśmy. – Kiedy odjeżdżacie? – Jutro rano na wielbłądach, z trzema służącymi. – Czy twój mąż wie, że przebywam razem z przyjacielem w Sfaksie? – Nie, tego nie przypuszcza. – W takim razie wiem dość. Dziękuję ci! Miej ufność w Panu, który szczęściem twoim i twojego dziecka kieruje tak samo pewnie, jak prowadzi gwiazdy na niebie. Bądź zdrowa! Może zobaczymy się kiedyś. Służący, który polecił mi pójść do ogrodu, stał jeszcze w drzwiach. Powiedziałem mu, że pana nie znalazłem i poprosiłem o zawiadomienie go, że Abd el Fadl nie powinien nic wiedzieć o naszej obecności. Potem wróciłem do mieszkania, które dzieliłem z Turnerstickiem i zastałem go już w pokoju. Na mój widok zerwał się i przyjął mnie ze słowami: – Witam was, Charley! Dobrze, żeście wrócili. Przyszła mi do głowy świetna myśl. Ponieważ interesy moje są już prawie załatwione, przeto zamierzam zrobić konną wycieczkę o dwadzieścia godzin stąd. – Dokąd? – Kolosalna ruina, olbrzymi amfiteatr, walki lwów, tygrysów i słoni, jak w czasach rzymskich! – Macie na myśli El Dżem? – Co? Wy to znacie? – Trochę. – Nadto olbrzymia grota, teraz niestety zasypana, ale mimo to godna obejrzenia. – Czy Mahara er rad, grota piorunowa? – Znacie ją także? – Byłem tam raz, kiedy z Krumiru jechałem na południe. Wiem nawet, dlaczego ta olbrzymia jaskinia nagle się zapadła. Tam był ukryty wodospad, którego łoskot Beduini uważali za grzmoty. Stąd nazwa jaskini. – To pyszne, że ją znacie! Wobec tego nie potrzebujemy przewodnika. Sami, we dwóch, dobrze uzbrojeni, puścimy się na odległość dwudziestu godzin drogi, między szczepy Beduinów! Jedziecie? Oczywiście, że zgodziłem się z ochotą. Przed chwilą opanowało mnie jakieś przeczucie. Jak bardzo chciałem pomóc Kaladzie! Byłbym musiał zostawić ją opatrzności Bożej, gdyby nie propozycja kapitana. Chcąc obejrzeć sławne ruiny, trzeba było udać się tą samą drogą, co kat. Czyżby to był także przypadek? Turnerstick tak się ucieszył moją zgodą, że poszedł natychmiast kupić żywność i dobre konie. Wprawdzie nazajutrz już wczesnym rankiem byliśmy gotowi do drogi, ale nie wyjechaliśmy od razu, ponieważ chcieliśmy, żeby kat nas wyprzedził. Tymczasem dowiedzieliśmy się, że wyruszył przed świtem, wobec tego puściliśmy się w drogę o trzy godziny później. Poczciwy kapitan wyobrażał sobie jazdę bardziej zajmującą, aniżeli była w istocie. Zaraz za Sfaksem rozpoczyna się okolica płaska, piaszczysta i nieurodzajna. Rzadko kiedy natrafia się na płynącą wodę, która wkrótce i tak znika w piasku. W takich miejscach rośnie trawa, na której wypasają się trzody Beduinów. Między Bah fetuin a Bah merai ciągną się wzgórza, należące do Beduinów szczepu Metelit. Zatrzymawszy się u nich, dowiedzieliśmy się, że kat przejechał właśnie z całym towarzystwem. Niebawem zobaczyliśmy go na własne oczy. Miał dwa wielbłądy dla siebie i żony z dzieckiem, służący zaś szli piechotą. Gdyśmy teraz zakreślali cwałem wielki łuk, by wyprzedzić naszego nieprzyjaciela, spotkaliśmy kilku biednych Beduinów Selass, którzy się nam poskarżyli, że muszą się wynosić, ponieważ duża pantera dziesiątkuje im trzody. Po jakimś czasie powietrze wydało mi się nadzwyczaj ciężkim. Zaniepokoiłem się, gdyż to zjawisko było mi znane. Na południowym zachodzie niebo zaczęło się zabarwiać, na widnokręgu leżała warstwa powietrza, górą żółtawa, a dołem srebrzysta. – To zaubaa el milh, burza solna! – zawołałem. – Dajcie koniowi ostrogi, a za kwadrans będziemy w jaskini! Turnerstick nie słyszał jeszcze nic o burzy solnej. Jest to wicher pustynny przesuwający się po szotach, czyli słonych jeziorach. Jeśli z jakichkolwiek powodów sól się rozprószy, a samum porwie ją z sobą, powstaje bardzo niebezpieczna burza solna. Sól wciska się w oczy i w uszy, we wszystkie otwory i pory ciała, kłuje jak igły, człowiek odczuwa pieczenie i kąsanie, zdolne przyprawić o szał nawet panterę i lwa. Taka burza właśnie nadchodziła. Srebrzysta warstwa zawierała sól, a żółtawa nad nią, lekki piasek pustynny. Nie dotarliśmy jeszcze do jaskini, kiedy burza się zaczęła. Nie był to orkan wśród wycia i szamotania się żywiołów, lecz jednostajny, równy wiatr, lecący z ciężkim szumem przez Sahel. W jednej chwili mieliśmy usta i nosy pełne soli, zaczęliśmy kichać i kaszleć. Z końmi było tak samo, dlatego próbowały nam uciec. Zaledwie o dziesięć kroków przed sobą mogliśmy rozpoznać przedmioty, tak było ciemno. Ja jednak znałem położenie jaskini i dzięki temu w pięć minut dostaliśmy się do niej. Wąskie wejście zaprowadziło nas do pieczary, której podstawa wynosiła może pięćdziesiąt stóp kwadratowych. Im dalej szło się w głąb, tym pieczara była coraz węższa i kto jej nie znał, mógł pomyśleć, że wnet się skończy. Była tam jednak szczelina, przez którą nawet koń mógł się przecisnąć, a kto się przez nią przedostał, stawał pod wysokim sklepieniem. Tam więc wcisnęliśmy się, żeby zabezpieczyć się przed solą. Zaledwie się usadowiliśmy, ujrzeliśmy, jak przez szczelinę, wbiegały do jaskini inne stworzenia, szukając w niej schronienia. Najpierw pokazało się kilka szakali, potem coraz to więcej i więcej. Przyłączyły się do nich nawet dwie hieny. Strach pogodził jedne z drugimi, przez co nie rzuciły się na siebie. Przez szczelinę widzieliśmy sól przelatującą grubymi strugami. Biada temu, kto musiał przeczekać burzę pod gołym niebem! Wtem wydało mi się, że wśród szumu przeleciał krzyk dziecka. Głos ten zbliżał się ciągle. Przed wejściem zatrzymały się dwa wielbłądy i trzej ludzie. Najpierw zsiadł kat, a potem żona z płaczącym dzieckiem. Wszyscy schronili się do środka, nawet wielbłądy. Szakale i hieny wypadły bojaźliwie z jaskini. Całe towarzystwo zajęło przednią jaskinię, gdyż o jej przedłużeniu, nikt, jak się zdaje, nie wiedział. My nie daliśmy żadnego znaku, chcąc śledzić zachowanie się nowych przybyszów. Dziecko ciągle jeszcze płakało, a matka uspokajała je, jak umiała. Wtem mąż odezwał się szyderczo: – No, módl się teraz do swojego Jezusa, żeby zakazał podnosić się soli! Czy zdoła co na to poradzić? Twoja wiara jest… Słowo uwięzło mu w gardle, a mnie serce także mocniej zabiło, gdyż przed wejściem ukazało się zwierzę, szukające schronienia w jaskini. Była to olbrzymia czarna pantera, z wywieszonym od zmęczenia językiem. Weszła do środka bez obawy, kaszląc i parskając. Zaledwie sól osypała jej się z oczu, rzuciła się na wielbłąda, rozbiła mu łapą kręgi szyjne i przegryzła gardło. Potem, nie troszcząc się o ludzi, zaczęła pożerać swój łup. Zgrzyt i trzask kości brzmiały przerażająco. – Strzelamy? – zapytał cicho Turnerstick. – Nie – odpowiedziałem. – Zły strzał kosztowałby za dużo krwi. Zaczekajmy! Pięcioro ludzi w pierwszej jaskini siedziało bez głosu i ruchu. Matka trzymała dziecię w objęciach. Kat spróbował wstać, lecz drapieżne zwierzę podniosło natychmiast głowę i ryknęło z gniewu, wobec czego nie ruszył się z miejsca. Ci ludzie byli w niewoli i nie mogli się bronić. Trzej służący wcale nie mieli strzelb, a rusznica kata leżała daleko z boku. Położyłem się teraz na lewym boku, aby się przekonać, czy potrafię dobrze wymierzyć. Było to rzeczą trudną, ponieważ panował tu mrok, a musiałem bezwarunkowo posłać kulę w samo oko. Wtem wpadła do środka hiena, rzuciła się niemal przez panterę i wyleciała z powrotem. Rozgniewane tym zwierzę, ryknęło tak, że ściany prawie zadrżały. Tego było już za wiele dla nerwów Kalady. Rozłożyła mimo woli ręce, aby zasłonić sobie oczy, a dziecko stoczyło jej się z kolan w stronę pantery. W tej chwili zabrzmiało kilka okrzyków, a między nimi był i mój. Scena, która teraz nastąpiła, nie da się opisać. Na szczęście chłopak zemdlał z przerażenia. – Allah, o Allah, ratuj, ratuj! – jęknął ojciec, co nie przeszkadzało widocznie panterze. Matka zakryła sobie oczy rękoma, a ojciec, w swej bezsilności siedział blady jak trup. – O Allah, Allah, dopomóż! O Mahomecie, ty jasny, ześlij ocalenie! O święci kalifowie, pocieszcie mnie! – jęczał ciągle. Służący zachowywali się całkiem cicho. Im szło o własne życie. Naraz Kalada spróbowała, czy zwierzę pozwoli odebrać sobie dziecko. Nie podnosząc się, wyciągnęła po nie rękę, lecz pantera mruknęła i przednią łapą pociągnęła dziecko bliżej siebie. Uważała je już widocznie za swoją własność. Wzmogło to przerażenie rodziców. – O Mahomecie, proroku proroków, ratuj, zmiłuj się! – wołał kat. – Jezusie, Zbawicielu świata, zmiłuj się! – modliła się matka. – Święta Matko Zbawiciela, módl się za moje dziecko! – O Mahomecie, Mahomecie! – powtarzał ojciec. – O Abu Bekrze, o Ali, wielcy kalifowie! O Mahomecie, ratuj, jeśli to w twojej mocy! – To nie jest w jego mocy! – zawołała żona. – Czy Iza, twój Chrystus, potrafi nas ocalić? – spytał na pół szyderczo, a na pół z nadzieją. – Z pewnością! – Zobaczymy! Uwierzę w tego, który przyniesie ocalenie! W tym wypadku nie można było pomyśleć o niczym innym, jak o rozstrzygnięciu przy pomocy mojej kuli. Zachodziło tylko pytanie, kiedy potwór się podniesie, gdyż tylko wtedy mogłem być pewien strzału. Zastrzeliłem już lwa i czarną panterę w nocy, byłem pewny mej strzelby i nie bałem się, że chybię. – O Mahomecie, panie proroków, wysłuchaj mnie – błagał kat drżącym głosem. Kochał swoje dziecko, nawet wydawało mi się, że słyszę, jak ze strachu dzwonił zębami. – Oddaj mi syna, albo cała twoja nauka nic nie warta! Zaczekał chwilę, a gdy nic się nie stało, odezwał się do żony: – Podpowiadaj mi słowa! – Módl się tak! – odrzekła, podpowiadając mu poszczególne słowa. W tej samej chwili dziecko odzyskało przytomność i usłyszało, jak matka powiedziała: „Módl się tak”. Słyszało ono już nieraz to wezwanie i zaczęło odmawiać głośno swoje „Ja abana Iledsi”, Ojcze nasz. Tak więc trzy głosy równocześnie modliły się żarliwie. Pantera zajęta była jeszcze ciągle jedzeniem, widocznie nie przeszkadzały jej głosy tych ludzi. Kiedy jednak usłyszała obok siebie jasny, delikatny głos dziecka, podniosła się do postawy siedzącej i zaczęła wyć z zamkniętymi oczyma. Moja strzelba była gotowa, a zaledwie zwierz otworzył oczy i ujrzałem ich żółtozielony blask, huknął mój wystrzał. Pantera poleciała na bok od dziecka, jak gdyby uderzyło ją coś w łeb. W tej chwili ojciec i matka porwali chłopca. Pantera tarzała się jeszcze przez chwilę, potem wyprężyła nogi i zdechła. Jakaż radość zapanowała dokoła! Nikt nie myślał o tym, że padł strzał, że mógł wypaść ze strzelby, która musiała mieć właściciela. Matka pierwsza zaczęła o tym mówić, a ojciec zbadał panterę i przekonał się, że kula trafiła ją w prawe oko. – Kto to strzelił? – zapytał. – Ja wiem, ja wiem, ja przeczuwam! – zawołała. – To jest obcy effendi, gdyż on chciał mi dopomóc. – Jaki effendi? – Pokażę ci go. Kula mogła paść tylko z tyłu, i tam on z pewnością jest. Poszukam go zaraz. Tymczasem Frick Turnerstick postarał się już o to, żeby nas z łatwością znaleziono. Jakże zdumiał się na nasz widok kat! Nie mógł wydobyć z siebie słowa. Ująłem go za ramię i zapytałem: – Czy i teraz jeszcze będziesz godził na moje życie? – Nie, nie, nie, na Allaha! – wyjąkał. – Chciałem cię zabić, a ty ocaliłeś mi dziecko. Jak ci mam za to dziękować? – Dziękuj nie mnie, lecz Bogu i zapytaj sam siebie, czy muzułmanin przebacza tak rychło, jak chrześcijanin. Czy teraz będzie wolno twojej żonie modlić się tak, jak jej nakazuje serce? – Tak, wolno jej, a ja pomodlę się razem z nią, ponieważ nasz prorok nie chciał usłyszeć mego głosu. I ten, z początku tak odpychający człowiek, wziął mnie w objęcia, żona jego podała mi rękę, a on nie patrzył już na to ponuro, mały Asmar zaś musiał mnie pocałować. Wrażenie, jakie wywarło na kacie ocalenie dziecka, było widocznie doniosłe, oświadczył bowiem, że zaniecha podróży do Keruanu i powróci do Sfaksu, czym nikt się tak nie ucieszył, jak Kalada. Ruszyliśmy w drogę i pod wieczór dotarliśmy do Sfaksu, gdzie Mandi zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy znowu kata z żoną i dzieckiem. – Powróciłem – rzekł muzułmanin – ponieważ nie chcę już nic wiedzieć o tym świętym mieście. Poznałem dzisiaj, że Allah nie dał najmniejszej władzy prorokowi ani kalifom. Kto się do nich modli, ten nie bywa wysłuchany, natomiast Iza Chrystus ma wszelką władzę w niebie i na ziemi, a kto z ufnością zwróci się do niego, ten będzie wysłuchany. Sam tego doznałem i odtąd będę wierzył tylko w niego. Słowa te stały się prawdą. Z Szawła zrobił się Paweł, skutkiem przebytego w jaskini strachu. Wrócił ze mną i z Turnerstickiem na naszym statku do Tunisu, a po drodze zauważyłem, że zachowywał się wobec żony z delikatnością i uprzejmością, obcą przedtem jego istocie. Turnerstick wziął w Tunisie nowy ładunek. W tym czasie mieszkaliśmy u kata, a u jego żony wolno nam było bywać, jak u Europejki. Darowałem mu biblię, drukowaną w języku arabskim, z której czytałem mu rozmaite ustępy. On przysłuchiwał się moim objaśnieniom z taką samą uwagą, jak Kalada. Nie myślałem namawiać go otwarcie i bezpośrednio do zmiany wyznania, lecz czyniłem, co tylko mogłem, aby przygotować grunt łasce. Kiedy potem, w dzień wyjazdu, pożegnaliśmy się z Kalada i Asmarem, kat odprowadził nas na pokład, podał mi swój notatnik i poprosił: – Effendi, napisz mi tu swój adres! Może później będę ci mógł donieść o czymś, co cię ucieszy. Dotrzymał słowa i napisał do mnie. List jego leży przede mną, a ja odpisuję go dosłownie, oczywiście w tłumaczeniu: „Tunis ifrikija, 12-go kaum ittani. Abd el Fadl, nawrócony, do swego przyjaciela Mauwatti el Parseffendi, zabójcy pantery. Pozdrowienia i życzenia! Pozdrowienia także od żony Kalady i syna Asmara, którzy Cię miłują. Siedzę na skórze pantery i piszę do Ciebie. Jeszcze raz życzenia! Władca usunął mnie ze służby, ponieważ zostałem chrześcijaninem. Pobożni ludzie pouczyli mnie i odpowiedziałem na pytania kapłana. Za trzy dni otrzymam chrzest i będę nazywał się Józef. Żona moja nazywa się Maria, a syn Karol, ponieważ to Twoje imię, które jest w wielkiej czci w naszym domu. Moi dotychczasowi przyjaciele pogardzają mną, ale dusza moja raduje się, bo znalazła prawdziwą drogę. Żniwo było tutaj obfite i dobre. Jak obrodziły daktyle w Twojej ojczyźnie? Źrebięta są także zdrowe, a po wsiach mnożą się trzody. Czy Twoje także? Jeszcze raz życzenia! Czy Twój władca jest łaskaw dla ciebie? Spodziewam się, że użycza dość paszy Twoim wielbłądom. Oby ognisko w Twoim namiocie nigdy nie zgasło, a kocioł był zawsze pełen kuskusu. Wnet zakwitną pomarańcze. Odwiedź mnie wkrótce. Kwaśne mleko orzeźwia ciało; oby Ci go nigdy nie brakło! Miłuję Cię i wspominam. Bądź błogosławiony!” Krumir Rozdział I Saadis el Chabir Była wprawdzie dopiero godzina dziewiąta przed południem, lecz promienie afrykańskiego słońca paliły już niemiłosiernym żarem położoną przed nami dolinę. Obaj schroniliśmy się dobrze przed spiekotą. Nad naszymi głowami roztaczał się olbrzymi mastyks, w którego pierzastym listowiu szemrał lekki północny wietrzyk, a korzenie jego kąpały się w chłodnej wodzie strumyka, spieszącego szybkim biegiem ku rzece. Przybyliśmy z prowincji Konstantyny, a przekroczywszy granicę Tunisu pomiędzy Dżebel Dr ima a Dżebel Maalega, poszliśmy na przełaj przez Wadi Melis. Wśród stromych zachodnich zboczy Dżebel Gwibub rozłożyliśmy się na nocleg pod figami i granatami, a dziś ruszyliśmy w kierunku wschodnim przez wzgórza i zatrzymaliśmy się właśnie na krótki odpoczynek. Chcieliśmy przed wieczorem dostać się do Seraia bent i w tym celu musieliśmy przeciąć Wadi Mellel, pokryte cyprysami i krzakami migdałów. – Jak daleko jeszcze do Kef? – zapytałem służącego. – Według miary Franków, może być dwadzieścia pięć kilometrów, zihdi – odpowiedział. Był on przez długi czas w Algierze i dlatego znał się na miarach francuskich. – A do Seraia bent? – Osiem kilometrów w prostej linii. Jak słyszałem znajdują się tam na pastwiskach Arabowie Uelad Sebira. Panie, zobaczę nareszcie moich ukochanych, ojca, matkę i… Ostatniej osoby nie wymienił. – Kogo jeszcze? – zapytałem. – Zihdi, nie pytałeś mnie dotąd nigdy, czy mam żonę. Wiem, dlaczego tego nie uczyniłeś, powiadam ci jednak, że Beduini nie uważają za grzech mówić o kobietach i pokazywać ich oblicza. Żony i córki Uelad Sebira mają serce gołębia, lecz oczy ich nie są jak u tancerek, nie potrzebują więc zasłaniać twarzy. – Jest więc dwoje głębokich oczu, których spojrzenie rozjaśnia twoją duszę? – Nie mam jeszcze żony, lecz szejk Ali en Nurabi ma córkę. Nazywa się Mochallah, pachnąca. Nogi jej są jak nogi gazeli, włosy podobne do splotów Dżeherazady, oczy jako gwiazdy na niebie, głos jej przyjemny jak śpiew piasku o północy, a chód jej jak krok królowej, kiedy stąpa pośród swoich niewolnic. Allah ii Allah, Bóg jest jeden, ale jedna jest także Mochallah. Zobaczysz ją, zihdi, a język twój wysławiać będzie szczęście moje, szczęście wyższe od nieba, głębsze od nurtów morza i szersze od pustyni es Sahar i wszystkich krajów na ziemi. Podniósł się na siodle. Oczy mu się świeciły, brunatne policzki pociemniały, a ręce towarzyszyły słowom w żywej gestykulacji. – Czy Mochallah, pachnąca, będzie twoją żoną? – pytałem dalej. – Będzie moją żoną. Ona jest słońcem dni moich, snem moich nocy, chlubą mych czynów i celem wszystkich myśli moich. Zihdi, byłem ubogi, lecz żeby ją pozyskać poszedłem od namiotów dzieci es Sebira. Hamdulliłlah, dzięki Bogu, że pobłogosławił moją rękę i nogę! Zarobiłem dużo franków i piastrów, ale najdobroczynniej przyświecała mi twoja łaska, effendi, mogę więc teraz zapłacić szejkowi to, czego żądał ode mnie za swoją córkę. Jestem Achmed es Sallah i będę najszczęśliwszym ze śmiertelnych, jeśli się Bogu spodoba! – Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze. Oby drzewo twego żywota pachniało jak kwiat el Mochallah, która oczarowała twoją duszę! – Effendi, drzewo mego żywota będzie jako drzewo raju, pokryte zawsze kwieciem i owocem, a z jego korzeni wypłyną tysiące chłodnych źródeł. Tam wznosi się długie pasmo Dżebel hemormta wergra; aż do jego podnóży moi bracia pasą swoje trzody. Ruszajmy, żebym nie utracił ani kropli z morza szczęśliwości, którego szum już mnie dolatuje! – Czy nie powinniśmy dać jeszcze koniom wypocząć, Achmedzie? – Koniom, zihdi? Czyż twój kary ogier nie był najlepszym koniem Arabów el Haddedihn, między rzekami Eufrat i Tygrys? Czyż nie nazywa się Rih, wiatr, ponieważ jest szybszy i mocniejszy niż wicher, lecący z gór Aures? Moja zaś kasztanka czy nie urodziła się w Wadi Serrat, słynnym ze swoich wspaniałych zwierząt? Możemy dzisiaj jeszcze dostać się do Kef, pomimo gór i rzek, leżących na naszej drodze. – Dobrze, wsiadajmy! Miał słuszność. Co do mego konia, to byłbym nie zamienił go na żadnego innego na świecie, a jego należał do najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. On sam był także człowiekiem, którym można się było cieszyć. Średniego wzrostu, lecz silnej i pięknej budowy ciała, wyglądał w swoim białym haiku, z powiewającą chustą turbanową i z obitą mosiądzem bronią jak postać z czasów Saladyna Wielkiego. Był przy tym wierny, uczciwy, prawdomówny, otwarty, zahartowany na wszystkie trudy, nieustraszony i zuchwały w każdym niebezpieczeństwie. Oprócz tego mówił nie tylko wszystkimi narzeczami krajowymi, lecz także po turecku. Z tych to powodów był dla mnie bardzo cennym towarzyszem, z którym obchodziłem się raczej jak z przyjacielem, aniżeli ze sługą. Żal mi było serdecznie, że już niebawem miałem go utracić. Zjechaliśmy wzdłuż potoku po krótkim zboczu aż na dół, po czym ruszyliśmy doliną prosto ku rzece. Woda Wadi Mellel nie rozlewała się szeroko; z łatwością przedostaliśmy się na drugi brzeg, a tam na niezbyt wielką, zupełnie równą polanę, otoczoną rzadkimi zaroślami. – Maszallah, cud boski, co to jest, zihdi? – zapytał nagle Achmed, wskazując na lewo. Spojrzałem we wskazanym kierunku, czyli powyżej naszego stanowiska, i zobaczyłem trzódkę gazeli, wypadającą z zarośli. W tej chwili obudziła się we mnie pasja myśliwska. – Idą wprost na nas, Achmedzie. Uciekają! – Tak jest, zihdi. Czy widzisz lamparta, który teraz wyskakuje za nimi z zarośli? Co teraz zrobimy? – Zastąpimy antylopom drogę i zapolujemy także. Mój koń jest szybszy od twego. Ty zatrzymaj się tu, przy rzece, a ja pojadę na prawo. – Ależ, zihdi, czy możemy sobie na to pozwolić? Ten fahad należy pewnie do jakiegoś szejka, a może nawet do emira z Kasr el Bordż! – Bądź spokojny. Jazda! Jak wyrzucony cięciwą przebiegł mój koń przez równinę. Gazele były zapewne bardzo wystraszone, bo nie dostrzegły nas, chociaż byliśmy niedaleko. Miały rogi powyginane w kształt liry, grzbiety jasnobrunatne, brzuchy białe, ogony i pasy na bokach ciemnobrunatne. Mieliśmy więc przed sobą antilope dorcas L. Naliczyłem czternaście sztuk, a wobec tego zostawiłem dwururkę na plecach, a pochwyciłem sztucer Henry’ego, z którego mogłem strzelać bez nabijania za każdym razem. Strzelba ta oddała mi wielkie usługi w Ameryce, Australii i Azji i wywołała podziw u dzielnego Achmeda. Lampart dopadł właśnie ostatnią gazelę, rzucił się na nią w wielkim skoku i powalił. Ja zatrzymałem konia i pokazałem mu strzelbę, a on stanął w tej chwili nieruchomo, jak odlany ze spiżu. Teraz mogłem nawet przez godzinę siedzieć na nim i strzelać, a on nawet by głową nie poruszył, tak znakomitą tresurę arabską przeszedł w swej dalekiej ojczyźnie. Huknął mój pierwszy wystrzał a równocześnie zajaśniał błysk ze strzelby Achmeda: dwie antylopy padły na ziemię. Wtem rozwarły się znowu zarośla, wyrzucając z siebie sześciu jeźdźców, pięciu w strojach arabskich, a szóstego w kapiącym od złota mundurze oficera tunetańskiego. Na lewej jego pięści siedział sokół. Na nasz widok oficer zatrzymał się na chwilę, potem zdjął ptakowi z głowy kapturek i podrzucił go w górę. Sokół uderzył natychmiast na jedną z gazeli, ale nieszczęśliwym trafem na tę, którą właśnie wziąłem na cel. Nie zdołałem już odjąć palca i wypaliłem, a oba zwierzęta zaczęły tarzać się po ziemi. Nie troszcząc się wcale o nie, zwróciłem się za uciekającymi gazdami i wystrzeliłem jeszcze dwa razy. Wtem usłyszałem za sobą tętent koni, a jakaś ręka pochwyciła moją. – Chammar el kelb, ty psie pijaka, jak śmiesz tutaj polować i strzelać do mojego sokoła? – huknął na mnie. Odwróciwszy się, zobaczyłem przed sobą oficera. Oczy iskrzyły mu się gniewem, końce wąsów drgały gwałtownie, a jego zapewne dobroduszna zazwyczaj twarz, poczerwieniała. Nie miałem bynajmniej ochoty pozwolić, żeby do mnie w ten sposób mówiono, strząsnąłem więc jego rękę z mojej, mówiąc do niego głośno i z naciskiem: – Hawuahsz, daj mi spokój! Powiedz jeszcze jedno takie słowo, a zwalę cię z konia tą pięścią! – Allah ajenak, Boże dopomóż ci! – odparł, chwytając za rękojeść sztyletu. – Człowiecze, czyś zwariował? Czy wiesz kim jestem? – Właścicielem niezręcznego sokoła i nikim więcej! – Ten człowiek gani mego sokoła – zawołał oficer. – Allah istaffer, niech mu Bóg przebaczy! Czy zsiądziesz natychmiast z konia, by mnie przeprosić? – Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Oby pokierował twoimi myślami tak, żebyś się nie ośmieszał! Czyś ty może Mohammed es Sadak bej, władca Tunisu, lub nawet sułtan ze Stambułu, że wymagasz, żebym cię prosił o przebaczenie? – Nie jestem ani sułtanem, ani bejem Tunisu, któremu oby Allah błogosławił, ale jestem jego apha el harass, dowódcą jego gwardii przybocznej. Dalej z konia, jeśli nie chcesz skosztować sztyletu! W najwyższym zdumieniu cofnąłem konia. – Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy rzeczywiście jesteś bej el memluk władcy Tunisu? – Tak powiedziałem! – odparł wyniośle. Co za spotkanie! Ten człowiek to był „Krüger-bej”, oryginalny dowódca gwardii tunetańskiej. Słyszałem o nim bardzo wiele. Nie był bynajmniej Afrykaninem, pochodził z Europy, a był synem piwowara. W latach trzydziestych trafił do Tunisu, przeszedł na islam, czym zdobył sobie łaskę proroka i wszystkich kalifów, do tego stopnia, że awansował coraz wyżej, aż w końcu otrzymał zaszczytne zadanie bronienia na czele przybocznych mamelaków drogiego życia Mohammeda es Sadak baszy. Lecz ze strony ojczyzny, której się wyparł spotkała go sroga kara. Oto w Afryce zapomniał wiele ze swego ojczystego języka i ilekroć chciał się nim posłużyć, musiał się dobrze napocić i nasmażyć w piekielnym ogniu gramatyki. – Do stu kaduków, panie pułkowniku, gdybym wiedział, że z panem mam zaszczyt mówić, nasza rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej – wyraziłem swe zdumienie po niemiecku. Usłyszawszy swój język ojczysty, którym już od dawna się nie posługiwał, rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy. – Maszallah, do pioruna! Jest więc pan… ach tak omal się nie przemówiłem! Pan chyba nawet Niemiec? – Właśnie. – Allah, wallah, billah, tillah – nie pojmuję tego, to całkiem niemożebne! – Dlaczego? – Dlatego… bo… o ile… no, Allah jest wielki i wyprowadza wspaniale swoich i waszych. Czegóż pan chce w Tunisie? – Odświeżyć dawne wspomnienia, a przy okazji poznać kraj i ludzi. – Dawne wspomnienia, kraj i ludzi? Czy pan już kiedyś był tutaj? – Tak. – Gdzie? – Dalej na południu, nad jeziorami. Jechałem wówczas do Trypolisu, Barki i Egiptu. – Trypolis, Barka, Egipt? Wallahi, tallahi, do kroćset batalionów, to większa przechadzka aniżeli z Berlina do Koepeniku. A skąd pan dziś tu przybył? – Przybywam przez Dżebel… Dalslzy ciąg uwiązł mi w gardle, gdy rzuciłem okiem na twarz człowieka, który zsiadłszy z konia, zajął się zabitym sokołem, a teraz zwrócił się do nas i podszedł bliżej. Gdzie ja już widziałem tego człowieka, nieskończenie długiego i tak chudego, że omal się nie złamał? Czyżby rzeczywiście był to lord Dawid Percy, osobliwy oryginał, syn Earla Forfaxa? On zatrzymał się i spojrzał na mnie z wielkim zdumieniem. – Good luck! To wy, czy nie wy, old Rifleman? – zapytał. – Lord Percy, czy to być może? – Egad! – potwierdził. – Welcome amidst this tedious part of the world, witam w tej nudnej części świata! Podał mi rękę, którą ja uścisnąłem serdecznie. – Nudnej? – zapytałem. – Dlaczego? – Hm! Przyjechałem tutaj, aby strzelać do lwów, tygrysów, nosorożców, słoni i hipopotamów. Dotychczas nie widziałem nic oprócz pcheł pustynnych i jaszczurek. Nudny kraj! – Ja nie uważam go za nudny. – Tak, sir, z wami co innego. Wy sięgniecie ręką, gdzie wam się spodoba i macie przygodę. Mnie tak szczęście nie sprzyja. Well! Muszę się znowu do was przyłączyć, jak w East Indiens. – Byłoby mi bardzo miło i na rękę, sir. Może przedstawicie mnie łaskawie temu gentlemanowi? Nie wymieniłem jeszcze swojego nazwiska. – Yes! Niech tak będzie! Wykonał jeden ze swych olbrzymich ruchów ręką i przedstawił mnie dowódcy gwardzistów, po czym dodał: – To był dobry strzał, sir. Nie jesteście winni, że trafiliście ptaka. Miał to być sokół, a był chyba szczygieł lub gęś. Był źle wytresowany, niezręczny i wziął gazelę za gardło, zamiast powyżej oczu. Wasza kula musiała go dosięgnąć. Well! – Panowie się znacie? – zapytał Krüger-bej. – Tak. Zwiedziliśmy obaj dobry kawał Indii – odpowiedziałem. – Maszallah, niech mnie kaczka kopnie, to zdumiewające! Znali się w Indiach i spotykają się w Tunisie! Jestem dobrym muzułmaninem, ale to już coś więcej, niż przeznaczenie; to przypadek, który mnie nieco zastanawia. Szkoda, że pański przyjaciel umie tylko po angielsku i niewiele po arabsku. Niepodobna z nim się rozmówić. – Gdzie się pan z nim spotkał? – Przedstawił mi się w Tunisie i poszedł potem ze mną do twierdzy, która leży niedaleko stąd. Musiałem się tam udać z masztalerzem, aby kupić konie. Dzisiaj chcemy zapolować i w ten sposób połączyć przyjemne z pożytecznym. Teraz pojedziemy jeszcze do Seraia bent, które czasem nazywa się Mozole. – Do Seraia bent? – spytałem ucieszony. – Tak, rozłożył się tam obozem szejk en Nurabi, który podobno ma kilka wspaniałych koni i musi mi je pokazać. – To dobrze, bo i ja jadę do Mozole. – Wspaniale! Jedziemy razem. Ale jak tam z gazelami, he?… – Należą oczywiście do pana. Ale z powodu sokoła proszę się nie gniewać. Był źle wytresowany i uderzył w niewłaściwej chwili. Gdyby uderzył we właściwym miejscu, nic by mu się nie stało. – Nie szkodzi. W Egipcie łowią ich więcej. Bej otrzymuje je często od wicekróla. Ale gazele, które pan zastrzelił, są pańskie; nie chcę inaczej. Widzi pan, oto nadchodzi jeszcze dwóch moich masztalerzy, a każdy ma po jednym sokole i jednej gazeli. Mam więc dziczyzny pod dostatkiem. – Dobrze, dziękuję serdecznie i daruję te zwierzęta szejkowi en Nurabi. – Słusznie! Całkiem praktycznie! Co się tyczy mnie, to odeślę zbytecznych ludzi. Tymczasem lampartowi założono kaptur, a jeden z ludzi wziął go na konia i odjechał z pachołkami do twierdzy. Reszta towarzyszy pułkownika zebrała pozostawioną zdobycz myśliwską, po czym zwróciliśmy się ku wznoszącej się na wschodzie bocznej ścianie doliny. Nie była ona zbyt stroma i łatwo się było na nią wydostać, ponieważ na górę prowadziło coś na kształt drogi. Na górze znaleźliśmy małą bezdrzewną równinę, poza którą teren znowu się wznosił. Rosły tam krzaki i las, a ponieważ słońce stanęło właśnie w zenicie, postanowiliśmy odpocząć przez krótki czas. Rozmowa, która od chwili wyruszenia utknęła trochę, ożywiła się teraz znowu. Lord Percy był z natury milczący, ale za to Krüger-bej chciał wszystko wiedzieć. Musiałem mu opowiadać o ojczyźnie, o moich podróżach i o rozmaitych rzeczach, a gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, poklepał mnie po ramieniu i rzekł: – Rzadko kiedy bywało mi tak dobrze jak teraz. Na Allaha, niech mnie kaczka kopnie! Powiadam panu, że nieprędko pana od siebie puszczę! Nie biorę panu za złe, że kocha pan ojczyznę, ale byłoby dla pana dobrze zostać w Tunisie. Wprawdzie nie każdy awansuje tak wysoko, ale człowiekowi z pańskimi zdolnościami nie będzie trudno dojść do dobrego stanowiska. Niech mi pan poda rękę. Wystarczy mi słówko, a zrobię z pana coś lepszego, niż może pan zostać w swoim kraju. – Serdeczne dzięki, panie pułkowniku! Rozważę gorliwie pańską ofertę. – To słuszne! Człowiek nie powinien nigdy omijać takich okazji. Mam zaszczyt już uważać pana za obywatela Tunisu. O Mahomecie możemy sobie kiedyś pomówić. Mimo to nie nawrócę pana na islam, ponieważ chrześcijanin musi sam uwierzyć, że prorok i kalifowie byli rzeczywiście na świecie. Ale teraz chciałbym wiedzieć, gdzie musimy jechać – na prawo, czy na lewo? – Mój służący zna dobrze te strony. – Czy był już tutaj? – Pochodzi z Uelad Sebira, do których się udajemy. – Przywołaj go pan! Czy to zacny chłop? – Uważam go raczej za przyjaciela, aniżeli za podwładnego. – To proszę mi go przedstawić! Przywołałem Achmeda skinieniem. Krüger-bej przypatrywał mu się z miną łaskawcy i zapytał go po arabsku: – Czy na imię ci Achmed? Zapytany zrobił dumny ruch ręką i odpowiedział: – Nazywani się Achmed es Sallah Ibn Mohammed er Raham Ben Szafel el Farabi Abu Muwajid Khulani. Wolny Arab jest dumny ze swoich przodków i nie omieszka nigdy w odpowiednim czasie wyliczyć ich przynajmniej do dziadka. Im dłuższe imię, tym zaszczytniejsze, a krótkie uważa się niemal za hańbę. – Pięknie! – rzekł bej mameluków. – Imię twoje jest dobre, a pan twój jest z ciebie zadowolony. Będę cię więc… – Mój pan? – wpadł mu Achmed w słowo. – Ty możesz mieć władcę, ale ja jestem wolny syn Beni Rakba ze szczepu Uelad Sebira. Ja nie mam pana, kocham tylko tego zihdi, ponieważ jest nie tylko mądrzejszy i waleczniejszy od wszystkich innych, lecz także dobrotliwszy. Czego sobie życzysz ode mnie effendi? – Jak dostaniemy się do Uelad Sebira, na prawo czy na lewo? – Jedź na prawo! Skoro tylko zdołasz objąć okiem dolinę, zobaczysz ich namioty. Zawrócił, a my poszliśmy za jego wskazówką. Krüger-bej przyjął spokojnie tę małą nauczkę Araba. – Dumni hultaje ci Beduini – rzekł. – Żaden inny książę nie ma takich poddanych! – Poddanych? – zapytałem z uśmiechem. – Czy są rzeczywiście posłuszni baszy Mohammedowi es Sadak? Zapytany przybrał minę wysoce dyplomatyczną i odpowiedział: – Oczywiście, że uważają go za swego władcę, to rozumie się samo przez się. A może jest kto inny, na czyje panowanie byłby pan skłonny się dla nich zgodzić? – Nie znam istotnie nikogo. – A widzi pan! Bej Mohammed es Sadak nie panuje ani za pomocą rózg, ani za pomocą skorpionów jak ów król Rehabraham, czy Jerobraham z Izraela, jak mówi koran. A może to jest w biblii? On jest rozumny, a dzięki temu Bedunini wcale nie czują, że mają zaszczyt być jego poddanymi. – Ale jeśli w bardo, gdzie każdej soboty zasiada w sądzie, rozdaje baty lub skazuje na stryczek, wtedy to poznają, prawda? – Mahlesz, to nic nie znaczy. Chłosta i szubienica są zapisane w księdze żywota i nikt nie może im ujść. Kto nie chce słuchać, ten musi czuć! To stara prawda, zrozumiano? – A co będzie z chłostą, którą ja dopiero co miałem otrzymać? – To skończone i przedawnione. Allah kerihm, Allah jest miłościwy, a moja dusza też lubi łaskę. Jesteśmy przyjaciółmi i nie potrzebujemy obijać sobie podeszew. Ale tam w dole stoją namioty. Zdaje mi się, że wnet dojedziemy do celu. Anglik, który jechał obok nas w milczeniu, także zobaczył namioty, rozsypane po równinie. – Czy to Uelad Sebira, sir? – zapytał mnie. – Przynajmniej jakiś oddział. Należą do wielkiego szczepu Rakba, który może wystawić ponad dziesięć tysięcy wojowników. – Waleczne zuchy? – Tak słyszałem. – Rozbójnicy? – Hm! Beduini są i byli nimi wszędzie i zawsze. – Well! Czy będzie wobec tego jakaś przygoda? – Poczekajmy trochę. – Ja chcę mieć przygodę, sir, rozumiecie? Z wami przeżywa się nieco inne rzeczy, aniżeli z tym pułkownikiem gwardii przybocznej. Ja nie odejdę już od was. – Chętnie was widzę. – Jaką sobie obraliście trasę? – Chcę udać się przez Kef na równinę słynnych Uelad Ayar, a stamtąd przez góry Melbili i Margeli do wielkich duarów Feriany, a potem przez Gaffa, Seddada, Tozer i Nefta nad jezioro Dżerid. Na tym jeziorze, przed laty, omal nie utraciłem życia, pragnę teraz przypatrzyć się temu miejscu. – Przygoda? Opowiedzcie ją! – Nie ma na to czasu. Patrzcie! Już nas zauważono i wychodzą naprzeciw. Pomiędzy namiotami pasło się wiele owiec, koni i wielbłądów, przed każdym zaś z białych mieszkań letnich wbita była w ziemię włócznia, a do niej przywiązany wierzchowiec właściciela. Na nasz widok wyjęto włócznie z ziemi, około osiemdziesięciu wojowników utworzyło oddział, który ruszył pędem naprzeciw nas. Ludzie ci wydali głośny, wyzywający okrzyk, wymachiwali włóczniami i zaczęli strzelać do nas z długich flint. Sir Dawid Percy sięgnął po rusznicę i rozluźnił pistolety za pasem. – Oni zachowują się wrogo. Nareszcie będzie wielka przygoda! – Nie cieszcie się zbyt wcześnie! Widzą przecież, że jest nas tylko siedmiu i nie żywimy względem nich wrogich zamiarów. Przyjmą nas arabskim zwyczajem wojenną „fantazją”, lecz o jakiejś walce nie ma mowy. – To głupie, nadzwyczajnie głupie – mruknął. Zwróciłem się do Krüger-beja: – Czy pan w swoim mundurze jest tutaj pewny gościnnego przyjęcia? – Tak. Rakba są naszymi przyjaciółmi. Ich zadaniem jest pilnować drogi karawanowej, idącej z Tunisu przez Testur, Nebor i Kef do Konstantyny i otrzymują za to podarunki. Nic nam nie grozi z ich strony. Zresztą szejk Ali en Nurabi zna mnie dobrze, ponieważ był już raz ze mną w Tunisie. Ucieszy się, gdy mnie zobaczy. Może mi pan wierzyć. A jeśli mu pana przedstawię jako swego ziomka, to będzie bardzo zadowolony. O, właśnie nadjeżdża na czele swojego szwadronu. Poznał mnie już. Proszę, najedźmy na nich cwałem, gdyż taki jest zwyczaj arabski. Pędziliśmy ku sobie wyciągniętym cwałem, przy czym obie strony krzykiem i strzelaniem narobiły ogromnego zgiełku. Wyglądało to tak, jak byśmy chcieli na siebie najechać, lecz w ostatniej chwili przed zderzeniem każdy zawracał swojego konia i zabawa zaczynała się na nowo. Wygląda to bardzo wspaniale, ale nadweręża koniom nogi, czasem nawet zwierzęta padają. Pędziliśmy w tej pozornej bitwie przez obóz, ożywiony przez kobiety, starców i dzieci, i zeskoczyliśmy przed namiotem, którego rozmiary i ozdoby pozwalały się domyślać, że należy do szejka. Mężczyźni otoczyli nas półkolem. Do tej chwili nie padło ani jedno słowo pozdrowienia, teraz dopiero Ali en Nurabi przystąpił do dowódcy przybocznych mameluków i podał mu rękę. – Pustynia cieszy się deszczem, zaś Ibn es Sahar swoim przyjacielem. Marhaba, bądź pozdrowiony. Wejdź do namiotu swego brata i zobacz, jak cię miłuje! Szejk był prawdziwym Beduinem. Miał na szyi zawieszony koran co wskazywało na to, że był w Mekce i Medynie. Krüger-bej zachował się z wielką godnością i tak odpowiedział: – Księżyc otrzymuje światło od słońca, a dla mnie nie ma radości bez przyjaciela mej duszy, Imię twoje jest wielkie w górach, a klacz twoja słynie na dolinach. Ojciec twój był najmężniejszym z bohaterów, a dziad twój najmędrszym z mędrców. Oby synowie twoi byli mocni jak Chalid, a synowie synów twoich waleczni jako ogier, broniący swoich żon i dzieci! Przyprowadzam ci dwu mężów z Zachodu. Są oni wielkimi emirami u swoich i przychodzą do ciebie, by poznać twoją potęgę i uprzejmość, a potem wysławiać ją w krajach, kędy słońce zachodzi. – Ty będziesz moim przyjacielem, a ty moim towarzyszem – rzekł szejk, podając rękę najpierw Anglikowi, a potem mnie. – Jesteście w moim namiocie tak bezpieczni, jak gdyby chronił was pałasz proroka. Wejdźcie proszę i podzielcie się ze mną chlebem! Weszliśmy do namiotu. Towarzysze Krügera zostali na dworze, a z nimi Achmed, którego szejk nie powitał ani słowem, ani skinieniem głowy. Czy stało się tak dlatego, że szejk musiał najpierw uczcić swoich gości? A może miał inne, mniej przychylne dla Achmeda, powody? W głębi namiotu stało niskie, drewniane rusztowanie, pokryte rogożami, czyli tak zwany serir, na którym wszyscy usiedliśmy. W namiocie nie było osobnego pomieszczenia dla kobiet. Żeńscy członkowie rodziny szejka mieszkali zapewne w mniejszym namiocie, położonym obok wielkiego. Ze szczytu namiotu zwisało na zielonym jedwabnym sznurze szklane naczynie, które szejk zdjął, by je nam podać. Zawierało drobno tłuczoną sól ze słonych jezior południa, a obok leżała porcelanowa łyżeczka. Zarówno szklana czara, jak i porcelanowa łyżeczka były tu zbytkiem, z którego szejk był widocznie nadzwyczaj dumny. Zjedliśmy po kilka grudek soli, Ali en Nurabi uczynił to samo i rzekł uroczyście: – Nanu malahin, zjedliśmy ze sobą sól. Jesteśmy braćmi i żadna nieprzyjaźń nie zdoła nas rozłączyć. Następnie zdjął ze ściany trzy fajki, napchał je własnoręcznie, podał nam i zapalił. Potem oddalił się na krótki czas. Kiedy wrócił, weszła za nim starsza kobieta i młoda dziewczyna. Pierwsza niosła stolik miedziany, który postawiła przed nami. Drugą można było nazwać skończoną pięknością. Miała czarne włosy, splecione w długie i grube warkocze, przetykane srebrnymi sznurami, a dokoła pełnej, jasnobrunatnej szyi układał się sznur korali, na którym wisiała złota moneta. Otulała ją śnieżnobiała koszula, wycięta na szyi w ten sposób, że spod niej widniał czerwony jedwabny gorset. Bardzo szerokie rękawy koszuli tak były rozcięte, że odsłaniały rękę po łokieć. Koszula sięgała w dół, aż po kolana, spadając na spodnie w białe i czerwone pasy. Nagie stopy tkwiły w błękitnych pantofelkach, a na przegubach rąk i nóg błyszczały metalowe pierścienie, do których przytwierdzonych było kilka talarów Marii Teresy i złota pięciopiastrówka. Dziewczyna niosła w rękach sporą tacę z grubego włókna palmowego, pełną rozmaitych przekąsek, które obie kobiety poukładały później na stoliku. Były tam słodycze, kawałki pieczonego mięsa, syrop z winogron, mieszanina z ogórków, granatów i melonów oraz rozmaite gatunki daktyli, z których moją uwagę zwróciły el szelebi, gdyż są na dwa cale długie, mają małe ziarenka oraz wspaniały smak i zapach. Gatunek ten pochodzi z Medyny, jest więc stosunkowo drogi. Jeżeli szejk mógł tymi daktylami raczyć gości, to musiał być człowiekiem zamożnym. Kobiety nie powiedziały ani słowa, a skoro się oddaliły, szejk wskazał na potrawy i rzekł: – Skosztujcie łaskawie nieco z tego, zanim zarżną i przyrządzą jagnię! – Hamdullilah! – odezwałem się, sięgając po jedzenie. – Twoje serce jest dobre, o szejku, a ręce twoje otwarte dla gości. Przyjmij i ty od nas mały dar. Polowaliśmy na el rassahl, gazelę i zabiliśmy kilka sztuk. Leżą przed twym namiotem i są twoją własnością. – Rabbena chaliek, ia sidi, niech cię Bóg zachowa, zihdi! – odpowiedział. – Przybywasz z dalekiej Belad er Rumi, Europy, a mimo to znasz przykazania koranu, który powiada, że Allah wynagradza każdy dar dziesięciokrotnie. Przyjmuję gazele, a wy spożyjcie je z nami. Wtem Krüger-bej zapytał: – Widziałem bent es Sebira, najpiękniejszą córę twego szczepu, lecz nie widziałem twoich synów. Czemu nie przyszli pokazać mi swego oblicza? – Odeszli do el Hamza. Moi wywiadowcy usłyszeli, że synowie Uelad Hamema przybyli, aby napaść na karawanę, której oczekujemy tutaj. Dlatego wysłałem część młodych wojowników, żeby zbadali gdzie znajdują się nieprzyjaciele. – Beni Hamema? Czyż ci rozbójnicy zachodzą az tak daleko na północ? – Oni są wszędzie, gdzie tylko można coś złowić. Szejk ich jest synem diabła. Jego ręce ociekają krwią. On nie oszczędza kobiet ani dzieci – hańba mu! – Już go Mohammed es Sadak-bej potrafi odszukać! – Tak sądzisz? Nikt go nie złapie. Szczep jego ma wiele strzelb, a najgorszym ze wszystkich rozbójników jest jego towarzysz. – Co za towarzysz? – Czyż nie słyszałeś o Saadisie el Chabir? – O Saadisie, Krumirze z ferkah ed Dedmaka? Jest osławiony w całym kraju. Musiał uciec z ojczyzny, ponieważ przelał krew a teraz ściga go zemsta. Jest to chabir el chabir, największy z dowódców. Zna wszystkie doliny i góry, wszystkie źródła i rzeki w całym kraju. Jeżeli Beni Hamema jemu się powierzą, to będą jeszcze groźniejsi niż zwykle. – Obrali go swoim dowódcą, wczoraj widziano go nad Bah el Halua. To zły znak dla karawany. Niech ją Bóg chroni! Chociaż nie brałem udziału w tej rozmowie, jednak zajmowała mnie ona nadzwyczaj, ponieważ i ja niejedno słyszałem o Saadisie el Chabir. Mówiono o nim w każdym namiocie i przy każdym ognisku. Imię jego żyło w ustach gawędziarzy i kobiet, które chciały zmusić dzieci do posłuszeństwa. Krüger-bej sprowadził po pewnym czasie rozmowę na cel swojej wizyty, a szejk zaprosił nas, abyśmy przyjrzeli się jego koniom. Opuściwszy namiot, dosiedliśmy koni i w towarzystwie wszystkich Arabów udaliśmy się na miejsce, gdzie pasło się stado. Widok koni wprawił Anglika w euforię. Był on znawcą i namiętnym miłośnikiem tych najszlachetniejszych ze zwierząt domowych. – Behold! – zawołał. – Jakie wspaniałe okazy! Przypatrzcie się tej białej klaczy. Zapłaciłbym za nią tysiąc funtów. – Nie dostaniecie jej i za dwa tysiące, sir – odpowiedziałem mu. – A jednak znajduje się tutaj zwierzę, może jeszcze cenniejsze, chociaż nie takie drogie. – Które? – Popielaty hedżin z tamtej strony. Ma tę samą barwę, która nawet włosom kobiet użycza tyle piękności. Przypatrzcie się jego głowie, oczom, piersiom i nogom! To biszarin hedżin i prawdopodobnie znakomity biegun. – Dajcie mi spokój ze swoimi wielbłądami! Czy siedzieliście już kiedyś na takiej bestii, sir? – Hm! Nawet często. Wszak wiecie, że już przedtem byłem kilka razy na Saharze. Wśród wyciągniętego cwału Ali en Nurabi zatrzymał klacz przed nami i zapytał Krüger-beja z błyszczącymi oczami: – Ta klacz nazywa się Jaskółka. Jak ci się podoba? – Może nosić proroka w raju. Czy mi ją sprzedasz? – Czy chcesz mnie obrazić, pułkowniku? Czy nie wiesz, że syn Sahary prędzej zabije siebie, swoją żonę i dziecko, niż odda swoją klacz za pieniądze? – Wiem o tym, szejku. Czy znasz konia, który dorównałby jaskółce? – Nie ma do niej podobnych. – Przypatrz się temu ogierowi, na którym siedzi effendi! – Żaden effendi z Frankistanu nie może mieć konia, którego oczy mogłyby spocząć na Jaskółce. Mimo to ten ogier jest zapewne niezłym koniem, skoro pan jego owinął go tak troskliwie. Jak się nazywa? – Jego poprzedni właściciel nazywał go Rih – odrzekłem. To zafrapowało trochę pytającego. – Rih, to słowo arabskie – rzekł. – Czy pan tego konia był Beduinem? – Był to Mohammed Emin, szejk Haddedinów ze szczepu Szammara. – W takim razie twój ogier jest zwyczajnym zwierzęciem, gdyż nikt z Szammarów nie sprzeda dobrego konia. – On go nie sprzedał, lecz ofiarował. Czy to lichy koń, zaraz zobaczysz. Zsiadłem z konia i skinąłem na Achmeda, który przysłuchiwał się z zajęciem naszej rozmowie, a teraz pospieszył z radością, by zdjąć z karego osłonę, już dumny ze zwycięstwa, którego spodziewał się po moim ogierze. – Wallahi, billahi! – zawołał szejk, kiedy koc opadł na ziemię. – Ten koń ma nozdrza czerwone jak krew, a zbudowany jest, jak es Saleh, ulubiony koń Haruna el Raszyda. To radzi pak, najczystszej krwi. Żaden Beduin nie darowałby nikomu takiego skarbu. Ten koń poszedł za tobą bez wiedzy swego pana! Znaczyło to innymi słowy, że go ukradłem. Takie słowa mogły paść z ust szejka tylko na skutek uczucia niezwykłego podziwu. Usłyszawszy to, ściągnąłem brwi i położyłem rękę na sztylecie. – Czy wiesz, co mówisz, szejku Ali en Nurabi? – zapytałem. – Czy tu na Dżebel Gwibub jest zaszczytem zaliczać się do koniokradów? – Słusznie! Jakże wam było, kiedyście pod swoimi biednymi zwłokami mieli taki garb? – Bardzo dobrze. – Naprawdę? No, to się zgadza z waszą naturą! Wiem, że wasze nerwy są ze skóry hipopotama. Kiedy ja po raz pierwszy wsiadłem na takie stworzenie, spadłem najpierw z tyłu, a potem z przodu. Później trzymałem się trochę lepiej, lecz nie zapomnę tej jazdy przez całe życie. Opanowało mnie potem coś gorszego niż choroba morska. Zdawało mi się, że połknąłem tysiąc diabłów, które chciały polecieć ze mną na cztery wiatry. Nigdy już nie dosiądę takiej nędznej kreatury! Podczas tego zaklęcia rozczapierzył odpychająco wszystkie dziesięć palców i rozstawił swoje nieskończenie długie nogi, jakby miał jeszcze pod sobą wielbłąda, o którym mówił. Przed nami przeprowadzono jedno po drugim najlepsze ze znajdujących się tam zwierząt. Krüger-bej był także zachwycony ową białą klaczą. Dobroduszna jego twarz promieniała rozkoszą. – Czy widział już pan kiedyś takiego konia? – zapytał mnie. – Niech mnie kaczka kopnie, jeśli to nie prawdziwy rawuan. Takiej nie ma nawet następca tronu, zihdi Ali- bej, w swojej stajni w el Marfa. – Słyszałem, że dużo wydaje na konie. – Bardzo dużo, ogromnie dużo, na konie, powozy i kobiety. Ma trzysta kobiet, ale takiego siwka nigdy jeszcze nie miał. – Czy uważa pan tego konia rzeczywiście za niezrównanego? – Wolę jego aniżeli wszystkie trzysta kobiet zihdi Ali-beja. – To przypatrz się pan łaskawie mojemu karemu ogierowi! – To nie takie proste. Tak go pan zawinąłeś w derkę, że widać mu tylko nogi i nos. – To przypatrzy mu się pan potem. – Jego chód i postawa już mi wpadły w oko. Niewątpliwie ma dużo ducha i ognia. Ale dlaczego go pan tak nakrywa? – W ostatnim czasie musiał jadać durrha, a to mu trochę zaszkodziło. Ale, uważaj pan! Szejk dosiadł siwki, by ją przećwiczyć. Zwierzę okazało się znakomite, chętnie puściłbym je w szranki z moim karym, gdybym nie był gościem właściciela siwki, a wiadomo, że dla Beduina nie ma większego strapienia, gdy jego ulubiony koń musi innemu ustąpić pierwszeństwa. Wśród wyciągniętego cwału Ali en Nurabi zatrzymał klacz przed nami i zapytał Krüger-beja z błyszczącymi oczami: – Ta klacz nazywa się Jaskółka. Jak ci się podoba? – Może nosić proroka w raju. Czy mi ją sprzedasz? – Czy chcesz mnie obrazić, pułkowniku? Czy nie wiesz, że syn Sahary prędzej zabije siebie, swoją żonę i dziecko, niż odda swoją klacz za pieniądze? – Wiem o tym, szejku. Czy znasz konia, który dorównałby jaskółce? – Nie ma do niej podobnych. – Przypatrz się temu ogierowi, na którym siedzi effendi! – Żaden effendi z Frankistanu nie może mieć konia, którego oczy mogłyby spocząć na Jaskółce. Mimo to ten ogier jest zapewne niezłym koniem, skoro pan jego owinął go tak troskliwie. Jak się nazywa? – Jego poprzedni właściciel nazywał go Rih – odrzekłem. To zafrapowało trochę pytającego. – Rih, to słowo arabskie – rzekł. – Czy pan tego konia był Beduinem? – Był to Mohammed Emin, szejk Haddedinów ze szczepu Szammara. – W takim razie twój ogier jest zwyczajnym zwierzęciem, gdyż nikt z Szammarów nie sprzeda dobrego konia. – On go nie sprzedał, lecz ofiarował. Czy to lichy koń, zaraz zobaczysz. Zsiadłem z konia i skinąłem na Achmeda, który przysłuchiwał się z zajęciem naszej rozmowie, a teraz pospieszył z radością, by zdjąć z karego osłonę, już dumny ze zwycięstwa, którego spodziewał się po moim ogierze. – Wallahi, billahi! – zawołał szejk, kiedy koc opadł na ziemię. – Ten koń ma nozdrza czerwone jak krew, a zbudowany jest, jak es Saleh, ulubiony koń Haruna el Raszyda. To radzi pak, najczystszej krwi. Żaden Beduin nie darowałby nikomu takiego skarbu. Ten koń poszedł za tobą bez wiedzy swego pana! Znaczyło to innymi słowy, że go ukradłem. Takie słowa mogły paść z ust szejka tylko na skutek uczucia niezwykłego podziwu. Usłyszawszy to, ściągnąłem brwi i położyłem rękę na sztylecie. – Czy wiesz, co mówisz, szejku Ali en Nurabi? – zapytałem. – Czy tu na Dżebel Gwibub jest zaszczytem zaliczać się do koniokradów? Tam, gdzie ja się urodziłem, jest to hańbą. Gdybym był nie zjadł z tobą soli, to żelazo tkwiłoby już w twoim sercu. Bądź ostrożniejszy na przyszłość! Oczy szejka zajaśniały także. Gdybym nie był jego gościem, doszłoby zapewne do walki na noże. Opanował się jednak i zapytał: – Czy twój ogier ma tajemnicę? – Ma ją, jak każdy koń czystej krwi. – Czy znasz tę tajemnicę? – Znam. – W takim razie przebacz mi! Nikt nie zdradzi tajemnicy swojego konia; dopiero na łożu śmierci przekazuje ją swojemu spadkobiercy. Kto zna tajemnicę swojego konia, ten musiał otrzymać go w sposób rzetelny. Jeśli jednak szejk Haddedinów darował ci tego ogiera z własnej woli, to i ty musisz być wielkim szejkiem lub emirem! – Szejk Haddedinów był moim przyjacielem i to niech ci na razie wystarczy. Może wieczorem opowiem ci w jaki sposób otrzymałem konia. – Sądzisz, że on dorówna mojej klaczy? – Sądzę. – To dosiądź go i udowodnij, że tak jest! – Nie wolno mi zmartwić klaczy człowieka, w którego namiocie mam spocząć. – Wolno ci, effendi. Żądam tego od ciebie, by ci pokazać, że moja Jaskółka jest szybsza, niż twój Wiatr. Wahałem się jeszcze, gdy Krüger-bej zauważył: – Wszak sam tego chce! Do pioruna, ja także jestem ciekaw, jakie to będą wyścigi! Gdy zobaczyłem pańskiego ogiera, zdumiałem się nad własną ślepotą. Szejk nie powinien się gniewać, jeśli zwyciężycie, gdyż sam was o to prosi. Puść pan diabła w taniec. Powiadam panu, że ucieszę się, jeśli pańskiemu Wiatrowi nie zabraknie wiatru. Sir Dawid Percy niezupełnie wprawdzie zrozumiał naszą rozmowę, lecz na widok mojego konia kilka razy wydał głośny okrzyk podziwu; przeczuł o co chodzi i rzekł do mnie: – A to koń! Będziecie się ścigali z szejkiem? – Zgadliście. – Zróbcie to, zróbcie! Przypuszczam, że kary może pójść w zawody z siwka! – Pod względem chyżości i wytrzymałości przewyższa ją nawet, ale obawiam się, że obrażę szejka, jeśli zawstydzę jego klacz. – Ale, co za gadanie! Sława takiego konia więcej warta, aniżeli ten brunatny chmyz! „Tajemnica” konia, to rzecz całkiem szczególna. Każdy Arab przyzwyczaja swego konia do pewnego znaku, na który zwierzę ze spotęgowaną chyżością pędzi, dopóki nie padnie. O tym znaku Arab nie mówi nikomu, nawet synowi ani najlepszemu przyjacielowi, a używa go tylko wtedy, kiedy życie jego jest w największym niebezpieczeństwie, lub kiedy chodzi o zdobycie nagrody cenniejszej dla niego, aniżeli zwierzę. Mój znak polegał na tym, że głośno wymawiałem słowo „rih” i lewą dłoń kładłem ogierowi między uszami. Doświadczyłem już nieraz, że wtedy trudno było jakiemukolwiek jeźdźcowi mnie doścignąć. Nie bałem się też klaczy szejka, ale nie chciałem zranić jego dumy. Ucieszyłem się przeto przerwą, jaka na razie odwróciła naszą uwagę od próby z końmi. Oto jeden z Arabów krzyknął głośno i wskazał ręką na północ, gdzie ujrzeliśmy kilkanaście punktów, zwiększających się szybko w miarę zbliżania się do nas. Byli to jeźdźcy szczepu, u którego bawiliśmy właśnie w gościnie. Zaledwie szejk to rozpoznał, dał znak, by jechać za nim i popędził z zawrotną niemal chyżością. – Za nim, za nim! – zawołał do mnie Krüger-bej. – Doścignij go pan! To najpiękniejsza sposobność do pokazania przewagi ogiera nad klaczą! Zrobiłem ręką odmowny ruch i zachowałem to samo tempo co inni. Zbliżających się do nas jeźdźców było około dwudziestu. Prowadzili w środku Araba, przywiązanego do konia sznurami z łyka palmowego. Dwu z nich podjechało szybciej do szejka i zatrzymało przed nim konie. Byli to jego synowie. – Hamdullillah! – zawołał jeden z nich. – Dzięki Allahowi, który oddał nam w ręce największego rozbójnika i mordercę! – Kim jest ten jeniec? – zapytał szejk. – To Krumir Saadis. Allah inhal el kelb, niech Bóg zniszczy tego psa, jego i cały ferkah ed Dedmaka! On zastrzelił Abu Ramzę, walecznego wojownika i kilku z nas pokaleczył. Oby jego imię zostało zmazane a krew jego niechaj zapłaci za winę, która go zawiedzie do piekła! Tym jeńcem był więc słynny Krumir, o którym rozmawialiśmy przedtem. Ręce jego przywiązane były do tylnej części arabskiego siodła, a obie nogi skrępowane sznurami, przechodzącymi pod brzuchem konia. Mimo to siedział prosto na siodle, zwróciwszy na szejka ostre, kolące spojrzenie. Niskie czoło z cienkimi, szczecinowatymi brwiami, ostre kości policzkowe, cienki jastrzębi nos, obrzękłe wargi i silnie rozwinięta dolna szczęka nadawały mu wyrazu nieczułości i okrucieństwa. – Abu Ramza nie żyje? Gdzie on? – zapytał szejk. – Tam go wiozą. Mówiący to wskazał ręką za siebie, gdzie ukazali się dwaj jeźdźcy, prowadzący między sobą konia, do którego przywiązany był trup zastrzelonego. – A kto zraniony? – zapytał szejk znowu. Dwaj jeźdźcy wskazali w milczeniu na krwawe plamy, widoczne na białych płaszczach. – Opowiedz, jak spotkaliście się z nim! – rozkazał Ali en Nurabi. Syn zaczął opowiadać: – Jechaliśmy w dół Wadi Milleg i zatrzymaliśmy się nad Fum el Hadżal. Wtem nadjechał ten potomek psa parszywego. Siedział na koniu, oczy jego szukały czegoś, jak oczy szpiega, a jazda jego była jak chód zdrajcy. Naraz ujrzał nas i zwrócił się do ucieczki, my jednak dopędziliśmy go wkrótce. Zanim zdołaliśmy go pojmać, zastrzelił nam towarzysza, a tych dwu zranił. Ed dem b’ed dem – en nefs b’en nefs! – zawołały głosy dokoła. Szejk nakazał milczenie. – Zebranie naradzi się nad nim – rzekł. – Czy przyznał się wam, gdzie jego ludzie? – Nie. Nie powiedział ani słowa. Usta jego są jako wargi śmierci, która milczy na wieki. – Ostrza naszych włóczni i noży nauczą go słów, których zażądamy od niego. Zaprowadźcie go do obozu! Podczas tej niedługiej rozmowy Krumir nawet nie drgnął powieką i przypatrywał się z nietajonym podziwem naszym koniom, siwce i karemu. Twarz jego została nieruchoma, a kiedy przejeżdżaliśmy obok trzody, lekkim naciskiem kolan zatrzymał konia, aby z zachwytem przypatrzyć się popielatemu wielbłądowi. Zdawało się, że o los swój zupełnie się nie troszczy. Kilku Arabów pospieszyło naprzód do obozu, aby zanieść wiadomość, że najgorszy z ich nieprzyjaciół dostał się do niewoli. Cała ludność powitała nasz orszak okrzykami radości. Jeźdźcy przebiegali obok siebie w śmiałych podskokach, a reszta klaskała radośnie w ręce, okazując co chwila pogardę jeńcowi. On sam nie drgnął na twarzy nawet wówczas, kiedy przed namiotem szejka zabrano się do odwiązywania go od konia. Zaledwie jednak rozwikłano ostatnie węzły, zeskoczył potężnym susem, odrzucił na bok otaczających go ludzi i w jednej chwili znalazł się przy bocznym namiocie, w którego drzwiach stała córka szejka. W mgnieniu oka pochwycił ją i postawił przed sobą jak tarczę. – Dakila ia szejk, jestem wybawiony! – zawołał – i natychmiast opadły wszystkie ręce, które wyciągnęły się za nim. Stało się to tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić. Na wszystkich twarzach odbiło się gniewne zdumienie, lecz nikt nie odważył się podnieść ręki na tego, który wymówił uświęcone słowo, chroniące nawet najgorszego złoczyńcę przed zemstą nieprzyjaciół. – Eddini szarbat, ia ambrel banaht, daj mi się napić, ozdobo dziewcząt! – rzekł do Mochallah. Ona spojrzała pytająco na ojca. Dokoła odezwał się lekki pomruk, szejk jednak nie zważał na to i rozkazał córce: – Daj mu wody, lecz ani chleba ani soli! Starszyzna osądzi, co się z nim stanie. Dziewczyna zniknęła wewnątrz namiotu dla kobiet, a zaraz potem wyszła z czarką wody, którą podała Krumirowi. – Weź i pij, wrogu mojego szczepu! – rzekła. – Piję! – odpowiedział dumnie. – Oby moi nieprzyjaciele zniknęli, jako krople tej wody, a napój ten niech będzie wodą zbawienia dla Saadisa el Chabir, syna Beni Dedmaka! – Allah jenahrl el Dedmaka, Allah niech potępi Dedmaka – odezwał się jakiś głos, pełen gniewu. Słowa te wymówił mój służący, Achmed es Sallah. Szejk zmarszczył groźnie brwi i odpowiedział: – AHah iharkilik, oby Bóg spalił ciebie, ciebie i twój język! Czyż nie widziałeś, że ten człowiek wypił kroplę wspaniałości, z córką twojego szczepu? Ale ja wiem, że udałeś się na obczyznę, aby zapomnieć o zwyczajach i prawach swojego narodu, a teraz nie wiesz już o tym, że Beduin powinien słuchać, kiedy mówi pan wsi. Przekleństwo proroka spotyka człowieka, który hańbi swojego gościa, a ja powiadam wam, że zabiję każdego, kto ośmieliłby się strącić włos z głowy tego Dedmaka, zanim zebranie starszyzny nie naradzi się, co z nim zrobić! O biada! Z tych słów poznałem, że szejk nie jest zbyt dobrze usposobiony do biednego Achmeda. Co mogło się teraz stać z miłością obojga ludzi? Oczy Achmeda zaiskrzyły się. Słowa wyrzucone przeciw Krumirowi, niewątpliwie podyktowała mu zazdrość. On nie dostąpił szczęścia, żeby zamienić słowo z ukochaną, a ten zbój i morderca bezkarnie ją dotykał i pił z jej rąk. To go z pewnością dręczyło, ale teraz był na tyle rozsądny, że nie poddał się wpływowi uczuć, lecz cofnął się z gniewem do namiotu. Na skinienie szejka dwaj wojownicy wzięli Krumira między siebie i zaprowadzili do szejkowego namiotu. Krüger-bej położył mi dłoń na ramieniu, mówiąc: – No, teraz rozpocznie się narada, czyli my jesteśmy tu zbyteczni. Może będzie mi pan towarzyszył? – Dokąd? – Trochę na przechadzkę, aby rozruszać nogi. Będzie to rodzaj uprzejmości wobec szejka, ponieważ potrzeba mu teraz namiotu na naradę. Za kwadrans wszystko się skończy, będziemy więc mogli powrócić. – Zabierzmy ze sobą Anglika! – To rozumie się samo przez się. Któż miałby go wezwać, żeby z nami poszedł, jeśli nie my? Skinąłem na sir Dawida Percy. Powierzyliśmy Achmedowi nadzór nad końmi i zwróciliśmy się ku grupce palm, których korony obiecywały trochę chłodnego cienia. – Co to za drab, którego pochwycił Uelad Sabira, sir? – zapytał mnie Percy. – Widziałem wprawdzie wszystko, ale nic nie rozumiałem. – To Krumir z ferkah ed Dedmaka, wysoce niebezpieczny rozbójnik karawanowy. Do jego ręki przylgnęła niejedna kropla krwi ludzkiej. – Hm! Jak nazywa się ten człowiek? – Saadis el Chabir. – Co to znaczy? – Saadis jest właściwym jego imieniem i znaczy: „szósty”. Ten człowiek zna dzięki wyprawom po Algierze i Tunezji każdą górę i każde wadi. To najpewniejszy przewodnik w całym kraju, a od wybrzeża Morza Śródziemnego aż po Belad el Dżerid ma licznych przyjaciół i sprzymierzeńców, jak londyński złodziej kieszonkowy ma swoich towarzyszy od Holborn aż do Isle of Dogs. Podobno nawet na niebezpiecznych słonych jeziorach południowych, czuje się tak pewnie jak jeździec w siodle. Dlatego rozbójnicze plemiona Beduinów wynajmują go często na przewodnika. – Hm! Słyszałem już raz to imię, lecz nie wiedziałem, że ten Saadis i ów opryszek, to jeden i ten sam łajdak. – Więc widzieliście go już, sir? – zapytałem. – Yes! – potwierdził Anglik. – Gdzie? – W Tunisie, albo raczej koło Tunisu. – Kiedy? – Przed trzema tygodniami. Spotkałem się z nim w ogrodach pod Tunisem. Siedział na przepysznym srokaczu i cwałował ku górom Saghoan. Przybywszy do Bardo, rezydencji beja, dowiedziałem się, że właśnie skradziono konia bejowi, sześcioletniego srokacza. Zeznałem, co widziałem i przyłączyłem się do pogoni za łotrem, ale kiedy dojechaliśmy do Manuby, on dostał się już na Dżebel Saghoan. Niepodobna już było go dopędzić. – I poznaliście go teraz na pewno? Nie mylicie się? – To stanowczo jest on. Tej fizjonomii nie można zapomnieć i założę się o wszystko, że się nie mylę. – Czy Krüger-bej wie o kradzieży? – Oczywiście. On był w tym czasie w Bardo. – A wy nie powiedzieliście mu jeszcze, że ten Saadis jest owym łotrem, którego spotkaliście wówczas? – Nie. – To niechaj zaraz się dowie! Powiedziałem pułkownikowi gwardii o tym, co usłyszałem od Anglika. To zaskoczyło go tak niespodzianie, że aż usta otworzył ze zdumienia i przez długi czas nie mógł ich zamknąć. – Co? – zawołał w końcu. – Ten Saadis el Chabir, ten arcyłotr, to był on? Czy lord się nie mylił? – Nie myli się na pewno! – Do stu piorunów! To dobrze! To będzie połów, za który mi Sadak-bej ofiaruje największą wdzięczność. Ale gdzie srokacz? – Pewnie sprzedany, skoro Krumir nie jechał dzisiaj na nim. – Niech diabeł porwie tego draba! Dopóty będzie brał chłostę w podeszwy, dopóki się nie przyzna, gdzie schował srokacza. Proszę pana, zawróćmy czym prędzej, abyśmy przyszli zanim tego łotra ułaskawi zebranie starszyzny i weźmie pod swoją opiekę! – Czy pozwolą nam stanąć przed zebraniem? Krüger-bej zatrzymał się i zamyślił. – Nie – odrzekł potem – i to jest przykre. Mimo to wracajmy, ponieważ nigdy się nie wie, co w takiej sprawie może znaczyć jedna chwila i jaki skutek może pociągnąć za sobą zaniedbanie czegoś. Cały batalion w tył zwrot i marsz! Udaliśmy się czym prędzej do duaru. Achmed pilnował pasących się koni. Stanąłem przy nim, a tamci dwaj poszli dalej. Widocznie Achmed otrzymał jakąś przyjemną wiadomość, gdyż twarz jego błyszczała od zachwytu. – O zihdi! – rzekł – słońce wzeszło nad twoim przyjacielem i sługą, a Allah wylał nań pełnię szczęścia! – Czy wolno wiedzieć, jakiego posła użył Allah, by cię obdarzyć tym szczęściem? – Tobie wolno, lecz tylko tobie. Mochallah, najpiękniejsza z hury-sek, przechodziła tędy, by zobaczyć, co się dzieje z wielbłądami szejka. Musiała być bardzo ostrożna, ale przecież powiedziała mi, że o północy będzie na mnie czekała pod palmami. Szejk gniewa się na mnie, ponieważ jako wolny człowiek poszedłem do wielkich miast i zostałem nawet sługą niewiernego. Pomówimy o tym, jakby ułagodzić jego gniew. – Gniewa się na ciebie z mojego powodu? To obraza, za którą się zemszczę! – O zihdi! Oszczędź go! Ramię twoje jest silne, a twój nóż nigdy nie chybia celu, ale szejk jest ojcem Mochallah, którą ja miłuję! Ty nie zasmucisz mojego serca! – Eh! Ja go przecież nie chcę zabić! Wszak wiesz, że jestem chrześcijaninem i moja biblia zabrania przelewać krwi bez koniecznej potrzeby. – Cóż więc uczynisz effendi? – Zemszczę się na nim w ten sposób, że ja, niewierny, wstawię się za tobą. Poproszę go, żeby oddał ci za żonę twą „pachnącą”. – Czy to prawda? O zihdi, czy zrobisz to rzeczywiście? – pytał uradowany. – Tak. I ciekaw jestem, czy każe licom moim spłonąć ze wstydu. Wiem przecież, że prorok zabrania zawstydzać gościa. – Panie, jeśli to zrobisz, to będziesz gotów spełnić jeszcze jedną moją prośbę, a ja wielbić będę twą dobroć przez wszystkie pokolenia! Hm! Poczciwy Achmed mówił już o swoich potomkach. Miłość to rzecz szczególna, zarówno w Laponii jak w Tunisie, nad Missisipi i u Papuasów; najlepiej pozostawić jej własną wolę. Zapytałem więc mego Araba: – Jakie masz życzenie? – Czy nie sądzisz, że mogliby mnie zaskoczyć z Mochallah? – To bardzo możliwe. – Zihdi, ja nie mam nikogo innego! Niechaj twoje oko strzeże nas, abyśmy byli spokojni! Aha! To było niezłe! Mój poczciwy Achmed ufał widocznie memu dobremu sercu. Ale czemu nie miałem wyświadczyć mu tej drobnej przysługi? Gdyby na mnie pod palmami czekała Mochallah, on byłby także z radością czuwał nad bezpieczeństwem naszego rendez- vous. – Achmedzie es Sallah – odpowiedziałem mu na to – idź śmiało pod daktyle. Ja potrafię przytrzymać każdego zdrajcę! – O zihdi, łaska twoja jest wielka, jak drzewo esz sziab, na którym spoczywa ziemia, a litość twoja sięga tak daleko, jak daleko latają rajskie ptaki. Oddam ci życie, jeżeli zechcesz! – Zachowaj je dla Mochallah! Powiedz jej, że jestem twym przyjacielem, który przemówi za wami do jej ojca! Po tej rozmowie poszedłem do namiotu szejka, gdzie byli już Percy i Krüger-bej. Ledwie się zatrzymałem przed namiotem, otworzyło się wejście i pojawił się szejk razem z Krumirem i starszyzną. – Co postanowiliście o tym człowieku? – zapytał pułkownik gwardii. – Zgromadzenie było dla niego łaskawe – rzekł Ali en Nurabi. – On wypił wodę pozdrowienia, lecz nie jadł chleba ani soli gościnności. Przez trzy dni będzie bezpieczny w naszych namiotach i na naszych pastwiskach; jednak po upływie tego czasu, a nawet przedtem, skoro przekroczy nasze granice, podpadnie pod krwawą zemstę. – On ucieknie! – Konia jego strzegą nasi ludzie. – On mimo to ucieknie. Czy wiesz, szejku, że on należy nie tylko do was lecz także i do mnie? – Dlaczego? – Zaraz się o tym dowiesz! Krumir nie słyszał pozornie ani słowa z tej rozmowy. Wzrok jego spoczywał na przywiązanej w pobliżu siwce en Nurabiego, następnie prześlizgnął się po namiocie dla kobiet, przed którym Mochallah zajęta była mieleniem durhy. W spojrzeniu jego malował się wyraz pożądliwości i szyderstwa, a ja wyczytałem w nim, że zarówno koń jak i piękna dziewczyna były czymś, o co warto się było pokusić. Po ostatnich słowach Krüger-beja zwrócił się do niego z dumnym wyrazem twarzy. – Byłeś przed trzema tygodniami w Tunisie? – rzekł doń pułkownik gwardii. – Co obchodzą cię moje drogi? – odparł. – Więcej aniżeli przypuszczasz! Czy zaprzeczysz, że tam byłeś? – Nie chcę ani zaprzeczać, ani odpowiadać ci na to pytanie. Jestem wolnym synem Dekmaka, ty zaś niewolnikiem baszy. Zaczekaj, dopóki mi się nie spodoba z tobą pomówić! – Musi ci się spodobać, ty wolny ed Dekmaka, który jesteś jeńcem walecznych Uelad es Sebira. Ten obcy emir z Inglistanu widział cię w Tunisie. – Niech sobie widzi kogo chce! Co mnie to obchodzi? – Jechałeś na srokaczu! Coś, jakby wyraz przerażenia, przemknęło po obliczu Krumira, zapanował jakby nad sobą i odpowiedział: – Czy ten obcy emir przybył tylko po to z Inglistanu, żeby oglądać srokacze? – Skradziono go baszy, a ty jechałeś na nim z Bardo przez Manubę do gór Saghoan. Nie mogliśmy już ciebie doścignąć. Krumir zaśmiał się krótko i złośliwie. – W takim razie ten srokacz był bardzo dobrym koniem! – rzekł. – Ten, kto go ukradł, jest widocznie lepszym jeźdźcem, od tych którzy go ścigali. – A jednak dopędzili go, jak teraz widzisz. Saadisie el Chabir, gdzie ukryłeś skradzionego konia? – Ja?