Don Wollheim - proponuje 1988 - Robert Silverberg - Opowieść Łaskawcy - Pat Murphy - Zakochana Rachela - Orson Scott Card - Ameryka - Tanith Lee - Łzy pośród deszczu - Lucius Shepard - Słoneczny Pająk - Pat Cadigan - Anioł - Kate Wilhelm - Na zawsze twoja, Anna - James Tiptree jr. - Drugi Exodus - Walter Jon Williams - Dinozaury - Don Sakers - Wszystko Przemija Robert Silverberg - Opowieść Łaskawcy - Klucz szesnasty, Osiedle Omikron Kappa, Alef zero jeden - powiedziałem do programu odźwiernego przy Bramie Alhambra w Mu- rze Los Angeles. Na ogół programy nie są podejrzliwe. Ten nie był nawet szczególnie zmyślny. Pracował na paru dużych biochipach - czułem, jak pul- sują i wywijają hołubce, gdy przepływa przez nie strumień elektronów - ale oprogramowanie było głupie jak trep. Typowy bramkarz. Stałem czekając, a pikosekundy upływały całymi milionami. - Proszę podać nazwisko - odezwał się w końcu bramkarz. - John Doe. Beta Pi Epsilon, sto cztery, trzysta dziewięćdziesiąt cztery, X. Brama otworzyła się i wmaszerowałem do Los Angeles. Tak łatwo jak Beta Pi. Mur otaczający Los Angeles ma grubość trzydziestu, czterdziestu metrów. Bramy bardziej przypominają tunele. Jeśli weźmiecie pod uwagę, że mur biegnie wokół całej kotliny Los Angeles, od doliny San Gabriel do doliny San Fernando, a potem przez góry do wybrzeża i z powrotem przez całą Long Beach; że ma przynajmniej dwadzieścia metrów wysokości i tyle samo w głąb ziemi, łatwiej wam będzie zdać sobie sprawę z jego łącznej masy. I pomyślcie o niesłychanym zużyciu ludzkiej energii przeznaczonej na jego wybudowanie: ...pot i muskuły, muskuły i pot. Sporo o tym rozmyślam. Sądzę, że mury postawiono wokół naszych miast przede wszystkim jako symbole. Uwidaczniają różnicę między miastem a wsią, oby- watelem i poddanym, ładem i chaosem, tak jak mury miejskie pięć tysięcy lat temu. Ale ich podstawowym zadaniem jest przypominanie nam, że dziś wszyscy jesteśmy niewolnikami. Nie można ignorować murów. Nie można udawać, że ich tu nie ma. Kazaliśmy wam nas zbudować, mówią nam one, i nigdy o tym nie zapominajcie. Mimo wszystko, Chicago nie ma muru wysokości dwudziestu i grubości czterdziestu metrów. Houston też. I Phoenix. Wystarczają im mniejsze. Ale Los Angeles to miasto główne. Myślę, że Mur Los Angeles oznajmia: Patrzcie, jaka ze mnie szycha. Jestem, Który Jestem. Mury wzniesiono nie dlatego, że Istoty obawiają się ataku. One wiedzą, że są niedosiężne. My też o tym wiemy. Po prostu zechciały ozdobić swoją stolicę czymś wyjątkowym. Do cholery, to nie ich pot wsiąkł w budowlę muru. To nasz. Jasne, nie mój osobiście. Ale jednak nasz. Ujrzałem parę Istot przechadzających się wewnątrz muru, zaprzątniętych, jak zwykle, nie wiadomo czym i nie zwracających uwagi na ludzkie osobniki w pobliżu. Istoty należały do podrzędnej kasty, tej z jarzącymi się pomarańczowymi kropkami po bokach. Obszedłem je z daleka. Czasami przychodził im do głowy pomysł, by poderwać w górę człowieka swoim długim, giętkim jęzorem - niczym żaba chwytająca muchę - i trzymać go dyndającego w powietrzu, przypatrując mu się badawczo wielkimi jak półmiski, żółtymi oczyma. Nie przepadam za tym. Nic złego ci się nie stanie, ale nie jest przyjemnie, gdy majta tobą w powietrzu coś, co przypomina pięciometrową purpurową kałamarnicę stojącą na czubkach macek. Dawno temu przytrafiło mi się to w St. Louis i nie śpieszę się do powtórki. Znalazłszy się w Los Angeles zająłem się przede wszystkim zorganizowaniem samochodu. Dwie przecznice od muru, na Valley Boulevard ujrzałem Toshibę El Dorado z trzydziestego pierwszego roku, która przy padła mi do gustu; dostroiłem częstotliwość do zamka, wślizgnąłem się do środka i w ciągu dziewięćdziesięciu sekund przeprogramowałem układ sterowniczy dostosowując go do wła- snej charakterystyki metabolicznej. Poprzednia właścicielka musiała być gruba niczym hipopotam i prawdopodobnie chorowała na cu- krzycę. Jej wskaźnik glikogenu był absurdalnie wysoki, a fosforowodorów - wprost wyuzdany. Niezły samochód: nieco powolny na zakrętach, ale czegóż można się było spodziewać zważywszy, że ostatnie auta na tej planecie wy- produkowano w 2034 roku? - Pershing Square - poleciłem mechanizmowi. Miał przyzwoitą pojemność, jakieś sześćdziesiąt megabajtów. Skierował się prosto na południe, znalazł starą drogę przelotową i poje- chał do śródmieścia. Zaplanowałem sobie, że otworzę kramik w samym centrum, zrobię dwie lub trzy łaski, żeby nie wyjść z wprawy, wezmę pokój w hotelu, zjem coś, może wynajmę kogoś do towarzystwa. Była zima, właściwy czas na pobyt w Los Angeles. Złociste słońce, ciepłe podmuchy wiatru napływające z kanionów. Od lat nie byłem na Wybrzeżu. Pracowałem przede wszystkim na Florydzie, w Teksasie, niekiedy w Arizonie. Nie odwiedzałem Los Angeles od trzydziestego szóstego. Długo mnie tu nie było, ale może postępowałem tak rozmyślnie. Nie jestem pewien. Ostatnia podróż do L.A. pozostawiła niemiłe wspomnienia. O kobiecie, która chciała łaski, a ja podrzuciłem jej fałszywkę. Od czasu do czasu trzeba wci- snąć fałszywkę klientowi, bo inaczej zaczynasz sprawiać wrażenie, że działasz za dobrze, a to może być niebezpieczne. Ale ona była młoda, śliczna, przepełniona nadzieją, a ja mogłem wmulić kit komuś innemu, tylko że tego nie zrobiłem. Czasami rozmyślając o tym czuję się nieszczególnie. Może to właśnie trzymało mnie z dala od Los Angeles przez cały ten czas. Parę kilometrów na wschód od dużego śródmiejskiego węzła drogowego sznur samochodów zaczął zawracać. Może zdarzył się tam wypadek drogowy, może zablokowano szosę. Poleciłem Toshibie, by zjechała z autostrady. Prześlizgując się przez blokadę trzeba się nieźle napracować i można najeść się strachu. Wiedziałem, że prawdopodobnie zdołam wy- strychnąć na dudka każde oprogramowanie blokady, a z pewnością każdego gliniarza-człowieka, ale po co zawracać sobie tym głowę, jeśli się nie musi? Zapytałem samochód, gdzie się znajduję. Zapalił się ekran. ALAMEDA PRZY BANNING - padła odpowiedź. Spory kawałek drogi piechotą do Pershing Square. Kazałem, by samochód podrzucił mnie na Spring Street. - Zabierz mnie o szóstej trzydzieści - poleciłem. - Róg Szóstej i Hill. - Odjechał, by się za- parkować, a ja ruszyłem na plac rozprowadzić parę łask. Dobremu łaskawcy nietrudno znaleźć nabywców. Mają to w oczach: zduszony gniew, tlącą się urazę. I coś jeszcze, coś nieuchwytne- go, niejasne wrażenie, że pozostały w człowieku jakieś okruchy wewnętrznej prawości, które oznajmiają z miejsca: oto ktoś, kto gotów jest wiele zaryzykować, by odzyskać nieco wolności. Rozkręciłem interes w ciągu piętnastu minut. Pierwszy trafił mi się podstarzały surfingowiec: wysoko sklepiona klatka piersiowa i cera spłowiała od słońca. Od dziesięciu, piętnastu lat Istoty nie pozwalały na surfing - rozciągnęły sieci do połowu planktonu na wodach przybrzeżnych od Santa Barbara do San Diego i łykały tam niezbędny im morski pokarm, a każdy plażowicz, który by próbował tam pohasać na fali, zostałby natychmiast przeżuty na miazgę. Jednak ten facet za swych dobrych dni musiał być pierwsza klasa. Widać było, jak kiedyś dawał sobie radę w wodzie, po jego kroku, gdy szedł przez park, balansując lekko, jakby chciał zrównoważyć nieregularne obroty Ziemi. Usiadł obok mnie i zaczął zajadać swój lunch. Grube przedramiona, sękate ręce. Robotnik przy murze. Mięśnie zawęźlily się na szczękach: kipiała w nim wściekłość wstrzymywana na moment przed wybuchem. Po chwili wyciągnąłem go na słówka. Tak, surfingowiec. Nieprzytomne i zagubione spojrzenie. Wzdychając zaczął mi opowiadać o legendarnych plażach z falami jak dętki napompowane od końca do końca. - Trestle Beach - wymruczał. - To na północ od San Onofre. Trzeba było prześlizgnąć się koło obozu w Pendleton. Czasami żołnierze piechoty morskiej otwierali ogień, takie strzały ostrzegawcze. Albo Holister Ranch. W górę, przy Santa Barbara. - Niebieskie oczy zamgliły się. - Huntington Beach. Oxnard. Człowieku, byłem tam wszędzie. - Zgiął grube palce. - A teraz te pieprzone platfusy mają plaże na własność. Uwierzysz w to? Na własność. A ja zapycham przy murze, już po raz drugi, siedem dni w tygodniu, przez następne dziesięć lat. - Dziesięć? - powiedziałem. - Wpadłeś w gówno po uszy. - Znasz kogoś, kto nie siedzi w gównie? - Są tacy - oświadczyłem. - Wykupują się. - Uhm. - Da się to załatwić. Ostrożne spojrzenie. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie jest borgmanem. Wszędzie kręcą się ci śmierdzący kolaboranci. - Naprawdę? - Trzeba tylko forsy - powiedziałem. - I łaskawcy. - Właśnie. - Takiego, któremu można zaufać. Wzruszyłem ramionami. - W tym interesie, chłopie, musisz uwierzyć na słowo. - Taa - powiedział. I po chwili: - Słyszałem o jednym facecie; wykupił trzyletnią łaskę i gratis przepustkę za mur. Pojechał na północ, załapał się na trawler do połowu kryla, wylądował w Australii na Wielkiej Rafie Koralowej. Nikt go tam nie znajdzie. Jest poza syste- mem. Całkiem poza tym pierdolonym systemem. Jak myślisz, ile by to kosztowało? - Jakieś dwadzieścia kawałków - powiedziałem. - E, aleś to sobie wymyślił. - Nie wymyśliłem. - Aha? - Jeszcze jedno czujne spojrzenie. - Nie wyglądasz na miejscowego. - Bo nie jestem. Przyjechałem z wizytą. - Cena wciąż taka? Dwadzieścia kawałków? - Nie dam rady załatwić ci kryl-trawlera. Gdy znajdziesz się za murem, możesz liczyć tylko na siebie. - Dwadzieścia kawałków za przejście przez mur? - I zwolnienie od pracy na siedem lat. - Dostałem dziesięć - powiedział. - Nie mogę zrobić ci dziesięciu. To nie pasuje do konfiguracji, kapujesz? Ale siedem wystarczy. Przez siedem lat zajedziesz tak dale- ko, że się im zgubisz. Cholera, mógłbyś sam dopłynąć do Australii. Przyczaisz się poniżej Sydney, nie ma tam sieci. - Dużo wiesz. - To moja praca - oświadczyłem. - Chcesz, żebym sprawdził twoje aktywa? - Wart jestem siedemnaście pięćset. Tysiąc pięćset w gotówce, reszta w listach zastawnych. Co mogę dostać za siedemnaście pięćset? - To co powiedziałem. Przejście przez mur i zwolnienie na siedem lat. - Hej, udzielasz rabatu? - Biorę tyle, ile mogę wziąć - powiedziałem. - Daj nadgarstek. I nie przejmuj się. Teraz tylko odczytam stan konta. Wymodulowałem jego wszczep informatyczny i podłączyłem do niego własny. Miał tysiąc pięćset w banku i listy zastawne wartości szesnastu patyków, dokładnie tak, jak twierdził. Obrzuciliśmy się ostrożnie wzrokiem. Jak już powiedziałem, nigdy nie wiadomo, kto jest borgmannem. - Możesz to zrobić tak tutaj, w parku? - zapytał. - Zgadłeś. Odchyl się do tyłu, zamknij oczy, jakbyś drzemał w słońcu. Umawiamy się, że teraz biorę tysiąc w gotówce, a ty przelewasz na mnie pięć tysięcy z zastawu, zwykła transakcja wymienna pracy na obligacje. Gdy przejdziesz przez mur, pobiorę resztę w gotówce plus pięć patyków jako zabezpieczenie kredytu. Resztę będziesz spłacał po trzy kawałki rocznie plus odsetki, niezależnie od tego, gdzie będziesz się znajdował. Przewidziałem kwartalne spłaty. Zaprogramuję to wszystko łącznie z brzęczykiem przypominającym o termi- nach płatności. Pamiętaj, że sprawa podróży zależy wyłącznie od ciebie. Mogę załatwić łaskę i przepustki, ale nie jestem jakimś choler- nym agentem biura podróży. Pasuje? Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. - Zasuwaj - powiedział. Tę robotę miałem w koniuszkach palców, zwykła emulacja obwodów, mój standardowy numer. Podjąłem jego wszystkie kody identy- fikacyjne, przeniosłem je do centrali, odnalazłem zapisy. Wyglądały na autentyczne - było tak, jak powiedział. No i jasne, że przywalono mu bombowy podatek w naturze: dziesięć lat pracy przy murze. Wczytałem mu ułaskawienie ważne przez siedem pierwszych lat. Mu- siałem zostawić trzy z powodów czysto technicznych, ale wtedy komputery nie będą już mogły go odszukać. Dałem mu też przepustkę, co oznaczało wczytanie nowych kwalifikacji zawodowych: programisty trzeciej klasy. Nie myślał jak programista i nie wyglądał na pro- gramistę, ale oprogramowanie muru się w tym nie połapie. Uczyniłem go teraz członkiem ludzkiej elity, tej względnie nielicznej garstki, która może wjeżdżać i wyjeżdżać z naszych obwałowanych miast, gdy przyjdzie jej na to ochota. VL' zamian za te drobne przysługi przepisałem na swoje liczne konta jego oszczędności całego życia, płatne, jak ustaliliśmy, po części teraz, po części później. Nie miał już ani grosza, ale był wolnym człowiekiem. To nie taki zły interes. Aha, ta łaska była ważna. Postanowiłem nie robić fałszywek podczas pobytu w Los Angeles. Powiedzmy, że to rodzaj sentymentalnej pokuty za to, co uczyniłem tej kobiecie tyle lat temu. Rozumiecie: od czasu do czasu trzeba koniecznie podrzucić fałszywkę, aby nie wyglądało, że jesteś za dobry; aby nie dać Istotom po- wodu do zwołania obławy. Tak samo trzeba ograniczać liczbę wydawanych ułaskawień. Jasne, że w ogóle nie musiałem wypisywać łask. Mógłbym upoważnić system do wypłacania mi rokrocznie jakiejś kwoty - pięćdziesięciu, stu patyków - i pobierać je zawsze z ła- twością. Ale nie byłoby w tym żadnego wyzwania. Tak więc wypisuję łaski, ale nie więcej niż trzeba na pokrycie moich wydatków, i rozmyślnie niektóre z nich partaczę, żeby wyglądać na równie nieudolnego, co reszta, tak że Istoty nie mają powodu, by śledzić cechy identyfikacyjne mojej roboty. Sumienie mnie od tego za bardzo nie bolało. Poza wszystkim to kwestia przeżycia. A przecież wiecie, że większość pozostałych łaskawców to zwykli oszuści. Ze mną macie przynajmniej jakąś szansę, że dostaniecie to, za coście zapłacili. Następna była drobna Japonka, klasyczny typ: gładka, krucha, jak laleczka. Szlochała nagłymi, potężnymi zrywami, które mogłyby przełamać ją na pół, a starszy siwy mężczyzna - zapewne jej dziadek - starał się ją pocieszyć. Płacz na widoku publicznym jest zawsze dobrym wskaźnikiem kłopotów z Istotami. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytałem, ale oboje byli tak oszołomieni, że nie przyszło im do głowy żadne podejrzenie. Był jej teściem, nie dziadkiem. Męża zabili przed rokiem dwaj włamywacze. Miała dwoje małych dzieci. Właśnie otrzymała nowe skierowanie podatkowo-pracownicze. Obawiała się, że chcą ją posłać do pracy przy murze, co oczywiście było mało prawdopodobne: przydziałów dokonywano zupełnie przypadkowo, ale zazwyczaj nie bezmyślnie. Jaki pożytek byłby z kobiety o wadze czterdziestu kilo przy zwózce kamiennych bloków? Teść miał paru dobrze poinformowanych przyjaciół, którym udało się odcyfrować ukryty kod na jej skierowaniu. Nie, komputery nie posłały jej za mur. Wysłały do Regionu nr 5. I zaklasyfikowały na TND. - Mur byłby lepszy - powiedział stary mężczyzna. - Od razu zobaczyliby, że nie ma sił do ciężkiej pracy i znaleźliby coś innego, coś, czemu by podołała. Ale Piątka? Czy ktoś kiedyś stamtąd powrócił? - Wie pan, co to jest Piątka? - zapytałem. - Ośrodek eksperymentów medycznych. A ten znak tutaj to TND. Wiem też, co to oznacza. Znów zaczęła jęczeć. Nie mogłem jej za to winić. TND oznacza Test Na Destrukcję. Istoty chcą się dowiedzieć, jak ciężko możemy naprawdę pracować, a da się to wiarygodnie ustalić jedynie poddając nas testom wskazującym, gdzie leży bariera sił fizycznych. - Umrę - zawodziła. - Moje maleństwa! Moje maleństwa! - Wie pan, kto to jest łaskawca? - zapytałem jej teścia. Nagły, podniecony odzew: gwałtowne zaczerpnięcie tchu, blask w oczach, porywcze skinienie głową. I równie szybko podniecenie opadło ustępując miejsca zobojętnieniu, beznadziei, rozpaczy. - To wszystko oszuści - powiedział. - Nie wszyscy. - A skąd można wiedzieć? Zabierają pieniądze, nie dają nic w zamian. - Wie pan, że to nieprawda. Każdy może opowiedzieć o łaskach, które zadziałały. - Może. Może - powiedział stary mężczyzna. Kobieta łkała cicho. - Zna pan kogoś takiego? - Za trzy tysiące dolarów - powiedziałem - mogę skasować TND na jej skierowaniu. Za dodatkowe pięć mogę wypisać jej zwolnienie od służby ważne do czasu, gdy dzieci znajdą się na uczelni. Ale ze mnie sentymentalny facet. Pięćdziesięcioprocentowa zniżka i nawet nie sprawdziłem stanu konta. Na ile mogłem sądzić, jej teść był milionerem. Jednak nie. Gdyby tak było, nie siedziałby na Pershing Square, tylko latał załatwiając jej łaskę. Obrzucił mnie długim, głębokim, szacującym spojrzeniem. Chłopska przebiegłość dawała znać o sobie. Mogłem mu powiedzieć, że jestem królem w mym zawodzie, najlepszym ze wszystkich łaskawców, genialnym pajęczarzem obdarzo- nym magicznym wyczuciem; nie wymyślono jeszcze takiego komputera, do którego nie mógłbym się wślizgnąć i kazać mu tańczyć, jak zagram. A byłaby to sama prawda. Ale powiedziałem tylko, ze musi zadecydować, że nie mogę przedstawić żadnego zaświadczenia i żadnej gwarancji; że jeśli chce, może się do mnie zwrócić, a jeśli nie, to jest mi wszystko jedno, czy ta kobieta wybierze skierowanie z TND. Odeszli i naradzali się parę minut Gdy wrócili, w milczeniu podwinął rękaw i podsunął mi wszczep. Sprawdziłem saldo bankowe: całkiem nieźle, około trzydziestu patyków. Przeniosłem z tego osiem tysięcy na moje konta: połowę do Seattle, resztę do Los Angeles. Potem ująłem jej nadgarstek - był cienki jak moje dwa złożone palce - włączyłem się w jej wszczep i wczytałem ułaskawienie, które ocali jej życie. Na wszelki wypadek dwukrotnie sprawdziłem jego ważność. Zawsze istnieje możliwość, że nieumyślnie okantuje się klienta, choć mnie się to nigdy nie przydarzyło. Ale nie chciałem, żeby po raz pierwszy nastąpiło to przy tej sprawie. - Idźcie - powiedziałem. - Do domu. Pani dzieciaki czekają na obiad. Jej oczy rozjarzyły się. - Jeśli można jakoś się panu odwdzięczyć... - Pobrałem już swoją należność. Jeśli kiedyś mnie pani jeszcze spotka, proszę się ze mną nie witać. - To zadziała? - zapytał stary człowiek. - Powiedział pan, że ma pan przyjaciół, którzy znają się na rzeczy. Proszę poczekać tydzień, potem zawiadomić bank danych, że ona zgubiła skierowanie. Gdy dostanie nowe, niech pan poprosi kumpli, by je odszyfrowali. Zobaczy pan. Wszystko będzie w porządku. Nie sądzę, by mi uwierzył. Myślę, że był prawie pewien, iż go wykantowałem pozbawiając jednej czwartej oszczędności całego życia, i mogłem dostrzec w jego oczach nienawiść. Ale to jego sprawa. Za tydzień odkryje, że naprawdę ocaliłem życie jego synowej, i wtedy pośpieszy na plac, by mi powiedzieć, jak mu przykro, że żywił do mnie takie brzydkie uczucia. Tylko, że wtedy będę gdzie indziej, da- leko stąd. Powlekli się na wschodni kraniec parku zatrzymując się parę razy, by zerknąć na mnie przez ramię, jakby sądzili, że przemienię ich w słupy soli, gdy obrócą się do mnie plecami. Potem odeszli. Zarobiłem tyle, że wystarczyło mi na tydzień pobytu zaplanowanego w L.A. Ale kręciłem się tu nadal mając nadzieję na trochę więcej. To był mój błąd. Trafił mi się Pan Niewidzialny, typ człowieka, na którego nigdy nie zwraca się uwagi, szarość na tle szarości, rzedniejące włosy, prze- ciętny, słodki, ugrzeczniony uśmiech. Ale w jego oczach paliło się światło. Zapomniałem, czy to on pierwszy zaczął ze mną rozmawiać, czy ja z nim, ale wkrótce kołowaliśmy próbując dowiedzieć się czegoś o sobie. Powiedział mi, że mieszka w Silver Lake. Spojrzałem na niego obojętnie. Skąd do diabła mam znać miliony miasteczek sąsiadujących z L.A.? Powiedział, że przyjechał tutaj zobaczyć się z kimś w wielkiej siedzibie rządowej na Figueroa Street. W porządku: prawdopodobnie jakaś sprawa odwoławcza. Wyczułem klienta. Potem chciał się dowiedzieć, skąd jestem. Santa Monica? Zachodnie L.A.? Coś w moim akcencie, tak przypuszczam. - Sporo podróżu- ję - powiedziałem. - Nie znoszę przebywania w jednym miejscu. - Też prawda. Muszę pajęczyć, bo zwariuję. Gdybym pajęczył w jednym mieście, napraszałbym się dosłownie, by wcześniej lub później wpadli na mój trop, a to byłby koniec. Nic z tego mu nie powiedziałem. - Przyjechałem z Utah zeszłej nocy. Przedtem byłem w Wyoming. - Kłamstwo, jedno i drugie. - Może po- tem pojadę do Nowego Jorku. - Spojrzał na mnie, jakbym planował podróż na Księżyc. Tutejsi mieszkańcy nie jeżdżą często na Wschód. W dzisiejszych czasach większość ludzi nigdzie nie jeździ. Teraz wiedział, że mam prawo przekraczania murów albo jakiś sposób, żeby je uzyskać, jeśli zechcę. W jednej chwili przeszliśmy do rzeczy. Powiedział, że wyciągnął nowe skierowanie, sześć lat przy melioracji na słonych polach Mono Lake. Ludzie mrą tam jak jętki jednod- niówki. Chciał, żeby go przenieść na jakieś dogodniejsze miejsce, na przykład Obsługa i Zaopatrzenie, i koniecznie wewnątrz murów, najlepiej w jednym z regionów położonych niedaleko oceanu, z czystym i chłodnym powietrzem. Wymieniłem cenę i zgodził się na nią bez mrugnięcia. - Daj pan nadgarstek - powiedziałem. Wyciągnął prawą rękę, wnętrzem dłoni do góry. Zamontowane w zwykłym miejscu wejście do wszczepu miało kształt bladożółtej tarczki, nieco bardziej zaokrąglonej niż zwykły typ i o trochę gładszej fakturze. Nie wydawało mi się to istotne. Tak jak czyniłem to już może tysiąc razy, położyłem ramię na jego ramieniu, nadgarstek przy nadgarstku, wejście przy wejściu. Nasze biokomputery nawiązały kontakt i natychmiast zorientowałem się, że wpadłem w kłopoty. Od około czterdziestu lat czy coś koło tego - w każdym razie na długo przed inwazją Istot - ludzie żyją z wbudowanymi w ich ciała komputerami pracującymi na biochipach, ale dla większości z nich to coś zupełnie pospolitego, jak blizna po szczepieniu. Używają ich do spraw, do których je skonstruowano, i więcej o nich nie myślą. Biokomputery są dla nich zwykłym narzędziem jak widły czy łopata. Trzeba mieć mentalność pajęczarza, by chcieć uczynić z własnego biokomputera coś więcej. To dlatego, gdy Istoty się pojawiły, zapa- nowały nad nami i kazały nam budować mury wokół naszych miast, większość ludzi zareagowała jak owce pozwalając zgromadzić się w stadach w zagrodzie i potulnie tam pozostając. Tylko my, pajęczarze, możemy się teraz poruszać swobodnie, ponieważ wiemy, jak manipulować systemami, poprzez które rządzą nami Istoty. I nie ma nas wielu. Natychmiast stwierdziłem, że wpadłem na jednego z nich. Z chwilą, w której nawiązaliśmy kontakt, ruszył na mnie jak burza. Po sile jego sygnału poznałem, że natrafiłem na coś wyjątkowego i znajduję się pod gradem ciosów. W ogóle nie chciał kupić łaski. Dążył do pojedynku - macko skryty za słodkim uśmiechem, rad pokazać nowemu przybyszowi w mieście parę swoich sztuczek. Żaden pajęczarz nigdy mnie nie pokonał, nie w sytuacji jeden na jednego. Nigdy. Żal mi go było, ale tylko trochę. Wystrzelił do mnie wiązką śmiecia, szyfrem, ale łatwym, tylko po to, by wykryć moje parametry. Przejąłem ją, wprowadziłem do pa- mięci i założyłem mu przerwanie odbierając inicjatywę w dialogu. Moja kolej, by poddać go próbie. Chciałem, by zaczął się domyślać, na kogo się wpakował. Ale gdy tylko zacząłem wykonywać program, on założył mi przerwanie. Było to dla mnie nowe doświadczenie. Spojrzałem na niego z pewnym szacunkiem. Zazwyczaj każdy pajęczarz, obojętnie w jakim miejscu, rozpozna mój sygnał już po trzydziestu sekundach i to wystarczy, by zakoń- czyć wymianę. Wie, że nie ma co grać dalej. Ale ten gość albo nie umiał mnie zidentyfikować, albo go to po prostu nie obchodziło i od- dał mi cios własnym przerwaniem. Zadziwiające. Zadziwiający był też towar, którym zaczął mnie zarzucać. Zabrał się z miejsca do dzieła, naprawdę próbował rozbić moją strukturę. Stosy śmiecia napływały na mnie ciężkimi falami megabaj- tów. JSPIKE.ABLTAG.DZCNT. Odrzuciłem to ku niemu z podwójną siłą. MAXFRG.MINPAU.SPKTOT.JSPIKE. W ogóle się tym nie przejął. MAXDZ.SKPTIM.FALTER.NSLICE. FRQSLM.EBURST. IBURST PREBST NOBRST Typowy pat. Pajęczarz wciąż się uśmiechał. Na czole ani kropli potu. Było w nim coś niesamowitego, coś nowego i dziwnego. To ja- kiś pajęczarz-borgmann, uświadomiłem sobie nagle. Musi pracować dla Istot wałęsających się po ulicach, próbując napytać biedy wol- nym strzelcom, takim jak ja. Niezależnie od tego, jak był dobry, a był naprawdę dobry - pogardzałem nim. Pajęczarz, który został borgmannem - to naprawdę obrzydliwe. Chciałem doprowadzić go do zwarcia. Chciałem go spalić. Nigdy w życiu nikogo tak nie nie- nawidziłem. Nic nie mogłem mu zrobić. Zbito mnie z pantayku. Byłem Królem Danych, Supermanem Megabajtów. Przez całe życie unosiłem się to tu, to tam, na powierzchni świata zakutego w kajdany, otwierając każdy zamek na swej drodze. A teraz ten Nikt wiązał mnie w supły. Parował każdy mój cios, a to, co od niego wracało, stawało się coraz dziwaczniejsze. Pracował według algorytmu, którego przedtem nigdy nie spotkałem, i miałem poważne problemy z jego rozwiązaniem. Po jakimś czasie nie mogłem nawet ocenić, co on ze mną wyprawia, nie mówiąc już o tym, co ja mam zrobić, by to skasować. Niemal nie byłem w stanie wykonać programu. Nieubłaganie wypłukiwał mnie do czysta. - Kim jesteś? - zawyłem. Roześmiał mi się prosto w twarz. I wciąż mnie tym zalewał. Zagrażał integralności mego wszczepu, schodził na poziom mikrokosmiczny atakując nawet molekuły. Grzebał w powłokach elektronowych, odwracał ładunki, paskudził w wartościowościach, tkał mi coś w bramki elektronowe, rozwadniał obwody. Komputer. który wszczepiono mi w mózg, to tylko kupa chemii organicznej. Tak samo mózg. Jeśli będzie ciągnął to dalej, naj- pierw wysiądzie komputer, potem mózg i resztę życia spędzę w wariatkowie. To nie była sportowa rywalizacja. To było morderstwo. Sięgnąłem do rezerw wznosząc zarazem wszelkie ochronne blokady, jakie byłem w stanie wymyślić. Rzeczy, których nigdy w życiu nie musiałem używać, ale były na podorędziu, gdy ich potrzebowałem, i to go spowolniło. Przez chwilę mogłem powstrzymać jego miażdżący napór, a nawet go odepchnąć - i uzyskałem wolną przestrzeń, by zmontować parę własnych kombinacji ofensywnych. Ale nim zdążyłem puścić je w ruch, zamknął mnie ponownie i raz za razem zaczął mnie ciągnąć ku Zagładzie. Był niewiarygodny. Zablokowałem go. Znów powrócił. Uderzyłem go mocno, a on odbił cios kierując go w inne kanały neuronowe, gdzie utknął jak w wacie. Uderzyłem go jeszcze raz. I znów zablokował cios. Potem on uderzył we mnie, a ja poleciałem chwiejąc się i zataczając; udało mi się zebrać w sobie, gdy znalazłem się o trzy nanosekun- dy od skraju przepaści. Zacząłem układać norą kombinację. Ale robiąc to odczytywałem ton jego danych i docierało do mnie absolutne, zimne przeadczenie. Czekał na mnie. Był gotów na wszystko, co mogłem przeciw niemu skierować. Przekroczył nawet zwykłą ufność wznosząc się ku cał- kowitej pewności. W końcu sprowadzało się to do tego: byłem w stanie powstrzymać go przed zniszczeniem mnie, ale tylko ostatkiem sił, i w ogóle nie mogłem się do niego dobrać. A wydawało się, że on może czerpać z nieograniczonych zasobów. Nie byłem dla niego problemem. Nic go nie mogło zmęczy. Wydawało się, że się w ogóle nie zużywa. Przejmował wszystko, co mogłem z siebie dać, i ciągle zarzucał mnie świeżym śmieciem, zachodząc z sześciu stron na raz. Po raz pierwszy zrozumiałem teraz, co musieli odczuwać ci wszyscy pajęczarze, których pokonałem. Niektórzy z nich, zanim wpadli na mnie, czuli się bardzo pewni siebie. Porażka kosztuje więcej, gdy sądzisz, że jesteś dobry. Gdy w i e s z , że jesteś dobry. Tacy ludzie, gdy przegrywają, muszą przeprogramować cały swój obraz związków z wszechświatem. Miałem dwie drogi do wyboru. Mógłbym walczyć dalej, póki mnie nie stłamsi i nie złamie. Albo mogłem się zaraz poddać. W końcu wszystko sprowadza się do tak lub nie, idź lub stój, zero lub jeden. Prawda? Odetchnąłem głęboko. Spoglądałem prosto w chaos. - Dobra - powiedziałem. - Przegrałem. Wysiadam. Uwolniłem szarpnięciem nadgarstek; chwiejąc się i dygocząc opadłem na ziemię. Minutę później dorwało mnie pięciu gliniarzy, spętało jak prosiaka i wywlokło stamtąd; ramię, w którym umieszczony był wszczep, sterczało na zewnątrz kaftana, a omotane było zabezpieczającą opaską, jakby się obawiali, że zaraz zacznę pobierać informacje wprost z powietrza. Zabrali mnie na Figueroa Street do dużego dziewięćdziesięciopiętrowego budynku z czarnego marmuru, w którym mieści się siedziba marionetkowego rządu miejskiego. Miałem to gdzieś. Byłem sparaliżowany. Mogli mnie wsadzić do ścieku i też bym v się tym nie prze- jął. Nie zostałem uszkodzony - automatyczna kontrolka obwodu wciąż funkcjonowała i świeciła się na zielono - ale uczucie upokorzenia było tak intensywne, że czułem się złamany. Czułem się zdruzgotany. Jednego tylko chciałem: poznać nazwisko pajęczarza, który mnie tak załatwił. Wszędzie w budynku na Figueroa Street sufity umieszczone są na wysokości sześciu metrów, by mogły się tu poruszać Istoty. W sze- rokich, przestronnych pomieszczeniach głosy odbijały się echem jak w jaskini. Gliniarze usadzili mnie w sieni, wciąż obwiązanego do stóp do głów, i trzymali mnie tam przez dłuższy czas. Zamazane dźwięki przewalały się ciężko przez korytarz. Chciałem skryć się przed nimi. Czułem mózg jak otwartą ranę. Dostałem niezgorszy łomot. Co i raz parę wyniosłych Istot przechodziło z łoskotem przez sień tuptając na czubkach macek w swój charakterystyczny, dziwaczny i wytworny sposób. Wraz z nimi przechodziło nieliczne ludzkie towarzystwo, na które oni, jak zwykle, zupełnie nie zwracali uwagi. Wie- dzieli, że jesteśmy rozumnymi stworzeniami, ale po prostu nie chciało im się do nas odzywać. Wyręczali się komputerami działającymi poprzez złącze Borgmanna, oby jego sygnał rozkładał się przez wieki za to, że nas zdradził. Nie chodzi o to, że bez tego by nas nie pod- bili, ale Borgmann niezwykle im ułatwił przemienienie nas w bezwolne stado, pokazując, jak podłączyć nasze małe biokomputery do ich wielkich systemów informatycznych. Założę się, że był bardzo dumny z siebie: chciał po prostu zobaczyć, czy jego gadżet działa, i do diabła z tym, że zaprzedawał nas w wieczystą niewolę. Nikt nigdy nie wpadł na to, dlaczego Istoty się tutaj pojawiły i czego od nas chcą. Po prostu przybyły, to wszystko. Zobaczyły. Zwy- ciężyły. Przeorganizowały nas. Zaprzęgnęły do pracy nad jakimiś pieprzonymi, niezgłębionymi zadaniami. Jak w koszmarnym śnie. I nie było sposobu, by się przed nimi obronić. Na początku zapatrywaliśmy się na to inaczej - byliśmy zadufani w sobie, zamierzali- śmy prowadzić wojnę partyzancką i zlikwidować je ale szybko dotarło do nas, jak bardzo się mylimy i że mają nas na zawsze w ręku. Nie ma nikogo, kto mógłby cieszyć się choć pozorem wolności poza garstką pajęczarzy, takich jak ja. A wyjaśniłem już, że żaden z nas nie jest takim głupkiem, by próbował podjąć jakąś poważniejszą próbę kontrataku. Wystarczy nam, że możemy przemykać się z miasta do miasta bez przymusu występowania o pozwolenie. Wyglądało na to, że teraz z tym wszystkim koniec dla mnie. Na razie guzik mnie to obchodziło. Wciąż starałem się przyswoić sobie to, że zostałem pokonany; zabrakło mi pojemności, by opracować program na nowe życie, które będę teraz prowadził. - Jest tutaj ten łaskawca? - zapytał ktoś. - Tak, tam siedzi. - Ona chce go zobaczyć. - Jak myślisz, może powinniśmy go najpierw nieco rozmiękczyć? - Powiedziała, żeby zaraz. Dłoń na ramieniu zakołysała mną łagodnie. - Wstawaj, koleś. Czas na rozmówkę. I nie rozrabiaj, bo dostaniesz po łbie. Bez oporu z mej strony powlekli mnie przez sień i gigantyczne odrzwia do ogromnego gabinetu, w którym sufit umieszczono tak wy- soko, że Istoty miały dosyć potrzebnej im przestrzeni. Nie było ich w pomieszczeniu, znajdowała się tam tylko kobieta w ciemnej sukni siedząca za szerokim biurkiem w odległym końcu pokoju. W tym olbrzymim miejscu wyglądało jak biurko dla lalek i kobieta też wy- glądała jak lalka. Gliniarze zostawili nas samych. Spętany jak prosię nie byłem niebezpieczny. - Nazywasz się John Doe? - zapytała. Stałem w połowie pokoju wpatrując się w buty. - A jak pani myśli? - powiedziałem. - Takie nazwisko podałeś przy wejściu do miasta. - Posługuję się wieloma nazwiskami. John Smith, Richard Roe, Joe Blow. Nazwisko, jakie podaję, nie ma znaczenia dla programu przy bramie. - Ponieważ przechytrzyłeś bramę? - Przerwała. - Muszę ci powiedzieć, że to oficjalne przesłuchanie. - Wie pani już wszystko, co mógłbym powiedzieć. Wasz pajęczarz-borgmann przeleciał mi przez mózg. - Posłuchaj - rzekła. - Pójdzie to łatwiej, jeśli będziesz współpracować. Oskarżony jesteś o nielegalne wejście, nielegalne przejęcie po- jazdu, nielegalną działalność na złączach, a zwłaszcza o sprzedaż aktów łaski. Chcesz coś oświadczyć? - Nie. - Nie zaprzeczasz, że jesteś łaskawcą? - Nie zaprzeczam, nie potwierdzam. Do cholery, jakie to ma znaczenie ? - Spójrz na mnie - powiedziała. - To wymaga wysiłku. - Spójrz - powtórzyła. W jej głosie zabrzmiała dziwna zjadliwość. - Nie o to chodzi, czy jesteś łaskawcą, czy nie. Wiemy, że jesteś. Ja wiem, że jesteś. - I zwróciła się do mnie nazwiskiem, którego już bardzo dawno nie używałem. Prawdę powiedziawszy od trzydziestego szóstego. Spojrzałem na nią. Wpatrzyłem się. Trudno mi było uwierzyć, że widzę to, co widzę. Uczułem, jak napływa ku mnie stłoczona fala wspomnień. W myśli przekształcałem jej twarz, zacierając niektóre zmarszczki, tu usuwając nieco ciała, tam dodając. Odzierałem ją z upływu lat. - Tak - powiedziała. - Jestem tą, o której myślisz. Zatkało mnie. To było gorsze niż to, co zrobił mi pajęczarz. Ale nie miałem jak przed tym uciec. - Pracujesz dla nich? - zapytałem. - Łaska, którą mi sprzedałeś, była nic nie warta. Wiedziałeś o tym, prawda? Ktoś czekał nie mnie w San Diego, ale gdy próbowałam przejść przez mur, zatrzymali mnie po prostu i odciągnęli stamtąd wśród wrzasków. Chciałam cię zabić. Mogłam pojechać do San Die- go, a potem spróbowalibyśmy dostać się na Hawaje w jego łodzi. - Nie wiedziałem o tym facecie w San Diego - oświadczyłem. - Dlaczego miałbyś wiedzieć? To nie był twój interes. Wziąłeś moje pieniądze i miałeś załatwić mi łaskę. Taka była umowa. Oczy jej rozświetlały złote iskierki. Ciężko było mi w nie patrzeć. - Wciąż chcesz mnie zabić? - zapytałem. - Zastanawiasz się, jak mnie zabić? - Nie i jeszcze raz nie - znowu posłużyła się moim starym nazwiskiem. - Trudno mi opisać, jak bardzo się zdumiałam, kiedy cię tutaj przyprowadzono. Powiedzieli, że to John Doe, łaskawca. Łaskawcy to mój wydział. Przyprowadzają wszystkich do mnie, ale po jakimś czasie pomyślałam: nie, nie ma cienia szansy, on jest najpewniej miliony kilometrów stąd i nigdy tu nie powróci. A potem przyprowa- dzili tego Johna Doe i ujrzałam twoją twarz. - Czy będziesz w stanie uwierzyć - powiedziałem - że przez cały ten czas czułem się winny za to, co tobie zrobiłem? Nie musisz w to wierzyć. Ale to prawda. - Jestem pewna, że była to dla ciebie rozpacz bez końca. - Naprawdę. Proszę. Tak, robię fałszywki wielu ludziom, czasami tego żałowałem, czasami nie, ale ciebie żałowałem. Ciebie żałowa- łem najbardziej. To absolutna prawda. Zastanowiła się nad tym. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy uwierzyła w to choćby na ułamek sekundy, ale widziałem, że się zasta- nawia. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała po chwili. - Wyrabiam ludziom fałszywki, bo nie chcę uchodzić za bezbłędnego - powiedziałem jej. - Dostarczasz ważną łaskę za każdym razem, rozchodzą się wiec ludzie zaczynają gadać, stajesz się powoli legendą. No i wszędzie jesteś znany, a prędzej czy później Istoty mają cię w ręku. To tyle. Tak więc zawsze wciskam dużo fałszywek. Mówię ludziom, że zrobi, wszystko, na co mnie stać, ale nie ma żadnych gwarancji i czasami to nie działa. - Oszukałeś mnie rozmyślnie ? - Tak. - Tak myślałam. Wyglądałeś na chłodnego profesjonalistę. Chodząca perfekcja. Byłam pewna, że łaska będzie ważna. Nie mogłam so- bie wyobrazić, że coś będzie z tym nie tak. A potem dotarłam do muru i oni mnie capnęli. Więc pomyślałam sobie: ten sukinsyn mnie wydał. Jest za dobry, by po prostu spartaczyć robotę - mówiła spokojnym tonem, ale w oczach wciąż palił się gniew. - Nie mogłeś wy- robić fałszywki komuś innemu? Dlaczego to musiałam być ja? Patrzyłem na nią przez dłuższy czas. - Bo cię kochałem - powiedziałem. - Gówno - odparła. - Nawet mnie nie znałeś. Byłam obcym człowiekiem, który cię wynajął. - No właśnie. Wtedy w jednej chwili przepełniły mnie wariackie marzenia o tobie; przez ciebie całe moje ładne, uporządkowane życie przewróciło się do góry nogami, a ty widziałaś tylko człowieka, którego wynajęłaś do roboty. Nie wiedziałem wtedy o tym facecie w San Diego. Myślałem tylko o tym, że cię widzę i że ciebie pragnę. Nie sądzisz, że to miłość? Dobra, nazwij to inaczej, jak sobie chcesz. Nigdy przedtem nie pozwalałem sobie na takie uczucie. Myślałem, że to nierozsądne: to krępuje, stawka staje się za wysoka. A potem ujrzałem ciebie, pogadałem trochę z tobą i pomyślałem, że coś mogłoby się wydarzyć między nami, zacząłem zmieniać się w środku i powiedziałem sobie: no, no, tym razem popłyń z prądem, niech się to stanie, wszystko będzie inaczej. A ty stałaś tam nie dostrzegając tego, nawet nie zaczęło to do ciebie docierać, paplałaś tylko, jak ważna jest dla ciebie ta łaska. Więc podrzuciłem ci fałszywkę. A póź- niej pomyślałem: Jezu, zniszczyłem tej dziewczynie życie i to tylko dlatego, że się do niej nagrzałem, postąpiłem jak kutas. Więc od tamtej pory zawsze tego żałowałem. Nie musisz temu wierzyć. Nie wiedziałem o San Diego. To przedstawia się teraz nawet gorzej dla mnie. - Nic nie mówiła przez cały ten czas, a cisza zaczęła ciążyć nieznośnie. Po chwili odezwałem się więc znowu: - Powiedz mi przy- najmniej jedno. Kto to był ten facet, który rozwalił mnie na Pershing Square? - To był nikt - odparła. - Co to znaczy? - To nie był ktoś. To było coś. Android, ruchoma jednostka antyłaskawcza podłączona wprost do wielkiego systemu komputerowego Istot w Culver City. Nowinka, którą puściliśmy na miasto. - Aha - powiedziałem. - Aha. - Zameldowano, że dałeś mu dobrze popalić przy tej robocie. - On mi też. Prawie zrobił mi śmietanę z mózgu. - Próbowałeś wypić morze przez słomkę. Przez chwilę wyglądało, że ci się to uda. Wiesz, że jesteś cholernie dobrym pajęczarzem? - Dlaczego zaczęłaś dla nich pracować? - zapytałem. Wzruszyła ramionami. - Wszyscy dla nich pracują. Prócz takich jak ty. Zabrałeś wszystko, co posiadałam, i nie dałeś mi łaski. Cóż miałam zrobić? - Rozumiem. - To nie taka zła praca. Przynajmniej nie jestem tam, przy. murze. Nie posłano mnie też na TND. - Nie - powiedziałem. - Pewnie nie jest to takie złe. Jeśli nie przeszkadza ci praca w pokoju z tak wysokim sufitem. To właśnie się ze mną stanie? Wysyłka na TND? - Nie bądź głupi. Jesteś zbyt cenny. - Dla kogo? - System ciągle wymaga doskonalenia. Wiesz o tym najlepiej. Będziesz pracował dla nas. - Myślisz, że zostanę borgmannem? - zdumiałem się. - To lepsze niż TND - odparła. Ponownie zapadłem w milczenie. Pomyślałem, że nie może mówić tego poważnie; zgłupieliby, gdyby powierzyli mi jakiekolwiek sta- nowisko, a wyszliby na kompletnych durniów, gdyby mi dali się zbliżyć do swego komputera. - W porządku - powiedziałem. - Zrobię to. Pod jednym warunkiem. - Twardziel z ciebie, nie? - Pozwól mi na jeszcze jedno starcie z tym waszym androidem. Muszę coś sprawdzić. A potem możemy podyskutować, do jakiej pra- cy będę się tutaj najlepiej nadawał. Zgoda? - Wiesz, że nie znajdujesz się w położeniu, w którym można stawiać warunki. - Jasne. To co potrafię robić z komputerami, to sztuka jedyna w swoim rodzaju. Nie możecie mnie do tego zmusić wbrew woli. Do ni- czego nie możecie mnie zmusić. Pomyślała nad tym. - Czemu ma służyć to powtórne starcie ? - Nikt przedtem mnie nie pokonał. Chcę spróbować jeszcze raz. - Wiesz, że będzie gorzej niż za pierwszym razem? - Niech się o tym sam dowiem. - Ale po co? - Daj tutaj swego androida, a pokażę ci po co powiedziałem. Przełknęła to. Może to była ciekawość, może coś innego, ale podłączyła się do komputera i po krótkiej chwili przyprowadzono do po- koju androida, którego spotkałem w parku albo może jakiegoś innego z tą samą twarzą. Obrzucił mnie uprzejmym spojrzeniem bez śladu zainteresowania. Zjawił się ktoś, zdjął mi z nadgarstka opaskę zabezpieczającą i wyszedł. Kobieta wydała androidowi polecenia, on wyciągnął w moją stronę nadgarstek i nawiązaliśmy kontakt. Rzuciłem się jednym skokiem. Byłem obolały, sponiewierany, trząsłem się jak galareta, ale wiedziałem, co trzeba zrobić, i wiedziałem, że muszę to zrobić szybko. Rzecz polegała na całkowitym pominięciu androida - to była tylko końcówka, zespół w systemie komputerowym - i podążeniu dalej do tego, co stało za nim. Przeszedłem więc obok własnego programu androida; był pomysłowy, ale płytki. Od razu go wyminąłem, gdy układał swoje kombinacje, zanurkowałem pod powierzchnię i przeskoczyłem z poziomu końcówki na poziom głównego systemu kom- puterowego: serdecznie uścisnąłem sobie ręce z głównym komputerem w Culver City. Jezu, ale to było uczucie ! Ta moc, te miliardy megabajtów, które tam przycupnęły, a ja podłączyłem się wprost do nich. Jasne, że czułem się jak mysz, która zła- pała się na jazdę na grzbiecie słonia. No i dobra. Mogłem być myszą, ale ta mysz wiozła się znakomicie. Trzymałem się kurczowo i wzbijałem w powietrze na huraganowych wichrach bijących od tej kolosalnej maszyny. Bujając w górze wyrywałem z niej garściami całe bryły i ciskałem je w podmuchy wiatru. Nie zauważył tego przez dobrą jedną dziesiątą sekundy. Taki był ogromny. A ja się tam znalazłem wyszarpując mu z wnętrzności całe bloki danych, drąc je radośnie i prując. On nie wiedział o tym, bo nawet najwspanialszy komputer, jaki kiedykolwiek zmontowano, cią- gle jeszcze ograniczony jest w tempie swych operacji prędkością światła; jeśli najlepsze, na co cię stać, to te trzysta tysięcy kilometrów na sekundę, wędrówka sygnału alarmowego przez wszystkie kanały neuronowe zajmuje chwilę czasu. Ta maszynka była olbrzymia. Czyżbym się wyraził, że chodziło o muchę na grzbiecie słonia? Ameba wożąca się na barkach brontozaura byłaby odpowiedniejszym porównaniem. Bóg jeden wie, ile szkód udało mi się wyrządzić. Ale oczywiście zespoły obwodów alarmowych w końcu weszły mi w paradę. We- wnętrzne bramki zatrzasnęły się i wszystkie czułe obszary zostały zaplombowane, a ja zostałem stamtąd strącony jednym ruchem, bez najmniejszego wysiłku. Nie było sensu tkwić tam dalej czekając, aż wpadnę w potrzask, więc wyszedłem ze zwarcia. Odkryłem to, co chciałem wiedzieć. Gdzie kryją się systemy obronne, jak pracują. Tym razem komputer dał mi kopa, ale następnym mu się to nie uda. Mogę tam wleźć, kiedy tylko zechcę, i zniszczyć to, na co będę miał ochotę. Android opadł na dywan. Teraz była to tylko pusta łupina. Na ścianie pokoju błyskały światła. Patrzyła na mnie z trwogą. - Co ty zrobiłeś? - Pokonałem twojego androida - powiedziałem. - Nie było to takie trudne, gdy już się dowiedziałem, jakie klawisze nacisnąć. - Uszkodziłeś główny komputer. - Nie całkiem. Nie za bardzo. Dałem mu tylko mały prztyczek. Zdziwił się widząc, że do niego dotarłem, i to wszystko. - Sądzę, że naprawdę go uszkodziłeś. - Po co by mi to było? - Właściwe pytanie brzmi: dlaczego tego jeszcze nie zrobiłeś. Dlaczego tam nie wlazłeś i nie spieprzyłeś na dobre ich programów. - Myślisz, że mógłbym zrobić coś takiego? Przypatrywała mi się badawczo. - Myślę, że mógłbyś. - Cóż, może tak. A może nie. Ale wiesz, że nie jestem krzyżowcem. Podoba mi się życie, jakie prowadzę. Jeżdżę, gdzie chcę, robię, na co mam ochotę. To spokojne życie. Nie rozpoczynam rewolucji. Gdy trzeba wykiwać jakieś urządzenie, kiwam je, ale nie bardziej niż to konieczne. A Istoty nawet nie wiedzą, że istnieję. Jeśli wepchnę im palec między drzwi, przytrzasną mi go. A więc tego nie czynię. - Ale teraz możesz. Zacząłem czuć się nieswojo. - Nie rozumiem ciebie - powiedziałem, choć przychodziło mi na myśl coś przeciwnego. - Nie lubisz ryzyka. Nie lubisz być na widoku. Ale jeśli pozbawimy cię wolności, jeśli uwiążemy cię tu, w L.A., i zmusimy do pracy, co będziesz miał do stracenia? Zaraz tam wleziesz. Wykiwasz maszynkę, raz a dobrze. - Milczała jakiś czas. - Naprawdę byś to zrobił. Widzę teraz, że masz po temu możliwości i można postawić się w takim położeniu, w którym zechcesz z nich skorzystać. I wtedy spie- przysz dla nas wszystko, prawda? - Co? - Załatwisz Istoty, to jasne. Tak narozrabiasz w ich komputerze, że będą musiały wyrzucić go na złom i zacząć wszystko od nowa. Czy nie tak? No dobra, dopadła mnie. - Ale nie dam ci tej szansy. Nie będzie tu żadnej rewolucji, ja nie zamierzam być jej bohaterką, a ty nie jesteś typem herosa. Rozumiem ciebie teraz. Niebezpiecznie z tobą igrać. Jeśli ktoś to zrobi, znajdziesz okazję do zemsty i nic cię nie obejdzie, co ściągniesz komuś na głowę. Mógłbyś zniszczyć ich komputer, ale wtedy oni wzięliby się za nas i byłoby dwa razy gorzej niż teraz, a ty miałbyś to gdzieś. Ucierpielibyśmy wszyscy, a ty miałbyś to w nosie. Nie. Moje życie nie jest takie okropne, nie chcę, żebyś je przewrócił do góry nogami. Już raz mi to zrobiłeś. Nie chcę, żeby się to powtórzyło. Patrzyła na mnie z kamiennym spokojem; zdawało się, że uleciała z niej cała wściekłość i została tylko pogarda. Po pewnej chwili powiedziała: - Czy możesz znowu tam się dostać i tak wszystko załatwić, by nie było śladu po twoim dzisiejszym aresztowaniu? - Tak. Tak, mógłbym to zrobić. - Więc zrób. A potem ruszaj. Wynoś się stąd jak najszybciej. - Mówisz poważnie? - Myślisz, że żartuję? Potrząsnąłem głową. Zrozumiałem. Wiedziałem, że zwyciężyłem i przegrałem zarazem. Skinęła ręką niecierpliwie, jakby przeganiała muchę. Pochyliłem głowę. Czułem się bardzo, bardzo mały. - Chcę tylko powiedzieć, że cały ten kawałek o tym, że tak bardzo żałowałem tego, co zrobiłem ci wtedy - to była prawda. Każde sło- wo. - Pewnie tak. - powiedziała. - Słuchaj, zrób swoją sztuczkę i wytnij się stamtąd, a potem chcę żebyś poszedł. Z tego budynku. Z tego miasta. Dobra? Zrób to jak najszybciej. Szukałem, co by tu jeszcze powiedzieć, i nic nie mogłem znaleźć. Zjeżdżaj, póki możesz, pomyślałem. Podała mi swój nadgarstek i wszedłem na jej złącze. Gdy mój wszczep dotknął jej wszczepu, zadygotała lekko. Bardzo lekko, ale zauważyłem. No, odczułem to. Chyba będę czuł to za każdym razem, gdy zechcę komuś wyrobić fałszywkę. Za każdym razem, kiedy tylko pomyślę o tym. Dostałem się tam i znalazłem dane o aresztowaniu Johna Doe, wykasowałem je, a potem przejrzałem jej akta personalne i awansowa- łem ją o dwa stopnie podwajając przy tym pensję. Niewielka pokuta, ale co do diabła mogłem zrobić. Następnie zatarłem za sobą ślady i wycofałem program. - W porządku - powiedziałem. - Zrobione. - Znakomicie - stwierdziła i wezwała gliny. Przeprosili mnie za błędne ustalenie tożsamości, pozwolili wyjść z budynku i puścili wolno na Figueroa Street. Było późne popołu- dnie, na ulicy ciemniało, w powietrzu czuło się chłód. Zima to zima, nawet w Los Angeles, choć na tutejszy sposób. Podszedłem do ulicznego wejścia i przywołałem Toshibę z miejsca, gdzie się zaparkowała; nadjechała po pięciu czy dziesięciu minutach. Kazałem jej zabrać mnie na północ. Jechaliśmy wolno, ruch w godzinie szczytu, ale można było wytrzymać. Podszedłem do muru przy bramie Syl- mar, jakieś sto kilometrów za miastem. Bramkarz zapytał mnie o nazwisko. - Richard Roe - powiedziałem. - Beta Pi Upsilon, sto cztery, trzysta dwadzieścia cztery, X. Punkt docelowy: San Francisco. W San Francisco w zimie leje deszcz. A jednak to ładne miasto. O tej porze roku wolałbym Los Angeles, ale kij w oko. Życie to nie szklanka z miodem. Brama otworzyła się i Toshiba przejechała przez nią. Łatwo jak Beta Pi. Pat Murphy - Zakochana Rachela Jest niedzielny, letni poranek. Mała, brązowa szympansica imieniem Rachela siedzi na podłodze salonu w samotnym rancho na skraju Malowanej Pustyni. Ogląda film z Tarzanem. Obejmuje kolana włochatymi ramionami i przezwyciężając ogarniające ją podniecenie ko- łysze się w przód i w tył. Wie, co powiedziałby jej ojciec - że jest już za duża na takie dziecinady - ale Aaron jeszcze śpi i nie może jej zganić. W telewizorze Tarzan wpadł w bambusową pułapkę zastawioną przez ohydnych Pigmejów. Rachela obawia się, czy uda mu się wydo- stać na czas i ocalić Jane, którą porwali przemytnicy kości słoniowej. Właśnie w tej chwili na ekranie pojawia się Jane, związana i posa- dzona z tyłu jeepa. Rachela jęczy cichutko. Stara się, by było to naprawdę cicho; kiedy niedawno zaglądała do sypialni ojca, ten leżał jeszcze w łóżku. Aaron bardzo nie lubi, gdy Rachela budzi go swymi pojękiwaniami. Kiedy film przerywa się na reklamę, Rachela idzie do pokoju ojca. Jest już gotowa do śniadania i chciałaby, żeby on też wstał. Zbliża się na palcach do łóżka, by sprawdzić, czy jeszcze śpi. Szeroko otwarte oczy spoglądają w nicość. Aaron twarz ma zupełnie bladą, jego usta zaś przybrały nienaturalny, purpurowy kolor. Doktor Aaron Jacobs, człowiek, którego Rachela nazywa ojcem, nie śpi. Umarł w nocy na atak serca. Kiedy Rachela potrząsa nim, jego głowa zatacza się na poduszce, ale mężczyzna ani nie zaczyna oddychać, ani nawet nie mrugnie po- wieką. Rachela kładzie jego rękę na swojej głowie, oczekując pieszczoty, lecz on się nie porusza. Nachyla się nad nim, a wtedy jego rę- ka opada bezwładnie i przewiesza się przez krawędź łóżka. W powiewach wpadającego przez otwarte okno wiatru delikatne kosmyki siwych włosów, które tak starannie zaczesywał każdego ranka, drżą i lekko falują, odsłaniając łysinę. Z salonu dochodzi głośne trąbienie stada słoni pędzących przez dżunglę na pomoc Tarza- nowi. Rachela piszczy delikatnie, ale jej ojciec się nie porusza. Rachela odchodzi od spoczywającego na łóżku ciała. W telewizji Tarzan skacze z drzewa na drzewo, śpiesząc na ratunek Jane. Rache- la nie zwraca uwagi na telewizor. Biega po całym domu, jakby szukając miejsca, w którym mogłaby czuć się pewnie i bezpiecznie. W drodze do swej małej sypialni przechodzi przez laboratorium ojca. Ze stojących wzdłuż ścian klatek białe szczury przypatrują się jej czerwonymi oczami. Królik skacze niemrawo w swojej klatce, niczym miękka poduszeczka spadająca bezwładnie po schodach. Ma jeszcze nadzieję, że może się pomyliła, że ojciec po prostu śpi. Wraca do sypialni, ale tu nic się nie zmieniło. Jej ojciec leży na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Przez dłuższy czas, skulona obok na podłodze, tuli się do jego ręki. Nie znała nigdy nikogo oprócz niego. On jest jej ojcem, nauczycielem i przyjacielem. Nie może zostawić go samego. Popołudniowe słońce zagląda przez okno, lecz Aaron ciągle się nie porusza. Robi się ciemno, ale Rachela nie włącza światła. Czeka, kiedy Aaron wreszcie się obudzi. Wschodzi księżyc i rzuca na przeciwległą ścianę srebrzysty czworokąt swego blasku. Na zewnątrz, wśród otaczającego rancho kamiennego pustkowia, kojot unosi pysk do księżyca i wyje - cicho i tak samotnie, jak sa- motny jest gwizd przejeżdżającego przez wymarłą stację pociągu. Rachela odpowiada żałosnym krzykiem opuszczenia i żalu. Aaron le- ży bez ruchu i Rachela wie, że jej ojciec nie żyje. Kiedy Rachela była młodsza, miała ulubioną historyjkę, której musiała wysłuchać zawsze przed snem. - Skąd się wzięłam? - pytała Aarona, używając uproszczonej wersji Amerykańskiego Języka Migowego. - Opowiedz mi jeszcze raz. - Jesteś już za duża na historyjki do poduszki - odpowiadał Aaron. - Proszę. Opowiedz. Prędzej czy później zawsze jej ulegał. - Była sobie kiedyś mała dziewczynka imieniem Rachela. Była bardzo ładna: miała długie, złote włosy, niczym księżniczka z bajki. Mieszkała z tatą i z mamą, i wszyscy byli bardzo szczęśliwi. Rachela z zadowoleniem wślizgiwała się pod kołdrę. Historia, jak zresztą każda dobra bajka, zawierała także elementy tragiczne: oj- ciec dziewczynki pracował na uniwersytecie; badał funkcjonowanie mózgu i analizował natężenie oraz zasięg pól elektromagnetycznych wywoływanych przebiegiem impulsów nerwowych od i do pracującego mózgu. Inni naukowcy z uniwersytetu nie rozumieli ojca Rache- li; nie wierzyli w jego badania i nie dawali mu na nie pieniędzy. (Tę część historii Aaron opowiadał zawsze bardzo cierpkim tonem.) Opuścił więc uniwersytet i wraz z żoną i córką przeniósł się na pustynię, gdzie mógł pracować w spokoju. Kontynuując swoje badania doszedł do wniosku, że każdy mózg wytwarza własny układ pól elektromagnetycznych, równie niepowta- rzalny, jak odciski linii papilarnych. (Ta część historii wydawała się Racheli bardzo nudna, ale Aaron nigdy nie chciał jej pominąć.) Kształt tego "elektrycznego umysłu", jak nazwał swoje odkrycie, zależał od indywidualnych myśli i uczuć. Wystarczyłoby utrwalić w jakiś sposób ten "elektryczny umysł", a uzyskałoby się zapis ludzkiej osobowości. Pewnego ciepłego, słonecznego dnia żona i śliczna córeczka wybrały się na przejażdżkę. W pędzącej z przeciwka krętą szosą cięża- rówce nawaliły hamulce; doszło do czołowego zderzenia, w wyniku którego zginęły i żona, i córka uczonego. (Słuchając tego fragmentu opowieści Rachela, przerażona okrutną zmiennością losu, ściskała zawsze kurczowo dłoń Aarona.) Ciało Racheli umarło, ale nie wszystko było jeszcze stracone. W swoim pustynnym laboratorium doktor utrwalił zapis elektromagne- tycznych pól wytwarzanych przez mózg jego córki. Jednocześnie prowadził badania nad możliwością użycia zewnętrznych pól magne- tycznych w celu przeniesienia zapisu funkcjonowania mózgu jednego zwierzęcia do mózgu drugiego. W firmie dostarczającej zwierzęta doświadczalne zamówił młodą szympansicę. Za pomocą środków opartych na norepinefrynie spowodował przyśpieszenie procesów za- chodzących w mózgu małpy, a następnie przeniósł do niego zapis funkcjonowania mózgu swojej córki, łącząc je w ten sposób i w pew- nym sensie ratując ją od śmierci. W szympansim mózgu znalazło się wszystko, co pozostało z Racheli Jacobs. Doktor nadał szympansicy imię Rachela i wychowywał ją jak własne dziecko. Ponieważ budowa krtani uniemożliwiała jej posługiwa- nie się językiem mówionym, nauczył ją języka migowego. Nauczył ją czytać i pisać. Byli dobrymi przyjaciółmi. W tym miejscu Rachela zwykle już spała. Nie miało to zresztą większego znaczenia - i tak znała zakończenie. Doktor Aaron Jacobs i szympansica Rachela żyli razem szczęśliwie. Rachela lubi bajki i lubi też szczęśliwe zakończenia. Ma umysł kilkunastoletniej dziewczynki i niewinne serce młodego szympansa. Czasem, gdy Rachela przygląda się swym guzłowatym, brązowym palcom, wydają jej się jakieś obce, nie na miejscu. Przypomina so- bie, że kiedyś miała jasne, małe, delikatne dłonie. Wspomnienia, warstwa za warstwą, piętrzą się na wspomnieniach, niczym różnokolo- rowe pasy w skałach osadowych. Rachela przypomina sobie jasnowłosą kobietę o delikatnej skórze, pachnącą zawsze perfumami. Kiedyś w wigilię Wszystkich Świę- tych ta kobieta (we wspomnieniach występująca jako matka Racheli) pomalowała dziewczynce paznokcie na krwistoczerwono, ponie- waż Rachela była przebrana za Cygankę, a Cyganie lubią ten kolor. Rachela pamięta dokładnie dłonie tej kobiety, białe dłonie o leciutko zarysowanej, skrytej tuż pod skórą sieci błękitnych żył i o różowych paznokciach. Ale Rachela pamięta także inny czas i inną matkę. Jej matka była ciemnoskóra, włochata i pachniała cudownie dojrzałymi owocami. Mieszkały wraz z Rachelą w klatce w pokoju pełnym szympansów. Zawsze gdy do pokoju wchodzili ludzie, matka przyciskała Rachelę do swej porośniętej gęstymi włosami piersi. Pielęgnowała ją przez cały czas, iskając ją delikatnie w poszukiwaniu insektów, których nigdy nie mogła znaleźć. Wspomnienia na wspomnieniach: poplątane, pomieszane, jak powycinane z kolorowych czasopism obrazki, ułożone w kolaż, którego nikt nie rozumie. Rachela przypomina sobie klatki: zimne stalowe pręty, dokoła zapach strachu. Człowiek w białym laboratoryjnym far- tuchu wziął ją z ramion jej włochatej matki i pokłuł igłami. Słyszała zawodzenie matki, ale nie mogła uciec. Przypomina sobie szkolną zabawę, na którą założyła nową sukienkę; stała cały czas w ciemnym kącie, udając, że podziwia bibułkowe dekoracje. Była zbyt nieśmiała, by wmieszać się w różnobarwny tłum w poszukiwaniu przyjaciółek. Pamięta, jak była małym szympansem i wraz z pięcioma innymi młodymi małpami kuliła się w kącie wagonu towarowego, oszoło- miona obcymi dźwiękami i zapachami. Przypomina sobie zajęcia wf: obskurne szatnie i kostium pokazujący światu jej chude nogi. Nauczyciel kazał wszystkim grać w soft- ball, nawet Racheli, która była mało wysportowana i wręcz chorobliwie nieśmiała. Ogarniało ją przerażenie, gdy trzymając w ręku piłkę znajdowała się w centrum zainteresowania. "No, dawaj !", poganiała ją partnerka, gruboskórna dziewczyna, która wpadła w złe towarzy- stwo i od której zawsze czuć było papierosy. Rachela rzuciła chybiając; nagrodził ją szyderczy śmiech. Wspomnienia Racheli są równie delikatne i nieuchwytne jak ćmy i motyle tańczące nad rosnącymi wśród kamieni zaroślami. Jej dziewczęce wspomnienia nigdy nie zostają dłużej; pojawiają się, po czym od razu znikają, pozostawiając ją samotną i opuszczoną. Rachela zostawia ciało Aarona tam, gdzie leży, ale zamyka mu oczy i naciąga na twarz prześcieradło. Nie wie, co więcej mogłaby zro- bić. Codziennie podlewa ogródek i zbiera trochę zieleniny dla królików. Codziennie karmi zwierzęta w laboratorium i zmienia im wodę w poidłach. Jest dosyć chłodno i ciało Aarona nawet specjalnie nie cuchnie, chociaż pod koniec tygodnia cała kolonia mrówek wynosi się w stronę okna. Pewnego księżycowego wieczoru w tydzień po śmierci Aarona Rachela postanawia wypuścić zwierzęta na wolność. Wyjmuje po kolei z klatek oswojone króliki, niesie każdego z nich do tylnych drzwi głaszcząc go po ciepłym futerku, po czym stawia na ziemi i delikatnie popycha w kierunku zielonej, soczystej trawy rosnącej na podwórku. Ze szczurami jest już trochę trudniej. Udaje jej się ściągnąć klatkę z półki, ale okazuje się ona cięższa, niż przypuszczała, i chociaż Ra- cheli udaje się złagodzić trochę jej upadek, to i tak klatka ląduje z hukiem na podłodze, wywołując panikę wśród jej mieszkańców. Ra- chela ciągnie klatkę po podłodze, przez hall, po schodkach, na podwórko. Kiedy otwiera drzwiczki, szczury wysypują się niczym ziarna prażonej kukurydzy, białe w świetle księżyca i śmigające we wszystkich kierunkach. Pewnego razu, kiedy Aaron uciął sobie drzemkę, Rachela poszła przed siebie ścieżką prowadzącą do szosy. Nie miała zamiaru odcho- dzić nigdzie daleko. Po prostu chciała zobaczyć, jak właściwie wygląda ta szosa; być może udałoby się jej schować za skrzynką na listy i zobaczyć przejeżdżający samochód. Była ciekawa otaczającego ją świata, a migawkowe, ulotne wspomnienia wcale tej ciekawości nie zaspokajały. Pokonała już może połowę drogi, kiedy Aaron dopędził ją swoim starym jeepem. "Wsiadaj !" krzyknął na nią. "Wsiadaj, ale to już !" Rachela nigdy jeszcze nie widziała go aż tak wściekłego. Skuliła się na siedzeniu łykając wzbijany w niebo kurz, przygnębiona tym, że wywołała gniew Aarona. Nie odezwał się do niej przez całą drogę powrotną i dopiero kiedy byli już prawie na rancho, przemówił gło- sem, w którym słychać było wyraźne nuty goryczy i tłumionej złości. - Nie powinnaś wychodzić tam, na zewnątrz. Nie spodobałoby ci się. Swiat jest pełen małych, ograniczonych, głupich ludzi. Nie zro- zumieliby cię. A jeśli kogoś nie rozumieją, to usiłują go skrzywdzić. Krzywdzą każdego, kto tylko jest inny. Jeśli przekonają się, że je- steś inna, ukarzą cię za to. Zamkną cię w klatce i nigdy nie wypuszczą. Patrzył prosto przed siebie przez brudną szybę jeepa. - Nie wszystko jest takie ładne jak w telewizji, Rachelo powiedział nieco łagodniej. - Ani nie takie jak w książkach. Dopiero wtedy spojrzał na nią, a ona zagestykulowała gwałtownie: - Przepraszam. Bardzo przepraszam. - Nie dam rady cię tam obronić - powiedział. - Po prostu nie dam rady. Rachela wzięła jego rękę w obie swoje dłonie. Uspokoił się i zaczął głaskać ją po głowie. - Nigdy więcej tego nie rób. Nigdy. Strach Aarona był zaraźliwy. Rachela nigdy już nie poszła ścieżką prowadzącą do szosy, a w jej snach zaczęli pojawiać się źli ludzie, którzy chcieli zamknąć ją w klatce. W dwa tygodnie po śmierci Aarona do domu podjeżdża wolno czarno-biały wóz policyjny. Słysząc pukanie do drzwi, Rachela chowa się za kanapę w salonie. Policjanci stukają po raz drugi, jeden z nich bierze za klamkę i otwiera drzwi, które Rachela zostawiła nie za- mknięte. Przerażona, wyskakuje z ukrycia, pędząc do tylnych drzwi. )eden z mężczyzn krzyczy: - Mój Boże, goryl! Zanim udaje mu się wyciągnąć rewolwer, Rachela jest już poza domem. Ze wzgórza obserwuje, jak pod drzwi podjeżdża ambulans i dwaj ludzie w białych fartuchach wynoszą z domu ciało Aarona. Ambulans i radiowóz wkrótce odjeżdżają, ale Rachela boi się zejść na dół. Wraca do domu dopiero po zachodzie słońca. Przed świtem budzi ją warkot silnika. Wygląda ostrożnie przez okno i widzi jasnozieloną półciężarówkę z napisem na drzwiczkach: INSTYTUT BADAN NAD MAŁPAMI CZŁEKOKSZTAŁTNYMI. Rachela waha się, co robić; samochód zatrzymuje się przed wej- ściem do domu. Kiedy wreszcie decyduje się na ucieczkę, z półciężarówki wysiadają dwaj mężczyźni. Jeden z nich ma w ręku strzelbę. Rachela wypada przez tylne drzwi i kieruje się ponownie w stronę wzgórz, ale kiedy jest w połowie drogi, słyszy odgłos przypomina- jący raptowne nabranie powietrza i czuje bolesne ukłucie w barku. Nogi odmawiają jej nagle posłuszeństwa i w tumanie kurzu stacza się po piaszczystym zboczu, jęcząc coraz ciszej, aż wreszcie milknie i wpada w czarną otchłań snu. Słońce już wzeszło. Rachela leży w klatce umocowanej w tyle półciężarówki. Odzyskała częściowo świadomość i czuje mrowienie w dłoniach i stopach. Jej trzewiami targają nudności. Boli ją całe ciało. Może mrugać powiekami, ale poza tym nie jest w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Z miejsca, w którym leży, widzi jedynie pręty klatki i burtę samochodu. Próbuje odwrócić głowę i ból momentalnie się wzmaga. Leży więc spokojnie, chociaż bardzo chce jęczeć, krzyczeć, ale nie może wydobyć z siebie głosu. Może tylko mrugać, próbując oddzielić się od bólu. Jednak i ból, i nudności pozostają. Samochód podskakuje na nierównościach terenu, zatrzymuje się. Jeszcze jedno zakołysanie, gdy obaj mężczyźni wysiadają; trzaśnię- cie drzwi. Otwiera się tylna klapa. Kobiecy głos: - Czy to ten zwierzak, o którym zawiadomił nas szeryf? Do klatki zagląda kobieta. Ma biały fartuch laboratoryjny i brązowe, spięte w koński ogon włosy. Rachela dostrzega wokół jej oczu dziesiątki maleńkich zmarszczek, zaostrzonych latami życia na pustyni. Kobieta nie wygląda na kogoś złego. Rachela ma nadzieję, że kobieta odbierze ją mężczyznom z półciężarówki. - Tak. Powinna być jeszcze oszołomiona przez co najmniej pół godziny. Gdzie mamy ją zanieść? - Postawcie ją w laboratorium z rezusami. Zostanie tam, aż zwolni się miejsce w sekcji rozrodu. Pręty klatki szorują po podłodze samochodu. Każde szarpnięcie powoduje nowe ukłucie bólu. Jeden z mężczyzn stawia klatkę na ma- łym wózku i kobieta, pchając go przed sobą, rusza długim korytarzem o betonowej podłodze. Rachela obserwuje ścianę przesuwającą się kilkanaście centymetrów od jej nosa. W laboratorium piętrzą się rzędy klatek z małymi poruszającymi się sennie zwierzętami. W nagłym rozbłysku światła jarzeniowego oczy białych szczurów żarzą się intensywną czerwienią. Wspólnymi siłami kobieta i dwaj mężczyźni kładą Rachelę na stole laboratoryjnym. Jej skóra boleśnie odczuwa kontakt z zimną, twardą powierzchnią. Ciało jeszcze nie chce jej słuchać; ciągle działa środek usypiający. Rachela. może tylko obserwować, nic więcej. Nie jest w stanie zaprotestować ani błagać o litość. Z narastającym przerażeniem obserwuje, jak kobieta naciąga gumowe rękawiczki i napełnia strzykawkę przezroczystym płynem. - Zrobię jej próbę na gruźlicę; trzeba ją zbadać, zanim trafi do pozostałych. Przez kilka dni będzie dostawać tiabendazol, żeby zlikwi- dować pasożyty. I chyba warto by ją odpchlić. Jeden z mężczyzn chrząka aprobująco. Kobieta z wprawą przymyka powiekę Racheli. Drugim okiem Rachela obserwuje zbliżającą się igłę. Czuje ostre, bolesne ukłucie. Krzyczy z całych sił, ale w rzeczywistości udaje się jej wydobyć tylko lekkie westchnienie. Kobieta odkłada strzykawkę i zaczyna spryskiwać sierść Racheli zimną, nieładnie pachnącą cieczą. Kropla wpada Racheli do oka i bardzo piecze. Rachela mruga rozpaczliwie, ale nawet nie może unieść ręki, by potrzeć bolesne miejsce. Kobieta, rozmawiając cały czas z mężczyznami, rozszerza nogi Racheli i spryskuje jej genitalia. - Wygląda dość zdrowo. Dobry materiał do rozrodu. Rachela jęczy, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Wreszcie przestają się nad nią znęcać, zamykają klatkę i wychodzą z laboratorium. Rachela zamyka oczy; powraca ciemność. Rachela śni. Jest z powrotem w domu, na rancho. Jest noc, a w domu nie ma nikogo oprócz niej. Na zewnątrz skowycze kojot. Głos kojota jest głosem pustyni, zawodzącym jak jęk wiatru przeciskającego się przez szczelinę między dwoma głazami. Miejscowi opowia- dają wiele legend o kojocie - niestałym, chytrym, przebiegłym bogu. Rachela jest niespokojna, poruszona, podenerwowana wyciem kojotów. Szuka Aarona. We śnie nic nie wie o tym, że on nie żyje, i przeszukuje cały dom, od jego sypialni do swego małego pomieszczenia przy wyłożonym linoleum laboratorium. Jest właśnie w laboratorium, kiedy słyszy jakiś cichutki odgłos: suche, delikatne drapanie, jakby poruszana wiatrem gałąź ocierała się o okno, chociaż koło domu nie ma żadnych drzew, a noc jest spokojna. Ostrożnie odsuwa zasłonę. Widzi swoje odbicie: owalną, jasną twarz, długie blond włosy. Dłoń ściskająca brzeg zasłony jest biała, gładka i ma starannie przycięte paznokcie. Coś jednak jest nie tak. Na jej odbicie nałożona jest inna twarz o ciemnobrązowych oczach; twarz szympansa, porośnięta brązoworudymi włosami, z odstającymi, dużymi uszami. Widzi swoje odbicie i tamtą obcą twarz; rysy nakładają się na siebie, mieszają się. Bardzo się boi, ale nie może opuścić zasłony. Jest szympansem zaglądającym przez okno do wnętrza domu; jest dziewczynką wyglądającą na zewnątrz; jest dziewczynką zaglądają- cą do środka; jest małpą wyglądającą przez okno. Boi się coraz bardziej; zewsząd rozlega się wycie kojotów. Rachela otwiera oczy i mruga, przywracając ostrość zarysom widzianych przedmiotów. Ból i mrowienie ustąpiły, ale jeszcze nie do- szła zupełnie do siebie. Boli ją lewe oko. Trąc je czuje wyraźne zgrubienie na powiece, w miejscu, gdzie ukłuła ją kobieta. Leży na pod- łodze metalowej klatki. W laboratorium jest bardzo ciepło; powietrze jest ciężkie od zapachu zgromadzonych tu zwierząt. W klatce obok dostrzega innego szympansa, starszego od niej, o zmierzwionej, ciemnobrązowej sierści. Siedzi w kucki, objąwszy ra- mionami kolana i opuściwszy głowę kiwa się w przód i w tył, cały czas mrucząc coś pod nosem. Na jego czaszce coś błyszczy; po chwili Rachela poznaje, że to implantowana elektroda, stercząca z wygolonego kawałka skóry. Rachela wydaje miękkie, pytające mruknięcie, ale tamten nie reaguje. Klatka Racheli ma ledwie około metra kwadratowego powierzchni. W kącie stoi miska z karmą dla małp. Na jednej ze ścian wisi bu- telka z wodą. Rachela nie zwraca uwagi na jedzenie; chce jej się tylko pić. Przez zakratowane okna wpada pocięte na kwadraciki światło słoneczne. Szarpiąc za pręty Rachela sprawdza wytrzymałość drzwi swego więzienia. Są dobrze zamknięte. Odstępy między prętami są zbyt małe, by mogła wysunąć na zewnątrz rękę i otworzyć zamek. Szympans w klatce obok nie przestaje się kiwać. Kiedy pojękując żałośnie Rachela szarpie za pręty, tamten unosi powoli głowę i spo- gląda w jej kierunku. Jego obrzeżone czerwonymi obwódkami oczy są mętne i Rachela nie jest pewna, czy on w ogóle ją widzi. - Witaj - gestykuluje w jego stronę. - Co się stało? Tamten mruga zmęczonymi oczami. - Boli - sygnalizuje w języku migowym. Unosi rękę i trze gwałtownie głowę w okolicy miejsca, gdzie sterczy elektroda. Skóra jest tam już niemal zupełnie zdarta od ciągłego drapania. - Kto to zrobił? - pyta Rachela. Szympans patrzy na nią obojętnie, więc powtarza pytanie: - Kto? - Ludzie - odpowiada. Jakby na umówiony sygnał rozlega się odgłos przekręcanego w zamku klucza i drzwi laboratorium otwierają się. Wchodzi przez nie brodaty mężczyzna w białym fartuchu, a za nim drugi, gładko ogolony, w garniturze. Brodaty najwyraźniej oprowadza gościa po labora- torium. - ...tylko wstępne próby - mówi. - Mamy opóźnienia z powodu braku szympansów znających język migowy. - Mężczyźni zatrzymują się przed klatką ze starym szympansem. - Tego staruszka przysłali nam z centrum w Oregonie. Obcięli im fundusze na program języko- wy, więc część zwierząt przekazano innym zespołom. Stary szympans kuli się w kącie klatki, spoglądając nieufnie na brodatego mężczyznę. - Głodny? - pyta go gestem brodacz, pokazując mu pomarańczę. - Daj pomarańczę - sygnalizuje szympans. Wyciąga rękę, ale podchodzi do ściany klatki tylko na tyle, żeby wziąć owoc. Kiedy ma go już w ręku, wraca natychmiast do swego kąta. Brodacz mówi dalej: - Dzięki tym badaniom po raz pierwszy otrzymamy niezbite dane co do działalności mózgu podczas posługiwania się językiem migo- wym. Z tym, że potrzebujemy więcej szympansów dobrze znających ten język. A ludzie tak cholernie bronią swoich zwierzaków. - A ta? Też bierze udział w eksperymencie? - pyta człowiek w garniturze wskazując Rachelę, która kuli się w najdalszym kącie klatki. - Nie. Ktoś, zdaje się, trzymał ją w domu. Złapaliśmy ją na polecenie szeryfa. Brodacz zagląda do klatki. Rachela nie porusza się; jest sparaliżowana obawą, że naukowiec domyśli się w jakiś sposób, iż ona zna ję- zyk migowy. Spogląda na jego ręce i wyobraża sobie, jak ' właśnie te ręce wkładają jej do głowy elektrodę. - Przeznaczymy ją na rozród - mówi wreszcie mężczyzna i odwraca się. Rachela obserwuje, jak wychodzą, myśląc o tym, że ludzie są okropni. Aaron miał rację: chcą ją skrzywdzić, chcą wsadzić jej do gło- wy elektrodę. Kiedy drzwi się zamykają, próbuje wciągnąć starego szympansa do rozmowy, ale ten ignoruje ją, zajadając otrzymaną pomarańczę. Potem przyjmuje swoją uprzednią pozycję; chowa głowę między kolana i kiwa się jednostajnie w przód i w tył. Rachela czuje nagle głód. Bierze trochę pokarmu z miski, ale jedzenie wyraźnie czuć lekarstwami, więc odkłada je z powrotem. Chce jej się siusiu, ale w klatce nie ma toalety, a wyjść na zewnątrz nie można. Wreszcie, nie mogąc już wytrzymać, siusia w kącie. Uryna, drażniąc swoim zapachem jej nozdrza, moczy leżące pod klatką śmieci i odpadki. Upokorzona, przerażona, z bolącą głową i skórą swę- dzącą od środka na pchły, obserwuje pełznące po podłodze plamy słonecznego światła. Dzień zbliża się do końca. Rachela znowu próbuje coś zjeść, ale nie daje rady, odstręczona dziwnym zapachem. Zjawia się czarny człowiek i czyści klatki królikom i szczurom. Rachela, przycupnięta w rogu klatki, zerka na niego podejrzliwie obawiając się, że i on będzie chciał ją skrzywdzić. Nadchodzi noc, ale Rachela nie czuje zmęczenia. Na zewnątrz wyją kojoty. Przez okna wpada księżycowa poświata. Podciąga kolana pod brodę i obejmuje je ramionami. Jej ojciec nie żyje, ona zaś jest w niewoli w obcym, nieznanym miejscu. Przez jakiś czas pochlipuje cichutko, mając nadzieję, że nagle obudzi się z koszmaru w swoim domu, w swoim łóżku. Kiedy słyszy szczęk zamka, kuli się jeszcze bardziej. Do laboratorium, pchając przed sobą wózek pełen przyborów do czyszczenia, wchodzi mężczyzna w zielonym kombinezonie. Bierze z wózka szczotkę i zaczyna zamiatać podłogę. Rachela widzi jego głowę tó niknącą, to znów pojawiającą się w rytm zamiatania nad rzę- dami klatek. Mężczyzna pracuje wolno, metodycznie, nachylając się nisko, by sięgnąć szczotką pod każdą klatkę i zgarnąć kurz, odcho- dy i resztki jedzenia na zgrabny, foremny stosik. Dozorca nazywa się Jake. Jest zupełnie głuchy, w średnim wieku, zatrudniony w Instytucie od siedmiu lat. Pracuje w nocy. Dyrektor Instytutu lubi Jake'a, ponieważ dzięki niemu Instytut realizuje federalną ustawę o zatrudnianiu ludzi niepełnosprawnych, a także i dlate- go, że Jake od pięciu lat nie prosił o podwyżkę. Czasem zdarzają się skargi - Jake nie zawsze przykłada się do roboty - ale nigdy na tyle poważne, żeby zwolnić go z pracy. Jake nie jest zbyt bystry i nie ma żadnych ambicji. Lubi Instytut, ponieważ pracuje sam i dzięki temu może pić w pracy. Nikomu nie wadzi, lubi zwierzęta. Czasem przynosi im jakieś smakołyki. Kiedyś jeden z asystentów przychwycił go na tym, jak karmił jabłkiem cię- żarną samicę rezusa. Małpa była obiektem eksperymentu mającego na celu ustalenie wpływu, jaki na rozwój płodu wywiera określona dieta. Asystent ostrzegł Jake'a, że jeśli jeszcze raz złapią go na czymś podobnym, to będzie mógł pożegnać się z pracą. Jake nadal karmi zwierzęta, ale teraz bardziej uważa; nigdy więcej go nie złapano. Rachela widzi, jak stary szympans sygnalizuje Jake'owi: - Daj banana. Proszę banana. Jake przerywa na chwilę zamiatanie i sięga na spód swego wózka. Wyjmuje banana i daje go staremu szympansowi. Zwierzę bierze owoc i opiera się o pręty, podstawiając Jake'owi grzbiet do drapania. Jake wraca do zamiatania, ale po drodze spogląda w stronę obserwującej go Racheli. Ta, zachęcona łagodnością, jaką okazał staremu szympansowi, sygnalizuje nieśmiało: - Pomóż mi. Jake waha się, potem przygląda się jej uważniej. Jego gałki oczne są przekrwione, nos zaś pokrywa gęsta sieć popękanych naczyń krwionośnych - nieomylny znak wskazujący na długoletnią zażyłość z butelką. Jest nieogolony. Ale gdy się pochyla, Rachela wyczuwa zapach whisky i tytoniu. Zapach ten przypomina jej Aarona, więc nabiera odwagi. - Proszę, pomóż mi. Nie jestem stąd. Ostatnią godzinę Jake spędził na ostrym piciu, toteż świat jawi mu się w rozmazanych kształtach. Wpatruje się w nią załzawionymi oczami. Obawa Racheli, że zostanie ponownie skrzywdzona, zamienia się w strach, że Jake zostawi ją tutaj, samą i odgrodzoną od świata. Gwałtownie gestykuluje. - Proszę, proszę, proszę. Pomóż mi. Nie jestem stąd. Pomóż mi pójść do domu. Przygląda się jej, rozważając sytuację. Rachela nie porusza się. Boi się, że jeśli wykona teraz najmniejszy ruch, on sobie pójdzie. Wreszcie z majestatyczną szybkością spowodowaną stanem, w jakim się znajduje, Jake opiera szczotkę o stół i zbliża się do klatki Ra- cheli. - Mówisz? - pyta ją gestem. - Mówię - odpowiada w ten sam sposób. - Skąd się tu wzięłaś? - Z domu mojego ojca. Przyjechało dwóch ludzi, strzelili do mnie i przywieźli mnie tutaj. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, dlaczego za- mknęli mnie w więzieniu. Jake rozgląda się dokoła, starając się okazać jej współczucie, ale jednocześnie jest zbity z tropu jej słowami o więzieniu. - To nie więzienie - poprawia ją. - To miejsce, w którym naukowcy hodują małpy. Rachela obrusza się. - Nie jestem małpą. Jestem dziewczynką. Jake przygląda się jej włochatemu ciału i odstającym, dużym uszom. - Wyglądasz jak małpa. Rachela potrząsa głową. - Nie. Jestem dziewczynką. - Gładzi się dłonią po głowie w bardzo ludzkim geście bezradności i rozpaczy. - To nie moje miejsce - sy- gnalizuje smutno. - Pomóż mi wyjść. Jake przestępuje z nogi na nogę, zastanawiając się, co zrobić. - Nie mogę cię wypuścić. Miałbym duże kłopoty. - Ale tylko na chwilkę. Proszę. Jake spogląda na swój wózek. Musi jeszcze sprzątnąć to laboratorium i dwa korytarze biur, zanim będzie mógł położyć się spać. - Nie odchodź - gestykuluje Rachela, odgadując jego myśli. - Muszę pracować. Teraz ona spogląda na wózek. - Pomogę ci - proponuje. - Wypuść mnie, a ja pomogę ci sprzątać. Jake marszczy brwi. - Jeśli cię wypuszczę, to uciekniesz. - Nie, nie ucieknę. Pomogę ci. Proszę. - Obiecujesz, że wrócisz? Rachela kiwa głową. Jake ostrożnie otwiera klatkę. Rachela wyskakuje, chwyta szczotkę i zaczyna energicznie wymiatać śmieci spod rzędów klatek. - Chodź - daje znak Jake'owi. - Pomogę ci. Kiedy Jake wypycha wózek z laboratorium, Rachela idzie za nim. Gumowe kółka toczą się bezszelestnie po wyłożonej linoleum pod- łodze. Przechodzą przez metalowe drzwi na korytarz; tutaj na podłodze leży chodnik, a w powietrzu czuć zapach kredy i papieru. Biura ciągnące się po obydwu stronach korytarza to małe pokoje wyposażone w biurko, półki na książki i tablice. Jake pokazuje Ra- cheli, jak opróżnić kosze na śmieci do dużej, plastykowej torby. Podczas gdy on wyciera tablice, ona wędruje z pokoju do pokoju, cią- gnąc za sobą worek na śmieci. Początkowo Jake stara się nie spuszczać Racheli z oka. Potem jednak, po wytarciu każdej tablicy, nalewa sobie do kubka porządny łyk whisky z butelki, którą wozi ze sobą na wózku, wstawioną między płyn do czyszczenia ustępów i pastę do podłogi. Po drugim kubku traktuje już Rachelę jak starego przyjaciela, poganiając ją, by się pośpieszyła, to zdążą jeszcze coś przekąsić. Rachela pracuje szybko, ale zatrzymuje się od czasu do czasu, by wyjrzeć przez okno. Na zewnątrz księżyc świeci nad piaszczystą równiną, poznaczoną tu i ówdzie ciemnymi plamami zarośli. Na końcu korytarza znajduje się duży pokój, a w nim kilka biurek z maszynami do pisania. Tam właśnie, w jednym z koszy Rachela znajduje czasopismo. Jego tytuł brzmi Wyznania miłosne, okładkę zaś zdobi rysunek przedstawiający całujących się mężczyznę i kobie- tę. Rachela przygląda się przez chwilę okładce, a potem bierze czasopismo i kładzie je na spód wózka. Jake nalewa sobie kolejny kubek i wjeżdża wózkiem do następnego korytarza. Pracuje teraz znacznie wolniej, wydając cały czas głu- che, buczące odgłosy, które dla niego są tylko przyjemną wibracją. Ostatnich kilka tablic ściera byle jak, więc Rachela, uporawszy się ze wszystkimi koszami, bierze ścierkę i poprawia po nim. Kolację jedzą w komórce Jake'a: małym, bezokiennym pokoiku, którego jedyne umeblowanie stanowi porządnie już nadgryziona zę- bem czasu kanapa, poobijany czarno-biały telewizor i półki pełne najróżniejszych środków czyszczących. Z jednej z półek Jake zdejmu- je papierową torbę zawierającą kanapkę z podejrzanie wyglądającą wędliną, paczkę pikantnych chrupek ziemniaczanych i opakowanie wafli waniliowych. Zza wielkiej butli z płynem do mycia okien wyciąga jakiś magazyn. Zapala papierosa, nalewa sobie kolejną porcję whisky i siada na kanapie. Po krótkim wahaniu napełnia również wyszczerbiony tygiel ceramiczny i podaje go Racheli. Aaron nigdy nie pozwalał jej pić alkoholu, więc Rachela pociąga bardzo ostrożnie. Początkowo zapach kręci jej potężnie w nosie, ale zafascynowana ciepłem, jakie rozlewa się jej po gardle, pije następny łyk. Potem opowiada Jake'owi o mężczyznach, którzy do niej strzelali, i o kobiecie, która ukłuła ją w oko. Jake kiwa głową. - To wariaci - sygnalizuje. - Wiem - odpowiada, przypominając sobie starego szympansa z elektrodą w głowie. - Nie powiesz im, że ja mówię, prawda? - Nikomu nic nie powiem. - Traktują mnie tak, jakby mnie w ogóle nie było - gestykuluje z przygnębieniem Rachela. Kuli się, przerażona myślą o przebywaniu w niewoli u szaleńców. Zastanawia się nad ucieczką; jest na zewnątrz klatki, a Jake z pewnością nie zdołałby jej dogonić. Rozmyślając nad tym kończy swój kubek whisky. Alkohol osłabia jej strach. Siedzi na kanapie tuż obok Jake'a; zapach papierosów przypomina jej Aaro- na. Po raz pierwszy od chwili śmierci Aarona jest jej ciepło i dobrze. Zajadając wraz z Jake'iem wafle i chrupki przegląda pismo, które wyjęła z kosza na śmieci. Pierwsza historia, na którą trafia, jest o ko- biecie imieniem Alice. Początek brzmi: "Zostałam tancerką rewiową po to, by spłacić karciane długi mego męża. Teraz on chce, bym sprzedawała swe ciało". Rachela współczuje Alice; wie, co to samotność i cierpienie. Alice, tak jak Rachela, jest zupełnie sama i nikt jej nie rozumie. Czytając pociąga co chwila z napełnionego ponownie kubka. Ta historia przypomina jej bajkę: ten miły człowiek, który wybawia Alice od jej okropnego męża, jest jak książę ratujący swoją księżniczkę. Rachela spogląda ukradkiem na Jake'a, zastanawiając się, czy on uratuje ją przed złymi ludźmi, którzy zamknęli ją w klatce. Skończyła już drugi kubek whisky i zjadła połowę wafli, kiedy Jake mówi, że musi już zamknąć ją w klatce. Idzie z ociąganiem, zabie- rając ze sobą magazyn. Jake obiecuje jej, że przyjdzie po nią jutro wieczorem; musi jej to wystarczyć. Kładzie pismo w kącie klatki, zwi- ja się w kłębek i zasypia. Budzi się wczesnym popołudniem. Mężczyzna w białym fartuchu wprowadza do laboratorium niski wózek. Rachelę boli głowa i jest jej niedobrze. Kuli się w kącie, a mężczyzna zatrzymuje przy niej wózek, blokuje koła i przenosi na niego klatkę z Rachelą. Wózek jedzie długimi korytarzami o betonowych ścianach pomalowanych na urzędową zieleń. Trzymając się silnie prętów Rachela zastanawia się, dokąd też ją wiozą i czy Jake'owi uda się ją odnaleźć. Na końcu najdłuższego korytarza mężczyzna otwiera grube metalowe drzwi i w nozdrza Racheli uderza fala rozgrzanego powietrza. Czuć tu zapach szympansów, odchodów i nieświeżej żywności. Po obydwu stronach korytarza, do którego wjechali, znajdują się grube metalowe pręty przeplecione dodatkowo drucianą siatką. Za siatką Rachela widzi poruszające się kudłate cienie. W jednej z klatek bawi się piątka młodych szympansów. W innej tulą się do siebie dwie przeczesujące sobie nawzajem sierść samice. Kiedy mijają klatkę, w której dorodny samiec wali pięścią w siatkę, mężczyzna zwalnia. - No, no, Johnson - mówi. - Tylko spokojnie. Zachowuj się. Przyprowadziłem ci nową małą przyjaciółkę. Mężczyzna otwiera drzwi klatki sąsiadującej z pomieszczeniem Johnsona i przysuwa do nich klatkę z Rachelą. - Dalej, malutka - zachęca ją. - Masz, tam są owoce ! W klatce stoi miska z pokrojonymi jabłkami, wokół których unosi się chmara muszek. Z początku Rachela nie chce wejść do nowej klatki. Siedzi bez ruchu w swojej, mając nadzieję, że mężczyzna zawiezie ją z powrotem do laboratorium. Obserwuje, jak człowiek podłącza gumowego węża do znajdującego się w ścianie hydrantu, ale nie domyśla się jego zamiarów. Dopiero gdy uderza w nią bicz lodowatej wody, wydaje przeraźliwy skowyt i ucieka do nowej klatki, gdzie jest sucho. Męż- czyzna zamyka za nią drzwiczki i odchodzi pchając przed sobą wózek z jej starą klatką. Podłoga jest betonowa, podobnie jak dwie ściany; jej więzienie znajduje się na samym końcu korytarza. Drzwi w jednej ze ścian pro- wadzą na wybieg. Dwie pozostałe są z metalowych prętów i siatki: jedna oddziela ją od korytarza, druga od klatki Johnsona. Johnson, już znacznie spokojniejszy, obwąchuje drzwi łączące ich pomieszczenia. Rachela obserwuje go z obawą. Jej wspomnienia o innych szympansach są odległe i osłabione upływem czasu. Pamięta swoją matkę i zdaje jej się, że pamięta, jak bawiła się z innymi ma- łymi szympansami. Nie ma jednak pojęcia, jak zareagować na zachowanie Johnsona, który teraz wpatruje się w nią intensywnie i głośno pohukuje. Próbuje coś mu powiedzieć językiem migowym, ale on wpatruje się jeszcze pilniej i znowu huczy. Za klatką Johnsona widzi następne klatki z innymi szympansami. Jest ich tak wiele, że siatki i pręty nakładają się na siebie, zasłaniają drugi koniec korytarza. Uciekając przed natarczywym wzrokiem Johnsona wychodzi na wybieg - ustawioną na betonowym podłożu drucianą klatkę. Na ze- wnątrz rozciąga się porośnięte z rzadka zaroślami pustkowie. Popołudniowe słońce praży mocno; wszystkie wybiegi są puste, aż do chwili, kiedy na sąsiednim pojawia się Johnson. Jego zainteresowanie przeszkadza jej, więc wraca do środka. Siada na drewnianej, zbitej byle jak platformie najdalej, jak tytko może, od klatki Johnsona. Obejmuje kolana ramionami i stara się odprężyć i zapomnieć o natarczywym sąsiedzie. Udaje się jej zdrzemnąć przez chwilę, ale budzi ją jakieś poruszenie na korytarzu. Klatkę. naprzeciwko zajmuje samica w okresie rui. Rachela zna dobrze ten zapach. Dwaj ludzie otwierają drzwi prowadzące z klatki szympansicy do sąsiedniej, w której stoi obserwujący to z wielkim zainteresowaniem samiec. Johnson także się przygląda, postękując i szarpiąc za siatkę. - Mike jest jeszcze dziewicą, ale Susie zna się już na rzeczy - mówi jeden z mężczyzn. - Nie powinno być problemów. Jednak na wszelki wypadek trzymaj węża w pogotowiu. - Tak? - Czasem walczą ze sobą. Węża używamy tylko wtedy, jak robi się naprawdę gorąco. Zwykle wszystko idzie gładko. Mike przechodzi do klatki Susie. Drzwi zamykają się za nim, uniemożliwiając mu odwrót. Susie nie wydaje się zaniepokojona. Zajada cząstkę pomarańczy, podczas gdy Mike z rosnącym zaangażowaniem obwąchuje jej genitalia. Susie nachyla się, by udostępnić jego pal- com różowe obrzmienie świadczące o jej gotowości. Rachela ze zdziwieniem stwierdza, że sama stoi przy siatce i cichutko pojękuje. Widzi erekcję Mike'a i słyszy jego chrząkanie. Samiec kuca na podłodze, wykonując gesty w stronę Susie. Rachela doznaje mieszanych uczuć: jest zafascynowana, przestraszona, niepewna. Ciągle myśli o tym, w jaki sposób opisuje się seks w Miłosnych wyznaniach: gdy Alice czuje wargi Danny'ego na swoich, roztapia się cała w ekstazie. On bierze ją w ramiona, a jej ciało ogarnia cudownie palący płomień. Susie pochyla się do przodu, a Mike wchodzi w nią gwałtownym ruchem bioder. Po chwili Susie krzyczy głośno i odskakuje, odtrąca- jąc go. Zafascynowana Rachela pożera tę scenę oczami. Mike, z obwisłym już penisem, idzie za Susie do kąta klatki, gdzie zaczyna ją starannie iskać. Rachela puszcza siatkę i przekonuje się, że druty wcięły się jej głęboko w dłonie - tak mocno ją ściskała. Jest noc: rozlega się skrzypnięcie otwieranych drzwi. Rachela budzi się momentalnie, staje przy siatce i próbuje dostrzec coś na kory- tarzu. Uderza w siatkę rękoma. Kiedy zjawia się Jake, wita go radosną gestykulacją. Jake sięga do drzwi klatki Racheli i wtedy, wyjąc i wymachując rękami nad głową, rzuca się w jego kierunku Johnson. Wali w pręty i w siatkę zaciśniętymi w pięści dłońmi, wykrzywia się i wrzeszczy, ale Rachela nie zwraca na niego uwagi i idzie za Jake'iem. Dzisiaj także pomaga mu sprzątać. W laboratorium wita się ze starym szympansem, ale tego bardziej niż rozmowa interesuje banan, którego przyniósł mu Jake. Nie odpowiada na jej pytania i po kilku próbach Rachela daje mu spokój. Kiedy Jake odkurza chodnik, Rachela opróżnia kosze ze śmieciami. Z tego samego, w którym znalazła Wyznania miłosne, wydobywa teraz pismo zatytułowane Dzisiejsza miłość. Później, już w komórce, Jake pali papierosy, pociąga whisky i przegląda swoje magazyny. Rachela czyta opowieści z Dzisiejszej miło- ści. Co jakiś czas zerka przez ramię Jake'a na gruboziarniste zdjęcia nagich kobiet z szeroko rozłożonymi nogami. Jake przez dłuższą chwilę przygląda się fotografii blondynki o dużych piersiach, czerwonych paznokciach i pomalowanych na fioletowo powiekach. Kobie- ta leży na plecach i uśmiecha się, gładząc otwierającą się między jej nogami różowość. Na następnym zdjęciu pieści swoje piersi, szczy- piąc się w ciemne sutki. Ostatnia fotografia przedstawia ją oglądającą się przez ramię za siebie; jest w takiej samej pozycji, jak Susie, gdy była gotowa do pokrycia przez Mike'a. Rachela zerka na zdjęcia, ale nie zadaje Jake'owi żadnych pytań. Jego zapach zaczyna się zmieniać wkrótce po tym, jak zaczął oglądać pismo; oprócz zapachu papierosów i whisky pojawia się jeszcze woń nerwowego potu. Rachela wyczuwa, że nie jest to odpowiedni moment na zadawanie pytań. Ulegając naleganiom Jake'a wraca przed świtem do klatki. Przez następny tydzień przysłuchuje się rozmowom ludzi, którzy pojawiają się i znikają, przynosząc żywność i spłukując klatki stru- mieniem wody z hydrantu. Dowiaduje się, że Instytut Badań Nad Małpami Człekokształtnymi jest przede wszystkim ośrodkiem hodow- lanym, zaopatrującym naukowców w oswojone małpy najróżniejszych gatunków. Działa tutaj także zespół badawczy. Mężczyźni wspominają mimochodem o okropnych rzeczach. Dorastające szympansy na drugim końcu korytarza karmione są pożywieniem zawie- rającym olbrzymie dawki cholesterolu; bada się na nich wpływ, jaki ta substancja wywiera na układ krążenia. Grupie ciężarnych samic wstrzykuje się męskie hormony, by sprawdzić, jak wpłynie to na ich żeńskie potomstwo. Młode małpki dostają głodowe racje w celu ustalenia, jakie zmiany regresywne zajdą w ich mózgach. Wszyscy ci ludzie patrzą na nią, a właściwie przez nią, jakby była częścią ściany, albo jakby jej tu w ogóle nie było. Nie może im nic powiedzieć; nie może im ufać. Co noc Jake wypuszcza ją z klatki, a ona pomaga mu sprzątać. Przynosi jej podarunki: pikantne chrupki ziemniaczane, owoce, czeko- ladę, ciasteczka. Odnosi się do niej przyjaźnie, jak do rozwiniętego nad wiek dziecka. I rozmawia z nią. Nocami, kiedy jest z Jake'iem, Racheli udaje się niemal zapomnieć o grozie klatki, o obawie przed krążącym nerwowo po drugiej stro- nie siatki Johnsonie, o poczuciu jakiejś nierealności towarzyszącemu każdej, najprostszej nawet czynności. Najchętniej zostałaby z Jake- 'iem już na zawsze, by móc zajadać różne małe' przekąski i czytać pisma o miłości. Wydaje się, że Jake lubi jej towarzystwo, ale co rano każe jej wracać do klatki i do strachu. Pod koniec pierwszego tygodnia Rachela zaczyna układać plan ucieczki. Kiedy Jake zasypia nad swoją whisky, co zdarza się mniej więcej trzy razy na pięć nocy, Rachela rusza w samotny obchód po Instytu- cie, gromadząc ukradkiem rzeczy potrzebne do przeżycia na pustyni: plastykowy pojemnik z wodą, foliowa torebka z pastylkami od- żywczymi, duży ręcznik plażowy, który może służyć jako koc w zimne noce, plastykowa torba na zakupy, w której będzie mogła pomie- ścić inne przedmioty. Najcenniejszym znaleziskiem jest mapa samochodowa z czerwoną kropką w miejscu, gdzie znajduje się Instytut. Rachela zna dokładnie adres rancha Aarona i bez trudu znajduje je na mapie. Studiuje układ szos i autostrad, i wytycza drogę do domu. Na przełaj, zakładając, że nie zabłądzi, będzie musiała przejść około pięćdziesięciu kilometrów. Wszystkie znalezione przedmioty cho- wa za jedną z półek ze środkami czyszczącymi. Jej plany ucieczki ulegają poważnemu zachwianiu w momencie, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że kocha Jake'a. Fakt ten toruje sobie powoli drogę do jej świadomości, karmionej historiami z najróżniejszych pism z miłością w tytule. Gdy Jake głaszcze od niechcenia jej sierść, Rachela czuje, jak ogarnia ją dziwne podniecenie. Jest jej przy nim dobrze i bardzo silnie odczuwa jego brak, gdy nadchodzi so- bota i Jake'a nie ma w pracy. Jest szczęśliwa tylko wtedy, gdy przebywa z nim, wędruje za nim po korytarzach Instytutu i czuje woń whisky i papierosów. Kradnie mu jednego papierosa i chowa w klatce, by móc nawet w dzień cieszyć się jego zapachem. Kocha go, ale nie ma pojęcia, jak sprawić, by i on ją pokochał. Niewiele wie o miłości; pamięta mętnie ze szkoły jakiegoś chłopaka, który miał szafkę koło niej, ale nic z tego nie wyszło. Czyta zachłannie wszystkie pisma o miłości i rubrykę Ann Landers w gazecie, któ- rą codziennie przynosi jej Jake. Z tych źródeł uczy się miłości. Pewnej nocy, gdy Jake zapada w sen, Rachela wystukuje na maszynie pe- łen interpunkcyjnych i gramatycznych błędów list do Ann. Wyjaśnia w nim swoją sytuację i pyta, co ma dalej robić. Wkłada list do przegródki z napisem "Poczta do wysłania" i przez następny tydzień ze zdwojonym zainteresowaniem czyta kolumnę Ann. Jej list jed- nak nie ukazuje się w rubryce. Szuka więc pomocy w magazynach ilustrowanych, które tak fascynują Jake'a. Studiuje dokładnie zdjęcia nagich kobiet, a szczególnie tej o dużych piersiach i umalowanych na fioletowo oczach. Pewnej nocy znajduje w biurku jakiejś sekretarki pudełeczko z cieniami do powiek. Bierze je ze sobą do klatki. Wieczorem następnego dnia, gdy Instytut pustoszeje, odwraca swoją metalową miseczkę na jedzenie i przygląda się swemu odbiciu w błyszczącej powierzchni. Przykuca, kładzie pudełeczko z cieniami na kolanie, otwiera je i bada zawartość: znajduje się w nim maleńki pędzelek i trzy kolory - INDIAŃSKI BŁFKIT, LEŚNA ZIELEŃ i DZIKI FIOLET. Rachela decyduje się na cień oznaczony podpisem DZIKI FIOLET. Przytrzymując palcem powiekę bierze w drugą rękę pędzelek i robi nim grubą, fioletową krechę na brązowej skórze. Przygląda się jej krytycznie, po czym rozsmarowuje ją jeszcze dalej, poza powiekę. Intensywny kolor nadaje jej oku karnawałową jaskrawość i zwario- waną strojność. Starannie powtarza operację na drugim oku, po czym uśmiecha się do swego odbicia, mrugając kokieteryjnie. W klatce obok Johnson obnaża kły i trzęsie siatką. Rachela nie zwraca na niego uwagi. Kiedy niedługo potem zjawia się Jake, marszczy brwi na jej widok. - Coś ci się stało? - pyta. - Nie - odpowiada Rachela. I po chwili: - Nie podoba ci się? Jake kuca przy niej i przez dłuższą chwilę przygląda się jej oczom. Rachela kładzie dłoń na jego kolanie, sama zdumiona swoją odwa- gą. Krew łomocze jej w skroniach. - Jesteś bardzo dziwną małpą - sygnalizuje Jake. Rachela boi się poruszyć. Dłoń leżąca na kolanie Jake'a zaciska się w pięść. Wydaje jej się, że jej twarz niknie, że zostają tylko uma- lowane na fioletowo oczy. Jake wstaje. - Bardziej mi się podobały przedtem - sygnalizuje. Podobają mu się jej oczy. Rachela kiwa głową, nie spuszczając spojrzenia z jego twarzy. Potem myje się w damskiej łazience, pozostawiając na papierowych ręcznikach długie ciemne smugi. Rachela śni, że wędruje przez Malowaną Pustynię wraz ze swoją kudłatą i brunatną matką; idą dnem wyrzeźbionego w czerwonej ska- le kanionu, który doprowadzi je prosto do Instytutu Badań Nad Małpami Człekokształtnymi. Matka ociąga się. Nie chce tam iść. Boi się. Rachela zatrzymuje się w cieniu wznoszącej się w górę skały i tłumaczy matce, że muszą iść do Instytutu, ponieważ jest tam Jake. Matka Racheli nie rozumie języka migowego. Patrzy żałośnie na córkę, po czym wspina się w górę po ścianie kanionu. Rachela idzie za nią; wydostaje się na górę w chwili, gdy matka biegnie już po piasku, przeskakując nad zagradzającymi jej drogę głazami. Rachela rusza za nią, jęcząc jak małe, opuszczone szympansiątko. Sylwetka matki majaczy gdzieś w oddali, rozmywana przez unoszą- ce się do góry fale rozgrzanego powietrza. Nagle zmienia się. Po piasku biegnie teraz jasnowłosa kobieta o jasnej cerze, ubrana w fiole- towy dres i trampki - pachnąca słodko matka, taka, jaką pamięta Rachela. Kobieta ogląda się za siebie i uśmiecha się do Racheli. - Nie wyj jak małpka, córeczko - mówi. - Powiedz "mama". Rachela biegnie w milczeniu tym dziejącym się tylko we śnie truchtem, który nigdzie jej nie zaprowadzi. Piasek parzy jej stopy, słońce nielitościwie piecze w głowę. Jasnowłosa kobieta niknie w oddali i Ra- chela zostaje sama. Pada na piasek i szlocha, ponieważ jest samotna i bardzo się boi. Czuje delikatne dotknięcie czyichś palców i przez moment, jeszcze we śnie, zdaje jej się, że to wróciła po nią jej włochata matka. Otwiera oczy i widzi takie same, brązowe, wpatrzone w nią przez siatkę. To Johnson. Udało mu się przełożyć rękę przez pręty, by jej do- tknąć. Gmerając jej delikatnie w sierści wydaje kojące, łagodne mruknięcia. Przypatruje mu się, jeszcze niezupełnie rozbudzona, i myśli, czego właściwie tak bardzo się bała. Nie wydaje się wcale taki zły. Iska ją jeszcze przez chwilę, a potem siada i już tylko jej się przypatruje. Rachela bierze ze swojej miski kawałek jabłka i podaje mu. Drugą rę- ką wykonuje gest, oznaczający w języku migowym właśnie jabłko. Kiedy Johnson przyjmuje poczęstunek, Rachela sygnalizuje jeszcze raz: jabłko. Johnson nie jest zbyt pojętnym uczniem, ale ona przecież ma dużo czasu i jeszcze sporo kawałków jabłka. Rachela skończyła już wszystkie przygotowania, ale nie może zdecydować się na opuszczenie Instytutu. Oznacza to przecież rozstanie z Jake'iem, z ziemniaczanymi chrupkami i whisky, poczuciem bezpieczeństwa. Racheli miłość zawsze kojarzy się ze smakiem whisky i chrupek. Przez kilka nocy, kiedy Jake zasypia, Rachela podchodzi do oszklonych drzwi wejściowych, otwiera je i stając na stopniach patrzy na pustynię. Czasem w padającej na piasek plamie światła pojawia się królik, czasem migną jej w świetle księżyca pustynne gryzonie ska- czące niczym kauczukowe piłki. Raz, rzucając w jej stronę pogardliwe spojrzenie, przebiegł nawet kojot. Pustynia jest miejscem bardzo samotnym. Pustym. Zimnym. Rachela myśli o Jake'u pochrapującym cicho w swojej komórce; zamyka drzwi i wraca do niego. Prowadzi teraz podwójne życie: w nocy pomocnica dozorcy, w dzień więźniarka i nauczycielka. Popołudnia spędza drzemiąc w słońcu i ucząc Johnsona nowych znaków. Pewnego wyjątkowo ciepłego popołudnia Rachela wygrzewa się w słońcu na swoim wybiegu. Johnson jest akurat wewnątrz, inne małpy są wyjątkowo spokojne i Rachela może sobie nieomal wyobrazić, że jest znowu na rancho swojego ojca. Zasypia myśląc o Jake'u. Śni jej się, że siedzi w jego objęciach na starej kanapie. Jej dłoń spoczywa na jego piersi; gładka, biała dłoń o czerwono pomalowa- nych paznokciach. Spogląda na ekran wyłączonego telewizora i widzi swoje odbicie. Jest szczupłą nastolatką o jasnych włosach i błękit- nych oczach. Jest naga. Jake przygląda się jej z uśmiechem. Jego dłoń zsuwa się po jej plecach, a ona zamyka oczy w ekstazie. Coś się jednak wtedy zmienia. Jake iska ją, jak czyniła to matka, szukając w jej sierści pcheł. Rachela otwiera oczy i dostrzega John- sona, grzebiącego w jej sierści i wpatrującego się w nią intensywnie. W ekranie widzi dwa obejmujące się szympansy. Po przebudzeniu Rachela stwierdza, że po raz pierwszy od chwili przybycia do Instytutu wchodzi w okres rui. Skóra dokoła jej genita- liów jest różowa i nabrzmiała. Przez resztę dnia chodzi niespokojnie po klatce. Z drugiej strony siatki śledzi ją równie podekscytowany Johnson. Wychodzi za nią na wybieg i węszy intensywnie, przyciskając nos do dzielących ich prętów. Tej nocy Rachela szczególnie chętnie idzie z Jake'iem na obchód Instytutu. Trzyma się tuż przy nim, nie pozwalając mu nigdzie odejść. Kiedy Jake zamiata podłogę, ona idzie za nim z szufelką, tak blisko, że dwa razy mało się o nią nie przewraca. Rachela czeka, kiedy Jake zwróci uwagę na jej stan, ale on nie daje niczego po sobie poznać. Podczas pracy Rachela co chwila sięga po whisky. Podniecona, pije więcej niż zwykle: opróżnia dwa pełne kubki. Alkohol mąci jej w głowie, toteż idąc za Jake'iem do jego komórki zatacza się od ściany do ściany. Kuli się tuż przy nim na kanapie. Jake odpoczywa, roz- łożywszy szeroko ręce na oparciu i wyciągnąwszy nogi przed siebie. Rachela przysuwa się trochę, tak że ich ciała dotykają się. Jake przeciąga się, po czym rozciera sobie kark, jakby próbował usunąć z niego jakąś dokuczliwą sztywność. Rachela wyciąga rękę i zaczyna gładzić go po tym miejscu, rozkoszując się dotykiem jego skóry i włosów. Po głowie skaczą jej pogmatwane, dziwaczne myśli. Chwilami wydaje się jej, że włosy, których dotyka, należą do Johnsona; czasem znowu wie na pewno, że to Jake. A czasem nie ma to najmniejszego znaczenia. Czy naprawdę aż tak bardzo się różnią? Wcale nie. Gładzi go po karku, nie mając pojęcia, co robić dalej. Według pism, które czytała, mężczyzna powinien w tym momencie zamknąć kobietę w uścisku swych ramion. Rachela wchodzi Jake'owi na kolana, obejmuje go i czeka, aż on zamknie ją w uścisku swych ramion. Jake mruga niezbyt przytomnie. Na pół śpiący gładzi ją po sierści, a jego błądząca ręka trafia w okolice jej genitaliów. Rachela przyciska się silniej do niego, czując jak w gardle wzbiera jej miękki, zawodzący odgłos. Pociera swoim biodrem jego krocze, wyczuwając lekką zmianę jego zapachu i rytmu oddychania. Jake mruga z wysiłkiem, już trochę bardziej przytomny. Rachela obnaża zęby w uśmiechu i nachyla głowę, by polizać go po karku. Czuje jego ręce spychające ją na podłogę i wie, czego on chce. Zsuwa się z jego kolan i odwraca się pokazując mu obrzmiałe genitalia, gotowe, by w nią wszedł. Czeka pojękując cicho w ekstazie. Nic się nie dzieje. Odwraca się i spogląda na niego przez ramię. Jake siedzi na kanapie i patrzy na nią spod półprzymkniętych powiek. Po chwili sięga po pismo ze zdjęciami nagich Kobiet. Jego dłoń wędruje w okolice krocza i po chwili Jake jest już w swoim własnym, odrębnym świecie. Rachela piszczy jak dziecko, które zgubiło matkę, ale on, wpatrzony w zdjęcie jasnowłosej kobiety, nie zwraca na nią uwagi. Rachela biegnie do swojej klatki, do jedynego domu, jaki teraz ma. Ciężko oddycha i cichutko pojękuje. Już w swoim korytarzu przystaje na moment i zagląda do klatki Johnsona. Samiec śpi. Rachela przypomina sobie dotyk jego palców. Otwiera drzwiczki do klatki Johnsona i wchodzi do środka. Samiec budzi się i wciąga badawczo powietrze. Gdy dostrzega Rachelę, rusza od razu w jej stronę. Ona pozwala mu dotykać obrzmienia wokół jej genitaliów, wdychać głęboko jej zapach. Johnson z penisem w erekcji chrząka w podnieceniu. Rachela odwraca się, a on pokrywa ją, wchodząc w nią głęboko. Przemyka jej przez moment myśl o Jak- e'u i o szczupłej, jasnowłosej nastolatce imieniem Rachela, ale ta myśl zaraz mija. Niemal wbrew sobie krzyczy głośno, chrapliwym krzykiem radości i bólu. Johnson iska ją teraz delikatnie, obwąchując jeszcze od czasu do czasu jej genitalia. Rachela jest śpiąca i zadowolona, ale wie, że nie może pozwolić sobie na chwilę zwłoki... Johnson nie bardzo chce wyjść z klatki. Rachela bierze go za rękę i prowadzi do komórki dozorcy. Jego obecność dodaje jej odwagi. Zatrzymuje się na chwilę pod drzwiami i nasłuchuje: ze środka dochodzi miarowy, równy oddech Jake'a. Zostawia Johnsona w hallu, a sama wślizguje się do komórki. Jake śpi na kanapie, z pismem rzuconym niedbale na nogi. Rachela zabiera ekwipunek, który udało jej się zgromadzić; zatrzymuje się jeszcze na chwilę i spogląda na śpiącego mężczyznę. Na poręczy złamanego krzesła wisi jego baseballo- wa czapeczka; Rachela bierze ją na pamiątkę po nim. Prowadzi Johnsona wymarłymi korytarzami. Skoczek pustynny, szukający pożywienia w rzadkiej trawie rosnącej przed wejściem, spogląda na nich ze zdziwieniem. Rachela przewiesza sobie przez ramię torbę na zakupy i wraz z Johnsonem schodzi po schodkach. Gdzieś w oddali rozlega się przeciągłe wycie kojota. Dołączają do niego inne, tworząc śpiewający księżycowy chór. Rachela bierze Johnsona za rękę i prowadzi go na pustynię. Pewna kelnerka, wracająca z pracy w Flagstaff do domu w Winslow, widzi w światłach samochodu dwie małpy przemykające przez drogę. Po krótkiej walce ze swoim sumieniem (nie uśmiecha jej się pomówienie o to, że pije podczas pracy), zawiadamia szeryfa. Reporter miejscowej gazety, młody, ambitny człowiek tuż po szkole, dowiaduje się o tym od policji i przeprowadza wywiad z kelner- ką. Ujęta entuzjazmem dziennikarza i zachwycona jego gotowością wysłuchania wszystkiego, co ona ma do powiedzenia, kelnerka po- daje mu szczegóły, o których nie wspomniała nic szeryfowi: jedna z małp miała na głowie baseballową czapeczkę i niosła coś, co wy- glądało jak torba na zakupy. Reporter pisze krótką żartobliwą notatkę do porannego wydania i rozpoczyna zbieranie materiałów do obszerniejszego artykułu, który ukazałby się za kilka dni. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że w środku sezonu ogórkowego gazeta kupi wszystko, a już szczególnie sentymentalną historię w rodzaju Lassie, wróć, tyle że z szympansami w roli głównej. Nad ranem zaczyna siąpić drobny deszcz - pierwszy deszcz tej wiosny. Szukając schronienia Rachela znajduje małą jaskinię pod trze- ma zwalonymi blokami skalnymi. Mogą się w niej schronić przed deszczem i ewentualnym odkryciem. Rachela dzieli się jedzeniem i wodą z Johnsonem. W nocy bardzo się jej pilnował, wyrażenie przestraszony ciemnościami i ciągłym wyciem kojotów. Rachela z jednej strony uważa się za jego opiekunkę, z drugiej zaś jego obecność dodaje jej odwagi. Johnson zna tylko kilka gestów w języku migowym, ale nie musi nic mówić. Wystarczy, że jest. Johnson zwija się w kłębek w najdalszym kącie jaskini i momentalnie zasypia. Rachela siada u jej wylotu i obserwuje, jak świt zmywa z nieba kolejne gwiazdy. Deszcz uspokajająco szemrze po piasku. Rachela myśli o Jake'u. Baseballowa czapeczka na jej głowie wciąż jeszcze pachnie jego papierosami, ale w gruncie rzeczy wcale jej go nie brakuje. Wcale. Gładzi dłonią czapkę i zastanawia się, czemu myślała, że go kocha. Deszcz przestaje padać. W oddali pojawiają się chmury przypominające baśniowe zamki; wstające słońce maluje je na różowo i złoto i rozwiewa krwistoczerwone proporce. Rachela przypomina sobie, jak kiedyś, gdy była jeszcze mała, Aaron czytał jej bajkę o Pinokiu, małej marionetce, która chciała być prawdziwym chłopczykiem. Po wielu przygodach dzielny i dobry Pinokio osiąga swój cel. Zamienia się w prawdziwego chłopca. Rachela rozpłakała się wtedy, a gdy Aaron zapytał dlaczego, odpowiedziała otarłszy oczy wierzchem kosmatej dłoni: - Ja też chcę być prawdziwą dziewczynką. - Jesteś prawdziwą dziewczynką - odpowiedział jej wtedy Aaron, ale ona jakoś nigdy nie potrafiła w to uwierzyć. Słońce wznosi się wyżej i oświetla połamane, kamienne wieżyczki pustyni. Ten nagi, pusty krajobraz ma w sobie jakiś majestat i ma- gię. Niektóre ludy wysyłają młodzież właśnie na pustynię, by tam poszukiwała objawienia i prawdy odsłoniętej dzięki otwartości miej- sca i tajemniczemu pięknu samotności. Rachela drzemie w ciepłych promieniach słońca. Śni jej się sen, którego niemal nie sposób odróżnić od jawy. W tym śnie przychodzi do niej jej ojciec. - Rachelo - mówi - nie ma znaczenia, co inni myślą o tobie. Jesteś moją córką. - Chcę być prawdziwą dziewczynką - sygnalizuje. - J e s t e ś prawdziwa - odpowiada ojciec. - I nie potrzebujesz jakiegoś zapijaczonego dozorcy, by się o tym przekonać. Rachela zdaje sobie sprawę, że to tylko sen, ale wie jednocześnie, że ojciec mówi prawdę. Jest jej dobrze, ciepło i wcale, ale to wcale nie potrzebuje już Jake'a. Słońce grzeje coraz bardziej, z pobliskiego kamienia obserwuje ją jaszczurka, ale ucieka przy jej pierwszym poruszeniu. Rachela podnosi ostry odłamek skały i skrobie nim od niechcenia po ścianie z czerwonego piaskowca. Serce. A w nim koślawymi literami: "Ra- chela i Johnson". Między nimi znak dodawania. Poprawia kilkakrotnie rysunek, pozostawiając wyraźny ślad na gładkiej powierzchni skały. Późnym rankiem zapada w sen, uśpiona ciepłem wstającego dnia. Tuż po zmroku jadący półciężarówką stary farmer dostrzega w świetle reflektorów dwie małpy. Uciekają, co prawda, od razu w niedo- stępne dla niego skały, ale trwa to wystarczająco długo, by mógł się im dobrze przyjrzeć. Zawiadamia natychmiast policję, gazetę i In- stytut. Rano pojawia się młody reporter, przeprowadza z nim wywiad, po czym towarzyszy ekipie z Instytutu szukającej śladów szympansów. Niedaleko jaskini znajdują świeże odchody - dowód, że uciekinierzy byli rzeczywiście w tej okolicy. Reporter, człowiek ciekawy i am- bitny, wpełza do jaskini i znajduje nagryzmolone na ścianie dwa imiona. Przygląda im się. Mogłyby to być bazgroły bawiących się dzie- ci, gdyby nie to, że imiona należą do zbiegłych szympansów. - Hej ! - woła swego fotografa. - Zerknij no na to. W następnym numerze gazety znajduje się zdjęcie koślawego pisma Racheli. W krótkim wywiadzie farmer, który natrafił na szympan- sy, powiedział między innymi, że niosły ze sobą jakieś torby. - Jakby zapasy - stwierdził. - Wyglądało na to, że mają jeszcze przed sobą długą drogę. Trzeciego dnia kończy się woda. Rachela kieruje się w stronę małego miasteczka, zaznaczonego na mapie. Docierają tam wczesnym rankiem. Pragnienie zmusza ich do wędrowania nawet w dzień. Koło samotnego domu Rachela znajduje studnię. Jest właśnie zajęta na- pełnianiem pojemnika, kiedy Johnson chrząka ostrzegawczo. Z progu domu obserwuje ich ciemnowłosa kobieta. Nie porusza się, więc Rachela dalej napełnia butelkę. - Nic się nie bój, Rachelo - woła kobieta, która czytała o wszystkim w gazecie. - Pij, ile chcesz. Zaskoczona, ale ciągle podejrzliwa, Rachela odstawia pełną butelkę i nie spuszczając z kobiety czujnego spojrzenia zaczyna pić. Ko- bieta cofa się do wnętrza domu. Rachela pogania Johnsona, by pił prędzej. Kiedy kończy, Rachela zakręca kurek. Zabierają się już do odejścia, gdy kobieta wychodzi z domu, niosąc talerz placków i miskę jabłek. Stawia je na skraju werandy i mówi: - To dla was. Kobieta obserwuje przez okno, jak Rachela wkłada jedzenie do torby. Zapakowawszy ostatnie jabłko odwraca się do kobiety i sygnali- zuje: - Dziękuję. Kiedy ta nie reaguje, Rachela bierze patyk i pisze na piasku: "DZIEKUJĘ", po czym drapie się po głowie, macha jeszcze raz kobiecie i rusza z Johnsonem w dalszą drogę. Jest ciągle trochę zdziwiona, ale bardzo szczęśliwa. Następnego dnia poranna gazeta przynosi wywiad z ciemnowłosą kobietą. Kobieta opowiada, jak Rachela odkręciła i zakręciła kurek, jak zapakowała jabłka i napisała podziękowanie na piasku. Reporter przeprowadza także wywiad z dyrektorem Instytutu Badań Nad Małpami Człekokształtnymi. - To tylko zwierzęta - wyjaśnia podenerwowany dyrektor - ale ludzie chcą w nich widzieć małych, włochatych ludzików. Instytut określa jako "stację hodowlaną wyposażoną w sprzęt do przeprowadzania podstawowych badań medycznych". Reporter zadaje kilka rzeczowych pytań dotyczących tego, jak Rachela trafiła do Instytutu. Jednak największym przebojem okazuje się część "detektywistyczna" artykułu. Reporter informuje w niej, że dotarł do prawnika zaj- mującego się sprawami Aarona Jacobsa i dowiedział się, iż Jacobs pozostawił po sobie testament. W testamencie tym zapisuje cały swój majątek - łącznie z ziemią i budynkami - "Racheli, szympansicy, którą uznaję za moją córkę". Reporter zaprzyjaźnia się z jedną z pracujących w Instytucie maszynistek i ta przekazuje mu krążącą po biurze plotkę, jakoby małpy wypuścił na wolność pijany dozorca, zwolniony już zresztą z pracy za zaniedbywanie obowiązków. Reporter w towarzystwie przyjaciela znającego język migowy odszukuje Jake'a w jego mieszkaniu w śródmieściu Flagstaff. Jake, który nie wytrzeźwiał nawet na moment od chwili zwolnienia z pracy, czuje się oszukany przez Rachelę, przez Instytut, przez ca- ły świat. Szczególnie wielki żal ma do Racheli: byli przecież przyjaciółmi, a potem ona zabrała jego baseballową czapeczkę i uciekła. Po prostu nie jest w stanie zrozumieć, jak mogła to zrobić. - Czy chce pan powiedzieć, że ona umiała mówić? - pyta za pośrednictwem tłumacza reporter. - Jasne, że umie mówić - gestykuluje niecierpliwie Jake. To sprytna małpa. Tytuł w gazecie: "Inteligentna szympansica dziedziczy fortunę !" Co prawda spadek po Aaronie nie jest żadną fortuną, Rachela zaś nie jest tylko szympansem, ale poza tym wszystko się zgadza. W obronie Racheli odzywają się głosy aktywistów Towarzystwa Opieki Nad Zwierzętami. Sprawa trafia do ogólnokrajowych środków przekazu. Ann Landers informuje, że otrzymała list od szympansicy imieniem Rachela; sądziła, że to głupi dowcip. Amerykańskie Sto- warzyszenie Obrońców Praw Człowieka desygnuje do pracy nad tą sprawą własnego prawnika. W dzień Rachela i Johnson śpią wszędzie tam, gdzie uda im się znaleźć jakieś schronienie - w jaskiniach, szałasach dla bydła, w prze- rdzewiałym wraku porzuconego samochodu. Czasem Racheli śni się ciemna, splątana dżungla; dochodzące z oddali wycie kojotów staje się wtedy częścią jej snu, zmieniając się w krzyki skaczących po drzewach małp. Wędrówka i pustynia zmieniły ją. Jest teraz mądrzejsza, mając już za sobą gorącą, młodzieńczą miłość. Pewnego dnia śni jej się ran- cho. W tym śnie ma długie jasne włosy i białą skórę. Z zaczerwienionymi od płaczu oczami wędruje bezustannie po domu, szukając czegoś, co zgubiła. Kiedy rozlega się wycie kojotów, patrzy przez okno w roztaczającą się dokoła ciemność. Twarz, która spogląda na nią z szyby, ma olbrzymie uszy i porośnięta jest dokoła zmierzwioną sierścią. Patrzy na nią przez chwilę, wreszcie poznaje i otwiera okno, by wpuścić się do środka. Podróżują nocą. Rachela czuje pod stopami chłodny piasek i skały. W telewizji uczeni i politycy omawiają jej przypadek, opisują technikę, jakiej użył Aaron Jacobs, a którą odkryto po dokładnym przejrzeniu wszystkich pozostawionych przez niego materiałów. Ich rozważania nie mają żadnego wpływu ani na jej wędrówkę w kierunku rancha, ani na bezustanne mruganie wiszących nad jej głową gwiazd. Jest noc, gdy Rachela i Johnson zbliżają się do zabudowań rancha. Rachela węszy ostrożnie i czuje zapach spalin oraz wielu obcych ludzi. Ze szczytu wzgórza widzi małe obozowisko rozbite wokół białej ciężarówki ze znakami lokalnej stacji telewizyjnej. Waha się przez moment, czy nie lepiej byłoby skierować się z powrotem na bezpieczną pustynię. Potem bierze Johnsona za rękę i razem zaczynają schodzić ze wzgórza. Rachela wraca do domu. Orson Scott Card - Ameryka Sam Monson i Anamari Boagente spotkali się dwa razy w życiu; dwa razy w odstępie czterdziestu lat. Pierwsze spotkanie trwało kilka tygodni i miało miejsce w głębi amazońskiej dżungli, w wiosce Agualinda. Drugie, zaledwie godzinne, odbyło się przy ruinach zapory wodnej Glen Canyon, na granicy kraju Navaho i stanu Deseret. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Sam był chudym nastolatkiem z Utah, Anamari zaś brazylijską Indianką - wciąż panną, w średnim wieku. Kiedy spotkali się po raz drugi, on był gubernatorem Deseret, ostatniego europejskiego stanu w Ameryce, a ona - jak uważali niektórzy - matką Boga. Nikt oprócz mnie nie domyślił się wtedy, że spotkali się już wcześniej. Ja byłem tego pewien i nękałem Sama, aż opowiedział mi wszystko. Teraz Sam nie żyje, a i ona już dawno odeszła i jestem jedynym, który zna prawdę. Przed długi czas myśla- łem; że zabiorę tę historię do grobu, ale teraz widzę, że nie mogę tego zrobić. Widzę, że nie będę mógł umrzeć, dopóki tego nie opiszę. Wszystko, czego miałem dokonać, zrobiłem już dawno temu, więc dlaczego jeszcze żyję? Wydaje mi się, że to ziemia trzyma mnie przy życiu, żebym mógł przekazać opowieść o jej zwycięstwie, tak jak utrzymuje życie w was , żebyście mogli jej wysłuchać. Bogowie tacy są. Nie wystarcza im to, że rządzą wszystkim. Chcą jeszcze być sławni. Agualinda, Amazonia Pasażerowie nic jej nie obchodzili. Anamari interesowały tylko helikoptery przylatujące z dostawami lekarstw. Ten przywiózł spory pakiet benaxidenu; Anamari ledwie zauważyła chudego, niezgrabnego chłopca siedzącego przy skrzyniach i patrzącego spode łba. Jesz- cze jeden Yanqui, który nie chce tkwić w dżungli. Nic nowego. Do tej pory Norteamericanos stali się dla Anamari prawie niewidzialni. Przybywali i znikali. To z brazylijskimi urzędnikami musiała się użerać, z małymi biurokratami znoszącymi z trudem lata prawdziwego zesłania w Manaus, co wyładowywali swoją frustrację tyranizując bezradnych Indian. Nie, przykro mi, nie mamy już penicyliny, nie mamy już strzykawek, co zrobiliście ze szczepionką przeciw AIDS, którą daliśmy wam trzy lata temu? Myślicie, że my plujemy pieniędzmi? Niech przyjdą do miasta, jeśli chcą wyzdrowieć. W Sao Paulo de Olivenca jest szpital, wyślij ich tam, nie mamy zamiaru budować drugiego szpitala w tej głuszy, nie dla wioski stu brudnych Baniwasów, a ty nie jesteś lekarką, jesteś tylko starą, pomarszczoną Indianką, nie masz żadnego wy- kształcenia medycznego, nie mamy dla ciebie lekarstw. Czuli się tacy ważni, kiedy decydowali, czy indiańskie dziecko będzie żyło, czy umrze. I najczęściej wydawali wyrok śmierci odmawiając dostawy lekarstw. Czuli się wszechmocni jak Bóg. Anamari wiedziała, że nie ma sensu protestować czy się kłócić - biurokrata tym pewniej znów zabije w przyszłości. Jednak czasem, kiedy potrzeba była nagląca, a lekarstwo pospolite, Anamari szła do geologów Yanqui i pytała, czy mają to lub tamto. Czasem mieli. Znała Yanquis na tyle, że wiedziała, iż podzielą się, jeśli będą mieli nadmiar, lecz jeśli nie, to nie kiwną palcem, by to zdobyć. Nie byli tyranami jak brazylijscy urzędnicy. Po prostu ni cholery ich to nie obchodziło. Byli tu, by robić pieniądze. To właśnie widziała Anamari patrząc na ponurego, jasnowłosego chłopca w helikopterze - kolejny Norteamericano, taki sam jak wszy- scy Norteamericanos, tylko młodszy. Miała więc benaxiden i natychmiast zaczęła rozgłaszać, aby wszyscy Baniwasi przyszli na zastrzyk. Tę chorobę zasiano w czasie woj- ny między Gujaną a Wenezuelą, dwa lata wcześniej; jak zwykle ofiary w większości nie były obywatelami żadnego z tych krajów, tylko zwykłymi Indianami z dżungli, którzy pewnego ranka budzili się z zesztywniałymi kolanami, sztywniejącymi coraz bardziej, aż nie byli w stanie wykonać żadnego ruchu. Benaxiden pomagał, ale trzeba go było brać co kilka miesięcy, inaczej kończyny znów sztywniały. Jak zwykle biurokraci opóźniali dostawę i tuzin Baniwasów z wioski leżało złożonych chorobą. Jak zwykle jednego czy dwóch Indian nie da się już wyleczyć; do końca życia będą mieli zesztywniały staw albo dwa. Jak zwykle Anamari nie mówiła wiele robiąc zastrzyki, a Ba- niwasi mówili do niej jeszcze mniej. Dopiero następnego dnia Anamari znalazła czas, by zauważyć młodego Yanqui kręcącego się po wiosce. Miał na sobie pomięte białe ubranie, już nieco ubrudzone zielenią i brązem tętniącej życiem, amazońskiej dżungli. Nie zdradzał zainteresowania czymkolwiek, jed- nak godzinę później, obchodząc chaty i sprawdzając rezultaty wczorajszej kuracji benaxidenowej Anamari uświadomiła sobie, że ją śle- dzi. Odwróciła się w progu wybudowanej przez rząd szopy i spojrzała na chłopca. - O que e? - zapytała. Czego chcesz? Ku jej zdziwieniu, odpowiedział łamaną portugalszczyzną. Większość Yanquis nigdy nie trudziła się nauką tego języka, oczekując, że ona i wszyscy inni będą mówić po angielsku. - Posso ajudar? - spytał. Mogę pomóc? - Nao - powiedziała. - Mas pode olhar. - Możesz patrzeć. Spojrzał na nią z zakłopotaniem. Powtórzyła to wolniej, wymawiając wyraźnie. - Pode olhar. - Eu? - Ja? - Voce, sim. Ja mówię po angielsku. - Nie chcę mówić po angielsku. - Tanto faz - powiedziała. To bez znaczenia. Wszedł za nią do chaty. Była tam mała dziewczynka, leżąca nago we własnym kale. Doznała paraliżu w wyniku zapalenia opon mó- zgowych, które przeszła przed laty, kiedy była niemowlęciem, i Anamari sądziła, że ona będzie jedną z tych, dla których benaxiden przybył zbyt późno. Zazwyczaj tak właśnie było - słabsi cierpieli najbardziej. Jednak nie, jej kończyny znów się zginały i dziewczynka uśmiechnęła się do nich tym przygnębiająco szczęśliwym uśmiechem, który czasem czynił ofiary paraliżu tak pięknymi. No tak. Mimo wszystko miała trochę szczęścia, benaxiden przybył dla niej na czas. Anamari zdjęła pokrywkę glinianego dzbana na wodę stojącego na jedynym stole w pomieszczeniu i umoczyła w nim jedną ze swych czystych szmat. Wytarła nią dziewczynkę, po czym podniosła jej wątłe, wycieńczone ciało i wyciągnęła spod niej brudne prześcieradło. Pod wpływem nagłego impulsu podała prze- ścieradło chłopcu. - Leva fora - powiedziała. A kiedy nie zrozumiał, powtórzyła: - Wynieś je na zewnątrz. Wziął je bez wahania, co ją zdziwiło. - Chcesz, żebym je uprał? - Możesz je strząsnąć z grubsza - powiedziała. - Tam w ogrodzie na tyłach. Upiorę je później. Kiedy już wychodziła, wrócił niosąc zwinięte prześcieradło. - Już skończyłam - powiedziała. - Zatrzymamy się koło mojego domu, że- by je namoczyć. Teraz ja je poniosę. Nie oddał jej zawiniątka. - Ja wezmę - rzekł. - Nie dasz jej czystego prześcieradła? - Są tylko cztery na całą wioskę - odparła. - Dwa z nich na moim łóżku. Jej nie przeszkadza to, że leży na macie. Tylko ja w wiosce troszczę się o pościel. Tylko ja również troszczę się o tę dziewczynkę. - Ona cię lubi - powiedział. - Uśmiecha się tak do wszystkich. - Zatem może lubi wszystkich. Anamari mruknęła coś pod nosem i ruszyła w kierunku swojego domu. Były to dwa rządowe baraki stojące obok siebie. Jeden pełnił rolę kliniki, drugi mieszkania. Na zapleczu miała dwie metalowe balie. Podała jedną z nich młodemu Yanqui, wskazała na zbiornik z deszczówką i kazała mu napełnić balię. Napełnił. To doprowadziło ją do szału. - Czego ty chcesz! - wrzasnęła. - Niczego - rzekł. - Czemu wciąż się tu kręcisz ! - Myślałem, że ci pomagam - jego głos był pełen urażonej dumy. - Nie potrzebuję twojej pomocy. Zapomniała, że miała zostawić prześcieradło do namoczenia. Zaczęła nim trzeć o tarę. - A więc czemu prosiłaś, żebym... Nie odpowiedziała mu, a on nie dokończył pytania. Po dłuższej chwili rzekł: - Próbowałaś się mnie pozbyć, prawda? - Czego tu chcesz? - powiedziała. - Czy mało mam na głowie, żebym musiała jeszcze opiekować się jakimś chłopcem? W jego oczach pojawił się błysk gniewu, ale nie odpowiedział jej, dopóki nie przeszła mu złość. - Jeśli się zmęczyłaś, mogę trochę potrzeć. Chwyciła go za rękę i przyglądała jej się przez chwilę. - Miękkie ręce - powiedziała. - Ręce damy. Podrapałbyś sobie knykcie o tarę i zakrwawił całe prześcieradło. Zmieszany, włożył ręce do kieszeni. Nad głową przeleciała mu olśniewająco zielona i czerwona papuga; odwrócił się i spojrzał na pta- ka ze zdziwieniem. Papuga siadła na zbiorniku z deszczówką. - W Stanach kosztowałaby z tysiąc dolarów - rzekł. Oczywiście mały Yanqui wszystko przelicza na pieniądze. - Tu są darmo - powiedziała. - Jedzą je Baniwasi. I noszą ich pióra. Spojrzał wokół na inne chaty, na nędzne ogródki. - Ludzie tu są bardzo biedni - powiedział. - Życie w dżungli musi być ciężkie. - Tak myślisz? - warknęła. - Dżungla jest bardzo dobra dla tych ludzi. Dostarcza im mnóstwo jedzenia, przez cały rok. Indianie z Amazonii nie wiedzieli, co to bieda, dopóki nie przyszli Europejczycy i nie kazali im kupować spodni, na które nie było ich stać, budo- wać domów, których nie mogli utrzymać, i zakładać ogródków. Zakładać ogródki ! Pośród tego wspaniałego Edenu. Życie w dżungli było dobre. To Europejczycy uczynili ich biednymi. - Europejczycy? - spytał chłopiec. - Brazylijczycy. Oni wszyscy są Europejczykami. Nawet ci czarni stali się Europejczykami. Brazylia jest po prostu jeszcze jednym krajem Europy, w którym mówi się po europejsku. Tak jak i wy, Norteamericanos. Wy też jesteście Europejczykami. - Urodziłem się w Ameryce - powiedział. - Tak samo jak moi rodzice i dziadkowie, i pradziadkowie. - Jednak twoi bis-bis-avós, oni przybyli łodzią. - To było dawno temu - rzekł. - Dawno temu ! - zaśmiała się. - Ja jestem czystej krwi Indianką. Należę do tej ziemi od dziesięciu tysięcy pokoleń. Ty jesteś tu obcy. Obcy w czwartym pokoleniu. - Ale jestem obcym, który nie boi się dotknąć brudnego prześcieradła - rzekł. Uśmiechał się wyzywająco. Właśnie wtedy zaczęła go lubić. - Ile masz lat? - spytała. - Piętnaście - powiedział. - Twój ojciec jest geologiem? - Nie. Kieruje zespołem wiertaczy. Zamierzają wywiercić tu próbny szyb. Jednak on nie sądzi, że coś tu znajdą. - Znajdą mnóstwo ropy - powiedział. - Skąd wiesz? - Ponieważ mi się to śniło - powiedziała. - Buldożery ścinające drzewa, robiące lotnisko, i samoloty przylatujące i odlatujące. Nigdy by tego nie zrobili, gdyby nie znaleźli ropy. Mnóstwo ropy. Czekała, aż zacznie śmiać się z tego, że sny mogą się ziszczać. Nie zaczął. Po prostu patrzył na nią. Tak więc to ona przerwała milczenie. - Przyszedłeś do wioski, by zabić czas, gdy twój ojciec pracuje i nie ma go, prawda? - Nie - rzekł. - Przyszedłem, ponieważ jeszcze nie zaczął pracy. Helikoptery dopiero jutro zaczną zwozić sprzęt. - Wolisz trzymać się z dala od ojca? Spojrzał w bok. - Wolałbym widzieć go w piekle. - To jest piekło - powiedziała i chłopiec roześmiał się. Czemu tu z nim przyleciałeś ? - Ponieważ mam dopiero piętnaście lat, a tego lata on sprawuje nade mną nadzór. - Nadzór - powiedziała. - Jak nad przestępcą. - To on jest przestępcą - rzekł ze złością. - A jego przestępstwo? Zwlekał chwilę, jakby zastanawiając się, czy odpowiedzieć. Kiedy się odezwał, mówił cicho i patrzył w bok. Wstydził się. Wstydził się przestępstwa, które popełnił jego ojciec. - Cudzołóstwo - powiedział. Słowo zawisło w powietrzu. Chłopiec odwrócił się i znów popatrzył jej w oczy. Zaczerwienił się lekko. Europejczycy mają taką przezroczystą skórę, pomyślała. Widać przez nią wszystkie ich uczucia. Domyślała się historii kryjącej się za tym słowem; ukochana matka zdradzona, a teraz on musi spędzić lato ze zdrajcą. - Czy to z b r o d n i a ? Wzruszył ramionami. - Może dla katolików nie. - Jesteś protestantem? Potrząsnął głową. - Mormonem. A właściwie heretykiem. Roześmiała się. - Ty jesteś heretykiem, a twój ojciec cudzołożnikiem. Jej śmiech nie spodobał mu się. - A ty jesteś dziewicą - powiedział. Wydawało się, że chciał ją w ten sposób zranić. Przestała trzeć i stała patrząc na swoje ręce. - Czy to także przestępstwo? - mruknęła. - Tej nocy miałem sen - powiedział. - We śnie nosiłaś imiona Anna Maria, ale kiedy próbowałem cię tak nazywać, nie mogłem. Mo- głem tylko nazywać cię inaczej. - Jak? - zapytała. - Jakie to ma znaczenie? To był tylko sen - zadrwił. Wiedział, że wierzyła w sny. - Śniłam ci się i w tym śnie miałam na imię Anamari? - To prawda, no nie ? Tak masz na imię ? Nie musiał dodawać drugiej połowy pytania: Jesteś n a p r a w d ę dziewicą, no nie ? Wyjęła prześcieradło z wody, wykręciła je i rzuciła mu. Chwycił je; brudna woda opryskała mu twarz. Skrzywił się. Wylała mydliny na ziemię. Obryzgała mu błotem całe spodnie. Nie cofnął się. Później zaniosła wanienkę do zbiornika i zaczęła ją napełniać czystą wodą. - Muszę wypłukać - powiedziała. - Śniło ci się lotnisko - rzekł. - A mnie śniłaś się ty. - Lepiej będzie, jeśli w snach będziesz pilnował swojego nosa - powiedziała. - Wcale o to nie prosiłem, wiesz - rzekł. - Jednak poszedłem tropem snu do wioski i okazało się, że ty też miewasz sny. - To wcale nie znaczy, że skończy się to z twoim pinto między moimi nogami, więc możesz o tym zapomnieć - powiedziała. Wyglądał na głęboko zgorszonego. - Rany, o czym ty mówisz ! To byłby nierząd ! A ponadto jesteś tak stara, że mogłabyś być moją matką! - Mam czterdzieści dwa lata - powiedziała. - Jeśli to twój interes. - Jesteś więc s t a r s z a od mojej matki - powiedział. Nie mógłbym pożądać cię seksualnie. Przepraszam, jeśli sprawiłem takie wraże- nie. Zachichotała. - Śmieszny z ciebie chłopiec, Yanqui. Najpierw mówisz, że jestem dziewicą... - To było we śnie - rzekł. - A potem, że jestem starsza od twojej matki i zbyt brzydka, by mnie pożądać seksualnie. Zbladł ze wstydu. - Przepraszam, chciałem tylko się upewnić, że wiesz, że nigdy bym nie... - Chcesz mi powiedzieć, że jesteś grzecznym chłopcem. - Tak - odrzekł. Znów zachichotała. - Pewnie nawet nie bawisz się ze sobą - powiedziała. Poczerwieniał. Usiłował znaleźć jakąś odpowiedź. Potem rzucił w nią mokrym prześcieradłem i odszedł, wściekły. Śmiała się do roz- puku. Bardzo jej się spodobał. Następnego ranka wrócił i przez cały dzień pomagał jej w klinice. Nazywał się Sam Monson i był pierwszym Europejcrykiem, jakiego znała, który miał prawdziwe sny. Myślała, że tylko Indianie mogą je mieć. Jakikolwiek bóg zsyłał te sny, najwidoczniej zsyłał je też Sa- mowi. Może ten bóg zetknął ich ze sobą w tej dżungli. Może ten bóg sprawi, że wiertacze natrafią na ropę i ojciec Sama zostanie tu tak długo, by udało się to, co bóg zamierzał osiągnąć. Rozzłościło ją, że bóg wspomniał, że była dziewicą. To wyłącznie jej sprawa. Życie w dżungli było lepsze, niż Sam oczekiwał. Tam, w Utah, kiedy po raz pierwszy usłyszał od Mamy, że musi pojechać ze starym draniem do Amazonii, obawiał się najgorszego. Wyrąbywanie maczetą drogi w gęstej dżungli, przeprawianie się przez rzeki pełne pira- nii w stoczonych przez korniki dłubankach, wiecznie ściekający pot, moskity i gęste, ciężkie powietrze. Okazało się jednak, że amery- kańscy nafciarze mieszkają w dość porządnym obozie i mają nawet prąd z generatora. Nawet jeśli padało przez cały czas, a kiedy nie padało, było tak gorąco, że marzyłeś o deszczu, nie było nieustannego niebezpieczeństwa, jakiego się obawiał jadąc tu i wcale nie musiał wyrąbywać sobie drogi przez dżunglę. Były tu ścieżki, czasem nawet drogi, a gęsta, żywa zieleń dżungli była piękniejsza, niż sobie wy- obrażał. Nie zdawał sobie sprawy, że zachód Ameryki jest właściwie pustynią. Nawet Kalifornia, gdzie mieszkał stary drań, kiedy nie włóczył się po świecie wiercąc szyby, nawet te porośnięte lasami wzgórza i pagórki były szare w porównaniu z zielenią dżungli. Indianie byli cichymi, spokojnymi ludźmi, a nie łowcami głów. Zamiast unikać ich, jak to robili dorośli Amerykanie, Sam stwierdził, że może z nimi przebywać, poznawać .ich, a nawet pomagać im pracując z Anamari. Stary drań mógł sobie łazić i popijać swoje piwsko z innymi - cudzołóstwo i w dodatku piwsko, jakby nie wystarczył jeden godny pogardy grzech ciała - ale Sam naprawdę robił tu coś po- żytecznego. Gdyby Sam mógł coś zrobić, by udowodnić, że jest przeciwieństwem swojego ojca, zrobiłby to; a ponieważ jego ojciec był słabym, pożądliwym, przyziemnym człowiekiem nie potrafiącym się opanować, więc Sam musiał być silnym, uduchowionym intelektu- alistą, nie pozwalającym, by rządziły nim jakiekolwiek cielesne żądze. Patrząc, jak ojciec oddaje się pijaństwu, pamiętając o tym, że nie był on w stanie wytrzymać nawet miesiąc z dala od Mamy, by nie wziąć jakiejś kurwy do łóżka, Sam był dumny ze swojej samokontroli. To on panował nad swoim ciałem, a nie ono nad nim. Był też dumny, że zdał egzamin, jakiemu poddała go Anamari tego pierwszego dnia. Cóż z tego, że ludzkie ekskrementy dotknęły jego ciała? Nie obawiał się ciepłego smrodu cierpiących, nie bał się niewinnego brudu kalekiego dziecka. Czyż Jezus nie dotykał trędowa- tych? Brud ciała nie budził w nim niesmaku. Tylko brud duszy. Dlatego właśnie sny o Anamari niepokoiły go. W ciągu dnia byli przyjaciółmi. Rozmawiali o ważnych sprawach; opowiadała mu o In- dianach z Amazonii i swojej nauce w szkole pedagogicznej w Sao Paulo. Słuchała, kiedy mówił o historii, religii, ewolucji wszystkich tych teoriach oraz pomysłach, które przychodziły mu do głowy. Nawet Mama nigdy nie miała na to czasu, wiecznie zajęta opieką nad młodszymi dziećmi lub nie kończącymi się pracami na rzecz kościoła. Anamari zachowywała się tak, jakby to, co myśli, miało jakieś znaczenie. Jednak w nocy, gdy śnił, było zupełnie inaczej. We snach wciąż widział ją nagą i słyszał głos nazywający ją "Virgem America". Co jej dziewictwo miało wspólnego z Ameryką, nie rozumiał nawet prawdziwe sny nie zawsze mają sens - ale wiedział, że kiedy śniła mu się naga, zawsze wyciągała doń rękę wywołując tak silne podniecenie, że nieraz budził się nabrzmiały i pulsujący z urojonej rozkoszy ni- czym biblijny Onan, syn Judy, który wylewał swoje nasienie na ziemię i został za to rażony gromem. Za każdym razem, gdy się to zdarzało, Sam długo nie mógł zmrużyć oka, drżąc z lęku. Nie dlatego, by myślał, że Bóg może go za to razić gromem - wiedział, że skoro Bóg nie zesłał pioruna na ojca za jego cudzołóstwo, to i jemu nic nie grozi za sny erotyczne. Bał się, bo w tych snach okazywał się tak samo lubieżny i zły jak jego ojciec. Nie chciał czuć żadnego seksualnego pociągu do Anamari. Była stara, chuda i żylasta, i Sam obawiał się jej, ale przede wszystkim nie chciał jej pożądać, ponieważ nie był taki jak ojciec i nigdy nie bę- dzie miał stosunku z kobietą, która nie jest jego żoną. A jednak kiedy wchodził do wioski Agualinda, odczuwał chęć, by znów ją zobaczyć, i kiedy ją znajdował - wioska nie była duża i nie zabierało mu to wiele czasu - nie mógł wymazać z pamięci tego, jak wyglądała w jego snach, wyciągająca ramiona, trącająca go rozko- łysanymi piersiami, ocierająca się o niego wąskimi biodrami - i zagryzał wargi, by poczuć ból i zapomnieć o pożądaniu. To dlatego, że mieszkał z ojcem; udzielała mu się lubieżność starego drania, to wszystko. Tak więc spędzał z ojcem jak najmniej cza- su, wracając do domu tylko na noc. Im ciężej pracował robiąc to, co poleciła mu Anamari, tym łatwiej było mu zapomnieć o śnie, w którym klęczała na nim, dotykała go i ślizgała się po jego ciele. Okopuj zagony kukurydzy, aż z bólu zacznie cię łupać w krzyżu ! Obmyj ranę baniwaskiemu łowcy i zmień bandaże ! Wysterylizuj narzędzia w alkoholu ! I przede wszystkim nie pozwól, nawet przypadkiem, by jakakolwiek część twego ciała otarła się o nią; odsuń się, kiedy jest blisko, odwróć się tak, by nie czuć jej ciepłego oddechu, gdy zagląda ci przez ramię, zacznij inteli- gentną rozmowę, jeśli zapada cisza wypełniona jedynie bzykiem owadów oraz widokiem kropli potu spływającej wolno z jej szyi na tors i znikającej między piersiami, tym gdzie tylko zawiązuje swoją koszulę, zamiast ją zapiąć Jak mogła być dziewicą, skoro tak się zachowywała w jego snach ? - Jak myślisz, skąd się biorą nasze sny? - zapytała. Zaczerwienił się, chociaż nie mogła wiedzieć, o czym myśli. A może mogła? - Te sny - powiedziała. - Czemu mamy sny, które stają się prawdą - jak sądzisz? `' Było już prawie ciemno. - Muszę iść do domu - powiedział. Trzymała go za rękę. Kiedy to zrobiła i po co? - Mam przedziwny sen - powiedziała. - Śni mi się olbrzymi wąi, pokryty jasnozielonymi i czerwonymi piórami. - Nie wszystkie sny stają się prawdą - rzekł. - Mam nadzieję - odparła. - Ponieważ ten wychodzi z... Ja rodzę tego węża. - Quetzal - powiedział. - Co to znaczy? - Opierzony bóg-wąż Azteków. A może Majów. W każdym razie z Meksyku. Muszę iść do domu. - Ale co to znaczy? - Już prawie ciemno. - Zostań i porozmawiaj ze mną! - zażądała. - Jest miejsce, możesz zostać całą noc. Jednak Sam musiał wracać. Choć nienawidził towarzystwa ojca, obawiał się zostać tu na noc. Nawet jej zaproszenie go podnieciło. Nie wytrzymałby całej nocy pod jednym dachem. Sen byłby dla niego zbyt silny. Tak więc zostawił ją i ruszył z powrotem ścieżką przez dżunglę. Przez całą drogę nie mógł przestać myśleć o Anamari. Czuł pożądanie jeszcze silniejsze, niż kiedy przy nim była - jakby wszystkie rośliny emanowały jej obraz. W zapadającym mroku liście z zielonych stały się czarne. Gorąca ciemność nie przerażała go; zdawała się zachęcać, by zszedł ze ścieżki w cień, gdzie znajdzie wilgotną ulgę, chłodne uwolnienie od napięcia. Został na ścieżce i przyspieszył kroku. W końcu dotarł do osady nafciarzy. Generator był głośny, ale owady jeszcze głośniejsze; cisnęły się wokół ogromnego kręgu światła rzucając cienie w swym demonicznym tańcu. Sam i jego ojciec dzielili duży, jednopokojowy dom na odległym skraju obozu. Towarzy- stwo naftowe stawiało o wiele ładniejsze baraki niż rząd brazylijski. Kilku mężczyzn pozdrowiło go z daleka. Pomachał ręką, nawet odpowiedział raz czy dwa, ale pędził dalej. Podbrzusze miał tak gorące i nabrzmiałe żądzą, że był pewien, iż tylko zmrok i szybki marsz nie pozwalają tego dostrzec. Doprowadzało go to do szału; im bardziej próbował się opanować, tym wyraźniej widział w myślach obraz Anamari w stopniu graniczącym z halucynacją. Ciało nie chciało go słuchać. Niemal biegiem wpadł do domu. Ojciec mył talerz po obiedzie Spojrzał znad swojej roboty, ale Sam już go minął. - Odgrzeję ci obiad. Sam ciężko usiadł na łóżko. - Nie jestem głodny. - Dlaczego tak późno? - spytał ojciec. - Musieliśmy porozmawiać. - Nocą w dżungli jest niebezpiecznie. Myślisz, że jest bezpiecznie, ponieważ za dnia nic złego ci się nie przytrafiło, ale jest niebez- piecznie. - Pewnie, tato. Wiem. Sam wlał i odwrócił się, by zdjąć spodnie. Do szału doprowadzało go to, że wciąż był podniecony; nie chciał, by ojciec to zauważył. Jednak stary drań z nieomylnym instynktem wścibskich rodziców musiał wyczuć, że Sam coś ukrywa. Kiedy syn był zupełnie goły, ojciec obszedł go i s p o j r z a ł , zupełnie jakby nigdy nie słyszał o szacunku dla czyjejś skromności. Sam mimowolnie zaczerwienił się. Oczy ojca były małe i przenikliwe. Mam nadzieję, że ja nigdy tak nie wyglądam, pomyślał Sam. Mam nadzieję, że moja twarz nie przy- biera takiego brzydkiego, podejrzliwego wyrazu. Wolałbym umrzeć niż tak wyglądać. - No, załóż piżamę - powiedział ojciec. - Nie chcę-na to patrzeć do końca świata. Sam założył szorty, w których spał. - Co wy tam robicie? - spytał ojciec. - Nic - odparł Sam. - Musicie przecież c o ś robić przez cały dzień. - Mówiłem ci, pomagam jej. Ona prowadzi klinikę, a także uprawia ogródek. Nie ma prądu, więc wszystko wymaga wiele pracy. - W swoim czasie też sporo pracowałem, Sam, ale nigdy nie wracałem do domu w t a k i m stanie. - Nie, zawsze pozbywałeś się tego po drodze z jakąś kurwą. Stary drań zamachnął się i trzasnął Sama w twarz. Ból i zaskoczenie wyci- snęły Samowi łzy z oczu, zanim zdążył powstrzymać się od płaczu. - Nigdy w życiu nie spałem z kurwą - powiedział stary drań. - Spałeś tylko z jedną kobietą, która nią nie była - rzekł Sam. Ojciec znowu go spoliczkował, ale tym razem Sam był przygotowany i zniósł policzek ze stoickim spokojem, niemal bez mrugnięcia. - Miałem jeden romans - rzekł ojciec. - Raz zostałeś przyłapany - powiedział Sam. - Były tuziny kobiet. Ojciec roześmiał się drwiąco. - A co, wynajęliście detektywa? Była tylko ta jedna. Jednak Sam wiedział lepiej. Latami śniły mu się te kobiety. Śmiejące się, lubieżne kobiety. Dopiero kiedy skończył dwanaście lat, do- wiedział się wystarczająco dużo o seksie, by wiedzieć, co to oznacza. Do tamtej pory wiedział już od dawna, że każdy sen, który śnił mu się więcej niż raz, był prawdą. Tak więc gdy przyśnił mu się ojciec z jedną z tych śmiejących się kobiet, obudził się zachowując sen w pamięci. Przemyślał go od początku do końca, przypominając sobie wszystkie możliwe szczegóły. Nazwę motelu. Numer pokoju. Była północ, ale ojciec przebywał w Kalifornii, więc było tam godzinę wcześniej. Sam wstał z łóżka, cicho poszedł do kuchni i wykręcił nu- mer informacji. Był taki motel. Zapisał numer. Nagle wyrosła przed nim mama, pytając, co robi. - To jest numer telefonu do Seaview Motor Inn - powiedział. - Zadzwoń tam, poproś o połączenie z pokojem dwadzieścia jeden dwa- naście i zapytaj o tatę. Matka spojrzała na niego dziwnie, jakby miała zamiar krzyknąć lub się rozpłakać, uderzyć go czy zwymiotować. - Twój ojciec zatrzymał się w Hiltonie - powiedziała. Ale on tylko odwzajemnił jej spojrzenie i rzekł: - Obojętnie kto podniesie słuchawkę, zapytaj o tatę. Tak zrobiła. Odezwała się jakaś kobieta i mama zapytała o tatę po nazwisku, i on tam był. - Zastanawiam się, czy nas na to stać, by płacić za dwa pokoje hotelowe na tę samą noc - powiedziała zimno mama. - A może składa- cie się po połowie z tą twoją przyjaciółką? Później odłożyła słuchawkę i wybuchnęła płaczem. Płakała całą noc, pakując wszystko, co należało do starego drania. Zanim tato wrócił dwa dni później, wszystkie jego rzeczy były w przechowalni. Mama działała szybko, kiedy coś postanowiła. Tato został rozwiedziony i ekskomunikowany w ciągu tygodnia, chociaż oficjalnie dwa miesiące później. Matka nigdy nie pytała Sama, skąd wiedział, gdzie tato był tamtej nocy. Nigdy nawet nie napomknęła, że chciałaby wiedzieć. Tato też nigdy nie zapytał, skąd mama znała ten numer. Zdumiewający brak ciekawości, myślał czasem Sam. Może uznali to za zrządzenie losu. Przez jakiś czas była to tajemnica, później przestało być tajemnicą i nieważne, jak się to stało. Jedno Sam wiedział na pewno; ta kobieta w Seaview Motor Inn nie biła pierwszą, a Seaview nie był pierwszym motelem. Tato był cudzołożnikiem od lat i śmieszne z jego strony, że kłamał nawet teraz. Jednak nie było sensu kłócić się z nim, szczególnie kiedy był w nastroju do policzkowania. - Nie podoba mi się to, że spędzasz tyle czasu ze starszą kobietą - powiedział ojciec. - Ona jest jedynym lekarzem, jakiego mają ci ludzie. Potrzebuje mojej pomocy i zamierzam nadal jej pomagać - rzekł Sam. - Nie mów do mnie tym tonem, chłoptasiu. - Nic o tym nie wiesz, więc pilnuj swojego nosa. Następny policzek. - Będziesz miał tego dość prędzej niż ja, Sammy. - Uwielbiam, jak mnie policzkujesz, tato. To potwierdza moją wyższość moralną. Następny policzek, tym razem tak silny, że Sam zachwiał się pod ciosem i poczuł smak krwi w ustach. - Jak mocno następnym razem, tato? - powiedział. - Może zwalisz mnie z nóg? Skopiesz trochę? Pokażesz, kto tu jest szefem ? - Prosiłeś się o bicie, odkąd tu przyjechaliśmy. - Prosiłem, żeby mnie zostawić w spokoju. - Znam kobiety, Sam. Nie powinieneś się zadawać z kobietą starszą od siebie. - Pomagam jej obmywać małą dziewczynkę, która wypróżnia się w łóżku, ojcze. Wylewam wiaderka z wymiocinami. Piorę rzeczy i uszczelniam cieknące dachy, a kiedy to robię - rozmawiamy. Po prostu rozmawiamy. Nie sądzę, żebyś miał w tym względzie jakieś do- świadczenie, tato. Ty pewnie nigdy nie rozmawiałeś z kobietami, które znałeś; przynajmniej nie po tym, jak uzgodniłeś cenę. To miał .być najpotężniejszy ze wszystkich policzków, wystarczająco silny, by go obalić, zostawić siniec na twarzy i podbite oko. Jed- nak stary powstrzymał się. Nie uderzył go. Stał tylko dysząc ciężko, z poczerwieniałą twarzą i świńskimi oczkami zwężonymi w szparki. - Nie jesteś taki czysty, jak myślisz - wyszeptał w końcu stary drań. - Też czujesz to pożądanie, za które mną gardzisz. - Nie gardzę to- bą za p o ż ą d a n i e - rzekł Sam. - Ludzie z ekipy gadają o tobie i tej indiańskiej suce, Sammy. Może ci się to nie podobać, ale jestem twoim ojcem i muszę cię ostrzec. Te Indianki są łatwe i zarażą cię chorobą. - Ludzie z ekipy - powiedział Sam. - Co oni wiedzą o Indiankach? To same eunuchy i onaniści. - Mam nadzieję, że kiedyś usłyszą, co o nich mówisz, Sam. I mam nadzieję, że nie będzie mnie przy tym, żeby ich powstrzymać. - Nigdy nie zetknąłbym się z takimi ludźmi, tato, gdyby sąd nie orzekł wspólnego nadzoru. I rozwodu bez orzekania winy. Ale kawał. Te słowa bardziej niż cokolwiek innego ukłuły starego drania. Zraniły go na tyle, że się zamknął. Wyszedł z domu i wrócił dopiero wtedy, kiedy Sam już od dawna spał. Spał i śnił. Anamari wiedziała, o czym myśli Sam, i ku własnemu zdziwieniu stwierdziła, że jej to w dziwny sposób pochlebia. Nigdy nie zaznała wstydliwych, chłopięcych uczuć. Jako nastolatka była jedyną Indianką w szkołach Sao Paulo. Indian spotykało się tak rzadko w zeuro- peizowanych częściach Brazylii, że mogła się wydawać egzotycznym okazem, ale w tamtych czasach była jeszcze tak wystraszona. Ste- rylne miasto, ze swymi rażącymi światłami i bezmiarem betonu, wcale nie przypominało miękkiej zieleni łąk i lasów Xingu Park. Jej szczep, Kuikuru, był o wiele bardziej zeuropeizowany niż Indianie z dżungli - od dziecka widywała samochody i mówiła po portugalsku, zanim poszła do szkoły. Jednak miasto wywołało w niej tęsknotę za wsią, bruk ranił jej nogi, a te pilne, rywalizujące ze sobą dzieci bu- dziły w niej lęk. A co najgorsze, w mieście skończyły się prawdziwe sny. Bez nich niemal nie wiedziała, kim jest. I gdyby jakiś chłopiec pożądał jej wtedy, nie wiedziałaby o tym. Zniechęciłaby go nieświadomie. A później nie było czasu na takie rzeczy. Aż do teraz. - Zeszłej nocy śnił mi się wielki ptak lecący na zachód, ku morzu. Tyle że jego prawe skrzydło było dwa razy większe niż lewe. Miał wielkie krwawiące rany na brzegach skrzydeł, a prawe było bardziej chore; gniło w powietrzu i gubiło pióra. - Bardzo ładny sen - rzekł Sam, po czym przetłumaczył dla wprawy: - Que sonho lindo. - Tak, ale co to znaczy? - I co się stało potem? - Leciałam na tym ptaku. Byłam bardzo mała i w rękach trzymałam małego węża... - Pierzastego węża. - Tak. I wypuściłam go, a on poszedł i zjadł wszystko, co zepsute, i ptak był czysty. I to wszystko. Masz pęcherzyk w tej strzykawce. Chodzi o to, by wstrzyknąć lekarstwo, nie powietrze. Co oznacza ten sen ? - A co, myślisz, że jestem Józefem? Albo Danielem? - A jak z Samem? - Prawdę mówiąc, twój sen jest łatwy. Bułka z masłem. - Bułka z masłem. Taki łatwy. Tak się mówi. Nie samym chlebem człowiek żyje. Przychodzą mi do głowy jakieś piekarniane powie- dzonka. Pewnie jestem głodny. - Mów o śnie, albo wbiję ci igłę w oko. - Oto, co lubię u was, Indian. Zawsze myślicie o torturach. Oparła się o niego stopą i zepchnęła go ze stołka na ubitą glinę podłogi. Chrząszcz umknął pospiesznie. Sam podniósł do oczu strzykawkę, którą trzymał w ręku; była cała. Wstał i odłożył ją. - Ptak - powiedział - to Północna i Południowa Ameryka. Podobna do skrzydeł lecących na zachód. Tyle że prawe skrzydło jest więk- sze. Dużym palcem nogi narysował na podłodze przybliżony kontur. - To chyba ten kształt - powiedziała. - To może być to. - Teraz zepsute miejsca; pokaż mi, gdzie były. Palcem nogi pomazała po mapie tu i tam. - To oczywiste - rzekł Sam. - Tak - powiedziała. - Jeśli się pomyśli o tym jako o mapie. Zepsute miejsca to ziemia zeuropeizowana. A jedyne zdrowe miejsca to te, gdzie jeszcze żyją Indianie. - Indianie lub pół-Indianie - powiedział Sam. - Wszystkie twoje sny są o tym samym, Anamari. O usunięciu Europejczyków z Ameryki Północnej i Południowej. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteś indiańską szowinistką. Rodzisz azteckiego boga wskrzeszenia, po czym posyłasz go, by zniszczył Europejczyków. - Ale dlaczego mi się to śni? - Ponieważ nienawidzisz Europejczyków. - Nie - powiedziała. - To nieprawda. - Z pewnością. - Ciebie nie nienawidzę. - Ponieważ mnie znasz. Już nie jestem dla ciebie Europejczykiem, jestem osobą. Najwidoczniej nie powinnaś pozwalać sobie na takie znajomości, jeśli chcesz ocalić swoją bigoterię. - Żartujesz sobie ze mnie, Sam. Potrząsnął głową. - Nie. To są prawdziwe sny, Anamari. Mówią o twoim przeznaczeniu. Zachichotała. - Jeśli urodzę pierzastego węża, będę wiedziała, że sen był prawdziwy. - On wypędzi Europejczyków z Ameryki. - Nie - powiedziała. - Nie dbam o to, co mówią sny. Nic z tego. Poza tym co ze snem o kwitnącej roślinie? - Roślinka w ogrodzie, prawie zwiędła; podlewasz ją, a ona rośnie i rośnie, i staje się coraz piękniejsza... - I jeszcze coś - powiedziała. - Na samym końcu snu wszystkie inne rośliny w ogrodzie też się zmieniają... Być jak ta kwitnąca roślina. Wyciągnęła rękę i położyła mu dłoń na ramieniu. - Opowiedz mi ten sen. Jego ramię zesztywniało, zamarło pod jej dotknięciem. - Czarne jest piękne - rzekł. - A cóż to znaczy? - W Ameryce. Chciałem powiedzieć w USA. Przez bardzo długi czas czarni, dawni niewolnicy, wstydzili się tego, że są czarni. Im by- łaś bielsza, tym wyższą miałaś pozycję - tym większe poważanie. Dopiero po swojej rewolucji w latach sześćdziesiątych... - Przecież nie pamiętasz lat sześćdziesiątych, chłoptasiu. - Do licha, ledwie pamiętam siedemdziesiąte; ale czytam książki. Jedną z wielkich zmian, i to przełomową, był ten slogan. Czarne jest piękne. Im czarniejszy, tym lepszy. Powtarzali to bez końca. Bądź dumny ze swego koloru skóry, nie wstydź się go. I w ciągu kilku lat wywrócili cały system wartościowania do góry nogami. Pokiwała głową. - Roślina zakwitła. - Tak. W całej Ameryce Łacińskiej pozycja Indian jest bardzo niska. Jeśli chcesz, by Boliwijczyk pchnął cię nożem, nazwij go India- ninem. Kto tylko może, udaje, że jest czystej krwi Hiszpanem. Czystej krwi Indianie są mordowani pod byle pretekstem. Tylko w Mek- syku jest trochę inaczej. - To co czytasz w moich snach, Sam, to nie lada praca. Jestem samotną Indianką w średnim wieku, mieszkającą w dżungli. Mam po- wiedzieć wszystkim Indianom Ameryki, by byli dumni? Podczas gdy są najbiedniejsi z biednych i najbardziej pogardzani z pogardza- nych? - Kiedy nadasz im imię, stworzysz ich. Benjamin Franklin uczynił to nadając nazwę "Amerykanów" ludziom z angielskich kolonii. Nie byli nowojorczykami czy wirgińczykami, byli Amerykanami. To samo z wami. Nie Latynoamerykanie przeciw Norteamericanos. India- nie i Europejczycy. Somos todos indios. Wszyscy jesteśmy Indianami. Myślisz, że to nadawałoby się na slogan? - Ja. Rewolucjonistka. - Nós somos os americanos. Vai fora, Europa! America p'ra americanos! I inne hasła. - Musiałabym przełożyć je na hiszpański. - Indios moram na India. Americanos moram na America. America nossa! Nie, jeszcze lepiej: Nossa America! Nuestra America! Daje się przełożyć. Nasza Ameryka. - Świetnie układasz hasła. Zadrżał, gdy przesunęła palcem po jego ramieniu i w dół, na wrażliwą skórę piersi. Zrobiła kółko palcem wokół jego sutki, która skur- czyła się i stwardniała, jakby z zimna. - Czemu milczysz? - powiedziała kładąc mu dłoń na brzuchu, tuż nad szortami, nieco poniżej pępka. - Nigdy nie mówisz mi o swoich snach. Jednak ja wiem, co ci się śni. Zaczerwienił się. - Widzisz? Twoja skóra mówi mi to, nawet jeśli wargi milczą. Miałam te sny przez całe moje życie i martwiłam się, cały czas, ale te- raz, mówisz mi, co one oznaczają, białoskóry przepowiadaczu snów; mówisz mi, że muszę iść między Indian i uczynić ich dumnymi, uczynić ich silnymi, tak by każdy, kto ma choć kroplę indiańskiej krwi w żyłach, nazywał się Indianinem, a Europejczycy będą kłamali i przyznawali się do tubylczych przodków, aż cała Ameryka stanie się indiańska. Mówisz mi, że dam życie nowemu Quetzalcoatlowi, a on zjednoczy i uzdrowi ziemię z jej choroby. Jednak nigdy nie mówisz mi jednego: kto będzie ojcem mego pierzastego węża? Wstał gwałtownie i odszedł sztywno wyprostowany. Stanął w drzwiach, odwrócony do niej plecami, żeby nie dostrzegła, jak gotowe było jego ciało. Jednak i tak wiedziała. - Mam piętnaście lat - rzekł w końcu. - A ja jestem bardzo stara. Ziemia jest starsza. Ma dwadzieścia milionów lat. Co ją obchodzi te ćwierć wieku różnicy między nami? - Nigdy nie powinienem tu przyjeżdżać. - Nie miałeś wyboru - powiedziała. - Mój lud zawsze znał boga tej ziemi. Niegdyś wszyskto tu było w doskonałej równowadze. Wszy- scy ludzie kochali ziemię i dbali o nią. Jak rajski ogród. A ziemia żywiła ich. Dostarczała im kukurydzy i bananów. Brali tylko tyle, ile im było potrzeba, i nie zabijali zwierząt dla sportu ani ludzi z nienawiści. Ale później Inkowie odwrócili się od ziemi i oddawali cześć złotu oraz jasnozłotemu słońcu. Aztekowie oblali ziemię krwią swych ludzkich ofiar. Pueblosi wycięli puszcze Utah i Arizony zmieniając je w pustynie czerwonych skał. Irokezi torturowali swych wrogów i wypełniali puszcze krzykami ich bólu. Odkryliśmy tytoń, kokę, peyotl i kawę i zapomnieliśmy o snach, jakie ziemia zsyłała nam w nocy. I wtedy ziemia odwróciła się od nas. Ziemia wezwała Kolumba i naopowiadała mu kłamstw, i uwiodła go, tak że nie miał żadnych szans, prawda? Nie miał żadnego wyboru. Ziemia sprowadziła Europejczyków, by nas ukarać. Choroby, niewolnictwo i wojny zabiły większość z nas, a reszta wolała udawać, że jesteśmy Europejczykami, niż znosić karę. Ziemia była zazdrosnym kochan- kiem i przez chwilę nienawidziła nas. - Niezła z ciebie katoliczka - rzekł Sam. - Ja nie wierzę w twoich indiańskich bogów. - Powiesz Deus lub Cristo zamiast "ziemia", lecz historia wcale się nie zmieni - powiedziała. - Jednak teraz Europejczycy są znacznie gorsi, niż my kiedykolwiek byliśmy. Ziemia cierpi od tysięcy różnych trucizn, a wy grozicie zabiciem wszelkiego życia waszymi narzę- dziami wojny. My, Indianie, zostaliśmy już dostatecznie ukarani i nadchodzi czas, abyśmy znów mieli ziemię. Ziemia wybrała Kolumba dokładnie pięć wieków temu. Teraz ty i ja śnimy nasze sny, tak jak śnił on. - To dobra opowieść - rzekł Sam, wciąż stojąc w drzwiach. Brzmiało to bardzo podobnie do tego, co według przepowiedni dawnych proroków spisanych w Księdze Mormonów miało się stać z Ameryką; podobnie, ale niebezpiecznie odmiennie. Tak jakby dla Europej- czyków nie było już żadnej nadziei. Jakby stracili swoją szansę i nie mieli doznać odkupienia. Nie będą mogli przekazać następnej gene- racji. Kto inny będzie dziedzicem. Wpadł w przygnębienie uświadamiając sobie, co biały człowiek stracił, co odrzucił, podeptał i znisz- czył. - Ale co mam począć z moją opowieścią? - spytała. Słyszał, jak podchodzi bliżej i staje za jego plecami. Niemal czuł jej oddech na swoim ramieniu. - Jak mogę sprawić, by stała się prawdą? Sama. A przynajmniej beze mnie. - Opowiedz ją Indianom. Możesz przekraczać te granice w tysiącach różnych miejsc, mówisz po portugalsku, hiszpańsku, arawasku i karaibsku, i niewątpliwie będziesz umiała opowiedzieć ją w dialekcie keczua, krążąc tam i z powrotem między Brazylią, Kolumbią, Bo- liwią, Peru i Wenezuelą, które leżą tak blisko siebie, aż każdy Indianin dowie się o tobie i nazwie cię imieniem, jakie otrzymałaś w mo- im śnie. - Powiedz mi moje imię. - Virgem America. Widzisz? Ziemia czy bóg, czy ktokolwiek to jest, chce, żeby była dziewicą. Zachichotała. - Nossa senhora - powiedziała. - Nie rozumiesz? Jestem nową Matką Dziewicą. T o chce, żebym była matką: przeniosą na mnie wszystkie stare legendy o Matce Boskiej, będą mnie nazywali dziewicą niezależnie od tego, jaka będzie prawda. Jak będą mnie nienawi- dzieć księża. Jak będą próbowali zabić mojego syna. Jednak on przeżyje i stanie się Quetzalcoatlem, i zwróci Amerykę prawdziwym Amerykanom. Oto, co oznaczają moje sny. Moje i twoje. - Nie ja - rzekł. - Nie dla żadnego snu i żadnego boga. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Przyciskał pięść do podbrzusza, jakby chciał zmiażdżyć rodzący się tam bunt. - Moje ciało nie rządzi mną - powiedział. - Nie słucham nikogo prócz siebie. - To naprawdę paskudnie - odpowiedziała pogodnie. Wszystko dlatego, że nienawidzisz swojego ojca. Zapomnij o nienawiści i za- miast tego kochaj mnie. Z twarzą wykrzywioną grymasem udręki odwrócił się i umknął. Myślał nawet o tym, żeby się wykastrować, takie owładnęło nim szaleństwo. Słyszał buldożery wycinające w dżungli pas startowy, jęk padających pni, krzyki ptaków i przepłoszonych zwierząt. Ten strach udręczonej ziemi rozwścieczył go jeszcze bardziej, gdy biegł mię- dzy grubymi murami zieleni. Szyb wysysał ropę spod poszycia niczym krew z żyły. Grunt był wyblakły i trząsł się pod jego stopami. Kiedy dotarł do domu, z ulgą oderwał stopy od ziemi i położył się na materacu, obejmując poduszkę, dysząc czy też szlochając głośno z wysiłku. Spał mocząc poduszkę popołudniowym potem i we śnie usłyszał głos ziemi, niczym szept kołysanki. Nie wybrałam cię, mówiła zie- mia. Nie mogę mówić do wszystkich, tylko do tych, którzy mnie słyszą, a ponieważ w twojej naturze leży słuchać i słyszeć, przemówiła do ciebie i przywiodłam cię tu, byś mnie ocalił, ocalił, ocalił. Czy znasz pustynię, w jaką chcą mnie przemienić? Spowita w gorący pył czy okowy lodu, w obu wypadkach będę martwa. Moim jedynym celem jest wydalanie życia z trzewi mych gleb i czucie stąpających po mnie stóp, i słuchanie ptasich śpiewów i cichej muzyki zwierząt: warczących, ryczących, piszczących, jakimkolwiek posługują się gło- sem. O to właśnie was proszę, o taniec życia, tylko raz, by powstał człowiek, którego matka nauczy być Quetzalcoatlem i który ocali mnie, ocali, ocali. Słyszał ten szept i śnił sen. W tym śnie wstał i poszedł z powrotem do Agualindy, nie ścieżką, lecz przez gęstą dżunglę. Szedł dłuższą drogą, ale za to liście muskały jego twarz, pająki wspinały się nań, jaszczurki drzewne plątały mu się we włosach, małpy obrzucały go gnojem, szczypały i trajkotały mu do ucha, węże oplątywały mu nogi; brnął przez strumienie, a ryby pieściły jego nagie kostki i przez całą drogę wszystko śpiewało mu pieśń, jaką celebranci mogliby śpiewać na zaślubinach króla. W jakiś sposób, jak to bywa we snach, zgubił ubranie nie zdejmując go, tak że wyłonił się z dżungli nagi, i przeszedł przez Agualindę, gdy słońce zachodziło, a wszyscy Ba- niwasi zerkali nań zza progów swych chat wydając kłapiące dźwięki. Obudził się w ciemności. Słyszał oddech ojca. Najwidoczniej przespał całe popołudnie. Co za sen, co za sen. Był wyczerpany. Ruszył się, zamierzając wstać i skorzystać z toalety. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie jest w łóżku sam i że to nie jego łóżko. Poruszyła się i przytuliła do niego, a on krzyknął ze strachu i złości. To ją zbudziło. - O co chodzi? - spytała. - To był sen - upierał się. - Tylko sen. - Ach, tak - powiedziała - tylko sen. Jednak tej nocy, Sam, obojgu nam śnił się ten sam sen. Zachichotała. - Przez całą długą noc. We śnie. To zdarzyło się we śnie. I nie rozwiało się w pamięci jak zwykłe sny, pamiętał wyraźnie, jak wtapiał się w nią raz po raz, jej palce ściskające go, jej oddech na jego policzku, szepczący to samo raz za razem: "Aceito, aceito-te, aceito". Nie "kocham", nie, skoro przywiodła go tu ziemia, nie kochała go, tylko przyjęła brzemię, które w niej złożył. Do dzisiejszego wieczora była dziewicą i on też. Teraz była jeszcze czystsza niż przedtem, Virgem America, ale jego czystość była nieodwołalnie, nieodwracalnie stracona, zmarnowana, wlana w tę starą kobietę, która nawiedzała go we snach. - Nienawidzę cię - powiedział. - Za to, co mi ukradłaś. Wstał rozglądając się za swoim ubraniem, zawstydzony tym, że na niego pa- trzyła. - Nikt nie może cię za to winić - rzekła. - Ziemia nas zaślubiła i połączyła ze sobą. Nie ma w tym grzechu. - Taa - powiedział. - Jeden raz. Teraz jestem pełna. Teraz mogę zacząć. - A ja jestem skończony. - Nie chciałam cię ograbić - powiedziała. - Nie wiedziałam, że śniłeś. - Myślałem, że śnię - rzekł - ale bardzo mi się podobał ten sen. Śniłem, że spółkuję i byłem z tego zadowolony. Włożył w te słowa całą gorycz przepełniającą mu serce. - Gdzie są moje rzeczy? - Przyszedłeś bez nich - powiedziała. - To był dla mnie znak, że mnie pragniesz. Na zewnątrz świecił księżyc. Jeszcze nie świtało. - Zrobiłem, co chciałaś - powiedział. - Czy teraz mogę iść do domu ? - Rób co chcesz - odparła. - Ja tego nie zaplanowałam. - Wiem. Nie mówiłem do ciebie. I mówiąc o domu nie miał na myśli budy, w której chrapał ojciec i śmierdziało piwskiem. - Kiedy mnie obudziłeś, śniłam - powiedziała. - Nie chcę tego słuchać. - Teraz mam go w sobie - powiedziała. - Tego chłopca. Ślicznego chłopca. Jednak myślę, że ty nigdy go nie zobaczysz. - Powiesz mu? Powiesz, kim jestem? Zachichotała. - Powiedzieć Quetzalcoatlowi, że jego ojciec jest Europejczykiem? Człowiekiem, który się czerwieni? Człowiekiem, który dostaje oparzeń od słońca? Nie, nie powiem mu. Chyba, że pewnego dnia stanie się okrutny i zechce karać Europejczyków jeszcze po tym, jak zostaną pokonani. Wtedy powiem mu, że pierwszym Europejczykiem, jakiego musi ukarać, jest on sam. Tu, złóż swój podpis. Złóż swój podpis na tym papierze, a także odcisk palca i napisz datę. - Nie wiem, jaki jest dzisiaj dzień. - Dwunasty października - powiedziała. - Mamy sierpień. - Napisz dwunasty października - powiedziała. - Teraz ja zajmę się tworzeniem legendy. - Dwudziesty czwarty sierpnia - mruczał, ale napisał datę, którą mu podała. - Helikopter przylatuje dziś rano - rzekła. - Żegnaj - powiedział. Ruszył do drzwi. Jej ręce chwyciły go, ujęły za ramiona, pociągnęły do tyłu. Objęła go, tym razem nie we śnie; chłodne ciała przytulone do siebie na progu domu. Żądza opuściła go, a może był po prostu zmęczony; jej ciało nie miało już nad nim władzy. - Naprawdę cię kochałam - wymruczała. - To nie tylko bóg połączył nas ze sobą. Nagle poczuł się bardzo młody, jeszcze młodszy, niż był; wyrwał się jej i szybko przeszedł przez uśpioną wioskę. Nie próbował wra- cać tą samą drogą, którą przybył; został na oświetlonej blaskiem księżyca ścieżce i niebawem znalazł się przy chacie ojca. Stary drań obudził się, gdy Sam wchodził. - Wiedziałem, że tak będzie - rzekł ojciec. Sam odszukał swą bieliznę i włożył ją. - Jeszcze się taki nie urodził, który utrzymałby rozporek zapięty, kiedy baba go chce - zaśmiał się ojciec. W jego śmiechu był jad i triumf. - Nie jesteś lepszy ode mnie, chłopcze. Sam podszedł do ojca siedzącego na łóżku i wyobraził sobie, że uderza go w twarz. Raz, dwa, trzy razy. - No, już, chłopcze, uderz mnie. To ci nie przywróci dziewictwa. - Nie jestem taki jak ty - szepnął Sam. - Nie? - spytał ojciec. - Dla ciebie to pewnie sakrament czy co? Jak to zwykł mówić mój tata: nieważne, kto wyciska tubkę, chłopcze, pasta i tak tryska. - A więc twój tato musiał być takim samym głupim dupkiem jak mój. Sam podszedł do komody, którą dzielił z ojcem, i zaczął pakować swoje rzeczy oraz książki w jedną dużą walizkę. - Dziś odlatuję śmigłowcem. Mama przyśle mi pieniądze do Manaus, żebym miał na powrót do domu. - Nie musi. Dam ci czek. - Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Chcę tylko mój paszport. - Jest w górnej szufladzie - ojciec znów się zaśmiał. - Ja przynajmniej zawsze wracałem ubrany. Sam spakował się w kilka minut. Podniósł walizkę i ruszył do drzwi. - Synu - powiedział ojciec, a ponieważ jego głos był cichy i nie drwiący, Sam stanął i słuchał. - Synu - rzekł ojciec - raz każdemu może się zdarzyć. To nie znaczy, że jesteś zły, to nawet nie znaczy, że jesteś słaby. To świadczy po prostu, że jesteś człowiekiem. Oddychał ciężko. Sam od dawna nie słyszał w jego głosie tyle uczucia. - Wcale nie jesteś taki jak ja, synu - rzekł. - To powinno cię ucieszyć. Po latach Sam myślał o najróżniejszych rzeczach, jakie powinien wtedy powiedzieć. Słowa przebaczenia. Usprawiedliwienia. Cokol- wiek. Jednak nic nie powiedział, tylko wyszedł, stanął na polanie i czekał na helikopter. Ojciec nie przyszedł powiedzieć mu do widze- nia. Przyleciał helikopter; pilot wyładował ładunek i poszedł pogadać z ludźmi. Chyba rozmawiał z ojcem, bo kiedy wrócił, dał Samowi czek. Wystarczyło, by dolecieć do domu, a podczas przerw w podróży zatrzymywać się w dobrych hotelach i kupić sobie trochę nowych ubrań nie poplamionych w dżungli. Czek był ostatnią rzeczą, jaką Sam otrzymał od swego ojca. Zanim wrócił do domu, Wenezuelczycy kupili na czarnym rynku odporny i zjadliwy szczep syfilisu, taki, który przenosił się przy lada dotknięciu i wypuścili go w Gujanie. Oj- ciec był jedną z miliona pierwszych ofiar; umarł tak szybko, że nawet nie zdążył napisać. Page, Arizona Stan Deseret miał tylko szesnaście helikopterów, rozpaczliwie potrzebnych do inspekcji, opryskiwania i nagłych wypadków. Z tych względów gubernator Sam Monson rzadko ryzykował posługiwanie się nimi w sprawach państwowych. Tym razem jednak nie było in- nego wyjścia. Miał tylko pięćdziesiąt pięć lat i był w dobrej formie. Tak że zapewne zdołałby zejść na dno Glen Canyon i wspiąć się na drugą stronę. Jednak Carpenter nie dokonałby tego, nie w swoim fotelu inwalidzkim, a Carpenter miał prawo przy tym być. Miał prawo zobaczyć, czym stała się ta pustynia czerwonych skał. Zielonym lasem, ciągnącym się aż po horyzont. Stali na stromiźnie, na której kiedyś, zanim wysadzono zaporę, wznosiło się dawne miasto Page. Nawajowie nie próbowali zalesić tego obszaru. To była ich zwykła praktyka. Zostawiali wszystkie dawne miasta Europejczyków nie obsiane, niczym różowe blizny w zielo- nym ciele lasu. Mimo to Nawajowie nie byli głupcami. Przybyli do ostatniej fortecy europejskiej nauki, Uniwersytetu Stanu Deseret w Zarahemli, żeby dowiedzieć się, jak wykorzystać ulewne deszcze, by uzyskać coś więcej niż ciągłe powodzie i erozję. To Carpenter opracował im plan utworzenia tych obszarów leśnych i to Carpenter był twórcą programu, który zmienił dawne pustynie Utah w najżyź- niejszą ziemię w Ameryce. Nawajowie zapełnili swoje lasy bizonami, jeleniami i niedźwiedziami. Mormoni zbierali plony pięciokrotnie przekraczające potrzeby ich populacji. To był żywy europejski styl myślenia: wystarczająco to zawsze za mało. Zasiej więcej, hoduj więcej, jutro może ci się to przydać. - Mówią, że ma dwieście tysięcy żołnierzy - rzekł komputerowy głos Carpentera. Carpenter m ó g ł mówić, Sam wiedział to, ale nigdy tego nie robił. Wolał syntetyczny głos komputera. - Mogliby się tam wszyscy schować, a my nawet byśmy ich nie zauważyli. - Są o wiele dalej na południowy wschód. Rozrzuceni od Phoenix do Santa Fe, tak aby nie być zbyt wielkim ciężarem dla Nawajów. - Myślisz, że kupią od nas żywność? Czy też wyślą armię, żeby ją zdobyć? - Ani jedno, ani drugie - rzekł Sam. - Damy im nadwyżkę naszego zboża w prezencie. - On rządzi całą Ameryką Łacińską, a potrzebuje p r e z e n t ó w od resztek USA pozostałych w Górach Skalistych? - Damy mu je w prezencie i będziemy wdzięczni, jeżeli przyjmie je jako taki. - A jak inaczej mógłby je wziąć? - Jako daninę. Jako podatek. Jako okup. Ta ziemia jest teraz jego, nie nasza. - To my ożywiliśmy pustynię, Sam. To czyni ją naszą. - Są tam. Patrzyli w milczeniu, jak na skraju lasu ukazały się cztery konie i wyszły wolno na otwartą przestrzeń, gdzie niegdyś była stacja ben- zynowa. Niosły zawieszoną między nimi lektykę i były prowadzone przez dwóch - nie Indian - Amerykanów. Sam już dawno temu na- uczył się używać słowa "Amerykanin" wyłącznie w odniesieniu do tych, którzy niegdyś byli znani jako Indianie, a siebie i swój lud na- zywać Europejczykami. Jednak w głębi serca nigdy nie wybaczył im tego, że ukradli mu jego tożsamość, chociaż doskonale pamiętał, gdzie i kiedy ta zmiana się zaczęła. Piętnaście minut zabrało koniom dotarcie z lektyką do Sama, lecz on nie ruszył się, by wyjść im naprzeciw, i nie zdradzał śladu po- śpiechu. Taki był teraz amerykański sposób bycia; miej na wszystko czas, nigdy się nie spiesz, nigdy nie ponaglaj. Niech Europejczycy noszą swoje zegarki. Amerykanie orientowali się w upływie czasu po słońcu i gwiazdach. Wreszcie konie zatrzymały się, a ludzie otworzyli drzwi i pomogli jej wyjść. Była mniejsza niż przedtem, a jej twarz mocno pomarsz- czona; włosy miała stalowosiwe. Niczym nie zdradziła, że go poznaje, chociaż wyraźnie powiedział swoje nazwisko. Amerykanie przedstawili ją jako Nuestra Senhora. Nasza Pani. Nigdy nie wymawiali jej najświętszego imienia: Virgem America. Negocjacje były delikatne, lecz proste. Sam miał prawo przemawiać w imieniu Deseret, a ona najwidoczniej miała prawo mówić w imieniu swojego syna. Ziarno nie zostanie przyjęte jako dar, lecz jako podatek od skonfederowanego stanu. Deseret będzie mogło mieć swój własny rząd, a granice wynegocjowane między Mormonami a Nawajami jedenaście lat wcześniej będą nadal ważne. Sam poszedł dalej. Wychwalał Quetzalcoatla za to, że przybył położyć kres chaosowi na ziemiach zniszczonych przez Europejczyków. Dał jej mapy, które sporządzili jego zwiadowcy, z naniesionymi na nich twierdzami rozbójników, zdemontowanymi wyrzutniami poci- sków nuklearnych i nielicznymi miejscami, gdzie utworzyły się trwałe rządy. Zaproponował, a ona przystała na tę propozycję, by stu do- świadczonych zwiadowców podróżowało z Quetzalcoatlem na koszt Deseret, i obiecał, że kiedy jej syn wybierze miejsce na założenie swej północnoamerykańskiej stolicy, Deseret dostarczy architektów, inżynierów i budowniczych, by nauczyli jego amerykańskich ro- botników, jak mają ją budować. Ona też była szczodra. Zapewniła wszystkim obywatelom Deseret status naturalizowanych Amerykanów i obiecała, że wojska Quet- zalcoatla będą trzymać się dróg przechodząc przez wysunięte na północny zachód tereny Teksasu, gdzie stepy utworzone w ostatniej fa- zie planu "Nowe Ziemie" były jeszcze tak delikatne, że przemarsz armii mógł zniweczyć pięcioletnią pracę. Carpenter wydrukował dwie kopie umowy po angielsku i hiszpańsku, po czym Sam i Virgem America podpisali je. Dopiero wtedy, po zakończeniu części oficjalnej, stara kobieta spojrzała Samowi w oczy i uśmiechnęła się. - Wciąż jesteś heretykiem, Sam? - Nie - powiedział. - Dorosłem. A ty jesteś wciąż dziewicą? Zachichotała i choć jej głos był chrypliwym głosem staruszki, przypomniał mu śmiech, który tak często słyszał w wiosce Agualinda; i zatęsknił za chłopcem, którym wtedy był, i za dziewczyną, którą była ona. Przypomniał sobie, że wtedy uważał, że czterdzieści dwa lata to starość. - Tak, wciąż jestem dziewicą - rzekła. - Bóg obdarzył mnie dzieckiem. Bóg zesłał mi anioła, by włożył mi je do łona. Myślałam, że już słyszałeś tę opowieść. - Słyszałem - powiedział. Nachyliła się do niego i szepnęła: - Czy nadal masz sny? - Wiele snów. Jednak jedyne, które stają się prawdą, to te, które śnię na jawie. - Ach - westchnęła. - Moje sny też się skończyły. Wydawała się daleka, smutna, nieobecna. Sam też; później, jakby podjąwszy decy- zję, rozjaśnił się i rzekł pogodnie: - Mam już wnuki. - I żonę, którą kochasz - powiedziała, zarażona jego pogodą. - Ja też mam wnuki. Później znów się rozrzewniła. - Ale nie mam męża. Tylko wspomnienie o aniele. - Czy zobaczę Quetzalcoatla? - Nie - odparła natychmiast. Zdecydowała już dawno temu i nie zamierzała zmieniać zdania. - Nie byłoby dobrze, gdybyście spotkali się twarzą w twarz czy stanęli ramię w ramię. Quetzalcoatl prosi też, byś nie kandydował w następnych wyborach. - Czy jest ze mnie niezadowolony? - spytał Sam. - Prosi o to za moją poradą - powiedziała. - Teraz będzie lepiej, by twoja twarz nie pojawiała się publicznie, skoro będą go widywać w tym kraju. Sam kiwnął głową. - Powiedz mi - rzekł. - Czy on wygląda jak anioł? - Jest równie piękny - powiedziała. - Ale nie tak czysty. Objęli się i zapłakali. Tylko przez chwilę. Później jej ludzie wsadzili ją z powrotem do lektyki, a Sam wrócił z Carpenterem do heli- koptera. Nigdy już się nie zobaczyli. Kiedy przeszedłem na emeryturę, poszedłem z wizytą do Sama, dręczony pytaniami, które nasunęły mi się podczas jego spotkania z Virgem America. - Znaliście się wcześniej - nalegałem. - Spotkaliście się już. Wtedy opowiedział mi tę historię. To było trzydzieści lat temu. Ona już nie żyje, a i on też, ja zaś jestem taki stary, że moje palce stukają w te klawisze z gracją drewnia- nych kołków. Jednak piszę to siedząc w cieniu drzewa na grzbiecie pagórka, spoglądając na lasy i sady, pola i rzeki, i drogi, tam gdzie niegdyś była tylko skała, piasek i piołun. To jest to, czego chciała Ameryka, dla osiągnięcia czego pokierowała naszym życiem. A nawet jeśli dążyliśmy do tego krętymi drogami, gubiliśmy się i ranili po drodze, jeśli dotarliśmy tu kulejąc, jest to dobre miejsce, warte tej po- dróży; to obiecana, obiecująca ziemia. Tanith Lee - Łzy pośród deszczu Tego dnia ogłoszono Alarm pogodowy, więc przede wszystkim nikt z nas nie wychodził. Dzieci oglądały płatną telewizję, a ja karmi- łam kury na podwórzu zamkniętym. Zbliżała się dziewiąta rano. Nadeszła nagle matka, stanęła na skraju podwórka. Pamiętam, jak na mnie patrzyła: widywałam już to spojrzenie i choć nigdy nie padło słowo wyjaśnienia, wiedziałam, co oznacza jej wzrok. Tak samo tak- sowała spojrzeniem kury albo warzywa i sałatę w korytkach. Dziś wystąpiła subtelna różnica - i ja to zauważyłam. Chyba przyszła na mnie pora. - Greena - zawołała. Szybkim krokiem ruszyła w stronę kurnika, zerkając na pożałowania godne kury. Przez cały tydzień zniosły tylko trzy jajka, jedno z wysokim poziomem. Mimo to matka miała teraz w głowie coś innego niż drób. - Greeno, przed południem pójdziemy do Centrum. - Mamo, a Alarm pogodowy? - Alarm? Ci idioci często się mylą. Zresztą zapowiedzieli coś dopiero po południu. Przedtem Bez Zmian. Zdążymy do środka. - Ale mamo - zaprotestowałam - nie złapiemy autobusu. Podczas alarmu nie jeżdżą. Będziemy musiały iść piechotą. Jej twarz, sucha, przeżarta do kości przez życie i los, kłapnęła na mnie jak szczurołapka: - Więc pójdziemy piechotą. Nie zaczynaj, Greeno. Od czego masz nogi ? Wytrząsnąwszy resztki karmy z miski ruszyłam do drzwi schodowych. - Jeśli już mowa o nogach - odezwała się matka - włóż pończochy. I tamte rzeczy, które kupiłyśmy ostatnim razem. Wiecznie to samo gadanie. Naturalnie ze względu na kamery, zwłaszcza w łazienkach u Wejścia. Człowiek się rozbiera i wszystko, co miał na sobie przechodzi przez maszynę piorącą - do odbioru z drugiej strony. Przy kamerach czuwa straż bezpieczeństwa i lekarze, któ- rzy zawsze mogą coś dostrzec i zainteresować się bliżej. Trzeba wkładać najlepsze ubranie, żeby się później nie wstydzić: rzeczy, które nawet lekarz z Centrum przejrzy bez obrzydzenia. Pedantka z tej mojej matki. Poszłam wziąć prysznic, umyłam włosy szamponem, po- tem użyłam pudru o zapachu róż, zakupionego w Centrum, żebym cała mogła pachnieć czystością, gdy będę przechodzić mycie w Wej- ściu. Następnie założyłam najlepszą bieliznę i białą sukienkę, pończochy, pantofle; nie zapomniałam też wrzucić pudełka różanego pu- dru do torebki. Matka była gotowa, czekała już, gdy schodziłam do drzwi zewnętrznych, ale mnie nie skarciła. Oczekiwała mojej sumienności. Dzieciaki wrzeszczały wokół telewizora, tylko siedmioletnia Daisy, która miała ich pilnować, ze strachem i zazdrością patrzyła, jak wychodzimy. Matka zapędziła ją krzykiem do środka, zanim otworzyłyśmy drzwi. Po odszczelnieniu, kiedy wyszłyśmy na dwór, uderzyło w nas gorąco upału. Dzień był bardzo ciepły, niebo wciąż czyste jak niebieskie pleksi. Ale ponieważ ogłoszono Alarm, nie było rzecz jasna żadnych autobusów i prawie nikogo na ulicy. Zresztą w dni Alarmu na- prawdę nie miało się dokąd pójść. Wszystkie sklepy uszczelniano na cztery spusty, tak samo trzy okoliczne bary. Nasza stacja kolejowa przestała funkcjonować, gdy miałam cztery lata: jedenaście lat temu. Nawet niezliczona banda dzikich lokatorów ustawiała swoje deski z narzuconym brezentem. Na rozpalonym, pokrytym kurzem chodniku minęłyśmy jedynie parę włóczęgów-fatalistów przybyłych z podmiejskiego pasa zieleni, niosących flaszki jabłecznika czy petromiksu, które wesoło wznieśli na nasz widok. (Matka popchnęła mnie naprzód.) Gdy pokazał się wóz policyjny, oczywiście zaczął sunąć obok nas i włączył swój głośnik. - Czy ta wędrówka jest istotnie konieczna, proszę pani? Matka, której cierpliwość była na wyczerpaniu, zgrzytnęła ze złością: - Tak, konieczna. - Pani wie, że prognoza przewiduje deszcz w tych rejonach? - Tak - warknęła. - A to pani córka? Nierozsądnie z pani strony ryzykować, że dziecko... - Córka i ja idziemy do Centrum. Jesteśmy umówione. Jeżeli nic nam nie przeszkodzi, będziemy w środku, nim spadnie pierwsza kro- pla deszczu - wycedziła moja matka, przeszywając wzrokiem nadętego policjanta, który w samochodzie o oknach z Uszczelu robił wszak jedynie, co do niego należy. Dwaj policjanci w zacisznym wozie patrolowym wymienili spojrzenia. Kiedyś mogli nas aresztować za nieodpowiedzialne zachowanie; mnie też, razem z matką, ale teraz nikomu już nie zależy. Za wiele zbrodni wokoło. Nasze zmartwienie. Policjant, który mówił do nas, uśmiechnął się kwaśno i zgasił głośnik - zresztą uśmiech też. A jednak czworo oczu utkwiło we mnie na moment, zanim samochód odjechał. Przynajmniej tyle miała z tego matka. Chociaż poli- cjant nazwał mnie dzieckiem z powodu paska na przegubie białego do lat szesnastu - najwyraźniej dostrzegł, że wyglądam bardziej doj- rzale, a przy tym całkiem do rzeczy. Matka maszerowała naprzód, bez jednego spojrzenia w niebo. (Prawda, istnieje parę schronów pogodowych, ale większość zniszczyli wandale.) Podziwiałam matkę, choć nigdy nie umiałam jej kochać, czy nawet polubić. Była fenomenalnie silna i potrafiła nas utrzymać razem, nawet po tym, jak mój tata skończył na raka, a później ten drugi, ojciec Joga, Daisy i Anielki. Matka, za pomocą lania i awantur, zdołała pokazać nam, czego mamy się w życiu spodziewać. Ale kiedyś musiała mieć trochę fantazji: weźmy na przykład głupie imię, które mi dała - zielone, od zieleni drzew i pastwisk, zieleni wody przypominającej butelkowe szkło; widziałam to wszystko wewnątrz Centrum. Drzewa na ulicy i w opuszczonych ogrodach są zawsze łyse albo z rzadka pokryte liśćmi w całkiem przyjemnym kolorze brą- zu. Czasem wypuszczały dziwne pąki albo owoce; wtedy ktoś o tym donosił i drzewa ścinano. Myślę sobie, że one przypominały trochę moją matkę, albo to w niej tkwiło podobieństwo do drzew. Twarda determinacja, uparte trwanie zasuszonych konarów, które nie ośmie- lają się zakwitnąć, i pazury korzeni wczepione w grunt. Dzielnie okazała tylko odrobinę zdenerwowania, kiedy mogłyśmy już dostrzec blask kopuły w słońcu oświetlającym Wysokie Wzgó- rze znad ruin starego kina. Znacznie wtedy przyspieszyła, poganiając mnie. A jednak ani razu nie spojrzała w górę, by szukać chmur. Wszystko poszło, jak należy: niebo wciąż było czyste, gdy znalazłyśmy się w podziemnym przejściu z betonu. Podczas jazdy rucho- mym chodnikiem pozwoliłam odpocząć stopom, stając to na jednej, to na drugiej nodze, jak widziany kiedyś w telewizji bocian. Matka zobaczyła i natychmiast kazała mi przestać. Kamery śledzą całą długość chodnika do Wejścia. Nie miało sensu tłumaczenie, że to nieważne. Nie znosiła pyskowania i choć pewnie darowałaby mi przed kamerami, mogłam oberwać później. Pamiętam, miałam sześć czy siedem lat, gdy zbiła mnie po raz pierwszy. Użyła w tym celu plastykowego paska, po zdjęciu sprzączki. Nie chciała zostawić mi blizny. Nieuszkodzona Greena była sposobem przetrwania; matka już wówczas wiedziała, że coś ze mnie wyrośnie. Ale uderzenia pasa bolały, zostawiały pręgi. Gdy leżałam i wyłam, pochyliła się nade mną zdyszana: - Nie będziesz mi się odszczekiwać, słyszysz? Nie pora na to. Zrobisz, co ci każę. Po udzieleniu odpowiedzi na zwykłe pytania stanęłyśmy w kolejce do łazienki. Niedużo ludzi stało, bo przecież był Alarm. Prześliznę- łam się przez wykrywacz mechaniczny i kobieta z obsługi nawet nam pogratulowała niskiego poziomu. - Sekcja SEK, prawda? - spytała zachęcająco. - Bardzo dobry rejon. Tam mieszka mój brat. Skończył trzydziestkę i ma troje dzieci. Z kolei matka pogratulowała tej kobiecie i z dumą oświadczyła, że nasz dom pierwszy w całym SEK miał założony Uszczel. - Moje dzieci nigdy nie bawiły się na dworze - zapewniła.- Nawet tutaj Greena prawie nie wychodziła przed skończeniem jedenastu lat. Większość naszej żywności sami hodujemy. Nagle czując, że wyjawia zbyt wiele - w końcu nigdy nie wiadomo, kto podsłuchuje, a na przedmieściach grasują gangi włamywaczy - zamknęła się jak uszczelniona. Gdy wchodziłyśmy do łazienki, za nami rozgorzała straszna kłótnia. Rozległ się ryk mechanicznego wykrywacza. Jakaś kobieta znacznie przekroczyła dopuszczalny poziom. Wrzeszczała, że musi dostać się do Centrum, do córki, która będzie rodzić najstarsza wy- mówka, zresztą może prawdziwa, choć sprawy ciąży podlegają pod kopułą ścisłej regulacji. Ktoś ze straży medycznej szarpał kobietę pytając o Ubezpieczenie. Gdyby je miału, szpital Wejścia zająłby się nią i być może coś poradził. Lecz ona nigdy nie dostała Ubezpieczenia, mimo ie jej córka była w Centrum; syreny wyły i już dochodziło do rękoczynów. - Mamo - odezwałam się, gdy wchodziłyśmy w obszar białych kafelków i plastyku, z mrugającymi oczami czarnych kamer nad głową, w huku wodospadu pryszniców. - Mamo, do kogo mnie prowadzisz? Ona naprawdę wyglądała na zaskoczoną; chyba wciąż myślała, że w swej naiwności nie odgadnę celu, do jakiego zmierzała od po- czątku: ona też chciała mieć córkę w Centrum. Spiorunowała mnie wzrokiem; potem powiedziała nieodmienne: - Nie twoja sprawa. Licz, że ci się poszczęści. Zabrałaś puder? - Tak, mamo. - Dobrze, weź jeszcze to. Spotkamy się w barze. Otworzyłam pudełko, w którym był tusz do oczu "Smoky", kremowa szminka pachnąca brzoskwinią i mały flakonik perfum w aerozo- lu o nazwie "Niech Się Stanie". Żołądek podszedł mi do gardła. Lecz zaraz pomyślałam: no i co z tego. Prawdziwą głupotą z mojej strony byłaby wiara we własną na- iwność. Wiedziałam od lat. Gdy kończyłyśmy w barze hamburgery, zaczęło wreszcie padać na dworze. To dawało się w y c z u ć , pomimo wielokilometrowej od- ległości, pod ochronnymi warstwami i szkłem ołowiowym. Coś w rodzaju migotania wzroku. Tutaj nic nam nie zagrażało, ale ludzie in- stynktownie odsuwali się od ścian zewnętrznych baru, kryli się pod liśćmi zasadzonych w skrzynkach plastykowych palm. Matka została na miejscu. - Skończyłaś, Greeno? To idź do łazienki i wyczyść zęby, zanim wyruszymy. Wyperfumuj się jeszcze. - Flakonik pusty, mamo. Starczyło na jeden raz. - Rozbój w biały dzień - sarknęła matka. - W ogóle nie czuć. Kazała mi pokazać pusty aerozol i zmusiła do psyknięcia powietrzem w jedno i drugie ucho. Na tyłach baru biegnie wysadzana drzewami autostrada do Centrum. Prawdziwe drzewa, zielone, a na poboczach zieleń traw. Zeszły- śmy ze stoku, by zaczekać na elektryczny autobus o wesołej, jaskrawej barwie, za to z nieuprzejmym kierowcą. Zawsze wydawało mi się, że wszyscy w Centrum tryskają radością i zadowoleniem, są pełni optymizmu i życzliwości. I stale doznawałam rozczarowań. Oni od razu wiedzą, że ktoś nie jest stąd; ostatecznie każdego zdradzi kolor cery, różny od bladości spod kopuły i czekoladowej opalenizny z solariów Centrum. Choć nikt nie mógł tu wejść bez sprawdzenia dopuszczalnej normy, większość ludzi odsuwa się od przybyszów w au- tobusie czy kolejce podziemnej. Gdy raz czy dwa poszłyśmy z matką do kina w Centrum, nikt nie usiadł koło nas. A jednak nie wszyscy postępują w ten sposób. Osoba, do której prowadziła mnie matka, nie ma pewnie nic przeciwko temu. - Będę mówić za ciebie - oświadczyła matka, gdy wysiadałyśmy. (Kierowca ruszył nie czekając, niemal strząsnął nas ze stopni z obrzydzeniem; dobrze, że żadna z nas nie zwichnęła nogi.) - A jak on mnie o coś spyta? - On? Nie zamierzałam jednak ustępować tym razem. - No, dobrze. W takim wypadku odpowiesz, ale wpierw dobrze się zastanów. W niektórych zakątkach Centrum stoją bardzo stare budowle historyczne i pomniki miasta wewnętrznego: zadbane i ładnie utrzymane, ponieważ znajdują się w środku. Stanęłyśmy właśnie przed jednym z takich budynków. O ile dobrze pamiętam z telewizji (matka dopil- nowała, żebyśmy wychowywali się z telewizją edukacyjną, lekcjami na kasetach i zestawami do ćwiczeń) architektura wyglądała na ko- niec osiemnastego albo początek dziewiętnastego wieku: biały kamień, zwieńczone okna i kolumnady portyku, a u stóp długich schodów - czarne żelazne lwy. Gdy wchodziłyśmy po schodach, odczuwałam przejęcie i lekki strach. Szklane drzwi za rzędem kolumn były szeroko otwarte. Właściwie dlaczego nie - tutaj można. Ciepły, lecz rześki powiew słodkawo pachnącego powietrza z klimatyzacji pod kopułą dmuchając w tę i z powrotem wdzięcznie poruszał liśćmi prawdziwych paproci w doni- cach. W holu stało akwarium ze złotymi rybkami. Chciałam zatrzymać się i popatrzeć. Czasem na ulicach Centrum widzi się zamożnych ludzi wyprowadzających na spacer czyściutkie i zadbane psy albo lisy. Kiedy indziej wysoko w oknie siedzi jedwabisty kot. W parkach Centrum mieszkają ptaki, nauczone, że nie wolno im latać nigdzie indziej. Gdy nad kopułą zapada zmierzch, słychać ich podniecone ćwierkanie: sadowią się do snu. Wtedy zapalają się wszystkie latarnie w mieście, a dookoła nich tańczą ćmy. W Centrum można dostać prawdziwy miód z farm pszczelarskich, wołowinę i mleko z ośrodków hodowli, a także łososia, wyprawioną skórę, wino i róże. Ale rybki w zbiorniku były śliczne. I nagle pomyślałam, że jeśli tu zostanę - jeżeli się uda... ale nie wierzyłam ani trochę. Wypełniałam tylko wolę mojej matki, bo przecież nie wolno się jej sprzeciwiać, nigdy przenigdy. Windziarz zabrał nas na szóste piętro. Doskonała obojętność: nas tu nie ma, on sobie jeździ windą z nudów. Wielki, stary zegar w holu oznajmił trzecią po południu. Weszłyśmy w pusty korytarz. Podobnie jak okna, wszystkie pokoje były otwarte: wykwintne nisze ze szklanymi meblami - pomieszczenia biurowe. Ostatni pokój w głębi korytarza miał zamknięte drzwi. Matka przystanęła. Była blada; jej oczy i usta tworzyły trzy rysy w bezbarwnej kości. Uniosła dłoń, która drżała, lecz pukanie za- brzmiało twardo i donośnie. Po chwili drzwi same się otworzyły. Matka weszła pierwsza. Stanęła przede mną, pośrodku doliny wysłanej dywanem zielonym jak trawa, i zasłoniła mi widok. - Dzień dobry panu. Mam nadzieję, że nie przyszłyśmy zbyt wcześnie. Męski głos: - Ależ skąd. Córka jest z panią? Świetnie. Proszę do środka. Głos brzmiał całkiem młodo. Podążyłam za matką po trawiastym dywanie, ukazały mi się krzesła i biurko, potem matka pozwoliła mi stanąć obok siebie i powie- działa: - To moja córka, Greena. Pan Alexander. Miał najwyżej dwadzieścia dwa lata: wyjątkowe szczęście, bo urodzeni w Centrum dożywają pięćdziesiątki, a nawet sześćdziesiątki, choć dużo rzadziej. (Pod kopułą oni często nawet nie kończą na raka, pod warunkiem, że przyszli tu na świat. Matka zwykła mawiać, że zabija ich wygodne życie.) Był opalony w solarium i nosił piękne ubranie: bawełnianą koszulę i spodnie. Miał srebrną bransoletkę - i nie pomyliłam się, co do je- go wieku: czerwony pasek na nadgarstku. Wyglądał higienicznie i apetycznie, niemal smakowicie. Szybko odwróciłam wzrok pod jego spojrzeniem. - Bardzo proszę usiąść - podał matce kryształową szklaneczkę dżinu z Centrum, na kostkach lodu z plasterkami cytryny. Z uśmiechem zapytał mnie, czy wypiję napój mleczny, tak, prawdziwe mleko, o smaku truskawkowym. Byłam zbyt zdenerwowana, by się ucieszyć, czy naprawdę chcieć, ale i tak nie miałam wyjścia. Nie odmawia się czegoś takiego. Gdy przycupnęłyśmy na krzesłach, ze szklankami w ręku, on przysiadł na biurku (nie pił z nami). Machając nogą wyjął papierosa z pudełka i zapalił. - Cóż, muszę przyznać... - zaczął rozmowę z moją matką jestem wdzięczny za przybycie tutaj i to po ogłoszeniu Alarmu. Dowiedzia- łem się, że była przelotna ulewa. - Wtedy znajdowałyśmy się już w środku - prędko oświadczyła matka. Chciała ostatecznie wyjaśnić sprawę: deszcz nie zniszczył kwiatuszka. - Tak, wiem. Wejście informowało mnie na bieżąco. Prawdopodobnie sprawdził nasz poziom. W końcu miał do tego pełne prawo. Jeśli chciał mnie kupić, potrzebował gwarancji. - Pozwoli pani, że powiem od razu: choć pierwszy raz widzę pani córkę, jestem pewien, że się nada do tego rodzaju pracy. Jest śliczna i ma mnóstwo wdzięku. Udawanie, że w grę wchodzi jakaś praca, było normalne. Zresztą może z początku będę nawet gdzieś zatrudniona. Matka musiała dawać ogłoszenia już od zeszłej jesieni. To wtedy zrobiła mi w Centrum zdjęcie. Byłam na nim tylko w nylonowych majteczkach z koronką. Taką fotografię robi się co dziesięć lat na badaniach w Medycznym. Ale przy każdym ogłoszeniu jest podobne zdjęcie. To nielegalne, ale ludzie się nie przejmują. Jeden chłopak z naszej ulicy trzy lata temu dostał się do Centrum w taki właśnie spo- sób. Zamieścił ogłoszenie, wszystko sam przygotował. Był przystojny, choć miał włosy tak wiotkie jak moje pewnie je straci przed osiemnastką. Ale zdaje się, że to nie miało znaczenia. Czy matka dostała jakieś inne oferty? Czy tylko tego pana Alexandra o jasnych, wyrazistych oczach? Nie zwracając uwagi skończyłam ofiarowany napój. Pan Alexander spytał, czy mogłabym coś odczytać, wręczył mi zapisany rox. Dzięki staraniom mojej matki i lekcjom telewizyjnym umiałam czytać, w każdym razie rox na pewno; znajdował się na nim krótki tekst wzywający jakiegoś pana Clevelanda do biura 170B na siódmym piętrze, a pannę O'Beale do podziemi. Możliwe, że moja praca będzie wymagała odczytywania podobnych informacji. Pod- szedł i ze szczerą radością uścisnął mi dłoń, całując na próbę w lewy policzek. Usta miał jędrne i zdrowe, a jego wspaniały zapach przy- wodził na myśl pieniądze i poczucie bezpieczeństwa. Nie na darmo matka nade mną pracowała. Natychmiast rozpoznałam tę woń i spodobała mi się. Pomiędzy odczytywaniem kolejnych wiadomości może pozwolą mi karmić ryby w zbiorniku. Pan Alexander był wyjątkowo uprzejmy i znów nalał matce pełną szklankę dżinu, prowadząc z nią towarzyską rozmowę o najnow- szych filmach w Centrum, najmodniejszym kolorze - bez żadnej przykrej czy nietaktownej wzmianki na przykład o cenach żywności w środku i tam albo o zamieszkach w SEO miesiąc temu, kiedy to odgłos pożarów i huk pistoletów policji przeniknął nasze szczelne ściany domu w SEK. Nie wspomniał też nic na temat bieżących wydarzeń, o wskaźniku śmiertelności na kontynencie albo o wojnie celnej z USA - wiedział, że nasze kanały telewizyjne są cenzurowane. Ograniczona wiedza uniemożliwiała nam wszechstronną dyskusję. Wreszcie oświadczył: - No cóż, nie będę was dłużej zatrzymywał. Jeszcze raz dziękuję. Chyba można powiedzieć, że wiemy już, na czym stoimy, prawda? - Roześmiał się poprzez dym czwartego papierosa, a matka zdobyła się na swój uśmiech trupiej czaszki, pokazu- jąc resztki zębów wypłukane w dżinie z cytryną. - Oczywiście napiszę do pani. Szczegóły prześlę ekspresem. to by oznaczało, że list nadejdzie... od dziś za pięć dni. Zgoda? - Doskonale, proszę pana - odrzekła matka. - Mogę powiedzieć w imieniu Greeny: jest niezwykle wzruszona. To dla nas tak wiele zna- czy. Jednak jest pewien problem, oferty jeszcze kilku panów - naturalnie poprosiłam o zwłokę. Mam dać odpowiedź przed końcem ty- godnia. Wykonał gest udawanego przerażenia: - Wielkie nieba, nie mogę utracić Greeny. Powiedzmy trzy dni, dobrze? Zobaczę, może uda mi się wyprawić posłańca, by mój list do- szedł jak najszybciej. Pożegnałyśmy się; znów ścisnął mi dłoń i pocałował w oba policzki. Biło od niego wewnętrzne ciepło i jakaś siła. Czułam się jak po pocałunku tygrysa i chyba byłam zakochana. Przy wyjściu długo z moją matką czekałam, aż megafony ogłoszą Bez Zmian, choć wcale nie zaczęło znów padać. Gdy znalazłyśmy się na zewnątrz, zachód słońca rozświetlał czyste niebo nad przedmieściami płomieniem w sześciu barwach czerwieni. - Zobacz, mamo - powiedziałam, bo wychowana w zamknięciu, rzadko miałam okazję patrzeć na gołe niebo. - Czy to nie piękne? Przez kopułę wygląda inaczej. Lecz u matki piękno widoku nie budziło podobnych uczuć. W końcu to skażenie powietrza sprawia, że kolory świtu i zmierzchu są tak wspaniałe. Dlatego radowanie się nimi jest idiotyczne, może nawet sprzeczne z prawem. Poza tym matka zachowywała się bardzo dziwnie od momentu opuszczenia biura pana Alexandra. Nie pojęłam, że przecież zadziałał dżin szczodrze wlewany w duże szklanki. Z początku była zawzięta i energiczna, w bojowym nastroju heroicznie stawiała czoła wymu- skanemu Centrum i nawet pokazywała mi różne miejsca, niczym przewodnik. Nie wypowiadając tego głośno dawała mi do zrozumienia: kiedyś będziesz tu żyć. Ale potem, gdy w poczekalni przy wyjściu wypiłyśmy mnóstwo dość paskudnej kawy z automatu, zatopiła się we własnych myślach. Jej oczy stały się tak ciemne i bez wyrazu, że odwróciłam wzrok. Przestała się do mnie odzywać. Alarm deszczowy odwołano, lecz było za późno na autobus. Powstał dodatkowy problem gangów wychodzących na ulicę w poszuki- waniu zaczepki. Wspaniała, zatruta łuna zamierała w krajobrazie smolistych kikutów drzew, piramid i bloków opuszczonych budowli, zardzewiałego ogrodzenia. Na szczęście kręciło się sporo patroli policyjnych. Matka dała im krótką odprawę, gdy ją zatrzymali. Generalnie nie zwracali na nas uwagi. Nie wyglądałyśmy niebezpiecznie. W SEK zapalały się ocalałe latarnie i zwykli ludzie przechadzali się, albo siedzieli na resztkach zwalonych ścian wdychając mniej szkodliwe powietrze. Wyłażą z nor jak kiedyś króliki. Minęłyśmy grupkę znajomych kobiet przed domem z Uszczelu na końcu naszej ulicy. Zapytały, skąd wracamy. Matka ucięła krótko: - Byłyśmy u znajomego i tam przeczekałyśmy Alarm. Choć Uszczel, jak głosi reklama, jest odporny na wszystko prócz wybuchu nitrogliceryny, matkę ogarnął nagle jakiś okropny niepokój. Błyskawicznie przemierzyła beton do drzwi, otworzyła i wciągnęła mnie za sobą. Wrzuciłyśmy ubrania do zbiornika, choć właściwie nie wymagały prania po prawie całym dniu spędzonym w Centrum. Telewizor dalej ryczał. Matka pobiegła do pokoju dzieci, wciągając po drodze nylonową bluzkę i spódnicę. Zaraz wybuchła awantura. W ciągu dnia Jog wysypał całą ogromną puszkę mleka w proszku. Daisy próbowała posprzątać, bo postanowili nic nie mówić matce, choć ona przecież musiałaby i tak zauważyć brak puszki. Daisy miała dopie- ro siedem lat, a Jog trzy, więc szybko wszystko się wydało. Matka dołożyła wszystkim, nawet Anielce. Daisy, odpowiedzialna za dom podczas naszej nieobecności, dostała pasem; niezbyt mocno, ale wystarczająco, by nasz szczelny dom wypełnił się wrzaskami i dzikim szlochem. Już po wszystkim zrobiłam herbatę. Piliśmy bez mleka, które trzeba było oszczędzać do końca miesiąca. Matce minął nastrój zamyślenia. Ponosiło ją. Zabrała mnie ze sobą na górę, do kur. Ostatnio jajka wykazywały coraz wyższy poziom. Może podwórze zamknięte miało jakąś nieszczelność? Znalazłyśmy się pośród grządek sałat; nasze człapanie obudziło kury, które zatrzepotały z nagłym ożywieniem. Matka chwiała się na drabinie, pod samym dachem, z latarką. - Nic tu nie widzę - powtarzała. Zeszła wreszcie. Oparła się o drabinę i stała z dyndającą latarką, w której wypalały się baterie. Z trudem łapała oddech. - Mamo... nie zgasiłaś latarki. Wyłączyła ją i kładąc na słupku przy ogrodzeniu podeszła nagle. Chwyciła mnie za ramiona i wpiła wzrok w moją twarz. - Greeno, czy ty rozumiesz całą sprawę z tym Alexandrem? Rozumiesz? - Tak, mamo. Potrząsnęła mną gniewnie, ale nie za mocno. - Wiesz, dlaczego to masz zrobić? - Tak, mamo. Dobrze; mamo. On jest naprawdę miły. Zobaczyłam, że jej oczy znów zmieniły wyraz, i zachwiałam się. Poczułam, że ziemia się pode mną zapada. Ona miała oczy pełne piekących łez. Wzrok łagodny i szalony zarazem. - Słuchaj, Greeno. W zeszłym tygodniu skończyłam trzydziestkę. - Wiem. - Zamknij się i słuchaj. Byłam w Medycznym. Źle ze mną, Greeno. Patrzyłyśmy na siebie. Cóż, żadna niespodzianka. Każdemu się zdarza. I tak pociągnęła dłużej niż większość. Tutaj średnia wynosi dwadzieścia pięć. - Nie chciałam ci nic mówić, nie teraz. Jeszcze przez trzy miesiące nie muszę iść do szpitala. Miewam bóle, ale od czego jest Ubezpie- czenie: mogę kupić naprawdę dobry środek, ten nowy. - Mamo... - Cicho bądź. Chcę cię spytać, czy wiesz, co masz zrobić. Z dziećmi. To twoje siostry i brat, wiesz o tym, prawda? - Tak. Zajmę się nimi. - Niech on ci pomoże. Zrobi to. Chce cię naprawdę. Miał strasznego pecha ten Alexander. Jego legalna dziewczyna skończyła na raka. Urodzona w Centrum i tak dalej, a miała osiemnastkę, gdy wykorkowała. Za to nam się udało. Dzięki Bogu, zapisałam cię na steryliza- cję, gdy byłaś mała. Widzisz, on nie może legalnie spać z inną dziewczyną, jeżeli w grę wchodzi zapłodnienie. Okazuje się, że jest ob- ciążony: ryzyko deformacji. A wcale nie wygląda. - Tak, mamo. Znam przepisy rozrodu. Nie uderzyła mnie, ani nawet nie zbeształa za pyskowanie. Chyba przyjęła to jako zapewnienie, że wiem, o co chodzi. Zresztą nietrud- no było dociec, jaki kłopot ma Alexander. W przeciwnym razie dlaczego miałby brać dziewczynę z zewnątrz? - Jeśli chodzi o Anielkę - powiedziała matka - chcę, żebyś dopilnowała u niej tego samego: sterylizacja w przyszłym roku, gdy skoń- czy pięć lat. Ona też ma szansę, może wyrosnąć na bardzo ładną. Daisy nie będzie miała z siebie pożytku, chłopiec tak samo. Ale posta- rasz się tu sprowadzić przyzwoitą kobietę, żeby się nimi zajęła. Żadnych przytułków. Nie dla moich dzieci. Westchnęła i mówiła dalej: - On ci pomoże. jeśli to dobrze rozegrasz, zrobi wszystko, co zechcesz. Będzie cię nosił na rękach. Puściła mnie i krzywiąc twarz w uśmiechu powiedziała: - Miałyśmy dziesięć zgłoszeń. Poszłam zobaczyć się z każdym z nich. Ten jest najmłodszy i najlepszy. - Tak, świetny. Dziękuję, mamo. - Tylko pamiętaj, żebyś mnie nie zawiodła. - Nie zawiodę. Przyrzekam. Naprawdę przyrzekam. Kiwnęła głową, potem jej twarz skurczyła się pod szczelną maską pogardy, a oczy przybrały zwykły wyraz. - Zejdźmy już. Powinnam czymś posmarować siniaki Daisy. Słyszałam, jak na dole matka odchodzi dzieci po kolei, pociesza i upomina, smarując bolące miejsca maścią uśmierzającą. Gdy tak stałam na schodach, w przytłaczającej ciemności domu, przez moment czułam, że kocham moją matkę. Potem mi przeszło. Zaczęłam myśleć o panu Alexandrze i jego ubraniu, o blasku oczu i zdrowej, opalonej twarzy. To było piękne. Wcale nie przysłał gońca. Przyjechał sam. Siedział w małym, szczelnym samochodzie pancernym, przypominającym aligatora z telewizji, ale zaraz wyskoczył i po betonie wbiegł do naszego domu. (Jego goryl bezceromonialnie został w wozie. Miał pi- stolet i obojętnie czujny, śmiercionośny wygląd.) Pan Alexander przyniósł mi pół tuzina nieskazitelnie herbacianych róż, pudło jedzenia dla domu, zabawki i kasety wideo dla dzieci, nawet dżin dla matki. Przypuszczalnie jeszcze nie wiedział, że zostały jej tylko trzy miesiące, choć pewnie się tego domyślał. Nadskaki- wał jej z każdej strony, a kiedy matka wypowiadała potwierdzenie zgody do przenośnego rejestratora, pocałował mnie w usta, po czym wyjął butelkę szampana. Wino było bardzo pieniste i jeden kieliszek przyprawił mnie o zawrót głowy. Nie smakowało mi, lecz poza tym uroczystość wypadła wspaniale. Nie wiem, ile za mnie zapłacił. Nigdy go o to nie zapytałam, ani o prawne zabiegi, jakie zmuszony był stosować. Mógł sobie na to po- zwolić, a o to jedynie chodziło mojej matce, mnie. (Ona cały czas wpłacała na Ubezpieczenie i teraz świadczenia, odpowiednio zwięk- szone, przejdą na dzieci.) Wreszcie musiała mu powiedzieć o szpitalu. Wiem na pewno, że osobiście dopilnował, by miała osobny pokój i najnowszy środek uśmierzający, a eutanazję wyznaczono, dopiero kiedy będzie gotowa. Nie pozwolił mi się z nią tam zobaczyć. Zresztą ona mówiła, że sobie tego nie życzy. Zaczęła już tracić wagę i kurczyć się, jak to zwykle bywa. Dzieci strasznie płakały. Myślałam już, że nic nie da się zrobić, ale w końcu wyszukana przez niego agencja przysłała nam dziewiętna- stoletnią kobietę po utracie własnego dziecka, która umiała od razu nawiązać uczuciowy kontakt. Bezpieczny dom stanowił oczywiście nieodparty argument dla każdego przy zdrowych zmysłach. Agencja odpowiednio zadba o wszystko, zresztą ona miała niski poziom, powinna pociągnąć co najmniej sześć lat. Gdy byłam tam ostatnio, wszyscy wyglądali na zadowolonych. On nie chce mnie już puszczać na zewnątrz. Pół roku temu oficjalnie wprowadził mnie do centrum. Wszystkie drzewa były niesamowicie zielone, ryby i łabędzie pluskały się w wodzie i na wodzie, ptaki śpiewały, a on podarował mi żywego ptaszka w obszernej, przepięknej klatce; przepadam za tym ptakiem, któ- ry czasem śpiewa. Może przeżyje tylko rok, ale wtedy dostanę nowego - obiecał mi. Czasami chodzę do kabiny w holu jednej z historycznych budowli i czytam przez głośnik zawiadomienia. Płacą mi w krążkach kredy- towych Centrum, choć właściwie nie potrzebuję własnych pieniędzy. Dwa pokoje na Fairgrove Avenue, które należą do mnie, są wspaniałe. Światła włączają się i wyłączają, kiedy ktoś wchodzi albo wy- chodzi, zasłony zasuwają się z nastaniem zmroku, rolety chronią przed jaskrawym blaskiem. Łazienka z prysznicem zawsze pachnie świeżością, jak leśna polana w słońcu powinna - i pewnie kiedyś pachniała. Widuję go cztery, pięć lub sześć razy w tygodniu, chodzimy na kolacje i na filmy, on zawsze przynosi mi prawdziwe kwiaty, czekoladki, owoce i miód. Kupuje mi nawet książki do czytania. Nie- kiedy uczę się nowych słów ze słownika. Gdy kochał się ze mną po raz pierwszy, odniosłam dość dziwne wrażenie, ale on był bardzo delikatny. Przeczuwałam, że mogę to bar- dzo polubić (miałam rację), choć w pewnym sensie robienie tego wydaje mi się raczej krępujące. Tej pierwszej nocy, już po wszystkim, trzymał mnie w ramionach i było mi dobrze. Nikt nigdy mnie nie obejmował z opiekuńczą tro- ską. Opowiadał mi też o tej dziewczynie, która skończyła na raka. Zdaje się, że on bardzo się tym przejmował, tak jakby nikt w ten spo- sób nie umierał, ale przecież w Centrach, pod kopułami, śmierć to nie zawsze pewnik. Mojej matce zależało jedynie na czasie, a gdy ten się wyczerpał, na wyzwoleniu od bólu i bezpiecznym odejściu. Lecz mój kochany myśli, że jego dziewczyna pragnęła o wiele więcej i że ja powinnam także więcej chcieć. To mnie trochę przeraża, bo przecież mogę nie dożyć dwudziestki i wtedy znów złamię mu serce. Ale on pewnie znajdzie kogoś nowego. A może będę silna jak matka. Mam nadzieję. Chcę dotrzymać obietnicy dotyczącej dzieci. Jeżeli uda mi się ustawić Anielkę, ona dalej da sobie radę. Potrzebuję tylko na to dziesięciu czy jedenastu lat. Wczoraj zdarzyło się coś wesołego. Powiedział, że jutro, to znaczy dziś, przyniesie mi zabawkę. Tak, zabawkę, choć jestem kobietą i jego kochanką. Nigdy nie miałam zabawki. Najbardziej kocham mojego ptaszka. Jego też kocham. Jednak najdziwniejsze, że brakuje mi matki. Ciągle rozpamiętuję jej słowa, krzyki, bicie za karę. Wspólne chodzenie po zakupy albo do kina; ataki furii, zgrzytanie połamanych zębów. Jak przez mgłę pamiętam niekończące się dni Alarmu pogodowego, gdy byłam mała: siedziałyśmy we dwie w domu jak w więzieniu i zaczynał lać deszcz, straszne, złowrogie strumienie, których się bałam, wówczas jeszcze bezwiednie. Całe trujące promieniowanie gro- madzi się stale i wszędzie jak niewidzialne lśnienie; jakoś przenika do nieba, a stamtąd spłukuje je w dół deszczowy potop. Ocenzuro- wana płatna telewizja rzadko podaje do publicznej wiadomości wypadki i przeoczenia, za sprawę których wciąż tak się dzieje. Czasem ogłaszano, że wszyscy mają opuścić ulice i wejść do środka, z niewyjaśnionych powodów, bez groźby deszczu czy wiatru. Policyjne wozy krążyły po ulicach na sygnale, wreszcie one też wślizgiwały się do swych kryjówek. Następnego dnia zwykle było Bez Zmian. W Centrum telewizja nie podlega cenzurze. Byłam ciekawa, co mówią o przeciekach i zanieczyszczeniach - tutaj. I właściwie wcale o tym nie wspominają. Chyba pod kopułą to wszystko nie ma znaczenia. Wciąż przypomina mi się pewien ranek straszliwej ulewy; miałam wtedy sześć lub siedem lat. Usiłowałam wypatrzyć coś w zakaza- nym świecie, z nosem przylepionym do Uszczelu. Poprzez niezbyt przejrzysty materiał widziałam tylko zacinające, szare strumienie wody. Nagle zobaczyłam coś tak niesamowitego, że aż zapiszczałam głośno. - Co jest? - zapytała matka. Zmywała właśnie naczynia po śniadaniu zużywając połowę porannego przydziału filtrowanej wody; ze złością stuknęła talerzami. - Greeno, przestań wydawać głupie odgłosy. Pokazałam palcem. Matka podeszła, żeby zobaczyć. Wpatrywałyśmy się razem w strugi deszczu, gdzie maleńka dziewczynka, może roczna - s t a ł a p o p r o s t u n a u 1 i c y . Nie wia- domo, jak się tu znalazła; najpewniej zgubiła się jakimś dzikim lokatorom. Miała na sobie krótkie, niebieskie spodenki i nic poza tym; ściskała strzęp starego koca udający lalkę. Nawet przez szczelne okna i tafle deszczu widać było, że zanosi się płaczem z przerażenia. - Jezu Chryste Matko Święta - powiedziała moja matka jednym tchem. Twarz jej zbielała jak wyszorowany zlew w kuchni. Lecz oczy pałały żywym ogniem, gotowe wstrzymać deszcz. W następnej sekundzie wepchnęła mnie do pokoju z telewizją i zamykając na klucz krzyczała: - Siedź tam i nie ruszaj się, bo cię zamorduję ! Potem usłyszałam, że jedne i drugie drzwi frontowe zostały otwarte. Zamknięte. Kiedy się otworzyły i zamknęły, dobiegł mnie histe- ryczny dziecięcy wrzask. Zaraz stał się głośniejszy i wypełnił cały dom. Wreszcie ucichł. Pojęłam, że matka wybiegła w tę pogodę, zła- pała dziecko i wniosła pod dach. Oczywiście to było bezcelowe. Kiedy następnego dnia, po ogłoszeniu Bez Zmian, pojechałyśmy do stacji nagłych wypadków, dziew- czynka umierała. Była taka malutka. Do końca ściskała skrawek koca, odwracając się od mojej matki i od pielęgniarki z miłosierną igłą zapomnienia.. Tylko ten łachman był jej przyjacielem. Kawałek koca, który towarzyszył jej cierpieniom pośród deszczu. Kiedy matka płaciła za zabieg i za nasze odkażanie, obsługa stacji mówiła jej straszne rzeczy, ganiąc jej głupotę, aż zaczęłam płakać ze strachu i poniżenia. Matka zignorowała mnie i przyjęła uwagi z podniesionym czołem, tylko warczała przez zęby jak rozjuszone zwierzę. Całą drogę do domu płaczliwie narzekałam. Dlaczego zaprowadziła mnie do tych okropnych ludzi, którzy poszturchiwali nas swoimi narzędziami, oblewali gorącym prysznicem, mówili i robili rzeczy nieprzyjemne i bolesne? (Teraz widzę, że okazywałam w ten sposób zazdrość o małego, skażonego intruza. Wtedy byłam jedynym dzieckiem w domu.) - Do łóżka ! - krzyknęła matka. Nie posłuchałam. Wreszcie wzięła się za mnie i sprała plastykowym pasem. Tak gwałtownie, jakby spuszczała cięgi całemu światu; na koniec zmusiła się, by przestać. Ale teraz jestem tutaj, z moim kochanym i z moim ślicznym śpiewającym ptaszkiem. Widzę skraj zielonego parku z obu okien. I nig- dy, nigdy nie pada. To dziwne, że tak bardzo tęsknię za matką. Lucius Shepard - Słoneczny Pająk "... W afrykańskiej pustyni Namib, jednym z najbardziej wrogich środowisk na Ziemi, żyje stworzenie zwane pająkiem słonecznym. Je- go włochate ciało jest bladozłote, dokładnie więc takiego koloru jak piasek, który pająk przekopuje w poszukiwaniu ofiar, prawie nie na- ruszając ziarenek w swej wędrówce. Wyłania się z ukrycia tylko po to, by pochwycić łup; nawet obserwując z odległości paru centyme- trów, można nie dostrzec jego obecności. Natura działa efektywnie i lubi powtarzać sprawdzone recepty na przetrwanie w tak przeraża- jących miejscach. Jeśli tedy - jak zakładam - na Słońcu istnieje forma życia makromolekularnego, nie byłbym zdumiony dowiedziawszy się, iż przybrało zbliżoną postać." Z Dzienników alchemicznych Reynoldsa Dulambre Mój mąż Reynolds i ja przybyliśmy na Stację Helios po czterech latach spędzonych na pustyni Namib, gdzie on spłodził Dzienniki, a w nich kontrowersyjne Równania Słoneczne, ja zaś doszłam do perfekcji w czynieniu użytku z nudy. Przy węźle cumowniczym zostali- śmy powitani przez administratora Sekcji Fizycznej, dr Davisa Brenta, który następnie powiódł nas na przyjęcie wydane na cześć Rey- noldsa w jednej z kopuł rekreacyjnych pokrywających jak bąble powłokę stacji. Nawet nie wiedząc, że Brem jest jednym z głównych oszczerców Reynoldsa, zorientowałabym się, że są przeciwnikami; jak kobra i mangusta stanowili swoje zupełne przeciwieństwo w po- wierzchowności i w zachowaniu. Brent, pękaty, łysiejący od czoła mężczyzna średniego wzrostu, ubrany w bury mundurowy kombine- zon, był tylko dwa lata starszy od trzydziestosiedmioletniego Reynoldsa, ale ten wyglądał na młodszego odeń o lat dziesięć. Wysoki i smukły, o spadających na kołnierz peleryny kasztanowatych włosach, miał twarz pełną tej wyniosłej szlachetności, jaką kojarzy się z bohaterami szekspirowskimi. Obaj starali się, jak mogli, ale z trudem zachowywali uprzejmość, więc odczułam prawdziwą ulgę, gdy do- tarłszy wreszcie do kopuły zostaliśmy porwani przez tłum pełnych uwielbienia techników i naukowców. Stacja Helios orbitowała nad południowym biegunem Słońca; przez luki mogłam dostrzec węzeł, do którego cumowało akurat kilka z owych kanciastych statków przeznaczonych do badań koronosfery. Pozostawiwszy Reynoldsa jego admiratorom zajęłam stanowisko przy jednym z wizjerów i skierowałam wzrok ku Ziemi, woląc sobie wyobrażać, że obchodzę święto narodowe w Abidżanie, niż znosić to zbiegowisko mędrków indukcyjnych i dręczycieli cząsteczek, którzy przeważnie wlepiali gały w Reynoldsa, chyba z nadzieją, że do- równa swej legendzie i zademonstruje omdlenie narkotyczne albo wywoła bójkę. Przypatrywałam się, jak rozmawia z Brentem. Gesty- kulacja Brenta była przymilna, służalcza, jak wygibasy psa starającego się zapracować na pochwałę; chcąc coś podkreślić klaskał łap- kami i przechylał na bok głowę, jakby prosząc pana, żeby go nie bił. Reynolds stał nieruchomo z ramionami założonymi na piersi. W pewnym momencie Brent powiedział: - Nie mam pojęcia, jaki cel masz nadzieję osiągnąć, bombardując protonami dziury koronalne. - Reynolds odparł swym najbardziej lekceważącym tonem, że zaledwie grzebie długim kijem w zaroślach. Nie zdołałam ułowić następnej wymiany zdań, ale potem usłyszałam, jak Brent mówi: - To możliwe, ale sądzę, że nie rozumiesz, jak otwarta jest nasza społeczność. Bariery, które wzniosłeś wokół swoich badań, nie są zgodne z duchem, z... - Całe moje cholerne życie - przerwał mu Reynolds scenicznym barytonem - dokuczały mi małe ludziki. Ludziki, które najpierw wy- dłubały sobie przytulne akademickie norki przez opatrywanie moich prac przypisami, a następnie pyskowanie prze ciwko nim. Takie szczurkowate skurwysynki jak ty. I dlatego trzymam wszystko w sekrecie... żeby nie dać myszom zagnieździć się w moich papierach. Ruszył do bufetu z napojami pozostawiając Brenta, który uśmiechał się do wszystkich próbując ukazać, że nie wziął zniewagi do sie- bie. Do Reynoldsa przykleiła się smukła brunetka i wciągnęła go w rozmowę. Akcentował swe kwestie przesadną gestykulacją i pochy- lał się nad partnerką, jakby miał zamiar owinąć ją swoją peleryną; wkrótce potem obydwoje dyskretnie się zmyli. W porównaniu z typowym zachowaniem Reynoldsa w miejscach publicznych był to popis umiarkowany; i tego jednak starczyło, żeby wszyscy zapomnieli o mojej obecności. Popijałam drinka; przysłuchiwałam się rozmowom, wcale nie czując się oszukana. Przywykłam do zdrad Reynoldsa i w istocie nawet czerpałam z nich siły. Czułam radość, że znalazł swoją brunetkę. Choć małżeństwo nasze nie było pozbawione zmysłowości, większość zbliżeń miała charakter rytualny, a po czterech latach odosobnienia w pustyni potrzebowałam tej emocjonalnej strawy, jaką daje kochanek. Helios, miałam przekonanie, dostarczy jej w ilości dostatecznej. Wkrótce po zniknięciu Reynoldsa zbliżył się Brent i ku memu ogromnemu zdziwieniu próbował mnie poderwać. Była to jedna z naj- mniej udolnych prób uwiedzenia, jakie mnie dotąd spotkały. Bez przerwy kombinował, jak by tu mnie dotknąć, niby przypadkiem, i kil- kakrotnie wyrażał uznanie dla wielkości mych oczu. Zdołałam skierować nurt rozmowy na bezpieczne szlaki i zaczął rozprawiać o poli- tyce, w której to dziedzinie miał się za eksperta. - Moja podstawowa filozofia polityczna - oświadczył - pochodzi z opowiadania jednego z dwudziestowiecznych mistrzów prozy spe- kulatywnej. W opowiadaniu tym bohater wysyła swój umysł w przyszłość i trafia w ten sposób do rzeczywistości utopijnej, zieleńca otoczonego białymi gmachami, gdzie przechadzają się przystojni mężczyźni i piękne kobiety... Nie pamiętam, jak długo słuchałam wywodu, który wnet zdradził swą prawdziwą naturę wolnomyślicielskiej fantazji, zanim wybu- chłam śmiechem. Brem wydawał się zbity z tropu moją reakcją, ale wnet ukrył zmieszanie i również się roześmiał. - Ach, Carolyn! - powiedział. - Dałaś się nabrać, prawda? Myślałaś, że mówię serio ! Czułam wobec niego litość. Był tylko smutnym człowieczkiem o przesadnych wyobrażeniach na własny temat; mówiono mi również, iż grozi mu utrata stanowiska. Strawiłam pół godziny pozwalając mu zakosztować poczucia ważności; potem spławiwszy go ruszyłam na poszukiwanie odpowiedniejszego partnera. Mój pierwszy kochanek na Stacji Helios, młody fizyk cząsteczkowy o imieniu Thom, okazał się w swych uczuciach przesadnie zabor- czy. Zdawało się, że porywa go dźwięk mojego imienia; często podnosił głowę i mówił "Carolyn, Carolyn", jakby mógł tym aktem ogarnąć moją istotę. Wydawał mi się absurdalny, ale łaknęłam uwagi i choć nie mogłam w żaden sposób okazać wzajemności, delekto- wałam się faktem, iż jestem obiektem jego fiksacji. Spotykaliśmy się codziennie w jednej z kopuł rekreacyjnych, tańczyliśmy w rytm pływów i piliśmy paradyzjaki - ogromnie przypadł mi do gustu Amouriste - a potem zmykaliśmy w ustronne miejsce, kochaliśmy się i obserwowaliśmy powroty statków słonecznych z ich ognistych wypraw. Thom marzył, iż któregoś dnia zostanie skierowany na taki sta- tek; opiewał wspaniałości towarzyszące opadaniu przez kolejne warstwy płonących gazów. W końcu jego opętanie przygodą naukową doprowadziło mnie do zerwania tego romansu. Lata obcowania z pracą Reynoldsa uodporniły mnie na wszelkie dobre opinie o nauce, a poza tym nie życzyłam sobie, by mi przypominano o bliskości Słońca; niekiedy wyobrażałam sobie, że