Douglas KENNEDY Grzęzawisko Przekład Agata Kowalczyk W moim ogromnym mieście noc, gdy z uśpionego domu wchodzę w nią, powiedzą ludzie: córka, żona... ktoś, a w moich myślach tylko ona: noc. Elaine Feinstein Bezsenność 1 W niecałą godzinę po tym, jak poznałam Tony’ego Hobbsa, uratował mi życie. Wiem, że to brzmi melodramatycznie, ale to prawda. Albo przynajmniej taka prawda, jak wszystko, co powie ci dziennikarz. Byłam w Somalii – kraju nieznanym mi aż do chwili, gdy telefon w Kairze powiadomił mnie, że zostałam tam skierowana. Był piątek po południu – muzułmański dzień święty. Jak większość zagranicznych korespondentów w Kairze wykorzystywałam oficjalny dzień odpoczynku jak należało. Opalałam się nad basenem w klubie Gezira – za panowania króla Faruka ulubionym miejscu spotkań brytyjskich oficerów, a teraz miejscowej elity i wszystkich obcokrajowców pracujących w stolicy Egiptu. Choć słońce jest tutaj stałym udogodnieniem, większości korespondentów miejscowych placówek rzadko udaje się je oglądać. Zwłaszcza jeśli – tak jak ja – muszą sami, w jednoosobowej, oszczędnościowej placówce „obsłużyć” cały Bliski Wschód i wschodnią Afrykę. I właśnie dlatego w ten piątek po południu dostałam telefon. – Sally Goodchild? – zapytał z amerykańskim akcentem głos, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. – Zgadza się – powiedziałam i przycisnęłam komórkę mocno do ucha, by odciąć się od szwargotu czterech egipskich matron, które siedziały tuż obok. – Kto mówi? – Dick Leonard, z gazety. Zerwałam się, wyciągnęłam z torby notatnik i długopis. Przeszłam w spokojniejszy kąt tarasu. „Gazeta” to mój pracodawca. Znana też jako „Boston Post”. A skoro dzwonią do mnie na komórkę, to na pewno coś się stało. – Jestem nowy w dziale zagranicznym – wyjaśnił Leonard. – Zastępuję dzisiaj Charliego Gaikena. Na pewno słyszała już pani o powodzi w Somalii? Pierwsza dziennikarska zasada: nigdy nie przyznawaj się, że choćby na pięć minut straciłeś kontakt ze światem. Rzuciłam więc tylko: – Ile ofiar? – Według CNN na razie nie podano ostatecznej liczby. Ale ze wszystkich doniesień wynika, że powódź w dziewięćdziesiątym siódmym to przy tym kapuśniaczek. – A gdzie konkretnie w Somalii? – W dolinie rzeki Juba. Co najmniej cztery wioski pod wodą. Naczelny chce tam kogoś mieć. Może pani wyjechać od razu? I w ten sposób znalazłam się w samolocie do Mogadiszu zaledwie w cztery godziny po telefonie z Bostonu. Podróż oznaczała znoszenie dziwactw Etiopskich Linii Lotniczych i przesiadkę w Addis Abebie. W Mogadiszu wylądowałam tuż po północy. Wysiadłam w wilgotną, afrykańską noc i zaczęłam szukać transportu do miasta. W końcu pojawiła się taksówka, ale kierowca prowadził jak kamikadze, a na dodatek do centrum jechał boczną drogą – niewyasfaltowaną i prawie pustą. Kiedy go zapytałam, dlaczego zjechaliśmy z szosy, tylko się roześmiał. Wyciągnęłam komórkę, wystukałam numer i kazałam recepcjoniście Hotelu Centralnego w Mogadiszu zadzwonić na policję i zgłosić, że zostałam porwana przez kierowcę taksówki, numer rejestracyjny... (owszem, zapamiętałam numer rejestracyjny, zanim wsiadłam). Kierowca natychmiast zaczął mnie przepraszać; skręcił na główną drogę, błagając, żebym nie pakowała go w kłopoty. – To naprawdę był tylko skrót. – W środku nocy? Kiedy nie ma ruchu? Myślisz, że w to uwierzę? – Czy policja będzie na mnie czekać w hotelu? – Jeśli mnie tam dowieziesz, to ich odprawię. Wrócił na główną trasę i dojechałam do hotelu w jednym kawałku – kiedy wysiadałam z samochodu, kierowca wciąż jeszcze mnie przepraszał. Po czterogodzinnym śnie udało mi się nawiązać kontakt z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem w Somalii i wcisnąć się do jednego z ich śmigłowców, lecącego do strefy powodzi. Śmigłowiec wystartował z wojskowego lotniska za miastem tuż po dziewiątej. W środku nie było foteli; razem z trzema pracownikami Czerwonego Krzyża usiadłam na zimnej, stalowej podłodze. Maszyna była stara i ryczała ogłuszająco. Kiedy oderwała się od ziemi, przechył na prawą burtę rzucił nas niebezpiecznie w mocnych, szerokich pasach bezpieczeństwa przymocowanych do ścian kabiny, które zapięliśmy przed startem. Pilot odzyskał kontrolę i wyrównał lot, a mężczyzna siedzący na podłodze naprzeciw mnie uśmiechnął się szeroko i powiedział: – No, niezły początek. Choć ledwie słyszałam słowa przez ryk śmigła, rozpoznałam angielski akcent. Przyjrzałam się facetowi uważniej i domyśliłam się, że nie jest to pracownik akcji humanitarnej. Nie chodziło tylko o zimną krew, kiedy wydawało się, że za chwilę spadniemy. Ani o niebieską dżinsową koszulę i spodnie, ani stylowe okulary przeciwsłoneczne w rogowych oprawkach. Ani nawet o opaloną twarz – która wraz z jasnymi włosami dodawała mu swego rodzaju uroku -jeśli oczywiście komuś podobają się tacy wiecznie niedospani, ogorzali goście. Nie, o tym, że nie jest pracownikiem Czerwonego Krzyża przekonał mnie znudzony, a jednocześnie odrobinę zalotny uśmiech, który posłał mi, kiedy omal nie zginęliśmy. Od tej chwili wiedziałam, że jest dziennikarzem. Zauważyłam, że i on mi się przygląda, ocenia i prawdopodobnie też się domyśla, że nie jestem materiałem na siostrę miłosierdzia. Oczywiście, byłam ciekawa, jak mnie odbierają. Mam typową, nowoangielską twarz w stylu Emily Dickinson – kanciastą, trochę mizerną, o jasnej cerze, która nie łapie opalenizny nawet długo wystawiona na słońce. Mężczyzna, który kiedyś chciał się ze mną ożenić – i zamienić mnie w mamuśkę z przedmieścia, jaką przysięgłam sobie nigdy nie zostać – powiedział, że jestem „piękna w interesujący sposób”. Kiedy już przestałam się śmiać, rozzłościł mnie ten wymuszony, dwuznaczny komplement. Powiedział mi też, że podziwia to, jak o siebie dbam. Na szczęście nie stwierdził, że „dobrze się trzymam”. Ale rzeczywiście, na mojej „interesującej” twarzy nie ma zmarszczek czy innych oznak upływających lat, a jasnobrązowe włosy (krótko, praktycznie przycięte) jeszcze nie siwieją. Więc choć można mnie już zaliczyć do osób „w średnim wieku”, spokojnie mogę udawać, że ledwie przekroczyłam trzydziestkę. Te banalne rozmyślania gwałtownie przerwał nagły przechył śmigłowca w lewo, kiedy pilot dał pełną moc i z maksymalną prędkością nabieraliśmy wysokości. Gwałtownemu, konwulsyjnemu manewrowi, podczas którego siła bezwładności znów wcisnęła nas w pasy, towarzyszył charakterystyczny odgłos ostrzału przeciwlotniczego. Anglik pogrzebał w plecaku i wyciągnął lornetkę. Mimo protestów jednego z pracowników Czerwonego Krzyża, rozpiął pasy i z pewnym trudem odwrócił się, by wyjrzeć przez bulaj. – Wygląda na to, że ktoś próbuje nas zabić – rzucił, przekrzykując ryk silnika. Ale jego głos był spokojny, wręcz rozbawiony. – Co to znaczy „ktoś”‘?! – odkrzyknęłam. – Jak zwykle, gnojki z milicji – odparł, nie odrywając oczu od lornetki. – Te same przyjemniaczki, które narobiły tyle zamieszania w czasie ostatniej powodzi. – Ale czemu strzelają do śmigłowca Czerwonego Krzyża? – zapytałam. – Bo mogą – powiedział. – Strzelają do wszystkiego co obce i co się rusza. Dla nich to sport. Zwrócił się do trzech lekarzy Czerwonego Krzyża, przypiętych obok mnie. – Mam nadzieję, że ten wasz koleś w kokpicie wie, co robi. – Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy trzej byli bladzi ze strachu. Właśnie wtedy rzucił mi psotny uśmiech, a ja pomyślałam: facet się świetnie bawi. I odpowiedziałam uśmiechem. Stawiałam sobie za punkt honoru, by nigdy nie okazywać strachu pod ostrzałem. Wiedziałam z doświadczenia, że w takiej sytuacji można zrobić tyko jedno: wziąć głęboki oddech, skoncentrować się i mieć nadzieję, że wyjdzie się z tego cało. Więc wybrałam sobie jakąś plamę na podłodze kabiny i zagapiłam się w nią, powtarzając sobie w duchu: wszystko będzie dobrze, wszystko będzie... Nagle śmigłowiec zrobił kolejny zwrot; Anglika rzuciło od okna, ale zdołał uczepić się najbliższego pasa i nie poleciał przez całą kabinę. – W porządku? – zapytałam. Kolejny z uśmieszków. – Teraz już tak – odparł. Następne trzy przyprawiające o mdłości zwroty w prawo, jeszcze jedno gwałtowne przyspieszenie i wyglądało na to, że opuściliśmy strefę zagrożenia. Minęło dziesięć nerwowych minut i w końcu zeszliśmy niżej. Spróbowałam wyjrzeć przez okienko i aż mi dech zaparło. Przede mną rozpościerał się zalany krajobraz – biblijny potop. Woda pochłonęła wszystko. Z prądem spływały domy, żywy inwentarz. Nagle dostrzegłam pierwsze ludzkie ciało – twarzą w dół, a za nim cztery kolejne, dwa tak małe, że nawet z powietrza byłam pewna, że to dzieci. Teraz już wszyscy pasażerowie śmigłowca wyglądali przez okna na ogrom klęski. Śmigłowiec znów skręcił, kierując się szybko znad obszaru największych zniszczeń w stronę wyżej położonego terenu. Daleko przed nami dostrzegłam grupkę jeepów i wojskowych pojazdów. Kiedy przyjrzałam się uważniej, okazało się, że próbujemy wylądować w samym środku obozu armii somalijskiej. Panował w nim kompletny chaos – kilkudziesięciu żołnierzy plątało się bez ładu i składu wśród porzuconego byle jak wojskowego ekwipunku. Nieco dalej widać było trzy białe jeepy z zatkniętą flagą Czerwonego Krzyża. Wokół samochodów stało z piętnastu ludzi, wymachując do nas gorączkowo rękami. Był jednak pewien problem. Jakieś sto metrów od ekipy Czerwonego Krzyża zajęła pozycję grupka somalijskich żołnierzy – oni też gestami zachęcali nas do lądowania. – To powinno być zabawne – powiedział Anglik. – Nie, jeśli będzie tak, jak ostatnim razem – odparł jeden z medyków. – A co się stało ostatnim razem? – zapytałam. – Próbowali nas ograbić – odparł. – W dziewięćdziesiątym siódmym też się to często zdarzało – mruknął Anglik. – Byłeś tu w dziewięćdziesiątym siódmym? – zdziwiłam się. – O tak – powiedział, posyłając mi kolejny uśmiech. – Somalia to urocze miejsce. Zwłaszcza pod wodą. Przelecieliśmy nad żołnierzami i jeepami Czerwonego Krzyża. Ludzie z akcji humanitarnej najwyraźniej znali już tę zabawę, bo wskoczyli do jeepów, zawrócili i ruszyli pełnym gazem w stronę otwartego terenu, gdzie schodziliśmy do lądowania. Zerknęłam na Anglika. Przyciskał lornetkę do okienka, z coraz szerszym ironicznym uśmiechem. – Komitety powitalne urządziły sobie mały wyścig – powiedział. Wyjrzałam przez swoje okienko; kilkunastu somalijskich żołnierzy pędziło w naszym kierunku. – Chyba masz rację! – odkrzyknęłam. Śmigłowiec wylądował z podskokiem. Gdy tylko stanęliśmy na twardym gruncie, medyk obok mnie zerwał się z podłogi i szarpnął do góry dźwignię, która blokowała drzwi kabiny. Pozostali pobiegli do przedziału towarowego w tylnej części kabiny i zaczęli odpinać sieci przytrzymujące skrzynie ze sprzętem medycznym i suchym prowiantem. – Pomóc wam? – zapytał Anglik jednego z nich. – Poradzimy sobie – odpowiedział mężczyzna. – Ale wy się lepiej zabierajcie, zanim pojawi się armia. – Gdzie jest najbliższa wieś? – Była jakiś kilometr na południe. Ale już jej tam nie ma. – No tak – powiedział Anglik, odwrócił się do mnie i zapytał: – Idziesz? Kiwnęłam głową, ale zanim wysiadłam, zapytałam jeszcze faceta z Czerwonego Krzyża: – Co zrobicie z tymi żołnierzami? – To, co zwykle. Będziemy grać na zwłokę, a tymczasem pilot skontaktuje się przez radio z somalijskim dowództwem, jeśli można to tak nazwać, i poprosi, żeby jakiś oficer ich pogonił. Ale wy powinniście się wynosić, i to już. Żołnierze nie mają pożytku z dziennikarzy. – Już nas nie ma – odparłam. – Dzięki za podwiezienie. Anglik i ja wyskoczyliśmy ze śmigłowca. Kiedy tylko znaleźliśmy się na ziemi, klepnął mnie w ramię i wskazał trzy jeepy Czerwonego Krzyża. Schyleni nisko przy ziemi pobiegliśmy w ich kierunku, nie oglądając się, dopóki nie schowaliśmy się za nimi. Było to strategicznie słuszne posunięcie; udało nam się nie zwrócić uwagi somalijskich żołnierzy, którzy zdążyli już otoczyć śmigłowiec. Czterej mierzyli z karabinów do załogi. Jeden z żołnierzy zaczął wrzeszczeć na sanitariuszy – którzy jednak nie wyglądali na zdenerwowanych i zaczęli swoją „grę na zwłokę”. Choć niewiele słyszałam przez hałas wirnika, było dla mnie jasne, że bawili się w tę niebezpieczną zabawę już wcześniej i dokładnie wiedzieli, co robić. Anglik trącił mnie łokciem. – Widzisz tamtą kępę drzew? – zapytał, wskazując niewielki zagajnik akacji, jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. Kiwnęłam głową. Rzuciwszy jeszcze raz okiem na żołnierzy – prujących właśnie skrzynię ze sprzętem medycznym – puściliśmy się biegiem w stronę drzew. Pokonanie pięćdziesięciu metrów nie mogło nam zająć więcej niż dwadzieścia sekund, ale mnie wydawały się one wiecznością. Wiedziałam, że jeśli żołnierze zobaczą dwóch uciekinierów, odruchowo nas zastrzelą. Kiedy dobiegliśmy do zagajnika, schowaliśmy się za drzewami. Żadne z nas nawet nie dostało zadyszki, ale kiedy spojrzałam na Anglika, dostrzegłam w jego oczach przebłysk podniecenia, wywołanego przypływem adrenaliny. Kiedy zorientował się, że to zauważyłam, natychmiast przywołał na usta krzywy uśmieszek. – Dobra robota – szepnął. – Mylisz, że uda ci się tam dobiec i nie dać się zastrzelić? Spojrzałam w kierunku, który wskazywał – kolejna mizerna kępa drzew, tuż nad brzegiem rozlewiska wezbranej rzeki. Odpowiedziałam mu równie wyzywającym uśmiechem. – Mnie się kule nie imają. Wybiegliśmy spomiędzy drzew i popędziliśmy jak szaleni w stronę następnej kryjówki. Ten bieg trwał około minuty, podczas której świat ucichł wokół mnie, słyszałam tylko szelest wysokiej trawy rozgarnianej stopami. Byłam naprawdę spięta. Ale tak jak wtedy w śmigłowcu, kiedy znaleźliśmy się pod ostrzałem, próbowałam skoncentrować się na czymś abstrakcyjnym, na przykład na rytmie własnego oddechu. Anglik biegł przede mną, kiedy jednak dotarł do drzew, coś go nagle zatrzymało. Ja też zahamowałam, widząc, że cofa się z uniesionymi rękami. Spomiędzy drzew wyłonił się młody somalijski żołnierz. Nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat. Celował z karabinu w Anglika, który spokojnie próbował mu to wyperswadować. Nagle żołnierz zauważył mnie – i kiedy obrócił karabin w moją stronę, popełniłam fatalny błąd. Zamiast natychmiast okazać mu całkowitą uległość – zatrzymać się, podnieść ręce i nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów (jak mnie uczono) – padłam na ziemię, pewna, że zamierza mnie zastrzelić. Żołnierz wrzasnął na mnie i spróbował ponownie wziąć mnie na muszkę. Ale w tej chwili Anglik rzucił się na niego, przewracając go na ziemię. Zerwałam się i popędziłam w ich stronę. Anglik zamachnął się zaciśniętą pięścią i huknął żołnierza w żołądek, pozbawiając go tchu. Dzieciak jęknął; Anglik przydepnął z rozmachem rękę ściskającą karabin. Żołnierz zawył. – Puszczaj karabin – rozkazał mu Anglik. – Pieprz się! – krzyknął dzieciak. Anglik nadepnął jeszcze mocniej. Tym razem żołnierz wypuścił broń; Anglik błyskawicznie porwał ją z ziemi i wycelował w leżącego. – Nie cierpię wulgarności – powiedział, odciągając kurek. Dzieciak zwinął się w pozycję płodową i zaczął szlochać, błagając o życie. – Nie możesz... – powiedziałam do Anglika. Ale on spojrzał na mnie i mrugnął okiem. Znów zwrócił się do żołnierza: – Słyszałeś, co mówi moja przyjaciółka? Ona nie chce, żebym cię zastrzelił. Chłopak nie odpowiedział. Zwinął się tylko ciaśniej w kłębek, płacząc jak przerażone dziecko, którym był. – Chyba powinieneś ją przeprosić, co? – powiedział Anglik. Widziałam, że karabin drży mu w rękach. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam – wyszlochał żołnierz, krztusząc się łzami. Anglik spojrzał na mnie. – Przeprosiny przyjęte? – zapytał. Kiwnęłam głową. Anglik odpowiedział mi kiwnięciem, po czym spojrzał na chłopaka i zapytał: – Jak twoja ręka? – Boli. – Przykro mi. Możesz już iść, jeśli chcesz. Chłopak podniósł się z ziemi, nie przestając się trząść. Twarz znaczyły smugi łez, ciemna plama w kroku świadczyła, że zmoczył się ze strachu. Patrzył na nas przerażonymi oczami – wciąż pewny, że go zastrzelimy. Anglik położył mu rękę na ramieniu. – W porządku – powiedział spokojnie. – Nic ci się nie stanie. Ale musisz mi przyrzec jedną rzecz: nie możesz powiedzieć swoim, że nas spotkałeś. Przyrzekasz? Żołnierz zerknął na karabin w rękach Anglika i kiwnął głową. Wiele razy. – Świetnie. I ostatnie pytanie. Czy w dole rzeki są patrole wojskowe? – Nie. Naszą bazę zmyła woda. Oddzieliła mnie od innych. – A co z wioską, która tu była w pobliżu? – Nic z niej nie zostało. – Wszystkich porwała woda? – Niektórzy uciekli na wzgórze. – Gdzie to wzgórze? Żołnierz wskazał zarośniętą ścieżkę między drzewami. – Jak to daleko na piechotę? – zapytał Anglik. – Pół godziny. Anglik spojrzał na mnie i powiedział: – No to mamy artykuł. – Mnie to pasuje – odparłam. – Zmiataj – rozkazał Anglik żołnierzowi. – Mój karabin... – Wybacz, karabin zatrzymam. – Będę miał kłopoty, jeśli wrócę bez broni. – Powiedz, że powódź ci zabrała. I pamiętaj: spodziewam się, że dotrzymasz obietnicy. Nigdy nas nie widziałeś. Jasne? Młody żołnierz spojrzał na karabin, potem znów na Anglika. – Obiecuję. – Dobry chłopak. A teraz idź. Chłopak kiwnął głową i wybiegł spomiędzy drzew, pędząc w stronę śmigłowca. Kiedy zniknął nam z oczu, Anglik zacisnął powieki, wciągnął głęboko powietrze i powiedział: – Jasna cholera. – Z ust mi to wyjąłeś. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. – Wszystko w porządku? – zapytał. – Tak, ale czuję się jak kompletna idiotka. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Bo zachowałaś się jak kompletna idiotka. To się zdarza. Szczególnie kiedy zaskoczy cię dzieciak z karabinem. A skoro już o nim mowa... Wskazał kciukiem ścieżkę, sygnalizując, że powinniśmy ruszać. I tak też zrobiliśmy – przedarliśmy się przez gęstwinę drzew, odnaleźliśmy zarośniętą ścieżkę i wyszliśmy na skraj zatopionych pól. Maszerowaliśmy bez przerwy przez piętnaście minut, nic nie mówiąc. Anglik prowadził, ja szłam kilka kroków za nim. Obserwowałam mojego towarzysza, gdy zapuściliśmy się głębiej w zalany obszar. Był bardzo skupiony – zależało mu na tym, by znaleźć się jak najdalej od żołnierzy. Uważał na wszelkie nietypowe dźwięki, które docierały do nas w otwartym terenie. Dwukrotnie zatrzymał się i odwrócił do mnie, kładąc palec na ustach; wydawało mu się, że coś usłyszał. Podejmowaliśmy marsz dopiero wtedy, gdy upewnił się, że nikt nie depcze nam po piętach. Intrygował mnie sposób, w jaki trzymał karabin żołnierza. Zamiast przewiesić go przez ramię, niósł go w prawej dłoni, z lufą skierowaną w dół, jak najdalej od ciała. Wiedziałam, że nigdy by nie zastrzelił tego chłopca. Bo było oczywiste, że czuje się nieswojo, trzymając bron. Po jakichś piętnastu minutach wskazał mi kilka dużych głazów, leżących nad brzegiem rzeki. Usiedliśmy, ale jeszcze przez chwilę nie odzywaliśmy się i wsłuchiwaliśmy w ciszę, próbując wychwycić odgłos kroków w oddali. W końcu Anglik powiedział: – Gdyby ten szczeniak nas wydał, jego kumple już by tu byli. – Śmiertelnie go wystraszyłeś. Myślał, że go zabijesz. – Potrzebował tego. On zastrzeliłby cię bez zastanowienia. – Wiem. Dzięki. – No cóż, taka robota. – Wyciągnął do mnie rękę. – Tony Hobbs. Dla kogo piszesz? – Dla „Boston Post”. Jego usta wykrzywił uśmieszek rozbawienia. – Naprawdę? – Tak – odparłam. – Naprawdę. Wyobraź sobie, że mamy zagranicznych korespondentów. – Naprawdę? – powiedział, małpując mój akcent. – Więc jesteś zagraniczną korespondentką? – Naprawdę – rzuciłam, usiłując imitować jego akcent. Roześmiał się. – Mam za swoje – powiedział. – A więc skąd korespondujesz? – Z Kairu. Zaraz, niech zgadnę. Piszesz dla „Sun”? – Dla „Chronicie”. Starałam się nie okazać wrażenia. – Dla „Chronicie”? – Cóż, każdy orze jak może. – Tak to bywa, jak się jest korespondentką małej gazetki. Trzeba się zadawać z aroganckimi ważniakami. – Już zdążyłaś stwierdzić, że jestem arogancki? – Wiedziałam o tym dwie minuty po naszym spotkaniu w śmigłowcu. Siedzisz w Londynie? – Właściwie to w Kairze. – Ale ja znam kairskiego korespondenta z „Chronicie”. Henry... – Bartlett. Rozchorował się. Wrzody żołądka. Więc przenieśli mnie z Tokio jakieś dziesięć dni temu. – Też kiedyś obsługiwałam Tokio. Cztery lata temu. – Wygląda na to, że cię śledzę. Usłyszeliśmy odgłos kroków w pobliżu. Zesztywnieliśmy. Tony wziął karabin, który wcześniej oparł o głaz. Kroki zbliżały się. Kiedy wstaliśmy, ujrzeliśmy młodą Somalijkę, biegnącą ścieżką, z dzieckiem w ramionach. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat; dziecko miało ze dwa miesiące. Matka była wymizerowana, dziecko przerażająco nieruchome. Kiedy nas zobaczyła, zaczęła krzyczeć coś w dialekcie, którego nie rozumiało żadne z nas, gwałtownymi gestami wskazując karabin w ręce Tony’ego. Tony natychmiast załapał, o co chodzi. Rzucił karabin w spienione wody rzeki – jeszcze jeden śmieć, porwany przez nurt. Ten gest ją zaskoczył. Ale kiedy znów zwróciła się do mnie ze swoimi błaganiami, nogi ugięły się pod nią. Tony i ja podtrzymaliśmy ją, by nie upadła. Spojrzałam na nieruchome dziecko, które wciąż kurczowo trzymała w ramionach. Podniosłam wzrok na Anglika. Kiwnął głową w kierunku śmigłowca Czerwonego Krzyża. Opasaliśmy ramionami wychudzoną talię kobiety i ruszyliśmy w powolną podróż powrotną w stronę polany, na której wylądowaliśmy. Kiedy tam dotarliśmy, stwierdziłam z ulgą, że do śmigłowca podjechało kilka wojskowych jeepów, a grupy maruderów przestały nam już zagrażać. Przeprowadziliśmy kobietę między żołnierzami i ruszyliśmy prosto do śmigłowca. Dwóch z mężczyzn, którzy przylecieli z nami, wciąż jeszcze rozładowywało paki z zaopatrzeniem. – Kto tu jest lekarzem? – zapytałam. Jeden z nich uniósł głowę, zobaczył kobietę z dzieckiem i ruszył do akcji. Jego kolega grzecznie dał nam do zrozumienia, że mamy spadać. – Nic więcej nie możecie zrobić. Jak się okazało, nie mieliśmy też szans na przedostanie się z powrotem na ścieżkę prowadzącą do zalanej wsi – zablokowało ją somalijskie wojsko. Kiedy odnalazłam szefa ekipy medycznej i powiedziałam mu o mieszkańcach wioski siedzących na wzgórzu jakieś dwa kilometry stąd, oznajmił mi z twardym, szwajcarskim akcentem: – Wiemy o nich. I wyślemy tam śmigłowiec, jak tylko wojsko da nam pozwolenie. – Chcielibyśmy lecieć z wami – poprosiłam. – To niemożliwe. Żołnierze pozwolą lecieć tylko trzem osobom z naszej ekipy... – Niech im pan powie, że należymy do ekipy – wtrącił się Tony. – Musimy wysłać ludzi z przeszkoleniem medycznym. – Więc proszę wysłać dwóch – powiedział Tony – i puścić jedno z nas... Naszą rozmowę przerwało przybycie jakiegoś oficera. Klepnął Tony’ego w ramię. – Dokumenty. Potem klepnął mnie. – Ty też. Podaliśmy mu nasze paszporty. – Papiery Czerwonego Krzyża – zażądał. Tony zaczął wymyślać jakąś naciąganą historyjkę, że zapomnieliśmy ich zabrać, ale oficer przewrócił oczami i powiedział jedno słowo, które zabrzmiało jak wyrok: – Dziennikarze. Zwrócił się do swoich ludzi z rozkazem: – Odstawcie ich następnym śmigłowcem z powrotem do Mogadiszu. Wróciliśmy do stolicy pod strażą. Kiedy wylądowaliśmy na innym wojskowym lotnisku na obrzeżach miasta, myślałam, że zostaniemy zatrzymani i odstawieni do aresztu. Zamiast tego jeden z żołnierzy w śmigłowcu zapytał mnie, czy mam amerykańskie dolary. – Może – odparłam i bez wielkiej nadziei na sukces zapytałam, czy za dziesięć dolców mógłby nam zorganizować transport do Hotelu Centralnego. – Dacie dwadzieścia, będzie transport. ?