… Czy samum, zły wiatr pustynny, mózg ci wysuszył, że ośmieliłeś się wypowiedzieć to pytanie? Na te słowa pułkownik położył dłoń na rękojeści jataganu i zawołał: – Kelb, ibn el kelb – psie i psi synu, czy ty mnie znasz? – Znam, ponieważ widziałem cię w el Marfa na ulicy zihdi Morgiani i przed domem beja na czele niewolników. Pochodzisz z północnych krajów, gdzie mieszkają niewierni, których oby Allah potępił! Czy jesteś jeszcze na tyle obcy w krainie wiernych, że odważasz się nazywać psem Krumira z ferkah ed Dedmaka? Czy nie wiesz, że tylko z tym możesz się obchodzić jak ze złodziejem, kogo bezpośrednio po kradzieży złapiesz na kradzionym koniu? Gdybyś nawet dzisiaj zobaczył u mnie srokacza, nie byłby on skradziony, bo mogłem go otrzymać w podarunku, zamienić lub kupić. Gdybyś nie był gościem tych ludzi, u których piłem wodę, ugodziłbym cię nożem. Ale powiedz jeszcze jedną obelgę, a dusza twoja pójdzie do ojców. Syn Krumirów nie pozwala obrażać się po raz wtóry. Zapamiętaj to sobie! Ta groźba nie wywarła żadnego wrażenia na czcigodnym Krüger-beju, bo przystąpił o krok bliżej i zapytał: – Ty śmiesz kłamać, że nie ukradłeś konia? – Nie mam potrzeby kłamać, ani przyznawać się do niczego. Mów z kim chcesz, tylko nie ze mną! – No, to dobrze, niech się spełni twoje życzenie, ale nie sądź, że mi umkniesz! – rzekł Krüger-bej, po czym zwrócił się do Alego en Nurabi. – A więc ten Saadis el Chabir jest rzeczywiście pod waszą opieką? – Tak; przez trzy dni może wolno i bez przeszkód chodzić wśród nas, jak gdyby do nas należał. Czwartego dnia w porze feczeru, pierwszej modlitwy, otrzyma swego konia i będzie mógł się od nas oddalić. Ale wraz z zorzą poranną popędzimy za nim, a jeśli go dościgniemy, zabierzemy jego krew! Tak postanowiła rada starszych. – Lecz on przedtem ucieknie! – Przysiągł, że tego nie zrobi. – Jaką złożył przysięgę? – Na Allaha, na proroka i na wszystkich świętych kalifów. – W takim razie dochowa przysięgi. Ja jednak nie przyłączam się do waszego postanowienia, gdyż nie przyrzekałem mu pozwolić na ucieczkę między mrokiem nocy a zorzą poranną. Zaczekam nań na granicy waszych pastwisk, by go tam pojmać i zabrać do Tunisu. – Na to musimy się zgodzić – odrzekł szejk – ale, zanim ty go zabierzesz do Tunisu, padnie od naszych kul. Teraz wejdźcie do namiotu! Dolatuje mnie już woń owcy, zabitej dla was. Krumir odszedł z podniesioną głową, my zaś udaliśmy się do namiotu, gdzie obsługiwały nas Mochallah i jej matka. Ani szejk, ani nikt z jego ludzi nie wziął udziału w uczcie. Zwyczaj zakazywał im jeść przed pochowaniem zabitego towarzysza. – Nad czym naradzał się pułkownik z szejkiem? – zapytał mnie sir Percy podczas jedzenia. Gdy mu wytłumaczyłem całą sprawę, odpowiedział: – Hm! To nędzny drab, ten Krumir! Taki łotr nie powinien nam umknąć! Yes! Ja także pomogę zabrać go do Tunisu. – Zdaje mi się, że chcieliście przyłączyć się do mnie? – Ach, słusznie! Wy udajecie się na południe, a ja z wami, ale przedtem możemy przyczynić się do pojmania tego ptaszka. – Zobaczymy! Ja nie wierzę ani jemu ani jego przysiędze. Może jeszcze przed upływem umówionych trzech dni zajdzie coś nadzwyczajnego. Zanim jeszcze przestaliśmy jeść, dały się na dworze słyszeć żałobne wycia. To zabierano się do grzebania zabitego. Jako goście mieliśmy obowiązek przyłączenia się do tej żałobnej uroczystości, opuściwszy więc namiot, wyszliśmy przed obóz, gdzie wszyscy zgromadzili się dokoła zwłok, leżących w białym całunie obok płytkiego dołu. Tuż przy zwłokach stali krewni, a reszta stanęła dokoła wielkim kręgiem. Kobiety i dziewczęta lamentowały przeraźliwymi głosami, mężczyźni zaś stali w posępnym milczeniu, ze spojrzeniami żądnymi zemsty. Krumira nie było widać; miał na tyle rozsądku, że się nie pokazał. Ponieważ we wsi nie było kapłana, szejk zastępował go przy obrzędzie. Podniósł rękę i natychmiast zapanowała zupełna cisza. Zwrócił twarz w stronę Mekki i zaczął: – W imię Boga wszechmiłosiernego. Na mądry koran, tyś jest jednym z posłańców Boga, który ma nauczyć drogi prawdziwej. To objawienie wszechmocnego i wszechmiłosiernego Boga, aby ostrzegł naród, którego ojcowie nie byli ostrzeżeni i dlatego żyli bez troski i lekkomyślnie. Wyrok na nich już zapadł, dlatego nie mogę wierzyć… To był początek trzydziestej szóstej sury, którą Mahomet nazwał kwelb el kuran, czyli sercem koranu. Odmawia się ją w godzinie śmierci lub na pogrzebie. Podczas słów: „Znakiem zmartwychwstania niechaj mu będzie martwa ziemia, którą deszcz ożywia na nowo”, położono trupa w grobie, twarzą ku Mekce. Przy słowach zaś: „Zahuczą trąby i patrz, oto powstali z grobów. Oto, co nam wszechmiłosierny obiecał. Jeden tylko dźwięk trąby i patrz, wszyscy już zgromadzeni przed nami”, zaczęto rzucać ziemię na umarłego. W tym czasie szejk odmówił surę do końca. Obok leżały przygotowane kamienie, z których ułożono nad grobem mogiłę. W końcu szejk odmówił jeszcze surę siedemdziesiątą piątą i zakończył pogrzeb mahometańskim wyznaniem wiary: „Bóg jest jeden, a Mahomet jego prorokiem”. Kobiety zaczęły chodzić dokoła grobu, a mężczyźni występowali szeregiem jeden po drugim i wbijali noże w ziemię na znak, że śmierć towarzysza broni ma być pomszczona. Gdyby Krumir był obecny przy tej osobliwej przysiędze, może nie potrafiłby zachować dumnej i pewnej postawy. Gdy weszliśmy do namiotu szejka, zastaliśmy go tam na serirze. Sądził z zupełną słusznością, że mu tam najbezpieczniej. Pomimo swego niezbyt miłego położenia nie okazywał nam żadnych względów. Leżał wyciągnięty i obojętny, jak gdyby nie widział nas wcale. Ja i Krüger nie zważaliśmy na to, gdyż wystarczyło nam miejsca na to, żeby przykucnąć na sposób turecki, lecz sir Dawid Percy nie był przyzwyczajony do tej pozycji, którą na wschodzie nazywają rahat otturmak, spokój członków. – Zabierz nogi, master łajdaku! – rzekł niestety po angielsku, lecz z ruchem ręki, który Krumir bezwarunkowo musiał zrozumieć. Mimo to nie ruszył nogą, aby zrobić miejsce Anglikowi. – Well! Skoro nie chcesz, to się posankuj! Wziąwszy przy tych słowach Krumira za nogi, zrzucił go szybkim ruchem z seriru aż pod wejście do namiotu. W tejże chwili napadnięty zerwał się z ziemi i skoczył ku Anglikowi. Sir Percy, jako zręczny bokser, na przyjęcie napastnika uderzył go tak mocno pięścią w twarz, że ten stracił przytomność, a w następnej chwili wyleciał z namiotu. Spotkanie przeciwników odbyło się tak szybko, że niepodobna mu było przeszkodzić. Percy usiadł na serirze, ja zaś dobyłem noża, by mu dopomóc, gdyż spodziewałem się, że Saadis el Chabir poszuka sobie jakiejś broni i wtargnie znów do namiotu. Uderzenie jest dla Beduina największą obelgą, a zmyć ją można tylko krwią. – Coście zrobili, sir? – zapytałem. – Teraz życie wasze jest w niebezpieczeństwie! Anglik wyciągnął spokojnie jeden z pistoletów, odwiódł kurki i odrzekł chłodno: – Moje życie w niebezpieczeństwie? W takim razie ja wpierw jego trochę zabiję. Nie mogę pozwolić koniokradowi na to, żeby się ze mną brutalnie obchodził. – Na miłość Boga, nie strzelajcie! On pozostaje teraz pod osłoną całego szczepu i śmierć jego sprowadziłaby na was zemstę krwi. – Pshaw! Czy może sądzicie, że Englishman zna to głupstwo, które się zowie strachem lub obawą? Ten człowiek obraził mnie wedle zwyczajów mego kraju, za to ja obraziłem go wedle jego zwyczajów. Tym samym sprawa między nami załatwiona. Jeśli mu to nie wystarczy, to już będzie jego rzeczą. Yes! Obawy moje co do wtargnięcia Krumira do namiotu nie spełniły się na szczęście. Krüger-bej potrząsnął na to głową, mówiąc: – Ten de Dedmaka stracił chyba poczucie własnej godności, inaczej bowiem naraziłby życie, byle pomścić tę obelgę. Czy Anglik zastrzeliłby go? – Boję się o to. – W takim razie musimy się zastanowić jak temu zapobiec. Gdyby ten drab odważył się wejść do namiotu, przytrzymamy go natychmiast, żeby nie mógł się ruszyć. Potem zawołamy szejka i oddamy mu jeńca, aby w ten sposób go unieszkodliwić. Lecz nie doszło do wykonania tego planu, ponieważ Krumir się nie zjawił. Dopiero, gdy nadszedł szejk, dowiedzieliśmy się, że Saadis skarżył się przed nim na nas i zagroził nam ciężką zemstą. Na czas pobytu we wsi dano mu inny namiot. Tymczasem upłynęło całe popołudnie, a z daleka zabrzmiały słowa: „Hai aal el sallah, tak, gotuj się do modlitwy, kiedy słońce zanurza się w morzu piaszczystym!” To nadszedł mogreb, czyli pora modlitwy o zachodzie słońca. Zanurzyliśmy więc ręce w wodzie, wyszliśmy przed namiot, z wyjątkiem lorda, który został w namiocie, i upadliśmy na ziemię. Podczas moich wędrówek pośród muzułmanów nie wykluczałem się nigdy z ich modlitw, a zdaje mi się, że mimo to pozostałem dobrym chrześcijaninem. Po modlitwie szejk dosiadł konia, by postarać się o zabezpieczenie trzód. Przyłączyłem się doń, ponieważ zależało mi na tym, by pomówić z nim w cztery oczy o moim służącym, który pozostał w duarze przy moim koniu. – Achmedzie es Sallah – zawołałem nań – nie odstąpisz od konia ani na chwilę i przywiążesz go na noc podczas snu do siebie! – Rozumiem cię, zihdi – odpowiedział. – Nie tylko przywiążę go do siebie, lecz nadto głowa moja spoczywać będzie na nim, kiedy ułoży się do snu. – Na co ta ostrożność? – spytał mnie szejk, jadąc dalej. – Czyż nie jesteś moim gościem, którego mienie jest bezpieczne, dopóki znajduje się u mnie? – Czy oddasz mi mego ogiera, jeśli go jutro rano nie znajdziemy? – Któżby go mógł uprowadzić? – Saadis el Chabir. – Mylisz się, on nas nie okradnie. Zresztą przysięga zatrzyma go u nas przez trzy dni. – Ty możesz mu ufać, ale ja nie wierzę w ani jedno jego słowo. Czy jesteś pewien, że w Wadi Milleg był sam? – Gdyby nawet miał towarzyszy, nie ośmieliliby się napaść na obóz Alego en Nurabi. Oni mnie znają. Jutro pojedziemy do Wadi Milleg, aby ich poszukać, jeśli się tam znajdują. Czy pojedziesz z nami effendi? – Nie. – Dlaczego? Koń twój wypocznie do tego czasu. – Ani ja, ani mój koń nie potrzebujemy wypoczynku. Zostanę u ciebie jutro dlatego, że nie chcę abyś popełnił wielki błąd. – O jakim błędzie mówisz? – Czyż nie uważałeś tego za wielki błąd, że Achmed jeździł ze mną? A teraz sam chcesz, żebym ja był z tobą! O szejku, od kiedy to w kraju Uelad es Sebira panuje zwyczaj zasmucania gości? Przejechałem Saharę od Dżebel Abiad na zachodzie do Wah el Dakel na wschodzie, od Dżebel Aldeda w kraju Krumirów na północy do straszliwej pustyni Tintuma na południu. Byłem w Egipcie, w świętym kraju el Arab, potem dalej na wschodzie aż u Kurdów i Persów, byłem w takich krajach i pośród takich ludów, których nazw ty nigdy nie słyszałeś, ale nigdzie nie spotkałem szejka, który pozwolił policzkom gościa spłonąć ze wstydu. Ja wiem, że mój kary zwyciężyłby twoją siwkę, zaniechałem jednak zakładu, gdyż mieszkam pod twoim dachem. A ty? Udam się stąd do krajów Kramemssa, Segrelma, Meszeer i Neszaima, pójdę nawet przez wielki szot, by odwiedzić jeszcze raz dzieci Merasigów. Cóż im wszystkim powiem, gdy mnie zapytają o szejka Alego en Nurabi z ferkah Uelad es Sebira? Będę musiał im powiedzieć, że obrażasz swoich gości, że nazywasz mnie giaurem, ponieważ modlę się do Iza Ben Marryam. Ale co mówi o Nim twój prorok? Czyż święci i nauczyciele islamu nie uczą sami, że Iza Ben Marryam zejdzie w dzień sądu ostatecznego na meczet Ommajadów w Damaszku, aby sądzić żywych i umarłych? Dlaczego tedy nazywasz niewiernym tego, który modli się do Niego? Odpowiedz mi, szejku Ali en Nurabi? Wyczytałem z jego twarzy, że słowa moje sprawiły mu wielki kłopot. – Kto ci powiedział, że nazwałem cię giaurem? – zapytał po chwili milczenia. – Dlaczego pytasz, skoro wiesz dobrze, że tak zrobiłeś? Patrz, tu na mojej szyi wisi święta księga; jestem hafizem, czyli człowiekiem znającym koran na pamięć. Przyznaj teraz, czy zasługuję na nazwę giaura? – Nie. Nie jesteś kafirem, ani giaurem! – Dlaczego więc, z mojego powodu gniewasz się na Achmeda es Sallah? – Nie ze względu na ciebie, lecz za to, że opuścił duar aby pójść do miast. – Wszak sam go wypędziłeś. On zaś poszedł, żeby zapracować sobie na cenę, której żądasz za Mochallah. A może uważasz to za grzech, jeśli ktoś opuści ojczyznę? Czyż sam prorok nie mówi: „Widzisz wędrowca, idącego przez kraje i Allah jest z nim. Widzisz statki prujące wodę, abyście z dostatków Boga dostąpili bogactw i byli mu za to wdzięczni!” Czyż więc Achmed, opuszczając duar, działał przeciwko woli proroka? – Nie. – Dlaczego więc gniewasz się na niego? – Nie gniewam się na niego. – A czemu odmawiasz mu Mochallah, duszy jego życia? Szejk poczuł, że zapędziłem go w kąt, dlatego odpowiedział z wahaniem: – Ja jestem szejkiem, a on tylko wojownikiem. – Niech Allah kieruje twoimi myślami! Czyż Achmed ciebie chce za żonę? On pragnie twej córki, a ona nie jest szejkiem! Bóg tylko może wywyższać i poniżać. Achmed to człowiek mężny, wierny, prawdomówny, nabożny i rozumny. Nie chcę już dziś o tym więcej mówić! Pomyśl nad tym, o szejku, a uznasz, że jest godzien posiadać kwiat Uelad es Sebira. Na tym rozmowa się urwała. Objechaliśmy obóz wielkim łukiem i powróciliśmy w porze modlitwy wieczornej. Po skromnej wieczerzy rozniecono w środku duaru wspaniałe ognisko, dokoła którego zgromadzili się mężczyźni aby przy dymie fajek usłyszeć po raz setny starodawne bajki i pieśni, śpiewane przy bezpretensjonalnych dźwiękach cytry. W godzinę potem wszyscy udali się na spoczynek. W namiocie szejka porozkładano koce, które miały nas uchronić przed chłodem nocnym. – Śpijcie spokojnie i bezpiecznie pod moim dachem – rzekł Ali en Nurabi. – Allah będzie z wami. Leilkum zaaide, życzę wam błogosławionej nocy! W kilka chwil potem szejk chrapał na wszystkie możliwe tony. Krüger-bej poszedł za jego przykładem, Anglik zaś również wkrótce zasnął, co było można poznać po długich, półgłośnych oddechach. Ja zabrałem rewolwery i wysunąłem się z namiotu. W obozie panowała zupełna cisza. Z dala dolatywały głębokie, pospieszne „ommu, ommu” hieny, na które odpowiadał szakal swoim „i-a-u”, a gdzieś bliżej odzywało się krótkie szczekanie lisa pustynnego. Achmeda zastałem na tym samym miejscu, na którym wedle mego rozkazu miał się znajdować. Leżał pomiędzy moim koniem a swoim, owinąwszy sobie dokoła ciała sznur, który łączył oba zwierzęta. – Hamdullillah, dzięki Bogu, że przybywasz! – powitał mnie. – Czekałem na ciebie, jak noc na rosę. – Dlaczego? Czy ci tak pilno? Północ jeszcze nie nadeszła. – Nie, ale Mochallah, korona cór, już nadeszła i czeka tam pod palmami. Przechodziła o minutę przed tobą. – Minutę? Całą minutę? To okropne! Teraz nie dziwię się, że czekałeś na mnie jak noc na rosę. – Zihdi, czy mówiłeś już z szejkiem? – Tak. – Cóż on na to? – Nic. Ale o tym możemy porozmawiać później. Spiesz się teraz, żeby „korona cór” nie pogniewała się na ciebie! – Effendi, muszę ci przedtem coś powiedzieć! – Co? – Gdy nadszedł wieczór, usłyszałem na dole w krzakach akacji i migdałów śpiewającego słowika, a ponieważ lubię go słuchać, podszedłem bliżej. Stałem z końmi w zaroślach i zobaczyłem umykającego człowieka; nie był to nikt inny tylko Saadis el Chabir. – Czy poznałeś go? – Tak. – A on ciebie widział? – Nie. – Czy zdaje ci się, że uciekł? – Nie; wszak przysiągł, że pozostanie. – W takim razie wyjście jego nie jest podejrzane. W duarze nikt nie chce o nim wiedzieć, nudy więc wypędzają go w pole. – Panie, ja w to nie wierzę. Ten Krumir jest niebezpieczniejszy od żmii. – Zgadzam się z tobą pod tym względem. Czy wrócił potem do duaru? – Nie wiem, zihdi, gdyż musiałem wrócić tutaj, abyś mógł mnie odszukać. – To idź teraz. Gdybym coś zauważył, co mogłoby wam przeszkodzić, wydam cichy głos hieny, zbudzonej ze snu. – Jak długo będziesz miał dla nas cierpliwość, zihdi? – Dopóki Mochallah nie otrzyma od ciebie ostatniego pocałunku. Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale nie dla mnie, gdyż nie obdarzył mnie ani jedną Mochallah. – Effendi, ty znajdziesz jeszcze bardzo wiele, gdyż ja rozniosę twą sławę po wszystkich krajach ziemi. Możesz mi wierzyć! Poczciwy Arab poszedł do swej „pachnącej”, ja zaś, jego pan i władca, jego zihdi i effendi, musiałem zostać przy koniach. O losie, czy było to słuszne i sprawiedliwe z twej strony? Owinąłem się haikiem i przytuliłem do ciepłego ciała mojego konia, szepcząc mu do ucha sury korami, a on słuchał ich w spokoju. Przejąłem od jego poprzedniego właściciela ten zwyczaj, który okazał się bardzo pożyteczny, gdyż rączy jak ptak karosz nie uznawał nikogo za swego pana, kto wieczorem nie szeptał mu w ten sposób do ucha. To było także częścią „tajemnicy” tego konia. Pod palmami pewnie sur nie szeptano, nie zazdrościłem jednak dzielnemu Achmedowi es Sallah. Nade mną rozpięło się sklepienie głęboko granatowego nieba południowego z błyszczącymi iskrami węża, strzelca, niedźwiadka i wilka. Gwiazdy te tak samo czarowały, jak owe dwie, w których uroczym świetle tonął teraz mój służący. Czekałem pół godziny, potem całą i znowu pół, a w końcu jeszcze pół… Mochallah, gdzież ten ostatni pocałunek, do którego przyrzekłem zaczekać? Aby się pozbyć urzędu strażnika, chciałem właśnie dać umówiony znak, kiedy na prawo ode mnie dał się słyszeć jakiś lekki szmer. Przyłożyłem ucho do ziemi, a mogłem się na nie całkiem zdać, gdyż wyćwiczyło się dostatecznie na preriach północnoamerykańskich i usłyszałem odgłos kroków, zbliżających się od strony palm i zmierzających ku namiotom. Czyżby to była Mochallah? Wydało mi się to wątpliwe. Zdjąłem z siebie czym prędzej biały burnus i równie jasną chustę, moje ciemnoniebieskie tureckie spodnie i bluzę trudno było odróżnić od otoczenia, położyłem się plackiem na ziemi i podczołgałem sposobem indiańskim w stronę, skąd doszedł mnie odgłos kroków. Jakiś mężczyzna przesuwał się ostrożnie między namiotami. Ruszyłem za nim, korzystając z każdej osłony i starając się ciągle mieć namiot pomiędzy nim a sobą. Przed namiotem szejka przywiązane były jego ulubione zwierzęta: biała klacz i popielaty biszarin hedżin, a za namiotem dla kobiet leżała lektyka oraz kilka siodeł, którym się ten człowiek przypatrywał. Zobaczyłem jego twarz – był to Krumir Saadis el Chabir. Wracał tak późno z przechadzki. Dlaczego nie udał się zaraz do przeznaczonego dla siebie namiotu? Czemu szpiegował tutaj? W jakim celu wykradł się znowu z obozu? Postanowiłem się dowiedzieć i dlatego jak najostrożniej udałem się za nim. Skierował się ku krzakom akacji i migdałów, o których wspominał przedtem Achmed. Zaledwie zrozumiałem, że tam zmierza, popędziłem w bok, żeby dostać się tam przed nim. Zatoczyłem dość wielki łuk, żeby nie mógł mnie poznać i popędziłem wielkimi skokami, choć niedosłyszalnie, ku zaroślom. Stanąłem tam, wyprzedziwszy go o trzydzieści kroków, i położyłem się na ziemi. On zatrzymał się na skraju zarośli, zaledwie o trzy kroki ode mnie i cicho klasnął w dłonie. Na ten znak usłyszałem szelest, zbliżający się do nas. Cofnąć się już nie mogłem, skoczyć w bok lub naprzód także nie, wpadłem więc w pułapkę bez wyjścia. Wtem z zarośli wysunęło się kilka osób, a jedna z nich potknęła się o mnie. Zerwałem się natychmiast z obydwoma rewolwerami w rękach, aby ich uprzedzić, ale szczęście zawiodło mnie tym razem, Beduini natomiast zachowali całą przytomność umysłu. Zanim jeszcze zdołałem wymówić: „kto tu?”, uderzono mnie strasznie w głowę, rewolwery wypadły mi z rąk, a ja runąłem jak nieprzytomny na ziemię… Rozdział II Abu ‘I Afrid Nie był to pierwszy cios myśliwski, który mi owej nocy podstępnie zadano. Dobroczynna natura osłoniła mój mózg dość odporną warstwą kości i dzięki temu pokonywałem zazwyczaj szybko skutki takiego uderzenia. Tak stało się i tym razem. Przytomność wróciła mi niebawem, choć nie tak prędko, jak sobie tego życzyłem. Kiedy bowiem przyszedłem do siebie, klęczało na mnie cztery czy pięć osób, które właśnie wsuwały mi knebel w usta, wiążąc jednocześnie ręce i nogi tak mocno, że ruszyć się nie mogłem. Saadis el Chabir stał przy tym i kierował tą niemiłą dla mnie czynnością. Dlaczego ci ludzie nie zabili mnie natychmiast? Skoro się tak nie stało, to najlepiej było udać omdlenie, w nadziei, że może usłyszę jakieś słowo, dotyczące mego przyszłego losu. To postanowienie okazało się już po kilku chwilach korzystne, gdyż usłyszałem pytanie Krumira: – Rusza się? – Nie – odpowiedział jeden z ludzi. – Jest sztywny jak włócznia. Dobrze ugodziłem go kolbą. Pewnie już nie żyje, ale ja wolę go jeszcze pchnąć nożem w serce. – Nie czyń tego! Słyszałem z rozmów Uelad Sebira, których oby Allah potępił, że ten człowiek jest bogatym emirem z Zachodu. Jeśli się obudzi, zabierzemy go z sobą i zażądamy potem wielkiego okupu. Na razie jest w naszych rękach i nie będzie nam szkodzić. – Czego on tu mógł chcieć? – Nie wiem. Może to poeta, który chciał mówić z księżycem, bo ci synowie książąt z obcych krajów podobno wszyscy są poetami. Zostawcie go tak; zajrzymy tu później. – A co teraz rozkażesz? Czy rzeczywiście zabierzemy białą klacz? – Nie tylko ją. – A którego jeszcze konia? – Karego ogiera, o wiele cenniejszego od tej klaczy. Należy do tego cudzoziemca. – Hm, wszyscy bracia będą nam zazdrościli zdobyczy! – I jeszcze coś. Mamy córkę Sebiry, piękniejszą nad wszystko, co widziałem dotychczas. Podsłuchałem, że znajduje się tam pod palmami. – Sama? – Niej jest przy niej jeden z młodzieńców… – Którego zabijemy. – Nie. Najmniejszy szmer mógłby nas zdradzić. On nie wróci z nią do duaru, ponieważ ma pilnować ogiera. To córka szejka Alego en Nurabi. Zaczaimy się na nią, kiedy będzie wracała do domu i nie pozwolimy jej wydać z siebie głosu. Jeden z was ją uprowadzi. My zabierzemy klacz i pysznego hedżina, przywiązanego także pod namiotem szejka. Obok leży lektyka. – Usłyszą nas. Szejk trzyma niewątpliwie dobre psy. – One mnie już znają, gdyż leżałem przy nich w namiocie. Jeden uprowadzi dziewczynę, jeden zabierze klacz, a jeden lektykę. My pójdziemy potem za duar po ogiera i będziemy musieli oczywiście zabić dozorcę. – Gdzie się zbierzemy? – Wprost na południu przed obozem, u wejścia do pierwszego parowu, schodzącego na dół do rzeki. – A jeśli nas usłyszą i odkryją? – Wstydź się, chłopcze! Czy kogoś z nas kiedyś odkryto? Czy oczy nasze nie są jak oczy pantery, a stopy nasze nie są niedosłyszalne jak stopy fenneka, albo kota. Czy nie ma dość koni do ucieczki, zanim jeden Sebira zdoła podnieść strzelbę do strzału? A może sądzisz, że należy postępować jeszcze ostrożniej? W takim razie dobrze. Porwiemy najpierw córkę szejka, Mochallah, i poślemy w bezpieczne miejsce. Potem zakradniemy się we trzech pod namiot szejka, a reszta tam, gdzie stoi ogier. Wreszcie na dany przeze mnie znak Beni Hamemów każdy z nas spełni zlecone mu zadanie. Ostatni pospieszy tutaj po tego Franka, którego jednak porzucimy na wypadek niebezpieczeństwa. – A potem nie wrócimy do Bah el Halua? – Nie. Przyrzekłem to już tym, którzy czekają na karawanę. Udamy się natychmiast na południe, przejdziemy przez Bah Abida i skierujemy się w poprzek przez pustynię er Ramada do Dżebel Tibuasz, za którymi leżą duary Beduinów Meszeer, a ci uchronią nas pewnie, gdyby es Sebira chcieli nas ścigać. No, czas na nas, abyśmy się nie spóźnili na powrót dziewczyny! W następnej chwili wszyscy zniknęli, nie wydawszy z siebie głosu, ja zaś leżałem skrępowany i zakneblowany, bezsilny jak dziecko, a nawet gorzej, bo nawet krzyczeć nie mogłem. Znajdowałem się rzeczywiście w okropnym położeniu. Znałem cały nikczemny plan tych ludzi, a nie mogłem mu przeszkodzić! A więc dobrze osądziłem Krumira! Miał zamiar złamać przysięgę a oprócz tego uprowadzić z obozu trzy najlepsze zwierzęta, córkę szejka i mnie. W dodatku miano zabić poczciwego Achmeda. Znając chytrość i przezorność, z jaką syn pustyni dokonuje takich zuchwałych przedsięwzięć, nie wątpiłem ani na chwilę, że zamach się uda. Ani Indianin, ani żaden europejski opryszek nie dorówna Arabowi pod tym względem; przewyższyć go może chyba tylko rodowity Hindus. Wytężyłem wszystkie ścięgna i mięśnie i podniosłem się w pętach tak, że wcięły mi się głęboko w ciało, ale nie puściły. Próbowałem językiem wypchnąć z ust knebel, ale na próżno, gdyż przymocowany był chustą, którą obwiązano mi nos i usta. Musiałem ze zgrozą wyrzec się wszelkich wysiłków, gdyż groziły mi uduszeniem. Jedno tylko postanowiłem i mogłem uczynić: ukryć się tak, żeby mnie Krumir nie znalazł. Gdyby mi się to udało, wówczas można było naprowadzić Uelad es Sebira na ślad zbójców i nie tylko pomścić śmierć Achmeda, lecz także odebrać Mochallah i zwierzęta. Spróbowałem więc potoczyć się z tego miejsca na inne. Powiodło mi się i niebawem znalazłem się tak daleko od pierwotnego miejsca, że czułem się bezpieczny. Najważniejsze zaś to, że tocząc się, nacisnąłem ciałem na rewolwery, które mi przedtem wypadły. Ponieważ ręce miałem związane tylko w przegubach, przeto po pewnym wysiłku zdołałem jakoś pochwycić rewolwery palcami i utrzymać w garści. Jeśli nie wróci po mnie więcej rozbójników, tylko jeden i gdyby ten znalazł mnie na nowym miejscu, spróbowałbym mimo niekorzystnego położenia rąk strzelić do niego… Strzelić? Czyż miałem czekać dopóki mnie nie znajdą? Czy nie mogłem zapobiec całemu napadowi? Ledwie mi to przyszło na myśl, już wprowadziłem postanowienie w czyn. Nadawszy lufie rewolweru położenie, wykluczające wszelkie niebezpieczeństwo dla mnie, wypaliłem wszystkie sześć naboi. Strzały zahuczały w cichą noc tak ostro i jasno, że musiały obudzić najgorszego śpiocha. Zaledwie przebrzmiał ostatni wystrzał, doleciał mnie krzyk sępa brodacza. Czyżby był to znak Beni Hamemów, o którym wspominał Krumir? Jeszcze przez pół minuty panowała zupełna cisza, a potem usłyszałem wystrzał pistoletowy, jeden i drugi, po czym podniesiono w obozie głośne wołania i wrzaski. Wszyscy się obudzili, rozpoczął się zgiełk, wzmagający się z każdą chwilą. Kto mógł dać ostatnie strzały? Krumir? Mogłem się założyć, że rozpoznałem dobrze głos pistoletu, z którego padły strzały. Był to pistolet Achmeda. Wrzaski zmieniły się wkrótce w wycie wściekłości, a po chwili zagłuszył wszystko głos szejka, wołającego Mochallah, klacz i wielbłąda. Potem doleciał mnie głośny krzyk Achmeda, pytającego, czy mnie ktoś gdzieś nie widział. Na to ja wypaliłem pierwszy raz z drugiego rewolweru. Nastąpiła chwila ciszy, a potem zawołał Achmed: – Zihdi! O, to mój effendi, gdyż żaden z nieprzyjaciół nie ma takiego rewolweru. Zihdi, zihdi! Strzeliłem po raz wtóry. – Czemu nie odpowiada ustami? – wołał wierny sługa. – Allah kehrim, Bóg jest łaskaw! Mój effendi nie może przemówić; jest widocznie w niebezpieczeństwie! Trzymajcie jego konia, ja muszę spieszyć do niego! Podziękowałem Bogu za ocalenie Achmeda i konia, a usłyszawszy z zarośli odgłos wielu zbliżających się kroków, wypaliłem po raz trzeci. – Tutaj! – krzyczał Achmed. – Chodźcie mu na pomoc. Z gotową do walki bronią Arabowie wtargnęli do zarośli. Zdawało im się, że walczę z jakimś nieprzyjacielem, lecz zatrzymali się, przypuszczając podstęp. Tylko dzielny Achmed parł naprzód. Czwarty strzał wskazał mu jeszcze raz właściwy kierunek, a niebawem wierny sługa stanął przede mną. – Maszallah, skrępowany! – zawołał, schyliwszy się i obmacawszy mnie. – Zihdi, effendi, czy to ty? To ty strzelałeś? Wallahi, billahi, tallahi, oni mu zatkali usta! W jednej chwili usunął mi knebel, a poznawszy mnie po głosie, krzyknął z radości i szybko poprzecinał więzy. – To on, to on, hamdullillah, to on! Chodź tutaj szejku! On nam wszystko wyjaśni! Nie czekałem na to, lecz wybiegłem z zarośli na wolne pole, gdzie było więcej miejsca. Tam pochwycił mnie Ali en Nurabi. – Effendi – spytał gwałtownie – gdzie jest moja Mochallah, dziecko duszy mojej? Gdzie moja klacz i gdzie mój biszarin hedżin? – Najpierw ty mi powiedz, gdzie jest Saadis el Krumir! – odpowiedziałem. – Nie ma go! – Jak to? Uciekł? – Tak. – Mimo przysięgi? – Złamał ją. Oby go Allah potępił! – Widzisz więc szejku, że miałem słuszność. Krumira oko było okiem zdrajcy. Giaur dotrzymuje słowa, a ten muzułmanin składa przysięgę na brodę proroka i na wszystkich świętych kalifów, a potem ją łamie. Aaib aaleihu, hańba mu! Lecz on nie tylko złamał dane słowo, porwał także twoją córkę i dwoje najlepszych zwierząt. – Więc to prawda, effendi? – Tak. – Niechaj niebo zapadnie się nad tym kłamcą i zbójem, niechaj się ziemia otworzy i pochłonie go razem z jego ojcem i ojcem ojca i wszystkich jego przodków aż do Adama, którego są potomkami. – Zapominasz, że ty także jesteś potomkiem Adama. – Wszystko mi jedno. Mnie porwano klacz, wielbłąda i córkę. Co mnie obchodzą wszyscy przodkowie i potomkowie całego świata! Effendi, dopomóż mi! Ty jeden wiesz, gdzie on z nimi umknął! – Namyślmy się najpierw spokojnie nad wszystkim! Ja sądzę, że… Przerwał mi gwałtownie: – Namyślać się? Effendi, zanim się namyślimy zbój nam ucieknie! Dalej, mężowie, bohaterowie, w pogoń za nimi! – Gońcie! – odparłem spokojnie. – Ale mnie pozwólcie położyć się i wypocząć. Ani kropli snu nie miałem dzisiaj w oczach. – Panie, czy nie żartujesz przypadkiem? – Nie żartuję wcale. – Chcesz jako mój gość spać, kiedy ja krzyczę za moim dzieckiem, klaczą i wielbłądem? Czy nie wiesz, że spotkałaby cię pogarda wszystkich Bedawi? – Nie boję się o to, gdyż prześpię się wprawdzie, lecz potem sprowadzę ci córkę i zwierzęta. Ty natomiast przewrócisz świat, lecz nie odzyskasz straconych. – To powiedz mi, co mam począć? Będę ci we wszystkim posłuszny. – Większa część twoich wojowników nie znajduje się tutaj, lecz w obozie. Zobaczymy czy nie brak człowieka, zwierzęcia, czy jakiej rzeczy! Potem niechaj się zejdą wszyscy mężowie, by wysłuchać dalszego planu działania. Tymczasem zbierze się dżemma, narada starszych. Weźmie w niej udział jeszcze czterech ludzi, a mianowicie bej mameluków, emir z Inglistanu, ja i Achmed es Sallah. – Achmed es Sallah? Dlaczego on? – Ali en Nurabi, powiadam ci, że tylko wówczas odzyskasz córkę i zwierzęta, jeśli wyświadczysz Achmedowi ten sam zaszczyt, jaki spotyka innych wojowników. Czyń, co chcesz! – Niech się stanie, jak rzekłeś. Chodźcie wszyscy! Popędził przodem, a jego ludzie za nim. Po drodze przyłączył się do mnie mój wierny sługa. Słyszał każde moje słowo i domyślił się, że zamierzam coś, co jemu miało wyjść na korzyść. – Achmedzie, czy mój koń jest bezpieczny? – zapytałem. – Słyszałem twój głos, jak oddawałeś go jednemu z ludzi. – Tak jest, zihdi. Możesz być spokojny. Patrz, tam między namiotami stoi twój ogier! – Dziękuję ci! Opowiedz mi prędko, co się stało! Ja czuwałem przy koniach, zobaczyłem Krumira, idącego od palm, gdzie was podsłuchiwał i poczołgałem się za nim aż do zarośli, gdzie jego ludzie powalili mnie i związali. – Powalili i związali? Ciebie, zihdi? To pierwszy raz cię zwyciężono! – Zaskoczyli mnie tylko, a nie zwyciężyli. Teraz ja mam zwycięstwo w ręku. Opowiadaj więc! – Kazałem Mochallah odejść do namiotów i zaczekałem jeszcze trochę. Kiedy potem wróciłem do koni, leżały jak przedtem, ale ciebie nie było. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Wiedząc, że nie dowierzałeś Krumirowi, doszedłem do przekonania, że zostałbyś przy koniach, gdyby nie wydarzyło się coś ważnego. Wziąłem pistolety do rąk i wpatrywałem się w ciemność. Wtem usłyszałem sześć strzałów z twego rewolweru, a zaraz potem zabrzmiał okrzyk el bidża, wielkiego sępa brodacza. Musiał to być znak, gdyż el bidż nie gada tak po nocy. Równocześnie wypadli z obozu trzej ludzie i podbiegli ku mnie. Pomyślałem sobie, że to zbóje i zastrzeliłem jednego a drugiego zraniłem. Kiedy podniosłem drugi pistolet, raniony zniknął razem z trzecim. – Czy ten człowiek rzeczywiście nie żyje? – Tak. – Czy przypatrzyłeś mu się dobrze? – Całkiem dokładnie. Kula przeszła mu przez serce. – Czy to Krumir? – Nie. Uelad Hamema. – Zapamiętaj sobie, że krzyk el bidża, to znak do ataku Beni Hamemów. Może później to się nam przyda. Teraz chodź na zgromadzenie! – Zihdi, wyświadczyłeś mi tym największą łaskę, że zmusiłeś szejka do wezwania mnie między starszyznę! – Ciesz się! Odbierzemy Mochallah, a potem zostanie twoją żoną. – Czy to możliwe, o panie? – Spodziewam się, jeśli nadal będziesz wierny i waleczny. – Effendi, ja przewrócę góry el Hanenni i Aures, jeśli dzięki temu zdołam odzyskać królową córek, Mochallah! Nakazałem Beduinowi, trzymającemu mego konia, nie spuszczać go z oka i trzymać ciągle w moim pobliżu. Następnie poszedłem przed namiot szejka, gdzie właśnie wzięto się do rozniecania ogniska i ułożenia tapczanów dla dżemmy. Szejk, targany niepokojem, z całych sił walczył z ogarniającą go rozpaczą. Starym zwyczajem przyniesiono fajki i zapalono, zanim padło pierwsze słowo. Ja usiadłem na honorowym miejscu, obok szejka, a koło nas Percy i Krüger-bej. Achmed es Sallah zajął miejsce całkiem na końcu. Ali en Nurabi nie mógł już dłużej wytrzymać. Narada była bardzo ważna, musiano więc odmówić fatchę „otwarcie”, pierwszą surę koranu. Ali rozpoczął: – W imię Boga wszechmiłosiernego! Chwała i dzięki Bogu, panu światów i wszechlitościwemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie pragniemy służyć, błagać, abyś nas prowadził drogą prawa, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie tych, na których się gniewasz, nie drogą błądzących! Potem usiadł znów na kolanach i zwrócił się do mnie: – A teraz mów, effendi! Dusza moja pić będzie każde słowo, a serce moje pragnie każdego dźwięku z ust twoich! – Gdzie widziano dziś Krumira? – zapytałem szejka. – Nad Bah el Halua. – Tam ukryli się synowie Hamemów, by napaść na karawanę. Jak ją obronisz? – Ależ, panie, teraz mamy mówić nie o karawanie, lecz o pogoni za Krumirem. Radź prędko, jeśli nie chcesz, żeby zabiła mnie niecierpliwość! – Ali en Nurabi, szejkowi i doświadczonemu wojownikowi przystoi niewzruszone oblicze i spokojna mowa, nawet jeśli samum szalał w jego duszy. Nie zawsze najszybszy biegun przybywa pierwszy do celu. Pozwól, że ci opowiem pewną historię. – Effendi, ty chcesz opowiadać historię, a tymczasem mnie zabija niepokój! – Wiem, że nie umrzesz! Po drugiej stronie wielkiego morza jest kraj szeroki, zamieszkują go dzicy ludzie i dzikie zwierzęta. Walczyłem z tymi ludźmi, przeżyłem z nimi wiele przygód i zabijałem te zwierzęta. W owym kraju złoto rośnie pod ziemią, a wielu udaje się tam aby je zbierać. Jechałem raz z trzema myśliwymi przez puszczę i przybyłem wieczorem na miejsce, gdzie mieszkało wielu ludzi wykopujących złoto. Poprosili nas, żebyśmy zostali ich gośćmi. Jedliśmy więc, piliśmy, paliliśmy i spaliśmy u nich. Postawiony przez nich na straży człowiek zasnął, a kiedy przyszedł drugi, by go zastąpić, złoto było już skradzione. Wszyscy mężowie pochwycili za broń aby ścigać złodzieja. Ja radziłem, żeby zaczekali do rana, kiedy będzie widać jego ślady. Lecz oni nie posłuchali mnie i pospieszyli za złodziejem. Zostali tylko dwaj do pilnowania obozu. Nazajutrz wyruszyłem z trzema myśliwymi, aby szukać złota skradzionego ludziom, z których gościnności korzystaliśmy. Znaleźliśmy złoto, walczyliśmy ze złodziejami, a zabiwszy kilku odebraliśmy im zdobycz. Już trzeciego dnia przynieśliśmy złoto do obozu. Natomiast ci, którym było tak pilno, wrócili dopiero za tydzień. Byli zmęczeni trudami, głodem i pragnieniem, lecz złota nie odszukali. Czy domyślasz się szejku, po co opowiadam ci tę historię? On zaś skinął niecierpliwie głową i zapytał: – Sądzisz więc, że powinniśmy pójść za Saadisem el Chabir dopiero z brzaskiem dnia? – Tak, dopiero o świcie, a może nawet później. – Panie, w takim razie umknie nam! – wybuchnął. – Czy wiesz, w jakim kierunku ucieka? – Nie. Kiedy wyszedłem z namiotu, nie było już klaczy ani wielbłąda, a potem zauważyłem także brak córki mego serca, Mochallah. Nie widziałem żadnego z rozbójników. – Czy wiesz zatem, gdzie się masz skierować, żeby ich znaleźć? – Nie, ale ty wiesz. – Wiem, ale musisz zaczekać, dopóki nie przeszukają obozu. Teraz odpowiedz mi, jak zamierzasz bronić karawany? – Co mnie obchodzi karawana? Na to Krüger-bej podniósł rękę i rzekł: – Co cię obchodzi karawana? Bardzo powinna cię obchodzić, Ali en Nurabi. Ja siedzę tutaj w imieniu mojego władcy. Mohammed es Sadak-bej, pan na Tunisie, powierzył wojownikom es Sebira obronę karawan. Czy chcesz jego gniew sprowadzić na swoją głowę i na głowy twoich ludzi? – Ja nie jestem szejkiem wszystkich Sebira! – Ale na twoim gruncie ma nastąpić napad. A może Bah el Halua leży na terytorium innego szejka? – Leży na moim. Allah jednak oświeci twoją duszę, żebyś poznał, że potrzebuję dziś wojowników do ścigania Krumira. – Wszystkich? – Wszystkich! – On ma przy sobie tylko pięciu ludzi! – wtrąciłem. – Mimo to potrzeba mi wszystkich ludzi. Chcąc go dopędzić, musimy się rozdzielić, aby odciąć mu wszelkie możliwe drogi. Także przy trzodach musi pozostać pewna liczba wojowników. – Nie będziemy się rozdzielać – odrzekłem. – Lecz o tym pomówimy później. Oto nadchodzą ludzie, którzy doniosą nam o wyniku poszukiwań. Miałem rację. Nadeszło kilku ludzi, którzy oświadczyli, że oprócz córki i zwierząt szejka brak tylko kilku bezwartościowych dywanów, które rozwieszono wieczorem. – A gdzie lektyka? – spytałem szejka. – Jaka lektyka? – Twoja, która była za namiotem. – Co się z nią stało? – Czy jest, czy jej nie ma? Powstał, aby zobaczyć, i powrócił zaraz z wiadomością, że lektyki nie ma. – Krumir zabrał ją ze sobą – wyjaśniłem mu. – Ponieważ zaś potrzebował koców do przymocowania lektyki na wielbłądzie, przeto wziął także dywany. Pozwólcie, że opowiem teraz, co przeżyłem wtedy, gdy spaliście! – Opowiedz, opowiedz! – zawołano dokoła. – Saadis el Chabir nie spodobał mi się od razu. Nie wierzyłem jego przysiędze, a widziałem spojrzenia podziwu, jakie rzucał na mojego konia. Mój wierny Achmed czuwał wprawdzie przy koniu, ale ja mimo to wstałem, gdy spaliście, aby przejść się po duarze. Wtem spostrzegłem Krumira idącego przez obóz do krzaków, w których potem mnie znaleźliście. Poszedłem za nim, by go podsłuchać, nie wiedziałem jednak, że spotkam tam sześciu Uelad Hamemów, którzy napadli na mnie z tyłu i powalili na ziemię. Kiedy odzyskałem przytomność, sądzili, że jeszcze mi nie wróciła, dlatego udało mi się podsłuchać cały plan, o którym rozmawiali. – Jaki mieli plan? – pytał szejk. – Chcieli porwać Mochallah, twoją klacz, hedżina i mego karego, a ponieważ wiedzieli, że Achmed es Sallah dobrze strzegł mojego konia, przeto postanowili go zabić. Nie udało im się to jednak, gdyż Achmed był wierny i waleczny i zmusił ich do ucieczki. – Czy więcej nic nie słyszałeś, effendi? – zapytał Ali en Nurabi. – Namyślę się jeszcze nad tym. Hamemowie związali mi ręce i nogi, a potem wsadzili w usta knebel. Ułożyli sobie, że mnie potem zabiorą, żebym zapłacił wysoki okup. Skoro się tylko oddalili, pochwyciłem związanymi rękami rewolwery, które mi wypadły, kiedy mnie uderzono w głowę i obudziłem was ze snu sześcioma strzałami. Teraz wiecie już wszystko. – Ale ty wiesz, dokąd udał się Krumir? – Pomyślę o tym. Szejku, podziękuj Achmedowi es Sallah, że nie zasnął, lecz czuwał! Jego oba wystrzały huknęły silniej niż moje. Masz mu dużo do zawdzięczenia. – Czy ocalił mi córkę, klacz i hedżina? – Tego nie mógł uczynić, ale może ci dopomóc w ich odzyskaniu. – On? – Tak, on! – Dowiedź tego, effendi! – Nikt z was nie wie, dokąd zwrócił się Krumir, na północ, na południe, na wschód, czy też na zachód, dlatego musicie zaczekać do jutra rana, aby odczytać jego ślady. Czy jest w waszym szczepie człowiek, który nigdy nie myli się w rozpoznawaniu tropu? – Wszyscy umiemy odczytywać ślady ludzi i zwierząt – odrzekł szejk, a po minach innych poznałem, że byli tego samego zdania. Gdyby ci Beduini zobaczyli kiedyś Apacza lub Komańcza „na tropie”, nabraliby pewnie o sobie nieco pokorniejszego wyobrażenia. Ja jednak nie dałem nic po sobie poznać i rzekłem: – W takim razie, nie obawiaj się szejku. Możemy spokojnie położyć się spać, gdyż rano wszyscy wojownicy poznają trop, a ty szybko odzyskasz swoją własność. – Nie wierz w to, panie! – zawołał. – Rosa i wiatr nocny wnet zatrą ślady. Czy nie wiesz, że trop można dokładnie odczytać tylko przez godzinę? – Ja znam takiego, który potrafi odczytać każdy ślad jeszcze po tygodniu. Kogo on ściga, ten nam nie ujdzie, choćby uciekał przez całą Saharę. – Kogo masz na myśli, effendi? Ten człowiek ma chyba oczy jak Archanioł Gabriel, widzący przez skały. – Jest nim siedzący tu mój przyjaciel i towarzysz, Achmed es Sallah. Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na poczciwego Achmeda, on zaś rzucił na mnie spojrzenie, które omal nie doprowadziło mnie do śmiechu. Wszak o prawdziwym tropieniu nie miał on większego pojęcia, niż każdy Beduin. – Czy to prawda? – zapytał szejk z podziwem. – Czy wątpisz może? W owej dzikiej krainie, o której wam opowiadałem, szedłem nieraz miesiącami za tropem, dopóki nieprzyjaciel nie wpadł mi w ręce. Ścigałem go przez pustynie i bagna, przez bory i przez łąki, przez skały i góry, przez doliny i parowy, przez skały i potoki, przez wsie i przez miasta. Nieraz dzieliła mnie od niego przestrzeń całych tygodni, a często ledwie godzina drogi. Pytałem o niego liście drzew, źdźbła trawy, zwierzęta leśne, woń ognia, wodę potoków, mech po jaskiniach, rumowiska na zboczach i śnieg w górach. Wszędzie otrzymywałem dokładną odpowiedź i dostawałem wreszcie w ręce tego, którego szukałem. Czy sądzicie, że Achmed es Sallah, który jeździł ze mną długo po tutejszym kraju, nic się nie nauczył od swojego mistrza? Achmedzie, odpowiedz sam: czy spodziewasz się odnaleźć Krumira? Pytanie to dławiło go przez chwilę, lecz potem odpowiedział tonem pewnym siebie: – Na brodę proroka! Znajdę go, choćby poszedł nie wiadomo dokąd. Na to szejk zwrócił się do niego: – Czy znajdziesz także moją klacz, wielbłąda i moją córkę? Poczciwy Achmed najpierw rzucił na mnie pytające spojrzenie. Zaczynał rozumieć moje postępowanie, a kiedy dostrzegł zachętę w moich oczach, odrzekł bardzo stanowczo: – Ja znajdę wszystko! – Achmedzie es Sallah, jeśli sprowadzisz moją córkę i zwierzęta, a zabijesz rozbójnika, otrzymasz za to ode mnie dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec – przyrzekł szejk. – Czy będziesz z tego zadowolony? A ty stary, skąpy potomku Hagary i Izmaela! Czekaj bratku, zaraz wyśpiewam ci inny rachunek! Przybrawszy wyraz wielkiego zdumienia, zapytałem: – Ali en Nurabi, ile wynosi disza, cena krwi, za dorosłego wojownika? Słyszałem, że u czterech plemion Krumirów, do których należy Saadis el Chabir i u dziewięciu szczepów beni Rabka, do których wy się zaliczacie, płaci się pięćdziesiąt wielbłądów albo trzysta owiec. – Tak jest! – To dobrze! Saadis el Chabir zabił jednego z waszych ludzi, zawisła więc nad nim zemsta krwi. A zatem już samo pochwycenie go przedstawia dla was wartość pięćdziesięciu wielbłądów albo trzystu owiec. Powiedz teraz szejku, jak wysoko cenisz swoją córkę, klacz i wielbłąda? Jeżeli Achmed es Sallah pokona Krumira i odbierze mu jego łup, ty nie zdołasz mu tego wynagrodzić nawet wielu trzodami. A ty, Ali en Nurabi, obiecujesz mu tylko dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec! Co mówi o tym prorok w koranie? Czytamy tam: „Kto tu na ziemi daje bratu swemu mniej, aniżeli powinien, temu odbiorą przy zmartwychwstaniu sto razy tyle; albowiem Allah jest sprawiedliwy i jeden wart w obliczu Jego tyle, co drugi, a wszystko co posiadacie, On wam pożyczył”. Tak głosi wasz prorok. Jesteś niewiernym, skoro nie postępujesz wedle jego przykazań. Czyż nie odmawiałeś przedtem świętej el fatcha, czy nie powiedziałeś przy tym: „Nie prowadź nas drogą tych, na których się gniewasz, ani drogą błądzących!” Czy chcesz wbrew własnym modłom pójść drogą błądzących? Arab spojrzał przed siebie ponuro, lecz zauważył wrażenie, jakie moje słowa wywarły na innych. – Panie – odezwał się po krótkim milczeniu – wiem, że jesteś hafiz, że znasz na pamięć koran i wszystkie słowa proroka i jego następców, wiadomo ci jednak także, że Allah jest łaskawy i miłosierny. Czy chcesz być okrutny względem tego, który ci użyczył swojego namiotu? Czy Achmed es Sallah nie może mówić sam za siebie? – Słowa twoje brzmią mądrze, a mowa twoja jest mową męża, któremu Allah dał łaskę myślenia. Ale ja nie jestem na drodze niesprawiedliwości, moja noga stąpa ścieżką pokoju. Achmed es Sallah to mąż i wojownik, który potrafi mówić za siebie, teraz jednak ja biorę słowa z jego ust i kładę na swoich. Gniewałeś się dziś na niego, a mnie nazwałeś niewiernym, usta moje więc będą zamknięte. Kto inny przemówi za nami, tego będziesz musiał wysłuchać i odpowiedzieć. Myślę o walecznym beju gwardii przybocznej, który siedzi tu między nami. Krüger-bej zwrócił się szybko do mnie i zapytał: – Do pioruna, co to jest? Pan wygłosił tu mowę, która zrobiła potężne wrażenie, lecz ja jej niestety nie zrozumiałem. Ja mam przemawiać? O czym? – Posłuchaj pan, panie pułkowniku! – odrzekłem. – Jak to już panu powiedziałem, służący mój kocha córkę szejka… – Wiem o tym. Ja także pokochałbym ją, gdyby miłość nie miała czasem zwyczaju, nie doznawać wzajemności. Spóźniony wiek i inne okoliczności nie całkiem tak bywają kochane, jakby się chciało, żeby były. Zrozumiano? Omal nie parsknąłem śmiechem. Ten bej gwardii przybocznej wyrażał się z klasyczną prawie dokładnością o właściwościach miłości. Zapanowałem jednak nad sobą i mówiłem dalej: – Szejk zrobił mu niegdyś nadzieję i wyznaczył cenę, za którą miał dziewczynę otrzymać. – Czy on zdoła zapłacić tę cenę? – Tak. Był w Konstantynopolu i w Algierze, aby sobie na nią zarobić. Teraz zaś, kiedy powrócił, może nie dostać dziewczyny za to właśnie, że był na obczyźnie i jest moim sługą. – Pańskim? Czemu właśnie dlatego? – Ali en Nurabi nazwał mnie niewiernym. – Do pioruna! Niech go kaczka kopnie! Niewiernym można nazwać tylko tego, kto albo prawdziwej wiary nie ma, albo ma własną bez kościoła i bez meczetu. – Całkiem słusznie, panie pułkowniku! Teraz ja i dzielny Achmed mamy do pana prośbę, abyś stawił się za nim u szejka. I to zaraz. Wiem, jaką wagę będą miały pańskie słowa oraz jak pan potrafi przemówić do serca, a w końcu przypuszczam, że przyda się to panu samemu. – Mnie samemu? Wytłumacz mi pan ten niezrozumiały wyraz! – Bez Achmeda es Sallah niepodobna pochwycić Krumira, ujęcie zaś tego łotra leży także w pańskim interesie, ponieważ on ukradł konia baszy Mahammeda es Sadak. – To słuszne, a także słowa wasze o serdeczności i głębi serca nie są pozbawione racji. Z tego też powodu przyjmuję z radością pańskie polecenie. Ponieważ zaś nie cierpi ono zwłoki, przeto pozwoli pan łaskawie, że zaraz zacznę przemowę. Proszę uważać, jaki szacunek sobie tym zdobędę! Był już najwyższy czas, aby pułkownik zabrał głos, gdyż szejk nie mógł już zapanować nad zniecierpliwieniem. Kiedy Krüger-bej stanął przed nim i szczególnym ruchem ręki nakazał milczenie, byłem głęboko przekonany, że dokona czegoś większego, niż to, co poprzednio w ojczystym języku skleił w rozmowie ze mną. – Posłuchajcie mnie – rozpoczął wreszcie – najstarsi z ferkah Uelad es Sebira, a ty Ali en Nurabi użycz mi swego ucha! Stoję tu jako wierny sługa proroka, oraz osłona i tarcza mojego władcy, który się zowie Mohammed es Sadak-basza. Ty siedzisz tutaj szejku; setki wojowników słuchają słów twych, a tysiące dusz należą do ciebie. Słowo twoje jest jako przysięga, a do końców twej brody nie przywarło niespełnione przyrzeczenie. Tu siedzi młody, dzielny wojownik twojego szczepu. Słyszałem kiedyś jego imię, które brzmi Achmed es Sallah Ibn Mohamed er Raham Ben Szafei el Ferabi abu Muwajid Khulani. Sztylet jego ostry jak promień słońca, a kula pewna jak sprawiedliwość sądu ostatecznego. On przywiózł wielkie dobra z obcych krajów, posiada szacunek przyjaciela, słynnego emira i zabił dziś nieprzyjaciela, który chciał was ograbić. Ali en Nurabi, ten dzielny wojownik twojego szczepu darował serce swoje najpiękniejszej z pięknych, Mochallah, która wyszła z twych bioder. On chce teraz zapłacić cenę, której odeń żądałeś, i uszanuje córę twoją w starości jako Abraham czcił żonę swoją Sarah. Słyszę, że mu odmówiłeś, lecz dusza moja nie wierzy temu, gdyż słowo es Sabira jest potężne i pewne jak tron Boga, el aresz, wsparty na ośmiu tysiącach kolumn i trzykroć stu tysiącach stopni, wysokich na jeden cały dzień drogi. Stoję tu zamiast niego i w jego imieniu proszę o rękę twojej córki. Jego honor jest moim honorem, a jego hańba moją hańbą! Serce twoje pogrążyło się dzisiaj w smutku, lecz Achmed es Sallah jest człowiekiem zdolnym rozświecić duszę twoją radością. On to zwróci tobie wszystko, co utraciłeś, jeśli mu oddasz za żonę tę, którą musi sobie najpierw wywalczyć. Namyśl się nad tym szejku! Zważ także, iż każde słowo, które powiesz do niego, we mnie także ugodzi! Ty jesteś moim przyjacielem, a ja twoim. Oby Allah dał, iżbyśmy zostali nadal przyjaciółmi! Słyszałeś mowę moją, a ja jestem teraz gotów wysłuchać twojej! Gdy skończył i siadł, musiałem mu uścisnąć z wdzięczności rękę, bo istotnie lepiej nie mógł przemówić. Sprawę Achmeda zrobił swoją sprawą i odmowa była teraz całkiem niemożliwa. Szejk czuł to dobrze. Powinien był właściwie powstać i natychmiast odpowiedzieć, lecz przedtem jeszcze zwrócił się do mnie: – Zihdi, czy rzeczywiście tylko on może ścigać rozbójnika? – On przyrzekł – odpowiedziałem. – Czy masz kogoś, kto tak potrafi? – Tak. – Kto? – Ty, gdyż on nauczył się tego od ciebie. – Masz słuszność, szejku. Lecz ja stawiam także pewien warunek. Chciałeś wiedzieć, czy mój ogier jest taki rączy, jak twoja klacz, a ja wyrzekłem się zakładu, by nie zasmucać twojej duszyr Ale teraz dowiedz się, że nie miałem powodów do obawy. O świcie twoja klacz będzie o kilka godzin drogi przed nami, a ja mimo to doścignę ją, jeśli zechcę. Jeśli sobie życzycie, żebym czytał dla was trop, domagam się także w nagrodę Mochallah, ale nie dla siebie, tylko dla Achmeda es Sallah. Wybieraj prędzej, gdyż sam rozumiesz, że nie mamy już czasu do stracenia! Na to szejk podniósł się wreszcie, położył ręce na brodzie i oświadczył: – Przysięgam na święty koran, na brodę proroka, na brody wszystkich kalifów i moich ojców, a zarazem na moją, że Achmed es Sallah dostanie Mochallah za żonę, skoro tylko sprowadzi ją razem z klaczą i wielbłądem. Jeśli jednak tego nie zrobi, nie będzie jej mężem. Wszyscy słyszeliście moje słowa! Tak Achmed odzyskał łaskę szejka. Wszyscy podaliśmy mu rękę, a Krüger-bej rzekł do mnie: – Mogę się pochwalić, że dotrzymałem słowa i nie darmo obiecywałem swoje pośrednictwo. Moja mowa poruszyła tak głęboko wszystkich słuchaczy, że te trudne konkury nigdy by się beze mnie nie udały! – Dokonał pan, panie pułkowniku, rzeczy prawie niemożliwej. Dziękuję panu z całego serca! – No, pańskie słowa także wywarły wrażenie, po którym można było się spodziewać dobrego skutku. Obydwaj więc możemy się radować przeświadczeniem, że wytworzyliśmy dla kochanego bliźniego stan, którego dla szczęścia serca i długiego trwania małżeństwa, nikt inny nie zdołałby wytworzyć. W końcu zabrał głos także Anglik, który dotychczas musiał zachowywać milczenie: – Ależ, sir, wytłumaczcie mi te ściskania rąk. Siedzę tu jak na tureckim kazaniu. Przemówcie wreszcie do mnie choć parę słów. Wyjaśniłem mu wszystko, on zaś roześmiał się, wyciągnął swoje nieskończenie długie nogi i rzekł: – Well! To mnie cieszy! Zaręczyny, wesele, małżeństwo, wyprawa! Dam temu zacnemu Achmedowi es Sallah pięćdziesiąt funtów, jeśli Krumir rzeczywiście dostanie się do naszej niewoli, ale stawiam warunek. – Jaki? – Muszę wziąć udział w wyprawie. – Ja także jestem za tym. Chcecie rzeczywiście pojechać ze mną? – To się rozumie! – Ale, niebezpieczeństwa… – Thunderstorm! Czy chcecie się ze mną boksować? – Innym razem. Pozwólcie, żeby i inni ode mnie coś usłyszeli! Zwróciłem się do szejka: – Domyślam się, że rozbójnicy pójdą przez Bah Abida na pustynię er Ramada, aby potem przez Dżebel Tibuasz dostać się do Uelad Maszeerów, którzy są z nimi w przyjaźni. – Skąd to przypuszczenie? – Podsłuchałem kilka słów z ich rozmowy. Mogli się wprawdzie rozmyślić, ponieważ grabież nie całkiem im się udała, ale musimy się na tym oprzeć, żeby coś postanowić. Czy jesteście znani w tamtych stronach? – Tylko na wielkich drogach. – Ale oni tych właśnie będą unikali, jesteśmy więc zdani na ich ślady. Czy żyjecie w zgodzie z Meszeerami? – Nie dzieli nas konieczność krwawej zemsty, ale od czasu do czasu giną na granicy zwierzęta. – Musimy zatem być ostrożni. Nie możemy wyruszać z wielkim wojskiem, gdyż w wyprawie naszej idzie tylko o Krumira. Beduinom Hamema nie możemy się pokazywać, jeśli będą w większej liczbie od nas, ponieważ Achmed zabił jednego z nich. Wyobrażam sobie, że cel nasz dałby się osiągnąć na kilka sposobów. Albo więc ja, mając konia, na którym można dopędzić Krumira, pojechałbym za nim sam i zastrzelił go z konia, albo… – Panie, oni by ciebie zabili! – zawołał szejk. – Załóżmy się o to! – odpowiedziałem. – Jeśli mnie zabiją, utracę życie, jeśli zaś ja ich zabiję, ty utracisz klacz, która wtedy będzie należała do mnie! Wyciągnąłem do niego rękę, lecz on namyślił się i oświadczył: – Jesteś moim gościem, a moje życie jest twoim. Nie puścimy cię stąd samego. Ponieważ wszyscy to potwierdzili, także musiałem się zgodzić. Podjąłem więc dalszy ciąg mych rad: – Moglibyśmy również starać się wyprzedzić Krumira przez Kef, Caafran, Dżebel Szefara i Dżebel Dildżil. Przyjechalibyśmy wówczas o jeden dzień prędzej do Meszeerów, staralibyśmy się pozyskać ich przyjaźń i przyjęlibyśmy potem nieprzyjaciół, gdyby przybyli. Wszyscy potrząsnęli głowami, a jeden ze starszyzny przemówił: – O effendi, ważysz się na więcej, aniżeli nam wolno. Kto może ufać przyjaźni Beni Meszeerów! – Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak trzymać się tropu zbójów i uderzyć na nich tam, gdzie ich znajdziemy. – A czy ich dopędzimy? – zapytał szejk z niepokojem. – Przypuszczam – odrzekłem. – Wprawdzie tylko mój koń zdoła doścignąć klacz i wielbłąda, lecz oni mają oprócz tego pięć innych koni, a może nawet i sześć, ponieważ jednego z ich ludzi zastrzelono. Jest bardzo prawdopodobne, że mają o jednego człowieka więcej, ponieważ podczas napadu musiał ktoś zostać przy koniach. Wreszcie Mochallah będzie się domyślała, że pospieszymy za nimi i uczyni, co będzie mogła, dla powstrzymania ucieczki. – Effendi! – zawołał szejk. – Słowa twe są mądre i sączą mi w duszę pociechę! – Nie obawiaj się, dostaniemy wszystko, jeśli będziemy przezorni. Byłoby oczywiście lepiej, gdybyśmy mieli więcej dobrych koni, na których mogłoby pojechać kilku z nas i śledzić Krumira. Ilu ludzi weźmiesz ze sobą Ali en Nurabi? – Wszystkich! – Maszallah! Czy chcesz z orłem polować na komara? Ścigamy co najwyżej siedmiu ludzi. Czyliż synom es Sebira tak bardzo brak odwagi, że potrzeba stu na jednego? – Panie, zważ, że musimy zdusić wroga bez walki! – Czemu? – Skoro Krumir zobaczy, że grozi mu atak z naszej strony, będzie wolał zastrzelić klacz, wielbłąda i Mochallah, aniżeli nam oddać. – Czy zduszenie obeszłoby się bez ataku? Czy kilku ludzi nie może tak urządzić napadu, żeby zwyciężyć, zanim wróg zacznie się bronić? Czy chcesz u szczepów, które w drodze miniemy, wywołać obawę, że żywimy względem nich wrogie zamiary? Jeśli spotkamy Uelad Szeren i Uelad Kramemssa, czy uwierzą nam, że prowadzimy tylu ludzi by schwytać sześciu czy siedmiu opryszków? – Nie zetkniemy się z nimi. – Spotkamy ich na pewno. Tak wielki orszak, jaki ty chcesz utworzyć, nie zdoła się ukryć. Zważ, że musiałbyś zabrać wiele wielbłądów, które niosłyby żywność, namioty i wiele innych rzeczy, a tego przy mniejszej liczbie nie będzie potrzeba. – Ma słuszność! – rzekł Krüger-bej. – Stu ludzi całkiem wystarczy. – I stu ludzi będzie za wiele! – odrzekłem. – Ilu, twoim zdaniem, musimy wziąć wojowników, effendi? – zapytał szejk. – Nie więcej, niż dwudziestu. – Panie, to za mało! – Nie! Zważ, że idziesz także ty, Achmed es Sallah, ten waleczny emir z Inglistanu i ja. My sami potrafilibyśmy pokonać Krumira. Napaść podczas noclegu na tych sześciu, czy siedmiu wrogów, na to wystarczy trzech doświadczonych strzelców. Nie zapominaj zresztą, że większości ludzi potrzebujesz do obrony karawany! Temat ten pochwycił natychmiast Krüger-bej. Narada się ożywiła, ponieważ każdy ze starszych chciał popisać się swoim zdaniem, a kiedy ją ukończono, wynik nie był pocieszający. Stu pięćdziesięciu ludzi miało pod wodzą jednego z synów szejka pójść naprzeciw karawanie, a do naszego oddziału przeznaczono sześćdziesięciu ludzi. Reszta miała pod wodzą drugiego syna zostać dla obrony obozu. Sir Percy uśmiechnął się pogardliwie, kiedy mu przedstawiłem wynik narady. – Pshaw! – rzekł. – Ci Beduini to tchórze! Pokazują wielką fantazję i tańce wojenne, a boją, się gdy przychodzi do czegoś poważnego! – Ja bym tego nie powiedział, sir. Arab nie jest przyzwyczajony, jak Indianin ścigać wroga w pojedynkę. Beduin lubi walkę, ale nie skrytą, a nadto połączoną z wielką pompą. Jestem pewien, że z dziesięcioma ludźmi łatwiej by nam było pochwycić Krumira, niż z sześćdziesięcioma. – Well! Chodźcie, sir! Pójdziemy sami naprzód i załatwimy całą rzecz bez nich. – I ja już o tym myślałem, ale dałem słowo, że zostanę przy ekspedycji. – Niech i tak będzie. Ja jednak powiadam, że poszedłbym sam, gdybym dobrze znał arabski. Czym prędzej poczyniono potrzebne przygotowania, zapakowano żywność i amunicję, zabrano pewną ilość worów na wodę, by je napełnić przed drogą przez pustynię er Ramada. Kiedy ukończono przygotowania nadeszła pora modlitwy porannej. Poranek zarumienił się na wschodzie, a Beduini padli obok koni na kolana, aby z twarzą zwróconą ku Mekce odmówić pierwszą modlitwę. Nadszedł czas, by przekonać się, czy Krumir wyruszył rzeczywiście w kierunku, którego się domyślaliśmy. – W jaki sposób przekona się pan o tym? – spytał mnie Krüger-bej. – Nic łatwiejszego – odrzekłem. – Niech pan zobaczy naczynie do pojenia obok namiotu szejka. Ma ono dwie części, jedną dla ulubionego konia, drugą dla wielbłąda, ponieważ rasowy koń nie chce pić z naczynia, z którego pił już wielbłąd. Rozlana woda zmiękczyła ziemię i odcisnęły się w niej kopyta. Widzi pan? – Przyznaję, widzę dokładnie. Wyjąłem z torby nożyczki, a z kieszeni papier i mówiłem dalej: – Teraz wykroję te ślady z papieru, o tak… Niech pan siada na konia i jedzie razem ze mną. Achmed niechaj nam towarzyszy! Dosiedliśmy koni i oddaliliśmy się z obozu. Wyjechałem na czoło i pocwałowałem prosto na południe, ku wąwozowi, o którym mówił Krumir. W pięć minut byliśmy na miejscu, mimo że leżało o pół godziny drogi od duaru. Tam zsiadłem z konia i zbadałem teren. W niespełna dwie minuty znalazłem to, czego szukałem. – Niech pan zsiądzie z konia, panie pułkowniku, i przystąpi bliżej! – poprosiłem. – Niech pan przypatrzy się temu miejscu! – Widzę trawę, która była, jak się zdaje, pognieciona. – Była istotnie pognieciona i to w czworobok; wprawne oko zobaczy jeszcze całkiem wyraźne brzegi tego czworoboku. A tu, co to jest obok tamtego boku? – Tutaj ktoś grzebał w trawie i czegoś szukał. – Widzi pan: tu leżała na ziemi czworoboczna dera, a na niej spoczywał człowiek. Nogi wystawały mu poza derę i w ten sposób za każdym poruszeniem tarły sandałami o trawę. Czy rozumie pan? – Skoro mi pan to powiedział, to wydaje mi się już całkiem jasne. – Ten człowiek oczywiście nie był tutaj sam. Prawdopodobnie musiał pilnować koni, należących do Krumira i jego Uelad Hamemów. Gdzie mogły być te konie? – Tego mój duch nawet we śnie nie może się domyślić. – Kto ma pilnować koni, ten musi zwrócić się do nich twarzą, przeto one mogły stać po tej stronie, gdzie leżały jego nogi, a więc chyba przy tamtym krzaku. Chodź pan! O widzi pan, tu jest stratowana ziemia, a kilka gałęzi złożonych w pętle. Te pętle służyły do przymocowania cugli; jest ich siedem, a więc tyle z pewnością było koni. Czy i to już pan pojmuje? – Niech pan pozwoli, że mu złożę gratulacje z powodu ogromnej bystrości. Ale jak pan odszuka wielbłąda, klacz i porwaną dziewczynę? – Może i to mi się uda. Rozbójnicy jechali pewnie środkiem parowu, gdzie na twardym i kamienistym gruncie nie zostają ślady. Należy jednak spodziewać się, że najpierw napoili dostatecznie klacz, a zwłaszcza wielbłąda, zanim przywiązali do niego lektykę. Tu nie mogli tego uczynić, ponieważ brzegi potoku są za wysokie. Chodźmy więc – Musimy się jeszcze przekonać, czy odeszli z tych stron wzdłuż potoku, dlatego pójdziemy trochę dalej. Ruszyliśmy głębiej w parów i znaleźliśmy dużo śladów, które utwierdziły nas w naszych domysłach. W końcu wróciliśmy do duaru, gdzie czekano na nas z utęsknieniem. – Effendi, odjeżdżamy już! – prosił szejk. – Może dopadniemy rozbójników jeszcze dziś. – Nie wydaje mi się. Oni mogą jechać prosto, tymczasem my musimy tracić dużo czasu na szukanie śladów. Jakiego masz konia? – Ten kasztan jest bardzo dobry, chociaż nie tak rączy, jak kasztan, którego mi uprowadzili. – Achmed i emir z Inglistanu jadą także na dobrych koniach. Będziemy więc mogli oddzielić się od reszty. – Oddzielić się? – spytał. – Po co? – Czy nie wiesz, że każde wojsko wysyła przed sobą oddział, który jedzie przodem, bada okolicę i stara się o bezpieczeństwo wszystkich ludzi? My właśnie utworzymy taki oddział. Twoich sześćdziesięciu wojowników może jechać za nami, a my będziemy im ciągle zostawiać znaki, w którym kierunku się poruszamy. Umówmy się z nimi co do znaków, i pożegnajmy, bo czas już wreszcie zabrać się do dzieła! Szejk pojął szybko moje rady i posłuchał ich. Dowódca gwardii tunetańskiej nie mógł oczywiście do nas dołączyć. Wrócił ze swoimi towarzyszami, z wyjątkiem Anglika, do twierdzy, odbywając część drogi z wojownikami, którzy wyruszyli na spotkanie karawany. – A teraz kolej na pana – rzekł, pożegnawszy się z innymi. – Niech mi pan wierzy, że rozstanie to najnieprzyjemniejszy wynalazek, jakiego kiedykolwiek dokonano. Czy się jeszcze kiedyś zobaczymy? – Inszallah – jeśli się Bogu spodoba. Drogi ludzkie zapisane są w księdze. – Wiem, że stał się pan moim przyjacielem, czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność? – Bardzo chętnie, jeśli tylko potrafię. – Niech pan będzie tak dobry i nie zastrzeli Krumira na śmierć, lecz pośle mi go do Tunisu! Tam pokażemy mu, co znaczy kraść konie! Gdyby pan kiedyś sam przyjechał do Tunisu, to niech mnie pan nie zapomni odwiedzić. A teraz do widzenia! Niech Allah i prorok będą z panem! Miej się pan na baczności przed Uelad Hamema i nie dalej! Jestem pewien, że znajdziemy ślady, jeśli tylko dostaniemy się na miejsce, gdzie brzegi potoku nie wznoszą się tak wysoko. Przypuszczenie moje sprawdziło się wkrótce. Potok zataczał dość płasko położony łuk, okalający mały półwysep, na którym leżał gruboziarnisty piasek, pomieszany z grubszymi odłamkami kamieni. Wśród nich widać było skąpą trawę. Na tego rodzaju gruncie odbijał się najlżejszy odcisk i na długo się zachowywał. Powyżej tego miejsca droga była bardzo rozkopana. – Widzi pan, panie pułkowniku? Tutaj zatrzymało się owych siedem koni. A tutaj, widzi pan ten odcisk na piasku? Tu stała lektyka, zanim przymocowano ją do wielbłąda. Czy dostrzega pan tu, nad wodą, ślady wielbłąda i konia? Przyłożę do nich moje papierowe odciski. Widzi pan jak dokładnie pasują? Tu była klacz, a tutaj hedżin, tu zaś… Co ma znaczyć ta czerwona nitka? – Tego wiedzieć ani odgadnąć nie może nikt inny oprócz pana. – Na tej nitce jest krew. Podarto jakąś tkaninę, aby zawiązać ranę tego, który dostał kulą od Achmeda. Przy tym mała nitka uczepiła się na drzewie. Tu na prawo, pod tą młodą pinią ktoś leżał. Ach, to była Mochallah! – Do stu piorunów! Skąd pan wie to tak dokładnie? – Czy nie widzi pan, że z tej gałęzi zdarte są prawie wszystkie igły? Dziewczyna wzbraniała się iść i trzymała się gałęzi; oderwano ją przemocą, przy czym ona ściągnęła szpilki. – Allah akbar, Allah jest wielki, ale pańska przytomność umysłu budzi zdumienie i podziw! – Maszallah! – zawołał Achmed, który wprawdzie nie zrozumiał ani słowa z naszej rozmowy, ale śledził uważnie wszystkie ruchy naszych rąk. – Zihdi, popatrz, co to? Znalazł pod pinią kawałek gliniastego łupku i podał mi go. Na jednej stronie tego kamyka wyryte było niepewną ręką dość wyraźne arabskie „m”, a więc pierwsza litera imienia Mochallah. – Nie wiesz, czy Mochallah miała przy sobie coś ostrego? – zapytałem Achmeda es Sallah. – Panie, ona nosi zawsze na szyi mały nożyk. – Wie, że będziemy ścigali rozbójników i chciała nam dać jakiś znak. Oby tylko częściej to czyniła! – Ona będzie to robić! Ten kamień zachowam dla siebie, dopóki jej nie odnajdę. – Musimy się jeszcze przekonać, czy odeszli z tych stron wzdłuż potoku, dlatego pójdziemy trochę dalej. Ruszyliśmy głębiej w parów i znaleźliśmy dużo śladów, które utwierdziły nas w naszych domysłach. W końcu wróciliśmy do duaru, gdzie czekano na nas z utęsknieniem. – Effendi, odjeżdżamy już! – prosił szejk. – Może dopadniemy rozbójników jeszcze dziś. – Nie wydaje mi się. Oni mogą jechać prosto, tymczasem my musimy tracić dużo czasu na szukanie śladów. Jakiego masz konia? – Ten kasztan jest bardzo dobry, chociaż nie tak rączy, jak kasztan, którego mi uprowadzili. – Achmed i emir z Inglistanu jadą także na dobrych koniach. Będziemy więc mogli oddzielić się od reszty. – Oddzielić się? – spytał. – Po co? – Czy nie wiesz, że każde wojsko wysyła przed sobą oddział, który jedzie przodem, bada okolicę i stara się o bezpieczeństwo wszystkich ludzi? My właśnie utworzymy taki oddział. Twoich sześćdziesięciu wojowników może jechać za nami, a my będziemy im ciągle zostawiać znaki, w którym kierunku się poruszamy. Umówmy się z nimi co do znaków, i pożegnajmy, bo czas już wreszcie zabrać się do dzieła! Szejk pojął szybko moje rady i posłuchał ich. Dowódca gwardii tunetańskiej nie mógł oczywiście do nas dołączyć. Wrócił ze swoimi towarzyszami, z wyjątkiem Anglika, do twierdzy, odbywając część drogi z wojownikami, którzy wyruszyli na spotkanie karawany. – A teraz kolej na pana – rzekł, pożegnawszy się z innymi. – Niech mi pan wierzy, że rozstanie to najnieprzyjemniejszy wynalazek, jakiego kiedykolwiek dokonano. Czy się jeszcze kiedyś zobaczymy? – Inszallah – jeśli się Bogu spodoba. Drogi ludzkie zapisane są w księdze. – Wiem, że stał się pan moim przyjacielem, czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność? – Bardzo chętnie, jeśli tylko potrafię. – Niech pan będzie tak dobry i nie zastrzeli Krumira na śmierć, lecz pośle mi go do Tunisu! Tam pokażemy mu, co znaczy kraść konie! Gdyby pan kiedyś sam przyjechał do Tunisu, to niech mnie pan nie zapomni odwiedzić. A teraz do widzenia! Niech Allah i prorok będą z panem! Miej się pan na baczności przed Uelad Hamema i nie zapominaj pan, że jako dobry znajomy zgodziłem się być pańskim przyjacielem! Odpowiedziałem równie serdecznie na jego słowa i rozeszliśmy się: jedni na północ, drudzy na południe. Nie widziałem potem nigdy już tego dzielnego człowieka, ale w mej duszy pozostał jego obraz tak wyraźny, jak gdybym się z nim dopiero wczoraj pożegnał. Niebawem dostaliśmy się do parowu. Tu wyjaśniłem krótko szejkowi znaczenie znalezionych śladów i ruszyliśmy dalej. Trzymać się tropu na skalistym gruncie nie było zadaniem łatwym, dopomogła mi w tym jednak znajomość kierunku drogi Krumira. Powiedział on, że przekroczy Bah Abida, leżącą prostopadle do naszej drogi mniej więcej o trzydzieści kilometrów. Ponieważ musieliśmy objechać kilka większych wzgórz i przepłynąć parę rzek, należało liczyć przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów. Dodawszy zaś do tego stratę czasu na szukanie śladów, potrzebowaliśmy dobrych piętnastu godzin, by dostać się do Bah Abida. Przejechawszy przez Hemormta Wergra, przepłynęliśmy Anneg, a wkrótce potem dużą Milleg i zatrzymaliśmy się na krótki spoczynek w poprzecznej dolinie Dżebel Tarf. Na tym samym miejscu odpoczywał również Krumir. Ślady były całkiem wyraźne. Dolina ta ma pięć godzin drogi długości ku wschodowi, a przecina ją potok wypływający z Bah Abida. Mieliśmy więc tę górę prosto przed sobą, na lewo Bu Baheur, Mezarę i Bordż Bir bu Hamed, a na prawo kraj Szerenów i Uelad Kramemssa. Nie znając usposobienia tych ludzi, musieliśmy być bardzo ostrożni. Tak samo widocznie myślał Krumir, bo nie poszedł dalej doliną, lecz wydostał się na płaskowzgórze, aby po nim wyjechać do Bah Abida. Tam, na górze ciągnął się szeroki płaskowyż aż po Wadi Serrat, o godzinę drogi zaś wznosiła się Bah Abida. Trop był tutaj nadzwyczaj wyraźny, ponieważ ścigani jechali cwałem, aby zostawić otwarty teren jak najszybciej za sobą. Jak poznałem ze śladów, wyprzedzili nas zaledwie o trzy godziny drogi. Gdy to powiedziałem szejkowi, zawołał: – Hamdullillah, dzięki Bogu! Dościgniemy ich jeszcze dzisiaj! – Mylisz się, Ali en Nurabi – rzekłem – chyba że klacz twoja jest tak licha, iż da się w tak krótkim czasie dopędzić. – Będziemy jechali przez całą noc! – Czy rozpoznasz w nocy ślady? – Masz słuszność. Oby Allah potępił ciemności! Spieszmy naprzód! Popędziliśmy znowu tak, jak gdyby nas ktoś ścigał. Mój kary parskał z zadowolenia, jakby chciał pokazać, że mógłby z łatwością podwoić obecną szybkość. Tak gnaliśmy po równym terenie przez pewien czas, wkrótce jednak konie zaczęły pienić się i parskać ze zmęczenia. Jeden po drugim zostawały w tyle, tylko klacz Achmeda trzymała się dzielnie. Szejk nie posiadał się z gniewu, że jego kasztan był tak słaby. – Czy widziałeś kiedyś konia – zapytał mnie – który by tyle obiecywał, a zawodził w potrzebie? Był to jeden z najlepszych moich koni, lecz od dzisiaj ma diabła w sobie. Ale będzie musiał jeszcze pędzić i pędzić, dopóki nie padnie! – Wtedy weźmiesz siodło na plecy i spróbujesz, czy nie pójdziesz prędzej na własnych nogach. – Ty szydzisz ze mnie, effendi! – Nie, gdyż i mnie jest nieprzyjemnie, że koń odmawia ci służby. Ty powinieneś jechać ze mną na przedzie, tymczasem teraz jest tylko trzech takich, którzy by potrafili tego dokazać. – Kto? – Ja, Achmed i co najwyżej Anglik. – Panie, nie opuszczaj nas! Nie wiemy co nas może spotkać, kiedy ty będziesz na przedzie. Moglibyśmy też z łatwością zgubić twój ślad. – W każdym razie, byłoby lepiej, gdyby… Przerwałem, zanim jeszcze zacząłem wyliczać powody, gdyż z prawej strony wyłonili się dwaj jeźdźcy, którzy na nasz widok zatrzymali się, a potem zniknęli równie szybko, jak się ukazali. – Co to byli za ludzie? – zapytałem. – Beni Szeren albo Kramemssa – odparł szejk. – To źle, ale może są sami i nie będą nas napastowali. Jedźmy prędzej! Łatwiej to było powiedzieć, niż wykonać. Już przed upływem dziesięciu minut podniosła się z prawej strony chmura pyłu, poza którą należało się domyślać większej liczby jeźdźców. Jechali przez pewien czas równolegle z nami, a potem przeszli w szybsze tempo, aby zagrodzić nam drogę. – Czy to nieprzyjaciele, sir? – zapytał Anglik. – Może. – High-day! Nareszcie jakaś przygoda! Czy nie powiedziałem, że wystarczy jechać z wami, aby coś przeżyć? Mam dwururkę, dwa pistolety i dwa rewolwery, to znaczy osiemnaście strzałów, nie licząc noża. Będzie przepyszna awantura! Z uciechy zaczął wymachiwać długimi rękoma, jak gdyby chciał na wzór świętej pamięci Don Kichota walczyć z wiatrakami. – Nie cieszcie się zbyt rychło, sir – upomniałem go. – Naszym zadaniem jest pojmanie Krumira, musimy zatem unikać wszelkiej straty czasu i wszelkiej walki. – Well! To słuszne! Ale przejeżdżając obok, możemy przecież trochę postrzelać. Nie? – Mam nadzieję, że nie zmuszą nas do tego. Nieznani jeźdźcy wyprzedzili nas tymczasem i zagrodzili nam drogę. Był to oddział dość znaczny, liczący ponad sto głów. Dowódca ustawił ich w szereg bojowy i rezerwę i czekał na nas w pewnym oddaleniu przed frontem. Szejk Ali en Nurabi nakazał zatrzymać się swoim ludziom i podjechał do dowódcy, a ja przyłączyłem się do niego. – Czy znasz go? – spytałem. – Teraz dopiero widzę jego rysy i poznaję go dobrze. – Kto to? – To nieprzyjaciel, Hamram el Cagal, najokrutniejszy szejk Kramemssów. Widziałem go w Ain Juhsuf i Zegrid. Żąda on opłaty od każdego wstępującego na jego terytorium, a kto nie może nic dać, musi z nim walczyć. Zabił już wielu ubogich ludzi, którzy nie mogli mu się opłacić. Od nas będzie się domagał wielkiego daru. – Od czego zależy wysokość opłaty? – Od bogactwa podróżnych i od liczby głów. – Gdybyś zamiast sześćdziesięciu ludzi wziął dwudziestu, wypadłoby taniej. – Ja nic nie zapłacę. – Zważ, że nie mamy czasu do stracenia, a Kramemssa są dwa razy silniejsi od nas! – Czy ty się boisz, effendi? – Ach! Dojechaliśmy do szejka Hamrama, z przydomkiem el Cagal, waleczny. – Sallam aalejkum! – pozdrowił Ali en Nurabi, wstrzymując konia. – Kto jesteś? – spytał przeciwnik, nie odpowiadając na pozdrowienie. – Czy mnie już nie znasz? Jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad Sebira. – A jam jest Hamram el Cagal, Ben hadżi Abbas er Rumir Ibn Szehab Abil Assalet Abu Tabari el Faradż. Jestem panem i dowódcą tych walecznych wojowników szczepu Kramemssa i pytam się ciebie, czego szukasz w moim kraju? – Ścigamy zbója, który porwał moją ulubioną klacz, najlepszego wielbłąda i córkę. Prosimy cię, abyś pozwolił nam przejechać przez twoją ziemię. – Kto pozwala ukraść sobie klacz, dżemmela i córkę, ten nie godzien niczego innego, jak tego, co go spotkało. Czy Uelad Sebira nie mają oczu ani uszu? Kto chce przejechać przez mój kraj, musi zapłacić haracz. – Ile żądasz? – Kim jest ten zbój, którego szukasz? – To Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka. Prowadzi z sobą jeszcze kilku jeźdźców, należących do Beni Hamema. – Saadis el Chabir przejeżdżał tędy i mówił ze mną. Nie miał przy sobie żadnego łupu. To mój przyjaciel. Jeśli chcesz przejechać, musisz dużo zapłacić. Dzielny Kramemssa kłamał; gdyby bowiem rzeczywiście zetknął się z Krumirem, rozpoznałbym to po tropie. W ogóle robił wrażenie ordynarnego, dzikiego człowieka. Barczysty, z nadzwyczaj rozwiniętymi mięśniami, przewyższał o głowę swoich ludzi. Uzbrojenie jego składało się z dwu strzelb, sztyletu, pistoletu, maczugi i z kilku dzirytów. Widok jego musiał zaniepokoić nawet odważnego człowieka. – Ile żądasz? – zapytał Ali po raz drugi. – Kim jest ten człowiek obok ciebie? – Emir z krainy Franków. – Giaur? Niechaj go Allah zniszczy! A ten, który stoi przed twoimi ludźmi? – Emir z Inglistanu. – Także niewierny? Oby ich Allah zmiażdżył! Posłuchaj, co ci powiem: Każdy z twoich ludzi da owcę, ty dasz dwadzieścia owiec, a obaj niewierni po pięćdziesiąt owiec. – To znaczy prawie dziesięć razy po dwadzieścia owiec. Tylu zwierząt nie mógłbym dać, nawet gdybym je miał ze sobą. – To zapłacisz połowę i wrócisz! – Chcesz opłaty nawet w wypadku, gdybyśmy zawrócili? – Czy sądzisz, że pozwolę wam ujść za darmo? – Zmniejsz swe żądanie! – Ani o jedną owcę! Co raz powiedział Hamram el Cagal, to stać się musi. A może chcesz ze mną walczyć? Te układy zniecierpliwiły mnie wreszcie, dlatego postanowiłem je jak najprędzej skrócić, nie wątpiłem bowiem, że Ali en Nurabi nie mógłby zwyciężyć tego olbrzyma. Podjechawszy więc o krok bliżej, przemówiłem: – Chcesz z jednym z nas walczyć? Czy cię Allah wykreślił z grona żyjących, że ważysz się na takie słowa? Co znaczy twoich stu Kra-memssów wobec moich walecznych Sebirów i czym ty jesteś wobec emira z kraju bohaterów? Użyłem naumyślnie przesadnego języka synów pustyni. Walczyłem już i mocowałem się z nie takimi jak on, i wiedziałem, że mam nad nim przewagę, starałem się więc odwrócić uwagę od Alego, a podrażnić go przeciwko sobie. Udało mi się to doskonale, bo podniósł się na siodle i wpatrzył we mnie z wielkim zdumieniem. – Thibb el kelb – ty psi szakalu! – zawołał. – Obliż mi natychmiast rękę, żebym ci mógł przebaczyć! – Jeśli twa ręka brudna, to sam ją sobie obliż! Masz na to dość wielki pysk. Jak śmiesz żądać ode mnie pięćdziesięciu owiec? Patrz, tam za mną stoi sześćdziesięciu wojowników, ale nawet gdybym był sam, nie dostałbyś ani włoska owczego. Widać po was, że odwaga wasza mniejsza od waszych słów. Oczy mu się zaiskrzyły, wargi zadrgały, a z piersi wyrwał mu się ochrypły okrzyk wściekłości: – Człowiecze, czyś obłąkany? – ryknął. – Ty się nie boisz mówić czegoś podobnego Hamramowi el Cagal? Dobrze, będziesz ze mną walczył, jednak nie o żądany okup, lecz o życie! – Jestem gotów, ale ciebie przestrzegam! Koń mój lepszy od twego, a i broń także. – Widzę, że masz broń Franków – zaśmiał się szyderczo – ale jej nie użyjesz. Koń i broń zwyciężonego należą do zwycięzcy. Odłóż ją i zsiądź z konia, jak ja to czynię. Będziemy walczyli tylko rękami, dopóki jeden drugiego nie zadusi. – Niech się stanie zadość twojej woli, el Cagalu. Będziemy obaj walczyli uczciwie, ale tak samo ludzie nasi muszą wobec siebie zachować się uczciwie. – Co mają znaczyć te słowa? – Żądamy praw wolnych ludzi. Jeśli ty mnie zwyciężysz, to wszystko, co należy do mnie stanie się twoją własnością, a towarzyszący mi Uelad Sebira zapłacą ci okup. Jeśli natomiast ja zwyciężę ciebie, to wezmę sobie twego konia i broń i przejedziemy przez twoją ziemię bez opłaty. Oczy jego spoczęły pożądliwie na moim koniu. – Zgadzam się na te warunki – odpowiedział. – Czy przyrzekasz, że będzie pokój między waszymi a moimi ludźmi, jeśli jeden z nas padnie? – Przyrzekam! – Przysięgnij! – Przysięgam na Allaha i wszystkich muzułmanów, którzy już żyli i będą jeszcze żyć. – Czy i twoi ludzie przysięgną? – Moja przysięga ma także dla nich znaczenie. – To zsiadaj! Skinąłem na Achmeda i na Anglika, aby im oddać broń i konia. Wyjaśniłem przy tym Anglikowi, o co chodzi. – Dałbym za to sto funtów, żeby być na waszym miejscu – krzyknął. – Przypatrzcie mu się, sir. Taki chód nie jest całkiem bezpieczny! – Zdejmuje haik. Co za muskuły! Ten stary boy ma ręce jak słoń. Uważajcie sir, ta sprawa mnie zastanawia. Dajcie mu porządny cios w żołądek, aby mu dusza uciekła, tak będzie najlepiej! – Ba! Widzieliście przecież w Indiach mój cios myśliwski! Sądzę, że jeden taki wystarczy. – Pięść sobie rozbijecie, sir! – Przypuszczam, że głowa tego Kramemssy nie jest twardsza od czaszek Indian, którym już dogodziłem w ten sposób. Gdyby mi się jednak coś przydarzyło, zachowajcie pokój, ja to przyrzekłem! Zrzuciłem także z siebie haik i stanąłem naprzeciwko Kramemssy. Zdawało się, że olbrzym będzie miał nade mną przewagę, a on sam widocznie był tego pewien, bo bez przygrywek ruszył natychmiast do ataku. W dalekim i silnym skoku rzucił się, by mnie pochwycić i ułatwił mi w ten sposób walkę. Skręciłem czym prędzej w bok, a kiedy on machnął rękoma w powietrzu, uderzyłem go pięścią w prawą skroń, z taką siłą, że w tej chwili runął na ziemię. Z obu stron zerwały się głośne wrzaski, ale przeciwnicy, wierni przysiędze wodza, nie śmieli ruszyć się z miejsca. Ukląkłem na zwyciężonym nieprzyjacielu i pochwyciłem go za gardło. Drugie uderzenie byłoby go zabiło, lecz nie było to bynajmniej moim zamiarem. Wkrótce przyszedł do siebie i usiłował się podnieść, lecz ja trzymałem go mocno pod sobą. Wytężył wszystkie siły, by zrzucić mnie z siebie, ale mnie wystarczyło zacisnąć silniej palce dokoła jego szyi, by złamać wszelki opór. – Czy uznajesz się zwyciężonym? – spytałem. – Zabij mnie, psie! – jęknął. Na to odjąłem odeń rękę i powstałem. – Podnieś się, Hamramie el Cagal. Nie pożądam twojego życia! – Weź je! Ja go już nie chcę! – Powstań! Zapewniam cię, że nie jest hańbą zostać zwyciężonym przez emira z Frankistanu. – Lecz hańbą jest utracić konia i broń! – Zatrzymaj je sobie jako dar ode mnie! Dotąd leżał na ziemi, lecz na te słowa zerwał się szybko. – Czy to prawda? Zostawisz mi wszystko? – Wszystko! Obraziłeś mnie wprawdzie, nazwałeś psem i szakalem, ale prorok powiada: „Kto dumny jest z tego, że wyświadczył przyjacielowi coś dobrego, niechaj będzie cicho, kto jednak okazuje litość wrogowi, dla tego ręka Boga otwarta”. Chodź, weź i jedz; bądźmy odtąd przyjaciółmi! Poszedłem