słyszę, jak świszcze i ryczy; że czuję, jak jego płomienie liżą ściany z metalu, gotowe jednym liźnięciem przemienić nas w skwarki. Omawiając w szczegółach moje zdrady nie zamierzam tym samym określać swego małżeństwa jako pozbawionego miłości. Kochałam Reynoldsa, choć moje uczucia nieco zbladły. I on mnie kochał na swój sposób. Tuż przed ślubem oświadczył, że zamierza uczynić z na- szego związku "małżeństwo dusz". Ale nie było to namiętne wyznanie - raczej deklaracja zamierzeń naukowych. Wierzył w dusze i uważał je za absolutny wyraz życia, jakość, co przenika każdą drobinę materii tworząc fundament pomniejszym manifestacjom osobo- wości i cielesności. Jego poszukiwanie form życia makromolekularnego na Słońcu było zasadniczo próbą wyizolowania animy i poro- zumienia się z nią, "małżeństwo dusz" zaś - logicznym celem fizyki dwudziestego pierwszego wieku. Przychodzi mi teraz na myśl, że te poszukiwania mogły być dla niego jedynym środkiem wyrażania najgłębszych uczuć; główny nasz problem polegał na tym, iż ja sądzi- łam, że doczekam się z jego strony takiej miłości, która mnie usatysfakcjonuje, on zaś uważał, iż zdoła mnie usatysfakcjonować stosując metody naukowe. Aby precyzyjnie określić nasz związek, powinnam wspomnieć, że kiedyś napisał do mnie, iż "beznamiętne, lekko orientalne piękno" mojej twarzy przypomina mu "te pogodne oblicza kreślone jako symbol Słońca na starożytnych mapach żeglarskich". I znów nie był to język namiętności: widział w owym podobieństwie talizman, szczęśliwe zaklęcie. Był człowiekiem myślącym magicznie; postrzegał samego siebie w większym pokrewieństwie z alchemikami niż ze współczesnymi naukowcami i, jak alchemicy, dawał wiarę mocy po- dobieństw. Ilekroć kochał się ze mną, kochał się ze Słońcem. I z wielką szkodą dla naszego małżeństwa każda piękna kobieta stawała się dlań Słońcem, a w konsekwencji potencjalnym rekwizytem jego rytuałów. Jeśli wziąć pod uwagę przerośnięte ego Reynoldsa, wierność była czymś niezgodnym z jego charakterem, gdyby zaś nie stosował seksu jako rytuału służącego koncentracji, wymyśliłby - jestem pewna - jakieś inne uzasadnienie dla niewierności. I ja też, jak sądzę, musiałabym wykombinować na własny użytek jakieś usprawiedli- wienie. Podczas owych pierwszych miesięcy nie byłam wybredna w doborze kochanków, nawiązując romanse tak z technikami, jak i z wielo- ma kolegami Reynoldsa. Reynolds też nie przebierał - i tak oto nasze żywoty podążały odmiennymi ścieżkami... Rzadko spędzałam noce w naszym apartamencie i nie zwracałam najmniejszej uwagi na pracę Reynoldsa. Ale pewnego popołudnia, gdy leżałam z najnowszym kochankiem w prywatnym gabinecie kopuły rekreacyjnej, rozsunęły się drzwi i wkroczył Reynold's. Mój kochanek - technik, którego imię umknęło mi z pamięci - poderwał się i nieustannie przepraszając jął się mocować z ubraniem. Wrzeszczałam na Reynoldsa i złorze- czyłam mu. Jakie ma prawo poniżać mnie w ten sposób? Nigdy nie zaskoczyłam go z jego kurwami, prawda? Spoglądał na mnie niepo- ruszony pozwalając mi wyparskać gniew i patrzył tak jeszcze wówczas, gdy technik wymknął się pospiesznie. W końcu już tylko patrzy- łam groźnie, zadyszana i wciąż wściekła, ale również z pewną dozą poczucia winy... nie związanego z moim romansem, ale faktem, iż w rezultacie ostatniego stosunku z Reynoldsem zaszłam w ciążę. Od wielu lat próbowaliśmy mieć dziecko i jakkolwiek zdawałam sobie sprawę z wagi tego wydarzenia dla Reynoldsa, odkładałam moment oznajmienia mu o tym. Nie miałam już zaufania do jego zdolności wywiązania się z roli ojca. - Przepraszam za to - machnął dłonią w stronę łóżka. Musiałem cię pilnie zobaczyć i nie pomyślałem. Przeproszenie było i niego czymś nietypowym i zaskoczenie wywołane tym faktem zneutralizowało we mnie resztki złości. - O co chodzi? - zapytałam. Na jego twarzy rysowały się sprzeczne uczucia. - Mam go - odparł. Wiedziałem, co ma na myśli: zawsze personifikował obiekt swych poszukiwań, tym razem jednak już dawno zaczął nazywać go "Pa- jąkiem". Uradowałam się jego sukcesem, ale z jakiegoś powodu odczułam pewien lęk i żadne słowa nie przyszły mi do głowy. - Chcesz go zobaczyć? - usiadł obok mnie. - Jest zarejestrowany w jednym z holotanków. Przytaknęłam. Byłam pewna, że zamierza mnie objąć. Widziałam na jego twarzy pragnienie przełamania tych barier, które wznieśliśmy między sobą, i wyobrażałam sobie, że teraz, skoro dopiął celu, będziemy z sobą tak blisko, jak się nam kiedyś marzyło; że wierność i miłość doczekają się wreszcie swego dnia. Ale chwila minęła i rysy jego twarzy znów stwardniały. Wstał i począł przemierzać pokój. Potem zakręcił na miejscu, walnął kułakiem w dłoń i z całą namiętnością, jakiej nie potrafił wykrzesać w stosunku do mnie, powtórzył: - Mam go ! "Sam o tym nie wiedząc, obserwowałem go już od tygodnia: przemieszczający się w dziurze koronalnej wielki obszar niskiej tempera- tury. Rozpoznałem go tylko przez przypadek; w roztargnieniu potrąciłem regulator barw holotanku wyostrzając obraz strefy niskiej tem- peratury, co ujawniło wieloramienny owoid o zmieniających się nieustannie kolorach podstawowych. Jego macki rozmywały się i ginęły; zaobserwowałem, że niektóre z nich osiągały dziesięć tysięcy kilometrów długości i nie mam doprawdy pojęcia, jaka jest granica ich rozmiarów. Składa się zasadniczo z wewnętrznego kompleksu ultrazimnych neutronów, zamkniętego w silnym polu magnetycznym. Ostatnio uzmysłowiłem sobie, że niektóre z dziur koronalnych mogą być jedynie manifestacją jego ruchów. Poza garstką tych faktów i przypuszczeń Pająk pozostaje tajemnicą i zacząłem podejrzewać, że jakkolwiek wiele elementów jego natury zostanie odkrytych, tajem- nicą na zawsze pozostanie." Z Zapisków zebranych Reynoldsa Dulambre Na ekranie zmaterializowała się twarz Brenta, ułożona w jeden z tych jego pokornych uśmieszków. - Ach, Reynolds - powiedział. - Rad jestem, że cię złapałem. - Jestem zajęty - warknąłem sięgając do wyłącznika. - Reynolds ! Jego rozpaczliwy ton zwrócił moją uwagę. - Muszę z tobą pomówić - powiedział. - Sprawa nader ważna. - Wątpię - parsknąłem pogardliwie. - Ale tak jest... i to dla nas obu. Do jego głosu wkradł się jakiś oślizgły ton, a ja straciłem cierpliwość. - Zamierzam cię wyłączyć, Brent. Chcesz się pożegnać, czy mam ci przerwać w pół słowa? - Ostrzegam, Reynolds ! - Ostrzegasz mnie? Trzęsę się cały, Brent. Planujesz jakąś napaść? Oblał się rumieńcem. - Rzygać mi się chce na twoją arogancję ! - wrzasnął. Kim, do diabła, jesteś, żeby tak się do mnie odzywać? Ja przynajmniej pracuję... a ty od tygodni nic nie zrobiłeś! Chciałem zapytać, skąd to może wiedzieć, ale potem uzmysłowiłem sobie, że przez komputery stacji mógł odczytywać moje zużycie energii. - Myślisz... - zaczął, ale wyłączyłem go i powróciłem do zarejestrowanego w holotanku obrazu Pająka, którego ramiona falowały w niespiesznym tańcu. Do tej pory nie wierzyłem, że jest czymś więcej niźli snem, niejasną wizją magiczną, praojcem czarnoksiężników pojmanym w pułapkę płomienia, złocistego światła, w samym sercu potęgi. Ufałem, pragnąłem uwierzyć. Ale nie byłem w stanie zaak- ceptować jego realności, dopóki nie przybyłem na Heliosa, gdzie sny nabrały mocy. Jeszcze teraz się zastanawiam, czy wiara nie jest przedłużeniem szaleństwa. Nigdy nie wątpiłem w skuteczność szaleństwa: w chaosie jest mym niezmiennikiem i punktem odniesienia. Pierwszy sen pojawił się, kiedy miałem... ile lat? Jedenaście, dwanaście? Nie więcej. Ojciec mnie ścigał, a ja ukryłem się w jaskini zło- tego światła, mgły z pulsującego, przemieszczającego się światła, które miało głos, ale głosu tego - zbyt nieogarnionego - prawie nie mogłem usłyszeć. Byłem ledwie słowem przezeń wypowiadanym, a wokół mnie ustawiły się inne słowa, które pragnąłem zrozumieć, bo w przeciwnym razie miałem być wygnany z tego światła. Równania Słoneczne - które, zda się, spłynęły raczej na mnie, niż wynikły z rozumowania - stanowią wcielenie owych przemieszczeń, tych tajemnych praw, które wyczułem w złotym świetle; wskazują złożone procesy, zdolność łączenia się i rozpadu, którą przeczuwałem w każdym śnie. Ilekroć na nie patrzyłem, odczuwałem drżenie ciała i du- szy, jakby zapowiadały nadejście głębokiej przemiany i... Znów rozległ się brzęczyk, niewątpliwie kolejne wezwanie Brenta, więc go zignorowałem. Zająłem się odczytami z liczników cząste- czek, rejestrowanymi przez komputery stacji. Kiedy odkryłem, że emisje protonów z dziury koronalnej Pająka są nieprzypadkowe - aż kusi mnie, by powiedzieć: kodowane - wpadłem w uniesienie, szczególnie iż badanie owych rozbłysków zainspirowało mnie do rozbu- dowania Równań Słonecznych. Wciąż jednak były fragmentaryczne i miałem przekonanie, że aby je uzupełnić, powinienem znaleźć się bliżej Pająka... może wziąć udział w jednym z lotów do koronosfery. Następnie pojawił się strach. Uzmysłowiłem sobie, iż możliwa jest taka potęga Pająka, że owe emisje są żywymi artefaktami, komponentami strukturalnymi, które zachowują cienką linię łączności z resztą jego ciała. Skoro tak, pod jego obserwacją mogą się znajdować komputery, cała stacja... albo nawet pod jego władzą. Próby udowodnie- nia tej tezy okazały się daremne, ale owa daremność była sama w sobie odpowiedzią twierdzącą: komputery nie są zdolne do wykrętów, a oczywiste, że miałem do czynienia z jakąś postacią wykrętu. Brzęczyk umilkł, ja zaś począłem stawiać sobie pytania. Do tej pory działałem przy założeniu, że Pająk wezwał mnie jakimś sposo- bem, ale teraz wyłaniała się również inna możliwość. Czyżbym to ja pobudził go do życia? Bombardowałem protonami dziury koronal- ne, czyż nie? Więc może podkształciłem jakiegoś bezrozumnego stwora... albo powołałem go do życia. Czy moje sny były wyjątkowo złożonym i skutecznym kompleksem iluzji, czy też okazałem się może szaleńcem, który przypadkowo miał rację? Moim kolegom owe rozważania mogły się wydawać nieistotne; kiedy jednak odniosłem je do pragnienia, by jeszcze bardziej przybli- żyć się do Pająka, nabrały nagle niezwykłej dla mnie ważności. Jak mogłem zaufać takiej potrzebie? Spoglądałem na Pająka, na jego ramiona falujące w rozciągniętym na dziesięć tysięcy kilometrów tańcu, na powolne zmiany ich położenia względem siebie, przypomi- nające pląs boginii Kali z mitów jeszcze mniej jasnych. Na mój strach nie było już żadnych lekarstw. Przerwałem pracę, naładowałem się środkami przeciwmajakowymi - a przecież nic nie mogłem uczynić, aby osłabić mą podstawową obawę; że Pająk użyje swego pa- nowania nad komputerami (jeśli istotnie panuje nad nimi) w celu manipulowania moją osobą. Wyłączyłem holotank i wyszedłem na korytarz z myślą, że warto wypić parę drinków. Nie uszedłem i dziesięciu kroków, gdy zaczepił mnie Brent; przepchnąłem się obok niego, ale ruszył za mną. Roztaczał aurę fałszywej serdeczności, jeszcze mniej naturalnej niż zwykła służalczość. - Wyniki - powiedział. - To u nas kluczowa sprawa, Reynolds. Popatrzyłem nań spode łba. - Nie stać na rozrzutność - ciągnął - więc jeśli masz jakiś problem, może potrzebne ci świeże spojrzenie. Chętnie zerknę... Pchnąłem go biodrem, aż się zatoczył, ale nie zepsuło mu to nastroju. - Nawet najlepsi z nas trafiają na mury nie do przebicia powiedział. - A w twoim przypadku, cóż - ile to czasu minęło od twojej ostat- niej poważnej pracy? Osiem lat? Dziesięć? Na fali młodzieńczych sukcesów można tylko płynąć przez... Mój niepokój eksplodował wściekłością. Władowałem mu pięść w brzuch, aż siadł na podłodze dysząc jak wyciągnięta z wody ryba. Miałem już go kopnąć, gdy złapały mnie od tyłu ręce ubranego na czarno strażnika. Gdy się wyrwałem przeklinając Brenta, włączyło się dwóch następnych. Jeden z nich pomógł Brentowi wstać i spytał, co mają ze mną zrobić. - Puśćcie go - powiedział masując kałdun. - Ten facet jest niepoczytalny. Rzuciłem się na niego, ale odepchnięto mnie. - Ty sukinsynu ! - wrzasnąłem. - Ty wazeliniarski gnojku, zatłukę cię, przysięgam... Strażnik zafundował mi następne pchnięcie. - Proszę, Reynolds - powiedział Brent pojednawczo.- Nie martw się... dopilnuję, żebyś został właściwie potraktowany. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, ale byłem zbyt wściekły, żeby się zastanawiać. Gdy się oddalał pod opieką strażników, posłałem za nim jeszcze kilka zniewag. Straciwszy nastrój na miejsca publiczne wróciłem do apartamentu, gdzie siedziałem skrobiąc bezsensowne notatki i gapiłem się na wypełniający całą ścianę wizerunek Pająka. Byłem tak rozstrojony, że nie zauważyłem wejścia Carolyn, dopóki nie znalazła się tuż obok mnie. Kolory Pająka przepływały po niej migotliwie, rozpalając na pozór jej sylwetkę. - Co robisz? - zapytała siadając na podłodze. - Nic. - Odrzuciłem notatnik. - Coś się stało? - Wcale nie... jestem po prostu zmęczony. Przypatrywała się beznamiętnie. - To Pająk, prawda? Powiedziałem, że tak, praca nastręcza mi trudności, ale nie są one poważne. Nie jestem pewien, czy tak jej pożądałem, jak mi się zda- wało, czy też użyłem seksu, żeby nie dopuścić do kolejnych pytań. Jakkolwiek było naprawdę, opadłem na podłogę obok niej, pocałowa- łem, dotknąłem jej piersi i wkrótce byliśmy w tym sekretnym miejscu, gdzie - jak myślałem - nie sięgną nawet oczy Pająka. Powiedzia- łem, że ją kocham, w ten pozbawiony tchu gorączkowy sposób, jaki jest w mniejszym stopniu wyznaniem intymnym, w większym zaś - posapywaniem, dostosowywaniem oddechu do ruchów. Był to jedyny sposób, jakim kiedykolwiek potrafiłem jej przekazać lepszą cząst- kę moich uczuć. Dlatego chyba, że czułem wstyd, iż nie kochamy się częściej Gdy było po wszystkim, zorientowałem się, że chce powiedzieć coś ważnego: miała to wypisane na twarzy. Ale nie chciałem słuchać, dać się złapać w pułapkę na jakimś nowym poziomie intymności. Odwróciłem się od Carolyn, układając w myślach słowa, które zasy- gnalizują moją potrzebę samotności, i rzuciłem spojrzenie na ścianę, gdzie Pająk wciąż tańczył... tańczył w taki sposób, jakiego nigdy dotąd nie widziałem. Jego barwy przechodziły przez spektrum czerwieni i fioletów, a ramiona wiły się w rytmie każącym myśleć o ryt- mie seksu: wolnym początku i wściekłej gonitwie ku spełnieniu... jakby podglądał, a teraz przedrzeźniał nasze czynności. Carolyn wymówiła moje imię, ale byłem zahipnotyzowany widokiem i nie potrafiłem odpowiedzieć. Ostro wciągnęła powietrze, a pa- rę sekund później usłyszałem, jak przemierza pokój i wychodzi. Pająk poniechał tańca zastygając w jednym ze swych normalnych wzo- rów. Podniosłem się ospale, podszedłem do pulpitu i wyłączyłem przycisk projekcji. Ale obraz nie zniknął. Zamiast tego barwy Pająka pojaśniały, przechodząc od ognistej czerwieni do złota, a później bieli tak rozjarzonej, że musiałem przysłonić oczy. Niemal czułem na skórze jego żar, niemal słyszałem syczący pocałunek rozpalonego głosu. Byłem pewien, że jest w pokoju; wiedziałem, że spłonę, zosta- nę wchłonięty przez ten piekący żar, i zawołałem Carolyn, nie chcąc, by zostały przemilczane te wszystkie rzeczy, które przed nią skry- wałem. Potem mój strach sięgnął takich proporcji, że omdlałem i zapadłem w sen; nie koszmar, jakiego można było oczekiwać, ale sen o bezkresnym mieście, w którym doświadczyłem mnogości przygód i odnalazłem spokój. "Aby zrozumieć Dulambre'a, trzeba przyjrzeć się bliżej jego stosunkom z ojcem. Alex Dulambre był muzykiem i poetą, uważanym za jednego z twórców pływu: popularnej formy tanecznej z wykorzystaniem improwizacji poetyckiej. Był barokowy, przystojny, amoralny i przymioty te, połączone z talentem uwodzicielskim, powiodły go na dwudziestopięcioletni rajd przez buduary wpływowych kobiet, od ze- spolonych wieżyc Abidżanu do Ogrodów Nowosybirska i w końcu na mozambicką plażę, gdzie w wieku czterdziestu czterech lat poniósł okropną śmierć jako ofiara neurotoksyny przypuszczalnie zsyntetyzowanej dlań przez znaną chemiczkę Virginię Holland. To Virginia jest, jak się uważa, matką Reynoldsa, ale nie przeprowadzono nigdy żadnych testów, które potwierdziłyby tę pogłoskę. Wiemy z pewno- ścią tylko to, że pewnego ranka Alex otrzymał skrzynię ze sztucznym łonem, a w nim embrion syna. Załączony formularz zawierał dowód ojcostwa i notatkę, iż matka nie życzy sobie pamiątki, która przypominałaby jej o popełnionym błędzie. Alex nie odczuwał żadnej odpowiedzialności za dziecko, ale spodobało mu się, że może dołączyć do swego orszaku członka rodziny. I tym sposobem czternaście pierwszych lat swego życia Reynolds spędził w nieustannej podróży, śpiąc na podłogach, pożywiając się reszt- kami z wczorajszego przyjęcia i mając ogólnie poczucie, że jeśli nawet nie jest odepchnięty, to na pewno ignorowany. W akcie samo- obrony przed odepchnięciem i charyzmą ojca Reynolds nauczył się kopiować barokowość Alexa i rozwinął podobny kunszt oratorski. W wieku lat jedenastu występował regularnie z kapelą ojca, tworząc popularną sekwencję pływów, która opiewała czyny wszechmocnego czarnoksiężnika i niedole tych, co wystąpili przeciwko niemu. Alex był dumny z tych występów: widział się bardziej w roli starszego bra- ta niż ojca i upierał się, by właśnie na sposób braterski edukować Reynoldsa w wiedzy o świecie. W tym celu nakazał jednej ze swych ko- chanek uwieś chłopca w dniu jego dwunastych urodzin; od tej chwili Reynolds naśladował również wszystkożerną lubieżność ojca. W istocie wyglądali na braci, a widząc, jak Alex otacza ramieniem barki syna, postronny obserwator mógłby nawet wyciągnąć wniosek, że są sobie jeszcze bliżsi. Ale nie łączyła ich silna więź, tylko historia poniżeń. Nie znaczy to wcale, iż śmierć ojca - której był świadkiem pozostawiła Reynoldsa obojętnym. Widok agonii Alexa przyprawił go o silny uraz i lęk przed śmiercią o niemal patologicznym charakte- rze. Gdy rozważymy ów lęk w połączeniu z trudnością, jaką sprawiało mu artykułowanie słów miłości - dziedzictwo obojętności ojca - pojmiemy o wiele głębiej tak jego problemy małżeńskie, jak i obsesję nieśmiertelności w każdej formie - nawet takiej, jaką symbolizuje dziecko..." Z Ostatniego alchemika Russella E. Baretta Sześć miesięcy po implantacji córki Reynoldsa w sztucznym łonie natknęłam się na Davisa Brenta w jednej z kopuł rekreacyjnych, gdzie zaczęłam spędzać popołudnia na słuchaniu muzyki i spisywaniu pamiętnika moich dni z Reynoldsem, powstrzymując się wszakże od niewierności. Dziecko i obawa o stan psychiki Reynoldsa nastroiły mnie konserwatywnie: należało podjąć ważne decyzje, działy się rzeczy niepokojące i nie chciałam, by mnie cokolwiek rozpraszało. Ta konkretnie kopuła należała do mniejszych i miała ściany z hologramów Maxfielda Parrisha przedstawiających alabastrowe kolum- ny i łukowe, zwieńczone wolutami przejścia, za którymi rozpościerał się surowy górski pejzaż skąpany w pastelowym blasku zachodzą- cego słońca; goście zasiadali przy marmurowych stołach, a zgrzebność burych kombinezonów gryzła się z przepychem wystroju. Sie- dząc tam i pisząc, czułam się jak smętna i pokrzywdzona damulka z jakiejś zapomnianej epoki, którą żałosnym szlakiem pamiętnikar- stwa pchnął zawód miłosny. Nie zapytawszy o pozwolenie Brent opadł na ławkę po drugiej stronie stolika i wbił we mnie wzrok. Uśmiech wyginał kąciki jego warg. Czekałam, aż się odezwie, ale w końcu zapytałam, czego sobie życzy. - Tylko złożyć gratulacje - odparł. - Z jakiej okazji? - Z okazji twojej córki. Implantacji dokonano w tajemnicy i byłam wściekła, że odkrył mój sekret. Nim zdołałam wydusić słowo, obdarzył mnie obłudnym uśmieszkiem i powiedział: - Jestem administratorem i niewiele się tu dzieje bez mojej wiedzy. Z kieszeni kombinezonu wyciągnął skórzane etui w rodzaju tych, jakich używa się do noszenia hologramów. - Ja też mam córeczkę, urocze dziecko. Wysłałem ją na Ziemię kilka miesięcy temu. - Otworzył etui, popatrzył na zawartość i ciągnął głosem przesyconym osobliwym napięciem. - Kazałem komputerowi sporządzić jej portret takiej, jaka będzie za kilka lat. Masz ochotę zerknąć? Wzięłam futerał i zdrętwiałam. Przedstawiona w holo dziewczynka miała siedem albo osiem lat i była uderzająco podobna do mnie w tym wieku. - Nie powinienem był jej odsyłać - powiedział Brent. Wygląda na to, że łono trafiło nie na ten statek, co potrzeba, i pewnie nie da się go odnaleźć. Nawet dokumenty pozamieniano. A technik, który dokonał implantacji, wrócił tym samym statkiem i przepadł z pola wi- dzenia. Zerwałam się na nogi, ale złapał mnie za ramię i siłą posadził. - Sprawdź, jeśli sobie życzysz - oświadczył. - Ale to prawda. Najlepiej przysłużysz się sprawie jej odnalezienia słuchając tego, co po- wiem. - Gdzie ona jest? - Chorobliwy dreszcz przepełzł przeze mnie i wydawało się, że serce nie bije mi, lecz drży. - Kto wie? W Sao Paulo, Paryżu. Może w jednym z Rezerwatów Miejskich. - Proszę - wyrzuciłam z trudem. - Sprowadź ją z powrotem. - Jestem pewien, że zdołamy ją odnaleźć, jeśli połączymy siły. - Czego chcesz, czego mógłbyś ode mnie chcieć? Znów się uśmiechnął. - Na początek kopii tajnych notatek twojego męża. Chcę wiedzieć, nad czym pracuje. Nie miałam oporów przeciwko wyjawieniu mu tej sprawy; cała moja troska dotyczyła dziecka. - Bada możliwości życia na Słońcu. Ta odpowiedź wyraźnie zbiła go z tropu. - To śmieszne ! - Ale prawdziwe, znalazł je ! Wytrzeszczył oczy. - Nazywa go Pająkiem Słonecznym. Jest olbrzymi... i zbudowany z jakiegoś rodzaju plazmy. Brent palnął się w czoło, jakby wymierzając sobie karę za przeoczenie. - Oczywiście! Ten fragment z Dzienników! Ze zdumieniem potrząsał głową. - Ten cały metafizyczny bełkot o życiu makromolekularnym... Nie mogę uwierzyć, że jest oparty na konkretnych podstawach. - Pomogę ci - powiedziałam. - Ale błagam, sprowadź ją z powrotem. Wyciągnął ramię nad stołem i pogłaskał mnie po policzku. Zesztywniałam, ale się nie odsunęłam. - Nie mam najmniejszej ochoty sprawić ci bólu, Carolyn. Daję słowo, wszystko jest pod kontrolą. Pod kontrolą. Teraz odnoszę wrażenie, iż miał rację i że ową siłą kontrolującą nie był wcale człowiek czy stworzenie, ale taki zbieg prawdopodo- bieństw i pragnień, jaki może spowodował ową pierwszą iskrę, co rozpaliła gwiazdy. W ciągu dwóch najbliższych tygodni spotykałam się z Brentem kilkakrotnie, każdorazowo dostarczając mu jakieś pakiety Reynoldsa. W końcu pozostał do zdobycia jeszcze tylko jeden i upewniłam Brenta, że wkrótce doń dotrę. Jakże go nienawidziłam ! A przecież byli- śmy wspólnikami. Ilekroć spotykaliśmy się w czterech nagich metalowych ścianach jego pracowni wypełnionej tylko terminalami kom- puterów, rozważaliśmy sposoby odwrócenia uwagi Reynoldsa po to, by mi ułatwić kradzieże. Pewnego razu zapytałam, dlaczego posta- nowił pasożytować na pracach Reynoldsa, skoro nigdy go nie podziwiał. - Och, ależ podziwiam go - odparł. - Naturalnie, gardzę stylem jego życia, seansami narkotycznymi i satyryzmem jako metodą nauko- wą. Ale nigdy nie wątpiłem w jego geniusz. Cóż, przecież to ja zaaprobowałem jego stypendium tutaj. Na mojej twarzy musiało odmalować się niedowierzanie, bo mówił dalej: - To prawda. Wielu członków zarządu uważało, że trzeba mu odmówić, wychodząc z założenia, że nie jest już zdolny do poważnej pracy. Ale ujrzawszy Równania Słoneczne pojąłem, że wciąż stanowi siłę, z którą należy się liczyć. Przyglądałaś się im? - Nie rozumiem ich strony matematycznej. - Jakkolwiek fragmentaryczne, są zdumiewające, eleganckie. W ich strukturze jest coś mistycznego. Masz wrażenie, że nie musisz ich studiować, że wystarczy wpatrywać się w nie odpowiednio długo, a wpełzną same do twego mózgu i coś w nim zmienią. - Zrobił palca- mi kominiarza. - Miałem nadzieję, że skończy je tutaj, ale... cóż, może to ten ostatni pakiet. Powróciliśmy do naszego planowania. Reynolds rzadko teraz opuszćzał mieszkanie i uznaliśmy z Brentem, że czas działania przyjdzie podczas jego przyjęcia urodzinowego w przyszłym tygodniu. Reynolds bez wątpienia mocno się zaćpa, a ja będę mogła wślizgnąć się do jego gabinetu i zyskać dostęp do komputera. Skoro dyskusja została podsumowana, Brent podszedł do drzwi swojego apartamentu, od- ryglował je i zaprosił mnie na drinka. Odmówiłam, ale nalegał i w końcu weszłam przed nim do środka. Mieszkanie urządzone było z uderzająco złym smakiem. Jedynego oświetlenia dostarczały meble z przezroczystej substancji, jarzącej się niezdrowym, błękitnozielonym blaskiem. Na jednej ze ścian wisiał pod szkłem dwudziestowieczny plakat z wierszem zatytułowa- nym "Desiderata", sięgającym treścią wyżyn ckliwego romantyzmu. Inne ściany obwieszone były czymś, co sprawiało zrazu wrażenie antycznych gobelinów, ale przy bliższej inspekcji okazało się pornograficznymi falsyfikatami przedstawiającymi sceny takie jak kopula- cja kobiet z jeleniami. Biorąc pod uwagę te szczegóły wystroju uznałam potępienie, jakie wobec prywatnego życia Reynoldsa okazywał Brent, za hipokryzję. Nalał z karafki wina i prowadząc banalne pogaduszki dotykał mnie od czasu do czasu, tak samo jak podczas nasze- go pierwszego spotkania. Niekiedy zdobywałam się na uśmiech i na koniec, sądząc, że okazałam się już dostatecznie uległa, oznajmi- łam, że muszę iść. - Och, nie - powiedział obejmując mnie ramieniem w pasie. - Jeszcze nie skończyliśmy. Odepchnęłam jego ramię; nie był zbyt silny. - Więc dobrze - dotknął przycisku w ścianie i drzwi na korytarz stanęły otworem. - Idź. Ostre białe światło wlewające się przez drzwi przemieniło go w mroczną sylwetkę i nadało słowom pozór groźby. - No, idź. - Wysączył swe wino. = Nie mogę cię zatrzymać. Boże, myślał, że jest sprytny ! I był... sprytniejszy niż ja, może nawet sprytniejszy niż Reynolds. I choć miał się przekonać, że i spryt, szczególnie skonfrontowany z geniuszem losu, ma swoje granice, tym razem osiągnął swoje. - Zostanę - powiedziałam. "... W tańcu Pająka, w jego tworzących wzory zmianach koloru, w rytmicznym falowaniu ognistych ramion, był rodzaj mowy, tej mo- wy, którą usiłowały wytłumaczyć Równania; mowy moich snów. Siedziałem godzinami obserwując go; zarejestrowałem na małych holo- gramach kilka sekwencji i nie rozstawałem się z nimi mając nadzieję, że ich bliskość wyjaśni brakujące partie Równań. Osiągnąłem pe- wien postęp, ale doszedłem do wniosku, że takiej bliskości, jakiej naprawdę potrzebuję, dostarczy tylko wyprawa ku Słońcu - i wątpiłem, czy mam odwagę, by po nią sięgnąć. Tym niemniej z moim tchórzostwem ścierało się piękno, jakie począłem dostrzegać w tańcu Pająka, hipnotyczny wdzięk; nęcił w podobny sposób, jak tancerka z Bali. Począłem wierzyć, że ruchy owe przekazują wszechwiedzę i wszech- możliwość. Moje sny jęły się zapełniać postaciami, których dotąd nie uważałem za prawdopodobne - smokami, skrzatami, ludźmi o roz- jarzonych dłoniach albo świecącymi w całości, zbudowanymi z upiornej ziarnistej bieli; teraz istoty owe sprawiały na mnie wrażenie nie tylko możliwych, ale wielce prawdopodobnych mieszkańców świata, którego obraz wyostrzał się coraz bardziej i bardziej i który pocią- gał mnie z ogromną siłą. Czasem przez cały dzień wylegiwałem się w łóżku licząc na więcej snów o tym świecie i o czarnoksiężniku, co nim włada. Niewykluczone, iż używałem tych snów, aby unikać stawiania czoła trudnemu i napawającemu strachem wyborowi. Ale prawdę mówiąc zwątpiłem ostatnio, że wybór w istocie zależy ode mnie." Z Zapisków zebranych Reynoldsa Dulambre Niewiele pamiętam z przyjęcia, a jeśli już coś, to zarejestrowane w oszołomieniu migawki piersi, ud, spoconych ciał, zakrytych po- wiekami oczu. Pamiętam pływ wykonywany przez grupę techników. Grali muzykę Alexa jako hołd i cofnąłem się pamięcią do moich lat ze starym bękartorobem, do bicia, zaskakiwania go w łóżku z kochanicami, do wysłuchiwania jego homilii. I, rzecz jasna, przypomnia- łem sobie tę noc w Mozambiku, gdy patrzyłem, jak szarpie pazurami oczy i twarz. Jak wyrzyguje bomby krwi, niezdolny do wrzasku, bo odgryzł sobie język. Wytrzeźwiawszy powstałem na nogi i powędrowałem do łazienki, która wprawdzie była już mniej zatłoczona, ale wciąż zbyt nabita jak na mój na strój. Złapałem szlafrok, zawiązałem go i otworzyłem drzwi do pracowni. Kiedy wszedłem, Carolyn odskoczyła od komputera. Na ekranie widać było coś, co sprawiało wrażenie stronicy z moich tajnych pa- kietów. Próbowała wyłączyć monitor, ale złapałem ją za ramię i sprawdziłem stronę: miałem rację. - Co robisz? ! - wrzasnąłem odrywając ją od komputera. - Byłam ciekawa - próbowała się wyszarpnąć. Potem spotrzegłem przyklejony do komputera mikroblok; rejestrowała. - Co to jest? - spytałem wykręcając ją, by go zobaczyła. Co to jest? Dla kogo, u diabła, pracujesz? Zaczęła płakać, ale mnie to nie ruszało. Zdradzaliśmy się wzajemnie tysiące razy, ale nigdy do tego stopnia. - Niech cię cholera! - spoliczkowałem ją. - Kto to jest? Wyrzuciła z siebie opowieść o planie Brenta, o jego żądaniach. - Przepraszam - powiedziała z płaczem. - Przepraszam. Doświadczyłem wówczas czegoś, czego nie potrafiłbym określić mianem strachu, gniewu czy jakiegokolwiek konkret- nego uczucia. Wyobraziłem sobie dziecko, strzęp mojej duszy, ginące w otchłaniach jakiegoś ziemskiego ścieku. Zrzuciłem szlafrok i wskoczyłem w kombinezon. - Dokąd idziesz? - zapytała Carolyn ocierając łzy. Zaciągnąłem suwak kombinezonu. - Nie ! - Carolyn próbowała oderwać mnie od drzwi. - Nic nie rozumiesz ! Odepchnąłem ją, zaryglowałem za sobą drzwi i przecisnąwszy się przez tłum gości wypadłem na korytarz. Ogarnęła mnie wściekłość. Musiałem Brentowi dołożyć. Miałem w głowie taki zamęt, że dotarłszy do jego apartamentu nie dostrzegłem nic podejrzanego w fakcie, iż drzwi są otwarte... choć później zdałem sobie sprawę, że musiał mieć na przyjęciu szpicla, który miał go ostrzec w razie kłopotów. Z wyrazem samozadowolenia na twarzy Brent siedział rozwalony w jednym z tych groteskowych świecących foteli i raczej ta mina niż cokolwiek innego, niż nawet słabe szuranie za mymi plecami, ostrzegła mnie przed niebezpieczeństwem. Zakręciłem się na miejscu i zobaczyłem strażnika unoszącego laser, żeby we mnie wymierzyć. Rzuciłem mu się pod nogi czując przy uchu eksplozję gorąca, i obaj upadliśmy. Próbował wbić mi palce w oczy, ale się wykręciłem i chwyciwszy go oburącz za włosy zacząłem walić jego głową o ścianę. Przy trzecim uderzeniu dźwięk był łagodniejszy niż przy dwóch poprzednich i poczułem, że kości czaszki przesuwają się pod skórą jak potrzaskane dachówki w worku. Przerażony, ale nadal wściekły, zsunąłem się ze strażnika. A kiedy zobaczyłem, że fotel Brenta jest pu- sty, kiedy usłyszałem wrzask w korytarzu, nawet pojmując, że te wrzaski ściągną następnych strażników, zbiesiłem się do tego stopnia, że zupełnie nie przejęty własnym losem chciałem tylko zobaczyć Brenta martwym. Kiedy wypadłem z apartamentu, mijał w pędzie zakręt korytarza. Mój laser osmalił ścianę za jego plecami tuż przedtem, nim znikł mi z oczu. Pobiegłem za nim. Rozsunęło się kilkoro drzwi wzdłuż korytarza, pokazały się w nich głowy i zniknęły na mój widok. Minąw- szy zakręt dostrzegłem Brenta i wystrzeliłem ponownie... przenosząc o kilka centymetrów. Nim zdołałem wymierzyć lepiej, z boku ko- rytarza wyprysnęło kilku strażników, którzy wciągnęli go za osłonę. Ich promienie nakreśliły rozjarzone krechy obok mego biodra i u stóp, więc począłem się cofać, wciąż prowadząc ogień i waląc w mijane drzwi z myślą, że zabarykaduję się w którymś z pomieszczeń i spróbuję zdemaskować kłamstwa Brenta, rozgłosić jego oszustwo przez interkom. Ale nie otworzyły się drzwi żadnego pokoju, miesz- kańców bowiem najwidoczniej przerażała moja broń. Dwaj strażnicy wystawili głowy zza zakrętu i wystrzelili, a od jednego z promieni zajął się materiał na kolanie mego kombinezonu. Zdusiłem płomienie i pognałem co sił w nogach. Z tyłu rozbrzmiewały wrzaski, a snopy rubinowego światła cięły powietrze nad moją głową. Dostrzegłem przed sobą czerwone drzwi wiodące do węzła cumowniczego, więc nie mając żadnego wyboru otworzyłem je i po- pędziłem wąskim korytarzykiem. Pierwsze trzy stanowiska cumownicze były puste, ale obok klapy wiodącej do czwartego paliło się niebieskie światło sygnalizujące obecność statku. Wsunąwszy się do wewnątrz zatrzasnąłem pokrywę i podążyłem tunelem do śluzy; za- ryglowałem ją i osłonięty siatką mostka pobiegłem w kierunku sterowni, do radia. Miałem właśnie wejść do niej, gdy poczułem, że przez statek przebiega drżenie - pojąłem, że odcumował i ruszył ku Słońcu. Ogarnięty paniką wpadłem do sterowni. Fotele ustawione przed pulpitem sterowniczym były puste, sam zaś pulpit migotał światełka- mi; statkiem kierował komputer. Zasiadłem do instrumentów próbując przejąć kontrolę, ale żadne wysiłki nie przynosiły efektu. Potem z głośników dobiegł głos Brenta. - Zyskałeś trochę czasu, Reynolds - powiedział. - Ale nic więcej. Dostaniemy cię, gdy statek powróci. Roześmiałem się. Żywiłem do tej pory nadzieję, że to on doprowadził do startu, ale z jego słów wynikało jasno, że zmierzam oto ku konfrontacji, której tak długo próbowałem uniknąć, wiedziony przez komputer znajdujący się pod kontrolą istoty ściganej przeze mnie całe życie, istoty z ognia i snów, z takiej materii, jak dusze. Wiedziałem, że tego nie przeżyję. Choć jednak zawsze myśl o śmierci mnie przerażała, teraz - gdy śmierć była tuż tuż - stałem się osobliwie pewny i spokojny... na tyle spokojny, by nadać te słowa, obejrzeć wnętrze mojej trumny, a nawet przestudiować instrukcję wyjaśniającą jej działanie. Nigdy nie próbowałem zrozumieć funkcjonowania sond słonecznych i z cie- kawością czytałem teraz o zasadach wykorzystywanych w każdym locie. Zbliżając się do Słońca statek odczytuje kierunek pola magne- tycznego i określa, czy archimedejska spirala wiatru słonecznego skierowana jest na zewnątrz. O ile wszystko jest jak należy, opuści się na odległość mniejszą niż jedna j.a. i przemknie przez otwarte pole magnetyczne dziury ko- ronalnej. Będzie gnać z tak ogromną prędkością, że zachowa się jak naładowana cząsteczka schwytana w polu magnetycznym: gdy pole się otworzy, statek zostanie na powrót odrzucony w kierunku Heliosa... to znaczy zostanie odrzucony, jeśli interesującej nas dziury ko- ronalnej nie zamieszkuje istota żyjąca z pozbawiania cząsteczek ich ładunku. Ale prawdopodobieństwo takiej sytuacji jest niewielkie. Zastanawiałem się, co odczuję pozbawiany swego ładunku. Nie mam ochoty na takie męczarnie, jakie wycierpiał ojciec. Im bliżej jestem Słońca, tym staję się spokojniejszy. Moje doczesne ułomności zdają się ze mnie opadać. Czuję się czysty i nieznacz- ny, i mam przekonanie, że wnet będę jeszcze prostszy - ot, esencjonalna szczypta człowieka. Tak niewiele zostało mi pragnień, że myślę tylko, by powiedzieć rzecz jedną. Carolyn, ja... "... Polem złotych traw pod jasnym niebem kroczy mężczyzna, kroczy bez ustanku, choć nie ma widocznego celu, bo równina rozciąga się po horyzont, a jego myśli są kryształowo czyste i czyste ma też serce, gdyż jego przeszłość stała się cząstką teraźniejszości, a przy- szłość - dostrzegalna jako dywan złotej trawy wyściełającej dalekie wzgórza, za którymi na kształt błysku prawdopodobieństwa skrzy się miasto - jest równie potoczysta i jasna jak myśl, i mężczyzna wie, że kształt jego przyszłości nada ten marsz, ta myśl i moc w jego dło- niach, a szczególnie ta moc; i wszystko to sprawia, że pragnie teraz przemówić do kobiety, której miłość odrzucił, której ciało ma czy- stość jasnego promiennego nieba i złotych traw, która zawsze, nawet w krainie łgarstw, była sercem jego życia, a tu, w głębi krainy prawdy, jest na koniec prawdziwie kochana..." ze Śmiałego Kochanka części "Cyklu Białego Smoka" Gdy Reynolds ukradł statek słoneczny - tak właśnie, jak mnie poinformowano, wyglądała sprawa - Brent uwięził mnie w areszcie do- mowym i oskarżył o knucie wraz z Reynoldsem spisku na jego życie. O śmierci Reynoldsa dowiedziałam się od strażnika, który tego pierwszego wieczoru przyniósł mi kolację; opowiedział, że ze Słońca wystrzeliła protuberancja (wyobraziłam ją sobie jako ognistą węd- kę) i spopieliła statek. Szlochałam bez opamiętania. Nawet wówczas, gdy komputery zaczęły tłumaczyć emitowane z dziury koronalnej Pająka kodowane rozbłyski molekularne, nawet gdy okazały się one pełnymi Równaniami Słonecznymi ujętymi nie tylko matematycz- nie, ale także w formę zrozumiałą dla laika, płakałam nadal. Zbyt byłam pogrążona w rozpaczy, by uzmysłowić sobie, co zapowiadają. Mogłam się z nimi zapoznać za pomocą komputera Reynoldsa, a gdy opowieści z "Cyklu Białego Smoka" wypłynęły na światło dzienne, zrozumiałam, że ktokolwiek je stworzył - lub cokolwiek je stworzyło - mnie w szczególności miał coś do powiedzenia. Przeko- nał mnie o tym Śmiały kochanek, pierwszy utwór cyklu, ze swoimi licznymi odniesieniami do pięknych skrzywdzonych kobiet. Wciąż na nowo odczytywałam opowieść i przypomniałam sobie wówczas opis uczuć Brenta podczas studiowania Równań. Zogniskowały się na mnie jakieś magiczne soczewki, czułam pulsowanie w ciele i zamieszanie w głowie... nie chaos impulsów, ale myśli, które biegnąc wedle nowego wzoru zderzają się ze sobą jak atomy emitowane przez reaktor, co wymknął się spod kontroli. Straciłam rachubę czasu, żyłam wśród fal złotej trawy, w egzotycznym mieście, gdzie pojęcia jedności i rozdzielności sobie nie przeczą, gdzie zbrodniarze, boha- terowie i bestie symbolizują rytualne namiętności, gdzie miłość jest wszechwładnym pulsem istnienia. Któregoś dnia Brent złożył mi wizytę. Rozdęty poczuciem własnej ważności i triumfu. I choć go nienawidziłam, emocje wydawały się czymś marginalnym wobec mego celu - celu, który jego wizyta pomogła określić - i zareagowałam nań łagodnie, obserwując, jak z uśmiechem przemierza pokój i spogląda na mnie. - Jesteś spokojniejsza niż się spodziewałem - powiedział. Nie miałam dla niego słów, tylko spokój. W mojej głowie Śmiały Kochanek spoglądał w kryształ Poznania oczekując przybycia Mocy. Mam wrażenie, że też się uśmiechnęłam. - Cóż - powiedział. - Nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Ale rad jestem z rezultatu. Pająk będzie wielkim zwycięstwem Reynoldsa... tego nie da się ominąć. Ale jednak zdołałem załatwić sobie rolę Sanczo Pansy przy jego Don Kichocie: racjonalisty, który powiódł szaleńca właściwą drogą. Mój uśmiech był brzytwą, nożem, płomieniem. - Zupełnie starczy - ciągnął - żeby zagwarantować mi stanowisko... a może i nieśmiertelność. Przemówiłam doń niesłyszalnym głosem, który wyrzekł "Śmierć". W jego zachowaniu było coraz więcej podniecenia; kręcił się po pokoju, dotykał rzeczy. - Co mam z tobą zrobić? - powiedział. - Nie mam najmniejszej ochoty oddawać cię pod sąd. Nasze wspólne noce... cóż, dość powie- dzieć, że byłbym najszczęśliwszy na świecie, gdybyś została ze mną. Co myślisz? Mam świadczyć za tobą, czy wolisz odsiadkę w Re- zerwatach Miejskich? Brent, Brent, Brent. Jego nazwisko dawało swoisty wybór. - Może chcesz mieć czas na zastanowienie ? - spytał. Zapragnęłam, żeby mój oddech stał się trujący. Ruszył ku drzwiom. - Gdy podejmiesz decyzję, powiedz tylko strażnikowi na zewnątrz. Do przybycia statku masz dwa miesiące. Założę się, że wybierzesz przetrwanie. Moje oczy posłały mu pocałunek śmierci. - Naprawdę, Carolyn - stwierdził. - Nigdy nie byłaś wierną żoną. Nie sądzisz, że ta żałobna poza trochę koliduje z twym charakterem? Potem wyszedł, a ja wróciłam do lektury. Miłość. Jaką grała rolę w mym pragnieniu zemsty, w mym wściekłym spokoju? Smutek może odgrywał większą, ale miłość była z pewnością ważnym czynnikiem. Taka miłość, jaką praktykował Śmiały Kochanek. Opowieść przekazywała to niewzruszone uczucie, a moja roz- pacz nadawała mu mściwą formę. Moje poczucie nierzeczywistości, rozedrganego istnienia, potęgowało się z dnia na dzień i prawie nie dotykałam już posiłków. Nie jestem pewna, kiedy Równania wcielone w tę opowieść zakotwiczyły się we mnie; kiedy posiana wiedza przemieniła się w siłę. Sądzę, że było to dwa tygodnie po wizycie Brenta. Ale choć czułam już swe możliwości, swą potęgę, nie przystąpiłam do działania na- tychmiast. W istocie nie byłam pewna, czy potrafię działać i czy działanie będzie tą drogą, jaką wybiorę. Byłam obłąkana w taki sam sposób jak Reynolds: szaleństwem samowchłonięcia, koncentracji tak intensywnej, że wszystko o mniejszym natężeniu nie miało żad- nego znaczenia. Pewnej nocy przerwałam czytanie, poszłam do łazienki, założyłam przejrzysty szlafrok, a potem owinęłam się płaszczem z kapuzą. Nie miałam pojęcia, dlaczego to robię. Uwodzicielskie rytmy opowieści wiły się w mej głowie nie dopuszczając myśli. Przeszłam do pokoju frontowego i stanęłam twarzą do drzwi. Moim ciałem wstrząsnęły gwałtowne drgawki. Czułam się krucha, niematerialna, a prze- cież zarazem obdarzona fantastyczną potęgą: wiedziałam, że nic mi się nie oprze... ani stal, ani ciało, ani ogień. Pchnięta tym poczuciem pewności wyciągnęłam ku drzwiom prawą rękę. Dłoń jarzyła się biało, jej kontur migotał, palce wydłużały się i traciły spoistość zdając się falować we wdzięcznym tańcu. Wcale mnie to nie dziwiło. Wszystko było tak, jak być powinno. I nie uznałam za zdumiewające, że moja dłoń pogrążyła się w metalu drzwi. Czułam mechanizmy zamka; znałam, zda się - czy raczej znały moje nierzeczywiste palce - funkcję każdej drobiny metalu; po chwili drzwi rozsunęły się z sykiem. Zdumiony strażnik wsunął głowę, a ja schowałam dłoń za plecami. Cofałam się, pozwalając rozchylić się połom mojego płaszcza. Strażnik się zagapił, a potem zerknąwszy na lewo i prawo wszedł za mną. - Jak dałaś sobie radę z zamkiem? - zapytał. Nic nie odrzekłam. Na próbę przekręcił klucz, a potem zatrzasnął drzwi. Byliśmy w pokoju sami. - Hm - powiedział - komputer musiał coś pokręcić. Podeszłam doń blisko, przechylając głowę jakby w oczekiwaniu pocałunku, a on uśmiechnął się i objął mnie w pasie. Jego usta wgnio- tły się w moje; moja prawa dłoń, działając na pozór samodzielnie, wślizgnęła się w jego bok i dotknęła czegoś, co przez parę sekund tłu- kło się opętańczo, a potem zastygło. Odepchnął mnie łapiąc się za pierś i zalewając na twarzy purpurą, po czym upadł na podłogę. Prze- stąpiłam go obojętnie i wyszłam na korytarz. Kroczyłam niespiesznie chowając pod płaszczem prawą dłoń. Dotarłszy do apartamentu Brenta nacisnęłam dzwonek; po chwili drzwi się otworzyły, a zaspany i zaskoczony Brent wystawił głowę. - Carolyn ! - wykrzyknął. - Jak się wydostałaś ? - Powiedziałam strażnikowi, że zamierzam z tobą zostać - i stosując tę samą taktykę, co wobec strażnika, rozchyliłam poły płaszcza. Jego oczy przywarły do moich piersi. - Wejdź - powiedział stłumionym głosem. Znalazłszy się w środku zrzuciłam płaszcz, ukrywając dłoń za plecami. Byłam tak przepełniona nienawiścią, że moja dusza wydawała się równie ślepa i ciężka jak kamień. Brem nalał wina; ale nie przyjęłam kieliszka. Mój głos brzmiał martwo; rzuciwszy mi badawcze spojrzenie Brent spytał, czy dobrze się czuję. - Znakomicie - odparłam. Odstawił wino i ruszył ku mnie, ale odsunęłam się. - Najpierw - powiedziałam - chcę się dowiedzieć o córce. Stanął jak wryty. - Nie masz córki - powiedział po przerwie. - To było oszustwo. - Nie wierzę ci. - Przysięgam, że to prawda - odparł. - Gdy poszłaś na badanie, kazałem technikowi powiedzieć ci, że jesteś w ciąży. Ale nie byłaś. Kiedy natomiast miałaś się poddać implantacji, uśpił cię i po prostu czekał, aż się obudzisz. Coś takiego, uzmysłowiłam sobie, było w jego stylu. A przecież mógł być również dość sprytny, żeby wymyślić całą tę historię i tym sposobem mieć na mnie haka, o którym poinformuje mnie, gdybym stała się krnąbrna. - Ale możesz mieć dziecko - oświadczył sunąc ku mnie bokiem. - Nasze dziecko, Carolyn. Chciałbym tego, bardzo bym chciał. Zdawało się, że ma trudności z wypowiedzeniem następnych słów, ale na koniec je wydusił: - Kocham cię. Jaką zwyrodniałą postać, zastanawiałam się, przybrała w jego umyśle miłość? - Naprawdę ? - zapytałam. - Wiem, że trudno w to uwierzyć - powiedział. - Chyba nie potrafisz zrozumieć nacisków, jakie na mnie wywierano, żądań, które zmu- siły mnie do działania. Ale przysięgam ci, Carolyn, zawsze się o ciebie troszczyłem. Wiedziałem, jak jesteś tłamszona przez Reynoldsa. Nie pojmujesz? Do pewnego stopnia działałem dla twego dobra. Chciałem cię wyzwolić. Wypowiedział to wszystko tym samym zawodzącym tonem, podsuwając się coraz bliżej, tak blisko, że czułam jego gorzki oddech. Po- łożył mi rękę na piersi, uniósł ją... Może i kochał mnie na swój sposób, bo jego dotyk wydawał się czuły. Ale mój nie był. Położyłam mu na karku blado jarzącą się prawą dłoń. Wrzasnął, zesztywniał i, och ! jakże się poczułam usłyszawszy ten wrzask ! Jego ból był jak muzyka. Zachwiał się w tył, runął na jeden ze świecących foteli i wijąc się leżał tam, wczepiony pazurami w szyję. - Gdzie ona jest? - zapytałam klękając obok niego. Ślina pociekła spomiędzy jego zaciśniętych zębów. - Zzz...najdę ją, sprowadzę... och ! Zrozumiałam, że absolutnie nie mogę mu ufać. Zdesperowany powie cokolwiek. Może nawet sprowadzić czyjeś dziecko. Dotknęłam jego brzucha, pogrążając w ciało czubki palców, a potem przebierając nimi. Znów wrzasnął. Krew splamiła przód jego kombinezonu. - Gdzie ona jest? - Nie myślałam więcej o dziecku; było stracone. Dręczyłam go tylko. Mówił niespójnie, próbował wygiąć się w łuk. Pokazałam mu swoją dłoń, rozjarzoną, a jemu oczy wyszły z orbit. - Wciąż mnie kochasz? - zapytałam dotykając jego genitaliów, zaginając palce, pociągając za jakieś włókno. W jego gardle gulgotała udręka, gdy ściskając ciało rękami zwinął się w kłębek wokół swego bólu. Nie mogłam przestać go dotykać. Dyrygowałam jego wrzaskami, wydobywając zeń to długie, to krótkie albo też takie, co brzmiały wysilonym chropawym tonem. Moja nienawiść była uczuciem odległym. Nie czułam wściekłości ani uciechy. Byłam tylko fachowcem, który pracował nad przedłużeniem mu agonii. Różowa mgiełka spowiła białka jego oczu, purpura zabarwiła zęby i na koniec legł nieru- chomo. Zdaje się, że siedziałam obok niego przez długi czas. Potem włożyłam płaszcz i wróciłam do mojego apartamentu. Upewniwszy się, że w korytarzu nie ma nikogo, wyciągnęłam strażnika z pokoju i oparłam go o ścianę. Ustawiłam zamek, weszłam do środka i drzwi zasu- nęły się za mymi plecami. Nic nie czułam. Wróciłam do Śmiałego kochanka, ale straciłam dlań całe zainteresowanie. Gapiłam się na ściany, coraz bardziej wyprana z myśli; pamiętałam tylko, że gdzieś byłam i dopuściłam się jakiejś przemocy; ognista dłoń wprawiała mnie w zakłopotanie. Ale wkrótce zasnęłam i kiedy zostałam rozbudzona przez otwierających drzwi strażników, przekonałam się, że dłoń wróciła do normy. - Czy słyszałaś coś na zewnątrz? - zapytał jeden ze strażników. - Nie - odparłam. - A co się stało? Opowiedział mi w krwawych szczegółach o martwym strażniku i Brencie. Jak wszyscy na Stacji Helios, wydawał się bardziej zbity z tropu tymi niepojętymi zgonami, niż poprzedzającym je aktem fantastycznych narodzin. "Ściany stacji zostały wyłożone płytami złota, korytarze roją się od turystów i badaczy przybyłych studiować dyscypliny wywodzące się z Równań, dyscypliny sięgające o wiele dalej niż cudowna transformacja mojej dłoni. Sklepy z pamiątkami sprzedają hologramy Pająka, nagrania "Cyklu Białego Smoka" (używane teraz do oswajania dzieci z podstawami Równań) i autoryzowane historie smutnych wyda- rzeń towarzyszących ujawnieniu się Pająka. Kopuły rekreacyjne rozbrzmiewają pływami Alexa Dulambre'a, a w stworzonym do tego ce- lu audytorium klon Reynoldsa wygłasza codzienne wykłady o zawikłanych okolicznościach swej śmierci i triumfu. To miejsce jest na pół lunaparkiem, na pół świątynią. A jednak nie tu wzniesiono dokonaniom Reynoldsa największy pomnik; ten unosi się za orbitą Plutona i jest olbrzymią ruchomą strukturą złotego światła, którą zasiedlają ci badacze, co opanowali już owe dyscypliny i przełamali okowy cie- lesności. Zajęci są, jak się mówi, niepojętą pracą, która zaczerpnęła może inspirację z metafizycznych eskapad wyobraźni Reynoldsa lub - a wielu upiera się przy tej właśnie opinii - realizuje zamysł Pająka, jego pragnienie pozbycia się ludzkiej plagi poprzez pchnięcie jej nowym szlakiem ewolucyjnym. Po śmierci Brenta miałam zamiar przyłączyć się do nich, ale mój umysł nie okazał się zdolny do opano- wania dyscyplin; całą moc, jaką mogłam z siebie wykrzesać, roztrwoniłam pozbywając się Brenta. Postanowiłam kontynuować poszukiwania mojej córki. Może być, iż - jak utrzymywał Brent - wcale nie istnieje; tylko to mi jednak po- zostało i na tym przeświadczeniu oparłam decyzję. A jednak nie zdołałam opuścić stacji, bo przyciąga mnie klon Reynoldsa. Wciąż i wciąż siadam w tylnych rzędach audytorium i obserwuję, jak przemierza podium prowadząc wywód z właściwą sobie swadą i podniece- niem. Pragnę się doń przybliżyć i stwierdzić, jak bardzo przypomina prawdziwego Reynoldsa. Jestem pewna, że wypatrzył mnie kilka- krotnie; zastanawiam się, co myśli i co bym odczuła przemówiwszy doń albo go dotknąwszy. Może to perwersyjne z mojej strony, ale nie mogę przestać rozmyślać..." Dni w Słońcu Carolyn Dulambre Pragnąłem z nią porozmawiać, odkąd... cóż, odkąd zaczęło się to osobliwe życie. Dlaczego? Kochałem ją, to po pierwsze. Ale zdawało się, że jest jeszcze powód daleko bardziej nieodparty, którego nie potrafię ująć w słowa. Jakiś czas tłumiłem w sobie to pragnienie nie chcąc sprawiać jej bólu, ale zauważywszy, iż poczęła przychodzić na wykłady, zdecydowałem w końcu podjąć próbę zbliżenia. Zaczęła bywać w kopule rekreacyjnej zwanej " U Pająka ". Jej ściany były holograficznymi wizerunkami Pająka i łączyły się ze sobą złotą siecią, która na czarnym tle zdawała się żarzyć jak smugi nieziemskiego ognia. W złocistej mgiełce twarze klientów promieniowały jak zjawy, a gwałtowność muzyki zdawała się podkreślać to promieniowanie. Nie był to lokal w moim guście ani, jak podejrzewam, w jej. Może wizyty tutaj były formą manifestowania odwagi, stawiania czoła istocie, która sprawiła jej tyle bólu. Znalazłem ją usadowioną w najdalszym kącie; popijała Amouriste, a kiedy podszedłem do jej stolika, nie zwróciła na mnie uwagi. Nikt się do niej nigdy nie zbliżał; była takim samym pomnikiem jak stacja i choć pozostawała wciąż piękną kobietą, traktowano ją jak żonę świętego. Niewątpliwie uznała, że przystanąłem koło jej stolika, rozglądając się za kimś. Ale kiedy usiadłem naprzeciwko niej, podniosła wzrok i rozchyliła usta. - Nie bój się - powiedziałem. - Dlaczegóż miałabym się bać? - Sądziłem, że moja obecność może... być dla ciebie kłopotliwa. Patrzyła mi w oczy bez zmrużenia powiek. - Zdaje mi się, że też tak myślałam. - Ale... - To nieważne. Narastała między nami cisza. Miała na sobie suknię ze złotego jedwabiu z dekoltem eksponującym zaokrąglenie piersi, a sczesane do tyłu włosy nie zasłaniały gład- kich pogodnych linii jej piękna, piękna, które kiedyś rozpalało mnie... i rozpalało mnie nawet teraz. - Posłuchaj - powiedziałem. - Z jakiegoś powodu ciągnie mnie, by z tobą pomówić; czuję, że mam... - Odczuwam to samo. - W jej słowach było wiele pasji, którą zaraz spróbowała ukryć. - O czym będziemy mówić? - Nie jestem pewien. Stukała palcem w kieliszek. - Może się przejdziemy? Wszyscy się nam przyglądali, gdy wychodziliśmy, a kilka osób podążyło za nami na korytarz i okoliczność ta skłoniła mnie do wystą- pienia z sugestią, że lepiej będzie pomówić w moim mieszkaniu. Zawahała się, a potem ledwie dostrzegalnym skinięciem wyraziła zgo- dę. Szybko przebiliśmy się przez tłumy, gubiąc prześladowców, a potem ruszyliśmy wolniejszym krokiem. Od czasu do czasu przyła- pywałem ją na wpatrywaniu się we mnie; pytałem wówczas, czy coś jest nie w porządku. - Nie w porządku? - Zdawała się smakować te słowa, próbować. - Nie - powiedziała. - Nie bardziej niż zwykle. Sądziłam, iż po rozmowie z nim przekonam się, że jest ledwie falsyfikatem, że w niczym - prócz rzeczy najbardziej powierzchownych - nie będzie przypominał Reynoldsa. Ale było inaczej. Krocząc tym złotym korytarzem w tłumie turystów przelewających się ze skle- pów pamiątkarskich do barów, czułam się przy nim tak samo jak owego dnia, gdyśmy się poznali w Abidżanie: ogromnie przyciągana, krucha i przejęta. A przecież wyczuwałam jednak w nim różnicę. Jakkolwiek obecność Reynoldsa była dominująca i intensywna, w in- tensywności owej odczuwało się coś kruchego: wrażenie, iż jego diamentowy połysk może łatwo zostać skażony. Z tym Reynoldsem nie miało się wrażenia podobnej niestałości. Obecność jego - choć potężna - była gładka, naturalna i wolna od ułomności. Co krok natykaliśmy się na owoce Równań: przekaźniki materii, salony odrodzeń, w których można doświadczyć tak transformacji ciała, jak i duszy; oraz wszechobecnych badaczy, niektórych na poły przeniesionych w stan transkorporealny i spowitych w płaszcze, by fakt ten ukryć, ale zdradzających się oczami skierowanymi gdzieś w głąb własnej istoty. Mając u boku Reynoldsa postrzegałam to wszystko jako zrozumiałe, nie zaś - jak dawniej - jako festiwal bezsensownych nieprawdo- podobieństw. Zapytałam, co czuje widząc rezultaty swej pracy, a on odrzekł: - Naprawdę zupełnie mnie to nie obchodzi. - A co cię obchodzi? - Ty, Carolyn - odrzekł. Ta odpowiedź sprawiła mi przyjemność i jednocześnie zaniepokoiła. - Na pewno masz na głowie sprawy istotniejsze. - Wszystko, co uczyniłem, uczyniłem dla ciebie - przez jego twarz przebiegł wyraz zakłopotania. - Nie graj przede mną ! - warknęłam z rosnącym gniewem. - To nie jest występ, to nie jest audytorium. Otworzył usta, ale zatrzymał dla siebie to, co chciał powiedzieć, i szliśmy dalej. - Wybacz - powiedziałam uświadamiając sobie zmieszanie, w jakie musiał popaść. - Ja... - Nic tu nie ma do wybaczania - powiedział. - Wszystkie nasze omyłki mamy już za sobą. Nie wiem, skąd płynęły te słowa. Były moimi słowami, a przecież zdawały się zarazem dochodzić z jakiegoś miejsca w głębi mej isto- ty, miejsca, którego istnienie było dotąd skrywane, a ja sam mogłem tylko te słowa powstrzymywać. Doszliśmy do górnych poziomów stacji, gdzie mieszkał personel stały, i minąwszy zakręt nieomal wpadliśmy na zagapionego w ścianę nieruchomego badacza: bladego czarnowłosego młodzieńca o wąskich ustach, spowitego w szarą pelerynę. Jego oczy wyglądały jak martwe, głos brzmiał grobowo. - Ono czeka - powiedział. Są tak pogrążeni w kontemplacji, ci badacze, że mówią najdziwniejsze rzeczy. Niektórzy dostrzegają w nich wyrocznie, ale ja nie: ich słowa sprawiają wrażenie przypadkowych, jak iskry z wystrzępionego przewodu. - Co czeka? - zapytałem zaciekawiony. - Życie... miasto. - Ach, tak - powiedziałem. - A jak się tam dostać? - Ty... - zagapił się na mnie z otwartymi ustami. Carolyn pociągnęła mnie i ruszyliśmy dalej. Zacząłem żartować z tego spotkania, ale powstrzymałem się widząc na jej twarzy zakło- potanie. Gdy weszliśmy do mieszkania, stanęła na środku bawialni, zdumiona widokiem ścian. Zaprogramowałem je, by ukazywały pejzaż z początków Śmiałego kochanka: bezkres złocistych traw i migotanie na horyzoncie, które mogło być błyskiem jakiejś promiennej wieży- cy. - Niepokoi cię to? - zapytałem ukazując gestem ściany. - Nie, oszałamia, to wszystko. Ruszyła wzdłuż nich zapatrzona w trawy, jakby próbując kogoś dostrzec w ich gęstwie. Potem odwróciła się, a ja przemówiłem znowu z tego ukrytego głęboko miejsca, które teraz - reagując na widok jej obrysowanej złotym bezkresem postaci - rozlewało się po całej mej istocie. - Carolyn, kocham cię - powiedziałem... i tym razem dobrze wiedziałem, kto mówi. Zdjął płaszcz, a jego ciało migotało, spowite w tę bladą poświatę, co niegdyś uczyniła z mojej dłoni broń. Przerażona cofnęłam się. Ale nawet ogarnięta strachem pojmowałam, że nie jestem tak przerażona, jak być powinnam, że wcale nie myślę o wrzasku czy uciecz- ce. - To ja, Carolyn - powiedział. - Nie - zaprzeczyłam, cofając się dalej. - Nie wiem, czemu miałabyś mi uwierzyć. - Popatrzył na swą migocącą dłoń. - Aż do tej chwili sam tego nie rozumiałem. - Kim jesteś? - zapytałam oceniając odległość do drzwi. - Ty wiesz - odparł. - Pająk... przenika całą stację. Jest w komputerze, w laboratoriach, nawet w zbiornikach, z których pobrano do roz- rostu moje komórki. To on nas znowu połączył. Spróbował mnie dotknąć, ale odskoczyłam w bok. - Nie skrzywdzę cię - powiedział. - Widziałam, co może zrobić taki dotyk. - Ale nie mój dotyk, Carolyn. Wątpiłam, czy zdołam dobiec do drzwi, ale gotowałam się do podjęcia próby. - Posłuchaj mnie, Carolyn - powiedział. - Wszystko, czego chcieliśmy na początku, wszystkie marzenia i ułudy miłości, mogą należeć do nas. - Nigdy ich nie pragnęłam - odparłam. - To ty ich chciałeś ! Ja pragnęłam normalności a nie jakiejś... - Wszyscy kochankowie chcą tego samego - powiedział. To rozczarowania prowadzą ich do udawania, że chcą mniej. Wyciągnął ku mnie ramiona. - Wszystko na nas czeka, wszystko zostało przygotowane. Jak to się stało, nie potrafię wyjaśnić. I tylko wydaje mi się odrobinę zabawne, że ostatecznym rezultatem nauki jest niepojęta magia. Wciąż się bałam, ale mój strach malał, usypiany rytmem jego słów i choć odbierałam go jako śmierć, widziałam również jasno, że jest Reynoldsem, Reynoldsem stworzonym na powrót. - To było nieuniknione - powiedział. - Oboje wiedzieliśmy, że stanie się coś cudownego... oto dlaczego mimo wszystko pozostawali- śmy ze sobą. Nie lękaj się. Nie zdołam cię skrzywdzić bardziej, niż już skrzywdziłem. - Co jest nieuniknione? - zapytałam. Był za blisko, abym mogła marzyć o ucieczce, więc pomyślałam, że jeśli zagram na zwłokę, od- wrócę pytaniami jego uwagę. - Nie czujesz tego? - Był teraz tak blisko, że czułam jego żar. - Nie mogę ci powiedzieć, co to jest, Carolyn; wiem tylko, że to życie... nowe życie. - Pająk - powiedziałam. - Nie rozumiem, ja... - Dość pytań - uciął zsuwając suknię z moich ramion. Jego dotyk był cieplejszy od naturalnego, ale nie spowodował bólu, a tylko sprawił, że opadły mi powieki. Pociągnął mnie na podłogę i w oka mgnieniu był we mnie, i poruszaliśmy się razem, serce przy sercu, omotani bladą migocącą poświatą, a wśród rozkoszy poczu- łam ból, tak jednak niedokuczliwy, że nie miał żadnego znaczenia... ... i ja też się bałem, bałem się, że nie jestem tym, za kogo się uważam, że unicestwiają nas płomienie i nicość, ale skoro posiadłem ją raz jeszcze i zaspokoiłem długotrwałe pragnienie, wątpliwości osłabły... ... a ja nie potrafiłam już powiedzieć, czy moje oczy są zamknięte, czy otwarte, bo chwilami, kiedy sądziłam, że są zamknięte, widzia- łam go, twarz złagodniałą w rozkoszy, odrzuconą głowę... ... a kiedy wydawało mi się, że są otwarte, dostrzegłem przelotnie inne miejsce, w którym stała u mego boku, a obrazy te były zrazu zbyt krótkie, żeby utrwalić je w duszy... ... i wszystko wirowało, zmieniało się, moje ciało, dusza, wszystko w przepływie, a śmierć - jeśli to była śmierć - miała postać długie- go stoku, powodzi złotego promieniowania, z tyłu zaś dostrzegałam przeszłość zredukowaną do równiny i wzgórz wysłanych dywanem złotych traw... ... i miałem wokół siebie złote migocące wieże, które z sekundy na sekundę krzepły w ostateczną formę, i ludzi w oparach złotej mgły, którzy również stawali się prawdziwi, wyposażeni w blizny, łachmany, kosztowne szaty, ż koszykami i workami w dłoniach... ... i nie był to raj, żadne spokojne niebiosa, gdy bowiem wędrowaliśmy pod tymi murszejącymi wieżami z żółtego kamienia, dojrzałam na blankach wojowników z osobliwie ukształtowanymi włóczniami, a otaczający nas tłum składał się z zaciętych mężów i niewiast zbrojnych w przytroczone do pasa sztylety, starych bab zgiętych we dwoje pod brzemieniem worków z towarami oraz młodszych kobiet o zmarnowanym wyglądzie, które wychylone z drzwi i okien wywrzaskiwały swoją cenę... ... a słońce nad głową zdawało się poruszać, wyciągając rozedrgane i falujące jak w tańcu macki, i posłało w dół promień, aby oświe- tlić najwyższą z wież, tę, której szukaliśmy przez wszystkie owe lata; tę, której tajemnicę musieliśmy rozwikłać... ... nad tłumem unosił się przejrzysty wizerunek starca w żółtej szacie, którego oczy zdawały się wędrować, śląc takie same jak słońce ogniste smugi; i przemawiał zachęcając nas wszystkich, byśmy wdarli się do jego wieży i przezwyciężywszy pułapki wykradli sekrety czasu... ... a po całodniowej wędrówce znaleźliśmy izbę w karczmie odległej o mniej niż pół mili od wieży czarnoksiężnika, ohydną norę o za- pleśniałych ścianach, z dziurami w kątach i materacami ze słomy, które chrzęściły, kiedy się na nich kładliśmy. Ale to było 0 wiele, wie- le więcej, niżeśmy mieli od dawna, więc byliśmy zachwyceni, a kiedy zapadła noc, kiedy blask księżyca wlał się do izby, a w oknie wie- ża czarnoksiężnika zarysowała się na tle granatowego nieba, zdało się nam, że jesteśmy w pałacu. Kochaliśmy się prawie do przedświtu i to tak, jak nigdy dotąd tego nie robiliśmy: gwałtownie, wyzbyci wszelkich zahamowań. A potem, gdy wciąż złączeni słuchaliśmy wrzasków i muzyki miasta, przypomniałem sobie nagle życie w tamtym świecie. Pająka, stację Helios, wszystko, a z wyrazu napięcia na twarzy Carolyn i z jej następnych słów pojąłem, że ona także wspomina. - Tam, na Heliosie - powiedziała - też się kochaliśmy i leżeliśmy właśnie tak... - urwała, a na jej czole zakłopotanie nakreśliło zmarszczkę. - A jeśli to wszystko jest snem, chwilą między umieraniem a śmiercią? - Skąd ci to przyszło do głowy? - Pająk... nie wiem. Ale wydało mi się, że tak jest. - Rozsądniejszy jest wniosek, że to wszystko jest formą przejścia z tamtego mieszkania do tej izby. A poza tym dlaczego Pająk miałby pragnąć twojej śmierci? - A dlaczego zrobił wszystko, co zrobił? Nie wiemy nawet kim jest... demonem, bogiem. - Albo czymś ze mnie - powiedziałem. - Tak, tym... albo śmiercią. Pogładziłem ją po włosach i jej powieki opadły. - Boję się zasnąć - powiedziała. - Nie martw się - odrzekłem. - Jest w tym coś więcej niż śmierć. - Skąd wiesz? - Z tego, jak ze sobą jesteśmy. - Dlatego właśnie myślę, że to śmierć - powiedziała. - Bo jest zbyt dobre, aby mogło trwać. - Nawet jeśli to śmierć - powiedziałem - może w tym miejscu trwa dłużej niż nasze dawne życie. Oczywiście, sam też niewiele miałem pewności, ale zdołałem ją ukoić i wnet zasnęła. W prostokącie okna wieża czarnoksiężnika - je- śli w istocie tym właśnie była - jarzyła się i falowała, ożywiona potęgą, budząca grozę swą jasnością. Ale i lęk miałem już za sobą. Na- wet w obliczu czegoś tak niezgłębionego jak powołana może do istnienia człowieczym snem istota, która zawłaszczywszy ów sen wy- modelowała swemu stwórcy życie albo śmierć, nawet w świecie pytań bez odpowiedzi, kiedy jest się pewnym miłości miłości: jedynego pytania będącego zarazem odpowiedzią - wszystko staje się dość proste i jest, w końcu, tylko kwestią akceptacji. "Żyjemy w odwiecznym chaosie słońca" Wallace Stevens Pat Cadigan - Anioł Zostań ze mną jeszcze, Aniele, poprosiłam, i Anioł powiedział, że zostanie. Dobrze mi było z Aniołem, dobrze mieć go przy sobie, gdy wieczór chłodny i nie ma dokąd pójść. Staliśmy razem na rogu ulicy i przyglądaliśmy się przejeżdżającym samochodom i ludziom, i w ogóle. Ulice oświetlone były jak na Gwiazdkę uliczne latarnie, witryny sklepów, markizy nad czynnymi całą noc kinami i księgarnia- mi błyskały i migotały: zmierzch nad wschodnim śródmieściem. Anioł przyzwyczajał się już do tego otoczenia i do tego, jak spędzam wieczory. Trzymając się na uboczu, bo jak by tu inaczej. Był teraz m o i m Aniołem, był nim od tamtego chłodnego wieczora, kiedy wracałam do domu, bo gdzież więcej można było pójść, i znalazłam go, i zabrałam ze sobą. Dobrze jest mieć kogoś, kogo można ze sobą zabrać; kogoś, kim można się opiekować. Anioł to wiedział. On też zaczął się mną opiekować. Jak teraz. Staliśmy tam przez chwilę, a ja rozglądałam się wokół bez specjalnego zainteresowania; mijały nas samochody, niektóre za- trzymywały się raz po raz przy dziwkach wdzięczących się przy krawężnikach - i wtedy zobaczyłam to kącikiem oka. Z Anioła wydo- bywał się fluid połyskujący jak iskry, ale płynny jak ciecz. Srebrne fajerwerki. Odwróciłam się, żeby lepiej się przyjrzeć, i nic już nie zobaczyłam. A on spojrzał na mnie i uśmiechnął się niepewnie, jakby nieco zakłopotany tym, że widziałam. Nikt więcej jednak tego nie spostrzegł; ani niski facet, który przystanął obok Anioła i czekał na zielone światło, żeby przejść przez ulicę, ani chudy jak szczapa hip rozglądający się za amatorem na kolumnę głośnikową, którą taszczył na ramieniu, ani żołnierz na przepustce przechodzący obok nas de- filadowym krokiem dwiema przyjaciółkami uwieszonymi jego ramienia, nikt oprócz mnie. Głodna? spytał Anioł. Jasne, odpowiedziałam. Jestem głodna. Anioł przeniósł wzrok na coś za moim plecami. Okay, powiedział. Obejrzałam się - nadchodzili: trzej chłopcy w skórach, czapki z daszkiem, pasy, buty, kółka na klucze. Na wspólnym obchodzie. Skóra cierpnie na sam widok, chociaż wiesz, że nawet nie raczą na cie- bie spojrzeć. Oni ? zapytałam. O n i ? Anioł nie odpowiedział. Minął nas jeden, potem drugi, a Anioł zatrzymał trzeciego chwytając go za ramię. Cześć. Chłopak skinął głową. Głowę miał ogoloną. Tam gdzie kończyła się czapka, widziałam króciutką, szaroczarną szczecinę. Nie miał brwi, oczy bez wyrazu. Te oczy były tam za sprawą Anioła. Przydałoby mi się trochę forsy, powiedział Anioł. Ja i moja przyjaciółka jesteśmy głodni. Facet wsunął rękę do kieszeni i wyciągnąwszy z niej kilka banknotów wręczył je Aniołowi. Anioł wybrał dwudziestkę i zacisnął na reszcie dłoń faceta. Tyle wystarczy, dziękuję. Chłopak schował pieniądze i czekał. Życzę udanego wieczoru, powiedział Anioł. Tamten skinął głową i przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie na następnym rogu czekali nań jego dwaj koledzy. Nikogo to nie zdziwi- ło. Anioł uśmiechał się do mnie. Czasami, kiedy coś robił, bywał ANIOŁEM, czasami zaś Aniołem, kiedy był tylko ze mną. Teraz był znowu Aniołem. Poszliśmy ulicą do barku przekąskowego i zajęliśmy miejsca przy oknie frontowym, skąd jedząc nadal mogliśmy ob- serwować ulicę. Hamburger z serem i frytki, powiedziałam nie zadając sobie trudu, żeby spojrzeć na menu w plastykowych okładkach leżące na po- jemniczku na serwetki. Anioł skinął głową. Tak myślałem, powiedział. A zatem ja to samo. Podeszła kelnerka z małym, cieniutkim bloczkiem, żeby przyjąć zamówienie. Chrząknęłam. Wydawało mi się, że nie używałam głosu od stu lat. - Dwa hamburgery z serem i dwa razy frytki - powiedziałam - i dwie filiżanki... - spojrzałam na nią i zaniemówiłam. Nie miała twarzy. Jak n i c , jak pustka od linii włosów do podbródka, łagodne, małe wypukłości, tam gdzie powinny być oczy, nos i usta. Anioł kopnął mnie pod stołem, ale delikatnie. - I dwie filiżanki kawy - powiedziałam. Nic nie odpowiedziała - bo jak mogła odpowiedzieć? - zanotowała sobie tylko, co zamówiłam, i odeszła. Wstrząśnięta do głębi spoj- rzałam na Anioła, ale on siedział niewzruszony jak zawsze. To nowo przybyła, wyjaśnił mi Anioł i rozsiadł się wygodnie w krześle. Jeszcze za wcześnie, żeby wykształciła się jej twarz. Ale jak ona oddycha? zapytałam. Porami skóry. Na razie nie potrzebuje jeszcze dużo powietrza. No tak, ale co z... to znaczy, czy inni ludzie nie w i d z ą , że ona tam nic nie ma ? Nie. To nie jest taki znowu nadzwyczajny stan. Tylko dlatego ty to zauważasz, bo jesteś ze mną. Przejmujesz ode mnie pewne rzeczy, ale nikt więcej tego nie dostrzega. Patrząc na nią widzą taką twarz, jaką spodziewają się zobaczyć u takiej jak ona osoby. I kiedyś ona będzie miała taką twarz. Ale ty masz twarz, powiedziałam. Zawsze miałeś twarz. Ja jestem inny, odparł Anioł. Pewnie, że jesteś inny, pomyślałam w duchu spoglądając na niego. Anioł miał piękną twarz. Tamtej nocy zabrałam go ze sobą do do- mu nie tylko dlatego, że miał piękną twarz - to miałam już dawno poza sobą - ale ona była w nim: jego uroda. Był piękny tak, jak powi- nien być piękny mężczyzna: szlachetne, czyste rysy, głęboko osadzone oczy, nieokreślony wiek. Istniał chyba tylko jeden sposób, w któ- ry można go było opisać - odwróć wzrok, a zapomnisz o wszystkim z wyjątkiem jego urody. Ale on miał twarz. M i a ł . Anioł poprawił się na krześle - kojarzyły mi się z czyimiś starymi krzesłami kuchennymi, na których nie można się wygodnie usado- wić - i potrząsnął głową, bo wiedział, że dręczą mnie przykre myśli. Czasami można myśleć o czymś i nie być przygnębionym, a później myśleć o tym samym i popadać w przygnębienie. Anioł nie lubił, kiedy byłam przygnębiona z jego powodu. Masz papierosa? zapytał. Chyba tak. Obmacałam swoją kurtkę i znalazłszy prawie całą paczkę wręczyłam mu ją. Anioł zapalił i zabawiał nas oboje wypuszczając dym uszami i tocząc z oczu coś w rodzaju widmowych łez. Poczułam, że też łzawię; przetarłam oczy i znowu t o zobaczyłam, ale teraz wy- dobywało się ze mnie. Płakałam srebrnymi fajerwerkami. Strzepnęłam je na stolik i patrzyłam, jak parują i znikają. Czy to znaczy, że s t a j ę s i ę teraz tobą? spytałam. Anioł potrząsnął przecząco głową. Dym unosił się teraz z jego włosów. To tylko przechodzą na ciebie pewne cechy. Bo jesteśmy ra- zem, a ty jesteś... podatna. Ale dla ciebie są one inne. Potem kelnerka przyniosła nasze dania i jak powiedziałby Anioł przeszliśmy do następnego etapu. Nadal nie miała twarzy, ale domy- ślałam się, że raczej nieźle widzi, bo rozstawiła wszystkie talerzyki na stoliku dokładnie tam, gdzie według mnie powinny stać, i położy- ła pośrodku blatu maleńki rachuneczek. Czy ona... chciałam spytać, czy znasz ją stamtąd, skąd... Anioł wykonał krótki przeczący ruch głową. Nie. Ona jest skądinąd. Nie należy do mojej... rasy. Odsunął swój talerzyk z hamburge- rem i frytkami na moją stronę stolika. Tak było zawsze; ja zjadałam wszystko i jakoś to było. Wzięłam w rękę mojego hamburgera z serem i niosłam go do ust, kiedy w oczach coś mi zawirowało i zobaczyłam, że unoszą się za nim całe s z e r e g i hamburgerów, cyk-cyk-cyk, trikowa fotografia, tylko w rzeczywistości. Zamknęłam oczy, wtłoczyłam hamburgera w usta i przytrzymałam go tam czekając, aż dołączą do niego wszystkie pozostałe hamburgery. Wszystko będzie dobrze, powiedział Anioł. Uspokój się teraz. Odpowiedziałam z pełnymi ustami, że to było... było n i e s a m o w i t e . Czy ja kiedykolwiek przejdę nad tym do porządku dzienne- go ? Wątpię. Ale uczynię, co w mojej mocy, żeby ci w tym dopomóc. Tak, no tak, Anioł będzie w i e d z i a ł . To coś przechodzące na mnie; on potrafi to czuć lepiej niż ja. To z n i e g o to przechodzi. Skończyłam już swojego hamburgera z serem i pół hamburgera Anioła, i zabierałam się za dwie nasze porcje frytek, kiedy zauważy- łam, że