> <-., Zarekwirował nawet jeepa, żeby dowieźć nas na miejsce. Po drodze Tony i ja wreszcie odezwaliśmy się do siebie, po raz pierwszy od chwili, kiedy wzięto nas pod straż. – Nie za wiele mamy do opisania, co? – powiedziałam. – Na pewno oboje zdołamy coś z tego wycisnąć. Znaleźliśmy dwa pokoje na tym samym piętrze i umówiliśmy się na spotkanie, kiedy już każde z nas wyśle swoją korespondencję. Jakieś dwie godziny później – zdążyłam wyekspediować mailem siedemset słów o ogólnym chaosie w dolinie rzeki Juba, o widoku płynących z nurtem ciał, o braku organizacji i locie śmigłowcem Czerwonego Krzyża pod ostrzałem sił rebeliantów – rozległo się pukanie do drzwi. W progu stal Tony z butelką szkockiej i dwiema szklankami. – No, no – powiedziałam. – Wejdź. Został do siódmej następnego ranka, kiedy to wymeldowaliśmy się z hotelu, by złapać najwcześniejszy samolot do Kairu. Od chwili, kiedy zobaczyłam go w śmigłowcu, wiedziałam, że wylądujemy razem w łóżku przy pierwszej nadarzającej się okazji. To było nieuniknione. Bo takie były reguły tej gry. Zagraniczni korespondenci rzadko miewają żony, mężów czy w ogóle „kogoś” – większość zaś ludzi, których spotyka się w terenie, z pewnością nie należy do osób, z którymi miałoby się ochotę spędzić w łóżku choćby dziesięć minut, a co dopiero całą noc. Ale kiedy obudziłam się obok Tony’ego, uderzyła mnie pewna myśl: mieszka tam, gdzie ja. A z myśli tej wynikła kolejna, bardzo dla mnie zaskakująca: i naprawdę chciałabym go jeszcze zobaczyć. Prawdę mówiąc, chciałabym go zobaczyć jeszcze dziś wieczorem. 2 Nigdy nie uważałam się za osobę sentymentalną. Przeciwnie, jeśli chodzi o sprawy sercowe, zawsze dostrzegałam u siebie pewną skłonność do ucieczki – coś, co wytknął mi mój jedyny narzeczony, kiedy z nim zerwałam siedem lat temu. Nazywał się Richard Pettiford. Był bostońskim prawnikiem – inteligentnym, wykształconym, energicznym. I naprawdę go lubiłam. Problem polegał na tym, że lubiłam też swoją pracę. – Zawsze uciekasz – powiedział, kiedy oznajmiłam mu, że zostałam korespondentem „Post” w Tokio. – To wielki krok naprzód w mojej karierze – odparłam. – To samo mówiłaś, kiedy wyjeżdżałaś do Waszyngtonu. – To była tylko sześciomiesięczna delegacja i widywaliśmy się w każdy weekend. – Mimo wszystko to była ucieczka. – To była wielka szansa. Tak jak wyjazd do Tokio. – Ja też jestem wielką szansą. – Masz rację – odparłam. – Jesteś. Ale ja też. Więc jedź ze mną do Tokio. – Jeśli to zrobię, nie zostanę wspólnikiem w firmie – odparł. – A jeśli ja zostanę, nie będę najlepszą żoną wspólnika. – Gdybyś mnie naprawdę kochała, zostałabyś. Roześmiałam się. I powiedziałam: – W takim razie chyba cię nie kocham. I to zakończyło nasz dwuletni związek – po takim wyznaniu nie ma już odwrotu. Choć było mi naprawdę przykro, że „z tej mąki nie będzie chleba” (by użyć wyrażenia, którego Richard używał odrobinę za często), wiedziałam też, że nie potrafię wcielić się w rolę żony z przedmieścia, którą mi proponował. Gdybym się na to zgodziła, w moim paszporcie znalazłoby się ledwie kilka wakacyjnych pieczątek z Bermudów i innych kurortów, zamiast dwudziestu stron zapchanych wizami, które udało mi się zdobyć przez te lata. I z całą pewnością nie siedziałabym w samolocie z Addis Abeby do Kairu, na przyjemnym rauszu, obok tego czarującego, cynicznego Anglika, z którym właśnie spędziłam noc... – Więc naprawdę nigdy nie wyszłaś za mąż? – zapytał Tony, kiedy wyłączono napis „proszę zapiąć pasy”. – Niech cię to tak nie dziwi – odparłam. – Niełatwo tracę głowę. – Będę o tym pamiętał – powiedział. – Zagraniczni korespondenci nie palą się do małżeństwa. – Naprawdę? Nie zauważyłem. Roześmiałam się. – A ty? – Chyba żartujesz. – Nigdy? Nawet prawie? – Każdy kiedyś miał swoje „prawie”. Tak jak ty. – Skąd wiesz, że miałam swoje „prawie”? – zapytałam. – Bo każdy kiedyś miał swoje „prawie”. – Nie powiedziałeś tego przed chwilą? – Touche. Niech zgadnę... nie wyszłaś za tego gościa, bo właśnie zaproponowano ci pierwszą zagraniczną placówkę... – No, no, jesteś spostrzegawczy – powiedziałam. – Raczej nie – odparł. – Po prostu zawsze tak jest. Oczywiście miał rację. I był na tyle rozgarnięty, by nie wypytywać mnie zbyt nachalnie o rzeczonego „gościa” ani o inne aspekty mojego tak zwanego „życia uczuciowego”. Nie zapytał nawet, gdzie się wychowałam. Sam fakt, że w ogóle nie drążył tego tematu (poza upewnieniem się, że i ja szczęśliwie uniknęłam małżeństwa), zrobił na mnie wrażenie. Bo to oznaczało, że – w przeciwieństwie do większości korespondentów, których zdarzyło mi się spotkać – nie traktował mnie jak cizię, którą przeniesiono z działu mody na linię frontu. Nie próbował mi też imponować swoim wielkomiejskim zapleczem – ani faktem, że londyńska „Chronicie” liczy się na arenie międzynarodowej o wiele bardziej niż „Boston Post”. Rozmawiał ze mną po prostu jak z koleżanką po fachu. Pytał o kontakty, jakie wyrobiłam sobie w Kairze (jako że był tam nowy), opowiadaliśmy sobie historyjki z pobytu w Japonii. A co najlepsze, rozśmieszał mnie... i to z przerażającą łatwością. Szybko przekonałam się, że z Tonym Hobbsem nie tylko świetnie się rozmawia, ale też wspaniale się go słucha. Rozmawialiśmy bez przerwy przez całą podróż do Kairu. Prawdę mówiąc, nie przerywaliśmy rozmowy od chwili, kiedy obudziliśmy się razem tego ranka. Od pierwszej chwili czuliśmy się ze sobą swobodnie – nie tylko dlatego że łączył nas zawód, ale też pewnie dlatego że podobnie patrzyliśmy na świat: z lekkim znudzeniem, absolutną niezależnością, za którymi jednak kryla się ogromna pasja, z jaką oboje wykonywaliśmy swój zawód. Oboje też byliśmy zdania, że praca zagranicznego korespondenta to tak naprawdę młodzieńcza zabawa, na którą człowiek około pięćdziesiątki robi się zwyczajnie za stary. – Mnie do tej smugi cienia brakuje ośmiu lat – stwierdził Tony gdzieś nad Sudanem. – Taki z ciebie młodzieniec? – zdziwiłam się. – Byłam przekonana, że masz co najmniej dziesięć lat więcej. Rzucił mi chłodne, rozbawione spojrzenie. – Szybka jesteś. – Staram się. – I świetnie ci idzie... jak na prowincjonalną reporterkę. – Dwa punkty – odparłam, trącając go łokciem. – Liczymy punkty, co? – O tak. Widziałam, że czuje się zupełnie swobodnie w tego rodzaju słownych zabawach. Bawiło go przerzucanie się ripostami – nie tylko dla doskonalenia sztuki rozmowy, ale i dlatego, że pozwalało mu to wycofać się z każdego zbyt poważnego lub zbyt osobistego tematu. Za każdym razem, kiedy nasza rozmowa zbaczała na osobiste tory, szybko uciekał na żartobliwy grunt. Nie niepokoiło mnie to. Ostatecznie dopiero się poznaliśmy i wciąż jeszcze ocenialiśmy się nawzajem. Ale zauważyłam tę taktykę i zastanawiałam się, czy utrudni mi ona bliższe poznanie tego mężczyzny – gdyż, ku mojemu zdziwieniu, Tony Hobbs był pierwszym facetem od jakichś czterech lat, którego chciałam bliżej poznać. Oczywiście nie miałam zamiaru zdradzać mu tego faktu. Ponieważ: (a) to by go mogło zniechęcić i (b) nigdy za nikim się nie uganiałam. Więc kiedy dolecieliśmy do Kairu, pojechaliśmy jedną taksówką na Zamalek (to stosunkowo elegancka dzielnica, w której mieszkają niemal wszyscy zagraniczni korespondenci i pracownicy firm międzynarodowych). Jak się okazało, Tony mieszkał raptem dwie przecznice ode mnie, ale uparł się, by kierowca podwiózł najpierw mnie. Gdy taksówka zatrzymała się przed moimi drzwiami, sięgnął do kieszeni i podał mi wizytówkę. – Tu mnie znajdziesz – powiedział. Ja też wyciągnęłam wizytówkę i zapisałam na odwrocie numer telefonu. – A to mój domowy numer. – Dzięki – powiedział, biorąc wizytówkę. – To zadzwoń do mnie, co? – Nie, pierwszy ruch należy do ciebie. – Czyżbyś była staroświecka? – Uniósł ze zdziwieniem brwi. – Raczej nie. Ale nigdy nie robię pierwszego ruchu. Dobrze? Pochylił się ku mnie i dał mi bardzo długiego całusa. – OK – odparł. – Dobrze się bawiłem – dodał. – Ja też. W czasie niezręcznej pauzy pozbierałam swoje rzeczy. – To do zobaczenia, jak sądzę – powiedziałam. – Tak – odparł z uśmiechem. – Do zobaczenia. Kiedy tylko znalazłam się na górze, w moim pustym, cichym mieszkaniu, zaczęłam sobie pluć w brodę, że zachciało mi się zgrywać nieprzystępną damę. „Nie, pierwszy ruch należy do ciebie”. Co za idiotyzm. Bo przecież wiedziałam, że faceci tacy jak Tony Hobbs nie co dzień stają na mojej drodze. Jednak w tej chwili jedyne, co mogłam zrobić, to nie zawracać sobie tym wszystkim głowy. Spędziłam godzinę, mocząc się w wannie, po czym wpełzłam do łóżka i odleciałam niemal na dziesięć godzin -jako że przez ostatnie dwie noce niewiele spałam. Wstałam tuż po siódmej rano. Zrobiłam śniadanie. Włączyłam laptopa. Wysłałam swój cotygodniowy List z Kairu, w którym opisałam szalony lot śmigłowcem Czerwonego Krzyża pod ostrzałem somalijskiej milicji. Kiedy około południa zadzwonił telefon, rzuciłam się do słuchawki. – Cześć – powiedział Tony. – To mój pierwszy ruch. Przyszedł dziesięć minut później, by zabrać mnie na lunch. Nie dotarliśmy do restauracji. Nie powiem, że zaciągnęłam go do łóżka – bo poszedł bardzo chętnie. Wystarczy powiedzieć, że ledwie otworzyłam drzwi, przylgnęłam do niego jak pijawka. I nawzajem. O wiele później, w łóżku, spojrzał na mnie i zapytał: – To kto robi następny ruch? Romantycznym banałem byłoby stwierdzenie, że od tego momentu staliśmy się nierozłączni. Jednak faktem jest, że to popołudnie uznaję za nasz oficjalny początek – od tej chwili każde z nas stało się zasadniczą częścią życia tego drugiego. Najbardziej zaskoczyło mnie, że przejście do kolejnego etapu było takie proste. Pojawieniu się Tony’ego Hobbsa w moim życiu nie towarzyszyły zwykłe wątpliwości, pytania, niepokoje, nie mówiąc już o popadaniu w uczuciowe skrajności, jakie zwykle cechują typowy coup de foudre. Fakt, że oboje byliśmy ludźmi samodzielnymi – przyzwyczajonymi do polegania wyłącznie na sobie – oznaczał, że ściśle respektowaliśmy swoją potrzebę niezależności. Bawiły nas też nasze narodowe dziwactwa. On często podrwiwał sobie z amerykańskiej dosłowności, którą faktycznie można u mnie dostrzec – potrzeby zadawania pytań przez cały czas i analizowania sytuacji odrobinę za głęboko. Tak samo jak ja uznawałam za zabawną jego nieustającą chęć znajdowania komicznej strony każdej sytuacji. Był absolutnie nieustraszony, jeśli chodzi o styl reporterskiej pracy. Miałam okazję podziwiać go w akcji jakiś miesiąc po naszym poznaniu. Któregoś wieczoru dostaliśmy telefon, że autobus pełen niemieckich turystów został ostrzelany z broni maszynowej przez islamskich fundamentalistów podczas wycieczki do piramid w Gizie. Natychmiast wskoczyliśmy do mojego samochodu i ruszyliśmy w kierunku Sfinksa. Kiedy znaleźliśmy się w pobliżu miejsca masakry, Tony zdołał się przepchnąć poza kordon egipskich żołnierzy, aż do samego ochlapanego krwią autobusu, choć wciąż obawiano się że terroryści, zanim zniknęli, mogli tam wrzucić granaty. Następnego popołudnia na konferencji prasowej egipski minister turystyki próbował zrzucić winę za masakrę na terrorystów spoza kraju... W tym momencie Tony przerwał mu, unosząc w górę przefaksowane prosto do jego biura oświadczenie, w którym kairska organizacja Bracia Muzułmańscy brała na siebie całkowitą odpowiedzialność za atak. Przeczytał oświadczenie niemal idealną arabszczyzną, po czym zwrócił się do ministra i zapytał: „Czy zechce nam pan teraz wyjaśnić, czemu pan kłamie?” Tony był jednak drażliwy na punkcie swojego wzrostu... choć zapewniałam go nie raz i nie dwa, że nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się nawet wzruszające, że utalentowany i zabawnie arogancki mężczyzna tak bardzo przejmuje się swoją posturą. Z czasem zrozumiałam, że brawura Tony’ego – potrzeba zadawania trudnych pytań, rywalizacja o najlepszy artykuł i to jego szalone ryzykanctwo – w dużej części wynikała właśnie z tego kompleksu. W głębi duszy uważał, że „nie dorasta” do innych: wieczny outsider, dzieciak z nosem przylepionym do szyby, wyglądający na świat, z którego czuł się wykluczony. Zajęło mi nieco czasu wykrycie tego dziwacznego poczucia niższości, gdyż maskował je dowcipem i pewnością siebie. Ale któregoś dnia zobaczyłam go w rozmowie z jego ziomkiem – niejakim Wilsonem, korespondentem „Daily Telegraph”. Mimo iż daleko mu było do czterdziestki, Wilson stracił już większość włosów, a jego skóra i ciało zaczynały przybierać przejrzały wygląd, przez co przypominał (by użyć słów Tony’ego) krążek camemberta zostawiony na słońcu. Osobiście nic do niego nie miałam, choć rozwlekłe samogłoski i przedwcześnie obwisłe policzki (nie wspominając już o absurdalnej, szytej na miarę marynarce safari, którą nosił przez cały czas razem z kraciastą koszulą) sprawiały, że wyglądał trochę jak postać z kreskówki. Choć Tony zawsze zachowywał się wobec Wilsona uprzejmie, wiedziałam, że go nie znosi – szczególnie po pewnym spotkaniu w klubie Gezira. Wilson opalał się przy basenie. Był rozebrany do pasa; miał na sobie kraciaste bermudy i zamszowe buty oraz skarpetki. Nie był to ładny widok. Kiedy się z nami przywitał, zapytał Tony’ego: – Jedziesz do domu na święta? – Nie w tym roku. – Jesteś z Londynu, prawda? – Z Buckinghamshire. – A dokładnie? – Amersham. – Ach, tak, Amersham. Koniec linii metra, jak sądzę? Drinka? Twarz Tony’ego stężała, ale Wilson jakby tego nie zauważył. Przywołał kelnera, zamówił trzy dżiny z tonikiem, po czym przeprosił nas i poszedł skorzystać z toalety. Kiedy tylko znalazł się poza zasięgiem słuchu, Tony wysyczał: – Głupi gnojek. – Spokojnie, Tony... – powiedziałam, zaskoczona tym wybuchem, tak do niego niepodobnym. – „Koniec linii metra, jak sądzę?” – Tony przedrzeźniał arystokratyczny akcent Wilsona. – Musiał to powiedzieć. Musiał wbić szpileczkę. Nie mógł sobie darować komentarza. – Ale on tylko powiedział... – Wiem, co powiedział. I doskonale wiedział, o co mu chodzi... – A o co mu chodziło? – Ty tego po prostu nie rozumiesz. – Rzeczywiście, to wszystko jest dla mnie trochę za subtelne – rzuciłam lekko. – Jestem po prostu tępą Amerykanką, która nie rozumie Anglii. – Nikt nie rozumie Anglii. – Nawet Anglicy? – Zwłaszcza Anglicy. Uderzyła mnie ta półprawda, rzucona na odczepnego. Bo Tony rozumiał Anglię aż za dobrze. Tak jak rozumiał (i wyjaśnił mnie) swoją pozycję w hierarchii społecznej. Amersham było absolutnie nijakie. Typowa drobnomieszczańska dzielnica. Tony jej nie cierpiał, choć jego jedyna siostra, której nie widział od lat, została tam, w domu rodziców, których nie mogła zostawić. Ojciec, którego zabił w końcu trwający całe życie romans z papierosami marki Benson&Hedges, pracował w urzędzie miejskim, w biurze statystycznym (pięć lat przed śmiercią został nawet jego kierownikiem). Mama – również od dawna nieżyjąca – była recepcjonistką w przychodni lekarskiej, znajdującej się dokładnie naprzeciwko skromnego, podmiejskiego bliźniaka, w którym Tony się wychował. Choć Tony zdecydowany był uciec z Amersham, zboczył jednak z obranej drogi, by sprawić ojcu przyjemność, i dostał się na York University. Ale kiedy zrobił dyplom (jak się okazało, z najlepszymi notami – choć, co było typowe dla jego flegmatycznego stylu, dopiero po dłuższym czasie przyznał się, że zdobył najwyższe wyróżnienie z angielskiego), postanowił omijać rynek pracy jeszcze przez rok czy dwa. Wraz z dwójką przyjaciół wyruszył w podróż do Katmandu, ale jakimś cudem wylądowali w Kairze. Dwa miesiące później pracował już dla miejscowego anglojęzycznego szmatławca, niejakiej „Egyptian Gazette”. Po sześciu miesiącach opisywania wypadków drogowych, żałosnych przestępstw i tym podobnych drobiazgów, zaczął oferować swoje usługi brytyjskim gazetom, jako wolny strzelec rezydujący w Kairze. Po roku regularnie zaopatrywał już „Chronicie” w krótkie artykuły – a kiedy ich egipski korespondent został odwołany do Londynu, gazeta zaproponowała jego miejsce Tony’emu. Z wyjątkiem krótkiego, półrocznego „zesłania” do londyńskiej redakcji w połowie lat osiemdziesiątych (zagroził odejściem, jeśli nie poślą go z powrotem w teren) krążył z miejsca na miejsce. Oczywiście, mimo całego swojego gadania o akcji, linii frontu i całkowitej niezależności zawodowej, on też musiał połknąć swoją porcję firmowej rycyny i zaliczyć kilka biurowych stołków we Frankfurcie, Tokio i Waszyngtonie (którego szczerze nienawidził). Ale poza tymi kilkoma haustami życiowej prozy, bardzo się starał unikać pułapek domowego życia i regularnej pracy, w które wpada większość ludzi. Tak jak i ja. – Wiesz, tak jakoś wychodzi, że zawsze uciekam gdzie pieprz rośnie od tego rodzaju historii – powiedziałam mu mniej więcej miesiąc po poznaniu. – A więc to się nazywa „historia”? – Wiesz o co mi chodzi. – O to: nie powinienem klękać na kolano i oświadczać się, bo masz zamiar złamać mi serce? Roześmiałam się. – Nie planuję niczego takiego, naprawdę. – No to o co ci chodzi? – O to, że... Przerwałam. Było mi straszliwie głupio. – Więc chciałaś powiedzieć, że...? – zapytał Tony, wesoły jak skowronek. – Widzisz... – ciągnęłam z wahaniem – chyba czasem mówię szybciej, niż myślę. I nie powinnam mówić czegoś tak głupiego. – Nie musisz przepraszać – odparł Tony. – Nie przepraszam – powiedziałam, trochę zła. Ale nagle przyznałam: – A właściwie to tak. Bo... Boże, naprawdę wyjątkowo niezręcznie mi to szło. Jakby mi ktoś zawiązał język na supeł. A Tony wciąż się tylko uśmiechał z rozbawieniem. W końcu jednak powiedział: – Więc nie zamierzasz uciekać gdzie pieprz rośnie? – Nie, raczej nie. Bo... uff... posłuchajże mnie wreszcie... – Nic innego nie robię... – Bo... jestem z tobą cholernie szczęśliwa, i sam fakt, że się tak czuję, jest dla mnie kompletną niespodzianką, bo naprawdę już od dawna nie czułam czegoś takiego i mam nadzieję, że ty też to czujesz, bo nie chcę marnować czasu na kogoś, kto tak nie czuje, bo... Przerwał mi głębokim pocałunkiem. Kiedy skończył, zapytał: – Czy to trafna odpowiedź na twoje pytanie? – Cóż... Czyny chyba mówią głośniej niż słowa – ale i tak chciałam usłyszeć od niego to, co sama przed chwilą powiedziałam. Z drugiej strony, jeśli ja nie byłam zbyt dobra w otwartym artykułowaniu kwestii sercowych, to Tony był na ten temat jeszcze mniej wylewny, o czym zdążyłam się już przekonać. I dlatego byłam szczerze zaskoczona, kiedy powiedział: – Bardzo się cieszę, że nie uciekasz gdzie pieprz rośnie. Czy to było wyznanie miłości? Miałam nadzieję, że tak. Bo ja w tej chwili już wiedziałam, że go kocham. Ale wiedziałam też, że moja chaotyczna przemowa to maksimum, na jakie mnie stać, jeśli chodzi o wyznawanie istotnych emocji. Tego rodzaju wyznania zawsze były dla mnie trudne. Tak jak dla moich rodziców, pary nauczycieli, którym nikt nie mógł zarzucić braku miłości i wsparcia dla obu córek, ale którzy byli niesłychanie powściągliwi i pełni rezerwy, jeśli chodziło o publiczne okazywanie uczuć. – Chyba tylko raz widziałam, jak rodzice się pocałowali – powiedziała mi starsza siostra, Sandy, niedługo po ich śmierci w wypadku samochodowym. – I na pewno nie byli najlepsi w przytulankach. Ale i tak to nie miało znaczenia, prawda? – Nie – przyznałam. – Najmniejszego. Wtedy Sandy załamała się kompletnie i rozpłakała tak głośno, że brzmiało to jak jęki zawodowej płaczki. Jeśli chodzi o mnie, publicznie przejawiałam rozpacz po śmierci rodziców raczej rzadko. Może dlatego, że byłam zbyt otępiała, by płakać. Był rok 1988, miałam dwadzieścia jeden lat. Właśnie zakończyłam naukę w Mount Holyoke College i za kilka tygodni miałam rozpocząć pracę w „Boston Post”. Właśnie z dwiema koleżankami znalazłam sobie mieszkanie w dzielnicy zwanej Back Bay. Właśnie kupiłam pierwszy samochód (zdezelowanego volkswagena garbusa za tysiąc dolców) i właśnie dowiedziałam się, że dostanę dyplom magna cum laude. Moi rodzice nie posiadali się z radości. Kiedy przyjechali do college’u, by popatrzeć, jak odbieram dyplom, byli w tak szampańskich humorach, że poszli nawet na wielkie, pożegnalne przyjęcie w kampusie. Chciałam, żeby zostali na noc, ale musieli wracać do Worcester tego samego wieczoru, by zdążyć na jakąś ważną kościelną uroczystość następnego dnia (jak wielu liberałów z Nowej Anglii byli praktykującymi unitarianami). Zanim wsiedli do samochodu, ojciec uściskał mnie mocno – co było dla niego zupełnie nietypowym gestem – i powiedział, że mnie kocha. Dwie godziny później, jadąc na południe autostradą międzystanową, zasnął za kierownicą. Samochód zjechał na lewo, przebił się przez bandę między jezdniami i wpadł wprost na nadjeżdżający z przeciwnej strony wóz – forda kombi. Jechała nim pięcioosobowa rodzina. Zginęło dwoje pasażerów – młoda matka z małym synkiem. Zginęli też moi rodzice. Po ich śmierci Sandy spodziewała się, że prędzej czy później się rozkleję (bo sama rozklejała się co chwila). Wiem, że złościło ją i martwiło, że nie wyrażam rozpaczy głośno i otwarcie (choć każdy, kto mnie wtedy widział, mógł stwierdzić, że był to dla mnie potężny cios). Ale w końcu to ona była w rodzinie najbardziej rozhuśtaną emocjonalnie osobą. A teraz też jedynym geograficznie zafiksowanym punktem w moim życiu – kimś, kto nade mną czuwał (tak jak i ja czuwałam nad nią). Trudno by jednak znaleźć dwa tak różniące się charaktery. Ja wiecznie podkreślałam swoją niezależność, Sandy była prawdziwą domatorką. Idąc w ślady rodziców, została nauczycielką w szkole średniej, wyszła za nauczyciela wuefu, przeprowadziła się na bostońskie przedmieście i w wieku trzydziestu lat miała już trójkę dzieci. Po drodze pozwoliła sobie nabrać trochę ciała– aż zrobiło się go prawie osiemdziesiąt kilo (co nie wygląda najlepiej u kobiety o wzroście zaledwie metr sześćdziesiąt) i miała skłonność do nieustannego podjadania. Od czasu do czasu napomykałam, że