do konia, wyjąłem z torby kilka daktyli, połamałem je i podałem mu jedną połowę, a sam zjadłem drugą. On pozwolił się zaskoczyć i włożył daktyle do ust. Teraz byliśmy już pewni wygranej. Arab wziął swoją broń, dosiadł konia i rzekł: – Jadłem z tobą i zawarłem z tobą przyjaźń. Chodźcie teraz ze mną do duaru i zostańcie wszyscy moimi gośćmi! – Pozwól nam to uczynić, gdy będziemy wracali. Nie możemy tracić czasu, jeśli chcemy doścignąć tych ludzi, których szukamy. – Zasmucasz moją duszę, emirze! Ale powiedz mi, czy krwawa zemsta nakazuje wam ich ścigać? – Tak! Krumir zabił jednego Sebira. – To spieszcie za nim. Haraczu nie zapłacicie. Niechaj zapanuje pokój między Sebirami i Kramemssami. Oby Allah chronił was w waszej wyprawie! W ten sposób zakończyła się tak groźna z początku przygoda. Zauważyłem też, że wzrósł znacznie mój autorytet wśród towarzyszy. Jechaliśmy zatem dalej bez przeszkód, Kramemssowie zaś wrócili do swego obozu bez łupu. Jeszcze raz zaproponowałem szejkowi, że pojadę z Achmedem naprzód, ale on będąc pod wrażeniem ostatniego wypadku, nie chciał o tym słyszeć. Pędziliśmy przez równinę dość szybko, zbliżając się coraz bardziej do Bah Abida, która z każdą chwilą wyraźniej występowała na widnokręgu. Dojechaliśmy tam wkrótce po modlitwie popołudniowej, a dążąc za tropem, wydostaliśmy się na nią po zachodnim zboczu, tak łatwo, że o zachodzie słońca stanęliśmy na szczycie. Ku wschodowi góra opada bardzo stromo ku równinie. Na północnym wschodzie ujrzeliśmy szczyty Caafram, płonące w blaskach zachodzącego słońca, u naszych stóp roztaczała się zaś pusta Ramada. Ze wschodu jaśniał ku nam wysoki Maktyr. – Czy rozbijemy obóz? – spytał szejk. – Rozpoznaję jeszcze ślady, a tu na górze będzie w nocy za zimno. Ruszajmy dalej! – odpowiedziałem. Z chęcią usłyszałbym zdanie trapera lub Indianina o tropie, za którym właśnie szliśmy. Gdy bowiem Beduini nic nie widzieli, ja znajdowałem co dwadzieścia kroków jakiś znak niezawodny. Północnoamerykański westman stara się wszelkimi siłami zatrzeć za sobą ślady, Krumir natomiast zwracał całą swoją uwagę na to, żeby posuwać się jak najszybciej naprzód. Ponieważ teren schodził w tym miejscu stromo w dół, przeto kopyta jego koni orały po prostu ziemię, wobec czego nie było nam wcale trudno o zachowanie właściwego kierunku jazdy. Tak przybyliśmy nad małą rzekę, która płynąc z góry, wyżłobiła sobie łożysko, prowadzące na dół, aż do stóp góry. Właściwości terenu pozwalały przypuszczać, że Krumir nie opuścił tej doliny, dlatego jechaliśmy nią dalej, nawet wtedy, gdy ciemności nocne zasłoniły trop przed moimi oczyma. – Czy pustynia er Ramada zaczyna się zaraz u stóp tej góry? – zwróciłem się do szejka. – Dlaczego pytasz? – Jeśli zaczyna się zaraz to możemy niebawem spotkać się z nieprzyjacielem. Sądzę bowiem, że nie rozbije obozu noclegowego na stepie. – Pustynia zaczyna się dalej. Przed nią ciągną się jeszcze pastwiska Zwarihn. – Jak daleko jest od Bah Abida do Dżebel Tibuasz? – Jedzie się przez Zwarihn i er Ramada dwanaście godzin. Następnie droga prowadzi między górami Rokada i Sekarma na miejsce, gdzie zaczyna się kraj Meszeerów. – Zdaje mi się, że zaczyna on się dopiero za Dżebel Tibuasz i za górami Haluk el Mehila. – Jeśli pasza jest dobra, Meszeerowie przychodzą na tę stronę gór. – Czy byłeś już tam kiedyś? – Nie. – Nie znasz nikogo z Meszeerów? – Znam wielu. Spotykałem ich w kraju es Sseers i Uelad Aun. Ale nie wiem, czy nas przyjmą uprzejmie. – Sześćdziesięciu gości na raz to i dla przyjaciela za wiele. Musimy się starać, aby złapać Krumira jeszcze przed górami Rokada. Spieszmy! Po dwugodzinnej uciążliwej jeździe, podczas której przyświecały nam tylko gwiazdy, dostaliśmy się na równinę. Tam napoiliśmy konie i daliśmy im karmę z daktyli, a sami zjadłszy po kilka daktyli, położyliśmy się na spoczynek. Każdemu z nas był on tak bardzo potrzebny, że nikt nie myślał o nawiązywaniu rozmowy. Zbudziwszy się raz w nocy, usłyszałem daleki ryk, a to mi przypomniało, że okolice stepu er Ramada słynęły z wielkiej liczby lwów. Mimo to zasnąłem wkrótce na nowo, nie przeczuwając, że nazajutrz przyjdzie mi zetrzeć się z krewnym „króla pustyni”. Zaledwie ranek zaszarzał, byliśmy gotowi do drogi. Wyjechałem na równinę i natrafiłem wkrótce na trop, którym ruszyliśmy w dalszą drogę. Wisząc prawie na koniu, sposobem indiańskim, żeby nie przeoczyć żadnego śladu, prowadziłem pochód. Kilka strumyków pozwalało wnosić o bliskości rzeczki. Teren był urodzajny, trawiasty, a ślady kopyt odbiły się na nim wyraźnie. Posuwaliśmy się szybko na wypoczętych koniach i mniej więcej w półtorej godziny dotarliśmy do oczekiwanej rzeczki, biegnącej w prawo ku Bah bu Szerif. Tu nocował Krumir ze swoimi ludźmi. Trawa była stratowana i położona na ziemi, widać było nawet dokładnie miejsca, gdzie stały przywiązane poszczególne zwierzęta. – Effendi – ozwał się szejk, – czy zdołasz odnaleźć miejsce, na którym spała Mochallah? Zacząłem szukać. – Tu jest to miejsce. Spała w lektyce. – Skąd o tym wiesz? – Czyż nie widzisz, że tu stała lektyka? – Tak, lecz Mochallah mogła spać w innym miejscu. – Przypatrz się! Wyciągnęła rękę z lektyki i gdy wszyscy spali wycięła w trawie literę „m”. – Maszallah, to prawda! Panie, ona zdrowa, dała nam znak, wie, że nadejdziemy. Spieszmy się zatem! Woda w rzeczce nie była głęboka, dzięki temu dostaliśmy się z łatwością na drugą stronę. Tam zbadałem dokładnie nowe ślady. – Czego jeszcze szukasz, zihdi? – zapytał Achmed es Sallah. – Chcę wiedzieć, kiedy stąd wyruszyli. Z miejsca obozu noclegowego wnoszę, że będą od nas teraz tak daleko, jak my od Bah Abida. Jeśli jednak mam wnioskować ze stanu trawy, to powiedziałbym, że odjechali przed nami, jeszcze w nocy. Zbiegowie są o przeszło dwie godziny przed nami. W ciszy ruszyliśmy kłusem naprzód, tak szybko, jak tylko nasze konie mogły nadążyć. Okazało się niestety, że bieguny Krumira miały nad nami przewagę, kiedy bowiem po upływie trzech godzin zsiadłem z konia, by zbadać trop biegnący teraz po piaszczystym gruncie, przekonałem się, że nie zbliżyliśmy się do ściganych nawet na tyle, żeby pościg mógł się wnet skończyć. – Tak ich nie dopędzimy – rzekłem do szejka. – Pozwól, żebym pojechał z Achmedem naprzód. Za cztery godziny spotkamy się z nimi; będzie to najwyższy czas, gdyż inaczej dojadą do Dżebel Szefara. – Ja pojadę z wami – odpowiedział szejk. – Twój koń nie nadąży. – To zawsze będzie jeszcze czas pozostać w tyle. Anglik także nie dał się odwieźć od wzięcia udziału w przyspieszonej jeździe. Wydawszy Sebirom konieczne rozkazy, puściliśmy się w czwórkę, ze zdwojoną szybkością. Przeszła godzina, potem druga. Słońce prażyło już tak, że musieliśmy zatrzymać się na chwilę, aby napić się wody i napoić konie. Wodę mieliśmy w workach, które rano napełniliśmy w rzece. I znów ruszyliśmy naprzód. Dokoła nas leżała równina. Wędrowne ławice piasku i rumowiska skalne bez drzewa, krzaka, bez źdźbła trawy, oto był otaczający nas widok, a ponad ziemią drgał żar, jak widoczne przezroczyste fale. Konie szejka i Anglika zaczęły się potykać, a klacz Achmeda także utraciła pewność w nogach. Wtem, daleko przed nami, na widnokręgu, wynurzył się wysoki mur, podobny do ruin staroangielskiego opactwa. Lecz nie były to mury, tylko skały, w których stulecia wyłamały takie awanturnicze wyrwy i szpary. U stóp ich dostrzegłem poruszające się białe i kolorowe punkty. Wziąwszy do ręki lunetę, zwróciłem ją na to miejsce i wydałem głośny okrzyk radości. – Czy to oni, effendi? – zapytał szejk. – Oni, wielbłąd z lektyką i siedmiu jeźdźców, a jeden z nich na białej klaczy. – Hamdullillah, dzięki Bogu, mamy ich! – Jeszcze nie. Ich jest siedmiu, a nas czterech. – Czy się ich boisz? – spytał rozdrażniony. – Ali en Nurabi, już wczoraj zadałeś mi raz to pytanie, a potem przekonałeś się, czy się obawiam! – Wybacz panie, ale dlaczego się lękasz? – Nie lękam się wcale. Myślę jedynie nad tym, żeby nie zranić cennej klaczy i wielbłąda. – Panie, masz słuszność! Co zrobimy? – Musimy się na to przygotować, że Krumir zabije prędzej oba zwierzęta, niż je odda. Jedźcie wolniej. Ja pojadę wielkim łukiem, by ich wyprzedzić. Potem wy popędzicie na wprost nich, a ja zastąpię im drogę. – Nie czyń tego, effendi, nie opuszczaj nas! Razem ich dościgniemy, a potem ja tak z nimi pomówię, że wnet się z nimi załatwimy! – Jak chcesz. Oni nic mojego nie porwali. Ruszyliśmy znowu prędzej naprzód. Krumir zamierzał właśnie wyruszyć w drogę, kiedy go ujrzeliśmy. Zanim ze swoimi ludźmi zniknął za skałami, obejrzał się, przypatrzył nam się przez chwilę i skręcił czym prędzej poza kamienie. W dziesięć minut dobiegliśmy do nich i ujrzeliśmy Hamemów, pędzących cwałem przez równinę. – Za nimi, choćby konie miały popadać – zawołał szejk. Podniósł się w siodle, by ulżyć koniowi ciężaru i istotnie dotrzymał nam kroku. Krumir obejrzał się znowu i poznał, że go dościgniemy. Kazał się zatrzymać, ale tylko na chwilkę, wielbłąd przyklęknął tak, że jeźdźcy go zasłonili, potem wstał i cały oddział rozproszył się na wszystkie strony. Krumir puścił się prosto, wielbłąd na prawo, a reszta jeźdźców na lewo. – Panie – zawołał szejk – zostaw klacz mnie, a sam bierz hedżina z Mochallah! – Zostaw klacz mnie, ty jej nie dopędzisz! – odrzekłem, lecąc prawie nad ziemią. – Nie potrzebuję jej dopędzać. Wystarczy mi tak się zbliżyć, żeby usłyszała mój głos. Ona ma tajemnicę, a gdy zawołam to słowo, zawróci i przyjdzie do mnie. – Powiedz raczej mnie tę tajemnicę! – Nikt nie może jej posiąść! Ścisnął swego kasztana ostrogami tak, że dokazał rzeczy prawie niemożliwej. Ja skręciłem w prawo, żeby postąpić wedle jego woli. Achmed pozostał w tyle, a za Anglikiem nie oglądałem się wcale. Mlasnąłem cicho językiem i zdawało mi się, że koń mój nabrał dwa razy więcej siły. Kopyta jego pożerały niemal odległość i w pięć minut znalazłem się obok wielbłąda pędzącego jak burza. – Rreeh, rreeh, stój! stój! – zawołałem. Na skutek okrzyku wielbłąd zatrzymał się, a w tej chwili z lektyki padł strzał i kula świsnęła mi tuż nad głową. Krumir był chytry, wziął Mochallah do siebie na konia, a w lektyce usadowił jednego z Hamemów. Ten miał tylko dwururkę i nie był już dla mnie niebezpieczny. – Khe, khe! – zawołałem na wielbłąda, chwytając go za uzdę. Było to wezwanie, żeby ukląkł. Zwierzę posłuchało, lecz Hamema wyskoczył na drugą stronę lektyki. W tej samej chwili padł strzał. To Achmed mnie dopędził i położył go trupem. – Gdzie Mochallah? – spytał przerażony. – U Krumira na koniu – odrzekłem. – Ja pędzę za nim, ty weź wielbłąda! Nie słyszałem już, co odpowiedział, gdyż szarpnąłem konia i puściłem się znowu na lewo. Zobaczyłem szejka, jadącego w oddali, a daleko przed nim Krumira. Sir Percy został u boku pierwszego. Teraz nadeszła pora, żeby użyć tajemnicy konia. Położyłem mu dłoń między uszami i zawołałem: – Rih! Kary drgnął, wydal z siebie głos podobny do dźwięku trąby i poleciał, aż zakręciło mi się w głowie. Brzuchem niemal dotykał ziemi a nogami poruszał prawie niewidocznie. Chyżość, z jaką wszystko mijałem, była nadzwyczajna, wprost demoniczna, ja zaś siedziałem nie odczuwając niemal ruchu, jakby na strzale, przecinającej w locie powietrze. W kilka chwil byłem już obok szejka. – Allah akbar, maszallah ia radżal! – zawołał ze strachu. Przejechałem obok niego i leciałem, jak gdyby pustynia mijała mnie na skinienie. Ale biała klacz także rozumiała swoją powinność, bo dopiero po kwadransie znalazłem się o pięć długości konia za Krumirem. – Stój! – zawołałem do niego. Odwrócił się na mój okrzyk i ze zgrzytem wykrztusił słowo: – Giaurze! Ujrzawszy w następnej chwili nóż w jego ręce, podniosłem pistolet, aby go zestrzelić z siodła, w przekonaniu, że cios był przeznaczony dla Mochallah, opuściłem go jednak, gdyż Krumir pchnął lekko konia, by go zmusić do szybszego biegu. Siwka rzuciła się kilka razy, jakby w drgawkach przed siebie i wysunęła się o jedną długość naprzód. Mimo to mój kary musiał ją doścignąć. Czy miałem zastrzelić tego człowieka? Ta myśl nie satysfakcjonowała mnie. Trzymając dziewczynę, Krumir mógł się dobrze bronić; nie widziałem też, żeby pochwycił jakąś broń. Wtem krzyknął głośno i skręcił w lewo. Podczas tej wytężonej jazdy skończył się piaszczysty grunt, a ukazała się rzadka z początku, a potem coraz gęściejsza trawa. Najpierw nie zwróciłem na to uwagi, a teraz ujrzałem pasące się trzody, w głębi zaś namioty. Krumir byłby prawdopodobnie ocalony, gdyby do nich się dostał. Już nawet zobaczyłem jeźdźców, zbliżających się ku nam. – Stój, bo zestrzelę cię z konia! – zawołałem, podnosząc pistolet. Na to Krumir objął Mochallah i przyłożył jej nóż do piersi. – Strzelaj, psie, jeżeli ją także chcesz zabić! – zagroził mi z wściekłością. Na to nie mogłem się odważyć. Położyłem karemu jeszcze raz dłoń między uszy, ale słowa „Rih” nie powiedziałem, gdyż Krumir byłby je usłyszał. Przelecieliśmy pomiędzy trzodami i jeźdźcami ku namiotom z szybkością myśli. Wtem znalazłem się obok Krumira i pochwyciłem go za rękę, on jednak szarpnął konia wstecz tak, że popędziłem dalej oderwany od niego siłą pędu. Za mną zabrzmiał szyderczy śmiech, a równocześnie usłyszałem okrzyki: – Saadis el Chabir! Saadis el Chabir! Zwolniłem biegu mego konia i zawróciłem. Znajdowałem się w środku obozu Beduinów, a sto strzelb skierowało się ku mnie, wszelki opór był daremny. Byli to znajomi Krumira i ocalić mnie mogło u nich tylko to, co jego u Sebirów. Niedaleko ode mnie otworzył się właśnie namiot, a w drzwiach ukazała się kobieta, obok niej zaś młoda, może siedemnastoletnia dziewczyna, w szerokich pantalonach i krótkiej bluzce bez rękawów. Złote bransolety zdobiły jej przeguby rąk i kostki, na szyi miała łańcuch z kawałków srebra, a w długie warkocze wplecione były perły i małe monety. W jednej ręce trzymała długą szatę, a w drugiej przetykany blaszkami szalik. Zeskoczyłem natychmiast z konia, roztrąciłem stojących mi na drodze ludzi i podskoczyłem ku kobietom. – Fi hard el harime – jestem pod osłoną kobiet! – zawołałem i wpadłem do namiotu. Z zewnątrz doleciały mnie okrzyki gniewu. Obie Beduinki weszły za mną i spojrzały na mnie bezradnie. – Czy jesteś żoną? – zapytałem dziewczynę. – Nie. – Czy jesteś narzeczoną młodzieńca? – Nie. – To bądź dla mnie siostrą, jak ja dla ciebie będę bratem! Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem w czoło, przez co pozwoliłem sobie na coś więcej niż śmiałość. Gdyby nie udał mi się mój zamiar, byłbym zgubiony. Odwiązałem pas, za którym przechowywałem różne drobiazgi, przeznaczone na okolicznościowe podarunki. Były tam rozmaite tanie rzeczy, które w tamtych stronach mają wysoką wartość. Wyjąłem łańcuch na szyję z fałszywych korali i dwie spinki do włosów. Łańcuch zawiesiłem jej na pięknej, pełnej szyi, a szpilki wetknąłem we włosy. – Czy przyjmujesz to i będziesz moją siostrą? Powiedz „tak”, najmilszy kwiecie tego kraju! Zapłonęła aż pod gorset, ja zaś nachyliłem ku niej ucho: – Czy to ma do mnie należeć? – zapytała. – Tak, to już twoje, czy mogę być twoim bratem? – Możesz! – szepnęła. – To wdziej szatę i chodź za mną! Teraz byłem już pewien swego. Dotknąłem ustami jej czoła, a ona przyjęła podarunek. – Czy powiesz mi, jak ci na imię? – poprosiłem. – Nazywam się Dżumejla. – Chodź ze mną Dżumejlo! Gdzie mieszka szejk tego obozu? – Tutaj. – Tutaj? Czy to twój ojciec? – Nie, to brat mego ojca, szejka Meszeerów Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda. – Więc sama jesteś gościem w tym namiocie? – Tak. To było mi jeszcze bardziej na rękę, ponieważ przyjaciel gościa doznaje większego poszanowania, aniżeli własny przyjaciel i gość. Zarzuciłem na dziewczynę szatę i wyciągnąłem ją z namiotu. Na dworze stał mój koń, ograbiony już dawno do samej skóry. Zgromadziło się dokoła niego wielu Beduinów, badając budowę jego członków. U wejścia do obozu ukazał się właśnie szejk Ali en Nurabi i Anglik, obydwaj jako jeńcy. – Od kiedyż to waleczni Beni Meszeer przyzwyczaili się ograbiać swych gości? – zawołałem głośno. – Gdzie bej el urdi, pan i dowódca tego obozu? Wystąpił stary Beduin. – Ja nim jestem. Czego chcesz? – spytał. – Patrz, oto Dżemejla, róża z Hamra Kamuda! Nazywa mnie swoim bratem i nosi mój dar we włosach. Ona przyjęła mnie w swoim namiocie, a ty pozwalasz swoim ludziom obdzierać mojego konia? Patrz szejku na cień swego namiotu! Jeśli posunie się jeszcze o piędź z tego miejsca, gdzie teraz wbijam nóż w ziemię, zginie od tego noża każdy, kto cokolwiek mieć będzie jeszcze z mojej własności! Głośny pomruk odezwał się dokoła, a z gromady odezwał się głos: – Nie wierz mu szejku! To kłamca, giaur, a w jego ciele mieszka szatan! To Krumir wypowiedział te słowa, ja jednak puściłem je mimo uszu. Szejk zwrócił się do dziewczęcia: – Córko mojego brata, czy przyjęłaś te dary od niego? – Tak, on jest gościem zesłanym przez Boga i pozostaje pod twoją opieką. – Ty ściągasz troski na moją głowę, lecz twoje słowo jest moim słowem, a twój brat moim bratem. Oddajcie mu wszystko, coście zabrali! On jest jako syn Uelad Szeren! Potem przystąpił do mnie i podał mi rękę. – Habakek – bądź nam pozdrowion! Stopa twoja może u nas wchodzić i wychodzić, jak jej się podoba! Twój przyjaciel jest moim przyjacielem, a twój wróg moim wrogiem. Takie prawo należy ci się jako gościowi. – Wierzę i ufam ci, szejku. Ale dlaczego bierzesz moich przyjaciół do niewoli? – zapytałem wskazując na Alego en Nurabi i na Anglika. – Czy ci ludzie są twoimi przyjaciółmi? – W istocie, są moimi przyjaciółmi. – Ja nie wiem jeszcze, skąd przyszli do obozu. Byłem przy trzodach i zjawiłem się tu, kiedy ty wyszedłeś z namiotu. Zbadam co w tej sprawie jest słuszne i sprawiedliwe. Zwołać starszyznę na naradę! Wtem od strony wejścia do obozu doleciał krzyk przerażenia. To Achmed es Sallah wpadł na wielbłądzie pomiędzy namioty z taką furią, że wszyscy się porozbiegali. Mając odwiedzione kurki od pistoletów wołał: – Zihdi, zihdi! Gdzie mój effendi? Tutaj Achmed es Sallah! Skoczyłem naprzód i skinąłem na niego. Natychmiast wstrzymał wielbłąda, kazał mu klęknąć, zeskoczył i wziął mnie w ramiona. Poczciwiec kochał mnie rzeczywiście z głębi serca. – Jesteś pojmany, zihdi? – Nie. – A tamci? – Tylko na razie. – Gdzie porwana Mochallah? Wskazałem na Krumira, stojącego z posępnym wzrokiem obok kilku Meszeerów. Achmed chciał się rzucić na niego. – Ja go zmiażdżę! – zagroził. – Stój! – rzekłem, wstrzymując go – On jest tak samo przyjacielem Beni Meszeerów, jak ja. Dżemma o nim postanowi. – Niechaj rychło postanawia, bo pochłonie go moja zemsta! Obu jeńców zaprowadzono do namiotu i postawiono przy nich straż. Achmeda zostawiono w spokoju. Meszeerowie stali w grupach, bądź grożąc nam ponuro, bądź też patrząc z ciekawością. Hedżin leżał nietknięty na ziemi, a na mym koniu, jak się teraz przekonałem, znalazło się znów wszystko, co mi zabrano. Teraz wyciągnąłem sztylet z ziemi. Dżumejla weszła znów do namiotu i stamtąd, jak to zauważyłem, przypatrywała się nam przez szparę. Teraz chodziło jeszcze tylko o Sebirów, których zostawiliśmy w tyle. – Gdzie twój koń? – zapytałem Achmeda. – Na równinie. Wiedziałem, że mogę ci powierzyć Mochallah, przywiązałem znużonego konia do kamienia i ruszyłem za Hamema-mi, zdążającymi do tego obozu. – Allah kerihm, coś ty uczynił? Czy zabiłeś którego z nich? – Nie, ponieważ pomyślałem sobie, że są przyjaciółmi tych ludzi. Uciekli na pustynię, a ja ścigałem ich tak daleko, jak mogłem. Chciałem tylko zobaczyć ciebie i Mochallah, a teraz wrócę po konia. Ten Achmed miał w sobie istotnie małego diabła. – Idź! – rzekłem. – Ale nie prowadź go tutaj! – A dokąd, zihdi? – Nie wiem jeszcze, jak potoczą się sprawy. Spiesz naprzeciw towarzyszy i sprowadź ich tak blisko, żeby mogli widzieć wieś. Niech tam czekają i będą gotowi do walki! Achmed wsiadł na wielbłąda, ale gdy zwierzę się podniosło, Krumir zawołał: – Stój! Ten człowiek jest w niewoli, ja nie pozwolę mu odejść. Na to ja zdjąłem z siodła rusznicę i zmierzyłem do Krumira. – Achmedzie, jedź! Służący zastosował się do rozkazu, ja zaś opuściłem strzelbę dopiero wtedy, kiedy go już straciłem z oczu. Zauważyłem jednak, że to zachowanie rozgniewało jeszcze bardziej Meszeerów. Kilku z nich dosiadło koni i pojechało za Achmedem. Przywiązałem karego tuż u wejścia do namiotu i wszedłem do środka. – Sallam aalejkum – pokój z wami! Nie miałem przedtem czasu was pozdrowić – rozpocząłem od usprawiedliwienia. Arabki nie odpowiedziały nic. Widocznie kobieta robiła dziewczynie wymówki. – Pić mi się chce – powiedziałem i usiadłem, a Dżumejla przyniosła mi wody. – Pij! – rzekła. – Czy zjesz coś? – Nie. Nic nie włożę do ust, dopóki dżemma nie wypowie swego zdania o mnie. – Z jakiego jesteście szczepu? – Jeden z jeńców jest szejkiem Uelad Sebira, drugi to wielki emir z Inglistanu, a ja jestem bejem z Dżermanistanu. – Czy ten kraj leży daleko stąd? – Leży na północy, daleko za morzem, stąd o przeszło osiemdziesiąt dni drogi. Klasnęła w dłonie ze zdziwienia i rzekła: – Z tak daleka przybywasz? Czego chcesz u nas? – Oswobodzić dziewczynę, którą porwał matce zły człowiek. To zajęło także i starą. Darowałem jej pięciopiastrówkę i opowiedziałem, to co uznałem za stosowne, o porwaniu Mochallah. Zdobyłem tym całkiem ich serca. Dżumejla postanowiła zaraz pójść do Mochallah, a stara jej pozwoliła. W chwili, kiedy dziewczyna wychodziła z namiotu, wszedł po mnie szejk, żebym stawił się przed dżemmą, która zgromadziła się na wolnym placu. Był tam także Krumir, Anglik i Ali en Nurabi. W ciągu narady przybyli także Hamemowie, którzy tymczasem dojechali do obozu. Sprawa była bardzo trudna jak na tamtejsze stosunki. Krumir był gościem Meszeerów, ja tak samo, a z tego powodu uznano także Alego en Nurabi i Anglika za wolnych gości. Aż do tych granic obie strony były sobie równe. Kiedy jednak szejk zażądał zwrotu córki i konia, natrafił na silny opór. Oświadczono mu, że uprowadzenie dziewczyny nie jest zbrodnią, lecz czynem rycerskim i że taka dziewczyna należy do bohatera, skoro tylko przekroczy granice swego szczepu. Krumir przyznał się też z całym spokojem, że zabrał białą klacz, gdyż w pośpiechu nie mógł od razu znaleźć swego konia, który zresztą był tej samej wartości. Na to dżemma odrzekła, że w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia i postara się tylko o to, żeby goście opuścili obóz na tych samych zwierzętach, na których przybyli. Co do przysięgi i złamania jej potem, to Krumir stanowczo temu zaprzeczył. Rozprawa z każdą chwilą stawała się coraz burzliwsza. Szejk był bardziej po naszej stronie, inni po stronie Krumira. Już miano nam oznajmić uchwałę, że zbój może bez przeszkody oddalić się ze swoim łupem, a my zostaniemy zatrzymani, dopóki nie znajdzie się w bezpiecznym oddaleniu, kiedy powstałem. Skinąwszy ręką, aby się uciszyli, wziąłem w milczeniu sztucer, który w tym celu przyniosłem ze sobą i wymierzyłem do włóczni, tkwiącej w ziemi w dość znacznym oddaleniu. Korzystałem już nieraz z tego sposobu, aby zaniepokoić ludzi nieobeznanych ze strzelbą, wyrzucającą bez nabijania dwadzieścia pięć kul. Ten sztucer już nie raz wprawił w podziw Apaczów, Komanczow, Chińczyków, Malajów, Hotentotów, Turków, Kurdów i Persów. Czemu nie miałby także i tutaj spełnić swojej powinności? Wypaliłem dwanaście razy w równych odstępach i celowałem przy każdym strzale o kilka linii niżej. Następnie odłożyłem sztucer i wskazałem w milczeniu na włócznię. Wszyscy wstali i pospieszyli, żeby się jej przypatrzeć. Nawet Krumir poszedł za nimi. Naraz podniosły się głośne okrzyki zdumienia, ja zaś skorzystałem z czasu i nabiłem strzelbę na nowo. Na włóczni było dwanaście dziur w równej odległości od siebie. Czegoś takiego Beduini jeszcze dotychczas nie widzieli. Wyciągnięto włócznię z ziemi i podawano ją sobie z ręki do ręki w całym obozie. Spozierając na mnie trwożnie, starszyzna usiadła na swoich miejscach. – Emirze, jaka to strzelba? – zapytał szejk. – Czy zrobił ją czarodziej? – Wiesz, że o czarodzieju nie wolno nic mówić – odrzekłem wymijająco. – Z tej strzelby trafiam jaskółkę, sępa, panterę, tygrysa a nawet lwa. Każde dzikie zwierzę i każdy człowiek, który chce być moim wrogiem, zginie, gdy ją podniosę. Wystrzeliłem z niej dwanaście razy, czy mam jeszcze wystrzelić dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy? – Panie, ta flinta więcej warta, aniżeli wszystkie strzelby, jakie kiedykolwiek widziałem. Czy można ją wziąć do ręki? – Nie. Nikt oprócz mnie nie wie, jak ją brać do rąk. Co znaczą wszystkie wasze flinty, włócznie i noże wobec tej strzelby? Dosiądźcie koni i zaatakujcie mnie! Będę stał cicho i powystrzelam was, zanim wy zdołacie mnie zadrasnąć. Czy widzicie te małe strzelby za pasem? Uważajcie! Nie nabijając będę strzelał do tej tyki w namiocie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć! Idźcie i policzcie dziury! Ten emir z Inglistanu ma także takie cudowne pistolety. Czy widzicie je u niego? Gdyby nas było tylko dwóch, nie balibyśmy się was, ale tam przed obozem stoi sześćdziesięciu ludzi z dobrą bronią. Spójrzcie tu, między namioty! Czy widzicie głowy naszych jeźdźców? A wy mimo to chcecie bronić tego rozbójnika? Mimo to ma on zatrzymać klacz i dziewczynę, należące do szejka es Sebira? Allah kerihm – Boże miłościwy, bądź nam łaskaw i pokieruj waszymi myślami, ażeby kule nasze nie wysłały was tam, skąd już nie ma powrotu! Przybyliśmy jako wasi przyjaciele. Czy mamy zostać waszymi wrogami z powodu zbója? Nie chcę, aby w tej dolinie wzniosły się okrzyki żałoby i żeby od Dżebel Szefara odbiły się echem pośmiertne wołania Meszeerów. Uszy wasze słyszą moje słowa. Otwórzcie wasze serca dla mojej mowy, którą was ostrzegłem! Usiadłem, wywoławszy głębokie wrażenie, które wzmocniło się jeszcze, gdy ludzie, którzy wyjechali za Achmedem, wrócili teraz i donieśli, że wielka liczba jeźdźców stoi przed duarem. Z naszego miejsca widać było ich głowy i groty włóczni. Obrady rozpoczęto na nowo, lecz niestety nie z tym wynikiem, którego się spodziewałem. Uchwalono wysłać ludzi do Hadżeb el Aiun, Hamra Kamuda, Kazaat el Aatasz i Sidi bu Ghamen po starszyznę tych szczepów. Oni mieli rozstrzygnąć tę trudną sprawę, a do tego czasu wszystko miało pozostać w zawieszeniu. W każdym razie zdobyliśmy kilka ustępstw. Oto Krumirowi nie wolno było opuszczać obozu, Ali en Nurabi i Achmed mogli odwiedzić Mochallah, a sześćdziesięciu Sebirom pozwolono wjechać do obozu. Biała klacz została oczywiście nadal własnością Saadisa, jemu też poruczono nadzór nad Mochallah. Ja sam byłem gościem szejka, Anglik zaś wolał z Sebirami nocować na wolnym powietrzu. Wielbłąd przeszedł znowu na własność Alego en Nurabi. Narady zajęły sporo czasu. Gdy do obozu wjechali Sebirowie słońce chyliło się już ku zachodowi. Widziałem jak znoszono wielkie kupy trawy halfa i kolczastej mimozy, aby za nadejściem ciemności rozniecić znaczną ilość ogni. Przed namiotem stał szejk Mohammed er Raman w kręgu wielu mężczyzn. W ręku trzymał kilka źdźbeł trawy i kazał im je wyciągać. Przystąpiwszy doń, spytałem: – Po co ciągniecie losy? – W przykrej sprawie. O, gdyby dopomogła nam w tym twoja strzelba! – Powiedz, przeciwko komu ma pomóc? – Mogę ci to powiedzieć tylko całkiem cicho – rzekł, a zbliżywszy się do mego ucha przyłożył rękę do ust i wyszeptał – Przeciwko arethowi, lwu! Beduin, wskutek szczególnego zabobonu wymawia słowo areth po cichu, wierzy bowiem, że gdy lew je usłyszy, przyjdzie następnej nocy. Rozmaite przydomki lwa wymawia się głośno tylko w niektórych okolicach. – El areth tutaj? – spytałem. – Gdzie przebywa? – Allah illa Allah, ia Ałlah, ii Allah! Mów ciszej, emirze, bo przyjdzie i połknie nas – zawołał z przestrachem. Paśliśmy trzody na Dżebel Tibuasz, gdy wtem zjawił się pan z grubą głową i zaczął pożerać nasze woły i owce. Wtedy uciekliśmy na Dżebel Semata, a on puścił się za nami i niszczył nawet naszych synów. Cofnęliśmy się na Dżebel Rokada, ale on i tu przyszedł za nami i dusi nam owce jeszcze zawzięciej, aniżeli przedtem. – Dlaczego nie zabiliście go? – Wyruszyliśmy przeciwko niemu w stu dwudziestu ludzi, jednak zraniliśmy go tylko, on zaś rozdarł czterech naszych wojowników. Reszta uciekła. O, emirze, to straszne! Wróciliśmy potem tutaj pod Dżebel Szefara, sądząc, że mu się to nie spodoba, bo tu jest mało wody, a król grzmotu bardzo lubi ją pić. Lecz on mimo to nas nie opuścił. Teraz wziął sobie żonę, ma dzieci i potrzebuje bardzo dużo mięsa, po które przychodzi co noc. Allah odwrócił od nas swoje oblicze. Będziemy zgubieni, jeśli nie pójdziemy dalej w głąb pustyni, lecz wtedy trzody nasze zginą z pragnienia. Wierzyłem każdemu słowu tej skargi. Arab nie odważy się nigdy stanąć przeciwko lwu w pojedynkę, jak mieszkaniec północy. Dopiero, kiedy król pustyni wygubi mu znaczną część trzody, zwołuje towarzyszy na polowanie. Wówczas zbiera się jak najwięcej Beduinów, aby razem udać się do legowiska lwa. Podnoszą piekielny wrzask, rzucają kamieniami i miotają najbardziej obelżywe przezwiska. Gdy lew się pokaże wszyscy pędzą na niego w największym rozdrażnieniu. Strzelają na chybił trafił, rzucają włóczniami i wypuszczają z wielkiej odległości nieszkodliwe strzały. Ostatecznie lew ginie z powodu upływu krwi z wielu małych ran. Nigdy nie pada od kuli, posłanej z zimną krwią, a śmierć jego opłaca się zawsze życiem kilku ludzi. Arabowie uciekają zwykle z jednej okolicy do drugiej, lew jednak kroczy ciągle za nimi i porywa zwierzęta. – Zostańcie tutaj i zabijcie go! – rzekłem spokojnie. – Próbowaliśmy, effendi, ale on nie chce zginąć. A teraz jest jeszcze gorzej niż przedtem. Do assad-beja, dusiciela trzód, dołączył o wiele gorszy wróg. – Jaki? – Czy wiesz, które zwierzę jest o wiele straszniejsze od pana z grubą głową? – Pantera, czarna pantera. To najokrutniejsze zwierzę na świecie. – Masz słuszność. Czarna pantera, którą my nazywamy abu ‘l afrid, ojciec najwyższego diabła, jest daleko okropniejsza, aniżeli król zwierząt. On zabiera tylko tyle mięsa, ile mu potrzeba. Pantera zaś morduje, dopóki jej się podoba, ślepnie z chciwości krwi, a gdy raz skosztuje ludzkiego mięsa, nie chce innego. – I abu ‘l afrid jest tutaj? – Tak, ona i pan trzęsienia ziemi. – Oboje razem? To rzadko się zdarza! – O, emirze, one nie mieszkają na jednym miejscu. Król grzmotów ma swój pałac pomiędzy skałami na pustyni, pantera zaś przychodzi tu z daleka, z Dżebel Berberu. Najpierw zabiła cztery owce, następnie krowę, a potem konia. Kiedy przestało jej to smakować, zabrała sobie człowieka i teraz chciałaby pić tylko ludzką krew. Dziś już każdy boi się czuwać przy trzodach. Byliśmy u wielkiego, słynnego marabuta w Semela el Feraszisz i prosiliśmy go o radę. On nam powiedział, żebyśmy losowali, kto ma pójść na wartę co wieczór. Z siedmiu potrzebnych do tego ludzi, dwu staje przy owcach, dwu przy bydle, a trzech przy koniach. Każdemu z nas marabut dał amulet, a mimo to abu ‘l afrid pożarł znowu młodego wojownika, a pan z grubą głową zabrał sobie wielbłąda. – Czy wielbłądy stoją z owcami? – U nas taki zwyczaj. – A teraz losujecie, kto z was ma objąć straż dziś wieczorem? – Tak, pierwszy los padł na mego syna. – Który to? – Jego tu nie ma, ja ciągnąłem los za niego. Pojechał do Kas bu Falha i powróci niebawem. – Ja będę także na straży. – Naprawdę, emirze? – Tak, ja i emir z Inglistanu. – Z twoją czarodziejską strzelbą? – Mam jeszcze drugą, z której można zabić panterę. Wnet zapadnie zmrok, zaprowadźcie mnie więc na to miejsce, gdzie w nocy znajdują się trzody! – Pozwól, że zakończę losowanie! Poszedłem zaraz do lorda Percy. Siedział obok Achmeda es Sallah, rozmawiając z nim okropną arabszczyzną. – Hola, sir, jest przygoda! – zawołałem. – Well! Cieszę się! Jaka? – Mamy zastrzelić „pana trzęsienia ziemi”. – Kogo? – spytał zdumiony. – I „ojca najwyższego diabła”, nie obrażając nikogo. – Idźcie sami do diabła ze swoimi żartami! – To nie żart, sir! Panem trzęsienia ziemi nazywają tu lwa, zaś ojcem najwyższego diabła, czarną panterę! – Lew? Czarna pantera? Czy to naprawdę nie żarty? – Mówię zupełnie poważnie! – Te bestie będą zastrzelone. Hurra! Ale kiedy i gdzie? Podskoczył z radości, zaczął podrzucać nieskończenie długimi rękami tak, że Beduini spojrzeli nań z trwogą. – Kiedy? Dziś w nocy – odrzekłem. – Szejk Mohammed er Raman zaraz pokaże nam miejsce. Powtórzyłem Anglikowi wszystko, co usłyszałem od szejka i tak go rozbawiłem, że śmiał się serdecznie, szczerząc żółte zęby. Mimo swoich dziwactw Percy był dzielnym i odważnym myśliwym. Polowaliśmy razem na Cejlonie na słonie a w Indiach na tygrysy, w najniebezpieczniejszych okolicznościach poznałem jego myśliwskie zalety. Dobrze się stało, że był obok mnie przed zamierzonym polowaniem. Szejk przyszedł do nas i zaprowadził nas przed obóz, gdzie właśnie postanowiono spędzić rozproszone zwierzęta. Nagromadzono tutaj także mnóstwo paliwa, aby za pomocą ognia odstraszyć dusicieli trzód. Teren był zupełnie otwarty i wolny od załomów skalnych. – Czy zawsze spędzaliście zwierzęta w trzy oddzielne grupy? – spytałem szejka. – Tak. – Jeśli mamy zastrzelić panterę lub lwa, to musisz zrobić to, czego żądam. – Zrobię to na pewno! – Najpierw ustawisz konie wzdłuż obozu długim szeregiem, potem wielbłądy, a na końcu bydło i owce. Miejsce, na którym spoczną zwierzęta musi tworzyć trójkąt. Jeden jego bok będzie przytykał do obozu, a pozostałe utworzą kąt odstający od obozu. W tych dwu bokach staną tylko owce, a reszta pójdzie do środka, bo jest cenniejsza. W samym środku trójkąta roznieci się wielkie ognisko, oświetlające cały trójkąt. – Gdzie umieścimy dozorców? – W środku, między trzodami. Powinni się tak ustawić, żeby pan trzęsienia ziemi nie mógł się do nich dostać. Ja i ten emir położymy się na zewnątrz przed trzodami, każdy z nas na jednym boku trójkąta. Dozorcom powiedz, żeby nie strzelali pod żadnym pozorem, chyba żeby się sami znaleźli w największym niebezpieczeństwie. – Panie, twój plan jest dobry i mądry, jak plan wodza. Oczywiście, że plan ten był bardzo korzystny dla niego i Beduinów. Z jednej strony trzodę osłaniały namioty, a z drugiej i trzeciej ja i Percy. Arabowie cieszyli się, że my dwaj postanowiliśmy wziąć na siebie całe niebezpieczeństwo. Gdy powróciliśmy do obozu, staliśmy się przedmiotem zdumionych spojrzeń. Ci ludzie nie rozumieli tego, że we dwóch można porwać się na lwa i panterę. Przechodząc obok Krumira, zauważyłem w jego oczach szydercze i złośliwe spojrzenie. Może spodziewał się, że pantera lub lew uwolnią go od dwóch niebezpiecznych wrogów. Szejk chciał mnie zaprowadzić do swojego wielkiego namiotu, stojącego obok tego, w którym byłem u kobiet. Achmed es Sallah zatrzymał mnie po drodze. – Zihdi, czy rzeczywiście chcesz zabić panterę i lwa? – spytał z niepokojem. – Tak. – O zihdi, ja wiem, że w Algierze zabiłeś już i jedno i drugie, że kilku panów trzęsienia ziemi zastrzeliłeś w kraju, gdzie mieszkają Kafrowie, lecz u nas król grzmotów jest inny. Tu musi go ugodzić wiele kul, zanim zginie, a pantera jest jeszcze gorsza. Ciało jej ma tysiąc żyć, w duszy jej siedzi tysiąc diabłów, paszcza jej miażdży żelazo, a pazury ma jak u smoka. Zostań tu i nie wychodź! – Obiecałem i muszę dotrzymać słowa! – To weź mnie ze sobą! – Na nic mi się nie przydasz, a możesz tylko zaszkodzić. – Będę się więc modlił do Allaha i do proroka, żeby oślepił oczy pantery i lwa, żeby poszły innymi drogami. Z tym zapewnieniem odwrócił się ode mnie ze smutkiem. Gdy przechodziłem obok kobiecego namiotu, usłyszałem ciche wołanie: – Emirze! Wszedłszy, zastałem Dżumejlę samą. – Panie, chcesz walczyć z zihdi es salssali? – zapytała z trwogą. – Tak. – I z ojcem diabła? – Tak. – Allah illa Allah! Nie czyń tego! – Czemu? – Zginiesz! W drżącym jej głosie wyrażała się istotnie poważna i serdeczna troska. Pochwyciwszy jej małą, brunatną rączkę, zapytałem: – Czy obawiasz się o mnie Dżumejlo? – Bardzo! Przyciągnąłem ją lekko do siebie. – Bądź spokojna! Ja się nie lękam aretha. – Ale ja się boję. Czyż nie powiedziałeś, że jesteś mi bratem? – Jestem twoim bratem. – Dlaczego więc chcesz mnie zasmucić swoją śmiercią? – Czy moja śmierć zasmuciłaby ciebie? Dziewczyna nie odpowiedziała ani słowa, tylko przytuliła głowę do mej piersi. Równocześnie owładnęło mną jakieś szczególne, obce mi wzruszenie. Ta młoda Beduinka była jedyną duszą wśród Meszeerow, która naprawdę się o mnie troszczyła. Z wdzięczności podłożyłem jej dłoń pod brodę, podniosłem twarz i pocałowałem w ciepłe usta. – Niech cię Allah błogosławi, różo z Aiun, za te przyjazne słowa! Czy jednak nie wiesz, że przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze? Nieraz już walczyłem z lwem i zawsze zwyciężałem. Dziś on także ulegnie. – Panie, usta moje są ciche, lecz dusza moja drży o ciebie. Powróć, bo Dżumejla płakałaby za tobą! Wyszedłem. To dziewczę postępowało zgodnie z potrzebą serca, nie mając o tym pojęcia, że można by je nazwać „niepoprawnym”. Gdybym był Beduinem, Dżumejla łatwo mogłaby się stać moją Mochallah. Gdy wstąpiłem do namiotu szejka, zastałem jego żonę zajętą sporządzaniem wieczerzy. Tej okoliczności zawdzięczałem, że Dżumejla była sama u siebie. Głównym daniem wieczerzy było pieczone jagnię, przystawek było niewiele. Na koniec Dżumejla przyniosła jeszcze suszone winogrona i morwy, polanę słodką śmietaną. Smakowało mi to głównie ze względu na ręce, które to przyrządziły. Po jedzeniu wyszliśmy z namiotu i usiedliśmy przy ognisku, roznieconym wewnątrz obozu. Panowało tu wielkie ożywienie, ponieważ Achmed es Sallah opowiadał nasze przygody. Wśród licznych objawów szacunku zrobiono nam miejsce, potem kilku Beduinów, przebranych w stroje kobiece, wykonało dziwaczny taniec, którym usiłowali nas zabawić. Z kolei nastąpiły opowiadania o przygodach myśliwskich, które wprawiły nas w odpowiedni nastrój. Kiedy na półtorej godziny przed północą, powstaliśmy z Anglikiem od ogniska, ze wszystkich stron zabrzmiało zapewnienie, że nikt się nie położy. Chętnie w to wierzyłem, wszak spodziewali się wydarzenia, jakiego nie zaznali jeszcze w życiu. Oddałem Achmedowi broń z wyjątkiem rusznicy i noża, a zarazem poleciłem jego opiece konia i resztę mojego mienia. Sir Dawid Percy uzbroił się w znakomitą rusznicę na słonie i zatknął za pas zatruty malajski sztylet. – Na którą stronę pójdziecie, sir? – spytał. – Losujmy! – Yes! – rzekł na znak zgody. – Odwróćcie się! Potrzymam mój nóż tak, że albo rękojeść będzie skierowana na prawo, a ostrze na lewo, albo odwrotnie. Co wybieracie? – Ostrze! – To popatrzcie: ostrze wskazuje na prawo, pójdziecie zatem na prawo. Wpierw jednak trzeba zbadać teren. Ruszywszy z rusznicami na ramieniu między namioty, wyszliśmy tam, gdzie leżały zwierzęta. Przekonałem się, że zarządzenia moje wykonano dokładnie. W środku płonęło potężne ognisko, którego blask jasno oświecał bliższe zwierzęta, dalsze zaś grupy leżały otulone w fantastyczne cienie. Siedmiu dozorców siedziało tuż przy ognisku, gdzie im oczywiście było najbezpieczniej. Psy czuwały także przy nich, cała więc osłona trzód spoczywała wyłącznie na nas. Percy udał się w prawo, ja zaś na lewo. Na razie nie spodziewaliśmy się lwa ani pantery, dlatego obszedłem spokojnie moją przestrzeń, by zobaczyć, czy zwierzęta trzymają się razem. Na szczęście sam instynkt trzymał je w pobliżu ognia. Wielbłądy i bydło leżało na środku, przeżuwając spokojnie, owce zaś, które zajmowały najniebezpieczniejsze stanowisko, stłoczyły się tak, jak gdyby słyszały głos potężnego wroga. Była to pora nowiu. Gwiazdy błyszczały jasno, lecz ich światło gubiło się w migotliwym blasku ogniska. Doszedłszy do końca trójkąta, dojrzałem Anglika, który tak samo jak ja zajęty był zwiedzaniem swojej linii. Rozumie się, że zachowaliśmy jeszcze inne środki ostrożności, między innymi zostawiliśmy w obozie burnusy i chusty turbanowe, aby już z dala nie zwracać na siebie uwagi zwierząt, na które mieliśmy polować. Uznawszy za odpowiednie nie sadowić się zbyt blisko trzody, oddaliłem się od niej tak, że nie drażnił mnie blask ognia. Z tego miejsca jednym rzutem oka mogłem objąć całą linię, powierzoną mej pieczy. Położyłem się płasko na ziemi z nożem i strzelbą przygotowanymi do walki. Zarówno lew jak i pantera, zanim zabiorą się do mięsa, idą najpierw pić, a podczas tego wydają z siebie głosy. Równina, na której znajdował się „pałac pana trzęsienia ziemi” leżała po stronie Anglika. Można się było spodziewać, że ryk lwa ostrzeże go dość wcześnie. Moje stanowisko było niebezpieczniejsze. Pantera, która zapewne napiła się już w Dżebel Berburu, skąd nie można było usłyszeć jej głosu, musiała zbliżyć się cicho. Szczęściem, dzięki moim włóczęgom, miałem bardzo wyostrzony wzrok i słuch, a oprócz tego zdolność wietrzenia, którą, jak wiadomo posiadają wszyscy dzicy mieszkańcy Ameryki Północnej. Wreszcie ufałem w pewnej mierze przeczuciu, które, choć niewytłumaczalne dla nas, daje nam znać o zbliżaniu się niebezpieczeństwa już wtedy, kiedy jeszcze zmysły nie mogą go zauważyć. To przeczucie zawsze zmuszało mnie do przyjęcia zapatrywania, że człowiek w porównaniu z większością stworzeń, jest lepiej wyposażony, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Tak upływał czas w nieprzerywanej niczym ciszy. Wtem zabrzmiał w oddali ów głęboki, nieopisany grzmot, zwany przez Arabów „rrad”, od którego lew otrzymał nazwę zihdi el salssali, „pan trzęsienia ziemi”. Lew stał nad wodą i zawiadamiał trzody z królewską otwartością, że jest głodny. Jeszcze raz i drugi powtórzył się ryk, którego nie można porównać z żadnym innym głosem, a potem wszystko ucichło. Tak minął kwadrans, gdy wtem ku memu przerażeniu, głos króla zwierząt zagrzmiał po drugiej stronie trzody, w odległości co najwyżej tysiąca kroków. Gdyby był po mojej stronie, byłaby mi nawet powieka nie drgnęła, tak jednak trząsłem się niemal na myśl o tym, co mogło nastąpić. Owce stłoczyły się jeszcze bardziej, ani jedno zwierzę, choć było ich tak wiele, nie wydało z siebie głosu, nawet psy zachowywały się cicho. Lęk przed potężnym władcą przejął wszystko, co żyło. Ja nasłuchiwałem dalej z zapartym oddechem. Wtem doleciał mnie jeszcze jeden przeraźliwy, krótki głos, od którego ziemia prawie zadrżała, a zaraz potem szelest, jak gdyby ktoś z wysoka skoczył na ziemię. Nastąpił trzask i chrzęst kości, huknął strzał jeden i drugi, po czym znów wszystko ucichło. Nie mogłem dłużej wytrzymać i chociaż było to wielką nierozwagą z mej strony, zawołałem głośno: – Sir Percy! – Yes! – odpowiedział znany mi głos z tamtej strony. – Nieuszkodzony? – Well! – Czy był? – Był. – Co zabrał? – Młodego wielbłąda. – Trafiony? – Spodziewam się! – Zostańcie tam! Może nadejść lwica! – Well! A więc stary Dawid Percy nie strzelił dobrze. Jak to się stało? Przecież zawsze można mu było śmiało zaufać! Gdyby i mnie teraz nie udało się dobrze strzelić, albo gdybym wcale nie strzelił, skompromitowalibyśmy się wobec Beduinów. Czy po mojej stronie nie miało istotnie się nic pokazać? Wtem… Co to było? Przyłożyłem ucho do ziemi i rzeczywiście usłyszałem dźwięk, jakby ktoś w wielkim oddaleniu przesunął szybko laską po zamkniętej okiennicy. Znałem ten dźwięk, bo słyszałem go w Pampasach, gdzie jaguar puszczał się wieczorem na wycieczkę i ćwiczył swój głos w milowym oddaleniu. Z bliska brzmiało to oczywiście zupełnie inaczej. Czy może była to pantera, schodząca z Dżebel Berburu? Cofnąłem się jeszcze trochę, aby leżeć zupełnie w cieniu. Upłynął jeszcze jeden kwadrans, potem drugi i trzeci. Jest to nie lada zadanie wytrwać tak długi czas, gdy zmysły i nerwy napięte są w najwyższym stopniu. Czy się pomyliłem, czy też zwierzę zwróciło się w inne strony? Czy pantera nie oznajmiłaby się rykiem, gdyby była w pobliżu? Na Boga, tam się rusza coś przed pierwszym namiotem obozu! Spojrzałem bystrzej i poznałem, że to człowiek, jakaś postać kobieca przykucnęła pod namiotem. Kto to był? Czego tu chciała ta kobieta? Nie było czasu do namysłu, gdyż w tej samej chwili poczułem w powietrzu ów szczególny zapach, wydzielany przez każde dzikie zwierzę, żyjące na wolności. Ten zapach jednak rozpozna z daleka tylko taki myśliwy, który dużo miał do czynienia z dzikimi bestiami. Zwróciłem czym prędzej twarz w tamtą stronę i jednym rzutem oka dostrzegłem dwa ciała, sunące bez szmeru po ziemi. Jedno, odwrócone ode mnie posuwało się ku wystającemu kątowi trójkąta, a drugie skierowało się cicho ku mnie. Samiec prowadził więc z sobą samicę, a oboje podeszli ku mnie cicho i podstępnie, nie zdradziwszy się najlżejszym szmerem, rzeczywiście jak na pantery przystało, po diabelsku. Oczywiście na rozmyślania nie było czasu, bo pantera stała przede mną o dwadzieścia kroków. Leżąc płasko na ziemi, wziąłem prędko nóż w zęby, a podparłszy się lewym łokciem, podniosłem lufę i wymierzyłem. Zwierz zauważył ten ruch i zatrzymał się na chwilę. Podnosząc się na tylnych łapach, schylił się przodem. Oczy jego, otwarte szeroko gorzały zielonkawo-żółtym żarem, a potem zaczęły powoli się zwężać i maleć. Wiedziałem, że kiedy utworzą jedną wąską kreskę, zwierz skoczy. Wycelowałem w prawe oko i wypaliłem, rzuciwszy się równocześnie tak gwałtownie w bok, że zatrzymałem się dopiero o osiem kroków od tego miejsca, na którym leżałem. Po strzale nastąpił tylko jeden ryk, ale tak przejmujący i okrutny, że psy zaczęły wyć przy ognisku. Wystarczył mi jeden rzut oka, żeby poznać, że pantera nie żyła. Kula spełniła swoją powinność. Ale co się stało z drugą? Spojrzałem na koniec trójkąta. Zwierz stał tam wyprostowany i patrzył w stronę, z której doszedł go śmiertelny ryk towarzysza. Namyślał się, a może czekał na powtórny ryk. Skorzystałem z tego i powtórnie nabiłem wystrzeloną lufę, troskliwie, choć z gorączkowym pośpiechem. Następnie cofnąłem się i ukląkłem. Wszystko to odbyło się oczywiście prędzej, niż da się opisać. Wzrok miałem ciągle zwrócony na wroga i tylko na chwilę spojrzałem ku pierwszemu namiotowi. Przeraziłem się okropnie, owa postać kobieca stała tam wyprostowana, oblana światłem ogniska i patrzyła ku mnie. Czego tam chciała? Wszak niewątpliwie byłaby zgubiona, gdyby pantera ją zobaczyła! I rzeczywiście zwierz ją dostrzegł, bo poruszył się i zaczął ku niej sunąć. Czy należało na nią zawołać, ostrzec ją? Wtem pantera zatrzymała się, gdyż doleciał ją zapach krwi. W kilku długich skokach znalazła się przy zabitym zwierzęciu. Jednak tylko przez chwilę je obwąchiwała, po czym z wściekłym rykiem popędziła ku kobiecie. Puściłem się natychmiast za panterą, w długich skokach, jakich nigdy w życiu nie udało mi się powtórzyć. Na sto kroków przede mną zwierz dopadł kobietę i powalił na ziemię, skoczył jednak za daleko i runął poza nią. W tej chwili zatrzymałem się, a pantera skierowała się ku swej ofierze. Wtem huknął mój strzał i zwierzę drgnęło. Był to strzał niebezpieczny, gdyż łatwo mogłem zranić niewiastę. Pantera na pewno dostała kulę, a zauważywszy w błysku wystrzału moją postać, domyśliła się, że ja ją zraniłem, i nie zważając już na tamtą zdobycz, pobiegła ku mnie. W strzelbie pozostał mi tylko jeden nabój. Niecelny strzał przypłaciłbym życiem. Chodziło o to aby zwierzę zatrzymało się przede mną, żebym mógł dobrze wymierzyć. Trwało to zaledwie kilka chwil, ale było okropne. Na szczęście wyszedłem z tego położenia obronną ręką. Zwierzę, nauczone poprzednim doświadczeniem, kiedy uczyniło za wielki skok, stanęło może o osiem kroków przede mną. Mnie wystarczyła teraz jedna sekunda. Oczy rozwścieczonego drapieżcy jarzyły się po prostu w ciemności, tworząc tak wyborny cel, że lepszego nie mogłem sobie już życzyć. Huknął strzał, a ja rzuciłem się w bok, ale mimo to poczułem, że coś drasnęło mnie po ramieniu. Wobec tego opuściłem strzelbę i chwyciłem za nóż. O dwa kroki ode mnie drgała pantera, wydała krótkie, przytłumione charczenie i umarła. Tych pięć minut, gdyż wszystko odbyło się w tak krótkim czasie, było chwilą ciężką i niebezpieczną. Przetrwałem je z pomocą Bożą, jak inne, może cięższe minuty i godziny w dawniejszych czasach. Nabiwszy jeszcze raz obie lufy, pobiegłem ku kobiecie. Kto to był? Dżumejla! Leżała nieprzytomna na ziemi, ale ani zranienia, ani kropli krwi na niej nie zauważyłem. Pantera nie powaliła jej widocznie łapami, lecz ciałem. Gdy podniosłem jej głowę, otworzyła oczy. Nie było to więc omdlenie, a oczy zamknęła ze strachu, że straszne zwierzę za chwilę ją rozszarpie. – Emirze! – zawołała radośnie i objęła mnie rękoma za szyję. – Dżumejlo! Co tu robisz? – Bałam się o ciebie! Co za poczciwe serce i jaka nieostrożność! Czy jednak miałem się na nią gniewać, czynić jej za to wyrzuty? Chyba nie! – A gdyby pantera cię zabiła? – Allah był przy mnie, i ty, emirze! Wtem podniosła się i ująwszy mnie za ramię, zawołała: – Krew! Jesteś zraniony, panie! Ja sam jeszcze tego nie zauważyłem. W śmiertelnym skoku zwierzę skaleczyło mi ramię. – To nic, to drobnostka, Dżumejlo – uspokajałem ją. – Czy rzeczywiście? Nie boli cię wcale? – Nie! Czy możesz pokazać się tutaj? Wkrótce nadejdą ludzie. Czy żona twego stryja wie, że nie ma cię w namiocie? – Nie. Ona śpi za zasłoną, owinięta chustami, ponieważ boi się pantery i lwa. – Pantera nic wam już nie zrobi. Zabiłem jego i jego żonę. – Oboje, panie? – zapytała zdumiona. – Oboje. Ale teraz wróć do namiotu, gdyż ja muszę odejść! – Panie, jesteś wielkim wojownikiem, jesteś bohaterem, jakiego u nas nie ma. Dżumejla nigdy cię nie zapomni! Odeszła cicho. Czemuż nie byłem Beduinem? Albo czemu ona nie była córką innego kraju? Ja jej również nie zapomniałem do dzisiaj! Zbadałem najpierw oba zwierzęta. Ich wielkość przeszła moje wyobrażenie, mogły się mierzyć z tygrysem bengalskim. Strzały moje i cisza, która po nich nastała, zaniepokoiły widocznie Anglika, gdyż uczynił to samo, co ja przedtem: – Halo, sir! – zawołał. Ja zaś zacząłem naśladować go w odpowiedziach: – Yes! – Czy był? – Well! – Trafiony? – Nie! – Do diabła! – Yes! – Czy przyjdziecie tutaj, czy ja mam…? – Bierzcie nogi za pas! W dwie minuty później zobaczyłem go skręcającego zza rogu trójkąta, a po upływie trzeciej stał przy mnie. – Przeklęte koty – mruknął. – Nędzne! – Mój kot nie wróci także! – Jak wielkie było wielbłądzie? – Hm, może dwuletnie. – No, master Percy – śmiałem się – wasz kot pewnie nie wróci; dwuletnim wielbłądem pożywi się razem z rodziną. Ale czemu nie trafiliście tego zwierzątka? – Zwierzątka? Niech was diabeł porwie! Ten drab był taki, jak osiemdziesięcioletni słoń! – Hopphopp! – Yes! Nie przypuszczałem nigdy, żeby lew mógł być taki wielki. Wyobrażałem sobie zawsze koty takimi, jakie się widuje w ogrodach zoologicznych. Przy tym wybrałem sobie bardzo niestosowne stanowisko. Lew wpadł w trzodę zanadto na lewo ode mnie, a blask ognia raził mnie w oczy. Ale trafiłem go, to wiem na pewno. – Czy widzieliście, jak krwawi? – Nie. Nie schodziłem wcale z mojego stanowiska. – Mimo, że było tak nieszczęśliwie wybrane? Trzeba wam było stanąć na lepszym miejscu, mniej więcej na takim, jak moje, to bylibyście także coś zastrzelili. – Także? Pshaw! Przecież wy także nic nie macie! – Hm! Chodźcie tutaj! Co to jest? – Bydlę! – zawołał pochylony. – Tak jest, czarna pantera. Chodźcie jeszcze o kilka kroków. Co to? – Znowu bydlę! – Także czarna pantera, samiec i samica, abu i om el afrid – ojciec i matka najwyższego diabła, jak mówią Meszeerowie. – Powiedzieliście przecież, że nic nie trafiliście! – Chciałem się przekonać, co na to powiecie. Ponieważ wasze kule nie dokazały niczego, przeto ja musiałem spełnić moją powinność, bo byliby nas wyśmiali! – Hm! Właściwie powinienem się złościć! Piekielnie mi się powiodło! – Nie martwcie się, sir! Odszukamy jutro za dnia „pana trzęsienia ziemi” razem z jego rodziną. Weźmiecie udział w tej wyprawie? – Yes! Well! – powiedział z radością. – Będę musiał się poprawić. Gdzie trafiliście te bestie? One podobno mają twardsze życie niż lew. – W oko. – Obie? – Tak jest. – Wszyscy diabli. Opowiedzcie, jak to się stało! Zdałem mu obszernie sprawę z całej przygody, tylko o Dżumejli nie wspomniałem ani słowem. – Człowiecze – zawołał – to było wcale zajmujące! – Tylko zajmujące? Hm, ja sądziłem, że było czymś więcej! – Istotnie. Mogli was rzeczywiście rozszarpać ci rodzice diabła, ale do tego trzeba się przyzwyczaić. – Przyzwyczaić? Ja sądzę, że człowiek uczy się tego za pierwszym razem! Ale czy wam się nie zdaje, że powinniśmy teraz narobić gwałtu? – Nie mam nic przeciwko temu! Anglik złościł się jednak porządnie, że mu szczęście nie dopisało i w milczeniu szedł ze mną do obozu. Było tam zupełnie pusto, gdyż nawet ci, którzy mieli podsycać płonące ogniska, siedzieli po namiotach, albowiem lew albo pantera mogły zamiast do trzód udać się do obozu. Wszedłem do namiotu szejka. On leżał na serirze, przy świetle glinianego kaganka. – Emirze! – zawołał, zrywając się. – Sprowadź swoich ludzi! – Czy zwyciężyłeś pana trzęsienia ziemi? – Jest tylko zraniony i zginie jutro, ale pantera i jego żona nie żyją. – Prawda to, panie? – Ja to mówię! – Hamdullillah! Chwała i dzięki Bogu wszechmogącemu, który dał ręce twojej siłę i błogosławieństwo! To bowiem, że zabiłeś panterę i jego żonę, to jeszcze większy cud, aniżeli gdybyś zabił dziesięciu panów z grubą głową. Pozwól, że natychmiast uderzę w bęben. Wyciągnąwszy miedziany kocioł, obciągnięty skórą jak bęben, wyszedł z nim przed namiot. Ledwie zabrzmiały pierwsze uderzenia, pootwierały się wszystkie namioty i zeszli się wszyscy mieszkańcy wsi, mężczyźni, kobiety i dzieci. Teraz okazało się, że nikt nie spał. Słyszeli nasze strzały, a teraz czekali z niecierpliwością na wynik. Wszyscy zeszli się zaciekawieni i milczący, aby usłyszeć, co im szejk oznajmi. – W imię Boga wszechmiłosiernego! Zaprawdę użyczyliśmy ci jawnego zwycięstwa – zaczął od pierwszych słów czterdziestej ósmej sury koranu – aby Bóg przebaczył ci dawne i późniejsze grzechy i dokonał łaski swojej na tobie i sprowadził cię na dobrą drogę i dopomógł ci swą potężną mocą! Tak napisano w księdze świętej i to spełniło się dzisiaj na nas przez czyny cudzoziemców z Zachodu. Słuchajcie wierni, synowie i córki Meszeerów: abu ‘l afrid zabity razem z żoną, matką najwyższego diabła. Weźcie pochodnie i mocne sznury z włókien palmowych i każcie się tym bohaterom zaprowadzić na miejsce śmierci, ażeby martwe ciała ojca i matki diabła zawlec do duaru i obrać skórę z ich członków, które oby się piekły w dżehennie. Allah ila Allah we Mohammed rasul Allah – Allah jest Bogiem, a Mahomet prorokiem Allaha! Niepodobna opisać huraganu radości, jaki wybuchł po tych słowach. Brano się w objęcia, życzono sobie szczęścia, krzyczano i ryczano do proroka, Allaha, do wszystkich kalifów, do mnie i do Anglika, słowem powstał zgiełk niebywały. Przyniesiono i zapalono mnóstwo pochodni, zabrano sznury i wszyscy ruszyli przed obóz. Ja i Percy szliśmy na czele, a obok nas kroczył Achmed es Sallah, pełen radości, że widzi mnie żywym i całym. Hałaśliwy nastrój udzielił się także trzodom. Raz po raz rozbrzmiewało rżenie koni, ryk bydła, wrzask wielbłądów, beczenie owiec, szczekanie i wycie psów. A już to, co się działo, kiedy przybyliśmy na miejsce, gdzie leżały pantery, przechodziło wszelkie pojęcie ludzkie. Z początku Arabowie nie śmieli przystąpić do zwłok zwierzęcych. Dopiero, gdy bez przeszkody przewróciłem je kilka razy na jedną i drugą stronę i przekonałem ich w ten sposób, że rzeczywiście nie żyją, rzucili się na nie wszyscy, kopiąc je nogami, bijąc pięściami, plując im w pysk i oblewając powodzią obelg i grubiaństw, jakich obfitość i drastyczność posiada tylko język arabski. Musiałem wytężyć naprawdę wszystkie siły, aby uchronić piękne futra od podarcia. Nareszcie uciszono się, a szejk wezwał mnie, abym opowiedział, jak się wszystko odbyło. Opowiedziałem w skrócie, a gdy przekonano się, że obie pantery otrzymały strzał w oko, zdumieniu nie było końca. Zdobycz powleczono do duaru, a tymczasem ja, Percy, Achmed, Ali en Nurabi z szejkiem i kilkoma ludźmi, niosącymi pochodnie udaliśmy się w drugą stronę, aby poszukać śladów lwa. Istotnie „pan trzęsienia ziemi” był trafiony, nawet niebezpiecznie, gdyż krwawił silnie. Szejk zgodził się chętnie, gdy postawiłem wniosek, żebyśmy za dnia poszli śladem króla pustyni. Był to okaz nadzwyczajnych rozmiarów, co można było poznać po wielkości śladów. Zabrany przezeń wielbłąd należał do szejka. Kiedy wróciliśmy do duaru, zdejmowano już skóry z panter. Oddano mi je jako sprawiedliwie zdobytą własność. Szejk przypatrywał im się łakomie. – Szejku Mohammedzie er Raman, czy spełnisz moją prośbę? – Mów, ja słucham! – odpowiedział. – Weź sobie tę z tych skór, która ci się bardziej podoba i zachowaj ją dla siebie. Ilekroć ją zobaczysz, przypomnij sobie mnie, którego wówczas nie będzie przy tobie. – Emirze, czy to prawda? Czy rzeczywiście chcesz mi darować drogocenną skórę abu ‘l afrida? – Daruję obie. – Obie? – Tak, gdyż nie mogę ich zabrać ze sobą. – Kto ma otrzymać drugą, panie? – Dżumejla. – Dżumejla? Czemu? – spytał zdziwiony. – Czy to nie ona wzięła mnie w opiekę, kiedy zawisło nade mną niebezpieczeństwo? Allah wynagradza wszystko co dobre i wszystko co złe. Czemu człowiek nie miałby być wdzięczny? Daj drugą skórę córce swego brata. Niechaj kwiat Hamra Kamuda spoczywa na niej i wspomina cudzoziemca, który został dzisiaj jej przyjacielem i bratem! – Dziękuję ci, emirze! Serce twoje jest pełne dobroci, a ręka błogosławieństwa. W zamian otrzymasz klacz i córkę, porwane szejkowi Sebirów… Rozdział III Ruhh es sebcha Zanim położyłem się na spoczynek, szejk opatrzył mi małą ranę na ramieniu, a bluzę wziął, aby kazać żonie ją naprawić. W duarze panowało przez całą noc tak wielkie ożywienie, że spałem bardzo mało. Rozmawiano o bliskim polowaniu na lwa i o czynach bohaterskich, jakich zamierzano przy tym dokonać. Meszeerowie, mając nas teraz przy sobie, zrobili się naraz bardzo odważnymi i przedsiębiorczymi myśliwymi. Zaledwie zbudził mnie głośny pomruk porannej modlitwy, wszedł szejk, aby mi donieść, że wszystko przygotowane do wyruszenia. – Czy Krumir idzie także? – spytałem. – Nie. Wiesz panie, że nie wolno opuszczać mu obozu. – A jednak wolałbym go widzieć przy nas. – Czemu, emirze? – Czy jesteś pewien, że podczas twej nieobecności nie przedsięweźmie czegoś niedozwolonego? – Dał przecież słowo. – Nie dotrzyma go tak samo, jak złamał je u Sebirów. W sercu jego mieszka fałsz, a na jego wargach siedzi kłamstwo. – Przyrzekam ci, że ludzie którzy zostaną będą go dobrze pilnowali. Córka Alego en Nurabi i jego koń będą przy nich bezpieczne. – Bardzo zależy mi na tym, aby tak się stało. Chodźmy! – Czy pojedziesz na swoim ogierze? – Tak. – Pozwól, że dam ci jednego z moich koni. Pan z grubą głową lubi rzucać się na konia, by zabić jeźdźca. Twój ogier jest zbyt cenny na to, by być rozszarpanym. – Nie mam zwyczaju polować konno na lwa. Zsiadam zwykle i czekam na niego stojąc. Dzięki ci za twoją dobroć, ale pojadę na moim koniu. Ilu bierzesz wojowników? – Połowę moich ludzi. – W takim razie ja podzielę także Sebirów. Połowa będzie nam towarzyszyć, a reszta zostanie w obozie, by pilnować Krumira. – Godzę się na wszystko, co postanowisz, emirze. Jesteś moim bratem i przyjacielem, ocaliłeś nas od pantery, pragnę więc, abyś rozstał się z nami w miłości i pokoju. Wyszedłszy z namiotu spotkałem szejka Alego en Nurabi, przekazałem mu moje zarządzenia, po czym wyruszyliśmy w towarzystwie około dwustu Beduinów. Ślady lwa znaleźliśmy bardzo prędko. Iść za nimi było łatwo, gdyż utracił bardzo wiele krwi. Mimo to wlókł wielbłąda jeszcze z pięćset kroków, zanim wypoczął trochę po tym wysiłku. W tym miejscu zobaczyliśmy wielką kałużę krwi, co bardzo nas ucieszyło. – Trafiliście go więc nie tak źle, jak początkowo przypuszczałem – rzekłem do Anglika – Ta masa krwi, którą utracił, każe przypuszczać, że rana nie jest wcale lekka. – A mimo to miał dość siły, by wlec dalej wielbłąda – zauważył Percy. – Czyżby doniósł go aż do swojego legowiska? – Wątpię. Lew, jeśli żyje w rodzinie, ma zwyczaj wychodzić na żer w towarzystwie. Lwica idzie za nim z małymi, jeśli umieją już chodzić, zatrzymuje się w odpowiednim miejscu i czeka na jego powrót z łupem. Dzięki temu lew nie potrzebuje tak daleko wlec swej zdobyczy. Tu odbywa się wspólna uczta, po czym rodzina wraca syta do legowiska. Kości i odpadki mięsa, jeżeli zostają, padają łupem szakali, hien albo sępów. Jedźmy dalej! Dalsze ślady prowadziły ku ciemnemu pasowi, który, gdyśmy się doń zbliżyli, okazał się grupą rzadkich i zmarniałych zarośli fig i tamarynd. Meszeerowie chcieli w nie wtargnąć, lecz ja nie dopuściłem do tego, wołając: – Stać! Nie wiemy co się znajduje w zaroślach. Zaczekajcie, dopóki nie wrócę! Objechałem krzaki z Anglikiem, on udał się na prawo a ja na lewo. Spotkawszy się za krzakami natrafiliśmy tam na ślady lwicy i dwojga młodych. Trop był podwójny. Dawniejszy prowadził do zarośli a świeższy z zarośli i z powrotem. Było więc jasne, że lew ukrywał się tam jeszcze, nie mogąc z powodu ran pójść z rodziną do legowiska. Wróciwszy do Beduinów, kazaliśmy im obstawić całe zarośla i wypuścić zabrane psy, aby wypłoszyły lwa. Psy, które dotychczas z trudem wstrzymywano, rzuciły się naprzód i wkrótce usłyszeliśmy wściekłe wycie z zarośli. – Sir, proszę was, zostawcie go mnie! – rzekł Percy. – Dobrze! – odpowiedziałem – Ja strzelę tylko w razie koniecznej potrzeby. Zsiedliśmy i oddaliśmy konie Achmedowi es Sallah, prosząc aby się z nimi oddalił. Ze strzelbami gotowymi do strzału, czekaliśmy, jednak lew się nie pokazywał. – Czyżby już zginął? – zagadnąłem Anglika. – Zobaczymy – odparł ten, ruszając ku zaroślom. – Ostrożnie, sir! – zawołałem. – Sprawa jest niebezpieczna. – Pshaw! – odrzekł, wdzierając się pomiędzy krzaki figowe. Nie pozostało mi nic innego jak pójść za nim. On przedzierał się przez zarośla, a ja tuż za nim, następując mu niemal na pięty. Dotarliśmy aż do stanowiska psów, które otaczały grupę tamarynd, ale nie miały odwagi pójść dalej. – Co teraz? – zapytał Percy. – Czy posłać mu kulę do środka? Położyłem się na ziemi, gdzie gałęzie nie przeszkadzały wzrokowi i ujrzałem strasznego króla pustyni, jak leżał na boku ze zgasłymi oczyma i wszystkimi czterema łapami, wyciągniętymi przed siebie. – Sir, wasz strzał był jednak dobry. On już nie żyje. – Nie żyje? Rzeczywiście? – Tak. Podczas tych słów postąpiłem naprzód i rozchyliłem gałęzie. Zwierzę było wprost olbrzymie. Silnie zaciśnięte wargi pokryte były krwawą pianą, a potężne łapy zakrzywiły się do środka w walce ze śmiercią. Wielka kałuża stężałej krwi otaczała go dokoła, obok zaś leżały resztki wielbłąda, pozostawione przez lwicę i młode. – Najwyższy czas! – rzekł Anglik. – Nareszcie padł ten stary kocur! Ale gdzie ja go właściwie trafiłem? – Patrzcie, tu za przednią łapą pomiędzy żebra. Kula musiała dosięgnąć go w skoku. – No to się cieszę. Teraz nie będzie można się ze mnie śmiać! Yes! Psy już także śmielej zbliżyły się ku lwu i byłyby go dobrze urządziły, gdybyśmy temu nie zapobiegli. Zawołaliśmy Beduinów, a gdy nadeszli, powtórzyła się ta sama historia, co w nocy nad trupami panter. Gdy króla zwierząt dostatecznie już wyszydzono i zelżono, powiązano psy i ruszyliśmy na poszukiwanie lwicy. Przy lwie zostało kilku ludzi, by z konarów i gałęzi zrobić rodzaj sań i zawlec je potem przy pomocy koni do duaru. Lwica opuściła dopiero niedawno swojego małżonka, gdyż ślady jej były jeszcze świeże. Byłaby może wytrwała przy zabitym, gdyby nie męczyła jej troska o bezpieczeństwo młodych. Miała przed sobą daleką drogę, gdyż jechaliśmy ze trzy kwadranse, zanim dostaliśmy się do skalistej doliny, w której znajdował się pałac „pana z grubą głową”. Ujrzawszy ją, Mohammed er Raman zatrzymał konia i rzekł, wskazując na puste zwały skaliste: – Tu jest Battn el Hadżar, Brzuch kamieni, emirze, gdzie król grzywy ma żonę i dzieci. Czy sądzisz, że jego żona będzie tak odważna, jak on sam? – Z pewnością! Gdy lwica broni swoich młodych, trzeba obawiać się w dwójnasób. – Kto ją zastrzeli, my czy wy? Aha! Meszeera zaniepokoiła widocznie ta podwójna straszliwość. – My! – odpowiedziałem. – Obstawcie tylko dolinę tak, żeby lwica nie mogła umknąć. Zostańcie tutaj, dopóki nie obejrzymy dokładnie tego miejsca! Zsiadłem z Anglikiem, konie oddaliśmy Achmedowi i poszliśmy za tropem. Dolina tworzyła niezbyt wielki, podłużny kocioł o jednym wyjściu. Wyglądała zupełnie tak, jakby powstała przez nagłe zapadnięcie się wielkiej szczeliny. Ściany wznosiły się bardzo stromo, a dno zapełniały złomy skał, pomiędzy którymi szarzało trochę trawy. W głębi paprocie i kolczaste zarośla tworzyły trudną do przebycia gęstwinę. – Tam siedzą te koty, nieprawdaż, sir? – zapytał Percy. – Najprawdopodobniej. Przynajmniej wszystkie ślady tam prowadzą, a jest ich sporo. – Tu nie możemy użyć psów. Wypędzimy zwierzęta kamieniami. Well. – Czy ja mam wziąć lwicę, sir? – Nie, zostawcie ją mnie! – Zgoda! Można ją położyć trupem prawie bez niebezpieczeństwa. Zostawimy konie i otoczymy całą dolinę. Możecie ustawić się na uskoku skalnym, skąd będzie ją można dosięgnąć, gdy wyjdzie z zarośli. Ja zagrodzę jej drogę od strony doliny. Gdybyście wy nie trafili, to ja się nią zaopiekuję. Młode nie są niebezpieczne. Niewiele jeszcze widocznie wychodziły, bo ślady świadczą o tym, że są niezgrabne. Wróciliśmy do Beduinów, żeby im wydać stosowne zarządzenia. Niestety, nie zdołaliśmy ich nakłonić do tego, żeby pozsiadali z koni. Myśleli, że w ten sposób łatwiej uciekną, a nie liczyli się z tym, że lwica jest dość rącza, by doścignąć najszybszego konia. Otoczyli kotlinę ze wszystkich stron, ustawiając się tuż nad jej krawędzią. Tylko kilku, ustawionych na tylnej krawędzi, zsiadło z koni, aby kamieniami wypędzić zwierzęta z legowiska. Lewa ściana doliny miała wysoki i wąski uskok, podobny do kazalnicy, na który z dołu nie można było wcale się dostać, a z góry tylko z wielką ostrożnością. Percy wdrapał się tam i mógł teraz strzałami objąć cały teren. Ja położyłem się w wejściu do doliny, za skałą. Kilku Meszeerów trzymało psy. Niedaleko mnie, tam gdzie ściana tworzyła pochyłe zbocze, zatrzymał się szejk Mohammed er Raman. Wybrał ten punkt, aby przy zupełnym bezpieczeństwie zachować pozory odwagi. Gdy się w ten sposób ustawiono, Percy dał znak i natychmiast rzucono z góry mnóstwo kamieni. W pierwszej chwili odpowiedziało na to głośne prychanie i mruczenie. Pochodziło ono od młodych, później dopiero odezwała się stara. Nie był to ów potężny, piersiowy ryk samca, ale mimo to tak przejmujący, że ludzie pobledli a konie zadrżały. Nowy grad kamieni spadł na dolinę. Percy leżał na skale gotów do oddania śmiertelnego strzału. Wtem zarośla poruszyły się i wylazło z nich jedno młode. Stara nadal się nie pokazywała. W kilka chwil potem wyszło także drugie młode. – Mierzcie do małych, ludzie! – zawołał szejk. Posłuchano tego wezwania, jeden kamień ugodził małą lwicę. Ta wrzasnęła boleśnie, a równocześnie prawie wypadła stara, nie majestatycznym krokiem i z pogardliwym spojrzeniem, jakby to uczynił samiec, lecz ostrożnie, przyciśnięta do ziemi, zupełnie jak kot. Mogłem ją zobaczyć ze swego nisko położonego stanowiska, przed Anglikiem natomiast zasłaniały ją liście paproci. Oczy jej, zwrócone na jeźdźców, stojących w przedzie kotliny, gorzały z gniewu. Zdawało się, że mierzy odległość i bada czy potrafiłaby wyjść po stromych ścianach. Mohammed er Raman także nie mógł jej widzieć. Podprowadził konia na samą krawędź doliny i zawołał: – Ludzie, jeszcze raz w młode, jeśli je… Nie skończył rozpoczętego zdania. Wysunął się zanadto naprzód, sypki piasek poddał się, koń stracił grunt pod nogami i runął. Spadając, szejk wyskoczył z siodła, ale swego nie dopiął. Koń i jeździec stoczyli się w dolinę, a równocześnie zabrzmiał dokoła okrzyk przerażenia. Oto zaledwie lwica spostrzegła spadającego Beduina, wyleciała spod paproci z taką szybkością, że Anglik nie mógł dać pewnego strzału. Wypalił wprawdzie, ale kula nie dosięgła lwicy. Rozjuszona samica w strasznych skokach rzuciła się ku szejkowi, który usiłował właśnie podnieść się z ziemi. – Allah illa Allah! – zawołał w rozpaczliwej trwodze i rzucił się znów na ziemię. Lwica zaraz znalazła się przy nim, a kiedy jej łapy dotknęły ziemi po raz ostatni, wypaliłem. Dostała kulą w trakcie skoku i dzięki temu rzuciła się nieco w bok. W tej chwili huknął drugi strzał, a szejk krzyknął z bólu. Zwierzę padło tuż obok niego i dotknęło pazurem jego nogi. Bezwiednie raczej, aniżeli z namysłu, stoczył się w bok, a lwica szarpała przez chwilę ziemię, wydała ostatni ryk i wyprężyła potężne członki. Leżałem od niej zaledwie o dwadzieścia kroków i przyskoczyłem do niej z nożem. Było to już zbyteczne, bo nie żyła. – Wstań, szejku! – rzekłem. – Sittua areth nie żyje! – Czy naprawdę nie żyje? – zapytał z pobielałymi ze strachu wargami, zrywając się z ziemi. – Tak. – Emirze, ona chciała mnie pożreć! – Istotnie, i to razem ze skórą i z włosami. Nie miałbyś nawet czasu na odmówienie sury przedśmiertnej. Teraz ona poszła na tamten świat ze wszystkimi swoimi grzechami. – Zamieszka w piekle, dziś i po wszystkie wieki! Po głośnym okrzyku przerażenia zapanowało dokoła milczenie, a teraz dopiero zerwał się ze wszystkich stron ogłuszający wrzask radości. Spieszono z prawej i lewej strony, aby dostać się do parowu, który mógł się stać tak nieszczęsnym dla szejka Meszeerów. Szczęściem nie poniósł on żadnej szkody, a rana na prawej nodze była tylko lekkim rozdarciem. Koń wyszedł także cało. Najgorszy los spotkał lwicę, której cześć zrujnowano zupełnie pogardliwymi słowami. Młode pojmano i skrępowano celem uświetnienia tryumfalnego pochodu. Wszyscy, z wyjątkiem Anglika, byli zadowoleni z wyniku wyprawy myśliwskiej. On także przyszedł i stanął obok mnie. – Vexatious, immense vexatious! Sprawa irytująca, ogromnie irytująca! – mruczał. – Ten nędzny kot wymknął mi się spod kuli! – Pocieszcie się sir! – odrzekłem. – Przecież ją jeszcze trafiono! – O to właśnie chodzi! Zaćwiczyłbym ją na śmierć, gdyby jeszcze żyła. Zabita, ale nie przeze mnie! – Zapewniam was, sir, całkiem szczerze, że ja z waszego miejsca także bym jej nie trafił. Wypadła z gąszczy tak nagle, że minęła was, zanim zdołaliście przyłożyć palec do cyngla. Wierzcie mi, że nikt nie pomyśli, że jesteście złym strzelcem. – Spodziewam się! Zaboksowałbym każdego, kto ośmieliłby się drwić ze mnie. Well! Ale to porządne bydlę z tego kota! Niewiele mniej niż osiem stóp długości. Ponieważ nie było tu materiału na nosze, ściągnięto z lwicy skórę a mięso zostawiono. Ruszyliśmy z powrotem, a szejk Mohammed er Raman jechał obok mnie. – Emirze, – mówił – zawdzięczam ci moje życie. Niechaj cię Allah błogosławi! Powiedz mi, co mam uczynić, by ci okazać, jak bardzo cię polubiłem? – Jeśli ci się rzeczywiście zdaje, że mi jesteś coś winien, to postaraj się, aby szejk Ali en Nurabi odzyskał dziecko i klacz! – Już ci to przyrzekłem i słowa dotrzymam. Pozwól mi namyślić się jeszcze nad sposobem okazania ci mojej miłości. Co byłoby teraz ze mnie, gdyby nie twoja kula! Ocaliliście nas od panter i lwów. Trzody moje teraz mogą paść się spokojnie, a synów Meszeerów nikt nie będzie rozdzierał ani pożerał. Dzisiaj odbędzie się wielka uczta na cześć twoją i emira z Inglistanu. Moje życie jest twoim życiem, moja śmierć jest twoją śmiercią. Gdy wracając dojechaliśmy do zarośli, w których znaleźliśmy lwa, już go tam nie zastaliśmy. Szeroki ślad wskazywał drogę, którą udali się Meszeerowie z „królem pustyni”. Co się tyczy tego określenia, to stwierdziłem, że nie jest ono trafne. W rzeczywistej pustyni lew nigdy ukazał się z kotłem. W dwie minuty potem zgromadzili się wszyscy wojownicy. Krótkie przesłuchanie wyjaśniło sytuację. Wkrótce po naszym odjeździe przybył Meszeer z Aiun i doniósł, że Omar Altantawi zamierza skorzystać z gościny duaru. Tego szejka lubiano bardzo w obozie, dlatego jego przybycie bardzo podnieciło mieszkańców. Nikt nie chciał się wyłączyć i pozostać w obozie, nawet Krumir wyjechał ze wszystkimi. Po drodze oświadczył, że chce udać się do szejka Mohammeda er Raman i zawiadomić go o przybyciu brata. Ponieważ nikt o tym zawiadomieniu nie pomyślał, pozwolono mu to uczynić. Jego Hamemowie zostali z resztą wojowników, nie podejrzewano więc nikogo. Tymczasem Krumir, skoro tylko zniknął im z oczu, pojechał prosto do duaru i osiodłał szejkowego bułana, czego nie zauważyła żona szejka. Naraz zabrzmiał głośny krzyk, a kiedy zorientowano się, skąd pochodził, zobaczono Krumira, spieszącego ze skrępowaną Mochallah. Kobiety chciały go zatrzymać, lecz gdy zagroził im bronią, opuściła je odwaga. Krumir włożył Mochallah knebel w usta, przywiązał ją do konia i zabrał woreczek daktyli. Potem umknął na południe, ku Dżebel Tiuasz. Tymczasem Meszeerowie i Sebirowie spotkali się z szejkiem Altantawi i zaczęli wielkie powitanie. Podczas tej pozornej potyczki Hamemowie wypłoszyli dzikiego zająca i zaczęli go ścigać na żarty, oddalając się coraz bardziej na swych lekkonogich koniach, aż zniknęli w końcu zupełnie. Gdy Meszeerowie wrócili ze swoim gościem do obozu, dowiedzieli się o ucieczce Krumira i domyślili się zaraz, że zniknięcie Hamemów było rozmyślne. Plan musiał im podać Krumir, a zając przydał im się bardzo, gdyż posłużył do zamaskowania zamiaru. Teraz dopiero wszystkich zdjęło ogromne przerażenie. Kilku puściło