Anioł patrzy przez okno z tym twardym, napiętym wyrazem twarzy. - Na co patrzysz? zapytałam. - Jedz, odpowiedział. Nie przerywałam jedzenia, ale i nie zaprzestawałam obserwacji. Anioł wpatrywał się w duży błękitny samochód zaparkowany przy krawężniku dokładnie przed wejściem do naszej knajpki. Był to srebrzystobłękitny pojazd, jeden z tych luksusowych modeli, i siedziała w nim kobieta wychylająca się zza kierownicy, żeby wyjrzeć przez okno po stronie pasażera. Była piękna w ten luksusowy sposób - kasztanowe włosy odrzucone do tyłu - i nawet z tej odległości widziałam, że ma turkusowe oczy. Naprawdę piękna kobieta. Czułam się bliska płaczu. O rany, jak jednym ludziom może się tak powodzić, kiedy tymczasem ja jestem zbyt nieszkodliwa, żeby żyć. Ale Anioł nie był ani trochę zachwycony jej widokiem. Wiedziałam, że nie chce, abym się odzywała, ale nie mogłam się powstrzymać. - Kto to jest? - Jedz, powiedział Anioł. Potrzebujemy tych protein, nawet takiej garstki. Jadłam i patrzyłam, jak Anioł i kobieta obserwują się nawzaje.n i jak nawiązuje się między nimi coś bardzo... no nie wiem, coś bardzo s p e c j a 1 n e g o , nawet przez szybę. I wtedy zahamował przy niej policyjny radiowóz i wiedziałam, że każą jej odjechać. Odjechała. Anioł opadł na oparcie krzesła i zapaliwszy następnego papierosa wydmuchiwał dym w regularny, niedbały sposób. $ Co będziemy robili dziś wieczór? spytałam Anioła, gdy wychodziliśmy z restauracji. Nie będziemy kusili złego, odparł Anioł, co było w jego ustach nową odpowiedzią. Większość nocy spędzaliśmy włócząc się bez celu i chłonąc wszystko z otoczenia. Chłonął głównie Anioł. Mnie przy nim też się trochę udawało, ale nie tak, jak jemu. To było dla niego in- ne. Czasami wykorzystywał mnie w charakterze swego rodzaju filtra. Innymi razy wchłaniał to bezpośrednio. Pewnej nocy akurat na moim rogu wydarzyła się poważna katastrofa samochodowa. Wielki stary Buick, przejeżdżając przez skrzyżowanie na czerwonym świe- tle, rąbnął w czyjegoś eleganckiego Lincolna. Anioł musiał wchłonąć to bezpośrednio, bo ja nie nadawałam się do przesączenia tego ro- dzaju rzeczy. Nie pojmowałam, jak Anioł może to chłonąć, ale on to wchłonął. Starczyło mu tego też na parę dni i musiałam jeść tylko za siebie. To natężenie, moja mała, powiedział do mnie, jakbym oczekiwała od niego wyjaśnień. To natężenie, nieważne czy dobra, czy zła. Wszechświat nie zna pojęcia dobra ani zła, wie tylko, co to mniej i co więcej. Większości z was trudno się z tym pogodzić. Trudno ci, mała, ale ty spisujesz się lepiej od innych ludzi. Może dlatego, że jesteś, jaka jesteś. Wiele przeszłaś, nie miałaś w życiu wielu szans. Jesteś takim samym wyrzutkiem jak ja, tyle że na własnej ziemi. To mogła być prawda, ale przynajmniej b y ł a m s t ą d , a więc od tej strony było mi łatwiej. Ale nie powiedziałam tego Aniołowi. Sądzę, że dobrze mu było z myślą, iż potrafi radzić sobie w życiu tak samo jak ja, a może nawet i lepiej - to znaczy z myślą, że ja na przykład nie potrafiłabym tak po prostu spojrzeć na jakiegoś chłopaka w skórze i wydębić od niego dwudziestodolarowego banknotu. Oberwałabym raczej pięścią w twarz, albo i gorzej. Dzisiejszego wieczora nie wiodło mu się jednak tak dobrze; to przez tę kobietę w samochodzie. Wybiła go z rytmu, coś w tym rodzaju. Nie myśl o niej, powiedział Anioł, ni stąd, ni zowąd. Nie myśl o niej więcej. Okay, powiedziałam, czując ciarki przechodzące ~i po plecach, bo ciarki przechodziły mnie zawsze, kiedy Anioł zerkał do mojej gło- wy. I wtedy nie mogłam, rzecz jasna; skupić na niczym swoich myśli. Chcesz wrócić do domu? spytałam go. Nie, nie mogę teraz siedzieć w domu. Dziś wieczór zrobimy, co się da, ale muszę uważać ze sztuczkami. Tyle mnie kosztują i jeśli mamy nie kusić złego, mogę nie zdołać dostatecznie tego nadrobić. W porządku, powiedziałam. Już jadłam. Dziś wieczór niczego więcej mi nie potrzeba, nie musisz już nic robić. Na twarzy Anioła malował się teraz ten wyraz, co, jak wiedziałam, oznaczał; że pragnie mnie obdarowywać różnymi rzeczami, na przykład uczuciami, których już więcej nie mogłam mieć. Wspaniałomyślny był ten Anioł. Ale ja nie potrzebowałam tych uczuć, w od- różnieniu od innych ludzi, którym wyraźnie na nich zależało. Anioł jakby przez chwilę tego nie rozumiał, ale o nic nie zapytał. Mała, powiedział i niemal mnie dotknął. Anioł nie dotykał zbyt często. Ja mogłam go dotykać i to było w porządku, ale jeśli o n kogoś dotknął, to nie mógł już nie zrobić czegoś temu komuś, jak temu klientowi, który dał nam pieniądze. To było rozmyślne. Gdyby ten klient pierwszy dotknął Anioła, wszystko miałoby inny przebieg, nic by się nie wydarzyło, chyba że Anioł odwzajemniłby się mu do- tknięciem. Sam dotyk znaczył dla Anioła coś, czego nie rozumiałam. Istniał też dotyk bez dotknięcia. Tak jak jak przechodzące na mnie rzeczy. A czasami, kiedy dotykałam Anioła, doznawałam uczucia, że dotknięcie było raczej jego niż moje, ale nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Ilu ludzi przeszło przez życie i nigdy nie miało okazji doknąć Anioła ? Szliśmy razem i wszędzie wokół nas ulica naprawdę budziła się dopiero do życia. Robiło się też zimniej. Usiłowałam ciaśniej otulić się kurtką. Anioł tego nie czuł. Ciepło i zimno niewiele zazwyczaj dlań znaczyły. Ponownie ujrzeliśmy tych trzech typków. Ten, od któ- rego Anioł wydębił pieniądze, wsiadał do samochodu. Dwaj pozostali przyglądali się, jak odjeżdża, a potem poszli swoją drogą. Obej- rzałam się na Anioła.. Dlatego, że wzięliśmy od niego tę dwudziestkę, powiedziałam. Nawet gdybyśmy nie wzięli, odparł Anioł. Szliśmy więc dalej, Anioł i ja, i czułam, jak dzisiejszego wieczora jest inaczej, niż bywało we wszystkie inne wieczory, kiedy razem szliśmy lub staliśmy. Anioł był jakiś zamknięty w sobie i miałam wrażenie, że cały czas na mnie uważa i trzyma się mnie coraz bliżej. Dostrzegałam kątem oka coraz więcej tych fajerwerków, ale kiedy odwracałam głowę, żeby spojrzeć, znikały. Przypomniało mi to noc, kiedy spotkałam Anioła stojącego na moim rogu jak uosobienie cierpienia. Anioł powiedział mi później, że muszę mieć prawdziwy ta- lent, bo wyczułam wtedy, że cierpi. Nigdy nie posądzałam siebie o jakiekolwiek talenty, ale sądząc po tym, jak wszyscy inni po prostu go ignorowali, wydaje mi się, iż musiałam mieć coś takiego, że go mimo wszystko zauważyłam. Anioł zatrzymał się kilka metrów za całonocną księgarnią. Nie patrz, powiedział. Spoglądaj na ulicę, albo gap się pod nogi, ale nie patrz, bo to się nie stanie. Akurat wtedy nie było na co spoglądać, ale i tak nie patrzyłam. Tak czasami się zdarzało: Anioł mówił, że to, czy będę na coś patrzyła, czy nie, zrobi jakąś różnicę; coś o innych ludziach świadomych tego, że ja zwracam na nich uwagę. Nie rozumiałam, ale wiedziałam, że Anioł ma zwykle rację. A więc kiedy ten facet wychodził z księgarni i obrywał pięścią w głowę, gapiłam się akurat na ulicę. Niemal to zauważyłam kącikiem oka. Jakieś zamieszanie, fruwające w powietrzu ramiona i nogi, postękiwania. Inni ludzie przystawa- li, żeby popatrzeć, ale ja nie odrywałam wzroku od ulicy i widziałam, jak niektóre samochody zwalniają, bo kierowcy chcieli przyjrzeć się lepiej bójce. Anioł stał obok mnie cały sztywny. Chłonął to, co nazywał wydatkowaniem emocjonalnej energii kinetycznej. Nie ma dobra, nie ma zła, mała, mawiał. To tylko energia, jak zresztą cała reszta wszechświata. Tak więc wchłaniał ją, a ja czułam, jak ją wchłania, i kiedy smakowałam to uczucie, jakaś srebrna mgła zaczęła spowijać moje gałki oczne i znalazłam się w dwóch miejscach na raz. Obserwowałam ruch uliczny i jednocześnie byłam w Aniele patrzącym na walkę, i czu- łam jak się ładuje niczym wielki akumulator. Było to uczucie, jakiego nigdy dotąd nie doznałam. Tych dwóch okładających się pięściami facetów - no nie, okładaniem zajmował się raczej jeden z nich; drugi miotał się rozpaczliwie usiłując się wywinąć spod razów tamtego i nie zarobić nokautującego ciosu w głowę, Anioł zaś napawał się tym widokiem, jak gdyby popijając z pustej filiżanki, w której mimo wszystko coś jeszcze zostało na dnie. Gdzieś głęboko w Aniele potężniało to, co podtrzymywało go na chodzie. Poddawałam się falom przepływającym tam i z powrotem pomiędzy nim a mną; można by to lepiej przyrównać do kołysania. Zasta- nawiałam się, skąd to pochodzi, bo Anioł mnie nie dotykał. Naprawdę staję się nim, pomyślałam; Anioł przechwycił moje myśli i odło- żył odpowiedź na później. Miałam wrażenie, że podróżuję poprzez mgłę, będąc raz jednym, to znów drugim z nas, i trwało to chyba dłuższy czas, a potem, po chwili, znowu byłam bardziej sobą niż nim i mgła jakby się przerzedziła. I ujrzałam ten samochód, tym razem zaparkowany przodem w odwrotną stronę, a kobieta wysiadała z niego z szerokim, niesamowitym uśmiechem na ustach, jak gdyby coś właśnie wygrała na loterii. Pomachała na Anioła, żeby do niej podszedł. Diabli wzięli całkowicie łączącą nas więź i Anioł przemknął obok mnie uciekając w stronę przeciwną do tej, gdzie stał samochód. Po- biegłam za nim. Kątem oka zobaczyłam jeszcze, jak kobieta wskakuje z powrotem do wozu i chwyta za dźwignię zmiany biegów. Anioł nie był wielkim biegaczem. Coś dziwnego działo się z jego kolanami. Przebiegliśmy nie więcej jak jakieś trzydzieści metrów; kiedy zaczął się zataczać i usłyszałam, jak ciężko dyszy. Przeciął pusty i w większości ciemny parking niestrzeżony, który sąsiadował z jakimś parkingiem prywatnym, a otaczające oba place ogrodzenia usiłowały odciąć ten sam wąski pas pokiereszowanego trotuaru. Ła- two je było przesadzić, ale Anioł był zbyt przerażony. P r z e b i e g ł po prostu przez nie, zanim zdążył o tym pomyśleć; wiedziałam o tym, bo gdyby pomyślał, pragnąłby zachować to, czym się właśnie naładował, na chwilę, kiedy naprawdę będzie tego potrzebował. Ja musiałam przełazić przez ogrodzenie w normalny sposób i kiedy usłyszał, jak drapię się z grzechotem po obwisłej siatce, przystanął i się obejrzał. Uciekaj, powiedziałam do niego. Nie czekaj na mnie ! Pokręcił ze smutkiem głową. Jestem głupcem, mała. Mogłem nauczyć się od ciebie czegoś więcej. Nie stój, uciekaj ! Pokonałam wreszcie płoty i znalazłam się po drugiej stronie. W nogi ! Przebiegając obok szarpnęłam go za rękaw i ruszył za mną ciężkim truchtem. Trzeba się gdzieś ukryć, powiedział, wtopić w tłum. Potrząsnęłam głową wiedząc, że gdyby udało nam się przebiec jeszcze jakieś cztery przecznice dalej, znaleźlibyśmy się przy kładce dla pieszych przerzuconej nad drogą szybkiego ruchu. Pod tą. kładką znajdowały się nasypy starej drogi, którą zamknięto po zbudowa- niu autostrady. Można się tam było ukrywać do końca świata i nikt by cię nie znalazł. Ale Anioł kazał mi skręcić w prawo i biec wzdłuż domów do rozsypującej się rudery zwanej "Barem u Stasia". Nigdy tam jeszcze nie byłam - nie mam skłonności do odwiedzania takich spelunek - ale Anioł tak nalegał, że nie potrafiłam się mu przeciwstawić. W środku panował zaduch i mrok, i nie było zbyt przytulnie. Podeszliśmy z Aniołem do końca baru i stanęliśmy w świetle krwisto- czerwonej lampy, a on zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu pieniędzy. Wystarczy na po jednym drinku na osobę, powiedział. ja nic nie chcę. Możesz napić się wody sodowej, albo coś w tym rodzaju. Anioł złożył zamówienie u zerkającego na nas podejrzliwie barmana. To był lokal dla stałych bywalców i nikogo więcej, a już na pewno nie dla takich jak ja i Anioł. Anioł wyczuwał to jeszcze silniej ode mnie, ale stał nie dając niczego po sobie poznać i sączył drinka nie patrząc na mnie. Był całkowicie pogrążony w myślach, a ja majaczyłam tylko gdzieś na obrzeżach jego podświadomości. Widziałam, że nadal jest porządnie wystraszony i stara się obmyśleć jakiś plan działania. O ile się nie myliłam, to jeśli musi wiać gdzieś naprawdę daleko, będzie miał problem, i ja też. Będzie musiał mnie holować, a to nie było w tej sytuacji zbyt wygodne. Może żałował teraz, że nie chciał pójść ze mną do domu. Ale wtedy był tak słaby, a teraz, po całym tym filtrowaniu i robocie, jaką dla niego odwaliłam, nie mógł tak po prostu mnie zostawić, bo sprawiłoby to mu wiele bólu. Zachodziłam w głowę, jak by mu teraz pomóc, kiedy znowu podszedł barman i obrzucił nas spojrzeniem, które oznaczało, że albo coś jeszcze zamawiamy, albo wynocha, przy czym jemu bardziej by odpowiadało, żebyśmy się jednak wynieśli. Tak samo zresztą, jak każ- demu z pozostałych gości. Kilka osób stojących przy barze nie patrzyło na nas, ale dobrze wiedzieli, gdzie jesteśmy, tak jak się wie, gdzie jest obolałe miejsce. Nietrudno było też wydedukować, co sobie o nas myślą; może ze względu na mnie, a może ze względu na piękną twarz Anioła. Musimy wyjść, powiedziałam do Anioła, ale on wbił sobie do głowy, że znalazł tu dobrą kryjówkę. Nie starczyło pieniędzy na jeszcze dwa drinki, uśmiechnął się więc do barmana, przesunął dłonią po kontuarze i położył ją na dłoni tamtego. To było dość niebezpieczne; barmani i kelnerki wymagają większego zachodu, bo nie leży w ich naturze, aby podawać coś komuś za darmo. Barman spojrzał na Anioła spod półprzymkniętych powiek. Sprawiał wrażenie, że się zastanawia. Ale Anioł zmarnował już wiele energii przechodząc przez ogrodzenie z marszu zamiast pokonać je górą, a strach nie pozwalał mu się skoncentrować i już wiedziałam, że się nie uda. A może przeważyło to, że wiedziałam. Wolna ręka barmana wsunęła się pod kontuar i wynurzyła stamtąd z małą pałką. - A masz ! - wrzasnął i rąbnął Anioła tuż nad uchem. Anioł zatoczył się na mnie i oboje runęliśmy na podłogę. Sporo tu emocjonalnej energii kinetycznej, pomyślałam ni w pięć ni w dzie- więć widząc, jak rzucają się na nas faceci stojący dotąd przy barze, a potem nic już nie myśląc zwinęłam się w kłębek pod ich pięściami i butami. Mieliśmy szczęście, że nie byli w nastroju, by kogoś zatłuc na śmierć. Anioł wyleciał przez drzwi pierwszy, a ja za nim. Gdy tylko na nim wylądowałam, wiedziałam już, że oboje popadliśmy w tarapaty; coś w nim pękło. A mieliśmy nie kusić złego. Zlazłam z niego i le- żałam na chodniku wpatrując się w niebo i usiłując złapać oddech. W ustach i nosie czułam krew, a ból w plecach był nie do zniesienia. Aniele? odezwałam się po chwili. Nie odpowiedział. Czułam, jak mój umysł wymyka się spod kontroli i galopuje, jakby mózg wyciekał mi przez uszy. Pomyślałam o kliencie, od którego wydębiliśmy pieniądze, i jak bałam się jego i jego kolesiów, i jakie to było głupie. Ale przecież byłam zbyt nieszko- dliwa, żeby żyć. Gwiazdy tryskały na mnie srebrnymi fajerwerkami. Nie pomogło. Aniele? powiedziałam znowu. Przekręciłam się na bok, żeby go sięgnąć, i spostrzegłam ją. Samochód stał zaparkowany przy krawężniku, a ona, trzymając Anioła pod pachy, ciągnęła go w kierunku otwartych drzwi od strony pasażera. Trudno było powiedzieć, czy jest przytomny, czy nie, i to mnie przeraziło. Usiadłam. Zatrzymała się wciąż podtrzymując Anioła. Patrzyłyśmy sobie w oczy i zaczynałam rozumieć. - Pomóż mi wsadzić go do samochodu - odezwała się w końcu. Głos miała twardy, matowy i nienaturalny. - Potem też możesz wsiąść. Na t y 1 n e siedzenie. Nie miałam siły, żeby się z nią handryczyć. Zresztą lepiej będzie dla Anioła, jeśli jej pomogę. Wstałam. Przeszedł mnie tak straszny ból, że omal znowu nie upadłam, ale chwyciłam Anioła za kostki stóp. Miał takie delikatne kostki, prawie kobiece, jak j e j . Nie na wie- le zdała się moja pomoc, tyle tylko, że umieściłam w środku jego stopy, ona zaś posadziła go na siedzeniu i przypięła pasami bezpie- czeństwa. Wgramoliłam się na tylne siedzenie, a ona tymczasem obiegła wóz zmierzając do drzwi od strony kierowcy. Kroki miała lek- kie i raźne, jakby przed chwilą znalazła na chodniku milion dolarów. Byliśmy już na autostradzie, kiedy Anioł poruszył się wreszcie na siedzeniu. Jego głowa przetaczała się bezwładnie tam i z powrotem po oparciu fotela. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam lekko jego włosów, mając nadzieję, że nieznajoma tego nie zauważy. Dokąd mnie wieziesz? spytał Anioł. - Na przejażdżkę - odparła kobieta. - Krótką. Dlaczego ona mówi głośno? spytałam Anioła. Bo wie, że sprawia mi to przykrość. - Wiesz przecież, że mówiąc na głos potrafię lepiej formułować myśli - odezwała się kobieta. - Nie jestem taka, jak któreś z tych two- ich marnych podopiecznych. - Spojrzała na mnie w lusterku wstecznym. - Co porabiałeś, kochanie, od kiedy odszedłeś? To chłopak, czy dziewczyna? Udawałam, że nic mnie nie obchodzą jej słowa albo że jestem zbyt nieszkodliwa, aby żyć, albo cokolwiek z tych rzeczy, ale sądząc po tym, jak to powiedziała, miała to być szpilka. Przyjaciółmi mogą być i dziewczyny, i chłopcy, powiedział Anioł. To nie ma znaczenia. Dokąd nas wieziesz? Teraz powiedział n a s . Pomimo wszystko omal się nie uśmiechnęłam. - Nas? Chodzi ci o mnie i o siebie? A może naprawdę masz na myśli tego swojego pieszczocha z tylnego siedzenia? Moja przyjaciółka i ja jesteśmy razem. Ty i ja n i e . Ton, jakim powiedział to Anioł, sprawił, że pomyślałam, iż chodzi mu o coś wię- cej niż "nie razem"; tak jakby był z nią kiedyś tak, jak był teraz ze mną. Anioł dał mi do zrozumienia, że się nie mylę. Srebrne fajerwerki zaczęły spływać wolno z jego głowy na oparcie siedzenia i wiedziałam, że coś z tym nie tak. Było tego za dużo na raz. - Dlaczego nie mówisz do mnie głośno, kochanie? - powiedziała kobieta z fałszywie brzmiącą opryskliwością. - Powiedz tylko kilka słów, a będę szczęśliwa. Masz rozkoszny głos, kiedy się nim posługujesz. To była prawda, ale Anioł nigdy nie odzywał się na głos, o ile nie było to naprawdę konieczne, jak wtedy, gdy zamawiał u barmana. Co prawdopodobnie pomogło barmanowi zdecydować się w końcu, co sądzi na nasz temat, ale roztrząsanie tego teraz było bezcelowe. - No dobrze - odezwał się Anioł i wiedziałam, że wysiłek, jaki w to wkłada, jest dla niego zabójczy. - Powiedziałem kilka słów. Jesteś zadowolona? - Zwisł wyczerpany na pasie bezpieczeństwa. - Jestem w ekstazie. Ale i tak cię nie puszczę. Podrzucę twojego pieszczocha do najbliższego szpitala, a potem pojedziemy do domu. - Zerknęła na Anioła znad kierownicy. - Tak mi cię brakowało. Nie mogę w y t r z y m a ć bez ciebie, bez twoich sztuczek. Bez tych ma- łych cudów. Wiedziałeś, że się do tego przyzwyczaiłam; do wszystkiego, co możesz czynić ludziom. I wtedy nagle odszedłeś, nie wiem, co ci się stało. A to b o 1 i. W jej głosie pojawił się jakiś żal, jakaś dziecinna skarga. - Naprawdę cierpiałam. Ty pewnie też. Prawda? No powiedz, cierpiałeś ? Tak, powiedział Anioł. Ja też cierpiałem. Przypominam sobie, jak stał na moim rogu, gdzie dopóki się nie pojawił, zawsze przebywałam sama. Stał tam pełen cierpienia. Nie wiedziałam wtedy dlaczego ani przez co; zabrałam go po prostu do domu i po jakimś czasie przestał cierpieć. Chyba wtedy, kiedy zade- cydował, iż zostaniemy razem. Srebrzysta struga płynąca po oparciu fotela stawała się coraz obfitsza. Podstawiłam pod nią złożone w muszelkę dłonie i odniosłam wrażenie, że mój mózg rozjaśnia się obrazami. Ujrzałam Anioła takiego, jakim był, zanim stał się moim Aniołem, jeszcze w tym na- prawdę ładnym domu, domu kobiety, i jak zabierała go w różne miejsca, do restauracji, do sklepów, na przyjęcia, myśląc do niego na- prawdę intensywnie, tak że był jej pełen i musiał robić wszystko, czego zażądała. Kradł czasami; innym razem robił ludziom głupie ka- wały: na przykład ni z tego ni z owego zaczynali śpiewać, albo rozbierać się. To zdarzało się przeważnie na przyjęciach, chociaż raz sprawił, że kelner, którego nie lubiła, sparzył się dzbankiem gorącej kawy. Dzięki Aniołowi miała też mężczyzn, którzy szli z nią do łóżka w przekonaniu, że to najlepszy pomysł na świecie. Potem kazała Aniołowi pokazać sobie innych, tych, co zostali tu zesłani jak on, za zbrodnie, których nikt nie był w stanie pojąć, takich jak ta kelnerka bez twarzy. Patrzyła na nich, czasami próbowała zrobić im coś ta- kiego, żeby czuli się nieprzystosowani lub nieszczęśliwi. Ale przeważnie tylko się im przyglądała. Nie od samego początku tak było, powiedział cicho Anioł i wiedziałam, że czuje się zawstydzony. W porządku, powiedziałam mu. Ludzie z początku mogą wyglądać na porządnych, wiem to. Potem odkrywają, kim jesteś. Kobieta roześmiała się. - Jacy wy jesteście słodcy i wzruszający. Jak dwójka małych dzieci. Domyślam się, że tego właśnie było ci trzeba, prawda, kochanie? Tylko że dzieci też mogą być okrutne, czyż nie? A więc masz to nareszcie: s t w o r z o n k o dla siebie. - Zwalniając nieco spojrzała znowu na mnie w lusterku wstecznym i przez chwilę bałam się, że zobaczy, co robię ze srebrzy stym fluidem nadal wypływającym z Anioła. Było go coraz mniej, Czasu nie pozostało wiele. Chciałam krzyknąć, wiedząc, co się za chwilę stanie, ale Anioł uspokoił mnie. - A swoją drogą, co ci się przytrafiło? Powiedz jej, rzekł Anioł. Wiedziałam, że chodzi mu o zyskanie na czasie, o zajęcie jej czymś. Taka się już urodziłam, powiedziałam. Przyszłam na świat z dwiema płciami. - Obojnak! - wykrzyknęła z niekłamanym zachwytem. Ona uwielbia wynaturzenia, powiedział Anioł, ale kobieta nie zareagowała. Zrobili mi operację, ale się nie udała. Usiłowali coś jeszcze poprawić, ale moje ciało nie radziło sobie najlepiej z przemianą materii, czy coś w tym rodzaju. Rodzice się mnie wstydzili. Po jakimś czasie uciekłam z domu. - Biedactwo - powiedziała wcale tak nie myśląc. Byłaś w ł a ś n i e t y m , czego potrzebował obecny tu skarb, prawda? Takie małe nic, żadnych wymagań, żadnych pragnień. Nic. - Jej głos stwardniał nagle. - Zdaje mi się, że teraz potrafiliby cię wyleczyć, wiesz? Nie chciałam. Pogodziłam się z tym już dawno temu, nie potrzebowałam tego. - W p r o s t idealny pieszczoch dla ciebie - powiedziała do Anioła. - Przykro mi, że muszę was rozdzielić. Ale nie mogę teraz zajmo- wać się obojgiem. Życie jest takie nużące. I puste. L.. - Sprawiała wrażenie zakłopotanej. - I nie ma po co żyć, od kiedy mnie opuściłeś. To nie ja, powiedział Anioł. To ty mnie opuściłaś. - O nie, sam wiesz, że wiele w tym twojej winy. Wiesz, że nie możecie żyć bez istot ludzkich, wiecie to, kiedy tu przybywacie... kiedy was tu przysyłają. Hej, pieszczoszku, wiesz, jaką on popełnił zbrodnię, dlaczego zesłali go na kolonię karną na tej zabitej dechami pla- necie? Tak, wiem, powiedziałam. Tak naprawdę to nie wiedziałam, ale nie zamierzałam się przed nią do tego przyznawać. - I co ty na to, bezpłciowy pieszczoszku? - powiedziała wesoło, dociskając pedał gazu i przyśpieszając. - Ca sądzisz o zbrodni polega- jącej na odmowie udziału w prokreacji? Anioł wydał przytłumiony jęk i chwycił za kierownicę. Samochód skręcił gwałtownie, a mnie wcisnęło w oparcie. Srebrzysty fluid są- czący się z Anioła zalał mnie całą. Usiłowałam zgarniać go do ust, tak jak to już robiłam, ale wszędzie go było pełno. Usłyszałam chrzęst opon zjeżdżających z szosy na pobocze. Coś rąbnęło w bok samochodu, prawdopodobnie barierka ochronna, i wozem zarzuciło tak, że spadłam z siedzenia na podłogę. Siedząca za kierownicą kobieta wrzeszczała i klęła na czym świat stoi, Anioł zaś wydawał jakieś dźwięki, ale rozlegały się one tylko w mojej głowie, niczym zawodzenie. Cokolwiek się stało, to musiało być to. Anioł opowiadał mi już jakiś czas temu, po tym, jak zabrałam go do domu, że oni, zesłańcy z jego świata i innych planet, przybywszy tu nie żyją długo. Prześla- duje ich wciąż zły los, nawet jeśli znajdą sobie kogoś takiego, jak ja czy ta kobieta. Giną w wypadkach, albo zabijają ich tutejsi ludzie. Jak antyciała w ciele ludzkim odrzucające przeszczep albo walczące z chorobą. Ja byłam stąd, ale wszystko wskazywało na to, że zginę w wypadku samochodowym razem z Aniołem i kobietą. Było mi w tej chwili wszystko jedno. Wóz na kilka sekund zjechał z powrotem na autostradę, a potem znowu zboczył na prawo. Nagle pod kołami otworzyła się pustka i po chwili spadliśmy na coś, nie na drogę, ale na ziemię, trawę, czy coś, podskakując jak szaleni w górę i w dół. Wciągnęłam się z powrotem na tylne siedzenie akurat na czas, żeby zobaczyć pędzący na nas pod kątem znak drogowy. Jego narożnik zaczynał właśnie przebijać przednią szybę od strony kobiety, a potem przez długi czas widziałam tylko największy ze wszystkich pokaz sztucznych ogni. Trudno było obchodzić się z nim delikatnie. Każdy ruch był cierpieniem, ale nie chciałam zostawić go tak w samochodzie obok niej, nawet jeśli była martwa. To że siedziałam na tylnym siedzeniu, uchroniło mnie przed główną falą okruchów szkła z roztrzaskanej szyby, ale i tak wytrząsnęłam ich sporo z włosów, a uderzenie nie wyszło na dobre moim plecom. Położyłam Anioła na wygniecionej trawie w niewielkiej odległości od samochodu i rozejrzałam się dookoła. Znajdowaliśmy się jakieś sto metrów od autostrady, w pobliżu biegnącej do niej równolegle drogi lokalnej. Było ciemno, ale mogłam jeszcze odczytać znak, który stłukł przednią szybę i rozłupał na dwoje głowę kobiety. Głosił on: "Roboty Drogowe. Zmniejsz Szybkość". Daleko na tej drugiej drodze dostrzegłam migoczące żółte światełko i z początku przestraszyłam się, że to policja albo coś takiego, ale nie poruszało się i pojęłam, że to pewnie ta budowa. - Przyjaciółko - wyszeptał Anioł wprawiając mnie w osłupienie. Nigdy nie zwracał się do mnie na głos, bezpośrednio. Nic nie mów, powiedziałam pochylając się nad nim i starając się wymyśleć jakiś sposób, żeby go dotknąć, po prostu na pocieszenie. Nic innego nie mogłam już dla niego zrobić. - Muszę - ciągnął wciąż szeptem. - Wszystko się niemal wyczerpało. Zebrałaś to? Większość, powiedziałam. Nie wszystko. - Chciałem, żeby to było dla ciebie. Wiem. - Nie wiem, czy to ci się na coś przyda. - Przy oddychaniu bulgotało mu dziwnie w gardle. Na jego ustach widziałam coś wilgotnego i połyskliwego, lecz to nie były srebrne fajerwerki. Ale jest teraz twoje. Możesz z tym zrobić, co chcesz. Żyj z tym tak, jak ja z tym ży- łem. Używaj, ile ci potrzeba, kiedy tylko zajdzie konieczność. Ale możesz przy tym żyć jak istota ludzka. Jeść. Pracować. Możesz robić, co chcesz i jak chcesz. Nie jestem istotą ludzką, powiedziałam. Chociaż jestem stąd, nie jestem istotą ludzką bardziej niż ty. - Mylisz się, mała, jesteś. Nie uczyniłem cię ani trochę mniej ludzką - powiedział i zakasłał. - Nie żałuję, że nie chciałem spółkować. Nie mógłbym tego robić z kimś z mojej rasy. Byłoby w tym zbyt... nie wiem, jak to określić, zbyt mało mnie, zbyt dużo ich, coś w tym rodzaju. Nie mogłem się wiązać, to nie byłoby niczym więcej poza pustką. To Wielki Grzech być niezdolnym do dawania, bo Wszech- świat zna tylko pojęcia więcej albo mniej, a ja pragnąłem, żeby to było dobro albo zło. A więc zesłali mnie tutaj. Ale wiesz, w końcu do- pięli swego, mała. - Przez chwilę czułam na sobie jego dłoń, która potem znowu opadła. - Mimo wszystko zrobiłem to. Tyle że nie z kimś z moich. Bulgotanie w jego gardle ustało. Siedziałam przez chwilę przy nim w ciemnościach. W końcu poczułam to, anielski fluid. Był drgają- co-burzliwy, jak za dużo kawy na pusty żołądek. Zamknęłam oczy i położyłam się na trawie dygocząc. Być może sprawił to szok, ale ra- czej nie. Srebrne fajerwerki rozjarzyły się, tym razem w mojej głowie, a z nimi pojawiło się mnóstwo obrazów, których nie rozumiałam. Coś o Aniele i miejscu, z którego przybył, i o sposobie, w jaki spółkowali. Przypominało to bardzo rzeczy, które Anioł i ja robiliśmy bę- dąc razem. Wyglądali bardzo podobnie do nas, ale istniało też wiele różnic, rzeczy, których nie potrafiłam określić. Nie potrafiłam też zrozumieć, jak go tu przysłali ś w i a t ł e m , w małych wiązkach, czy jakoś tak. Nie miało to dla mnie żadnego sensu, ale domyślałam się, że Anioł mógł być światłem. Srebrnymi fajerwerkami. Musiałam stracić przytomność, bo kiedy otworzyłam oczy, miałam wrażenie, że leżę tak od dłuższego czasu. Ale było wciąż ciemno. Usiadłam i wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć Anioła, myśląc, że powinnam ukryć jego ciało. Nie było go. Tam gdzie leżał, pozostała tylko kupka jakiegoś wilgotnego, sypkiego popiołu. Spojrzałam na samochód i na nią. Wszystko to wciąż tam jeszcze było. Ktoś to niedługo zauważy. Nie chciałam być wtedy w pobliżu. Byłam nadal cała obolała, ale zdołałam dowlec się do tej drugiej drogi i ruszyłam pieszo z powrotem w kierunku miasta. Chyba to te- raz c z u ł a m , tak jak musiał czuć to Anioł, coś wibrującego jak bęben, albo dźwięczącego jak dzwon wszystkimi rodzajami zjawisk, śmiechem i płaczem, miłością i nienawiścią, troską i czym tam jeszcze, co przytrafia się ludziom. To było to, co chłonął Anioł; energia, którą, jeśli chciałam, mogłam teraz też wchłaniać. Wiedziałam, że wchłanianie jej w ten sposób będzie wspanialsze od wszystkiego, co mają inni ludzie, wspanialsze od wszystkiego, co mogłabym mieć, gdyby wiele lat temu nie stało się ze mną to, co się stało. Nie byłam wcale pewna, czy tego chcę. Jak Anioł odmawiający spółkowania tam, skąd przybył. On nie chciał tam, a ja nie mogłam tu. Z tym, że teraz byłam zdolna do czegoś więcej. Nie byłam wcale pewna, czy tego chcę. Ale nie wierzyłam też, że zdołam się powstrzymać, tak jak nie mogłam powstrzymać bicia mego serca. Być może nie był to naprawdę taki dobry czy taki niezbędny dar. Ale było tak, jak powiedział Anioł: wszechświat nie zna pojęcia dobra czy zła, wie tylko, co to więcej i co mniej. Tak. Słyszałam t o . Pomyślałam o kelnerce bez twarzy. Mogłam teraz odszukać ich wszystkich, wszystkich tych z innych miejsc, z innych światów, które ich wygnały za jakieś niepojęte zbrodnie, których natury nikt tu nie zrozumie. Mogłam odnaleźć ich wszystkich. Wy przepędzacie swo- ich wyrzutków, powiedziałabym im, ale my tutaj p o z w a 1 a m y z o s t a ć naszym. I oto tak właśnie. Tak właśnie żyje się we wszech- świecie, który zna tylko pojęcie więcej lub mniej. Szłam w kierunku miasta. Kate Wilhelm - Na zawsze twoja, Anna Anna wkroczyła w jego życie pewnego wiosennego popołudnia, nie zapraszana, a nawet nie chciana. Tego dnia Gordon otworzył drzwi swojego biura umówionemu klientowi i zastał w korytarzu jeszcze jednego mężczyznę. Ten drugi mężczyzna przyniósł mu Annę, choć Gordon jeszcze o tym nie wiedział. Wtedy rzekł po prostu: - Słucham? - Gordon Sills? Nie jestem umówiony, ale... czy mogę zaczekać ? - Obawiam się, że nie mam poczekalni. - Mogę postać tutaj. Miał około pięćdziesiątki i był zamożny. Widać to było po jego matowo-czarnym garniturze, dyskretnym błękitno-popielatym jedwab- nym krawacie, jedwabnej koszuli. Gordon ocenił, że kamień na jego palcu jest prawdziwym szmaragdem, co najmniej trzy karaty. Dość ostentacyjne. - Jasne - powiedział Gordon i wprowadził swego umówionego klienta do środka. Przeszli przez przedpokój do gabinetu. Część biuro- wa była oddzielona od reszty pokoju trzema parawanami z ryżowego papieru pokrytego pięknymi chińskimi ideogramami. W tej części znajdowało się biurko i dwa krzesła dla gości, jego fotel oraz przeładowany regał z książkami leżącymi także przed nim na podłodze. Kiedy klient wyszedł, korytarz był pusty. Gordon wzruszył ramionami i wrócił do biura; przyciągnął do siebie telefon i nakręcił numer mieszkania byłej żony, odczekał z dziesięć sygnałów, odłożył słuchawkę. Odchylił się na oparcie fotela i z roztargnieniem potarł oczy. Światło późnego popołudnia wlewało się szparami w żaluzjach, światło w paski jak zebra. Powinienem wyjechać na kilka tygodni, po- myślał. Po prostu zamknąć budę i pójść sobie od tego wszystkiego, aż zacznę dostawać zawiadomienia o przekroczeniu rachunku ban- kowego. Trzy tygodnie, powiedział sobie, nie zajmie to chyba więcej czasu. Fatalnie z tym drugim facetem, pomyślał bez zbytniego ża- lu. I tak miał już miesięczne zaległości w robocie, a wiedział, że kiedy je nadrobi, napłynie więcej. Gordon Sills miał trzydzieści pięć lat, cieszył się sławą najlepszego eksperta od grafologii i, jak dość często przypominała mu eks- żona, mógłby być bogaty. Mawiała także - zbyt często - że jeśli się komuś nie uda przed czterdziestką, to po prostu w ogóle się nie uda, a jego nie obchodziły, po prostu nie obchodziły pieniądze, zabezpieczenie, przyszłość, przyszłość dzieci... Gwałtownie odepchnął się od biurka i wyszedł z gabinetu do swego saloniku. Tutaj tak samo panował nieporządek; wszędzie leżały rozrzucone gazety z kilku dni, kilka książek, czasopisma. Na nim sprawiało to wrażenie wygody; nie ufał porządkowi w domach. Na ścianach wisiały dwa delikatne japońskie pejzaże. Odezwał się brzęczyk. Kiedy otworzył drzwi, był tam znowu ten zamożny, nie umówiony klient. W ręku trzymał zamszową teczkę. Gordon otworzył drzwi szerzej i zaprosił go gestem przez przedpokój do gabinetu. Słońce już nie wpadało do pokoju, przesłonięte bu- dynkiem po drugiej stronie Amsterdam Avenue. Wskazał krzesło, a sam zajął swoje miejsce za biurkiem. - Przepraszam, że nie umawiałem się z panem - powiedział gość. Z kieszeni na piersi wyjął portfel, wyjął wizytówkę i popchnął ją po blacie biurka. - Nazywam się Avery Roda. W imieniu firmy chciałbym zasięgnąć pańskiej porady w sprawie pewnej korespondencji znajdującej się w naszym posiadaniu. - To moje zajęcie - odparł Uordon. - A jak nazywa się pańska firma, panie Roda? - Draper Fawcett. Gordon skinął powoli głową. - A pańskie stanowisko? Roda sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. - Jestem wiceprezesem do spraw badań i rozwoju, ale obecnie nadzoruję śledztwo, które prowadzimy. Moim pierwszym zadaniem w związku z tym było znalezienie kogoś z pańskimi umiejętnościami. Cieszy się pan ogromnym uznaniem, panie Sills. - Zanim przejdziemy do dalszych spraw - rzekł Gordon powinienem panu powiedzieć, że istnieją pewne rodzaje pracy, którymi nie je- stem zainteresowany. Na przykład, nie zajmuję się sprawami o ustalenie ojcostwa. Albo drobnymi kradzieżami mienia pracodawcy. Roda zaczerwienił się. - Albo szantażem - Gordon skończył spokojnie. - Dlatego nie jestem bogaty, ale tak to wygląda. - Sprawa, którą chcę omówić, nie należy do tych, które pan wymienił - rzekł Roda ostro. - Czytał pan o wybuchu w naszych zakładach na Long Island dwa miesiące temu? - Nie czekał na reakcję Gordona. - Straciliśmy bardzo dobrego naukowca, jednego z najlepszych w kraju. I nie potrafimy odnaleźć części jego papierów, jego notatek. Związał się z pewną kobietą, która może być w ich posiadaniu. Chcemy. ją odnaleźć i odzyskać je. Gordon potrząsnął głową. - Jest wam więc potrzebna policja, prywatni detektywi, wasza własna służba bezpieczeństwa. - Panie Sills, niech pan nie lekceważy naszych decyzji i środków. Uruchomiliśmy to wszystko i nikt nie był stanie zlokalizować tej ko- biety. W zeszłym tygodniu odbyliśmy naradę, podczas której zdecydowaliśmy spróbować tej drogi. Chcemy od pana jak najpełniejszej analizy tej kobiety opartej na jej charakterze pisma. To się może okazać owocne. - Jego ton wskazywał, że bardzo w to wątpi. - Zakładam, że tekst nie pomógł. - Zakłada pan prawidłowo - rzekł Roda z pewną goryczą. Otworzył teczkę, wyjął plik papierów i położył je na biurku. Ze swojego miejsca Gordon widział, że nie są to oryginały, ale fotokopie. Błądził przez chwilę wzrokiem po leżących do góry nogami listach, a po- tem potrząsnął głową. - Do badań muszę mieć oryginały listów. - To niemożliwe. Są trzymane pod kluczem. - Czy zaoferowałby pan kiperowi barwioną wodę? - Głos Gordona był łagodny, ale spojrzenia nie mógł powstrzymać. Sięgnął przez biurko i odwrócił list leżący na wierzchu właściwą stroną do siebie, aby przyjrzeć się podpisowi. ANNA. Pięknie napisany. Nawet jako pogrubiona czarna kopia był delikatny, równie zgrabny jak dowolny z chińskich ideogramów na jego parawanach. Podniósł wzrok, aby stwierdzić, że Roda obserwuje go uważnie. - Mogę panu powiedzieć parę rzeczy na podstawie tylko tego, ale muszę mieć oryginały. Pokażę panu mój system zabezpieczeń. Poprowadził gościa na drugą stronę pokoju. Miał tutaj długi stół do pracy, ogromny stół z oświetleniem, aparat do fotokopii, powięk- szalnik, segregatory. Na drugim biurku stał komputer i drukarka. Wszystko było pedantycznie ułożone i czyste. - Segregatory są niepalne - rzekł sucho - tak jak i sejf. Panie Roda, jeśli pan mnie sprawdzał, wie pan, że zajmowałem się bezcennymi dokumentami. I trzymałem je właśnie tutaj w pracowni. Proszę zostawić kopie. Mogę zacząć z nimi, ale jutro będę chciał oryginały. - Gdzie jest sejf? Gordon wzruszył ramionami i podszedł do komputera, wystukał swój szyfr, a potem ruszył do ściany za stołem do pracy i odsunął pły- tę odsłaniając drzwiczki sejfu. - Nie zamierzam otwierać go dla pana. Widzi pan wystarczająco wiele bez tego. - Zabezpieczenie komputerowe? - Tak. - Doskonale. Jutro przyślę panu oryginały. Powiedział pan, że może pan już teraz coś nam powiedzieć. Wrócili do części pokoju służącej za gabinet. - Najpierw pan - rzekł Gordon wskazując na list na wierzchu. - Kto je ocenzurował? Listy zostały obcięte tuż nad pozdrowieniem i były usiane białymi prostokątami. - Tak wyglądały, kiedy je znaleźliśmy - powiedział Roda ponuro. - Mercer musiał sam to zrobić. Jeden z detektywów powiedział, że dziury wycięto żyletką. Gordon skinął głową. - "Coraz to ciekawiejsze i ciekawiejsze". No cóż, na tyle, na ile to warte w tej chwili, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ona jest artystką, powiedziałbym - malarką. - Jest pan pewien? - Niech pan nie będzie głupi. Oczywiście, że nie jestem pewien - nie kiedy mam do pracy kopie. To domysł. Wszystko, co ustalę, bę- dzie domysłem. Mogę zagwarantować jedynie uczone domysły, panie Roda. Roda zapadł się w krzesło i odetchnął głęboko. - Jak długo to potrwa? - Ile listów? - Dziewięć. - Dwa, trzy tygodnie. Roda bardzo powoli potrząsnął głową. - Jesteśmy w rozpaczliwej sytuacji, panie Sills. Podwoimy pańskie zwykłe honorarium, jeśli poświęci pan temu swą całkowitą uwagę. - A pańska współpraca? - Co pan ma na myśli? - Jego pismo też. Chcę zobaczyć przynajmniej cztery strony napisane jego ręką. Roda spoglądał nań tępo. - Znajomość jej korespondenta pomoże mi ją poznać. - Doskonale. - Ile miał lat? - Trzydzieści. - Dobrze. Czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze? Roda wydawał się pogrążony w myślach; zwężenie oczu i spokój bijący od niego sugerowały koncentrację. Podniósł wzrok z wyraź- nym drgnięciem, skinął głową. - To co pan o niej powiedział, mogłoby już być ważne. W jednym z listów wspomina pokaz. Przyjęliśmy, że występuje na estradzie, jest tancerką, czymś takim. Natychmiast dam to komuś do rozpracowania. Artystka. To mogłoby się zgadzać. - Panie Roda, czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze ? Jak ważne są te papiery? Czy dadzą się sprzedać? Czy ktokolwiek spoza pań- skiej firmy mógłby mieć pojęcie o ich wartości? - Są bardzo cenne - powiedział z takim brakiem intonacji, że uszy Gordona prawie stanęły na baczność. - Jeśli nie odzyskamy ich w stosunkowo krótkim czasie, będziemy musieli zawiadomić FBI. Tu stawką może być bezpieczeństwo narodowe. Oczywiście, że chcemy rozwikłać to samodzielnie. Skończył tym samym monotonnym głosem: - Jestem pewien, że Rosjanie zapłaciliby za nie m i 1 i o n y . A my zapłacimy tyle, ile będziemy musieli. Ona je ma. Mówi to w jed- nym ze swoich listów. Musimy odnaleźć tę kobietę. Przez chwilę Gordon zastanawiał się nad nieprzyjęciem roboty. Kłopoty, pomyślał. Prawdziwe kłopoty. Znowu rzucił okiem na list le- żący na wierzchu, na podpis "Anna" i rzekł: - W porządku. Mam standardowy kontrakt... Po wyjściu Rody przyglądał się temu jednemu listowi przez kilka minut, w gruncie rzeczy nie czytając go, badając go znowu do góry nogami; potem rzekł cicho: - Witaj, Anno. Później zebrał wszystkie listy, włożył do segregatora i umieścił w sejfie. Nie zamierzał zacząć, dopóki nie dostanie oryginałów. Ale przekonanie, że już pracuje, uspokoiłoby Rodę. Następnego dnia przed południem Roda przysłał oryginały i kilka próbek pisma Mercera i przez trzy godziny Gordon przyglądał się im wszystkim. Ułożył jej listy na stole pod lampą z ruchomym ramieniem i obracał je w różne strony, nie czytając ich jeszcze, co pewien czas robiąc notatki. Tak jak podejrzewał, jej pismo było subtelne, delikatne, pięknie cieniowane. Używała prawdziwego pióra z praw- dziwym atramentem, nie flamastra czy długopisu. Każde pociągnięcie dawało satysfakcję wizualną, było artystyczne samo w sobie. Je- den list miał trzy strony, cztery miały po dwie, inne były pojedynczymi kartkami. Żaden z nich nie miał daty, adresu, pełnego nazwiska. Gordon przeklinał osobę, która je okaleczyła. Po kolei odwracał je, aby przyjrzeć sil odwrotnym stronom, i notował: NACISK - LEKKI DO SREDNIEGO. Inne notatki były równie krótkie: PŁYNNE, SZYBKIE, NIEKONWENCJONALNE. PROPORCJE, JEDEN DO PIFCIU. To było europejskie, a nie sądził, żeby ona była Europejką, ale szczegółowe badanie to wykaże. Każda notatka stanowiła po prostu zaznaczenie kierunku, pierwsze wrażenie. Pracując pogwizdywał niemelodyjnie i dzwonek telefonu zaskoczył go. Była to Karen, która w końcu odpowiedziała na jego liczne telefony. Dzieci przyjadą przed szóstą i musi zwrócić je przed siódmą w niedzielę wieczorem. Głos miała chłodny, jakby wydawała dyspozycje co do brudnej bielizny. Powiedział, że dobrze, i odłożył słuchaw- kę, zdumiony, jak niewiele czuje w tej sprawie. Przedtem każda rozmowa sprawiała mu ból; pytał, jak się czuje, czy pracuje, czy dom jest w porządku? Miała ten dom na Long Island i jemu to nie przeszkadzało; i tak w ciągu ostatnich kilku lat spędzał coraz więcej czasu w mieście. Tym niemniej kupili go razem, on naprawiał to i owo, ustawiał przepierzenia, burzył je, walczył z rurami. Tego wieczora zabrał oboje dzieci do greckiej restauracji. Buster, ośmiolatek, powiedział, że jest klawo; Dana, lat dziesięć, nazwała go dzidziusiem, a Gordon zażegnał walkę oznajmiając, że kupił nową grę Monopoly. Dana powiedziała, że Buster zamierza wygrać. Dana wyglądem bardzo przypominała Karen, ale prawdziwym genetycznym spadkobiercą matki był Buster. Karen też zamierzała wygrać. Poszli do Muzeum Sztuki Średniowiecznej i fantazjowali w stylu epoki; grali w Monopoly, a w niedzielę zabrał ich do Metropolitan na przedstawienie marionetkowe, po czym odwiózł ich do domu. Był wyczerpany. Kiedy wrócił, rozejrzał się dookoła, głęboko przygnę- biony. W zlewie i na stole w saloniku stały brudne naczynia. Poprzedniej nocy Buster spał tu na tapczanie i teraz jego piżama wraz z po- ścielą leżały rozrzucone na nim w nieładzie. Karen powiedziała, że są już zbyt duzi, aby dzielić ten sam pokój. W sypialni Dany także panował bałagan. Zostawiła piżamę i kapcie. Szybko zebrał posłanie z saloniku, rzucił wszystko na łóżko w pokoju Dany i zamknął drzwi. Wepchał wszystkie naczynia do zmy- warki, włączył ją i w końcu poszedł do pracowni, gdzie otworzył sejf. - Witaj, Anno - powiedział cicho, a całe napięcie wyciekło z niego. Ból, który usadowił się za oczami, zniknął; zapomniał o korkach po drodze z Long Island do domu, zapomniał o nie kończących się sprzeczkach między jego dziećmi. Wziął listy do saloniku i usiadł, aby po raz pierwszy przeczytać je dokładnie. Listy miłosne, namiętne, miejscami zabawne, pełne spo- strzeżeń, inteligentne. Bez dat trudno było ułożyć je w porządku chronologicznym, ale w końcu cała historia jakoś się wyłoniła. Poznała Mercera w mieście; spacerowali i rozmawiali, a on odszedł. Wrócił; tym razem spędzili wspólnie weekend i zostali kochankami. Ona wysyłała listy do skrytki pocztowej, on do niej nie pisał, chociaż zostawił pod jej opieką całe strony niezrozumiałych notatek. Była mę- żatką lub żyła z kimś, kogo nazwisko zostało wycięte żyletką, ilekroć je wymieniała. Mercer go znał, najwyraźniej go odwiedzał. Byli nawet przyjaciółmi i prowadzili długie, poważne rozmowy. Ona się bała; Mercer zajmował się jakąś niebezpieczną pracą, a nikt nie po- wiedział jej, co to było. Nazywała Mercera swoim tajemniczym mężczyzną i snuła domysły na temat jego skrytego życia, rodziny, jego psychicznie chorej żony lub ojca-tyrana, lub też jego nawrotów wilkołactwa. Gordon uśmiechnął się. Anna nie żaliła się ani nie płakała, ale była beznadziejnie zakochana w Mercerze nie wiedząc, gdzie mieszka, gdzie pracuje, jakie grozi mu niebezpieczeństwo, niczego o nim oprócz tego, że kiedy przebywał z nią, była szczęśliwa i żyła. I to wy- starczyło. Jej mąż rozumiał i chciał tylko jej szczęścia, a to ją niszczyło, bo wiedziała, że tak bardzo go rani, ale była bezradna. Zacisnął wargi i ponownie przeczytał jeden z listów. "Mój kochany ! Nie mogę tego wytrzymać. Naprawdę nie mogę już dłużej wy- trzymać. Śnię o tobie, widzę cię w każdym przechodniu na ulicy, słyszę twój głos za każdym razem, kiedy odbieram telefon. Dłonie mi wilgotnieją i czuję mrowienie myśląc, że to twoje kroki słyszę. Jesteś w moich snach. Więc, powiedziałam sobie dzisiaj, to tak właśnie jest? Wcale nie! Czy jestem głupiutką uczennicą, która rozmarza się z powodu jakiegoś gwiazdora telewizyjnego? W wieku dwudziestu sześciu lat ! Zebrałam wszystkie twoje papiery, zapakowałam do pudełka i zaadresowałam je, ale kiedy pisałam numer skrytki poczto- wej, stwierdziłam, że chichoczę. Nie można wysyłać listu pożegnalnego na adres skrytki. Co by było, gdybyś nie odebrał przesyłki i otworzyłby ją w końcu jakiś kontroler? Powinnam zabawiać kogoś takiego? Wiesz, ci kontrolerzy są wszyscy szarzy i zasuszeni. Niech sami szukają sobie rozrywek ! A co, jeśli odszyfrują twoje tajemnicze zawijasy i odkryją sekret wszechświata? Czy którykolwiek z nich zasługuje na takie oświecenie ? Nie ! Włożyłam wszystko z powrotem do sejfu [wycięte]..." Gordon pomyślał wtedy, że nie Mercer był tajemniczym mężczyzną; tajemniczym mężczyzną był ten drugi, ten bezimienny, którego sejf ukrywał papiery Mercera. Kto to był? Pokręcił głową nad tym układem dwu mężczyzn i kobiety, i czytał dalej: "... a [wycięte] wszedł i pozwolił mi wypłakać się na jego ramieniu. Potem poszliśmy na kolację. Umierałam z głodu." Gordon roześmiał się i położył listy na stoliku do kawy, odchylił się do tyłu z rękami pod głową i wpatrzył się w sufit. Przydałoby mu się malowanie. Przez następne dwa tygodnie pracował nad listami i tymi paroma stronami zapisanymi ręką Mercera. Wszystko sfotografował, zrobił powiększenia i usiłował wykryć jakieś oznaki słabości, choroby. Wprowadził listy do komputera i puścił opracowany przez siebie pro- gram: szukał częstotliwości użycia, obcych lub regionalnych połączeń, czegokolwiek niezwykłego lub mogącego coś ujawnić. Zdecy- dował, że Mercer jest dzieckiem z probówki i nigdy nie opuścił szkoły ani laboratorium aż do dnia, w którym poznał Annę. Pochodziła ze Środkowego Zachodu, z niedużego miasta, gdzieś w okolicy Wielkich Jezior. Tak konsekwentnie wycinane nazwisko miało sześć li- ter. Poszła na wernisaż i nazwisko artysty także zostało wycięte. Miało dziewięć liter. Nawet bez jej świadectwa o artyście było widać, że jego dzieło wywarło na niej ogromne wrażenie. Można to było poznać po charakterze pisma. Zmierzył odległości między słowami, wielkość poszczególnych liter, kąt nachylenia, proporcje wszystkiego. Każdy jej ruch był pełen wdzięku, rytmiczny. Jej połączenia wy- glądały jak girlandy: otwarte i ufne; znaczyło to, że sama jest uczciwa. Jej połączenia, na które jak na nić były nanizane słowa, dowodzi- ły szybkości pisania, intuicji, której ufała. W miarę postępu pracy robił coraz pełniejsze notatki, coraz częściej wyciągając wnioski. Obraz Anny stawał się realny. Oszacowaw- szy wstępnie Mercera, mniej uwagi poświęcał jego pismu. Naukowiec, technolog, dokładny, kanciasty, geniusz, z zahamowaniami, ogromnie skryty, samotnik. Znany mu typ. Kiedy wrócił Roda, Gordon czuł, że o tych dwojgu ludziach może mu powiedzieć więcej, niż wiedziały o nich ich własne matki. Nie potrafił jednak stwierdzić, jak wyglądają lub gdzie jest teraz Anna, albo gdzie są papiery, które włożyła do sejfu męża. Patrzył, jak Roda przerzuca jego raport o Annie. Tego dnia ulewny deszcz tworzył szarą zasłonę; powietrze sprawiało wrażenie gęste- go i lepkiego. - To wszystko? - zapytał Roda, kiedy Gordon skończył. - Tak. - Sprawdziliśmy każdą wystawę sztuki w stanie - rzekł Roda z kwaśną miną. - Nie znaleźliśmy jej. Mamy także dowody, że Mercer nie mógł spędzać z nią tyle czasu, ile wynika z jej listów. Zostaliśmy wyprowadzeni w pole. Pan został wyprowadzony w pole. Mówi pan tutaj, że ona jest uczciwa, etyczna; a my twierdzimy, że jest agentką lub czymś gorszym. Dostała go w swoje ręce i zdobyła te papiery, a te listy są fikcyjne, wszystkie co do jednego są fikcyjne ! Gordon potrząsnął głową. - W tych listach nie ma ani jednego kłamstwa. - No to dlaczego nie ujawniła się, kiedy umarł? Rozgłos był wystarczająco duży. Zadbaliśmy o to. Mówię panu, on z nią nie był. Zna- leźliśmy go podczas polowania na talenty, kiedy był studentem ostatniego roku, i od tego czasu przebywał w tym cholernym laborato- rium, siedem dni w tygodniu przez cztery lata. Nigdy nie miał czasu na związki tego rodzaju, o jakich ona mówi. Jest to kłamstwo od początku do końca. Fantazja. Zgarbił się w fotelu. Twarz miał prawie tak szarą jak jego bardzo dobry garnitur. Wyglądał o całe lata starzej niż ostatnim razem, kiedy był w gabinecie Gordona. - Oni wygrają - powiedział cichym głosem. - Ta kobieta i jej wspólnik. Prawdopodobnie są już za granicą. Prawdopodobnie wyjechali w dzień po wypadku, z papierami, wykonawszy robotę. Dobrze wykonawszy. Ten głupi, skretyniały idiota ! Wpatrywał się w podłogę jeszcze kilka sekund; potem się wyprostował. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był twardy, odmierzo- ny. - Od początku byłem przeciwny zwracaniu się do pana. Strata czasu i pieniędzy. To wszystko to szamańskie bzdury. No cóż, zrobili- śmy, co mogliśmy. Proszę przysłać rachunek. Gdzie są jej listy? W milczeniu Gordon popchnął teczkę po blacie biurka. Roda przejrzał ją starannie, potem włożył do swojej aktówki i wstał. - Na pana miejscu, Sills, nie podawałbym w przyszłości naszej firmy jako referencji. - Odsunął od siebie sprawozdanie Gordona. - Damy sobie ra- dę bez tego. Do widzenia. Gordon wiedział, że sprawa powinna się na tym zakończyć, ale tak się nie stało. "Gdzie jesteś, Anno?", myślał patrząc na świat zalany zimnym deszczem. Dlaczego nie ujawniła się, nie przyszła na pogrzeb, nie oddała papierów? Nie znajdował od- powiedzi. Wiedział, że gdzieś tam była, malowała, żyła z człowiekiem, który bardzo ją kochał, tak bardzo, że dał jej wolność do zako- chania się w kimś innym. Opiekuj się nią dobrze, pomyślał pod adresem tego innego mężczyzny. Bądź dla niej łagodny; bądź cierpliwy, kiedy będzie wracała do siebie. Wiesz, ona jest bardzo cenna. Oparł głowę o okno, pozwolił ukoić się chłodowi. Powiedział głośno: - Ona jest bardzo cenna. - Dobrze się czujesz, Gordon? - zapytała Karen przez telefon. Znowu nadszedł jego weekend z dziećmi. - Jasne. Dlaczego? - Po prostu zastanawiałam się. Masz dziwny głos. Znalazłeś przyjaciółkę ? - Czego chcesz, Karen ? Do jej głosu powrócił chłód i umówili się co do odebrania dzieci, kiedy ma je zwrócić. Książki z biblioteki, pomyślał chłodno. Zupeł- nie jak książki z biblioteki. Kiedy odłożył słuchawkę i rozejrzał się po mieszkaniu, przestraszył się brudu, lekceważenia najprostszych udogodnień. Jeszcze jedna lampa, pomyślał. Potrzebował co najmniej jeszcze jednej lampy. Może nawet dwóch. Anna uwielbiała światło. Przy jaciółka? Chciało mu się jednocześnie śmiać i płakać. Miał podpis, kilka listów miłosnych pisanych do innego mężczyzny, kobietę, która zjawiała mu się w snach i przemawiała doń sformułowaniami ze swoich listów. Przyjaciółka! Zamknął oczy i zobaczył to imię, Anna. Duże "A", bucha- jący ogniem wulkan, aż w stratosferę, potem dwa równe, pełne wdzięku "n", zabawne małe końcowe "a", które miało kłopoty z utrzy- maniem się na linii, które chciało odlecieć. I piękna zamaszysta linia wybiegająca spod niego, która okrążała całe imię, spadała przecina- jąc pierwszą literę, zmieniając ją w "A", tworząc przy tym doskonałą paletę. Graficzne przedstawienie Anny wzbijającej się w niebo, malującej, tworzącej sztukę każdym oddechem, każdym ruchem. Na zawsze Twoja, Anna. Na zawsze Twoja. Wziął głęboki oddech i spróbował ułożyć plany weekendu z dziećmi, na resztę miesiąca, lato, na resztę życia. Nazajutrz kupił lampę i po drodze do domu zatrzymał się w kwiaciarni kupując parę kwitnących roślin doniczkowych. Ona pisała, że światło słoneczne zamienia kwiaty na parapecie w klejnoty. Ustawił je na parapecie i podniósł żaluzje, a światło słoneczne zamieniło kwiaty w klejnoty. Dłonie miał zaciśnięte; gwałtownie odwrócił się od okna. Wrócił do pracy; wiosna przeszła w lato, gorące i parne, jak tylko potrafi być w Nowym Jorku, i nagle stwierdził, że chodzi od jednej wystawy sztuki do drugiej. Drwił i klął na siebie za to, ale bywał na wernisażach, przyglądał się dziełom i podpisom młodych artystów, ciągle od nowa. Mówił sobie stanowczo, że jeśli wyszkoleni detektywi nie potrafili jej znaleźć, jeżeli nie potrafiła jej znaleźć FBI, to był głupcem myśląc, że ma choć niewielką szansę. Ale chodził na wystawy. Mówił sobie, że jest samotny i że próbuje zainteresować się in- nymi kobietami, jakąkolwiek inną kobietą, i nadal chodził na wernisaże. Jesienią poszedł na wernisaż jeszcze jednej młodej artystki, świeżo po szkole sztuk pięknych, nauczycielki. I sklął się za to, że nie po- myślał o tym wcześniej. Mogła być nauczycielką sztuk pięknych. Zrobił sobie listę szkół i zaczął od góry, ulepszając swoją historyjkę w miarę schodzenia w dół. Zbierał podpisy artystów do artykułu, który zamierzał napisać. Historyjka była do przyjęcia, ale nie doprowa- dziła go do niczego. Mówił sobie, że mogła być brzydka. Jaka kobieta zakochałaby się w Mercerze? Miał zahamowania, był ściśnięty, bez wdzięku, bły- skotliwy, ekscentryczny i pełen ciekawości. Wiedział, że właśnie tę ciekawość wyczuła. Pociągało ją to w Mercerze i przedostała się przez jego liczne strefy obrony; znalazła mężczyznę-chłopca, który był prawdziwie wzruszający. A on ją uwielbiał. Wyglądało to z jej listów; było to wzajemne. Dlaczego jej kłamał? Dlaczego nie powiedział jej po prostu kim jest, co robi? Ten drugi mężczyzna w jej ży- ciu nie stanowił przeszkody; to także zostało jasno powiedziane. Obaj mężczyźni lubili się i obaj ją kochali. Gordon rozmyślał o niej, o Mercerze, o tym drugim; wciąż bywał na wernisażach, stał się znaną postacią w różnych pracowniach i szkołach, gdzie zbierał podpisy. Mówił sobie, że to niezdrowa obsesja, może nawet objaw neurozy lub czegoś gorszego. To nie było normalne: zakochał,się w czyimś podpisie, listach miłosnych do innego mężczyzny. Mówił też sobie, że przecież mógł się mylić. Może Roda w końcu miał rację. Te wątpliwości nigdy jednak nie trwały długo. Nadeszły zimne październikowe deszcze. Karm zaręczyła się z jakimś bogaczem. Odwiedziny dzieci stały się łatwiejsze, bo już nie próbował zabawiać ich w każdej minucie; poddał się i kupił im gry telewizyjne. Wpadł do Akademii Sztuk Pięknych, by spotkać się z Rickiem Hendersonem, z którym zaprzyjaźnił się w ciągu ostatnich paru miesięcy. Rick uczył malowania akwarelami. Gordon czekał w biurze Ricka, aż ten skończy zajęcia krytyki grupowej, kiedy zobaczył to "A", duże "A" Anny. Poczuł, że jeżą mu się włoski na rękach, dłonie mu wilgotnieją, a żołądek się ściska, kiedy tak patrzył na kopertę leżącą na biurku Ric- ka. Prawie ze strachem obrócił ją, aby przestudiować pismo. "A" w słowie "Akademia" było jak wulkan bijący w stratosferę, przekreślony beztroskim zawijasem niczym sombrero włożone na bakier. "A" Anny. Nie wzbijało się i nie tworzyło palety, ale w adresie nie mogło. To był jej osobisty znak. Zapadł się w fotel Ricka i zrobił głęboki wdech. Nie dotknął już koperty. Kiedy Rick w końcu przyszedł, skinął w jej kierunku głową. - Mógłbyś mi powiedzieć, kto to napisał? Jego głos brzmiał chrapliwie, ale Rick chyba niczego nie zauważył. Otworzył kopertę i przebiegł wzrokiem notatkę, po czym podał ją Gordonowi. Jej pismo. Nie dokładnie takie samo, ale jej. Był tego pewien, nawet mimo zmian. Sposób, w jaki tekst był rozmieszczony na kartce, rozmach liter, płynna gracja... Ale nie było takie samo. "A" w jej imieniu, Anna, wyglądało inaczej. Czuł się oszołomiony różnicami, ale wiedział, że mimo ich było to jej pismo. W końcu przeczytał słowa. Nie będzie przychodziła na zajęcia przez kilka dni. Data była sprzed czterech dni. - Takie dziecko - powiedział Rick - świeżo z Ohio, myśli, że musi usprawiedliwiać się z nieobecności. Dziwię się, że nie podpisała te- go jej matka. - Czy mogę się z nią spotkać? Teraz Rick wyglądał na zainteresowanego. - Dlaczego? - Chcę dostać jej podpis. Rick się roześmiał. - Wiesz, jesteś naprawdę stuknięty. Jasne. Jest w pracowni, nadrabia czas, kiedy jej nie było. Chodź. Zatrzymał się w wejściu i patrzył, jak młoda kobieta maluje. Nie miała więcej niż dwadzieścia lat, była prawie nieznośnie chuda, wy- glądała na wygłodzoną. Miała na sobie zniszczone tenisówki, bardzo stare wyblakłe dżinsy, męską koszulę w kratę. To nie była Anna z listów. Jeszcze nie. Gordon poczuł zawrót głowy i przez chwilę przytrzymał się framugi; wiedział już, nad czym pracował Mercer, co odkrył. Czuł, jakby sam wypadł z czasu, a myśli pędziły, powstawały wyjaśnienia, następne kilka lat przybrało kształt w jego umyśle. Zrozumienie przyszło tak, jak wraca pamięć, gestalt całego wydarzenia lub ciągu wydarzeń, wszystkie dostępne od razu. Notatki Mercera wykazały, że był błyskotliwy, ogarnięty obsesją, obsesją czasu, skryty. Roda przyjął, że Mercerowi się nie udało, bo wysadził się w powietrze. Każdy musiał tak rozumować. Ale jemu się powiodło. Posunął się o pięć lat do przodu, najwięcej sześć lat. Wymknął się z czasu w przyszłość. Gordon wiedział z całą pewnością, że z listów Anny wycięto jego własne imię. Wyrażenia z jej li- stów tłoczyły mu się w głowie. Wspominała japoński most z jego obrazu, kwiaty na parapecie, nawet sposób, w jaki znikało słońce, kie- dy zachodziło za budynek po drugiej stronie ulicy. Pomyślał o Rodzie i hordach agentów szukających papierów, które miały zostać ukryte, zostały ukryte w najpewniejszym miejscu na świecie - w przyszłości. Sejf, do którego Anna włoży papiery, będzie jego, Gordona, sejfem. Mocno zamknął oczy, już czując ból, który, jak wiedział, pojawi się, kiedy Mercer zda sobie sprawę, że ma umrzeć, że umarł. Bo dla Mercera nie istniała miłość wystarczająco silna, aby porzucić dla niej pracę. Gordon wiedział, że będzie z Anną, że będzie obserwował, jak dojrzewa, staje się Anną z listów, że będzie obserwował, jak wzbija się w stratosferę; a kiedy Mercer przejdzie przez drzwi czasu, Gordon ciągle będzie ją kochać i czekać na nią, pomagać jej wrócić do zdro- wia po tym wszystkim. Rick odchrząknął, a Gordon puścił framugę, postąpił krok do pracowni. Koncentracja Anny prysnęła; spojrzała w górę na niego. Oczy miała ciemnoniebieskie. "Witaj, Anno". James Tiptree jr. - Drugi Exodus Nie tak to chciałam zacząć. Miał to być przyjemny oficjalny Apendyks, czy też Dodatek, do urzędowych Archiwów. Sprawozdanie o pierwszym kontakcie człowieka z Obcymi, czyli jak to było naprawdę. Nie mogę jednak znaleźć choćby jednego oprawnego egzemplarza Białej Księgi; nie ma jej nawet w gabinecie prezydenta. Wyszpera- łam gdzieś jeden cały zalany przez kogoś musztardą i drugi, do którego dobrały się szczury. Podejrzewam, myślę, że nikt nigdy Białej Księgi nie dokończył. Znajduję tylko puste pudełka z tytułami, toteż włożę te dyskietki do jednego z nich, aby ludzie wiedzieli, że na- grano na nich coś ważnego. W końcu jestem oficjalną Archiwistką - sama wypisałam sobie awans, gdy odeszła Hattie. Nazywam się Theodora Tanton i pełnię obowiązki Naczelnego Archiwisty NASA. A dziś rano skończyłam siedemdziesiąt sześć lat. Wszyscy są starzy - to jest wszyscy, którzy pamiętają. Kto więc tego posłucha? Wy, sześciopalczaści czy dwugłowi, czy co tam jeszcze? Ale będziecie tu. To nam obiecali - że nie wysadzimy się wszyscy w powietrze. Powiedzieli, że załatwili to. I ja im wierzę. Nie dlate- go, że w i e r z ę im z zasady, ale ponieważ sądzę, iż mogliby kiedyś zechcieć tu wrócić i zastać coś więcej oprócz popiołów. Nie przykazali nam wszakże powstrzymać się od użycia broni atomowej. Myślę, że wiedzieli już wtedy, iż kiedy bóg nakazuje "Nie Jedz Tych Jabłek" czy "Nie Otwieraj Tej Puszki", człowiek od razu złamie zakaz. (I obarczy winą kobietę, jak zresztą wielokrotnie by- wało. Ale to nie na temat.) Nie, oni oświadczyli po prostu: "Załatwiliśmy to". Może Rosjanie wiedzą już teraz, co to miało znaczyć. Albo Izraelczycy. Niedobitki, które pozostały z Pentagonu, boją się nawet o tym myśleć. A więc, Witaj, Potomności. Oto historia o tym, co się naprawdę zdarzyło; możecie ją dodać do Białej Księgi, jeśli kiedyś znajdziecie jakiś egzemplarz... uff, to był szczur. Na szczury mam trutkę i kij hokejowy. Zacznijmy od Pierwszego Kontaktu. Pierwszy Kontakt nastąpił na Marsie, a wzięli w nim udział dwaj członkowie Pierwszej Ekspedycji Marsjańskiej. Ci dwaj, którzy wy- lądowali. Pilot modułu orbitalnego, Pastor Perry Danforth, po prostu krążył wokół planety, patrzył w dół i widział różne osobliwe rze- czy. Spotkanie na Marsie spowodowało zrazu niewielkie zamieszanie; Obcy bowiem nie byli Marsjanami. Najlepsze sprawozdanie z tego spotkania pochodzi z ośrodka kontroli lotu. Znalazłam faceta, który wówczas był chłopcem, zatrudnio- nym w ośrodku jako coś w rodzaju gońca. W tej wielkiej sali z ekranami - widzieliście ją milion razy w telewizji, jeśli oglądaliście stare relacje z lotów kosmicznych. Tak więc pierwszy fragment mojego Dodatku nagrał osobiście Kevin "Red" Blake, obecnie lat 99,5. Przedtem jeszcze chciałabym opisać, jakie to wszystko było. Takie n o r m a 1 n e. Nie działo się nic złowrogiego czy dramatycznego. Tak jak ze statkiem, który powoli, bardzo powoli przechyla się na jeden bok, tylko że o tym nikt nie mówi. Wszystko dzieje się pod po- wierzchnią. Ale najróżniejsze drobiazgi pozwalają domyślić się prawdy - tak jak z tym wszystkim, co opowiedział mi Kevin. Była to długa podróż, kapujecie: ponad dwa lata. Wszyscy znajdowali się w przedziale dowodzenia noszącym imię "Orzeł Marsjań- ski". James Aruppa, dowódca lotu, Todd Fiske oraz Pastor Perry, który miał pozostać na orbicie. (Ja osobiście złamałabym Toddowi rę- kę albo coś, żeby tylko dostać się na powierzchnię Marsa. Wyobraźcie sobie: dostać się tak blisko, a potem cały tydzień robić kółka wo- kół planety, na której wylądowali i n n i! Ale on robił wrażenie zadowolonego; żartował sobie nawet, że jest "kierownikiem najdroższe- go w historii parkingu strzeżonego". Bardzo miły i uczynny ten Pastor. Nigdy właściwie się nie dowiedziałam, jakiego kościoła był pa- storem; może to po prostu przezwisko.) W każdym razie gdzieś po pięciu czy sześciu miesiącach lotu, w porze, gdy cała załoga powinna smacznie spać, Aruppa połączył się z kontrolą lotu. - Wszystko u was w porządku? - zapytał. - Jasne, bez odchyleń od normy. A co u was? No więc okazało się, że astronauci dostrzegli błysk, jakieś odbicie czy coś, co spowodowało, że w miejscu, gdzie znajdowała się Zie- mia, zobaczyli silny wybuch światła. Myśleli, że to pociski, III wojna światowa... każdy by wtedy tak pomyślał. To miałam na myśli, mówiąc o tym, co się dzieje "pod powierzchnią". Na wierzchu nikt by złego słowa nie powiedział. Pojawiały się jeszcze inne rzeczy pod powierzchnią, różne dla różnych ludzi, wszystkie zmierzające ku Końcowi. Ale nie ma co gadać o tym, co było; teraz jest zupełnie inaczej. Na razie wystarczy, a teraz oddam głos Kevinowi: "Pamiętam, jakby to było wczoraj. Całe rano wszyscy mieli na głowie tylko lądownik wiozący Todda i Jima Aruppę, szukający kawał- ka płaskiego gruntu, żeby usiąść. Prawie mnie wyrzucili z sali kontroli lotu za to, że wyciągałem szyję ku ekranowi i zasłaniałem innym, zamiast roznosić. Ależ oni wtedy potrafili wypić kawy! Niektórzy też jedli - jakiś facet wrąbał siedem kanapek z jajkiem, tak byli wszy- scy nabuzowani. Dobra, będę się trzymał tematu. Wiem, co chcesz usłyszeć. No więc wtedy było na Marsie ciemno jak w grobie, tylko reflektory lądownika omiatały teren - kamienisty i Spękany. Komputer przekazywał obraz jako czerwony i myślę, że teren taki był tam naprawdę. Kontrola lotu nie pozwoliła im jeszcze wychodzić; kazali im spać, dopóki się zupełnie nie rozjaśni. Dziesięć godzin... Wyobraź sobie: pierwsza noc spędzona przez ludzi na Marsie, a oni mają ją przespać! Jeszcze tylko Perry pilotujący przedział dowodzenia doniósł o poblasku na wschodnim horyzoncie. Nie było to światło wstającego księżyca - tamto już widzieliśmy i było zupełnie inne. Mały zielonawy półksiężyc, zasuwający w górę jak cholera. Tak więc w nocy Perry miał sprawdzić, co to takiego świeci na wschodzie - może wulkan? Ale kiedy już się znalazł nad tym miej- scem, poblask zanikł prawie zupełnie, a po jeszcze jednym okrążeniu w ogóle już nic nie było widać. O tej porze na stanowisku w Ośrodku powinna znajdować się obsada zapasowa, lecz co chwila jeden z tych, którzy akurat powinni spać, wpadał do sali, by popatrzeć przez kilka minut na ekran. Ale było widać tylko słaby zarys poszarpanej linii horyzontu, a nad nią - gwiazdy. Brzask miał nastąpić o 5.50 naszego czasu (widzisz - pamiętam nawet takie szczegóły!); do tej pory w sali zebrała się już cała zmiana dzienna, pomieszana z nocną, a wszyscy darli się o kawę i drożdżówki. Na ekranach niebo było jakby odrobinę jaśniejsze, tak że horyzont odcinał się ostrzej i ciemniej - aż nagle słaby blask padł na równinę u podnóża gór. I wtedy nastąpił moment, którego nigdy nie zapomnę. Było tak, jakby wszyscy w sali wstrzymali oddech, szepcąc tylko czy szeleszcząc papierami obok ciemnych ekranów biurkowych. I nagle Eggy Stone rozdarł się na całe gardło: - Tam coś jest! Coś wielkiego! O Jezu! W ten sposób niejako usankcjonował to, co bystroocy obserwatorzy zobaczyli już wcześniej, ale bali się nazwać - i wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. A przez ogólny jazgot przedzierały się głosy astronautów, dochodzące z czteroipółminutowym opóźnieniem, dono- szące o tym, jak to siedzi przed lądownikiem ów Twór, nie oświetlony, nieruchomy, pochodzący nie wiadomo skąd, przybyły nie wia- domo jakim sposobem (przypełzł? przyleciał? wynurzył się spod powierzchni planety?). Wszyscy oczywiście myśleli, że to Marsjanie. Wyglądało to jak wielkie, olbrzymie, gdzieś pięćdziesięciometrowe hantle leżące około stu metrów od głównego okna lądownika. Dwie wielkie sferoidy czy też może sześcio... coś tam, połączone jednym wielkim, grubym walcem środkowym - zupełnie hantle. Tyle że pośrodku walca znajdowała się komora, grubsza od niego o jakieś trzy metry w każdą stronę. Można było bez trudu zobaczyć, co jest w środku, bo cała przednia ściana została rozsunięta niczym olbrzymie drzwi harmonijkowe. Wyglądała na obitą we wnętrzu jakąś wy- kładziną. Komputer stwierdził, że obicie jest koloru jasnoniebieskiego, a z podłogi sterczą dwa występy koloru rdzawego, chyba wyście- łane siedzenia. A obie wielkie komory na końcach "hantli" otoczone były oknami. W jednym z okien bliższego nam końca, w oknie, do którego można było zajrzeć, coś się poruszało czy błyskało, coś połyskliwego i bladoniebieskiego. Dopiero po chwili rozpoznaliśmy, co to takiego, ze względu na jego wielkość: miało ponad metr średnicy, o kształcie prawie dokładnie kulistym. Było to oko. Wielkie, galaretowate, żywe oko, niebieskie z białą obwódką. I patrzyło na nas. Wyglądało to tak, jakby stwór, do którego należało oko, był tak olbrzymi, że musiał tkwić skulony w komorze, z okiem przyciśniętym do szyby. Z jakiegoś powodu, od początku wszyscy wiedzieliśmy, że ten stwór, ta istota czy cokolwiek to było, miało tylko jedno oko położone centralnie. Oko patrzyło na nas - to znaczy, na kamerę - prawie przez cały czas; niekiedy jednak obracało się, by spojrzeć na resztę lądownika i na okolicę. W czasie tego całego zamieszania Todd i Jim w lądowniku usiłowali nam coś powiedzieć. Nie bardzo to do mnie docierało, ale kiedy tylko trafiałem w pobliże głośnika łączności akustycznej, słyszałem coś jakby: - Nie powariowaliśmy! Mówię wam, żeśmy nie powa- riowali: to mówi w naszych głowach. Tak, po angielsku. Odbieramy wyraźnie dwa słowa: p o k ó j i w i t a j c i e. Cały czas. I nie po- stradaliśmy zmysłów; gdyby tylko można było jakoś nadać to przez radio... Robili się coraz bardziej wściekli; chyba kontrola lotu nieźle ich wałkowała, a szczególnie generał Streiter, który był pewien, że to ja- kiś kawał Ruskich. I oczywiście w żaden sposób nie można było przekazać radiem głosu, który rozlega się w głowie. Ale Obcy chyba sobie z tym sami poradzili, bo kiedy Jim po raz dziesiąty zapewniał, że nie zwariował ani nie wypił za dużo kawy, cała łączność na chwilę zdechła, a później ten wielki, potężny, spokojny głos zagłuszył wszystko. - POKÓJ... - powiedział. A potem: - WITAJCIE! Coś w tym głosie, jego tonie, sprawiło, że przez chwilę w sali kontroli lotu było, jak... no, jak w katedrze. - POKÓJ!... WITAJCIE!... POKOJ... PRZYJACIELE... A potem dodał, bardzo łagodnie i majestatycznie: - CHODŹCIE... CHODŹCIE... I wtedy kontrola lotu zdała sobie sprawę, że Todd i Jim przygotowują się do wyjścia z lądownika. Rozpętało się piekło! No więc pominę opis tych chwil, gdy Ośrodek rozkazywał im pozostać w środku, pod żadnym pozorem nie wytknąć nawet nosa, zdjąć skafandry (bo Jim i Todd spokojnie się w nie ubierali) i wszystko, co im przyszło na myśl, a generał Streiter zarządzał sąd wojenny dla wszystkich, kto mu się tylko nawinął pod rękę, na Marsie czy na Ziemi... doszło nawet do tego, że wyciągnęli z łóżka prezydenta, by osobiście zakazał im wychodzić. Później dowiedziałem się, że biedny prezydent był taki skołowany, że z początku myślał, iż oni o d m a w i a j ą wyjścia na powierzchnię, a on im ma to nakazać! I to wszystko z czteroipółminutowym opóźnieniem, wszystko na tle wielkiego, ściszonego głosu mówiącego: - POKÓJ... WITAJCIE... Aż w końcu wszyscy zrozumieli, nawet generał, że nic się nie da zrobić, że siedemdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi dwóch Ziemian zbiera się do wyjścia na powierzchnię Marsa, by stanąć przed Obcymi." (Tu się włącza na chwilę Theodora. Widzicie, wszyscy byli tak przekonani, że na Marsie nie ma życia poza może jakimiś porostami, że nie pomyślano absolutnie o żadnych instrukcjach na wypadek spotkania przedstawicieli innych ras rozumnych, co więcej - obdarzo- nych zmysłem telepatycznym.) "No więc opróżnili śluzę i gdy schodzili po trapie, Jim Aruppa schwycił Todda za ramię, a wszyscy usłyszeli poprzez mikrofon umieszczony w hełmie: - Pamiętaj, draniu! W nogę! I nikt nie wiedział, o co chodzi, dopóki nie usłyszeliśmy o ich wzajemnej prywatnej umowie. Widzicie, po tylu miesiącach spędzonych razem Jim nie miał zamiaru zagarnąć całej sławy jako Pierwszy Człowiek na Marsie. Zawsze pytał Todda: - Jak się nazywał d r u g i człowiek na Księżycu? - I Todd zgadywał dwukrotnie, a nikt inny też tego nie wiedział. Jim nie życzył sobie, aby się to powtórzyło. Rozkazał więc Toddowi, by schodził po drabince obok niego; w nogę, i dotknął powierzchni Marsa równocześnie z nim. To też stanowi- ło jedną z drobnych utarczek, dzięki którym przez te dwa lata w ośrodku kontroli lotu nie było aż tak strasznie nudno. Równy gość, ten Jim. I tak zstępowali w nogę po drabince ku powierzchni Marsa M a r s a! - a z odległości stu metrów gapił się na nich nieziemski Twór. Podeszli do niego powoli i ostrożnie, przyglądając się wszystkiemu, a oko śledziło każdy ich ruch. I nie można się było domyślić, jak ta konstrukcja się tam znalazła - chyba że po bardzo spokojnym i łagodnym locie. Ale nie widać było żadnych maszyn, w ogóle nic poza tymi wielkimi sześciokątnymi sferoidami otoczonymi pierścieniem okien. I znajdującym się między nimi przedziałem. Pierwsze obser- wacje, jakie przekazał Jim, były następujące: - Wydaje się, że jest to całkowicie niemetaliczne. Ale to również nie plastyk. Wygląda to jak... jak wypolerowany suchy strąk roślinny, z wprawionymi oknami. Ramy okien również nie są z metalu. A potem dotarli do miejsca, skąd widać było okna drugiej sferoidy... : z nich spoglądało drugie oko! Wyglądało dokładnie tak samo jak pierwsze, tylko było nieco większe i bledsze. Nawiasem mówiąc, ciało otaczające oko również mia- ło odcień niebieskawy... niczego w rodzaju rzęs nie dostrzegliśmy. A później obaj, Jim i Todd, zaczęli się upierać, że to oko na nich m r u g n ę ł o i kontrola lotu znów zaczęła ich nazywać wariatami. Kiedy znaleźli się z przodu, przy otwartej komorze, dali znaki, jakby coś słyszeli. Następnie głos słyszany przez radio również się zmienił. - Chodźcie - przemówił tonem wielce przyjaznym. Wejdźcie... proszę, wejdźcie do środka. Wejdźcie i przywitajmy się, przyja- ciele. To spowodowało, że Ośrodek wybuchnął nową serią zakazów, w czasie których obaj mężczyźni ustawili kamerę na zewnątrz na sta- tywie, po czym weszli do przedziału Obcych, podskakując lekko na wyściełanej podłodze. Następnie zwrócili się twarzami do nas i usiedli na podobnych do siedzeń występach. I wówczas te olbrzymie drzwi harmonijkowe zsunęły się łagodnie i zamknęły ich w środku. Było w nich okno; faktycznie to prawie całe składało się z okna. Nim jednak ktokolwiek zdołał w jakiś sposób zareagować, drzwi się znowu otworzyły i Todd z Jimem wyszli na zewnątrz. Usłyszeliśmy: - Powiedzieli nam, żebyśmy przynieśli jedzenie na jeden dzień. I poszli do lądownika po zapasy. Jakoś tak się stało, że ten zwykły, czy też może przemyślany sposób, w jaki to wszystko zrobili, odebrał siłę wielu rozgniewanym krzykaczom. - Mówią, że wody nie trzeba - powiedział Jim Aruppa, gdy ponownie wychodzili z lądownika. - Ale na wszelki wypadek trochę wzię- liśmy. Nigdy nie myślałem, że tak się stęsknię za piwem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokazał swą manierkę. - Jak będzie za dużo wody, to umyjemy w niej ręce. - Jezu, jakiś piknik sobie robią, czy co? - głos Eggy'ego Stone'a przebił się przez qgólny rozgardiasz. No i tamte drzwi znowu się zamknęły. Widzieliśmy ich przez okno, jak do nas machają. A potem ten cały pojazd uniósł się po prostu w całkowitej ciszy i przeleciał jak zaczarowany nad kamerą, potem nad lądownikiem i zniknął nam z oczu. I przez następne trzydzieści sześć godzin nic się absolutnie nie wydarzyło, aż... Pani posłucha, pani Tanton, może ma pani nagranie tego, co powiedzieli, kiedy wrócili? Tak mnie podcięło, że nie dam rady wykrztu- sić ani słowa więcej." A więc mamy przerwę. Cała następna część została napisana przeze mnie na podstawie raportów Jima i Todda oraz oficjalnej, wygła- dzonej wersji, jaka ukazała się w Timesie. Znalazłam stertę kopii taśm w służbówce dozorcy. Przedtem jednak muszę powiedzieć, że Pastor Perry był bardzo zajęty na marsjańskim niebie. Kontrola lotu miała w końcu choć jed- nego astronautę, który reagował na rozkazy, toteż polecono mu, by sprawdził, skąd Twór przybył w nocy. Pastor Perry zajął się więc swymi wizjerami i czujnikami, po czym, mniej więcej wtedy, gdy Jim i Todd szli po wałówkę, przekazał swoje dane. Marsjański budy- nek czy też konstrukcja "przypominająca stos bąbelków" znajdowała się u stóp Mount Eleuthera na wschodzie. Ale jak na miasto wy- glądało to osobliwie: bez przedmieść, bez ulic, bez prowadzących do miasta dróg i żadnych różnic pomiędzy poszczególnymi segmen- tami. (Oczywiście, że to nie było miasto; teraz wiemy, że Pastor Perry zobaczył statek.) Kiedy więc latające hantle z dwoma mężczyznami na pokładzie zniknęły z pola widzenia kamer NASA, Perry wiedział, gdzie ich szu- kać. A w ogóle choć Pastor był posłuszny rozkazom, on również zachowywał się dziwacznie. Nie z własnej woli, ale pod ogniem pytań przyznał się jednak, że słyszy w głowie jakieś głosy zrazu nazywał to "dzwonieniem w uszach" - a kiedy Obcym udało się wejść na falę kontaktu radiowego, Perry padł na kolana i obserwatorzy z NASA zobaczyli, iż próbuje on jednocześnie modlić się i płakać. Specjalnie ich to nie przejęło - zważywszy na to wszystko, co się wówczas działo - ponieważ wiadomo było, iż Pastor lub zagłębiać się w krótkiej modlitwie na widok jakiegoś kolejnego dziwu Kosmosu, a przy każdym kolejnym pomyślnym wydarzeniu składał dziękczynienie. Robił to wszystko całkowicie naturalnie i w żaden sposób nie obniżało to jego sprawności, toteż ludzie w NASA nie sprzeciwiali się, myśląc może, iż w ten sposób są kryci na wszystkie strony. Generał Streiter zapytał Perry'ego o samopoczucie. - Nie będę więcej o tym mówił, generale - odparł Pastor. Rozumiem, że na obecnym etapie ekspedycji wszelkie domniemania są nie- właściwe. Szczerze jednak wierzę, iż zetknęliśmy się właśnie z... z Mocą Nadprzyrodzoną i jeśli okażemy się tego warci, kontakt ten wyjdzie nam tylko na dobre. Streiter wysłuchał tego w milczeniu; znał Perry'ego jako wroga czerwonych co najmniej równego sobie i do tej pory spodziewał się, że on też w nagłej materializacji Tworu zobaczy spisek komunistów. Myśli Pastora najwyraźniej jednak podążały innym torem, generał zaś szanował go dostatecznie mocno, iż nie starał się wpłynąć na zmianę tego toru. Wracajmy więc do Todda i Jima, których pojazd Obcych unosił bezszelestnie nad powierzchnią Marsa. Obaj tkwili przy wielkim oknie komory. Samo wzniesienie się w górę było tak łagodne, że Jim, jak sam to przyznał, nie zauważyłby tego, gdyby nie wyglądał przez okno. Tym samym wyjaśnił się brak jakichkolwiek pasów czy uprzęży bezpieczeństwa w wyściełanym pomieszczeniu, w którym się znajdowali. Obaj oczywiście szukali jakiegoś miasta czy osady, czy choćby wlotów tuneli, i pojawienie się "stosu bąbelków", o którym wspominał Perry, całkowicie ich zaskoczyło. U góry stosu znajdowała się luka, gdzie brakowało jednego czy dwóch bąbli; kiedy się do niej zbliżyli, spostrzegli, iż ich pojazd doskonale pasował do tego miejsca. Ruch do przodu ustał całkowicie; z delikatnym, niemetalicznym szelestem niosące ich moduły osunęły się w pustą przestrzeń. Todda olśniło. - Hej! - zawołał - to wszystko, to jeden wielki statek, a nasz pojazd to szalupa! W jego umyśle pojawił się odpowiedni obraz. - Tak! odezwali się chórem Obcy w odpowiedzi - nasz statek! Zanim obaj Ziemianie zdołali cokolwiek zobaczyć z wnętrza statku, w ich komorze otworzyły się boczne drzwi i pojawiła się w nich jasnoniebieska macka o skórzastej powierzchni i rozmiarach mniej więcej węża strażackiego. - Witajcie! - rozległo się wyraźnie w ich głowach. - Witaj - powiedzieli obaj na głos. Macka wyciągnęła się ku dłoni Jima, który odruchowo się uchylił. - Witaj? Witaj? Przyjaciele! - mówił bezdźwięczny głos. - Dotknąć? Jim ostrożnie wyciągnął rękę i ku jego zdumieniu, po chwili zamieszania kontakt, którego pragnął nieziemiec, został osiągnięty. - On chce uścisnąć nam ręce! - Jim wykrzyknął do Todda. - Tak! Przyjaciele! Uścisnąć! - i w przeciwległej ścianie otworzyły się takie same drzwi, ujawniając drugiego nieziemca. Jego macka była większa, bardziej pomarszczona, o jaśniejszym odcieniu. - Przyjaciele? Nastąpiła seria energicznych uścisków kończyn. Później drugiemu nieziemcowi zachciało się czegoś więcej. Wyrostkiem macki po- ciągnął niezgrabnie, lecz łagodnie za rękawicę Todda, który myślą odebrał niezbyt jasną prośbę o zdjęcie rękawicy i mówienie. Kiedy zdjął rękawicę i dotknął gołą dłonią ciała nieziemca, westchnął przeciągle i zachwiał się na nogach. - Co się stało? Todd? - Nic... w porządku, to bardzo... Spróbuj sam. Jim zdjął rękawicę i uchwycił wyrostek kończyny Obcego. On również westchnął - bo gdy nastąpił kontakt, runęła wraz z nim na nie- go lawina komunikatów, zarówno słownych, jak i obrazowych, z których wydobywał kawałeczki opisów wydarzeń historycznych, tego, co działo się obecnie, domniemań, wyobrażeń (włącznie z obrazem jego samego!), planów, pytań... Było tak, jakby się znalazł w e w n ę t r z u umysłu Obcego. Obaj Ziemianie zaśmiewali się, oczarowani tą niesamowitą atrakcją, która się im trafiła... a ich chichoty odbijały się echem od ścian komory. Poprzez filtry powietrza przedostawał się miły aromat, jakby cynamonu. Jim i Todd byli pierwszymi ludźmi, którzy poznali ko- rzenną woń wydzielaną przez nieziemców, kiedy ci okazywali podniecenie czy zainteresowanie. - To będzie wymagało pewnej praktyki - wykrztusił Jim. Spróbował przekazać swą myśl Obcemu, którego mackę ściskał, i otrzymał silne wrażenie potwierdzenia. Nieziemiec delikatnie wysunął mackę z uścisku, tak że powierzchnia styku uległa ograniczeniu, i napór doznań psychicznych uspokoił się nieco. Potem Obcy postukał w dłoń Jima w pewien sposób, który wkrótce zaczęto rozpoznawać jako sygnał głoszący: "Mam ci coś do po- wiedzenia - pokazania". I Jim stwierdził, że ogląda spójny, zrozumiały "film" o wcześniejszym przylocie statku Obcych w pobliże Zie- mi, o rejestracji licznych transmisji krążących w eterze - zarówno fonicznych, jak i wizyjnych - i o wyborze wielkiej masy lądowej Ame- ryki Północnej na miejsce pobytu na orbicie stacjonarnej. - Ten sam język - powiedział głos w jego głowie. - Wiele obrazów... można dużo poznać. - A później próbka materiału badawczego, jaki nieziemcy mieli do dyspozycji: rozpoznawalne fragmenty Dallas, Muppe- tów czy Kojaka, dzienników telewizyjnych - i nieprzerwany strumień reklamówek. - Wielu nie zrozumieliśmy. Fiu! Jim chciał przerwać, ale potok łączności trwał. W dalszym ciągu dowiedział się z niego, że pojawienie się statku Obcych spowo- dowało nieprzyjazne reakcje ze strony sił obrony powietrznej U.S.A. Nieziemcy również wkrótce odgadli, że na Ziemi występują liczne konflikty między różnymi ugrupowaniami. Mieli nawet już odlecieć, "poszukać lepszej planety", kiedy dowiedzieli się o planowanej wyprawie na Marsa. Wydało się im, że będzie to idealne miejsce na pierwszy kontakt z ludzkością. I tak się tu znaleźli, a wkrótce zna- leźli się tu również dwaj ziemscy astronauci, pogrążeni teraz w rozmowie, choć do tej pory nie zobaczyli jeszcze całych postaci czy na- wet twarzy swych nowych przyjaciół. (Od początku bowiem nie ulegało żadnej wątpliwości, że jest to p r z y j a c i e 1 s k i e spotkanie, a owa przyjaźń rosła między nimi z każdą chwilą.) - Teraz chcecie przywitać się z innymi, a potem jeszcze porozmawiamy? - Tak, oczywiście. Sekwencja obrazów w myślach Ziemian przygotowała ich na to, co miało nastąpić, po czym cała tylna ściana ich przedziału otworzyła się jak ogromna przesłona w obiektywie, odsłaniając ogromną, lekko jarzącą się przestrzeń. Kiedy się zbliżyli, dostrzegli, iż "stos bąbel- ków" to w rzeczywistości powłoka otaczająca puste wnętrze; wszystkie "bąbelki" otwierały się do środka, gdzie znajdowały się jakieś konstrukcje, których przeznaczenia Ziemianie nawet nie próbowali odgadnąć. Na ścianach, suficie i podłodze widniały drzwi prowadzą- ce do takich samych przedziałów jak ten, w którym tu przybyli; niektóre z nich były jasno oświetlone, inne ciemniejsze, jeszcze inne zu- pełnie czarne. Całość przypominała ogromne audytorium czy salę kongresową. U wejścia do poszczególnych przedziałów stał niezie- miec, czasem dwóch lub więcej, a wszyscy swymi pojedynczymi oczyma patrzyli w ich kierunku. I tu muszę się zatrzymać, aby przygotować was na to, co do tej pory skrzętnie omijałam: kształty Obcych. Barwę oczywiście znacie: głównie błękit nieba, tu i ówdzie przetykany jaśniejszymi lub ciemniejszymi plamami, od granatu do bladej niebieskości, odcienie zaś - od szarego do jaskrawego. A kształt oczu był całkiem ludzki, choć rozmiar zbliżony do średniej wielkości beczki. A wspomniane już macki - każda zaopatrzona była w przyssawki, na razie nie aktywne, chyba że któremuś z właścicieli przyszła ochota, by zawisnąć u góry. Do tej pory nie wspomniałam jeszcze wszakże o ogólnym ich kształcie. Na Ziemi znajduje się jedno i tylko jedno zwierzę, do którego Obcy byli podobni i to bardzo. Mówiąc krótko i brutalnie, wyglądem przypominali olbrzymie niebieskie ośmiornice. Widok ich był, oczywiście, przerażający. Poza oczywistymi problemami językowymi (ten ośmiornic czy ta ośmiornica?) odrodziły się przy okazji wszystkie dawne stereotypy z powieści i filmów grozy. I nic dziwnego - były to bowiem f a k t y c z n i e zwykłe wielkie, powietrzodyszne ośmiornice; późnij wszyscy dowiedzieliśmy się, że ich ewolucja nastąpiła w oceanach, a w miarę ich wysychania, Obcy stopniowo przystosowali się do życia na lą- dzie. Ich płaszcze zatraciły zdolność odrzutu, a cztery tylne macki przekształciły się w kończyny zdolne do poruszania się po lądzie, podczas gdy pozostałe przejęły funkcję manipulatorów oraz organów zmysłu telepatycznego. Głowy ich były wielkie i całkowicie pozbawione owłosienia; nad pojedynczym okiem błyszczące. Płaszcze zaczynały się w tym miej- scu, gdzie człowiek ma podbródek; pod nimi skrywały się nosy i usta czy też dzioby, cokolwiek mają ośmiornice. Poniżej falującej kra- wędzi płaszcza ukazywała się ciemniejsza masa wyrostków, niczym kępki sierści, a między nimi widać było drobne, bardzo delikatne macki o niewiadomym przeznaczeniu. W sumie, gdyby nie ich naprawdę przepiękne ubarwienie, miły zapach, a także wyjątkowo przyjazne spojrzenie olbrzymich oczu, pierwszym wrażeniem człowieka na ich widok byłaby odraza granicząca z przerażeniem. Ziemska prasa i telewizja na początku oczywiście oszalały; nawet najstateczniejsze gazety pełne były tytułów w rodzaju: OLBRZY- MIE NIEBIESKIE OSMIORNICE NA MARSIE! Ośmiornica! - ta nazwa sama w sobie nie wzbudza zaufania, stąd cały ten mój przy- długi wstęp zamiast prostej relacji faktów z notatek prasowych. Kiedy pojawiły się pierwsze zdjęcia, zrobiło się trochę lepiej, ponieważ sylwetki Obcych były tak wdzięczne i gibkie. Ich zasadniczo promieniste ciała znajdowały się wyraźnie w stadium przechodzenia do postawy pionowej, dwustronnie symetrycznej: cztery "tylne" nogi-macki były znacznie dłuższe i mocniejsze, przez co uwalniały od konieczności chodzenia pozostałe cztery kończyny. Szczerze mówiąc, jeśli (jak się faktycznie działo później) niezbyt duży osobnik wkładał długi płaszcz z kapturem okrywającym połyskliwe skle- pienie czaszki, mógł uchodzić za mocniej zbudowanego człowieka. A Obcy utrzymywali przeważnie postawę wyprostowaną, wygląda- jąc jak wielorękie bóstwa indyjskie - no i pachnęli przepięknie. Tak więc, gdy Ziemianie lepiej się im przyjrzeli, dawne fantastyczne wyobrażenia potworów komiksowych okazały się zdecydowanie nieodpowiednie i zostały wkrótce zapomniane. Podczas gdy Todd i Jim chłonęli zmysłami wygląd otaczających ich słuchaczy - i odwrotnie - nowi przyjaciele rozsuwali ściany ich przedziałów i przenosili siedzenia na sam skraj. - Będziemy mówić wszyscy do wszystkich w ten sposób. Pokażemy wam. - I gestami wskazali siedzenia Jimowi i Toddowi. - Nie bój- cie się, że spadniecie, złapiemy was. Następnie obaj nieziemcy stanęli z dwóch boków, mackami komunikacyjnymi objęli ramiona Jima oraz Todda i zdawali się słuchać. - Nie... ubranie za grube. Możecie zdjąć? Powietrze tu dobre. - I obaj mężczyźni ochoczo odpięli hełmy (doznając z miejsca zawrotu głowy od goździkowego aromatu), po czym zaczęli się rozbierać. Trochę było im głupio na oczach tylu obserwatorów, ale do cholery, nie miało to większego znaczenia niż widok niedźwiadka bez majtek. Gdy byli już całkowicie nadzy, usiedli ponownie, a macki powró- ciły. - Ach! Bardzo dobrze! Po tych słowach Obcy wyciągnęli pozostałe ramiona komunikacyjne do swych braci zajmujących sąsiednie przedziały, ci zaś jeszcze dalej, tak że w końcu cały amfiteatr osnuł się jakby misterną siecią, w której ośrodku znajdowali się dwaj Ziemianie. Kiedy to się wszystko działo, Todd poczuł, że coś łechce go w łydkę. Spojrzał w dół i dostrzegł ciemnoniebieską mackę wysuwającą się z pomieszczenia pod spodem. Usłyszał czy raczej wyczuł coś, co mogło być tylko chichotem i w następnej chwili nad krawędzią podłogi pojawiło się troje okrągłych, jasnych oczu. Do nozdrzy Todda doleciał wyraźny korzenny aromat zainteresowania. Sąsiadujący z nim nieziemiec wydał karcący odgłos i machnął wolną macką w kierunku ciekawskich oczu. - Ci młodzi! - Zaglądając za krawędź podłogi Todd i Jim zobaczyli grupkę małych nieziemców, którzy wyraźnie usiłowali włączyć się do sieci za pomocą krót- kiego spięcia. - Nic nie szkodzi - uśmiechnął się Todd. - Nam to żadna różnica. Wówczas dwaj opiekunowie Ziemian zezwolili małym, by swymi mackami dotykali ich nóg i stóp. - Dobrze więc... wy zaczynacie? - odezwa się sąsiad Jima. - Och, zaraz.. my nazywamy się Anglowie. An-glo-wie - powtórzył na głos. - A wy? - Witajcie, Anglowie! - powiedział Jim do obu. - My nazywamy się lu-dzie. Ale - tu wskazał na jednego z nich - masz chyba własne imię, tylko dla siebie? No więc ta "godzina pytań i odpowiedzi" stała się wstępem do nauki trudniej umiejętności mowy umysłów. Chwilę zabrało ustalenie poszczególnych osobników, a i później Ziemianie nie mieli pewności, czy im się to udało. - Zwyczajowo - oświadczył Jim - gdy o kimś tu mówią, następuje szybki obraz danego osobnika czy też jakiejś jego czy jej charakte- rystycznej cechy osobistej. Nie wydaje mi się, by imiona wyrażane słowami często tu występowały. Nasi przyjaciele wszakże mówiąc o sobie wypowiedzieli coś jakby imiona - Urizel i Azazel, o ile dobrze zrozumiałem. Spróbujemy tak się do nich zwracać i zobaczymy, co z tego wyjdzie. - Następnie otoczył Todda ramieniem i zwrócił się do nieziemców. - My razem to lu-dzie. Ale on sam - wskazał ręką - nazywa się Todd. Ja, to Jim. Todd... Jim. Jim... Todd. Rozumiecie? - Ja Jane, ty Tarzan - mruknął Todd. - Zamknij się, idioto, nie pora na żarty. Wpierw musimy się upewnić co do ich poczucia humoru. Dobrze. Urizelu, Azazelu i wy, pozo- stali Anglowie - czego chcecie się najpierw dowiedzieć o nas, ludziach? I tak się zaczął największy wykład antropologiczny w ich życiu. Zdumiewająco szybko wszystko zaczęło się toczyć w sposób upo- rządkowany: pytania ludziom przekazywali ich obaj nieziemscy przyjaciele. I nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na to, że pierw- sze informacje o Ziemi Obcy czerpali z telewizji, iż początkowe pytania dotyczyły spraw gospodarczych. Todda spotkała przyjemność odpowiedzi na pytanie "Co to są pieniądze?" Udało mu się wywołać w umyśle obraz środka wymiennego przechodzącego z rąk do rąk w świecie człowieka. Szczęśliwie Anglowie znali rasę, do której dało się to odnieść: Jim otrzymał telepatycznie obraz kosmatych brązo- wych stworów noszących nawleczone na ogony stosy kwadratowych przedmiotów, które musiały być prymitywnymi monetami. - Cholera, a jak któryś naprawdę się wzbogaci? - Todd nie oczekiwał na to odpowiedzi, ale Anglowie zrozumieli sens tego pytania i przekazali mu wyraźny obraz pompatycznie kroczącego kosmacza, za którym postępował orszak wyspecjalizowanych tragarzy monet z wyprężonymi ogonami załadowanymi po sam czubek. Roześmieli się zarówno ludzie, jak i Anglowie. - A po co wam pieniądze? - zapytał Azazel. Jim przełknął ślinę i spróbował wywołać obraz kasjera bankowego, skarbca, książeczki czekowej. - Boję się, że oni dostaną zupełnego pomieszania w kwestii systemu finansowego - powiedział do Todda. - Ale do cholery, chyba jest on bardziej sensowny niż noszenie pieniędzy na ogonie! - Zaczynam mieć wątpliwości - mruknął Todd. - Nie, nie - odezwał się pospiesznie do Azazela. - Nieważne. Z powyższego wynika wyraźnie, że Ziemianie nie byli pierwszą rasą, na jaką napotkali Anglowie. Jim i Todd otrzymywali przelotne obrazy wielu innych obcych gatunków, planet, miast, statków. Ich przyjaciele wyraźnie należeli do rasy galaktycznych turystów, uwiel- biających zwiedzanie i poznawanie nowych istot rozumnych. Co się zaś tyczy ojczystej planety Anglów - już dawno bowiem Jim i Todd zyskali pewność, iż nie są oni Marsjanami pokazano im ob- raz świata bardzo przypominającego Ziemię, ale zieleńszego, krążącego wokół słońca typu GO. Widok pobliskich konstelacji pozwolił Ziemianom ustalić, iż słońce znajdowało się w pobliżu mgławicy w mieczu Oriona. Zbliżenie obrazu ukazało przeuroczy krajobraz z miastem zbudowanym również z "bąbelków". Anglowie zaś nie byli jedynymi mieszkańcami tej planety! Znajdowała się tam jeszcze jedna rasa... nie, chwileczkę, k i e d y ś za- mieszkiwała ten świat inna rasa "wiele czasów temu". Z wielu nieziemskich umysłów popłynął ku Ziemianom obraz stworzenia przy- pominającego z wyglądu morświna, lecz z nogami. - Odeszli - mówili Anglowie, ale czy oznaczało to, że opuścili ten świat, czy też, że wymarli, nigdy się do końca nie wyjaśniało; może sami Anglowi tego nie wiedzieli. Teraz oni jedni zamieszkiwali ten świat. Jeden z ostatnich przekazanych faktów okazał się sensacyjny: marsjańskie "bąbelki" nie były jedynym statkiem Anglów w Układzie Słonecznym. Umieścili oni kilkanaście innych wraz z wielką ilością sprzętu na Księżycu, po drugiej stronie, gdzie nie można było tego wszystkiego dojrzeć. Na ich pokładach znajdowali się kolejni Anglowie, którzy po prostu chcieli spać aż do chwili znalezienia naprawdę obiecującej planety. ("Obudźcie nas dopiero wtedy, gdy dokądś dotrzemy!") W stanie uśpienia znajdowały się również bardzo młode osobniki. Jeden (czy może kilka) ze statków zawierał przedstawicieli innej rasy, których planeta była zagrożona, toteż Anglowie podjęli się znaleźć im nową. (Z ich doświadczenia wynikło, że galaktyka pełna jest odpowiednich planet tylko czekających na odnalezienie.) Tej konkretnie rasie potrzebne była środowisko wodne. Kolejny statek zawierał zestaw nasion i zapasów żywności; pomimo swobodnego zachowania Anglowie byli w istocie rasą bardzo praktyczną, jeśli chodzi o sprawy zasadnicze. I przynajmniej dwa ze statków były puste; na jednym uprzednio podróżowały jeszcze inne istoty, którym Anglowie już znaleźli odpowiednią planetę. Ostatni zaś miał na pokładzie spektakularny ładunek, który już wkrótce mieli zobaczyć wszyscy Ziemianie. (Oczywiście, dowiedziawszy się o istnieniu następnych statków generałowie i inni zaczęli natychmiast podejrzewać, iż są tam również okręty bojowe oraz inne urządzenia militarne, i podjęli realizację tajnych planów zmierzających do przeprowadzenia lotu szpiegowskie- go wokół Księżyca. Ale nic z tego nie wyszło i również nic wrogiego się nie pokazało.) Każde pytanie prowadziło do dziesięciu następnych; godziny mijały niczym minuty. W końcu narastające uczucie pustki w żołądkach zmusiło Jima i Todda do prośby o przerwę. - Zjemy teraz? Okazało się, iż Anglowie również byli głodni i zmęczeni, ale fascynacja opowieścią ludzi nie dawała im przestać pytać. Jednak na słowa Jima rozległ się okrzyk ulgi ze strony młodych zebranych w przedziale poniżej. Po chwili wnieśli do audytorium kosze czegoś, co wyglądało jak suchary, i zaczęli je roznosić wśród obecnych. Każdy z Anglów wziął jeden i wsunął go pod płaszcz, gdzie, jak zakładali Ziemianie, znajdowały się usta czy też może dzioby nieziemców. - Musimy sobie teraz wyjaśnić sprawy płci - stwierdził Todd, mówiąc z pełnymi ustami. - A, do diabła. Jak się do t e g o zabrać, Ta- rzanie? - Może lepiej się wstrzymać, dopóki nie znajdziemy prawdziwej Jane? - Jego słowa, niestety, się sprawdziły. Co prawda, Todd spotkał się z pewnym zrozumieniem, kiedy zaczął opisywać ludzkie płci: - Ludzie tacy, jak Jim i ja - wskazał na swe genitalia - nazywają się "mężczyznami". Inni ludzie mają wyrostki t u, ale nie t u, i nazywamy ich "kobietami". Oba zaś rodzaje są potrzebne do powstawania młodych. A jak u was powstają młode? - zakończył pytaniem. I tu wszelkie pozory zrozumienia znikły, a pytanie Anglów Jak nazywacie Mathlon? - zapędziło wszystkich w kozi róg. Obrazy umy- słowe Anglów wybierających coś z kałuży niewiele pomogły. To znowu ja, Theodora Tanton, od siebie. Wybrałam to wszystko z długiego raportu Jima, by przekazać nastrój i niektóre z proble- mów; podejrzewam zresztą, iż pewne kwestie poruszono dopiero po obiedzie. I nie mordujcie mnie, siostry, o te sprawy płci oraz "wy- rostki" - facet się właśnie w ten sposób wyraził. Przeważnie przekazuję dialog tak, jakby przez cały czas mówiono na głos; nie podkre- ślam tego, czy dana wypowiedź padła telepatycznie, czy głosem. Ludzie i Anglowie wypracowali sobie swoisty żargon półsłowny, pół- telepatyczny, który spełniał swe zadnie. Popołudnie, czy też raczej jego reszta, minęło równie szybko, jak ranek i wkrótce światło słoneczne przesączające się do wnętrza au- dytorium nabrało czerwonej barwy typowego marsjańskiego wieczoru. - Musimy już wracać - powiedzieli mężczyźni. - Pewnie się już o nas boją. - Okay! - rzekł Urizel i wszyscy się zaśmiali. Ziemianom najtrudniej było oswoić się z tym, jak bardzo śmiech Anglów przypominał ludzki - oni zaś myśleli to samo o naszym. Zamknięto więc drzwi, ludzie włożyli skafandry, moduł bezszelestnie wysunął się ze swej luki i ranna podróż się powtórzyła, tyle że w odwrotnej kolejności. Ziemianie znowu spróbowali sprawa ta uprzednio nawracała przez cały dzień - pojąć źródło siły napędowej, ale zawsze ta sama odpowiedź nie przybliżała zrozumienia ani trochę. - Robimy to ciałem - wyjaśniali Anglowie. - Właśnie tak... - i mówiący te słowa unosił się kilka metrów w górę, bez wyraźnego wysił- ku, po czym znowu opadał. - Wy nie robicie, co? Znaleźliśmy wiele ras, które tego nie robią; a tylko jedną, która robi. - I w głowach Ziemian pojawiał się obraz wielkiego stwora przypominającego płaszczkę, unoszącego się nad obcym krajobrazem. Anglowie z żalem postukiwali się w czaszki. - Lata ładnie, ale nie ma za dużo mózgu. Może będzie później. Teraz, w drodze powrotnej okazało się jasne, iż przyjaciele Ziemian po prostu napędzali swój pojazd p o p y c h a j ą c go w górę od wewnątrz, tak jak siedzący pod stołem człowiek mógłby unieść go na plecach, ale bez konieczności posiadania punktu oparcia. I wyraź- nie ich to nie męczyło. - Jest to najpewniej jakaś antygrawitacja - Jim później przekazał na Ziemię. Pokazano im jeszcze coś: w pomieszczeniach na obu końcach pojazdu znajdowało się okno w podłodze, pod którym sterczał rząd świateł zewnętrznych, również podczerwonych. Zasilały je niewielkie akumulatory. - Szybko się zużywają - stwierdził Azazel, wyraźnie niezadowolony. I Anglowie włączyli światła zewnętrzne, dopiero gdy znaleźli się nad lądownikiem. To urządzenie było pierwszą konstrukcją z metalu czy drutu; jaką Jim i Todd zobaczyli u Obcych. Wyglądała na ręczną robotę. - Dostaliśmy to od specjalnych istot - stwierdził Azazel i przekazał obraz jakichś nieziemców wyraźnie w warsztacie. - Nie u nas. - My też robimy światło - dodał Urizel i spod jego (czy jej) płaszcza błysnęła nagle łagodna poświata, która osiągnęła pewne natężenie, po czym zgasła. - Działa - oświadczył z naciskiem większy nieziemiec. Światło wyraźnie przeznaczone było tylko do spraw specjalnych; Anglowie mieli fantastycznie dobry wzrok, równie sprawny w nocy. Ziemianie podejrzewali, iż tamci użyli reflektorów głównie na rzecz ludzi, a nie ich samych. - Wy dobrze nie widzicie w ciemności. - Może się zdziwili, gdyśmy nie zobaczyli, jak wczoraj nadlatywali - powiedział Jim. A potem trzeba się było pożegnać i wracać do własnego maleńkiego pojazdu. I zdać sprawozdanie kontroli lotu. - Założę się, że przetrzymają nas parę godzin - nachmurzył się Todd. Okazało się, że miał słuszność. Kevin dobrze pamięta okrzyk, ja- ki rozległ się w wielkiej sali, gdy kamera pochwyciła światła zbliżającego się pojazdu. A potem astronauci spędzili pół nocy przekazując i zapisując to wszystko, co tu zrelacjonowałam, pomijając liczne wycięte przeze mnie powtórzenia i pomyłki. Och, zapomniałam o jednej ważnej rzeczy. Na chwilę przed odlotem z kopuły ważnie wyglądający Anglo przekazał propozycję za po- średnictwem Azazela. - Mówi, że moglibyśmy was zabrać na Ziemię. Będzie szybko, może trzydzieści-czterdzieści waszych dni. Zabierzemy tego człowieka, co teraz jest na niebie, zostawimy tu wasze statki, zabierzecie je kiedy indziej. A wy nam pomożecie przywitać się z Ziemią. Co za propozycja! - I z miękkim lądowaniem na końcu! wyjęczał Todd w ekstazie. - Powiedz mu, że tak, bardzo się cieszymy - odparł Jim. Zaraz... czy to wasz przywódca? I tu mamy kolejny temat, którym się dotąd nie zajmowałam: system władzy u Anglów. Na ile mogliśmy w ogóle to ustalić, nie mieli żadnego. Starsi Anglowie tworzyli luźną strukturę ciała doradczego, w którym mógł się znaleźć każdy, kto miał na to ochotę. Wszelkie kwestie, na przykład, dokąd się udać czy jak postąpić w konkretnej sprawie, rozstrzygano, jak się wydaje, za pomocą wspólnoty umy- słów. Ktoś podsuwał jakiś pomysł, nad którym wszyscy się zastanawiali do chwili uzyskania porozumienia. A co się działo w przypadku jakiejś poważnej różnicy zdań? Anglom jednak się widocznie takie nie trafiały. - Każdy po kolei ma rację - oświadczył Azazel niedbale. W każdym razie stało się tak, że wielki powrót do domu naszej zakończonej powodzeniem wyprawy marsjańskiej nastąpił na pokła- dzie obcego statku w żaden sposób nie podporządkowanego NASA, choć Anglowie uprzejmie przystali na utrzymywanie łączności z kontrolą lotu. Dziwili się też niezmiernie ścisłym nadzorem, jaki ośrodek kontroli lotu życzył sobie nad nami sprawować. U nich było wyraźnie tak, że jeśli ktoś chciał gdzieś lecieć, to po prostu leciał, na księżyc czy gdzieś. Wyglądało na to, że rytuał dojrzałości obejmował zadanie wykonania własnego pojazdu kosmicznego (za surowiec służył olbrzymi wysuszony strąk nasienny) oraz przygotowanie go do dalekich wypraw. Dysponując zmysłem telepatycznym Anglowie nie obawiali się tego, iż ktoś się może zagubić, a zresztą na ich własnej planecie nic im specjalnie nie groziło. Co najwyżej któryś z młodych mógł tak swą telepatyczną paplaniną czy natręctwem dokuczyć starszemu, że ten poskarżył się radzie, a ta z kolei uziemiła łobuziaka na tydzień czy dwa. Młodym, tak jak wszędzie, imponowała szybkość, toteż nieustannie usprawniali swe pojazdy; które stawały się niemal ich dru- gimi domami. Jak można było wnioskować, klimat na planecie Anglów nie należał do najsurowszych. Wszystko to wyglądało idyllicznie; nie tylko ja się zastanawiałam, dlaczego zatem opuścili swój świat... Dzień przybycia Anglów na Ziemię został tak dokładnie omówiony w najróżniejszych źródłach, że mam tylko niewiele do dodania - na przykład o panice. Na początku wszystko szło normamie: wielkie beżowe gniazdo bąbli opadało ku miejscu lądowania - jedynej wy- spie na morzu ludzi - eskortowane pod koniec lotu przez wszystko, co lotnictwo zdołało unieść w powietrze. Statek Obcych osiadł sprę- żyście i nim jeszcze skończył się kołysać, w otwartych drzwiach pojawiły się postaci Anglów ciekawie wyglądających na zewnątrz. Kil- koro z nich uniosło trzech astronautów i przeleciało z nimi ku otoczonemu kordonem strażników miejscu powitania. Wśród towarzyszących astronautom Anglów znajdowali się Urizel i Azazel oraz paru starszych członków rady, których udało się do tego namówić. Powitanie odbywało się w sposób nader nietypowy: wszyscy widzieli, że astronauci próbowali zdać sprawozdanie do- wódcy lotu zgodnie z rygorami dyscypliny wojskowej, ale Anglów trudno było utrzymać w ryzach. Już po chwili zaczęły się przekazy telepatyczne do wszystkich, bez zwracania uwagi na protokół. Następnie dobrali się do systemu nagłośnienia i zaraz wszyscy usłyszeli: "Witajcie! Pokój! Przyjaciele!" Dziennikarze przerwali kordon strażników w pobliżu statku i zaczęli wszędzie włazić. Wśród reporterów z NASA był i Kevin, który później przekazał mi co nieco. Natomiast starsi członkowie rady Anglów, dla których jeden Ziemianin był podobny do drugiego, zaczęli pozdrowiać policjantów i ludzi z bezpieki, którzy ze zwartymi ramionami usiłowali przezwyciężyć napór tłumu. Podczas zaś powolnego przelotu astronautów na miejsce powitania inni Anglowie zaczęli już krótkie przeloty nad głowami tłu- mu. Wszystko więc zwiastowało kłopoty i wkrótce się to wydarzyło: paru młodych Anglów wyleciało ze swych przedziałów z ramionami pełnymi czegoś; przelecieli na prawo szukając miejsca do lądowania, wołając: "Przyjaciele!" i śmiejąc się tym całkiem ziemskim śmie- chem. W ramionach zaś unosili wyciągnięte z tanków hydroponicznych kwiaty - wielkie, aromatyczne rośliny, które niestety wyglądały odrobinę jak granaty ręczne. Tłum był wszędzie gęsty, toteż Anglowie nie lądując zaczęli zrzucać owe kwiaty na głowy gapiów. Ci zafa- lowali: niektórzy zaczęli się cofać w popłochu, inni napierali ciekawie. A młodzi nieziemcy krążyli nisko śmiejąc się i obrzucając ludzi kwiatami. Nagle ktoś przestraszył się naprawdę i w jednym miejscu zaczęła się panika. Inni na widok uciekających, czując ich napór sami zaczęli biec. Rozległy się okrzyki. Napór szybko narastał i nagle jakaś kobieta krzyknęła i upadła. Wszystko to na ekranach telewizyjnych ukazywało się jako niewielki ośrodek zamieszania, które nastąpiło, gdy przez cały czas astro- nauci i towarzyszący im Anglowie przeciskali się między dwoma szeregami strażników ku podwyższeniu, gdzie czekał prezydent wraz ze swą świtą. Kiedy rozległy się okrzyki uciekających, orkiestra dęta marynarki wojennej zagrała głośniejszy kawałek, co tylko wzmo- gło zamieszanie, choć muzyce udało się zagłuszyć okrzyki przerażenia. Wyczuwając, co się dzieje, Urizel odsunął się od Todda i wzleciał nad centrum paniki z zamiarem zapędzenia młodych Anglów z po- wrotem do statku. Jednak pojawienie się potwora o znacznie większych rozmiarach jeszcze bardziej przeraziło ludzi. Leżąca kobieta po- czuła pierwsze uderzenia stóp i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Dostrzegłszy ją Urizel dał nura i wysunął długie macki, by ją podnieść, czym już zupełnie wystraszył wszystkich w okolicy. Mniej więcej wtedy rozległy się syreny wozów policyjnych i wycie zbliżającej się karetki. To wywołało zamieszanie wśród tych ob- serwatorów, którzy jeszcze znajdowali się z dala od ośrodka paniki. Niektórzy starali się pozbierać swoje rodziny i uciekać jak najdalej, podczas gdy inni pchali się w sam środek rozgardiaszu. Wrzaski zaczęły nabierać rytmu najwyższej trwogi. A przez cały ten czas astro- nauci i Anglowie na czerwonym dywanie zmierzali ku prezydentowi na podwyższeniu. Tu trzeba zauważyć, że każda obdarzona telepatią rasa jest świadoma niebezpieczeństwa, jakie powoduje rozszerzająca się panika: niebezpieczeństwa nawałnicy myśli. Wszyscy więc Anglowie, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz statku, wyczuli, co się dzieje i czym się to może skończyć. Ich odpowiedź nastąpiła automatycznie. W doskonałej harmonii wszyscy porzucili dotychczasowe zajęcia i wysłali jednolity, potężny rozkaz telepatyczny: - CISZA! USPO- KÓJCIE SIC! ZASNIJCIE!... CISZA! USPOKÓJCIE SIF! ZAŚNIJCIE! - Rozkaz uderzył we wszystkich ludzi zgromadzonych na pla- cu. Taka była moc tego polecenia, że już po pierwszym powtórzeniu jęki i okrzyki zamarły w ludzkich gardłach. Ryk przeszedł w osobli- wą ciszę, w której rozległo się jeszcze kilka taktów marsza wojskowego, nim grająca go orkiestra również poddała się działaniu nakazu. Biegnący zwolnili kroku, zatrzymali się; głowy ich opadły, ujrzeli przed oczyma miły widok ziemi, zapraszający, by się na niej położyć i odpocząć. I nagle, kilka chwil zaledwie po tym, jak się rozległ ten wszechpotężny rozkaz, dziko podniecony tłum przeistoczył się w łan uśpionych ludzi. Niektórzy spali wtuliwszy głowy w kolana, inni rozciągnęli się całkowicie, oparłszy głowy na ciałach sąsiadów. Policjanci i tajniacy również ulegli nakazowi; po chwili heroicznej walki opadli na ciała tych, których mieli utrzymywać z dala od przybyszów. Orkiestra i głośniki zamilkły; na podwyższeniu dostojnicy zachowali na tyle przytomności umysłu, by przed zapadnięciem w sen zna- leźć sobie jakieś wygodne krzesło. Prezydent już spał; otworzył usta i wydał kilka chrapnięć świadczących o głębi tej drzemki. Jego małżonka spała bardziej dystyngowanie. Z daleka nadleciała jakaś mewa, która przysiadła na sekretarzu stanu i zasnęła na jednej nodze. Wysoko w górze nad ośrodkiem zamieszania unosił się Urizel trzymając w objęciach uratowaną, uśpioną kobietę. Dostrzegł stojącą karetkę i po płynących z jej strony obrazach psychicznych domyślił się, że służy ona do niesienia pomocy. - Zbudźcie się - polecił sanitariuszom. - Człowiek cierpi. - Mężczyźni nagle odzyskali przytomność; przecierając oczy pochwycili no- sze. - Połóżcie ją tutaj. Leżący obok fotoreporter również się zbudził, instynktownie sięgnął po aparat i doczekał się serii zdjęć swego życia: fotografie Urizela z kobietą fotogenicznie wyciągniętą na jego mackach, podczas gdy w jego oku widniały troska i współczucie, znalazły się na czołów- kach wszystkich gazet, pod nagłówkami w rodzaju: "KOSMITA RATUJE KOBIET)ć PRZED NAPOREM TŁUMU! KOSMITA NIE- SIE URATOWANIA KOBIETF DO KARETKI!" (Później dowiedziałam się od Kevina, który również się tam znajdował i zbudził się jeszcze przed owym fotoreporterem, że przebu- dzenie tegoż szczęśliwie nastąpiło zbyt późno jak na jeszcze bardziej sensacyjne ujęcie. Niosąc kobietę Urizel stwierdził, że jej budowa różni się od ciała znanych mu astronautów, postanowił więc wykorzystać okazję, by zbadać rozmieszczenie i naturę "wyrostków", o któ- rych wspominał Todd - w wyniku czego odzież kobiety znalazła się w jeszcze gorszym stanie niż przedtem.) Okazało się, że kobieta nazywa się C.P. Boynton. Odniosła jedynie lekkie potłuczenia, a jej relacje dla prasy aż ociekały najwyższym podnieceniem. - Tak się bałam, wiedziałam, że stratują mnie setki ludzi, a ja tego nie przeżyję. Modliłam się: "Boże, pomóż mi!" I nagle zjawiła się ta wielka błękitna istota lecąca ku mnie jak anioł; sięgnęła ku mnie i wyciągnęła mnie spod tych strasznych nóg! A jak przepięknie pachnę- ła! Chciałam przez to przekazać, że już od pierwszego dnia Anglowie stali się ulubieńcami prasy. Wracajmy teraz do podwyższenia, gdzie nareszcie rozpoczęło się oficjalne, prezydenckie powitanie. Perry taktownie zbudził wielkiego przywódcę mówiąc: - Panie prezydencie, sądzę, że chciał pan powiedzieć kilka słów - po czym automatycznie wpadł we własną mowę, akurat w porę, by powstrzymać członków rady Anglów przed odlotem do statku. Zagrała orkiestra, raczej nieskładnie - ale to nieprawda, co mówią, że wówczas, czy kiedykolwiek później grali "Boże, jak blisko do Ciebie". I wszystko potoczyło się zwykłym trybem. Kiedy przyszedł czas na Todda, Jima i Perry'ego, by się rozstać ze swymi nieziemskimi przyjaciółmi, z którymi spędzili ponad miesiąc wspólnej podróży, zaczęły się emocje. Jak stwierdzono, podczas drogi powrotnej Pastor Perry szczególnie upodobał sobie Azazela. Te- raz zaś, na podwyższeniu wielkie błękitne sylwetki Anglów odwracały się, by odejść ku swemu statkowi i pozostawić ludzi sobie sa- mym. Wyprostowani na tylnych mackach, górowali nad wszystkimi, gdy żegnali się uprzejmie z prezydentem, jego małżonką oraz se- kretarzem stanu, obecnie już bez mewy. Perry cicho przysunął się bliżej. Nagle padł na kolana i otoczył ramionami macki, na których stał Azazel. Po chwilowym zamieszaniu okazało się, że Perry po prostu tuli się do nieziemca wcisnąwszy twarz w jego bok - i płacze. Coś mamrotał pod nosem, coś tak osobistego, że nikt nie słuchał poza Kevinem. A już w ogóle nikt nie mógł się dowiedzieć, jakie też myśli Ziemianin i jego wielki nieziemski przyjaciel wymieniali między sobą. Ta osobliwa scena trwała tylko przez chwilę. Potem Perry wstał z wielką godnością i zajął miejsce u boku Jima i Todda. A już po chwili zapomniano o wszystkim, bo zaczęło się ogólne ściskanie rąk i macek. Kevin, który stał tuż przy podwyższeniu, powiedział mi później, że z ust Perry'ego padły te słowa: "Non Angli sed angeli" - a jeśli nie od razu się domyśliliście, co to znaczy, słuchajcie dalej. Aby podsumować wrażenie, jakie ogólnie wywarli Obcy, zacytuję list, jaki otrzymałam w odpowiedzi na mój pierwszy apel, by zgła- szali się naoczni świadkowie. Jej autorką była Cora-Lee Boomer, lat obecnie osiemdziesiąt dziewięć. "Oczywiście oglądałam to wszystko w telewizji. Może zresztą w ten sposób widziałam lepiej. Wojsko odgrodziło to wielkie piaszczy- ste miejsce, suche jezioro Jakieśtam. Wszędzie postawili wartowników, ale ludzie i tak się dopchali. A około jedenastej, pamiętam do- brze, bo był to czas na karmienie Donalda, zobaczyliśmy, jak toto zlatuje z nieba. Wyglądało jak wielka kiść winogron, tylko bez szypu- łek. I cały czas opadało, naprawdę powoli, chyba po to, żeby nikomu nic nie zrobić, a po chwili dokoła niego już latał helikopter i fotogra- fował. Miało taki kolor... jakby opalenizny, a zewsząd sterczały mu anteny. Takie kule ściśnięte razem jak coś... jak plaster miodu. Kie- dy opublikowali zdjęcia, widać było te wyglądające na zewnątrz niebieskie oczy. Bardzo ładne. Szkoda, że nie umiem tego lepiej wyra- zić. Przeważnie próbuję nie myśleć o tym; nawet dziś po prostu to widzę. Ale facet, z którym wtedy żyłam, on myślał, że jest taki cwany. A ja byłam młoda i głupia, i robiłam to, co mi kazał. On powiedział, że to wszystko jest na nic. Trzymaj się z dala od śmieci białych, powiedział. Bardzo przepraszam. Byłam taka młoda. Ale kiedy wylądowali i wyszli z tymi trzema astronautami, a ja z bliska zobaczyłam ich oczy, pomyślałam, że on nie ma racji. Oni wy- glądali tak pięknie. Jakby nas rozumieli i troszczyli się o nas. Poza tym się uśmiechali. Szkoda, że nie chciałam uwierzyć własnym oczom. Więc widziałam tylko sam początek. On wszedł i zobaczył, że oglądam, i wyłączył telewizor (wszystkie programy to nadawały), a po- tem kazał mi dać jeść. Więc potem niewiele już widziałam. No i przede wszystkim w ogóle nie byłam na miejscu. Teraz myślę, że on był głupi i nie miał racji. Oni byli dobrzy, dobrzy. Ale ja byłam taka młoda i miałam mało czasu, bo dziecko i pra- ca. Teraz gdy jestem stara, wiem, że w życiu jest coś więcej. Ciekawe, jak to będzie. George'a już dawno nie ma. Pamiętam tylko to wielkie oko, pełne miłości. Czasem dużo płaczę. Mam nadzieję, że to jest to, co pani chciała. Z poważaniem, Cora-Lee Boomer." To znowu ja, Theodora Tanton. No i tak się odbyło pierwsze spotkanie Ziemian z Anglami. Wiem, że Biała Księga nic nie wspomina o panice oraz o tych drobiazgach, które dostrzegł Kevin. Ale one są też ważne, aby pokazać, jak się rodziło n a s t a w i e n i e ludzi do Obcych, aby wytłumaczyć w części to, co się wydarzyło później. Bo ludzie mogli okazać rozczarowanie czy zniechęcenie. Anglowie nie mieli ze sobą żadnego sprzętu. A wszystkie czytane przez nas dotąd książki i oglądane filmy o Pierwszym Kontakcie zakładały, że w jego wyniku uzyskamy dostęp do zaawansowanej techniki czy choć do lekarstwa na katar. Jakieś świecidełka. Ale, jak powiedział Urizel, jego rasa przyniosła nam tylko pokój i przyjaźń - przynajm- niej tylko w tym zakresie, w jakim ludzie mogli to zaabsorbować. Ich własne "efekty specjalne", takie jak antygrawitacja czy telepatia, były po prostu wytworem ciał i Anglowie nie mogli ich nikomu przekazać, podobnie jak ludzie nie mogą przekazać nikomu na przykład zmysłu powonienia. A później zdarzyło się jeszcze wiele rzeczy, które rozochociły prasę. Ku zdziwieniu wszystkich następnego dnia wielki statek po pro- stu się rozłoźył, a poszczególne przedziały rozleciały się dookoła. Wkrótce na polu strzeżonym przez NASA leżały tylko resztki wspor- ników i rośliny w doniczkach. "OBCY CHCĄ ZOBACZYĆ ŚWIAT! KOSMICI ODWIEDZĄ KATEDRY! ANGLOWIE BADALI RELIGIE ŚWIATA! POSZU- KIWANIA TŁUMACZY! OBCY NIE UMIEJĄ CZYTAĆ ANI PISAĆ! KOSMICI CHCĄ, POZNAĆ WSZYSTKICH NA ŚWIECIE! (W ten sposób nieopierzeni pismacy grali na ludzkich emocjach. Na początku trudno było oddzielić informacje od histerii.) I tak Anglowie zaczęli się pojawiać tu i ówdzie, w małych grupkach czy nawet samotnie, o każdej porze dnia i nocy. Oczywiście w ten sposób służby bezpieczeństwa wszystkich wielkich mocarstw dostały kręćka. Okazało się, że za dużo nie trzeba się było martwić o bezpieczeństwo Anglów. Niezbyt łatwo jest zabić telepatę: wrogie myśli biją w niego niczym syrena, zanim jeszcze autor tych myśli zdoła coś przedsięwziąć. Nie wiem, czy w Białej Księdze to opisano, ale podam to jako przykład: Pewnego popołudnia paru Anglów przebywało w Libii, rozmawiając z ludźmi na rynku obok szosy, którą jak szalone śmigały samo- chody nie zważając na chodzące po szosie bydło i w ogóle. Nagle każdy z Anglów schwycił po jednym czy dwoje ludzi stojących obok nich i wszyscy unieśli się w górę, może jakieś dwadzieścia metrów. Jednocześnie dwóch innych Anglów schwyciło pewien samochód i cisnęło na utworzone w ten sposób wolne miejsce, do góry kołami. Sekundę później rozległa się eksplozja umieszczonej w samochodzie bomby, a parę osób w okolicy doznało niegroźnych obrażeń. Natomiast siedzący w samochodzie terroryści byli martwi. Wszystko stało się tak nagle, że nikt się nie zorientował; dopiero później ludzie się domyślili, iż jacyś szaleńcy chcieli wysadzić An- glów w powietrze, a ci podjęli kroki obronne na rzecz siebie samych i otaczających ich ludzi. Kiedy już było po wszystkim, oto, co się utrwaliło w umysłach świadków wydarzenia: Anglowie uratowali ludzi. Potem nastąpiło kolejne wydarzenie, które mogło zostać opisane na łamach Białej Księgi. Anglo imieniem Gavril jechał w samocho- dzie z ludźmi tak zwanym "szlakiem widokowym" prowadzącym szosą zwaną Corniche, na południu Francji. Gavrilowi znudziło się pa- trzeć na brudne Morze Śródziemne (sądzę, że odbierał myśli umierających ryb i ptaków morskich), toteż zaczął się wiercić na miejscu. W następnej chwili wyprysnął w powietrze z otwartego kabrioletu, szybko go prześcignął, a później spoczął na poręczy pobliskiego wiaduktu. W dole biegły tory kolejowe. Kiedy samochód jego opiekunów dotarł do Gavrila, ten stał z zamkniętym okiem, wyraźnie sku- piony, toteż ludzie czekali na niego w milczeniu. W oddali rozległy się gwizdki pociągu i Gavril otworzył oko. - Teraz okay - powiedział. - Ludzie widzą ludzi. - I wsiadł ponownie do samochodu, nic więcej nie wyjaśniając. Oczywiście jego opiekunowie pospieszyli z pytaniami, szczególnie dlatego, że przy torze zaczę- ło się jakieś zamieszanie. Okazało się, że Gavril odebrał myśli ludzi w dwóch pociągach zbliżających się do siebie ze straszną szybkością w tunelach poniżej. Stwierdziwszy, iż tor jest pojedynczy, Anglo się zainteresował i wyskoczył z samochodu, by to sprawdzić. Jego obawy się potwierdziły. Za chwilę dojdzie do strasznej katastrofy. Gavril przesłał silne sygnały telepatyczne maszynistom pocią- gów (a trudne to było zadanie - nadawanie w dwu przeciwnych kierunkach): "Niebezpieczeństwo! STOP!" Tak jak zaznaczyłam, nie by- ło łatwo. Kiedy ostatecznie pociągi się zatrzymały, maszynista jednego widział reflektory drugiego. No i kiedy opiekunowie Gavrila dowiedzieli się, co on takiego uczynił, wezwali prasę, a setki wdzięcznych pasażerów zalały okolicę. Tego wieczoru we wszystkich francuskich gazetach ukazała się fotografia Gavrila unoszącego się nad lokomotywą, z podpisem "ANGE DE MERCI". Bez jego interwencji, jak się okazało, zginęłoby około sześciuset osób; ktoś, zapewne terroryści, uszkodził wyłącznik au- tomatyczny i urządzenia alarmowe. Oczywiście prasy nie dało się już później opanować; na czołówki gazet trafiły dziesiątki podobnych wydarzeń, prawdziwych lub nie. Mnożyły się poglądy, iż Anglowie są symbolami dobroci czy też powodzenia i że dobrze jest przebywać w obecności któregoś z nich. Ludzie nawet zaczęli ich podskubywać, chcąc uszczknąć "na szczęście" choć kawałek ich twardej skóry. Sytuacja mogła się okazać nie- bezpieczna i bolesna, gdyby nie zabezpieczenie w postaci umiejętności przejmowania myśli. Prawdę mówiąc to kilku młodych Anglów doznało niewielkich obrażeń skóry, dopóki Obcy nie wpadli na pomysł, by nosić powłóczyste szale, które w razie potrzeby mogli pociąć na kawałeczki i rozdawać jako talizmany. - Wasi ludzie są trochę nie tego - mówił Urizel do Todda. Oczywiście wszelkie władze roz- pływały się w przeprosinach, ale tłumu nie da się opanować. Anglowie zaś przyciągali ku sobie autentyczne tłumy rozgorączkowanych ludzi, zupełnie różnych od zwykłych ciekawskich czy też szukających sensacji. Przez cały ten czas działy się różne rzeczy, które powinnam znać i opowiedzieć wam o nich, ponieważ na pewno nie wspomina o nich Biała Księga, ale właściwie to ja nigdy nie skończyłam swoich badań (prawdę mówiąc nigdy ich nie zaczęłam). Aby to zrobić, musiała- bym jeździć do tych nielicznych krajów, które jeszcze pozostały; Anglowie bowiem odwiedzali ludzi i miejsca, o których nigdy nie wspominali NASA, a nawet Toddowi, Jimowi i Perry'emu, mimo że ci stanowili niejako ich orszak urzędowy. Możecie więc w tym miejscu zapytać, po co ten cały wstęp, skoro nie mam do przekazania żadnych wyników badań? Och, badania by- ły tylko pretekstem skrywającym prawdę, która dostała się w moje ręce. Zaczekajcie! Na razie wydarzyły się dwie sprawy, które przyciągnęły uwagę wszystkich. Po pierwsze, ich plan odejścia. Odejścia? Odlotu w kolejny etap wędrówki po galaktyce - by może już nigdy nie powrócić? Był to wstrząs. Może jacyś ważniacy gdzieś tam skalkulowali sobie, jak to się wszystko ma zakończyć, ale te kalkulacje nie dotarły do przeciętnych ludzi. Książki i filmy nadawały sprawie kontaktu z Obcymi jakąś trwałość: albo nieziemcy usiłowali przejąć kontrolę nad Ziemią, albo Ziemianie dostawali się na planetę tamtych, albo c o ś sugerowało, iż nastąpią jakieś dalsze kontakty, a przynajmniej trwałe skutki. Nie tak jak teraz: "Cześć, jak to miło was poznać, do widzenia". W i z y t a. Czy tylko o to chodziło. Wyglądało na to, że odpowiedź brzmi "tak". Dlaczego? Nie to, żeby ktoś poważnie myślał, iż Anglowie pozostaną na zawsze, ale czemu odlatują tak prędko? Odpowiedź: muszą doglądać pewnych spraw. Na Księżycu czekały te bobry, krokodyle czy coś tam - aby Anglowie znaleźli im plane- tę pokrytą wodą. No i... mój Boże, przecież znajdowała się tam cała masa pozostałych Anglów, którzy mieli się dopiero obudzić, kiedy czuwający znajdą im p r a w d z i w ą planetę! Ziemia, oczywiście, się nie nadawała. Anglowie usiłowali tego po sobie nie pokazywać, ale prawda wyszła na jaw: Ziemia była dla nich jakby planetarnymi slumsami; zbyt brudna, skażona, wyeksploatowana i przeludniona, by na niej zamieszkać. "Ciekawe miejsce do z w i e d z a n i a, ale..." Szczerze mówiąc, to żadne ziemskie władze nie zaproponowały im jakiegoś terytorium, na którym Obcy mogliby się osiedlić. (Niektó- re osoby prywatne, szczególnie zamieszkujące w Teksasie i Australii, które posiadały wyjątkowo duże połacie powierzchni Ziemi, zrobi- ły, co prawda, pewne oferty "zainteresowanym rodzinom Anglów".) Ludzie uważali, że najlepiej byłoby, gdyby Anglowie osiedlili się na Księżycu, czy gdzieś indziej, ale stosunkowo blisko. A co z We- nus czy Marsem? Czy nie mogli przebudować którejś z tych planet za pomocą magicznych urządzeń planetotwórczych? I zostać w Układzie Słonecznym? Odpowiedź: Niestety, nie mają żadnych magicznych urządzeń planetotwórczych, a bez nich wszelkie pozostałe planety w Układzie Słonecznym zupełnie, ale to zupełnie nie nadają się do zamieszkania. Bardzo im przykro. Wszystko to działo się w coraz szybszym tempie: różni ludzie proponowali Anglom czasem naprawdę niezwykłe zajęcia albo sugero- wali, w jaki sposób mogliby oni urządzić się na Ziemi. Nawet mafia bardzo się interesowała ich zdolnościami telepatycznymi, które by- łyby idealne u strażników. Różni dziwni Arabowie odwiedzali ich w nocy. Kilka wielkich kościołów oferowało Anglom znaczne sumy, by zostali i odprawiali nabożeństwa. No i oczywiście niezliczone propozycje z wszelkiego rodzaju służb bezpieczeństwa i wywiadow- czych. Wszystkiemu temu Anglowie przysłuchiwali się z pogodną tajemniczością. Pewnego wieczoru, gdy omawiano gospodarkę Ziemi, przysłuchujący się temu Anglo wyciągnął skorupę owocu wielkości orzecha kokosowego, po brzegi wypełnioną kamieniami, które wy- glądały na pięcio- i dziesięciokaratowe brylanty najczystszej wody. - Podobają się wam? - zapytał Anglo. - Zebraliśmy je tam - dodał machając macką mniej więcej w kierunku Alfy Centauri. - Weźcie sobie. - Nim się wyjaśniło, że Anglo zapraszał ludzi do Centaura, a nie do ładowni swego statku, zdążył się już załamać rynek diamentów od Pretorii do Zurychu. Domniemywano też, iż Anglowie mają gdzieś skrytki ze złotem czy innymi skarbami, jakie tylko człowiekowi mogą przyjść na myśl. Im osobiście najbardziej podobały się kwiaty, szczególnie duże okazy mlecza. Kiedy się o tym dowiedziano, procesje ludzi przycho- dzących do Anglów z osobistymi prośbami nabrały nowego wyglądu. Wszystko to jednak nie wpłynęło na ogólny obraz przybyszów jako po prostu dobrotliwych cudotwórców, aniołów łaski - czy, jak można już teraz powiedzieć, skoro zbliżamy się do sedna sprawy, po prostu aniołów. Zaiste, wkrótce miał się rozlec płacz i zgrzytanie zębów. Dzień odlotu malował się tak czarnymi barwami. Ludzie po prostu nie chcieli o tym myśleć. I wówczas wydarzyła się sprawa druga, a raczej szok. Zdawało się, iż Anglowie dochodzą do końca swych badań na szych kultur, a szczególnie naszych religii - o ile słowo "badania" zbyt rygorystycznie nie określa tego, co oni robili, czyli po prostu zadawali pytania. Interesowało ich jednakowo wszystko, co robimy, niezależnie czy dotyczyło to zarządzania wytwórnią barwników, czy też odprawiania nabożeństwa w katedrze Notre-Dame. Zawsze jednak wypytywali o ludzkie przekonania religijne czy też raczej o boga lub bogów. Nig- dy nie zapominali o jednym pytaniu: "Gdzie jest twój bóg?" A kiedy już otrzymali wszelkie informacje o, powiedzmy, panteonie indyjskim, zawsze kończyli pytaniem: "Gdzie oni są? Gdzie oni są t e r a z?" Oczywiście otrzymywali najdziwaczniejsze odpowiedzi. Ludzie pokazywali na niebo albo na opactwo westminsterskie, lub też na Zło- tą Pagodę; jakiś facet zabrał ich do Wielkiego Kanionu. Kiedy jednak Anglowie pytali o o g 1 ą d a n i e danego boga czy bogów, no to trzeba się było męczyć z określeniami w rodzaju "niematerialni", "transcendentalni" czy "immanentni". Pytający zaś wyglądali na... no, może nie rozczarowanych, ale bardzo poważnych. W końcu pewnego dnia Todd odwrócił role. - A wy macie boga? - zapytał. - O, tak. Wielu. - A gdzie oni są, ci wasi bogowie? Stali rozmawiając na balkonie ponad zalaną światłem księżycowym Wielką Pagodą Moulmein. Azazel pomachał macką w kierunku Księżyca. - Tam - powiedział. - Wasi bogowie są z waszymi statkami? To znaczy, duchem? - Nie. Bogowie... są tam! Wielu. Niektórzy średni, inni bardzo starzy, je- den nowy, ważny, obecnie największy. W statku. No więc wszyscy wyobrażali sobie, że chodzi o rzeźby czy wizerunki, czy jakieś święte relikwie. Anglowie wszakże zapewniali, że bogowie są żywi i to nawet bardzo. Tyle że śpią, jak inni Anglowie. No to, hm... czy można było ich zobaczyć? Czy ludzie mogliby tam polecieć i ujrzeć paru? Ależ oni są uśpieni, powtórzył Azazel. Potem wdał się w dłuższą debatę z Urizelem. - Może dobrze będzie ich raz obudzić - zakonkludował Urizel. - Sen w podróży długi. Chcecie, żeby ich tu sprowadzić, pokazać wam? Czy chcemy! Wśród obecnych było trzech reporterów. Oto efekt: "ANGLOWIE MAJĄ PRAWDZIWYCH BOGÓW UŚPIONYCH NA KSIĘŻY- CU." "BOGOWIE ANGLÓW ODWIEDZĄ ZIEMIĘ!" I tak oto delegacja Anglów udała się na Księżyc, by przygotować swoich bogów. Natomiast władze amerykańskie przygotowywały się do nadprzyrodzonej wizyty. Wówczas, oczywiście, nikt nie wierzył, że chodzi o coś nadprzyrodzonego; wszyscy wyobrażali sobie, że zobaczą jedynie innych Anglów w przebraniach. Anglowie jednak zdawali się brać wszystko bardzo poważnie. Wszyscy zjechali się z całej Ziemi i odtworzyli statek. Na ten widok komitet powitalny zdecydował, że sam również powinien się za sprawę wziąć poważnie i zaprosił na miejsce lądowania głowy ziem- skich kościołów. Ówczesny papież był zapalonym podróżnikiem i zwolennikiem kontaktu; wręcz życzył sobie być obecnym. Oczywi- ście spowodowało to olbrzymi zamęt w kręgach kościelnych; niektórzy widzieli w tym uznanie religii pogańskiej. Papież odparł jednak: - Nonsens. Lepiej niech wszyscy z nas tu się zjadą, by zobaczyć, co też tam oni mają. - I po raz pierwszy patriarcha prawosławny przy- stał na propozycję papieża. Obaj anglikańscy arcybiskupi oczywiście też się chętnie zgodzili, a przyłączyły się do nich wszystkie wy- znania protestanckie. Widząc zatem to bezprecedensowe ekumeniczne zgromadzenie chrześcijan, głowy religii niechrześcijańskich też zapragnęły uczestniczyć i w końcu to, co zapowiadało się jako pokaz nieziemskich bożków, urosło do potężnego spotkania na szczycie głów wszystkich religii świata, które cała Ziemia oglądała w telewizji. Potrzebny był do tego specjalny komitet organizacyjny, a opra- cowanie protokołu stało się koszmarem dla licznych mistrzów ceremonii. Po kilku dniach okazało się, że mieliśmy do czynienia ze swoistą konfrontacją wszystkich ziemskich religii z ich nieziemskimi odpo- wiednikami. Była to jednak konfrontacja, którą Ziemia przegrała już na starcie: my mieliśmy ludzkich dygnitarzy w najróżniejszych uroczystych strojach, oni zaś mieli - bogów. Stało się to jasne, gdy pewnego wieczoru mniej więcej tydzień po odlocie Anglów na Księżyc inny wielki bąblowaty statek spłynął ci- cho jak ćma, w świetle reflektorów, na przygotowane lądowisko. (Władze wiele się nauczyły z tego pierwszego niepowodzenia; zacho- wano wysłaną chodnikiem ścieżkę do komitetu powitalnego, ale ludzi usunięto również z całego obszaru wokół statku, gdzie Anglowie mogli wylatywać poza protokołem. W ogóle tłum zatrzymano z dala od wszystkiego, za skleconymi naprędce rzędami siedzeń, za miej- scami, na których pobierano opłatę. W górze zawieszono olbrzymie ekrany wideo, toteż wszyscy obecni widzieli doskonale.) I bogowie Anglów nadlecieli! Wkrótce wszystkie miejsca siedzące były zajęte, a tłum napierał z zewnątrz. Gdy statek osiadł na ziemi, wszyscy mogli zobaczyć, że jest to znacznie większa jednostka, z większymi "bąblami" oraz wielkim pę- cherzem centralnym czy też kopułą. Zjawili się wszyscy Anglowie, ustawieni w kręgu otaczającym miejsce lądowania, spokojni jak nig- dy. Wśród nich stała grupka ziemskich dzieci z naręczami kwiatów, które miały dać przybywającym bóstwom. Otworzyły się drzwi zewnętrzne i pojawiła się w nich olbrzymia, nieco zgrzybiała postać Angla, którego wielkie oko łzawiło i mrugało w świetle reflektorów. Przybysz okryty był cały czymś, co przypominało szczątki zwierząt, szczególnie rybimi ogonami i głowami, a nad okiem miał gigantyczną maskę jakiejś nieznanej bestii. - Jest to... hm, animistyczny totem z dawnych wieków odezwał się głos komentatora. - Zdumiewająco długowieczny. - Asystujący An- glowie podali plemiennemu bożkowi jakiś ociekający wodą kąsek jedzenia i poprowadzili go ku odgrodzonemu miejscu, gdzie stały wy- ściełane łoża. Stwór poruszał się na wszystkich mackach nie starając się chodzić wyprostowany; wyraźnie pochodził z epoki, gdy An- glowie wciąż jeszcze byli rasą na wpół wodną. Następnie pojawił się jakiś baryłkowaty kształt, otyły i najwyraźniej zniedołężniały z wiekiem. Jego oko wyrażało coś w rodzaju zło- śliwości połączonej z roztargnieniem; toczył nim dookoła, gdy odprowadzano go na miejsce odpoczynku. - Wczesny bożek płodności - wyjaśnił komentator, który był antropologiem pospiesznie wezwanym do pełnienia tej funkcji. - Dalej ukażą się kolejne inkarnacje tej postaci. Proszę zwrócić uwagę na wzrastającą złożoność kulturową. (Co czujniejsi przedstawiciele prasy, widząc, do czego to wszystko prowadzi, wysyłali rozpaczliwe wołania o antropologów, etnolo- gów i kogokolwiek, kto mógłby zinterpretować to, co się działo.) - Tu oto - powiedział jeden z nich, gdy po czerwonym dywaniku zaczęła się przesuwać procesja jeszcze wyższych i imponujących bóstw Anglów - mamy ich odpowiedniki ziemskiego poziomu Asztarte lub Isztar. Przechodząca bogini obróciła swe wielkie oko i rzuciła dziennikarzowi takie spojrzenie, że ten upuścił swój notatnik. Wówczas już dla wszystkich stało się jasne, z postury i zachowania przybyszów, że nie są to po prostu zwykli Anglowie poprzebierani w kostiumy, nie mówiąc już o nieruchomych czy poruszanych wizerunkach bożków. Nie: mieliśmy do czynienia z zupełnie nową kategorią istot ukazu- jących się nocą przed oczyma tłumu, który dziwnie umilkł. Nawet dziś nie wiemy, kim oni byli. Wiemy tylko, że widzieliśmy bogów. Ostatnia postać w tej grupie nawet oczom Ziemian ukazała się jako promienna sylwetka; ona jedna zdawała się mieć świadomość obecności dostojników religijnych zebranych na podwyższeniu. Olśniewający blask, jej połyskliwe, iskrzące się szaty sprawiały, że raz zdawała się ona (wszyscy bowiem Ziemianie obserwujący tę scenę zgadzali się, że jest to "ona") osobliwie uwodzicielską Kosmitką, kiedy indziej zaś olśniewającą ziemską pięknością. Kiedy stąpała wdzięcznie po dywanie, uniosła jedno ramię-mackę, a z mroku spłynął na nie jastrząb. Rozległy się dochodzące skądś dźwięki muzyki. Z pewnym lekceważeniem pozwoliła się zaprowadzić na odgrodzone miejsce; kiedy się obracała, jej umalowane oko przesłało Jego Świątobliwości wyraźne mrugnięcie. Następnie się pochyliła, by przyjąć naręcze kwiatów od oszołomionego dziecka, podeszła do ol- brzymiej sofy i wyciągnęła się na niej. Niepotrzebny był żaden komentator, by oznajmić, że oto przeszła wielka Afrodyta. Za nią pojawiła się olbrzymia, posiwiała postać, która utykała, podobnie jak ziemski Wulkan. A jeszcze później ukazał się potężny osobnik o rozkazującym wyglądzie, który kroczył złowieszczo, spoglądając pogardliwie dookoła i wymachując obcym orężem. Oko jednak miał jasne i młode, choć cała reszta zwiastowała wojnę i gniew; tak właśnie Mars musiał wyglądać w oczach jego matki. Wbiegły następnie grupki i gromadki oszałamiająco odzianych i zdobionych klejnotami figurek, niektóre z instrumentami muzycznymi - odpowiedniki muz, nereid, oread czy driad z greckiego panteonu albo peri, elfów czy algerytów - z innych. Tańczyły one pod łukami tęczy, grając i śpiewając, wieszcząc nadejście majestatycznego, posiwiałego boga, owego starca o nieograniczonej potędze czy władzy, obojętnie czy nazwalibyśmy go Zeusem, Jowiszem, Wotanem czy Jehową. Choć nocne niebo było czyste, jego nadejściu towarzyszyły odległe dźwięki grzmotów. Kiedy ci wszyscy bogowie przechodzili obok Anglów, wśród tych ostatnich zerwały się śpiewy. Po raz pierwszy ludzie słyszeli śpie- wających Anglów, a pieśni te zdały się im zarówno osobliwe, jak i przyjemne dla ucha. I wciągi nadchodziły: bóstwa nieznane oczom przedstawicieli kultury Zachodu, ale znacznie bardziej znajome Persom, Hindusom czy Chińczykom: niektóre w dziwacznych, rozbudowanych kostiumach i serpentynowych ozdobach, z wielkimi zaplecionymi w loki i prze- tykanymi piórami konstrukcjami na głowach, przedstawiającymi ponure uśmiechy lub oczy powiększone do nadnaturalnych rozmiarów. W uroczystej postawie wszyscy zmierzali na wyznaczone miejsce, a wraz z nimi zwierzęta będące ich atrybutami. Także w powietrzu pojawiały się iskry czy płomyki, które czasem wyglądały jak kwiaty, czasem jak płatki śniegu, a w ogóle zdawały się żyć własnym ży- ciem, gdy tak tańczyły tu i tam. W końcu pośród grupy bóstw plemiennych czy narodowych stanęło jedno o wyraźnie wielkiej potędze, odziane w długie białe szaty. Asystowały mu... zrazu zdawało się, że są to małe mechaniczne zabawki o kształcie młodych Anglów, o słodkich, błyszczących oczach. Ale istotki te były żywe. - Kulminacja bóstwa ojcowskiego - wyjaśnił komentator. Wielokrotnie wcielał się w nowo narodzonego syna. Najwyraźniej pozostało mu jeszcze trochę wyznawców. A teraz... - komentator wdał się w dysputę ze swymi konsultantami spośród Anglów. W ciszy, jaka nastała, wszyscy mogli zobaczyć, że jedna z małych postaci synowskich zatrzymała się i przystanęła, wyraźnie zdezo- rientowana lub chora. Jednak pobliski Anglo poklepał ją troskliwie i wkrótce postać ożyła, po czym pobiegła za ojcem. Wstrząśnięty komentator wziął Anglów w ogień pytań. - Dlaczego wozicie ze sobą tych, hm... żyjących bogów starych, martwych już religii? Wydawałoby się, że jeden prawdziwy bóg by wystarczył. - Tak - odparł jeden z Anglów (spośród których wielu umiało już się dobrze posługiwać licznymi ziemskimi językami) - ale widzisz, umysły i duchy tych, którzy czcili tych bogów, są nadal w nas, pod powierzchnią cywilizacji. A cywilizacja może zakończyć się fia- skiem. Kiedy stwierdzamy, że któreś z tych starych bóstw nabiera wigoru i żywotności, stanowi to dla nas ostrzeżenie. Zbyt wielu spo- śród nas nieświadomie czci te wartości. I wtedy - uderzył tylną macką o ziemię - dławimy to, o tak, póki jeszcze zarzewie tli się słabo. Rozumiesz? Ale teraz... Śpiew ucichł i przez kilka chwil nikt się nie poruszał; cisza zwiastowała, że zbliża się coś ważnego. W tę oto ciszę wstąpiła, czy też zmaterializowała się w niej wysoka, spowita szatami i zawojami postać dwukrotnie wyższa niż te, któ- re kroczyły przed nią. Była wyraźnie płci żeńskiej. Kiedy posuwała się wyznaczoną drogą, twarzą zwróconą ku podium fila dygnitarzy, nie uczyniła żadnego gestu, ale z podium rozległ się dźwięk równoczesnych wdechów, prawie wspólny jęk. Na pojedyncze oko postaci nałożona była maska balowa; w głębi za jej otworem widać była ciemną iskrę roztopionego czerwonego złota. Tam jednak, gdzie po- winna być reszta jej twarzy i głowy, znajdowała się tylko czarna pustka pod kapturem. Szaty poruszały się, jakby skrywając okazałą po- stać, ale w otworach nie pojawiały się ręce ni stopy. Gdzie przechodziła, dzieci kryły twarze w kwiatach. A szereg Anglów pochylał się w ukłonie, niczym wierzby pod podmuchem bezgłośnego wiatru. Obok postaci szło zwierzę trzymane, jak się zdawało, na łańcuchu, który je dławił przy zbyt silnych ruchach. Jeden z rękawów postaci dotykał głowy zwierzęcia, ale w wylocie nie było widać dłoni. Pod okiem zwierzęcia widniały wyszczerzone kły i szable; jego kończyny miały twarde poduszki i dzikie ostrogi, a pysk stwora zdradzał jedynie wściekłość i nienawiść. Raz, kiedy postać się poruszyła, jej zwie- rzę uniosło głowę i wydało przeciągłe wycie, które znalazło odzew w przeciągłym dźwięku gromu. Kiedy ta zjawa zbliżyła się do podwyższenia, spostrzeżono, że Anglowie przygotowali dla niej pojedynczy tron z dala od innych. Po- stać zasiadła w nim beznamiętnie. Otaczający ją Anglowie opadli do pozycji, którą u ludzi uznałoby za klęczącą, a znajdujący się nie- opodal ludzie bezwiednie odwrócili twarze i pochylili głowy. - Ją obecnie czcimy - oświadczył Anglo stojący obok komentatora. - Ma wiele imion, ale tylko jedną naturę. Tu można ją nazywać Prawem Przyczyny i Skutku. - A czym jest to... zwierzę? - Jest to jej narzędzie zemsty nad tymi, którzy łamią jej przykazania. Zarówno świadomie, jak i nieświadomie. Posłuchaj! Zewsząd do- biegało echo wycia stwora. - Niestety, moi biedni ziemscy przyjaciele, wy jej nie znacie, ale obawiam się, że już zdołaliście przekroczyć zakazy Prawa. Może być i tak, że gotuje się dla was, niewinnych, jakaś straszliwa kara. - Czy chodzi o igraszki z atomem? - zapytał dzielnie komentator. - Nie. O to właśnie nie chodzi. To mogłoby zaniepokoić jednego z naszych bogów plemiennych. Prawo Przyczyny i Skutku nie sprze- ciwia się studiom i zawsze udzieli odpowiedzi. Jej zemsta zarezerwowana jest dla tych, którzy powodują działanie Przyczyny jednocze- śnie nie pożądając Skutku. Mam na myśli na przykład niemożność przewidzenia wyniku przyspieszonego mnożenia się na ograniczonej przestrzeni. - Ale... - Cisza. - Do tłumów, które niewiele słyszały z tej złożonej wymiany poglądów i zaczęły się niepokoić, Anglo przemówił: Proszę nie wstawać. Pozostał jeszcze jeden. Jednak nic widzialnego nie pojawiło się na tle wielkiego statku. Tylko najbliżsi mu nagle zadygotali, jak gdyby przeszył ich chłodny wiatr, choć nic się nie poruszyło. Chłód dotarł do stóp podium dla dygnitarzy i najwyraźniej poleciał w górę; widziano, jak niektórzy do- stojnicy przyciągnęli łokcie do boków i się zatrzęśli. Gdzieś w oddali rozjarzyła się pojedyncza błyskawica. I wszystko minęło. - Był to cień Boga Przyszłego - powiedział wyraźnie komentator. - Choć jaki on będzie, oni nie wiedzą więcej od nas... Czy widzieli- ście, jak się papież wówczas przeżegnał? Resztę z pewnością wszyscy oglądaliście; zdjęto odgradzające liny i zaproszono wszystkich chętnych, by przemieszali się z bogami. (Na szczęście siły bezpieczeństwa były przygotowane na podobny wybryk w stylu Anglów i szybko przejęły sprawę w swe ręce.) - W swoje obecnej formie cielesnej nasi bogowie są zupełnie nieszkodliwi - oświadczył komentator Anglów. - Mają jednak pewien przykry zwyczaj, gdy są znudzeni czy rozdrażnieni, dematerializować się w postaci czystej energii (o ile dobrze opanowałem waszą ter- minologię) i w tej postaci mogą być istotnie bardzo niebezpieczni. Jeszsze gdy mówił, rozległ się wysoki brzęk, jakby pękającego kryształu, od strony Afrodyty i wszyscy mogli zobaczyć, że bogini zniknęła pozostawiając za sobą jedynie białe cząstki