dobrze byłoby zamknąć lodówkę na kłódkę, ale nie naciskałam jej zbyt mocno. Prawienie kazań to nie mój styl – Sandy jest zbyt wrażliwa na jakąkolwiek krytykę, zbyt uczuciowa i taka cholernie miła. Była też jedyną osobą, której zawsze mówiłam otwarcie o wszystkim, co się ze mną dzieje – z wyjątkiem okresu bezpośrednio po śmierci rodziców, kiedy zamknęłam się w sobie i nikt nie potrafił do mnie dotrzeć. Pomogła mi nowa praca w „Post”. Choć mój szef w dziale miejskim nie spodziewał się, że od razu stawię się w pracy, uparłam się, by zacząć już w dziesięć dni po pogrzebie rodziców. Skoczyłam na głęboką wodę. Dwunastogodzinne szychty były moją specjalnością. Zgłaszałam się też do dodatkowych zleceń, biorąc każdy temat, jaki tylko zdołałam obskoczyć, i szybko wyrobiłam sobie markę absolutnie niezawodnej pracoholiczki. A potem, jakieś cztery miesiące od rozpoczęcia pracy, wracając któregoś wieczoru do domu, minęłam dwoje ludzi mniej więcej w wieku moich rodziców, idących Bolyston Street i trzymających się za ręce. Nie było w tej parze nic niezwykłego. Nie przypominali nawet moich rodziców. Byli po prostu zwyczajnym małżeństwem po pięćdziesiątce, trzymającym się za ręce. Może właśnie to mnie tak rozbiło – fakt, że w przeciwieństwie do wielu par w tym stadium małżeństwa, po nich widać było, że lubią być razem... tak jak po moich rodzicach zawsze było widać, że własne towarzystwo sprawia im przyjemność. Zresztą, jakikolwiek był powód, w następnej chwili opierałam się o słup latarni i zanosiłam płaczem. Nie mogłam się powstrzymać, nie mogłam wynurzyć się z tej fali desperackiej rozpaczy, która mnie w końcu porwała. Stałam tak przez długi czas, uczepiona dla równowagi ulicznego słupa. Głębia mojego smutku wydała mi się nagle wręcz bezdenna, niezmierzona. Podszedł do mnie policjant. Położył mi wielką dłoń na ramieniu i spytał, czy nie potrzebuję pomocy. – Ja chcę do mamusi i tatusia – miałam ochotę krzyknąć, zamieniając się na powrót w sześcioletnie dziecko, które wszyscy nosimy w sobie, wiecznie spragnione rodzicielskiej opieki w najbardziej przerażających chwilach życia. Udało mi się jednak wyjaśnić, że po prostu straciłam niedawno kogoś bliskiego i potrzebuję tylko taksówki do domu. Policjant zatrzymał taksówkę (w Bostonie to nie takie proste – ale przecież był policjantem). Pomógł mi wsiąść, mówiąc mi (na swój niezgrabny, szorstko-miły sposób), że „żałobę trzeba wypłakać, nie ma innej rady”. Podziękowałam mu i podczas jazdy trzymałam się jakoś w garści. Ale kiedy weszłam do mieszkania, padłam na łóżko i znów poddałam się tej dzikiej, nieopanowanej fali smutku. Nie pamiętam, jak długo płakałam; wiem tylko, że nagle była druga nad ranem, a ja leżałam w pozycji płodowej, kompletnie wyczerpana i bardzo wdzięczna moim współlokatorkom, że nie było ich tego wieczoru w domu. Nie chciałam, by ktokolwiek widział mnie w tym stanie. Kiedy obudziłam się następnego dnia, wczesnym rankiem, moja twarz wciąż była spuchnięta, oczy zaczerwienione, każdy mięsień i nerw obolały. Ale łzy już nie wróciły. Wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na kolejną taką wizytę w podziemnym świecie rozpaczy. Założyłam więc maskę surowego zdecydowania i wróciłam do pracy – bo to jedyne, co można zrobić w takich okolicznościach. Wszystkie przypadkowe śmierci są jednocześnie absurdalne i tragiczne. I, jak powiedziałam Tony’emu, jeden jedyny raz opowiadając mu tę historię, kiedy człowiek traci najważniejsze osoby w życiu – rodziców – w tak przypadkowych okolicznościach, cholernie szybko zaczyna sobie zdawać sprawę, że wszystko jest kruche; że tak zwane „poczucie bezpieczeństwa” jest cienkie jak skorupka jajka i może pęknąć bez ostrzeżenia w każdej chwili. – To wtedy postanowiłaś, że chcesz zostać korespondentem wojennym? – zapytał Tony, głaszcząc mnie po twarzy. – Trafiony, zatopiony. Tak naprawdę potrzebowałam sześciu lat, by wydostać się z działu miejskiego do sekcji felietonów i objąć małą kolumnę na stronie redakcyjnej. Potem w końcu wysłano mnie na pierwszą, tymczasową delegację do Waszyngtonu. Gdyby Richard znalazł sposób na przeniesienie się do Tokio, pewnie z miejsca wyszłabym za niego. – Po prostu na Tokio zależało ci odrobinę bardziej – powiedział Tony. – Gdybym wyszła za Richarda, mieszkałabym na jakimś wygodnym przedmieściu, na przykład Wellesley. Pewnie miałabym dwójkę dzieci, jeepa cherokee i pisałabym dla „Post” felietony obyczajowe... i to nie byłoby wcale złe życie. Ale nie mieszkałabym w tych wszystkich zwariowanych miejscach na całym świecie i nie przeżyłabym nawet jednej czwartej swoich przygód, za które w dodatku mi płacą. – I nie spotkałabyś mnie – dodał Tony. – No właśnie – przytaknęłam, całując go. – I nie zakochałabym się w tobie. Pauza. Ta ostatnia uwaga wprawiła mnie w jeszcze większe osłupienie niż jego. – Jakim cudem mi się to wymknęło? – zapytałam. Tony pochylił się ku mnie i pocałował mocno. – Cieszę się, że ci się wymknęło – powiedział. – Boja czuję to samo. Byłam zdumiona faktem, że się zakochałam... i że tę miłość odwzajemniał ktoś, kto wydawał się dokładnie takim mężczyzną, o jakim potajemnie marzyłam, ale tak naprawdę nie wierzyłam, że istnieje (dziennikarze, ogólnie rzecz biorąc, są po prostu beznadziejni). Pewna doza wrodzonej rozwagi nadal podpowiadała mi, by posuwać się naprzód ostrożnie. Nie chciałam się zastanawiać, czy przetrwamy następny tydzień czy miesiąc. I to samo wyczuwałam u Tony’ego. Nie zdołałam wyciągnąć od niego zbyt wiele na temat jego romantycznej przeszłości – choć wspomniał, że kiedyś niewiele mu brakowało do małżeństwa („ale wszystko poszło źle... i może lepiej, że tak się stało”). Chciałam wycisnąć z niego jakieś dalsze szczegóły (ostatecznie ja powiedziałam mu o Richardzie), ale szybko zmienił temat. Dałam temu spokój, zakładając, że w końcu sam dojrzeje i opowie mi całą historię. A może po prostu nie chciałam go za mocno naciskać – bo przez te dwa miesiące nauczyłam się już, że Tony Hobbs nie cierpi być zapędzany w kozi róg i zmuszany do tłumaczenia się. Żadnemu z nas nie zależało na informowaniu znajomych kairskich pismaków, że staliśmy się parą. Nie dlatego, że baliśmy się plotek – po prostu uważaliśmy, że to nie ich zafajdany interes. Tak więc publicznie występowaliśmy wyłącznie jako dwójka kolegów po fachu. A przynajmniej tak mi się wydawało. Dopóki Wilson – ten tłusty typek z „Daily Telegraph” – nie uświadomił mi, że jest inaczej. Zadzwonił do mnie do biura z propozycją wspólnego lunchu, mówiąc, że najwyższa pora, byśmy wreszcie usiedli we dwójkę i ucięli sobie dłuższą pogawędkę. Powiedział to tym swoim lekko pompatycznym tonem, przez co zabrzmiało to jak zaproszenie na dwór królewski albo jakby robił mi Bóg wie jaki zaszczyt, zapraszając mnie do kawiarni w hotelu Semiramis. Jak się okazało, lunch posłużył mu za pretekst, by wycisnąć ze mnie informacje o różnego rodzaju egipskich ministrach i jak najwięcej moich lokalnych kontaktów. Ale kiedy ni stąd, ni zowąd wspomniał o Tonym, trochę mnie zaskoczył... właśnie dlatego, że tak bardzo staraliśmy się nie afiszować. Był to szczyt naiwności, biorąc pod uwagę, że w mieście takim jak Kair dziennikarze wiedzą nawet, co ich koledzy jadają na śniadanie. Mimo wszystko nie byłam przygotowana na pytanie Wilsona: – A jakże się ostatnio miewa pan Hobbs? Starałam się zachować kamienną twarz. – Zakładam, że dobrze. Wilson uśmiechnął się. – Zakładasz...? – Jego samopoczucie to jego sprawa. Kolejny oślizgły uśmiech. – Rozumiem. – Ale skoro tak cię to interesuje – ciągnęłam – możesz zadzwonić do jego biura. Wilson zignorował tę uwagę i zaczął z innej mańki. – Interesujący gość z tego Hobbsa. – W jakim sensie? – No cóż, jest znany ze swojej legendarnej lekkomyślności i nieumiejętności zadowalania szefów. – Nie wiedziałam o tym. – W Londynie mówi się powszechnie, że Hobbs to chodząca katastrofa, jeśli chodzi o biurową dyplomację. Prawdziwy rozrabiaka... ale bardzo utalentowany reporter, i dlatego tolerowali go tak długo. Spojrzał na mnie, czekając na odpowiedź. Nie odezwałam się. Wilson uśmiechnął się znowu, uznając, że moje milczenie to kolejny objaw zażenowania (i miał rację). W końcu dodał: – I na pewno wiesz, że w sprawach sercowych zawsze był trochę... hm, jak by to elegancko ująć... jak rozszalały byk, że tak powiem. Zalicza kobiety jak... – Czy te uwagi mają coś na celu? – zapytałam lekko. Teraz on zrobił zaskoczoną minę, choć w jego wykonaniu była to mina raczej teatralna. – Ja tylko staram się podtrzymać konwersację – powiedział z udawaną urazą. – I oczywiście chciałem trochę poplotkować. A najlepsza plotka o panu Anthonym Hobbsie jest taka, że w końcu pewna kobieta złamała staruszkowi serce. Oczywiście to stara plotka, ale... Przerwał, z rozmysłem pozostawiając historię w zawieszeniu. A ja, jak idiotka, zapytałam: – Jaka kobieta? I wtedy Wilson opowiedział mi o Elaine Plunkett. Słuchałam z pełnym niepokoju zainteresowaniem – i z rosnącym niesmakiem. Wilson mówił przyciszonym głosem konspiratora, choć z pozoru jego ton był lekki, wręcz frywolny. Było to coś, co zaczęłam zauważać u pewnego typu Anglików, szczególnie kiedy mieli do czynienia z Amerykanami (lub, co gorsza, z Amerykankami). Uważali nas za tak zasadnicze, tak męcząco rzeczowe we wszystkim, co robimy, że próbowali przeciwstawiać naszej dosłowności lekką jak piórko ironię, jakby ich słowa nie miały żadnej wagi ... choć tak naprawdę wszystko, co mówili, niosło ze sobą poważne konsekwencje. Wilson przemawiał właśnie w takim stylu – na dodatek podszytym nutą złośliwości. A jednak słuchałam uważnie każdego słowa. Bo mówił o Tonym – w którym byłam zakochana. Tak więc dzięki uprzejmości Wilsona dowiedziałam się, że inna kobieta – irlandzka dziennikarka pracująca w Waszyngtonie, niejaka Elaine Plunkett – złamała Tony’emu serce. W żaden sposób mnie to nie dotknęło, bo nie zamierzałam odgrywać zazdrosnej idiotki, gryzącej się w nieskończoność faktem, że to nie on zostawił tę całą Plunkett, tylko ona jego... albo, co gorsza, że mogła być miłością jego życia. Czułam tylko głębokie obrzydzenie do gry, którą prowadził Wilson – i w końcu uznałam, że należy dać mu po łapach. Porządnie. Ale cierpliwie czekałam na odpowiedni moment jego monologu, by zadać cios. – .. .oczywiście kiedy Hobbs zalał się łzami na oczach naszego człowieka w Waszyngtonie... znasz Christophera Perkinsa? Fantastycznie niedyskretny... no, w każdym razie Hobbs trochę się rozkleił w trakcie popijawy z Perkinsem. I jakoś tak wyszło, że w ciągu dwudziestu czterech godzin wiedział o tym cały Londyn. Nikt nie mógł w to uwierzyć. Twardziel Hobbs mazgai się przez jakąś dziennikareczkę... – Chcesz powiedzieć, taką jak ja? Wilson roześmiał się teatralnie, ale nie odpowiedział. – No, proszę, odpowiedz na moje pytanie – powiedziałam głośno, rozbawionym tonem. – Jakie pytanie? – zdziwił się Wilson. – Czy jestem podobna do tej Plunkett? – A skąd mam wiedzieć? Nigdy jej nie poznałem. – No tak, ale jestem dziennikareczką, tak jak ona. I sypiam z Tonym Hobbsem, tak jak ona. Długa pauza. Wilson usiłował przybrać zdumiony wyraz twarzy. Nie udało mu się. – Nie wiedziałem... – Kłamiesz – rzuciłam ze śmiechem. To słowo podziałało na niego jak policzek. – Co powiedziałaś? Uraczyłam go szerokim uśmiechem. – Nazwałam cię kłamcą. Bo nim jesteś. – Naprawdę myślę... – Że co? Że możesz bawić się ze mną w swoją brudną gierkę i że ujdzie ci to na sucho? Wilson przesunął wielki tyłek na krześle i zmiął chusteczkę w dłoni. – Naprawdę nie chciałem nikogo urazić. – Owszem, chciałeś. Zaczął szukać po sali kelnera. – Naprawdę muszę już iść. Pochyliłam się, aż moja twarz znalazła się jakieś dwa centymetry od jego gęby. I utrzymując jowialny, lekki ton, powiedziałam: – Wiesz co? Jesteś taki sam, jak każdy rozrabiaka, którego spotkałam w życiu. Podwijasz ogon pod siebie i zmykasz, kiedy tylko ktoś stawi ci czoło. Wstał i wyszedł, ale nie przeprosił. Anglicy nigdy nie przepraszają. – Założę się, że amerykańscy mężczyźni też się nie palą do przeprosin – powiedział Tony, kiedy wygłosiłam to stwierdzenie. – Są lepiej wytresowani niż wy. – To dlatego, że dorastają z tym utajonym, purytańskim poczuciem winy, i w przekonaniu, że wszystko ma swoją cenę. – Za to Anglicy... – Nam się wydaje, że wszystko ujdzie nam płazem... może. Kusiło mnie, by opowiedzieć mu o rozmowie z Wilsonem, ale wtedy musiałabym się przyznać, że wiem o Elaine Plunkett, a uznałam, że nie wynikłoby z tego nic dobrego. Wręcz przeciwnie, bałam się, że Tony może się poczuć zdemaskowany... albo, co gorsza, zawstydzony (a to uczucie, którego boją się wszyscy Anglicy). Nie chciałam mu tłumaczyć, że cała ta historia o Elaine Plunkett sprawiła, że kocham go jeszcze bardziej. Bo przekonałam się, że jest tak samo wrażliwy, jak każdy człowiek. I podobało mi się to. Jego słabość dziwnie dodawała mi pewności; pozwalała mi pamiętać, że jego też można zranić. Dwa tygodnie później nadarzyła się okazja, by poobserwować Tony’ego na jego własnym terenie, kiedy ni stąd, ni zowąd zapytał mnie: – Masz ochotę wyskoczyć na parę dni do Londynu? Wyjaśnił, że wezwano go na spotkanie do „Chronicie”. – To nic podejrzanego, po prostu doroczny lunch z naczelnym – powiedział od niechcenia. – Co powiesz na kilka dni w Savoyu? Nie musiał mnie długo namawiać. Byłam w Londynie tylko raz, w latach osiemdziesiątych, jeszcze zanim zaczęłam jeździć za granicę jako korespondent – na jednej z tych idiotycznych, dwutygodniowych wycieczek po europejskich stolicach, włączając w to cztery dni w Londynie. Ale podobało mi się to, co widziałam. Trzeba pamiętać, że zobaczyłam tylko różnego rodzaju pomniki i muzea, dwa interesujące przedstawienia teatralne i przebłysk eleganckiego życia, jakie prowadzą ci, których stać na rezydencję w Chelsea. Innymi słowy, mój obraz Londynu był, oględnie mówiąc, wyrywkowy. Pokój w Savoyu też nie daje wielkiego pojęcia o prawdziwym, brudnym obliczu Londynu. Przeciwnie, apartament z widokiem na Tamizę i butelką szampana, czekającą na nas w wiaderku z lodem, wywarł na mnie spore wrażenie. – „Chronicie” zawsze w ten sposób traktuje swoich zagranicznych korespondentów? – zapytałam. – Żartujesz – roześmiał się Tony. – Menedżer hotelu jest moim starym przyjacielem, poznaliśmy się, kiedy prowadził Intercontinental w Tokio. Zawsze ma coś dla mnie, ilekroć jestem w mieście. – No, ulżyło mi – powiedziałam. – Co takiego? – Nie pogwałciłeś jednej z podstawowych zasad dziennikarstwa. Nigdy nie płać za nic z własnej kieszeni. Roześmiał się i pociągnął mnie na łóżko. Nalał mi kieliszek szampana. – Nie da rady – powiedziałam. – Jestem na antybiotykach. – Od kiedy? – Od wczoraj, od kiedy poszłam do lekarza przy ambasadzie z zapaleniem gardła. – Masz zapalenie gardła? Otworzyłam szeroko usta. – Proszę bardzo, zajrzyj sobie. – Nie, dziękuję – odparł. – To dlatego nie piłaś w samolocie? – Lepiej nie mieszać alkoholu z antybiotykami. – Powinnaś mi powiedzieć. – Po co? To tylko zapalenie gardła. – Rany, ależ z ciebie zołza. – Wiem. – Muszę powiedzieć, że jestem zawiedziony. Bo, do diabła, z kim będę pił przez te kilka dni? Pytanie było raczej retoryczne, bo Tony miał mnóstwo towarzyszy do szklanki przez trzy dni, które spędziliśmy w Londynie. Co wieczór spotykaliśmy się z jego kolegami po fachu i przyjaciółmi. Znajomi podobali mi się bez wyjątku. Najpierw była Kate Medford – dawna koleżanka z „Chronicie”. W tej chwili prowadziła główne, popołudniowe wydanie wiadomości w BBC Radio 4 i (wraz mężem Rogerem, onkologiem) wydała dla nas małą kolacyjkę w swoim domu na zielonym „wewnętrznym przedmieściu”, zwanym Chiswick. Potem było mocno zakrapiany (w każdym razie dla Tony’ego) wieczór w mieście z kolegą dziennikarzem, niejakim Dermotem Fahym, który prowadził rubrykę codzienną w „Independent” i był genialnym gawędziarzem. A także starym świntuchem, nieprzepuszczającym niczemu, co się rusza. Przez cały wieczór ślinił się do mnie, ku ogromnej uciesze Tony’ego (powiedział mi zresztą później, że: „Dermot robi tak przy każdej kobiecie”, na co musiałam odpowiedzieć: „No cóż, dziękuję bardzo”). Potem spotkaliśmy się z byłym dziennikarzem z „Telegraph”, Robertem Matthewsem, który zarobił sporo pieniędzy na swoim pierwszym thrillerze w stylu Roberta Ludluma. Uparł się, by zabrać nas na niedorzecznie drogi posiłek w Ivy, zamówił kilka butelek wina po sześćdziesiąt funtów każda, wypił go o wiele za dużo i zaczął raczyć nas wisielczymi historyjkami na temat swojego niedawnego rozwodu – opowiadał je znakomicie w pełnym czarnego humoru i autoironii stylu, ale dawało się w nich wyczuć ogromny osobisty ból. Wszyscy przyjaciele Tony’ego byli pierwszej klasy kompanami do rozmów, lubili siedzieć do późna i wypijać o trzy kieliszki wina za dużo i (co ogromnie mi zaimponowało) właściwie nigdy nie mówili o sobie. Choć Tony nie widział się z nimi przez rok, na temat pracy padały zaledwie krótkie wzmianki („Nie zastrzelili cię jeszcze islamscy ekstremiści?” – i tym podobne). Jeśli wypływały osobiste tematy – jak na przykład rozwód Roberta – traktowane były z ironicznym przymrużeniem oka. Nawet kiedy Tony delikatnie zapytał Kate ojej córkę (która, jak się okazało, wychodziła z niemal śmiertelnego przypadku anoreksji), odparła: – Cóż, to trochę jak z tym stwierdzeniem Rossiniego na temat oper Wagnera: od czasu do czasu zdarza się wspaniałe piętnaście minut. Po czym zostawiono temat. Intrygującą cechą tego stylu rozmów był sposób, w jaki każdy udzielał o sobie tyle informacji, by rozmówcy byli na bieżąco, jeśli chodzi o jego życie – ale ilekroć rozmowa zbaczała na osobiste tory, nieuchronnie kierowana była w stronę bardziej ogólnych kwestii. Szybko wyczulam, że zbyt długie wywody na temat spraw prywatnych w towarzystwie większym niż dwie osoby uważane były za nieeleganckie... szczególnie w obecności kogoś obcego, jak ja. Mimo wszystko jednak podobał mi się ten styl konwersacji i fakt, że zręczny żart uznawany był za rzecz godną pochwały. Nawet gdy rozmowa zahaczała o poważne, gorące tematy, kryła się w nich zawsze nuta zgryźliwego humoru. Nie było mowy o tej sztywnej powadze, tak często charakteryzującej dyskusje Amerykanów. Zresztą Tony uświadomił mi kiedyś, na czym polega podstawowa różnica między Jankesami i Angolami: Amerykanie uważają, że życie jest poważne, ale nie beznadziejne, natomiast Anglicy – że jest beznadziejne, ale niepoważne. W ciągu trzech dni londyńskich pogawędek przekonałam się do tej prawdy, ale przekonałam się również, że z łatwością potrafię wyjść z twarzą z tego rodzaju przekomarzanek. Tony przedstawiał mnie swoim przyjaciołom – i wydawał się zachwycony, że dopasowałam się do nich tak szybko. A ja byłam zadowolona, że się mną popisywał. Ja też chciałam się nim pochwalić, ale moja jedyna znajoma w Londynie, Margaret Campbell, wyjechała akurat z miasta. Kiedy Tony jadł lunch z naczelnym, pojechałam metrem do Hampstead i szwendałam się uliczkami wśród rezydencji nadzianych londyńczyków, a potem jeszcze godzinę błąkałam się po The Heath, przez cały czas myśląc, że jest tu naprawdę przyjemnie. Może miało to coś wspólnego z faktem, że po miejskim szaleństwie Kaim Londyn na pierwszy rzut oka wydawał się wzorem porządku i czystości. Oczywiście drugiego dnia pobytu zauważałam też śmieci na ulicach, graffiti, bezdomnych śpiących gdzie popadnie i potworny ruch samochodowy. Ale te „brzydsze” miejskie cechy wydawały mi się po prostu nieodzownym elementem życia metropolii. No i był jeszcze drobny fakt, że spędziłam ten czas w Londynie z Tonym... przez co miasto wydawało mi się znacznie piękniejsze. Tony też to przyznał, twierdząc, że po raz pierwszy od wielu lat znowu „poczuł” Londyn. Co się tyczy lunchu z naczelnym, nie powiedział o nim ani słowa – stwierdził tylko, że poszło dobrze. Ale dwa dni później zdradził mi więcej szczegółów na temat tego spotkania. Już od godziny siedzieliśmy w samolocie do Kairu, kiedy nagle zwrócił się do mnie i oznajmił: – Muszę z tobą o czymś porozmawiać. – To brzmi poważnie – odparłam, odkładając powieść, którą czytałam. – Ale nie jest poważne. Tylko interesujące. – To znaczy...? – Hm. Nie chciałem o tym wspominać, póki byliśmy w Londynie, bo nie chciałem spędzić dwóch ostatnich dni na dyskusjach. – Na dyskusjach o czym? – O tym, że mój naczelny zaproponował mi nowe stanowisko. – Jakiego rodzaju? – Redaktora naczelnego działu zagranicznego. Potrzebowałam chwili, by przetrawić tę informację. – Gratuluję – powiedziałam w końcu. – Przyjąłeś propozycję? – Oczywiście, że nie. Bo... – Tak? – No bo... chciałem najpierw porozmawiać o tym z tobą. – Bo to by oznaczało przeniesienie do Londynu? – Tak. – Chcesz tę robotę? – Ujmę to w ten sposób: Jego Lordowska Wysokość dał mi dość niedwuznacznie do zrozumienia, że powinienem ją przyjąć. Sugerował też, że po prawie dwudziestu latach w terenie najwyższy czas, żebym zajął stołek w kwaterze głównej. Oczywiście, mógłbym walczyć o powrót, ale nie sądzę, żebym tym razem wygrał. A zresztą stanowisko naczelnego działu zagranicznego to raczej nie jest degradacja... Umilkł. – Przyjmiesz tę robotę? – zapytałam. – Myślę, że muszę. Ale... to nie oznacza, że mam wracać do Londynu sam. Kolejna pauza. Przez chwilę zastanawiałam się nad ostatnim zdaniem. W końcu odezwałam się: – Ja też mam nowinę. I muszę się do czegoś przyznać. Tony spojrzał na mnie nieufnie. – Do czego musisz się przyznać? – Nie biorę antybiotyków. Nie mam zapalenia gardła. Ale nie mogę teraz pić... bo tak się składa, że jestem w ciąży. 