się natychmiast w pogoń za Krumirem, drudzy sądzili, że należy nas wpierw zawiadomić, jeszcze inni woleli udawać, że nie wiedzą o niczym. Zaczęto się sprzeczać i na tym zeszło dużo cennego czasu. Potem przywleczono lwa, którego ukazanie się tak zajęło cały obóz, że zapomniano o Krumirze. Kiedy w końcu znów o nim pomyślano, postanowiono przedstawić sprawę szejkowi Omarowi Altantawi i prosić go, żeby czym prędzej udał się do nas i przyjął na siebie pierwsze gromy czekającej ich burzy. Tymczasem my powróciliśmy. W ten sposób popełniono cały szereg błędów, których nie sposób było naprawić. Mohammed er Raman szalał z gniewu, jak postrzelony zwierz. Przeklinał wiarołomnego Krumira i lżył swoich niedbałych Meszeerów. Szejk Ali en Nurabi przysięgał na wszystkie brody całego świata, że pozabija swoich Sebirów. Biedny Achmed es Sallah szukał pociechy i pomocy u mnie. Najspokojniej zachowywał się Anglik. Leżał wygodnie na starym dywanie, założył nieskończenie długie nogi jedną na drugą i rzekł, uśmiechając się ze złośliwą radością: – Pięknie, znakomicie! Awantura znowu się zacznie. A mogło być już po wszystkim. Diabelski drab, ten Krumir! Ten łajdak bardzo mi się podoba! Yes! Ucieczka Saadisa el Chabir zmieniła za jednym zamachem oblicze obozu. Nikt już nie myślał o naszych myśliwskich sukcesach. Zamiast zapowiedzianej uczty odbyła się burzliwa narada, zamiast radości panował gniew, a zamiast spokojnego nastroju, słychać było wzajemne wyrzuty, nie pozbawione co prawda słuszności. Największy gniew okazywali obaj szejkowie, Ali en Nurabi i Mohammed er Raman. Pierwszy zgromadził swoich trzydziestu wojowników i wypalił im kazanie, które nie pozostawiało nic do życzenia. Drugi zrobił to samo ze swoimi Meszeerami i powiedział im pod zaklęciem, że są psy, stare baby, wszy, ropuchy i świnie, które właściwie powinien pożreć abu ‘l afrid i el areth. Równocześnie uganiano się za bronią i końmi, aby czym prędzej rozpocząć pościg za tym człowiekiem, który dopuścił się tak strasznej zbrodni, jaką jest złamanie przysięgi i okradzenie gospodarza. Omar Altantawi zadawał sobie niemało trudu, aby wprowadzić w ten chaos nieco porządku, a ja go w tym gorliwie popierałem. Z niechęcią dali się przekonać, że najpierw należy się naradzić, gdyż nierozważna i zbyt pospieszna pogoń mogłaby wszystko popsuć. Z tego powodu starszyzna odłączyła się od reszty i zgromadziła na naradę. – Mów ty, emirze! – rzekł do mnie Mohammed er Raman. – Ty zabiłeś ojca najwyższego diabła, pochwycisz więc także złodzieja mego konia. Ja wiem, że pochwyciłbyś go jeszcze zanim dostał się do naszego duaru, gdybyś był wówczas znalazł posłuch. Było to powiedziane rozumnie i obudziło we mnie nadzieję, że nie wydadzą już nieodpowiednich zarządzeń. – Jesteś ulubieńcem proroka, szejku – rzekłem uroczyście – gdyż oko twoje otwarte jest na to, co dobre i zbawienne. Uwolnijcie serca wasze od gniewu, aby myśli wasze postanowiły tylko to, co najlepsze. Posłuchajcie mojej rady i baczcie, żebyście ją spełnili. Posłuchaliście mnie, kiedy wyprawialiśmy się na lwa i panterę, dlatego zwyciężyliśmy je, jeśli teraz postąpicie wedle moich rad, to sądzę, że złapiemy rozbójnika. Powiadam wam jednak, że nie mam ochoty przedsięwziąć czegokolwiek, o czym bym przypuszczał, że się nie uda. Jeśli wasze postanowienia będą dobre, pojadę z wami, jeśli nie, zostanę. – Mów! – zabrzmiało dokoła. – Moim zdaniem Krumir umknął na południe. Musimy utworzyć dwa oddziały; jeden ruszy wprost za nim, by go pochwycić, a drugi uda się do Hamemów, by go uprzedzić tam, gdzie mógłby się schronić. Czy Meszeerowie są w przyjaźni z Hamemami? – Żyjemy z nimi w zgodzie – odrzekł Mohammed er Raman. Omar Altantawi dał zaś odpowiedź brzmiącą jeszcze lepiej: – Bemi Hamema mieszkają teraz za Dżebel Rakmat i Dżebel Sidi Ali Ben Aun. Wsie ich ciągną się między górami Segedal, el Bageri, el Meheri a wielkim Sebcha el Dżerid aż do kraju Neffettich i do morza, które ludzie z Zachodu nazywają Zatoką Gabes. Słynnym ich szejkiem jest stary Jamar es Sikkit, a znajduje się teraz w obozie Sellum, położonym ku Ferianie. – Przecież Sellum i Feriana nie należą do terytorium Hamemów – przerwałem mu. – Masz słuszność – odrzekł – ale tam odbywa się wielki targ koni i wielbłądów, na którym Hamemowie są pierwsi. Przybywają tam zwykle o trzy tygodnie przed innymi szczepami. Krumir zna ten targ, przypuszczam więc, że zwróci się stąd ku Dżebel Sellum. – Czy znasz Jamara es Sikkit? – To mój przyjaciel, zamieniliśmy z sobą krew z rąk naszych. – To nam się przydasz. Czy masz z sobą dobre konie? – Mam cztery konie tak dobre, jak bułan brata, którego zabrał mu Krumir, ale te konie zostały w Feszii. – Potrzeba nam ich, by doścignąć Krumira. Czy pożyczysz nam ich Omarze Altantawi? – Pożyczyć? Ja sam pojadę z wami. Ty ocaliłeś dziecko moje, Dżumejlę. Gdzie ty jesteś, tam ja być muszę. Czy weźmiecie mnie z sobą? – Będzie nam bardzo przyjemnie! Mohammedzie er Raman, czy masz konie tak szybkie, aby mogły dopędzić bułana? – Mam jeszcze pięć takich zwierząt, ale bułan będzie miał nad nimi przewagę. – Nie zapominaj, że Krumir prowadzi ze sobą Hamemów, nie posiadających tak dobrych koni. Połączyli się z nim na pewno, musi więc zmniejszyć swój pośpiech, aby zatrzymać ich dla swego bezpieczeństwa. Posłuchajcie, co wam poradzę: nie możemy brać zbyt wielu ludzi i do tego jeszcze na gorszych koniach. Dlatego naszych sześćdziesięciu Sebirów powróci zaraz do duaru w Seraia bent. Ali en Nurabi nie chciał się na to zgodzić, ale go przegłosowano. Meszeerowie byli tego samego zdania, co ja, a mianowicie, że kilku śmiałych jeźdźców na dobrych koniach łatwiej potrafi pojmać rabusia i odebrać mu zdobycz, aniżeli wielka gromada, budząca podejrzenia u wszystkich, z którymi się spotka. Ponadto Ali en Nurabi otrzymał zapewnienie, że Meszeerowie będą walczyli w jego sprawie tak, jak gdyby byli jego podwładnymi. Ten punkt zatem przyjęto. – Teraz się rozdzielimy. – mówiłem dalej – Mój koń, Achmeda, pięć koni stąd i cztery z Feszii to razem jedenaście, czyli wystarczająca liczba do pościgu za Krumirem. Z pięciu koni tutejszych jednego dostanie Mohammed er Raman, jednego emir z Inglistanu, który tymczasem swojego zostawi tutaj, szejk Ali en Nurabi dosiądzie także świeżego konia. Dwa zostaną dla dwu walecznych wojowników, wybranych z duaru. Wyruszymy natychmiast śladem Krumira, a szejk Omar Altantawi pojedzie czym prędzej do Feszii, aby przyłączyć się do nas ze swymi czterema końmi, do których dobierze sobie jeszcze trzech swoich ludzi. Jak daleko stąd jest Feszii? – Zajadę tam za godzinę i pół – odrzekł Omar. – Zwykle jedzie się przeszło cztery godziny. Czy mam wyruszyć zaraz? – Zaczekaj jeszcze! Musimy się dowiedzieć, w jaki sposób masz nas doścignąć. Trzeba także posłać wojowników do Abaid, Melhila, Tiuasz, Karaat el Aatasz, Margeba, Safia, Rakmat, Sidi Ali Ben Aun, Gwasera, Segedal, el Bagera i Meheri, aby ostrzec te duary przed przyjęciem rozbójnika. W ten sposób zostanie bez ochrony i wpadnie w nasze ręce. Dla bezpieczeństwa posłańców Mohammed er Raman i Omar Altantawi dadzą im poświadczenia. Nas jedenastu uzbroi się dobrze, zabierze ze sobą jak najwięcej żywności i amunicji, żebyśmy przez dłuższy czas mogli być niezależni. Oto rady, które wam miałem dać. Postanówcie prędko, gdyż czas wyruszać! Omar Altantawi i Mohammed er Raman zgodzili się natychmiast, wobec czego reszta także się nie sprzeciwiała. Z największym pośpiechem poczyniono przygotowania. Najpierw zebrali się wojownicy Uelad es Sebira, aby wyruszyć z powrotem. Wzięli udział w dalekiej jeździe, nie przydawszy nam się na nic. Obawiali się trochę tego, jak zachowają się Kramemssowie w razie spotkania z nimi, lecz uspokoiło ich przypomnienie obietnicy szejka Kramemssów. Odzyskanego biszarina zabrali ze sobą, ponieważ nam był niepotrzebny. Następnie rozesłano ludzi do różnych duarów, wreszcie i my dosiedliśmy koni. Przedtem oczywiście pożegnałem się z Dżumejlą, co odbyło się bardzo prędko z powodu obecności ojca. Dała mi na drogę najlepsze życzenia i obiecała modlić się za mnie. Było nas teraz ośmiu jeźdźców. Trop Krumira znaleźliśmy bardzo szybko. Prowadził do potoku i przez godzinę ciągnął się wzdłuż niego. W pobliżu Dżebel Rokada skręcił na prawo ku zachodowi. Widać było, że Saadis el Chabir zamierzał objechać Rokada i Semata, aby potem dostać się na Dżebel Margeba, albo przez Sidi bu Ghanem na Dżebel Sebess. Tę drogę obrał na pewno, jeśli rzeczywiście chciał się dostać na targ w Sellum. Jednak wbrew mniemaniu szejka Omara Altantawi, nie wydawało mi się to zbyt prawdopodobne, gdyż Sellum, jako punkt zborny członków rozmaitych szczepów, nie mogło być dla zbója bezpiecznym schronieniem. Aż do teraz Omar jechał z nami tą samą drogą, niebawem jednak my musieliśmy zboczyć na zachód, a cel jego drogi był na południu. – Gdzie mam was szukać z moimi czterema końmi? – zwrócił się do mnie. – Trop nasz okrąży góry Rokada, a potem zwróci się na południe aż do Semata. Jeśli z Feszii pojedziesz prosto na zachód, natrafisz pewnie na nasze ślady. Od czasu do czasu wetkniemy w ziemię gałązkę, żebyś nie zabłądził. – Czy sądzisz, że was nie minę? – To niemożliwe. Jak długo jedzie się z Feszii, położonej w górach, zanim dostanie się na zachodnią równinę? – Godzinę. – W takim razie nie będziemy długo czekali na ciebie, ponieważ dla skrócenia sobie drogi zatoczymy łuk. On ścisnął konia ostrogami, a my uczyniliśmy to samo i niebawem straciliśmy się nawzajem z oczu. Wkrótce potem natknęliśmy się na ślady sześciu Uelad Hamema, które schodziły się z tropem Krumira. Następnie przeszliśmy przez drogę karawanową, przecinającą południową Ramada i łączącą Hamada el Uelad Ayar z Makten i Ras bu Falha przez Haru el Haszem z algierską Tebessą. Zaraz za nią trop skręcał na południe, co potwierdzało moje przypuszczenia. Dziwne było, że Saadis el Chabir wcale nie myślał o ukryciu ani zatarciu swego śladu, który był ciągle tak wyraźny, że nawet człowiek niedoświadczony z łatwością by go odszukał. Wszak nie raz już się przekonał, że tego rodzaju nieostrożność nie wychodziła mu na dobre. Niebawem jednak musiałem zmienić swoje zdanie o nierozwadze Krumira. Oto, gdyśmy dojechali tak daleko, że ukazały się przed nami przedgórza płaskowyżu Sidi bu Ghanem, grunt zaczął robić się skalisty, a ślady poznać było można tylko od czasu do czasu po kamyku, wytrąconym z poprzedniego położenia, lub po obsunięciu się kopyta po kamieniu. Musiałem wysilać całą swoją uwagę, by nie przeoczyć śladów i dlatego posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Nareszcie po upływie pół godziny przybyliśmy znowu na grunt ziemisty, ale tam zatrzymałem się natychmiast, gdyż spostrzegłem ślady tylko dwóch koni. – Stać! – rozkazałem. – Nie dotknijcie mi tego tropu! Zsiadłem z konia i odmierzyłem ślad. Krumir wpadł w końcu na dobrą myśl zmylenia nas. – Co widzisz? – spytał Mohammed er Raman. – Że jesteśmy na fałszywym tropie. – Maszallah, dałeś się oszukać? – Ja się nigdy nie mylę! Wróćcie o jakieś sto kroków! Muszę dokładniej zbadać tę skałę. Achmed es Sallah niech zostanie ze mną. Zrobiłem tak naumyślnie, ażeby wzbudzić mniemanie, że poczciwy Achmed rzeczywiście zna się na odnajdywaniu tropów. Skręciłem na prawo z dotychczasowego kierunku, lecz mimo mojej gorliwości nic nie zauważyłem. Zawróciłem więc na lewo i w tej stronie zacząłem szukać. Zadanie nie było łatwe, ponieważ konie ściganych nie były podkute i nie zostawiły wyraźnych odcisków. Nareszcie po długim badaniu spostrzegłem ważne dla mnie wskazówki. – Achmedzie, podejdź bliżej! – rzekłem. – Chcę zobaczyć czy potrafisz odnaleźć ślady. Poszukaj tutaj! Spróbował, ale na próżno. Omar Altantawi i Mohammed er Raman zgodzili się natychmiast, wobec czego reszta także się nie sprzeciwiała. Z największym pośpiechem poczyniono przygotowania. Najpierw zebrali się wojownicy Uelad es Sebira, aby wyruszyć z powrotem. Wzięli udział w dalekiej jeździe, nie przydawszy nam się na nic. Obawiali się trochę tego, jak zachowają się Kramemssowie w razie spotkania z nimi, lecz uspokoiło ich przypomnienie obietnicy szejka Kramemssów. Odzyskanego bi-zarina zabrali ze sobą, ponieważ nam był niepotrzebny. Następnie rozesłano ludzi do różnych duarów, wreszcie i my dosie-dliśmy koni. Przedtem oczywiście pożegnałem się z Dżumejlą, co odbyło się bardzo prędko z powodu obecności ojca. Dała mi na drogę najlepsze życzenia i obiecała modlić się za mnie. Było nas teraz ośmiu jeźdźców. Trop Krumira znaleźliśmy bardzo szybko. Prowadził do potoku i przez godzinę ciągnął się wzdłuż niego. W pobliżu Dżebel Rokada skręcił na prawo ku zachodowi. Widać było, że Saadis el Chabir zamierzał objechać Rokada i Semata, aby potem dostać się na Dżebel Margeba, albo przez Sidi bu Ghanem na Dżebel Sebess. Tę drogę obrał na pewno, jeśli rzeczywiście chciał się dostać na targ w Sellum. Jednak wbrew mniemaniu szejka Omara Altantawi, nie wydawało mi się to zbyt prawdopodobne, gdyż Sellum, jako punkt zborny członków rozmaitych szczepów, nie mogło być dla zbója bezpiecznym schronieniem. Aż do teraz Omar jechał z nami tą samą drogą, niebawem jednak my musieliśmy zboczyć na zachód, a cel jego drogi był na południu. – Gdzie mam was szukać z moimi czterema końmi? – zwrócił się do mnie. – Trop nasz okrąży góry Rokada, a potem zwróci się na południe aż do Semata. Jeśli z Feszii pojedziesz prosto na zachód, natrafisz pewnie na nasze ślady. Od czasu do czasu wetkniemy w ziemię gałązkę, żebyś nie zabłądził. – Czy sądzisz, że was nie minę? – To niemożliwe. Jak długo jedzie się z Feszii, położonej w górach, zanim dostanie się na zachodnią równinę? – Godzinę. – W takim razie nie będziemy długo czekali na ciebie, ponieważ dla skrócenia sobie drogi zatoczymy łuk. On ścisnął konia ostrogami, a my uczyniliśmy to samo i niebawem straciliśmy się nawzajem z oczu. Wkrótce potem natknęliśmy się na ślady sześciu Uelad Hamema, które schodziły się z tropem Krumi-ra. Następnie przeszliśmy przez drogę karawanową, przecinającą południową Ramada i łączącą Hamada el Uelad Ayar z Makten i Ras bu Falha przez Hani el Haszem z algierską Tebessą. Zaraz za nią trop skręcał na południe, co potwierdzało moje przypuszczenia. Dziwne było, że Saadis el Chabir wcale nie myślał o ukryciu ani zatarciu swego śladu, który był ciągle tak wyraźny, że nawet człowiek niedoświadczony z łatwością by go odszukał. Wszak nie raz już się przekonał, że tego rodzaju nieostrożność nie wychodziła mu na dobre. Niebawem jednak musiałem zmienić swoje zdanie o nierozwadze Krumira. Oto, gdyśmy dojechali tak daleko, że ukazały się przed nami przedgórza płaskowyżu Sidi bu Ghanem, grunt zaczął robić się skalisty, a ślady poznać było można tylko od czasu do czasu po kamyku, wytrąconym z poprzedniego położenia, lub po obsunięciu się kopyta po kamieniu. Musiałem wysilać całą swoją uwagę, by nie przeoczyć śladów i dlatego posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Nareszcie po upływie pół godziny przybyliśmy znowu na grunt ziemisty, ale tam zatrzymałem się natychmiast, gdyż spostrzegłem ślady tylko dwóch koni. – Stać! – rozkazałem. – Nie dotknijcie mi tego tropu! Zsiadłem z konia i odmierzyłem ślad. Krumir wpadł w końcu na dobrą myśl zmylenia nas. – Co widzisz? – spytał Mohammed er Raman. – Że jesteśmy na fałszywym tropie. – Maszallah, dałeś się oszukać? – Ja się nigdy nie mylę! Wróćcie o jakieś sto kroków! Muszę dokładniej zbadać tę skałę. Achmed es Sallah niech zostanie ze mną. Zrobiłem tak naumyślnie, ażeby wzbudzić mniemanie, że poczciwy Achmed rzeczywiście zna się na odnajdywaniu tropów. Skręciłem na prawo z dotychczasowego kierunku, lecz mimo mojej gorliwości nic nie zauważyłem. Zawróciłem więc na lewo i w tej stronie zacząłem szukać. Zadanie nie było łatwe, ponieważ konie ściganych nie były podkute i nie zostawiły wyraźnych odcisków. Nareszcie po długim badaniu spostrzegłem ważne dla mnie wskazówki. – Achmedzie, podejdź bliżej! – rzekłem. – Chcę zobaczyć czy potrafisz odnaleźć ślady. Poszukaj tutaj! Spróbował, ale na próżno. – Zihdi, ja nic nie widzę. Skała jest twarda, tu kopyto nie mogło zostawić śladu. – A jednak popatrz tu, na dół. Co widzisz? Pochylił się i patrzył bystro. – Troszeczkę piasku, jakby ze zmielonego kamyczka. – Słusznie! Tu rzeczywiście zmielono kamyczek. Zobacz dokładnie, jak go roztarto! Czy stało się to przez uderzenie wprost z góry, czy też w inny sposób? – To wygląda tak, jakby ten kamyczek roztarł ktoś, obracając się na nim na pięcie. – Tak jest. Ktoś nań nastąpił i obrócił się przy tym na pięcie. Przy jakiej sposobności mogło stać się coś podobnego? – Zihdi, skąd ja to mogę wiedzieć? Nie byłem przy tym. – Gdy ktoś bardzo ostrożnie i powoli zsiada z konia, dotyka ziemi prawą stopą, a wyciągając lewą ze strzemienia, aby ją postawić na ziemi, musi prawą trochę przekręcić, przy czym wywiera wielki nacisk, ponieważ cały ciężar ciała na niej spoczywa. Jeśli ta prawa stopa nastąpiła przypadkowo na kamyczek, a grunt składał się z takiej twardej skały jak ta tutaj, to musiała kamyczek rozgnieść i rozetrzeć. Z tego wynika, że jeden z jeźdźców zsiadł tutaj bardzo ostrożnie z konia. Ale po co tak ostrożnie, Achmedzie? – Aby kopyto konia nie wycisnęło śladu. Czy zgadłem, zihdi? – Tak. To zupełnie ten sam powód, dla którego jeździec w ogóle zsiadł, chciał ulżyć koniowi, aby uniknąć odcisków kopyt. Ale teraz musimy zbadać, czy inni także zsiadali z koni. – Jak się o tym dowiesz? – Poszukam. Badałem dalej i niebawem znalazłem coś nowego. – Popatrz, Achmedzie! – rzekłem. – Co to? – Wąż narysowany nożem na kamieniu. – Nie nożem, lecz albo ostrzem włóczni, albo kolcem, przytwierdzonym do pięty. Hamemowie mają zamiast ostróg żelazne kolce, jak to sam pewnie widziałeś. Jeden z nich zsiadł tutaj i poślizgnął się, przy czym zarysował kolcem kamień. Linia ta mogła także powstać w ten sposób, że ten człowiek oparł się przy zsiadaniu na włóczni, która się obsunęła. Dwu zsiadło tu z koni, a zatem pewnie i reszta uczyniła to samo. Zwierzęta miały stąpać tak lekko, jak tylko mogły. Powiedz naszym, żeby powoli jechali za nami! Ruszyłem dalej w tym samym kierunku i w pięć minut potem, w miejscu gdzie kamień przechodził w miększy grunt, ślady dwóch koni. Teraz odgadłem już wybieg Krumira i przywołałem towarzyszy do siebie. – Co znalazłeś? – zapytał Ali en Nurabi. – Krumir nie był tak nieostrożny, jak mi się zdawało – odrzekłem. – Zadał sobie wiele trudu, żeby wyprowadzić nas w pole. – Czy zgubiłeś jego ślad? – Nie. Przypatrzcie się okolicy! Skalisty grunt, leżący za nami, przechodzi tu w miększy. Granica między kamieniem a ziemią jest dość ostra i zwraca się tutaj na lewo tworząc półkole. Aby nas zmylić Saadis el Chabir zsiadł ze swoimi ludźmi z koni, aby zwierzęta lżej stąpały, posunął się twardym gruntem wzdłuż tej granicy i odsyłał od siebie co pewien czas po dwu jeźdźców. W ten sposób musiały powstać cztery różne tropy, a każdy z nich biegnie w innym kierunku. Później albo połączą się, albo Krumir pojedzie już sam z Mochallah, w nadziei że udamy się jednym z tamtych tropów i pozwolimy mu w ten sposób umknąć. Dwa tropy już odnalazłem, a resztę także pewnie niebawem ujrzymy, trzymając się ciągle granicy pomiędzy skałą a twardym gruntem. Krumir nas nie oszuka! Chodźmy dalej. Poszedłem przodem i spostrzegłem wkrótce trzeci trop. Przyłożywszy papier przekonałem się, że zostawili go Hamemowie. Teraz należało spodziewać się jeszcze czwartego, pochodzącego już na pewno od Krumira. Idąc dalej w tym samym kierunku, ujrzeliśmy za sobą wynurzających się czterech jeźdźców. Był to Omar Altantawi z trzema Meszeerami, siedzącymi, jak się okazało, na niezwykle dobrych koniach. Po przywitaniu i powiadomieniu ich o przyczynach naszego powolnego pochodu, zaczęliśmy na nowo poszukiwania. Po długim czasie wpadły mi nareszcie w oko odciski kopyt. Papier mój przystawał całkiem dokładnie do śladów jednego konia. Dla jeszcze większej pewności wydarłem kartkę z notatnika, aby sporządzić sobie dokładny rysunek kopyt bułana. Teraz ruszyliśmy ze zdwojoną szybkością nowo odkrytym tropem, gdyż mieliśmy do odrobienia znaczną stratę czasu. Byłem bardzo ciekawy, jaki kierunek obrał teraz Krumir, gdyż z tego mogliśmy wnosić o jego planach. W przeciągu niespełna godziny wyrobiłem sobie o nich dokładne pojęcie. Z Dżebel Sebissa na granicy algierskie), naprzeciwko Tebessy, ciągnie się mało znane dotychczas zlewisko rzek, w poprzek Tunezji aż do Sebcha Sidi el Hani, zwanego także jeziorem Keruanu, a położonym na wschodzie. Kilka nieznacznych rzek spływa na ten obszar z północy i południa. Najważniejszą jest Sufletwa, która bierze początek w Dżebel Semeta, toczy się potem ze czterdzieści kilometrów na południe i skręca na wschód pod miejscowością Sbeitla albo Sufletwa. Zobaczyliśmy, że Krumir jechał ciągle prawym brzegiem w dół rzeki. Była to droga na Dżebel Margeba, u którego podnóży pasł trzody ferkah Meszeerów. Tam udali się także nasi posłańcy i chodziło tylko o to, kto prędzej przybył: on, czy oni. On miał lepsze konie, oni zaś prostą drogę przez Tiuasz i południowo-zachodni płaskowyż Haluk el Melbila. Oni też jechali przez całą noc, on zaś oszczędzając dziewczynę, musiał rozbić obóz na nocleg. Teraz mogliśmy zdecydowanie przyspieszyć i pomimo uwagi zwróconej na trop, robiliśmy po mili geograficznej na godzinę. Przed zachodem słońca przybyliśmy do wschodnich przedgórzy Semmema Amram, a kiedy się ściemniło, zatrzymaliśmy się na noc w pobliżu drogi karawanowej pomiędzy Sbeitla a Semela de Feraszisz. O świcie byliśmy znów na koniach. Kraj był tu pokryty trawą i dlatego widać było jeszcze wczorajsze ślady Krumira. Ku memu zdziwieniu jednak nie wiodły one do Margeba, lecz zbaczały w prawo na Belad Aatasz. Widocznie ścigany zamierzał ominąć wszystkie plemiona Meszeerów i udać się wprost do Hamemów po drugiej stronie Sidi Ali Ben Aun. Zależało mi na tym, żeby upewnić się co do jego planów, zwłaszcza, że gdy przybywszy na miejsce jego noclegu, poznałem, że odpoczywał tylko przez krótki czas i już przed północą wyruszył w dalszą drogę, przez co powiększył odległość między nami a sobą o przynajmniej trzy godziny. Dążąc naprzód z nieustającym pośpiechem dotarliśmy wkrótce do doliny rzeki Aatasz, przeprawiliśmy się przez jej niezbyt głęboką wodę i dotarliśmy jeszcze przed południem na wysokość gór Nuba. Stąd ślady prowadziły na południowy wschód ku równinie ed Daban, teraz więc byłem już pewny swego. Zatrzymałem się i zsiadłem, by dać wypocząć koniom przez kilka minut. – Szejku Omarze Altantawi – zapytałem – czy wiesz na pewno, że Jamar es Sikkit, stary szejk Hamemów znajduje się na targu w Sellum? -Tak. – Ile czasu potrzebujesz, żeby się tam dostać? – Jedzie się zwykle pięć godzin, ale w razie potrzeby i dwie wystarczą. – A jak daleko jest stąd do pierwszego duaru Hamemów, który leży po drugiej stronie równiny Ben Aun? – Jedzie się tam przez siedem godzin, ale przy naszej szybkości będziemy za trzy. – Krumir pojechał tędy na lewo ku Ben Aun i zapewne jest już pod osłoną Hamemów, ponieważ wyprzedził nas o około pięć godzin, a posłańcy nasi nie mogli tam jeszcze przybyć. – Emirze, w takim razie musimy czym prędzej jechać do Sellum po starego szejka! – Chciałem to samo powiedzieć. Tylko on może nam pomóc. Aż do czasu jego przybycia musimy jednak schwytać Krumira i dobrze pilnować. Dwaj dadzą sobie radę w drodze do Sellum. Ty weź jednego ze swoich Meszeerów i jedź w swoim kierunku, a my puścimy się tędy dalej. Jeśli to, co mówisz o odległościach, jest słuszne, to z Sellum do Ben Aun będzie można dostać się za sześć godzin, tak więc przed zachodem słońca będziesz przy nas razem z szejkiem. – O, effendi, z Sellum do Ben Aun prowadzi bardzo dobra droga karawanowa. Jeśli od razu znajdę Jamara es Sikkit, przybędę do was jeszcze wcześniej. Bądźcie dobrej myśli! Hamemowie znają tych dwu moich ludzi, którzy są z wami, i nie zawahają się uczynić tego, czego od nich zażądacie. Odjechał z jednym z Meszeerów na prawo. Daliśmy koniom trochę daktyli i ruszyliśmy naszą drogą. Wszystko poszło tak, jak przypuszczałem, a na krótki czas przed południem ujrzeliśmy w oddali pierwszego jeźdźca, którego widok kazał nam się domyślać istnienia w pobliżu duaru. Niebawem przyłączyło się do niego jeszcze kilku i powstał oddział, który puścił się naprzeciw nas wyciągniętym cwałem. Gdy już nas otoczyli, głos zabrał Ali en Nurabi: – Sallam aalejkum! Do jakiego szczepu należycie? – Jesteśmy Hamema z ferkah Feran – odpowiedział jeden z nich. – Jak się nazywa wasz szejk? – Jamar es Sikkit Ben Mulej Halefis Bukadani. Ja jestem Sar Abduk Ben Jamar es Sikkit, dowódca tych ludzi. – Jesteś więc synem szejka. Słyszeliśmy, że on znajduje się w obozie w Sellum? – Słyszeliście dobrze. Czy jedziecie do niego? – Nie, chcemy dostać się do pierwszego waszego duaru i poprosić was o chleb i sól. – Kto wy jesteście? – Ja jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad es Sebira. Ten szejk to Mohammed er Raman, wódz Meszeerów z Dżebel Szefera, ci dwaj to emirowie z dalekiego Zachodu, a reszta to towarzyszący nam Meszeerowie. – Ja was znam – odrzekł dumnie Hamema. – Nie spożyjecie z nami ani soli, ani chleba, gdyż jesteście nieprzyjaciółmi naszych przyjaciół! – Ty się mylisz. Przybywamy… – Milcz! – przerwał mu groźnie Sar Abduk. – Powiedziałeś, że jesteś Ali en Nurabi, szejk Uelad es Sebira. Czy wy nie jesteście nieprzyjaciółmi Hamemów Uelad Mateleg, których chcecie zwalczać na drodze karawanowej z Testur do Kef? – Oni chcą ograbić karawanę znajdującą się pod naszą opieką! – Kto oddał ją wam pod opiekę? Mohammed es Sadak basza! Jesteście parobkami baszy i przelewacie krew w obronie nędznych kramarzy za jeszcze nędzniejsze pieniądze. Jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, a chcecie jeść z nami chleb i sól! Ścigacie naszego przyjaciela i brata Saadisa el Chabir i żądacie od nas gościny? Ośmielacie się nawet do nas sprowadzać dwu giaurów z Frankistanu i zanieczyszczać nasze namioty, duar, kobiety i dzieci! Niechaj Allah potępi te psy niewierne! Prawy muzułmanin spluwa przed nimi i przywiązuje ich… – Spluń tylko, chłopcze! – przerwałem mu. Za jednym skokiem konia znalazłem się obok niego, a porwawszy go za kark, pociągnąłem do siebie i przyłożyłem mu nóż do gardła. Gdybym pozwolił na tak ciężką obelgę, sprawa nasza byłaby już stracona raz na zawsze. W jednej chwili wszyscy Hamemowie chwycili za broń, ale moi ludzie byli już także gotowi do strzału. Napad mój odbył się tak szybko, niespodzianie i silnie, że Sar Abduk dostał się w moje ręce, zanim zdołał pomyśleć o obronie. Przytknąłem mu do gardła ostrze noża i rzekłem: – Gdybyś nie był synem szejka Jamara es Sikkit, którego czczę i poważam, posłałbym cię tym nożem na most es Ssirat, wiodący zmarłych na sąd ostateczny. Przestrzegam cię: jeżeli powiesz jeszcze jedno słowo, które mi się nie spodoba, to twą duszę porwie anioł śmierci. Idź i wsiądź znowu na konia. Puściłem go, a on zsunął się z konia i stanął na ziemi blady ze strachu, wstydu i złości i patrzył się tępo we mnie. Potem wydobył sztylet i zagroził mi: – Na co ty się odważyłeś, cudzoziemcze? Czy mam cię zakłuć? Na to wymierzyłem weń rewolwer. – Ty mnie? – zawołałem. – Czy nóż mój nie był już na twoim gardle? Podnieś tylko rękę, jeśli chcesz pójść do swoich przodków! Lepiej będzie dla was, jeśli w spokoju wysłuchacie, czego od was żądamy. Nie boimy się was, chociaż jesteście liczniejsi od nas. Jeszcze przed zachodem słońca przybędzie Jamar es Sikkit, by wam powiedzieć, że jesteśmy waszymi gośćmi. – On nie przybędzie! – Ja mówię, że przybędzie! Czy znasz Omara Altantawi, szejka Meszeerów z Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda? – Znam. – Czy to wasz nieprzyjaciel? – To nasz brat. – To dobrze. On był z nami i pojechał do Sellum po twojego ojca, Jamara es Sikkit. – Czy mówisz prawdę? – Emir z Frankistanu nigdy nie kłamie! Przypatrz się tym dwóm Meszeerom z ferkah szejka Altantawi! Czy znasz ich? Moja nieustraszoność wzbudziła w nim widocznie podziw, skoro mi tak dobrowolnie odpowiadał. Kiedy zaś dobrze przypatrzył się obu ludziom, wydało mi się, że się zakłopotał. – Znam – odrzekł. – Strzeż się zatem, żebyś przeciwko nam wrogo nie występował, dopóki nie usłyszysz rozkazów swojego ojca. – Czego chcecie od nas? – Wpierw odpowiedz na moje pytanie: czy Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka jest u was? – Jest. – On porwał nam dwa konie i dziewczynę. Żądamy abyś go nam wydał razem z łupem. – On był nam przewodnikiem w wielu naszych wędrówkach, dziś spożył z nami znowu chleb i sól i pił wodę, nie wydamy go zatem nikomu! – W takim razie przyjmiesz na siebie odpowiedzialność za wszystkie skutki tego kroku. – Przyjmuję. Wy jesteście naszymi wrogami, podpadliście krwawej zemście, ponieważ zabiliście Hamemę w duarze Seraia bent. – On był rozbójnikiem, chciał porwać tego konia, na którym siedzę i zabić jednego z naszych ludzi. – Mimo to krew jego musi być pomszczona! – Ale nie przez was. On nie należał do was, lecz do ferkah Uelad Mateleg, którzy spokrewnieni są z wami bardzo daleko. – Był jednak Hamema. Zatrzymamy was i wydamy Hamemom Uelad Mateleg. – Gdyby się nawet zeszli wszyscy Hamemowie by nas zatrzymać, nie zdołaliby tego dokonać. Zostaniemy u was dobrowolnie i zaczekamy na twego ojca. Zaprowadź nas do duaru! – Tego nie zrobię! Dopóki szejk Jamar es Sikkit nie postanowi, co się z wami ma stać, dopóty będziemy was uważali za wrogów. Zaprowadzimy was przed duar i będziemy tam pilnowali, dopóki szejk nie nadjedzie. – Możesz to uczynić, ale nie waż się wypuścić Krumira. Niech pozostanie pod waszą opieką, dopóki szejk nie objawi swej woli w tej sprawie! Hamemowie wzięli nas w środek i zaprowadzili przed duar, położony na otwartej równinie. Na południowym wschodzie wznosiły się na widnokręgu Dżebel Gwassera, na południu Dżebel Maszura, a między nimi samotne pasmo Dżebel Segedel. Rozłożywszy się obozem, puściliśmy konie, żeby pasły się dokoła nas. Przeważająca liczba uzbrojonych Hamemów otoczyła nas zaraz, nikt jednak nie zbliżył się, by przemówić choć słowo lub podać nam łyk wody. Rozmowa nasza obracała się wyłącznie wokół tematu, czy Hamemowie pozwolą umknąć Krumirowi, a obawy nasze okazały się niestety nie całkiem płonne. Tak mijała godzina za godziną, słońce zniżało się coraz to bardziej a wraz z nim opadała też nasza cierpliwość. Nareszcie, po ruchu wśród Hamemów, poznaliśmy, że na równinie coś się dzieje. Mały oddział odłączył się od reszty i powrócił niebawem z trzema jeźdźcami. W jednym z nich poznaliśmy Omara Altantawi, a trzecim był niewątpliwie wyczekiwany z taką tęsknotą szejk Jamar es Sikkit. Był to starzec lat około siedemdziesięciu, o wysokiej, lecz nie pochylonej postawie. Pomarszczona twarz, opalona od słońca, przybrała barwę wyprawionej skóry, a długa, jak śnieg biała broda spadała mu na piersi. Powstawaliśmy z ziemi, on zaś zeskoczył z konia i podniósł ręce na powitanie. – Bądźcie pozdrowieni, bracia mojego przyjaciela. Słońce niechaj przyświeca waszym drogom, księżyc niechaj strzeże waszego spoczynku w nocy. Ojcowie wasi cieszą się waszym życiem, a synowie biorą sobie za przykład czyny waszych rąk. Który z was jest szejk Ali en Nurabi, wódz Sebirów? – Ja – odrzekł wezwany. – Podaj mi rękę. Dusza twoja jest zasmucona wielką stratą, ale pociesz się, albowiem oddam ci wszystko, co ci zabrano! Który jest Mohammed er Raman, szejk Meszeerów? -Ja. – I ty podaj mi rękę, albowiem jesteś bratem tego, którego ja miłuję! Bądź pozdrowion teraz i po wszystkie czasy! Gdzie są dwaj emirowie z krainy Franków? – Oto oni – rzekł Omar Altantawi. – Ten mówi językiem wiernych, tamten zaś nie. Stary przypatrywał mi się długo od stóp do głów, a potem przemówił w te słowa: – Emirze, słyszałem dużo o tobie. Ty nie boisz się całej gromady nieprzyjaciół, ty zabiłeś lwa i panterę, ty czytasz ślady jak uczoną księgę. Kiedy wieczorem zabrzmią przy ognisku pieśni o walecznych i bohaterskich czynach usłyszy się twoje imię. Niechaj Allah błogosławi twe wejście do mojego obozu, chociaż ty wielbisz go w inny sposób. Lecz Allah Ula Allah – Bóg jest Bogiem, tym samym, jakiekolwiek nadanoby mu imię. Powiedz emirowi, nie rozumiejącemu moich słów, że mile witam go ja i moi ludzie. – Dziękuję ci, Jamarze es Sikkit! Serce twoje jest pełne dobroci, a dusza twoja jest mieszkaniem mądrości i rozumu. Twoi ludzie nas nie przyjęli, lecz ty oddasz nam sprawiedliwość i uczcisz prawdę jak prorok nakazał. Zaprowadź nas do swego namiotu, gdyż pragnę zamienić słowa przyjaźni z najmędrszym i najsłynniejszym szejkiem Hamemów! – Wsiądźcie na konie! – poprosił. – Tacy goście nie powinni okrywać swych nóg pyłem, wchodząc do duaru Jamara es Sikkit. Dosiedliśmy więc znowu koni i pojechaliśmy do obozu. U wejścia czekał na nas syn szejka, Sar Abduk. Minę miał posępną, a widząc, jak uprzejmie zostaliśmy przyjęci przez ojca, ukrył swoje zakłopotanie na niechętnym obliczu. – Synu mój – rozkazał es Sikkit – pozdrów moich gości, gdyż są zarazem twoimi! Wezwany posłuchał i podał nam wszystkim rękę, po czym przyłączył się do nas, kiedy jechaliśmy przez obóz. Przed wielkim namiotem szejka zsiedliśmy z koni, a na skinienie dowódcy wyciągnęło się wiele rąk aby odebrać od nas konie i przynieść rogóżki do siedzenia. Wszystko wyglądało prawdziwie patriarchalnie. Gdyby jeszcze rosły tam palmy, można byłoby pomyśleć, że przyjmowano nas w gaju Mamre u Abrahama. Jamar skinął na młodego Beduina i rzekł: – Niechaj zabiją jagnię i przyrządzą dla moich gości wieczerzę, jako się głodnym należy! Uznałem za stosowne sprzeciwić się temu na razie. – O szejku, bądź pewny, że strawa nie przejdzie przez nasze usta, dopóki nie zostanie załatwiona sprawa, dla której przybyliśmy tutaj! – Panie – odrzekł – widzę, że działasz jak mąż, któremu Allah użyczył siły woli i czynu. Ja uczyniłbym tak samo jak ty. Życzenie twoje spełni się niebawem. Zwrócił się do syna i rzekł: – Zawołać Krumira Saadisa! Twarz młodzieńca drgnęła w szczególny sposób. Dopiero po chwili odpowiedział: – Jego tu nie ma. Na te słowa przystąpiliśmy bliżej, a stary szejk zmarszczył brwi i zapytał: – Nie ma? A gdzie jest? – Odjechał. – Allahi! Czemu? – Ponieważ usłyszał, że ci mężowie tu przyjechali. – Co zabrał z sobą? – Dziewczynę. – I oba konie, na których przybył? – Tak. – Allah ‘l Allah, ia Allah! A ty go puściłeś? – wybuchnął szejk. – Czy twój rozum się zaćmił, że twoje myśli błądzą tak fałszywymi ścieżkami? Ty niszczysz moje imię i burzysz chwałę mojego domu. Jesteś najstarszym z moich synów, ale najmłodszy postąpiłby mądrzej! Oczy Abduka zaiskrzyły się wyraźnie. – Czy mogłem go zatrzymać? – zapytał z gniewem. – Był naszym gościem i bratem. Co mnie obchodziły sprawy tych ludzi, którzy zdarli mnie z konia i zagrozili mi nożem! – Kto to uczynił? Ma to gniewne zapytanie szejka, odpowiedziałem: – Ja to uczyniłem. Sar Abduk nazwał nas giaurami, życzył nam aby nas Allah potępił i chciał nas opluć. Czy ty byś to ścierpiał szejku? Allah udzielił mi siły w rękach, jakiej nie ma żaden z Hamemów, pochwyciłem więc bluźniercę z konia i przyłożyłem mu nóż do gardła, aby mu pokazać, na co właściwie zasłużył. Lecz jako syna Sikkita puściłem go wolno. On zaś zamiast podziękować, oskarża mnie teraz za to, że byłem dlań dobrotliwy i miłosierny. Szejk patrzył długo przed siebie. Ani jeden grymas twarzy nie zdradził jego myśli, ani poruszających go uczuć. Potem zapytał syna: – Czy wiedziałeś, że Omar Altantawi udał się po mnie? – Wiedziałem – rzekł Sar Abduk z wahaniem. – W takim razie nie powinieneś był się do niczego mieszać przed moim przybyciem. Zawstydziłeś twarz moją i będziesz musiał to odpokutować. Dokąd zwrócił się Krumir? – Stąd zmierza na Dżebel Sidi Aisz, potem do Uelad Szahia, a następnie przez Seddadę, Tozer, Neftę, Sidi Khalifat i Tarsud do Tuggurtu. – Czy podał ci fałszywą drogę? – Nie. – Teraz posłuchaj, jaką ci zadam karę: weźmiesz nasze najszybsze konie i tylu wojowników, ilu ci będzie potrzeba, i popędzisz za nim w tej chwili. Gdziekolwiek go spotkasz, pochwycisz go, albo zabijesz. Nie pokażesz mi się więcej na oczy, chyba że razem z dziewczyną i oboma końmi. Przysięgam na Allaha i proroka Mahometa! – Pochwycić go albo zabić? – zawołał syn. – On jest naszym gościem! – Nie. Już nim nie jest. Gdyby dotychczas był naszym gościem, byłby musiał oddać swoją zdobycz, a jego nikt nie śmiałby tknąć. Teraz jednak opuścił nasze namioty i pozostaje pod własną ochroną. – On był naszym przewodnikiem! – Był, ale już nie jest. Dwukrotnie złamał przysięgę i dwukrotnie zapłacił za gościnę rabunkiem. Dowiedziałem się o tym od Omara Altantawi. Niechaj więc teraz będzie jako hiena, której nie zabija się kulą, lecz kijem. Każ siodłać konie, ponieważ nie ma czasu do stracenia. Przysięgę moją słyszałeś. Na kości przodków moich, ja jej dotrzymam! Sprzeciwił się temu Mohammed er Raman: – Zostaw tu swoich wojowników, o szejku! Czy sądzisz, że możemy zdać na kogoś innego to, do czego nam samym siły nie brak? Czy mamy tutaj siedzieć bezczynnie, jak tchórze i ginąć z niecierpliwości? Nie, my sami popędzimy za Krumirem. Czy słusznie powiedziałem, mężowie? W odpowiedzi zawtórowaliśmy mu głośnymi okrzykami. Szejk chciał się dalej sprzeciwiać: – Nie znacie okolicy! – Ten emir umie czytać ślady – odparł Ali en Nurabi. – Pojedziemy tuż za zbiegiem, dopóki nie wpadnie nam w ręce. – To wypocznijcie przynajmniej i spożyjcie u mnie ucztę gościnności! – Wybacz, Jamarze es Sikkit – odrzekłem – wszak wiesz, jak droga jest nam każda minuta. Musimy ruszać w drogę! – To przyjmijcie ode mnie, czego serce wasze pożąda! Mój syn będzie z wami, gdyż szejk Hamemów jeszcze nigdy nie cofnął słowa. Klacz jego jest szybka jak piorun i rozbójnik jej nie ujdzie. Jest jeszcze u mnie druga, której dotąd żaden koń nie dogonił. Pożyczę wam ją, jeśli któreś z waszych zwierząt jest zanadto zmęczone. Była to propozycja niezwykle wielkoduszna, nie omieszkałem tedy skorzystać z niej natychmiast. – Serce twoje, o szejku, hojne jest w dobrodziejstwa – rzekłem – jak noc pełna rosy! Przyjaciel mój i towarzysz, waleczny Achmed es Sallah, niewątpliwie znużył zanadto klacz swoją z wadi Serrat, mogłyby ją opuścić siły, kiedy ich najbardziej będzie potrzeba. Zatrzymaj jego klacz tutaj, a pożycz mu swojej. Będzie ją miłował i hodował, jak swoją, a potem wymieni za swoją, kiedy wrócimy. Zależało mi na tym, żeby Achmed odegrał ważną rolę przy pochwyceniu Krumira, ponieważ miał zasłużyć sobie na Mochallah. Musiałem przeto postarać się dlań o konia, który prędzej niż jego własny pozwoliłby mu na doścignięcie upragnionego celu. – Niechaj ją weźmie – odpowiedział szejk. – Nikt z Bedawich nie pożyczyłby swej klaczy, ale moi ludzie naruszyli wasze prawo, dlatego nie pożałuję starań, żeby zostało wam to wynagrodzone. – Jak dawno Krumir wyjechał z duaru? – zapytałem Abduka. – Słońce przebiegło od tego czasu piątą część swojego łuku. – Czy są pochodnie w obozie? – Są. – Trzeba je zabrać, żebyśmy mogli jechać nocą. W ten sposób znowu zawiedliśmy się w oczekiwaniu, że dostaniemy Krumira w swoje ręce, zachowanie się jednak zacnego szejka uniemożliwiło wszelkie wyrzuty. Syn jego pogodził się spokojnie ze swym losem, a pogoń za rabusiem zaczęła go nawet z wolna zajmować. Dzielny Achmed siedział z prawdziwie królewską miną na szlachetnym koniu, jakiego nigdy jeszcze nie miał pod sobą i płonął niecierpliwą żądzą zobaczenia Krumira. Gdyby go spostrzegł byłby w pogoni nie pozostał w tyle. Na godzinę przed zachodem słońca opuściliśmy duar. Sar Abduk chciał jako przewodnik jechać na czele, musiał jednak zaniechać tego zamiaru, gdyż więcej ufałem śladom, aniżeli temu co powiedział Krumir. Trop znalazł się wkrótce. Ponieważ chcieliśmy wykorzystać godzinę, która została nam jeszcze do wieczora, pędziliśmy przez równinę jak wicher, nie oszczędzając koni, ze świadomością, że odpoczną wkrótce przez kilka godzin. Kiedy nastał krótki w owych okolicach zmierzch, przebyliśmy połowę czteromilowej drogi do Sidi Aisz. Wreszcie zapadła noc. Po odmówieniu modlitwy zapaliliśmy pochodnie, aby nie przerywać jazdy, choć odbywała się ona znacznie powolniej. Do Dżebel Aisz przybyliśmy dopiero po dwu godzinach. Za tymi górami, na zachód od nich, rzeka Tarfani toczy swe czyste wody ku południowi. Wytryskuje w paśmie górskim ciągnącym się od Dżebel Szambi z północnego wschodu na południowy zachód, mija Ferianę, zatacza pod Gafsą ostry łuk ku zachodowi i uchodzi potem do małego szotu Baadża, położonego na południe od Dra el Haua. Kiedy dojechaliśmy do rzeki Tarfani trop nagle zniknął. Domyśliłem się od razu podstępu używanego czasem przez Indian i północnoamerykańskich myśliwców. Zsiadłem z konia, kazałem sobie podać pochodnię i poświeciłem w wodę. Rzeczywiście! Przy świetle zobaczyłem przez przezroczyste fale bardzo wyraźne odciski kopyt dwu koni. Krumir obrał więc sobie drogę przez łożysko rzeki. Aby nie stracić śladu wystarczyło nam dobrze uważać na oba brzegi. Całą godzinę ścigany jechał rzeką, a potem wyjechał z wody i ruszył prosto ku zachodowi. Mniej więcej o milę na zachód za Tarfani płynie ku południowi, równolegle z nią, inna rzeczka, która łączy się z nią powyżej Gafsy. Rzeczką tą jechał Krumir, tak samo jak poprzednio przez wody Tarfani. Wreszcie opuścił rzeczkę i ruszył w kierunku Uelad Szahia. Tymczasem pochodnie wypaliły się do końca. Zbliżała się północ, a zarówno nam, jak i koniom potrzeba było spoczynku. Rozbiliśmy obóz, postawiliśmy warty i spróbowaliśmy zasnąć. Udało się to wszystkim z wyjątkiem Alego en Nurabi, którego kilkakrotne niepowodzenie naszych wysiłków przyprawiło o rozdrażnienie, nie pozwalające mu usnąć. Kiedy zbudzono nas o świcie, szejk jeszcze nie zamknął oczu. Po odmówieniu modlitwy porannej wypiliśmy trochę wody, zagryźliśmy daktylami, a osiodławszy konie rozpoczęliśmy jazdę na nowo. Zbliżaliśmy się do owych mniej odwiedzanych krain, w których leży sporna jeszcze do dzisiaj granica między Algierią a Tunezją. Mieszkający tu i ówdzie Beduini prowadzą z sobą ustawiczne spory. Jest to w ogóle okolica niebezpieczna i przesiąknięta krwią, gdyż krwawy odwet pożera tam rokrocznie więcej ofiar, niż można przypuszczać. Musieliśmy być bardzo ostrożni. I Krumir miał się na baczności. Okazał wprost zdumiewającą znajomość kraju i udowodnił tym, że zasłużył w zupełności na miano el Chabir. Nie ominął najmniejszej wklęsłości gruntu, najbardziej samotnego krzaka, żeby nie pozyskać go jako osłony przed niepowołanymi oczami. Pokonywał wszelkie trudności z przewidującą pewnością, godną podziwu i świadczącą niezbicie, że nie po raz pierwszy przejeżdżał przez te strony. Należało także wziąć pod uwagę to, że Mochallah niewątpliwie bardzo utrudniała mu ucieczkę, dlatego można było przypuścić, że przywiązał ją w ten sposób do konia, iż była zupełnie w jego mocy. Około południa dostaliśmy się do gór Szahia, skąd przez Dra el Haua można spojrzeć w najniebezpieczniejszą część Tunezji. Jest to kraina szotów i sebch. Hen, w dole, wprost na południe, przeżyłem raz na szocie Dżerid tak okropną przygodę, że na jej wspomnienie, jeszcze dzisiaj włosy stają mi dęba na głowie. Nie ma nic tak podstępnego jak szoty. Leżą sobie tak jasne i pogodne, lodowata ich powierzchnia połyskuje tak zapraszająco, a jednak pod tą uśmiechniętą powierzchnią czyha śmierć. Na południe od Dżebel Aures i wschodnich odnóży tego masywu górskiego, rozciąga się falista równina, pokryta pokładami soli. Jako pozostałości dawnych wielkich jezior noszą one w Algierii nazwę szotów, w Tunezji zaś sebch, a składają się, licząc od zachodu na południe, z trzech wielkich szotów: Melrir, Rarsa i Dżerid, zwanego także el Kebir. Ponieważ w pobliżu znajduje się strefa piaszczystych ławic, z której wiatr południowy niesie ustawicznie lotny piasek, przeto wszystkie wklęsłości szotu pokryte są głębokimi ruchomymi masami piasku, a tylko w samym środku zachowała się znaczna ilość wody. Pokrywa ją skorupa soli, a pod nią znajduje się na głębokość jednego metra jasnozielona woda. Potem na pięćdziesiąt i więcej metrów w głąb sięga miałki piasek, który z cichą, iście diabelską pewnością zatrzymuje i chowa w sobie wszystko, pod czym załamie się solna skorupa. Powłoka ta nie tworzy, tak jak lód, równej, gładkiej płaszczyzny, lecz zagina się w szereg falistych zagłębień i wypukłości. Grubość jej wynosi przeciętnie dwadzieścia, często jednak tylko dziesięć, a nawet i mniej centymetrów, a barwa jej podobna jest do niebieskawo połyskującej powierzchni roztopionego ołowiu. Idąc po niej wolniej, wywołuje się krokami odgłos, podobny do dźwięku ziemi w Solfatarze pod Neapolem. Lotny piasek, będący w ustawicznym ruchu, zabarwia ciemniej zagłębienia w skorupie, potem nabiera coraz to więcej ciężaru, aż w końcu przedziera się pod skorupę i zostawia po sobie nowe białe miejsce. Kiedy samum dmie od południa, sól trzeszczy i zgrzyta, spiekota wyżera dziury i szpary, wskutek czego cała budowa się zmienia. Jeszcze gorzej działa pora deszczowa. Wilgotne opady rozpuszczają sól na głębszych miejscach, skorupa zapada się w wodę i utrzymuje na pływającym piasku albo jeśli piasek ten jest bardzo lekki i drobny, wydostaje się na górę i nadaje takiemu miejscu pozoru zupełnej zwartości. Wchodzić można tylko na niektóre miejsca szotów i to z największym narażeniem życia. A jednak, chociaż trudno w to uwierzyć, kilka dróg prowadzi w poprzek tej podstępnej pokrywy solnej, a to dzięki ożywionemu handlowi między Tunisem a słynnymi z obfitości daktyli krainami Suf i Belad el Dżerid. Drogi te są jednak co najmniej tak niebezpieczne, jak zdradzieckie ścieżki na bezdennych bagnach Laponii. Mając zaledwie stopę szerokości zmieniają się one w sposób niespodziany, a trudny do zauważenia i wywołują w przechodniu uczucie, jakiego by doznał, gdyby w zimie musiał przejść po zlodowaciałym, gładkim i wzniesionym na kilka pięter szczycie dachu. Często ścieżka zapada się tak głęboko, że woda dochodzi koniowi powyżej brzucha, czasem w bok sprowadza wędrowca zwodnicza fatamorgana, prosto w objęcia śmierci. Bród taki oznaczają często małe grupki kamieni, zwane przez Beduinów „gmair”, lecz znaki te pochłania często woda, albo syn pustyni z zemsty nadaje im inne położenie. Biada wówczas nieostrożnemu, jeśli o jeden krok zboczy z drogi, sebcha się otwiera, człowiek znika, pływający piasek obejmuje go w ciężkim, mokrym uścisku, a nad nim zamyka się papkowata, lecz pozornie silna i twarda skorupa. Kto chce puścić się taką ścieżką, musi mieć pewnego i przytomnego przewodnika, w przeciwnym razie będzie zgubiony. Jako przewodnicy po szotach, czyli chabirowie, słyną Merazigowie, mieszkający na południowym brzegu szotu. Jeśli jakieś towarzystwo, albo karawana chce przejść przez sebchę, musi najpierw wybłagać sobie pomoc Allaha. Potem przewodnik rusza przodem, sondując dokładnie drogę. Za nim idą z poganiaczami wielbłądy, jeden za drugim, a nawet z głową przywiązaną do ogona poprzednika. Ilekroć pokażą się miejsca niebezpieczne, przewodnik się waha, wielbłądy i konie parskają trwożnie, lecz wszyscy muszą iść naprzód, bo ani na chwilę nie można się zatrzymać na chwiejnym i cienkim gruncie. Jest to zataczanie się nad grobem, nad piekłem, a kiedy wreszcie uczuje się drugi brzeg, wszyscy oddychają głęboko, a mężczyźni zwracają się twarzą ku wschodowi, aby zawołać „hamdullillah” i podziękować Bogu na kolanach za to, że nie pozwolił otworzyć paszczy potworowi. Na początku ubiegłego stulecia przechodziła przez szot el Kebir karawana złożona z przeszło tysiąca wielbłądów i wielu ludzi. Nieszczęśliwym trafem zapadło się kilka gmairów, prowadzący wielbłąd zboczył ze ścieżki i zniknął w głębi a za nim poszły inne. Wszystko zginęło w ciągnącej się papce, która zamknęła się nad karawaną, a w pół godziny potem skorupa solna wyglądała tak, że nic nie świadczyło o straszliwym wypadku. Tak utonęły tysiące w tej mydlastej otchłani, a ilekroć ktoś nie wrócił już do duaru, jego najbliżsi odmawiali surę śmierci, dodając jeszcze te słowa: „Ruhh es sebcha, duch szotu sprowadził ich z drogi i wpadli w pływający ogród piaszczysty. O Allah, zbaw ich!” Wedle wierzeń ludzi, mieszkających dokoła szotu, ruhh es sebcha przebywa w głębinach wody i otwiera wrota śmierci, ilekroć na sebchę wstąpi człowiek, który nie zwrócił wpierw w modlitwie twarzy ku Mekce. Jeśli niewierny albo wielki grzesznik kroczy ponad głębią, podnosi się duch szotu, ukazuje nad wyziewami błyszczące miasto lub kwitnącą oazę, a kiedy uwiedziony tym człowiek chce pospieszyć do zwodniczego obrazu, pada w ramiona niemego Anioła śmierci. To wszystko przyszło mi na myśl, kiedy stanęliśmy na wyżynie Szahia. Aż do tej chwili Krumir jechał zupełnie tak, jak powiedział Abdukowi. Jeśli te słowa miały się sprawdzać nadal, musiałby się zwrócić na południe i dążyć przez Dra el Haua i Dżebel Tarfani do Seddady. Widocznie jednak znalazł jakiś powód do zmiany kierunku, gdyż ślady skręciły na południowy zachód, a potem wprost na zachód. Jechaliśmy tymi śladami między Szahia i Dra el Haua aż do wieczornego zmroku, kiedy znowu skierowały się na południowy zachód. Zmęczyliśmy i siebie i zwierzęta, a dokładne badanie tropu wykazało, że zbieg był przed nami tylko o godzinę drogi. Skłoniło nas to do zatrzymania się z chwilą, gdy ciemność zaczęła zapadać. W nocy łatwo było go minąć, mógł nas spostrzec i bylibyśmy go stracili. Postanowiliśmy dołożyć starań, żeby doścignąć go nazajutrz przed południem. Rozsiodłaliśmy konie i urządziliśmy sobie z siodeł i der posłania. – A jednak on mnie oszukał – rzekł Sar Abduk. – Nie pojedzie przez Seddanę i Neftę, lecz przez Asludż do Tuggurtu. – Czy także zna tę drogę? – spytałem. – On zna tu wszystkie ścieżki. Przecież to chabir. Nawet na szocie zna wszystkie gmairy i głębie. Jego ruhh es sebcha nie zmyli; on prowadził podróżnych przez szot Rarsa i szot Dżerid. Ja sam jechałem z nim przez Rarsa i koń jego ani razu nie stąpnął fałszywie. – Ja jechałem już także przez Dżerid. To przez sebchę Rarsa wiodą także ścieżki? – Dokoła tej sebchy mało jest miejscowości i dlatego nie ma tam pewnych ścieżek. Tylko bardzo śmiały Bedawi puści się w tą niebezpieczną drogę. – Jak daleko stąd do Asludż, które dzieli sebchę Rarsa od Melriru? – Musiałbyś jechać od rana do wieczora. – A do najbliższego punktu Rarsy? – Możesz się tam dostać za trzy godziny. – Wobec tego musimy spróbować odciągnąć Krumira od szotu, bo puści się na sól, a my wtedy nie będziemy mogli ścigać go dalej. – Nie odważy się na to. – Czemu nie? – Musi prowadzić jednego konia, a ścieżka jest za wąska dla dwu zwierząt. – Sądzisz więc, że nam nie ujdzie, jeśli zapędzimy go na szot? – Na pewno nie ujdzie. – Poświęci jednego konia z dziewczyną, a sam wstąpi na szot; wówczas umknie nam z bułanem, na którego siądzie. – To zestrzelimy go z siodła. W odpowiedzi tej brzmiała taka pewność siebie, że sam w to uwierzyłem. – Zihdi – zapytał Achmed es Sallah – czy spełnisz jedną moją prośbę? – Owszem, jeśli tylko potrafię. O co ci chodzi? – Ty strzelasz lepiej od nas wszystkich. Weź na siebie Krumira, a mnie zostaw Mochallah! – Chętnie, o ile to będzie możliwe. Jeśli jednak nie zajdzie konieczna potrzeba, nie będę strzelał. Nie należy na próżno przelewać ludzkiej krwi. Wolę go dostać żywcem. – To zrań go, a potem go osądzimy. Z tej i innych rozmów widać było, że na jutro spodziewano się końca pościgu. Anglik także tak myślał. – Hm! – rzekł, kiedy zawiadomiłem go o zamiarach towarzyszy. – A więc jutro skończy się ta sprawa? Szkoda! – Jak to? – Gdzie znajdziemy potem nową przygodę? – Jakoś to będzie. Zresztą, czy ciągle musimy mieć przygody? – A cóż? Jeździć może każdy, jeść i pić także. Yes! Zostawcie Krumira mnie! Wypróbuję na nim moją rusznicę. – Tego nie zrobimy, sir! Warto przecież dostać go nieuszkodzonego. – Ale jak? Nie będzie przecież taki głupi i nie stanie spokojnie, kiedy zechcecie go pojmać! – Tu nic z góry nie da się przewidzieć, trzeba czekać, jak się sprawy potoczą. – To słuszne, ale hm! Coś mi przychodzi na myśl. – Co takiego? – Znacie chyba sznur skórzany, zwany lassem. Można sobie zrobić coś takiego i pochwycić go na to. – Sir, to niezła myśl! Nie ma tu wprawdzie rzemieni, ale są silne sznury z włókna daktylowego. Umiem władać lassem. Może uwijemy sobie coś takiego? – Well! W kwadrans potem miałem mocne lasso, aby się zaś przekonać, czy potrafię nim pewnie rzucać, ćwiczyłem się pomimo ciemności na gałęziach krzaku. Próba wypadła zadowalająco. Miałem zatem broń, za pomocą której mogłem dostać Krumira żywcem. Postawiwszy straż, położyliśmy się spać z miłą nadzieją, że jutro o tym czasie nasze zadanie będzie zakończone. Ponieważ zasnęliśmy bardzo wcześnie, nazajutrz zbudziliśmy się jeszcze przed świtem, a chociaż tropu raczej się domyślałem, niż go widziałem, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Może po godzinie jazdy dostaliśmy się do małej dolinki, porosłej krzakami akacji. Tu Krumir spędził noc. Czuł się tu tak bezpiecznie, że nawet rozniecił ognisko. Mochallah przywiązana była do drzewa, co łatwo było poznać po śladach. Ostatnie ślady, pozostawione przez ludzi i zwierzęta, były tak świeże, że Krumir mógł być zaledwie o pół godziny przed nami. Ruszyliśmy więc naprzód ze wzmożonym zapałem. Z doliny wjeżdżało się na wzgórze, a kiedy dostaliśmy się na szczyt, zatrzymaliśmy mimo woli konie. Od południa błyskał ku nam z dalekiego widnokręgu szot Rarsa. Od sebchy aż do nas ciągnęło się rozległe morze piasku, prawie bez roślinności, a po prawej ręce kłusowały dwa konie: siwy i bułan. Na pierwszym z nich siedziała kobieta, na drugim Krumir, którego poznaliśmy natychmiast. – Allah ‘l Allah – zawołał Ali en Nurabi w radosnym triumfie, zerwał strzelbę z rzemienia przy siodle i puścił się pędem po zboczu. Ta nieostrożność miała się niebawem na nim zemścić. Powietrze poranne zaniosło okrzyk szejka do uszu Krumira, bo odwrócił się zaraz, a spostrzegłszy nas ruszył z galopa oboma końmi. Wszyscy ruszyli w ślad za szejkiem, tylko Achmed trzymał się przy mnie. – Czemu nie jedziesz z nimi? – zapytałem go z uśmiechem. – Ponieważ ty zatrzymałeś się tutaj – odpowiedział. – Z pewnością wiesz, dlaczego to czynisz. – Pewnie, że wiem. Popatrz, jaki łuk zatacza sebcha na prawo; po tym łuku oni pojadą. My natomiast ulżymy sobie i podążymy wprost na koniec łuku. W ten sposób nadrobimy ten kawał drogi, o który Krumir jest jeszcze przed nami. Naprzód! Ruszyliśmy w opisanym właśnie kierunku, najpierw kłusem, potem krótkim, a w końcu wyciągniętym cwałem. Klacz Achmeda była znakomita, a ponieważ dotąd nie wysilałem zbytnio karego, toteż oba konie biegły równo. Piasek stawał się z wolna coraz głębszy, mimo to nie zmniejszyliśmy prędkości. Krumir uważał tylko na tamtych prześladowców, nas jeszcze nie spostrzegł, chociaż byliśmy dlań niebezpieczniejsi. Można było przewidzieć, że go nie dościgną; biała klacz i bułan przewyższały ich konie rączością, chociaż zniosły już niemałe trudy. Wtem Krumir zwrócił się na prawo i zobaczył nas. Odrzucił w tył głowę i popędził konie. Jechał równolegle z brzegiem szotu, a ponieważ miał pod sobą piasek głębszy niż my, nie musiałem jeszcze użyć tajemnicy mojego ogiera. Krumir był jeszcze ciągle przed nami. Jadąc ciągle po cięciwie łuku, nie wątpiliśmy, że go dościgniemy. Tak upłynęło z pół godziny. Coraz to bardziej zbliżaliśmy się do błyszczącego zwierciadła szotu. Zostawiwszy już dawno za sobą naszych towarzyszy, dotarliśmy do zatoki, wysuwającej się z szotu w głąb lądu. Krumir był tuż przy niej, ja w tej samej odległości, tylko kilometr od niego, a przy mnie wciąż jeszcze Achmed. Wtem zmienił się przed nami krajobraz. Szot cofnął się nagle, ustępując miejsca szerokiemu półwyspowi, wcinającemu się weń daleko. Krumir podniósł się na siodle, wydał głośny okrzyk radości i machnął wzgardliwie ręką. Następnie zwrócił nagle konie na lewo i popędził wprost ku szotowi. – Allah kerihm! – krzyknął Achmed. – Pędzi na sól! Nie odpowiedziałem wcale, ponieważ nie było czasu na słowa, szarpnąłem tylko konia w tym samym kierunku i położywszy mu rękę między uszami, zawołałem: – Rih, Rih, Rih!!! Koń przestraszył się dźwięku mego głosu. Zdawało się, że całkiem nie dotyka ziemi. Poznał po krzyku, że nadszedł dlań czas udowodnienia, że na prawdę jest „Wiatrem”. Domyśliłem się, że Krumir szuka ścieżki przez szot, a gdyby się Mochallah raz tam dostała, byłoby po niej. Musiałem więc ich dopędzić, zanim dojadą do brzegu sebchy. Miałem wrażenie, że przestrzeń znajdującą się przede mną, rzucał ktoś poza mnie, a chociaż półwysep wchodził daleko w solne jezioro, niknął po prostu w mych oczach. Zbliżałem się coraz bardziej do ściganego, stopniowo dzieliło mnie od niego dziesięć, osiem, pięć, trzy, wreszcie tylko jedna długość konia. Podniosłem prawą ręką lasso, ale nie mogłem mierzyć w jeźdźca, bo w takim przypadku przepadłby drogocenny koń, który pobiegłby w szalonym pędzie na sól. Musiałem więc zarzucić pętlę przez głowę bułana. Wtem dobiegłem do Krumira i zawołałem: – Stój! – Masz, szatanie! – odpowiedział. Krzyknąwszy te słowa podniósł rękę z pistoletem do góry. Ja rzuciłem lasso w powietrze, a w tej chwili huknął strzał. Pochyliłem się szybko i szarpnąłem konia w bok, aby pętla się zaciągnęła, ruch ten ocalił mi życie, ponieważ kula przeleciała przede mną. Mój kary nie był ujeżdżony do lassa, nie mogłem więc nagle go zatrzymać, gdyż przewróciłby się. Powstrzymałem tylko jego bieg. Naraz pętla zacisnęła się, bułan stanął dęba i runął. Krumir nie widział jeszcze nigdy lassa, dlatego brakło mu koniecznej w takim przypadku przytomności umysłu, którą byłby okazał, gdyby przeciął sznur. Wszelako był na tyle zręczny, że wyskoczył z siodła podczas upadku. Dostał się wprawdzie nieuszkodzony na ziemię, ale klacz, którą prowadził za cugle, powlokła go kawał drogi za sobą. Gdy zaś na chwilę stanęła, wskoczył na siodło za Mochallah i pognał dalej. To wszystko stało się tak szybko, że nie mogłem temu przeszkodzić, ponieważ pętla lassa okręciła się dokoła kuli od siodła, czyli przywiązany byłem do bułana. Zanim opanowałem mego ogiera i dobyłem noża, aby przeciąć lasso, Krumir siedział już na klaczy, a w kilka sekund potem wpadł na solną skorupę, dźwięczącą jasno pod kopytami jego konia. Ruszyłem za nim natychmiast. Nie myśląc o niebezpieczeństwie tej jazdy, nie spuszczałem tylko z oka tego, który jak strzała mknął przede mną po zwierciadlanej płaszczyźnie. Ruhh es sebcha wabił mnie do siebie. Ale czy tylko mnie? Usłyszałem za sobą tętent, obejrzałem się i zobaczyłem Achmeda, pędzącego za mną na swojej klaczy. Ta krótka chwila, którą straciłem przy przewróconym bułanie, pozwoliła mu mnie doścignąć. – Zawracaj! – zawołałem, a właściwie ryknąłem na całe gardło. – Allah akbar, zihdi, ja ciebie nie opuszczę! – doleciała mnie jego odpowiedź. Nie troszczyłem się już dalej o niego, bo musiałem całą uwagę skupić na sobie i Krumirze. Dotychczas skorupa była równomiernie mocna, naraz spostrzegłem wynurzający się szereg gmairów, jako nieomylny znak, że niebezpieczeństwo jest bliskie. Równa dotąd skorupa, zaczęła faliście wznosić się i zagłębiać; wypukłości błyszczały metalicznie, a w zagłębieniach leżał podstępny lotny piasek. Mimo to gnaliśmy przez te wzniesienia i doliny. Grunt dudnił, grzmiał, zgrzytał i trzeszczał pod nami. Nie był to już ów dźwięk pełny, brzmiący uspokajająco, lecz dziwnie płaczliwy i świszczący. Wkrótce zrobiło się jeszcze gorzej. Doliny fal zaczęły wyglądać gąbczasto, jak topniejący śnieg, były często pod wodą, która bryzgała nam ponad głowami. Całe płaszczyzny trzęsły się i chwiały, kipiąc pod kopytami rozszalałych koni. Śmierć leciała z nami, przed nami, obok nas i pod nami. Nie odwracałem wzroku od Saadisa el Chabir, naszego przewodnika, jedynego chabira, który mógł nas ocalić. Gdzie on podrywał konia, tam ja czyniłem to samo, naśladowałem każdy jego ruch, kierowałem ogiera w te same miejsca, po których przechodziła jego klacz. To samo czynił za mną Achmed. Była to moja najstraszniejsza jazda w życiu. Zdawało mi się, że to jakiś okropny sen. Tętno biło mi gwałtownie, skronie paliły, porwała mnie jakaś gorączka i miałem wrażenie, że lecę z tym szalonym łowcą przez zwały chmur, pozbawionych podstawy. Brzegi zniknęły już dawno, znajdowaliśmy się na samym środku bezdennego zatracenia, a każdy krok zwiększał we mnie przekonanie, że gdyby przerażająca szybkość koni zmniejszyła się choć trochę, musielibyśmy utonąć. Skorupa soli była miejscami tak cienka, że tylko przez jedno mgnienie oka mogła na sobie utrzymać mknące po niej kopyta. Nie miałem czasu spojrzeć na zegarek. Lecieliśmy tak może dwadzieścia minut, lecz mnie wydały się one dwudziestu wiecznościami. Wtem zauważyłem, że jego klacz zmęczyła się pod wpływem podwójnego ciężaru. Krumir postanowił jej ulżyć, ale gdy zobaczyłem, co chciał w tym celu zrobić, włosy stanęły mi dęba. Postać jego zasłaniała mi dotychczas Mochallah, teraz jednak ujrzałem, że kierując konia lewą ręką, prawą rozluźniał więzy, trzymające dziewczynę na koniu. Potem doleciał mnie okrzyk śmiertelnego strachu. Krumir poderwał Mochallah z siodła, by zrzucić ją z konia, ona jednak przyczepiła się do niego, uwiesiła rękoma u prawej nogi i wlokła tak za koniem. Na to zbój podniósł pięść i uderzył dziewczynę w głowę; ręce jej puściły się natychmiast, a ona spadła nie na ścieżkę, lecz obok niej. Jej nogi nie znalazły oparcia, płynna sól poddała się i dziewczyna zaczęła tonąć. W tej samej chwili nadbiegł tam mój ogier, schyliłem się i pochwyciłem dziewczynę prawą ręką za ramię. Nie puściłem jej, a szybkość biegu dopomogła sile mej ręki, lekka postać dziewczyny zatoczyła przede mną łuk i upadła na siodło. Było to dziełem dwu sekund. Za mną zabrzmiał głośny, radosny okrzyk Achmeda. Krumir ulżył siwce, mój kary nie odczuł widocznie zwiększonego ciężaru, dzięki czemu pogoń na śmierć i życie nie przerwała się ani na chwilę. Jak długo jednak można było jeszcze wytrzymać? Nie było widać żadnego znaku, ani jednej kupki kamieni, nic, tylko falujące pola stężałej soli, przewalające się szumowiny piasku, rozbryzganą wodę i podlatujące w górę fontanny piany. Wtem ujrzałem przed sobą ciemny pas, który, choć początkowo bardzo oddalony, zbliżał się do nas szybko. Dzięki Bogu! Krumir obrał drogę, przecinającą tylko część sebchy. Gdyby chciał jechać przez całą szerokość szotu, wynoszącą w tym miejscu około trzydziestu kilometrów, bylibyśmy zgubieni. Upłynęła jeszcze minuta, potem druga, pas był już całkiem blisko, grunt trząsł się jeszcze, pienił i trzeszczał pod nami, ale naraz wydał dźwięk twardy i mocny. Pędziliśmy po mocnej skorupie ku pewnej w podstawach ziemi. – Allah ‘l Allah! – zawołał Krumir. – Hussah, skacz za mną Achmedzie! – krzyknąłem. Kary przeleciał jak ptak przez szeroki, bagnisty brzeg szotu, dzielący skorupę solną od stałego gruntu, a zaraz za mną szczęśliwie wylądował Achmed. Konie nasze ubiegły jeszcze kawałek, zanim stanęły. Lecz gdzie podział się Krumir? Biała klacz tkwiła zadem w bagnie, o kilka kroków przed nią leżało jego ciało. Zsiedliśmy i pomogliśmy koniowi wydobyć się z błota. Potem przystąpiliśmy do jeźdźca. Zmęczona klacz skoczyła za blisko, a wyrzucony z siodła Krumir uderzył głową o ziemię i skręcił kark. – Boże bądź miłościw jego duszy! – rzekłem zaczerpnąwszy głęboko powietrza. – Allah jenarl al barrasz – Niech Bóg potępi tego trędowatego! – dodał Achmed i przystąpił do Mochallah, którą ja tymczasempołoży-lem na piasku. – Zihdi, ona nie żyje! – zawołał przestraszony. Zbadawszy dziewczynę oświadczyłem: – Żyje, tylko zemdlała! Na to Achmed wziął ją na ręce i zaczął całować w oczy, usta i policzki, dopóki się nie przebudziła. Ja tymczasem zająłem się końmi, które stały z szeroko rozwartymi nozdrzami i robiły silnie bokami. Natarłem je mocno i zwróciłem się znów do Achmeda. Poczciwcowi łzy stanęły w oczach, chciał rozmawiać z Mochallah, lecz nie dostawał odpowiedzi. Ona na razie nie rzekłszy ani słowa, zawisła mu na szyi i wydawała z siebie tylko nieartykułowane dźwięki. – Oszczędzaj ją, Achmedzie es Sallah! – prosiłem. – Wycierpiała bardzo wiele, a ostatnie pół godziny wyczerpało ją bardziej niż kobieta zdoła znieść bez ciężkich skutków. – Tak, zihdi, to było okropne! Czym jest lew i pantera wobec tej sebchy! Duch sebchy pozwolił nam ujść, gdyż nie jesteśmy złoczyńcami, lecz Krumira przecież w końcu zatrzymał. Oby dusza jego zamieszkała w dżehennie razem z najgorszymi diabłami! Nigdy nie zapomnę tej jazdy! – Ja także nie, możesz mi wierzyć! Zdaje mi się, że runąłem z tysiąca minaretów, nie poniósłszy żadnej szkody. – A ja, zihdi, dziękuję ci, że ocaliłeś perłę córek, Mochallah, kiedy Krumir chciał ją strącić w otchłań! – Nic o tym nie mów! My dwaj jesteśmy rozdrażnieni i nie tak prędko odzyskamy spokój. Pomóż mi przywiązać Krumira do klaczy, potem weźmiesz Mochallah do siebie na konia i pojedziemy poszukać naszych ludzi. – Czy znasz, zihdi, kierunek, w którym mamy się udać? – Znam. Jechaliśmy na południowy zachód, musimy więc wracać ku północnemu wschodowi. Wkrótce ruszyliśmy z powrotem. Ja jechałem na przedzie, prowadząc za cugle białą klacz, a za mną szczęśliwy Achmed es Sallah. Ze skarbca słów wybierał najsłodsze wyrazy, aby pokazać „perle córek”, jak nieskończenie czuje się szczęśliwy. Już po południu dostaliśmy się do tej części półwyspu, z której zaczęła się nasza straszliwa jazda. Kiedy skręcaliśmy dokoła ostatniego rogu, nasi ludzie jeszcze nas nie zauważyli, ponieważ wszyscy siedzieli na brzegu, nie odwracając oka od błyszczącej powierzchni. Wystrzeliłem w powietrze, a wszyscy poderwali się z ziemi, gdy zaś nas dostrzegli, zabrzmiał jeden wielki, nieopisany krzyk radości. Niebawem otoczono nas kołem i zasypano tysiącem pytań. Tylko jeden stał na uboczu i trzymał w objęciach uratowaną córkę i patrzył na swoją klacz rozpromienionymi oczyma; był to Ali en Nurabi. – Hamdullillah, odzyskałem obie! – zawołał w końcu. – Achmedzie es Sallah, ty dotrzymałeś słowa, ja także pamiętam o moim. Niechaj Mochallah, córka mego serca, będzie twoja! Ale teraz opowiedzcie nam, jak was Allah prowadził i kto wziął duszę temu zbójowi, na którym nie widać rany. – Pozwól mnie opowiedzieć, zihdi! – poprosił Achmed. – Dobrze! – odpowiedziałem. Uczyniłem chętnie zadość życzeniu zacnego i wiernego człowieka, w nagrodę za to, na co się odważył. Sam usiadłem obok Anglika, aby mu w jego ojczystym języku opowiedzieć o naszej jeździe. On podkurczył długie nogi, zaplótł ręce na kolanach i słuchał z największym zaciekawieniem. Kiedy skończyłem, odetchnął głęboko i przyznał się szczerze: – Wiecie, sir, że lubię przygody, ale takiej nie życzyłbym sobie! Najlepiej mieć pod nogami trochę stałej ziemi, jeśli idzie się na przechadzkę. Yes! Ale ten Achmed, to diabeł nie człowiek; pojechał za wami na ten staw! Ale nareszcie ma swą Mochallah, a teraz zaręczyny, wesele i wyprawa! Czy wiecie co ja mu obiecałem? – Wiem. – No? – Pięćdziesiąt funtów. – I dostanie je, gdyż zasłużył sobie na nie rzetelnie. Well! W godzinę potem staliśmy na silnej skorupie szotu i wybiliśmy w niej dziurę. – Ludzie – rzekł Omar Altantawi poważnie – weźcie jego ciało i rzućcie w otchłań lotnego piasku, gdzie chciał wtrącić dziecko naszego brata. Niech ruhh es sebcha ma jego kości, zaś dusza jego niech baczy na to, czy przejdzie przez most, wiodący do raju! On złamał przysięgę, bluźnił przeciwko Bogu i prorokowi, a to najcięższy ze wszystkich grzechów. Allah illa Allah, we Mohammed rassul Allah! Łowcy niewolników Rozdział I Abu Djom Przetrwaliśmy szczęśliwie bardzo wyczerpującą jazdę, przybyliśmy bowiem aż z Dar Abu Urna, oddalonego od Nilu o sto mil geograficznych, a mieliśmy jeszcze z pół dnia drogi do zachodniej jego odnogi, Bahr el Abiad. Mówiąc w liczbie mnogiej mam na myśli oprócz siebie, jeszcze małego, dzielnego, hadżiego Halefa Omara, długoletniego mego służącego i Murzyna z Fori, nazwiskiem Marraba, który sobie ślubował, że sam odbędzie pielgrzymkę do Mekki i prosił nas, żebyśmy zabrali go z sobą, ponieważ spodziewał się przy nas ochrony przed łowcami niewolników. Spełniłem jego prośbę, a że znał dokładnie okolice aż do Nilu, mógł nam się przydać jako przewodnik. Biedak ubrany był w bawełnianą koszulę, a siedział na naszym jucznym koniu, który tym razem nie miał nic innego do dźwigania. Broń jego składała się ze starego noża i z jeszcze starszej piki, ale nie było obawy, żeby jedna lub druga broń wyrządziła komuś szkodę, zaraz bowiem pierwszego dnia okazał się ich właściciel bardzo poczciwym, ale nadzwyczajnym tchórzem. Halef i ja jechaliśmy na młodych, ale bardzo silnych ogierach Fada-zi, które rozwijają wielką szybkość na piasku pustynnym, a w wodzie pływają jak ryby. Od rana mieliśmy dzisiaj daleko przed sobą bezwodny teraz Nid e’ Nil po prawej ręce, spodziewałem się zatem, że dojedziemy do Bahr el Abiad w okolicy wyspy Abu Nimul lub Miszrah Omm Oszrin. Była to kraina zupełnie równa, a step zieleniejący w porze deszczowej, przedstawiał się nam teraz jako łysa, wysuszona płaszczyzna, bez źdźbła trawy, którym można by nacieszyć oczy. W dodatku słońce paliło takim żrącym żarem, że musieliśmy zatrzymać się w południe, by przeczekać największą spiekotę i dć koniom wypocząć. Siedząc cicho obok siebie, jedliśmy daktyle, które nam jeszcze pozostały, gdy wtem Halef wskazał na wschód i rzekł: – Zihdi, tam na widnokręgu widzę biały punkt. Czy to nie jeździec? Ponieważ byłem odwrócony plecami do wskazanego kierunku, wstałem i obejrzałem się. – Widzisz go? – pytał dalej Halef. – Widzę – odpowiedziałem. – Punkt, o którym mówisz, porusza się ku nam. Ten biały połysk pochodzi od burnusa. Ruch jest tak szybki, że jest to z pewnością jeździec a nie piechur. – Czy uzbrojony? – zapytał Murzyn trwożliwie. – Oczywiście! Wiesz przecież, że każdy chodzi tu uzbrojony. – O Allah, Allah, chroń mnie przed diabłem o dziewięciu ogonach! Czy sądzisz panie, że ten jeździec na nas uderzy, zakłuje albo zastrzeli? Trwoga rozszerzyła mu źrenice i rozczapierzyła palce, jakby dla odegnania niebezpieczeństwa. Widząc to Halef huknął nań gniewnie: – Uskut, gerbu – milcz, tchórzu! Jak jeden człowiek może się ośmielić napaść na nas trzech! Gdyby ich było nawet dwudziestu lub pięćdziesięciu, to jeszcze byśmy się ich nie bali. My zabiliśmy lwa a nawet czarną panterę, polowaliśmy na słonie i hipopotamy, ja i mój zihdi staliśmy sami naprzeciw stu nieprzyjaciół, a sercom naszym nie przyśniło się nawet szybciej uderzać. Powiadam ci, że dopóki z nami jesteś, dopóty żaden nieprzyjaciel nie zdoła ci strącić z głowy jednego włoska. Ale niestety, na twojej głowie rośnie wełna owcza zamiast pięknej ozdoby dzielności męskiej. Dlatego jesteś owcą i zostaniesz nią, póki Allah nie wyprawi cię do twoich ojców, jeśli w ogóle miałeś ojca, gdyż tylko waleczni mężowie mogą mówić o ojcach! Nie było to wprawdzie powiedziane uprzejmie, ale usprawiedliwione było tym, że mój hadżi najbardziej nie lubił tchórzostwa. Słowo obawy albo czyn tchórzliwy wprawiały go często we wściekłość. Tymczasem zbliżył się już obcy jeździec, a zobaczywszy nas, przystanął, namyślając się widocznie, czy ma nas ominąć, czy też zwrócić się do nas. Siedział na bułanym koniu, Beni- Szankol, w białym burnusie, zarzuconym w ten sposób, że wystawała spod niego tylko długa flinta, którą trzymał w ręku, a nie widać było broni tkwiącej za pasem. Zatrzymał konia tuż przed nami i zaczął nam się przypatrywać wzrokiem bynajmniej nie przychylnym. Wtem spytał krótko, tonem rozkazującym: – Kto wy jesteście? Mnie i Halefowi ani przez myśl nie przeszło odpowiadać, a Murzyn skurczył się jak kura, nad którą przelatuje jastrząb. – Kto wy jesteście? – powtórzył Beduin jeszcze ostrzej niż przedtem. Na to wstał z ziemi mały Halef, a wyciągnąwszy nóż, przystąpił doń i oświadczył: – Zleż z konia, dobądź noża i stocz ze mną walkę, a potem dowiesz się kim i czym jesteśmy. Zsiądź tylko, a ja cię nauczę uprzejmości! Pamiętaj o tym, że przy spotkaniu należy pozdrawiać, a pytania można stawiać dopiero po zjedzeniu i wypiciu na powitanie! – Nie mam na to czasu! – mruknął obcy. – Jestem wojownikiem walecznego szczepu Bakkara, wy jesteście na naszym terytorium, mam więc prawo zapytać, co wy za jedni. – Teraz się dowiesz, ponieważ sam wpierw powiedziałeś kim jesteś. Ten człowiek, siedzący za mną, przybywa z Dar-for i zmierza do świętego miasta Mekki, by tam uczcić Allaha i proroka. Ten dostojny pan obok mnie, to słynny i niezwyciężony emir hadżi Kara Ben Nemzi, a ja, czy wiesz, kto ja jestem? – Nie. – Otwórz więc uszy twoje i usłysz z poważaniem imię moje. Nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Czy imię twoje jest także tak długie i piękne? Trzeba wiedzieć, że Beduin dołącza do swojego imienia imiona przodków. Kto, nie znając swoich przodków, nie może tego uczynić, tym pogardzają. Halef nie był dumny, przeciwnie, był to najbardziej dobroduszny człowiek na świecie, ale Bakkar nie pozdrowił nas, a to go rozgniewało do tego stopnia, że rozpuścił gębę bardziej, aniżeli wypadało. Kochał on mnie nade wszystko, bardzo często narażał dla mnie swoje życie, a w ogóle widział we mnie uosobienie wszelkich cnót i zalet. Nic więc dziwnego, że wpadł w złość głównie z tego powodu, że Bakkar nie uznał mnie za godnego pozdrowienia. Bakkar