niczym gołębie czy też długopłetwe białe ryby, które tańczyły bezładnie przez chwilę, nim zniknęły zupełnie. W chwilę później ulotniło się starodawne bóstwo animistyczne, z niewielkim hukiem i tylko kilkoma bliżej niezidentyfikowanymi cząstkami tańczącymi w miejscu, gdzie się uprzednio znajdowało. To wszystko jednak widzieliście, podobnie jak przygotowania Anglów do natychmiastowego odlotu, po tym, jak zabrali rankiem swych odświeżonych bogów na Księżyc. Również przygotowania były dość nietypowe, składające się przede wszystkim z zajmowania miejsc w pęcherzach i ładowania do nich wszelkich otrzymanych pamiątek. (Szczególnie uwielbiali widokówki katedr i plaż kąpielowych oraz suszone kwiaty.) Wzburzona nagłością tego wszystkiego Ziemia przygotowywała się na żałobę z powodu wyjazdu cudownych gości. I wówczas nastą- piło to cudowne wezwanie. To musicie pamiętać. Jeden ze starszych Anglów po prostu zapytał: - Ktoś chce z nami jechać? Znajdziemy dobre miejsce. Tak, mówili poważnie. Czy ludzie chcieliby udać się z nimi na wędrówkę? Nie rozstanie, ale znalezienie wraz ze swymi drogimi no- wymi przyjaciółmi dziewiczej Ziemi o jasnym niebie i błękitnych wodach. Zupełnie nowy start, wraz ze swymi aniołami stróżami. Czy chcieli? CZY CHCIELI? Chcieli! W takiej liczbie, że Anglowie musieli ustalić granicę jednego miliona, bo tylu uśpionych pomieściłyby puste dotąd pęcherzo- statki. Nawiasem mówiąc, w czasie snu nie groziło starzenie się ani śmierć. Proces selekcji, jak wszystko, był prosty i nietypowy. W Stanach Zjednoczonych Anglowie zwyczajnie poprosili o miejsce na parkin- gach (każdy właściciel centrum handlowego proponował swój) i ustawili się w wygodnym miejscu, każdy trzymając owalny pojemnik otwarty z jednej strony, wielkości piłki do rugby. Kandydatom polecano włożyć rękę do środka pojemnika na minutę czy dwie, podczas gdy Anglowie przyglądali się mu uważnie. Wydawało się, że pojemnik jest pusty w środku; można było wykręcać w nim palce czy do- tykać boków; nie robiło to różnicy, a jego wygląd się nie zmieniał. Po jakimś czasie Anglo mówił "tak" albo "nie" i to wszystko. Przyję- tym polecano udać się na statek z trzema kilogramami ładunku, jaki uznali za stosowne. Proponowana odzież - to wymieniono na wrę- czanej kartce składała się z jednego wygodnego dresu, rękawic do pracy, okularów słonecznych i tenisówek. Na jakiej podstawie dobierano uczestników tej wiekopomnej wyprawy? - Biorą tych, którzy im się podobają - powiedział do mnie Waefyel. - Ale co ten pojemnik robi? - Nic... lecz w taki sposób nikt się nie spiera. - Przypomniałam sobie, że te istoty są telepatami. Podczas gdy człowiek trzymał rękę w pojemniku, Anglo mógł przejrzeć jego umysł na wylot. Ale kim jest Waefyel? Zapomniałam wam powiedzieć o moim osobistym przyjacielu z grona Anglów. Reszta tego tekstu pochodzi przeważnie od niego. Po- znałam go, tak jak wielu innych, poprzez Kevina. Waefyel pełnił rolę gońca jednego ze starszych członków rady, który, jak się okazało, uwielbiał poznawać ludzi na wielkich przyjęciach. Bywało, że starszemu członkowi rady kończyła się woda czy owe suchary, które sta- nowiły jedyne ich pożywienie, i wtedy Waefyel mu je przynosił. Kevina zaś poznał, gdy ten niósł kawę w podobnej roli. Formalnie rzecz biorąc Waefyel był młodzieńcem, płci męskiej (znak zapytania - tego nigdy do końca nie wyjaśniliśmy) i tak miły, jak miły może być Anglo, co już dużo znaczy. Ale miły czy nie - nie potrafił mi załatwić wejścia na ich statek, kiedy oblałam próbę z po- jemnikiem. Próbowałam jeszcze raz - nie sprzeciwiali się - a potem znów i znów - ale zawsze odpowiedź była przecząca... a później już przekroczyli swój milion. - Dlaczego się nie nadaję, Waefyelu? Wzruszył ramionami; u ośmiornicy ten gest wywołuje wrażenie. - Może wiesz za dużo. - J a? Czy wy nie lubicie, jak ktoś jest za mądry? - Nie, my lubimy. Tylko że niektórych za mądrych inni ludzie zabili. - Och. - Wiedziałam, co ma na myśli. Faktem jednak jest, iż Anglowie nie zabrali miliona przygłupów czy też miliona jakiejkolwiek innej kategorii ludzi. Cała grupa, tak jak ją widziałam w drodze do statku, stanowiła w miarę uczciwy przekrój ludzkiej społeczności. (Jeden z Anglów m i a ł jednak swą sła- bość: wybierał rudych.) Tym niemniej ulegli eliminacji oczywiście łajdacy, włóczędzy oraz zupełni inwalidzi mówię przecież: w s z y s c y próbowali, nim zebrano ten milion! - oraz wielu takich, którzy mnie również się nie podobali z samego wyglądu. Dopuszczonym przystawiano do czoła pieczęć, która zresztą nie była widoczna, a noszącym ją mówiono, że mogą swobodnie myć twarze czy coś (zresztą nie m ó w i o n o; to również trzeba było wydrukować, bo Anglom sprzykrzyło się odpowiadanie każdemu z osobna). Stojący przy statku Anglowie po prostu spoglądali w to miejsce. Zapytałam Waefyela, czy to jakiś zapis psychiczny, a on się tylko uśmiechnął. - Nie ma potrzeby. - Zbeształam się w myśli: oczywi- ście telepata od razu pozna po myślach, czy dany człowiek otrzymał pieczęć, czy nie. Och... jeszcze jedna rzecz o wybranych: po wejściu do statku opryskiwano ich aerozolem i podawano zastrzyk. - Po co to? Waefyel zachichotał. - Na płodność. Za wielu młodych robicie i nic was nie potrafi oduczyć. - To znaczy, że oni będą bezpłodni? Ale pewnie wymrą w ten sposób? - Tylko na dwadzieścia waszych lat. Potem okres płodny i znowu dwadzieścia lat. I znowu. - W jego myślach wyszukałam pojęcie "cyklu". - Tak... w ten sposób nic się nie zepsuje, a może się czegoś nauczycie. - jak oni to robią? I w tym miejscu dowiedziałam się o prawdziwych badaniach naukowych u Anglów. Jak się okazało, niektórzy z nich zabawiali się bionaukami i wyhodowali szczep bakterii powodujący, że ludzki system immunologiczny niszczy czy też raczej neutralizuje swe nasie- nie. Antyciała czy jak tam je nazwać, funkcjonowały przez dwadzieścia lat, potem dopuszczały kilka płodnych wytrysków, a następnie odnawiały swe działanie na następne dwa dziesięciolecia. I tak dalej. Stały się one również jedną z głównych cech dziedzicznych. Sprytne, nie? Okazało się, że co do tych dwudziestu lat Anglowie pospierali się nieco między sobą. Niektórzy głosowali za czterdziestką, ale udo- wodniono im, że to tylko ich przesadna reakcja w wyniku obrzydzenia, jakie czuli z powodu stanu rzeczy na Ziemi. I oczywiście wiecie już wszystko o pozostałych sprawach. Powiedziałam do Waefyela, że to szkoda, iż nie mogą tego zrobić wszyst- kim ludziom na Ziemi. Ale ludzie protestowaliby zbyt gwałtownie. Znowu zachichotał. - Nie widzisz zachodów słońca? Ładny zielony kolor, co? - Tak, ale wyjaśniono, że... - Już to robimy - powiedział. - Lecą z powietrzem. Kłopoty, że hej ! Tyle trzeba wyprodukować. Dobrze, że bakterie same się mnożą. No więc, tak jak mówiłam już, sami o tym wiecie. Ja się po prostu dowiedziałam pierwsza. Boże, pamiętam cały ten zamęt, oblężenie klinik leczących bezpłodność... oczywiście na początku za wszystko obarczono winą kobiety. W końcu jednak nie można już było tego ignorować, szczególnie że niektóre Naczelne zostały tym dotknięte w podobnym stopniu. No i objawy występowały u mężczyzn: obrzęk i podrażnienie, gdy neutralizowało się żywe nasienie. Ale wiecie o tym sami: że mamy najstarsze pokolenie w różnym wieku - takim jak mój i starszym - potem następne pokolenie, wszy- scy około czterdziestki, i kolejne - około dwudziestki. A potem już nic, choć słyszę, że ostatnio kobiety zaczynają zachodzić w ciążę. ("ZNOWU MACIERZYŃSTWO!" "NOWE NARODZINY!" "CZY TYM RAZEM TO JUŻ NA DOBRE?" Na pewno nie, mogę was zapewnić.) Widzicie, był to ich prezent pożegnalny dla nas. - Zrobiliśmy wam dobrą rzecz - tak to ujął Waefyel. - Teraz nadchodzące zło może się nie wydarzy. No i się nie wydarzyło, prawda? Byliśmy o włos od najgorszej z wojen, ale ludzie na całym świecie tak się zajęli próbami robienia dzieci, że wszystko się szybko uspokoiło. Oczywiście szlag trafił systemy gospodarcze oparte na głupiej zasadzie nieustannego wzrostu, ale to nic w porównaniu z groźbą totalnej zagłady. Ci, którym nie przeszkadzała wizja planety z pięćdziesięcioma miliardami ludzi dy- szącymi jeden drugiemu w kark, doznali rozczarowania. Natomiast problemy ekologiczne, zatrucie, odpadki, ścieki i erozja - wszystko dało się rozwiązać, gdy ciągła kaskada nowo narodzonych dzieci ze stale płodnych brzuchów przemieniła się w niewielki strumyczek tryskający co dwadzieścia lat. Prędzej czy później ludzie musieli się przyzwyczaić do gospodarki statycznej; dar Anglów umożliwił nam to, póki jeszcze zostało ja- kieś życie w oceanach. Ale to wszystko bez znaczenia. Kiedy minął ból po odrzuceniu mojej kandydatury - nie, to tylko tak wygląda, jakbym płakała - powróciło dręczące mnie już wcześniej pytanie: Dlaczego tak naprawdę Anglowie opuścili tę rajską planetę, z której pochodzili? D 1 a c z e g o? - Chcieliśmy zobaczyć inne miejsca - odparł Waefyel. Nudziliśmy się. Ale nie brzmiało to tak jak zawsze. Może telepaci przekazują swe myśli, czy chcą tego, czy nie? - Waefyelu - co się n a p r a w d ę stało z tamtą drugą rasą, która zamieszkiwała waszą planetę? - Może odjechali, może wymarli. Myślę, że wymarli. To brzmiało szczerze. - Wasz lud nie wytępił ich przypadkiem? - Och, nie! NIE! Takiej grozy nie da się podrobić - tak mi się zdaje. - A więc odlecieliście, zabierając swych bogów ze sobą. A co z Anglami, którzy tam pozostali? Co oni zrobią bez bogów? - Żaden Anglo nie został, wszyscy są tutaj. Na Księżycu. - Hmm. Nie jesteście zbyt liczną rasą, co? - Trzy, cztery miliony. Wystarczy. - A wasi bogowie? Hej, przecież oni są naprawdę ż y w i, nie? Leżeliśmy na niewielkiej plaży na jednej z Wysp Dziewiczych, dokąd Waefyel mnie zaniósł. Gdybym tylko umiała jeść te jego suchary, jakież podróże mogłyby nas czekać! Próbowałam tego świństwa, ale smakowało jak suche kalosze.) - Oczywiście, że żywi - odparł. - Robią różne rzeczy dla nas. Wszędzie tak jest. - U nas nie - powiedziałam leniwie. - Czy inne rasy też mają żywych bogów? - Tak. - Jego oko miało smutny wyraz. - Oprócz was. Jesteście pierwszymi, których spotkaliśmy - bez żywych bogów. - Hej, ty mó- wisz poważnie. Myślałam, że bogowie to wymysł. - Och, nie, oni są prawdziwi. Uważaj, spalisz skórę. - Tak, dziękuję. Dlaczego wasi bogowie chcieli opuścić tę cudowną planetę? - Aby polecieć z nami. - Więc każdy bóg musi iść tam, gdzie się udaje jego lud? A co się stało z bogami tej drugiej rasy, która wymarła? Co się w ogóle dzieje z bogami ras wymierających? - Zazwyczaj... popatrz, nauczyłem się nowego słowa! Zazwyczaj bogowie też odchodzą. Giną w powietrzu, kończą się. Czasem... nie. - Jego wielkie oko znowu patrzyło z powagą. Nie ze smutkiem, tym razem. - Nie wiemy dlaczego. - A więc bogowie martwych ludów po prostu wyparowują. To smutne. Hmm. Ale czasem nie, co? Co się dzieje z bogami, którzy żyją bez swego ludu? - Nie wiem. - Usiadł. - Słuchaj, tu jest dla ciebie za gorąco. Słyszę, jak ci się skóra pali. - Przepraszam, nie miałam zamiaru smażyć się na głos. Ale zrozumiałam. Co? Po prostu coś. Czas na zmianę tematu, jak zasugerował Waefyel. Może rozmowa robiła się dla niego nudna. Ale chyba nie to. Czułam przez kości, że natrafiłam na coś ukrytego. Coś, czego Anglowie nie chcieli wyjawić. - Mam nadzieję, że wasi bogowie polubią tę nową planetę, którą znajdziecie. Bo wy tam zostaniecie z ludźmi, prawda? - O, tak! - Uśmiechnął się. - Znajdziemy dużą i ładną, gdzie będzie dużo miejsca. Dużo kwiatów. - Dotknął wiszącego mu na szyi wianka z mle- czów, które mu uplotłam. (Tak, mlecze i trawa rosną nawet na Wyspach Dziewiczych.) - Założę się, że nasi ludzie powrócą tam do epoki kamiennej - powiedziałam leniwie (co do mnie, mógłby to być nawet paleocen, abym tylko była tam z nimi). - Hej, może wówczas zaczną czcić tego waszego bożka plemiennego? - Może. - Jego oko przybrało rozmarzony wygląd, jak gdyby bezwiednie. - A kiedy się trochę rozwiną, zaczną czcić ten Symbol Płodności. Chyba się tak skończy. Potem przyjdzie czas na panteony. Słuchaj, to bardzo sprytne! My tu nie mamy żadnych własnych bogów, a wy dostarczacie nam kompletny zestaw bogów, zapakowany, do zabra- nia! Dlaczego nie mamy własnych bogów, jak sądzisz, Waefyelu? Czy coś jest z nami nie w porządku? Przecież ludzie t w o r z ą sobie swych bogów, czyż nie? - Myślę, że tak. Tak. Co jest z wami nie w porządku? Nie wiemy. Może macie truciznę w sobie, może zabiliście waszych bogów? - Zaśmiał się i pogładził mnie po włosach (a miałam wtedy piękne włosy) koniuszkiem swej macki. - Ale ja tak nie myślę. Niektórzy z mędrców uważają, że zrobiliście sobie zły zestaw bogów: niektórych brakuje, toteż nie powstali inni. "Niepełny zestaw", tak się mówi, co? - Niestety, to istotnie może być prawda. Ciekawe, kogo pominęliśmy. A ty wiesz? - Nie... ale myślę, że macie zbyt wielu bogów wojny. A za mało opiekuńczych. - To brzmi rozsądnie. - Prawie już zasypiałam w tym pięknie okolicy, gdzie niewielkie fale omywały różowy piasek, a mój cudowny przyjaciel leżał obok mnie... - Sądzę, że powinniśmy wracać. Popatrzeć na telewizję. Poniosę cię. - Och, Waefyelu. (Nie myślcie, że powiem wam o tym do końca, ale między nami nawiązał się jakiś kontakt fizyczny. Szczególnie w tamtym momencie. Ale nie to, co myślicie.) W naszym hotelu mieszkał też pewien facet: poważny starszy człowiek, chyba jakiś uczony. Tego wieczoru zaczęliśmy w trójkę gadać o tym i o owym, na tarasie o zachodzie słońca. I rzeczywiście, miał on przepiękny zielony kolor. Przepiękna bezpłodność, opadająca ku nam. Awantura o to się jeszcze nie zaczęła. W każdym razie tamten facet zaczął mówić o aniołach. I to z naciskiem. Śmieszne, pomyśla- łam. - Czy pani wiedziała, że anioły stoją w najniższym szeregu istot niebiańskich? - zapytał mnie. - Jeśli trzeba było coś zrobić, machnąć płonącym mieczem, kogoś ukarać czy doręczyć jakieś przesłanie - szczególnie przesłanie - wzywano anioła. Byli oni wołami roboczymi i posłańcami. - Tak - powiedział Waefyel machinalnie. Nie sądzę, aby interesowały go ziemskie mity o aniołach; prawdopodobnie ćwiczył po prostu swój angielski, co uwielbiał robić. - Jak popychadła - wtrąciłam. - Popychadła bogów. I oczywiście musiałam zaraz wyjaśniać, co znaczy "popychadło". Waefyel był wniebowzięty. Jego pierwsze słowo potoczne. - Skąd się wzięli aniołowie? - zapytałam. - A co z tymi małymi, cherubinami? Czy to małe aniołki? - Nie - odparł ten facet. - Wiązanie cherubinów z dziećmi to późniejsze pomniejszenie ich roli. A co do tego, skąd się wzięli aniołowie, to sam się zastanawiam. Nigdy nie słyszałem o matce czy ojcu anioła. - Z energii w powietrzu - wtrącił nagle Waefyel. - Żywiołaki. - A w powietrzu jest jakaś energia? - zapytałam. - Sama widziałaś. Pojawia się w znacznej ilości, kiedy się dematerializują bogowie. Żywiołaki - powtórzył. A potem nagle się nachmu- rzył, jakby był zły na siebie samego, i zamilkł. Następnego dnia musieliśmy wracać do domu. Był to dwudziesty trzeci sierpnia. Następnego dnia był dwudziesty czwarty. A nawet wy musicie wiedzieć, co się wtedy stało. Odlecieli. I nie spodziewajcie się, że coś wam powiem też i o tym. Stałam wpatrzona w znikający punkt, który w ostatniej chwili odbił promień słońca. Ja i parę milionów osób, nie więcej, staliśmy wytrzeszczając oczy, wytężając serca, patrząc w niebo, które pozostanie już puste na zawsze... Ale wiem przynajmniej, o ile mi to w ogóle potrzebne, kto trzymał mnie w ramionach. Waefyel zdradził wystarczająco dużo, by to by- ło prawdziwe. Rozumiecie, o co chodzi, prawda? Czy też muszę to wyjaśniać? Powiedziałam to do Waefyela, na samym końcu. - Nie jesteś zwierzęciem tak jak my, prawda? Powstałeś z energii, z umysłów tej rasy, która zginęła. Po prostu udajecie istoty z krwi i kości. - Sprytna jesteś. - Jak pasożyty. Och, Waefyelu! - Nie pasożyty. Symbioty - znam to słowo. Wy dobrzy dla nas, my dobrzy dla was. - Ale zabraliście ze sobą milion ludzi, by trzymali was przy życiu! - Potrzebują nas. Są szczęśliwi. I widzicie: oto stoi przed wami, po śmierci tamtej dawnej rasy, cały, kompletny panteon panteonów, wszyscy bogowie od najdawniej- szych do ostatnich, od najwyższych do najniższych "wołów roboczych". Tak jakby martwi, skazani na wieczne egzystowanie na pustej planecie bez żywej energii, która by zaspokajała ich potrzeby. Co więc oni zrobili? To znaczy, co zrobili ci najwyżsi, najważniejsi bogowie? Ta cała ewolucja osieroconych, bezrobotnych bogów, bez wyznawców skazanych na niebyt? No, oni zatrudnili swe wierne woły robocze, swoich szeregowych funkcjonariuszy, swoich "aniołów" (brzmienie nazwy rasy Anglów było tylko jednym z tych kosmicznych przypadków; nie miała ona dla nich większego znaczenia) - no więc polecili swoim aniołom zbu- dować statki i zawieźć g d z i e ś. Znaleźć rasę, która potrzebowała bogów, i zawieźć ich do niej. I w końcu przybyli tu i znaleźli lud bez bogów... A teraz niektórzy z naszych znowu będą mieli bogów. Bogowie zaś będą mieli swój lud. Niech im będzie; nie jestem zazdrosna. Chcia- łabym mieć tylko jedno z ich popychadeł. Popychadło bogów. Walter Jon Williams - Dinozaury Masy Szarów kłębiły się w nikłym świetle swojego czerwonego słońca. Spiczaste pyszczki unosiły się do góry, wąchały lekki wiatr szukając śladu Obcego, a czuły tylko węglowodory, daleką roślinność, wilgotną sierść oraz pot strachu i podniecenia. Słabe oczy kiero- wały się ku niebu, oczy błyszczące nadzieją, pragnieniem i lękiem, a widziały tylko blady deseń gwiazd. Tu i ówdzie zrywało się nagle gwałtowne szczekanie, lecz najczęściej Szarowie cicho zawodzili, snując opowieść o zaskakującej agresji, zagładzie, wojnie na dalekich rubieżach - a teraz o nadziei na pokój. Ciżba zakołysała się w lewo, później w prawo. Niektóre osobniki skakały na swoich trzech nogach, żeby coś zobaczyć; cały czas jed- nak widać było tylko morze głów, uszu i pyszczków wskazujących na gwiazdy. Nagle ryk. Przeciągłe wycie, przeraźliwe chóralne ujadanie. Tłum ponownie zafalował. Coś leciało na tle gwiazd. Ludzki statek był olbrzymi, największy ze wszystkiego, co widzieli: jakby księżyc spadał z nieba. Szarowie zamknęli oczy i zadygotali ze strachu. Niektóre osobniki skakały wysoko, obnażając kły i szczekając na przekór ogarniającej je trwodze. Powietrze cuchnęło prze- rażeniem, rodzącą się paniką, gniewem. Wojna! szczekali niektórzy. Pokój! szczekali inni. Zawodzenie trwało dalej. Opłakujemy, opłakujemy, głosiło, opłakujemy miliardy na- szych zmarłych. Boimy się, ogłaszali inni. Ludzki statek zbliżał się do nich bezszelestnie, rzucając długi cień. Szarowie rozpierzchli się we wszystkie strony z miejsca lądowania, podskakując na swych trzech nogach. Statek zatrzymał się nie wydając żadnego dźwięku; odbijały się w nim matowo ciemne, czerwone słońce. Szarowie zawodzili o swoim lęku, o swoim smutku. I czekali na pojawienie się ludzi. Te? Tak, te. Drill, ludzki poseł, przyglądał się przez ekrany ścienne morzu Szarów, tysiącom wyjących, skaczących istot, które go ota- czały. Przez tłum sunęła z uporem jakaś grupka, zmierzając w kierunku śluzy powietrznej, stosownie do jego instrukcji. Nowa Pamięć wierciła się niespokojnie w opancerzonej skrytce na czaszce Drilla. Bądź w pogotowiu, przekazał jej. Kiedy szedł do śluzy, jego kolana wydawały przykre chrzęszczące dźwięki; przed nim po suficie toczyła się srebrna kula tłumacza. W trakcie marszu widok na ścianach zmieniał się ukazując fioletowe niebo, dalekie wielokątne budynki, odległą chłodną zieleń... a tutaj, blisko, wielką ciemną równinę pokrytą złocistym morzem Szarów. Dotarł do śluzy, która zaczęła się otwierać. Pociągnął nosem wdychając obce zapachy - gorąca, kurzu; piżmową woń samych Szarów. Drillowi serce waliło w piersiach; spełniały się jego marzenia. Całe życie na to czekał. Papki, zaskamlała Mózgownica. Drill kazał jej być cicho. Mózgownica sprzeciwiała się trochę, następnie usłuchała. Polecił jej ruszyć z miejsca. Chłodne, obce powietrze muskało jego skórę. Szarowie szczekali przeraźliwie, wyli. cofali się. Sprawiali wrażenie dzikiego, świszczącego bezmiaru spiczastych uszu i ciemnych, pytających oczu. Grupa Szarów zmierzająca do śluzy utonęła w cofającej się masie, jak kamień obmywany falą odpływu. Pod stopami Drill czuł miękką roślinność. Jego tłumacz unosił się przed nim w powietrzu. Umysł Drilla płonął z ciekawości, ale Mózgownica utrzymywała go w ruchu. Szarowie wyjąc ustępowali mu z drogi. Drill wznosił się na wysokość sześciu metrów na swoich nogach jak mostowe filary, każda o płaskiej stopie ukazującej zrogowaciałą podeszwę i szczątkowe paznokcie. Hebanowa skóra układała się fałdami na potężnym, nagim ciele. Jego zwisająca męskość dyndała swobodnie przy każdym stąpnięciu. Krocząc na otwartej przestrzeni miał świadomość, że jest końcowym produktem dziewięciu milio- nów lat ludzkiej ewolucji, wszystkiego tego, co doprowadziło do ekspansji, różnorodności i doskonałości stanowiącej obecną formę ist- nienia ludzkości. Patrzył w dół na małych Szarów, ich białą skórę i złocistą sierść, trzy sztywne nogi i mordki zwrócone ku niemu jakby ze strachem. Jeśli wasz gatunek przetrwa, pomyślał dobrotliwie, możecie za parę milionów lat wyglądać tak jak ja. Grupka Szarów, która posuwała się z trudem przez tłum, nagle się pojawiła, kiedy cofnęła się otaczająca ją ciżba. Na przedzie stało kilku z kijami - być może bronią - trzymanymi w zręcznych, małych dłoniach. Między nimi widać było paru noszących ozdobne szarfy z przymocowanymi do nich metalowymi płytkami. Symbole rangi, powiedziała Pamięć. Nie zwracaj uwagi. Cień tłumacza skakał w ich kierunku po ziemi w miarę przybliżania się Drilla. Nad głowami Szarów wyrosły nagle metalowe bryły i zawisły nad nimi. Rejestratory, powiedziała Pamięć. Sztuczne odpowiedniki mnie. Ewentualnie środki obrony. Bez znaczenia. Drill podchodził do zgromadzenia przyspieszając instrukcje dla Mózgownicy i w rezultacie osiągając Synchron Zen. Sprawi to, że Mózgownica będzie jeszcze głodniejsza, ale zmniejszy ryzyko jakiegoś wypadku. Szarowie niosący kije rozstąpili się. Tłum jęknął, gdy jedna z istot wyszła Drillowi naprzeciw. Szarfy na jej opadających ramionach nie całkiem przykrywały cztery sutki ssaka. Przezroczyste plastykowe bąble osłaniały jej słabo widzące oczy. W Synchronie Zen z Pamięcią i Mózgownicą Drill podszedł do niej spokojnym krokiem i uniósł ręce w przyjaznym powitaniu. Szarka zadrżała, widząc zasięg tego gestu. - Poseł Drill - przedstawił się. - Jestem człowiekiem. Szarka patrzyła w górę na niego. Zmarszczyła noc słuchając dudniącego głosu tłumacza. Jej odpowiedź była serią ostrych dźwięków wydobywających się z głębi gardła, niezbyt przyjemnych. Drill usłyszał głos tłu- macza. - Przewodnicząca Gram. Przewodzę Interszaryjskiej Towarzyskości Narodów i Planet. - W każdym razie tak to brzmiało w przekła- dzie. Pamięć rozpoczęła wprowadzanie do myśli Drilla znaczenia słowa "naród". - Witamy na naszej planecie, Pośle Drill. - Dziękuję ci, Przewodnicząca Gram - odrzekł. - Czy teraz zaczniemy rokowania pokojowe? Przewodnicząca Gram zastrzygła uszami. Na moment zapanowała cisza, po czym w wielkim kręgu Szerów rozpętał się huragan dzi- kiego jazgotu. Przeraźliwe dźwięki zalewały Drilla niczym fale rozszalałego morza. Pochwalają twoją życzliwość, powiedziała Pamięć. Tak właśnie pomyślałem, odparł Drill. Sądzisz, że damy sobie radę? Pamięć nie odpowiedziała; zamiast tego ułożyła się wygodniej w siodle jego czaszki. Jej zadaniem było dostarczanie faktów, a nie wy- ciąganie wniosków. - Gdybyście weszli na mój statek - powiedział Drill - to moglibyśmy zaczynać. - Czy poznamy wówczas pozostałych członków waszej delegacji? Drill popatrzył z góry na Szarkę. Sierść na jej ramionach jeżyła się osobliwymi kępkami. Wydawało się, że czyniła wysiłki, by to opa- nować. - Nie ma żadnych pozostałych członków - odparł. - Jestem sam. Bolały go kolana. Spostrzegł, że delegaci Szarów popatrzyli szybko po sobie. - Nie ma sekretarzy? Doradców? - pytała Przewodnicząca. - Nie - odparł Drill. - Zupełnie nikogo. Jestem jedynym świadomym umy- słem na Statku. Zaczynamy? Jeść! Jeść! wołała Mózgownica. Drill kazał jej zamilknąć. Burczało mu w brzuchu. - Może będzie lepiej - powiedziała Przewodnicząca patrząc na wielkość ludzkiego statku - jak zaczniemy za kilka godzin? Powinnam chyba przemówić do tłumu. Może chciałbyś posłuchać? Nie ma potrzeby, powiedziała Pamięć. Wszystko zanotuję. - Nie, dziękuję - odparł Drill. - Wrócę na Statek po pokarm i seks. Dajcie mi znać, jak będziecie gotowi. I dla waszej własnej wygody proszę wziąć ze sobą jakieś meble. Nie sądzę, aby moje wam odpowiadały, chociaż później moglibyśmy coś wyklonować. Uszy Szarów poszły w górę. Drill wprowadził się w Synchron Zen, obrócił swe potężne ciało i pośpieszył w stronę śluzy. Wrzawę tłumu za plecami odbierał jak szum wiatru w lesie. Pokój, myślał później, gdy stał przy kadziach z papką i zaspokajał swój zgłodniały brzuch, to prosta sprawa. Jak długo się go zawie- ra? Długo, powiedziała Pamięć. Bardzo długo. Ta myśl go zaniepokoiła. Sądził, że pierwsze spotkanie poszło dobrze. Po jedzeniu seks nie sprawił mu zbytniej przyjemności. Pamięć śledziła to, co działo się na zewnątrz, i kiedy Drill zakończył seks, odtworzyła mu przebieg wydarzeń. Transmitowano je do wszystkich mieszkańców, powiedziała. Przewodnicząca Gram udała się na pobliskie wzniesienie i jakiś czas przemawiała. Drill uznał jej mowę za interesującą - była rytmiczna i śpiewna, barwa tonu i siła głosu podnosiły się i opadały w zależno- ści głównie od powtórzeń i melodii. Tłum brał w tym udział, włączając się nerwowym szczekaniem algo cichym wyciem w reakcji na jej oświadczenia lub pytania, warcząc czasem w zakłopotaniu, kiedy dawała mu zagadkę. Pamięć przekazywała tylko najciekawsze frag- menty: "Nieznani... najeźdźcy... miliardy zabitych... zaawansowane przygotowania... gotowi do obrony... oferta pokoju... iskra nadziei w ciemnościach... nieznani... skłonna podjąć ryzyko... pokój... pokój... zapach nadziei... pokój". W końcu wszyscy Szarowie zgodnym chó- rem śpiewali "Pokój ! Pokój !", podczas gdy Przewodnicząca Gram podskakiwała na swej silnej tylnej nodze. Brzmi to ładnie, pomyślał Drill. Ale dlaczego ona tak robi? Odpowiedź Pamięci była błyskawiczna. Pamiętaj, że Szarowie są gatunkiem typu uniwersalnego, żyjącym stadnie. Władza Przewodniczącej oraz możność zawierania przez nią układów wynikają z masowego poparcia. W związku z tym, aby podtrzymać powszechny entuzjazm dla swej polityki, musi tłumaczyć sie- bie i swoje poczynania przed wszystkimi. Prymitywne, pomyślał Drill. Słusznie. Dlaczego nie dadzą jej spokojnie pracować? zapytał. Odpowiedzi nie było. Po wymianie sygnałów delegacja szaryjska zebrała się przy śluzie. Kilku Szarom polecono przynieść ze sobą stoły i krzesła. Drill wy- słał jedną z Zab, by towarzyszyła gościom od śluzy do miejsca, gdzie na nich czekał. 7.aba spotkała się z nimi w śluzie, odwróciła się i zaczęła skakać przed siebie przestronnymi, krętymi korytarzami Statku. Nauczono ją powtarzać "Za mną, za mną" po szaryjsku. Drill czekał w pozycji półleżącej na Klocu. Kloc był biologicznym podgatunkiem wykorzystywanym jako mebel, ze szczątkowym mózgiem zdolnym do reagowania na polecenia człowieka. Szarowie weszli ostrożnie, mrużąc oczy w jaskrawym świetle. - Witam cię, Czcigodna Przewodnicząca - powiedział Drill. - W górę, Kloc! - Kloc zaczął się przekształcać w taki sposób, by postawić Drilla na stopach. Szarowie wnosili do przestronnej sali stoły i krzesła. Żaba skakała dookoła z mokrym plaśnięciem przy każdym lądowaniu. - Za mną, za mną - powtarzała cały czas. Członkowie delegacji szaryjskiej, którzy nosili symbole rangi, stali w jednej grupie, a w tym czasie krzątali się wokół nich tragarze. Drill zauważył, że kiedy Kloc stawiał go na nogi, tamci marszczyli nosy. Ciekawiło go, co to znaczy? Gdy się wyprostował, strzyknęło mu w kolanach. - Proszę się czuć swobodnie - powiedział. - Żaba zaprowadzi waszych robotników do śluzy. - Czy Ekscelencja nie będzie się sprzeciwiać mechanicznej rejestracji obrad? - zapytała Przewodnicząca Gram. Przysłaniała sobie oczy dłonią. - Ani trochę. - Gdy pewna liczba urządzeń uniosła się w powietrzu nad gośćmi, Drill zastanowił się, czy Szarom nie można by dać przenośnych Pamięci. Może ludzcy biotechnicy umieliby przystosować je do szaryjskiej fizjologii? Poprosił Pamięć o zanotowanie tego problemu, żeby mógł wrócić do niego później. - Za mną, za mną - mówiła Żaba. Robotnicy, którzy wnieśli meble, opuścili salę w ślad za skaczącą Żabą. - Wasza Ekscelencjo - powiedziała Przewodnicząca Gram. - Mam zaszczyt przedstawić ci pozostałych członków mojej delegacji. Było ich w sumie sześcioro, o takich tytułach jak Sekretarz Mowy Synkopowanej i Specjalny Pełnomocnik do spraw Spoistości Ze- wnętrznej. Byli także: Minister Rozpowszechniania Przekonujących Kłamstw, którego tytuł Drill uznał za niezbyt dobrze przełożony, i Sekretarz Generalny Opozycji do spraw Ludobójczego Wytępienia Obcych Agresorów, na którego Drill spojrzał z wyraźnym zaintere- sowaniem. Sekretarz Generalny Opozycji nazywał się Vang i był niski nawet jak Szara. Wydawało się, że marszczył nos częściej niż in- ni. Specjalny Pełnomocnik do spraw Spoistości Zewnętrznej, którego imię brzmiało Cup, sprawiał wrażenie nieco pstrokatego: skrawki białej skóry prześwitywały mu przez złocistą sierść pokrywającą jego barki, ramiona i głowę. To już starzec, oznajmiła Pamięć. Tak właśnie pomyślałem. - W dół, Kloc! - polecił Drill. Oparł się o niego i zaczął się przemieszczać do wygodniejszej pozycji. Spojrzał na Szarów i uśmiechnął się: Sierść zjeżyła im się na karkach. - Czy teraz zawrzemy pokój? - zapytał. - Chcielibyśmy wyjaśnić coś, co powiedziałeś wcześniej odparła Przewodnicząca Gram. - Mówiłeś, że jesteś jedyną, hm, świadomą istotą na statku, jedynym członkiem ludzkiej delegacji. Czy to właściwy przekład? - Ależ oczywiście. Tak - odrzekł Drill. - Dlaczego miałoby być więcej dyplomatów niż jeden? Szarowie spojrzeli po sobie. Specjalny Pełnomocnik do .Spraw Spoistości Zewnętrznej odezwał się ostrożnie: - Czy nie będziesz musiał się konsultować ze zwierzchnikami? Czy masz wszelkie pełnomocnictwa od swojego rządu? Drill uśmiech- nął się do nich promiennie. - My, ludzie, nie mamy rządu, rzecz jasna - powiedział. - Ja zaś jestem dyplomatą z odpowiednią Pamięcią i przeszkoleniem. Nie przewiduję żadnych trudności. - Chciałbym jednak zrozumieć, jeśli pozwolisz, Ekscelencjo - nalegał Cup. Pochylił się do przodu i było widać, że oczy mu łzawią. - Jestem już stary i może powoli kojarzę fakty... ale jeśli nie macie rządu, to kto właściwie cię u nas akredytował? - Jestem dyplomatą. To moja specjalność. Nie potrzebuję akredytacji. Ludzkość zaakceptuje moją decyzję w każdej sprawie będącej przedmiotem negocjacji, tak samo jak zaakceptowałaby każdą decyzję wszystkich innych ekspertów w zakresie ich specjalności. - Ale dlaczego właśnie ty? Ty, osobiście? Drill wzruszył potężnie ramionami. - Znajdowałem się w najbliższej enklawie dyplomatycznej i nie miałem w tym momencie żadnych innych zadań. - Popatrzył po kolei na każdego członka delegacji. - Jestem niezwykle szczęśliwy z tej szansy, czcigodni delegaci - oznajmił. - Przeważająca większość naszych dyplomatów nie ma możliwości rozmawiać z innymi gatunkami. Zwykle pośredniczymy tylko w konfliktach interesów między różnymi grupami ludzkich specjalności. - Ale wasza rasa będzie dotrzymywać decyzji podjętych przez ciebie? - Oczywiście - Drill był zdziwiony uporem Szara. - Dlaczego miałaby nie dotrzymywać? Cup opadł z powrotem na krzesło. Uszy miał oklapnięte. Nastąpiła krótka cisza. - Przygotowaliśmy oświadczenie wstępne - rzekła Przewodnicząca Gram. - Chciałabym, aby wprowadzono je do protokołu, jeśli wol- no. A może Ekscelencja chciałby zabrać głos jako pierwszy? - Nie mam oświadczenia wstępnego - odparł Drill. - Proszę czytać swoje. Cup i Gram wymienili spojrzenia. Przewodnicząca wzięła głębszy oddech i zaczęła. Długo, powiedziała Pamięć. Bardzo długo Oświadczenie wstępne wydawało się podobne do mowy, jaką wygłosiła do tłumu: te same hipnotyczne rytmy, mniej więcej podobna treść. Reszta delegatów komentowała je półgłosem. Drill drzemał, smakował je jak muzykę. - Dziękuję, Czcigodna Przewodnicząca - powiedział później. - To było bardzo ładne. - Chcielibyśmy zaproponować porządek obrad = powiedziała Gram. - Po pierwsze, załatwić sprawę zawieszenia broni i jego warun- ków zmierzających do zakończenia działań wojennych. Po drugie, ustanowić między dwiema naszymi rasami bezpieczną granicę gwa- rantującą obu przestrzeń dla ekspansji. Po trzecie, zawrzeć umowy o handlu i wymianie delegacji. Po czwarte, sprawa reperacji, płatno- ści oraz zwrotu zagrabionych terytoriów. Drill kiwnął głową. - Wydaje mi się, że załatwienie punktów od drugiego do czwartego nastąpi w wyniku porozumienia osiągniętego co do punktu pierwszego. To znaczy, zawieszenie ognia implikuje rozstrzygnięcie pozostałych spraw. - Czyli akceptujesz porządek dzienny? - Jeśli chcecie. To nie ma znaczenia. Zastrzygli uszami. - A więc zgadzasz się, żeby wstępne rozmowy dotyczyły procedury rozdzielenia naszych sił zbrojnych? - Natural- nie. Nie mam, rzecz jasna, pojęcia, jakie zaangażowaliście siły zbrojne. My, ludzie, nie zaangażowaliśmy żadnych. Szarowie umilkli na dłuższą chwilę. - Wasza rasa dokonała agresji na nasze planety, Pośle. Bez ostrzeżenia, bez poinformowania nas o sobie - głos Gram był wyjątkowo beznamiętny. Być może, pomyślał Drill, próbowała ukryć silne wzruszenie. - Zgoda - przyznał. - Ale to nie były oddziały wojska. Wasz gatunek zetknął się tylko z naszymi Statkami ziemiotwórczymi. One nie zaatakowały waszego społeczeństwa jako takiego... one miały zaledwie nikłą świadomość waszego istnienia. Ich za daniem było zapłod- nienie planet formami życia korzystnymi dla ludzkości. Na wasze nieszczęście jedną z funkcji tych form jest niszczenie własnego życia planety. Szarowie naradzali się między sobą. Szczególnie aktywny wydawał się Sekretarz Generalny Opozycji. Następnie Przewodnicząca Gram zwróciła się do Drilla. - Nie możemy przyjąć twego oświadczenia, Ekscelencjo. Nasze społeczeństwo zostało napadnięte. Broniło się, ale zostało pokonane. - Statki ziemiotwórcze znakomicie wykonują swoją robotę - powiedział Drill. - To są specjaliści. Nasze Szczury, nasze Szproty, nasza Szarańcza - każde jest mistrzem swojego żywiołu. Ale nie dysponują inteligencją, nie są istotami świadomymi, takimi jak my. Nie zda- wały sobie w ogóle sprawy z istnienia waszej cywilizacji. Potraktowały was po prostu jak pokarm. - Twierdzisz, że nas n i e z a u w a ż y 1 i ś c i e? - zapytał Sekretarz Generalny Vang. - O n i n a s n i e w i d z i e 1 i, k i e d y n a s z a b i j a 1 i! - krzyknął. Przewodnicząca Gram spuściła uszy. - No, nie jako istoty rozumne - odparł Drill. Przewodnicząca Gram wstała. - Obawiam się, Ekscelencjo, że twoje wyjaśnienia są nie- wystarczające - powiedziała. - Nasza konferencja musi ulec odroczeniu do chwili, aż podejmiemy wspólną decyzję co do twojej szcze- gólnej postawy. Drill był oszołomiony. - Co ja takiego powiedziałem? - zapytał. Wstała reszta Szarów. Przewodnicząca odwróciła się i ruszyła energicznie na swoich trzech nogach do wyjścia. Pozostali poszli za nią. - Zaczekajcie! - krzyknął Drill. - Nie wychodźcie. Poślę po Żabę. W górę, Kloc! W górę! Szarowie wyszli już, nim Kloc zdążył postawić Drilla na stopach. Statek oznajmił mu, że sami sobie znaleźli drogę do śluzy. Drill mógł tylko polecić jej ich wypuścić. - Po co miałbym kłamać? - spytał samego siebie. - W jakim celu miałbym ich oszukiwać? To doprawdy było takie proste. Przeniósł swój ogromny ciężar z jednej stopy na drugą i z powrotem. Nie był w stanie ustalić, czy uczynił coś złego. Zapytał Pamięć, co robić, ale ta nie zawierała żadnych informacji, które by mu przyniosły ulgę, poza suchym powtórzeniem cytatów z ostatnich rozmów. Zirytowany bezdusznym monologiem kazał Pamięci zamilknąć i zaczął nerwowo przemierzać korytarze swojego Statku. Nie potrafił ustalić, w któ- rym miejscu sprawy wzięły zły obrót. Czując wzburzenie Drilla Mózgownica stała się rezonatorem jego strapień. Papka, pomyślała delikatnie. Pokarm. Seks. Cicho bądź, rozkazał Drill. Seks, seks, myślała Mózgownica. Drill zorientował się, że Mózgownica zaczyna wywoływać u niego erekcję. Ustępując przed nieuniknionym ruszył w stronę siedziby Surogata. Surogat mieszkał w ciemnym, cichym pomieszczeniu, gdzie słychać było tylko bicie jego serca. Był to ludzki podgatunek, o inteligen- cji Mózgownicy, przeznaczony do zaspokajania potrzeb podróżników w czasie długich lotów kosmicznych, gdy dostęp cielesny do przedstawicieli własnych podgatunków z konieczności musiał być ograniczony. Surogat posiadał bogaty zestaw rozmaitych akcesoriów seksualnych odpowiadających różnym ludzkim odmianom gatunkowym i ich płciom. Miał również olbrzymie gruczoły, które wydziela- ły odżywcze mleko, oraz szczątkową głowę, zdolną do wyrażania prostych myśli. Myszki, które dbały o czystość Surogata i sprzątały na Statku, czmychnęły na widok Drilla. Mała główka Surogata przekręciła się w jego stronę. - Cieszę się, że znów cię widzę - powiedział Surogat. - Jestem Drill. - Cieszę się, że znów cię widzę, Drill. Cieszę się, że znów cię widzę. Drill zaczął pieścić jego piersi. U jednego z organów męskich Surogata rozpoczęła się erekcja. - Mam kłopoty, Surogacie powiedział Drill. - Nie wiem, co robić. - Dlaczego masz kłopoty, Drill? - zapytał Surogat. Podniósł jedno ze swoich ramion i zaczął głaskać Drilla po głowie. W gruncie rze- czy nie prowadził konwersacji: Surogat był zaprogramowany jedynie na pojedyncze twierdzenia albo analizowanie tego, co mówią ich partnerzy, i zadawanie pytań. - Sprawy idą źle - powiedział Drill i przystąpił do ssania. Ciepłe mleko popłynęło w głąb jego gardła. Męska część Surogata doznała orgazmu. Myszki wyskoczyły z ukrycia, żeby posprzątać. - Dlaczego sprawy idą źle? - zapytał Surogat. - Mam pewność, że wszystko będzie dobrze. Mózgownica doznała orgazmu odczuwanego przez Drilla w formie dalekich, rozproszonych drobin przyjemności. Kontynuował ssa- nie, czując, jak intensywna ulga promieniuje z Surogata, z przyjemnego dźwięku uderzeń jego serca, z jego olbrzymiego, uzdrawiające- go, bezmózgiego ciała. Wszystko będzie dobrze, zdecydował Drill. - Miło mi znów cię widzieć, Drill - powiedział Surogat. Drill, naprawdę miło mi znów cię widzieć. Wielkie tłumy Szarów nie rozeszły się, gdy zapadła noc. Przeciwnie, zostały na miejscu pod unoszącymi się w powietrzu kloszami rozpraszającymi zimne, czerwonawe światło, które odbijało się niesamowitym blaskiem od uniesionych uszu i pyszczków. Niektórzy wdziali na siebie peleryny lub spódnice w celu zatrzymania ciepła. Drillowi, obserwującemu ich przez ścienne ekrany w centrum dowo- dzenia, przypominali tłumy oczekujące ze strachem na nadejście jakiegoś straszliwego kataklizmu. Byli niespokojni. Stali w szepczących grupkach, ale czasami zaczynali jękliwie zawodzić te same śpiewy, które wznosili wcześniej, lub wybuchali nagle seriami przenikliwego ujadania. Przewodnicząca Gram zwróciła się do nich po opuszczeniu statku. - Człowiek potwierdził napaść swojej rasy, ale wypiera się odpo- wiedzialności. Spróbujemy go skłonić, by zajął bardziej realistyczne stanowisko. - Zajął stanowisko - powtórzył Drill niczego nie pojmując. - To nie stanowisko. To prawda. Dlaczego tego nie rozumieją? Sekretarz Generalny Opozycji Vang był bardziej napastliwy. - Mamy teraz o wiele lepiej sprecyzowany pogląd na temat postawy ludzi - oświadczył. - Jest przeciwstawna do naszej pod każdym względem. Nie pozwolimy, aby mordercze okrucieństwa, jakie popełniają ludzie na pięciu z naszych planet, zostały zapomniane lub uznane za skutek jakiegoś niewytłumaczalnego zaniedbania u niektórych wrogów naszego gatunku. Ten jest wyraźnie pomylony, pomyślał Drill. Poszedł do sypialni i kazał Klocowi puścić trochę odprężającej muzyki. Mimo mruczenia Kloca i łagodzącego szumu, uśmierzenie wzburzenia zabrało Drillowi dużo czasu. Dyplomacja, myślał, gdy ogarniał go spokojny sen, to bezwzględnie dziwaczne zajęcie. Rano Szarowie byli tam nadal; ciągle śpiewali i ujadali, przemieszczali się w swoich niezwykłych gromadnych układach. Drill obser- wował ich na ekranach ściennych przy kadziach z papką, podczas śniadania. - Jest łączność z Przewodniczącą Gram - zawiadomiła go Pamięć. - Chce rozmawiać z tobą przez radio. - Proszę bardzo. - Czy Poseł Drill? - znów miała ten apatyczny ton. Szkoda, że musiała się poddawać takiemu napięciu. - Dzień dobry, Przewodnicząca - powiedział Drill. - Mam nadzieję, że spałaś dobrze. - Muszę cię zawiadomić o skutkach naszej decyzji. Bardzo nam przykro, ale nie widzimy możliwości kontynuacji rozmów, dopóki ty, jako przedstawiciel waszej rasy, nie zgodzisz się przyjąć odpowiedzialności za napaść ludzi na nasze planety. - Przyjąć odpowiedzialność? - spytał Drill. - Oczywiście. Czemu miałbym nie przyjąć? Usłyszał jakieś dziwne, niewyraźne odgłosy szczekania, których jego tłumacz nie przekazał. Sprawiały wrażenie, jakby po drugiej stronie znajdował się jeszcze ktoś inny. - Przyjmujesz odpowiedzialność? - zdumienie Przewodniczącej było oczywiste nawet w przekładzie. - Naturalnie! Czy to coś zmienia? Przewodnicząca poniechała odpowiedzi. Zaproponowała natomiast kolejne spotkanie po południu. - Jestem gotów o każdej porze. Pamięć zarejestrowała treść publicznego wystąpienia Gram i Drill przestudiował je przed spotkaniem z delegacją Szarów przy śluzie. Umiejętnie wykorzystała fakt, że Drill potwierdził odpowiedzialność ludzkości za wojnę. Szarowie skakali do góry, ujadali, wyśpiewy- wali swoje reakcje jak opętani. Drill był ciekaw powodu takiej ekscytacji. Tym razem spotkał się z delegacją przy śluzie, złączony z Pamięcią i Mózgownicą w Synchronie Zen, żeby któregoś z Szarów przy- padkowo nie nadepnąć. Uśmiechał się, witał każdego po imieniu i poprowadził wszystkich do sali konferencyjnej. - Przypuszczam - powiedział Cup - że moglibyśmy uniknąć przyszłych nieporozumień, jeśli Ekscelencja zgodziłby się dostarczyć nam informacji o swojej rasie. Mamy pewne trudności ze zrozumieniem twojego rozróżnienia między bytami "świadomymi" i "nieświado- mymi". Czy mógłbyś łaskawie wyjaśnić tę różnicę, tak jak ją rozumiesz? - Z przyjemnością, Ekscelencjo - odparł Drill. - Gatunek ludzki, nie tak jak wasz, jest wysoce wyspecjalizowany. Kiedyś, osiem milio- nów lat temu, byliśmy takcy jak wy - małe, niewyspecjalizowane gatunki są bardzo użyteczne na określonym etapie ewolucji. Lecz kie- dy gatunek osiąga pewną złożoność w swej społecznej i technicznej ewolucji, zapotrzebowanie na specjalistów staje się zbyt dotkliwe. Skutkiem zarówno celowej manipulacji genetycznej, jak i ewolucji naturalnej, ludzkość przeszła z gatunku typu uniwersalnego ku for- mom bardzo wyspecjalizowanym, zaadaptowanym do określonych funkcji i środowisk. Według nas jest to naturalne działanie ewolucji gatunków. Podczas badań nad przekształceniem naszego gatunku przekonaliśmy się, że najskuteczniejsza metoda kodowania wielkiej ilości in- formacji występuje wewnątrz naszych własnych komórek - w naszym DNA. Jeśli chodzi o przedsięwzięcia wymagające tak wielkich, jak i małych ilości danych, ustaliliśmy na tyle, na ile to było możliwe, że będą je realizować byty biologiczne, ludzkie podgatunki. Wo- bec tego, że wiele z tych przedsięwzięć miało być w praktyce monotonnymi i stale się powtarzającymi, doszliśmy do wniosku, iż rozwi- nięta świadomość, taka, jaką mamy tu wszyscy, nie jest im potrzebna. Spotkaliście już kilka istot nieświadomych. Na przykład Żabę czy Kloca, na którym leżę. Mój Statek zawiera również wiele elementów żywych, chociaż nieświadomych. - To by wyjaśniało smród - mruknął jeden z delegatów. - Statki ziemiotwórcze - kontynuował Drill - które zaatakowały wasze planety, również zostały tak zbudowane, żeby nie potrzebowały świadomej załogi. Szarowie spojrzeli z ukosa na Drilla swoimi małymi oczkami. - Ale dlaczego? - zapytał Cup. - Ziemiotwórstwo to nieciekawa robota; trwa wiele lat. Żaden świadomy umysł nie mógłby jej nigdy polubić. - Ależ wasz gatunek może znaleźć się w stanie wojny nawet o tym nie wiedząc. Jeśli twoje wyjaśnienie przyczyn naszego konfliktu jest prawidłowe, to już się w nim znalazł. Drill potężnie wzruszył ramionami. - To się zdarza od czasu do czasu. Niekiedy inne gatunki, które osiągnęły nasz poziom rozwoju, atakują nas w identyczny sposób. Kiedy tak się dzieje, zawieramy pokój. - Uważasz takie napaści za normalne? - przemówił Sekretarz Generalny Opozycji Vang. - Te okazjonalne konflikty są, jak się wydaje, naturalnym efektem ewolucji gatunków - odparł Drill. Vang odwrócił się do jednego z siedzących obok Szarów i zaszczekał gwałtownie parę razy. Drill usłyszał kilka słów: "miliardy zabi- tych... pięć planet... zbrodnie... naturalny efekt!". - Wydaje mi się - stwierdziła Przewodnicząca Gram - że odchodzimy od porządku dziennego. Vang popatrzył na nią. - Faktycznie, Czcigodna Przewodnicząca. Proszę mi wybaczyć. - Sprawa wycofywania się - podjęła Gram - na uzgodnione linie demarkacyjne. Gatunki na tym etapie rozwoju lubią posiadać swe terytoria, przypomniała Drillowi Pamięć. Ich mentalność polityczna opiera się na pojęciu granic. Ideę wspólnoty gatunków bez granic mogą odebrać jako zagrożenie. Postaram się ich nie naciskać, odparł Drill. - Pamięci na naszych statkach ziemiotwórczych będą tak wyregulowane, żeby zwracały uwagę na waszą rasę - oświadczył. - Po regu- lacji Szarowie nie będą już narażeni na niebezpieczeństwo. - W naszym przypadku upłynie kilka miesięcy, zanim rozkaz wstrzymania ognia dotrze do wszystkich wojsk - powiedziała Przewod- nicząca. - Ile czasu trzeba wam na dostarczenie rozkazu do wszystkich waszych statków? - Mniej więcej stulecie. - Szarowie wytrzeszczyli oczy. Pamięci w naszych bazach eksploracyjnych na tym obszarze będą oczywiście wyregulowane jako pierwsze, a te z kolei wyregulują Pamięci Statków ziemiotwórczych podczas przeglądów technicznych i uzupełnia- nia zapasów. - Mamy być obiektem ataku przez najbliższe s t o 1 a t? ton Vanga wyrażał niedowierzanie pomieszane z pogardą. - Nasze Statki ziemiotwórcze poruszają się w zasadzie losowo i przylatują do bazy tylko wtedy, gdy kończą im się zapasy. Nie wiemy, gdzie są, dopóki nie zameldują się z powrotem. Chociaż z pewnością natkną się na kilka następnych waszych planet, to wasza rasa prze- trwa w wystarczającej ilości, by kontynuować ewolucję. W tym czasie sami sięgniecie po nowe planety i je skolonizujecie. Wyjdziecie z tego w sumie chyba z zyskiem. - Czy nie macie żadnego szacunku dla życia? - dopytywał się Vang. Drill rozważył swoją odpowiedź. - Wszystkie osobniki umierają, Sekretarzu Generalny Opozycji - odrzekł. - Jest to fakt przyrodniczy, którego żadna rasa nie może zmienić. Tylko gatunki mogą przetrwać. Jednostki da się łatwo zastąpić. Chociaż stracicie trochę planet i znaczną liczbę osobników, wasz gatunek jako całość będzie istniał dalej i może się nawet ro-rwijać. Czego więcej jakaś rasa albo jej delegowani przedstawiciele mogą żądać? Sekretarz Generalny Opozycji Vang spojrzał badawczo na Drilla,, postawił uszy w słup, wyszczerzył kły. Milczał. - Żądamy zawieszenia ognia, które będzie prawdziwym zawieszeniem ognia - oświadczyła Przewodnicząca Gram. Jej dłonie zaciskały się rytmicznie na krawędzi krzesła. - Nie powolną, zalegalizowaną eksterminacją naszego gatunku. Twoje stanowisko cuchnie niezdro- wo. Obawiam się, że musimy przerwać tę rozmowę, dopóki go nie zmienisz. - Stanowisko? To nie stanowisko, Czcigodna Przewodnicząca. To prawda. - Nie mamy nic więcej do powiedzenia. Zmartwiony Drill poszedł za szaryjską delegacją do śluzy. Ja nie kłamię, Czcigodna Przewodnicząca - powiedział, ale Gram odwróciła się tylko i bez słowa opuściła ludzki Statek. Zniknęła w tłumie Szarów. Audycje Szarów nie były budujące. Szczególnie napastliwy okazał się Sekretarz Generalny Opozycji Vang. Drill zapoznał się z uryw- kami przemówień przebiegając szczegóły zawartości Pamięci. "Okrutne lekceważenie... żadnej płaszczyzny porozumienia... beztroska wobec okrucieństwa... przejaw oczywistego barbarzyństwa... brak szacunku dla jednostki... bronić się... smród w nosie". W odpowiedzi Szarowie skakali do góry i szczekali. Słychać było dziwne bulgoczące, piskliwe odgłosy śmiechu, które zaniepokoiły Drilla. - Mamy nadzieję znaleźć jakąś formułę pokoju - mówiła Przewodnicząca Gram. - Rozważymy ją ze wszystkimi ministrami na sesji. - I to było wszystko. Tej nocy Szarowie cicho wyli trzymając się za ramiona w utworzonym przez siebie wielkim kręgu wokół Statku. Odgłosy śmiechu towarzyszące przemówieniu Vanga nie ustały całkowicie. Drill nie mógł zrozumieć, dlaczego oni wszyscy nie pójdą do domu spać. Długo, długo powiedziała Pamięć. Nawet i ona nie umiała dać pociechy. Wczesnym rankiem, przed świtem, przyszła wiadomość od Przewodniczącej. - Chciałabym się spotkać z tobą prywatnie. Bez rejestra- torów i partnerów koalicyjnych. - Niczego nie pragnę bardziej - odparł Drill. Poczuł niewielką nutkę optymizmu. - Czy mogłabym wejść inną śluzą niż ta, z której zwykle korzystamy? Drill przekazał Gram instrukcje i spotkał się z nią przy drugiej śluzie. Miała - na sobie nocną pelerynę z kapturem. Szarowie, kręcąc się w koło i wyjąc, nie zwrócili na nią uwagi. - Dziękuję, że chciałeś się ze mną spotkać w tych warunkach - powiedziała przyglądając mu się spod kaptura. Drill uśmiechnął się. Przewodnicząca zadrżała. - Cieszę się, że mogę pomóc - odparł Drill. Papki! domagała się Mózgownica. Była cicho do chwili, aż Drill osiągnął Synchron Zen. Kazał jej zamilknąć z opryskliwą brutalno- ścią, co na razie poskutkowało. - Tędy, Czcigodna Przewodnicząca - powiedział i zaprowadził ją do swojej sypialni, małego pokoju o powierzchni około pięciu me- trów kwadratowych. - Czy mam posłać Żabę po jedno z waszych krzeseł? - zapytał. - Postoję. Trzy nogi są chyba wygodniejsze do stania niż dwie. - Owszem. - Czy mógłbyś, Pośle, przygasić światło? Ono mnie męczy. Drill poczuł się głupio wiedząc, że sam powinien o tym pomyśleć. - Prze- praszam - usprawiedliwił się. - Natychmiast wydam polecenia. Szkoda, że nie wspomniałaś o tym wcześniej, uśmiechnął się nerwowo, gdy ściemniał światła i sadowił się na Klocu. - Czcigodny Pośle - powiedziała Gram jakby z lekkim oporem - zastanawia mnie, czy można... możesz powiedzieć, jakie znaczenie ma ten grymas na twojej twarzy, to pokazywanie mi swoich zębów? - To się nazywa uśmiech. Jest on wyrazem dobrotliwej uprzejmości. - Tutaj pokazywanie zębów uznawane jest za groźbę, Czcigodny Pośle. Niektórzy z nas wzięli je za znak, że masz ochotę nas zjeść. Drill był zdumiony. - Niesamowite! - powiedział. - Ja nawet nie jadam mięsa! Jedynie papkę warzywną. - Zwróciłam uwagę, że twoje zęby wydają się nieodpowiednie do mięsa, ale to wciąż napawa nas niepokojem. Zastanawiam się... - Po- staram się powstrzymać uśmiech, o, tak. Jeść mięso! Co za pomysł. Niektórzy z naszych specjalistów wojskowych, tak, i oczywiście Szczury i Szarańcza, i tak dalej.. - Nakazał Pamięci ścisłe przestrzeganie zakazu uśmiechania się w obecności Szara. Gram oparła się na swojej mocnej tylnej nodze. Jej peleryna rozchyliła się odsłaniając szarfy i symbole urzędu, jej cztery kosmate wymiona. - Chciałabym cię poinformować, Pośle, o pewnych problemach. Mam trudności z utrzymaniem mojej koalicji. Frakcja Sekre- tarza Generalnego Vanga zyskuje na sile. Próbuje on wywołać w umysłach Szarów wrażenie, że jesteś okrutnikiem i osobą niegodną za- ufania. Czy sam w to wierzy, czy też używa tych bzdur jako środka destabilizującego koalicję, nie ma istotnego znaczenia: zważywszy na niesprowokowaną agresję waszego gatunku nietrudno podtrzymać to wrażenie. Stara się również wmówić naszemu społeczeństwu, że wojsko poradzi sobie z waszym gatunkiem. Mózg Drilla pławił się wprost w informacjach Pamięci co do takich pojęć jak "frakcja" czy "koalicja". Znaczenie ostatniego zdania by- ło wszakże oczywiste. - Jest to głupie wrażenie, Czcigodna Przewodnicząca. - Pod tym względem jego zapewnienia nie są przekonywające. - Oczy Gram błyszczały, ton jej głosu nabrał powagi. Musisz mi coś dać, Pośle. Coś, czego mogłabym użyć, aby uspokoić opinię publiczną. Jakieś wyjście z tego dylematu. Powiadam ci, że nie można od nas oczekiwać, byśmy bezczynnie siedzieli przez najbliższe sto lat i godzili się ze stratą nieustalonej liczby planet. Błagam cię, Pośle. Daj mi coś. Jakiś sposób zapobieżenia atakom. W przeciwnym razie... - nie dokończyła zdania. Papki, pisnęła Mózgownica. Dril zignorował to i wprowadził się w Synchron Zen z Pamięcią przebiegając możliwe rozwiązania. Pot mu wystąpił na czoło i spłynął po wielkich ramionach. - Tak - powiedział. - Jest pewna możliwość. Gdybyście nam podali rozmieszczenie wszystkich zajmowanych przez was planet, mogli- byśmy wysłać na każdą z nich Statek z ładunkiem w postaci odpowiedniej Pamięci. Kiedy zjawią się tam któreś z naszych Statków zie- miotwórczych, Pamięci będzie można natychmiast na nie przenieść i wasze planety będą bezpieczne. Przewodnicząca Gram zastanowiła się nad tym. - Pamięci powiedziała. - Używałeś już tego terminu, ale nie jestem pewna, czy go ro- zumiem. - Zasoby przechowywanych informacji są ogromne i chociaż ludzkie ciało jest duże, nie zawsze możemy posiadać wszystkie informa- cje, jakich potrzeba do skutecznego działania nawet w naszym bardzo wyspecjalizowanym zakresie - powiedział Drill. Ludzkie mózgi zostały rozdzielone pod względem swoich funkcji. Mam Mózgownicę, która znajduje się na rdzeniu kręgowym powyżej miednicy. Mó- zgownica zawiaduje ruchami dolnej połowy ciała, stanem zdrowia, odżywianiem się, wydalaniem i seksem. Ośrodki postrzegania, pa- mięć krótkoterminowa, osobowość i procesy myślowe kierowane są przez mózg ulokowany w mojej czaszce - mózg klasyczny, jeśli tak można powiedzieć. Zapamiętywanie długoterminowe i specjalistyczne jest funkcją dużego wybrzuszenia poruszającego się, jak widać, na mojej głowie - mojej Pamięci. Rejestruje ona bardzo szczegółowo wszystko, co się dzieje, i może mi to w każdej chwili zrekapitulo- wać. Jest również wyposażona w informacje dotyczące kontaktów rodzaju ludzkiego z grupami nieludzkimi. Włącza się łatwo do moje- go układu nerwowego, a pokarm czerpie z mojego ciała. Konkretne treści można przenosić z jednej żywej pamięci do drugiej albo, jeśli to się okaże konieczne, mogę dać po prostu swoją Pamięć innemu człowiekowi, czyli wykonać przeniesienie zupełne. Mam na pokładzie inną Pamięć, której w tym momencie nie używam - Pamięć pilotażową. Może ona kierować statkiem, a zakładam ją na czas przelotu. Posiadam też Pamięci zapasowe na wypadek choroby mojej Pamięci podstawowej. A więc widzisz, że nasza specjalizacja nie przekreśla zdolności adaptacyjnych - dowolna informacja potrzebna któremukolwiek z nas może być łatwo przeniesiona i to z dużo większą szcze- gółowością niż przy zastosowaniu dowolnych środków technicznych. - Więc mógłbyś wrócić do swojej bazy i wysłać na nasze planety Pamięci pilotażowe - powiedziała Gram. - Pamięci, które mogłyby zatrzymać wasze Statki ziemiotwórcze. - Tak jest. - W ostatniej chwili Pamięci udało się zablokować skurcze policzków Drilla, zanim stały się uśmiechem. Kipiał ze szczę- ścia. Mimo wszystko zawrze ten pokój ! - Obawiam się, że to jest nie do przyjęcia, Ekscelencjo oświadczyła Przewodnicząca. Nadzieje Drilla się rozwiały. - Czemuż to nie? - Wydaje mi się, że Sekretarz Generalny uzna to za twoją naiwną próbę poznania lokalizacji naszych zamieszkanych planet. Po to, by wasz gatunek mógł je zaatakować, Pośle. - Naprawdę się staram, Przewodnicząca - odparł Drill. - Jestem tego pewna. Drill zmarszczył brwi i znów wszedł w Synchron Zen ignorując żałosne wołania Mózgownicy o papkę i seks, seks i papkę. Z trza- skiem przez jego umysł przelatywały pomysły. Rozpoczęła się erekcja, ale Pamięć odciągała większość wolnej krwi i erekcja zanikła. Pokój wypełnił zapach jego potu. Gram zmarszczyła nos i odchyliła się daleko na swojej tylnej nodze. - Ach, tak - powiedział Drill. - Rozwiązanie. Tak. Mogę polecić swojej Pamięci pilotażowej, by dostarczyła informacji o rozmieszcze- niu tej samej liczby naszych planet. Będziemy mieć nawzajem swe własne planety za zakładników. - Brawo, Pośle - powiedziała cicho Przewodnicząca. Wydaje mi się, że chyba mamy rozwiązanie. Ale proszę mi wybaczyć, ktoś mógł- by powiedzieć, że nam nie wolno ufać twoim informacjom. Będziemy musieli wysłać statki dla weryfikacji pozycji waszych planet. - Gdyby szaryjskie statki wyleciały pierwsze - powiedział Drill - to mógłbym dać waszym pilotom jedną ze swoich Pamięci zapaso- wych, która powiadomi ludzi o tym, co robicie, i poleci im współdziałać z wami. Powinniśmy stworzyć jakieś połączenie między wa- szym radiem i moją Pamięcią... może Statek coś wyhoduje. Przewodnicząca Gram uniosła się ze swojej tylnej nogi i zaczęła chodzić przed siebie, poruszając się tym swoim dziwacznym szyb- kim, kuśtykającym krokiem. - Mogę w taki sposób przedstawić to na posiedzeniu, tak. W tym jest nadzieja. - Zatrzymała się patrząc w górę na Drilla, wystawiając uszy do przodu. - Czy zgadzasz się, bym przedstawiła to jako mój własny pomysł? zapytała. - Mógłby wów- czas spotkać się z mniejszym podejrzeniem. - Ty wiesz najlepiej - powiedział Drill. Przewodnicząca patrzyła w głąb ciemnego pomieszczenia. - To dobrze pachnie - powiedziała, a Drillowi udało się powstrzymać uśmiech. - M.iło mi znów cię widzieć. - Jestem Drill. - Miło mi znów cię widzieć, Drill. - Myślę, że osiągniemy pokój. - Wszystko będzie dobrze, Drill. Drill, mam pewność, że wszystko będzie dobrze. - Jestem taki szczęśliwy, że dostałem tę szansę. To jest życiowa szansa. - Miło mi znów cię widzieć, Drill. Nazajutrz zgłosiła się Przewodnicząca i zapowiedziała przedstawienie nowego projektu. Drill odparł, że z przyjemnością go usłyszy. Spotkał się z delegacją przy śluzie zmniejszywszy przedtem światła. Ściśle przestrzegał tego, by się nie uśmiechać. Siedzieli w ciemnej sali, a Przewodnicząca Gram przedstawiała projekt. Drill udawał, że się nad nim zastanawia, a potem wyraził zgo- dę. Dopracowano szczegóły. Najpierw poda się lokalizację jednej planety ludzkiej i sprawdzi się ją; tę zaś planetę, stolicę Szarow, uzna- je się za pierwszą ujawnioną planetę szaryjską. Po weryfikacji obie strony ujawnią lokalizację dwu planet, zweryfikuje się je, potem czterech planet i tak dalej. Licząc, że trzeba nawet kilku miesięcy na zweryfikowanie położenia każdej planety, traktat pokojowy zosta- nie wprowadzony w życie przed upływem pięciu lat. Tej nocy Szarowie oszaleli. Za namową Przewodniczącej wzniecili ogniska, tańczyli, ujadali, śpiewali. Drill oglądał to na ekranach ściennych swojego Statku. Ich rytmy uderzyły mu do głowy. Uśmiechał się. Przez wiele godzin. Statek posłusznie wyhodował łącznik radiowy i wszczepił go jednej z Pamięci zapasowych. Umieszczono ją na pokładzie statku sza- ryjskiego i wysłano w kierunku planety Drilla. On zaś pozostał w swoim Statku obserwując audycje wideo, które dostał z szaryjskiej te- lewizji. Dramatów nie rozumiał zbyt dobrze, ale komedie były rozkoszne. Szarowie umieli wykonywać najbardziej skomplikowane wy- gibasy swoimi giętkimi ciałami i trzema osobliwymi nogami - wspaniale było patrzeć na nich. Może udaloby mi się wziąć kilku ze sobą do domu, pomyślał. Potrafią być tacy zabawni. Tysiące Szarów czekających wokół Statku zaczęło się rozchodzić. Po miesiącu zostało tylko kilkuset. Ich śpiew był spokojny, podnio- sły, pewny siebie. Czasem Drill doprowadzał go do swojej sypialni. Pomagał mu się odprężyć. Przewodnicząca Gram wpadała nieoficjalnie mniej więcej co dziesięć dni. Drill oprowadzał ją po Statku, pokazywał Pamięci pilota- żowe, siedzibę Żab, gigantyczne silniki napędu gwiezdnego z wszczepionymi w nie podgatunkami ludzkimi, Surogata w jego zaciem- nionym, przytulnym pokoju. Widok Surogata poruszył Przewodniczącą. - Nie używacie seksu w celu rozrodu? - zapytała. - Jako wyrazu uczuć? - Oczywiście, że to robimy. Ja sam mam mnóstwo potomstwa. Ciągle brakuje dyplomatów, toteż występuje niemało spółkowania u naszego podgatunku. A co do uczuć... wydaje mi się, że mogę powiedzieć, iż dobrze mi było w towarzystwie każdej z moich partnerek. Spojrzała na niego poważnymi oczyma. - Latacie do gwiazd, Drill. Wasza rasa rozprzestrzenia się na wszystkie strony, stykając się z innymi gatunkami, czasem je unicestwiając. Czy są jakieś powody, dla których to robicie? - Powody? - Drill popadł w zadumę. - To jest dla nas naturalne. Naturalne dla wszystkich ras inteligentnych, z tego, co wiemy. - Miałam na myśli powody świadome. Czy robicie to z innego powodu niż działanie w sposób automatyczny? - Nie sądzę, abyśmy potrzebowali takich powodów. - A więc nie kieruje wami filozofia ciągłej ekspansji? Żadna ideologia? - Nie wiem, co znaczą te słowa - odparł Drill. Gram zamknęła oczy i opuściła głowę. - Przepraszam - powiedziała. - Nie trzeba. Nie ma sprzeczności w naszych wyobrażeniach o nas samych, o naszym życiu. Jesteśmy szczęśliwi tacy, jacy jesteśmy. - Tak. Wy nie umielibyście być nieszczęśliwi, nawet gdybyście się starali, prawda? - Zgadza się - odparł pogodnie Drill. - Widzę, że rozumiesz. - Owszem - powiedziała Gram. - Wietrzę, że rozumiem. - Za parę milionów lat - powiedział Drill - te sprawy staną się dla was oczywi- ste. Pierwszy statek szaryjski wrócił z planety Drilla meldując o przeniesieniu Pamięci. Przestrzeń wokół Statku znów się wypełniła tysią- cami Szarów ujadających ze szczęścia ku niebu. Teraz inne Pamięci zabierały instrukcje do wszystkich baz ziemiotwórczych. Ogłoszono lokalizację dwu nowych planet. Statki z zapasowymi Pamięciami skoczyły w niebo. To działa, powiedział Drill do Pamięci. Długo, odparła Pamięć. Bardzo długo. Nie udało jej się zmniejszyć radości Drilla. Na tym przecież polegało jego życie i wiedział, że jest w tym dobry. Pamięci z przyszłości przyjmą jego rozwiązania za wzór pertraktacji z innymi gatunkami. Sprawv rozwijały się dobrze. Pewnej nocy Szarowie wokół Statku zmienili swoje zachowanie. Ich śpiew przeszedł jeszcze raz w wycie zmieszane z ujadaniem. Drill się zaniepokoił. Zgłosiła się Przewodnicząca. - Cup nie żyje - powiedziała. - Rozumiem - odparł. - Kto go zastąpił? Nie zrozumiał wyrazu jej twarzy. - Jeszcze nie wiadomo. Cup był silną osobowością i nie lubił wokół siebie innych silnych osobowo- ści. Sukcesorzy już walczą o przywództwo, ale mogą nie utrzymać w jedności jego frakcji. - Zastrzygła uszami. - To może mnie osłabić. - Ubolewam, że sprawy przybierają taki obrót. - Tak - odpowiedziała. - Ja również. Wróciła druga grupa Statków. Jeszcze więcej Pamięci załadowano im na drogę. Dotrzymywano układu. Na pokładzie Statku odbyło się spotkanie w celu dopełnienia formalności. Następcą Cupa został Brook, wysoki Szar w podeszłym wieku; jego złocista sierść pociemniała ze starości. Kandydat kompromisowy, powiedziała Gram; wybór rozstrzygnął się po tygodniach walki o sukcesję. Nie miał poważania. Resztki starego ugrupowania Cupa roz- latywały się już na kawałki. - Zastanawia mnie, Ekscelencjo - powiedział Brook, kiedy czynności formalne zostały ukończone - czy mógłbyś sprawić, by nasze społeczeństwo nauczyło się waszego języka? Musisz mieć na Statku znakomite moduły tłumaczeniowe, skoro tak szybko opanowały nasz język. Swoje przesłanie pokoju nadawałeś już w parę godzin po wejściu w normalną przestrzeń, - Nie mam na Statku takiego wyposażenia - odparł Drill. Znajomość waszego języka przyswoiliśmy sobie od jeńców szaryjskich - oświadczył. - Jeńców? - Szarowie zastrzygli uszami. - Nie wiedzieliśmy o nich - oświadczył Brook. - Kiedy Pamięci w bazach stwierdziły nieprawidłowości, wysłaliśmy parę Statków na poszukiwanie was. Przechwyciliśmy jeden z wa- szych statków i zabraliśmy go na moją planetę. Jeńców zapytano o ich język ojczysty i położenie waszej planety stołecznej. Inaczej po- trzebowałbym miesięcy, żeby odnaleźć ten świat i nauczyć się porozumiewania z wami. - Czy możemy prosić o spowodowanie zwrotu jeńców? - Och - odparł Drill - to nie będzie możliwe. Kiedy dowiedzieliśmy się wszystkiego, co nas interesowało, położyliśmy kres ich życiu. Byli przetrzymywani w okolicy przeznaczonej na ogrody, a budowniczowie krajobrazu chcieli przystąpić do pracy. - Drill pokiwał uspokajająco głową. - Z przyjemnością mogę was poinformować, że okazali się pierwszorzędnym nawozem pod kwiaty. Rezultaty były wspaniałe. - Sądzę - rzekła przezornie Przewodnicząca - że będzie najlepiej, jeśli ta informacja nie wyjdzie poza to pomieszczenie. Uważam, że zaszkodziłaby procesowi pokojowemu. Uszy Sekretarza Generalnego opadły. Innych również. Ale się zgodzili. - Myślę, ie powinniśmy już iść - oznajmiła Przewodnicząca. - Życzę miłego popołudnia - powiedział Drill. - To ważne. - Jeszcze nawet nie świtało, gdy Statek obudził Drilla na wezwanie Przewodniczącej. - Jeden z waszych statków zaatako- wał następną naszą planetę. Poczucie zagrożenia wypędziło sen z mózgu Drilla. - Proszę przyjść pod śluzę - powiedział. - Ta wiadomość rozejdzie się w ciągu godziny. - Proszę się pośpieszyć. Przewodnicząca zjawiła się z parą asystentów, którzy pozostali wewnątrz śluzy. Mieli ze sobą pałki. - Wszyscy będą oburzeni - powiedziała. - Sytuacja staje się groźna. - Która to była planeta? - zapytał Drill. Gram potarła uszy. - Jedna z tych, których rozmieszczenie przekazał ostatni statek pokojowy. - Nowa Pamięć musiała nie zdążyć na czas. - Właśnie tak wszystkim powiemy. Ze nie można było temu zapobiec. Postaram się przyspieszyć procedurę dostarczania nowych Pa- mięci na planety. Zdwoić wysiłki. - To dobry pomysł. - Będę musiała usunąć Brooka. Sekretarz Generalny Opozycji Vang winien przejąć jego sprawy. Jeśli dam Vangowi więcej władzy, to może zostanie w koalicji i nie spowoduje rozłamu. - Jak uważasz, że będzie najlepiej. Przewodnicząca spojrzała w górę na Drilla. Unosiła głowę z ociąganiem, jakby powstrzymywał ją jakiś wielki ciężar. - Mój syn - powiedziała. - On był na tej planecie, kiedy to się stało. - Masz inne potomstwo. Gram patrzyła na niego; jej oczy płonęły głębokim bólem. Tak - powiedziała. - Mam. Pola wokół Statku znów się zapełniły; powietrze przeszywało ujadanie i wycie, a pieśni pogrzebowe odbijały się echem od obojętnego kadłuba. Audycje szaryjskie przez kilka tygodni wydawały się Drillowi bardzo zagmatwane. Koalicje pękały i rozpadały się. Vang mó- wił często o gotowości. Przewodniczącej Gram udało się podwoić liczbę ujawnianych planet. Decyzja była bliska. Po czym, w jakiś czas później, nadeszła kolejna wiadomość. Jeden z naszych dowódców - oświadczyła Przewodnicząca stacjonował w sąsiedztwie zaatakowanej planety. To ktoś z kliki Vanga. Z własnej inicjatywy wydał naszym siłom zbrojnym rozkaz walki. Wasz Statek ziemiotwórczy został zaatakowany. - Czy go zniszczono? - zapytał Drill. Jego głos zdradzał napięcie. Jest jeszcze nadzieja, pocieszał się. - Nie martw się o tych swoich ludzi - powiedziała Gram. Statek został uszkodzony, ale zdążył uciec. - Strata kilkuset miliardów organizmów nieświadomych to nie powód do zmartwień - odparł Drill. - Statek, który zdołał uciec, już tak. Zaalarmuje nasze siły zbrojne. Będzie prawdziwa wojna. Przewodnicząca oblizała wargi. - Co to znaczy? - Słyszałaś o naszych Szczurach i tak dalej. Nasi wojskowi są jeszcze gorsi. Zostali w pełni wyspecjalizowani w rozmaitych sposobach prowadzenia wojny. Niszczycielscy, drapieżni, zdolni do przyjmowania wielkich ciosów bez osłabiania własnych możliwości bojowych. Ich umysły skupione są jedynie na taktyce wojennej i niszczeniu. Na ogół trzyma się ich na planetoidach, z dala od reszty ludzkości. Nawet sami ludzie uważają ich sąsiedztwo za zbyt... uciążliwe. Drill włożył w swoją mowę cały dar przekonywania, jaki miał. - Czcigodna Przewodnicząca, musisz mi podać rozmieszczenie wa- szych pozostałych planet. Jeśli wyślę Pamięć na każdą z nich z wiadomością o pokoju, to możemy je jeszcze uratować. - Spróbuję. Ale koalicja... - Odwróciła głowę od nadajnika. - Vang chce walki aż do zwycięstwa. - To byłaby najgorsza z możliwych katastrof - powiedział Drill. - Wierzę ci - odparł grobowym głosem. Drill słuchał miejscowych audycji z rosnącym niepokojem. Szarowie, którzy w nich przemawiali, czynili gniewne uwagi na temat eg- zekucji jeńców, ogrodów kwiatowych i wartości, których Drill nie rozumiał. Ktoś więc nie dotrzymał tajemnicy. Przewodnicząca Gram chodziła wokół Statku od jednej grupy do drugiej, przekonując o konieczności zaakceptowania jej projektu. Szarowie reagowali milcze- niem. Drill domyślał się, że czekają. Ogłoszono wycofanie się Vanga z koalicji. Wśród rozbieganych tłumów podniósł się chór triumfal- nego ujadania. Inni Szarowie jedynie wyli. Vang, teraz po prostu generał Vang, przybył pod Statek. Jego zwolennicy tańczyli w szalonym kręgu wokół niego, ujadając w odpo- wiedzi na jego słowa. - Zwycięstwo! Wspólna wola! szczekali. - Ludzi można pokonać! Zdrada pomszczona! Dyktujmy pokój z pozycji siły! Czujemy położenie ich planet! Niesamowity chichot towarzyszył cały czas Vangowi. Śmiech i szczekanie trwały do późna w nocy. Rankiem przyszła wiadomość, że koalicja upadła. Vang był teraz Generałem-Przewodniczącym. W swojej sypialni na Statku, otoczony ekranami ściennymi, Drill zaczął płakać. - Poproszono mnie o dostarczenie ci posłania Vanga - powiedziała Gram. Wydawała się mniejsza niż przedtem stojąc niepewnie nawet na swoich trzech nogach. - To ma być... jego poczucie humoru. - Co to za posłanie? - zapytał Drill. Miał wrażenie, że boli go całe ciało. Nawet Mózgownica milczała, pochłonięta cierpieniem. - Miałam nadzieję - powiedziała Gram - że uciekł się do tego tylko po to, by osiągnąć władzę; że kiedy zostanie Przewodniczącym, utrzyma zabiegi dyplomatyczne. Okazuje się, że on to mówił poważnie. Może już nie panuje nad swoimi zwolennikami. - A więc wojna - powiedział Drill. - Tak. Zawiodłeś, powiedziała Pamięć. Drill skrzywił się z bólu. - Przegracie - powiedział. - Vang twierdzi, że jesteśmy od was mądrzejsi. - To może być prawda. Ale mądrość nie jest w stanie rywalizować z doświadczeniem. Ludzie prowadzili już setki takich małych wojen i zawsze potrafili zniszczyć przeciwnika. Nasze Pamięci z tamtych konfliktów są nienaruszone. Wasza cywilizacja nie zdoła pokonać milionów lat wyspecjalizowanej ewolucji. - Posłanie Vanga nie kończy się na tym. Musisz do zmroku usunąć swój Statek z planety. Masz sześć dni na opuszczenie normalnej