3 Tony dobrze przyjął moje rewelacje. Nie zadrżał ani nie pobladł. Był moment osłupienia i kilka sekund na szybkie przemyślenie. Ale potem wziął mnie za rękę, ścisnął ją mocno i powiedział: – To dobra wiadomość. – Naprawdę tak uważasz? – Oczywiście. A ty jesteś pewna...? – Na ile mogą dać pewność dwa testy ciążowe – odparłam. – Chcesz utrzymać ciążę? – Mam trzydzieści siedem lat, Tony. A to u kobiety oznacza „teraz albo nigdy”. Ale nawet jeśli zechcę ją utrzymać, to jeszcze nie znaczy, że musisz mieć w tym udział. Chciałabym, żebyś miał. Ale... Tony wzruszył ramionami. – Chcę mieć w tym udział – powiedział. – Jesteś pewien? – Absolutnie. I chcę, żebyś pojechała ze mną do Londynu. Teraz z kolei ja trochę zbladłam. – Dobrze się czujesz? – zapytał. – Jestem tylko zaskoczona. – Czym? – Kierunkiem, w jakim zmierza ta rozmowa. – Niepokoisz się? Ha, to mało powiedziane. Choć udało mi się utrzymać lęk na drugim planie podczas pobytu w Londynie (nie mówiąc już o tygodniu przed – wyjazdem, kiedy pierwszy test ciążowy wrócił z wynikiem pozytywnym od mojego lekarza w Kairze), mimo wszystko był wszechobecny. I nie bez powodu. Z jednej strony, cieszyłam się tą ciążą, z drugiej, jednak przerażała mnie perspektywa urodzenia dziecka. Może miało to coś wspólnego z faktem, że tak naprawdę nie spodziewałam się, że zajdę w ciążę. Normalne u każdej kobiety podszepty hormonów nie miały szansy wobec faktu, że w moim szczęśliwym, niezależnym życiu nie było miejsca na tak ogromne zobowiązanie, jakim jest macierzyństwo. Więc odkrycie, że jednak jestem w ciąży, rozbiło mnie kompletnie. Ale ludzie zawsze potrafią zaskakiwać – i to właśnie zrobił Tony. Przez resztę drogi do Kairu tłumaczył mi, że jego zdaniem ta ciąża to bardzo dobra rzecz i że zbiegła się z jego przeniesieniem do Londynu, zupełnie jakby sam los chciał nas zmusić do podjęcia poważnych decyzji. I wszystko wydarzyło się w odpowiednim momencie. Bo idealnie do siebie pasujemy. Choć oczywiście żadnemu z nas nie będzie łatwo przyzwyczaić się do mieszkania pod wspólnym dachem – i do siedzenia za biurkiem (był pewien, że uda mi się wkręcić do londyńskiego biura „Post”) – czy to nie pora, byśmy wreszcie poddali się temu, co nieuniknione, i ustatkowali się? – Czy mówisz o małżeństwie? – zapytałam, kiedy skończył swoje przemówienie. Nie spojrzał mi w oczy, ale przyznał: – Więc... tak, ja... tak, chyba tak. Nagle poczułam, że dobrze by mi zrobiła bardzo duża wódka, i głęboko pożałowałam, że nie mogę tykać alkoholu. – Będę musiała to wszystko przemyśleć. Muszę dać Tony’emu duży plus za to, że nie ciągnął tematu. Nie naciskał mnie też w żaden sposób w ciągu następnego tygodnia. Ale w końcu to nie byłoby w jego stylu. Tak więc przez kilka pierwszych dni po powrocie z Londynu daliśmy sobie czas na myślenie. Poprawka: on dał mi czas na myślenie. Owszem, rozmawialiśmy dwa razy dziennie przez telefon i nawet zjedliśmy razem wesoły lunch, podczas którego ani razu nie wspomnieliśmy o tej wielkiej jak wieloryb kwestii, która zawisła nad nami... choć pod koniec zapytałam: – Zawiadomiłeś już „Chronicie” o swojej decyzji? – Nie... wciąż czekam na zgodę pewnej osoby. Uśmiechnął się do mnie. Choć gazeta naciskała, on nie chciał wywierać presji na mnie. A ja mogłam tylko podziwiać jego opanowanie i porównywać go z Richardem Pettifordem. Kiedy Richard próbował mnie skłonić do małżeństwa, kilka razy przekroczył granice dobrego smaku, a w końcu potraktował mnie (w iście adwokackim stylu) jak opornego przysięgłego, którego trzeba przekonać do swojego punktu widzenia. Tony’emu nie musiałam nawet odpowiadać na wzmiankę o „zgodzie pewnej osoby”. Wiedział, że poprosił mnie o podjęcie bardzo trudnej decyzji. Zapytałam więc tylko: – Ale i tak wyjeżdżasz dopiero za trzy miesiące? – Tak, choć naczelny chce znać moją odpowiedź do końca tygodnia. I tymczasem na tym stanęło. Oczywiście oprócz bardzo poważnych i intensywnych rozmyślań wykonałam również kilka ważnych telefonów – pierwszy z nich do Thomasa Richardsona, naczelnego redaktora „Post” i człowieka, z którym zawsze łączył mnie serdeczny, choć pełny dystansu stosunek. Jako Jankes starej daty Richardson cenił sobie bezpośredniość, kiedy więc do mnie oddzwonił, byłam z nim absolutnie szczera. Wyjaśniłam, że wychodzę za mąż za dziennikarza z „Chronicie” i planuję przeprowadzkę do Anglii. Powiedziałam też, że uważam „Post” za swój dom i oczywiście chciałabym zostać w gazecie, ale fakt, iż jestem w ciąży, oznacza, że będę potrzebować dwunastu tygodni urlopu macierzyńskiego za jakieś siedem miesięcy. – Jesteś w ciąży? – zapytał Richardson, szczerze zdumiony. – Na to wygląda. – Ależ to wspaniała wiadomość, Sally. I doskonale rozumiem, dlaczego chcesz urodzić dziecko w Londynie... – Chodzi o to, że przenosimy się dopiero za trzy miesiące. – Jestem pewien, że uda mi się coś zorganizować w londyńskim biurze. Jeden z naszych korespondentów mówił o powrocie do Bostonu, więc nie mogłaś sobie wybrać lepszego momentu. Z zawodowego punktu widzenia trochę zaniepokoił mnie fakt, że szef tak mi ułatwia przeprowadzkę do Londynu. Teraz nie miałam już powodu, żeby nie jechać z Tonym. Ale kiedy powiedziałam mu, że przeniesienie do londyńskiego biura „Post” jest praktycznie pewne, przyznałam się też, że jestem przerażona tymi wszystkimi zmianami. I znowu jego odpowiedź (zgodnie z przewidywaniami dowcipna) dodała mi otuchy. Powiedział, że przecież nie idę do klasztoru. Ani nie przeprowadzamy się do Ulan Bator. I będę miała pracę. A jeśli stwierdzimy, że nie znosimy siedzenia za biurkiem... kto powiedział, że musimy tkwić w Londynie do końca życia? – Zresztą nie mamy zamiaru więzić siebie nawzajem, prawda? To nie w naszym stylu – powiedział. – Nie ma mowy – odparłam. – Miło mi to słyszeć. – Tony roześmiał się. – W takim razie to nie będzie koniec świata, jeśli pobierzemy się w ciągu tych paru tygodni, co? – Od kiedy zrobiłeś się taki romantyczny? – zapytałam. – Od kiedy parę dni temu porozmawiałem z jednym gościem z naszego konsulatu. Ten „gość” powiedział Tony’emu, że moje przeniesienie do Wielkiej Brytanii odbyłoby się o wiele szybciej, gdybyśmy byli małżeństwem. Jeśli natomiast zdecyduję się pozostać panną, czekają mnie długie miesiące imigracyjnej biurokracji. I znów oszołomiła mnie prędkość, z jaką moje życie stanęło na głowie. Ale tak to już jest z przeznaczeniem. Podróżujesz sobie spokojnie, sądząc, że twój los obrał określony kurs (szczególnie kiedy weszło się w „średni” wiek), a tu nagle spotykasz kogoś, pozwalasz, by sprawa toczyła się naprzód, i wkraczasz na paluszkach na niebezpieczny teren, zwany miłością. I zanim się obejrzysz, wisisz na telefonie, rozmawiając przez ocean z jedyną żyjącą krewną i mówisz jej, że jesteś w ciąży, a na dodatek właśnie... – Wychodzisz za mąż? – Sandy była wstrząśnięta. – To najrozsądniejsza rzecz, jaką mogę zrobić – odparłam. – Tak jak zajście w pierwszą ciążę w wieku trzydziestu siedmiu lat? – To było niechcący. – Ooo, wierzę, wierzę. Bo jesteś chyba ostatnią osobą, po której spodziewałabym się, że z rozmysłem da sobie strzelić gola. Jak Tony to przyjmuje? – Bardzo dobrze. Prawdę mówiąc lepiej niż ja. Wyobraź sobie, że nawet użył tych strasznych słów „ustatkować się”, i to w pozytywnym sensie. – Może rozumie coś, czego ty jeszcze nie łapiesz... – Chodzi ci o to, że wszyscy musimy się kiedyś ustatkować? – zapytałam odrobinę drwiąco. Choć Sandy zawsze wspierała mnie w mojej wędrownej karierze, często marudziła, że czeka mnie samotna starość i że jeśli nie zdecyduję się na dziecko, będę tego później żałować. W moim włóczęgowskim stylu życia było coś, co nie dawało jej spokoju. Nie zrozumcie mnie źle – nie chodziło o zazdrość, ale na pewno jednym z powodów jej radości był fakt, że kiedy już zostanę matką, będziemy się poruszać po podobnym gruncie. I że nareszcie zejdę na ziemię. – Przecież ja ci nie kazałam zachodzić w ciążę – powiedziała Sandy. – Nie, ty tylko przez ostatnie dziesięć lat pytałaś mnie co chwila, kiedy to się wreszcie stanie. – No i stało się. I strasznie się cieszę. I nie mogę się doczekać, kiedy poznam Tony’ego. – To przyleć do Kairu w przyszłym tygodniu na ślub. – W przyszłym tygodniu? – zapytała zdumiona. – Dlaczego tak szybko? Wyjaśniłam jej, że przeprowadzamy się do Londynu za niecałe trzy miesiące i chcemy ominąć kłopoty związane z uzyskiwaniem pozwoleń na pracę i stały pobyt. – Boże, to wszystko przypomina rozpędzony pociąg. – Mnie to mówisz? Wiedziałam, że Sandy nie da rady przylecieć na ślub. I nie chodziło tylko o brak pieniędzy i czasu. W jej pojęciu wszystko poza granicami Stanów było jedną wielką dziczą. I dlatego, nawet gdyby miała środki na przylot do Egiptu, na pewno znalazłaby sposób, by uniknąć podróży. Zresztą przyznawała to otwarcie i to nieraz: „Nie jestem taka jak ty, mnie nie ciągnie w nieznane”. To była jedna z licznych cech, które tak u niej kochałam – nie miała absolutnie żadnych złudzeń na swój temat. „Jestem ograniczona” – powiedziała mi kiedyś; pomyślałam wtedy, że jest dla siebie zbyt surowa i to zupełnie bez powodu – szczególnie że była bardzo inteligentną, bardzo oczytaną kobietą, która samodzielnie utrzymywała się na powierzchni, odkąd trzy lata temu opuścił ją mąż. W miesiąc po jego spektakularnym odejściu Sandy znalazła pracę nauczycielki historii w małej, prywatnej szkole w Medford – i jakimś cudem dawała radę spłacać kredyt hipoteczny i wyżywić trójkę dzieciaków. Co (jak jej powiedziałam) wymagało o wiele więcej ikry, niż szwendanie się tam i z powrotem po bliskowschodnich dziurach. Ale teraz i ja miałam się przekonać, jak wygląda życie w domowych pieleszach – i nawet przez trzeszczącą, egipską linię telefoniczną Sandy błyskawicznie wyczuła mój strach. – Świetnie sobie poradzisz – powiedziała. – Lepiej niż świetnie. Śpiewająco. W końcu nie rezygnujesz z pracy ani nie wysyłają cię do Lawrence (chyba najbrzydsze miasto w Massachusetts). W końcu to Londyn, nie? A poza tym macierzyństwo niewiele się różni od tych wszystkich wojen, które opisywałaś. Roześmiałam się. A jednocześnie przyszło mi do głowy pytanie: czy ona mówi prawdę? Przez następnych kilka tygodni nie miałam zbyt wiele czasu na rozmyślania o zmianach zachodzących w moim życiu. Tym bardziej, że Bliski Wschód jak zwykle nie oszczędzał nam makabrycznych niespodzianek. Moją uwagę zajął rządowy kryzys w Izraelu, usiłowanie zabójstwa egipskiego ministra i w końcu prom, który wywrócił się na Nilu w północnym Sudanie; zginęło stu pięćdziesięciu pasażerów, wszyscy, którzy byli na pokładzie. Fakt, że pisałam o tych wszystkich wydarzeniach dręczona przedłużającymi się napadami porannych mdłości, podkreślał tylko banalność mojego stanu wobec ogromu ludzkich cierpień. Podobnie jak cała masa poradników dla młodych matek zamówionych przez amazon.com, które pożerałam z obsesyjnym zachwytem człowieka, wyruszającego w długą i trudną podróż i rozpaczliwie szukającego właściwego przewodnika, by nie zginąć w drodze. Tak więc wracałam z biura od informacji o zagrożeniu epidemią cholery w Delcie Nilu i pogrążałam się w lekturze o kolce, nocnych karmieniach i ciemieniusze, poznając nowe słowa i pojęcia ze słownika opieki nad dzieckiem. – Wiesz, czego najbardziej będzie mi brakować? – powiedziałam do Tony’ego wieczorem, dzień przed naszym ślubem. – Tego, że Bliski Wschód jest taki ekstremalny, tak kompletnie pokręcony. – A w Londynie będzie tylko szara codzienność? – Tego nie powiedziałam. – Ale właśnie o to się martwisz. – Troszkę. A ty nie? – To będzie spora zmiana. – Tym bardziej, że teraz będziesz miał ze sobą dodatkowy bagaż. – Cieszy mnie ten dodatkowy bagaż. Pocałowałam go. – Cieszy mnie, że ciebie on cieszy... – Pewnie niełatwo się będzie przyzwyczaić, ale poradzimy sobie. I uwierz mi, Londyn też jest nieźle pokręcony, na swój sposób. Przypomniałam sobie to zdanie sześć tygodni później, kiedy lecieliśmy na północ, na Heathrow. Dzięki uprzejmości „Chronicie” nowy naczelny działu zagranicznego i jego nowa żona wracali do ojczyzny klasą klubową. Dzięki uprzejmości „Chronicie” na sześć tygodni zostaliśmy umieszczeni w firmowym mieszkaniu w Wapping, w pobliżu biur gazety, na czas poszukiwania domu. Dzięki uprzejmości „Chronicie” cały nasz dobytek już tydzień wcześniej został wysłany statkiem z Kairu i miał być przechowany w magazynie, dopóki nie znajdziemy sobie stałego miejsca zamieszkania. I dzięki uprzejmości „Chronicie” wielki czarny mercedes odebrał nas z lotniska i powoli przebijając się przez korki wieczornej godziny szczytu, powiózł nas do centrum Londynu. Gdy samochód pełzł autostradą, wyciągnęłam rękę i ujęłam dłoń Tony’ego; wciąż jeszcze zauważałam lśniące, platynowe obrączki, które zdobiły nasze lewe dłonie, i wciąż jeszcze na ich widok stawała mi przed oczami komiczna cywilna ceremonia, podczas której zostaliśmy związani węzłem małżeńskim. Kairski Urząd Stanu Cywilnego był istnym domem wariatów, a urzędnik, który ogłosił nas mężem i żoną, wyglądał jak egipska wersja Groucho Marksa. A teraz byliśmy tutaj – zaledwie kilka krótkich miesięcy po tych szalonych dwudziestu czterech godzinach w Somalii – i jechaliśmy autostradą M4 w stronę... Wapping. Wapping było dla mnie sporą niespodzianką. Samochód wydostał się z autostrady i skręcił na południe, przez dzielnicę rezydencji z czerwonej cegły. Te w końcu ustąpiły miejsca dziwacznej mieszance stylów architektonicznych – od wiktoriańskiego i edwardiańskiego, po warszawski socrealizm i merkantylny brutalizm z pustaków. Było późne popołudnie, początek zimy. Światło było kiepskie. Ale mimo niedostatków naturalnego oświetlenia, moje pierwsze spojrzenie na Londyn oczami mężatki ukazało mi miasto jako niekończący się obszar wizualnego chaosu; krajobraz jak z chińskiego menu, niemal zupełnie pozbawiony spójności, gdzie dostatek i ubóstwo sąsiadowały ze sobą ściana w ścianę. Oczywiście zauważyłam ten miszmasz już przy pierwszej wizycie w Londynie z Tonym. Ale jak każdy turysta skupiałam raczej uwagę na tym, co przyjemne dla oka... i jak każdy turysta unikałam południowego Londynu. A poza tym byłam tu tylko przez kilka dni, a ponieważ nie była to podróż służbowa, wyłączyłam swoje dziennikarskie zmysły. Ale teraz – teraz – to miasto miało się stać moim domem. Siedziałam więc z nosem przyciśniętym do szyby mercedesa, gapiąc się na mokre chodniki, przelewające się kosze, skupiska barów z fast foodem, między którymi od czasu do czasu migała uliczka eleganckich domów, wielką zieloną połać parku (Clapham Common, jak poinformował mnie Tony), ponurą plątaninę zakazanych uliczek (Stockwell i Vauxhall), które ustąpiły miejsca dzielnicom biurowym – za nimi imponujący widok gmachu Parlamentu – kolejne skupiska biur, potem znów anonimowa czerwona cegła, niespodzianka w postaci widoku na Tower Bridge, potem tunel, a potem... Wapping. Nowe, nijakie bloki mieszkalne, od czasu do czasu stary magazyn, dwa wysokie biurowce i rozłożysty, niski kompleks przemysłowy, ukryty za wysokimi, ceglanymi murami i drutem kolczastym. – Co to jest? – zapytałam. – Więzienie? Tony roześmiał się. – To moje miejsce pracy. Jakieś pół kilometra za tym kompleksem kierowca zatrzymał się przed nowoczesnym, siedmiopiętrowym budynkiem. Wjechaliśmy windą na trzecie. Ściany korytarza wyklejone były anemiczną, kremową tapetą, podłoga przykryta neutralną, beżową wykładziną. Podeszliśmy pod oklejane, drewnopodobne drzwi. Kierowca wyłowił z kieszeni dwa klucze i wręczył nam po jednym. – Czyń honory – powiedział Tony. Otworzyłam drzwi i weszłam do małego jak pudełko, dwupokojowego mieszkania. Umeblowane było mniej więcej w stylu Holiday Inn; okno wychodziło na uliczkę od tyłu. – No cóż – powiedziałam, ogarniając to wszystko wzrokiem. – To nas zmobilizuje, żeby szybko znaleźć dom. Proces poszukiwania domu znacznie przyspieszyła moja dawna przyjaciółka z college’u, Margaret Campbell. Kiedy zadzwoniłam do niej przed wyjazdem z Kairu i wyjaśniłam, że nie tylko zamierzam osiedlić się na stałe w Londynie, ale na dodatek właśnie wyszłam za mąż i jestem w ciąży, zapytała: – Coś jeszcze? – Nie, na szczęście. – Wspaniale będzie mieć cię tutaj, i wierz mi, w końcu polubisz to miasto. – To znaczy? – Po prostu trzeba się trochę przyzwyczaić i tyle. Ale przyjdź do mnie na lunch, to powiem ci, co i jak. I mam nadzieję, że macie mnóstwo pieniędzy, bo przy Londynie Zurych to taniocha. Oczywiście ona sama raczej nie żyła w biedzie – mieszkała z rodziną w dwupiętrowej kamienicy w South Kensington. Zadzwoniłam do niej rano, dzień po przyjeździe do Londynu, i zgodnie z obietnicą zaprosiła mnie do siebie na popołudnie. Wyglądała trochę poważniej, niż kiedy widziałam ją ostatni raz – nosiła teraz apaszki od Hermesa i wełniane kardigany. Zrezygnowała z wysokiego, kierowniczego stanowiska w Citibanku, by móc bawić się w postfeministyczną, siedzącą w domu matkę, i trafiła do Londynu, kiedy jej mąż prawnik został tu przeniesiony na dwuletnią delegację. Ale mimo tego ukłonu w stronę stylu „firmowej żony” wciąż miała tak samo cięty język i była tą samą dobrą przyjaciółką, którą pamiętałam z college’u. – Coś czuję, że to nie nasza liga – powiedziałam, rozglądając się po jej domu. – Cóż, gdyby firma nie buliła sześćdziesięciu kawałków czynszu... – Sześćdziesięciu tysięcy funtów? – spytałam zszokowana. – No wiesz, to South Ken. W tym mieście nawet skromna kawalerka w skromnej dzielnicy wyciągnie ci z kieszeni tysiąc funtów miesięcznie... kompletne szaleństwo. Ale taka jest cena za wstęp do klubu londyńczyków. Dlatego naprawdę powinniście pomyśleć o kupnie domu. Jako że jej dwójka dzieci przez cały dzień była w szkole – a ja zaczynałam pracę w „Post” dopiero od przyszłego miesiąca – Margaret postanowiła zabrać mnie na polowanie. Tony z radością pozwolił mi się tym zająć. Zdumiewająco dobrze zareagował na pomysł kupna kawałka dachu nad głową, zwłaszcza że koledzy z „Chronicie” wciąż mu powtarzali, że w Londynie nie wolno się wahać, jeśli chodzi o nieruchomości, bo się na tym straci. Szybko się jednak przekonałam, że nawet za najskromniejszy szeregowiec na końcu linii metra cena była kosmiczna. Tony miał sto tysięcy funtów – swoją część ze sprzedaży domu rodziców w Amersham. Ja miałam równowartość kolejnych dwudziestu tysięcy, z różnych drobnych oszczędności, które udało mi się uciułać przez ostatnie dziesięć lat. A Margaret – przyjmując rolę doradcy – zaczęła obdzwaniać różne miejsca i uznała, że powinniśmy się nastawić na dzielnicę zwaną Putney. Kiedy jechałyśmy na południe jej bmw, zachwalała mi ją jak zawodowy agent. – Wspaniałe zasoby mieszkaniowe, wszystkie udogodnienia potrzebne rodzinie, położenie nad samą rzeką, a District Line można dojechać prosto do Tower Bridge... czyli Tony miałby idealny dojazd do redakcji. Oczywiście w Putney też są miejsca, gdzie trzeba mieć dobrze ponad półtora, żeby w ogóle przestąpić próg... – Półtora miliona? – zapytałam. – To nie jest niezwykła cena w tym mieście. – Jasne, w Kensington albo Chelsea. Ale Putney? Przecież to prawie przedmieście, zgadza się? – Wewnętrzne przedmieście. Ale to zaledwie dziesięć, jedenaście kilometrów od Hyde Parku... a w tej cholernej ośmiornicy to żadna odległość. W każdym razie półtora miliona to cena wywoławcza za duży dom w West Putney. A miejsce, do którego cię wiozę, leży kawałek na południe od Lower Richmond Road. Śliczne, małe uliczki, schodzące prosto nad Tamizę. Dom może jest trochę mały, ma zaledwie trzy pokoje, ale jest możliwość rozbudowania strychu... – Od kiedy jesteś pośrednikiem? – zapytałam ze śmiechem. – Od kiedy przeprowadziłam się do tego miasta. Mówię ci, Anglicy są małomówni i chłodni przy pierwszym poznaniu, ale jak już zaczną gadać o nieruchomościach, gęby im nie można zatkać. Szczególnie jeśli chodzi o ceny domów w Londynie. Wszyscy mają obsesję na tym punkcie. – Dużo czasu potrzebowałaś, żeby się tu wpasować? – Najgorsze jest to, że tak naprawdę nikt nie pasuje do Londynu. A najlepsze, że tak naprawdę nikt nie pasuje do Londynu. Rozwiąż tę zagadkę, a będziesz się tu w miarę dobrze czuła. Ale potrzeba też czasu, by zdać sobie sprawę z pewnego faktu: nawet jeśli tak jak ja naprawdę lubisz tu mieszkać, dobrze jest udawać odrobinę anglofobii. – A to dlaczego? – Bo Anglicy nie ufają nikomu, kto okazuje, że ich lubi. Co dziwne, Margaret nie „używała” swojej anglofobii w rozmowie z dość oślizgłym agentem, który oprowadzał nas po domu na Sefton Street w Putney. Ilekroć próbował bagatelizować jakiś defekt – jak wykładziny w kolorowe ciapki, ciasną łazienkę czy tapetę, która najwyraźniej ukrywała wielokrotnie łatane ściany – zaczynała mówkę w stylu: „Chyba pan żartuje!”, z rozmysłem grając hałaśliwą Amerykankę, by go zdenerwować. I udało jej się. – Naprawdę chce pan czterysta czterdzieści tysięcy za coś takiego? Agent – w różowej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem, czarnym garniturze i secesyjnym krawacie – uśmiechnął się słabo. – Cóż, Putney zawsze było bardzo cenione. – No tak, ale... rany, to tylko trzy pokoje. I proszę spojrzeć, w jakim stanie jest ten dom. – Przyznaję, że jest trochę podniszczony. – Podniszczony? Raczej przedpotopowy! Pewnie ktoś tutaj umarł? Agent znów zrobił niepewną minę. – Dom sprzedaje wnuk poprzednich właścicieli. – A nie mówiłam? – Margaret zwróciła się do mnie: – Niczego tu nie ruszyli od lat sześćdziesiątych. I założę się, że próbuje go pan sprzedać od... Agent odwrócił oczy. – No, niech się pan przyzna – powiedziała Margaret. – Od kilku tygodni. I wiem, że sprzedający przyjmie ofertę. – Założę się – odparła Margaret, po czym zapytała mnie szeptem: – I co myślisz? – Za dużo roboty jak za tę cenę – odszepnęłam. – Nie ma pan czegoś w tym rodzaju, ale w trochę lepszym stanie? – zapytałam agenta. – W tej chwili nie. Ale zachowamy pani numer. W ciągu następnych dziesięciu dni usłyszałam to samo zdanie chyba kilkanaście razy. Polowanie na dom było dla mnie absolutną terra incognita, ale Margaret okazała się wytrawną przewodniczką. Każdego ranka, kiedy już odstawiła dzieci do szkoły, obwoziła nas po różnych dzielnicach. Miała nosa do wynajdywania obiecujących miejsc i do omijania tych, których lepiej było unikać. W ciągu pierwszego tygodnia obejrzałyśmy ze dwadzieścia domów – i byłyśmy zmorą każdego agenta, z jakim miałyśmy do czynienia. Same siebie nazywałyśmy „wrednymi Amerykankami” – zawsze byłyśmy uprzejme, ale zadawałyśmy o wiele za dużo pytań, wytykałyśmy otwarcie wszystkie wady, za każdym razem podważałyśmy cenę wywoławczą i (w przypadku Margaret) wiedziałyśmy o wiele więcej o skomplikowanej londyńskiej układance, niż spodziewano się tego po Jankeskach. Konieczność znalezienia czegokolwiek, zanim zacznę pracę, zamieniła te poszukiwania w prawdziwy wyścig z czasem. Tak więc zaprzęgłam do tego zadania swoje dziennikarskie umiejętności – to znaczy starałam się w jak najkrótszym czasie zdobyć jak najobszerniejszą (choć zupełnie powierzchowną) wiedzę na interesujący mnie temat. Kiedy Margaret po południu siedziała w domu z dziećmi, ja jechałam metrem, by obejrzeć sobie jakąś dzielnicę. Badałam bliskość szpitali, szkół, parków – wszystkich tych „niezbędników młodej matki” (jak ironicznie nazywała je Margaret), które teraz musiałam brać pod uwagę. – To nie jest najprzyjemniejszy sposób spędzania czasu – powiedziałam do Sandy w rozmowie telefonicznej kilka dni po rozpoczęciu polowania na dom. – Szczególnie że to miasto jest tak cholernie wielkie. Tu nie funkcjonuje pojęcie „przejść się po mieście”. Tutaj każde wyjście jest ekspedycją, a ja zapomniałam spakować swój