jednak nie dał się zastraszyć, bo odpowiedział spokojnie i zimno: – Przybywam znad wód Nilu i zdążam na pustynię, gdzie towarzysze moi polują na gazele. Wiecie już o mnie wszystko, a teraz wy powiedzcie mi, skąd przybywacie i dokąd idziecie. – Przyjeżdżamy z Dar Abu Uma, a udajemy się nad rzekę. – Na które miejsce? – Sami tego jeszcze nie wiemy. – Czy szukacie może muallima el milla el mesihija? Po arabsku znaczy to: nauczyciel chrześcijaństwa. Czyżby w pobliżu był gdzieś misjonarz? Zajęło mnie to nadzwyczajnie, dlatego wtrąciłem się do ich rozmowy, odpowiadając: – Właśnie jego szukamy. Czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie on przebywa? – Znam miejsce jego pobytu. Osiedlił się na wyspie Aba, aby zwodzić mieszkających tam wiernych. Niechaj Allah go zniszczy! – Z jakiego kraju tu przybył? – Z Anglii. Jeśli pojedziecie stąd na północny zachód, będziecie jutro u niego. Może wy także jesteście przeklętymi chrześcijanami? – Ja jestem chrześcijaninem! – odparłem spokojnie. – W takim razie smaż się w największej głębi piekieł! Dał koniowi ostrogę i pojechał dalej w step w tym samym kierunku, co przedtem. – Zihdi, czy mam puścić się za nim i poczęstować go harapem? – zapytał Halef z gniewem, wyciągając równocześnie zza pasa swój bicz ze skóry hipopotama. – Daj pokój! Taki człowiek nie może mnie obrazić. – Tak, ty stoisz zbyt wysoko, byś mógł zauważyć, że taka żaba na ciebie rechocze, taki nicpoń, który nie nauczył się jeszcze dobrze używać konia. Czy nie spostrzegłeś, że zgubił podkowę? – Tak, z prawego tylnego kopyta. Nie troszczmy się więcej o tego człowieka! Bakkarowie są znakomitymi jeźdźcami, dzikimi i zuchwałymi łowcami, wojownikami i rozbójnikami. Uważani są powszechnie za najniebezpieczniejszych Arabów nad górnym Nilem i to nie bez słuszności, jak to się niejednokrotnie okazało. To, że ten którego teraz spotkaliśmy, jechał tylko na trzech podkowach, niczego jeszcze nie dowodziło. Świadczyło co najwyżej o tym, że nie szczędził swojego konia. Niebawem jednak miała ta okoliczność nabrać dla nas większej wagi. Dwie godziny po południu ruszyliśmy znowu w drogę, nie pojechaliśmy jednak na północny zachód jak nam Bakkar radzi, lecz na wschód, w pierwotnym naszym kierunku, gdyż w ten sposób spodziewaliśmy się prędzej dostać nad rzekę. Trzymając się jej biegu, mogliśmy potem dotrzeć także do wyspy Aba i do misjonarza. Dotychczas droga wiodła pustym i wyschłym stepem. Grunt był twardy, lecz pod kopytami koni rozgniatał się na pył. Nic też dziwnego, że mniej więcej w godzinę potem z łatwością spostrzegliśmy ślady biegnące z południowego zachodu. Było ich dużo, dlatego zsiadłem z konia, aby je zbadać. Podczas wieloletnich moich podróży po dzikich krajach nie omijałem nigdy śladów bez zwrócenia na nie uwagi i temu może zawdzięczam, że jeszcze żyję. Dokładne badanie wykazało, że były to ślady przynajmniej sześćdziesięciu koni i wielbłądów, które prowadziły ku Nilowi w tym samym, co nasz kierunku. Byli to niewątpliwie Bakkarowie, którzy zazwyczaj posługują się wołami, a dosiadają koni tylko na wyprawach wojennych i myśliwskich. Należało się więc przekonać, czy była to wyprawa myśliwska czy wojenna. Rozstrzygnąć ten problem było dość łatwo, ponieważ na polowanie nie zabiera się tylu wielbłądów. Ci, którzy tędy jechali, powracali widocznie z wojny, a że w tamtych stronach wojna znaczy to samo, co grabież, szczególnie chwytanie niewolników, nabrałem przekonania, że byliśmy na tropie ghazuah, czyli wyprawy wojennej w celu schwytania Murzynów i zrobienia z nich niewolników. Staliśmy jeszcze na tym samym miejscu, gdy naraz, na południowym zachodzie dojrzeliśmy ze dwudziestu jeźdźców, zbliżających się do nas w cwale. – Zihdi, to są Murzyni – rzekł Halef. – Widzę z daleka czarną barwę ich twarzy. Z jakiego mogą być szczepu? Tu nie ma innych Murzynów oprócz Szilluków. – To nie są Szillukowie; oni zamieszkują tylko wybrzeża Nilu, a ci, których przed sobą widzimy, przybywają ze stepów. Trzymają się troskliwie tropu, z czego domyślam się, że to pogoń za rozbójnikami, łowcami niewolników, którzy tędy przechodzili. – Wobec tego możemy być przygotowani na nieprzyjazne spotkanie! – Oczywiście, ale mimo to zaczekamy tutaj na nich. – Nie, nie, uciekajmy, uciekajmy! – zawołał Murzyn. – Ja muszę być w Mekce, ja chcę żyć i nie dam się zastrzelić ani zabić! Niech mnie Allah uchroni przed diabłem o dziewięciu ogonach! Odjeżdżam. Po co miałby mój koń cztery nogi, skoro nie mógłby na nich biegać! Chciał rzeczywiście drapnąć, ale Halef pochwycił jego konia za cugle i huknął gniewnie: – Jeśli chcesz zmykać, tchórzu, to goń na własnych nogach, ale nie na nogach konia, który nie należy do ciebie! Zostajemy! – Ależ oni nas pozabijają! – wrzeszczał przerażony Murzyn. – Ani im to przez myśl nie przejdzie! – Przeciwnie! Czyż nie widzisz, że chcą nas osaczyć? O Allah, Allah! O jaki to strach, jakie nieszczęście i jaki ból! O Mahomecie, o święci kalifowie, bądźcie miłościwi i otoczcie swoją opieką moje ciało, ducha, duszę i życie! Zeskoczył z konia, wlazł pod niego i usiadł jęcząc, jakby zamierzał tam czekać końca swoich dni. Odrzucił także nóż i włócznię, aby nie wzięto go za wrogo usposobionego. Murzyn jednak dobrze przewidywał. Czarni rozdzielili się i biegli do nas cwałem, by nas otoczyć. My ze swej strony nic przeciwko temu nie zrobiliśmy. Wygląd nadjeżdżających był szczególny, bo tylko jeden z jeźdźców miał na sobie wełnianą koszulę, a u reszty tylko przepaski biegły dokoła bioder. Konie ich były zdrożone i w ogóle niewiele warte, pochodziły bowiem z nizin Bahr Seraf, Bahr el Ghazal i Bahr el Dżebel, gdzie konie wcale się nie chowają, albo tylko liche. Broń ich składała się z noży, ciężkich maczug z drzewa hegelik i długich włóczni. Tylko ten, który ubrany był w koszulę, miał strzelbę. Był to prawdziwy olbrzym, o wiele wyższy i szerszy ode mnie. Głębokie blizny po ospie nadawały jego twarzy przerażającego wyglądu. Czoła wszystkich innych szpeciły trzy blizny po nożu, które miały być ozdobą i odznaczeniem. Głowy ich posmarowane były tak grubo mieszaniną popiołu i krowiego moczu, że włosy niknęły pod tym zupełnie, jakby pod dużymi czapkami. Cel tego smarowania jest podwójny: podniesienie męskiej piękności i ochrona przed robactwem. Te hełmy z popiołu i blizny na twarzy powiedziały mi, że ci Murzyni należeli do szczepu Nuehr. Pozwoliliśmy spokojnie, żeby nas otoczyli, ale ja rozluźniłem tymczasem rewolwery za pasem i położyłem sztucer w poprzek siodła, na kolanach. Gdy czarni potrząsnęli groźnie włóczniami, wyjąc przeraźliwie, nadeszła krytyczna chwila, bo nagle zamilkli, stojąc już dokoła nas, a ospowaty zatrzymał się przede mną i huknął łamaną arabszczyzną: – Kto wy jesteście? Co tu robicie? Mów prędko, bo cię zaduszę! – Jesteśmy obcy i chadzamy spokojnymi drogami – odpowiedziałem. – Kłamiesz! Wy jesteście Bakkarowie! – syknął, podjeżdżając bliżej. – Mówię prawdę. Nie należymy do Bakkarów, a ja w ogóle nie jestem Arabem, lecz Europejczykiem. – Psie! Ośmielasz się mnie zwodzić? Europejczycy mają twarze jak barwa piany wodnej, a ty jesteś ciemny i chcesz mnie oszukać! Ja cię zadławię! Z tymi słowami na ustach, przysunął się koniem tuż do mnie i wyciągnął ręce do mojej szyi. Musiałem się bronić tak, żeby go nie zranić, a zarazem tak zapanować nad położeniem, żeby nikt nie porwał się na mnie. Aby więc mieć wolne ręce, rzuciłem Halefowi sztucer, podniosłem się w strzemionach i w chwili, kiedy czarny chciał mnie chwycić za gardło, uderzyłem go pięścią w głowę z taką siłą, że od razu stracił przytomność. Był to mój cios myśliwski, dzięki któremu na preriach amerykańskich otrzymałem przydomek Old Shatterhand. Równie szybko, jak uderzyłem, pochwyciłem go za pas i szarpnąłem mocno ku sobie tak, że padł przede mną na siodło. Przytrzymałem go lewą ręką, a prawą dobyłem noża, skierowałem w leżącego i zawołałem groźnie do jego ludzi: – Uciszcie się! Stójcie spokojnie, bo go przebiję! Jeśli się nie ruszycie, nic mu się nie stanie! Jestem przyjacielem Nuerów, mieszkałem przez wiele tygodni u szczepu Lak, Eliab i Agonik i zbratałem się z nimi, ale was nie znam. Jak się nazywa wasz szczep? Pytanie to zwróciłem do młodego, bardzo silnie wyglądającego jeźdźca, odważniejszego widocznie od innych, gdyż zamierzył się na mnie włócznią i cofnął się tylko dlatego, że mój nóż zawisł nad ospowatym. – Należymy do szczepu Eliab – odpowiedział ponuro. – W takim razie powinniście mnie znać, gdyż byłem u was nad Bahr el Dżebel. – Nasz oddział wyruszył z Bahr el Ghazal – oświadczył. – Słyszałem o tym. Wasz dowódca nazywa się Abu Djom, ojciec wiatru, ponieważ w walce zwycięża z szybkością wiatru; to najwaleczniejszy i najsilniejszy wojownik ze wszystkich szczepów Nuerów. – A mimo to zwyciężyłeś go z jeszcze większą szybkością! – Ja? Jak to? – spytałem zdziwiony. – Czy ten jeniec w moich rękach to Abu Djom? – Tak jest, to on, mój ojciec. Jesteś silny i szybki jak Abu es Sidda, Ojciec siły, o którym mówili nam bracia znad Bahr el Dżebel. – Abu es Sidda? To jestem ja. Miano to nadali mi Eliabowie. Na to młody Murzyn wykonał ruch, jak człowiek bardzo zdumiony i zawołał: – Tak, to się zgadza! Prawda, że tego małego człowieka stojącego obok ciebie nazywano Abu Kalinin? – Istotnie – odpowiedziałem. Mój hadżi Halef Omar miał nadzwyczaj skąpy wąs, składający się z niewielu włosów, ale mimo to był zeń niezmiernie dumny. Eliabowie nazywali go Abu Kalinin, co znaczy ojciec niewielu, mianowicie włosów. Mój mały nie był zadowolony z tej nazwy, ale przecież zawołał teraz, gdy ją usłyszał: – Tak zwano mnie u Eliabów. Znacie więc mnie i mojego sławnego zihdi? Wobec tego przekonacie się, że jesteśmy wprawdzie wielkimi wojownikami, ale równocześnie waszymi braćmi, których nie potrzebujecie się obawiać. – Tak, jesteście naszymi przyjaciółmi i nie tylko wypuścicie mego ojca na wolność, lecz także udzielicie nam pomocy przeciwko Bakkarom. Pozwólcie, że was pozdrowię w imieniu wszystkich naszych wojowników! Przystąpił najpierw do mnie, a potem do Halefa i plunął nam najpierw w twarz, a potem w prawą rękę, my zaś odwzajemniliśmy się natychmiast za ten objaw towarzyskiej grzeczności. Śliny nie mogliśmy zetrzeć, musieliśmy czekać, aż sama wyschnie, jakkolwiek bowiem ten rodzaj powitania jest rzeczywiście wstrętny, to jednak ma wielkie znaczenie, bo zawiera się przezeń sojusz na śmierć i życie. Kto chce pozostawać z dzikimi ludami na stopie przyjacielskiej, musi być przygotowany na niejedno, za co w zwykłych warunkach odpłaciłby policzkiem. Rozumie się samo przez się, że teraz wszyscy zsiedliśmy z koni, a ja ostrożnie spuściłem wodza na ziemię. Przyszedł wkrótce do siebie i przebaczył mi uderzenie, skoro tylko się dowiedział, kim jesteśmy. Nastąpiło oczywiście drugie opluwanie się, co dziś nie powinno być już tak odrażającym, mogę bowiem zapewnić z czystym sumieniem, że od owego czasu w ciągu długiego szeregu lat myłem się już kilka razy. Nikt nie cieszył się tak bardzo niespodzianym porozumieniem, jak Murzyn Marraba. Śmiał się z zachwytu całą twarzą, przewracał białkami tak, że mu oczy omal nie wypadły z orbit i pokazywał przy tym zęby, jakich nie powstydziłby się jaguar. Teraz dowiedzieliśmy się, że mój domysł co do ghazuy był słuszny. Byliśmy na tropie wyprawy po niewolników, którą Bakkarowie przedsięwzięli na Bar el Gazal. Mieszkający tam oddział Nuerów Eliab był niezbyt liczny, a dorośli mężczyźni wyjechali na polowanie. Bakkarowie podczas napadu na wieś nie spotkali się więc z należytym oporem. Starców i dzieci pozabijali w najokropniejszy sposób, praktykowany przy takich polowaniach na niewolników, a młodsze kobiety, chłopców i dziewczęta zabrano, by ich potem sprzedać handlarzom. Nie jest to rzeczą łatwą ani bezpieczną, ale i dziś jeszcze dość sposobności do zbytu tego „towaru”. Ilekroć transport przedostanie się za Nil i znajdzie się na wschodnim jego brzegu, uważa się wyprawę za udaną. Tam jeden Murzyn kosztuje około sześćdziesięciu franków, a im dalej na północ, tym bardziej wzrasta jego wartość. Przeprowadzanie niewolników połączone jest wprawdzie z trudnościami, nie jest jednak niebezpieczne. Właściwe niebezpieczeństwo zaczyna się dopiero w pobliżu rzeki i podczas przeprawy, tam bowiem pełnią służbę urzędnicy, którzy z pomocą wojska mają polować na łowców i handlarzy niewolników. Kto jednak zna poczucie obowiązku tych ludzi, ten wie, że poczucie to nie potrafi oprzeć się złotemu lub srebrnemu uściskowi dłoni. Najokropniejsze w takich ghazuah jest to, że na jednego upolowanego niewolnika przypada przeciętnie trzech ludzi zamordowanych przy tej sposobności. Afryka traci w ten sposób rocznie dwa miliony istot, które są tak samo jak my obrazem i podobieństwem Boga i tak samo jak my odczuwają radość i strapienie! Nuerowie Eliab zastali po powrocie z polowania, spaloną i zburzoną wieś, a wśród zgliszczy trupy lub zwęglone ich resztki. Zdjęła ich groza, a po niej nastąpiła wściekłość i pragnienie zemsty. Zaopatrzyli się, jak mogli, i wyruszyli na zmęczonych polowaniem koniach w pogoń za rozbójnikami. Niestety, a może na szczęście, nie zdołali ich doścignąć. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że ich było tylko dwudziestu, a Bakkarów znacznie więcej. To wszystko opowiedział mi dowódca Abu Djom. Ludzie jego siedzieli podczas tego dokoła w głuchym gniewie. Kiedy skończył, zerwał się i zawołał: – Siadajcie na konie, mężowie! Musimy spieszyć dalej, bo inaczej przyjedziemy za późno! – Stać, zaczekajcie! – poprosiłem. – Macie jeszcze czas! – Czekać? Emirze, czy nie żartujesz? Gdy jeńcy dostaną się za rzekę, będą dla nas straceni! – Nie. Trop, który tutaj widzimy, ma przeszło dzień. Karawana przeszła tędy wczoraj w południe i wieczorem dotarła do rzeki. Jeśli niewolników od razu przeprawiono przez Nil, to teraz nie zdołamy już temu przeszkodzić, jeśli zaś były powody do tego, żeby ich zatrzymać na brzegu, to powody te z pewnością trwają jeszcze do teraz i krewni wasi nie przeprawili się jeszcze. – Dlatego właśnie musimy się spieszyć! Dusza moja pragnie zanurzyć nóż we krwi zbójów i morderców! – Czy chcesz, żeby ich nóż zanurzył się w twoim sercu? Znajdujemy się w kraju Bakkarów, których tutejszy oddział liczy przynajmniej pięciuset ludzi, a was jest tylko dwudziestu. – Sądzę, że nam dopomożesz, emirze! – Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi. – Słyszałem o was, że nigdy nie liczycie nieprzyjaciół, choćby były ich setki. Jeśli staniecie przy nas do walki, nie będziemy potrzebowali się obawiać. Wiem, że masz strzelbę czarodziejską, z której możesz ciągle strzelać, nie nabijając. Czymże są wobec nas Bakkarowie, choćby nawet w liczbie pięciuset? Mówiąc o strzelbie czarodziejskiej miał na myśli mój sztucer Henry’ego na dwadzieścia pięć strzałów. – Istotnie nie mamy zwyczaju liczyć naszych nieprzyjaciół – odpowiedziałem – ponieważ mniej zdajemy się na siłę, a więcej na podstęp. Strzelba moja daje mi wielką przewagę, nie mogę jednak zabijać ludzi, jeśli to nie jest konieczne i jeśli mogę osiągnąć swój cel bez rozlewu krwi. – Nie możesz zabijać? – zapytał zdumiony. – Na co innego zasłużyły te psy, jeśli nie na dziesięciokrotną śmierć? – Jestem chrześcijaninem, a my chrześcijanie pozostawiamy karanie Allahowi i władzy. W dodatku Bakkarowie nie zrobili mi nic złego, dlatego nie myślę niepotrzebnie przelewać ich krwi. Jeśli chcesz naszej pomocy, to słuchaj mnie, a skoro ocalenie waszych będzie możliwe, to ich ocalę. Jeśli zaś nie chcesz zastosować się do moich uwag, to jedź dalej bez nas, ale pamiętaj, że jeszcze dziś wieczorem możecie paść w objęcia śmierci. Was niewielu będzie między Bakkarami jako dwadzieścia szakali między pięciuset hienami. Abu Djom patrzył długo i posępnie przed siebie, a z ludzi jego nikt także nie rzekł słowa. Nuerowie nie są mahometanami, lecz poganami, dlatego wódz nie mógł pojąć moich łagodnych zapatrywań chrześcijańskich. Zdaniem jego czyn Bakkarów wołał o krew, którą powinna przelać jego własna ręka. Starałem się wpłynąć na jego postanowienie, nalegając: – Wybieraj pomiędzy podstępem a przemocą i bądź albo z nami albo bez nas! W pierwszym przypadku ocalisz prawdopodobnie niewolników, w drugim będą zgubieni, a wy razem z nimi! – Pozwól emirze, muszę pomówić wpierw z moimi wojownikami! – Dobrze, ja zaczekam – odpowiedziałem powstawszy i oddaliłem się nieco z Halefem. Po pewnym czasie zawołano nas z powrotem. Nuerowie podnieśli się z ziemi, a dowódca rzekł do mnie: – Emirze, prosimy cię, żebyś nas nie opuszczał. Chcemy odzyskać nasze żony, córki i synów i zastosujemy się do twoich rad. Nie chcemy przelewać krwi, lecz umówimy się z Bakkarami o cenę. Jeśli jednak odrzucą i jedno i drugie, będziemy walczyć, chociażbyśmy mieli wszyscy w tej walce zginąć. Jak ty postąpisz w tym drugim wypadku? – Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi! – Bądź, panie naszym szejkiem i emirem! Będziemy tobie posłuszni! – W takim razie żądam, żebyście wykonali każdą moją wskazówkę. Jeśli się tak nie stanie, przedsięwzięcie nasze skończy się naszą zgubą. Wszyscy dosiedliśmy koni i odjechaliśmy tropem, ja na czele, a obok mnie Halef. Nuerowie rozmawiali z sobą po cichu, a ilekroć się odwróciłem, widziałem po ich znaczących spojrzeniach i pełnych szacunku minach, że to nasze osoby były przedmiotem ich rozmów. Rozdział II Abu el Mawadda Aby pojąć wrażenie, jakie z hadżim Halefem Omarem wywarliśmy na Nuerach i zrozumieć gotowość, z jaką oddali się pod moje rozkazy, należy wziąć pod uwagę to, że rodowity afrykański Murzyn, zwykł każdego białego, a zwłaszcza Europejczyka, uważać za istotę bardziej uzdolnioną. Do tego wypada dodać, że nad Bar el Dżebel okazaliśmy pewną odwagę, a ponadto Halef miał zwyczaj – chociaż zakazywałem mu tego surowo – przedstawiać mnie jako największego uczonego i najsłynniejszego bohatera. Powtarzano to sobie potem z ust do ust, wszędzie wdmuchiwano trochę powietrza w tę bańkę naszej sławy i tak powiększała się ona coraz bardziej. Nic więc dziwnego, że Nuerowie okazali tyle przychylnego usposobienia i gotowość poddania się moim rozkazom. Było to dla nich szczęściem, gdyż w przeciwnym razie, jak im to otwarcie powiedziałem, popędziliby na własną zgubę. Po godzinie może od naszego wyjazdu spostrzegłem trop jeźdźca, łączący się z naszym od lewej strony. Zsiadłem z konia, aby mu się przypatrzyć i zauważyłem natychmiast, że koń tego jeźdźca nie miał prawej tylnej podkowy. Gdy to powiedziałem Halefowi, zawołał: – To ten Bakkar, z którym dopiero co rozmawialiśmy! Wrócił do rzeki. Ale po co zakreślił łuk, dlaczego tak daleko okrążał? – Aby się ukryć przed nami – odrzekłem – usiłuje zwrócić na nas uwagę swoich, chce ostrzec ich przed nami, ale w ten sposób, żebyśmy nic o tym nie wiedzieli. – Dlaczego? W takim razie musimy mieć się dobrze na baczności. Będą na nas czekali, by na nas napaść. – Napaść na nas! – stęknął Marraba, pełen strachu. – O Allah, Allah, chroń nas przed diabłem o dziewięciu ogonach! Jeszcze nas zastrzelą, zakłują lub nawet zamordują! – Nie bój się – pocieszyłem go. – Bakkar sądzi, że jedziemy prosto na wyspę Aba do angielskiego misjonarza. Zagrodzą nam więc północno-wschodnią drogę, ale na próżno, gdyż my udamy się prosto na wschód, tam, gdzie prowadzą ślady ghazuy. Jedźmy dalej! Niebawem znowu ujrzeliśmy jeźdźca, zmierzającego ku nam z przeciwka. Siedział na wielbłądzie wierzchowym a jucznego prowadził obok siebie. Pakunki na drugim wielbłądzie owinięte były rogóżkami z sitowia. Nasz widok nie zatrwożył go wcale, gdyż nie przystanął ani na chwilę, lecz podjechał ku nam bez namysłu. Dopiero przed nami zatrzymał się, przyłożył rękę do piersi na powitanie i powiedział: – Sallam! Czy pozwolicie mi na pytania, które usta moje chcą wygłosić? – Sallam! – pozdrowiłem go. – Jesteśmy gotowi odpowiedzieć na twoje pytania. Nie wyglądał na Beduina, a z jego twarzy nie można było wyczytać inteligencji. – To powiedzcie mi, kto wy jesteście i skąd przybywacie? Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem: – Należymy do szczepu Rizekat, przybywamy z Dżebel Tugur i chcemy przeprawić się przez Nil, aby odwiedzić przyjaciół, Beduinów Abu Roof. – Czy nie widzieliście dwóch białych jeźdźców i Murzyna, którzy obozowali na stepie? Miał na myśli mnie, Halefa i Marrabę. – Widzieliśmy – skinąłem głową twierdząco – ale teraz ich tam nie ma, bo odjechali. – Dokąd? – Na wyspę Aba, w celu odwiedzenia mieszkającego tam chrześcijanina. – Widzę, że mówisz prawdę. Ci ludzie nie znajdą tego, którego szukają, ponieważ nie mieszka na wyspie Aba, lecz na przystani Omm Oszrin. – Wskazano im przecież wyspę! – Ponieważ to są psy, które chcą kąsać, ale postarano się już o to, żeby więcej szkodzić nie mogły. – Czy wiesz na pewno, że chrześcijanin, o którym mówisz, mieszka na przystani? – Naturalnie, że wiem, bo to misjonarz, a ja jestem jego służącym. Przybyłem tu z nim z Chartumu, a dziś wysłał mnie do Tassimu, gdzie mam oddać te pakunki. – Co one zawierają? – Biblie w języku arabskim. – Jak się nazywa misjonarz? – Gibson. Tu jednak nazywają go Abu el Mawadda, ojcem miłości, ponieważ nauka jego jest nauką miłości. Jeśli chcecie go zobaczyć, to spotkacie go na przystani. – Czy to jeszcze daleko stąd? – Przyjedziecie tam o zmierzchu, jeśli dalej pojedziecie tym śladem, co dotychczas. – Kto wydeptał te ślady? – Ghazuah, którą Bakkarowie przedsięwzięli do kraju Nuerów. Powrócili zwycięsko. – Gdzie znajdują się schwytani niewolnicy? – Na małej wyspie, niedaleko od przystani. Nie powiedziałbym wam tego, gdybyście nie należeli do szczepu Rizekat, zaprzyjaźnionego z Bakkarami. Ale muszę już jechać. Chatir kum fi aman Allah – bądźcie zdrowi, polecam was opiece Allaha! – Allah jekun ma’ ak, tarik es salame – niech Allah będzie z tobą, szczęśliwej drogi! – odpowiedziałem na pożegnanie. Kiedy odjechał, hadżi Halef zaśmiał się pod wąsem i powiedział: – Zihdi, to był wielki głupiec. Mógł przecież wziąć nas za tych o których pytał, a tymczasem powiedział wszystko, czego nam było potrzeba. Na wyspę Aba poszedł z pewnością oddział Bakkarów, aby nas tam wrogo przyjąć. Jak zamierzasz postąpić? – To będzie zależało od warunków, jakie zastanę na przystani. – W każdym razie uwolnimy pojmanych niewolników? – Rozumie się. Lecz teraz jedźmy dalej! W tamtych stronach słońce zachodzi już o szóstej wieczorem. Ponieważ teraz według czasu europejskiego było między czwartą a piątą, do przystani musieliśmy mieć jeszcze półtorej godziny drogi. Wkrótce zaczęła się zaznaczać bliskość Nilu. Wilgoć w powietrzu wywabiła z ziemi zieleń, z początku skąpą, lecz z każdą chwilą coraz gęstszą i soczystszą. Potem zobaczyliśmy pojedyncze krzaki, a na wschodnim widnokręgu wynurzył się czarny pas lasu, porastającego brzegi Nilu. Prosto do przystani jechać nie mogliśmy, gdyż jeńców mieliśmy oswobodzić podstępem. Dlatego też może pół godziny przed Nilem zboczyliśmy z tropu na prawo ku południowi, aby powyżej przystani dostać się nad wodę. Stamtąd zamierzałem się zakraść do tej miejscowości. Musieliśmy oczywiście unikać wszelkich spotkań, toteż ucieszyliśmy się, kiedy wjechaliśmy na teren porośnięty krzakami, gdzie zarośla dawały nam dostateczną osłonę. Potem przyjął nas pod swoje skrzydła las sunutów, gdzie znaleźliśmy kryjówkę dla Nuerów. Po przywiązaniu tam naszych koni, kazałem Nuerom zachowywać się całkiem cicho aż do naszego powrotu i oddaliłem się wraz z Halefem w kierunku północnym. Dostawszy się na skraj lasu, ujrzeliśmy po prawej stronie wielką płaszczyznę Nilu, a przed sobą namioty i chaty Bakkarów. Z lewej strony pędzono właśnie z wysokiego brzegu zwierzęta, aby je napoić. Niespełna o sto kroków od brzegu leżała wyspa z brzegami obramowanymi sitowiem. Tam niewątpliwie znajdowali się jeńcy i ich stróże. Dalej przy brzegu stało ogromne czółno, zbudowane z pni ambagowych, które mogło unieść około pięćdziesięciu ludzi. Leżeliśmy pod drzewem hegelikowym, którego spadające ku ziemi konary tworzyły doskonałą kryjówkę. – Wrócimy teraz do Nuerów – powiedziałem do Halefa – a następnie ja sam pojadę do przystani, gdzie podam się za handlarza. Ty wrócisz potem pod ten hegelik, ja cię tu potajemnie odszukam, aby ci powiedzieć, co macie robić. – Zihdi, to niebezpieczne! Czy nie byłoby lepiej, gdybyś wziął mnie z sobą? – Nie, ty musisz zostać przy Nuerach, gdyż bez ciebie nie mógłbym się na nich zdać. – A jeśli spotka cię jakieś nieszczęście? – Nie troszcz się o mnie! Znasz mnie i wiesz, że potrafię sam ustrzec się przed niebezpieczeństwem. – Wiem o tym, zihdi, ale najodważniejszy i najmędrszy może się czasem przeliczyć. Biada Bakkarom, gdyby ci coś złego zrobili! Wróciwszy do czarnych towarzyszy, wziąłem jednego z ich koni, a długą flintę dowódcy zamiast mojej strzelby. Chodziło mi o to, żeby mnie nie poznali, a Bakkar z pewnością po powrocie dał dokładny opis mego uzbrojenia i konia. Nie bałem się tego, żebym go spotkał na przystani, ponieważ musiał pojechać z innymi na wyspę Aba. Pouczywszy Halefa i Nuerów, jak się mają zachować, odjechałem, wynurzyłem się z lasu, minąłem zarośla i zdążałem do przystani. Kiedy się tam dostałem, słońce tonęło już na zachodnim widnokręgu. Najpierw zobaczyłem pastwiska koni, bydła i owiec i zapamiętałem sobie szczególnie dobrze stanowisko koni, ponieważ później były nam potrzebne dla uwolnionych jeńców. Na przystani mogło teraz mieszkać około dwustu ludzi. Naprzeciwko mnie wybiegły z krzykiem dzieci, kobiety wyglądały ciekawie z otworów drzwi, a mężczyźni zebrali się by mnie przyjąć pełnymi oczekiwania spojrzeniami. – Sallam aalejkum! – pozdrowiłem ich donośnym głosem. – Kto z was jest szejkiem tego obozu? – Szejka tu nie ma – odrzekł starzec z siwą brodą. – Czego chcesz od niego? – Jestem Selim Mefarek, handlarz z Tomatu nad rzeką Sedit i proszę, żebym mógł przez tę noc pozostać tutaj. – A czym handlujesz? – Wszelkimi towarami każdego rodzaju i każdej barwy. Zrobiłem tym aluzję do niewolników. – A czarnej także? – zapytał stary, przymykając znacząco prawe oko. – Tej najchętniej. – W takim razie jesteś tutaj mile widziany i zamieszkasz u największego dostojnika w całym obozie. Zsiądź z konia, zaprowadzę cię do Abu el Mawadda. Tego sobie właśnie życzyłem. Miałem zamieszkać u misjonarza, którego bardzo pragnąłem poznać. Zajmował on dość obszerną chatę, zbudowaną z namułu nilowego. Powitał mnie na progu z wielką godnością. Był to człowiek niesłychanie wysoki i chudy, ubrany w czarny burnus, a w niewzruszonych, surowych jego rysach odbijało się wielkie namaszczenie. Spojrzał na mnie badawczo ostrym wzrokiem, a gdy stary wymienił mu moje nazwisko, zawód i rodzaj mej prośby, rzekł do mnie łamanym arabskim: – Witaj mi, Selimie Mefareku! Wejdź do mnie! Może przybycie twoje przyniesie korzyść nam i tobie. Kiedy znaleźliśmy się sami w chacie, zapuścił rogożę, która stanowiła drzwi i zapalił gliniany kaganek napełniony olejem sezamowym. Przy tym świetle zobaczyłem na ścianie krzyż i rozmaite liche obrazy z historii biblijnej. Gdy obaj usiedliśmy, misjonarz podał mi nabitą fajkę, sam zapalił drugą i rozpoczęła się rozmowa, której celem było dokładne wybadanie moich zamiarów. Lecz ja tak samo dokładnie wywiodłem go w pole, dzięki czemu nabrał pewności, że istotnie jestem handlarzem niewolników. Ostatecznie tak mi zaufał, że powiedział: – Jesteś człowiekiem, jakiego nam właśnie potrzeba. Mamy dwudziestu ośmiu niewolników i chcemy ich sprzedać. – Panie – odparłem na to zdumiony – nazywają cię ojcem miłości i powiadają, że jesteś misjonarzem. Mnie się zdaje, że chrześcijanom nie wolno łowić, ani sprzedawać niewolników. On zaś roześmiał się bezdźwięcznie i odrzekł: – Czarni nie są takimi ludźmi jak my, nic nie myślą ani nie czują. Niewola jest dla nich dobrodziejstwem. Jestem wprawdzie chrześcijaninem, ale nie jestem misjonarzem. Nauczam co prawda, ale tylko na pozór, aby oszukać łowców, polujących na handlarzy niewolników. Żaden z nich nie przypuści, żeby tu, gdzie mieszka misjonarz, uprawiano niewolnictwo. Od kiedy tu jestem, Bakkarom udały się wszystkie połowy, a ja dobrze także na tym wyszedłem. Nawet słynnego raisa Effendina potrafiłem oszukać. Czy słyszałeś już o nim? Jest wysokim urzędnikiem wicekróla i trudni się tylko chwytaniem łowców i handlarzy niewolników. Złapał już wielu. Pomocnikiem jego był przed niejakim czasem Kara Ben Nemzi i jego chytry towarzysz Halef Omar. Dzisiaj obaj ukazali się znowu. Nasz szejk spotkał się z nimi i poznał ich, ponieważ podali mu swoje nazwiska. Szejk zachował się wobec nich pozornie obojętnie i zwabił ich na miejsce, gdzie ich pochwyci. Wyruszył tam właśnie z oddziałem wojowników. Opowiadanie misjonarza zajęło mnie nadzwyczajnie! A więc Bakkar, z którym rozmawialiśmy, był szejkiem! Jakie to szczęście, że go teraz tutaj nie było! Można sobie wyobrazić, jakie uczucia żywiłem względem Anglika, który jednak Anglikiem nie był i tylko za takiego się podawał. Nie zdradziłem się oczywiście przed nim, on zaś tak mi zaufał, że nawet ubił ze mną interes. Zgodziliśmy się na trzysta piastrów za każdego z dwudziestu ośmiu niewolników. Dziesięciu Bakkarów miało ich przeprawić przez Nil do Karkog, gdzie miałem wypłacić pieniądze. Nie mogło to jednak stać się prędzej, niż po powrocie szejka, ponieważ potrzebne było jeszcze jego przyzwolenie. Rzekomemu Anglikowi miałem przed wyjazdem wręczyć potajemnie po dwadzieścia piastrów za każdego niewolnika. Po zawarciu umowy udaliśmy się na wolne powietrze, gdzie z powodu nastania nocy płonęło już kilka ognisk. Bakkarowie ucieszyli się, dowiedziawszy się, że targ doszedł do skutku. Zabili kilka jagniąt na wieczerzę i przynieśli kilka dzbanów upajającej merissy. Niewielkim czółnem zawieziono na wyspę żywność dla jeńców. Ja popłynąłem także. Kupiłem ich przecież, więc mogłem ich zobaczyć. Niewolnicy byli przywiązani do słupów, a trzej Bakkarowie stali na straży. Jedzenie ich stanowiły twarde placki, pieczone z mąki durry. Wróciwszy na brzeg udałem się niepostrzeżenie do Halefa, który czekał na mnie pod hegelikiem, poleciłem mu, żeby o północy był tutaj z czterema Nuerami, i wróciłem do obozu. Bakkarowie jedli i pili. Mało kto uwierzyłby, ile taki Beduin potrafi zjeść. Ja siedziałem z „ojcem miłości” przed jego chatą, zjadłem kawałek mięsa i popiłem kilku łykami wody. On opowiadał mi o sobie same chwalebne rzeczy, ja zaś dosłuchałem się spomiędzy słów, że był właściwie marnotrawnym synem i awanturnikiem, dla którego nie było nic świętego. Potem rozmowa zeszła na raisa Effendinę i jego wspólnika, Karę Ben Nemzi. Łotr nie przeczuwał, że to ja byłem tym wspólnikiem, bo nie wybuchnąłby gniewną groźbą: – Biada temu hultajowi i jego Halefowi! Jutro ich złapią i powieszą natychmiast! – Hm! – rzekłem po namyśle. – Z tego, co o nich od ciebie słyszałem, wnoszę, że są bardzo chytrzy i podstępni i nie dadzą się tak łatwo pojmać. Co będzie, jeśli oni pochwycą szejka, zamiast on ich? – Co ci przychodzi na myśl! Wierz mi, że zanim słońce zajdzie, diabli wezmą ich do piekła! – Czy życzysz sobie tego, chociaż jesteś tak samo chrześcijaninem jak Kara Ben Nemzi? – Życzę sobie nawet bardzo, gdyż takie robactwo należy tępić! Chętnie bym mu odpowiedział, gdybym mógł sobie na to pozwolić! Musiałem być jednak ostrożny. Kiedy potem wszedł do chaty, aby udać się na spoczynek, nie wzbudziło w nim podejrzeń to, że ja chciałem spać na wolnym powietrzu. Uważał mnie widocznie za tubylca, któremu zatrute mgły nad Nilem nie mogły zaszkodzić. Około północy w obozie nastała cisza. Bakkarowie powłazili do chat i namiotów, a tylko straże przy trzodach czuwały na wysokim brzegu. Zaczekawszy jeszcze chwilę, zakradłem się do hegeliku, gdzie zastałem Halefa z Nuerami i zawiadomiłem ich o moim zamiarze. Oprócz wielkiego czółna znajdowało się przy brzegu kilka łódek. Boki ich związane były tylko łykowymi sznurami. Postanowiłem na jednej z łódek udać się na wyspę, a Halef miał tam po pewnym czasie podążyć razem z Nuerami i przybić do brzegu na południowym końcu wyspy. Wszystkich trzech dozorców należało unieszkodliwić. Po dokonaniu tego chcieliśmy odwiązać pojmanych i zawieźć w bezpieczne miejsce na wielkim czółnie. Gwiazdy świeciły jasno. Zdradzieckie ich światło łatwo mogło nas zgubić. Na szczęście niebawem pojawiła się lekka mgła, która ciągle gęstniejąc, stanowiła dla nas doskonałą osłonę. Przekonawszy się, że nikt nie pilnuje brzegu, wsiadłem do łódki i popłynąłem na wyspę. Jeden z dozorców zawołał na mnie, lecz uspokoił się, kiedy mnie poznał. Byłem już przecież właścicielem niewolników i miałem prawo spędzić z nimi noc. Drugi i trzeci dozorca przystąpili do mnie także. Łatwo przyszło mi ich uciszyć. Trzema szybkimi uderzeniami kolby powaliłem ich w trawę i zostawiłem ogłuszonych, a gdy przybył Halef, związaliśmy ich i zatkaliśmy im usta, ażeby nie mogli krzyczeć. Potem zdjęliśmy więzy z wymęczonych straszliwie jeńców. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy, by ich ocalić, ogarnął ich taki zachwyt, że z trudem tylko zdołałem ich zmusić do milczenia. Potem w sześciu udaliśmy się po wielkie czółno i dzięki mgle sprowadziliśmy je z łatwością, gdyż wioseł mieliśmy pod dostatkiem. Zabraliśmy oswobodzonych, odbiliśmy od wyspy i popłynęliśmy z prądem, aby trochę poniżej przystani przybić do brzegu. Tam, pomimo ciemności, przedarliśmy się przez las, ruszyliśmy znów w górę rzeki, okrążyliśmy łukiem przystań i zatrzymaliśmy się w zaroślach na południe od niej. Halef poszedł do Nuerów, którzy stali ze swoimi i naszymi końmi. Dopiero, kiedy oni przybyli, mogłem wyswobodzenie uznać za udane. Teraz miały się zacząć radosne okrzyki, podziękowania i tym podobne objawy radości, lecz wezwałem wszystkich do zachowania spokoju, ponieważ chodziło jeszcze o konie, potrzebne do przewiezienia uwolnionych. Poszedłem więc z Halefem, aby wybadać możliwość ich uzyskania. W miejscu, które zapamiętałem płonęło ognisko, przy którym siedziało dwóch dozorców. Dwa uderzenie kolbą ogłuszyły obydwu, a Halef powrócił po Nuerów. W kwadrans potem wszyscy zaopatrzeni już byli w konie, ale bez siodeł, ponieważ te znajdowały się w namiotach i chatach, gdzie nie mogliśmy wtargnąć. Wszyscy Nuerowie, nawet chłopcy i dziewczęta umieli dobrze jeździć na koniach. Najpierw więc oddaliliśmy się od przystania potem zatrzymaliśmy się, żeby ocalonym dać czas na radość z powodu odzyskania wolności. Użyli też sobie tak, że mało mi bębenki w uszach nie popękały. Gdy po jakimś czasie uspokoili się, odbyliśmy naradę nad tym, dokąd mieli się teraz udać. Nuerowie nie mogli żadną miarą ruszyć od razu do ojczyzny nad Bahr el Ghazal, gdyż nie byli przygotowani do tak dalekiej podróży. Ja nie mogłem im tam towarzyszyć, gdyż moja droga wiodła w przeciwnym kierunku, na północ. Tam, o dobry dzień drogi od przystani, leżała wieś Kwana, gdzie rząd posiadał największe nad Nilem składy, a Nuerowie mogli znaleźć ochronę i wsparcie. Zgodzono się więc na mój wniosek, żeby tam pojechać. Gdy ruszyliśmy w drogę zaczynało już świtać. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko było można, gdyż ze strony Bakkarów można było się spodziewać pościgu. Niestety jazda na oklep opóźniała ucieczkę, więc już po trzech godzinach ujrzeliśmy za sobą pogoń. Ze czterdziestu jeźdźców, dobrze uzbrojonych, pędziło na koniach, zmuszając je batami do pośpiechu. – Niech przychodzą! – rzekł ospowaty Abu D jom, wywijając długą strzelbą. – Pozabijamy ich wszystkich! – Nie wierz w to – odparł Halef. – Jesteś walecznym wojownikiem, ale czym są wasze noże i włócznie wobec ich strzelb, z których kule lecą dalej, aniżeli wy potraficie dorzucić dzirytami. Tu będzie musiał dopomóc mój zihdi swoim sztucerem. – Jak to uczyni? – Zaraz zobaczysz – wtrąciłem, zatrzymując konia. – Każ nieuzbrojonym kobietom i chłopcom jechać dalej, a mężczyźni zatrzymają się tutaj z nami. Weźmiemy Bakkarów na siebie. Wymienieni ruszyli naprzód, a dwudziestu uzbrojonych stanęło. Zsiadłem z konia i wziąłem sztucer do ręki. Skoro tylko Bakkarowie zbliżyli się na odległość strzału, wymierzyłem i strzeliłem szybko pięć razy, raz za razem, na skutek czego runęło pięć pierwszych koni. Nie strzelałem do ludzi, ponieważ krwi ludzkiej nie powinno się przelewać bez koniecznej potrzeby. Mimo to ścigający jechali dalej. Pięć czy sześć dalszych strzałów powaliło znów tyle koni. To ich wreszcie powstrzymało. Zawyli wściekle i zaczęli się naradzać. Ja na nowo nabiłem sztucer, a podczas tego usłyszałem kilka razy wymienione z gniewem imię Selim Mefarek, które sobie przybrałem. Potem podjechał powoli ku nam „ojciec miłości”, który był z nimi i dał mi znak ręką, że przybywa jako parlamentarzysta. Przypuściliśmy go całkiem blisko do siebie. – Co to ma znaczyć? – wybuchnął z gniewem. – Najpierw kupujesz niewolników i nie płacisz za nich, a potem uwalniasz ich i kradniesz nam konie! – Mylisz się grubo! – odparłem z uśmiechem. – Kupił je Selim Mefarek, a nie ja! – Przecież ty jesteś Mefarek! – Nie, on był wczoraj u ciebie. Ja jestem Kara Ben Nemzi, a tu obok mnie widzisz hadżiego Halefa Omara. Mieliśmy dziś przed zachodem słońca być w piekle. Wiecie może, mister Gibson, czy to wy się tam nie znajdziecie? Patrzył na mnie przez kilka chwil w osłupieniu, po czym twarz jego poruszyła się gwałtownie. Rzucił jakieś wściekłe przekleństwo i dodał: – Więc to ty jesteś tym psem! W takim razie musisz ruszać do piekła i to zaraz! Wymierzył do mnie błyskawicznie ze strzelby, lecz jeszcze prędzej huknął strzał za mną, strzelba wysunęła mu się z ręki, łotr zachwiał się i spadł z siodła na ziemię. Strzałem w serce zabił go Abu Djom. Ujrzawszy to, Bakkarowie rzucili się naprzód z przeraźliwym krzykiem, lecz nie dojechali daleko, gdyż mój sztucer zrobił między końmi porządek. Padło sześć, osiem, dziesięć, potem dwanaście zwierząt i to pomogło. Ci, którym zabiłem konie, zaczęli z wyciem uciekać, a jeźdźcy zawrócili i podążyli za nimi. Teraz pozbyliśmy się ich na pewno. To wzmogło żądzę walki u Nuerów i chcieli ruszyć za nimi, udało mi się jednak ich powstrzymać. Zbadałem „ojca miłości”, ale przekonałem się, że już nie żył. Życzyłem mu, żeby nie poszedł tam, gdzie mnie wczoraj wieczorem wysyłał. Zostawiliśmy go na ziemi Bakkarom, którzy pewnie później po niego wrócili. Wieczorem przybyliśmy do Kwaua, gdzie urzędnicy zajęli się Nuerami. Później dowiedziałem się, że dostali się oni szczęśliwie nad Bahr el Ghazal i po zwycięskiej wyprawie wojennej zmusili Bakkarow do zapłacenia wysokiej ceny krwi za pomordowanych podczas napadu, urządzonego przez nich dla połowu niewolników. Od tego czasu nie przyszło już Bakkarom na myśl wyprawiać się do Nuerów po niewolników… Światło niebios Rozdział I Nur esz szems Było to w połowie grudnia. Jechałem z moim wiernym sługą, dzielnym Halefem (Dinarem, z Bagdadu do Amada el Ghandur, szejka Haddedinów z wielkiego arabskiego szczepu Szammarów. Przed laty byliśmy u Haddedinów i zostawiliśmy po sobie dobre wspomnienie, dlatego spodziewaliśmy się radosnego przyjęcia z ich strony. Było to właściwie małą próbą odwagi, że we dwójkę ośmieliliśmy się przejechać wzdłuż prawie całej Mezopotamii. Na otwartych równinach między Eufratem a Tygrysem mieszka wiele plemion arabskich, które nie tylko ustawicznie walczą ze sobą, lecz toczą także spory z tureckimi władzami, a każdego obcego podróżnego uważają za swoją zdobycz. Mimo to nie baliśmy się niczego. Mieliśmy pod tym względem własne doświadczenie i wiedzieliśmy, że w każdym niebezpieczeństwie możemy liczyć na siebie. Woleliśmy w każdym razie jechać sami, aniżeli pod tak zwaną osłoną żołnierzy tureckich, których obecność mogła nam raczej zaszkodzić niż pomóc, gdyż przekonaliśmy się o tym niejednokrotnie. Najkrótsza droga prowadziła w górę rzeki. Ponieważ jednak hordy Beduinów, których chcieliśmy uniknąć, snuły się w jej pobliżu, jechaliśmy najpierw z biegiem małej Dijali, a potem wzdłuż Adhemu, aby w okolicy Dżebel Hamrin skręcić na zachód i koło Tekritu przeprawić się przez Tygrys. Co się tyczy zaopatrzenia na taką podróż, to mieliśmy dobre konie i znakomitą broń. Mój amerykański sztucer Henry’ego utrzymał już w szachu niejednego przeciwnika. Jako żywność wieźliśmy z sobą kilka worków mąki i daktyli, a dla koni mieliśmy soczystą zieleń Dżesireju, który o tej porze nie cierpiał na brak deszczu. Czego nam jeszcze było potrzeba? Pewnego dnia przed południem ujście Adhemu mieliśmy już daleko za sobą i spodziewaliśmy się pod wieczór zobaczyć wzgórza Dżebel Hamrin. Step nie był w tych stronach zupełną równiną i miał sporo wzniesień, choć nieznacznych, a między nimi wiele dolin poważnej szerokości i głębokości. Rowy te z pozapadanymi ścianami były pozostałością dawnego systemu wodnego, który Dżesireh zmienił w najżyźniejszą krainę całego państwa perskiego. Przejechaliśmy także przez kilka kotlinek, które jeszcze za czasów kalifów służyły jako wielkie zbiorniki na wodę. Niektóre z nich były tak głębokie, że ich dnem jechaliśmy jakby między wielkimi górami. Była połowa grudnia, a mimo to było tak ciepło jak u nas w lipcu lub sierpniu. Zaczęło to dokuczać koniom, zatrzymaliśmy się więc koło południa, ażeby odpoczęły. Sami usiedliśmy na brzegu jednego z takich rowów, które ongiś służyły do nawodnienia i wydobyliśmy fajki, napełnione tytoniem przywiezionym z Bagdadu. Podczas tego Halef wskazał na wschód i powiedział: – Patrz, zihdi! Czy to nie są jeźdźcy? Siedziałem zwrócony twarzą na zachód, obejrzałem się więc we wskazanym kierunku i odrzekłem: – Tak, są to, jak się zdaje, dwaj jeźdźcy i prowadzą jucznego konia. Nie widać wyraźnie, bo za daleko. – Kto to może być? – Wnet się dowiemy. Dążą w tym samym kierunku co my, a że jadą powoli, dościgniemy ich niebawem. Ponieważ nie są w znaczniejszej liczbie, nie potrzebujemy się ich obawiać. Ruszywszy po dwóch godzinach w drogę, natknęliśmy się wkrótce na ślady tych, których widzieliśmy przedtem. Ślady wskazywały, że jechali potem znacznie prędzej. Nie mając powodu ścigania ich, nie spieszyliśmy się, lecz trzymaliśmy ich tropu, gdyż dążyli rzeczywiście w tym samym kierunku. Pod wieczór ujrzeliśmy Dżebel Hamrin, którego wzgórza ciągnęły się ku północnemu zachodowi, i dostaliśmy się na jedną ze wspomnianych poprzednio dolin, gdzie postanowiliśmy przenocować. Przepływała przez nią rzeczka, była więc woda dla nas i dla koni. Dolina zakreślała łuk, nie mogliśmy więc zobaczyć jej końca, rozłożyliśmy się więc u wejścia. Wysokie ściany osłaniały nas przed chłodnym wiatrem nocnym. Halefowi ani przez myśl nie przeszło złazić po drodze z konia, aby odprawić przepisane przez islam modły, a teraz także nie odmówił ani modlitwy wieczornej, ani aszii czyli modlitw podczas zachodu słońca i w godzinę po nim. Dawniej był on bardzo gorliwym mahometaninem, lecz przez pożycie ze mną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż jeszcze nazywał siebie wiernym wyznawcą proroka. Zmieszawszy trochę mąki z wodą, zjedliśmy to i trochę daktyli, potem spętaliśmy koniom przednie nogi, żeby mogły się paść nie oddalając, i położyliśmy się spać. Ponieważ wcześnie udaliśmy się na spoczynek, nazajutrz obudziliśmy się bardzo rano. Robiło się szaro, kiedy spożywszy po kilka daktyli, osiodłaliśmy konie i puściliśmy się w dalszą drogę. Zbliżaliśmy się właśnie do zakrętu doliny i chcieliśmy go objechać, kiedy naraz usłyszeliśmy z drugiej strony donośny głos: – Hai alas salah ia mu minin! Allah akbar, Allah akbar! – Dalej do modlitwy, wierni! Bóg jest wielki! Bóg jest wielki! Cofnęliśmy się natychmiast, zsiedliśmy z koni i poszliśmy ostrożnie naprzód, aby z ukrycia zobaczyć, kogo mamy przed sobą. Widok, który ukazał się naszym oczom nie był pocieszający. Obozował tam oddział złożony z dwudziestu bardzo dobrze uzbrojonych ludzi. Ze zwierząt naliczyłem szesnaście wielbłądów wierzchowych, a osiem jucznych, nadto siedem koni. Dlaczego aż tyle? Było przynajmniej o trzy konie za wiele. Jeźdźcy klęczeli teraz na modlitewnych dywanach i odmawiali fegr, czyli modlitwę podczas zorzy porannej. Wszystkie zwierzęta były rozsiodłane i pasły się w pobliżu. Obok leżały przedmioty, przeznaczone dla wielbłądów jucznych: szesnaście drewnianych trumien, po dwie na każdego wielbłąda. Mieliśmy więc przed sobą tak zwaną karawan el amwat, czyli karawanę umarłych. Za trumnami dostrzegliśmy dwóch ludzi, leżących na ziemi ze związanymi rękami i nogami. To wyjaśniło nam zagadkę nadliczbowych koni. Oto ci dwaj jeźdźcy, których widzieliśmy wczoraj spotkali się tu z karawaną i zostali przez jej członków pojmani. Uczestnicy karawany nie byli sunnitami, lecz szyitami. Sunnici, których można by nazwać starozakonnymi mahometanami, uznają za kalifów Abu Bekra, Omara i Osmana, szyici natomiast odrzucają ich i uznają tylko Alego oraz jego następców. Między jednymi a drugimi panuje zawzięta nienawiść, która wybucha jasnym płomieniem zwłaszcza podczas szyickich pielgrzymek. Nienawiść ta jest wynikiem cierpień, jakie ponieść musieli synowie Alego. Młodszego z nich, Husseina, zamordowano i pochowano w Kerbeli, stąd miasto to jest najświętszym celem pielgrzymek szyitów, którzy sprowadzają tu z daleka swoich zmarłych, ażeby ich tam pogrzebać. Zwłoki przechowuje się aż do odpowiedniej sposobności, po czym wiezie się je w mniejszych lub większych karawanach do Kerbeli. Podczas tych pochodów pogrzebowych ich uczestnicy znajdują się w największym podnieceniu religijnym, które graniczy z obłędem i czyni ich zdolnymi do najokropniejszych czynów względem innowierców. Na dowód tego patrzyliśmy właśnie teraz. – Siham Allah fi ada ed din. – Niechaj Allah przebije tych nieprzyjaciół religii! – szepnął Halef. – To przeklęci szyici! Oni napadli na tych dwu jeźdźców, a z nami zechcą pewnie uczynić to samo, gdy nas dostrzegą. Zihdi, co poczniemy? – Uciekniemy czym prędzej – odparłem, by go wystawić na próbę. Stało się to, co przypuszczałem. Dzielny hadżi odrzekł z gniewem: – Uciekać? Tacy dwaj jak my? Przed tymi pospolitymi grabarzami? Tak, rozumnie byłoby ich ominąć, ale czy nie powinniśmy przyjść z pomocą tym jeńcom? Ucieczka byłaby tchórzostwem! Kto wie, co szyici zamierzają z nimi zrobić? Ci obłąkani wyznawcy szii gotowi ich zabić w męczarniach. Musimy ich ocalić. Spodziewam się zihdi, że zgodzisz się na to! – Rozumie się, ale w takim razie nie możemy tu pozostać. Musimy sobie znaleźć punkt, który dawałby nam większe bezpieczeństwo. Chodź! Dosiadłszy znowu koni, wróciliśmy do wejścia do doliny, skręciliśmy poza nią tak, że wydostawszy się na jej krawędź mogliśmy się znaleźć tuż nad karawaną. Tam zeskoczyliśmy z koni i odegnaliśmy je trochę dalej, by nie dostrzeżono ich z dołu. Położywszy się potem na ziemi, poczołgaliśmy się ostrożnie na brzeg, aby spojrzeć w dół w dolinę. Znajdowaliśmy się nad zboczem, wysokim może na dwadzieścia łokci, wprost nad środkiem obozu, który był taki mały, że moim sztucerem mogłem trzymać w szachu dziesięć razy większą przestrzeń. Po modlitwie szyici zdjęli jeńcom z nóg pęta, otoczyli ich i naradzali się wśród dzikich okrzyków, jaki im zgotować los. Właśnie błysnął pierwszy promień słońca, kiedy jeden z posłańców podniósł skrępowane dłonie i zawołał: – Ia szems, ia szems! Ia szems, ii hamdulillah. – O słońce, o słońce! O słońce, dzięki Bogu! Ty nas ocalisz od okropnej śmierci, ponieważ jesteśmy w nur es szems, pod twoim światłem i opieką! Nie posyłaj nas już teraz przez most czinewad do wieczności, lecz odpędź promieniami swymi złe duchy Arymana i przyślij nam z pomocą czystych aniołów Ormuzda! Odpowiedział mu głośny, szyderczy śmiech, po czym nastąpiły takie ryki i wrzaski, że nie mogliśmy rozróżnić ani zrozumieć poszczególnych słów i okrzyków. Usłyszeliśmy tyle tylko, że był to Pars, a więc wyznawca Zoroastra, którzy czczą słońce i ogień jako symbole dobrego boga Ormuzda. Gdy wrzaski ucichły na chwilę, jeniec znowu zawołał z podniesionymi rękoma: – Ia szems, ia ilaha, ia nefisa, ia challasa! – o słońce, o boski, wspaniały zbawco! Musisz nas ocalić i ocalisz, ponieważ noszę twój talizman na sercu! Znowu odpowiedziano mu śmiechem, po czym dowódca karawany rzekł: – Uporajcie się szybko z tymi psami niewiernymi! Niech się stanie to, co już wczoraj nakazałem. Mamy tu przecież dość miejsca na okrąg! Co to miał być za okrąg? Co rozumiał przez to słowo, zobaczyliśmy wkrótce. Związano razem kilka sznurów i jeden koniec połączono z rzemieniem na końskim nosie, drugi koniec ujął jeden z szyitów. Potem krótszymi sznurami skrępowano jeńcom ręce i przymocowano je z prawej i lewej strony do rzemieni na brzuchu konia. – O Allah! Chcą ich na śmierć zawłóczyć! Widzisz to, zihdi? – zapytał Halef. Widziałem to oczywiście. Konia miano na długim sznurze pędzić w kółko, jak na lonży, a za koniem mieli się wlec obaj biedacy, dopóki by nie zginęli. Nie mogliśmy się dłużej wahać, gdyż kilku szyitów przygotowało już swoje długie włócznie, ażeby ich ostrzami pobudzić konia do biegu. – Zaczynajcie! – rozkazał dowódca. – Dlaczego się ociągacie? Na to podnieśliśmy się obaj z Halefem, a ja zawołałem: – Stójcie, na Allaha, wstrzymajcie się, jeśli sami nie chcecie zginąć! Wszyscy odwrócili się, a spojrzawszy w górę, oniemieli ze zdziwienia. – Odwiążcie natychmiast tych ludzi i puśćcie ich wolno, w przeciwnym razie nie oni umrą, lecz wy pójdziecie do dżehenny! Wszyscy milczeli jeszcze przez chwilę, a potem dowódca zapytał: – Kto wy jesteście, że ośmielacie się nam przeszkadzać? – Jesteśmy zbawcami w potrzebie i nikt nam się nie zdoła oprzeć. Sama strzelba moja wystarczy do zabicia was w ciągu minuty. Uważajcie, zaraz wam to pokażę! Z tamtej strony tkwi w ziemi włócznia. W niej wystrzelę sześć dziur, nie nabijając za każdym wystrzałem. Często robiłem takie próby ze sztucerem i zawsze udawało mi się zastraszyć przeciwników. Teraz także spodziewałem się, że oswobodzę jeńców i uniknę rozlewu krwi. Wymierzyłem zatem i wypaliłem sześć razy. Po ostatnim wystrzale szyici pobiegli prędko, aby obejrzeć włócznię, a ja uzupełniłem w tym czasie wystrzelone naboje. Naraz zabrzmiały głośne okrzyki podziwu, a gdy się uciszyły, dowódca powiedział: – Niech nas Allah zachowa! To dżit es sir, czarodziejska strzelba, której nie potrzeba nabijać, a mimo to trafia do celu. – Słusznie powiedziałeś – odrzekłem. – Jedna minuta wystarczy, aby was wszystkich położyć trupem na trawie. Ta strzelba czarodziejska strzela tak szybko i pewnie, że nikomu z was nie pozostałoby czasu na ucieczkę. Puśćcie więc wolno pojmanych, bo zaraz strzelam! – Czy was jest tylko dwóch na górze? – Dwóch, czy stu, to wszystko jedno; wystarczy sama moja strzelba! – My także będziemy strzelali! – Spróbujcie! Wasze flinty leżą obok trumien. Kto zrobi jeden krok, żeby się do nich dobrać, dostanie ode mnie pierwszą kulę, a potem strzelba czarodziejska nie przestanie wysyłać kul, dopóki wszyscy nie padniecie. – Jesteś chyba szatanem we własnej osobie, bo inaczej nie miałbyś takiej strzelby i nie mógłbyś nam tak nieustraszenie grozić! – Jeśli tak sądzisz, to spiesz się! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na trzykrotne odmówienie fathy. Potem strzelam! – El kuwwe a leija – przemoc jest przeciwko mnie. Niech cię Bóg spali! Muszę się naradzić z moimi ludźmi! – A ja tymczasem odmówię trzy razy fathę. Gdy skończę, pierwsza kula ugodzi w konia, do którego jeńcy są przywiązani, a druga w ciebie! Żal mi było zwierzęcia, lecz przewidywałem, że będę musiał je poświęcić, żeby napędzić strachu szyitom i uniknąć w ten sposób rozlewu krwi. Ci naradzali się półgłosem wśród dzikiej gestykulacji, ja zaś czekałem ze dwie minuty, a potem zawołałem: – Czas się skończył, ja zaczynam! Wymierzyłem do konia i wypaliłem. Zwierzę zachwiało się kilka razy w obie strony i runęło, poruszając jeszcze przez chwilę nogami. Potem zwróciłem strzelbę ku dowódcy. – Battil – wstrzymaj się! – krzyknął widząc, co czynię. – Darujemy tym psom wolność! – Czy zaraz? – Natychmiast! – Razem z końmi i ze wszystkim coście im zabrali? – I tego żądasz? – Tak. Jeśli nie otrzymają z powrotem choćby jednej rzeczy, nie usłyszycie już ode mnie ani słowa, ale za to tym więcej strzałów! – Jil’ an daknak, addak el hemm – przeklęta niech będzie broda twoja i niech cię nieszczęście spotka! – Nie przeklinaj, lecz spiesz się, bo strzelę! Ci dwaj niechaj potem czym prędzej ruszają w drogę! Co też potrafi sprawić taka broń u ludzi nieświadomych i zabobonnych! Szyici rozwiązali jeńców i oddali im konie. O resztę przedmiotów odbyła się dłuższa sprzeczka, ponieważ już je rozdzielono. Mimo to upłynął zaledwie kwadrans od ostatniej groźby, a uwolnieni odzyskali wszystko i mogli odjechać. Zanim ruszyli z miejsca, jeden z nich zawołał ku nam: – Ia sedżid, ia weli en niam, Allah żebarik fik; Allah żeselimak. – O panie, o dobroczyńco, niech ci Allah błogosławi, niechaj cię Allah zachowa! – Jedźcie, zobaczymy się jeszcze! – odpowiedziałem im, po czym oni puścili się w drogę takim cwałem, na jaki stać było ich konie. Kiedy zdawało się nam, że ocaleni są już dość daleko, wsiedliśmy także na konie i udaliśmy się za nimi. Szyici nie ścigali nas, a gdyby okazali do tego ochotę, utrzymalibyśmy ich łatwo w bezpiecznej odległości za pomocą naszych strzelb. Ocaleni nie zniknęli jeszcze na widnokręgu, a my cwałowaliśmy już za nimi. Spostrzegłszy nas, stanęli aby na nas zaczekać. Ten, który mówił do nas w owej dolinie, był lepiej odziany niż jego towarzysz. Zanim zbliżyliśmy się do nich zawołał: – Jedziecie za nami? Serce moje raduje się tym, bowiem mogę wam teraz lepiej podziękować, aniżeli poprzednio. – Podziękuj Bogu, nie nam! – odpowiedziałem. – On to sprowadził nas zawczasu do doliny. Czyn nasz był tylko spełnieniem obowiązku, a za to nikt nie może żądać podziękowania. – To prawda. Wasze poczucie obowiązku naraziło was jednak na tak wielkie niebezpieczeństwo, że stu innych ulękłoby się. Przyjm moją rękę, zihdi, i powiedz czym mogę ci usłużyć? – Miło mi uścisnąć twoją rękę. Czy obraziliście czymś tych Persów? – Nie. To nie są Persowie. To mieszkańcy okolic Sulejmanii, położonej jeszcze po tej stronie granicy. Spotkaliśmy się z nimi w chwili, kiedy rozkładali się obozem. Pozdrowiwszy ich chcieliśmy ich minąć, lecz oni zatrzymali nas, sądząc, że jesteśmy sun-nitami. Kiedy im oświadczyłem, że jestem Pars, ich nienawiść się wzmogła. Pojmali nas aby pozbawić nas życia za śmierć swego Husseina. – Skąd przybywacie? – Z Bagdadu. Mój ojciec jest kupcem i nazywa się Wikrama, mnie na imię Alam. Udajemy się do Arabów Anezej, ażeby wyswobodzić ojca z ich niewoli. – Jak to? Jest w niewoli u zbójeckich Anezejów? Jak mógł on, kupiec bagdadzki, dostać się w ich ręce? – Jechał do Mossulu, żeby przyjacielowi zawieźć wielką sumę pieniędzy, lecz po drodze napadnięto nań i ograbiono doszczętnie. Anezejowie nie zadowalają się jednak tą sumą i żądają ponadto wysokiego okupu. Jeśli do określonego czasu nie będzie zapłacony, zabiją mi ojca. – Czy wieziesz dla nich pieniądze? – Tak, ale nie całą żądaną sumę, bo nie zdołałem tyle zebrać. Przez stratę, którą poniósł ojciec, zubożeliśmy, gdyż to co zabrali mu Anezejowie, stanowiło prawie cały jego majątek. Pożyczyłem, ile tylko mogłem, lecz ta kwota nie stanowi nawet połowy wymaganego przez Beduinów okupu, ale spodziewam się, że się nią zadowolą. W przeciwnym razie zwrócę się do słynnego pustelnika na skale Wahsija, o którym słyszałem, że ma wielką władzę nad nimi. – Jak możecie być tak nieostrożni, żeby opowiadać tutaj o pieniądzach! A gdybyśmy tak byli rozbójnikami i zażądali ich was? – Nie znaleźlibyście ich tak samo, jak szyici. Są dobrze schowane. Zresztą jesteście naszymi zbawcami, którym można zaufać, a na wszelki wypadek mam przy sobie dwa talizmany, które ocalą mnie w każdym niebezpieczeństwie. – Nie wierz talizmanom, ani amuletom, młodzieńcze! Tylko Bóg może wybawić człowieka z nieszczęścia! Modlitwa więcej wskóra, aniżeli wszystkie talizmany świata. – Moje talizmany są właśnie modlitwami. Jeśli prawą rękę położę na miejscu, w którym się znajdują, nadchodzi ocalenie. Kiedy przedtem wzywałem słońca i położyłem skrępowane ręce na piersiach, gdzie spoczywają moje talizmany, przysłało was natychmiast, byście nas wyzwolili. Skąd przybywacie i dokąd dążycie, zihdi? – Jedziemy z Bagdadu, a udajemy się do Haddedinów, żeby odwiedzić ich szejka, a naszego przyjaciela. Mnie nazywają Kara Ben Nemzi, a to jest mój towarzysz, hadżi Halef Omar. – Do Haddedinów? Musicie w takim razie pojechać do Terkitu i przeprawić się przez Tygrys? – Tak, potem puścimy się w górę rzeki Tartaru. – Nam także tamtędy droga! Zihdi, czy pozwolisz nam przyłączyć się do was? Nie zależało mi na tym, by mieć przy sobie tych dwu młodych, niedoświadczonych ludzi. Nie mogli się nam przydać, ale mimo to odpowiedziałem: – Jeśli zgodzicie się na nasz sposób odbywania podróży, to będziemy was mile widzieli. A zatem naprzód do Terkitu, by nie tracić czasu! Popędziłem konia, a nowy towarzysz podjechał zaraz do mnie i rzekł: – Nie pożałujesz tego, że nas do siebie przyjąłeś. Droga nasza prowadzić będzie przez okolice, w których wiele niebezpieczeństw czyha na podróżnego. Ale moje talizmany ochronią nas, a przydadzą się także i tobie. Jeden, to talizman słońca; jestem w nur esz szems, w świetle i pod osłoną słońca, któremu oddajemy cześć i żaden wróg nic przeciwko nam nie wskóra. – Słońce jest dziełem wszechmocnego Stwórcy, bez którego byłoby niczym. Kto dąży w jego świetle, ten jest pod najwyższą opieką, jaka być może na niebie i ziemi! Rozdział II Nur el hilal Było to kilka dni po uwolnieniu Parsów z rąk szyitów. Minęliśmy już Tekrit, miejscowość małą obecnie i nieznaczną, a przeprawiwszy się na trzcinowych łodziach przez Tygrys, wjechaliśmy jeszcze trochę na zachód w step, a wreszcie znaleźliśmy się nad małą rzeką Tartar i puściliśmy się w górę wzdłuż jej brzegu. Wody i paszy było tam pod dostatkiem, mogliśmy więc w razie wrogiego spotkania zwrócić się w każdym kierunku, co nie dałoby się zrobić nad brzegiem Tygrysu. A spotkanie takie było bardzo prawdopodobne. Dowiedzieliśmy się bowiem w Tekricie, że między tamtejszymi Beduinami wybuchły spory. Pierwszym powodem były grabieże Abu Hammedów, popełnione na Alabeidach. Oba te szczepy pościągały zaprzyjaźnione oddziały i niepokoiły te strony wzajemnymi podjazdami. Ja i Halef musieliśmy szczególnie wystrzegać się Abu Hammedów, gdyż byliśmy tam przed laty, kiedy Haddedinowie zwyciężyli ich i ciężko upokorzyli. W razie dostania się w ich ręce nie mogliśmy się spodziewać niczego dobrego. Zachowywaliśmy więc wszelkie środki ostrożności. Co się tyczy naszego towarzysza, Alama, to pogodziłem się zupełnie z jego obecnością. Był wprawdzie młody, niedoświadczony i nieostrożny, mimo to przedstawiał dla mnie zajmującą osobowość. Miał ojca Parsa, a urodził się w Bagdadzie z matki mahometanki. Z tego powodu przyznawał się do wiary ojca, a w duchu trzymał się wiary matki. Na poły czciciel słońca i ognia, a na poły muzułmanin, nie był przecież ani jednym, ani drugim, a dusza jego spragniona była światła i prawdy, których on sam niestety znaleźć nie umiał. Odczuwał pęta zabobonu, który go więził, chciał się z tego uwolnić, ale nie mógł. Nic więc dziwnego, że w tej wewnętrznej rozterce, sprowadził rozmowę na religię. Uważał mnie za muzułmanina, a gdy usłyszał, że jestem chrześcijaninem, zrobił się jeszcze szczerszy, niż przedtem i przedłożył mi mnóstwo pytań z zakresu wiary. Odpowiadając mu na wszystko ani przez chwilę nie zamierzałem grać roli misjonarza. Byłoby to błędem nie do darowania. Nie wspomniałem słowem o mojej wierze, obrałem wprawdzie nie bezpośrednią, lecz tym skuteczniejszą drogę udowodnienia mu za pomocą krótkich, a jasnych uwag, że wiara jego jest bezpodstawna. Nie mówiliśmy prawie o niczym innym od rana do wieczora. On wpadał coraz to częściej w zadumę, a świadczyło to, że słowa moje utkwiły w jego sercu. W ten sam sposób nawróciłem także swego czasu mojego Halefa, który gwałtem chciał ze mnie zrobić muzułmanina. Ten mały, wierny towarzysz w milczeniu przysłuchiwał się naszym rozmowom, kiedy jednak znalazł się sam obok mnie, nie mógł powstrzymać się od tego, żeby mi w tajemnicy powiedzieć: – Zihdi, czy przypominasz sobie, jak starałem się nawrócić ciebie na islam, bez względu na to czy tego chciałeś, czy nie? – Przypominam sobie, Halefie. – Teraz twoja wiara jest mi milsza od naszej, chociaż jeszcze się kryję z tym przed ludźmi. Uważam, że ten Pars pewnego dnia także tak będzie myślał, mimo talizmanów, które nosi przy sobie. Halef zauważył więc w Alamie to samo, co ja. Dodać jeszcze wypada, że towarzysz Parsa, człowiek młody, był teraz w służbie u niego, a dawniej uprawiał coś w rodzaju handlu okrężnego wśród Beduinów, znał więc okolicę i jej mieszkańców i był niezłym przewodnikiem. Dla mnie ten prosty i zupełnie naiwny człowiek nie mógł mieć żadnego znaczenia. Jechał też ciągle bardzo skromnie za nami. Rzeka Tartar toczy w lecie bardzo mało wody, albo też wcale jej nie ma, a wtedy tylko na brzegu znajduje się trochę zieleni, na stepie zaś rośliny zamierają zupełnie, a Beduini trzymają się z trzodami blisko Tygrysu, lub udają się nad płynący po zachodniej stronie Eufrat. Teraz w łożysku Tartaru była woda, choć nie tyle, żeby to nam utrudniło przeprawę. Mogliśmy się przenosić z jednego brzegu na drugi, w miarę, jak tego wymagało nasze bezpieczeństwo. Aż dotychczas nie spotkaliśmy nikogo, dzisiaj jednak, kiedy słońce ubiegło już trzy czwarte swojego łuku, dostrzegliśmy czterech jeźdźców, dążących w kierunku południowo- zachodnim, ze stepu ku rzece, gdzie musieli się z nami spotkać. Zauważywszy nas, zatrzymali się na chwilę celem naradzenia się, potem zaś puścili konie cwałem, wprost ku nam. My jechaliśmy dalej, ponieważ nie musieliśmy obawiać się czterech ludzi. Dopiero gdy się całkiem do nas zbliżyli, stanęliśmy, jak nakazywała uprzejmość. Wyglądali jak wszyscy Beduini, nic też podejrzanego w ich postaciach nie dostrzegliśmy. Pozdrowili nas uprzejmie, a myśmy się odwzajemnili. Beduini byli młodzi, najstarszy z nich mógł liczyć dwadzieścia pięć lat i ten zapytał nas, do którego szczepu należymy. – Jesteśmy tutaj obcy – odrzekłem niejasno. – Ojcowie nasi nie mieszkali na pustyni, lecz w miastach. – A dokąd dążycie? – Do pobożnego samotnika na skale Wahsija. Widzisz, że podróż nasza jest z natury pokojowa. Musiałem tak odpowiedzieć, nie wiedząc jeszcze, do jakiego szczepu należeli ci ludzie. – Czy ślubowaliście sobie, że odwiedzicie pustelnika? – pytał dalej. – Nie. Chcemy mu tylko zanieść podarunek i prośbę. Przy którym szczepie stoją wasze namioty? – Należymy do potężnego plemienia Alabeidów. – Alabeidów? – zawołał Halef z radością. – Gdzie to plemię teraz przebywa? – Niedaleko stąd, nad rzeką. Dostaniemy się do obozu jeszcze przed wieczorem – odpowiedział Beduin nieostrożnemu ciekawskiemu. – W takim razie pojedziemy z wami, gdyż jesteśmy dawnymi znajomymi i przyjaciółmi waszego szczepu. – Wy? Jak to? Halef wskazał na mnie i odparł dumnie: – Tu widzicie słynnego Kara Ben Nemzi. Czy znacie go? A ja jestem hadżi Halef Omar, jego przyjaciel i towarzysz. Jesteście młodzi i nie braliście udziału w walce w Dolinie Stopni, kiedy to z Haddedinami i z wami walczyliśmy przeciwko Abu Hammedom, Dżiowarim i Obeidom. Było to wielkie zwycięstwo, a wiecie zapewne, że zawdzięczacie je temu emirowi, Karze Ben Nemzi. Na dźwięk mego imienia czterej jeźdźcy wydali okrzyk zdumienia. Spojrzeli po sobie wzrokiem wyglądającym na radosne zakłopotanie, później jednak dowiedzieliśmy się, że było to inne uczucie. Gdy Halef skończył swoją górnolotną przemowę, zabrał głos rzekomy Alabeida: – Hamdullillah! Dzięki Allahowi, że pozwolił nam spotkać was tutaj! Tak, wówczas nie byliśmy jeszcze wojownikami, ale słyszeliśmy o tej wielkiej chwale. Szczepy nasze zawdzięczają wam to zwycięstwo. Jakże ucieszą się nasi mężowie, kiedy doniesiemy im, jakich sprowadzamy im gości! Emirze, Kara Ben Nemzi, oto moja ręka! Bądź naszym gościem przez wiele, wiele dni! Czy sprawisz nam rozkosz swą obecnością? Zobaczyłem blask oczu jego i towarzyszy, podałem mu więc rękę na znak zgody. Uważałem ten blask oczu za oznakę radości. Istotnie była to radość, tylko zupełnie różna od tej, jakiej się spodziewaliśmy. Nieostrożni wpadliśmy z całym zaufaniem w pułapkę, nastawioną na nas, a w dodatku przez tak młodych ludzi! Jadąc dalej rozmawialiśmy o ówczesnych przejściach wojennych. Rzekomych Alabeidów cieszyło szczególnie to, że tak skarciliśmy wówczas Abu Hammedów. Ja byłem jeńcem tego szczepu, lecz umknąłem im, a szejka ich, Zedara Ben Huli, zabił potem jeden z moich towarzyszy. Abu Hammedowie musieli ulec Haddedinom i Alabeidom oraz oddać im jako haracz najlepszą część swoich trzód. Nasi towarzysze zachowywali się tak, że nie powzięliśmy żadnych podejrzeń. Panowali nad swoimi słowami i gestami. Później jeden z nich odłączył się od nas, aby zawiadomić swoich o przybyciu tak miłych gości. Może na pół godziny przed zachodem słońca ujrzeliśmy czarne namioty obozu, dokoła którego pasły się trzody pod strażą pasterzy. Był to obraz pokoju. Naprzeciw nas wyszła wielka liczba kobiet i dziewcząt, powtarzając często na powitanie słowo: „marhaba!” Wtórując im, szli za nimi młodzieńcy. Dorosłych mężczyzn zauważyłem niewielu, wojownicy bowiem, jak słyszeliśmy, znajdowali się na wyprawie przeciwko Abu Hammedom, a spodziewano się ich powrotu na trzeci dzień. Przyjęto nas nadzwyczajnym wrzaskiem radości, jaki przypada w udziale tylko bardzo upragnionym gościom. Zniesiono nas po prostu z koni i zaprowadzono w tryumfie do namiotów. Wtem jeden ze starych wojowników wyrwał Halefowi strzelbę, i zanim zdołałem wykonać jakiś ruch obronny, uderzył mnie kolbą w czoło tak mocno, że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Drugim uderzeniem powalił mnie na ziemię, a wtedy straciłem już przytomność. Nie wiem, jak długo trwałem w omdleniu, ale kiedy się obudziłem, otaczała mnie ciemność. W głowie miałem uczucie, jak gdyby była pustym arbuzem, w którym brzęczały miliony much. Przez ten brzęk słyszałem jakby z daleka głosy ludzkie. Leżałem na ziemi ze związanymi rękami i nogami. Wytężyłem uwagę i dopiero po jakimś czasie wydało mi się, że poznaję głos Halefa. Wreszcie rozjaśniło się i weszło kilku mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręku glinianą lampkę oliwną. Przystąpił do mnie, a jeden z nich, widząc że mam oczy otwarte, rzekł: – Dzięki Allahowi, że ten psi syn jeszcze żyje! Nie zabiłem go na szczęście! Zwróciwszy się zaś do mnie dodał: – Ty jesteś Kara Ben Nemzi, który podszedł nas wtedy w Dolinie Stopni, a dzisiaj my zwiedliśmy ciebie. Nie należymy do Alabeidów, których oby Allah spalił, lecz do Abu Hammedów, którym wyrządziłeś wówczas tak wielką szkodę. Zwabiono cię do nas, a mózg twój był dość słaby, aby poznać, że nie jesteśmy Alabeidami. Zabiliście wówczas naszego szejka, Zedara Ben Huli, a teraz poleżycie tutaj, dopóki nie powrócą nasi wojownicy i dla zemsty krwi nie odbiorą wam duszy! Kopnął mnie i oddalił się ze swoimi ludźmi. Przy wątłym świetle zobaczyłem, że leżę z towarzyszami w namiocie. Byli tak samo skrępowani i rozmawiali z sobą, ja zaś słyszałem ich rozmowę z powodu uderzeń w głowę, jakby z wielkiego oddalenia. Kiedy znaleźliśmy się znowu sami zacząłem pytać o nasze położenie. Dowiedziałem się, że Alabeidzi uważając mnie za najniebezpieczniejszego, uderzyli mnie, żeby spowodować utratę przytomności, towarzyszy zaś powalili na ziemię i związali. Po związaniu nas odbyli taniec radości, połączony z wrzaskiem i wyciem, a oprócz tego bili nas i kopali, plując na nas raz po raz, w końcu zawlekli nas do tego namiotu, przed którym stali dwaj strażnicy. – Ja jestem temu winien, zihdi – przyznał Halef. – Nie powinienem był powiedzieć tak prędko, kim jesteśmy! – To prawda. Wyrzuty jednak nie przydadzą się na nic. Ja także byłem nieostrożny. Oczywiście ograbiono nas? – Nie. Gdy kilku zamierzało wypróżnić nam kieszenie, zabronił tego zastępca szejka. Twierdził, że może to nastąpić dopiero p powrocie wojowników. – Wiedział, że teraz wszystko by zniknęło, a tylko szejk ma prawo rozdzielić zdobycz. To dla nas korzystne, ale co stało się z bronią? – Zabrano i zaniesiono do namiotu szejka. – Czy wiesz, który to namiot? – Nie, ale słyszałem, że miano ją tam przechować. – Hm! Leżysz obok mnie. Jak cię związali? – Z przodu. – Ja mam ręce na plecach. Czy możesz ruszać palcami? – Mogę. – To przysuń się bliżej i spróbuj czy potrafisz rozplatać mi węzeł! Widać, że mamy do czynienia z ludźmi niedoświadczonymi. Gdyby każdego z nas zamknięto gdzie indziej, nie moglibyśmy sobie udzielić nawzajem pomocy. Halef wykonał moje polecenie, wprawdzie z trudem i powoli, ale w pół godziny potem miałem już wolne ręce. – Teraz ty rozwiąż mnie i tamtych – wezwał Halef. – Ani myślę! Byłoby to największą głupotą! Zwiąż mi raczej ręce na powrót! To była na razie próba. Czy słyszysz hałas na dworze? Jeszcze za mało są senni. Potem zobaczę, jakie są szansę ucieczki. W każdym razie nie odejdę bez strzelby. – A moje siodło juczne? – szepnął Pars skwapliwie. – Dlaczego właśnie to siodło? – Bo pieniądze schowane są w jego poduszkach! Powiedz mi zihdi, czy Abu Hammedowie chcą nas zabić? – Bez miłosierdzia! – Czy sądzisz, że zdołamy uciec? – Mam nadzieję. – Chwała Allahowi! To wpływ moich talizmanów. Powiedziałem ci już, że ocalą nas w każdej potrzebie! Milczałem, bo Pars znał już moje zdanie o działaniu talizmanów. Czekaliśmy, czas upływał, a na dworze robiło się coraz ciszej. Ci, którzy byli przedtem, przyszli jeszcze raz by się nam przypatrzeć i znaleźli nas w tym samym położeniu, co poprzednio. Sądząc, że nie potrafimy się uwolnić, oddalili się, nakazawszy nowym strażnikom, żeby dobrze uważali. Strażnicy sumiennie pełnili swe obowiązki, bo od czasu do czasu obchodzili namiot dokoła, co można było poznać po odgłosie kroków. Wreszcie nadeszła pora działania. Halef rozwiązał mnie znowu, co tym razem udało się prędzej. Mając wolne ręce, mogłem sobie sam zdjąć więzy z nóg. – Zihdi, dokąd pójdziesz? – zapytał Pars. – Poszukam namiotu szejka. – Poszukaj i mego siodła! Położę rękę na talizmanie słońca, który mam po prawej stronie na piersi. On cię ochroni. Niechaj Ormuzd pośle ci swoje czyste duchy na pomoc! Polazłem cicho ku tylnej ścianie namiotu i wyjąłem z ziemi jeden kolek. W ten sposób mogłem już podnieść płótno i wyjść przez mały otwór. Niebo się zachmurzyło, jakby miał padać deszcz. Wskutek tego panowała taka ciemność, że widać było zaledwie na kilka kroków. Było mi to na rękę, choć z drugiej strony utrudniało znalezienie namiotu szejka. Wysunąłem się spod płótna namiotu i odbiegłem od razu o kilka kroków, żeby oddalić się od strażników. Położywszy się następnie na ziemi, poczołgałem się dalej. Musiałem przejść przez cały obóz, spodziewałem się jednak, że namiot szejka będzie się czymś odróżniał od innych. Nieco dalej płonęło ognisko. Siedziało tam kilku mężczyzn, którzy zapewne mieli objąć dalszą straż. Musiałem tak przejść, żeby blask ognia nie padł na mnie. Czołgałem się więc ciemną stroną, przyglądając się każdemu namiotowi tak dokładnie, jak tylko pozwalały na to ciemności. W jednym miejscu stał namiot większy od innych, a ponad nim sterczały w górę dwie włócznie z buńczukami z włókien palmowych. Czyżby był to namiot, którego szukałem? Właśnie chciałem się ostrożnie podsunąć ku jego przedniej stronie, kiedy doleciał mnie szmer. Jakiś człowiek wyszedł zza namiotu. Ponieważ znajdowałem się właśnie pod jego nogami, nie miałem już czasu usunąć mu się z drogi, on postąpił jeszcze krok naprzód, potknął się o mnie i upadł. Równocześnie ja potoczyłem się, jak mogłem najdalej, potem pobiegłem chwilę na rękach i nogach, a w końcu podniosłem się i puściłem czym prędzej do naszego namiotu, tą samą drogą, którą przyszedłem. – Zbudźcie się, ludzie! – ozwał się donośny głos i przeleciał po całym obozie. – Ktoś był w namiocie szejka! W całym obozie od razu zawrzało. Dla mnie było rzeczą najważniejszą dostać się do naszego namiotu. Byłem już bardzo blisko, po tylnej stronie rzędu namiotów i położywszy się na ziemi polazłem dalej. Szczęściem strażnikom nie przyszło na myśl zajrzeć tutaj. Wstali i poszli kilka kroków ku namiotowi szejka. Przesunąłem się pod płótnem i z powrotem wbiłem kołek w ziemię. Potem związałem sobie sznurem nogi, a Halef skrępował mi ręce na plecach. Skoro tylko położyłem się na poprzednim miejscu, zjawiło się kilku Beduinów z lampą i zaczęli nas oświetlać jednego po drugim. – Ci leżą bezpiecznie, żaden z nich nie może ujść! – brzmiał wyrok inspekcji. – To nie był człowiek lecz jeden z psów. Oni się oddalili, a w obozie powoli uciszyło się. Teraz cichym głosem opowiedziałem towarzyszom, co się stało. – Mój talizman słońca nie poskutkował – rzekł Pars. – Drugi talizman, to tilzim el hilal, talizman półksiężyca, zrobiony dla muzułmanina. Jestem więc także w nur el hilal, w świetle i pod opieką półksiężyca. Czy ośmielisz się wyjść jeszcze raz, zihdi? – Tak, musimy narazić choćby życie dla wolności, i to jeszcze tej nocy; jutro byłoby prawdopodobnie za późno. – Gdy odejdziesz, położę rękę na drugim talizmanie, który noszę na lewej stronie piersi. Zaczekałem, dopóki nie zmieniono straży, uwolniłem się znowu od więzów i odbyłem w ten sam sposób poprzednią drogę. Wiedziałem już teraz, że był to rzeczywiście namiot szejka, a nadto tym razem miałem