przestrzeni. - Darowano mi życie? - Drill był zdumiony. - Tak. To jest nasz... obyczaj. - Żałuję, że nasze wysiłki nie przyniosły rezultatów. - Nie bardziej niż ja. - Milczała przez chwilę. - Czy jest jakiś sposób, by to zatrzymać? - Jeśli Vang zaatakuje jakąkolwiek ludzką planetę po nadejściu tam Pamięci z układem pokojowym - powiedział Drill wypuści się wojsko, by was zlikwidować. Od tego momentu nic już ich nie powstrzyma. - Ile? - zapytała. - Jak sądzisz, ile nam zostało? - Kilka lat. Najwyżej dziesięć. - Nasz gatunek zginie. - Tak. Ludzkie wojsko jest bardzo dobre w swoim rzemiośle. - A więc nas zabijecie - powiedziała Gram. - Zniszczycie kulturę, którą tworzyliśmy przez tysiące lat, i nawet nie poświęcicie jej choćby jednej myśli. Wasz gatunek nie zastanawia się już nad tym, co robi. Po prostu działa jak jednokomórkowe zwierzę pochłaniające wszystko, czego może dosięgnąć. Twierdzicie, że jesteście gatunkiem świa- domym, ale to nieprawda. Wszystkie wasze działania są... instynktowne. Albo odruchowe. - Nie rozumiem - powiedział Drill. Gram zadrżała. - Na tym polega nieszczęście - powiedziała. Godzinę później Statek wzbił się w powietrze nad polami. W dole Szarowie śmiechem rzucali swe wyzwanie, tańcząc z szalonym za- pamiętaniem. Przegrałem, powiedział Drill Pamięci. Wiedziałeś, że szanse są bardzo nikłe, odrzekła Pamięć. Wiedziałeś, że w negocjacjach z gatunkami tak opóźnionymi w rozwoju mieli- śmy tylko garstkę sukcesów wśród setek klęsk. Tak, przyznał Drill. Mimo to wstyd, spędzić tyle miesięcy poza domem. Jeść! jeść! wołała Mózgownica. Don Sakers - Wszystko Przemija W cichą noc spowijającą ten odwieczny las unoszę moją duszę ku gwiazdom na falach Wewnętrznego Głosu. Śpiewam tak, jak śpie- wali Hlutrowie od początku istnienia życia. Moje korzenie tkwią głęboko w żyznej glebie świata, który teraz, wzorem Ludzi, nazywamy Amny. Moje konary unoszą się wysoko w czystym i świeżym powietrzu, sięgając po bladą poświatę gwiazd, która zastępuje nam zagi- nione słońce. I śpiewam. W odpowiedzi docierają do mnie głosy z nieba i z jeszcze większych odległości: chór moich braci z miliona światów. Większość z nich to Hlutrowie, gdyż ze wszystkich rozumnych ras tylko my zgłębiliśmy tajemnicę Wewnętrznego Głosu. I dzięki temu, podobnie jak okazałą posturą, górujemy nad innymi istotami. W ten sposób spełniamy naszą powinność wobec Pieśni Wszechświata. Jak bowiem mogłaby istnieć Pieśń bez Hlutrów, którzy by ją śpiewali? Śpiewam i powinno mi to sprawiać przyjemność. Szukam łączności duchowej mojej rasy, jedności, jaką zapewnia nam Wewnętrzny Głos i przenosi nas hen, daleko, ponad mnogość światów, które zamieszkujemy. Zwierzęce rasy, choć ruchliwe, skrępowane są przez ich własną naturę, przykute w przestrzeni do jednego konkretnego miejsca; tylko rośliny, z pozoru nieruchome, w rzeczywistości przekro- czyły wszelkie granice. Śpiewam więc w tę noc i poprzez moją pieśń pragnę zjednoczyć się z Pieśnią Wszechświata. Powinienem odczuwać przyjemność. Lecz zbyt wcześnie, jeszcze zanim zacząłem śpiewać, powstał dysonans. Dźwięczy słabo, zwy- kły pogłos źle odśpiewanej pieśni. Odwracam od niego duszę, by uciec przed nim w noc. A przecież istnieje on nadal, na światach Hlu- trów, i w pustynnych otchłaniach, gdzie dryfują tylko nasze śpiące zarodniki; w oceanach i w chmurach, zniekształcając ich wilgotne, szczęśliwe melodie; w glebie i w darni, zatruwając ich głęboki spokój. To Ludzie. Wiem, bracia moi, że wielu z was nie zgadza się ze mną. Wielu z was nie widzi ich takimi, jakimi ja ich widzę, owych synów i córy Ziemi z ich maszynami i Tronami, z wszechobecnym chrypliwym jazgotem. Większość z was nie zwraca uwagi na Ludzi. Wielu też są- dzi, iż nie są oni prawdziwie rozumnymi istotami, że nie posiadają w dostatecznym stopniu zdolności wyczuwania Wewnętrznego Gło- su, aby spowodować jakikolwiek dysonans w jego melodiach. Nie macie racji. Ja żyję wśród nich, o kilkanaście hlutrańskich mil, a nie o osiemset parseków, od jednego z ich najgęściej zamieszkałych światów, i wiem, że dysonans, jaki wyczuwam, pochodzi właśnie od Ludzi. A mimo to większość z was, o bracia moi, uważa, że Ludzie są istotami rozumnymi i współczuje im, gdyż są oni niemądrzy i słabi. Może pamiętacie jeszcze nasze kontakty z nimi i naszego dziwnego brata, który opuścił Amny i udał się do świata zamieszkałego przez Ludzi. Zawsze myślę o nim jako o "Podróżniku", gdyż zawędrował on do miejsc rzadko odwiedzanych przez Hlutrów. Resztki jego ciała stoją jeszcze na polanie gdzieś o hlutrańską milę ode mnie. Został on specjalnie wyhodowany do tej misji i w bardzo krótkim czasie zakończył swój nieszczęsny żywot. Lecz jego pamięć nadal trwa wśród nas. Dociera poprzez korzenie z wilgotnej gleby, spada na nas wraz z letnimi wiatrami i wciąż jeszcze powraca echem w falach Wewnętrznego Głosu. Nigdy nie zapomnimy Podróżni- ka.., a ja przede wszystkim. Byłem przecież jego Nauczycielem, ponoszę częściową odpowiedzialność za jego misję, za uczynienie go tym, kim był. Czasami, kiedy kontempluję ten ogrom czasu, czuję, że Podróżnik jest blisko mnie i niemal słyszę jego szept. Jest to smut- ny szept, zagubiony dźwięk, kiedy wstawia się u nas za dziwnymi stworzeniami, które z czasem pokochał - jak gdyby Hlutr mógł na- prawdę pokochać którąś z Małych Istotek. Przypominacie sobie naszą decyzję w czasie sądu i błagalny apel Podróżnika. Oszczędziliśmy wówczas Człowieka, choć mogliśmy wyeliminować go z Pieśni Wszechświata niczym złą zarazę, którą czasami przypomnia. Taka była wola Hlutrów i moja również - a przecież nieraz się zastanawiam. Cóż wtedy wiedzieliśmy o Ludziach? Niewielu z nas okazało im jakiekolwiek zainteresowanie. Dysponowaliśmy skąpymi wiadomo- ściami Wewnętrznego Głosu, wiedzą, jaką uzyskaliśmy od nieszczęśliwych dzieci Nefestalu, oraz majaczeniami naszego biednego brata. Dziś jest zupełnie inaczej. Żyliśmy wraz z Ludźmi na dziesięciu tysiącach światów przez dwa tysiące ich lat. Nadal kontakty między naszymi ludami są ograniczone, lecz niektórzy z nas, Starszych Hlutrów, uważnie obserwowali Człowieka, przysłuchiwali się pieśni je- go duszy. I zawsze, gdy odnaleźliśmy piękno, natykaliśmy się na dysonans. A teraz Ludzie przeszkadzają Hlutrom w medytacji. Ży ję znacznie wolniej, pozwalając, by noc rozkwitła dniem, dzień gasł przechodząc w noc, a planeta mknęła po swej orbicie. Zazwy- czaj to pomaga, gdyż Ludzie są efemerydami i wywoływane przez nich zakłócenia nie trwają długo. Nie potrafią oni żyć wolniej niż w swym zwykłym tempie. Lecz teraz, żyjąc powoli, nie znajduję spokoju. Ludzka kakofonia nie cichnie; raczej wzmaga się i z każdym szybko mijającym dniem staje się coraz gorsza. Już cały Wszechświat krzyczy od ich niespokojnych myśli, natrętnej rozpaczy i bólu. Hałas ten zagłusza duchową łączność Hlutrów, budzi wiry w falach Wewnętrznego Głosu, sieje zamęt w naszej spokojnej galaktyce. Ludzie krzyczą, Ludzie umiera- ją, Ludzie są przerażeni - i co najgorsze, ich dzieci płaczą. Słyszę, że zastanawiacie się, bracia i siostry; co się dzieje? Wysyłacie myśli w przestrzeń, apelujecie... wy, którzy żyjecie na ludzkich światach, wytężcie zmysły, wchłaniajcie widoki i dźwięki ich krótkich żywotów. Czy zabijają się nawzajem w jeszcze jednej z licznych wojen? Czy plamią gwiazdy krwią w serii szaleńczych pogromów? I oto nadchodzi odpowiedź od jednego z nas, który wstrząśnięty jest powagą wieści. Jakaś choroba toczy Rodzaj Ludzki, choroba, któ- rej ludzka medycyna nie umie zwalczyć. W przeciągu dwu krótkich ludzkich lat rozprzestrzeniła się na pół galaktyki i poraża śmiercią każdego, kto się z nią zetknie. Życie Ludzi jest zagrożone, cywilizacji Człowieka grozi zagłada, a ludzka męka zakłóca nawet pieśń Hlu- trów. Czyż można dziwić się, że płaczą? Teraz zaś nadchodzi pytanie, a wiedziałem, że nadejdzie wyszeptane anonimowo na falach Wewnętrznego Głosu, wymówione pota- jemnie do wiatrów Amny, wytryskujące z jej gleby wraz ze wspomnieniami Podróżnika: co w tej sytuacji powinni zrobić Hlutrowie? Pytam was, bracia moi - a dlaczego Hlutrowie powinni coś zrobić? Ze współczucia, podpowiada pamięć Podróżnika, jedynego z nas, który pokochał Ludzi. Czy więc w imię współczucia mamy odstąpić od hlutrańskich tradycji? Czy kiedykolwiek próbowaliśmy nie dopuścić do zagłady któ- rejś z ras efemerycznych? Zaledwie kilka lat temu, według hlutrańskiej miary czasu, wielkie jaszczury żyły na powierzchni Amny. Kie- dy wyschły bagna i nadeszły lodowce, gdy miliony ich ginęły od chorób... czy wtrąciliśmy się wówczas? Kiedy wymierały delikatne, piękne ryby, pozostawiając oceany bardziej brutalnym stworom, które zajęły ich miejsce... czyż użyliśmy naszej mocy, żeby ich ocalić? I to nie tylko na Amny, lecz i na milionie światów w ciągu całej długiej historii Hlutrów - jak często stawaliśmy pomiędzy efemery- dami a ich przeznaczeniem? Jak często nasze wysiłki zakończyły się niepowodzeniem? Wymarli Korumowie, nieszczęsne dzieci Lavar- renu, prześliczne śpiewające drzewa z Mehbis: wszyscy odeszli na zawsze. Pamiętacie to lepiej ode mnie, moi Starsi Bracia. Hlutrowie widzieli śmierć wielu ras, patrzyli na to ze współczuciem - ale nie interwe- niowali. Nie leży to w naszych zwyczajach. Czy powinniśmy postąpić tak i teraz? Powiadacie, że również wcześniej błagaliście o interwencję. Pojedyńczo i dwójkami, niektórzy z was prosili o oszczędzenie tej lub in- nej rasy. Niektórzy z was próbowali ocalić ich wbrew woli Hlutrów - i wszyscy ponieśli klęskę. Dlaczego mielibyśmy spróbować teraz? Tu, na Amny, jest wśród nas pewien młodzik, ledwo odrosły od ziemi; stoi on w pobliżu ludzkiej osady, w miejscu, gdzie nadal umieszczają oni swe upośledzone dzieci i dorosłych z uszkodzonymi mózgami. I to właśnie czynimy dla Ludzi... opiekujemy się ich sza- lonymi i niedorozwiniętymi osobnikami, pocieszamy ich kojącymi projekcjami Wewnętrznego Głosu. Ów młodzik wzywa nas teraz. Jego posłanie nadchodzi w Pierws~zym Języku, na falach barw mknących przez gaj Hlutrów, niczym przygłuszony szum dalekiego morza. - O, Starsi Bracia mówi do nas. - Jakiś Człowiek was wzywa. - Nas? - Używa on starego sprzętu i przemawia do mnie w łamanym Pierwszym Języku na świecących ekranach. Prosi o to, by mógł się zwrócić do Starszych naszej rasy. Drżę na wietrze. Czyż zuchwalstwo Ludzi nie ma granic?! Najpierw zakłócają spokój medytacji Hlutrów, a teraz jeden z nich domaga się posłuchania! Przez wzgląd na współczucie, Bracie, mówi do mnie pamięć Podróżnika. Wcześniej czy później będę musiał nawiązać kontakt z Ludźmi. Postanawiam, że stanie się to teraz. - Przyślij go - mówię do młodzika. Jeszcze nim ów Człowiek dociera do mnie, jego przybycie zwiastują inni Hlutrowie. Szerokie fale kontrastowych barw płyną po ich liściach i pniach i gdy Człowiek wchodzi na moją polanę, towarzyszy mu szelest miliona hlutrańskich liści. Przybysz jest małym stworzeniem, nawet jak na Człowieka. Nieliczne kępki jego sierści są szare, a sztuczna skóra brudnobiała. Za- trzymuje się przed moim pniem, po czym unosi sprzęt przeznaczony do emitowania światła przedrzeźniającego Pierwszy Język. Wspomnienia Podróżnika przygotowały mnie do tego spotkania. Pochylam niższe konary ku ziemi i wibruję ich liśćmi w kontrolowa- nych seriach, znacznie szybciej niż zwykle. Ta technika jest trudna nawet dla członka Rady Starszych takiego jak ja. Używamy jej do porozumiewania się z niższymi istotami w ich własnych językach. Nie zamierzam ułatwiać sprawy natrętowi, wręcz przeciwnie, od sa- mego początku pragnę ukazać mu możliwości Hlutrów. - Kim jesteś, Człowieku? Przybysz kłania się. - Jestem doktor Aleks Saburo z Floty Imperium Krediksjańskiego. Niewiele mi to mówi. Jego imię jest tylko dźwiękiem, niczym więcej. Tytuł wskazuje na kogoś, kogo obdarzono wiedzą i mądrością taką, jaką znają Ludzie. Co się zaś tyczy przynależności, to nawet Najstarsi z Nefestalu nie są w stanie śledzić zmieniających się wciąż ludzkich systemów politycznych. - Czemu przybyłeś do mnie? - Żeby prosić o pomoc. Z bliska łatwo jest odczytać te istoty za pomocą Wewnętrznego Głosu. Treść emocji przybysza odpowiada jego głosowi: w pełni opa- nowany, a przecież świadom, iż stoi przed znacznie potężniejszą od siebie istotą. To emocje, lecz umysły Ludzi nie są na tyle spójne, by mogły przesyłać myśli. - Więc proś - mówię. - To Czarna Śmierć - powiada rozkładając bezradnie wyższe kończyny. - Nie możemy nic zrobić, żeby ją powstrzymać. Rozprzestrze- niła się już na połowę Galaktyki i dotarła do granic Imperium. Jeszcze rok, a opanuje wszystkie ludzkie światy. Człowiek na chwilę traci panowanie nad sobą i pod powierzchnią jego umysłu dostrzegam przelotnie burzę uczuć. - Więc zwracasz się o pomoc do Hlutrów. Dlaczego? - Gdzież indziej mógłbym się zwrócić, Wasza Wysokość? - Możesz nazywać mnie "Nauczycielem". - Nasza medycyna nie może zwalczyć tej plagi, Nauczycielu. Wiem, że Hlutrowie umieją modyfikować kod genetyczny. Wiem też, że członkowie Rady Starszych posiadają inteligencję zdolną dokonać analizy Czarnej Śmierci i może nawet powstrzymać ją. I w taki oto sposób Pieśń Wszechświata kpi ze mnie, bracia moi. Nie zdołam uniknąć odpowiedzi na pytanie, które szepcze noc: Czy Hlutrowie powinni pomóc Ludziom? Odwołuję się o podjęcie decyzji do moich Najstarszych Braci i Sióstr, lecz oni są dziwnie milczący. To ja dałem wszystkiemu początek przed dwoma tysiącami lat, kiedy przygotowałem Podróżnika, by osądził Ludzkość, gdy wystąpi- łem przed Radą Starszych i oświadczyłem, iż musimy wiedzieć więcej o dzieciach Ziemi. I teraz to właśnie j a muszę zadecydować, czy oszczędzimy Ludzi w krytycznej dla nich chwili. Choć silnie pulsują we mnie wspomnienia Podróżnika, jak mogę powiedzieć "tak"? Odrzucić całe epoki geologiczne hlutrańskiej tra- dycji dla nieokrzesanego stworzenia, które uważa się za wielkie, gdyż potrafi zakłócić nasze rozmyślania? W jaki sposób zdołam uza- sadnić ocalenie t e g o ludu, skoro pozwoliliśmy zginąć tak wielu innym? Człowiek czeka na moją odpowiedź i nagle znajduję ją. - Prosisz mnie o wiele, doktorze Aleksie Saburo. Może zbyt wiele. Zapoznaję go z naszymi tradycjami. Opowiadam o Korumach, Lavarrenach, mieszkańcach Mehbisu. Mówię mu, że wszystkie żywe istoty - tak, nawet Hlutrowie - umierają, gdyż jest to częścią Pieśni Wszechświata. W końcu bolą mnie już gałązki od zbyt długiego wydawania tak precyzyjnych wibracji. - Nauczycielu, słyszałem, że Hlutrowie cenią życie. Stare legendy opowiadają o ich współczuciu dla wszystkich Małych Istotek. Czy przez wzgląd na to współczucie nie pomożecie nam? - Współczujemy wam... ale nie wiesz, o co prosisz. Wy, Ludzie, zamieszkujecie ponad dwanaście, tysięcy światów; w przeciągu roku wszystkie porazi Czarna Śmierć. Prosisz, żebyśmy stworzy li antidotum, a potem poświęcili się, by rozprzestrzenić je na wszystkich wa- szych planetach? - Byłoby to wielkie poświęcenie - ale bez niego moja cywilizacja, może nawet cała moja rasa, zginie. - Nasze poświęcenie byłoby większe, niż sądzisz. - Sięgnąłem do obszernej wspólnej pamięci Hlutrów po potrzebne mi ludzkie słowa. - Myślisz, że Hlutrowie mogą bez wysiłku syntetyzować materiał genetyczny. Dowiedz się więc, doktorze Aleksie Saburo, iż kiedy jakiś Hlutr tworzy nowe DNA i RNA, umiera gwałtowną śmiercią w wybuchu, którzy rozprzestrzenia nowy materiał na wszystkie strony świata. Jeśli nawet możemy ocalić twój lud, oznacza to, iż wiele razy po dwanaście tysięcy Hlutrów musi zginąć w męczarniach. W Wewnętrznym Głosie rozbłyska wybuch gniewu, szybko opanowany. - Nie sądziłem - odpowiada - że Hlutrowie są takimi egoista- mi. - Mamy swoje obowiązki wobec Pieśni Wszechświata. Jeśli owa melodia stwierdza, że Ludzkość musi przeminąć, nie możemy tego zakwestionować. Mój rozmówca to dziwna istota, w której współistnieją, równie gwałtowne, namiętność i rozsądek.. Teraz Człowiek dotyka mego pnia, a ciepło jego ręki zaskakuje mnie i porusza w sposób, w jaki nie zdołały uczynić tego jego słowa. - Jeśli chcesz, doktorze Aleksie Saburo, Hlutrowie mogą udzielić porady twemu ludowi. Możemy pomóc wam się przygotować na spotkanie z Czarną Zarazą, ułatwić spojrzenie w oczy śmierci. Uczyniliśmy to dla innych. - Nie - Człowiek zaprzecza gwałtownie. - Dziękuję ci, Nauczycielu, i proszę_ o pozwolenie odejścia. Mam niewiele czasu Na tym powinno się zakończyć nasze spotkanie - lecz tak się nie stało. - Cóż więc uczynisz, Człowieku? - pytam. - Będę szukał odpowiedzi. Ktoś gdzieś musi posiadać wiedzę, która pomoże mi zwalczyć Czarną Śmierć. Będę szukał tak długo, jak tylko będę mógł. - Człowiek odwraca się i powoli oddala się od mego gaju. Ze strony niektórych spośród moich braci dobiega okrzyk, łagodny protest, który spada z gwiazd jak zimny jesienny deszcz. We mnie samym, tam gdzie żyje pamięć Podróżnika, budzi się silniejszy sprzeciw. Bracia i siostry, jakże mogę wam ustąpić? Jak mogę wyrzec się naszych tradycji? Jest was tylko kilkoro - a kiedy Hlutrowie przystępu- ją do działania, muszą działać zgodnie. Pytacie mnie, jak mogę ignorować ten ból? - Zaczekaj, Aleksie Saburo. Chociażby tylko przez wzgląd na Podróżnika, którego duch nie przestaje mnie dręczyć, przedstawiam Człowekowi propozycję: - Poja- dę z tobą. - A-ale jak? Przecież udam się poza ten świat, na planety, które poraziła Czarna Śmierć. Nie wiem, bracia moi, dlaczego zgadzam się uczynić to, co Hlutrowie czynią bardzo rzadko. Może i ja także zbytnio przywiązałem się do Ludzi. Możliwe, że pragnę znaleźć w nich coś, co będzie warte śmierci stu tysięcy Hlutrów. A może po prostu nie chcę zmarnować czasu, jaki poświęciłem na studiowanie ich. - Ludzkie dzieci na tamtym wzgórzu są upośledzone umysłowo, lecz oznaczają się niezwykłą wrażliwością na Wewnętrzny Głos Hlu- trów. Jedno z nich stanie się moim pośrednikiem będzie ci towarzyszyło, a ja zobaczę to, co ono widzi, usłyszę, co słyszy, i będę poro- zumiewał się z tobą przez jego usta. Będę też śpiewał z moimi braćmi i Radą Starszych, i może... może znajdziemy sposób, by wam po- móc. Człowiek jest oszołomiony: zarówno noc, jak i miłosierdzie Hlutrów przechodzą jego pojęcie. - Wracaj do sanatorium mówię mu. - Mój pośrednik powita cię tam. - Ja... dziękuję ci, Nauczycielu. Jego słowom wtóruje we mnie jak echo głos Podróżnika: Dziękuję ci. Ludzkie ciało jest niezgrabne, miękkie, krępujące. Poprzez jego niedoskonałe zmysły postrzegam okrojony świat: wzrok obejmuje tylko jedną oktawę, a dolna granica słyszalności znajduje się bardzo wysoko ponad spokojnym szmerem Drugiego Języka Hlutrów. Chemiczne zmysły Człowieka są bardziej obiecujące, lecz moje nowe ciało nie wie, jak należy je interpretować. Nie ma w nim umysłu ani świadomej osobowości. Jeśli kiedykolwiek istniała, jest pogrzebana zbyt głęboko, by nawet Hlutr mógł ją odnaleźć. Choć nosi ona zwierzęce ciało, dusza tej istoty bardziej przypomina niżej zorganizowane rośliny. Żyje, reaguje na środowisko, lecz nie posiada woli. Do chwili, aż ją ożywiam. Najtrudniejszą rzeczą jest ruch. Hlutrowie poruszają się powoli - chwiejąc się na wietrze, zataczając niewielkie kręgi zgodnie z rocz- nym ruchem słońca, pulsując rytmami wzrostu i życia w takt muzyki Wewnętrznego Głosu. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do gwałtow- nych zwierzęcych ruchów i potrzebuję czasu, aby poczuć swobodę, kiedy kroczy moje nowe ciało. Od wielu ludzkich tysiącleci nie ożywiałem ciała innej istoty... od czasu, kiedy uczęszczałem na konferencje Wolnych Ludów Rozpro- szonych Światów w pożyczonej avethellańskiej postaci. Powoli przypominam sobie ów proces i czuję się bardziej pewnie. Ochrypłe ludzkie głosy nie wydają mi się już tak przykre, a przyprawiające o klaustrofobię pomieszczenia - mniej szczelne. W miarę jak dostosowuję się do tej przemiany, Aleks Saburo prowadzi mnie do kapsuły transportowej i po kilku minutach jestem w ludzkim mieście. Zamęt i dysonans wypełniają moje zmysły, więc po prostu przestaję zwracać uwagę na ludzkie ciało. Śpiewam z wia- trem, czuję na konarach szczęsny dotyk latających stworzeń, zagłębiam korzenie w chłodnej glebie i wchłaniam odżywcze substancje z orzeźwiającego powietrza. Z czasem Saburo i mój pośrednik docierają do kosmoportu; po kilku minutach dezorientacji opuszczają po- wierzchnię Amny i mkną w ciemne, spokojne otchłanie Galaktyki. Teraz wreszcie mogę powrócić do pożyczonego ciała i rozpocząć proces całkowitego podporządkowywania sobie ludzkiego pośredni- ka. Koncentruję się, dostosowując mój zmysł czasu do szybkiej, nieelastycznej ludzkiej przemiany materii. Świat mych doznań zawęża się w koncentrycznych kręgach, aż na jakiś czas żegnam się z gajem, ziemią, wiatrami i otwieram oczy w małej kabinie statku kosmicz- nego. Znajduję się na otomanie pod ścianą przedstawiającą otwartą przestrzeń kosmiczną. Saburo siedzi obok mnie, obserwując trzyma- ne na kolanach przyrządy. Kiedy poruszam się, podnosi wzrok. - Nauczycielu? - pyta. - Jestem tu, Saburo - mój głos... mój 1 u d z k i głos... brzmi głucho w ludzkich uszach. - Za chwilę przejdziemy w fazę tachionową - wyjaśnia. Lecimy od jakichś dwóch godzin. Upłynęło prawie dziesięć godzin, odkąd opuściliśmy twój gaj. Kiwam głową. Hlutrowi trudno jest zrozumieć zwierzęcy stosunek do czasu. U nich wszystko jest niecierpliwością, wszystko ruchem. Nam, którzy liczymy czas wedle ruchów gwiazd i pór roku powolnego hlutrańskiego żywota, ciężko jest dostosować się do sztywnych ludzkich pojęć o przebiegu czasu. - Kontroluję teraz w pełni to ludzkie ciało - zapewniam go. - Pragnę poznać, jak działa wasz napęd ta- chionowy. Jest to coś, czego rzadko doświadczają Hlutrowie: podróże prawie tak szybkie, jak mogą poruszać się fale Wewnętrznego Głosu. - Czy będziesz mógł utrzymać łączność z... twoim gospodarzem? - Jestem pewny, że tak. Nasze umysły są znacznie bardziej elastyczne, niż sądzicie. - I rzeczywiście, przemiana dokonuje się w trakcie rozmowy. Ludzki statek skręca w nieznanym Hlutrom kierunku, a mimo to nie tracę kontaktu z pośrednikiem. Moja świadomość zapu- ściła korzenie w komórkach obcego zwierzęcego mózgu i nie da się stamtąd łatwo usunąć. - Dokąd lecimy? Saburo wzdycha. - Najpierw udamy się do Taglierre, by wstąpić na kongres Krediksjańskiego Stowarzyszenia Lekarzy. Nie oczekuję, iż będą mieli więcej danych niż wtedy, gdy byłem tam w ubiegłym tygodniu. - Rozkłada ręce. - Sądzę, że później polecimy na Eironeę, aby zajrzeć do Wielkiej Biblioteki. - Nie znam tych miejsc. - Lecimy na Galaktyczny Zachód, ogólnie rzecz biorąc, od Amny w kierunku konstelacji zwanej Wieżą Auryka. - Doktor Saburo do- tyka kilku klawiszy na pulpicie; na ścianie, pod którą siedzę, pojawia się nocne niebo Amny. Saburo wyciąga rękę w stronę osobliwego skupiska gwiezdnego. - Tutaj. Potakujące skinienie głowy przychodzi mi równie łatwo, jak lazurowa barwa, którą Hlutrowie wyrażają zgodę. Podążamy ku smutne- mu, jasnemu Doraskowi. Nawet teraz słyszę pieśń moich braci i sióstr na rozjarzonych światłem gwiazd równinach Dorasku i śpiewam razem z nimi. Pieśń jest zniekształcona: częściowo z powodu ogromnej szybkości, z jaką porusza się nasz pojazd, ale również i z powo- du lamentu miliarda ludzkich głosów. I gdzieś pomiędzy nami a odległym Doraskiem płacz samotnego ludzkiego dziecka przecina har- monię Wewnętrznego Głosu jak odgłos gromu spokojne letnie popołudnie. Nim zacząłem badać naturę tego strasznego płaczu, statek powraca do normalnej przestrzeni i przed moimi ludzkimi oczami widnieje zimny, biały glob Taglierre. Upłynęły zaledwie dwie siódemki Obrotów Galaktycznych, odkąd nasiona Hlutrów przybyły po raz pierwszy na Taglierre. Od tamtego czasu planeta stawała się coraz bardziej niegościnna i zimna, w miarę jak jej atmosfera ulatniała się w przestrzeń międzygwiezdną. Ludzcy ziemiotwórcy zatrzymali ten proces i obecnie Taglierre ma otoczkę powietrzną o dwóch trzecich gęstości atmosfery Amny i temperatury nie gorsze niż w najsroższe zimy mojej ojczyzny. Ale Ludzie nie pozostaną tu na zawsze. Siedemdziesiąt razy po siedem- dziesięciu Hlutrów, dumnych i samotnych, pozostało w tropikalnej strefie tej planety; jeszcze za ich życia Taglierre zamieni się w za- marznięte widmo świata. Kiedy manewrujemy, żeby podejść do lądowania, witam moich dumnych braci i siostry, którym przypadł w udziale honor przewodni- czenia śmierci świata. Wykonują oni dobrze swą pracę w miarę upływu pokoleń... ponaglając Małe Istotki, od czasu do czasu popycha- jąc ich, gdy normalna ewolucja nie dorównuje tempu degeneracji Taglierre. O ile ich wysiłki zostaną uwieńczone sukcesem, życie prze- trwa na tym globie, choć walka jest trudna. Śpiewają mi na powitanie rytualne formuły, ale poza tym poświęcają mi niewiele uwagi: nie przywiązują szczególnego znaczenia do czynów Ludzi. Niemniej jednak z ich pieśni i z wirów Wewnętrznego Głosu, które omywają brzegi bezwodnych mórz tej planety, dostrzegam prze- lotnie samotność i rozpacz w kipiących niegdyś życiem ludzkich miastach i wiem, że nie tylko Hlutrowie czekają na śmierć świata. - Wielu z twych pobratymców opuściło Taglierre - odzywam się do Sabury. Nie używane wspomnienia w mózgu pośrednika mówią mi, że na pomarszczonej twarzy doktora maluje się smutek. - Czarna Śmierć wkrótce dotrze i tu - prawdopodobnie w przeciągu kilku tygodni. Każdy, kto mógł odlecieć, uczynił to. Tylko okręty wojenne mogą tu bezpiecznie lądować; ci biedni głupcy zadepczą się, usiłując porwać każdy inny pojazd. - Dlaczego nie zakazano podróż, żeby w ten sposób ograniczyć rozprzestrzenianie się choroby? - Na Taglierre? Oni zależni są od handlu, jeśli chodzi o żywność i części zamienne. Ten świat nie może sam wyżywić pół miliarda lu- dzi. - Przesuwa ręką po włosach. - Zrobiliśmy, co było możliwe. Przed rokiem cesarz nakazał zamknięcie granic i w ten sposób Impe- rium na jakiś czas uniknęło nieszczęścia. Nasz statek przecina powietrze, pozostawiając za sobą krótki błysk jak ślad meteorytu ogląda- nego z dołu przez Hlurrciw. Ale nie możemy powstrzymać handlu międzygwiezdnego. Czarna Śmierć dotarła do granic Imperium, to tylko kwestia tygodni, zanim... - Nie kończy zdania. Lądujemy na pustym kosmodromie, a wiatr unosi nad pustą równiną zimny piasek. Więc t o jest ludzka Starszyzna i mędrcy?! Bracia i siostry, przybyłem na Taglierre przekonany, że ujrzę coś niby jadę Hlutrów, zjed- noczonych wspólnym kołysaniem i pieśnią, gdy kontemplują tajemnice i poszukują odpowiedzi. Zamiast tego trafiłem do domu obłąka- nych! Posłuchajcie ich, bracia: - Czarna Śmierć to choroba wywołana przez priony. Moje symulacje wykazują analogię z leczeniem syndromu Gerstmana-Strausslera - mówi jedna z nich, wysoka i szczupła kobieta o włosach barwy wiosennego nieba. - Wobec tego wasza ~~róba modyfikacji antywiry- tyków opartych na DN A nie powiedzie się, bez względu na to, jakiego użyjecie punktu wyjścia. - M o j e komputery - mówi inny z ekranu komunikatora zapewniają mnie, iż nie istnieją efektywne środki zapobiegawcze. Możemy tylko leczyć tę chorobę po wystąpieniu objawów, a leczenie to polega na podawaniu dużych dawek antywirytyków o szerokim zakresie działania. - Mylicie się! - woła trzeci, bezsensownie unosząc do góry monitor swego komputera, tak by wszyscy mogli go widzieć. Analogią mu- szą być dwie klasyczne reakcje toksyczne. Jedynym sposobem powstrzymania tej plagi jest rozprzestrzenienie organizmów zdolnych zniszczyć toksynę. Proponuję polecić naszym połączonym medykomputerom opracować symulację dotyczącą zmienionego genetycznie wariantu powszechnie używanych przeciwciał. Sala, w której odbywa się kongres, choć duża, jest prawie pusta. Lekarze - Ludzka Starszyzna - siedzą lub stoją w pobliżu środka, każ- dy bez wyjątku za konsolą komputera. Saburo i ja siedzimy wraz z kilkoma milczącymi gośćmi po jednej stronie sali. Po drugiej znajdu- ją się dziennikarze: przestraszeni lub pewni siebie, nie rozumieją nic z tego, co mówią lekarze, a jednak są głęboko przekonani, że tamci idioci znajdą odpowiedź. Miliardy Ludzi oglądają przebieg obrad za pośrednictwem oczu i przyrządów, miliardy, które uważają lekarzy za mądrych poszukiwaczy wiedzy. Czy tylko ja jeden rozpoznaję w nich głupców? Nie. Saburo wstaje, by zabrać głos. - Na Boga, siedzicie tu od dwóch miesięcy i nadal toczycie te same spory. Nadal łączycie wasze medykomputery z diagnostytronami i robicie jedną symulację po drugiej. Nie mogę w to uwierzyć. Wysoka kobieta spogląda na niego spode łba. - Czyż to nie doktor Saburo? A może powinnam raczej powiedzieć: porucznik Saburo? - Na etacie pułkownika na czas trwania zagrożenia, doktor Melus. Nigdy nie ukrywałem moich związków z Flotą. - Nie. - Kobieta uśmiecha się. - Po prostu nie mógł pan znaleźć żadnej szkoły ani poważnego szpitala, który zaakceptowałby pańską kandydaturę. Więc sądzi pan, że tracimy czas? - Tak. Symulacje i analizy komputerowe nie powstrzymają Czarnej Śmierci. - Ach, a może pan zdoła to uczynić? Jak? Pańskie zabawy z trupami nie dały żadnych rezultatów, podobnie jak pańskie wypady w wi- wisekcję... - Legalne eksperymenty, proszę pani. - Niech i tak będzie. Nie widać też żadnych korzyści z pańskiej najnowszej koncepcji polegającej na odwoływaniu się do nieziemców, poruczniku. Saburo zaciski pięści, ale nic nie mówi. Jego oponentka zbywa go ruchem ręki. - Tu, w tym pokoju, zgromadziliśmy największą specjalistyczną bazę danych w Imperium i poza nim. Do naszej sieci włączone są uniwersytety ze Skaptona, Prakis i z samego Krediksu. Dysponujemy też wiedzą przodków w postaci programów, które nam pozostawi- li. Ten kongres zebrał największe zasoby medycyny w historii pisanej... - I nadal będziecie robili wasze symulacje i radzili się starożytnych, aż ostatni z was umrze na tę zarazę! - Saburo bierze za ramię mego pośrednika i ciągnie go w stronę drzwi. - Chodź, powinienem był wiedzieć, że lądowanie tu nie ma sensu. Kiedy drzwi sali zatrzaskują się za nami, ludzcy lekarze ponownie rozpoczynają porównywanie rezultatów bezmyślnych programów komputerowych. Nic dziwnego, że wymierają. Po drodze do Eironei mijamy okręty wojenne - Saburo usiłuje wytłumaczyć mi, dlaczego Ludzie zabijają się nawzajem, ale nie mogę tego zrozumieć. My, Hlutrowie, wszyscy należy my do jednego plemienia, od czasów Wielkiej Schizmy sprzed ponad miliarda lat... nie walczy my ze sobą o terytoria, nie szukamy też czczej potęgi. Hlutrowie zjednoczeni są w pieśniach, które śpiewają, i w Pieśni Wszech- świata obejmującej wszystko, co żyje. Nawet jeśli nie zgadzamy się ze sobą (tak jak niektórzy z was, bracia i siostry, nie zgadzacie się ze mną w sprawie udzielenia pomocy Ludziom), czynimy to bez urazy, złośliwości czy przemocy. A po cóż Hlutrowie mieliby walczyć z innymi gatunkami? Kiedy zagrażają nam, rozprawiamy się z nimi. Poza tym Hlutrowie zwycię- żają, tak jak zawsze zwyciężali, wedle powolnej, lecz niewzruszonej metody królestwa roślin. Dlaczego mielibyśmy walczyć? - Wasze okręty wojenne stoją w bezruchu, Saburo. Dlaczego nie walczą? - Bo choć jednostki obu stron żądają od nas identyfikacji, kiedy je mijamy, wzdłuż granicy rozciągającej się na kiloparsek w każdym kierunku nie prowadzi się działań wojennych. Saburo manipuluje na pulpicie, wpatruje się w mały ekran po czym wzrusza ramionami: - Z powodu Czarnej Śmierci. Na czas jej trwania ogłoszono rozejm. - Należysz do dziwacznego ludu, Saburo. Teraz lekarz robi coś, co przekonuje mnie, że nikt z naszych Mędrców nigdy nie zrozumie Ludzi; coś, co sprawia, iż na jakiś czas wy- cofuję się do mego spokojnego gaju i świeżej rosy mglistego świtu Amny. On się śmieje. We właściwym czasie przybywamy na Eironeę i niechętnie powracam z Amny. Skupiliście teraz uwagę na mnie, bracia i siostry, i na tej dziwnej podróży, która stała się moją misją. Niektórzy z was śpiewają o naszym obowiązku ocalenia Ludzi, inni zaś - że musimy utrzymać cenną hlutrańską bezstronność, która dobrze służyła nam od pradawnych dni Pylistrofy, kiedy Życie było tylko marzeniem na Rozproszonych Światach. A jeszcze inni... ci wyrażają szeptem inną opinię zrodzoną z tlącej się wciąż nienawiści i pragnienia zemsty. Tamci Hlutrowie cieszą się z Czarnej Śmierci i chcieliby, abyśmy ją przyśpieszyli, tak by Ludzie wyginęli od razu i na zawsze. Czy zapomnieliście już, bracia moi, że kiedyś Hlutrowie przysięgli pomagać Rodzajowi Ludzkiemu w poszukiwaniu dojrzałości i wy- korzystaniu wrodzonego potencjału? Saburo może odnieść sukces, wbrew nam - Ludzkość może przeżyć Czarną Śmierć bez pomocy Hlutrów. Czy zażądacie wtedy, żebyśmy zabili tych, którzy ocaleją, wyrzucili tę rasę z Pieśni Wszechświata? Czyżbyście chcieli, by Hlutrowie okazali się krzywoprzysięzcami w obliczu gwiazd i świętych melodii? Cokolwiek uczynimy, zrobimy to za zgodą wszystkich. Nie, bracia i siostry: teraz Człowiek sam pokieruje swym losem, a Hlutrowie... będą obserwować. Nasz statek wchodzi w normalną przestrzeń i opadamy ku zielonej Eironei. Hlutrowie z tego świata, którzy żyją głównie w bujnych i wilgotnych lasach tropikalnych, wyśpiewują mi Wewnętrznym Głosem swe powitanie i niepokój. Ich pieśń zabarwiona jest rozpaczą; Czarna Śmierć dotarła do Eironei i zmarło na nią wielu Ludzi: siedemdziesiąt razy po cztery i jeszcze więcej. Dziesięciokrotnie więcej Ludzi bliskich jest śmierci, a ich przygnębienie wstrząsa planetą. Tutejsi Hlutrowie przywiązani są do swoich Ludzi i pod nieczułymi gwiazdami opłakują odejście Małych Istotek. Lądujemy na niczyim polu w pobliżu jednego z ich wielkich miast, podczas gdy słońce powoli pnie się ku zenitowi i ocienia znajdują- cy się poza budynkami basen. Na ściennym ekranie pojawia się zmęczona ludzka. twarz: to dowódca naszego statku. - Wylądowaliśmy, pułkowniku. Jeśli nie zrobi to panu różnicy... to... załoga głosowała za pozostaniem na pokładzie. Pańska kabina łą- czy się bezpośrednio z głównym wyjściem. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan... Saburo unosi drżącą dłoń. - Rozumiem, komandorze. Może pan być pewny, że pozostaniemy w odizolowanej części statku. - To bardzo dobrze, pułkowniku. - Twarz znika z ekranu. Saburo wstaje z ciężkim westchnieniem. - Chodź ze mną mówi. - Dokąd się udajemy? - Do Biblioteki. - Jego krok jest ciężki, a ciało pochylone niczym drzewo, które widziało zbyt wiele surowych zim. Mogę tylko pójść za nim. Na opustoszałych ulicach miasta Sziau Szi na planecie: Eironei Saburo opowiada mi o dokonaniach Ludzi. Pozwólcie, bym podzielił się tym z wami, bracia moi, gdyż jest to cudowna rzecz. Podobnie jak Daaminowie, Kreenowie i szczęśliwe dzieci wielkiego Avethellu, Ludzie zgromadzili w jednym miejscu całą swą wiedzę o Pieśni Wszechświata. Było to w dniach ich wielkiego Imperium, tysiąc pięćset lat temu. Kiedyś każdy ludzki świat, osada czy gwiezd- ny statek mogły korzystać z tej wiedzy, lecz dziś tylko nieliczne placówki pozostają w kontakcie z centralną Biblioteką. Eironea jest jed- ną z nich. Tu, pod opieką oddanych kapłanów, mechanizmy Biblioteki dostępne są każdemu, kto tego potrzebuje. Poprzez wstrząsy poli- tyczne niemal siedemdziesięciu ludzkich pokoleń Eironea pozostała wolna, niezwyciężona i neutralna, pilnując swych cennych skarbów. Sieć kapsuł transportowych nie działa i żadna autotaksówka nie odpowiada na wezwanie Sabury, więc nasz statek rodzi mały wehikuł i już lecimy w tej metalowej skorupie. Ukryci w budynkach, za drogowskazami i częściami budowli Ludzie obserwują nas, gdy ich mija- my. Nieliczni, których zaskoczyliśmy na otwartej przestrzeni, jak tylko nas zobaczą, rozbiegają się w poszukiwaniu schronienia. Świątynia Wiedzy strzela w niebo nad nami, kiedy wysiadamy. Saburo kieruje się w stronę rzędu terminali komputerowych; ich ekra- ny są ciemne. Wyczuwam za nami obecność jakiegoś Człowieka i odwracam się, by zobaczyć bladą, wychudzoną kobietę w podartej sukience. Jej długie włosy są czarne jak przestrzeń międzygwiezdna, a oczy zachowały zieleń wiosny. - Jeśli przybyliście, żeby skorzystać z Centralnej Biblioteki - mówi cienkim głosem - to jest mi bardzo przykro, ale się to wam nie uda. - Czy mechanizmy nie pracują? - pyta Saburo. - Pracują dobrze. Ale po drugiej stronie nie ma nikogo, kto mógłby udzielić odpowiedzi. - Kobieta rozkłada ręce niczym młode drzew- ko wyciągające gałązki ku słońcu. - Czarna Śmierć zdziesiątkowała personel Biblioteki. Po raz ostatni otrzymaliśmy od nich wieści kilka miesięcy temu. - Na jej wargach pojawia się lekki uśmiech. - Chodźcie do mego mieszkania; dam wam trochę herbaty. Równie dobrze możemy porozmawiać w lepszych warunkach. - Przedstawia się nam, kiedy idziemy za nią. - Jestem Yee Bair. A wy? - Doktor Aleks Saburo. Mój towarzysz to Nauczyciel. Czy... czy pani tu pracuje? - W Świątyni Wiedzy? Ależ skąd. Często z niej korzystałam. - Urywa, by kaszlnąć. - Kiedy zaatakowała Czarna Śmierć i kapłani albo umarli, albo odeszli, pomyślałam sobie: czemu by się tu nie wprowadzić? Jest tu przyjemniej niż w moim dwupokojowym mieszkaniu i mam dużo czasu do pracy. Coś w niej śpiewa; jest to tylko niezwykle krótki błysk niekompletnej melodii w Wewnętrznym Głosie. - Pani pracy? pytam. - Jestem malarką. - Kobieta zatrzymuje się przed zamkniętymi drzwiami, przyciska do nich rozwartą dłoń i drzwi się otwierają. - Tutaj, spójrz. Yee Bair maluje obrazy za pomocą światła - żywe, pulsujące obrazy zniekształcające rzeczywistość tak, jak widzą ją ludzkie oczy. Niektóre z jej prac to banalne, łagodne wizerunki wież, kosmoportów i spacerujących ludzkich istot. Inne zaś wyobrażają Czarną Śmierć i tchną strachem, męką i protestem, którymi ludzkie światy promieniują w tych strasznych czasach. - Pani jest geniuszem - mówi Saburo. Mimo woli kiwam twierdząco głową. - Nadaje pani formę i definicję odrobinie Pieśni Wszechświata. Pani prace dorównują najwięk- szym arcydziełom waszej rasy. - To były wczesne próby - odpowiada wskazując na banalne scenki. - Dopóki... - nie kończy zdania, lecz zajmuje się przygotowaniem herbaty. Bracia i siostry, to właśnie jest tajemnica, z którą zetknęliśmy się już wcześniej i zetkniemy znów w tysiącu różnych ras. My, których jedyną formą sztuki jest sama treść Pieśni Wszechświata, nie potrafimy uchwycić jej esencji w sposób, w jaki mogą uczynić to te zwie- rzęta, te Małe Istotki. My, władcy stworzenia, jesteśmy także jego więźniami: nie możemy zrobić kroku poza jego granice, aby tworzyć rzeczy niemożliwe, zobaczyć to, co nie może istnieć. My, którzy nigdy nie zaznamy głębi rozpaczy, jaką odczuwają te istoty, nigdy też nie poznamy impulsu pchającego je poza jej granice. Ekstaza i cierpienie Hlutra w ostatecznym śmiertelnym wybuchu, narzucającym wolę naszego ludu podatnej genetyce rzeczywistości, to jedyne emocje, jakie my, biedni Hlutrowie, jesteśmy zdolni odczuć - najbliższe uczuciu, które przeżywa Yee Blair, gdy podnosi świetlny pędzel. Czy Hlutrowie powinni płakać nad Ludźmi, gdy stawiają oni czoło przerażającej Czarnej Śmierci - czy też Ludzie powinni płakać nad nami? Ludzkie cierpienie rozrywa Pieśń Wszechświata i przez chwilę mój ludzki mózg zdaje się pękać z bólu od tego żałosnego lamentu. Gdzieś, bliżej niż kiedykolwiek dotąd, ludzkie dziecko płacze jak jeszcze nikt nigdy nie płakał. Już wkrótce żaden Hlutr nie będzie mógł ignorować jego męki. Saburo wydaje bezgłośny gwizd podziwu i uwagę moją przyciąga najnowsza praca Yee Bair. Nadała ona kształt lamentowi nieznanego dziecka, lamentowi, który odbija się echem od gwiazdy do gwiazdy. Jest to scena, jaką niemal mogliby zobaczyć Hlutrowie: milion barw nałożonych jedna na drugą, postrzępiony płat wizji, który krwawi bólem. Ludzkie oczy i mózg muszą uważnie przyjrzeć się obrazowi, żeby zobaczyć, co przedstawia, ale ja to wiem już w chwili, gdy rzucam nań przelotne spojrzenie. Ludzki chłopiec lamentuje, otoczony ciałami siedem razy po siedemdziesięciu dorosłych Ludzi. Za nim ledwie widoczne są postacie innych ras, które obserwują tragedię Ludzi: mądrych Daaminów, smutnych synów Metrinu, litości- wych Iaranorów nawet teraz usiłujących nieść ulgę tam, gdzie mogą... i Hlutrów, dumnych i wysokich, spoglądających z pełnym rezer- wy współczuciem. A za nimi nawet zimne, nieczułe gwiazdy płaczą świetlistymi łzami nad nieszczęsnym dzieckiem. Obraz ten przywo- łuje łzy do moich ludzkich oczu, jak nie mógł uczynić tego płacz, który przedstawia. Te gwiazdy... Dotykam ramienia Yee Bair. - To są gwiazdy z nieba Eironei, prawda? - Tak. - Oczywiście, że tak. Jak mógłby ktoś, kto zestrojony jest z falami Wewnętrznego Głosu, nie usłyszeć tego wołania przerażają- cej samotności? I słysząc go nie wiedzieć, skąd dobiega? - Pokaż mi... pokaż Saburze... gdzie leży ta gromada gwiezdna. Dlaczego to robię? Bracia i siostry, czym jest dla mnie los jednego ludzkiego dziecka? Niektórzy z was zadają mi to pytanie i ja sam mogę tylko dziwić się razem z wami. Jednak inni - a wśród nich głos zmarłego Podróżnika, tego, który znał Ludzi lepiej niż ktokolwiek z nas - inni śpiewają mi, iż Mała Istotka cierpi i że Hlutrowie muszą odpowiedzieć. Chociażby po to, by uciszyć ból litościwym ciosem. Takie są nasze obyczaje, nasz cel, nasz obowiązek, odkąd pierwszy Hlutr wyrósł ponad powierzchnię zapomnianej Paka Tel. Yee Bair opisuje mi ten rejon nieba, a Saburo ustala jego położenie na galaktycznych mapach na ekranie swego komputera. Kończy i spogląda na mnie pytająco. - Zabierz nas tam, Saburo. - Dlaczego? Sam zadaję sobie to pytanie, bracia moi, i otrzymuję tylko jedną odpowiedź: jakaś Mała Istotka płacze. - To wynika z Pieśni Wszech- świata - mówię do Sabury, mając nadzieję, iż to go zadowoli. I tak się dzieje. Pijemy herbatę z Yee Bair, po czym wracamy na statek. Saburo musi być zrozpaczony, gdyż utracił swą ostatnią szansę w pustych sa- lach Świątyni Wiedzy. Wydaje szybko rozkazy i już niebawem oddalamy się od Eironei w mrok nieskończonego Kosmosu. Po drodze Saburo kaszle kilka razy, później zaś odwraca się ode mnie. - Opowiedz mi o Czarnej Śmierci. Jak atakuje ona twoją rasę i co Ludzie czują, kiedy ich pożera? Eironea jest już bardzo daleko, a płaczące ludzkie dziecko nadal zagubione wśród gwiazd przed nami. Saburo odrywa wzrok od kom- putera i marszczy brwi. - Czasami nadchodzi szybko i śmierć następuje już po kilku dniach. W innych przypadkach potrzebuje miesięcy, żeby się rozwinąć. Symptomy są różne: kaszel, bóle głowy, trudności z oddychaniem, obrzęk stawów - potem zapalenie płuc, awitaminoza, dysfunkcja nerwów - a jeśli pacjent żyje dostatecznie długo, całkowity rozpad systemu immunologicznego i zaawansowane niedożywienie. - Czy nikt się nie uratował? - Niektórzy spośród tych, którzy zapadli na nią prawie dwa lata temu, na samym początku, nadal żyją... ale wciąż są zainfekowani i występują u nich wszystkie objawy. Nigdy nie zetknęliśmy się z przypadkiem, by ktoś narażony na zarażenie się tą chorobą uniknął jej ani też nie znamy nikogo, kto zaraziwszy się, wyzdrowiał. - I wasza nauka nie może zapobiec rozprzestrzenianiu się Czarnej Śmierci? - Ta idiotka Melus miała rację w jednej sprawie - chorobę wywołują priony. Nie DNA. Nie zdołaliśmy nawet wyizolować czynnika chorobotwórczego, a tym bardziej go zwalczyć. - Załamuje bezsilnie oparte na kolanach ręce. - Tak długo, jak nasi lekarze będą bawić się programami komputerowymi pozostawionymi przez starożytnych, nie uzyskamy żadnego postępu. Spoglądam na poruszające się szybko gwiazdy i przysłuchuję się wirom Wewnętrznego Głosu, gdy wędruje on pomiędzy światami. Skąd przybyła ta zaraza? Niektórzy powiadają, iż jest to naturalny wytwór systemów ewolucyjnych, do których należą Ludzie. Wariant chorób znanych Rodza- jowi Ludzkiemu, jeszcze zanim odważył się on opuścić ojczystą planetę. To rzeczywiście jest możliwe. Pomysłowość Życia nie zna gra- nic i w przeciągu długiej historii galaktycznej powstały inne podobne choroby. Inni mówią, że Czarna Śmierć została sztucznie stworzona jako broń skierowana przeciw tej rasie - albo przez samych Ludzi, albo przez jedną z wrogich ras z Jądra Galaktyki. Są precedensy: to nie pierwszy wypadek, kiedy jakaś obiecująca rasa wymiera w rezultacie biologicznego samobójstwa... albo staje się ofiarą Światów Zgromadzonych. Niektórzy uważają - choć nie wyrażają tego słowami - że Czarna Śmierć jest tworem Hlutrów. Wyśpiewałem to pytanie na falach Wewnętrznego Głosu, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Nikt się nie przyznaje, a przecież... Nie można uwolnić się od podejrzeń. Czarna Śmierć rzekomo pojawiła się na Laksusie, planecie niezbyt oddalonej od Ziemi, na której powstali Ludzie. Tej samej Ziemi, gdzie ostatni potomkowie ich własnych Hlutrów zadusili się w wytworzonych przez Ludzi trujących oparach. Często rozmyślałem nad bezbrzeżnie smutnymi dziejami Sekwoi, często zastanawiałem się nad ich okaleczonym życiem - tylko cieni tego, czym mogły być, czym byli ich dalecy przodkowie, ślepych, niemych, prawie głuchych, słyszących tylko najdalsze echa Wewnętrznego Głosu, kiedy wszędzie dookoła płyną straszne i piękne symfonie Hlutrów śpiewających dla siebie. Sekwoje nie były Hlu- trami, w najlepszym wypadku można je uznać za zdegenerowanych krewniaków, pozostałość skarlałego rodu, który nigdy nie potrafił śpiewać Wewnętrznym Głosem. Ich umysły, jeśli takie posiadały, musiały być zniekształcone nie do poznania, a żałośnie krótkie życie - prawdziwą męką. W takich chwilach szepcze we mnie pamięć Podróżnika: czyż Ludzie nie postąpili miłosiernie - choć nieświadomie - pozwalając umrzeć Sekwojom. A my, Hlutrowie - czym jest miłosierdzie dla nas? Pozwolić na śmierć, czy jej zapobiec? Nawet jeśli jest to śmierć spowodowana przez niektórych spośród nas? Statek drży i wychodzi z fazy tachionowej w cieniu otoczonego pierścieniami gazowego giganta. - Co teraz? - pyta Saburo. Odpowiada mu komandor, którego twarz niczym widmo pojawia się na tle wspaniałego widoku. - Postój dla nabrania paliwa, pułkow- niku. Osada zwana Kef. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu - jest to jedyne miejsce na naszych mapach, które zawarło układ z Imperium. - Proszę robić, co do pana należy. - Saburo zwraca się do mnie. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. - Nie. - Sięgam w przestrzeń, wzywając Hlutrów... lecz nie ma żadnego w tym systemie planetarnym ani na wielekroć po siedem par- seków dookoła. Ruszamy dalej i nad pomarańczową krawędzią gazowego giganta wstaje skarlałe słońce; jego światło lśni przez chwilę na wąskim pierścieniu z cząsteczek lodu. Nie ma tu mych braci ani sióstr - słyszę tylko pulsowanie niedalekiej ludzkiej osady, słabe echo, które może być formą rozwijającego się życia roślinnego na skalistym światku w pobliżu słońca... i powolny, niezrozumiały pomruk wydawany przez krystalicznych Taleb- bów, rasę, której istnienia Ludzie nawet nie podejrzewają. Talebbowie podążają własną drogą, przeżywają swe trwające ery geologiczne żywoty w pierścieniach planetarnych, pasach asteroidów i chmurach pierwotnej materii ukrywającej się od ciepła gwiazd tam, gdzie przestrzeń jest niemal płaska, a ich własne słońce tylko jedną z jasnych gwiazd. Od czasu do czasu któryś z nich umiera i płonąc mknie ku wewnętrznemu systemowi. Niekiedy jeden z nich żyje na tyle długo, żeby uderzyć w jakąś planetę i może dać początek nowej rasie skałopodobnych istot, które staną się jego następcami. Nie pozdrawiam Talebbów z tego systemu planetarnego. By to uczynić, musiałbym żyć tak powoli jak oni, a dla nich Lata Galaktycz- ne są niczym dni i noce dla innych stworzeń. Saburo zasięga informacji swego komputera i uśmiecha się szeroko. - Kef to osada krążąca wokół tego gazowego giganta; zdaje się, że dominuje w lokalnym handlu. Mam nadzieję, że będą mieli mapy, które umożliwią ci zlokalizowanie tego, czego szukasz. - Nie wiem. - W tej chwili nic nie zakłóca Wewnętrznego Głosu. Pieśń Hlutrów dźwięczy samotnie w całej swej wspaniałości, nie- tknięta płaczem Ludzi. Tamto dziecko śpi... albo już nie żyje. - To tu - wskazuje Saburo i Kef pojawia się w polu widzenia. Osada ta jest niezgrabną konstrukcją ze szkła, metalu i światła, równie dobrze przypominającą ptasie gniazdo, co statek kosmiczny czy ludzkie miasto. Całość otacza czerwonofioletowy pierścień, tak jaskrawy, że sprawia ból moim ludzkim oczom. Nagle rozbrzmiewa gło- śny sygnał. Saburo i ja zrywamy się na równe nogi. - Co to jest? - pyta lekarz. Komandor odpowiada: - Odbieramy transmisję na paśmie zastrzeżonym dla pilnych informacji. Prześlę to na wasz monitor. Ludzka twarz, która wita nas na ekranie, jest wychudzona, o nieprzytomnych oczach. - Zawracajcie - skrzeczy mężczyzna wyschnię- tymi wargami. - Nie zezwalamy na dokowanie. - Jesteśmy jednostką Floty Krediksjańskiej i zatrzymaliśmy się w celu pobrania paliwa. - Dla własnego dobra trzymajcie się od nas z daleka. Nie przekraczajcie naszego kręgu kwarantanny. Czyż nie rozumiecie? Wszyscy zachorowaliśmy na Czarną Zarazę. Saburo kręci głową. - My już się z nią zetknęliśmy. Potrzebujemy tylko paliwa i chcemy zerknąć na wasze mapy. - Nie. - Twarz mężczyzny jest smutna, lecz pełna determinacji równie mocnej jak hlutrańska kora. - W atmosferze tego gazowego ol- brzyma jest dość wodoru - jesteście okrętem wojennym, możecie pobrać paliwo za pomocą czerpaków. Możecie też połączyć wasz komputer pokładowy z naszym centralnym komputerem, jeśli sądzicie, iż nasze mapy mogą się wam na coś przydać. Tylko trzymajcie się od nas z daleka. - Nic nie rozumiem. Jeśli jesteście już zarażeni, jak możecie myśleć, iż pogorszylibyśmy sprawę? Mężczyzna potrząsa przecząco głową. - Poprzez dalsze rozprzestrzenianie zarazy. My wszyscy złożyliśmy przysięgę, zniszczyliśmy nasze statki, otoczyliśmy się kręgiem kwarantanny, by ostrzec innych. - Oczy tamtego błagają Saburę tak, jak nie może uczynić tego je- go głuchy głos. - Jesteśmy przygotowani na śmierć... ale nie zamierzamy narażać na nią reszty Galaktyki. Proszę, oddalcie się - zanim pokusa stanie się dla nas zbyt silna. Saburo kiwa twierdząco głową, dotyka wewnętrznego komunikatora. - Wykonaj lot nurkowy, komandorze. Muśniemy atmosferę, a potem ruszymy w dalszą drogę. - Zwraca się znów do mężczyzny na ekranie. - Rozumiem. Odlatujemy. N-niech bogowie mają was w swej opiece. - Niech mają nas wszystkich w opiece. - Obraz gaśnie i otoczony czerwonym pierścieniem Kef oddala się od nas, aż znika wśród gwiazd. - Biedni głupcy - odzywa się komandor. Zacisnąwszy usta Sahuro potrząsa głową, ale nic nie mówi. Niebawem znów znajdujemy się w fazie tachionowej. Niektórzy z moich braci opiewają męstwo Kefu na falach. Wewnętrznego Głosu, zdecydowawszy, iż takie bohaterstwo powinno zo- stać ocalone dla Pieśni Wszechświata. A kimże ia jestem, żeby im tego odmówić? Coraz to więcej Hlutrów włącza się w tę pieśń, coraz większa ich liczba obserwuje mnie i postępy mej podróży, nie tylko młodziki i dorośli, ale również i Starszyzna. I teraz, po raz pierwszy czuję zimny dotyk uwagi Najstarszej z nas wszystkich, z jej dużej wyspy w Dalekim Królestwie. A przecież poświęca mi ona tylko nie- znaczną cząstkę uwagi, zaledwie cień analizy. Bracia i siostry, ta sprawa nabiera znacznie większej wagi, nii kiedykolwiek pragnąłem jej nadać. Teraz, jak gdyby wyczuwając obecność tak licznych umysłów hlutrańskich, ludzkie dziecko znowu krzyczy, rozszczepiając zmasowa- ną koncentrację Wewnętrznego Głosu. I choć jego płacz rozdziera mi duszę, witam go z radością: nie spóźniłem się z pomocą. O ile w ogóle pomoc jest możliwa... W końcu werbuję do pomocy Hlutrów z Telorbatu i z tuzina innych światów w obrębie kiloparseka. Nie ulega wątpliwości, że płaczą- ce ludzkie dziecko znajduje się gdzieś w ty m rejonie Galaktyki; każdy Hlutr potrafi rozpoznać jego rozpaczliwy lament. Pod moim przewodem Hlutrowie nasłuchuaą uważnie, po czym każdy podaje mi kierunek, z którego dobiega go ów płacz. Zaznaczam je na ma- pach Sabury. Czekamy przez kilka godzin, później zaś znowu próbujemy. To właśnie jest zadanie, w jakiego rozwiązywaniu celują zwierzęce inteligencje: rozszczepianie czasu i przestrzeni na małe cząstki, pomiar kierunku i przeciągu czasu. Dysponując komputerami do dokonywania obliczeń i kefiańskimi mapami gwiezdnymi Saburo okre- śla położenie źródła płaczu z dokładnością do kilku miliardów kilometrów sześciennych. ]et to obszar równy powierzchni systemu pla- netarnego i to w pustej przestrzeni, z dala od jakiejkolwiek planety ! Czy postradaliśmy zmysły sądząc, iż zdołamy zlokalizować ludzkie dziecko? Nie. Uczucie to jest równie łatwe do rozpoznania jak echo na ekranie radaru i w przeciągu kilku ludzkich godzin ustalamy ośrodek dyso- nansu, który wezwał mnie z Amny przez siedem tysięcy parseków. Samotny ludzki statek unosi się bezwładnie w przestrzeni między- gwiezdnej. Saburo dostaje napadu kaszlu, po czym opanowuje się. - Komandorze, zabierz nas do środka. Przycumuj do tego statku. - Oni nie odpowiadają na nasze wezwania. Myślę, że jest to statek widmo. Potrząsam przecząco głową. Na pokładzie tego wielkiego, ciemnego wraka jest coś żywego. - Proszę tylko wypełniać moje rozkazy - odpowiada Saburo. Komandor wzrusza ramionami i wraca do pulpitu kontrolnego. Niebawem oba statki się łączą, a Saburo i ja stoimy przed zamkniętym lukiem prowadzącym do wnętrza tajemniczego wraku. Nie wiem, czego powinienem się spodziewać. Siedemdziesiąt tysięcy razy po siedemdziesięciu Hlutrów patrzy wraz ze mną, kiedy drzwi się rozsuwają. Z widokiem, zapachem i dźwiękami, jakich doświadczamy, nigdy nie powinna się zetknąć żadna żywa istota. Saburo dostaje mdłości i cofa się; nawet niektórzy spośród Starszych odwracają się od tej potwornej sceny. Ten statek - jednostka handlowa - wypchany jest po brzegi martwymi, rozkładającymi się ciałami Ludzi. Większość z nich nosi ślady zarazy: zapadnięte brzuchy i ślady płynu na twarzach i klatkach piersiowych. To rzeczywiście jest statek widmo, zamieszkany przez ofiary Czarnej Śmierci. Przynajmniej tak się nam wydaje. Dopiero gdy wysadzamy zamknięte drzwi kabiny sterowniczej, kiedy badamy zniszczone pulpity kontrolne i odnajdujemy uszkodzony dziennik okrętowy, odkrywamy prawdę. A kiedy poznajemy tę straszliwą prawdę, to m ó j płacz odbija się echem w niebiosach i zakłóca Hlutrom ich medytacje. Może nigdy nie poznamy ojczystej planety tego statku kostnicy, gdyż wszystkie namiary zostały starannie usunięte z dziennika pokła- dowego. Pozostał w nim tylko zapis ich czynów, jak gdyby dumni byli z tego, co zrobili. Ponad siedemdziesiąt razy po siedemdziesiąt razy siedemdziesięciu Ludzi zostało umieszczonych na pokładzie statku widma: więcej niż czterysta tysięcy ciał. A ponad połowa z nich nadal żyła. Nieznani władcy nieznanego świata zgromadzili wszystkie ofiary Czarnej Śmierci wraz z rodzinami, przyjaciółmi, lekarzami, którzy próbowali ich ratować, oraz kapłanami pragnącymi nieść im pocieszenie - stłoczyli ich w wielkim statku handlowym, po czym opieczętowali go i wysłali w podróż donikąd. Mechanizmy sterownicze zaprogra- mowali tak, by zniszczyły się same po upływie pewnego czasu w fazie tachionowej. Później statek wypadł do normalnej przestrzeni i błąkał się bez celu, makabryczne więzienie, z którego nie można było uciec. Lecz na tym nie koniec tragedii... gdyż gdzieś na pokładzie nadal płacze ludzkie dziecko. To Saburo je odnalazł, skulone w zakrzywieniu kadłuba, ściśnięte między trupami. Chłopiec jest nagi, brudny i zagłodzony: cofa się z krzykiem, kiedy Saburo wyciąga po niego ręce. - Ja się nim zajmę. - Robię krok do przodu i wzywam na pomoc wszystkich Hlutrów. Ludzkie dzieci wrażliwe są na dźwięk We- wnętrznego Głosu, a to bardziej niż inne: łączymy się w pieśni pokrzepienia i pokoju, i chłopiec milknie. Podnoszę go, a Saburo wskazu- je drogę na pokład naszego statku. Chłopiec nazywa się Ved i nie wie, skąd pochodzi. Kiedy sonduję jego umysł, wyczuwam w nim duże uszkodzenia. Dziecko zbudo- wało zapory przeciwko grozie, jakiej doświadczyło, i nie chcę ich ruszać. Może później, pod opieką hlutrańskich specjalistów na Amny, Ved odzyska pełnię władz umysłowych, ale teraz zadowalam się uśpieniem go hlutrańską kołysanką. Kiedy nabieram pewności, że chłopiec się nie obudzi, staję przed Saburą. Po raz pierwszy odczuwam coś podobnego do zwierzęcej wściekłości... i wiem, że wy, bracia i siostry, dzielicie ze mną ten gniew. - I ty miałeś czelność? - rzucam wyzywająco. - Miałeś czelność pełzać przed Hlutrami i prosić, by oszczędzili twoją rasę? By oszczę- dzili t o?! - Szerokim gestem obejmuję statek kostnicę, świat, który go wystrzelił, Ludzi, którzy popełnili tę zbrodnię, i wszystkich ich braci, sióstr i kuzynów w całej Galaktyce. - Błagaj raczej, żebyśmy nie zwiększyli zjadliwości Czarnej Śmierci siedemdziesiąt razy po siedemdziesiątkroć, aby twój lud cierpiał katusze, na jakie zasługuje. Saburo kaszle, osuwa się na krzesło, a później podnosi wyzywająco oczy. - Czy to ma być miłosierdzie Hlutrów? - Hlutrowie nie trwonią miłosierdzia na bestie, które okazały się go niegodne. Nie okazujemy miłosierdzia istotom, które nie są zdolne do okazania go. - Czy myślisz, że j a nie jestem oburzony tym, co dzisiaj zobaczyłem? Czy wydaje ci się, że nie pragnę zemścić się na łotrach, którzy się tego dopuścili?! Jakim prawem potępiasz nas wszystkich na podstawie kilku, którzy popełniają zbrodnie? Odwraca się do komunika- tora. - Komandorze, zabierz nas na Telorbat. Potrzebuję planety z dobrym wyposażeniem medycznym. - Nasze prawo wywodzi się z naszej natury. Naszego miejsca w Pieśni Wszechświata. Potęgi, którą my jedni posiadamy. Saburo po- chyla się nad uśpioną postacią Veda i chwytam go za ramię. - Co robisz? - Rozwodząc się nad jego tragedią, wyraźnie nie zauważyłeś najważniejszej rzeczy dotyczącej tego chłopca. Faktu, że on nadal żyje. - On żyje - i na tym polega jego tragedia. - Nadal tego nie dostrzegasz. Spójrz na niego. On nie z spadł na Czarną Śmierć. Moje ludzkie ciało drży. - Po dniach... tygodniach... przebywania wśród chorych... Saburo kiwa twierdząco głową. - On jest uodporniony, a jeśli zdołam wyjaśnić dlaczego, możemy mieć jeszcze szansę położenia kresu zarazie. Lecz jeśli odniesiesz sukces, Saburo... czy Hlutrowie pozwolą ci na to? Zmieszany wycofuję się na Amny i do pieśni Hlutrów, gdy naśz statek mknie w stronę Telorbatu. Myślę za bardzo po ludzku; tak wpłynął na mnie pobyt wśród tych istot. Przez wiele Obrotów Galaktycznych stałem sumiennie w mo- im gaju, podczas gdy wokół mnie zmieniały się układy gwiazd i sama powierzchnia Amny, i opiewałem wolę Pieśni Wszechświata. Zdobyłem tytuł Członka Rady Starszych i imię Nauczyciela. Śpiewałem na naradach Hlutrów i nawet doradzałem Najstarszej z nas wszystkich. A przecież ci Ludzie robią ze mnie nowo narodzoną sadzonkę, niemądre młode drzewko stawiające czoła śniegom pierwszej zimy. Bracia i siostry, powiedzcie mi, co mam zrobić. Śpiewacie, a ja słucham. Wiem, że udzielicie mi rad, podacie powody i opinie... lecz nie podejmiecie za mnie decyzji. Niektórzy z was myślą, że Ludzie powin- ni ocaleć, inni sądzą, iż powinni zginąć - a jeszcze więcej Hlutrów uważa, że należy ignorować dzieci Ziemi. Bracia moi, co mam uczy- nić? Saburo, Ved i mój pośrednik przybywają na Telorbat i jeszcze raz powracam do nich. W wyższych szerokościach geograficznych, tam gdzie stoi największe ludzkie miasto, panuje zimna pora roku. Jesteście tu już, bracia moi, odziani w śnieg wyrastacie tylko o kilka kilometrów od miasta - gdyż Ciudad Telorba wznosi się jak ogromna piramida w środku wielkiego lasu - i od czasu przybycia Ludzi na ten świat obserwowaliście ich. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek widzieliście wydarze- nia podobne dzisiejszym? Saburo kaszle - i nawet mego pośrednika nie oszczędziło przekleństwo Czarnej Śmierci: moim pożyczonym ciałem wstrząsa atak duszności, a kiedy się kończy, nadal trudno jest mi oddychać. Zaczynam uwalniać swą świadomość z tego więzienia, pozwalając ciału, by radziło sobie samo. Niczego tak nie pragnę, jak powrócić na Amny i dać spokój tej wstrętnej sprawie. A jednak muszę doprowadzić ją do końca. Na spotkanie wychodzi nam robot, nad którego ramionami unosi się obraz kobiecej twarzy. Kobieta kiwa głową. - Jestem Gingiber Maur, podsekretarz stanu. Otrzymaliśmy pańskie posłanie, doktorze Saburo, i nasze najlepsze laboratorium medyczne jest do pańskiej dyspozycji. Wybaczy mi pan, że osobiście nie wyszłam panu na spotkanie? -- Kobieta wygląda na lekko zakłopotaną, ale Saburo nie zwraca na nią uwagi. - Tak, tak - mówi, powstrzymując kaszel. - Proszę zaprowadzić mnie do laboratorium. Muszę przebadać tego chłopca za pomocą od- powiednich przyrządów. - Mamy niewielu gości z Kosmosu - odpowiada Gingiber Maur, gdy wchodzimy do pustego pociągu i mkniemy przed siebie. - Czy przybyliście z daleka? - Zasadniczo z Imperium Krediksjańskiego, a ostatnio ze statku oddalonego o kilka parseków od waszego słońca. Kobieta spogląda na Veda i mego pośrednika. - Proszę mi powiedzieć, czy ucieka pan przed Czarną Śmiercią? Czy tamten statek był skażony? Ved drży słysząc rozmowę o straszliwej zarazie, a ja rozszerzam moją świadomość, by śpiewać mu uspokajające melodie Wewnętrz- nego Głosu. Chłopiec nie jest jeszcze całkiem pewny, kim jestem, lecz reaguje na pieśń Hlutrów. Saburo kiwa głową, pieniąc się ~ niecierpliwości. -- Ocaliliśmy chłopca ze statku kostnicy - tylko on jeden wyżył. Im wcześniej dotrę do waszej aparatury medycznej, tym wcześniej będę mógł się zorientować, dlaczego nie umarł. - Oczywiście. - Pociąg zwalnia i robot prowadzi nas przez drzwi do wąskiego korytarza. Kiedy już tam jesteśmy, drzwi się zamykają. Robot staje przed nami, wskazując na przeciwległy konic korytarza. - Tędy, proszę Oczy Sabury zwężają się. - To nie jest szpital. Gdzie się znajdujemy? Robot zbliża się i musimy się przed nim cofnąć. Uśmiech znika z twarzy Gingiber Maur. - Jest mi bardzo przykro, doktorze. W Telor- bacie obowiązuje ścisła kwarantanna. Nie mamy wyboru, musimy izolować tych, którzy zetknęli się z Czarną Śmiercią. Znajdujemy się już w połowie korytarza i otwierają się drzwi po przeciwnej stronie. - Jako lekarz, zrozumie mnie pan. Zostanie pan otoczony opieką. Nasze więzienia dysponują pełnym zakresem usług. - Więzienie? - powtarza jak echo Saburo. Wówczas robot popycha nas i wpadamy przez otwarte drzwi. Ved kurczowo trzyma się ręki mego pośrednika. Obejmuję go ramieniem, śpiewając mu przez cały czas, by go uspokoić. Bo z całą pewnością wkroczyliśmy do najgorszego z jego koszmarów. Pomieszczenie wielkości hangaru kosmicznego zatłoczone jest kaszlącymi, płaczącymi Ludźmi. Niektórzy z nich już nie żyją, inni le- żą nieruchomo na matach i umrą za kilka godzin. Zdrowsi pielęgnują ciężej chorych. - Trzymaj Veda w tyle - mówi do mnie Saburo i z zadowoleniem spełniam jego rozkaz. Stoimy na środku otwartej przestrzeni. Odwra- cam twarz chłopca w stronę ściany, sycząc jednocześnie: -- Saburo, co mamy robić? - Nie martw się. Ci tam to paranoicy, ale i głupcy. - Spogląda na przyrząd, który nosi zapięty na przegubie. - Mój statek będzie tu za pięć minut, a za następne pięć wydostaną nas sąd. - Chyba że mają statki, które zniszczą twój. - Na tej planecie nie znajdziesz żadnego funkcjonującego gwiazdolotu. Wszyscy, którzy mogli ją opuścić, uczynili to. Dlatego właśnie miasto jest takie puste. Ci, którzy pozostali, postanowili wprowadzić kwarantannę, ale to im nie pomoże. - Szczerzy zęby w grymasie zwierzęcej agresji. - Jak się czuje Ved? - Jest zdenerwowany. Śpiewamy, żeby go uspokoić, i to zdaje się pomagać. Nie mam żadnych wątpliwości, kiedy przybywa statek Sabury: jasny błysk, potem odgłos podobny do grzmotu i połowa ściany się za- pada. Poprzez dym i kurz dostrzegam ruchomą płaszczyznę ciemnego metalu - to statek. Saburo wskazuje nań ręką i klepie mego pośrednika po plecach. - Biegnij! - krzyczy. Lecz w chwili gdy dobiegamy do luku, dotarło tam już dwa razy po siedemdziesięciu Ludzi. Niektórzy są zbyt chorzy, by iść, a mimo to czołgają się do przodu i zagradzają drogę innym. Ich umysły pulsują przerażeniem i paniką. Saburo brutalnie przedziera się przez tłum; później chwyta Veda i mego pośrednika, i pcha nas w stronę statku jak przez fale przypły- wu. Ludzkie ciała napierają na mnie, dusząc się i wymiotując. Czuję, że umysł Veda drży niczym kontrapunkt jego nerwowego ciała. Spokojna melodia Wewnętrznego Głosu urywa się, potem rozpada, kiedy myślowe zapory w mózgu chłopca pękają i przygniata go ogrom strasznych przeżyć z ostatnich kilku tygodni. Ved krzyczy w męce, która paraliżuje Hlutrów na wszystkich pobliskich światach. A ja, który stoję równie blisko tego krzyku, jak po- wierzchni Amny - ja cofam się chwiejnym krokiem, niemal wyparty z kącika w mózgu mego ludzkiego pośrednika. W owym mózgu, podczas pomieszania Wewnętrznego Głosu i cierpienia Veda, zdarza się cud. Pogrzebana na całe życie osobowość - oryginalna tożsamość mego pośrednika - słyszy krzyk Veda poprzez nieskończony dystans, jaki stworzyła między sobą a rzeczywistością. Czuję, jak porusza się w tym ludzkim mózgu, i niemieję z zaskoczenia. Nawet Hlutr nie mógł do niej dotrzeć! A przecież wynurza się, reagując na cierpienie większe niż jej własne. Ludzka istota, której ciało pożyczyłem, nazywa się bisa. Jest niemal równie wrażliwa na Wewnętrzny Głos, jak Ved, i wie tylko, że musi mu pomóc. Członki jej ciała poruszają się same; Irisa podnosi Veda i przytula go do siebie. Twarda ściana statku rozstępuje się, dziewczyna przenosi chłopca przez próg do bezpiecznego wnętrza, a za nią podąża Saburo. Luk zamyka się, statek unosi się do góry, szybując wysoko nad miastem i lasem. Radujcie się wraz ze mną, bracia i siostry z Telorbatu. Użyczcie mi waszych Wewnętrznych Głosów do pieśni, gdyż Irisa była zagu- biona i powróciła. Ponieważ Ved, którego płacz wytrącił nawet Hlutrów z ich odwiecznych rozmyślań, został wyzwolony ze swego pie- kła, Irisa, poruszona jego cierpieniem, okazała mu miłosierdzie i uratowała go. Szybując wysoko ponad tym światem, niepostrzeżenie zakorzeniony w mózgu Irisy, wzdycham. Kiedy takie biedne stworzenie jak ona, tak przerażone zwykły m istnieniem, że odwraca się do niego plecami i wybiera zimne otchłanie szaleństwa... kiedy to biedne zwie- rzę może okazać takie miłosierdzie, czyż Nauczyciel Hlutrów ma okazać się gorszym? Ci Ludzie są dzicy i straszni, a przecież tkwi w nich jądro prawdziwego piękna. Upłynęła cała epoka, wedle ich miary czasu, kiedy my, Hlutrowie, zgodziliśmy się pomagać im, tak jak umiemy, żeby odnaleźli i rozwinęli to piękno. Prowadzić ich, kiedy stracą odwagę na drodze do prawdy. Pomagać uczciwym spośród nich, gdy szukają dojrzałości. A teraz, kiedy obserwuję narodziny świadomości, którą nawet ja uznałem za zagubioną na zawsze, jeszcze raz potwierdzam to uroczyste przyrzeczenie. Czuję poparcie moich własnych Starszych i ich, może nawet samej Najstarszej ze wszystkich Hlutrów, czuję, jak kołyszą się na znak zgody. Wiele się nauczyłeś, Maleńki, zdają się mówić. Irisa wie, czego potrzebuję, i pozwala mi skorzystać ze swego ciała po raz ostami. - Dobrze, Saburo - mówię. - Przywieź Veda na Amny. Znajdziesz lekarstwo na Czarną Smierć. I sami Hlutrowie podadzą je, chociaż będzie to kosztować wiele razy po dwanaście ty- sięcy naszych istnień. Saburo kiwa twierdząco głową i statek zawraca w stronę mojej ojczyzny. W spokojną noc Amny Ved i Irisa stoją przede mną, a łagodny wietrzyk przynosi mi ich obcy zapach. Saburo jest bardzo słaby i trze- ba go nieść na noszach. Sadzają go przy moim pniu i czuję ciepło jego rozpalonego od gorączki ciała. Bracia i siostry, pomóżcie mi. Śpiewajcie ze mną, Starsi. Mam mało czasu, a problem jest bardzo skomplikowany. Wy, którzy znacie Ludzi, i wy, którzy jesteście ekspertami w biochemii zwierzęcej, śpiewajcie ze mną. Hlutrowie śpiewają na falach Wewnętrznego Głosu, gdyż podjęliśmy już decyzję i nie ma miejsca na wahania. Ci z nas, którzy studiu- ją ten problem, muszą żyć szybciej, niż leży to w naszych obyczajach - ponieważ na odkrycie sekretów Czarnej Śmierci potrzeba by by- ło wielu ludzkich lat. My Hlutrowie nie mamy ludzkich maszyn, komputerów i wielkich laboratoriów; posiadamy wszakże coś znacznie lepszego; połączone umysły wszystkich naszych braci i sióstr. Na tym polega nasza praca, do której zostaliśmy stworzeni, i gdy zgłę- biamy tajemnice strasznej choroby, czuję, jak pomarańczowoczerwony rumieniec największego szczęścia wpełza na moje ciało. Teraz żyjemy jeszcze szybciej i pory roku są dla nas jak minuty dla obserwujących nas Ludzi. Pieśń powstaje sama z siebie, wznosząc się aż po miażdżące crescendo - potem czujemy smak zwycięstwa, przypływ radości i... ciszę. Zwalniam tempo mego życia, aż znowu zrównuje się z ludzkim. Upojony radością, w pełni kontroluję moje ciało i moja odpowiedź przychodzi w pieśni, która wypełnia całą polanę. - Saburo, praca skończona. Możemy stworzyć antywirusa Czarnej Śmierci. Hlutrowie wytworzą go, a później rozprzestrzenią na dwu- nastu tysiącach waszych światów. Za kilka tygodni nastąpi kres tej straszliwej plagi. - Dziękuję ci, Nauczycielu - skrzeczy w odpowiedzi. A k-kiedy zaczniecie? Zanim zdążyłem sformułować to pytanie w Wewnętrznym Głosie, moi Starsi odpowiadają na nie. Kiedy zechcesz, bracie Hlutrze. - Zaczniemy kurację zaraz. - Na dwunastu tysiącach światów wiele razy po dwanaście tysięcy Hlutrów stoi gotowych oddać życie w ostatecznym wybuchu, który zapewni przetrwanie Ludzkości. Noc pulsuje ich pieśnią, mieszaniną triumfu i żalu. Jeden z nas musi być pierwszy. Mówię do trwającej we mnie pamięci Podróżnika: - Czy jesteś szczęśliwy, mały bracie? - Jestem szczęśliwy - zdaje się odpowiadać. - Nauczycielu... połącz się ze mną, a będą cię wspominać po wsze czasy. - Cofnijcie się - mówię do czekających Ludzi. Rozpad jest katastrofalny, gdyż rozprzestrzenia materię Hlutrów na wszystkie wiatry i potoki - ale większa część siły wybuchu skierowana jest ku górze. Ludzie nie muszą odchodzić daleko. Chcę, żeby Saburo znajdował się na tyle blisko, by w pełni skorzystał z dobrodziejstw lekarstwa. Czuję teraz, jak powstaje ono we mnie, kiedy Starsi mego ludu kierują mną w tej ostatniej, najtrudniejszej pracy. Zmiana dokonuje się jako rosnący żar w jądrze mej istoty, radosny przypływ ciepła, który unosi mnie ku zimnym, odwiecznym gwiazdom. Hlutrowie dobrze wykonali swe zadanie. Wiem, że lekarstwo podziała. Odbieram ostatnią falę pieśni Hlutrów - mych braci i sióstr, po- zdrawiających mnie i moje dzieło. Do ich pieśni dołączają się dwa drżące ludzkie głosy: spoglądam w dół i widzę Irisę i Veda trzymają- cych się za ręce nad Saburą. A z gleby Amny unosi się wiekuisty spokój, który mnie pochłonie. Zadowolony szybuję w górę na spotkanie z gwiazdami i by wreszcie zająć należne mi miejsce w Pieśni Wszechświata.