korkowy hełm. – W korkowym hełmie wyróżniałabyś się z tłumu. – Nie sądzę. To jest tak ogromny tygiel, że nikt się tu nie wyróżnia z tłumu. W przeciwieństwie do Bostonu... – O, odezwała się pani z wielkiego miasta. Założę się, że Boston jest bardziej przyjazny. – Oczywiście. Bo jest mały. A Londyn nie musi być przyjazny... – Bo jest tak cholernie wielki? – Tak. I dlatego, że to Londyn. To była chyba najbardziej intrygująca cecha Londynu – jego rezerwa. Może miało to coś wspólnego z powściągliwym temperamentem jego rodowitych mieszkańców. A może chodziło o to, że miasto było tak ogromne, tak heterogeniczne, tak pełne sprzeczności. Jakikolwiek był powód, przez pierwszych kilka tygodni przyłapywałam się na myśli: to miasto jest jak jedna z tych potężnych, wiktoriańskich powieści, w których bez przerwy miesza się życie sfer wyższych i egzystencja biedoty i w której narracja jest tak rozwlekła, że człowiek nigdy tak naprawdę nie ogarnia fabuły do końca. – To chyba niezłe porównanie – przyznała Margaret, kiedy kilka dni później wyłuszczyłam jej tę teorię. – Nikt tu nie jest naprawdę ważny. Bo Londyn potrafi przytłoczyć nawet największe ego. Sprowadza wszystkich do właściwych wymiarów. Tym bardziej, że Anglicy gardzą zarozumiałością. To była kolejna dziwna sprzeczność – łatwo było pomylić angielski brak pewności siebie z arogancją. Za każdym razem, kiedy otwierałam gazetę – i czytałam kolejną sensacyjną relację o jakiejś lokalnej znanej osobistości, wplątanej w skandal z udziałem narkotyków czy lolitek – stawało się dla mnie jasne, że to społeczeństwo depcze bez litości każdego, kto zgrzeszył zbytnim zadufaniem w siebie. A jednocześnie wielu agentów, z którymi miałam do czynienia, zachowywało się z pompatyczną wyniosłością, która miała zamaskować ich pochodzenie ze średniej klasy... szczególnie kiedy nie akceptowało się absurdalnych cen, jakich żądali za najpodlejsze nory. – Takie są wymagania rynku, madame – brzmiała zwykle protekcjonalna odpowiedź, przy czym słowo madame wypowiadane było z pewną wyniosłą emfazą, abym wyraźnie poczuła pełen pogardy szacunek. – „Pełen pogardy szacunek”. – Margaret powtórzyła na głos moje słowa, kiedy jechałyśmy na południe. – Podoba mi się, choć to kompletny oksymoron. Ale przyznam, że dopóki nie zamieszkałam w Londynie, nigdy nie wpadłabym na pomysł, że za jednym, pozornie niewinnym zdaniem mogą się kryć dwa przeciwstawne uczucia. Anglicy mają prawdziwy talent, jeśli chodzi o nadawanie słowom przeciwnego zna... Nie dokończyła, bo biały samochód dostawczy wyskoczył znikąd i o mało nie zepchnął nas z drogi. Furgonetka zahamowała z piskiem. Kierowca – mężczyzna po dwudziestce, z krótko ściętymi włosami i krzywymi zębami – ruszył na nas jak burza. Agresja aż od niego buchała. – Co ty se wyobrażasz, do kurwy nędzy? – rzucił. Margaret w najmniejszym stopniu nie wzruszyła ani jego wojowniczość, ani fatalna gramatyka. – Proszę się do mnie nie odzywać w ten sposób – powiedziała chłodno, absolutnie opanowana. – Będę gadał jak chcę, gupia pipo. – Dupek – odwarknęła i włączyła się z powrotem do ruchu, zostawiając faceta na jezdni, wygrażającego pięścią. – Urocze – powiedziałam. – Oto przedstawiciel podrzędnego gatunku, tak zwany Kierowca Białej Furgonetki – odparła. – Rodowity mieszkaniec Londynu, wiecznie rwący się do bitki. Szczególnie jeśli jedziesz przyzwoitym samochodem. – Twoja zimna krew była imponująca. – Oto kolejna rada na temat życia w tym mieście. Nigdy nie próbuj się dopasować i nigdy nie próbuj się kajać. – Zapamiętam to sobie – obiecałam. – Ale nie wydaje mi się, żeby słowa tego palanta miały podwójne znaczenie. Przejechałyśmy przez Putney Bridge i skręciłyśmy w Lower Richmond Road, ponownie kierując się na Sefton Street – pierwotny port przeznaczenia w naszym mieszkaniowym maratonie. Dostałam telefon od agenta, który pokazywał nam pierwszy dom, i teraz poinformował mnie, że właśnie została wystawiona na sprzedaż kolejna, podobna nieruchomość. – Nie jest w najlepszym stanie, jeśli chodzi o wystrój – przyznał przez telefon. – Chce pan powiedzieć, że jest „podniszczony”? Mężczyzna odchrząknął. – Odrobinę podniszczony, owszem. Ale przeszedł dość poważną modernizację. I choć cena wywoławcza wynosi czterysta trzydzieści pięć tysięcy, jestem pewien, że właściciele przyjmą ofertę. Rzeczywiście, mówił prawdę na temat marnego wykończenia wnętrz. I owszem, dom, ze swoimi dwoma salonikami na parterze, przypominał raczej wiejską chatę. Ale kuchnię powiększono, dostawiając z tyłu przybudówkę – i choć wszystkie szafki i urządzenia były przestarzałe, byłam pewna, że gotowa zabudowa z jakiegoś sklepu w stylu IKEA da się tu zainstalować stosunkowo niewielkim kosztem. Dwie sypialnie na górze wyklejone były tapetą przywodzącą na myśl dom pogrzebowy, podłogi przykrywała równie makabryczna, różowa wykładzina. Ale agent zapewnił mnie, że pod poliestrowym okropieństwem są przyzwoite deski (co tydzień później potwierdził rzeczoznawca), a tapetę w korytarzach można zedrzeć i odnowić ściany. W łazience była krzykliwa, łososiowa armatura, ale przynajmniej centralne ogrzewanie okazało się zupełnie nowe. Tak samo instalacja elektryczna. Na strychu zostało też sporo miejsca na gabinet. Wiedziałam, że kiedy już usunie się te wszystkie koszmarki, pokoje będą jasne i przestronne. Po raz pierwszy w moim włóczęgowskim życiu przyłapałam się na zaskakującej myśli: z tego naprawdę można zrobić dom. Ani Margaret, ani ja nie mówiłyśmy nic, obchodząc pomieszczenia. Ale kiedy znalazłyśmy się na zewnątrz, Margaret odwróciła się do mnie i spytała: – No i? – Na pierwszy rzut oka wygląda kiepsko – odparłam. – Ale potencjał jest fantastyczny. – To samo sobie pomyślałam. A skoro życzą sobie czterysta trzydzieści pięć... – Ja zaproponuję trzysta osiemdziesiąt pięć... jeśli Tony się zgodzi. Wieczorem, przez większą część półgodzinnej, telefonicznej pogaduszki z Sandy, rozwodziłam się ckliwie na temat możliwości domku i zalet ładnej okolicy – szczególnie ścieżki holowniczej nad Tamizą, od której dom dzieliła zaledwie długość uliczki. – Dobry Boże – powiedziała Sandy. – Wygląda na to, że wreszcie jesteś „udomowiona”. – Bardzo śmieszne – mruknęłam. – Ale po tych wszystkich koszmarnych norach, które oglądałam, cieszę się, że znalazłam coś, co może nadawać się do mieszkania. – Szczególnie że zamierzasz się zamienić w Amerykańską Panią Domu, sądząc po tych wszystkich planach, o których mi opowiadasz. – Ciebie to naprawdę bawi, co? – Żebyś wiedziała. Nigdy się nie spodziewałam, że będziesz rozprawiać jak stała czytelniczka „Better Homes and Gardens”. – Sama siebie zaskakuję. Nigdy nie myślałam, że będę czytać doktora Spocka jakby to było Pismo Święte. – Doszłaś już do tego rozdziału, gdzie opisuje, jak uciec z kraju z powodu kolki? – Tak, kawałek o fałszywych paszportach jest genialny. – Poczekaj, aż zaliczysz pierwszą zarwaną noc... – Chyba się już rozłączę. – Gratuluję domu. – Nie jest jeszcze nasz. Tony musi go obejrzeć. – Sprzedasz mu go. – A żebyś wiedziała, że sprzedam. Bo za parę tygodni zaczynam pracę i nie mogę sobie pozwolić na przeciąganie tego w nieskończoność. Ale Tony był tak zajęty w „Chronicie”, że dopiero pięć dni później znalazł czas, by wpaść na Sefton Street. Było sobotnie przedpołudnie. Na miejsce dojechaliśmy metrem, przeszliśmy przez Putney Bridge i skręciliśmy w prawo, na Lower Richmond Road. Ale zamiast iść dalej ruchliwą ulicą, poprowadziłam go na ścieżkę holowniczą. Ruszyliśmy wzdłuż Tamizy, płynącej krętym korytem na wschód. Było to pierwsze spojrzenie Tony’ego na okolicę za dnia i widziałam, że z miejsca spodobała mu się rzeczna promenada, którą mielibyśmy niemal przed domem. Pokierowałam go na zieloną, malowniczą połać Putney Common, leżącego tuż za „naszą” ulicą. Tony pochwalił nawet eleganckie sklepy i winiarnie przy Lower Richmond Road. Ale kiedy skręciliśmy w Sefton Street, zauważyłam, że od razu rzuciły mu się w oczy te wszystkie jeepy i land-rovery, zaparkowane przed domami, wskazujące, że dzielnica została odkryta i zaludniona przez wykształconą klasę średnią... ludzi, według których taki uroczy, mały domek idealnie nadawał się do założenia rodziny, a potem można go było zamienić (jak poinformowała mnie Margaret) na bardziej pojemną rezydencję, gdy pojawiało się drugie dziecko i lepsza praca. Kiedy tak zwiedzaliśmy okolicę, mijając niekończącą się procesję wózków i volvo kombi z fotelikami na tylnym siedzeniu, zaczęliśmy rzucać sobie spojrzenia pełne rozbawionego niedowierzania... jakbyśmy chcieli sobie powiedzieć: „Jak myśmy się, do licha, wplątali w coś takiego?” – To jakaś przeklęta Pieluszkowa Dolina – powiedział w końcu Tony, śmiejąc się sarkastycznie. – Same młode rodziny. Kiedy się tu wprowadzimy, będziemy wyglądać jak para staruszków. – Mów za siebie – odparłam, trącając go łokciem. Kiedy pod domem spotkaliśmy się z agentem i zaczęliśmy zwiedzać pokoje, starałam się odgadnąć reakcję Tony’ego. – Wygląda dokładnie jak dom, w którym się wychowałem – stwierdził w końcu. – Ale na to możemy chyba coś poradzić – dodał. Zaczęłam swój monolog z magazynu o urządzaniu wnętrz, barwnie odmalowując wspaniały potencjał domu, kiedy już wyrzuci się z niego całą tę powojenną tandetę. Przekonał go strych. Szczególnie kiedy powiedziałam, że prawdopodobnie mogłabym zlikwidować niewielki fundusz powierniczy, który miałam w Stanach, i zdobyć w ten sposób siedem tysięcy funtów na urządzenie gabinetu, o którym tak marzył. Chciał zacząć pisać książki, które – miał taką nadzieję – pozwoliłyby mu wyrwać się z gazety podcinającej mu skrzydła. A przynajmniej wyczuwałam, że właśnie o tym myśli po pierwszych dwóch tygodniach spędzonych w Londynie. Może chodziło o szok, jaki spowodowało przejście do biura po niemal dwudziestu latach w terenie. Może o odkrycie, że życie w redakcji w Wapping to ogromne pole minowe. A może o niechętne przyznanie, że praca redaktora naczelnego działu zagranicznego polega przede wszystkim na biurokracji na najwyższym szczeblu. Jakikolwiek był powód, wyczuwałam wyraźnie, że Tony wcale się nie przystosowuje do tego nowego, biurowego życia. Ilekroć poruszałam ten temat, upierał się, że wszystko jest w porządku... że po prostu ma mnóstwo spraw na głowie i próbuje jakoś utrzymać się na nogach w tak zmienionych warunkach. Albo żartował na temat naszej nowej, „domowej” sytuacji. Jak wtedy, kiedy po obejrzeniu domu zaszliśmy do winiarni i Tony powiedział: – Wiesz co, jeśli ta cała impreza okaże się zbyt ciężka do udźwignięcia finansowo albo po prostu poczujemy się osaczeni przez comiesięczne spłaty, to do diabła z tym. Sprzedamy wszystko w cholerę i znajdziemy sobie pracę w jakimś tanim, wesołym miejscu, na przykład w „Kathmandu Chronicie”. – Święta racja – odparłam ze śmiechem. Tego wieczoru wreszcie miałam okazję pochwalić się mężem przed moją jedyną londyńską przyjaciółką – Margaret zaprosiła nas na kolację. Zaczęło się dobrze – pogawędkami o naszym przyszłym domu, o tym, jak nam się żyje w Londynie. Z początku Tony był czarujący – choć wlewał w siebie spore ilości wina z rozmysłem i pasją, jakiej nigdy przedtem u niego nie widziałam. Ale choć niepokoił mnie trochę ten pijaki popis, na razie wino nie upośledzało jego dowcipu, szczególnie kiedy przyszła pora na opowiastki o wojennych doświadczeniach z najróżniejszych zapadłych dziur Trzeciego Świata. Bawił też wszystkich ciętymi, złośliwymi komentarzami na temat Anglii i Anglików. Margaret była nim zachwycona – ale potem rozmowa zeszła na politykę i nagle, łubudu, wygłosił płomienną, antyamerykańską mowę, która zepchnęła męża Margaret, Alexandra, na pozycje obronne. Ostatecznie zraził do siebie wszystkich. W drodze do domu powiedział: – Moim zdaniem poszło okropnie dobrze, nie sądzisz? – Dlaczego to zrobiłeś, do cholery? – zapytałam. Cisza. Potem jedno z jego leniwych wzruszeń ramionami. A potem jeszcze dwadzieścia minut ciszy, przez resztę jazdy taksówką do Wapping. A potem znów cisza, kiedy przygotowywaliśmy się do snu. A potem, następnego ranka, śniadanie przyniesione przez Tony’ego do łóżka i całus w czoło. – Naskrobałem liścik z podziękowaniem dla Margaret – powiedział. – Zostawiłem go na stole w kuchni... wyślij go, jeśli ci się spodoba... OK? I wyszedł do biura. List napisany był nieczytelnymi hieroglifami, ale po chwili udało mi się złamać szyfr. Droga Margaret, wspaniale było Cię poznać. Świetnie jedzenie. Świetna rozmowa. I przekaż, proszę, swojemu mężowi, że nasze małe polityczne starcie sprawiło mi ogromną przyjemność. Mam nadzieję, że nie rozpaliłem się za bardzo. Przyznaję się, przesadziłem z winem. Ale czymże byłoby życie bez gorącej dyskusji? Mam nadzieję wkrótce zrewanżować się za Waszą gościnność. Tony Oczywiście wysłałam list. I oczywiście Margaret zadzwoniła do mnie następnego ranka, jak tylko go dostała. – Mogę mówić szczerze? – zapytała. – Wal. – No więc moim zdaniem ten list nadaje nowe znaczenie określeniu „czarujący drań”. Ale chyba nie powinnam tego mówić. Nie przejęłam się tym. Bo Margaret po prostu nazwała po imieniu jedną z ujawniających się cech mojego męża – Tony miał drugą, antypatyczną twarz... którą przeważnie skrzętnie ukrywał, ale pojawiała się nagle, niespodziewanie, by znów zniknąć bez śladu. Mógł to być cięty, gniewny komentarz na temat jakiegoś kolegi z gazety albo długie, pełne rozdrażnienia milczenie, kiedy rozpędzałam się za bardzo, opowiadając o poszukiwaniach domu. A po kilku minutach znów zachowywał się jak gdyby nigdy nic. – No, każdy czasem miewa humory? – stwierdziła Sandy, kiedy opowiedziałam jej o niemiłych zachowaniach mojego męża. – A kiedy pomyślisz o tych wszystkich zmianach, z którymi musicie się borykać... – Masz rację – przyznałam. – Bo przecież nie odkryłaś chyba, że ma rozdwojenie jaźni. – Raczej nie. – I nie kłócicie się przez cały czas. – Rzadko kiedy się kłócimy. – I nie ma długich kłów ani nie sypia w trumnie? – Nie... ale na wszelki wypadek trzymam pod łóżkiem ząbek czosnku i krucyfiks. – Dobry małżeński zwyczaj. Ale z mojego punktu widzenia nie radzicie sobie najgorzej jak na pierwsze dwa miesiące małżeństwa... zwykle człowiek jest wtedy przekonany, że popełnił największy błąd w życiu. Ja z pewnością tak nie myślałam. Wolałabym tylko, żeby Tony trochę bardziej otwarcie wyrażał, co naprawdę czuje. Ale nagle zabrakło mi czasu, by zastanawiać się nad swoimi odczuciami na temat naszego nowego, wspólnego życia. Bo dwa dni po kolacji u Margaret nasza oferta kupna domu została przyjęta. Po wpłaceniu wadium to ja zorganizowałam oględziny rzeczoznawcy i kredyt hipoteczny, znalazłam firmę, która miała się zająć strychem i renowacją domu, wybierałam materiały i kolory, spędzałam całe godziny w IKEA i Habitat&Heals i targowałam się z hydraulikami i malarzami. A na dodatek musiałam sobie radzić z moją rozwijającą się ciążą – która od czasu, kiedy minęły poranne mdłości, okazała się o wiele mniej uciążliwa, niż się spodziewałam. I znów Margaret okazała się bezkonkurencyjna, kiedy trzeba było odpowiadać na moje nieustanne pytania na temat błogosławionego stanu. Wytłumaczyła mi też szczegółowo, jak należy szukać niani, kiedy skończy mi się urlop macierzyński i wrócę do pracy. Poza tym wyjaśniła mi, jak działa państwowa służba zdrowia i jak mam się zapisać do mojego lekarza domowego w Putney. Okazało się, że należę do przychodni lekarskiej, gdzie recepcjonistka dała mi do wypełnienia plik formularzy, po czym poinformowała mnie, że zostałam zapisana do niejakiej doktor Sheili McCoy. – To znaczy, że nie mogę sobie wybrać lekarza? – zapytałam. – Oczywiście że pani może. Każdego lekarza w przychodni, którego pani chce. Więc jeśli nie chce pani chodzić do doktor McCoy... – Tego nie powiedziałam. Po prostu nie wiem, czy jest dla mnie odpowiednia. – A skąd ma pani wiedzieć, skoro jej pani nie widziała? – zapytała recepcjonistka. Trudno się było nie zgodzić z taką logiką, ale, jak się okazało, doktor McCoy – miła, konkretna Irlandka po czterdziestce – spodobała mi się. Przyjęła mnie kilka dni później, zadała mnóstwo szczegółowych, rzeczowych pytań i poinformowała, że zostanie mi „przydzielony” położnik... i jeśli nie mam nic przeciwko temu, żeby jeździć na drugą stronę rzeki, do Fulham, odda mnie pod opiekę niejakiego pana Hughesa. – Bardzo doświadczony, bardzo szanowany, urzęduje na Harley Street i w ramach kontraktu praktykuje w Mattingly... pewnie się pani spodoba, bo to jeden z najnowszych szpitali w Londynie. Margaret roześmiała się, kiedy powtórzyłam jej tę ostatnią uwagę. – No cóż, nie chciała przerazić ciebie i twojej potrzeby nowoczesności, wysyłając cię do któregoś z tych ponurych, wiktoriańskich szpitali, jakich pełno w tym mieście. – Ale dlaczego uważa, że potrzebuję nowoczesności? – Bo jesteś Jankeską. A my lubimy wszystko co nowe i błyszczące. Przynajmniej taka tutaj panuje powszechna opinia. Ale jeśli chodzi o szpitale, to niech sobie będą tak nowe i błyszczące, jak się tylko da. – Nie jestem też zachwycona, że zostanie mi „przydzielony” położnik. Myślisz, że ten cały Hughes to jakiś podrzędny doktorzyna? – Twoja lekarka powiedziała ci przecież, że urzęduje na Harley Street... – To brzmi, jakby w ogóle nie był lekarzem. – Wiem, co masz na myśli. Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że na przychodnię mówią tu ambulatorium... – Wyobraziłaś sobie polowy szpitalik na kółkach? – Cóż mogę powiedzieć? Jestem nową, błyszczącą Amerykanką. Ale Harley Street to miejsce, gdzie przyjmują najlepsi specjaliści w mieście. I wszyscy oni mają kontrakty z państwową służbą zdrowia, więc prawdopodobnie trafiłaś w ręce bardzo dobrego położnika. A że będziesz rodzić dziecko w państwowym szpitalu, to tym lepiej. Lekarze są ci sami, a opieka chyba nawet lepsza... szczególnie jeśli coś pójdzie nie tak. Tylko postaraj się o własne jedzenie. Pan Desmond Hughes z całą pewnością nie był nowy i błyszczący. Kiedy tydzień później poszłam do jego gabinetu w szpitalu Mattingly, uderzyły mnie jego patykowata postać, haczykowaty nos, szorstkie, rzeczowe zachowanie i fakt, że nikt nie mówił do niego „panie doktorze” (jak dowiedziałam się później, w tym kraju do wszystkich chirurgów mówiło się „proszę pana”, jako że w dawnych, mniej zaawansowanych medycznie czasach nie uważano ich za lekarzy, a raczej za wyspecjalizowanych rzeźników). Hughes był też chodzącą reklamą słynnych brytyjskich krawców: nosił idealnie skrojony garnitur w białe prążki, jasnoniebieską koszulę z imponującymi, wywiniętymi mankietami i czarny krawat w groszki. Nasze pierwsze spotkanie było bardzo krótkie. Zlecił mi USG, poprosił o badania krwi, obmacał brzuch i stwierdził, że według niego wszystko „idzie zgodnie z planem”. Byłam trochę zaskoczona, że nie zadał mi żadnych konkretnych pytań o mój stan fizyczny (z wyjątkiem ogólnego: „Wszystko w porządku?”), więc pod koniec tej ekspresowej wizyty poruszyłam ten temat. Oczywiście bardzo grzecznie. – Nie pyta mnie pan o poranne mdłości? – A dokuczają pani? – Już nie... Spojrzał na mnie zdziwiony. – A zatem nie chodzi o poranne mdłości? – Ale czy powinnam się martwić, jeśli od czasu do czasu robi mi się niedobrze? – Od czasu do czasu, to znaczy...? – Dwa, trzy razy w tygodniu. – Ale nie wymiotuje pani? – Nie... tylko lekkie mdłości. – W takim razie ująłbym to w ten sposób, że okresowo odczuwa pani mdłości. – I nic poza tym? Poklepał mnie po ręce. – To nic groźnego. Pani organizm przechodzi teraz niemałe zmiany. Czy coś jeszcze panią niepokoi? Pokręciłam głową, czując się łagodnie (choć stanowczo) skarcona. – No dobrze – powiedział, zamykając moją kartę i wstając. – Zobaczymy się znów za kilka tygodni. A... ehm... pani pracuje, tak? – Zgadza się. Jestem dziennikarką. – To miło. Ale wygląda pani trochę mizernie, więc proszę nie przesadzać, dobrze? Tony roześmiał się, kiedy wieczorem powtórzyłam mu całą rozmowę. – Właśnie poznałaś dwie podstawowe prawdy na temat specjalistów z Harley Street: nie cierpią pytań i zawsze traktują cię protekcjonalnie. Mimo to Hughes uczynił jedno słuszne spostrzeżenie: byłam zmęczona. I to nie tylko z powodu ciąży, ale i najróżniejszych stresów, związanych z poszukiwaniem domu, organizowaniem prac wykończeniowych i z koniecznością odnalezienia się w tym mieście. Pierwsze cztery tygodnie przemknęły nie wiadomo kiedy, jak rozmazany krajobraz za oknem pędzącego pociągu. A potem mój pierwszy miesiąc w Londynie dobiegł końca... i musiałam znów zacząć pracę. Biuro „Boston Post” było jednym pokojem w budynku Reutersa na Fleet Street. Mój współpracownik miał dwadzieścia sześć lat i nazywał się Andrew DeJarnette Hamilton. Podpisywał swoje artykuły A.D. Hamilton i był facetem w typie podstarzałego studencika. W każdą rozmowę potrafił jakimś cudem wpleść fakt, że skończył Harvard i dawał wszystkim wyraźnie do zrozumienia, że uważa naszą gazetę zaledwie za etap przejściowy w swojej triumfalnej wspinaczce do „New York Timesa” albo „Washington Post”. Co gorsza, był jednym z tych zagorzałych anglofilów, którzy pozwalają, by ich samogłoski stały się odrobinę zbyt rozwlekłe i zaczynają się ubierać w różowe koszule z Jermyn Street. Przy tym wszystkim był też zarozumiałym snobem ze Wschodniego Wybrzeża, który z taką samą pogardą wyrażał się o moim odrażającym, rodzinnym mieście Worcester, jak ten przygłup Wilson o przedmieściu, gdzie urodził się Tony. Skoro jednak A.D. Hamilton i ja musieliśmy tkwić razem w małym biurze, postanowiłam po prostu go ignorować – choć wymagało to nie lada wysiłku. Zgodziliśmy się, że ja zajmę się większością kwestii społeczno-politycznych, a on skoncentruje się na tematach dotyczących kultury, stylu życia i sylwetek znanych osób, które uda mu się wcisnąć naczelnemu w Bostonie. To pozwoliło mi regularnie wychodzić z redakcji – i zająć się czasochłonnym i żmudnym zadaniem wyrabiania sobie kontaktów w Westminsterze. Jednocześnie usiłowałam rozpracować bizantyńską strukturę społeczną Brytyjczyków. Pewien problem stanowiła bariera językowa, gdyż nieodpowiedni dobór słów mógł doprowadzić do błędnej interpretacji wypowiedzi. Ponieważ, jak lubił podkreślać Tony, każda rozmowa czy kontakt między ludźmi w Anglii miały drugie dno, wynikające ze skomplikowanych zależności klasowych. Napisałam nawet dla gazety krótki, umiarkowanie dowcipny kawałek pod tytułem Kiedy lady nie jest damą – w którym wyjaśniłam, jak wieloznaczny jest język na tej wyspie. A.D. Hamilton dostał białej gorączki, kiedy przeczytał artykuł, i oskarżył mnie, że naruszyłam jego terytorium. – Ja jestem w tym biurze gościem