więcej szczęścia. Namiot szejka był właściwie tylko selamlikiem, namiotem do przyjęć, rodzina zajmowała drugi, stojący obok. Niestety, siedział tam dozorca, pewnie dlatego, że w namiocie znajdowały się nasze rzeczy. Był to ten sam człowiek, który przedtem potknął się o mnie. Tu także wyjąłem kołek z ziemi, wczołgałem się do środka i zacząłem macać dokoła w ciemności, ale tak cicho, że strażnik nic nie usłyszał. W pewnym miejscu poczułem pod palcami nasze siodła, a obok broń. Wreszcie doszukałem się sztucera, zabrałem go i wylazłem z namiotu. Teraz przynajmniej ja byłem ocalony. Strzelba w ręce dawała mi poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Powróciwszy do naszego namiotu, rozwiązałem towarzyszy i kazałem iść za sobą. Ponieważ tylko ja i Halef umieliśmy się skradać posuwaliśmy się bardzo powoli. Przybywszy do namiotu szejka wlazłem tam najpierw sam, oni zaś musieli zaczekać. Czołgałem się powoli naprzód, aż do wejścia i odchyliłem chustę tworzącą drzwi. Drzwi pilnował strażnik, którego należało zmusić do milczenia. Siedział tak blisko, jak tylko mogłem sobie tego życzyć. Pochwyciłem go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnąłem mocno i uderzyłem prawą pięścią w skroń dwa czy trzy razy tak, że rozciągnął się na ziemi i stracił przytomność. Teraz mogli wejść moi towarzysze. Związaliśmy strażnika i wpakowaliśmy mu w usta koniec turbanu jako knebel. Następnie zabraliśmy nasze rzeczy, kierując się przy tym zmysłem dotyku. Tylną ścianę namiotu przeciąłem od góry do dołu, abyśmy mogli wydostać się z siodłami. Pars i jego towarzysz mieli sporo do dźwigania, bo aż trzy siodła i kilka pakunków z towarami, które wieźli na jucznym koniu, aby w braku pieniędzy zaspokoić nimi potrzeby Anezejów. Utrudniało nam to drogę, pomogliśmy im jednak z Halefem i ostatecznie wydostaliśmy się szczęśliwie z obozu. Teraz trzeba było postarać się o konie. Nie musieliśmy w tym celu koniecznie odzyskiwać naszych. Kiedy dziś wieczorem zbliżaliśmy się do obozu, widzieliśmy, po której stronie pasły się konie Abu Hammedów. Tam zanieśliśmy nasze rzeczy, położyliśmy je na trawie, a ja poszedłem na zwiady. Psów się nie bałem, ponieważ zwykle są przy kozach i owcach. Minąłem wielbłądy i ujrzałem konie spoczywające na trawie. Czołgając się na brzuchu, podsunąłem się dalej, aż do pasterza, który leżał z łokciami opartymi o ziemię, a głową na dłoniach. Okrążyłem go, aby zajść z tyłu, i złapałem go za szyję. Chłopak zamarł ze strachu. Przyłożywszy mu nóż do piersi, pozwoliłem mu odetchnąć i rzekłem: – Nie mów głośno, na Allaha, bo cię przebiję! Jeśli skłamiesz, także dostaniesz nożem. Ilu pasterzy jest przy koniach? – Tylko ja jeden – szepnął drżąco. – Wstań i chodź ze mną! Jeśli zachowasz się cicho, nic ci się nie stanie. Posłuchał mnie. Przytrzymując go, zaprowadziłem go do towarzyszy, gdzie związaliśmy go własnym pasem. Pars i jego towarzysz musieli go pilnować, ja zaś z Halefem wybrałem się po pięć koni. Odbyło się to w ciągu krótkiego czasu. Osiodłaliśmy konie, zakneblowaliśmy pasterzowi usta, żeby nie mógł krzyczeć zaraz po naszym odejściu, wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy w drogę tak szybko, jak na to ciemność pozwalała. Z początku nikt nie odezwał się ani słowem, kiedy jednak byliśmy już dość daleko, Halef zawołał tonem ulgi: – Chwała i dzięki Allahowi, który nas ocalił! Zihdi, byłoby już po nas, gdyż wojownicy Abu Hammedów, na pewno by nas zamordowali! – Nie, żadnego niebezpieczeństwa nie było – oświadczył Pars. – Nie? – spytał hadżi ze zdziwieniem. – Nie, bo ja mam dwa talizmany. Wprawdzie talizman esz szems nie poskutkował tym razem, ale za to drugi talizman, el hilal, tym lepiej spełnił swoją powinność. Ja jestem w nur esz szems i w nur el hilal, czyli pod opieką i w świetle słońca i półksiężyca, mnie więc nic się stać nie może, zarówno jak i wam, ponieważ znajdujecie się ze mną. – Gdyby tu jednak nie było mojego zihdi, to nie byłoby ocalenia – zauważył Halef z zapałem. – Czy sądzisz, że zihdi poddaje się pod rozkazy słońca lub półksiężyca? To chrześcijanin, żyjący w innym świetle niż twoje. Ono także stało się moim światłem, za co dziękuję prorokowi! Dziękował więc prorokowi za to, że wewnętrznie został chrześcijaninem! Tego mu jednak nie można było wziąć za złe. Rozdział III Nur es sema Anezejowie są jednym z najstarszych koczowniczych plemion arabskich. Powiadają, że są potomkami wielkiego szczepu Rebija, który jeszcze przed Mahometem mieszkał w południowym Nedżdzie. Kilka gałęzi szczepu pozostało tam, inne mieszkają w Hedżazie, a oprócz tego kilka wypasa swe trzody niedaleko Dżebel Szammar. Hordy te są bardzo chciwe grabieży i zapuszczają się daleko aż do Mezopotamii. Im to wpadł w ręce Wikrama, ojciec naszego Parsa. Nie wątpiłem ani przez chwilę, że synowi nie udałoby się wyswobodzić ojca, nawet jeśli posiadałby cały okup, a nie tylko jego część. Ci chciwi ludzie biorą zazwyczaj okup, ale zamiast puścić wykupionego na wolność, stawiają nowe żądania. Alam nie posiadał zdolności takiego postępowania z Beduinami, które mogły przyczynić się do osiągnięcia celu. Za mojego dawnego pobytu w tych stronach nie słyszałem nic o pustelniku ze skały Wahsija. Ta samotna skała leży na południe od góry Sindżar, gdzie mieszkają także chrześcijanie. Byłby to pustelnik chrześcijański? Raczej nie, bo w takim razie nie zyskałby u ludności mahometańskiej takiej sławy, sięgającej aż do Bagdadu. Skoro miał władzę nawet nad złodziejskimi Anezejami, musiał być muzułmaninem, jednym z pobożnych ascetów, których w północno- zachodniej Afryce nazywają marabutami. Od naszego spotkania z Abu Hammedami upłynęło już kilka dni. Znajdowaliśmy się na terytorium miasta Mossulu, choć na stepie, w miejscu pobytu Beduinów, gdzie nie sięga władza mutessaryfa z Mossulu. Poprzedniego dnia spotkaliśmy dwu Obeidów, którzy żyli wtenczas w przyjaźni z Haddedinami, i dowiedzieliśmy się od nich, gdzie mamy szukać Haddedinów. Dzisiaj właśnie zbliżaliśmy się do ich pastwisk. Już koło południa zobaczyliśmy step, jakby skoszony, co było oznaką, że Haddedinowie byli tutaj niedawno i, jak wskazywały ślady, odeszli z wolna na północ. Następnie, zaraz po południu, zobaczyliśmy na północnym widnokręgu dwóch jeźdźców, pędzących na młodych koniach. Oni dostrzegli nas także i ruszyli ku nam pędem. Byli to Haddedinowie. Z daleka widać było, że to najlepsi jeźdźcy w tych stronach. Podjechali do nas z nastawionymi włóczniami i osadzili konie wprost z cwału, tak blisko nas, że ostrza włóczni dotknęły prawie piersi mojej i Halefa. Jest to manewr bardzo niebezpieczny, nie wolno przy tym drgnąć nawet powieką, jeśli nie chce się uchodzić za tchórza. Byli to dwaj starzy wojownicy, których dobrze znałem, gdyż nie raz siadywałem z nimi przy obozowym ognisku. Jaką niespodzianką był dla nich nasz widok! Zeskoczyli natychmiast z koni, pochwycili moje strzemiona i całowali końce butów, co wobec niesłychanej dumy tych ludzi, było dowodem, jak bardzo mnie miłowali. Potem dosiedli znowu koni i popędzili, by nas oznajmić. – Zihdi – zapytał Pars – czy długo zabawisz u Haddedinów? – Pewnie kilka tygodni. – Przypuszczam, że będziesz mi towarzyszył do Anezejów, ponieważ sądzisz, że nie zdołam sam uwolnić ojca. – Przyrzekłem ci i słowa dotrzymam. – W takim razie możesz tu zabawić zaledwie dzień. Powiedziałem ci, że termin upływa piątego dnia miesiąca safar. – Pojadę z tobą, a potem do nich wrócę. – Czy piąty dzień safaru wedle księżyca nie jest w tym roku wedle słońca dwudziestym piątym grudnia? – zapytał Halef. – Tak jest. – Na ten dzień przypada u chrześcijan id el milad, Boże Narodzenie. – Istotnie. – A ty chcesz wielkie święto obchodzić w ten sposób, że udasz się do nieprzyjacielskich Anezejów i narazisz tam swoje życie? – Chodzi o to, żeby wybawić nieszczęśliwego i zapobiec morderstwu. To najlepsze uczczenie chrześcijańskiego święta. – Dobrze, zihdi. A czy ja mogę pojechać z tobą? – Owszem, zobaczysz, że wrócimy całkiem zdrowi. Wtem, przed nami, na północy ukazała się wielka gromada jeźdźców, którzy pędzili ku nam krzycząc i strzelając. Gromada ta rozdzieliła się w pewnej odległości od nas, jeźdźcy objechali nas i zatrzymali się utworzywszy krąg, z którego tylko jeden przycwałował do nas: bohaterski szejk Amad el Ghandur. Zeskoczywszy z koni, uścisnęliśmy się i ucałowali, a podczas tego wszyscy inni wykrzykiwali nieustannie: „marhababak”, pozdrowienie ci! Był to młodszy sobowtór mego przyjaciela, a swego ojca Mohammed Emina. Równie wysoki i silnie zbudowany, o tych samych szlachetnych i poważnych rysach twarzy, posiadał, co u Beduinów jest rzadkością, piękną ciemną brodę, spadającą mu aż na piersi. Broda jego ojca była tak samo gęsta i długa, tylko srebrzyście biała. Na co mam opisywać wzruszające sceny, jakie teraz nastąpiły? Każdy domagał się ode mnie uścisku ręki lub słowa i długo trwało, zanim zawrócili, aby nas w tryumfie odprowadzić do obozu. Można tych ludzi przedstawiać jako półdzikich, nieokrzesanych, niegodnych zaufania, wiarołomnych i tak dalej. Kto ich jednak dobrze zna, ten wie, że tacy nie są. To przyjaciele dla przyjaciół a wrogowie dla wrogów. Kto przychodzi do nich bez chęci uznania ich odrębności, komu się zdaje, że może patrzeć na nich z pogardą z wyżyny swojej kultury, wyzyskiwać ich jako przebiegły handlarz, lub dowodzić im, że Mahomet nie był prorokiem, lecz oszukańczym fantastą, ten oczywiście zawiedzie się na nich i nie pozna nigdy ich dodatnich stron. Jakież było poruszenie w duarze, wsi zbudowanej z namiotu, kiedy weszliśmy! Mężczyźni wyjechali naprzeciw nas, a teraz przyszła kolej na kobiety, stare i młode, na chłopców i dziewczęta! Chcąc mnie od nich uwolnić, szejk próbował mnie wepchnąć do swego namiotu, lecz mu się to nie udało. Dziesięć, dwadzieścia osób wciągało mnie do swego grona i nie wypuszczano mnie prędzej, dopóki ostatni bachor nie otrzymał ode mnie przynajmniej przyjacielskiego klapsa. Potem dopiero Ahmad el Ghandur mógł uważać mnie za swojego gościa. Uroczystość mojego przybycia musiało niestety niejedno tłuste jagnię uczcić swym szlachetnym życiem. Cóż robić. Taki to już porządek na świecie, że radość jednego jest cierpieniem drugiego! Zasiedliśmy z szejkiem do smakowitej uczty, którą starodawnym zwyczajem spożywaliśmy przy pomocy pięciu palców. Palce nie rdzewieją, chociaż się ich przeważnie nie czyści. Teraz dopiero mogła rozpocząć się rozmowa o tym, co nas tu sprowadziło i dokąd się stąd udajemy. Gdy opowiedziałem Amadowi el Ghandur o Parsie i jego ojcu, ten odrzekł: – Dobrze się stało, przyjacielu mej duszy, że nie pojechałeś natychmiast do Anezejów. Spotkałaby cię śmierć, gdyż oni wściekli są na wszystko, co nie jest Beduinem. Mutessaryf posłał do nich swoich żołnierzy, aby przemocą wydobyć od nich pogłówne i kazał im pozabierać najlepsze i najpiękniejsze zwierzęta, teraz więc grożą śmiercią każdemu obcemu, gdyż każdy obcy jest dla nich Turkiem. Wikramy, którego chcecie wykupić, nie wypuszczą na wolność, choćbyście zapłacili cały, a nawet podwójny okup. Jeśli go dotychczas nie zabili, to wezmą pieniądze i zamordują jego i was. Ale ty, Kara Ben Nemzi, jesteś mi bratem, dlatego ja wam dopomogę. Czy wiesz już o tym, że teraz prowadzimy z nimi spór? – Nie. – Jest zapowiedziany, choć nie wybuchnął jeszcze. Gdy im zabrali tyle zwierząt, porwali się na nasze trzody i nie chcą nam ich zwrócić. Jesteśmy o wiele silniejsi i potężniejsi od nich i odbijemy je sobie. Kiedy upływa termin dla jeńca? – Piątego dnia safar. – Tak szybko? Wobec tego musimy się spieszyć. Dziś jeszcze roześlę posłów i każę zwołać wojowników z różnych oddziałów Haddedinów. Potem ruszymy ku skale Wahsija. – Czy Anezejowie tam obozują? – Tak. – Słyszałem o sławnym pustelniku, który tam podobno mieszka. Czy znasz go? – Nie byłem jeszcze nigdy u niego. W ogóle nie widział go jeszcze nikt oprócz dwóch małych chłopców, których matka mieszka u podnóża skały. Wchodzą oni do niego na górę dwa razy dziennie, rano i przed wieczorem, aby usłyszeć święte słowa i zanieść je wiernym czekającym na dole. Ze wszystkich stron ściągają pielgrzymi, którzy powierzają mu swoje prośby i otrzymują odpowiedzi. Nikt, nawet rozbójnik lub inny złoczyńca nie poważy się postąpić wbrew wskazówkom, otrzymanym od pustelnika. Celę jego zobaczysz z daleka, ale nie będzie ci wolno wejść na górę. Wstrzymalibyśmy się jeszcze jakiś czas z ukaraniem Anezejów, ale skoro przybyłeś, to upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu; ukarzemy łupieżców i uwolnimy Wikramę. Czy posłać ludzi na zwiady? – Poślij! Musimy się dowiedzieć, czy rzeczywiście znajdują się pod skałą Wahsija, i otoczyć ich, jeśli to będzie możliwe. Niech wywiadowcy postarają się także o to, żeby wyprawa nasza odbyła się w tajemnicy. – Zaraz po uczcie wybiorę ludzi, najbardziej do tego odpowiednich i dam im najszybsze konie. Już w godzinę potem wywiadowcy odjechali, a równocześnie z nimi posłańcy, którzy mieli sprowadzić wojowników z innych oddziałów. Nikt nie ucieszył się bardziej tym pośpiechem niż Alam, którego słowa szejka nabawiły wielkiej trwogi o życie ojca. Zaraz następnego wieczora zapłonęło dokoła obozu mnóstwo ognisk, a wokół nich zebrało się sześciuset dobrze uzbrojonych Haddedinów. Nazajutrz rano wyprawa się rozpoczęła. W południe wrócił jeden z wywiadowców, donosząc, że Anezejowie, w sile trzystu dorosłych mężów, obozują z żonami i dziećmi, namiotami i trzodami pod skałą i nie przeczuwają, że Haddedinowie tak szybko wyruszą po zemstę. Reszta ludzi wysłanych na zwiady, śledziła ich z daleka, nie pokazując się zupełnie. Z tego doniesienia wynikało, że mieliśmy nad nimi podwójną przewagę. Ponadto u nas byli sami wojownicy, u nich zaś kobiety i dzieci, które w razie, gdybyśmy ich otoczyli, mogły stać się dla nich wielką przeszkodą. Następnego ranka dotarliśmy już tak daleko, że należało się zatrzymać, Pars bowiem musiał sam pojechać naprzód, jeśli ojciec jego miał być ocalony. Podczas napadu w tylu ludzi, Anezejowie na pewno by go zamordowali. Rozumie się, że stosownie do obietnicy poszedłem razem z nim. Sam pewnie by się do nich nie wybrał. Mój dzielny Halef uparł się, żeby mi towarzyszyć, my zaś zgodziliśmy się na to. Przewodnika perskiego nie zabraliśmy z sobą, gdyż nie mógł się nam na nic przydać. Amad el Ghandur patrzył na mój odjazd niechętnie, lecz nie sprzeciwiał mu się wyraźnie. Przyłączyłem się zresztą do Parsa nie tylko z powodu obietnicy, miałem jeszcze inny zamiar. Haddedinowie, pałając żądzą zemsty, postanowili niezłomnie napaść na Anezejów, sądziłem więc, że będąc tam zdołam w jakiś sposób przeszkodzić rozlewowi krwi. We trójkę opuściliśmy miejsce, na którym rozłożyli się obozem przyjaciele. Przedtem oczywiście omówiłem z Achmedem el Ghandur plan, który moim zdaniem należało przeprowadzić. Znałem okolicę, w której leżała skała, nie mogliśmy więc zabłądzić. Towarzystwo moje i Halefa dobrze działało na Parsa, bo miał dobrą minę, a nawet oświadczył: – Wszak nie obawiasz się, zihdi! Nie ma czego się lękać. Przecież ja noszę przy sobie dwa amulety, jesteśmy więc w nur esz szems i w nur el halil; ochroni nas światło słońca i półksiężyca. Dotychczas nie dowiadywałem się o to, ale teraz zadałem mu pytanie: – Skąd masz te talizmany? – Wiesz o tym – rzekł – że między Bagdadem a Basrą pływa siedem tureckich i dwa angielskie parowce. Na jednym z angielskich służy pewien marynarz, którego znam bardzo dobrze. Wozi on cudotwórcze pisma, z których robi talizmany na sprzedaż. Aby być całkiem pewny, wziąłem od niego dwa, jeden dla Parsów, drugi dla Mahometan. Doświadczyłeś już sam, że oba nas ocaliły. – Ty w to wierzysz, ale ja nie. Talizmany nie mogą wpływać na losy ludzkie. Może mi je pokażesz? – Zdaje mi się, że nie wolno tego robić, dlatego opiszę ci je. Na talizmanie Parsów wyobrażony jest Zerduszt, twórca naszej religii, jako nowo narodzone dziecko, do którego przychodzą sąsiedzi, by się modlić. Obok znajduje się pismo, którego nikt nie potrafi przeczytać. Na talizmanie muzułmańskim przedstawiony jest Mahomet, jako dziecko, które czci jego matka Amina. I pod tym jest pismo, którego nikt nie rozumie. Czy ci to wystarczy? – Nie. Sądzę bowiem, że okpił cię jakiś oszust. – Czemu? – Czy nie wiesz, że Mahomet zabronił robić obrazy? Na muzułmańskim talizmanie miałby być jednak wizerunek jego i matki? To jest oszustwo! Wyciągnij te amulety! Musiałem go kilkakrotnie prosić, zanim spełnił moją wolę i wyciągnął spod ubrania dwie małe paczki papieru. Na jednej wyrysowane było atramentem słońce, a na drugiej półksiężyc. Jedno i drugie wyglądało tak, jakby pochodziło z ręki dziecka. Otworzyłem je, i ku memu zdziwieniu, znalazłem dwie ryciny do wierszy z angielskiego czasopisma. Na „mahometańskim” talizmanie znajdował się wizerunek Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus, a perski talizman przedstawiał szopkę z wierszem na Boże Narodzenie. Obrazki te niewątpliwie pochodziły z ojczyzny angielskiego marynarza, który z żalu lub dla zysku, zużytkował je jako amulety. – Prawda, zihdi, że to nie jest oszustwo? – zapytał Pars. – Oszustwo, mimo to treść tego obcego pisma jest talizmanem w życiu i w godzinie śmierci. Nie ma tu mowy o żadnym nur esz szems ani o nur es hilal, o żadnym świetle słońca ani półksiężyca, lecz o prawdziwym nur es sema, o świetle niebios, które wzeszło niegdyś nad Betlejem i oświeciło cały świat. Weź te obrazki i przypatrz im się dokładnie! Ja ci je objaśnię i pomówię z tobą o nur es sema. Jutro obchodzimy uroczystość tego dnia, w którym wzeszło to światło. Zacząłem z nim rozmawiać o wierze chrześcijańskiej, on zaś godzinami przysłuchiwał mi się z nabożeństwem i przerywał pytaniami, które świadczyły, że słowa moje zapuszczały w sercu jego korzenie. Wreszcie ściemniło się i musieliśmy rozłożyć się obozem. Niebo roziskrzyło się gwiazdami, a w duszy moich słuchaczy wzeszły inne gwiazdy, prawdziwe światło niebios. Nie spaliśmy, rozmawiając do północy. Kiedy kładłem się spać, Pars rzekł: – Zihdi, twoja wiara jest pełna miłości, prosta, a jednak tak cudowna! Tak, kto tę wiarę ma w sercu, temu nie potrzeba amuletu ani talizmanu, gdyż nad nim czuwa wieczysta dobroć i miłość! Oszukano mnie, a mimo to zachowam sobie te kartki do końca życia albowiem zaprowadziły mnie one do prawdziwego nur es sema, światła niebios! Halef nic nie powiedział, uścisnął tylko moją rękę, a ja go zrozumiałem. Potem zasnęliśmy, a nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem wynurzyła się przed nami skała Wahsija, a u jej podnóża namioty Anezejów, dokoła których pasły się zrabowane trzody. Wahsija, samotnia, nie była to właściwie góra, lecz skała, która u swoich stóp miała z kwadrans drogi w obwodzie i z osiemdziesiąt łokci wysokości. Z biegiem stuleci porosły ją nie tylko krzaki, lecz nawet drzewa. Pomiędzy drzewami snuła się w górę ścieżka. Pod samym szczytem znajdowała się jaskinia, przed którą stało jakieś drzewo iglaste. Z dołu nie można było rozpoznać gatunku. Tam, gdzie droga schodziła na równinę, stała niewielka chatka, a w niej mieszkała wspomniana już wdowa z dwoma chłopcami. Żyła z darów pielgrzymów przybywających do pustelnika. Kilku Beduinów zagadnęło nas, zapytując szorstko, czego żądamy. Gdy powiedziałem na to, żeby nas zaprowadzono do szejk, posłuchali od razu, wskazując jego namiot. Szejk przyjął nas na siedząco, mruknął coś pod nosem na nasze pozdrowienie i nie prosił nas, żebyśmy usiedli. Ja jednak zająłem miejsce obok niego, a skinąwszy na Halefa i Alama, żeby uczynili to samo, zapytałem: – Czy masz u siebie człowieka, który nazywa się Wikarama? – Czego chcecie od niego? – spytał. – Chcemy zapłacić za niego okup. – To jego szczęście, bo jutro ostatni dzień. Dajcie ten okup! – Czy on jest tutaj? – Tak, dawajcie! – My odpowiemy ci tak samo krótko: dawaj go! – Najpierw pieniądze, potem on! – Najpierw on, a potem pieniądze. Nie płaci się nigdy, dopóki się nie widzi, co się kupuje. – Ja nie jestem handlarzem ani sprzedawcą, lecz szejkiem Anezejów. Ale kto ty jesteś i jak się nazywasz? – Nazywają mnie Kara Ben Nemzi… Zerwał się i przerwał mi: – Kara Ben Nemzi? Więc to ty jesteś owym chrześcijaninem, który wygrał dla Haddedinów bitwę w Dolinie Stopni? – Tak. – Niech cię Allah przeklnie po tysiąc razy! My byliśmy sprzymierzeni z Abu Hammedami, lecz przyszliśmy im za późno z pomocą. Jesteście pojmani i nie umkniecie nam! Z tymi słowami na ustach wyskoczył z namiotu. Zrozumiałem, że sprawa bierze zły obrót, którego nie spodziewałem się wcale, gdyż nic złego szejkowi nie zrobiłem. Tymczasem na dworze zabrzmiał jego głos zwołujący wojowników. Dzielny Halef zapytał odważnie: – Zihdi, może zastrzelimy dwudziestu lub trzydziestu z nich i odjedziemy? – Na Allaha, tylko tego nie róbcie – zawołał Pars – wszyscy zginęlibyśmy wtedy! – Tu nie pomógłby ci amulet – odpowiedziałem. – Bądź jednak spokojny o siebie! Tobie nic się nie stanie. Odchyliłem rogożę i stanąłem z Halefem w wejściu do namiotu. Anezejowie stali zgromadzeni głowa przy głowie, a szejk o kilka kroków przed nimi. Panował wielki gwar, lecz na mój widok wszystko się uciszyło. Trzymając sztucer w prawym ręku, a w lewym jeden z rewolwerów, zapytałem donośnym głosem: – Uważasz więc nas za swoich jeńców? – Tak – odrzekł. – Poważ się zrobić krok, a będziesz trupem! – Słyszałeś o mnie. Czy powiedziano ci także, że mogę z mojej czarodziejskiej strzelby strzelać godzinami bez nabijania? – Wahajati el baruda el dżehennem – na moje życie, to piekielna strzelba! – A z tych małych pistoletów strzela się także tyle razy. Uważaj! Dam sześć strzałów do kuli u siodła na bocznym namiocie! Wystrzeliłem sześć razy, czym wywołałem powszechne zdumienie. – Widzisz – mówiłem dalej – mógłbym odejść wbrew twemu zakazowi, gdyż zanim któryś z twoich ludzi podniósłby przeciw mnie strzelbę, zginąłby on i dziesięciu innych. A sam nie jestem. Moi towarzysze także strzelają. Nie myślę jednak wcale uciekać przed wami. Przybyłem tu po Wikramę i nie odejdę bez niego. Zostaniemy w twoim namiocie, dopóki się nie namyślisz. A teraz was przestrzegam: Liczę powoli do dwudziestu, kto potem będzie bliżej namiotu niż na pięćdziesiąt kroków, dostanie niechybną kulę w łeb. Przysięgam to na brodę waszego proroka! Wróciłem z Halefem do namiotu i zapuściłem zasłonę. Z dworu dolatywały nas głosy i kroki oddalających się ludzi. Wyciąłem dziurę w prawej, a Halef w lewej ścianie namiotu i zobaczyliśmy, że Anezejowie cofnęli się wprawdzie, ale nie tak daleko, jak im wyznaczyłem. Gdy wysunęliśmy lufy strzelb natychmiast zaczął się odwrót, a szejk rejterował na czele. Ubawiliśmy się tym doskonale. Anezejowie nasłuchali się dużo o moim sztucerze i nie mieli jeszcze do czynienia z odważnym Europejczykiem, zaczęli więc uciekać. Bardzo łatwo mogliśmy teraz umknąć, gdyż nie odważyliby się zbliżyć do nas, a ich bardzo długich, lecz bardzo lichych strzelb nie potrzebowaliśmy się wcale obawiać. Nie chciałem jednak aby mówiono o mnie, że uciekałem przed synami Mahometa. Wiedzieliśmy zresztą, że około południa nadjadą Haddedinowie i ze wszystkich stron otoczą obóz. Pars drżał o życie swego ojca, lecz ja uspokajałem go, jak umiałem, gdyż jeńcowi rzeczywiście w tej chwili nie groziło nic złego. Anezejowie odbywali wielką naradę. Było to w dzień wigilii. Gdy wkrótce potem zaczęła się nagła bieganina i nawoływania, wychyliliśmy się przez otwory i zobaczyliśmy Haddedinów nadjeżdżających ze wszystkich stron. Jeszcze daleko, kiedy nie byli widoczni, utworzyli dokoła obozu pierścień i zacieśniali go teraz, zbliżając się szybko. Nadszedł czas, żeby przeszkodzić rozlewowi krwi. Wziąłem strzelbę, odrzuciłem zasłonę i wyszedłem. Szejk stał przy swoich, gestykulując żywo rękoma. Wezwałem go do siebie, a on pospieszył, wołając już z daleka: – Kara Ben Nemzi, czy wiesz, kim są ci jeźdźcy? – Tak, to sześciuset Haddedinów z tyloma dobrymi strzelbami. Przybywają zemścić się na was za grabież, której dopuściliście się na nich. Jesteście przez nich osaczeni i nie zdołacie uciec. Jeśli nie poprosisz ich o łaskę, spadnie wiele razy po sześćset kul na gromadę waszych żon i dzieci. Ja ujmę się jednak za wami i wyślę posłańca do Amada el Ghandur, by odłożył atak. Potem będziesz mógł się z nimi układać. – Zaczekaj jeszcze trochę! – odrzekł, zgrzytając zębami. Pobiegł zapytać starszych o radę, ale pierścień zaciskał się tak szybko i groźnie, że było jasne, iż wszelki opór był daremny. Szejk zawołał mnie: – Wypraw posła, ale prędko! Halef był już pouczony; wziął strzelbę i pospieszył nie zatrzymywany przez nikogo. Ja stałem przed namiotem, czekając na wynik. Dokoła panowała głęboka cisza. Wtem zabrzmiał na skale głos dzwonka, a wkrótce potem chłopak zaczął się wspinać na górę po ścieżce. W górze zniknął nam z oczu, a niebawem zszedł na dół i udał się do szejka. Skinąłem na obydwu i zapytałem: – Czego życzy sobie ten świątobliwy człowiek? – Chce wiedzieć, jaka tu będzie walka i o co – odparł szejk. – Dowie się o tym ode mnie. Czy umiesz czytać? – Tak. – To zaczekaj! Usiadłem zaraz, wyrwałem kartkę z notatnika i napisałem ołówkiem krótką, ale wyczerpującą odpowiedź. Szejk przeczytał ją i oddał chłopcu, by zaniósł ją na górę wraz z ołówkiem. Teraz miało się okazać, czy ów sławny człowiek umie przynajmniej pisać. Podpisałem się Kara Ben Nemzi. Haddedinowie stali prawie na odległość strzału, a zatrzymali się tylko dlatego, że usłyszeli dźwięk dzwonka i zobaczyli posłańca pustelnika. Tym razem zabawił on dłużej niż poprzednio. W końcu przyniósł nam kartkę, a pod moimi wierszami, ku mojemu zdumieniu przeczytałem następujące słowa w języku arabskim: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!” Słowa pieśni anielskiej! W dzisiejszym dniu! Od słynnego wśród Mahometan pustelnika! Musiał to być bezwarunkowo chrześcijanin. Dałem te słowa do przeczytania szejkowi, który nie przeczuwał, że pochodzą z biblii. Ale sens ich zrozumiał, bo rzekł: – Święty człowiek nakazuje nam zawrzeć pokój. Czy sądzisz, że Amad el Ghandur się zgodzi? – Tak, a gdyby był zbyt surowy, to ja przemówię za wami. – Udasz się więc do niego? – Ja i ty. – Ja także? On mnie weźmie do niewoli! – Nie, jesteś pod moją opieką. Przyrzekam ci, że wrócisz, kiedy ci się spodoba. Nie dowierzał, lecz po dłuższej rozmowie odważył się wreszcie pójść. „Pokój na ziemi!” Tego nakazu posłuchano. Układy trwały wprawdzie do wieczora, ale sprowadziły w końcu zgodę. Wikramę wypuszczono bez okupu, a Haddedinowie otrzymali swoje zwierzęta, za co Amad el Ghandur dał słowo, że się nie zemści. Potem nastąpiło zbratanie się wrogów, z początku trochę wymuszone, potem jednak swobodniejsze i coraz serdeczniejsze. Haddedinowie weszli do obozu, gdzie dla utwierdzenia zgody i zabawienia gości zarżnięto sporo jagniąt i upieczono przy ogniskach. Przedtem jednak stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Gdy chłopcy tuż przed nocą wyszli na górę, pustelnik wypytał ich o wynik układów między Haddedinami i Anezejami. Nadto kazał prosić o świece, jakie Anezejowie robią z łoju baraniego, ja zaś otrzymałem wezwanie, abym przyszedł do niego nazajutrz rano. Byłem oczywiście bardzo zaciekawiony tą wizytą. Należy jeszcze wspomnieć, że obydwaj Parsowie wielce się uradowali, gdyż znowu znaleźli się razem i nie musieli płacić okupu. Rozumie się, że Wikramie musiano wydać odebraną mu sumę. Kiedy wieczorem siedzieliśmy przy ognisku, spożywając ucztę pokoju, zabrzmiał znów dzwonek. Spojrzeliśmy w górę, a tam na drzewie iglastym zaczęły pojawiać się światełka, jedno po drugim. Pustelnik obchodził wigilię przy choince. Co za cud, tu na Wschodzie, pośród Beduinów! A jaki to widok dla mnie, który nie mogłem wyobrazić sobie Bożego Narodzenia bez drzewka! Arabowie patrzyli w milczeniu na to obce dla nich widowisko, Alam zaś powiedział do mnie: – Zihdi, to jest drzewo, o którym wczoraj mówiłeś. Jakie ono piękne! Mówi do mnie o nur es sema, które wzeszło w mej duszy! Kogo zastałem nazajutrz w chacie na górze i czego się dowiedziałem, o tym opowiem miłemu czytelnikowi może innym razem!… Aniele, stróżu duszy! – Chodeh t’ aweczket; aaleik sallam, u rahmet Allah – niechaj Bóg cię zachowa; pokój i miłosierdzie Pana niech będzie z tobą! Szejk Melef, do którego powiedziałem te słowa pożegnania podał mi rękę ze swego siwka. Rzadka broda zadrgała mu dokoła wąskich ust, a skóra przy kącikach oczu skurczyła się w drobniutkie zmarszczki, które wcale mi się nie podobały. – Ac kolame tah; bu kalmeta ta siuh taksir nakem; atina ta, ansciallah kheira – jestem twoim sługą i nie szczędzę niczego, aby ci tylko służyć; oby dał Bóg, żeby odwiedziny twoje były szczęśliwe! – odpowiedział. Uścisnął mnie za rękę bardzo przyjaźnie, a spojrzeniem w bok dał znak swemu orszakowi, że może się także ze mną pożegnać. – Chodeh scogoletah rast init – niech ci Bóg dopomaga w twoich zamiarach! Chodeh ecz tah raczibit – oby Bóg był z ciebie zadowolony! Chodeh da uleta ta macen beket – niech pokój będzie z tobą, drogi przyjacielu! Te i tym podobne okrzyki zabrzmiały dokoła mnie, a dwadzieścia rąk starało się uścisnąć moją dłoń. Mówili zeszpeconym dialektem Kurmangdżi, a tak samo wątpliwym jak ten dialekt, wydał mi się ich charakter, podczas mego czterodniowego pobytu u nich. Cieszyłem się, że uchodziłem cało i starałem się w miarę możności skrócić pożegnanie. Podawałem rękę wokoło, mój służący Arab czynił to samo, po czym odjechaliśmy w towarzystwie jeźdźca, który najlepszą drogą miał nas zaprowadzić przez Wielki Cab do Kurdów znad górnego Zibaru. Człowiek ten był szczególnie odziany. Do czerwonej czapki przyczepione były skórzane paski, zwisające jak nogi olbrzymiego pająka na twarz i szyję. Spodnie miał szerokie, czarne w żółte pasy, a dwa płaty skóry przywiązane do nagich stóp, tworzyły obuwie. Górną część ciała okrywało zielone ubranie w białą kratkę, na pół kamizelka a na pół bluza, z której otworów wystawała para nagich rąk, kosmatych jak u goryla. Miał on jednak szczerą twarz i uczciwe oczy, którymi od czasu do czasu badał mnie dokładnie. – Zihdi – zapytał mój służący po półgodzinnej jeździe w milczeniu – co znaczy po kurdyjsku hultaj? – Herambaz. – Dziękuję. To każdy z tych Kurdów jest herambaz. – Mów ciszej! – Dlaczego zihdi, czy aby mnie ten Kurd nie słyszał? Gdyby nawet umiał mówić po arabsku, nie zrozumiałby mojego narzecza, gdyż umyślnie mówię językiem mogreb; tu go nie znają a wszyscy Kurdowie to zbóje. Bóg jest wszechwiedzący i wie, że ze strony szejka Szirwanich nie można spodziewać się niczego dobrego. Czy widziałeś jego krzywy nos i wąskie oczy? Dusza jego jest duszą lisa. – Wiem o tym, Halefie. Nie mamy już z nim nic do czynienia. – Hamdullillah, dzięki Bogu, żeśmy się od niego zabrali! Czy zauważyłeś jednak, że przed naszym wyjazdem ze wsi wyruszyli dwaj jeźdźcy? – Nie. Czy ta okoliczność napełnia cię trwogą? – Trwogą? Czy wiesz kto ja jestem? Jam jest hadżi Halef Omar Ben hadżi Abu Abbas Ib hadżi Dawud al Gossarah. Służyłem ci wiernie i walecznie przez całe lata, byłem z tobą na Saharze, w Egipcie, w Belad el Arab, w Mossulu i u czcicieli diabła i nie odstąpiłem cię w żadnym niebezpieczeństwie. Czy widziałeś mnie kiedy w trwodze? – Nie, mój dzielny Halef nie bał się nigdy. Podkręcił w górę z zadowoleniem wąsa, który z jednej strony składał się z niewielu, a z drugiej z kilku włosów, odsunął turban z czoła, uniósł jak mógł najwyżej swoją szczupłą postać i rozluźnił okute mosiądzem pistolety. Po tym imponującym wstępie rzekł: – Prawdę mówisz, zihdi. Jesteś najmędrszym człowiekiem i największym wojownikiem Zachodu, masz tęgą strzelbę do zabijania lwa, czarnej pantery i niedźwiedzia, oprócz tego masz drugą, z której możesz strzelać wiele razy, i masz pistolety, które walą po sześć razy na minutę. Ja jednak jestem twoim przyjacielem i obrońcą i pod moją opieką było ci bezpiecznie jak pod tarczą Allaha i proroka. Dziś będę także czuwał nad tobą, aby nieprzyjaciel nie strącił ci włosa z głowy. – Tego się po tobie spodziewałem – odpowiedziałem bardzo poważnie, chociaż nie mogłem ukryć lekkiego uśmiechu. Mały Halef często lubił blagować. Nie raziło mnie to, gdyż wiedziałem, że istotnie mogę na nim polegać pod każdym względem. Już otwierał usta, aby w dalszym ciągu wysławiać moją osobę, kiedy przerwał mu nasz towarzysz. Odjechaliśmy ze wsi Szirwanich przed świtem, a szejk towarzyszył nam przez część drogi. Teraz niebo na wschodzie rozjaśniło się, pierwszy promień słońca wystrzelił ku nam i obsypał fale Cabu drgającymi światłami. Na ten widok nasz przewodnik zeskoczył z konia, ukląkł twarzą ku wschodowi i, rozkrzyżowawszy ramiona, zawołał: – Ia szems, ia szems, ia szems – o słońce, o słońce, o słońce! Klęczał dalej, dopóki kula ognista nie wzniosła się całkiem nad widnokręgiem, potem wsiadł znowu na konia. Jego zachowanie zaskoczyło mnie, dlatego zwróciłem się doń z pytaniem: – Jesteś Dżezidą, czczcicielem diabła? – Tak nas nazywają, panie – odrzekł, a po chwili dodał: – Teraz zapewne nie zechcesz mi ufać? – Dlaczego tak sądzisz? – Czy nie słyszałeś nigdy, jak źle o nas mówią? – Słyszałem nieraz, lecz mimo to ufam ci. Znalazłem między Dżezidami więcej dobrych ludzi, niż wśród dzieci mahometan, a wielu ich szejków i kawałów stało się moimi przyjaciółmi. Spojrzał na mnie zdziwiony. – Panie, ty znasz najstarszych i kaznodziejów Dżezidów? – Tak. Byłem na wielkiej uroczystości w Baadri i w gościnie u szejka Adi. – Wybacz, panie! Na wielkie święto nie dopuszczą mahometan. – Nie jestem mahometaninem lecz chrześcijaninem, ale mój służący hadżi Halef Omar jest merd el islam, a mimo to go dopuszczono. Widząc niedowierzającą minę Dżezidy wyjąłem melek ta-us, którego miałem pod ubraniem, zawieszonego na szyi. Zaledwie spostrzegł tę małą figurkę, zawołał z oznakami najwyższego zdumienia: – Melek ta-us, który otrzymują tylko najbardziej zaufani Mir Szejk Chana! Panie, jeśli rzeczywiście jesteś chrześcijaninem, t nazywasz się Kara Ben Nemzi. – Tak nazywają mnie w tym kraju. – Ty więc jesteś owym cudzoziemcem, który walczył z naszymi przeciwko żołnierzom muttesaryfa z Mossulu. – Tak. Na pożegnanie dał mi Mir Szejk Chan melek ta-usa jako znak, gdybym potrzebował kiedy usług Dżezidy. – Panie, każdy Dżezida będzie za ciebie gotów oddać życie, skoro tylko zobaczy ten drogocenny znak. Rozkaż, co mam uczynić dla ciebie, a zrobię wszystko! – Życzę sobie tylko, byś mnie bezpiecznie zaprowadził do Kurdów Zibar. – Tak będzie, panie. Tu jest rzeka, a tam na brzegu leży czółno, które nas przeniesie przez wodę. – Do kogo należy czółno? – Zbudował je nezanum, najstarszy we wsi, ale każdy z mieszkańców może go używać. – Nikt inny? – Nikt. – W takim razie przejechali tędy przed nami mieszkańcy wsi. – Dzisiaj? – Tak. Patrz tu na świeże ślady dwóch koni! Na prawo leżało czółno, a tutaj jeźdźcy zsiedli z koni. Wilgotne źdźbła już się prawie podniosły, zdeptano je przed godziną. Co ci dwaj mają tam do roboty? Rzeka tworzy tutaj granicę, mogli się więc udać do Kurdów Zibar. Jeżeli tak, to dlaczego nie pojechali razem z nami? – Panie, to muszą być ludzie z innej wsi lub członkowie innego szczepu, którzy tylko przypadkowo znaleźli czółno i użyli go dla siebie. – Nie. To dwaj ludzie z waszej wsi. Mój służący widział ich, gdy odjeżdżali. Dżezida patrzył przez pewien czas w zamyśleniu przed siebie, po czym mimowolnie położył dłoń na rękojeści noża, który był jedyną jego bronią. – Panie – rzekł ze szczerym spojrzeniem – ja nic o tym nie wiem. Czy rzeczywiście mi ufasz? – Tak, zupełnie. – Być może, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, gdyż szejk bardziej miłuje zdradę niż wierność. Macie z sobą kosztowną broń i inne rzeczy, których tutaj się nie widuje, a i kupić ich nie można. Dopóki byliście jego gośćmi, nie mógł ich wam odebrać, lecz teraz może zrobić, co mu się spodoba. – Cóż z nami zrobi? – Zapewne zawiadomił szejka Zibarów, żeby wam odmówili gościny, a potem obydwaj podzielą się waszym mieniem. – W takim razie szejk nie wrócił do wsi, lecz jedzie za nami potajemnie. – Tak sądzę. Co w tej sytuacji uczynisz? – Przekonam się, czy domysł nasz był słuszny, a jeśli się okaże prawdziwy, to cię odeślę. – Panie, tego nie zrobisz! – A jednak zrobię. Szejk jest twoim panem, wbrew jego woli nie możesz nic przedsięwziąć. – On nie będzie dłużej moim panem, ja nienawidzę tych Kurdów. Chciałem już dawno odjechać od nich na Zachód, lecz nie puściliby mnie. – A twoja rodzina? – Panie, nie mam ojca, ani matki, ani żony, ani dziecka, nie posiadam nic oprócz tego, co mam przy sobie. Koń należy do szejka. Chcę pójść do Baadri do Mir Szejk Chana. Zabierz mnie z sobą, a ja będę ci dziękował do końca życia! – Wiem, że uważają cię prawie za niewolnika i że z pewnością czujesz się nieszczęśliwy, ale o spełnieniu twego życzenia mogę postanowić dopiero później. Czy umiesz pływać? – Tak, panie. Czy mam sprowadzić czółno? – Nie. Wy przepłyniecie teraz na drugi brzeg i ukryjecie się tam w zaroślach łoziny, a ja tymczasem zawrócę, by zobaczyć czy szejk jedzie za nami. Naprzód! Skierowali konie ku wodzie, a ja zawróciłem kłusem do najbliższego wzniesienia, z którego przed chwilą zjechaliśmy, i rzeczywiście zobaczyłem Melefa ze wszystkimi Szirwanami. Skręcali właśnie w parów powyżej mego stanowiska i zatoczyli łuk, aby się nam nie pokazać. Chcąc uczynić to samo nie mogłem tracić czasu. Pojechałem cwałem ku rzece, a gdy koń wszedł do wody, podniosłem broń do góry, aby uchronić ją od zamoknięcia. – Panie – zawołał do mnie Dżezida – czy idą za nami? – Tak. – To będziemy zgubieni! – Nie! – Spójrz tam na górę! Wskazał na pasmo wzgórz otaczające dolinę rzeczną po tej stronie Cabu. Zjeżdżał stamtąd ku nam oddział złożony z około trzydziestu jeźdźców. – Czy to Zibarowie? – Tak, panie. – Sądzę, że ci dwaj Szirwani nie mogli jeszcze dojechać do najbliższego obozu Zibarów. – Widocznie przypadkiem spotkali ten oddział wojowników. Już nas dostrzegli, co rozkażesz panie? – Czy znasz drogę przez góry Tura Gara do warowni Ara, albo do źródeł rzeki Akra? – Znam. Czy chcesz się tam udać? – Czekają tam na mnie przyjaciele. Musimy stąd zawrócić na prawo i może zdołamy umknąć. – Nie ujdziemy im, panie, ponieważ dolina z tamtej strony zamknięta jest skałami, sięgającymi aż do wody. Żaden koń nie wedrze się na nie. – To jedźmy naprzeciw nich! – A potem? – Zobaczymy. Ty zachowasz się w każdym razie spokojnie. Jesteś wprawdzie naszym przewodnikiem, lecz nie ich wrogiem. Tobie się nic nie stanie. – Panie, odkąd wiem, że posiadasz melek ta-us nie jestem już ich towarzyszem. Jeśli potrzeba będę walczył po twojej stronie. – Tego ci zabraniam! Jesteś, jak widzę, odważnym człowiekiem, ale twój nóż na nic się nam nie przyda. – To daj mi jakąś broń! – Nie wiesz, jak się obchodzić z tą bronią. – Czyń, co ci się podoba. Przysięgam ci na święte miejsce w Adi, że cię nie odstąpię! Zacny Dżezida był pomimo wyrzeczonych przeze mnie słów i mimo swego noża, sprzymierzeńcem nie do pogardzenia. Był odważny, a muskularne jego ramiona wskazywały, że posiadał niedźwiedzią siłę. Przed nami szło trzydziestu Kurdów, a za nami dwudziestu, nasze położenie nie było więc przyjemne. Tylko nasza broń dawała nam przewagę nad ich bronią, chociaż nie było jeszcze dowiedzione, że będą względem nas wrogo usposobieni. Bywałem nieraz w daleko gorszym położeniu i zawsze udało mi się wyjść z niego obronną ręką. Wyjechaliśmy więc na wzgórze, wprost naprzeciw Kurdów. Oni, ujrzawszy nas, zatrzymali się i utworzyli półkole, w środku którego znajdował się dowódca. Zwyczajem kurdyjskim miał na głowie olbrzymi turban, prawie na cztery stopy średnicy, ciasne tureckie ubranie, przewiązane skórzanym pasem ozdobionym srebrnymi blaszkami, a na tym szeroki kaftan w czerwone i czarne pasy. Za pasem tkwił nóż i stary pistolet, a w ręku długa perska flinta, która nie wzbudzała we mnie ani trochę respektu. Jego towarzysze, ubrani przeważnie tak samo, siedzieli na chudych i zdrożonych koniach, trzymając w rękach strzelby z lontami lub długie włócznie bambusowe. W ogóle robili na mnie wrażenie raczej gromady żebraków, niż wojowników. Rzuciwszy okiem poza siebie, przekonałem się, że Szirwani dotarli już także do przeciwległego brzegu rzeki. – Czy posłańcy twojego szejka są między Zibarami? – zapytałem czciciela diabła. – Nie, panie. Musieli zostać w tyle, żeby się nie zdradzić. Zbliżywszy się do półkola na dwanaście długości konia, zatrzymaliśmy się przed Zibarami. – Sabah ‘l ker, dzień dobry! – pozdrowiłem dowódcę. – Chodeh t’ aweczket, niech cię Bóg uchowa! – odrzekł dwuznacznie. – Kto jesteś? – Kto ja jestem? Słyszałeś to już od dwu ludzi, których ci posłał szejk Melef. Ale kto ty jesteś? Zakłopotał się widocznie, lecz zapanował szybko nad sobą i odrzekł: – Kto tu ma prawo mówić: „tu ki-e, kto jesteś”, ty czy ja? – Tylko ja, ponieważ ty mnie znasz, a ja ciebie nie! Powiedziałem te słowa pewnym głosem, bawiąc się jednocześnie sztucerem. Szirwani przekonali się, że to bardzo niebezpieczna strzelba, niewątpliwie też posłowie szejka zwrócili głównie uwagę Zibarów na naszą broń i ostrzegli ich. Moja odpowiedź wywarła istotnie wrażenie, gdyż dowódca odrzekł: – Jestem dowódcą obozu położonego tam za górami, a nazywają mnie Szeri Szir, bohater lew. – Masz piękne, wspaniałe nazwisko, gdyż bohater jest gościnny a lew silny i bez fałszu. Szejk Melef zapewne ci doniósł, że życzę sobie wstąpić do ciebie jako gość. Zapłacę ci za wszystko, czego mi potrzeba, a jutro ruszę dalej w pokoju. – Mylisz się. Szejk Melef kazał mi powiedzieć, że jesteś giaurem, który zanieczyszcza mieszkanie prawdziwego wiernego. Zobaczysz nasz obóz, lecz tylko jako jeniec. – To pozwól mi pomówić najpierw z szejkiem! W tej właśnie chwili Szirwani wjechali w wodę, a ja postanowiłem czym prędzej wyzyskać tę okoliczność, aby pokazać Zibarom, jak niebezpieczną mamy broń. W jednej chwili zawróciłem konia i pognałem ku rzece. Halef ruszył za mną, za nim Dżezida, a potem Zibarowie. Szejk Melef był w wodzie na przedzie swego oddziału. – Wracaj zdrajco – zawołałem doń – bo napijesz się wody! Ponieważ nie zważał na te słowa, wymierzyłem do niego ze sztucera. Nie chcąc przelewać krwi ludzkiej, trafiłem jego konia w oko, tak że zniknął razem z nim pod wodą. Strzeliłem jeszcze z sześć razy, zawsze z tym samym skutkiem. Jeźdźcy, pozbawieni koni, popłynęli na przeciwległy brzeg, a reszta, nie namyślając się wiele, podążyła za nimi. Wszystko to stało się w ciągu zaledwie jednej minuty, podczas której Halef pochwycił również swoją dwururkę, by zabezpieczyć mi tyły od Zibarów, którzy jednak trzymali się w przyzwoitej odległości. Teraz znowu zwróciłem się do nich: – Sześć koni powaliłem, nie nabijając. Czy widziałeś? Mogłem powystrzelać wszystkich, gdybym chciał. Wystarczy mi podnieść strzelbę, aby każdego z was zrzucić z konia. Zapamiętajcie to sobie! Nie boimy się waszej broni, a kto nam pierwszy zagrozi, ten pierwszy zginie. Ale ja nie przybyłem do was jako nieprzyjaciel i dlatego nie potrzebujecie się nas obawiać. Chciałem jeść wasz chleb i napić się wody, ponieważ jednak odmawiacie głodnemu tej dobroczynności, którą Mahomet nakazał wszystkim wiernym, kopyta naszych koni muszą się od was odwrócić. Niechaj Allah poprawi was i dzieci wasze! Podczas tych słów nie zapomniałem o ponownym naładowaniu sztucera, której to czynności Kurdowie nie zrozumieli. Następnie zwróciłem konia na prawo, lecz oni zagrodzili mi drogę, a dowódca powiedział: – Panie, jesteś wielkim bohaterem, pojedziesz z nami! – Nie. Jeńcem Zibarów nie będę! – Nie puścimy was! – Czy sądzisz, że się was boimy? Konie nasze przeniosą nas ponad waszymi głowami. Przypatrz się mojemu ogierowi, a pewnie uwierzysz! Zauważyłem jego pełne podziwu spojrzenie, którego nie mógł oderwać od konia. Ci Kurdowie znani są z zamiłowania do cudzych koni. – Czy sam wychowałeś tego karego? – zapytał wódz. – Nie. Otrzymałem go w darze. – Panie, takiego konia nikt nie darowuje! – Możesz wierzyć moim słowom lub nie. – Od kogo go masz? – Od Mohameda Emina, szejka Haddedinów, z plemienia Szammar. Na te słowa poderwał się na siodle. – Czy ten ogier nazywa się Rih? – Tak. – W takim razie jesteś cudzoziemcem, który brał udział w bitwie w pustynnej dolinie Deradż i dostał za to najlepszego konia z tamtej strony rzeki! – Istotnie. – A ten człowiek to twój służący, którego miałeś z sobą. – To on. – Pozwól mi wobec tego pomówić z moimi ludźmi. – Zgadzam się. Kurdowie zaczęli równie cichą jak gorliwą naradę. Nie rozumiałem ani słowa, patrzyłem tylko bystro na ich miny. Dowódca zmienił widocznie swoje nieprzychylne dla nas usposobienie, namawiał ich do czegoś z zapałem i widocznie w końcu przekonał ich, bo zwrócił się do mnie ze słowami: – Panie, myśmy słyszeli, że Haddedinowie zwabili do doliny trzy szczepy i wzięli je do niewoli. Nikt u nas nie chciał w to wierzyć, ale ty przyjdziesz do nas i opowiesz nam o tym. – Czy możemy iść z wami jako wasi przyjaciele? – Jako przyjaciele. Ser sere men alt, bądźcie mi pozdrowieni! – A Szirwani z tamtej strony, którzy chcieli mnie zdradzić? – Nie mamy z nimi nic wspólnego. – Gdzie ich posłańcy? – Powrócili przez rzekę, tam dalej. – Postąpili niemądrze. Gdyby znowu posłużyli się czółnem, nie wiedzielibyśmy, że poszli do was. Podajcie nam ręce na znak przyjaźni, a potem pojedziemy razem z wami. Podano sobie ręce, przy czym nie zważano na Dżezidę. – Panie – rzekł dowódca – ten człowiek zapewne wróci do Szirwanich? – Dano mi go na towarzysza, zostanie więc przy mnie, dopóki mi się spodoba. – Ale to niewierny. Czczci szatana i będzie smażył się w piekle! – Be chodera dżen’ et u dżehen eme czeban, raj i piekło powstały przez Boga; on tylko może oznaczyć, kto osiągnie wieczną szczęśliwość, a kto będzie skazany na potępienie. Ten człowiek jest teraz moim towarzyszem, a jeśli ja jestem wam przyjacielem, to i on także. Podajcie mu ręce, jeśli nie chcecie, żebym was opuścił! Żądałem od nich bardzo wiele, uczyniłem to jednak, żeby dowieść zacnemu Dżezidzie, że jestem mu przychylny, oni zaś posłuchali mojego wezwania, chociaż z ponurymi minami. Potem ruszyliśmy w drogę. Dowódca jechał ze mną na przedzie, potem Halef z Dżezidą, na końcu Kurdowie, tworząc bezładną gromadę. Przez całą jazdę trzymałem oczywiście rękę na rewolwerze, Halef zaś przez cały czas jechał skośnie, by mieć baczenie na jadących za nim Kurdów. Jechaliśmy przez skalne rumowiska ku zachodniemu pasmu górskiemu. Stanąwszy na górze, zatrzymałem mimo woli konia, by nasycić się roztaczającym się przede mną widokiem. Na wschodzie i południowym wschodzie wznosiły się góry Sidaka i Sar Hazan, pomiędzy którymi leży Rowandiz, a na południu Gara Surg. Na północy sterczały wzniesienia Baz i Tkoma, a na zachodzie Tura Gara i Dżebel Hair. Tam leżała też Akra, dokąd musiałem się udać. Czy jakiś Europejczyk widział przede mną te góry? Nie przypuszczałem, lecz niebawem miałem się przekonać, że nie miałem racji. Przejechawszy po małym płaskowyżu, zwróciliśmy się ku dolinie. Dotychczas napotykaliśmy tylko niskie krzaki, lecz wkrótce poczęły się one zbijać w wysokie grupy drzew. Były tu dzikie figi, śliwy, pomarańcze, orzechy, jawory i drzewa morgowe, dokoła nich wiły się winogrona i melony lub rosły oliwki, dęby lub drzewa terpentynowe, tłocząc się pod nimi lub obok. Nareszcie ukazała się także droga, tak szeroka, że dwa konie mogły iść obok siebie. Wiodła ona potem przez błota i bagniste równiny, aż w końcu zaczęła się wznosić nad szerokim, szumiącym strumieniem. Dotychczas zachowywaliśmy zupełne milczenie, każdy zajęty był swoimi myślami. Ja zwróciłem całą uwagę na niebezpieczeństwo, grożące nam na każdym kroku, albowiem trzema strzałami lub trzema celnymi rzutami włóczni mogli nas zabić jadący za nami Kurdowie. Z mojej jednak postawy wywnioskowali, że w takiej sytuacji zginąłby przynajmniej jadący obok nas dowódca. Udawał on, że nie zauważył rewolweru, który dawno wydobyłem zza pasa. Dopiero po długim milczeniu zapytał: – Czy twoje pełne imię brzmi Kara Ben Nemzi? – Tak. Kto ci je podał? – Obaj posłańcy szejka Szirwanów. Jesteś cudzoziemcem z doliny Deradż. Opowiadają o tobie, że sam jeden zabiłeś lwa wśród ciemnej nocy. – Istotnie, zabiłem lwa ze strzelby, którą widzisz u mnie na plecach. – Czemu nosisz ze sobą dwie strzelby? – Większa jest na bardzo wielkie zwierzęta i wielkie odległości, tę mniejszą zaś, tu przy siodle, biorę w rękę, gdy nieprzyjaciel jest blisko i w wielkiej liczbie. Nabijać jej nie potrzebuję. – U nas nie ma takiej broni. Twój naród jest zapewne bardzo rozumny. Powiedziano mi, że jesteś chrześcijaninem, a mimo to nosisz koran na szyi, podobnie jak pielgrzymi, którzy byli w Mekce. – Czczę Allaha i byłem w świętych miastach. Allah illa Allah, Bóg jest Bogiem, czy się go nazywa Allah czy Chodeh. Czy nie tak? – Tak jest. Czy znasz także proroka? – Znam. To Mohammed, co znaczy „uwielbiony”. Ojcem jego był Abdallah Ibn Abd al Muthallib z rodziny Haszem szczepu Koreisz. – Jesteś dobrym muzułmaninem, chociaż przybywasz z kraju Franków, którego nie znam. Będziesz u mnie gościł i opowiesz mi o dalekich krajach i o wszystkim, czego w życiu doświadczyłeś. Czy widzisz te gniazda, tam na prawo na górze? – Widzę. – To są nasze letnie mieszkania, gdzie skrywamy się przed upałami. – Jesteś nezanum, szejkiem swojej wsi. Czy masz władzę ochronić obcego przed tymi ludźmi? – Mam – odparł z dumą, lecz dźwięk jego głosu wydał mi się niepewnym. Równocześnie ścisnął konia nogami, żeby popędził naprzód. Wyglądało to tak, jakby Kurd chciał uniknąć podobnych pytań. Jazda od Cabu tutaj zajęła nam dwie godziny drogi. W dziesięć minut potem zobaczyłem zasieki z grubych pni, ciągnące się na przełaj przez drogę, aż do lasu. Gdy do nich dojechaliśmy, na głośny okrzyk dowódcy, otworzyły się wąskie przejścia, przez które wjechaliśmy do wsi. Tu roztoczył się przed nami widok polany, ciągnącej się prawie na szczyt góry. Na niej stały bezładnie chaty wiejskie, które należałoby raczej nazwać domkami zrębowymi. Największa wyglądała jak mała forteca, zbudowana z pni. Zbliżając się do tej chaty, doznałem osobliwego uczucia. Zdawało mi się, że moje położenie nie różni się niczym od położenia myszy w pułapce i najchętniej zaraz bym zawrócił. We wsi mieszkało około trzystu osób, a wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci zbiegli się teraz, by przypatrzyć się niezwykłemu połowowi, który udał się ich ludziom. – Oto mój dom – rzekł nezanum, zsiadając z konia. – Wejdźcie ze mną do środka! – Powiedz mi najpierw, że jestem twoim gościem! – Czyż nie nazwałem cię już przyjacielem? – Czy dla Kurdów Zibar gość i przyjaciel znaczy to samo? Zmarszczył brwi. – Jestem twoim przyjacielem, niech ci to wystarczy. Wchodźcie! Zrozumiałem, że znalazłem się w pułapce. Ale cóż miałem robić? Byliśmy otoczeni przez mnóstwo ludzi, a gdybyśmy nawet zdołali utorować sobie drogę bronią, to jednak zasieki były tak wysokie, że chyba tylko mój ogier potrafiłby przez nie przeskoczyć. Halef i Dżezida musieliby zostać. Jeśli zabilibyśmy choć jednego Kurda, mielibyśmy w razie szczęśliwej ucieczki, całą zgraję za sobą. Z zemstą krwi nie żartują w tych górach. Użycie przemocy nie było więc wskazane, ale też najmniejszy objaw trwogi byłby ogromnym błędem. – Twoje szczęście, jeśli twoje słowo się sprawdzi – odpowiedziałem. – Idź naprzód! Zsiadłem z konia i wziąłem go za uzdę, a obaj moi towarzysze poszli za tym przykładem. – Konie zostaną na dworze – rzekł Szeri Szir. – W domu nie ma dla nich miejsca. Pomijając już to, że bez koni bylibyśmy bezsilni, nie myślałem rozstawać się z mym karym, prędzej zastrzeliłbym z tuzin Kurdów. – Konie zostaną przy nas – odparłem. – Naprzód! Odsunąłem szejka na bok i wstąpiłem do domu, ciągnąc konia za sobą. Halef i Dżeziba szli za mną. Budynek podobny był do naszej stodoły. Składał się z dwu części. Jedna, po prawej stronie służyła zapewne do zebrań i narad, druga, po lewej była mieszkaniem. Małe, prostokątne otwory, zastępowały okna. Dziedzińca prawdopodobnie nie było, gdyż nie zauważyłem już dalej żadnych drzwi. Obie izby przedzielała cienka plecionka. W głębi stała drabina wiodąca na niski strych. Nie ulegało wątpliwości, że była to prawdziwa pułapka. Znalazłszy się w środku, czekaliśmy co dalej nastąpi. Pierwszą osobą, którą tam ujrzeliśmy była młoda Kurdyjka. Miała na sobie wąskie, tureckie spodnie, pomarszczone nad zgrabnymi kostkami, a spod nich wychylały się małe nóżki w ładnych pantofelkach. Błękitny, haftowany gorset otaczał jej kibić, a na to założony był, aż do kolan długi, rozpięty kaftan. Czarne jak skrzydła kruka włosy zaplecione były w warkocze, w których połyskiwały złote i srebrne monety. Była to kobieta bardzo piękna, lecz najpiękniejsze były duże błękitne oczy, zwrócone na mnie na pół z ciekawością a na pół z niepokojem. Na ręku trzymała milutką dziewczynkę, z takimi samymi jak u matki błękitnymi oczyma. Za nią podniósł się z ziemi młody Kurd, a podobieństwo do Szera Szeri wskazywało, że musiał być jego synem. Był to mąż młodej kobiety. – Ni wro’ l ker, dzień dobry! – pozdrowiłem. Oboje skinęli w odpowiedzi głowami. – Sallam aalejkum! – powitał ich Halef po arabsku, ponieważ nie umiał po kurdyjsku. – Aalejkum sallam! – odpowiedziała kobieta skwapliwie. Halef przybrał minę człowieka zaskoczonego miłą niespodzianką. – Co? Ty mówisz językiem koranu i prawdziwych wiernych? – zapytał. – Tak – odrzekła. – Hamdullillah, dzięki Bogu, gdyż nie muszę już milczeć jak wrota el dżehennem. – Kto ty jesteś? – pytała dalej. – Wiedz, różo tej doliny, gwiazdo tego jilaku, że jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah, towarzysz i obrońca tego wielkiego bohatera, który stoi tu przed tobą. Dokonaliśmy wielu czynów i przeżyliśmy wiele przygód, a potem… – Zaprowadźcie konie na tył! – przerwał mu ostrym głosem pan domu, który wszedł za nami i potajemnie dał swym ludziom znak, żeby nie obsypywali nas nadmierną uprzejmością. Zauważyłem ten znak, dlatego odpowiedziałem równie ostro: – Szeri Szirze, postaraj się, żeby nasze trzy konie dostały wody i paszy. Zapamiętaj też sobie, że mój służący zastrzeli każdego Kurda, który poważyłby się ich dotknąć. Ja sam wejdę jako gość do twego mieszkania, by w nim wypocząć. Po kilku krótkich wskazówkach udzielonych Halefowi, wszedłem do izby mieszkalnej. Na twardo ubitej ziemi leżały wzdłuż ścian grube rogoże ze słomy i sitowia, a w środku ściany głównej znajdowało się wzniesienie, nakryte dywanem. Było to zapewne miejsce honorowe, lecz ja nie wahałem się ani przez chwilę i usadowiłem się na nim wygodnie. Położywszy obie strzelby tuż obok siebie, usiadłem w tej postawie, którą na Wschodzie nazywają rahat otturmak, spoczynkiem członków. – Pozwól, że przechowam twoją broń! – rzekł pan domu, który udał się za mną razem z synem i jego żoną. Na to ja odpowiedziałem: – Myśliwy nigdy nie rozstaje się ze swoją bronią, tak samo jak jeździec ze swym koniem. Kto się ośmieli dotknąć mego konia lub broni, zginie, a ty poniesiesz winę za to nieszczęście. – Dlaczego? – Nie dopełniłeś obowiązku przyjaciela i nie powitałeś mnie w twoim hani. Zmuszasz mnie do tego, żebym ciebie i twoich ludzi uważał za podejrzanych. – Jestem twoim przyjacielem i nie doradzę ci nic takiego, co mogłoby narazić twoje życie na niebezpieczeństwo. – Teraz zaczynasz być rozumnym. Wiedz, że emir Kara Ben Ne-mzi nie potrzebuje żadnych rad. Życie moje jest w ręku Boga, on dał mi tę broń, bym bronił mego życia. Tu stoją dzbany z wodą i chleb na wiele dni. Czy mam cię poczęstować kulą, a potem użyć tego domu jako fortecy, z których będę mógł łatwo wysłać twoich Zibarów do dżehenny? – My także mamy broń! – Sus ol, cicho bądź! Wasza broń na nic wam się nie przyda. Moja nie chybia nigdy. Zanim poruszyłbyś palcem, poszedłbyś do swoich ojców. Kim jest ten młody wojownik? – To mój syn. – A ta kobieta? – Jego żona. – Bacz więc na to, żebyś ich także nie doprowadził do zguby! Nie jestem chłopcem, z którym można żarować. – Panie, ja nic nie mogę uczynić, zanim nie zapytam moich ludzi. Nawet szejk nie może nic przedsięwziąć bez zezwolenia wojowników. – W takim razie w dolinie powiedziałeś nieprawdę. Posłuchaj, co postanowiłem: Ten dom należy teraz do mnie, pozwalam tu wchodzić tylko tobie, twemu synowi i jego żonie. Wejście jest prosto przede mną. Zastrzelę każdego, kto spróbuje tutaj wejść. Ty i synowa możecie swobodnie wchodzić i wychodzić, lecz syn zostanie w tej izbie, a jeśli do czasu kiedy słońce stanie najwyżej, nie przyniesiesz mi wiadomości, że jestem twoim gościem, zastrzelę go natychmiast. Patrz, mam już strzelbę w ręku… Chciał mi przerwać, lecz ja podniosłem się szybko i nakazałem mu milczenie. – Cicho! Idź teraz, albo, na Boga wszechmogącego, jeśli powiesz jeszcze słowo, położę was obu trupem! Postąpiłem sobie rzeczywiście zuchwale i to z całą świadomością, gdyż nigdy nie należałem do tych, którzy mniemają, że podróżnik powinien pokornie i z poddaniem przekradać się między spotykanymi ludami. Trzeba umieć bystro odróżnić, co gdzie może doprowadzić do celu: odwaga czy podstęp, nóż czy też sakiewka. Tym razem nie przeliczyłem się, bo naczelnik wsi patrzył przez chwilę na wylot skierowanej w niego lufy, zakłopotał się wyraźnie, a wreszcie zawołał: – Panie, idę! Odwrócił się i poszedł. Teraz byłem pewien wygranej. Zwróciłem wylot strzelby na jego syna, stojącego bez broni i rozkazałem mu: – Siądź w tamtym kącie! Stał mimo to uparcie dalej, a oczyma wodził po ścianie, pod którą siedziałem. Wisiała tam broń. – Liczę do trzech – dodałem. – Raz, dwa… Dopiero teraz odwrócił się powoli i usiadł na wskazanym miejscu. Młoda jego żona stała jeszcze przede mną trupio blada, a w oczach jej widniały łzy i trwoga. – O panie, czy chcesz nas rzeczywiście zastrzelić? – spytała cicho. – Allah yahh fedak, niech cię Bóg chroni! – odrzekłem po arabsku. – Wojownik nie zabija kobiety. – Ale zabijesz Hamzę Mertala, mojego męża! – Zabiję, jeżeli zgromadzenie nie postanowi, że mam być wolny. – Czy znasz zwyczaje Kurdów, effendi? – Znam. – Czy wiesz także, że jest pewnym życia ten, kto uda się pod opiekę kobiet? – Wiem. – Czy mam obronić ciebie? – Mnie, moich ludzi, zwierzęta i całe moje mienie. – Dobrze. – To przynieś chleb! Wzięła z rogoży okrągły bochenek, wyrwała ze środka kawałek, sama zjadła część i podała mnie. – Podaj mi rękę i chodź ze mną – rzekła potem. – Dam także twoim ludziom i koniom! Na razie więc byłem o siebie zupełnie spokojny, ale bezpieczeństwo nasze byłoby jeszcze wątpliwe, gdyby zjadła tylko skórkę od chleba. Gdy wyszliśmy z drugiej izby, Hamza Mertal opuścił już swój kąt. – Idź i powiedz swojemu ojcu, co widziałeś! Jak się nazywa kwiat twojego domu? – zapytałem. U Kurdów o kobietach mówi się swobodniej niż u innych ludów mahometańskich. – Szefaka, Jutrzenka. – Opowiedz więc wojownikom, że jestem pod osłoną Jutrzenki i że zawiesiłem moją broń obok twojej! Teraz pozwalam im wejść do tego domu. Powiesiwszy swoją broń na ścianie, sięgnąłem za pas po naszyjnik, zrobiony z kulek zwierciadlanych, podobnych do tych, jakie w Paryżu kupuje się za franka, i zarzuciłem go pięknej Kurdyjce na szyję. – Weź to, Szefako! Niechaj blask twego lica i promień oczu twoich zawsze świeci na te perły! Policzki jej zarumieniły się z zachwytu. – Dziękuję ci, effendi! Mieszkaj u mnie tak bezpiecznie, jak na łonie praojca Abrahama. Pozwól, że przyniosę ci jadło i napój, a potem spocznij i zamknij oczy bez troski. Stało się, jak powiedziała. Pożywiwszy się tym, co mi przyniosła, położyłem się spać. Kiedy się przebudziłem, panowała w domu głęboka cisza, tylko z dworu dolatywał mnie donośny głos, wzywający wiernych do odmówienia modlitwy. Spałem długo, a wszyscy starali się nie przeszkadzać mi w spoczynku. Kiedy wszedłem do drugiej izby zastałem tam także Halefa i Dżezidę, śpiących między końmi. Schowawszy nóż i rewolwery wyszedłem przed dom. Było już po modlitwie, a wojownicy zasiedli wkoło wraz z moimi gospodarzami i zapalili fajki. Gdy mnie zobaczyli, Szeri Szir powstał, a inni uczynili tak samo, podali mi ręce i poprosili bym usiadł koło nich. – Co postanowiliście? – zapytałem. – Jutrzenka świeci nad tobą – odrzekł. – Jesteś bezpieczny u nas, dopóki będziesz się znajdował we wsi. – Dziękuję ci! Postaram się także o swoje bezpieczeństwo, gdyż już jutro opuszczę waszą wieś. Popatrz na ten pierwszy liść na dębowej gałęzi! Strzelę sześć razy, a w liściu będzie szereg dziur z sześciu kul. Dobywszy rewolweru, wystrzeliłem, a po szóstym wystrzale wszyscy zerwali się z miejsc. Odcięto liść i zaczęto go sobie podawać z ręki do ręki. Zdumienie ich nie da się opisać. Nie mogli pojąć zarówno pewności strzału, jak i tego, że strzelałem bez nabijania. Powaga moja rosła równie szybko jak ich trwoga. Wreszcie po długich objawach zdumienia zajęli swoje miejsca. Hamza Mertal przyniósł mi fajkę, a ojciec jego poprosił, bym opowiedział, stosownie do przyrzeczenia danego mu rano, o swoich przygodach. Rozmowa zakończyła się dopiero w czasie modlitwy wieczornej, w której ja także wziąłem udział. Bóg nie policzy tego za grzech chrześcijaninowi, że pomodli się do Niego między mahometanami. Po zaproszeniu najwybitniejszych wojowników na wieczerzę, wróciliśmy we trzech do domu. Towarzysze moi byli zajęci karmieniem koni, a Szefaka czekała na nas z kawą. Kiedy piliśmy i paliliśmy, ustawiła z dwu tyk, prostopadłej i poprzecznej coś w rodzaju parawanu, za którym zniknęła z dzieckiem. W kilka chwil potem usłyszałem cichy szept, a następnie jasny głosik dziewczynki. Co to było? Czy słyszałem to naprawdę, czy też wyobraźnia nadawała fałszywego znaczenia dziecięcemu jąkaniu? Nie było to po kurdyjsku ani po persku, ani po arabsku, ani po turecku. Czy ja sam nie paplałem ongiś tych dźwięków na ręku kochanej babki, gdy mnie układała do snu? Nadsłuchując dalej, doznałem dziwnego wrażenia: zdawało mi się, że zabraknie mi oddechu i że tętno mi stanie. – Co robi dziecko? – spytałem. – Modli się – odrzekł Hamza Mertal – bo idzie spać. – A co odmawia? – Modlitwę ojca mojej żony. – Gdzie on jest, gdzie żyje? – Już nie żyje. – Czy to był muzułmanin? – Nie wiem, bo go nie znałem. – Wybacz! Skąd masz żonę? – Zabrałem ją podczas naszego napadu na wieś Abu Salmanów. – Czy mogę ją wypytać o niektóre rzeczy? – poprosiłem, kiedy Szefaka wyszła zza parawanu. – Możesz. – Powiedz mi Jutrzenko, co odmawiała teraz twoja pociecha? – Modlitwę, której nauczył mnie ojciec – odpowiedziała, rumieniąc się. – Jakie słowa zawiera ta modlitwa? – To język obcy, którego nie znam. Ty go także nie zrozumiesz. – O, powiedz mi ją, powiedz zaraz! Złożyła ręce, spuściła z zakłopotaniem powieki i zaczęła recytować modlitwę z obcym akcentem i z błędami, lecz dla mnie zawsze jeszcze zrozumiale: Aniele, Stróżu duszy, Z pokorą błagam Cię: Gdy myśl ziemska mnie wzruszy, Ach nie opuszczaj mnie! Niech pod skrzydłami Twemi Złych marzeń pierzchnie rój! Ach, wspieraj mnie na ziemi Aniele, Stróżu mój! Gdy skończyła, zerwałem się z miejsca i złożyłem ręce tak samo, jak ona. Nie wstydzę się przyznać, że mi łzy pociekły z oczu. W dzikich Górach Kurdystanu, pośród fanatycznej muzułmańskiej ludności, usłyszałem modlitwę, którą sam odmawiałem w dzieciństwie. Nie pamiętam już, jak się zachowałem i co mówiłem w następnych chwilach, wiem tylko, że nawet Kurdowie byli wzruszeni. Halef zaś i Dżezida stali w drzwiach i ze zdziwieniem przysłuchiwali się naszej rozmowie. – Kim był twój ojciec? – zapytałem w końcu Jutrzenkę. – Umarł, kiedy byłam małą dziewczynką; tej modlitwy nauczyłam się właśnie od niego, ale ojciec mojej matki opowiadał mi o nim. Przybył on w towarzystwie kilku jeszcze ludzi z dalekiego miasta Stambułu i grał z nimi na skrzypcach. Allah nie był dla nich łaskawy, on więc udał się z pewnym Inglisem do Salem, Halep i do Mossulu. Inglis opuścił go, a on został żołnierzem mutessaryfa. Kiedy miał walczyć przeciwko Abu Salmanom, wzięli go do niewoli. On został u nich, a córka mojego dziadka wyszła za niego. Więcej nic nie wiem. – Szefako, twój ojciec pochodził z mego kraju, skąd wielu mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, wyjeżdża w obce kraje śpiewać i grać na różnych instrumentach. – Allah akbar, Boże wielki! – zawołała składając dłonie. – Ty znasz kraj mojego ojca? Czy to być może? Ty mówisz językiem, w którym ułożona jest ta modlitwa? To może przeczytasz mój talizman? – Jaki? – Dał mi go ojciec mojej matki, była to jedyna rzecz, jaką ojciec mój miał jeszcze ze swego kraju. Są tam linie i kropki, a na tym pismo, którego nikt nie może przeczytać. – Pokaż! Odeszła za parawan, z czego wywnioskowałem, że nosiła „talizman” na piersi. Gdy wróciła, podała mi kartkę nutowego papieru, złożoną i owiniętą w czworokątny kawałek owczej skóry. Rozwinąwszy papier znalazłem piosenkę o Hanusi, ułożoną w D-dur na mieszany kwartet. Podpisu ani nazwiska nie znalazłem na papierze. – Szafeko, ja przeczytam ten talizman, bo pisany jest w moim języku. Ale tego się nie mówi, lecz śpiewa. Czy mam ci to zaśpiewać? – O, gdybyś chciał to uczynić, effendi! – Posłuchaj! Odśpiewałem jej wszystkie wiersze piosenki. Jeszcze nigdy przedtem nie śpiewałem tak chętnie i z takim przejęciem jak teraz. Kiedy skończyłem, cała druga izba i plac przed domem pełne były ludzi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Potęga pieśni zawładnęła surowymi duszami kurdyjskimi, chociaż nikt nie rozumiał treści pieśni. – Szefako – zapytałem – czy mam ci opowiedzieć o kraju i narodzie twojego ojca? Czy mam ci zaśpiewać inne pieśni, które on śpiewał i grał na skrzypcach? Błękitne jej oczy zajaśniały radosnym spojrzeniem. – Proszę cię o to effendi, a ja dopóki życia mego stanie, będę modliła się za tobą do Allaha i proroka! – Tak, zrób to, panie! – prosił także Hamza Mertal, mąż pięknej wnuczki dalekiego kraju. – Wyjaśnij nam słowa tego talizmanu i bądź naszym gościem, gościem całego szczepu, dopóki ci się spodoba! Ta para kochała się wzajemnie. Któżby zresztą nie kochał Szefaki, Jutrzenki. Stary „bohater lew” powstał także i ujął mnie za rękę. – Panie, żona mojego syna nazywa cię effendim. Tak, ty jesteś effendim, wielkim, uczonym i walecznym wojownikiem, nie znającym trwogi, godzien więc jesteś wejść pomiędzy wojowników Zibari. Oszczędziłeś życia Kurdów, pomimo że cię zdradzili i zdani byli potem na twoją łaskę. Tam na Zachodzie muszą być mądrzy myśliciele, dzielni wojownicy, litościwi zwycięzcy i piękne, wierne kobiety, a pieśni wasze łagodne są jak szelest liści, a potężne jak lew ryczący. Opowiedz nam o tych krajach i narodach! Jesteś naszym gościem i włos ci z głowy nie spadnie. Pożądaliśmy twego karego i waszej broni, lecz niechaj przy was zostaną, a kiedy od nas odjedziesz, odprowadzimy cię daleko przez góry i doliny, dopóki nie będziesz pewny swego bezpieczeństwa. Sere men, na moją głowę przysięgam! * * * Od tego czasu upłynęło już wiele lat, ale dziś jeszcze, gdy słyszę paplaninę dziecięcego głosu, przypominam sobie ten wieczór w bocznej dolinie Cabu. Czy owi wojownicy, czy owa piękna kobieta także kiedyś o mnie pomyślała? Chodeh te b’ elit, niech cię Bóg chroni, Jutrzenko! Mater dolorosa Rozdział I Fatima Marryah – Jesteś szalony, effendi, dziesięciokrotnie szalony, tysiąckrotnie szalony, postradałeś ostatnią odrobinę rozumu, skoro się upierasz przy swoim postanowieniu. Czy chcesz żonę moją zrobić wdową, a dzieci sierotami? Czy twoje kobiety i dzieci mają także utonąć w falach łez i nurtach strapienia? Jeśli chcesz koniecznie jechać dalej wzdłuż tej rzeki nieszczęścia, to niebawem znajdziemy nasz grób w żołądkach sępów, szakali i hien! – Ja nie mam żon ani dzieci – odpowiedziałem mówcy. – Nikogo nie zasmuciłbym swoją śmiercią. – Allahi, wallahi, tallahi! Jeśli ciebie nikt nie będzie opłakiwał, to jeszcze nie powód, żeby zmuszać innych do płaczu za moją straconą duszą. Wiesz, że jestem człowiekiem odważnym, ale iść do Kurdów, to znaczy rzucić się w paszczę śmierci! – To zostań, tchórzu! – zawołał z gniewem mój mały, kochany hadżi Halef Omar. – Jesteś synem trwogi, a wnukiem zwątpienia. Nazywasz się odważnym, ale serce drży ci ze strachu, gdy chcemy choć na krok zboczyć z szerokiej drogi. Dodano cię nam do obrony, a ty kłapiesz zębami z przerażenia, ilekroć zobaczysz obcą strzelbę. Wstydź się! Chodź zihdi; jedźmy dalej, a tego dziadka bojaźni zostawmy tutaj samego! Byliśmy z Halefem w Kerkuk, w gościnie u mutessaryfa, który przyjął nas bardzo uprzejmie, a przy odjeździe narzucił nam gwałtem kawasa. Wprawdzie nie miałem najmniejszej ochoty zadawać się z tego rodzaju niepotrzebnym mi „obrońcą”, ponieważ nie podróżuję tak jak inni, i wiedziałem że w drodze będę musiał być obrońcą obrońcy; mutessaryf jednak oświadczył, że bez kawasa przepadnę między Kurdami i tak długo nalegał na mnie, że wreszcie zgodziłem się tylko dlatego, żeby nie uchodzić za niewdzięcznego. Przewidywania moje sprawdziły się niestety; okazało się bowiem, że Kazem – tak nazywał się nasz kawas – bał się wszystkiego, a w dodatku nie władał językiem kurdyjskim. Gdybym nie znał dialektu Saza i Kurmangdżi, musielibyśmy wyrzec się dalszej jazdy. Szczęściem kawas miał jedną zaletę, która wynagradzała mi wady jego charakteru. Oto miał dobre serce i przyjmował wyrzuty, którymi obsypywał go mój hadżi, nieubłagany wróg tchórzostwa, z takim spokojnym uśmiechem, jak gdyby wcale nie odnosiły się do niego. Z Kerkuk pojechaliśmy do Sulejmanii, a stamtąd do Rewandis, aby potem dostać się na terytorium perskie i dotrzeć do jeziora Urmii. Kawas doradzał nam obrać w tym celu drogę wzdłuż Sawi, głównej odnogi górnego Cabu. Ponieważ jednak w takim razie trzeba było nadkładać drogi, obstawałem za tym, by jechać wzdłuż rzeczki Sidaka, gdyż tą drogą mogliśmy szybciej dostać się za granicę. Kawas, nasz „obrońca”, sprzeciwiał się temu z obawy przed Kurdami Kos-naf, którzy podówczas obozowali nad brzegiem Sidaki. Kurdowie ci cieszą się sławą skłonnych do rozboju fanatyków, ale ponieważ wszyscy Kurdowie są mniej więcej tacy sami, nie zmieniłem swego zamiaru, za co spotkały mnie ze strony Kawasa przytoczone na wstępie wymówki. Halef zgadzał się ze mną i dlatego, skarciwszy kawasa za jego tchórzostwo, zwrócił konia na prawo w kierunku biegu Sidaki, a ja uczyniłem to samo. Wobec tego także kawas musiał ruszyć za nami. Nie omieszkał jednak ostrzec nas przed Kurdami: – Będziecie zgubieni, jeśli nie posłuchacie mego głosu. Ja znam tych zbójów Kosnafów, którzy nawet pomiędzy sobą żyją w wiecznej krwawej zemście. Dzielą się na dwa szczepy: Mir Mahmalli i Mir Yussufi; pierwsi wypasają swe trzody po lewej, drudzy po prawej stronie rzeki. Między oboma szczepami panuje ustawiczna waśń i nienawiść; ilekroć jednak nadarzy się sposobność ograbienia obcego, tylekroć łączą się ze sobą. Wracajcie, wracajcie, bo wobec nich na nic się zda cała moja władza! – Nie mów o swojej władzy! – odpowiedział Halef. – Władza twego Mutessaryfa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, którzy nawet padyszacha się nie boją. Nie wyobrażam sobie, jakbyś mógł okazać tę władzę nad nimi. Ciebie nawet w Kerkuk nikt nie słucha. Wola twoja równa się woli komara, którego mój oddech unosi daleko ode mnie. Ja cierpiałem kawasa jako bezużyteczny ciężar i milczałem, kiedy Halef się z nim sprzeczał. Teraz także nie wtrącałem się do ich kłótni, wiedząc przecież, że kawas nie mógł nagle stać się innym niż był. Wczesnym rankiem opuściliśmy Rewandis, a teraz minęło już południe. Trzymając się biegu rzeki, nie jechaliśmy utartą drogą, ponieważ takiej tam nie było. Konie szły po żwirze, pozostawionym na brzegach przez powódź wiosenną. Do pasa żwiru przytykał zaraz gęsty las dębowy, który wznosił się w górę po obu stronach rzeki. Jazda była wobec tego uciążliwa dla zwierząt, a dopiero później, gdy dolina rzeki się rozszerzyła i pokryła trawą, konie szły wygodniej. Czasem musieliśmy przeciskać się przez zarośla, które ciągnąc się od lasu aż do rzeki, zagradzały nam drogę. Jechałem z Halefem na przedzie, a kawas nieco za nami, z miną wielce zaniepokojoną. Ponieważ nie dostrzegłem na trawie śladów ludzi ani bydła, uważałem na razie spotkanie z Kurdami za wykluczone, omyliłem się jednak, gdyż nie uwzględniłem tej okoliczności, że oba plemiona żyły ze sobą w ciągłej nieprzyjaźni. Zapomniałem zaś o tym dlatego, że wrogie sobie oddziały zwykle rozgraniczają się od siebie większą odległością, niż szerokość małej rzeczki. Później rzeczywiście przekonałem się, że Mir Mahamalli i Mir Yussufi nie spędzali swoich trzód w dolinę rzeki. Stali obozem w lesie, a zwierzęta trzymali na polanach, gdzie im łatwiej było ich pilnować. Przejeżdżaliśmy właśnie przez gęste zarośla, kiedy z oddali usłyszałem wołanie o pomoc. Był to głos kobiecy. Przypuszczając, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, popędziłem przez krzaki, a Halef tuż za mną. Natomiast kawas, który to zobaczył i słyszał krzyki o pomoc, zatrzymał się i zawołał trwożnie: – Zatrzymajcie się, stójcie! Effendi, proszę cię najusilniej, zostań tutaj i ukryj się w krzakach! Niechaj sobie krzyczy, kto chce! Kto się naraża na niebezpieczeństwo, tego pożre ono całego! Nie zważając oczywiście na tę przestrogę, pojechałem dalej. Okrzyki świadczyły coraz wyraźniej o wielkim przestrachu i zbliżały się do nas. Wydostawszy się na skraj zarośli, ujrzałem przed sobą brzeg rzeki, będący w tym miejscu długą łąką otoczoną z prawej strony wodą, z lewej zalesionym wzgórzem, a z przodu takimi zaroślami, jak rosnące za nami. Łąka miała może z osiemset kroków długości, a po niej uciekała z całych sił jakaś kobieta, wołając ciągle o pomoc, jak gdyby ścigała ją jakaś wroga istota. A jednak, jak daleko okiem sięgnąć, nie widziałem nikogo. Kobieta, wybiegłszy z przeciwległych zarośli, oddaliła się już od nich o sto pięćdziesiąt kroków. Z początku biegła prosto przed siebie, teraz jednak skierowała się ku rzece, aby nią oddzielić się od grożącego niebezpieczeństwa. Gdy zaś zobaczyła mnie i Halefa, wróciła do pierwotnego kierunku i pędziła ku nam, krzycząc nieustannie. Kawas ośmielił się wyjść za nami aż na skraj zarośli, a ujrzawszy kobietę, zawołał ze śmiechem: – Allahi, wallahi, tallahi! Ta baba zwariowała. Woła o pomoc, choć nie jest w niebezpieczeństwie. Ale zaraz w następnej chwili okazało się, że jej okrzyki nie były bezpodstawne. Oto z leżących za nią zarośli wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymie, szare kurdyjskie charty, zwane tam tazi. Taki pies ma wysokość dużego cielęcia i wprawdzie lichy węch, ale raz postawiony na tropie, nie porzuca go, dopóki temu, na kogo go poszczuto, nie przegryzie krtani. Uciekająca kobieta znajdowała się w największym niebezpieczeństwie. Gdyby bowiem psy ją dopędziły, byłoby po niej. Musiałem jej przyjść z pomocą i popędziłem naprzeciw. – Stój, na Allaha, stój! Te psy ściągną cię z konia i rozszarpią – wołał za mną kawas. Nie zważałem na niego, lecz gnałem naprzód, by zmniejszyć odległość dla pewności strzału. W stosownej odległości zatrzymałem się i wziąłem sztucer do ręki. Gdy wymierzyłem, kary stanął jak mur, wiedząc, że mam strzelać i nie wolno mu się ruszyć. Dałem trzy strzały, szybko jeden za drugim, a psy które dobrze wziąłem na cel tarzały się już po trawie. Kobieta uciekała mimo to dalej. Zabiegłem jej z Halefem drogę i dopędziwszy ją, rzekłem w dialekcie Kurmangdżi: – Zatrzymaj się! Jesteś ocalona! Psy już nie żyją. Kobieta posługiwała się widocznie tym dialektem, bo zaraz stanęła, obejrzała się za siebie, a widząc psy na ziemi, zawołała: – Ghajne chodeh kes nehkame – Boże wszechmocny, on mnie ocalił! Chwała mu za to i dzięki! Miała oddech tak przyspieszony, że wypowiedziała te słowa z przerwami. Kładąc obie ręce na piersi, usiłowała się uspokoić. Była już niemłoda, miała może ze czterdzieści lat, a liczne zmarszczki, spowodowane raczej troskami niż wiekiem, poorały jej twarz w głębokie bruzdy. Ubranie jej stanowiła niebieska szata w rodzaju koszuli, a głowę okrywała stara zasłona, która teraz zsunęła się jej z twarzy. – Czy sama rozdrażniłaś psy, czy też poszczuto je na ciebie? – spytałem. – Poszczuto, poszczuto! – odpowiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc złapać tchu. – Miały mnie rozszarpać. – Czyje były? – Szira Seleki, wodza Mir Mahmallich, tych zbójów i morderców, którzy nie oszczędzają nawet życia biednej kobiety. – Czym rozgniewałaś tego człowieka? – Rozgniewałam? On zabija bez gniewu, bo mordowanie sprawia mu przyjemność. Zgubiła mi się jedyna koza, moje kochanie, której mlekiem żyjemy, bo jesteśmy bardzo biedni. Szukając jej przybyłam nad rzekę i zobaczyłam ją na drugim brzegu. Poszłam za nią przez wodę i miałam ją właśnie zabrać i przyprowadzić z powrotem, kiedy nadjechał Szir Selek, ten nieubłagany, największy morderca, z gromadą wojowników Mahmalli. Błagałam go o litość, gdyż mamy z jego szczepem krwawy spór, on jednak wyśmiał moją prośbę i zakłuł moją kochaną kozę. Potem naradzili się, co ze mną zrobić. Te potwory nie chciały wprawdzie zanieczyszczać broni krwią kobiety, ale mimo to miałam zginąć. Postanowili poszczuć mnie psami, żeby mnie rozszarpały. Pozwolili mi pobiec do najbliższych zarośli przed wypuszczeniem psów. Popędziłam do krzaków, potem przez nie dalej i wołałam w śmiertelnym przerażeniu o pomoc do Boga. On usłyszał moje wołanie i ocalił mnie przez ciebie panie. Chwała Jego imieniu na wieki! – W takim razie Mir Mahmalli jadą za tobą? – Przyjadą pewnie, żeby moje rozszarpane zwłoki… Naraz przestała mówić; na skutek mego pytania spojrzała mimo woli za siebie. Zobaczyła oddział jeźdźców, którzy wypadłszy z zarośli, zatrzymali się na nasz widok. – O, tam nadchodzą, tam! – krzyknęła z przestrachem. – Uciekaj zaraz, bo zginiesz! Ja także uciekam! Popędziła prosto do rzeki, aby szukać ocalenia na drugim brzegu. Kawas był jeszcze ciągle daleko za nami i ryknął do nas: – Niech się Allah zmiłuje nad nami! Wracajcie, musicie uciekać! Kurdowie zobaczyli zabite psy na ziemi, zawyli wściekle wymachując bronią i ruszyli do nas pędem. Było ich dwunastu. Halef zdjął z ramienia dwururkę i zapytał spokojnie: – Nie będziemy chyba uciekać, zihdi? – Nie! Odstąp nieco ode mnie i strzelaj, jeśli nie staną, ale tylko w konie. Nie dopuścimy do tego, żeby nas osaczyli! Włożyłem w sztucer trzy nowe naboje w miejsce wystrzelonych i trzymałem go w pogotowiu. Kiedy Kurdowie byli od nas oddaleni tylko o sto kroków, zawołałem: – Stać, ani kroku dalej, bo strzelamy! Ich było dwunastu a nas dwóch, odpowiedzieli więc szyderczym śmiechem i jechali dalej. Ja nie obawiałem się ani strzelb, które siedmiu z nich posiadało, ani włóczni, które pozostali nastawili do ataku na nas. – Pal w konie dwu pierwszych włóczników! – zawołałem do Halefa, a sam dałem równocześnie trzy strzały. Padło pięć koni, a jeźdźcy pozlatywali na ziemię. Dalsze dwa czy trzy konie potknęły się o leżące na ziemi i padły także, wskutek czego prawie cały oddział nie mógł się dalej ruszyć. Ci, którzy jeszcze siedzieli na siodłach, zatrzymali się o mniej więcej trzydzieści kroków od nas, tamci zaś podnieśli się z mniejszym lub większym trudem i klnąc strasznie, przypatrywali się swoim koniom. Widok tych drabów nie budził we mnie najmniejszej ufności, ale uzbrojenie ich nie napełniało mnie obawą, bo włócznie były teraz nieszkodliwe, broń palna była chyba średniowieczna, miała kamienne zamki lub lonty. Ubrania tych „wojowników” mieniły się wszelakimi barwami, Kurd bowiem lubi się pstro ubierać. Jeden z nich, właściciel pistoletu, miał na głowie turban przynajmniej trzech stóp średnicy. Był to dowódca. Wyjechał naprzód o kilka kroków i huknął na nas: – Niech was Allah potępi! Czy postradaliście rozum, że ośmielacie się do nas strzelać na naszym terytorium? Kto wy jesteście, psy? – Jesteśmy obcy – odpowiedziałem, nie zważając na ostatnie jego słowo. – To się rozumie samo przez się, bo nie odważylibyście otwierać sobie wrót pewnej zguby. Dusze wasze należą już do piekła! Gińcie od naszych kul! Chciał już wymierzyć, lecz ja natychmiast zwróciłem nań lufę sztucera i zawołałem: – Strzelba na dół, bo ci śmierć w mózg wpakuję! – Samochwalco! – roześmiał się. – Strzelby wasze już wystrzelone! – Moja strzela nieustannie. Uważaj! Wystrzeliłem trzy razy do jego konia, wskutek czego zwierzę legło bez życia. Kurd spadł i zgubił strzelbę. – Allah, Allah! – ryknął wściekle, wstając z ziemi. – Skąd masz tę strzelbę? Czy diabeł zrobił ją dla ciebie? Jak się nazywasz? Podanie prawdziwego mojego nazwiska nie było tu wskazane, dlatego wymieniłem to, które swego czasu otrzymałem od mego arabskiego towarzysza podróży. – Jestem chrześcijaninem, pochodzę z dalekiego kraju, a nazywają mnie Kara Ben Nemzi. – Pies chrześcijański? Niech cię Allah przeklnie! Giń z mojej ręki! Porwał strzelbę, aby do mnie wycelować, lecz w tej chwili jeden z włóczników pochwycił go za rękę i zawołał z dosłyszalną trwogą: – Wstrzymaj się, bo zabijesz nas wszystkich! Strzelba tego chrześcijanina wyrzuca tysiąc i sto kul bez nabijania! On wystrzela nas wszystkich, zanim zdołamy pociągnąć za cyngiel. – Co… co… ty mówisz? – zapytał wódz, spuszczając strzelbę i patrząc na mówiącego z otwartymi ustami. Wojownik odpowiedział mu tak cichym głosem, że nie mogłem go zrozumieć, a potem przemawiał jeszcze gorliwie przez długą chwilę. Skorzystał z tego Halef i nabił ponownie swoją strzelbę. Kurdowie słuchali przemowy z widocznym zdumieniem, mierząc mnie spojrzeniami, jak gdybym był ósmym cudem świata. Ja sam byłem ciekaw się dowiedzieć, gdzie ten człowiek mnie poznał. Gdy skończył mówić, odbyła się krótka i równie cicha narada, po czym wódz zwrócił się do mnie: – Panie, czy byłeś kiedyś u Kurdów Zibar? – Tak. – Byłeś gościem ich wodza? – Zwykłem mieszkać tylko u wodzów – odpowiedziałem dumnie. – Jesteś więc tym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Haddedinów w ten sposób, że zwabił nieprzyjacielskie szczepy dolinę Deradż, gdzie musiały się poddać? – Tak, ja nim jestem. – Czy ten mały człowiek obok ciebie to twój służący, hadżi Halef Omar, który przeżył z tobą to wszystko? – Tak, to on. – Skoro to wy jesteście, to przebaczymy wam, jeśli spełnisz nasze żądanie. – Czego żądasz? – Zapłacisz najpierw za konie, które nam pozabijałeś. – A za psy także? – Naturalnie! Po drugie darujecie nam całą broń, jaką macie przy sobie. – A po trzecie? – Nic więcej. Widzisz, jak mało żądamy. Jeśli zgodzisz się na te warunki, będziesz moim gościem i przyjacielem, będziecie mogli, dopóki się wam spodoba, mieszkać u nas bezpiecznie, jakbyście należeli do naszego szczepu. – A jeśli się nie zgodzę? – To postąpimy z wami jak ze śmiertelnymi wrogami, a słońce dnia dzisiejszego po raz ostatni zaświeci wam w oczy. Radzę ci żebyś przyjął moje słuszne i łatwe do spełnienia warunki! – Dla mnie są one zbyt wygórowane. Dowiodę wam, że będziecie jeszcze o wiele skromniejsi. – Mylisz się! Kto ci pozwolił zabić moje psy? – Czy miały rozszarpać tę kobietę? – Tak! Między nami panuje teraz prawo krwawej zemsty. Ponadto jest ona przeklętą szyitką, która czasem mówi nawet o zbawicielu chrześcijan. Krew jej psom się należy. Nazywa się Fatima Marryah i będzie wyła w najgłębszej otchłani potępienia. A więc ta kobieta była szyitką! Sunnici nienawidzą szyitów i postępują względem nich z większą pogardą, aniżeli względem „niewiernych”. Mówiła także o Zbawicielu! Czyżby wiadomości o Odkupieniu dotarły do jej uszu i serca? W takim razie mogłem się cieszyć w dwójnasób tym, że ją ocaliłem. – Ja jestem chrześcijaninem – odpowiedziałem – a ona wspomina czasem o moim Zbawicielu; cieszę się zatem bardzo, że zastrzeliłem twoje bestie. Gdybyś ich nie poszczuł na tę biedną kobietę, żyłyby jeszcze. Sam więc winien jesteś ich śmierci. A konie mam także zapłacić? Czy nie kazałem ci stanąć i nie zagroziłem z góry strzelaniem? Ńie usłuchaliście, dlatego musieliśmy strzelać. Kto zatem spowodował śmierć waszych koni? – Ty, nie my! Kto ci pozwolił do nas strzelać? – Ja sam sobie daję pozwolenie. Gdy mnie kto napadnie muszę się bronić. Dziękujcie Allahowi, że jestem chrześcijaninem. Gdybym był muzułmaninem, celowałbym do was, a nie do koni. Chcecie posiąść naszą broń, aby nas potem zabić? Ja gardzę gościną i przyjaźnią człowieka, który każe rozszarpywać psom bezbronne kobiety. Hańba tobie i zguba! – Milcz! – ryknął do mnie. – Powiedz jeszcze jedno takie słowo, to dziś jeszcze lub jutro pożrą cię robaki! – Ez be the tesza-u-utim, żal mi ciebie! Niemoc twoja nie dopuści do wykonania tych słów. Z tej strzelby ugodziłem trzy psy i trzy konie, a potem twój koń otrzymał jeszcze trzy kule. Czy widziałeś, żebym nabijał? Czy mam może jeszcze wypalić dwanaście razy i poprzestrzelać wam wszystkim łby? – Diabeł ci ją zrobił! – mruknął z przytłumioną wściekłością. – A który muzułmanin zdoła walczyć z diabłem? Nie chcesz więc nam zapłacić? – Nie. – Ani pójść z nami? – Ani mi się śni! – Dokąd jedziecie? – Dokąd nam się podoba. Tego nie musisz wiedzieć. Zaczekamy jeszcze pięć minut, żebyście oddalili się od nas, bo tego wymaga wzgląd na nasze bezpieczeństwo. Kto po tych pięciu minutach będzie jeszcze tutaj, dostanie ode mnie kulą w łeb. – Ty żartujesz! – Mówię całkiem poważnie! – Musimy zabrać zabite konie, a przynajmniej pozdejmować z nich uprząż. – W tym celu możecie przyjechać później. Zaręczam ci, że nie powiem już do was ani słowa więcej. Wynoście się! Patrz, moja strzelba jest w was wymierzona! Przekroczcie czas pięciu minut, a wypali na pewno! Zwróciłem w jego stronę wylot lufy, a Halef poszedł za moim przykładem. Obawa przed moim sztucerem wywołała odpowiedni skutek. Kurdowie rzucali wprawdzie na mnie zajadle spojrzenia, lecz nie odważyli się stawić oporu. Szepnęli do siebie kilka cichych uwag i zabrali się, jedni konno a drudzy pieszo. Kiedy dojechali do zarośli, w których się przedtem ukazali, dowódca odwrócił się, potrząsnął groźnie strzelbą i zawołał: – Khu in sohre. Baweze ser maran. Krew jest czerwona. Strzeż się węży! Była to z jego strony nieostrożność, ponieważ zdradził się przed nami, że zamierza się zemścić. Wiedzieliśmy więc, że musimy mieć się na baczności. Nie zabiliśmy wprawdzie ludzi, tylko zwierzęta, ale mimo to nie wątpiłem, że skutek tego naszego kroku będzie jednakowy. Rozdział II Yussuf Ali Kiedy Mir Mahmalli zniknęli nam z oczu, Halef uśmiechnął się i rzekł z zadowoleniem: – Nie ma więc tych dwunastu bohaterów, którzy umknęli przed dwoma ludźmi! Czy nie powinni się tego wstydzić, zihdi, zarówno oni, jak i ich dzieci i wnuki? My natomiast nie ustąpiliśmy ani na cal. Zwyciężyliśmy jednak tylko dlatego, że oni bali się twojej strzelby. Ten człowiek, który cię znał, musiał być u Kurdów Zibar. Byłoby z nami źle, gdyby nie zwrócił uwagi wodza na twój sztucer. – Nie byłoby tak bardzo źle. Kosztowałoby to tylko trochę krwi ludzkiej, chociaż może nie naszej. Dopóki otwarcie stali wobec nas, można było nie obawiać się niczego. Teraz jednak, jak zapowiedział wódz, popełzną za nami jak węże, a to dla nas o wiele niebezpieczniejsze. – Sądzę raczej, że zaczają się na nas, gdy teraz pojedziemy dalej. Przypuszczam bowiem, że obierzemy drogę przez ich terytorium. – Czy rzeczywiście sądzisz, że mogę tędy jechać dalej? Myślałem, że znasz mnie lepiej. Po tej stronie mieszkają Mir Mahmalli, a po tamtej Mir Yussufi, do których prawdopodobnie należy Fatima Marryah. Wyświadczyliśmy jej wielką przysługę, można więc być pewnym, że jej współplemieńcy przyjmą nas uprzejmie, a w razie potrzeby obronią przed Mir Mahmallami. Przeprawimy się teraz przez wodę. Mówiąc to obejrzałem się za kawasem. Wobec tego, że nigdzie go nie było widać, wróciliśmy za nim i znaleźliśmy go tylko dzięki temu, że pilnie szukałem jego śladów. Zaprowadził konia w zarośla i tam go przywiązał, a sam ze strachu wlazł w kolczastą gęstwinę, aby nie pokazać się Kurdom. – Czy już ich nie ma? – zapytał, gdy go wywlokłem za nogi. – Ty żyjesz effendi? A więc nie zamordowali ciebie? – Owszem! Położyli mnie trupem. – Ale stoisz przecież przede mną! – Nie, to tylko mój duch, który będzie cię ścigał dniem i nocą za zuchwalstwo, z jakim nas broniłeś. – A mój duch będzie cię prześladował po dziesięć i dwanaście razy na godzinę, ty dziadku i pradziadku trwogi! – dodał Halef. – Dlaczego zostałeś w tyle, dlaczego się ukryłeś? – Tylko ze względu na was. Kurdowie nienawidzą kawasów wielkorządcy. Gdyby zobaczyli mnie z wami, nie uszłoby wam na sucho. – A mutessaryf dał nam ciebie dla obrony. Niechaj go Allah zamieni w jeża z kolcami do środka, aby przez całe życie kłuły i dręczyły jego duszę. Któż rozumny dla osiągnięcia zamierzonego celu czyni coś zupełnie przeciwnego temu celowi? Gdy nasza podróż się skończy, każę was obu przybić do desek i będę was pokazywał jako osobliwości! Machnął pogardliwie ręką i ruszył za mną ku rzece, która miała zaledwie pół stopy głębokości. Kurdyjka mogła więc z łatwością przebyć ją w bród. Istotnie, nie było już jej teraz widać. Przybywszy na drugą stronę, jechaliśmy w górę, trzymając się jednak z dala od wody, gdyż Kurdowie mogli się zaczaić po tamtej stronie i strzelać do nas. Jechaliśmy brzegiem doliny, pod lasem, między drzewami, których gałęzie nieco nas osłaniały. Ten środek ostrożności okazał się wkrótce uzasadniony, albowiem nie odjechaliśmy jeszcze daleko, gdy po drugiej stronie zarośli padł strzał, który jednak nikogo z nas nie dosięgnął. W kilka chwil potem doleciał nas huk drugiego wystrzału, ale nie z tamtej strony, lecz poza nami. Odwróciwszy się szybko, zobaczyłem kawasa, który dla spokojnego mierzenia zsiadł z konia, a teraz stał przy nim opuściwszy strzelbę po strzale. Po drugiej stronie rzeki Kurdowie wydali wściekły wrzask. Chcąc uprzedzić moje słowa, kawas czym prędzej zawołał: – Zastrzeliłem go, effendi! Ujrzałem go w zaroślach, jak strzelał, posłałem mu więc kulę i widziałem jak upadł. – Który to był? Czy może wódz? – Nie. Jakiś inny. Czy widzisz teraz, że jestem odważnym i walecznym wojownikiem? – Nie. To nie sztuka strzelić do kogoś z zasadzki. Dlaczego mnie najpierw nie zapytałeś? Twój pośpiech może nam przynieść ogromną szkodę. Po krzyku Kurdów należy sądzić, że trafiłeś. Czy nie pomyślałeś o krwawej zemście? – Krwawej zemście? O Allah, zapomniałem o tym! Czy sądzisz, że oni przyjdą aby się zemścić? – Oczywiście! Żaden naród nie trzyma się tak mocno krwawego odwetu, jak ci Kurdowie. Nie będę miał nic przeciw temu, jeśli ci utną głowę! Nie traktowałem tych słów poważnie, ale rzeczywiście rozgniewałem się na kawasa. Groziło nam niebezpieczeństwo, które przez nierozsądny jego krok mogło się tylko zwiększyć, zwłaszcza że rzeka zakręcała w tym miejscu i płynęła tak blisko zbocza, że pomiędzy nim a brzegiem był tylko wąski, otwarty pas murawy, po którym musieliśmy przejechać. To miejsce mogło być dla nas fatalne, gdyż byliśmy wystawieni na kule Kurdów, zaczajonych w zaroślach po drugiej stronie. Wolałem więc ukryć się w lesie rosnącym nad zboczem. Zmuszeni zwrócić się w górę, pozsiadaliśmy z koni, ponieważ teren był skalisty i wznosił się stromo. Prowadząc konie wydostaliśmy się na górę i natknęliśmy, ku mojemu zdziwieniu, na coś w rodzaju ścieżki prowadzącej wzdłuż krawędzi wzgórza. Poszliśmy tą ścieżką bez obawy przed nieprzyjacielskim spotkaniem, gdyż na tym brzegu mieszkali Mir Yussufi, o których sądziłem, że nas przyjmą uprzejmie. Tu dosiedliśmy znowu koni, lecz nie ujechaliśmy jeszcze daleko, a już musieliśmy się zatrzymać. Oto znaleźliśmy się przed skałą, która w miejscu gdzie kończyła się ścieżka, tworzyła rodzaj bramy. W bok zejść nie było można, gdyż z lewej strony teren opadał nagle w dół, a z prawej wznosił się tak stromo, że niepodobna było przejść. Otwór, który nazwałem bramą, zamknięty był kolczastą plecionką. Zapytałem donośnym głosem, czy tam ktoś jest, a z wnętrza odpowiedział mi głęboki i silny bas: – Kto tam jest? Co za jedni jesteście? – Jesteśmy obcy i przybywamy z Rewandis. – Dokąd jedziecie? – Przez granicę. – Jakiej wiary? Sunnici czy szyici? – Ja jestem chrześcijaninem, moi towarzysze zaś to muzułmanie sunniccy. Czy możemy tej nocy być waszymi gośćmi? – Otworzę wam! Przywiążcie konie! Odsunięto kolczaste drzwi, a w otworze ukazał się mężczyzna kształtów tak olbrzymich, jakich jeszcze nie widziałem. Był o wiele wyższy i szerszy ode mnie, a na nieokrytej, do skóry ostrzyżonej głowie miał tylko cienki kosmyk włosów, zwany temeli, spadający z tyłu na plecy. Bardzo szerokie spodnie w czarne i czerwone pasy były na dole przewiązane rzemieniem. Bose nogi były jeszcze większych rozmiarów niż potężne ręce, których pozazdrościłby mu nawet irlandzki marynarz. Z ramion zwieszał mu się skórzany kołnierz, pocięty w pasy tak, że spod niego widać było obrosłą włosami pierś i muskularne ramiona. W jednej ręce trzymał nóż. Przypatrzył nam się ponurym wzrokiem i rzekł: – Wejdźcie i zaczekajcie tutaj. Zawiadomię o waszym przybyciu naczelnika wsi. Zniknął za drugą kolczastą bramą, którą odsunął z zewnątrz, my zaś, zostawiwszy konie na wolnym polu, weszliśmy do czworoboku o nieregularnych liniach, w którym mogło się wygodnie pomieścić ze dwadzieścia osób. Ściany jego były wyłożone taką samą kolczastą plecionką, której przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero później. Zamiast stołków leżało na ziemi kilka kamieni, na których usiedliśmy. Nie zauważyłem tam nic oprócz grotu, który Kurd prawdopodobnie strugał. Swoim zwyczajem miałem wielką ochotę zbadać dla ostrożności to miejsce, ale właśnie ta ostrożność powstrzymała mnie od tego. Ktoś mógł nas podpatrzeć, a ja nie chciałem rozgniewać naszych gospodarzy. Jedynie na wszelki wypadek uzupełniłem sztucer nowymi nabojami. Ledwie skończyłem tę czynność, otworzyły się tylne wrota i wszedł olbrzym z drugim Kurdem, którego nazywał naczelnikiem. Był to mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający zuchwale i przebiegle zarazem. Miał na głowie olbrzymi turban, jego ciało okrywał turecki strój w czerwono-żółty deseń. Za pasem miał nóż i pistolet, którą to broń posiadają u Kurdów przeważnie wodzowie. Rzucił na nas badawcze i, jak mi się zdawało, wymuszone uprzejme spojrzenie, po czym zapytał: – Czy ci dwaj ludzie są sunnitami? – Tak. – My wyznajemy świętą szic i obchodzimy uroczyście dzień śmierci męczennika Husseina. Ale ty jesteś chrześcijaninem i nosisz hamail! Hamail jest to koran pisany w Mekce, gdzie pielgrzymi, którzy tam byli, jednocześnie dość zamożni, żeby go kupić, zawieszają go sobie na pamiątkę pielgrzymki na szyi. – Kupiłem go sobie w Mekce. – odpowiedziałem. Spojrzał na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie zdołałem odgadnąć i poszedł ku wejściu, aby przypatrzeć się naszym koniom. Zaledwie wzrok jego padł na mojego karego, oczy zabłysły mu radością i zawołał: – Ia Hassan, ia Hussein! To kary ogier najczystszej krwi. Jak się nazywa? – Rih – odpowiedziałem. – Rih? Od kogo go masz? – Od Mohammeda Emina, szejka Haddedinów z plemienia Szammar. – Ja znam Haddedinów i ich losy. Jesteś więc chyba tym chrześcijaninem, któremu szejk ów darował tego konia za to, że ocaliłeś jego ludzi od trzech nieprzyjacielskich szczepów? – Tak. – Potem przejechałeś przez Kurdystan i walczyłeś w obronie czcicieli diabła? – Pomagałem im, bo mieli rację. – Ale przeciwko wyznawcom proroka! – wybuchnął niemal z gniewem. – Pomoc moja przeszkodziła wielkiemu rozlewowi krwi – broniłem się. – Słyszałem, co opowiadano o tobie – mówił już spokojniej. – Posiadasz strzelbę, z której można nieustannie strzelać bez nabijania. Czy masz ją jeszcze? – Tak, oto ona – oświadczyłem, wskazując na sztucer. – Daj ją tu! Chcę się jej przypatrzeć! – Wypuszczam ją z ręki tylko wtedy, gdy wiem, że chce ją obejrzeć przyjaciel. Czy przyjmiesz nas jako gości? Ta strzelba była dla mnie najlepszą ochroną, lecz zarazem niebezpieczeństwem, gdyż każdy chciał ją posiadać. – Pokaż mi ją, a potem odpowiem! – Odpowiedz, a potem ja pokażę! – Ty mi nie dowierzasz? – huknął na mnie z gniewem i klasnął w ręce. – Przekonaj się jaki to pociąga za sobą skutek! Klaśnięcie było umówionym znakiem, a głośne słowa miały zagłuszyć to, co się teraz działo. Mimo to usłyszałem szmer, jakby odsuwano kolczastą ścianę. Gdy się czym prędzej odwróciłem, nie zauważyłem już ściany, natomiast stało tam dziesięciu czy dwunastu Kurdów. Kilku z nich było już przy nas. Chciałem odskoczyć i wymierzyć ze sztucera, ale było już za późno, gdyż Kurd, który nas wpuścił, w chwili, gdy się od niego odwróciłem, pochwycił drzewce włóczni i uderzył mnie w głowę tak mocno, że upadłem na ziemię. Nie widziałem już, ani nie słyszałem, co się dalej działo, gdyż zemdlałem na skutek strasznego uderzenia. Gdy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że nie znajdowałem się już tam, gdzie mnie powalono, lecz na otwartym polu ze związanymi rękami i nogami, rozebrany do koszuli i spodni. Obok mnie leżeli Halef i kawas, tak samo skrępowani i rozebrani. Wszystko, co mieliśmy, zabrano nam. Był jeszcze dzień, mogłem więc wyraźnie widzieć moje otoczenie. Był to czworoboczny wyrąb w lesie. Ścięte drzewa ułożono razem z koronami na bokach wyrębu w ten sposób obok siebie i na sobie, że powstało z tego ogrodzenie prawie nie do przebycia, z wejściem tak wąskim, że tylko jeden jeździec mógł się przez nie przedostać. Później dowiedziałem się, że było drugie wejście, a mianowicie owa skalna brama, którą nas wpuszczono. Była ona w ten sposób wyłożona kolczastą plecionką, że wyglądała jak izba, otwarta od strony lasu. Zwiodło mnie to, gdyż otworów było aż trzy. Jednym weszliśmy my, drugim naczelnik, a trzecim ci, którzy na nas napadli. Na wyrębie stały chaty Kurdów, zbudowane z pni i z konarów. Wnętrza ich można było dzielić na dowolną ilość izb za pomocą przesuwalnych ścian. Trzody, które tu spędzano na noc, znajdowały się teraz pod strażą wielu uzbrojonych pasterzy w lesie i na otwartych pastwiskach. Wewnątrz ogrodzenia było teraz może trzydziestu mężczyzn, którzy zasiedli dokoła nas. W znacznie większej liczbie uwijały się kobiety z zasłoniętymi twarzami i dzieci, przypatrujące się nam nieprzychylnie. Konie nasze przywiązano niedaleko od nas do słupów. Pośród wspomnianych wyżej dziesięciu ludzi znajdował się także naczelnik i Kurd, który nas przyjął. Z odzieży i z uzbrojenia jego wywnioskowałem, że był najuboższy. Kiedy szejk spostrzegł, że otworzyłem oczy, zagadnął mnie nieprzyjaznym tonem: – Widzisz, do czego doprowadziła twoja nieufność. Będziecie musieli umrzeć. – Gdybym ci nawet zaufał, leżelibyśmy teraz tutaj tak samo – odpowiedziałem. – Chcieliście mieć naszą własność, a szczególnie mojego konia i strzelbę, było więc wszystko jedno, czy zaufalibyśmy wam, czy nie. Mamy jednak nadzieję, że nie umrzemy. – Mylisz się. Skoro wieczór zapadnie i zejdą się wszyscy nasi ludzie, przystąpimy do stracenia. Jesteście przeklętymi chrześcijanami i sunnitami, którzy nie mogą spodziewać się łaski. Kto was zabije, temu Allah doda stu wieczności. – A ja ci mówię, że nikt z was nie ośmieli się nas dotknąć. – Ja zaś przysięgam na Allaha, na Hassana i Husseina… – Stój, nie przysięgaj, bo przysiągłbyś fałszywie – przerwałem mu. – Jeśli rzeczywiście o mnie słyszałeś, to musisz chyba wiedzieć, że znajdowałem się już w daleko większych niebezpieczeństwach i nie uległem. Nie pozbawisz mnie życia tak łatwo. Na co ci się przyda zdobycz, którą nam odebrałeś? Mój koń nie będzie ci posłuszny, a mego sztucera nie potrafisz użyć. Ręka twoja nie spowoduje ani jednego strzału. Przed nim leżał mój sztucer. Na tym właśnie oparłem cały mój plan ocalenia. Chciałem nasze uwolnienie zawdzięczać sobie, a spotkanie z Fatimą Marryah wygrać tylko jako ostatni atut. Halef, leżący po mojej prawej ręce, powiedział do mnie po moich ostatnich słowach w narzeczu mogrebin, którego Kurdowie nie rozumieli: – Zihdi, on już w czasie, kiedy leżałeś nieprzytomny próbował wielokrotnie wystrzelić ze sztucera, ale mu się to nie udało. Bądź rozumny i udawaj, że chcesz mu pokazać. Potem nas już ocalisz. – Taki właśnie jest mój plan – odpowiedziałem Halefowi w tym samym narzeczu – Ja… – Milcz! – huknął na mnie szejk. – Nie wolno wam mówić do siebie językiem, którego my nie rozumiemy. Co się tyczy twojej strzelby, to musisz mi pokazać jak się jej używa. – A jeśli tego nie zrobię? – To zginiesz śmiercią dziesięciokrotną. Macie być rozstrzelani; jeśli zaś nie powiesz mi tego, co chcemy wiedzieć, to przywiązany cię do drzewa i spalimy na wolnym ogniu podłożonym od dołu. Po Kurdach można się spodziewać takiego okrucieństwa. Udałem przestrach, lecz mimo to na pozór opierałem się przed spełnieniem życzenia, dopóki nie zaostrzył swej groźby i nie zmusił mnie do uległości. Powiedziałem mu jednak, że skrępowanymi rękoma nie mogę mu pokazać, jak się używa strzelby. – Ja uwolnię ci ręce – odrzekł uradowany. – Sam rozwiążę rzemień. Przyszedł do mnie z pośpiechem, rozkrępował mi ręce i podał strzelbę. Teraz wygrana była po naszej stronie. Mogliśmy sobie pójść kiedy i gdzie by nam się podobało. Wstałem, złożyłem się i rzekłem: – Uważaj, jak strzelam! Popatrz tam na tę najdłuższą dębową gałąź na dole. Są na niej cztery żołędzie, które zestrzelę. Uważajcie! Dąb stał w odległości siedemdziesięciu kroków. Siedzący obok nas Kurdowie zerwali się i pobiegli tam, a za nimi kobiety i dzieci. Tylko szejk został przy nas. Śmiać mi się chciało z radości. Z tej odległości żołędzie wyglądały jak ziarenka pieprzu i zdawało się, że trafić w nie niepodobna. Wystrzeliłem cztery razy, a okrzyki doniosły o wyniku. Nie zważając na to odłożyłem błyskawicznie strzelbę, pochwyciłem szejka, przyciągnąłem do siebie, ująłem go za gardło lewą ręką, prawą wyrwałem mu nóż zza pasa, przeciąłem rzemień na moich nogach, a potem na rękach Halefa i zawołałem do wiernego sługi: – Masz tu nóż i porozcinaj więzy sobie i kawasowi, a potem odwiąż konie od drzew! Halef wziął nóż, ja zaś mając wolne ręce, podniosłem się, poderwałem szejka, puściłem go, podniosłem sztucer, wymierzyłem do niego i krzyknąłem: – Ręce przy sobie i ani się rusz, bo dostaniesz sto kul z jednej diabelskiej strzelby! Posłuchał, trzęsąc się niemal. Wszystko to stało się w ciągu minuty. Kurdowie widząc to z dala, nadbiegli z krzykiem, lecz ostrzegłem ich: – Zatrzymajcie się, stójcie, bo natychmiast zastrzelę wam szejka! Kto z was podniesie na nas broń, będzie miał ołów w głowie! Posłuchali i stanęli ze strachu przed moim sztucerem. Tymczasem Halef i kawas przyprowadzili już nasze konie. – Czy widzisz teraz, że przysiągłbyś fałszywie? – spytałem szejka. – Nie jesteśmy ludźmi, z którymi można robić, co się komu podoba. Każesz przynieść wszystko, co nam zabrałeś i… – Chodeh ih Chodeh! – przerwał mi kobiecy głos za mną. – Boże, o Boże, co się tu dzieje? Obejrzałem się i ujrzałem Fatimę Marryah, która weszła właśnie przez bramę skalną. – Pojmany nas i ograbiono, aby nas potem zamordować – odpowiedziałem jej. – My jednak uwolniliśmy się i wystrzelamy wszystkich, jeśli nie pozwolą nam odejść. – Pojmano… ograbiono… aby was zabić, moich obrońców i zbawców, którym zawdzięczam życie? Zbliżyła się całkiem i tak skwapliwie i szybko zaczęła mówić do szejka i jego ludzi, że nie mogłem jej zrozumieć, chociaż znałem dialekt Kurmangdżi. Jeszcze nim skończyła, podszedł do mnie Kurd, który mnie powalił i zawołał: – Panie, ty ją ocaliłeś! Nazywam się Yussuf Ali, a ona jest moją żoną. Pozwól mi stanąć obok siebie i być waszym obrońcą. Na Hassana i Husseina, zaręczam moim życiem za wasze życie i wasze mienie! Jest to najświętsza przysięga szyitów, dlatego skinąłem mu głową, a on stanął obok mnie. Kiedy żona jego umilkła, on także zaczął przemawiać za nami i to w sposób, z którego poznałem, że dotrzyma przysięgi. Sądziłem, że po mowie jego nastąpi najpierw narada, zawiodłem się jednak i to szczęśliwie, gdyż tylko Yussuf Ali przestał mówić, szejk zwrócił się do mnie: – Panie, ja nic o tym nie wiedziałem, dlatego musisz nam przebaczyć. Ocaliliście życie jednej z naszych kobiet i was dwóch zwyciężyło przeklętych Mir Mahmallich. Jakże możemy być waszymi wrogami! Nie, my to wy, a wy to myj jesteśmy sobie braćmi. Przysięgam na Mahometa, na Hassana i Husseina, którzy padli pod razami sunnitów! Chodźcie do mego domu! Tam znajdziecie wszystko, co mieliście ze sobą! – Nie! – zawołał Yussuf Ali. – Oni ocalili moją żonę, dlatego będą moimi gośćmi. Ja mam do nich pierwsze i największe prawo! Z początku ci ludzie chcieli nas zabić, a teraz sprzeczali się o zaszczyt goszczenia nas u siebie. Ponieważ nie mogli się pogodzić, poprosili mnie o rozstrzygnięcie sporu, ja zaś postanowiłem, że Halef z kawasem zamieszkają u szejka, a ja u Yussufa Alego. To zadowoliło obie strony. Tymczasem zapadł już zmrok, a pasterze spędzali niezbyt liczne trzody. Mir Yussufi mieszkają częściowo na perskim, a częściowo na tureckim terytorium, ponieważ Persowie są szyitami, nic też dziwnego, że kilka rodzin tego szczepu przeszło na szic i oddzieliło się od reszty. U takiego to szyickiego szczepu właśnie się znajdowaliśmy. Żyli oni z dochodów ze swoich małych trzód, ze zbioru żołędzi, tworzących jak wiadomo artykuł eksportowy i… z rabunku, co było u nich czymś naturalnym, ponieważ Kurd uważa grabież za rycerskie rzemiosło. Gdy pasterze dowiedzieli się o tym, co się stało, byli dla nas pełni pochwał i wyrazili swą złość w stosunku do nieprzyjacielskich Mahmallich, którzy niewątpliwie to słyszeli, gdyż mieszkali w tej samej zagrodzie na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Widziałem ją przedtem, kiedy jeszcze było jasno, a teraz widniały stamtąd płonące ogniska. U nas także przed każdym domem zapalono stos drzewa, a dokoła zebrali się mieszkańcy, by przyrządzić wieczerzę. Dom Yussufa Alego był najmniejszy. Można go było co najwyżej nazwać chatą, podzieloną za pomocą plecionki na dwie izby. Jedną z nich, komnatę dla pań, harem, oddano mi dziś do rozporządzenia. Mój gospodarz miał tylko jedną kozę, którą zabili Mir Mahmalli. Żył jej mlekiem i ze sprzedaży żołędzi. Oprócz tego dostawał mały udział z każdego łupu za obowiązek strzeżenia skalnej bramy. Co miał mi podać, jako wysoce szanownemu gościowi? To pytanie nie sprawiło mu kłopotu. Ilekroć biedny koczownik, Beduin, Kurd czy Kirgiz ma gościa, a nie ma mu co dać jeść, idzie po prostu do pierwszego lepszego sąsiada lub najbogatszego człowieka w obozie i dostaje natychmiast od niego to, czego mu potrzeba. Yussuf Ali poszedł do szejka, przyniósł mąkę, ryż i zarżnięte tłuste jagnię. O głodzie nie było więc mowy. Niestety, brakło rzeczy najważniejszej: tytoniu. Ziele to nie należy do rzeczy, których można żądać od sąsiadów dla gościa. Mój gospodarz chwytał co chwila swoją starą fajkę i przypatrywał mi się z zakłopotaniem. Ja zaś widząc to, rozsiodłałem mojego konia, wydobyłem z torby u siodła czibuk i worek z tytoniem i pokazałem Yussufowi Alemu. Na to on z rozpromienionym obliczem zawołał: – Co za szczęście, panie, że masz zapas tego źródła rozkoszy. Już się martwiłem, że nie będę ci mógł tego użyczyć, ale teraz moje zmartwienie zmieniło się w rozkosz. Chodeh dauleta ta macen beket, jahrimen ahcic – niechaj Bóg pomnoży twoje bogactwo, drogi przyjacielu! Rozdział III Hussein Iza Gdy my, mężczyźni oddawaliśmy się z zapałem czynności, prozaicznie zwanej na Zachodzie „kurzeniem”, a przez Turków określanej jako tiutiun iczmek, „picie tytoniu”, Fatima Marryah, z grubą zasłoną na twarzy, zajęta była przyrządzaniem wieczerzy. Musiała upiec placek, ugotować ryż i usmażyć jagnię na rożnie. Ponieważ łatwo nabieram wstrętu do potraw, jeśli nie są przyrządzone jak należy, dokładnie przypatrywałem się jej pracy. Fatima była o wiele czystszą, niż się spodziewałem po tej Kurdyjce. Mogłem więc jeść z apetytem. Gdy ona pracowała w milczeniu, ja rozprawiałem z jej mężem o różnych rzeczach, które zajmowały jego i mnie. Spytałem go w trakcie rozmowy, czy Allah zupełnie odmówił mu szczęścia ojcowskiego. Na to pytanie jego twarz, tryskająca dotąd zadowoleniem, nagle spochmurniała, spojrzał w zadumie przed siebie i odpowiedział: – Nie, panie, Allan nie odmówił mi tego szczęścia, które powinienem był raczej nazwać nieszczęściem. – Nieszczęściem? W takim razie wybacz, że o tym wspomniałem! Jeśli umarło ci ukochane dziecię, to wiedz, że jest u Allaha. Nie mówmy o tym! – Owszem, mówmy! Jesteś mądry, może potrafisz udzielić mi rady, która ulżyłaby mojemu sercu. Mam syna, który nie umarł, ale już może nie żyje. – Może? A więc nie wiesz na pewno? Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił? – Jest na obczyźnie. Przyjeżdża tutaj często, by nas odwiedzić, ponieważ kocha nas bardzo i przywozi wszystko, co zaoszczędzi. A zatem żyje, ale dla nas może już umarł. – Jak mam to rozumieć? – Zaraz ci powiem. Kiedy na próżno spodziewaliśmy się dziecka, złożyliśmy śluby, że jeśli urodzi się nam syn, będzie żył i działał tylko dla Allaha. Na to Allah się zlitował i dał nam syna, rozkoszne dziecko. Chłopak miał oczy jak diamenty, twarz jak uśmiech zorzy, serce pełne miłości, a rozum wzrastający z roku na rok. Oddaliśmy go słynnemu uczonemu w Diarbekir. Znosiliśmy głód, aby opłacić tego człowieka, lecz czyniliśmy to chętnie. Kiedy po trzech latach syn powrócił, umiał na pamięć koran i wszystkie jego objaśnienia. W głowie miał wszystkie święte księgi, a historii kalifów był tak pewny jak historii własnego życia. Byliśmy zachwyceni, dziękowaliśmy Allahowi na kolanach i prosiliśmy o dalsze błogosławieństwo. Syn nasz, którego nazwaliśmy Hussein Iza, miał… – Hussein Iza? – przerwałem mu, zdumiony imieniem, gdyż Iza znaczy Jezus. – Tak, Husseinem nazwaliśmy go po naszym największym świętym kalifie, którego sunnici zamordowali pod Kerbelą, a imię Iza otrzymał po założycielu chrześcijaństwa, który, uważany u nas za proroka, był istotnie potężnym człowiekiem. Słowa jego były jak promienie słońca, oświetlające serce i jako miecze, przenikające przez duszę. Takim mówcą, takim prorokiem, nawet mahdim, miał zostać nasz syn i dlatego do imienia Hussein dodaliśmy mu jeszcze imię Iza. – To szczególne! Czyżby był to omen, kismet! – Co chcesz przez to powiedzieć? – Imiona was trojga brzmią: Yussuf Ali, Fatima Marryah i Hussein Iza. Każde z was ma jedno imię muzułmańskie, a jedno chrześcijańskie. Ali i Fatima byli rodzicami Husseina, którego zamordowali jego przeciwnicy, a Yussuf i Marryah rodzicami Izy, którego ukrzyżowali nieprzyjaciele. Czy to nie jest osobliwe? – Panie, nie przyszło mi to dotąd na myśl, lecz teraz obciąża mi duszę jeszcze bardziej. Ty zaś mi przerwałeś, kiedy chciałem opowiedzieć, że syn nasz miał udać się do Meszhed-Ali, aby tam nauczyć się głębszych nauk szyitów. Wyposażyliśmy go i posłaliśmy ze znajomymi, jadącymi do Mossulu z żołędziami. Wróciwszy, znajomi donieśli nam, że syn dostał się szczęśliwie na miejsce. Potem inni ludzie twierdzili, że widzieli go w Mossulu. Nie chcieliśmy temu wierzyć, lecz wkrótce otrzymaliśmy wiadomość od niego samego, że nie pojechał do Meszhed-Ali, lecz został w Mossulu jako sługa patriarchy z el Kosz. Czy znasz może tego człowieka? – Tak. Byłem u niego i rozmawiałem z nim. To bardzo pobożny człowiek, którego wielce poważam. El Kosz jest także sławne. Powiadają, że tam urodził się prorok Nahum. – Jeśli byłeś u patriarchy, to musiałeś widzieć naszego syna. – Może. Patriarcha ma wielu służących, ale widziałem tylko dwóch. Mów dalej! Ta historia zajmuje mnie nadzwyczajnie. – O, gdyby Allah zechciał uczynić ją nie tak smutną! Mój syn, który miał zamieszkać w Meszhed-Ali, by zostać wielkim nauczycielem szii, nawet może mahdim, jest teraz u chrześcijańskiego patriarchy w Mossulu! To straszne! Dowiedziawszy się o tym, sam wybrałem się w drogę do niego. Prosiłem i gniewałem się, ale na próżno. Syn przypadkowo wyświadczył patriarsze przysługę i musiał go odwiedzić. Ten stary człowiek, ten giaur, którego niechaj Allah zabije, wywarł na nim takie wrażenie, że niepodobna było zabrać go od niego. Zasmucił mnie twierdzeniem, że zaczyna mu teraz wschodzić światło, którego dotąd szukał daremnie. Wróciłem do domu, nic nie wskórawszy, a on tam został. Czasami odwiedzał nas i przywoził rozmaite dary. Prosiłem go, żeby nas już nie opuszczał, groziłem mu czym mogłem, ale na nic się to nie zdało. Odpowiadał mi długimi przemowami, których nie mogłem zrozumieć i wracał do Mossulu. Posyłałem kilka razy żonę, przypuszczając, że może prędzej posłucha matki, niż ojca, tymczasem nie ona jego, lecz on ją wziął do niewoli. Żona zaczęła mówić o świetle, które wzeszło ku nawróceniu wszystkich narodów i pogan, i o gwieździe, którą mieli widzieć trzej królowie ze Wschodu. Jeśli tak dalej pójdzie, to nasz syn dla nas umrze i… – Dla mnie nie! – przerwała mu żona, wybuchając płaczem. – To moje dziecko, moje jedyne, ukochane dziecko i będzie nim, dopóki życia mego stanie! Widziałem, jak podczas opowiadania męża kilkakrotnie sięgała pod zasłonę, prawdopodobnie by otrzeć łzy. Teraz nie mogła już zapanować nad sobą, przemówiła i to głosem tak rozdzierającym, że oczy mi zaszły wilgocią. – Kobieto, milcz! – zawołał mąż. – On ciebie także uwiódł. Czy chcesz zostać chrześcijanką i modlić się do ukrzyżowanego? Iza był wielkim mówcą i prorokiem, lecz czymże jest wobec Mahometa, wobec Alego, wobec Hassana i Husseina? Czy chcesz bronić syna odstępcy? Biada mu, jeśli nadejdzie! Porzucił mnie, a teraz stara się odebrać mi żonę! Ja wiem w co mam wierzyć i… Przerwał mu okrzyk, który zabrzmiał od ostatniego ogniska. Wołano go, dlatego wstał i poszedł w stronę, z której doszło wezwanie. – Panie – mówiła z płaczem żona – wszystko jest tak, jak on powiedział, a jednak nie zupełnie tak samo. Wylałam wiele łez za Hassanem i Husseinem, których zabito, bo myślałam o Fatimie, ich matce. Teraz płaczę za Izą ukrzyżowanym, który umarł za wszystkich ludzi, bo myślę o Marryah, matce boleści, która stała pod krzyżem. Mój syn opowiadał mi wiele o Izie, a ja wierzę synowi, ponieważ go kocham. Powtarzałam to często mężowi. Zauważyłam, że zachował to w swoim sercu, gdyż sam często wspominał o Izie i Marryah. W jego duszy powstała rozterka, ale Mahomet jeszcze w niej silniejszy od Zbawiciela świata. Ja jednak modlę się po cichu do Boga, żeby pokonał Mahometa i dopomógł ojcu mojego syna do zdobycia jasności, którą ja uważam za wieczną prawdę. O Boże, Boże, kogo on tu prowadzi! Spojrzałem w stronę, którą wskazała Kurdyjka. Ona stanęła sztywna, nie wiem czy ze strachu, czy z radości. Ku domowi szedł jej mąż, a u jego boku ktoś jeszcze, kogo nie mogłem dobrze rozpoznać. Za nimi szli Kurdowie i Kurdyjki. Wtem Marryah zawołała głośno: – Mój syn, mój syn! To on, to on! Podbiegła ku niemu, objęła go rękoma za szyję i przycisnęła do piersi. Teraz i ja poznałem tego młodzieńca. Widziałem go swego czasu u czcigodnego patriarchy z El Kosz, lecz wówczas nie przypuszczałem, że odegra taką rolę w jednej z moich późniejszych przygód. Widzowie cofnęli się nieco, gdyż syn i matka ucałowali się publicznie, co u Mahometan jest grzechem nie do przebaczenia. Yussuf Ali rozłączył ich gniewnie i zawołał: – Co robicie? Co wam się stało? Czy już tak dalece zapomnieliście o przykazaniach naszej wiary, że dajecie ludziom takie przedstawienie? Chodź tu i powitaj najpierw tego obcego pana, który dzisiaj ocalił życie twojej matki! Potem muszę z tobą poważnie pomówić. Posunął ku mnie syna, który mnie poznał. Wyciągając do mnie rękę, rzekł: – Co za niespodzianka i radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem mojego patriarchy, który go tak poważał, że możesz być dumny z tego, iż wolno ci siedzieć z nim przy jednym ognisku! Cóż to było z matką? Czy groziło jej jakieś niebezpieczeństwo? – Tak, miały ją rozedrzeć psy Mir Mahmallich. Ale o tym dowiesz się później, a teraz odpowiedz mi na jedno pytanie! Czy wrócisz do patriarchy, czy zostaniesz u nas? Skrzyżował ręce na potężnych piersiach i stanął wyprostowany przed synem, który zdziwił się wprawdzie, że zamiast pozdrowienia usłyszał to pytanie, lecz odparł natychmiast spokojnie: – Ojcze, chętnie wróciłbym do was na zawsze, ale teraz jest to prawie niemożliwe. – Nie? A to czemu? – Bo wy macie przyjść do nas! – My?… Może do patriarchy? – Tak. On przysłał mnie po was. Jesteście ubodzy i żyjecie w nędzy w tych lasach. Pragnąłem zawsze zająć się wami i chcę teraz urzeczywistnić ten zamiar. Patriarcha zrobił mnie na razie swoim pisarzem, mam więc piękne duże mieszkanie i wszystko, czego dla nas potrzeba. Później będzie nam jeszcze lepiej. – Jeszcze lepiej? – spytał olbrzym szyderczo. – O ile? – Ponieważ później nie będę już pisarzem lecz ka… kassisem. Nie wymówił tego słowa od razu, ponieważ kassis znaczy kapłan. – Kassisem! – wrzasnął ojciec. – Chcesz zostać chrześcijańskim kapłanem! Masz być przywódcą tych niewiernych psów! Chcesz się wyrzec islamu? – Ojcze, nie gniewaj się na mnie i przebacz mi! Nie mogłem inaczej postąpić. Ja już wyrzekłem się islamu. Otrzymałem chrzest. – A więc… zostałeś… rzeczywiście zostałeś już… przeklętym giaurem? – wybuchnął stary, mówiąc tylko urywanymi słowami, wskutek złości, która go ogarnęła. – Musiałem, ojcze, musiałem! Stałem między Mahometem a Izą Ben Marryah i zmagałem się z obydwoma po całych dniach i nocach. Mahomet mnie opuścił; Iza natomiast przyjął mnie na łono wdzięcznej prawdy, do blasku wiecznej nadziei, nie zawodzącej nikogo. Ja… – Wstrzymaj się! – przerwał mu ojciec niemal rykiem. – Jesteś chrześcijaninem i nie możesz już wrócić do wiary proroka? Czy tak? – Tak, jestem chrześcijaninem i zostanę nim. – Bądź więc potępiony i przeklęty na wieki wieków… – Ojcze! – krzyknął syn, rzucając mu się do nóg. – Wstrzymaj się! Nie wygłaszaj tego okropnego słowa. Teraz jesteś w gniewie, ale skoro się uspokoisz, będziesz inaczej myślał i mówił. Nie chciałem ci tego wszystkiego powiedzieć, nie przygotowawszy cię wprzód na to, ale zmusiłeś mnie do tego pytaniami. Zapanuj nad sobą! Nie myśl tylko o mnie, lecz i o matce, która leży u twoich stóp! Żona padła przed mężem na ziemię i objęła go za nogi. On odepchnął ją od siebie, podniósł rękę, rzucił się na syna i krzyknął: – Ja mam zapanować nad sobą! Ty mnie to mówisz, syn ojcu, ty płazie, psie! Czy przysięgniesz natychmiast wyrzec się ukrzyżowanego Izy, bo… Wstałem od ognia, gdyż rozdrażniony Kurd zamierzał uderzyć syna. Chcąc temu przeszkodzić, wszedłem między obydwu i powiedziałem uspokajając: – Yussufie Ali, czy chcesz sprawę należącą do twoich czterech ścian, załatwiać publicznie? Posłuchaj mojej rady… – Milcz! – huknął na mnie. – Ty jesteś także takim giaurem, takim psem, którego ścierwa nie jadłby żaden sęp. Słowa twoje uderzają mnie smrodem. Powiedz jeszcze jedno słowo, a zapomnę że jesteś moim gościem! – Ty już o tym zapomniałeś! – Zapomniałem? Tak? No, to mogę już teraz dokończyć. Masz… Urwał przerażony. Uczynił coś, czego sam nie chciał – uderzył mnie. Ponieważ nie spodziewałem się czegoś podobnego, nie broniłem się i dostałem olbrzymią ręką w twarz. Zatoczyłem się i sięgnąłem ręką do oka. Był to cios zadany w nos, przy czym kciuk zsunął się z nosa i uderzył mnie w oko. Krew puściła mi się z nosa, a na prawe oko nie widziałem zupełnie. Gdy go dotknąłem, wyszło do połowy z oczodołu. Dokoła zabrzmiał jeden okrzyk, złożony z wielu głosów. Gospodarz zelżył najpierw, a potem uderzył swojego gościa! Coś podobnego nie zdarzyło się jeszcze u nich. Yussuf Ali sam przeraził się swojego postępku. Opuścił ręce, wpatrzył się we mnie, potem wziął syna za ramię i rzekł, ciągnąc go za sobą: – Chodź! On ma rację. Ta sprawa obchodzi tylko nas. Sam z tobą pomówię. Zniknęli razem, a żona położyła mi ręce na ramionach i rzekła szlochając: – Panie, przebacz mu, on nie wiedział co czyni. Jest zawsze taki dobry, ale jeśli wpadnie w gniew, nie można mu się sprzeciwiać. Czy bardzo cię uderzył? Czy boli? – Chodź do domu i podaj mi wody! Udałem się z nią do domu, aby zejść z oczu innym, zarówno ze względu na jej męża, jak i na samego siebie. Towarzyszył nam Halef. Sam wcisnąłem oko na swoje miejsce, potem Halef zatrzymał mi krwotok i zrobił okład. Podczas tego usłyszeliśmy przeciągły krzyk, na który nie zwróciliśmy uwagi. Potem przyszedł szejk i zaprosił mnie do siebie w gościnę. Nie wzbraniałem się oczywiście, gdyż u Yussufa Alego nie mogłem dłużej zostać. Kiedy wyszliśmy z domu, siedział sam przy ognisku. Minęliśmy go, nie zwróciwszy nań uwagi. Szejk prosił, bym usiadł przy jego ognisku i zjadł z nim, lecz ja straciłem na to ochotę. Bolały mnie nos i oko, a gdy pomyślałem o Husseinie Izie i jego matce, nie mogłem wziąć do ust ani kąska. I tutaj więc wszedłem do domu i usiadłem w przeznaczonej dla mnie izbie, a troskliwy Halef robił mi nieustannie zimne okłady. Na tym upłynęło sporo czasu. Nagle doleciał mnie z oddali hałas podobny do szyderczego śmiechu. Przed domem ozwały się donośne głosy. Sprzeczano się widocznie, lecz ja na to nie zważałem. Wtem wszedł szejk i powiedział do mnie: – Panie, Yussuf Ali chce z tobą rozmawiać. Odprawiłem go, ale on się upiera. Żona jego także usilnie cię prosi, abyś spełnił jego życzenie. – Zaraz wyjdę. Nie spodziewał się widocznie tej gotowości z mej strony, wyszedł jednak naprzód, nie rzekłszy ani słowa, a ja za nim razem z Halefem. Na dworze stał Yussuf Ali ze swoją żoną. Reszta Kurdów i Kurdyjek trzymała się z dala od nich. – Panie, pomóż nam. Pojmano naszego syna! – zawołała do nas Fatima Marryah, padając przede mną na kolana i składając błagalnie ręce. – Pojmany? – zapytałem, podnosząc ją z klęczek. – Przez kogo? – Przez Mir Mahmallich. – Skąd o tym wiesz? – Krzyczeli do nas z tamtej strony. – Aha! Słyszałem wycie. – Słyszałeś? Krzyczeli ciągle: Hussein Iza pojmany! Hussein Iza pojmany! – Jak dostał się w ich ręce? Czy oddalił się z tego miejsca? – Musiał. Kiedy Yussuf uderzył ciebie, wyprowadził go za bramę i zakazał mu wracać. Syn odszedł. Mir Mahmalli byli gdzieś w pobliżu, bo zaraz usłyszałam okrzyk przerażenia. – Skradali się z mojego powodu. Ja także słyszałem ten krzyk, ale nie domyślałem się jego znaczenia. – I ja nie, gdyż później dopiero dowiedziałam się od męża, że syn odszedł. Pochwycili go w polu, a gdy zaczął krzyczeć, uprowadzili. Potem wołali do nas, że go pojmali. Pomóż nam, panie! Ty jeden potrafisz nam pomóc! – Ja? Dlaczego tylko ja? Tu stoi przeszło stu pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Dalej, szejku! Musimy czym prędzej przejść na drugą stronę i ocalić go, gdyż Mir Mahmalli, po tym co się dzisiaj stało, nie zawahają się ani na chwilę przed zabiciem młodzieńca. Szejk potrząsnął głową i rzekł: – Jeśli go zabiją, to dobrze zrobią. On stał się chrześcijaninem i nic już nas nie obchodzi. – Ale to jest człowiek i na dodatek z waszego szczepu! – Był, ale już nie jest. Szczep go odepchnął. – Wyrzekacie się go zupełnie? – Najzupełniej! – Pomnijcie na to, że jestem waszym gościem! Oświadczam, że on jest moim bratem. On porzucił Mahometa, niechaj go więc ocali Iza, w którego teraz wierzy! Yussuf Ali, który milczał dotychczas, powtórzył te słowa ponurym głosem: – Porzucił Mahometa; niechaj go Iza ocali! Iza nie potrafi tego dokonać. Mir Mahmali są zbyt chciwi krwi i zbyt silni! – Lecz Iza jest mocniejszy od nich i od wszystkich ludzi – odparłem. – Halefie, pójdziesz ze mną? – Tak – rzekł natychmiast dzielny hadżi. – Uważaj, narażamy życie i nie znamy tych okolic! – Okolicę wnet poznamy, a gdzie ty ważysz się na coś, tam i ja być muszę! Idę po moją strzelbę. – Zbyteczna, zarówno jak pistolet. Dam ci moje rewolwery, a ty masz swój nóż, to wystarczy zupełnie. Ponieważ zwrócono nam uczciwie całe nasze mienie, odzyskałem także rewolwery. Z domu Yussufa zabrałem jeszcze sztucer. Gdy wychodziliśmy stamtąd, Yussuf Ali powiedział: – Panie, ja idę z wami, muszę odzyskać syna! – Zostań! – rozkazałem mu. – Na nic nam się nie przydasz. Nie chciał posłuchać, lecz gdy mu wytłumaczyłem, że będzie przeszkadzał, zaniechał swojego zamiaru. Odprowadził nas z żoną do wejścia, by nas wypuścić. Kiedy byliśmy już za ogrodzeniem, uścisnął mi rękę i powiedział: – Uczyń, co możesz, panie, lecz oszczędzaj i siebie. Bóg będzie ci towarzyszył i ocali mego syna przez ciebie. Będę się modlił za ciebie i za niego, dopóki nie powrócisz. Rozdział IV Es salib Szczerze mówiąc, niezbyt dobrze się czułem. Gdybym przynajmniej był zdrów i cały, tymczasem nos mnie bolał, a oko piekło jak ogień. A jak bardzo potrzebowałem teraz wśród ciemnej nocy i nieznanej okolicy dobrego wzroku! Do tego należy dodać, że Mir Mahmalli nie posiadaliby się z zachwytu, gdyby im się udało nas pojmać. Puszczaliśmy się już nie na śmiałe lecz zuchwałe przedsięwzięcie. Ale czasu do namysłu nie było. Jeśli chcieliśmy rzeczywiście ocalić młodego Kurda, musieliśmy działać jak najszybciej. Jeszcze za dnia widziałem na zalesionej górze polanę, a potem wieczorem płonące na niej ogniska, znałem więc przynajmniej kierunek drogi. To niestety było wszystko. Pominąwszy już niebezpieczeństwo śmierci, trzeba było iść gęstym lasem, po stromym, skalistym zboczu, z jak największym pośpiechem i w absolutnej ciszy! Na razie nie byliśmy jeszcze tak daleko. Zanim można się było zacząć wspinać po drugiej stronie, musieliśmy wpierw zejść po tej, a następnie przejść przez rzekę. Schodząc nie zadawaliśmy sobie wiele trudu z unikaniem hałasu, gdyż niepotrzebnie by to nas wstrzymywało. Zdawszy się na zmysł dotyku, szedłem przodem a Halef za mną. Ilekroć poczułem jakąś przeszkodę, dawałem mu o niej znać. Potrącałem o drzewa, zsuwałem się pomiędzy krzaki i zawisałem na konarach i gałęziach. W ten sposób złaziliśmy coraz dalej i dalej, aż dotarliśmy do trawiastego brzegu. Teraz przyszło nam wejść w rzekę, a nie mieliśmy czasu szukać płytkiego miejsca. Woda dochodziła nam do bioder, ale za to rzeka w tym miejscu była wąska, prędko więc dostaliśmy się na drugą stronę. Okład na oku wysechł mi, a zwilżenie go według wszelkich prawideł trwałoby zbyt długo. Schyliwszy się, zanurzyłem więc całą głowę i zamoczyłem w ten sposób razem z okładem. Potem ruszyliśmy szybko na przeciwległy skraj lasu a następnie w górę pod drzewami. Teraz musieliśmy zachować większą ostrożność, lecz o Halefa się nie bałem, gdyż podczas naszych wędrówek nauczył się nieźle podchodzić. Trzymał się tuż za mną, a mimo to prosił mnie, bym stąpał cokolwiek mocniej, ponieważ nie słyszał moich kroków i nie wiedział, gdzie jestem. To biegnąc, to znowu idąc pomału wspinaliśmy się raz na nogach, raz na czworaka, w zależności od ukształtowania terenu. Było rzeczą wielce wątpliwą, czy w tej ciemności zdołamy zachować kierunek. Nasze nosy musiały być także przewodnikami i śledzić zapach dymu z ognisk. Z moim było niestety niedobrze. Z powodu uderzenia pięścią puchł z każdą minutą bardziej i żadną miarą nie chciał sobie przypomnieć, że jego przeznaczeniem jest odróżniać woń sera od woni kwiatu rezedy. Musiałem wobec tego zdać się na nos Halefa, który mi też w końcu doniósł, że poczuł dym i że ta woń wzmaga się z każdym krokiem. Szliśmy jednak jeszcze przez kwadrans, zanim dotarliśmy do celu naszej wyprawy. Znaleźliśmy się przed ogrodzeniem z drzewa, poza którym leżała polana. – Czy musimy wejść do środka, zihdi? – zapytał Halef. – Najpierw wdrapiemy się na to drzewo – odrzekłem. – Gdy zobaczymy jak rzeczy stoją, dowiemy się także, co dalej począć. Staliśmy pod jaworem, nie grubym wprawdzie, ale tak wysokim, że wznosił się ponad ogrodzeniem. Zdjąwszy z ramienia niewygodny sztucer, wylazłem z Halefem na górę. Stamtąd mogliśmy objąć wzrokiem cały obóz, daleko większy od obozu Mir Yussufich, ale założony tak samo. Na prawo od nas, wzdłuż jednego boku leżały trzody i tam znajdowały się kolczaste wrota. Przed nami, wzdłuż przeciwległego boku oraz po lewej stronie stały domy i chaty. Czwarty bok był wolny z wyjątkiem rosnącej tuż przy ogrodzeniu pistacji. Na środku obszernego placu zauważyliśmy także letnie domy i chaty. Miejsce dokoła pistacji zarezerwowane było widocznie na zgromadzenia. Tam właśnie stali mężczyźni, kobiety i dzieci, w liczbie około trzystu i robili przeraźliwy zgiełk, dochodzący mi do uszu, których poczciwy ojciec Yussuf Ali nie rozwalił mi szczęśliwym przypadkiem. Do kogo odnosiły się te wrzaski, zobaczyliśmy wkrótce, gdyż do drzewa przywiązany był nasz biedny Hussein Iza. – O, tam go trzymają – powiedział hadżi. – Jak się do nich dostaniemy i jak go wydobędziemy we dwóch wobec tylu ludzi, zihdi? – Najpierw chodźmy tam, ale nie do środka – odpowiedziałem. Zsunęliśmy się z jawora, ja podniosłem strzelbę i poczołgaliśmy się wzdłuż ogrodzenia, a po obejściu pierwszego i drugiego rogu zaczęliśmy przekradać się na drugą stronę, aż do miejsca, gdzie rosnąca wewnątrz pistacja wznosiła swoją koronę wysoko nad ogrodzeniem. Stojąc za ogrodzeniem słyszeliśmy hałasy wyprawiane przez Kurdów, ale nie mogliśmy nic widzieć, ponieważ tutaj, z zewnątrz obozu także była polana, na której rosły wprawdzie drzewa, ale tak cienkie i niskie, że gdybyśmy nawet na nie weszli, na niewiele by się to przydało. Była tu tylko jedna droga, przez ogrodzenie, które należało zbadać. Pnie położono tutaj tak samo jak u Mir Yussufich. Ponieważ nie mogliśmy się przez nie przedostać musieliśmy szukać miejsca z koroną. Szczęście nam sprzyjało. Tuż między nami a pistacją leżała niezbyt gęsta korona topoli, której miękkie drzewo nie stawiało naszym nożom większego oporu. Odłożyłem strzelbę, po czym obaj zaczęliśmy rozcinać gałęzie w ten sposób, że utworzyliśmy sobie dojście na dwa łokcie szerokie, a na jeden wysokie. Było to może najsłabsze miejsce z całego ogrodzenia. Po upływie kwadransa posunęliśmy się tak daleko, że nie chcąc pokazać się Kurdom, musieliśmy zostawić resztę gałęzi. Oczywiście wycięliśmy nie tylko koronę topoli, lecz także chwasty i resztę roślinności, gęsto z nią splątanej. Dzięki tej pracy mogliśmy już nie tylko widzieć, lecz także i słyszeć. Ja właściwie nie mogłem powiedzieć o sobie, że widzę. Okład mi wysechł, ból w uszkodzonym oku stał się nieznośny, zajął także drugie oko, wskutek czego trzymałem je przeważnie zamknięte. Byliśmy oddaleni od pistacji może o dwanaście metrów. Po jednej stronie stali Kurdowie a po drugiej pokonany przez nas dzisiaj szejk z czterema jeszcze ludźmi, którzy prawdopodobnie tworzyli jego „radę gminną”. Lud zachowywał się teraz spokojnie, lecz tym głośniej rozmawiali panowie rajcy, odsunąwszy się od reszty celem postanowienia o losie jeńca. W chwili właśnie, kiedy wleźliśmy w otwór, doleciały nas słowa szejka: – On się tym chlubi, że jest ochrzczony i że jest wyznawcą krzyża chrystusowego. Zdradził się z tym, że zna obcego effendi, który pozabijał nam psy, konie i jednego wojownika. Zresztą jest to przeklęty szyita i syn Mir Yussufich, których krew pić musimy, a kobietę, która przyprawiła nas dziś o takie straty, nazywa swoją matką. On musi umrzeć, a ponieważ czci tak wysoko salib Iza, niech więc skosztuje jego słodyczy i skona na krzyżu. Kto ma coś przeciwko temu, niechaj się zgłosi! Zgłosili się, ale nie żeby się sprzeciwiać. Wszyscy się uradowali i przyklasnęli nieludzkiemu wnioskowi. – Na krzyż z nim! Stawiajcie krzyż! Ukrzyżujcie go! – wołało kilkaset głosów. – Nie stawiać! – przekrzyczał ich szejk. – Przywiązać mocny drąg w poprzek pnia i krzyż będzie gotowy. Nastąpił nowy wybuch radości, a równocześnie Halef mnie zapytał: – Gzy to nie diabelstwo, zihdi? Weź czym prędzej sztucer. Musimy natychmiast wtargnąć do środka! – Nie – odparłem – to doprowadziłoby nas do zguby. Za dużo ich na nas dwóch. Nie zdołalibyśmy go ocalić a sami zginęlibyśmy razem z nim. – Cóż więc poczniemy? – Ja pospieszę do Mir Yussufich, którzy nam bezwarunkowo muszą dopomóc. Ty się tu zatrzymasz, aby donieść nam, co się tymczasem wydarzyło. – Mam więc zostać tu, w tym otworze? – Nie – odrzekłem, nie dowierzając hadżiemu, który przy swej dobroci i zuchwalstwie mógł wskoczyć do środka. – Wleziesz na jawor, na którym siedzieliśmy poprzednio i tam będziesz czekał, dopóki nie wrócę. Cofnęliśmy się do wspomnianego drzewa, a Halef wspiął się na nie. Podałem mu mój sztucer, żeby mi łatwiej było biec i odszedłem. Jakim cudem dostałem się w pięć minut do rzeki, do dziś jest dla mnie zagadką. Włożyłem najpierw głowę do wody aby ochłodzić oczy, potem wskoczyłem w rzekę i pobiegłem na drugą stronę, przez las na górę. W ciągu następnych pięciu minut byłem u wejścia. Ponieważ było zamknięte, zawołałem, wpuszczono mnie, a w otworze stał Yussuf Ali z żoną. – Gdzie syn – zapytała Fatima Marryah. – Nie mogłem go jeszcze przyprowadzić. Potrzeba mi pomocy waszych wojowników. – O Boże! To z nim źle! Modliłam się bez ustanku, żegnałam się krzyżem i wzywałam Matkę Bolesną tak, jak on mnie nauczył. Nic nie pomogło. Zupełnie nic. – Módl się dalej, módl się nieustannie, a pomoże! Popędziłem dalej, a oni za mną. Biegnąc, Yussuf Ali jęczał: – Ja modlę się też do Boga i robię znak krzyża, jak pokazała mi żona, kiedy ciebie nie było. To ja jestem wszystkiemu winien. O Boże, jaka trwoga mnie trapi! Mir Yussufi siedzieli przy ogniskach. Zwoławszy ich przemówiłem z wielkim naciskiem: – Słuchajcie, wojownicy! Jeśli jesteście ludźmi dzielnymi i chcecie, żebym wami nie pogardził, to musicie teraz pójść ze mną, bo męczeńska śmierć waszego brata spadnie na wasze dusze. Oni go chcą ukrzyżować. Słyszycie? On ma umrzeć na krzyżu! To najstraszniejszy rodzaj śmierci… Tu przerwał mi nagle Yussuf Ali, który krzyknął okropnie i popędził w stronę obozu Mir Mahmallich. Żona pobiegła za nim. Nie mogłem już temu przeszkodzić, gdyż chcąc biec za nimi, by ich doścignąć, straciłbym zbyt wiele czasu. Mówiłem dalej, co mi obawa o Husseina Izę na myśl przyniosła, lecz nie mogłem jakoś poruszyć zimnych słuchaczy. W końcu doprowadziłem do tego, że zarządzono naradę, której wynik oznajmił mi szejk w tych słowach: – Panie, ty jesteś naszym gościem i doznasz od nas wszelkich dowodów przyjaźni i miłości; Hussein Iza przeszedł jednak na salib Iza i jeśli teraz ma być ukrzyżowany, to my widzimy w tym tylko słuszną karę Mahometa, stojącego przed tronem Allaha. Popełnilibyśmy największy grzech, gdybyśmy dopomogli odstępcy. Ty nie wyznajesz naszej wiary i jeśli chcesz go ocalić, to zrób to, lecz oszczędź nam swoich próśb, brzmiących niemal jak groźby, które ci jednak przebaczamy. Nie było już żadnej nadziei. Musiałem się zdać na siebie i Halefa. Wróciłem do niego czym prędzej. Przez to, że wzywałem pomocy Yussufich nie tylko nic nie wskórałem, lecz pogorszyłem nawet położenie, gdyż należało przypuszczać, że Yussuf Ali i jego żona popełnią głupstwo. Nie troszczyłem się o to, że zastałem wejście otwarte i otwarte zostawiłem za sobą. Pospieszyłem w dół zboczem, jak mogłem najszybciej, rozważając gorączkowo, jak ocalić uwięzionego. Nie zważałem też na to, że kilka razy upadłem, podarłszy sobie ubranie i skórę. Przybywszy nad rzekę, zanurzyłem głowę w wodzie, gdyż oczy piekły mnie jak ogień… Ach, ogień! To słowo zawierało ocalenie! Tylko z pomocą ognia można było uratować Husseina Izę, ja zaś miałem przy sobie zapałki. Przebrnąwszy rzekę, usłyszałem na górze okrzyki radości Mir Mahmallich. Czyżby schwytano rodziców Husseina? Nieco później doleciało mnie szczekanie psów. Teraz może wszystko już było stracone. Jeśli nieprzyjaciele znaleźli ich oboje, spuścili pewnie charty, sądząc, że w pobliżu jest więcej Yussufich. Gdyby tak psy wytropiły Halefa lub natknęły się na mnie, mającego tylko nóż przy sobie! Nie wiadomo ile ich było, z dwoma poradziłbym sobie bez ołowiu i prochu. Oczywiście należało na razie unikać strzałów, gdyż przedwcześnie zdradziłyby naszą obecność. Wszystkie te rozważania latały mi po głowie podczas szybkiego wchodzenia na górę. Szczekanie ustało, a to uspokoiło mnie cokolwiek. Wreszcie przybyłem do ogrodzenia, lecz nie trafiłem od razu do jaworu i musiałem go szukać. – Halefie, jesteś tam jeszcze? – zapytałem, stanąwszy pod drzewem. – Tak, mów ciszej i wchodź czym prędzej na drzewo, bo nadbiegną psy! – W kilka sekund siedziałem obok Halefa. – Już po wszystkim, zihdi! – rzekł. – Popatrz w tamtą stronę! Zdjęło mnie przerażenie, jakiego jeszcze nie doznałem. Hussein Iza wisiał na krzyżu a jego rodzice przywiązani byli do pnia pistacji. – Może on już nie żyje? – zapytał Halef. – Wisi już od kwadransa. Zaraz potem rodzice zażądali wpuszczenia. – Głupi! Jak go przymocowano? – Rzemieniami. – Czy go przekłuli? – Nie. – To nie umrze przed upływem dnia. Mnie odmówiono pomocy, ale my dwaj wyswobodzimy jego i rodziców, mój kochany Halefie. Jak jest z psami? Ile ich i gdzie siedzą? – Trzy. Wypuszczono je zaraz po przybyciu rodziców. Z początku zaczęły szczekać, ale potem umilkły, pędząc dokoła ogrodzenia. Nie znalazły mnie, mają zły węch. – Węch mają dobry, ale dopiero wtedy, gdy się je skieruje na trop. Słuchaj! Nagle przebiegł jeden pies. Ucieszyłem się, że były wytresowane w ten sposób, żeby nie trzymać się razem. – Posłuchaj teraz mojego planu! – mówiłem dalej. – Przede wszystkim musimy usunąć psy. Zleziemy, ale strzelać nie będziemy. Ty staniesz za mną. Pochwycę każdego, który nadbiegnie a ty pchniesz go nożem w serce. – Nie, effendi, nie! One zębami wyrwą ci krtań z gardła! – Nie obawiaj się o mnie! Psy nic mi nie zrobią. O, gdybym mógł tak widzieć obojgiem oczu! Gdy psy będą zabite, przystąpimy do dzieła z pomocą ognia. Podpalimy wyschnięte ogrodzenie aby odwrócić ich uwagę od Husseina. – Oni go zabiją zanim tutaj pospieszą! – Sztucerem nie dopuszczę do tego. – Stojąc po tej stronie? – Ja będę z tamtej strony w dziurze, którą wycięliśmy. Aby wszystko dobrze się ułożyło, nastąpiło odpowiednio po sobie i żeby ogień zaczął się palić w stosownym czasie, będę musiał przejść ze sztucerem na tamtą stronę, a ty zostaniesz tutaj. Przygotujesz sobie suchego drzewa, podpalisz je jak tylko usłyszysz trzykrotne szczekanie szakala, postarasz się żeby nie zgasło i popędzisz do mnie. – Zapalę kilka ognisk! – Masz tu zapałki, a teraz chodź! Zleźliśmy na dół. Zdjąłem bluzę, zwinąłem ją w długi wałek i obwiązałem mocno dokoła szyi, a Halef wydobył nóż. Wkrótce potem doszło nas z lewej strony sapanie. – Baczność, jeden nadchodzi! – upomniałem hadżiego, który stanął za mną gotów do walki. Ogniska płonące w obozie rzucały aż do nas słabe światło. Dzięki temu można było rozpoznać nadzwyczajnej wielkości charta z gatunku kurdyjskich tazi. Sapanie jego przybliżało się szybko, pies nadbiegł cwałem, spostrzegł mnie i nie wydawszy głosu, rzucił mi się potężnym skokiem do gardła. Równocześnie ja rozwarłem ramiona, pochyliłem się do przodu, żeby mnie nie przewrócił i objąłem go rękoma za szyję w chwili, kiedy miał mnie ugryźć. Zęby utkwiły w grubym wałku z bluzy i nie mogły mi zrobić nic złego, ja zaś przycisnąłem rękami szyję i głowę psa tak mocno do piersi, że stracił oddech, a ciało jego obwisło. – Pchnij go teraz, Halefie! Hadżi wbił psu nóż w serce, po czym puściłem go na ziemię. Nawet się nie ruszył. – Hamdullillah, udało się! – westchnął Halef z ulgą. – Nie uważałem tego za możliwe, zihdi. Jeśli tamte… – Cicho! – przerwałem mu. – Nadchodzi drugi, ale tym razem z prawej strony. Zwróciwszy się w tamtym kierunku, uporaliśmy się z drugim psem tak samo, z tą tylko różnicą, że w chwili kiedy ścisnąłem go za szyję, w śmiertelnym strachu zadrapał mi głęboko nogę. Dopiero po dłuższej chwili nadbiegł ostatni pies. I tego uczyniliśmy nieszkodliwym tak samo jak tamte, tylko bez szkody dla siebie. Teraz dopomogłem Halefowi w szukaniu chrustu aby od razu zapalić kilka ognisk, żeby ogień mógł się rozszerzyć. Następnie wziąłem sztucer i poszedłem na drugą stronę kurdyjskiego obozu. Wlazłem znowu do otworu i stanąłem wobec sceny ukrzyżowania. Iza, który miał zostać światłem islamu, wisiał teraz z powodu swego chrześcijańskiego wyznania na zaimprowizowanym krzyżu, ale nie jak Zbawiciel przymocowany bolesnymi gwoździami, lecz przywiązany rzemieniami. Mimo to głowa pochyliła mu się już lekko, twarz wykrzywiła od nadzwyczajnej męki, a mięśnie drgały mu w skurczach, ściągających całe ciało. Rodziców przywiązano tak wyrafinowanie do pnia pistacji, że mieli twarze zwrócone do syna, a więc i do siebie nawzajem. Zostawiono im też wolne przedramiona by mogli siebie dotykać, ale nie zdołali sobie dopomóc. Wielu Kurdów, napatrzywszy się dość, oddaliło się na razie. Reszta utworzyła półkole po tamtej stronie drzewa, skąd z przodu mogli patrzeć na scenę i napawali się obrazem duchowych i cielesnych męczarni, których nieszczęśliwi nie mogli ukryć. Jeńcy nie milczeli, rzucali sobie nawzajem słowa pociechy i nadziei, krytykowane szyderczo przez widzów. – Wytrzymaj! – prosiła matka syna. – On pewnie nadejdzie, przyrzekł cię ocalić. Znasz tego pana, on dotrzymuje swoich przyrzeczeń! Potem płakała dalej, modliła się i żegnała znakiem krzyża. To samo czynił Yussuf Ali, a potem przerwał modlitwę, aby zawołać do syna: – Ja sam jestem winien, ja sam! Chciałem się trzymać proroka, który cię przecież nie ocali. Teraz cierpienia moje są większe od twoich, ale może pan przyjdzie z pomocą. Jeśli to zrobi, wykroję sobie nożem salib Iza na piersi na pamiątkę tej godzin bólu, strasznej, niewysłowionej. – Nie płacz, matko! – prosił Hussein Iza. – Matka Boska zniosła tysiąc razy większe męczarnie. I ty ojcze nie płacz; jestem godzien zazdrości, gdyż męczeńska śmierć otwiera wrota do raju. Nie dbam o siebie, chodzi mi tylko o was. Przyszliście by mnie ocalić, a sami teraz zginiecie. Ale ten pan nadejdzie, żeby przynajmniej was uwolnić z niewoli. Będę błagał Boga, aby go przysłał. Podniósł głowę w górę i modlił się głośno do Boga, wołając o pomoc Matki bolejącej, na co Mir Mahmalli robili szydercze uwagi. Nie mogłem już dłużej czekać, chociaż nie wiedziałem, czy sam albo nawet z Halefem zdołam tych troje uwolnić z więzów. Złożywszy dłonie naokoło ust, szczeknąłem jak najgłośniej trzy razy, naśladując szakala. Patrząc bystro na przeciwległą stronę, zobaczyłem jeden płomyczek. Za nim ukazał się drugi, trzeci, czwarty i piąty, które z chrustu przeniosły się szybko na ogrodzenie. W pół minuty potem ze dwadzieścia łokci ogrodzenia gorzało jasnym płomieniem, który jak szalony leciał coraz dalej i dalej. Widok ognia sprawił zamierzone wrażenie. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć i wyć, ryczeć i pędzić po wodę. Zwierzęta, leżące na lewo po tamtej stronie, spłoszyły się i gnały pomiędzy chaty i ludzi. Przerażeni Kurdowie pobiegli do swoich mieszkań aby ratować swoje mienie. Nikt nie zważał już na pistację, pod którą znalazłem się w jednej chwili, wyciąwszy tylko kilka przeszkadzających mi gałęzi topolowych. – Jestem! – pocieszyłem wszystkich troje. – Najpierw prędko wy dwoje, a potem syn! – O święta Marryah, Matko boleści, jakże ci dziękuję! – zawołała Kurdyjka, gdy więzy jej opadły pod cięciem ostrego noża. – Matką bolejącą nazwał cię mój syn, a ja odstępuję ci go na służbę! – O salib Iza – zawołał mąż – ty jesteś rzeczywiście mocniejszy od półksiężyca proroka. Żono, ja nie znam jeszcze tak jak ty Matki bolejącej, lecz będę ją czcić od dzisiaj! Oboje byli wolni. Jedno cięcie oswobodziło nogi syna. Wziąwszy nóż w zęby, wylazłem zaraz na pień pistacji, a potem na lewe ramię poprzecznego drąga. Wtem przez dziurę wlazł Halef i przybiegł do nas. – Prędzej, na drugie ramię krzyża! – zawołałem nań. – Musimy go odciąć równocześnie, bo złamałby sobie z pewnością rękę. Ociec jego jest dość silny by go pochwycić gdy spadnie. Mały hadżi wdrapał się jak wiewiórka, a Yussuf Ali stanął na dole z rozłożonymi rękoma. Nastąpiły dwa cięcia z jednej i z drugiej strony, po czym Iza spadł w ramiona ojca, który przycisnął go do potężnej piersi i krzyknął głośno z radości. Matka ujęła obydwu rękami i krzyczała także. Nagle ujrzałem, że nas zauważono. Kilku Mahmallich zostawiło wszystko i zaczęło pędzić ku nam, a reszta ruszyła za nimi. Zeskoczyliśmy z Halefem z drzewa, a ja podniosłem sztucer, który przedtem odłożyłem. – Czym prędzej uciekajcie w ciemny las i do naszego obozu! – rozkazałem szybko. – Nie troszczcie się o mnie, osłonię wam odwrót. Mnie nic się nie stanie. Posłuchali. Hussein Iza nie mógł sam iść, ojciec musiał go nieść. Nie patrzyłem na to jak wyszli, gdyż Mahmalli byli już blisko. Szczęściem nie mieli przy sobie strzelb. Zmierzywszy do nich, kazałem im stanąć, a gdy mimo to biegli naprzód, wystrzeliłem trzy razy w nogi nie chcąc nikogo zabić. Ugodzeni padli na ziemię, a reszta zatrzymała się na miejscu, rycząc z wściekłości. Było mi to na rękę, że stanęli, gdyż nie widząc na prawe oko, musiałem mierzyć lewym, w czym nie byłem dostatecznie wyćwiczony. Następnie przelazłem przez dziurę i nikt nie odważył się pójść za mną. Gorzały już całe dwa boki ogrodzenia. Jak daleko dochodziło światło, jasno było w lesie jak w dzień. Nie obawiając się już nieprzyjaciół biegłem o ile możności prosto ku rzece, przeprawiłem się przez wodę, a potem ruszyłem zboczem po drugiej stronie, gdzie było jeszcze jaśniej niż w dolinie. Natknąłem się na Halefa i troje ocalonych w chwili, gdy przechodzili przez wejście do obozu. Mir Yussufi stali i patrzyli na pożar, którego nie mogli pojąć. Yussuf Ali przeszedł wśród nich z synem na ręku, nie zważając na ich pytania, gdyż od Halefa dowiedział się, że nie chcieli przyczynić się do ocalenia jego syna. Ja szedłem za nim i za jego żoną. Hadżi Halef nie mógł jednak wytrzymać i stanął, by ich zawiadomić, jak się wszystko odbyło. Udaliśmy się do chaty Yussufa, gdzie zaraz zapalono dwie lampki oliwne, żebym mógł zbadać stan syna. Szczęściem nie wisiał długo na krzyżu, ścięgna i muskuły miał więc całe. Bolało go wprawdzie wszystko i czuł się jak rozbity, ale prawdziwie niebezpiecznego uszkodzenia nie znalazłem u niego. Co do mnie, to przeląkłem się samego siebie, gdy zobaczyłem się w naczyniu z wodą, które mi zastąpiło zwierciadło. Oko i nos tworzyły razem sinoczerwone wzgórze na twarzy, nie wątpiłem jednak, że zimne okłady i spokój przywrócą jedno i drugie do normalnego stanu. Yussuf Ali nie usprawiedliwił się jeszcze przede mną za to, że mnie uderzył, teraz jednak prosił o przebaczenie. Spełniłem jego prośbę, zwłaszcza, że zmienił się zupełnie. Gdy nadszedł Halef, wyszła Fatima Marryah aby na nowo rozniecić ogień i dopiec jagnię. Tak nieszczęśliwie przerwana wieczerza zmieniła się w ucztę, którą spożyliśmy sami, gdyż gniewaliśmy się na Mir Yussufich i nie wpuściliśmy do chaty nikogo. Po jedzeniu Hussein Iza położył się spać, my zaś długo jeszcze siedzieliśmy omawiając ostatnie zdarzenia. Gdy się już z tym uporaliśmy musiałem im opowiedzieć o Przenajświętszej Rodzinie, o cieśli Yussufie, o Błogosławionej Panience Marryah i o Dziecięciu Boskim Izie. Przedstawiłem życie Zbawiciela aż do jego śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia, a opowiadałem jak dzieciom, gdyż ten sposób najlepiej nadawał się do sił umysłowych tych ludzi. O takich uroczystych i świętych godzinach niepodobna pisać. Słuchacze moi byli w tak uroczystym nastroju, że chyba żaden misjonarz nie mógłby się pochwalić lepszymi wynikami. Yussuf Ali utożsamił się całkiem z cieślą Józefem i był wprost dumny z tego, że był ojcem takiego pobożnego, a nawet krzyżowanego chrześcijanina. Postanowił też niezłomnie udać się do Mossulu i zawołał w końcu z zapałem: – Panie, dzisiejszy dzień poróżnił mnie z Mahometem na wieki. Zostaję chrześcijaninem i uważam to za wielkie szczęście, że zobaczę syna kapłanem. Amen! Fatima Marryah padła mu z płaczem na szyję i pocałowała go w obecności mojej i Halefa. Syn opowiadał jej już przedtem o Matce bolejącej, a ona to wiernie zachowała w pamięci. Ze wszystkich świętych osób, o których jej opowiadałem, najbardziej umiłowała obok Zbawiciela jego matkę. Płacząc ściskała mnie za ręce i mówiła: – Dzisiaj odczułam co wycierpiała Matka bolejąca. Najświętsza Panna odwróciła ode mnie cierpienie; niech mój syn wyłącznie do niej należy, a ja nie będę nikim innym jak jego i jej służącą. Oto ślub mój, którego dotrzymam. Nad ranem udaliśmy się na spoczynek. Kiedy zbudziliśmy się koło południa, Hussein Iza czuł się znacznie lepiej, a moja twarz także cokolwiek się poprawiła i przybrała bardziej żółtą barwę. Oko wyzierało już, chociaż mętne było ze spuchlizny. Ponieważ nie mogliśmy zaraz odjechać, musieliśmy zawrzeć z Yus-sufimi jakieś porozumienie. Halef z dzielnym kawasem został nadal gościem szejka, ja zaś mieszkałem u Yussufa Alego, któremu szejk dostarczał potraw. Kurdowie byli z nas bardzo dumni, gdyż we dwóch wydobyliśmy troje ludzi spośród trzystu. Dodać należy, że po drugiej stronie las płonął jeszcze przez kilka dni. Mir Mahmalli utracili mnóstwo zwierząt i wiele innych rzeczy, a ponieważ spłonęło im letnie mieszkanie, musieli szukać nowego i nie mogli już wyrządzać szkód Mir Yussufim. Nasi Kurdowie zawdzięczali nam dużo, okazywali też nam wielką wdzięczność. Ja wracałem prędzej do zdrowia niż Hussein Iza. Gdy moje oko odzyskało pierwotny kształt, a nos nie tylko znów stał się piękny, lecz nawet umiał odróżnić rezedę od zgliwiałego sera, Hussein Iza wciąż jeszcze czuł osłabienie we wszystkich członkach. Musiał więc pozostać tu dłużej. Postanowił niezłomnie zabrać z sobą rodziców, ja zaś poprosiłem go, żeby przy tej sposobności odstawił także mężnego kawasa. Mój obrońca ucieszył się tym nadzwyczajnie, ponieważ stracił ochotę do jeżdżenia z człowiekiem, który codziennie dopuszczał się zbrodni, zaczepiając się z tuzinem Kurdów, a potem podpalając ich domy, płoty i lasy. Oczywiście dostał ode mnie bakszysz, z którego był bardziej zadowolony niż ze mnie. Wreszcie któregoś rana odjechałem z Halefem. Wszyscy Mir Yussufi odprowadzali nas przez część drogi. Gdy się żegnali, Fatima Marryah ucałowała mnie w obie ręce i poprosiła: – Pamiętaj o mnie, panie, jak ja będę o tobie po wszystkie czasy pamiętała! Nie masz żony, lecz matkę. Pozdrów ją ode mnie! Będę się zawsze modliła za ciebie i za nią. Yussuf Ali podniósł skórzane pasy kołnierza, wydobył nóż, wykroił sobie na piersi dwie głębokie, przecinające się rany i rzekł: – Ślubowałem tak. To moje znamię: es salib, krzyż, es salib Iza, krzyż chrystusowy; pod tym znakiem odtąd żyć będę i umrę. Tobie to zawdzięczam. Jedź z boską pomocą i bądź tak szczęśliwy, jak ja teraz! Hussein Iza pożegnał się, jak ukochany przyjaciel, jak brat. Przyrzekł mi kiedyś donieść o sobie i rzetelnie dotrzymał słowa. Mir Yussufi, jeden za drugim, podawali nam rękę z podziękowaniem, a kiedy po tym rozstaniu znaleźliśmy się z Halefem sami na drodze, mały hadżi powiedział: – Zihdi, ongiś chciałem zrobić z ciebie muzułmanina, a stało się przeciwnie. Ja także sądzę, że krzyż jest potężniejszy od półksiężyca. Pomówię z Hanneh, najpiękniejszą z cór i matek. Nie zostanę wprawdzie kapłanem, ale w każdym razie kimś innym niż teraz jestem! Przeklęty Rozdział I Przez całe trzy tygodnie bawiłem w Angorze, stolicy małoazjatyckiego wilajetu o tej samej nazwie i postanowiłem wreszcie pożegnać się z gościnnym gospodarzem. Była to najwyższa figura w całej prowincji, znany z surowości i straszny dla wszystkich Said Kaled basza, którego podwładni przezwali: sert jumruk, czyli „twarda ręka”. Podczas mego pobytu byłem kilkakrotnie świadkiem jego rozpraw sądowych i miałem rzeczywiście dowody, że nie bez słuszności nadano mu ten przydomek. Chociaż surowa jego sprawiedliwość graniczyła niemal z bezwzględnością, był on dlatego właśnie człowiekiem odpowiednim do swego stanowiska. Ludność Angory jest bardzo mieszana. Sunnici i szyici, chrześcijanie ormiańskiego i greckiego obrządku, żyją w ustawicznej nieprzyjaźni, często chwytając za nóż, gdy chcą rozstrzygnąć pytanie, która wiara jest lepsza. Tam, gdzie stykają się tak ostre przeciwieństwa, gdzie każdy mężczyzna i każdy wyrostek nosi przy sobie broń, tam trzeba istotnie twardej i silnej ręki, aby utrzymać w karbach te niesforne i gwałtowne duchy. Poprzednikami baszy Said Kaleda byli ludzie słabi, którzy przyszli tam z wahaniem i z radością odeszli. Wobec tego sułtan przypomniał sobie dawnego ulubieńca i wysłał go do Azji Mniejszej, aby zaprowadził tam porządek. Starzec był ferykiem, czyli generałem dywizji, przeniesionym z powodu rany w stan spoczynku, mimo to z radością usłuchał wezwania padyszacha. Już po krótkim urzędowaniu widać było owoce jego działalności. Kij zaczął swoje panowanie, setki ludzi dostawało chłostę, a kto przelał krew tego wieszano bez większych ceregieli. Dzięki temu społeczność ta nabrała nieco posłuszeństwa, chociaż na razie tylko powierzchownie, nienawiść religijna pozostała jednak taka sama jak była. Obawiano się baszy i nienawidzono go, a przez cały czas mego pobytu nie spotkałem ani jednego człowieka, który byłby mu przychylny. Względem mnie basza okazywał wprost niezwykłą uprzejmość. Dopytywał się często jak mi się powodzi, a służbie nakazał spełniać wszelkie moje życzenia. Mogłem go odwiedzać w biurze, kiedy mi się podobało, oraz przypatrywać i przysłuchiwać się wszystkiemu co się tam działo. Wieczorem siadywaliśmy razem, paląc fajki i rozmawiając o wszystkim, co nas zajmowało. Wtedy nie był nigdy taki wstrzemięźliwy, jak bywają zwykle prawowierni muzułmanie wobec chrześcijan i darzył mnie zaufaniem, z którego mogłem być dumny. Brak mi miejsca, by opowiedzieć, w jaki sposób zdobyłem gościnę u tego człowieka i jego przyjaźń, musiałem jednak o tym wspomnieć, gdyż przychylność jego okazana mi przed odjazdem, wyglądałaby trochę niewyraźnie. Oddałem moje niewielkie mienie służącemu i poleciłem mu, by osiodłał konia i przywiązał potem wszystko do siodła. Następnie udałem się do baszy, aby mu podziękować i pożegnać się z nim. W przedpokoju stali dwaj wysocy Arnauci, Uzbrojeni od stóp do głów, którzy pozdrowili mnie po wojskowemu i wskazali biuro. Obie izby nie były oddzielone ścianą, lecz cienką muślinową kotarą tak, że w jednej można było słyszeć, co się mówi w drugiej. Ta okoliczność nie wydawała mi się teraz tak obojętna, jak dawniej. Wali stał w oknie bez szyb i patrzył przez drewniane okratowanie na dziedziniec, gdzie właśnie dał się słyszeć tętent mojego konia. Nie kazał mi czekać, przerwał moje podziękowanie energicznym ruchem ręki i zapewnił mnie, że byłoby mu bardzo przyjemnie, gdybym chciał pozostać dłużej. Po kilku jeszcze dalszych wyrazach uprzejmości, przystąpił znowu do okna, wskazał na dziedziniec i powiedział: – Widzę twojego konia, effendi. Zatrzymałbym go chętnie na pamiątkę. Gzy mi go sprzedasz? Chociaż nie byłem zamożny chętnie ofiarowałbym mu go w darze, gdyby nie wziął tego kroku za zbyt śmiały. – Życzysz go sobie? – zapytałem. – Oznacz sam cenę! Ja sobie kupię innego. – To zbyteczne. Dam ci ten rozkaz na piśmie, dzięki któremu, gdzie tylko przyjedziesz razem z towarzyszami, dostaniesz osiodłane konie, mieszkanie, jadło i wszystko, czego wam będzie potrzeba. Ten rozkaz nie odnosi się tylko do mego wilajetu, lecz także do Adanah i Haleb. Potem będziesz już u pasących trzody plemion arabskich, gdzie za niską cenę otrzymasz lepszego konia, niż tutaj. – Powiadasz z towarzyszami? Jadę sam. – Nie. Ci dwaj Arnauci, których widziałeś przed wejściem mają rozkaz odprowadzić cię do granic prowincji i troszczyć się o ciebie pod każdym względem. Ich konie są już osiodłane, a obok stoi także koń dla ciebie. W Jachszah-Chan, w Balczyku lub w Denek Maden możecie sobie wziąć świeże, jeśli się wam spodoba. Dziękuję za prawo oznaczenia ceny. Przewidziałem to i włożyłem ją do sakiewki. Schowaj ją sobie! Podał mi małą jedwabną sakiewkę, a potem dokument, o którym mówił. Kiedy dziękując chowałem to do kieszeni, basza rzekł: – A teraz prosiłbym cię o pewną przysługę, której mi chyba nie odmówisz, chociaż zmuszę cię przez to do nadłożenia drogi. Chcesz udać się najpierw do Kaisarijeh, powinieneś więc jechać przez Sofular i Mudżur; ale ja mam w Urumdżili dawnego przyjaciela, któremu chcę przez ciebie coś posłać. Czy się tego podejmiesz? – Bardzo chętnie! – Powiem ci więc, o co chodzi, abyś wiedział, że będziesz przezeń mile widziany, chociaż on żyje bardzo samotnie i jest wielkim wrogiem chrześcijan. Był pułkownikiem w wojsku wielkorządcy, walczył mężnie pod sztandarem proroka i odszedł ze służby z honorem, ale nigdy nie otrzymał pensji. Prosił o nią, a gdy prośby nie poskutkowały, jął się domagać, ale na próżno, gdyż miał do czynienia z nieuczciwymi ludźmi. Pensję wypłacano w Stambule przez piętnaście lat, ale on nigdy nic nie dostawał. Kiedy zrobiono mnie walim w Angorze, zwrócił się do mnie, a ja zbadawszy całą sprawę, doniosłem o tym wielkorządcy. Wczoraj wieczorem otrzymałem odpowiedź: mam wypłacić pułkownikowi pensję za piętnaście lat razem z odsetkami. Gdyby ten rozkaz nadszedł wczoraj, oddałbym pieniądze jego synowi, który był u mnie, ale teraz chcę skorzystać z tego, że jedziesz do Kaisarijeh, i pytam czy zrobisz mi tę grzeczność i zawieziesz pieniądze memu przyjacielowi i towarzyszowi broni. – Chętnie, jeśli mi je powierzysz. – W twoich rękach będą pewniejsze, niż w kieszeni uzbrojonej sztafety. Pułkownik nazywa się Osman Bej i mieszka nie w samym mieście Urumdżili, lecz w jego pobliżu. Znają go lepiej pod imieniem pustelnik, gdy więc będziesz pytał o jego mieszkanie, musisz wymienić ten przydomek. Jeśli będziesz mógł przed nim zataić, że jesteś chrześcijaninem, zrób to, ponieważ zajadle nienawidzi zwolenników tej wiary. Krzyż przyniósł mu największe nieszczęście, jakiego może doświadczyć człowiek i ojciec, toteż posyłam cię do niego nie tylko z powodu pieniędzy, lecz i dlatego, że cię poznałem i sądzę, że uda ci się może złagodzić jego boleść. Posiadasz dar mówienia, który głęboko wnika w serce. – Czy mogę zapytać jakiego to rodzaju nieszczęście dotknęło tego człowieka? – Jeśli on zechce, byś o tym wiedział, sam ci opowie, mnie nie wolno tej rany dotykać nawet z oddalenia. Jednak on sam, jeśli tylko usłyszy, że jesteś chrześcijaninem, nie powie ci nic, dlatego przemilcz to. Daję ci tę radę jeszcze dlatego, że to właśnie czas gromadzenia się tutejszych pielgrzymów do Mekki. Jest to okres religijnego podniecenia i nietolerancji. Ponieważ spotkasz się z takimi ludźmi wszędzie i na wszystkich drogach, będzie więc lepiej, jeśli nie będą wiedzieli, że jesteś innego wyznania. Dziwne było istotnie, że ten wysoki urzędnik ostrzegał mnie przed prawowiernymi muzułmanami, do których sam przecież należał i że niemałą kwotę wolał powierzyć mnie, niż muzułmańskiemu kurierowi. Spotkanie z pielgrzymami nie napełniało mnie obawą, niepokoiło mnie raczej to, że stojący w przedpokoju Arnauci słyszeli każde słowo naszej rozmowy, wiedzieli więc, że mam zawieźć znaczną sumę pieniędzy. Byli to żołnierze, kapral i sierżant i wedle pojęć europejskich zasługiwali na zaufanie, ale Arnauta to rabuś z urodzenia i człowiek skłonny do gwałtownych czynów. Poza tym Arnauta jest najbardziej muzułmański ze wszystkich muzułmanów, niezbyt mi było więc na rękę mieć tych dwóch drabów za towarzyszy podróży. Zwierzyłem się z tym po cichu mudirowi, który odpowiedział na to: – Nie obawiaj się! Zobowiążę ich przysięgą, a ta jest dla nich tak święta, że nie złamią jej pod żadnym warunkiem. Mimo tego zapewnienia, moje słowa odniosły taki skutek, że nie mówił już tak głośno, a pieniądze wyliczył mi tak cicho, że w przedpokoju niepodobna było tego usłyszeć. Znajdowały się one w mocnym, skórzanym pasie, którym miałem opasać się pod kamizelką. Musiałem to wszystko zrobić w jego obecności, potem on zawołał Arnautów, by im mnie przekazać. Przysięgli mu na proroka, że będą czuwali nad moim bezpieczeństwem, jak nad swoim własnym, dopóki będę pod ich opieką. To usunęło moje wątpliwości, chociaż spodziewałem się po nich wszystkiego, to przecież nie mogłem przypuścić, żeby złamali takie przyrzeczenie. Następnie wali wyprowadził mnie aż na dziedziniec i stał tam, dopóki nie odjechałem, czym oddał mi taki zaszczyt, jaki mało komu dostawał się w udziale. – Niech cię Allah prowadzi i opiekuje się tobą! – zawołał za mną, chociaż byłem niewiernym. Nie wiedział wtedy, jak potrzebna miała wkrótce stać się ta opieka. Najpierw, zaraz za miastem, przekonałem się, jak surowymi mahometanami byli obaj Arnauci. Zaledwie minęliśmy ostatni dom, zsiedli z koni, a sierżant poprosił: – Effendi, pozwól nam odmówić modlitwę podróżną! Każdy prawdziwy wierny wyrusza w taką drogę o popołudniowej modlitwie, my zaś wyjechaliśmy przed południem. Jako chrześcijanin nie wiesz, że ściągnęliśmy tym na siebie gniew Allaha, musimy go więc przebłagać tą modlitwą. Poodpinali czapraki, żeby ich użyć jako dywanów do modlitwy, czego jeszcze nigdy przedtem nie widziałem, uklękli na nich i odprawili, z twarzą zwróconą ku Mekce, modły, które przedstawili mi jako pilne. Czy była to istotnie sprawa ich uczuć, czy też chcieli mi zaraz na początku podróży pokazać, że uważają mnie wprawdzie za oddanego ich opiece, lecz równocześnie za giaura? Jako żołnierze podlegali dyscyplinie, a więc przywykli do wyruszania nie tylko o popołudniowej porze. Konieczność wojskowa wymagała często obejścia obrzędów religijnych. Pozwoliłem im, nie mówiąc ani słowa, a uzyskany w ten sposób czas wolny zużyłem na obejrzenie pisma otrzymanego od walego. Na mocy tego pisma mogłem żądać tego wszystkiego, co należało s, kurierowi padyszacha. Było mi to bardzo na rękę. Ciekawość skłonił mnie także do otwarcia sakiewki, w której znajdowała się zapłata za konia. Był to wierzchowiec całkiem zwykły, a kwota w sakiewce przekraczała ośmiokrotnie jego wartość. Wali nie mógł go potrzebować dla siebie i kupił go tylko dlatego, żeby mi w ten sposób zrobić podarunek. Nie przyszło mi więc wcale na myśl gniewać się na niego. Gdy w dziesięć minut potem skończono modlitwę, pojechaliśmy dalej. Arnauci zachowywali względem mnie zupełne milczenie. Mówili do mnie tylko wtedy, kiedy ich o coś zapytałem, a odpowiadali tak krótko, iż wiedziałem, że nie zależy im na tym, aby poznać mnie jako człowieka rozmownego. Rozmawiając ze sobą nie używali ani języka tureckiego ani arabskiego, lecz narzecza Mireditów, z którego rozumiałem wszystkiego ze trzydzieści słów. Jechali albo za mną albo przede mną i nie troszczyli się o mnie więcej niż o zeszłoroczny śnieg. Kiedy około południa kazałem się zatrzymać w pewnej wsi i zażądałem od sołtysa obiadu, chcieli zabrać się do jedzenia, skoro je tylko przyniesiono, jak gdyby mnie wcale nie było lub jak gdybym miał zadowolić się resztkami. Sierżant, nie troszcząc się o mnie, wziął miskę od sołtysa, usiadł z nią obok towarzysza i wyciągnął już palce, by do niej sięgnąć, kiedy ja, nie rzekłszy ani słowa, odebrałem im miskę, a odszedłszy na bok, usiadłem, wziąłem ją między nogi, wydobyłem łyżkę i zacząłem jak najspokojniej jeść. – Effendi, jedzenie należy także do nas! – zawołał gniewnie sierżant. – Zaczekajcie! – odparłem krótko, jedząc dalej. – Jesteśmy prawowiernymi muzułmanami. Nam nie wolno spożywać tego, co zostawi chrześcijanin! – A ja jestem prawowierny chrześcijanin, który wyświadczyłby wam cześć, pozwalając wam jeść z sobą, gdybyście byli oficerami. Basza Said Kaled oddał mi was pod rozkazy, a nie mnie wam. Zapamiętajcie to sobie! Zamilkli i odeszli do domu, aby kazać podać sobie coś innego do jedzenia, ale odtąd zachowywali się wobec mnie jeszcze bardziej odpychająco. W Jachsza-Chan nie widziałem ich od chwili, kiedy zsiedliśmy z koni aż do następnego rana, kiedy dosiadłem konia, by ruszać w dalszą drogę. Do obrony ich nie potrzebowałem, gdyż sam się umiałem obronić, a ponieważ raczej mi przeszkadzali, niż przydawali się na coś, wolałem ich wcale nie brać. Zwłaszcza w drugim dniu zauważyłem, że wszędzie gdzie się zatrzymaliśmy, mówili o mnie jako o chrześcijaninie. Mogło to mieć dla mnie nieprzyjemne skutki. W Jachsza-Chan dostaliśmy świeże konie, a nazajutrz znowu potrzebowałem świeżych, zwłaszcza że dzisiejsza jazda była bardzo forsowna, gdyż dopiero pod wieczór przybyliśmy przez Balczyk do Paszakoi. Znajdował się tam chan, przed którym zsiedliśmy z koni. Ponieważ moim obrońcom ani na myśl nie przeszło troszczyć się o mnie, sam zawołałem oberżystę i przedstawiłem moje życzenia. Ujrzawszy dokument walego, poskrobał się z zakłopotaniem w głowę za uszami i powiedział: – Jeść dostaniecie, ale czy konie także, w to wątpię. Tutaj jest już effendi, który także ma pismo walego i także zamówił konie dla siebie. – Ile? – Dwa. – Mnie potrzeba trzech. Tyle chyba dostanę? – Spróbuję, ale on weźmie najlepsze, bo przybył prędzej od ciebie. Pewno zna się na koniach, gdyż widziałem w jego piśmie, że jest kierownikiem stadniny z Malatijeh. Wszedłem do budynku, by porozumieć się z tym effendim i zastałem tam młodego Turka o poważnej powierzchowności, który przypadkiem zmierzał także do Kaisarijeh i gotów był odbyć drogę razem ze mną. Tylko tyle mówiliśmy z sobą, gdyż on okazał się bardzo małomówny i powściągliwy, a ja byłem tak znużony, że spożywszy tylko kilka kąsków położyłem się zaraz. Nazajutrz rano moi Arnauci nie pokazywali się. Gospodarz powiedział, że wzięli dwa najlepsze konie i odjechali. Sądziłem, że uważali to za poniżenie swej mahometańskiej godności, gdyby mieli odprowadzać mnie dalej, dowiedziałem się jednak ku mojemu zdumieniu, że nie pojechali z powrotem w kierunku Andory, lecz dalej naszą drogą. To mnie zastanowiło. Wiedzieli, że wiozłem pieniądze, postanowiłem więc mieć się na baczności. Celem drogi na dziś było Boghaslajan, a kierownik stadniny zgodził się na to. Dostaliśmy wprawdzie trzy konie, ale bardzo liche. Ja potrzebowałem jednego, on dwóch, bo miał z sobą pakunki. Bardzo mi to było na rękę, gdyż znał dobrze drogę, lecz poza tym nic mi nie przyszło z jego towarzystwa, gdyż był co najmniej tak samo małomówny, jak wczoraj. Zauważyłem, że mierzył mnie skrycie badawczym wzrokiem i że twarz jego nie okazywała przy tym nieprzyjaznego wyrazu. Czuł widocznie ochotę do zawarcia ze mną bliższej znajomości, ale nie znajdował widocznie szczególnego powodu do tego. Dzisiaj zaznaczyło się silniej, niż poprzednich dni, że zbliżał się czas pielgrzymek. Mijaliśmy poszczególne grupy i całe orszaki pobożnych mahometan, dążących do punktu zbornego tej prowincji. Pozdrawiałem na wszystkie strony, lecz nie odpowiadałem okrzykami na zwrócone do nas okrzyki. Dziwiłem się, że mój towarzysz zachowywał się tak samo. Nie słyszałem ani razu, żeby zawołał uświęconym zwyczajem „Allahu!”. Ludzie uważali to nasze zachowanie się za niereligijne i byliby nas zaczepiali, gdybyśmy ich czym prędzej nie mijali. Raz tylko około południa uderzył mnie postępek pewnego człowieka, należącego do takiej właśnie małej pielgrzymki, którą właśnie mijaliśmy. Ujrzawszy mego towarzysza, zawołał głośno: – Es sabbi, es sabbi! Patrzcie na niego! Spluńcie przed nim! Naplwajcie na niego! Ściągnijcie z konia tego odszczepieńca, który odsunął się od Allaha i proroka! Przekleństwo na jego duszę! Towarzysze tego człowieka zawtórowali mu wrzaskiem i chcieli uczynić zadość temu wezwaniu, lecz Turek puścił konia cwałem, a ja uczyniłem to samo. Pędząc szybko jeszcze długo za sobą słyszeliśmy wycia: „Przekleństwo na jego duszę, przekleństwo na jego duszę!”. Dopiero, kiedy odjechaliśmy tak daleko, że nic już nie było widać i słychać, mój towarzysz zwolnił biegu i rzekł z zakłopotaniem: – Musimy się rozstać, effendi, gdyż obecność moja może narazić cię na niebezpieczeństwo. – Dlaczego? Czemu oni cię obrażają? – Ponieważ zdaje im się, że mają do tego prawo. Byłem ongiś muzułmaninem, lecz teraz jestem chrześcijaninem, katolikiem, który uważany tutaj jest za coś gorszego niż chrześcijanin grecko-orientalny lub ormiański. Teraz już mnie znasz i możesz splunąć przede mnie! – Tego nie zrobię, gdyż musiałbym plunąć na samego siebie, albowiem także jestem chrześcijaninem. Na to mój towarzysz wyprostował się w siodle, spojrzał na mnie wesołymi oczyma i zawołał: – Ty chrześcijanin? A ja uważałem cię za bardzo surowego wyznawcę proroka, gdyż powiedziałeś mi wczoraj, że masz wstąpić do abdala Osmana Beja. Ten człowiek nie chce mówić z chrześcijanami. – To, co ja mam mu powiedzieć, jest tego rodzaju, że rozmówi się ze mną. – W takim razie jest to chyba coś bardzo dobrego. Spodobałeś mi się od razu, gdy cię wczoraj zobaczyłem. Gdybym wiedział, że także jesteś chrześcijaninem, inaczej byłbym się zachował. Przebacz mi to, effendi! Podał mi rękę, którą ja uścisnąłem. – Ty podobałeś mi się także – odpowiedziałem mu – jeśli więc pozwolisz, to zostanę z tobą. Niech sobie lżą ci ludzie. Przecież mogą nas dosięgnąć tylko słowami, ale nie grożą nam żadnym niebezpieczeństwem. Wspomniałeś o abdalu Osmanie, czy znasz go może? – Spojrzał przed siebie i zawołał: – Czy go znam? To twórca mojego życia, ojciec mój, a ja jestem jego synem, jedynakiem. – Jak to? Więc to ty byłeś u walego? – Tak. Wali jest przyjacielem mojego ojca, a mnie także lubi, chociaż gniewa się na mnie za moje odstępstwo. O effendi, jakże uszczęśliwiła mnie ta religia, a jak unieszczęśliwiła boleść, którą musiałem sprawić mojemu ojcu i matce! Ty tego pojąć nie zdołasz! – Pojmuję. Twój ojciec jest bardzo surowym i gorliwym wyznawcą islamu, a ty jako jedyne dziecko porzuciłeś koran. Ja znam biblię i koran, jasne ożywcze światło chrześcijaństwa i rozżarzony, palący pożar nauk Mahometa. Znam także serce ludzkie i rozumiem to, że cię ojciec odepchnął. – On mnie nie tylko odepchnął, lecz nawet przeklął. Wszak słyszałeś, że nazywano mnie es sabbi, przeklęty! Był to człowiek silnego charakteru, a jednak łzy stanęły mu w oczach, gdy mówił dalej: – I nic go ze mną nie zdoła pogodzić, chyba tylko mój powrót do nauk islamu. Tego jednak zrobić nie mogę! – Pozostań wiernym! Ojciec niebieski stoi nieskończenie wyżej od ziemskiego, a miłość Boża zastąpi ci ludzką, którą utraciłeś. – Utraciłem ją, ale także zyskałem. Miłość ojca zamieniła się w nienawiść i klątwę, lecz w zamian za to zdobyłem inną miłość i ona to doprowadziła mnie do prawdziwej wiary. Czy chcesz, żebym opowiedział ci, jak to się stało? – Bądź pewien, że zajmie to mnie w najwyższym stopniu! – Dowiedz się zatem, że tak samo jak ojciec, byłem oficerem. Nazwisko ojca i przyjaźń baszy Said Kaleda były dla mnie takim poparciem, że prędko awansowałem. Miałem dwadzieścia cztery lata, kiedy zostałem kapitanem angorskich dragonów w Kaisarijeh. W służbie dostałem się do domu konsula francuskiego, katolika. Poznałem jego córkę, pokochałem ją, zdobyłem jej wzajemność i doszedłem dzięki niej do prawdy wiary chrześcijańskiej. Wybacz, że opowiem obszernie! Były to ciężkie czasy walk i wątpliwości, szczęścia i największej boleści. Miłość była mi przewodniczką, a przekonanie podporą, której się mocno trzymałem. Porzuciłem dotychczasową wiarę, nie z przywiązania do ukochanej, lecz w pełnym przekonaniu, że nie droga Mahometa, ale droga Chrystusa prowadzi do nieba. Ojciec mnie odepchnął i przeklął, musiałem odejść z wojska, lecz narzeczona dochowała mi wiary, a konsul przyrzekł mi rękę córki, skoro tylko znajdę coś w zamian za utraconą posadę. Starałem się przez wiele, wiele miesięcy, lecz wszędzie odmawiano odstępcy i przeklętemu. Wreszcie zwróciłem się do baszy Said Kaleda, mego dawnego protektora, który został tymczasem walim w Angorze. Gniewał się na mnie, nie mógł przebaczyć odstępstwa, ale lubił mnie i kazał przyjść do siebie. Teraz jadę od niego i mam w kieszeni dekret na kierownika stadniny w Malatijeh. Ta stadnina sułtańska znajduje się niedaleko stąd, ale w innej prowincji, nie mam więc już powodu obawiać się prześladowania, a mimo to będę blisko ojca, by móc pochwycić każdą sposobność do pogodzenia się z nim. Niechaj Bóg błogosławi walemu; to surowy człowiek, ale wiemy i prawdziwy przyjaciel! – Tak, on jest taki. Polecił mi przecież pomówić z twoim ojcem o tobie i nakłonić go, jeśli się da, do zgody. – Rzeczywiście prosił cię o to? – Tak. Nie mówił wprawdzie wyraźnie, nie chcąc wkładać ręki w cudzą ranę, teraz jednak wiem już, co miał na myśli. Jeśli pozwolisz chętnie wywiążę się z tego polecenia. – Raczej nie czyń tego, effendi! Próba się nie uda i wszystko mogłoby się popsuć. Gdybyś nie był chrześcijaninem, to byłaby inna sprawa! Ojciec cię przyjmie u siebie jako posła od walego, ale skoro tylko dowie się, że jesteś chrześcijaninem, poszczuje cię psami! – O to się nie boję, gdyż niosę mu wesołą wiadomość, na którą czeka daremnie od piętnastu lat. – Od piętnastu lat? To chyba ta wiadomość dotyczy jego pensji! – Tak, przyznano mu ją, a ja mam przy sobie całą kwotę z procentami i procentami od procentów za piętnaście lat. – Co za szczęście, co za szczęście! Mój ojciec został pustelnikiem i mizantropem, nie tylko z gniewu o to, że odmówiono mu wypłaty, lecz także dlatego, iż był tak ubogi, że bez pensji zaledwie zdołał wyżyć. Ja sam dzieliłem się z nim moim żołdem, który potem utraciłem. Tak, teraz także już wierzę, że cię przyjmie uprzejmie i że będziesz mógł pomówić z nim o mnie. Daj Boże, żeby to odniosło skutek! – Przyszło mi na myśl coś jeszcze. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś ty zaniósł te pieniądze? – Nie, nie! On gotów ich nie przyjąć. Ty musisz mu je zanieść, a nie ja. Jedno tylko mogę uczynić; oto zatrzymam się gdzieś w pobliżu, abyś mógł mnie zawiadomić, jeśli powiodą się twoje starania. – Czy jest tu jakieś miejsce nadające się do tego? – Tak. Zaraz ci pokażę. Jak to dobrze, wspaniale, że się spotkaliśmy! Może przyniosę narzeczonej nie tylko posadę, lecz i zgodę z ojcem. Powiedz, co mogę dla ciebie uczynić, effendi? Będę ci przyjacielem do końca życia! – A ja ofiaruję ci moją przyjaźń, chociaż po rozstaniu się nie zobaczymy się już prawdopodobnie nigdy. Ojczyzna moja jest daleko! – Gdzie? – W Alemanii, gdzie prawdopodobnie nigdy nie będziesz. Mimo to wspominać cię będę serdecznie. Łatwo sobie wyobrazić, że teraz zachowywaliśmy się wobec siebie inaczej niż przedtem. Mój młody towarzysz ożywił się tak, jak rzadko widzi się to u Turka, i w ciągu krótkiego czasu opowiedział mi historię całego swojego życia. Niestety kilka razy przerywano nam rozmowę nienawistnymi okrzykami. Im bardziej zbliżaliśmy się do Boghaslajan, tym więcej spotykaliśmy udających się na pielgrzymkę mahometan, którzy go znali, musiał więc wysłuchiwać najnikczemniejszych obelg. Skręcaliśmy więc często w pole, aby uniknąć tego rodzaju przykrości. W Boghaslajan nawet oberżysta nie chciał go przyjąć i dopiero po kilkakrotnym powołaniu się na pismo walego, ze strachu przed karą, poczuł się zmuszony dać nam kwaterę, jadło i postarać się nazajutrz o trzy świeże konie. Zbudziło to we mnie przeczucie, że może będzie nam jeszcze gorzej. Rozdział II Nie z troski o nasze bezpieczeństwo, lecz ze względu na siebie i spokój domowy gospodarz zwrócił nam uwagę, że nie powinniśmy pokazywać się innym gościom. Ostrzegł nas, że izba jest pełna pielgrzymów, którzy tu zostaną na noc i zaprowadził nas za dom, na miejsce otoczone czterema na pół zwalonymi glinianymi ścianami, które nazwał ogrodem kwiatowym. Był tam prawie zeschły krzak jaśminu, zwiędła cytryna i róża z dwoma pączkami, z robakami w nich i niezliczonymi mszycami na liściach. Jeden kąt nakryty był płótnem i miał zastępować namiot, altanę, czy też coś podobnego. W drugim kącie rosła taka masa trawy, że jeden królik zjadłby ją w ciągu pięciu minut. – Tu musicie się przespać, jeśli nie chcecie by wam przeszkadzano – rzekł gospodarz, wskazując na płótno. – Każę tu przynieść wasze rzeczy, a potem postaram się o jedzenie. Po tych słowach odszedł, gdyż wydało mu się niemożliwe, żebyśmy mogli mieć jeszcze jakieś życzenia. Co do mnie, mogłem w tym niezwykłym ogrodzie spać tak samo chętnie jak wewnątrz brudnego domu, a Turek nie myślał teraz o niczym innym jak o pogodzeniu się z ojcem. Wszystko inne było mu obojętne. Wkrótce oberżysta przywlókł rzeczy mojego towarzysza, gdyż ja swoje od razu wziąłem ze sobą, a potem podał nam jadło: suchy i łykowaty placek nasycony spleśniałą oliwą. Woda znajdowała się w dzbanku z odbitym brzegiem i bez ucha, co na Wschodzie nie pozbawia jeszcze naczynia jego doskonałości. Podając nam te delikatesy, powiedział z miną wielce poważną: – Cieszcie się, że was tutaj zaprowadziłem! Właśnie znowu pytali o was dwaj Arnauci. – Jacy Arnauci? – zapytałem, gdyż znów we mnie wstąpiło podejrzenie. – Byli tu dziś po południu. Pytali o was zaraz po przyjeździe, szczególnie o ciebie – odparł, zwróciwszy się do mnie. – Ostrzegali mnie, żebym cię nie przyjmował, ponieważ jesteś chrześcijaninem i chcesz się przyłączyć do pielgrzymów, aby poznać święte obrzędy i wyszydzić je potem. – Tak, chrześcijaninem jestem, to prawda, ale właśnie dlatego nie mam nic wspólnego z waszymi świętymi obrzędami. Ty nie powiedziałeś jeszcze tym Arnautom o naszym przybyciu? – Nie. – To nie mów im tego! Jeśli się wygadasz, doniosę o tym walemu, od którego mam polecenie. Gdzie ci Arnauci? – W stajni, całkiem w tyle, tam gdzie znajduje się pasza. – Ukryli się? – Tak. – Czy to dla ciebie nie dowód, że zamierzają coś złego i mają nieczyste sumienie? – Nie, gdyż powiedzieli mi, że ich wysłano za wami, żeby was pilnowali, a w razie potrzeby uwięzili. – To straszne kłamstwo, gdyż o moim towarzyszu nic właściwie nie wiedzą, a mnie wali oddał ich na służbę, jak to możesz wyczytać w moim piśmie. Oni woleli jednak uciec, a dlaczego, o tym się jeszcze dowiem. A zatem nie mów nic o naszej obecności, bo mogłaby cię spotkać za to kara. A na jutro przygotuj zawczasu konie, bo chcemy bardzo wcześnie wyruszyć. Odszedł. Nie bałem się niczego i ani przez myśl mi nie przeszło stchórzyć przed Arnautami, ale moje domysły i obecne wiadomości kazały mi jak najszybciej pozbyć się pieniędzy, które z sobą wiozłem, dlatego chciałem jutro wyruszyć jak najwcześniej. O jedzeniu nie było mowy. Zbadaliśmy zaraz wnętrze namiotu, aby ułożyć się do snu. Stała tam ławka, na której nie było miejsca nawet dla jednego człowieka, rozciągnęliśmy się więc na dworze i zasnęliśmy niebawem snem sprawiedliwych, chociaż niezupełnie byliśmy bezpieczni wobec Arnautów, którzy mogli przypadkowo wejść do ogrodu. Zdałem się jednak na mój dobry słuch, który zbudziłby mnie za najlżejszym szmerem. Wstaliśmy, mimo niewygodnego posłania, później niż zamierzaliśmy. Był już jasny dzień, a do naszego ogrodu dolatywały głosy pielgrzymów szykujących się do wyruszenia. Ponieważ ze względu na Turka nie mogliśmy się im pokazać, zaczekaliśmy dopóki nie ucichło i dopiero wtedy wyszliśmy z ogrodu na dziedziniec. Pierwszymi, których dostrzegliśmy byli Arnauci. Stali w otwartej bramie i spoglądali w stronę, z której się nas spodziewali, chociaż o tej godzinie trudno było liczyć na nasze przybycie. – Tam stoją! – rzekł mój towarzysz. – Wróćmy do ogrodu! – Nie. Oni tu mogą stać jeszcze godzinami. Gdybyśmy chcieli zaczekać, póki nie odjadą, stracilibyśmy zbyt wiele czasu. Zresztą skoro już nastał dzień, nie zależy mi na tym, czy nas zobaczą, czy nie. Poszliśmy więc przez dziedziniec ku domowi. Usłyszawszy nasze kroki Arnauci obejrzeli się i zdziwili się niemało ujrzawszy nas nadchodzących. Sierżant ruszył się, by się oddalić i zniknąć między domami, lecz ja zawołałem do niego: – Stój! Dokąd idziesz? Czy nie wiesz, że należysz do nas? Odwrócił się i zbliżył powoli. W twarzy jego można było wyczytać ponury opór. Kapral ruszył za nim, by mu pomóc w obronie. – Pojechaliście sobie na przechadzkę, nie spytawszy się nas o pozwolenie – rzekłem. – Said Kaled basza pouczy was o tym, czy możecie bezkarnie pozwalać sobie na coś takiego. – Powiedz mu o tym! – odparł sierżant. – Tak, doniosę mu o tym. – Ale szybko, bo mogłoby być za późno! – Postaram się o to, żeby nie zaszło nic takiego, co uwolniłoby was od zasłużonej kary. – Czyń, co chcesz; nas to nie obchodzi. Nie będziemy towarzyszyli giaurowi, a ty nie masz prawa nam rozkazywać. Ty pojedziesz, gdzie się tobie spodoba, a my zrobimy także, co nam się zechce. – Pewnie, że zrobię, co mi się spodoba, ale czy wam się także uda zrobić to, co wy chcecie, to inna sprawa. Mógłbym wam odebrać konie, bo ja je zarekwirowałem, zostawię was jednak tak i życzę, żeby wam się gorzej nie powiodło. Gdyby byli rozumni, domyśliliby się o czym mówiłem. Odwróciłem się od nich i poszedłem do domu, by poszukać gospodarza. Znalazł się wkrótce i oświadczył nam, że w stajni znajdują się świeże konie. Wypiwszy kawę, którą nam podał, udaliśmy się do stajni, żeby obejrzeć konie. Zastaliśmy trzy wierzchowce, ale po bliższym zbadaniu przekonałem się, że tylko jeden był świeży. Gdy zaraz zapytałem o powód tego stanu rzeczy, dowiedziałem się, że Arnauci odjechali, kiedy piliśmy kawę. Zabrali najlepsze konie, a nam zostawili zdrożone, na które chcąc nie chcąc musieliśmy wsiąść, ponieważ w tej małej norze nie było więcej koni. Nie rozpaczałem z tego powodu, gdyż tego dnia zamierzaliśmy dostać się tylko do Urumdżili, dokąd z Boghaslajan można zajechać w pięć godzin. Droga wiodła nas poboczną rzeczką Tarli. Przez pewien czas mieliśmy przed sobą otwarte pole. Gdy potem Turek powiedział, że niebawem będziemy przejeżdżali przez duży i gęsty las, odrzekłem: – Musimy być bardzo ostrożni, gdyż zapewne tam ukryli się nasi Arnauci. – Ukryli się, w jakim celu? – Aby nas zamordować. – Zamordować? Czy dobrze słyszę? Czy mówisz to poważnie, ef-fendi? – Tak. – Uważasz więc za morderców tych, którzy mieli nas bronić? – Za morderców i rabusiów. Nie powiedziałem ci bliższych szczegółów, ale ponieważ moim zdaniem nadchodzi chwila rozstrzygająca, pouczę cię o wszystkim. Oni byli przy tym, kiedy wali mówił o pieniądzach przeznaczonych dla twego ojca i wiedzą, że je wiozę. O taką sumę mogą pokusić się nawet uczciwsi ludzie niż Arnauci. – Przerażasz mnie! Czyżby dla pieniędzy oddalili się od nas, a nie dlatego, że jesteśmy chrześcijanami? – Z pewnością. – Ależ oni otrzymali od Said Kaleda surowe rozkazy, a jako żołnierze musieliby w dwójnasób odpokutować za nieposłuszeństwo! – Do tego złożyli nawet przysięgę, że spełnią swoją powinność. Jeśli jednak sobie dobrze przypominam, to tekst owej przysięgi był taki, że da się obejść. Przysięgli, że dopóki będę pod ich osłoną będą troszczyli się o moje bezpieczeństwo jak o swoje. Ponieważ zaś rozstali się ze mną, uważają się za zwolnionych z tego przyrzeczenia. – To są podejrzenia, których ja nie podzielam. Wszak są to osoby godne zaufania. – Na jakie zaufanie zasługują pokazali nam już wyraźnie. Jeśli zamierzali tylko odłączyć się od nas, to mogli wrócić do Angory i powiedzieć tam, że ich odesłałem do domu. Czemu jednak puścili się w dalszą drogę, a co najważniejsze, czemu nie jechali za nami, lecz przed nami? Jestem pewien, że chodzi im o pieniądze. – Pozwól mi jeszcze na jedną uwagę. Oni są twoimi obrońcami i gdyby ci się coś stało, na nich padłoby podejrzenie walego. Oni wiedzą o tym tak samo, jak ja, który ci o tym mówię. – Zważ, że mają wielki wybór wymówek. Powiedzieliby, że napadnięto na mnie, ponieważ się od nich odłączyłem. Zresztą suma, jaką wiozę przedstawia dla tych ludzi majątek, nawet gdyby się nią podzielili. Nie wróciliby wcale do służby, lecz udali się gdziekolwiek, żeby ich nie znaleziono, co wobec wielkości sułtanatu i panujących w nim stosunków byłoby drobnostką. Ty możesz wątpić, ja jednak jestem pewien, że się nie mylę. – W takim razie musimy się starać ich unikać. – Czy jest inna droga do Urumdżili? – Stąd właściwie nie ma, możemy jednak pojechać w prawo do Hadżi Bektasz, a potem w połowie drogi zawrócić przez lasy i góry. – Do tego nie czuję ochoty. Jak długo trzeba by okrążać? – Przybylibyśmy do celu dopiero wieczorem. – Mielibyśmy więc stracić pół dnia z powodu opryszków? Nie, jedziemy dalej! – A jeśli rzeczywiście zaczają się na nas w lesie? Wprawdzie chodzi im tylko o ciebie, ale mnie także będą chcieli zabić, gdyż świadczyłbym przeciwko nim gdybym został przy życiu. – Byłeś oficerem, spodziewam się więc, że nie będziesz się bał! – Zaiste, nie znam trwogi, nie chcę tylko być nierozmyślny. Przeciwko kuli ukrytego w lesie mordercy nie pomoże najbardziej bohaterska odwaga. – Wiem o tym i nie wymagam też bohaterstwa. Wystarczy trochę przezorności. – Czy przezorność powie ci, gdzie siedzi morderca, żebyś go mógł uniknąć? – Tak. Nie obawiaj się! Mam w takich rzeczach więcej doświadczenia, niż przypuszczasz. Przypatrz się drodze, którą jedziemy! Grunt jest tutaj miękki, a na nim ślady wszystkich, którzy przeszli tędy dziś rano. Jeszcze wyraźniej odcisnęły się ślady kopyt. Dopóki mamy te ślady, jesteśmy bezpieczni, gdyż zanim Arnauci się zaczają, muszą sprowadzić konie z drogi, aby je ukryć. – Masz widocznie lepsze oczy ode mnie, gdyż ja nie mogę odróżnić śladów kopyt od śladów ludzkich. W każdym razie niebezpiecznie iść za nimi. – Nie. Gdy wjedziemy w las, zostaniesz nieco za mną i będziesz bezpieczny. Resztę zostaw mnie. Nie wątpiłem, że mój towarzysz nie był tchórzem, ale musiałem go jeszcze długo przekonywać, zanim mi zaufał i puścił się ze mną w dalszą drogę. Nie należy sądzić, że jechaliśmy po utartym gościńcu. Była to droga udeptana przypadkowo. Można było iść szeroko i dowolnie z niej zbaczać. Później zwęziła się i przybrała wyraźniejszą szerokość, gdyż prowadziła przez las. Tworzyły go z początku niskie zarośla, z których wznosiły się poszczególne drzewa. Z boku mieliśmy małą rzeczkę, dzięki której grunt był jeszcze wilgotniejszy niż przedtem, a odciski kopyt zrobiły się jeszcze wyraźniejsze. Gdy już wjechaliśmy w las, zatrzymałem się, zsiadłem z konia, odpiąłem pas i założyłem go koniowi na szyję, potem przywiązałem strzemię do gurtu siodłowego i wskoczyłem znowu na konia. Oddawszy Turkowi strzelbę, żeby mi nie zawadzała, powiedziałem mu, żeby postępował za mną powoli, a ja pojadę naprzód. Domagał się wyjaśnienia, dlaczego to czynię, lecz ja nie chciałem teraz wdawać się w rozmowę. Należało wybadać miejsce, w którym ukryli się Arnauci, aby nie pokpić całej sprawy, w każdym razie niebezpiecznej. Musiałem więc jechać sposobem indiańskim tak, żeby mnie osłaniał brzuch konia. Po stronie rzeczki pewnie się nie ukryli, po tej więc stronie włożyłem rękę za pas, a z drugiej strony nogę w przymocowane do siodła strzemię. W ten sposób jedna noga spoczywała na siodle, a druga wisiała w powietrzu. Trzymając się ręką pasa, a więc szyi końskiej, nie siedziałem na koniu, lecz wisiałem mu na boku, co go tak zmieszało, że z początku nie chciał iść. Posłuchał jednak wreszcie, a gdy raz ruszył z miejsca, łatwo dał sobą kierować. Nie oglądając się na prawo ani na lewo, miałem oczy zwrócone w ziemię, żeby nie przeoczyć żadnego śladu. Arnauci jechali wolno, aby nie doścignąć znajdujących się przed nimi pielgrzymów. Ponieważ my odjechaliśmy z Boghaslajan wkrótce po nich, byliśmy od nich dość blisko. Należało się spodziewać, że wkrótce osiągnę mój cel. Jechałem cwałem, gdyż w tej pozycji było to dla mnie najwygodniejsze tempo. Głowę trzymałem pod szyją konia i dokładnie widziałem ślady, dopóki nagle nie zboczyły z drogi w las. To mi wystarczyło. Zawróciłem konia i puściłem się z powrotem. Niedaleko od miejsca, w którym zawróciłem konia usłyszałem krótki okrzyk. Znajdujący się tam Arnauci dostrzegli osobliwego jeźdźca, lecz nie poznali mnie, ponieważ pokazałem się im tylko na krótką chwilę. Teraz wyprostowałem się w siodle i wróciwszy do Turka, oznajmiłem mu, że udało mi się znaleźć miejsce zasadzki. Teraz łatwo mogliśmy ją ominąć. Przebrnąwszy przez rzeczkę, zsiedliśmy tam pod drzewami z koni i prowadziliśmy je przez pół godziny przez las. Kiedy byliśmy już pewni, że niebezpieczne miejsce jest daleko za nami, wróciliśmy na drogę, na drugą stronę rzeczki i wydostaliśmy się z lasu, w którym czekała nas prawie niechybna zguba. Towarzysz mój, który Arnautów nie widział, dotychczas nie był jeszcze przekonany, że rzeczywiście żywili względem nas złe zamiary. Odtąd droga prowadziła przez okolicę pagórkowatą, ożywianą na przemian to łąkami, to małymi laskami. Czasem dostrzegliśmy z boku wioskę, lub samotny dom, unikaliśmy jednak osad ludzkich, gdyż Turek, jako znany tutaj, nie chciał by go lżono. Nie wszystkich oczywiście spotkań można było uniknąć. Za każdym mimowolnym spotkaniem następowała scena, z której uchodziliśmy szczęśliwie. – Es sabbi, es sabbi, przeklęty, przeklęty! – wołano za moim pożałowania godnym towarzyszem. – Oplwajcie go, ukamienujcie go, zwleczcie go z konia! Oby go Allah potępił, oby go spalił, oby go zniszczył! Im dalej się posuwaliśmy, tym więcej ludzi spotykaliśmy po drodze, tym większy wydawał się ich fanatyzm i podniecenie. Wszyscy zmierzali do Kaisarijeh, gdzie, jak później zobaczyłem, gromadzili się pielgrzymi z całej okolicy. Biada człowiekowi, który nierozważnym czynem lub niebacznym słowem obraziłby wzmożoną czułość religijną tych ludzi! Kto nie jest mahometaninem woli ukrywać się między czterema ścianami. Nie widzieliśmy też ani jednej osoby, u której po ubraniu lub jakiejś innej oznace można by domyślić się, że jest chrześcijaninem. Z czasem tyle gromad pielgrzymów zalewało drogi, że niepodobna już było ich omijać. Wszyscy spieszyli do Urumdżili, aby skorzystać z promu kursującego tu po rwącym Kizil Irmak pomiędzy Urumdżili a Kaisarijeh. Nie widziałem wśród nich ani jednego jeźdźca, w czym był dowód, że mieliśmy przed sobą najgorszą zbieraninę, którą najłatwiej wzburzyć. Tylko tu i ówdzie pędził ktoś nędznego osiołka z jeszcze nędzniejszym tobołkiem na grzbiecie. Południe już minęło, kiedy ujrzeliśmy pierwsze uprawne pole. Zza płotów i drzew owocowych wznosiło się coś ceglanego, co miało wyobrażać minaret. Znaleźliśmy się w pobliżu Urumdżili. Na prawo, może o dwa kilometry od miasta zauważyłem grupę kilku dębów azjatyckich z wielkimi owocami. Pod nimi stał między oliwkami i morwami domek, otoczony murem. Dalej czernił się smugą lasu horyzont. Turek wskazał na dom i powiedział: – Tam mieszka mój ojciec, pustelnik. Możesz się tam z łatwością dostać między zagonami tytoniu i szafranu. Gdyby wyjątkowo brama była otwarta, nie wchodź na dziedziniec, bo psy by cię rozdarły. Zapukaj w miednicę wiszącą przed bramą! – Dobrze. A gdzie ty będziesz tymczasem? – Pojadę do lasu, który widzisz tam dalej. Jeślibyś mnie potrzebował, zawołaj, a ja cię zobaczę, gdy będziesz nadchodził. Jeśli dziś nie dasz znaku, to przypuszczę, że przenocujesz jako gość u ojca i zwrócę już jakoś na siebie twoją uwagę. – Nie masz co jeść, a nie jedziesz do miasta. Będziesz tutaj głodny. – Gdyby miasto nie było zapełnione pielgrzymami, pojechałbym do narzeczonej, ale na to będę mógł się odważyć dopiero, gdy nastanie wieczór. Głodny nie będę, bo na polach rośnie dość melonów, którymi się nasycę. Niech cię Bóg wspiera w twoich zamiarach! Uścisnął mi rękę i odjechał ku lasowi, ja zaś zwróciłem konia pomiędzy zagony, aby dostać się do domu. Stał on samotnie w skwarze słonecznym, a z koron drzew, wychylających się zza muru, zwieszały się powiędłe liście. Mur był bardzo wysoki i gruby, a w przedniej części znajdowały się drewniane wrota, teraz zamknięte. Obok nich wisiała na murze mała miednica z młotkiem. Zapukałem, a za murem rozległo się natychmiast szatańskie wycie psów, które trwało z pięć minut, a potem umilkło na wołanie jakiegoś głosu ludzkiego. Potem ten sam, kobiecy głos, zapytał czego żądam? – Czy były pułkownik Osman Bej jest w domu? – odrzekłem. – Ktoś ty? – Wysłannik jego przyjaciela, baszy Said Kaleda, walego z Andory. – Zaczekaj! – Zeskoczyłem z konia i czekałem. Gdy minęło może pół godziny, usiadłem w bujnej trawie obok bramy. Znowu upłynęło z pół godziny. Zniecierpliwiony zadzwoniłem drugi raz i po nowym wyciu psów zapytał ten sam głos: – Kto tam? – Wciąż jeszcze poseł walego. – Zaczekaj! Usiadłem znowu i czekałem trzy godziny. Wtem przez pola nadeszło stare, pochylone, brudne i okryte łachmanami indywiduum, zatrzymało się przede mną, przypatrzyło mi się posępnym, kolącym wzrokiem kaprawych oczu i nie rzekło przy tym ani słowa. – Czy jesteś z tego domu? – spytałem. Skinął głową, co miało oznaczać: tak. – Czy pułkownik w domu? Potrząsnął głową, czym chciał widocznie odpowiedzieć: nie. – Mam z nim pomówić. Gdzie on jest? Znów potrząsnął głową, na co ja wystrzeliłem ostatni nabój: – Przynoszę mu pieniądze, dużo pieniędzy! Strzał był celny, gdyż zaledwie przebrzmiało czarodziejskie słowo „pieniądze”, starzec zawołał cienkim głosem: – Pieniądze, dużo pieniędzy? Czekaj, mój synku, zaczekaj odrobinę, ulubieńcze Allaha, posłańcze szczęśliwości! Idę po pułkownika. Jest teraz w mieście i wygłasza do pielgrzymów święte mowy. Jest przełożonym w sekcie czok keskinler, bardzo surowych i ma obowiązek razem z braćmi zakonnymi podnosić w wiernych zapał do świętej podróży. Oddalił się bardzo szybko. – Jak długo mam jeszcze czekać? – zdołałem za nim zawołać. – Kilka minut, kilka minut! – odrzekł i zniknął. Było mu widocznie bardzo pilno. Dziwna rzecz, jak wielką siłę mają pieniądze. A więc pustelnik był przełożonym bardzo surowych mahometan. W takim razie miałem do czynienia z wielkim fanatykiem. Radość z posiadania nie była u niego mniejsza od pobożności, kiedy bowiem zdawało mi się, że posłaniec pewnie teraz dochodzi do miasta, już ujrzałem obydwóch nadchodzących stamtąd. Pułkownik miał około sześćdziesięciu lat, wysoki wzrost, silną budowę ciała i surowy, ascetyczny, lecz przy tym śmiały wyraz twarzy. Przypatrywał mi się przez kilka chwil, a potem rzekł: – Przynosisz mi pieniądze? Dawaj je tu! Od kogo? – Od baszy Said Kaleda. – Aha, to dar dla moich braci zakonnych. Daj mi je tu! Wyciągnął rękę. – To nie dar, lecz coś zupełnie innego. – Powiedz zatem co to za pieniądze. – Tutaj nie powiem. Chciałbym o tej sprawie pomówić z tobą w mieszkaniu. – To niemożliwe, bo ja nie wpuszczam do domu nikogo obcego. – W takim razie żałuję. Poseł walego z Andory nie jest człowiekiem, którego można odprawić spod bramy, jak żebraka. Odchodzę. Wsiadłem na konia, czemu on nie przeszkodził i dodałem: – Pieniądze są twoją pensją, którą nareszcie otrzymałeś. Bądź zdrów! – Stój! – zawołał na to, chwytając konia za uzdę. – Moja pensja? Zsiądź i wejdź do środka. Ja nie mogę cię puścić. Zsiadłem, ociągając się pozornie, on zaś otworzył bramę kilku niezrozumiałymi dla mnie ruchami i wymówił kilka słów do trzech olbrzymich psów, stojących na czatach, na skutek czego odeszły. Starzec z kaprawymi oczami wziął mego konia i poszedł za swoim panem do wnętrza, urządzonego tak ubogo, że nie zasługiwało na nazwę domu. Jedynym urządzeniem izby, do której weszliśmy, był stary dywan. Na tym dywanie usiedliśmy. To ubóstwo może być miarą tego, w jaki zachwyt wpadł pustelnik, kiedy mu wyliczyłem pensję za piętnaście lat razem z procentami i procentami od procentów. Rozpływał się z rozkoszy, pobiegł zawiadomić o tym żonę i wrócił, by oznajmić, że muszę być jego gościem i pójść z nim do miasta w celu powitania poszczególnych gromad pielgrzymów i poświęcenia chorągwi. Nie była to oczywiście słynna chorągiew, którą corocznie wiozą do Mekki na białym wielbłądzie, mimo to wzięła mnie ochota, żeby skorzystać z zaproszenia. Najpierw ugoszczono mnie pospiesznie tym, co było w chacie najlepszego, to jest mlekiem i kilkoma owocami. Podczas tego pułkownik obchodził się ze mną z taką uprzejmością, na jaką stać takiego odlud-ka, czyli żadną. Tylko na chwilę okazał swą radość, poczym znów wróciła mu dawna sztywność. Właściwej rozmowy nie było, a o synu niepodobna było także teraz zaczynać. Na pół syty zaledwie musiałem pójść z nim do miasta. Była to nora, w której właściwie więcej było rumowisk i zwalisk, niż kamieni, więcej upojonych duchowo mahometan niż ludzi. Przyjęcie nadchodzących po sobie gromad pielgrzymich składało się przeważnie z ryku „Allah”, a o poświęcaniu chorągwi wolę wcale nie wspominać. Ludzie byli wprost wściekli z religijnego zapału, wrzeszczeli jak tygrysy, ranili się, aby poświęcić prorokowi swą krew i popełniali rozmaite wariactwa, które budziły odrazę. Ucieszyłem się też, kiedy o zmierzchu wezwał mnie pułkownik, abym poszedł z nim do domu na wieczerzę. Zwątpiłem prawie, żebym zdołał osiągnąć mój cel dotyczący jego syna. Nie tylko bowiem ojciec miał nieczułe serce, ale nad to był tak skostniałym islamistą, że o przebaczeniu można było myśleć tylko przy zbiegu jakiś nadzwyczajnie korzystnych okoliczności. Mimo to postanowiłem niezłomnie zaraz po jedzeniu lub podczas wieczerzy spróbować szczęścia. Jednak ta sprawa miała rozstrzygnąć się jeszcze przedtem. Gdy wchodziliśmy przez bramę znowu musiano trzymać psy z dala ode mnie. Przy bladym jeszcze świetle księżyca ujrzałem mojego konia, używającego sobie na trawie. Siodło i uzda wisiały na kołku wbitym w ścianę domu. Mir alaj zaprowadził mnie do pokoju, w którym byłem już przedtem, i oddalił się, prawdopodobnie do żony, by zobaczyć czy jedzenie gotowe. Zaledwie wyszedł, zabrzmiał z tej strony, w którą się udał, okrzyk wściekłości. Poznałem jego głos. Ryczał jak szaleniec. Nie zrozumiałem potoku słów, słyszałem tylko powtarzające się wyrazy: es sabbi, przeklęty, i Allah parczalamah: „Niechaj Bóg cię roztrzaska!”. Jak się później dowiedziałem, syn jego czekał na mnie z niecierpliwością, a gdy pociemniało, nie mógł zapanować nad sobą i przyszedł do domu ojca. Jako obeznany z mechanizmem bramy, sam ją sobie otworzył, a jako były mieszkaniec nie bał się psów, które go znały. Nie zastawszy mnie ani ojca, poszedł do matki, gdzie go teraz stary przyłapał, rzucił się na niego z pięściami, powalił na ziemię i bił klnąc i rycząc jak zwierzę. Matka chciała temu przeszkodzić, lecz odepchnął ją z taką siłą, że upadła w kąt i zaczęła jęczeć. Syn poderwał się, aby utrzymać ojca z dala od siebie. To tak dalece spotęgowało jego wściekłość, że porwał strzelbę ze ściany i wymierzył do niego. Byłby go niezawodnie zastrzelił, lecz syn zrozumiał, że niepodobna się po dobremu układać z takim doprowadzonym do szaleństwa człowiekiem i umknął. Aby się wydostać z domu musiał przebiec przez izbę, w której siedziałem. Wbiegł jedną stroną i chciał wybiec drugą, kiedy zobaczył mnie i przystanął. Wtem ukazał się za nim ojciec ze strzelbą i znów wymierzył. Ja przyskoczyłem, odtrąciłem mu na bok lufę, huknął strzał, a kula przeleciała tuż obok głowy syna i ugrzęzła w ścianie. – Co ty robisz nieszczęsny! – zawołałem. – Chcesz zamordować własnego syna? – Milcz! – huknął na mnie. – Dlaczego przeszkadzasz mi w ukaraniu tego odstępcy, tego psa, który odszedł od Allaha, tego straconego i przeklętego, którego czeka tylko piekło ze wszystkimi mękami! – To syn twój, a tyś jego ojciec! – Niech mi Allah przebaczy, że jestem jego ojcem, ale skąd ty wiesz o tym? Czy znasz go? – Jechałem z nim przez kilka dni. – Wiedziałeś zatem, że się tutaj znajduje, i że chciał przybyć do mnie? – Tak. – I nie powiedziałeś mi o tym! W takim razie on zataił chyba przed tobą, że został giaurem i psem chrześcijańskim? – Nie. Powiedział mi o tym. – A ty go nie oplwałeś, nie zapędziłeś go do diabła i do wszystkich złych aniołów? Wszystkie te słowa wyrzucał z wielkim pośpiechem, stojąc przede mną pochylony naprzód i patrząc we mnie błyszczącymi oczyma, jak gdyby mnie chciał spalić. Był gotowy do wszelkich gwałtownych czynów, ale ja mimo to powiedziałem spokojne: – Jak miałem to uczynić, skoro nie mogę mu odmówić słuszności? Ja sam jestem chrześcijaninem. – Ty… ty… ty, chrześcijaninem? – wykrztusił z trudem, oczy wyszły mu wyraźnie na wierzch, a twarz pociemniała. Sycząc jak wąż, mówił dalej: – I ty śmiałeś przyjść do mnie, którego nazywają pustelnikiem, do najwyższego z najsurowszych i byłeś ze mną przy poświęceniu chorągwi? Precz stąd obaj, natychmiast precz! Nie zaczekał aż sami wyjdziemy, lecz wybiegł i zawołał psy. – Na miłość Boga, broń się! – wezwał mnie przerażony syn, dobywając noża. – Jeśli poszczuje na nas te diabły, to nawet mnie nie oszczędzą! Stary poszczuł je na nas rzeczywiście. Olbrzymie psy nadbiegły tak prędko, że ledwie miałem czas pochwycić strzelbę opartą o ścianę. Gdy wpadły jeden za drugim do izby, nie było czasu do namysłu ani do wyboru. Zastrzeliłem dwa pierwsze, a trzeciego powaliłem kolbą. Wtem pojawił się stary, a widząc zabite psy, rzucił się na mnie. Musiałem obejść się z nim jak z obłąkanym i przyjąłem go uderzeniem kolby, którym powaliłem go na ziemię, jak jego psa. Za nami rozległ się okrzyk boleści. Była to żona zwabiona moimi strzałami. Ponieważ nie mogła pokazać się mnie, obcemu, wyszedłem, osiodłałem konia i zaczekałem na syna. On wyszedł niebawem i oznajmił: – Uspokoiłem matkę. Ojciec nie jest ranny, tylko ogłuszony. Musimy odjechać zanim przyjdzie do siebie. Otworzył bramę i zaprowadził mnie ku miastu, aż do miejsca, gdzie kazał mi na siebie zaczekać, gdyż musiał pójść po konia. Gdy wrócił, pojechaliśmy do miasta, aby wydostać się na drogę do Kaisarijeh. Nie dotarliśmy jeszcze do pierwszych domów, kiedy minęliśmy dwóch jeźdźców, którzy na nasz widok usunęli się z drogi tak, że nie mogliśmy im się przypatrzeć. Wydało mi się jednak, że byli to Arnauci. Rozdział III Turek najadł się rzeczywiście melonów, ale ja byłem głodny. Przybywszy do miasta poszedłem do jedynego piekarza, aby kupić coś do zjedzenia. Pielgrzymi jednak tak wyczerpali jego zapasy, że właściwie nie miał już nic na sprzedaż. Szczęściem widział mnie z pustelnikiem, a uważając mnie za jego przyjaciela, odstąpił mi z czystej grzeczności wschodni, a więc niestrawny, placek. Potem ruszyliśmy dalej, gdyż mój towarzysz nie chciał zatrzymywać się w Urumdżili. Chętnie spędziłbym noc gdzieś po drodze, lecz on doradził mi jechać prosto do Kaisarijeh, ponieważ tutaj wszędzie go znano. Nie chcąc narażać go na nieprzyjemności, przystałem na jego radę. Droga wynosiła sześć mil, co dla naszych koni nie było łatwym zadaniem, ponieważ należał im się tej nocy odpoczynek. Droga wiodła przez Kizil Irmak, gdzie trzeba było przeprawić się promem. Gdy stanęliśmy nad rzeką, przewoźnik nie spał, gdyż przez całą noc przybywali pielgrzymi, których musiał przewozić. Wielu pielgrzymów stało grupkami na brzegu, czekając ranka. Prom zbudowany był z nadmuchanych skór, wymoszczonych trzciną. Wraz z nami wsiadło kilku pielgrzymów. Już przewoźnik miał odbić od brzegu, kiedy nagle jeden z nich zawołał: – Stać! Czy chcecie obrazić Allaha i proroka jadąc z es sabbi, z przeklętym? Oto stoi pośród was! Niech go Allah potępi! Wszyscy odsunęli się od niego, kilku splunęło nań i odeszło na brzeg. Tylko dzięki mojemu ordynarnemu wystąpieniu, okazaniu pisma i sowitej zapłacie, przewoźnik przeprawił nas na drugi brzeg. Zapewnił nas, że musi obmyć i oczyścić prom odmówieniem ustępów z koranu, żeby prawowierny muzułmanin mógł nań wsiąść. Scena ta rozgniewała nas, lecz później wyszła nam na dobre. Ponieważ księżyc świecił z bezchmurnego nieba, jazda nocą nie sprawiała nam żadnych trudności, ale jasność miała także ten skutek, że kilku pielgrzymów, których prześcignęliśmy, poznało Turka. Słyszeliśmy więc stale te same przekleństwa i obelgi, poza tym jednak nie zdarzyło się nam nic godnego wzmianki aż do Kaisarijeh. Późno już przed południem dostaliśmy się do tego miasta, położonego u północnych podnóży Ardżiszu. Jest to miasto prastare i nazywało się dawnymi czasy Mazaca, później Caesarea Eusebia albo Caesarea ad Argaeum montem i jest najsławniejszym ze wszystkich miast, które nazywały się Caesarea. Rezydujący tu później metropolita grecki nosił tytuł Hypertinorum hypertinus et totius Orientis exarchus. Miasto ma wąskie, brudne ulice, zauważyłem jednak kilka dobrze zbudowanych domów, a wśród nich dom zamieszkały przez francuskiego konsula. Przed bramą tego domu zsiedliśmy z koni. Turek zapewnił mnie, że przyjmą mnie tam jak dobrego znajomego lub przyjaciela, a rzeczywistość to potwierdziła. Konsul, wielki handlowiec, był pobożnym, poważnym, a przy tym bardzo poczciwym człowiekiem; żona jego uprzejma i mila, córka zaś, prawdziwa piękność, była ze względu na serce i umysł jasnym promieniem słońca. Nic też dziwnego, że zabrała całkiem dla siebie serce mego nowego przyjaciela. Najpierw musieliśmy oczywiście opowiedzieć o naszej wczorajszej przygodzie, nad którą gospodarze ubolewali, potem zjedliśmy wyśmienitą kolację, a w końcu poszliśmy spać, ponieważ przez całą noc byliśmy w drodze. Turek położył się z radością w sercu, gdyż posiadając już postawioną za warunek posadę, otrzymał od konsula zapewnienie, że dziś jeszcze lub jutro oznaczy się dzień wesela. Zasnąłem szybko, lecz niebawem zbudził mnie ogromny zgiełk przed domem. Wstałem, by dowiedzieć się, co nadzwyczajnego się wydarzyło i chciałem właśnie wyjść drzwiami, kiedy nagle wpadł konsul i zawołał z miną wielce strapioną: – Pan już nie śpi? To dobrze! Pomyśl pan sobie, oto pan i mój zięć macie być aresztowani. Przed domem stoją policjanci z ogromnym tłumem ludzi. – Aresztowani? Za co? – spytałem. – Zarzucają wam, że dzisiaj w nocy włamaliście się do pustelnika, okradli go, a nawet zranili. Otrzymał on wczoraj dużo pieniędzy, a wy mieliście mu je zabrać. Przybył tutaj za wami i doniósł o tym kadiemu. – Tak! To sprawa w najwyższym stopniu zajmująca. Najpierw wiozę mu pieniądze czterdzieści mil geograficznych, a potem włamuję się do niego, by mu je ukraść. – Tak, to niedorzeczność, ale poważna i wysoce niebezpieczna dla pana. – Jak to? – Pan się jeszcze o to pyta? Tak, pan opiera się na tym, że jest cudzoziemcem, a ja konsulem. Mogę odmówić wydania pana, to prawda, ale zważ pan, że to czas hadży. Mahometanie są nieobliczalni. W mieście znajdują się setki pielgrzymów i obozują na ulicach i placach. Niechaj mała iskierka padnie na te łatwo zapalne masyj a może powstać pożar, którego skutków niepodobna przewidzieć. – Zdaje mi się, że czwarta część mieszkańców składa się z chrześcijan. – Tak, lecz ormiańskich, którzy względem nas, kilku katolików, są bardziej wrogo usposobieni od mahometan. Ileż to razy ci Ormianie przerywali nam nabożeństwo, które musieliśmy odprawiać w ukryciu, ile razy grozili nam spaleniem naszej małej kapliczki! Im wcale nie możemy zaufać. Przyznaję, że jestem w wielkim kłopocie! – Który skończy się bardzo szybko, gdyż nie mam zamiaru sprawiać panu trudności moją osobą. Niech mi pan powie tylko jedno, czy może im pan odmówić wydania Turka? – Nie, on jest poddanym tureckim. – W takim razie proszę nas wydać. – Tak pan mówi, ponieważ nie docenia pan niebezpieczeństwa, w jakim się pan znajduje. Słyszy pan? Zwrócił moją uwagę na zgiełk na dworze, skąd doleciały mnie wołania: – Es sabbi, es sabbi! Kristianlar dyszary, dyszary kristianlar! Przeklęty! Przeklęty! Chrześcijan wydać, wydać chrześcijan! Brzmiało to rzeczywiście niebezpiecznie. Gdybyśmy się dostali w ręce podnieconego pospólstwa, nie bylibyśmy pewni naszego życia. – Czy pański dom ma tylko jedno wyjście? – zapytałem z tego powodu. – Nie. Można przez ogród wyjść na ulicę z drugiej strony domu. – A ilu policjantów przysłał kadi? – Sześciu. – W takim razie niechaj trzech wyprowadzi nas przez ogród, a trzech niech uspokoi tłum, mówiąc, że jesteśmy już u kadiego. – Tak będzie dobrze, monsieur! Aby zaś pan nie myślał, że chcę pana opuścić, będę panu towarzyszył do kadiego. – Bardzo dobrze, monsieur! Niewinność nasza musi się w każdym razie okazać, może być jednak, że nie obędę się bez pańskiej pomocy! W dwie minuty później przeszliśmy w towarzystwie trzech policjantów przez ogród, a potem przez kilka małych, ożywionych ulic do mieszkania kadiego. Miałem z sobą wszystko, co wiozłem, a więc i moją dwururkę. Przeprowadzono nas przez wielki dziedziniec, na którym stał tłum ludzi. Był to dzień rozpraw, które na Wschodzie równają się przedstawieniom teatralnym. Ludzie przysłuchują się wyrokom i przypatrują natychmiastowemu ich wykonaniu. Potem weszliśmy do większej komnaty, która była pokojem urzędowym kadiego. Przedstawicielem wielkorządczej sprawiedliwości był gruby Turek o dobrodusznym wyrazie twarzy, który siedział sam w tej izbie. Przywitał się z konsulem, uścisnąwszy mu rękę i wskazał na szereg fajek, leżących na dywanie obok miski z jarzącymi się węglami. Na Turka, jako odstępcę, nie popatrzył nawet, udając, że go nie widzi, a na mnie spojrzał ostro i rzekł: – Jeśli ukradłeś pieniądze, to przyznaj się zaraz. Ja i tak wydobędę z ciebie zeznanie zgodne z prawdą. Zamiast odpowiedzi podałem mu moje pismo i usiadłem obok konsula, aby sobie tak samo, jak on, zapalić fajkę. To zachowanie się i treść pisma zakłopotały kadiego. Potarł sobie czoło, potem nos, poskrobał się za uchem i powiedział: – Ta sprawa rzeczywiście wygląda całkiem inaczej, niż myślałem! – Może – odparłem. – A jak ją sobie wyobrażałeś? – Że jesteś łajdak. – Tak, to było oczywiście bardzo proste! Postanowiliście pewnie dać mi porządne baty, a potem zamknąć na szereg lat. Ale niestety przede wszystkim nie jestem łajdakiem, a po wtóre jestem cudzoziemcem i sprawę tę musianoby sądzić gdzie indziej. – Ale byłeś wczoraj u Osmana Beja, byłego pułkownika, zwanego też pustelnikiem? – Tak. Przywiozłem mu pieniądze, powierzone mi dla niego przez baszę Said Kaleda. – Opowiedz kiedy do niego przybyłeś, kiedy odszedłeś i co się przez ten czas wydarzyło! Uczyniłem zadość temu żądaniu i obszernie zdałem sprawę. Na końcu wspomniałem o owych dwu jeźdźcach, spotkanych przy pierwszych domach Urumdżili i wziętych przeze mnie za Arnautów. Kadi przysłuchiwał mi się uważnie, przeczytał jeszcze raz pismo, uderzył ręką w papier i powiedział: – Twoje opowiadanie i to pismo dowodzą wszystkiego. Człowiek, któremu wali z Andory powierza tak wielką sumę nie może być opryszkiem. Każę przyjść pustelnikowi. Skinął na jednego z policjantów, którzy nas sprowadzili i czekali z nami w środku. Człowiek ten odszedł, a po kilku chwilach zjawił się z pustelnikiem. Ujrzawszy nas starzec rzucił się najpierw na swego syna, uderzył go prawą pięścią (lewą miał na temblaku) w twarz i krzyknął: – Przeklęty odszczepieńcze, psie ograbiający własnego ojca! Niech cię Allah roztrzaska! Dawajcie pieniądze! Gdzie je macie? Podzieliliście się nimi! Potem skoczył do mnie, stanął przede mną, wyciągnął pięść i zawołał: – Zdrajco, kłamco, morderco, powiedz natychmiast, gdzie są, bo zaraz będzie po tobie! Przed domem stoją setki pobożnych pielgrzymów, którzy cię rozszarpią jeśli się nie przyznasz! Ja oczywiście nie odpowiedziałem, a kadi huknął nań zamiast mnie: – Milcz półgłówku! Ten effendi to sławny uczony z Frankistanu, nie złodziej. On cieszy się zaufaniem nawet sławnego Said Kaleda i ani mu przez myśl nie przeszło porywać się na twoje piastry! – To on, ja wiem, na pewno! – odrzekł pustelnik. – Chciał mnie zastrzelić, lecz zranił mnie tylko w rękę. Kula przeszła mi przez mięsień i spłaszczyła się na ścianie. Ja mam z sobą świadka, który może dowieść, że ten pies chrześcijański z Frankistanu miał w kieszeni wielkie, a zatem moje pieniądze. Stary przedstawił kadiemu stan faktyczny i musiał to jeszcze raz powtórzyć w naszej obecności. Rzecz miała się następująco: W godzinę po naszym odjeździe poszedł spać, a pieniądze po przeliczeniu ich przed żoną, schował do szafki. Szafka ta stała na dywanie sypialni pomiędzy nim a żoną. Wkrótce po zaśnięciu obudził go szmer, sięgnął więc do szafki i pochwycił rękę człowieka, który chciał ukraść szafkę. Nastąpiło mocowanie, przy czym okazało się, że było tam dwóch włamywaczy. Jeden z nich umknął z szafką, a drugi przytrzymał starca; potem uciekł, a widząc, że go ścigają wystrzelił z pistoletu. Strzał zranił pustelnika i odstraszył od dalszego pościgu. Złodzieje niewątpliwie wleźli przez mur i podpatrzyli go, gdy liczył pieniądze. Drzwi domu nie miały zamków, a włamanie udało się złodziejom dzięki temu, że pozabijałem psy. Pustelnik pokazał spłaszczoną kulę pistoletową, tymczasem ani ja ani syn pustelnika nie mieliśmy pistoletów. Świadkiem był ów pielgrzym, który zelżył nas na przewozie. Zeznanie jego było raczej korzystne dla nas, gdyż dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że w chwili dokonania rabunku byliśmy już dawno za rzeką. Mimo to starzec obstawał przy swoim. Przysiągł, że jesteśmy złodziejami, lecz kadi skarcił go ostro i kazał mu się oddalić. Gdy mimo to lżył dalej, kadi zagroził mu więzieniem i chłostą, jeśli powie mi jeszcze jedno obelżywe słowo. Wskutek tego zwrócił całą swoją złość wyłącznie przeciw synowi, za którym kadi się nie ujął. Nie powiedział on do Turka w ogóle ani słowa. Dla niego, jako prawowiernego mahometanina „przeklęty” wcale nie istniał. – Sabbi, ohydny sabbi, ograbiłeś i okradłeś własnego ojca! – krzyczał stary, bijąc syna po twarzy i plując na niego. – Allah parczalamah, niech cię Allah roztrzaska! Nie wiem, czy kiedyś niebo mi się dostanie, bo jesteś moim synem i pozbawiłeś mnie szczęśliwości wiecznego życia i rozkoszy raju! Oby cię szatan pochłonął! Tak zachowywał się jeszcze przez chwilę. Jego syn, jako uwięziony nie mógł się oddalić, a jako synowi nie wypadało mu porywać się na ojca, musiał więc pozwolić na jego słowne i czynne obrazy. Kadi nie przeszkadzał temu i godził się na karę, jaka spotkała odstępcę. Ale mnie było już tego za wiele. Wstałem, wsunąłem się między ojca i syna i huknąłem na starca: – Milcz już! Wszystko, co zarzucasz twemu niewinnemu synowi, muszę także ja wziąć na siebie. Czy mam wezwać pomocy kadiego? To poskutkowało. Starzec odwrócił się od syna do mnie i odparł: – Tak, ja muszę milczeć, gdyż oczy sądu poraziła ślepota, lecz Allah rozsądzi między wami a mną dziś jeszcze. Allah parczalamah, niech was Allah roztrzaska! Odszedł i to w samą porę, gdyż kadi poczuł się dotknięty słowami: „oczy sądu poraziła ślepota”, pozwolił mu jednak oddalić się bezkarnie. Urzędnik ten uznał za swoją powinność przeprosić, że nam się naprzykrzał i uczynił to w sposób wschodni tak rozwlekle, że wypuszczono nas po upływie godziny. W tym czasie pustelnik czynił co mógł, by podjudzić przeciwko nam tłum. Kiedy wyszliśmy na dziedziniec przyjęto nas przekleństwami. Nie mogliśmy wyjść bramą frontową, gdyż dzikie wrzaski na dworze wskazywały wyraźnie na to, co nas tam czekało. Zwróciliśmy się zatem ku tylnemu wyjściu, którym nas wprowadzono. Dostaliśmy się też do niego, lecz rozgoryczeni ludzie pchali się za nami i kiedy znaleźliśmy się w bocznej uliczce, ujrzeliśmy po prawej stronie gromadę, która na nas czekała i ruszyła ku nam z dzikim wrzaskiem. Na jej czele znajdowali się obydwaj Arnauci! Na lewo droga była wolna, popędziliśmy więc w tę stronę, gdyż jasne było, że chciano nas zlinczować. – Trzymajcie niewiernych, przeklętych! – ryczał kapral, pędząc za nami. – Wkrótce zastąpiła nam drogę druga gromada, wobec czego skręciliśmy czym prędzej w boczną ulicę, biegliśmy tak dalej, dopóki nie udało nam się ich zmylić. Wreszcie zatrzymaliśmy się, aby zaczerpnąć powietrza. Znajdowaliśmy się na południowym końcu miasta. Nieustanne i donośne wrzaski świadczyły, że wszyscy mieszkańcy byli na nogach, by nas pochwycić. – Wracać stanowczo nie możecie – powiedział konsul – Idźcie na górę do kapliczki; tam będziecie bezpieczni, a ja was zawiadomię, kiedy będziecie mogli zejść. W mieście istna rewolucja, obawiam się o innych katolików. Spróbuję pójść do domu, żeby ich ostrzec. Musieliśmy się rozstać. Ja poszedłem z Turkiem, który znał otoczenie miasta, na górę, gdzie ukryliśmy się dość dobrze w zaroślach. Góra Ardżisz, pod którą leży Kaisarijeh, zwana w starożytności Mons Argaeus, jest to olbrzymi wygasły wulkan, stromy, porznięty w dzikie rozpadliny i sięgający swymi kraterami i poszarpanymi skałami w dziedzinę śniegów. Towarzysz prowadził mnie wąską, lecz dobrze wydeptaną ścieżką. Obchodząc skały, musieliśmy się zwracać to w prawo, to w lewo, a zatrzymaliśmy się przed drewnianym budynkiem, stojącym na występie skalnym w rodzaju ambony. Była to kapliczka, w której katolicy z miasta odprawiali nabożeństwa. Z przodu i na prawo skała opadała stromo w dół. Po lewej ręce znajdowała się szczelina osłonięta prawie całkiem krzakami. Turek wsunął w jeden z nich rękę i pociągnął za ukryty tam sznur. Na nim wisiała deska, długości może trzech łokci, którą położył nad szczeliną. Po tym moście przeszliśmy na drugą stronę, poczym Turek przeciągnął ją na drugą stronę. – Tak. Teraz nikt tu do nas nie przyjdzie, tu jesteśmy zupełnie bezpieczni. Tylko dwoje ludzi zna tę kryjówkę, ja i moja narzeczona. Most z deski sam wymyśliłem, tutaj nauczała mnie ona prawd świętej religii. Usiedliśmy na krawędzi skały. Tuż pod nami leżało miasto. Widzieliśmy stamtąd dokładnie ludzkie mrowie na ulicach, którego rozdrażnienie wzmogło się jeszcze bardziej. Patrząc na kaplicę po drugiej stronie szczeliny, zobaczyłem od razu, że stała w miejscu bardzo niebezpiecznym. Występ skalny unoszący ją na sobie był popękany i rozsypywał się widocznie. Kapliczkę mógł jeszcze unieść, ale czy także większą liczbę ludzi, to wydawało mi się wątpliwe. Gdy zwróciłem na to uwagę Turka, odrzekł, że mu to także przychodziło na myśl, ale jednak przyzwyczaił się już do widoku niebezpieczeństwa. Zanim jeszcze dokończył tej odpowiedzi, usłyszeliśmy głosy po drugiej stronie szczeliny. Wyjrzawszy przez krzaki dostrzegliśmy naszych prześladowców, a więc pustelnika, Arnautów i wielu innych tłoczących się za nimi. Słychać było o czym z sobą mówili. Myliliśmy się zatem sądząc, że zgubili nasz trop. Wiedzieli, że weszliśmy tutaj i niebawem zapełnili kaplicę i miejsce przed nią. Gdyby nas znaleźli bylibyśmy zgubieni, lecz oni nie widzieli nas i z wściekłości podpalili kapliczkę. Pośród radosnych wrzasków i bluźnierczych okrzyków stali, patrząc na wznoszące się płomienie. Wtem spostrzegłem cienką szparę, której przedtem nie widziałem, a która teraz rozszerzała się gwałtownie… skała się załamała. Zapominając o własnym położeniu, krzyknąłem głośno, żeby ich ostrzec, ale w tej chwili ujrzałem próżnię; skała zniknęła razem z kaplicą i ludźmi, znajdującymi się na niej. W chwilę później usłyszeliśmy z głębi huk, jak gdyby cała góra runęła. Turek skoczył, zasłonił sobie twarz rękoma i krzyknął: – Mój ojcze, mój ojcze! Bóg naszą sprawę rozsądził i to straszliwie! Chciał biec na dół, lecz go powstrzymałem. Nie było już nic do ocalenia, bo ludzie, którzy pospadali z tej wysokości, musieli się roztrzaskać. Tylko my mogliśmy się uratować, dzięki temu że zostaliśmy w ukryciu. Następne godziny nie dadzą się wprost opisać. Zdawało się, że na dole zgromadziła się cała ludność miejska, aby wydobywać trupy spod kamiennych gruzów. Towarzysz mój był w okropnym stanie. Pod wieczór doleciało nas wołanie kobiecego głosu. Odpowiedziawszy na ten głos, zeszliśmy za jego dźwiękiem. Była to narzeczona mego towarzysza, która na jego widok rzuciła mu się ze szlochem na szyję. Dopiero po jakimś czasie zdołała nam opowiedzieć co się stało. Przypuszczano oczywiście, że i my spadliśmy w przepaść. Przybył sam kadi, by kierować robotą i rozpoznać zwłoki. Wielu niepodobna było rozpoznać, a kiedy spod zwalisk wydobyto także dwu Arnautów, urzędnik przypomniał sobie moje podejrzenie i kazał im przeszukać kieszenie. Znaleziono przy nich pieniądze i to dowiodło naszej niewinności. Mimo to nie wydawało mi się jeszcze słusznym pokazywanie się tłumowi. Fanatyzm podsuwał im pewnie zdanie, że choć niewinni, byliśmy przyczyną śmierci tylu ludzi. Znaleziono także ciało pustelnika, ale w okropnym stanie. Konsul kazał je zabrać do swego domu. Młoda Francuzka wróciła, by powiedzieć rodzicom, że żyjemy. Gdy się ściemniło, nadszedł po nas sam konsul, po czym dostaliśmy się szczęśliwie i niepostrzeżenie do jego domu. Turek chciał przede wszystkim zobaczyć ojca i poszedł do izby, w której leżały zwłoki. „Allah parczalamah, niech cię Allah zdruzgocze!” To przekleństwo powtarzał starzec najczęściej, a teraz sam leżał zdruzgotany. Ani jeden członek ciała nie był cały. „Allah rozsądzi między wami a mną i to dziś jeszcze”, powiedział. Z jaką okropną dokładnością spełniły się jego słowa! Allah rozsądził! Nazajutrz rano pochowali przełożonego „najsurowszych” przy świetle księżyca… katolicy. Konny posłaniec sprowadził jego żonę. Syn zgruchotanego przez Allaha jest do dzisiaj zarządcą stadniny w Malatijeh i doprowadził ją do wielkiego rozgłosu. Jego narzeczona pozostała dlań nadal tym czym była, to jest promieniem słońca. Szczęście i błogosławieństwo spoczywa na wszystkim co on czyni i dawno już zapomniano o wstrętnej nazwie, wypisanej na początku i na końcu tego opowiadania: es sabbi, przeklęty…