od kultury – stwierdził. – To prawda, ale mój artykuł mówi o niuansach struktury klasowej, więc jest polityczny. A ponieważ ja jestem w tym biurze facetką od polityki... – Na przyszłość konsultuj się ze mną, zanim napiszesz coś takiego. – Nie jesteś tu szefem, kolego. – Ale mam dłuższy staż. – Daj spokój. Mam w tej gazecie o wiele dłuższy staż niż ty. – A ja siedzę w tym biurze od dwóch lat, co znaczy, że tu, w Londynie, ja jestem wyższy rangą. – Przepraszam, ale nie gadam z dzieciakami. Od tej wymiany zdań A.D. Hamilton i ja schodziliśmy sobie z drogi. Nie było to tak trudne, jak sobie wyobrażałam, bo musieliśmy z Tonym zwolnić firmowe mieszkanie w Wapping i przeprowadzić się na Sefton Street. Postanowiłam wysyłać większość artykułów z domu, używając zaawansowanej ciąży jako pretekstu, by móc pracować w Putney. Co nie znaczy, że chez nous było idealnym miejscem do pisania, jako że całe wnętrze domu wyglądało jak plac budowy. Wykładziny zostały zerwane, a podłogi częściowo wycyklinowane, ale trzeba je było jeszcze zabejcować i polakierować. W salonie malarze szpachlowali ściany. W kuchni zostało już zainstalowane nowe wyposażenie i szafki, ale na podłodze wciąż był tylko zimny cement. Salon wyglądał jak po trzęsieniu ziemi. Podobnie strych-jego przeróbka odsunęła się w czasie, gdyż szef ekipy musiał pojechać do Belfastu, do umierającej matki. Całe szczęście, że dekoratorzy uznali pokój dziecinny za priorytet i wykończyli go już w dwa tygodnie po naszej przeprowadzce. A dzięki Margaret i Sandy wiedziałam, jakie kupić łóżeczko, nosidełko, nie wspominając o całej reszcie dziecięcej wyprawki. Sosnowe, szczebelkowe łóżeczko ładnie się komponowało z różową tapetą w gwiazdki – była też deska do przewijania i kojec do zabawy, wszystko na miejscu, gotowe do użytku. Ale nasz pokój gościnny, niemal po sufit zastawiony pudłami, nie został już obdarzony takimi względami. Podobnie jak łazienka przy naszej sypialni, w której brakowało kilku istotnych drobiazgów, takich jak kafelki na ścianach i podłodze. I choć sama sypialnia była już odmalowana, wciąż czekaliśmy na instalację szaf, co oznaczało, że pokój zawalały stojaki na ubrania. Innymi słowy, z powodu opóźnień ekipy budowlanej w domu panował kompletny chaos – i być może była to jedna z przyczyn, dla których nieczęsto widywałam ostatnio Tony’ego. Oczywiście był nieprawdopodobnie zajęty – przez większość wieczorów jakoś nie udawało mu się oddać stron do składu przed ósmą – a w tej wczesnej fazie pracy musiał też do późna naradzać się z załogą albo wisieć na telefonach, rozmawiając z korespondentami na całym świecie. I choć akceptowałam jego zaangażowanie w pracę, trochę mnie drażniło, że unika wszelkiej odpowiedzialności, kiedy trzeba było się użerać z budowlańcami i dekoratorami. – Wy, Amerykanie, o wiele lepiej potraficie terroryzować ludzi – stwierdził. Ten komentarz nie wydał mi się specjalnie zabawny, ale postanowiłam go zignorować. Powiedziałam: – Powinniśmy się umówić z twoimi przyjaciółmi. – Chyba nie chcesz zaprosić ich tutaj? – zapytał Tony, obrzucając wzrokiem naszą na wpół wykończoną kuchnię. – Nie jestem aż taka głupia, skarbie. – Wcale tego nie sugeruję – rzucił lekko. – Nie proponowałam, żeby zapraszać ich do tego rumowiska. Ale miło byłoby się spotkać z tymi ludźmi, których poznałam, kiedy wpadliśmy tu z Kairu. Tony wzruszył ramionami. – Jasne, jeśli chcesz. – Twój entuzjazm jest spektakularny. – Słuchaj, jeśli masz ochotę do nich zadzwonić, to oczywiście zadzwoń. – A nie byłoby lepiej, gdyby zaproszenie wyszło od ciebie? – Jakie zaproszenie? – Żeby gdzieś wyjść, coś porobić. Mieszkamy w końcu w stolicy kulturalnej świata, prawda? Najlepszy teatr na świecie. Najlepsza muzyka klasyczna. Świetna sztuka. A my oboje jesteśmy tak zakopani w pracy i w tym cholernym domu, że nie mieliśmy okazji niczego zobaczyć... – Naprawdę chcesz iść do teatru? – zapytał takim tonem, jakbym właśnie zaproponowała mu wstąpienie do jakiejś sekty. – Owszem, chcę. – Prawdę mówiąc, to nie bardzo w moim guście. – W takim razie może w guście Kate i Rogera? – zapytałam, mając na myśli parę, która zaprosiła nas na kolację, kiedy pierwszy raz byliśmy razem w Londynie. – Możesz ich zapytać – odparł. W jego tonie wyczułam cień rozdrażnienia; rozdrażnienia, które zaczęło się pojawiać regularnie, kiedy mówiłam coś... hm, coś, co go chyba drażniło. Ale i tak następnego dnia zadzwoniłam do Kate Medford. Połączyłam się z jej pocztą głosową i zostawiłam wiadomość, że Tony i ja urządziliśmy się już w Londynie, że stałam się prawdziwą fanką jej radiowego programu na czwórce, i że oboje bardzo chcielibyśmy się z nimi spotkać. Potrzebowała aż czterech dni, żeby do mnie oddzwonić. Ale kiedy to zrobiła, była przemiła – choć bardzo jej się spieszyło. – Cudownie, że się odezwałaś – powiedziała. Trzaski w słuchawce sugerowały, że używa komórki. – Słyszałam, że przeprowadziliście się z Tonym do Londynu. – To może słyszałaś też, że za trzy miesiące z okładem spodziewamy się dziecka. – Owszem, tam-tamy już rozgłosiły tę nowinę. Gratulacje dla obojga. Strasznie się cieszę. – Dzięki. – Mam nadzieję, że Tony w końcu przyzwyczai się do życia w Wapping. Zatkało mnie. – Rozmawiałaś z Tonym? – Jedliśmy razem lunch w zeszłym tygodniu. Nie mówił ci? – Ostatnio mam głowę zajętą czym innym – skłamałam. – No wiesz, praca, ciąża, urządzanie domu... – A właśnie, dom. Podobno w Putney. – Zgadza się. – Tony Hobbs w Putney. Kto by pomyślał. – A jak tam Roger? – zapytałam, zmieniając temat. – Straszliwie zajęty, jak zwykle. A ty? Zadomowiłaś się już? – Zaczynam. Ale słuchaj... nasz dom jest w takim stanie, że nie nadaje się nawet do mieszkania, a co dopiero do zapraszania gości... Kate roześmiała się. Brnęłam dalej. – Może moglibyśmy się spotkać któregoś wieczoru i na przykład pójść do teatru... – Do teatru? – powtórzyła, obracając słowo „teatr” na języku. – Już nie pamiętam, kiedy ostatnio byliśmy w teatrze... – To tylko propozycja – odparłam, wściekła na siebie za swoje zażenowanie. – I to urocza. Tylko że oboje jesteśmy teraz tacy zajęci... Ale byłoby cudownie się z wami spotkać. Może zjemy razem lunch w którąś niedzielę. – Byłoby świetnie. – No dobrze, porozmawiam z Rogerem i oddzwonię. Teraz muszę już kończyć. Bardzo się cieszę, że Londyn wam służy. Cześć. I na tym skończyła się rozmowa. Kiedy Tony dotarł wreszcie tego wieczoru do domu – grubo po dziesiątej – powiedziałam: – Nie wiedziałam, że jadłeś w zeszłym tygodniu lunch z Kate Medford. Nalał sobie wódki. – Tak, jadłem w zeszłym tygodniu lunch z Kate. – Dlaczego mi nie powiedziałeś? – A mam ci mówić o takich rzeczach? – zapytał spokojnie. – Chodzi tylko o to, że... wiedziałeś, że mam zamiar zadzwonić do niej i zaproponować jakieś wyjście we czwórkę... – No i? – Kiedy o tym wspomniałam parę dni temu, zachowywałeś się, jakbyś nie rozmawiał z nią, odkąd przeprowadziliśmy się do Londynu. – Tak? – zapytał, nie zmieniając tonu. I po króciutkiej pauzie dodał: – I jak Kate zareagowała na twój pomysł wieczoru w teatrze? – Zaproponowała lunch w którąś niedzielę – odparłam spokojnie, z uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Naprawdę? To miło. Kilka dni później poszłam do teatru... z Margaret. Obejrzałyśmy bardzo dobrze zagraną, bardzo dobrze wyreżyserowaną i bardzo długą wersję Rosmersholmu Ibsena w National Theatre. Było to wieczorne przedstawienie – po dniu, który zaczął się dla mnie przyjściem malarzy o ósmej rano, a skończył wysłaniem dwóch artykułów. Ledwie zdążyłam przeprawić się przez rzekę, tuż przed podniesieniem kurtyny. Sztuka dostała bardzo pochlebne recenzje – i dlatego ją wybrałam, ale po jakichś dwudziestu minutach zorientowałam się, że skazałam siebie i Margaret na trzygodzinną wizytę w nieprzeniknionych mrokach Skandynawii. W antrakcie Margaret stwierdziła: – Naprawdę, nogi same rwą się do tańca. W połowie drugiego aktu zasnęłam i obudziłam się przestraszona dopiero na dźwięk oklasków, kiedy opadła kurtyna. – Co się stało na końcu? – zapytałam Margaret, kiedy wyszłyśmy z teatru. – Mąż i żona popełnili samobójstwo, skacząc z mostu. – Naprawdę? – rzuciłam przerażona. – Dlaczego? – No wiesz... zima w Norwegii, nie ma nic do roboty... – Chwała Bogu, że nie wzięłam Tony’ego. Z miejsca wystąpiłby o rozwód. – A co, nie jest fanem Ibsena? – W ogóle nie chce mieć nic wspólnego z kulturą. Co według mnie jest typowym przejawem dziennikarskiego filisterstwa. Proponowałam mu wyjście do teatru z parą jego znajomych... Zrelacjonowałam Margaret rozmowę z Tonym i telefon od Kate Medford. – Zapewniam cię, że nie zadzwoni do ciebie co najmniej przez cztery miesiące – stwierdziła, kiedy skończyłam swoją opowieść. – A potem, ni stąd, ni zowąd, zadzwoni. Będzie słodka jak miód, będzie opowiadać, jaka była „straszliwie zajęta” i jak bardzo chciałaby zobaczyć ciebie, Tony’ego i dziecko i zapyta, czy za jakieś sześć tygodni znajdziecie czas na niedzielny lunch. A ty pomyślisz sobie: czy tak się to tutaj odbywa?... i czy dzwoni tylko dlatego, że czuje się zobowiązana? A odpowiedzią na oba pytania będzie stanowcze „tak”. Bo tutaj nawet bliscy przyjaciele zachowują się z rezerwą. Nie dlatego, że nie mają ochoty na kontakty... ale uważają, że nie powinni ci zawracać głowy i że ty pewnie wcale nie chcesz widywać ich często. I niezależnie od tego, jak bardzo starasz się ich przekonać, że jest inaczej, ten dystans zawsze pozostanie. Bo tak już tutaj jest. Anglicy potrzebują roku czy dwóch, żeby przyzwyczaić się do twojej obecności, zanim uznają, że mogą się z tobą zaprzyjaźnić. Kiedy już się zaprzyjaźnią, są twoimi przyjaciółmi, ale mimo to będą się trzymać z daleka. Każdy w tym kraju uczy się tego od dziecka. – Nikt z moich sąsiadów nawet nie próbował się przedstawić. – Nigdy tego nie robią. – A w sklepach ludzie są dla siebie tacy nieuprzejmi. Margaret roześmiała się. – Zauważyłaś to? Owszem, zauważyłam – szczególnie w wykonaniu faceta, który prowadził kiosk z gazetami w pobliżu mojego domu. Nazywał się Noor i wiecznie miał zły dzień. Przez kilka tygodni, odkąd zaczęłam kupować poranne gazety w jego kiosku, nigdy nie zaszczycił mnie (ani żadnego innego klienta) uśmiechem. Wiele razy próbowałam go zmusić do najmniejszego grymasu albo przynajmniej nawiązać z nim zdawkową, uprzejmą rozmowę. On jednak niewzruszenie bronił szańców swojej mizantropii. A moja dziennikarska dusza za każdym razem kazała mi się zastanawiać, jaka jest przyczyna jego niemiłego zachowania. Koszmarne dzieciństwo w Lahore? Ojciec, który bił go do nieprzytomności za najdrobniejszy objaw sprzeciwu? A może poczucie wyobcowania człowieka, który w połowie lat siedemdziesiątych został wyrwany z Pakistanu i rzucony do zimnego, wilgotnego Londynu, gdzie odkrył, że jest Pakistańcem, beżowym, wiecznym outsiderem w społeczeństwie, które nim pogardza? Oczywiście kiedy przedstawiłam ten scenariusz Karimowi – właścicielowi sklepu na rogu, obok kiosku pana Noora – sprowokowałam wybuch serdecznego śmiechu. – Ten facet w życiu nie był w Pakistanie – powiedział Karim. – I proszę nie myśleć, że zrobiła pani coś, co sprowokowało takie zachowanie. Każdego tak traktuje. Nie ma w tym żadnej tajemniczej przyczyny, to po prostu żałosny dupek, i tyle. W przeciwieństwie do pana Noora Karim co dzień miał dobry dzień. Nawet w najbardziej ponury poranek – choćby padało od tygodnia, temperatura ledwie przekraczała zero i wszyscy zastanawiali się, czy jeszcze kiedykolwiek wyjrzy słońce – Karim jakimś cudem zachowywał przyjemny wyraz twarzy. Może miało to coś wspólnego z faktem, że on i jego starszy brat, Faisal, byli zaradnymi biznesmenami, prowadzącymi jeszcze dwa sklepy w tym zakątku południowego Londynu, i z mnóstwem planów dalszego rozwoju firmy. Zastanawiałam się, czyjego wrodzony optymizm i przyjazne nastawienie do świata wynikały z faktu, że Karim – choć rodowity Brytyjczyk – miał aspiracje i dziwnie amerykańską wiarę we własne siły. Ale następnego ranka, po ibsenowskim wieczorze z Margaret, nie potrzebowałam akurat niczego ze sklepu Karima, więc pierwszą napotkaną ludzką istotą tego dnia był cholerny pan Noor. Jak zwykle w szczytowej formie. Podchodząc do kasy z „Chronicie” i „Independentem” w garści, zapytałam: – Co u pana słychać, panie Noor? – Funt dziesięć – odparł, omijając mnie wzrokiem. Nie podałam mu pieniędzy. Spojrzałam mu prosto w oczy i powtórzyłam pytanie: – Co u pana słychać, panie Noor? – Funt dziesięć – rzucił zniecierpliwiony. Wciąż się uśmiechałam, zdecydowana wydusić z niego odpowiedź. – Dobrze się pan dziś miewa, panie Noor? Wypuścił głośno powietrze. – Dobrze. Uraczyłam go szerokim uśmiechem. – Bardzo miło mi to słyszeć. Wręczyłam mu pieniądze i kiwnęłam głową na pożegnanie. Za mną stała kobieta po czterdziestce, czekając, by zapłacić za „Guardiana”, którego trzymała w ręce. Kiedy wyszłam z kiosku, dogoniła mnie. – Brawo – powiedziała. – Prosił się o to od lat. Wyciągnęła rękę. – Julia Frank. Pani mieszka pod dwudziestym siódmym, tak? – Tak – odparłam i przedstawiłam się. – Mieszkam naprzeciwko, pod trzydziestym drugim. Miło mi panią poznać. Zatrzymałabym się i spróbowała porozmawiać z nią dłużej, gdybym nie była już spóźniona na wywiad z byłym członkiem IRA, który zaczął pisać książki. Rzuciłam więc tylko: – Proszę kiedyś wpaść. Odpowiedziała miłym uśmiechem... mógł oznaczać „tak” albo być po prostu kolejnym przykładem wkurzającej rezerwy mieszkańców tego miasta. Ale sam fakt, że zatrzymała się, by się przedstawić (i pochwalić mnie, że stawiłam czoło panu Czarującemu) podtrzymywał mnie na duchu prawie przez cały dzień. – Rany, sąsiadka się do ciebie odezwała? – zadrwiła Sandy, kiedy zadzwoniłam do niej tego dnia. – Jestem zdumiona, że nie mówili o tym w CNN. – Tak, to rzeczywiście doniosłe wydarzenie. A posłuchaj tego: nawet słońce dziś wyjrzało. – Dobry Boże, i co jeszcze? Tylko mi nie mów, że ktoś się do ciebie uśmiechnął na ulicy. – A właśnie że tak. Na ścieżce holowniczej. Mężczyzna spacerujący z psem. – Jakim psem? – Golden retrieverem. – One zwykle mają miłych właścicieli. – Wierzę ci na słowo. Ale nie uwierzyłabyś, jaka przyjemna może być ta ścieżka nad rzeką. I mam do niej raptem trzy minuty spod drzwi. Wiem, że to nic wielkiego, ale kiedy tak sobie spacerowałam nad Tamizą, przyszło mi do głowy, że może mimo wszystko jakoś się tu odnajdę. Tego wieczoru próbowałam przekazać swoje pozytywne odczucia Tony’emu, kiedy zobaczyłam, jak rozgląda się po bałaganie zostawionym przez budowlańców, wśród którego mieszkaliśmy. – Nie wpadaj w rozpacz – powiedziałam. – Kiedyś to wszystko skończą. – Nie wpadam w rozpacz – odparł znękanym tonem. – To będzie wspaniały dom. – Jestem pewien, że tak. – No, Tony. Będzie lepiej. – Wszystko jest w porządku – powiedział głosem wypranym z entuzjazmu. – Chciałabym wierzyć, że naprawdę tak myślisz. – Naprawdę tak myślę. I wyszedł do drugiego pokoju. Ale o piątej następnego ranka obudziłam się i stwierdziłam, że nie wszystko jest w porządku. Bo moje ciało zaczęło mi płatać dziwne figle. I w tych pierwszych chwilach osłupienia, kiedy dotarło do mnie, że dzieje się coś bardzo niedobrego, dopadło mnie uczucie, z którym nie miałam do czynienia od lat. Strach. 4 To było tak, jakby zaatakował mnie w nocy batalion pluskiew. Nagle każdy centymetr mojej skóry zaczął swędzieć – bo nie da się tego inaczej określić: wściekłe swędzenie, w którym nie przynosiło ulgi nawet najbardziej zajadłe drapanie. – Nie widzę żadnej wysypki – powiedział Tony, kiedy znalazł mnie w łazience nagą, orzącą skórę paznokciami. – Nie zmyślam – odparłam gniewnie, przekonana, że oskarża mnie o jakieś histeryczne dolegliwości. – Nie mówię, że zmyślasz. Tylko że... Odwróciłam się i popatrzyłam na siebie w lustrze. Miał rację. Na mojej skórze widać było tylko ślady po gorączkowym drapaniu. Tony zrobił mi gorącą kąpiel i pomógł mi do niej wejść. Gorąca woda przez moment była nie do wytrzymania – ale kiedy przyzwyczaiłam się już do wysokiej temperatury, podziałała jak łagodzący balsam. Tony usiadł obok wanny, wziął mnie za rękę i opowiedział jedną ze swoich zabawnych wojennych historyjek -jak złapał wszy, relacjonując jakąś plemienną przepychankę w Erytrei, i musiał ogolić głowę u wiejskiego golibrody. – Facet zrobił to najbrudniejszą brzytwą, jaką w życiu widziałem. I wcale nie miał najpewniejszej ręki, więc kiedy skończył, nie tylko byłem łysy, ale wyglądałem, jakbym potrzebował szwów. Ale nawet kiedy już zdrapał mi z głowy ostatni włosek, głowa wciąż mnie swędziała jak cholera. I właśnie wtedy ten golibroda owinął mi głowę gorącym ręcznikiem. Swędzenie ustało natychmiast, za to nabawiłem się oparzeń pierwszego stopnia. Przeczesałam mu włosy palcami, szczęśliwa, że siedzi tu przy mnie, trzyma mnie za rękę i pomaga przez to przejść. Kiedy w końcu, po godzinie, wynurzyłam się z wody, swędzenie zniknęło. Tony był naprawdę słodki. Wytarł mnie ręcznikiem. Posypał pudrem dla dzieci. Położył mnie z powrotem do łóżka. I rzeczywiście zasnęłam mocno, by zerwać się w południe – kiedy znów zaczęło swędzieć. Z początku myślałam, że jestem w środku dręczącego snu – że to koszmar z rodzaju tych, gdy człowiekowi zdaje się, że spada w przepaść, aż wyląduje na własnej poduszce. Ale zanim oprzytomniałam do reszty, czułam, że kolejna armia złośliwych insektów zagnieździła się pod moją skórą. Od zeszłej nocy swędzenie przybrało na sile. Ogarnęła mnie panika. Wpadłam do łazienki, zdarłam z siebie spodnie od piżamy i koszulkę i obejrzałam się dokładnie, szukając plam, bąbli czy jakichkolwiek oznak infekcji skóry – szczególnie na wystającym brzuchu. Nic. Napuściłam więc kolejną wannę gorącej wody i zanurzyłam się w niej po szyję. Tak samo jak w nocy, wrząca woda dała natychmiastowy kojący efekt – temperatura znieczuliła mi skórę i zlikwidowała nieznośny świąd. Ale gdy po godzinie dźwignęłam się z wanny, swędzenie wróciło. Teraz byłam już naprawdę przerażona. Natarłam się pudrem dla dzieci, co jednak tylko wzmogło dyskomfort. Odkręciłam więc kurki, by zrobić sobie kolejną gorącą kąpiel, wyparzyłam się jeszcze raz, ale swędzenie dopadło mnie na „owo, ledwie wyszłam z wody. Zarzuciłam szlafrok i zadzwoniłam do Margaret. – Chyba dostaję świra. – Opowiedziałam jej o bitwie, która rozgrywa się pod moją skórą. Powiedziałam też, że boję się, że to wszystko może być tylko w mojej głowie. – Jeśli naprawdę swędzi cię aż tak, to nie może być sprawa psychosomatyczna – stwierdziła Margaret. – Ale nic nie widać. – Może masz wewnętrzną wysypkę. – A jest coś takiego? – Nie jestem lekarzem, więc skąd mam wiedzieć, do diabła? Na twoim miejscu przestałabym się bawić w scjentystkę i poszłabym do lekarza. I to szybko. Posłuchałam rady Margaret i zadzwoniłam do miejscowej przychodni. Moja lekarka była zajęta przez całe popołudnie, zapisali mnie więc na wizytę do doktora Rodgersa: suchego jak pieprz internisty przed pięćdziesiątką, z przerzedzonymi włosami i chłodnego w obejściu. Poprosił, żebym zdjęła ubranie. Pobieżnie obejrzał moją skórę. Kazał mi się z powrotem ubrać, po czym postawił diagnozę: prawdopodobnie była to subkliniczna reakcja alergiczna na coś, co zjadłam. Kiedy wyjaśniłam mu, że nie jadłam niczego niezwykłego przez ostatnich kilka dni, stwierdził: – No cóż, ciąża zawsze powoduje, że organizm reaguje nietypowo. – Ale to swędzenie doprowadza mnie do szału. – Proszę odczekać jeszcze dwadzieścia cztery godziny. – Nie może mi pan przepisać czegoś, żeby to złagodzić? – Jeśli na skórze nic nie widać, to raczej nie. Proszę spróbować wziąć aspirynę albo ibuprofen, jeśli ból zbytnio się nasili. Kiedy pół godziny później zrelacjonowałam to Margaret, rozzłościła się nie na żarty. – Typowy angielski konował. „Proszę łyknąć dwie aspiryny i wziąć się w garść”. – Moja stała lekarka jest o wiele lepsza. – W takim razie łap za słuchawkę i zażądaj, żeby cię z nią umówili. A najlepiej upieraj się, żeby przyszła na domową wizytę. Zrobią to, jeśli się ich zmusi. – A może on ma rację. Może to jest jakaś drobna reakcja alergiczna... – Co to ma być? Dwa miesiące w Londynie i już się zaraziłaś angielskim „zagryź zęby i cierp”? Margaret miała poniekąd rację. Nie chciałam się rozczulać nad swoim stanem – szczególnie że chorowanie nie leżało w mojej naturze, nie mówiąc już o histerycznych swędzeniach. Próbowałam się zająć rozpakowywaniem pudeł z książkami; usiłowałam też przeczytać kilka zaległych numerów „New Yorkera”. Oparłam się pokusie, by zadzwonić do Tony’ego, do redakcji, i powiedzieć mu, jak źle się czuję. W końcu znów zdjęłam z siebie ubranie i zaczęłam drapać skórę tak mocno, że w końcu na ramionach pojawiła się krew. Uciekłam do łazienki. Czekając, aż napełni się wanna, wrzasnęłam z czystej, rozpaczliwej wściekłości i bólu. Kiedy wyparzyłam się po raz trzeci, w końcu zadzwoniłam do Tony’ego i powiedziałam: – Coś mi się zdaje, że mam poważne kłopoty. – W takim razie już jadę. Zjawił się po godzinie. Znalazł mnie w wannie, trzęsącą się z zimna, choć woda była prawie wrząca. Ubrał mnie. Pomógł mi zejść do samochodu i pojechał przez Wandsworth Bridge, potem kawałek Fulham Road, i zaparkował naprzeciwko szpitala Mattingly. Po kilku minutach byliśmy już w izbie przyjęć. Kiedy Tony zobaczył, że poczekalnia jest zapchana, poszedł porozmawiać z pielęgniarką w recepcji; upierał się, że jako ciężarna powinnam zostać przyjęta od razu. – Obawiam się, że będziecie państwo musieli poczekać jak inni. Tony próbował protestować, ale pielęgniarka nie chciała o niczym słyszeć. – Proszę pana, proszę usiąść. Nie może pan ominąć kolejki, chyba że... W tej samej chwili postarałam się o „chyba że”, gdyż nieustające swędzenie przekształciło się nagle w potężny atak konwulsji. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, runęłam głową naprzód i straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, leżałam na stalowym, szpitalnym łóżku, z kilkoma kroplówkami sterczącymi z rąk. Byłam dziwnie odurzona-jakbym obudziła się właśnie z długiego, narkotycznego snu. Przez chwilę czy dwie zastanawiałam się: gdzie jestem? Ale w końcu odzyskałam ostrość widzenia i przekonałam się, że leżę na długiej sali szpitalnej, w towarzystwie kilkunastu kobiet otoczonych kroplówkami, respiratorami, monitorami tętna płodu i innym medycznym sprzętem. Udało mi się skupić wzrok na zegarze w drugim końcu sali: trzecia dwadzieścia trzy po południu... szarawe światło sączyło się przez cienkie, szpitalne zasłony. Trzecia dwadzieścia trzy po południu? Przyjechałam z Tonym do szpitala około ósmej zeszłego wieczoru. Czyżbym była nieprzytomna przez... ile... siedemnaście godzin? Udało mi się zebrać dość siły, by nacisnąć guzik dzwonka przy łóżku. Robiąc to, niechcący zmrużyłam oczy i nagle górną połowę mojej twarzy ogarnęła fala bólu. Zdałam sobie sprawę, że nos mam grubo oklejony plastrem. Obszar wokół oczu także był posiniaczony i obolały. Przycisnęłam guzik jeszcze mocniej. W końcu przy łóżku pojawiła się drobna, afrokaraibska pielęgniarka. Kiedy zmrużyłam oczy, by przeczytać nazwisko na plakietce – Howe – moją twarz znów przeszył ból. – Witamy – powiedziała ze spokojnym uśmiechem. – Co się stało? Pielęgniarka sięgnęła po kartę wiszącą w nogach łóżka i przeczytała notatki. – Wygląda na to, że zemdlała pani w recepcji. Ma pani szczęście, że nie złamała pani nosa. I nie straciła żadnego zęba. – Co z dzieckiem? Długa, pełna napięcia cisza, kiedy siostra Howe jeszcze raz zajrzała w notatki. – Nie ma strachu. Dziecku nic nie jest. Ale pani... to o panią się martwimy. – W jakim sensie? – Pan Hughes, nasz konsultant, odwiedzi panią na obchodzie dziś wieczorem. – Stracę dziecko? Pielęgniarka jeszcze raz uważnie przejrzała kartę i powiedziała: – Ma pani bardzo podwyższone ciśnienie. To może być stan przedrzucawkowy, ale nie dowiemy się tego, dopóki nie przeprowadzimy kilku analiz krwi i moczu. – Czy to może zagrozić ciąży? – Może... ale postaramy się utrzymać to pod kontrolą. I bardzo wiele będzie zależało od pani. Lepiej niech się pani przygotuje na bardzo spokojne życie przez najbliższych kilka tygodni. Świetnie. Właśnie to chciałam usłyszeć. Nagle ogarnęła mnie fala zmęczenia. Może to przez leki, które mi podawali, a może była to reakcja na siedemnastogodzinny odlot. A może kombinacja jednego i drugiego, do spółki z moim nowo odkrytym podwyższonym ciśnieniem. Cokolwiek to było, nagle poczułam się kompletnie pozbawiona energii. Tak wyżęta i oklapła, że nie mogłam zebrać siły, by usiąść. Bo nagle potwornie zachciało mi się siusiu. Ale zanim wyartykułowałam swoją potrzebę – zanim zdążyłam poprosić o basen czy odprowadzenie do najbliższej toalety – dolna część mojego ciała zatonęła nagle w ciepłej, rozszerzającej się kałuży. – O kurczę... – rzuciłam głośno, załamanym głosem. – Nic się nie stało – powiedziała siostra Howe. Sięgnęła po swoje walkie-talkie i wezwała pomoc. Po krótkiej chwili przy łóżku stało już dwóch wysokich salowych. Jeden z nich miał ogoloną głowę i kolczyk w uchu; drugi był chudym, żylastym Sikhem. – Przepraszam, tak mi przykro... – wymamrotałam, kiedy salowi pomagali mi usiąść. – Nie przejmuj się, kochana – powiedział ogolony. – To najbardziej naturalna rzecz na świecie. – Nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło – odparłam, kiedy podnieśli mnie z przemoczonego materaca i posadzili na wózku. Szpitalna koszula nocna przykleiła mi się do ciała. – Naprawdę? Pierwszy raz? – zapytał ogolony. – To dopiero słodkie życie. Bo proszę spojrzeć na mojego kumpla. Bez przerwy sika w majtki, no nie? – Proszę nie słuchać mojego kolegi – odparł Sikh. – Musi tak gadać. – Kolegi? – obruszył się ogolony. – Myślałem, że jestem twoim kumplem. – Nie wtedy, kiedy oskarżasz mnie o sikanie w majtki – powiedział Sikh i powiózł mnie wzdłuż sali. Ogolony szedł obok niego; ich przekomarzanki nie ustawały ani na chwilę. – To jest właśnie problem z wami, Sikhami. Zero poczucia humoru... – O, ja się śmieję cały czas... kiedy coś jest śmieszne. Ale jeśli jakiś oprych... – O mnie mówisz? – Nie, wypowiadam tylko ogólny sąd na temat oprychów. Staraj się tego nie brać tak bardzo do siebie... – Ale jak wypowiadasz takie pochopne sądy... – Jeśli wypowiadasz takie pochopne sądy... – poprawił do Sikh. – Wie pani, za kogo się uważa mój kumpel... przepraszam, mój kolega? – zapytał mnie ogolony. – Za cholernego Henry’ego Higginsa. – A dlaczego Anglicy nie potrafią nauczyć swoich dzieci poprawnie mówić? – odparował Sikh. – Zamknij się. Było to jak słuchanie starego małżeństwa w trakcie komicznej kłótni, trwającej bez przerwy od dwudziestu lat. Ale zdawałam sobie sprawę, że prowadzili tę sprzeczkę na mój użytek – by odwrócić moją uwagę od upokorzenia, i żebym przestała się czuć jak niegrzeczna dziewczynka, która zesikała się do łóżka i doprowadziła do żałosnego stanu. Kiedy dojechaliśmy do łazienki, salowi pomogli mi wstać z wózka, postawili przy zlewie i poczekali, aż przyjdzie pielęgniarka. Zniknęli, kiedy tylko się zjawiła. Była to duża, wesoła kobieta około pięćdziesiątki z akcentem wskazującym na Yorkshire. Delikatnie zdjęła mi przez głowę przemoczoną koszulę. – Zaraz panią umyjemy – powiedziała, przygotowując mi płytką, ciepłą kąpiel. Nad zlewem wisiało lustro. Spojrzałam w nie i zamarłam. Patrząca na mnie kobieta wyglądała jak ofiara domowej przemocy. Nos – oblepiony plastrami – spuchł tak, że był dwa razy większy niż normalnie i przybrał fioletowawy kolor. Oczy były podbite, skóra wokół powiek posiniała i spuchła. – Uraz nosa zawsze wydaje się gorszy, niż jest w rzeczywistości – powiedziała pielęgniarka, zauważywszy moje przerażenie. – I zawsze szybko się goi. Za trzy, cztery dni będzie pani piękna jak dawniej. Musiałam się roześmiać – nie tylko dlatego, że nigdy nie uważałam się za piękną... ale dlatego, że w tej chwili wyglądałam jak straszydło z bajki. – Amerykanka? – zapytała kobieta. Kiwnęłam głową. – Nigdy nie spotkałam Amerykanki, której bym nie lubiła – powiedziała. – Choć właściwie przez cale życie spotkałam tylko dwie Jankeski. Co pani tutaj robi? – Mój mąż jest Anglikiem. – To dopiero spryciula – rzuciła ze śmiechem. Posadziła mnie w ciepłej wodzie i delikatnie wymyła, podając mi myjkę, kiedy przyszła kolej na okolicę krocza. Potem pomogła mi wyjść z wanny, wytarła i ubrała w czystą koszulę. Przez cały czas podtrzymywała spokojną, zwykłą rozmowę. Bardzo po angielsku radziła sobie z niezręczną sytuacją... ale podobało mi się to. Bo na swój własny, szorstki sposób była delikatna. Kiedy odwiozła mnie z powrotem na oddział, przemoczoną pościel już zdjęto i zastąpiono świeżą. Pomagając mi położyć się do łóżka, pielęgniarka powiedziała: – O nic się nie martw, kochana. Wszystko będzie dobrze. Osunęłam się w chłodną, czystą pościel, szczęśliwa, że znów jestem sucha. Po chwili przyszła siostra Howe i oznajmiła, że potrzebna jest próbka moczu. – Powtórka z rozrywki – odparłam ze śmiechem. Znów wygramoliłam się z łóżka, poszłam do łazienki, by napełnić pojemniczek tą resztką, którą miałam jeszcze w rezerwie. Kiedy leżałam już z powrotem w łóżku, pojawiła się kolejna pielęgniarka i wyciągnęła ze mnie wielką strzykawkę krwi. Potem wróciła siostra Howe, by mi powiedzieć, że Tony właśnie dzwonił. Poinformowała go, że pan Hughes będzie tu dziś o ósmej wieczorem i zasugerowała mu, żeby postarał się być wtedy w szpitalu. – Pani mąż powiedział, że zrobi, co w jego mocy, i pytał, jak się pani czuje. – Chyba nie powiedziała mu siostra, że zmoczyłam... – Proszę nie opowiadać głupstw – odparła siostra Howe ze śmiechem, po czym powiedziała mi, żebym jeszcze nie układała się za wygodnie, bo pan Hughes (którego zawiadomiono o moim stanie) polecił zrobić mi USG przed jego przyjściem. W głowie rozległ się dzwonek alarmowy. – To znaczy, że jego zdaniem dziecko jest zagrożone? – zapytałam. – Takie myślenie nie zrobi pani dobrze... – Muszę wiedzieć, czy jest ryzyko, że mogę poro... – Jest ryzyko, jeśli wciąż będzie się pani tak denerwować. Wysokie ciśnienie nie zależy wyłącznie od czynników fizjologicznych. Jest również związane ze stresem. I dlatego upadła pani wczoraj na twarz. – Ale jeśli dolega mi tylko wysokie ciśnienie, dlaczego doktor zleca USG? – Chce tylko wykluczyć... – Co wykluczyć? – upierałam się. – To rutynowe badanie. Niezbyt mnie to pocieszyło. Przez cały czas badania wpatrywałam się w niewyraźny zarys na monitorze, wypytując techniczkę (Australijkę, która nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia trzy lata), czy nie widzi niczego niepokojącego. – Spokojnie – odparła. – Nic pani nie będzie. – Ale dziecko...? – Nie ma potrzeby tak się... Ale nie usłyszałam reszty zdania, bo nagle znów zaczęło mnie swędzieć. Tyle że tym razem najgorzej było na brzuchu i w obrębie miednicy... dokładnie tam, gdzie został rozsmarowany żel do USG. W ciągu minuty swędzenie stało się nieznośne, powiedziałam więc techniczce, że muszę się podrapać po brzuchu. – Nie ma sprawy – odparła, odsuwając głowicę aparatu, którą jeździła po mojej skórze. Zaczęłam orać ciało paznokciami. Techniczka zrobiła wielkie oczy. – Tylko spokojnie – powiedziała. – Nie mogę. Dostaję od tego świra. – Ale pani zrobi sobie krzywdę... i dziecku. Odsunęłam ręce. Swędzenie przybrało na sile. Zagryzłam wargę tak mocno, że omal nie zaczęła krwawić. Zacisnęłam powieki, ale oczy zaczęły mnie piec. I nagle poczułam, że twarz mam mokrą od łez – zaciśnięcie powiek uraziło wszystkie stłuczone mięśnie górnej części twarzy. – Dobrze się pani czuje? – zapytała techniczka. – Nie. – Proszę tu chwilkę poczekać – powiedziała. – I cokolwiek by się działo, proszę się nie drapać po brzuchu. Wydawało mi się, że nim do mnie wróciła, minęła godzina – ale kiedy zerknęłam na zegar, przekonałam się, że upłynęło ledwie pięć minut. Kiedy zjawiła się z powrotem w towarzystwie siostry Howe, ściskałam kurczowo krawędzie leżanki, na granicy krzyku. – Proszę powiedzieć, co się dzieje – rzuciła siostra Howe. Kiedy jej wyjaśniłam, że mam ochotę rozdrapać sobie brzuch na strzępy – albo zrobić cokolwiek innego, byle tylko przestało swędzieć – zbadała mnie, po czym sięgnęła po telefon i wydała polecenia. Pochyliła się nade mną i ścisnęła mnie za rękę. – Pomoc jest w drodze. – Co zrobicie? – Damy pani coś, żeby powstrzymać swędzenie. – Ale jeśli to jest tylko w mojej głowie? – powiedziałam głosem, w którym zaczynała pobrzmiewać histeria. – Pani myśli, że to jest tylko w pani głowie? – zapytała siostra Howe. – Nie wiem. – Skoro pani się tak drapie, to nie jest pani wymysł. – Siostra jest pewna? Uśmiechnęła się i powiedziała: – Nie jest pani pierwszą ciężarną, którą tak swędzi skóra. Przyszła druga pielęgniarka, popychając przed sobą stolik opatrunkowy. Zmyła żel do USG. Potem, używając czegoś, co wyglądało jak sterylny pędzel malarski, pokryła mój brzuch różową, kredową substancją – płynem kalaminowym. Swędzenie natychmiast zelżało. Siostra Howe podała mi dwie tabletki i mały kubek wody. – Co to jest? – zapytałam. – Łagodny środek uspokajający. – Nie potrzebuję środków uspokajających. – Myślę, że pani potrzebuje. – Ale nie chcę być otumaniona, kiedy przyjdzie mój mąż. – To pani nie otumani. To tylko panią uspokoi. – Jestem spokojna. Siostra Howe nie powiedziała nic więcej. Położyła tabletki na mojej otwartej dłoni i wręczyła mi kubek z wodą. Niechętnie łyknęłam pigułki, po czym pozwoliłam się posadzić na wózku i odwieźć z powrotem na oddział. Tony zjawił się tuż przed ósmą, z kilkoma gazetami pod pachą i smętnym bukietem kwiatów. Pigułki zdążyły już zadziałać – i choć siostra Howe nie kłamała, że mnie nie otumania, nie powiedziała mi, że stłumią wszelkie odczucia emocjonalne, że będę po nich oklapła, odrętwiała, przygaszona... ale także doskonale świadoma maskowanego niepokoju Tony’ego. – Wyglądam aż tak okropnie? – zapytałam cicho, kiedy podszedł do łóżka. – Nie mów głupstw – odparł, pochylając się, by cmoknąć mnie w głowę. – Szkoda, że nie widziałeś tego drugiego gościa – powiedziałam, po czym usłyszałam własny, ponury śmiech. – Po tym, jak wczoraj rąbnęłaś o podłogę, spodziewałem się, że będzie o wiele gorzej. – To spora pociecha. Dlaczego do mnie dziś nie zadzwoniłeś? – Bo według oddziałowej byłaś nieprzytomna aż do trzeciej. – Ale po trzeciej... – Zebrania, terminy, strony do składu. To się nazywa praca. – Chcesz powiedzieć, jak ja? Teraz jestem dla ciebie pracą, tak? Tony wciągnął głęboki, zirytowany oddech, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że nie podoba mu się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa. Ale mimo wywołanego lekami odrętwienia wciąż udawałam wkurzoną. Bo w tej chwili naprawdę byłam wściekła na wszystko i wszystkich – a szczególnie na tego niepewnego mężczyznę siedzącego na krawędzi łóżka, który wpakował mnie w to wszystko, kiedy zrobił mi dziecko. Ten samolubny gnojek. Ten mały skurwiel. Ten... A ja myślałam, że te pigułki miały wszystko załatwić... – Mógłbyś mnie zapytać, czy dziecku nic nie jest – powiedziałam tonem wypranym z emocji przez środek uspokajający. Kolejny, pełen zniecierpliwienia wdech. Bez wątpienia liczy minuty do chwili, kiedy będzie mógł stąd zwiać i uwolnić się ode mnie na kolejną noc. A jeśli szczęście go nie opuści, może jutro znowu walnę twarzą o podłogę i zostanę w tym więzieniu przez kolejne dwa dni. – Martwiłem się o ciebie, przecież wiesz – powiedział. – Oczywiście że wiem. Zmartwienie po prostu z ciebie bucha, Tony. – Czy to jest to, co nazywają „szokiem pourazowym”? – Jasne, świetnie. Najlepiej zrobić ze mnie wariatkę. Przeklinaj dzień, w którym mnie poznałeś. – Co oni ci tu dali, do diabła? – Valium, skoro pan pyta – odezwał się głos za jego plecami. – I z tego, co właśnie słyszałem, wnoszę, że nie odniosło pożądanego skutku. W nogach łóżka stał pan Desmond Hughes, z moją kartą w ręce, w dwuogniskowych okularach założonych na sam czubek nosa. – Czy z dzieckiem wszystko w porządku, panie doktorze? – zapytałam. Pan Hughes nie uniósł oczu znad karty. – Mnie również miło panią widzieć, pani Goodchild. Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. – Zwrócił się do Tony’ego: -Zapewne pan Goodchild. – Tony Hobbs. – Ach tak – powiedział Hughes, ledwie dostrzegalnym kiwnięciem głowy potwierdzając, że przyjął do wiadomości nazwisko Tony’ego. Po czym znów zwrócił się do mnie i zapytał: – Więc jak się dzisiaj czujemy? Niezbyt przyjemne dwadzieścia cztery godziny, co? – Proszę mi powiedzieć, co z dzieckiem, doktorze. – Z tego, co widziałem na wydrukach USG, wynika, że dziecku nie stała się żadna krzywda. Ale o ile zdołałem się zorientować, przyjęto panią z powodu cholestazy. – Co to takiego? – zapytałam. – Chroniczne swędzenie. Nic niezwykłego wśród ciężarnych kobiet... i często idzie w parze ze stanem przedrzucawkowym, czyli, jak pani może wie... – Za wysokim ciśnieniem? – Bardzo dobrze... czy też, by użyć fachowego języka, wolimy to nazywać hipertensją. Dobra wiadomość jest taka, że stan przedrzucawkowy przeważnie charakteryzuje się wysokim stężeniem kwasu moczowego. Próbka pani moczu zasadniczo nie odbiega od normy, i na tej podstawie stwierdzam, że u pani nie występuje stan przedrzucawkowy. Ale ciśnienie pani krwi jest niebezpiecznie wysokie. Jeśli pozostawimy je bez kontroli, może się okazać groźne zarówno dla matki, jak i dla dziecka. I dlatego zaordynuję pani betabloker, by ustabilizować ciśnienie, a także antyhistaminę o nazwie piriton, by złagodzić cholestazę. Chciałbym też, by pani brała pięć miligramów valium trzy razy dziennie. – Nie wezmę więcej valium. – A dlaczegóż to? – Bo mi się nie podoba. – W życiu jest wiele rzeczy, które nam się nie podobają, panno Goodchild... choć mają dobroczynne działanie... – Jak szpinak, na przykład? Tony kaszlnął nerwowo. – Sally... – Co? – Jeśli pan Hughes uważa, że valium ci pomoże... – Pomoże? Co najwyżej mnie zaknebluje. – Doprawdy? – rzucił pan Hughes. – Bardzo zabawne. – Nie próbowałem być zabawny, panno Goodchild... – Pani Goodchild – powiedziałam. – On jest Hobbs, ja jestem Goodchild. Szybka wymiana spojrzeń między Tonym i doktorem. Boże, dlaczego zachowuję się tak dziwnie? – Bardzo przepraszam, pani Goodchild. I oczywiście nie mogę pani zmusić do przyjmowania substancji, której nie chce pani przyjmować. Muszę jednak zaznaczyć, że zgodnie z moimi klinicznymi doświadczeniami, wyeliminowałoby to do pewnego stopnia stres... – Natomiast moje osobiste doświadczenie jest takie, że valium robi dziwne rzeczy z moją głową. Więc nie... nie dotknę więcej tego świństwa. – To pani prawo, ale proszę zrozumieć, że naprawdę uważam to za nierozsądne. – Przyjęłam do wiadomości – odparłam spokojnie. – Ale będzie pani brać piriton? Kiwnęłam głową. – No, to już coś – stwierdził Hughes. – Będziemy też w dalszym ciągu leczyć cholestazę płynem kalaminowym. – Świetnie – odparłam. – A, jeszcze jedno – ciągnął Hughes. – Musi pani zrozumieć, że nadciśnienie to bardzo niebezpieczna dolegliwość, która może doprowadzić do tego, że straci pani dziecko. I dlatego aż do rozwiązania pod żadnym pozorem nie wolno pani narażać się na fizyczne ani psychiczne obciążenia. – To znaczy? – To znaczy, że nie może pani pracować, dopó... Przerwałam mu w pół słowa. – Nie mogę pracować? Jestem dziennikarką... korespondentką. Jestem odpowiedzialna za... – Wiem o tym – z kolei Hughes przerwał mnie. – Jest pani odpowiedzialna za siebie i swoje dziecko. Bo choć częściowo jesteśmy w stanie farmakologicznie ustabilizować pani stan, prawda jest taka, że tylko pozostanie w łóżku całkowicie wyeliminuje ryzyko. I dlatego zatrzymamy panią w szpitalu na cały czas trwania... Zagapiłam się na niego osłupiała. – Na cały czas trwania ciąży? – Obawiam się, że tak. – Ale to jeszcze prawie trzy tygodnie. A ja nie mogę tak po prostu zrezygnować z pracy... Tony położył mi dłoń na ramieniu, by mnie uciszyć. – Do zobaczenia jutro na obchodzie, pani Goodchild – powiedział Hughes. Kiwnął Tony’emu głową i przeszedł do następnej pacjentki. – Nie wierzę – powiedziałam. Tony tylko wzruszył ramionami. – Poradzimy sobie z tym jakoś – stwierdził. W końcu spojrzał na zegarek i uznał, że musi już wracać do redakcji. – Myślałam, że oddałeś już strony do składu... – Nie powiedziałem niczego takiego. Poza tym kiedy leżałaś nieprzytomna, wybuchł skandal na temat powiązań wicepremiera Rosji z gangiem rozpowszechniającym dziecięcą pornografię, a w Sierra Leone wybuchła lokalna wojna między konkurencyjnymi frakcjami... – Masz kogoś na miejscu, we Freetown? – Wolnego strzelca, Jenkinsa. Jest niezły do spraw lżejszego kalibru. Ale jeśli z tego wykluje się regularna wojna domowa, chyba będziemy musieli wysłać kogoś z naszych. – Może ciebie, co? – Marzenia ściętej głowy. – Jeśli chcesz jechać, jedź. Nie będę cię zatrzymywać. – Nie zrobiłbym tego, wierz mi. Jego ton był spokojny, ale jednoznaczny. Po raz pierwszy otwarcie przyznał, że czuje się uwięziony. A przynajmniej ja tak to odebrałam. – No cóż, dziękuję, że nareszcie wszystko jest jasne – rzuciłam. – Przecież wiesz, o czym mówię. – Nie, prawdę mówiąc, nie wiem. – Jestem redaktorem naczelnym, a naczelni nie bujają się osobiście, żeby relacjonować jakąś gównianą strzelaninę w Sierra Leone. Ale muszą wracać do redakcji, żeby oddać strony do składu. – No to idź. Nie będę cię zatrzymywać. – Mówisz to już drugi raz. Położył swoje dary – plik gazet i więdnące kwiaty – na stoliku przy łóżku. Dał mi kolejnego niedbałego całusa w czoło. – Przyjdę jutro. – Mam nadzieję. – Zadzwonię z samego rana i dowiem się, czy mogę tu zajrzeć jeszcze przed pracą. Ale nie zadzwonił. Kiedy ja zadzwoniłam do domu o wpół do dziewiątej, nikt nie odebrał. Kiedy o wpół do dziesiątej zadzwoniłam do gazety, Tony’ego nie było w gabinecie. A kiedy próbowałam się dodzwonić na komórkę, połączyłam się z pocztą głosową. Zostawiłam więc lakoniczną wiadomość: „Siedzę tutaj, zdycham z nudów i zastanawiam się, gdzie jesteś, do cholery? I dlaczego nie odebrałeś telefonu? Proszę, zadzwoń jak najszybciej, bo naprawdę chciałabym wiedzieć, gdzie się podziewa mój mąż”. Jakieś dwie godziny później zadzwonił telefon przy łóżku. Glos Tony’ego był neutralny jak Szwajcaria. – Cześć – powiedział. – Wybacz, że wcześniej byłem nieosiągalny. – Dzwoniłam do ciebie do domu o wpół do dziewiątej. I nie było cię tam. – A jaki dziś dzień? – Środa. – A co robię w każdą środę? Nie musiałam udzielać mu odpowiedzi, bo dobrze wiedział, że ją znam: jadł śniadanie z naczelnym. Śniadanie w Savoyu, które zawsze zaczynało się o dziewiątej. Co oznaczało, że musiał wyjść z domu koło ósmej. Idiotka, idiotka, idiotka... dlaczego szukasz kłopotów? – Przepraszam – powiedziałam. – Nie przejmuj się – odparł tym samym neutralnym, niemal obojętnym tonem. – Jak się czujesz? – Wciąż do niczego. Ale swędzenie ustało dzięki płynowi kalaminowemu. – To już coś. Kiedy jest pora odwiedzin? – Teraz pewnie byś wszedł. – Właściwie miałem zjeść lunch z gościem, który prowadzi sekcję afrykańską w dziale zagranicznym. Ale mogę to odwołać. Natychmiast zaczęłam się zastanawiać: dlaczego nie powiedział mi o tym lunchu wczoraj? Albo nie chciał mi wtedy mówić, że nie będzie mógł przyjść rano, albo ten lunch wypadł w ostatniej chwili, ze względu na sytuację w Sierra Leone. Albo... Jezu, nie wiem. To był właśnie coraz większy problem z Tonym: niczego nie wiedziałam. Żył jakby za zasłoną. A może po prostu dawało o sobie znać zmęczenie nadciśnieniem, nie wspominając już o cholestazie i o wszystkim tym, co było teraz częścią mojej cudownej ciąży? Tak czy inaczej, nie miałam zamiaru znów podgrzewać atmosfery głupimi dąsami, że nie może się tu zjawić natychmiast. Bo nigdzie się nie wybierałam. – Nie trzeba – powiedziałam. – Zobaczymy się wieczorem. – Jesteś pewna? – Zadzwonię do Margaret i zapytam, czy może mnie odwiedzić po południu. – Coś ci przynieść? – Kup coś dobrego w Marks&Spencer. – Nie powinienem być zbyt późno. – Świetnie. Margaret zjawiła się w szpitalu pół godziny po moim telefonie. Próbowała nie pokazać po sobie przerażenia na mój widok, ale jej się nie udało. – Chcę wiedzieć tylko jedno – powiedziała. – Nie, Tony mi tego nie zrobił. – Nie musisz go chronić. – Nie chronię go, naprawdę. – Opowiedziałam jej o swojej uroczej rozmówce z Hughesem i jak nie dałam się wcielić w poczet oszołomów. – I bardzo dobrze zrobiłaś, że nie zgodziłaś się brać tego świństwa, skoro masz po nim takie jazdy. – Po valium robię się agresywna. – Jak Tony sobie z tym wszystkim poradził? – W bardzo angielski, flegmatyczny sposób. A tymczasem ja zaczynam powoli wpadać w panikę... nie tylko na myśl o trzech tygodniach przymusowego leżenia tutaj, ale i dlatego, że gazeta nie będzie zachwycona, że wypadłam z gry. – Przecież nie zwolnią cię z „Post”? – Chcesz się założyć? Liczą każdy grosz, jak wszystkie gazety w naszych czasach. Chodzą plotki, że zarząd myślał o cięciach w zagranicznych biurach. I jestem pewna, że jeśli wypadnę z obiegu na parę miesięcy, pozbędą się mnie bez namysłu. – Ale chyba będą musieli zaproponować ci jakieś zadośćuczynienie? – Nie, ponieważ mieszkam na stałe w Londynie. – Wyciągasz pochopne wnioski. – Po prostu jestem realistką. I wiem, że spłacając hipotekę i po wydatkach na remont, nie będziemy mieć za wiele nadprogramowej gotówki. – To pozwól przynajmniej, żebym ci trochę ułatwiła pobyt w szpitalu. Opłacę ci prywatny pokój przez następne kilka tygodni. – Można tu mieć prywatny pokój? – Ja miałam, kiedy rodziłam dzieci w państwowym szpitalu. To nawet nie jest takie drogie. Starczy jakieś czterdzieści funtów za dobę. – Przez trzy tygodnie to mimo wszystko mnóstwo pieniędzy. – Pozwól, że ja się będę o to martwić. W tej chwili musisz żyć możliwie spokojnie... a przebywanie w oddzielnym pokoju na pewno ci w tym pomoże. – To prawda, ale załóżmy, że jestem dumna i nie podoba mi się pomysł przyjmowania od ciebie jałmużny? – To nie jest jałmużna, ale prezent. Zanim ucałuję to miasto na pożegnanie. Zatkało mnie. – O czym mówisz? – zapytałam. – Przenoszą nas z powrotem do Nowego Jorku. Alexander dowiedział się o tym wczoraj. – Kiedy? – Za dwa tygodnie. W firmie były spore zmiany personalne i Alexander został mianowany starszym wspólnikiem i szefem sekcji procesowej. A że w szkole jest akurat półrocze, wysyłają nas wszystkich za jednym zamachem. Mocno mnie to zaniepokoiło. Margaret była moją jedyną przyjaciółką w Londynie. – Cholera – mruknęłam. – Tak, to chyba odpowiednie słowo – odparła. – Bo choć w kółko narzekam na Londyn, wiem, że za nim zatęsknię, jak tylko zaszyjemy się z powrotem na przedmieściu, a ja zamienię się w amerykańską mamuśkę i zacznę nienawidzić każdej bladej twarzy, na jaką natknę się w Chappaqua, i będę się zastanawiać, dlaczego wszyscy wyglądają tak samo. – Czy Alexander nie może poprosić, żeby go tu zostawili dłużej? – Nie ma szans. Firma płaci, firma wymaga. Za trzy tygodnie będę ci zazdrościć. Bo choć to miasto potrafi doprowadzić do szału, zawsze jest interesujące. Zanim Tony zjawił się wieczorem w szpitalu, przeniesiono mnie do bardzo miłego, prywatnego pokoju. Ale kiedy mój mąż zapytał, skąd ta poprawa standardu – i kiedy powiedziałam mu o szczodrości Margaret – zareagował bardzo gwałtownie i bardzo negatywnie. – A niby dlaczego to zrobiła, do cholery? – To prezent. Dla mnie. – Zgrywałaś biedną? – zapytał. Spojrzałam na niego zdumiona. – Tony, nie ma potrzeby... – No, słucham? – Naprawdę sądzisz, że powiedziałabym coś takiego? – Najwyraźniej było jej ciebie tak bardzo żal... – Już ci powiedziałam: to prezent. I to bardzo miły. W ten sposób chciała mi pomóc... – Nie przyjmiemy go. – Ale dlaczego? – Bo nie przyjmę jałmużny od jakiejś bogatej Amerykanki, która... – To nie jest jałmużna. Margaret jest moją przyjaciółką i... – Ja za to zapłacę. – Tony, rachunek jest już uregulowany. O co tyle krzyku? Umilkł. Wiedziałam, o co chodzi: o dumę Tony’ego. Choć oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał. Powiedział tylko: – Wolałbym po prostu, żebyś to omówiła ze mną. – No cóż, nie odezwałeś się przez cały dzień, a dopóki nie przeniesiono mnie tutaj, gdzie mam aparat przy łóżku, trochę trudno było mi wstawać i wychodzić, żeby zadzwonić. Tym bardziej, że praktycznie zakazano mi się ruszać. – Jak się czujesz? – Swędzenie trochę zelżało. Oczywiście przeniesienie z tego przeklętego oddziału też mi raczej nie zaszkodziło. Tony unikał mojego wzroku. – Na jak długo Margaret opłaciła pokój? – Na trzy tygodnie. – Więc ja zapłacę za każdy dodatkowy dzień. – Świetnie – odparłam cicho, tłumiąc pokusę, by dodać: „Rób co chcesz, bylebyś tylko był zadowolony”. Wskazałam torbę z Marks&Spencer, którą trzymał w ręce i zapytałam: – Kolacja, mam nadzieję? Tego wieczoru Tony został godzinę, by popatrzeć, jak pożeram kanapkę i sałatkę, które mi przyniósł. Poinformował mnie też, że zadzwonił do „Post”, do A.D. Hamiltona, i wyjaśnił, że zeszłego wieczoru musiałam pojechać do szpitala. – Pewnie był niepocieszony – powiedziałam. – No cóż, raczej niespecjalnie się zmartwił... – Ale nie powiedziałeś, że wypadłam z obiegu na kilka tygodni? – Nie jestem aż taki tępy. – Będę musiała sama zadzwonić do naczelnego. – Daj sobie parę dni, póki nie poczujesz się trochę lepiej. Masz nerwy w strzępach. – Słusznie. Jedyne, na co mam w tej chwili ochotę, to zasnąć na następne trzy tygodnie, a potem obudzić się i przekonać, że już nie jestem w ciąży. – Wszystko będzie dobrze – powiedział Tony. – Jasne, jak tylko przestanę wyglądać jak bita żona. – I tak nikt by nie uwierzył w tę „bitą żonę”. – Dlaczego? – Bo jesteś większa ode mnie. Udało mi się roześmiać. Mój mąż zawsze potrafił odwrócić moją uwagę jakimś dowcipem, ilekroć zmierzaliśmy w stronę kłótni albo kiedy wyczuwał, że za bardzo się czymś przejmuję. Ale choć w tej chwili miałam na głowie mnóstwo zmartwień, byłam też zbyt zmęczona, aby zacząć mu opowiadać o wszystkim, co mnie gryzie – o moim samopoczuciu, o strachu przed utratą dziecka, o niepokoju, jak „Post” zareaguje na moje długie zwolnienie, nie wspominając już o takich drobnostkach, jak stan naszego niewykończonego domu. Ogarnęła mnie fala zmęczenia – powiedziałam więc Tony’emu, że chyba pójdę już spać. Pocałował mnie niedbale w czoło i powiedział, że wpadnie jutro rano, przed pracą. – Weź wszystkie książki, jakie znajdziesz – poprosiłam. – To będą długie trzy tygodnie. Zasnęłam na bite dziesięć godzin, po czym obudziłam się o świcie, trochę oszołomiona, ale i zdumiona, że spałam tak długo. Wstałam. Poszłam do łazienki. Spojrzałam na zniekształconą twarz w lustrze. Poczułam coś bardzo bliskiego rozpaczy. Wysiusiałam się. Swędzenie znów się zaczęło. Wróciłam do łóżka i wezwałam pielęgniarkę. Kiedy przyszła, pomogła mi podciągnąć do góry koszulę nocną i pomalowała brzuch płynem kalaminowym. Łyknęłam dwie tabletki piritonu i zapytałam siostrę, czy mogłabym dostać herbatę i ze dwa tosty. – Oczywiście – odparła i wyszła. Czekając na śniadanie, gapiłam się w okno. Nie padało, ale o szóstej trzy Wciąż było kompletnie ciemno. Nagle przyłapałam się na myśli, że choć bardzo się staramy, tak naprawdę nie panujemy nad trajektorią naszego życia. Możemy się łudzić, że sami jesteśmy kapitanami, wyznaczającymi kurs własnego przeznaczenia... ale przypadkowość wydarzeń nieuchronnie rzuca nas w miejsca i sytuacje, w których nigdy nie spodziewalibyśmy się znaleźć. Jak ta. Tony przyszedł tego ranka o dziewiątej, z porannymi gazetami, trzema książkami i moim laptopem. Mieliśmy dla siebie tylko dwadzieścia minut, bo musiał pędzić do redakcji. Ale mimo pośpiechu był miły i szczęśliwie nie wspominał już o naszym wczorajszym małym nieporozumieniu na temat prywatnego pokoju. Usiadł na brzegu łóżka i wziął mnie za rękę. Zadawał wszystkie właściwe pytania na temat mojego stanu zdrowia. Wyglądało na to, że ucieszył się na mój widok. A kiedy błagałam go, żeby nie popuszczał budowlańcom i dekoratorom w domu (bo ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, był powrót z dzieckiem na ręku na plac budowy), zapewnił, że dopilnuje, by się nie obijali. Kiedy wyszedł, poczułam ukłucie zazdrości. Szedł do pracy, do normalnego świata, a mnie nie wolno było robić niczego produktywnego. Łóżko, łóżko i jeszcze raz łóżko. Żadnej fizycznej aktywności. Żadnych stresów, które mogłyby wywindować moje ciśnienie pod samo niebo. Po raz pierwszy w dorosłym życiu byłam skoszarowana. I zdążyłam się już znudzić swoim więzieniem. Ale miałam do załatwienia jedną ważną sprawę. Więc przed południem napisałam maila do Thomasa Richardsona, naczelnego „Post”, wyjaśniając swoją sytuację, i że wypadłam z gry aż do porodu. Zapewniłam go też, że zostało to spowodowane czynnikami niezależnymi ode mnie, że wrócę do pracy, kiedy tylko skończy mi się urlop macierzyński, i że jako osoba, która przez całe swoje zawodowe życie uganiała się za tematami artykułów, niezbyt dobrze znoszę przymusowy pobyt w szpitalnym pokoju. Przeczytałam maila kilkakrotnie, by mieć pewność, że trafiłam w odpowiedni ton i że wystarczająco mocno podkreśliłam chęć jak najszybszego powrotu do pracy. Załączyłam też numer telefonu do szpitala, na wypadek, gdyby Richardson chciał ze mną porozmawiać. Po wysłaniu maila wystukałam też krótki liścik do Sandy z informacją, że moja ciąża nie oparła się prawom Murphy’ego, i ze szczegółowym opisem uciesznych wydarzeń ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Jej też podałam numer do Mattingly. Telefony mile widziane – napisałam – szczególnie że zostałam skazana na trzy tygodnie leżenia plackiem. Kliknęłam „wyślij”. Trzy godziny później odezwał się telefon; w słuchawce usłyszałam głos mojej siostry. – Boże drogi – powiedziała Sandy – ty to sobie potrafisz skomplikować życie. – To nie było moje własne życzenie. – Na dodatek straciłaś swoje słynne poczucie humoru. – Ciekawe, jak to się stało. – Ale nie lekceważ tego incydentu. Stan przedrzucawkowy to poważna sprawa. – Stan przed-przedrzucawkowy. – Mimo wszystko, to dość niebezpieczne. Więc choć raz w życiu przestań się bawić w G.I. Jane i posłuchaj, co ci mówi lekarz. Jak Tony sobie z tym radzi? – Nieźle. – Czyżbym słyszała w twoim głosie niepewność? – Może. Ale jest strasznie zajęty. – To znaczy? – Nieważne. Pewnie jestem teraz przewrażliwiona. – Spróbuj się trochę odprężyć, dobrze? – Niewiele więcej mogę zrobić. Tego samego popołudnia odebrałam telefon od sekretarki Thomasa Richardsona. Wyjaśniła, że szef wyjechał na kilka dni w interesach do Nowego Jorku, ale przeczytała mu mojego maila i prosił, by mi przekazać, że bardzo się martwi moim stanem i że w tej chwili powinnam myśleć wyłącznie o swoim zdrowiu. Kiedy zapytałam, czy będę mogła osobiście porozmawiać z panem Richardsonem po jego powrocie, zawahała się sekundę, po czym odparła: – Jestem pewna, że będzie z panią w kontakcie. To zdanie męczyło mnie cały dzień. Wieczorem, podczas wizyty Tony’ego, zapytałam go, czy nie dostrzega w tej odpowiedzi niczego podejrzanego. – Chodzi ci o to, dlaczego nie powiedziała wprost: „Wiem, że zamierza panią zwolnić”? – Coś w tym rodzaju. – Bo prawdopodobnie nie zamierza cię zwolnić. – Ale ona tak jakoś dziwnie to powiedziała. „Jestem pewna, że będzie z panią w kontakcie”. To zabrzmiało jakoś tak złowieszczo. – A nie powiedziała ci też, że Richardson prosił, żebyś się teraz niczym nie przejmowała? – Tak, ale... – No i ma rację. Nie powinnaś myśleć o tym wszystkim. Bo, po pierwsze, nie zrobi ci to dobrze, a po drugie, nawet jeśli rzeczywiście dzieje się coś złego, nic na to nie możesz poradzić. Tak było naprawdę. W tej chwili nie mogłam zrobić absolutnie nic, oprócz leżenia w łóżku i czekania na dziecko. Było to dziwne i idiotyczne uczucie – takie odcięcie od wszystkiego i przymusowa bezczynność. Całe zawodowe życie spędziłam, wypełniając każdą godzinę każdego dnia, nigdy nie pozwalając sobie nawet na dłuższy odpoczynek, nie mówiąc już o tygodniu czy dwóch całkowitego, niczym niezakłóconego lenistwa. Zawsze musiałam być aktywna, zawsze miałam jakieś zadanie do wykonania – mój pracoholizm podszyty był strachem, że zwolnię, że stracę rozpęd. To pragnienie, by być cały czas na wysokich obrotach, nie wynikało z jakiejś pseudopsychologicznej potrzeby, typu „unikanie autoanalizy” czy „ucieczka przed swoim prawdziwym ja”. Po prostu lubiłam być zajęta. Poczucie celu napędzało mnie do życia – nadawało kształt i sens moim dniom. A teraz czas nagle rozciągnął się jak guma. Z dala od wszelkich zawodowych i domowych wyzwań każdy dzień zrobił się zbyt długi, jak na mój gust. Nie było żadnych terminów do dotrzymania, spotkań, na które trzeba było zdążyć. Pierwszy tydzień niepostrzeżenie zamienił się w następny. Miałam stałe dostawy książek do czytania. Mogłam nadrobić czteromiesięczne zaległości w czytaniu starych numerów „New Yorkera”. I szybko uzależniłam się od trzeciego i czwartego programu w radiu, słuchając zachłannie audycji, których uczestnicy zmagali się z ogrodniczymi zawiłościami lub dowcipnie i elokwentnie dyskutowali na temat wszelkich dostępnych wykonań XI Symfonii Szostakowicza. Raz dziennie dzwoniła Sandy. Margaret – chwała jej za to – wpadała do szpitala cztery razy w tygodniu. No i co wieczór odwiedzał mnie Tony. Jego wizyty po pracy były jednym z jasnych punktów prozaicznego, szpitalnego dnia. Zawsze starał się zostać godzinę – ale często musiał pędzić z powrotem do biura albo na jakąś „redakcyjną” kolację. Jeśli nie miał głowy zajętej czymś innym, był zabawny i okazywał mi czułość, w rozsądnych granicach. Wiedziałam, że jest pod ogromną presją w gazecie i że dojechanie z Wapping do Fulham pożerało godzinę jego czasu. I choć nigdy nie wyraził tego słowami, wyczuwałam, że zastanawia się po cichu, w co on się, u licha, wpakował – jakim cudem w ciągu niecałego roku jego niezależne życie zamieniło się w kierat pracy od-do i domowych kłopotów, w jakim kręci się większość ludzi. Ale przecież tego chciał, prawda? To on mnie przekonywał, że powinniśmy przyjechać do Londynu i założyć rodzinę. I po początkowych wątpliwościach w całej pełni przyjęłam jego argumenty. Bo tego chciałam. Ale teraz... Teraz nadal chciałam tego wszystkiego, ale pragnęłam też poczucia zaangażowania ze strony mojego męża – dzielenia się troskami. A jednak ilekroć pytałam go, czy coś go gryzie, zawsze robił to samo: zapewniał mnie, że „wszystko jest w porządku”. A potem zmieniał temat. Kiedy był w formie, trudno było sobie wyobrazić lepsze towarzystwo. Dopóki nie musieliśmy porozmawiać o poważnych, życiowych sprawach, takich jak moja sytuacja w „Boston Post”. Jakieś dziesięć dni po wysłaniu pierwszego maila do Thomasa Richardsona byłam coraz bardziej zaniepokojona, że jeszcze do mnie nie zadzwonił – choć Margaret i Sandy zapewniały, że nie chce mi zawracać głowy, póki jestem chora. – Skup się raczej na tym, żeby poczuć się lepiej – poradziła mi Sandy. – Ale ja już się czuję lepiej – odparłam. I była to prawda. Nie tylko swędzenie w końcu zniknęło, ale zaczynałam nareszcie odzyskiwać równowagę psychiczną (i to bez pomocy valium). A przede wszystkim betablokery robiły, co do nich należało, bo moje ciśnienie powoli spadło – pod koniec drugiego tygodnia było zaledwie odrobinę wyższe niż normalne. Hughes był ogromnie z tego zadowolony. Kiedy odwiedzał mnie na obchodach dwa razy w tygodniu i patrzył na wyniki wypisane na mojej karcie, stwierdzał, że robię „wspaniałe postępy”. – Czuje się pani lepiej. Wystarczyło trochę dobrej woli. – To się raczej nazywa amerykański ośli upór – odparłam, na co Hughes roześmiał się łaskawie. – Cokolwiek by to było, poprawa pani stanu jest nadzwyczajna. – Więc uważa pan, że ciąża nie jest już zagrożona? – Tego nie powiedziałem. Wiemy teraz, że ma pani skłonność do nadciśnienia, a zatem musimy zachować czujność, tym bardziej, że rodzi pani już niedługo. Musi pani unikać wszelkich niepotrzebnych stresów. – Robię co mogę. Dwa dni później zadzwonił do mnie Richardson. – Wszyscy bardzo się o ciebie martwimy... – powiedział, zaczynając swoją zwykłą, ojcowską gadkę. – Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinnam wrócić do pracy najdalej za sześć miesięcy, i to włączając trzy miesiące urlopu macierzyńskiego. Na transatlantyckiej linii zapanowała cisza, a ja wiedziałam, że mój los jest przesądzony. – Niestety, byliśmy zmuszeni wprowadzić parę zmian w zagranicznych biurach. Nasi spece od finansów uparli się, że trzeba trochę zacisnąć pasa. I dlatego postanowiliśmy przekształcić londyńskie biuro w jednoosobową placówkę. A jako że stan zdrowia wykluczył cię z gry... – Ale, jak powiedziałam, wrócę za sześć miesięcy. – A.D. jest starszym korespondentem, a co ważniejsze, pracuje w tej chwili... A ja byłam absolutnie pewna, że A.D. knuł za moimi plecami od chwili, kiedy powiedziałam o chorobie. – Czy to znaczy, że pan mnie zwalnia, panie Richardson? – zapytałam. – Sally, daj spokój. To jest „Post”, a nie jakiś bezduszny, międzynarodowy koncern. Obchodzi nas los naszych pracowników. Będziemy ci wypłacać pełną pensję przez następne trzy miesiące. A potem, jeśli zechcesz do nas wrócić, znajdziemy dla ciebie jakieś stanowisko. – W Londynie? Kolejna, pełna napięcia, transatlantycka pauza. – Jak mówiłem, londyńskie biuro będzie teraz obsadzone przez jednego korespondenta. – To znaczy, że jeśli chcę pracować, muszę wrócić do Bostonu? – Zgadza się. – Ale pan wie, że w tej chwili to niemożliwe. Jestem mężatką zaledwie od kilku miesięcy i lada moment urodzę dziecko... – Sally, naprawdę rozumiem twoją sytuację. Ale i ty musisz zrozumieć moją. Przeprowadzka do Londynu była twoją decyzją, i poszliśmy ci na rękę. Teraz potrzebujesz długiego zwolnienia, a my nie tylko chcemy ci płacić pełną stawkę przez trzy miesiące, ale też gwarantujemy ci pracę, kiedy znów będziesz mogła pracować. A że ta praca nie jest w Londynie... cóż, mogę powiedzieć tylko, że zmieniły się okoliczności. Skończyłam grzecznie rozmowę, podziękowałam za trzymiesięczną pensję i powiedziałam, że muszę przemyśleć tę propozycję – choć oboje wiedzieliśmy, że nie ma mowy, bym ją przyjęła. Co z kolei oznaczało, że właśnie zrezygnował ze mnie szef, u którego pracowałam przez szesnaście lat. Tony ucieszył się, słysząc, że przynajmniej przez kilka miesięcy będę mogła pomagać w spłatach kredytu hipotecznego. Aleja martwiłam się, jak poradzimy sobie z tymi wydatkami z jednej pensji, kiedy pieniądze z „Post” przestaną napływać. – Coś wymyślimy – brzmiała niezbyt uspokajająca odpowiedź. Margaret też powiedziała, żebym się przestała martwić o pieniądze. – Biorąc pod uwagę liczbę gazet w tym mieście, na pewno w końcu znajdziesz jakąś pracę jako wolny strzelec. Ale tylko jeśli to będzie konieczne. Tony ma rację, masz trzy miesiące świętego spokoju. W tej chwili powinnaś myśleć tylko o tym, jak przetrwać najbliższy tydzień. Będziesz miała dość zmartwień na głowie, kiedy dziecko przyjdzie na świat. A skoro już o tym mowa, nie jesteś przypadkiem zainteresowana sprzątaczką? Ma na imię Cha, była z nami przez cały czas naszego pobytu w Londynie, jest po prostu genialna w swoim fachu i szuka dodatkowego zajęcia. Więc... – Podaj mi jej numer, omówię to z Tonym. Muszę też przejrzeć domowy budżet, zanim... – Pozwól, że ja jej zapłacę. – Nie ma mowy. Po tym, jak zorganizowałaś mi prywatny pokój, czuję się jak podopieczna jakiegoś towarzystwa dobroczynnego. – Świetnie, uwielbiam działać w słusznej sprawie. – Nie mogę tego przyjąć. – Ale będziesz musiała. Bo to mój pożegnalny prezent dla ciebie. Sześć miesięcy Cha, dwa razy w tygodniu. I nic na to nie poradzisz. – Sześć miesięcy? Jesteś szalona. – Niee... bogata – odparła ze śmiechem. – To żenujące. – Nie bądź głupia. – Będę to musiała omówić z Tonym. – Tony nie musi wiedzieć, że to prezent. – Wolę być z nim szczera, szczególnie w takich sprawach. Nie był zachwycony, kiedy się dowiedział, że opłaciłaś mi pokój. – Z mojego doświadczenia wynika, że „szczerość” nigdy nie jest najlepszą strategią małżeńską... szczególnie kiedy w grę wchodzi męskie ego. – Niezależnie od tego, czy przyjmie ten prezent, czy nie, jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie. I nie powinnaś wyjeżdżać. – Właśnie na tym polega problem, kiedy się jest „firmową żoną”. Ci, którzy płacą grube pieniądze, dyktują też, gdzie masz mieszkać. To się chyba nazywa „zaprzedać duszę”. – Jesteś tutaj moją jedyną kumpelką. – Już ci mówiłam, że to się zmieni... z czasem. No i przecież zawsze będę na drugim końcu linii telefonicznej, jeśli będziesz chciała się wykrzyczeć... chociaż biorąc pod uwagę, że to ja niedługo utonę po szyję w słodkim bagienku Westchester County, to raczej ty będziesz odbierać histeryczne telefony z drugiej strony Atlantyku. Wyjechała z miasta dwa dni później. Tego wieczoru zebrałam się w końcu na odwagę, by powiedzieć Tony’emu o pożegnalnym prezencie Margaret. – Chyba nie mówisz poważnie – powiedział zirytowany. – Mówię ci, że to był jej pomysł. – Chciałbym w to wierzyć. – Naprawdę sądzisz, że zrobiłabym coś tak tandetnego, jak namawianie jej, by opłaciła nam sprzątaczkę na sześć miesięcy? – To po prostu trochę dziwny zbieg okoliczności, szczególnie po tym, jak... – Wiem, wiem, zapłaciła za ten cholerny pokój. A ty nie możesz znieść myśli, że ktoś mógłby mi trochę ułatwić życie i... – Nie o to chodzi, i dobrze o tym wiesz. – W takim razie o co? – Sami możemy sobie pozwolić na wynajęcie sprzątaczki, do cholery. – Myślisz, że Margaret o tym nie wie? To był tylko prezent. Owszem, zbyt hojny, i dlatego powiedziałam, że go nie przyjmę, dopóki nie omówię tego z tobą. Bo coś mi mówiło, że właśnie tak zareagujesz. Cisza. Tony ominął wzrokiem moje gniewne spojrzenie. – Jak się nazywa ta sprzątaczka? – zapytał. Podałam mu kartkę, na której Margaret zapisała nazwisko i numer telefonu Cha. – Zadzwonię i umówię się z nią, żeby zaczęła od przyszłego tygodnia. Na nasz koszt. Nie odpowiedziałam. W końcu Tony znów się odezwał. – Naczelny chce, żebym jutro poleciał do Hagi. To tylko krótka, jednodniowa podróż. Mam napisać artykuł o Trybunale Zbrodni Wojennych. Wiem, że rodzisz lada chwila. Ale to tylko Haga. Mogę tu być z powrotem w godzinę, jeśli będzie trzeba. – Jasne – odparłam bezbarwnym głosem. – Jedź. – Dzięki. Zmienił temat i opowiedział mi zabawną historyjkę o jakimś koledze z redakcji, którego przyłapano na manipulacji wydatkami służbowymi. Walczyłam z pokusą, by okazać rozbawienie, bo wciąż dąsałam się po naszej małej wymianie zdań... i nie podobało mi się, że Tony znów próbował swoich sztuczek, by mnie ułagodzić. Kiedy nie skomentowałam jego opowiastki, zapytał: – Cóż to za pogardliwa mina? – A czego się spodziewałeś? – Nie bardzo rozumiem... – Daj spokój, po tej kłótni... – To nie była kłótnia, tylko wymiana poglądów. Tak czy inaczej, to już stara historia. – Po prostu nie potrafię tak na zawołanie zmieniać... Pochylił się i pocałował mnie. – Zadzwonię do ciebie jutro z Hagi. I pamiętaj, jestem pod telefonem, gdyby... Kiedy wyszedł, chyba przez godzinę rozpamiętywałam naszą sprzeczkę, analizując ją zdanie po zdaniu. Jak jakiś postmodernistyczny krytyk literacki próbowałam wydobyć wszystkie implikacje i podteksty – i zastanawiałam się, jakie było jej prawdziwe znaczenie. Z jednej strony u podstaw całej dyskusji jak zwykle leżała próżność Tony’ego. Ale nie dawała mi spokoju o wiele bardziej znacząca kwestia – zdałam sobie sprawę, że wyszłam za kogoś, z kim nie mogę znaleźć wspólnego języka. Oboje mówiliśmy po angielsku, ale to nie była tylko kwestia zwykłych rozbieżności znaczenia słów. To było coś o wiele głębszego i bardziej niepokojącego – strach, że nigdy nie odnajdziemy wspólnej przestrzeni emocjonalnej; że zawsze będziemy dwojgiem obcych ludzi, połączonych przez kompletnie przypadkowe okoliczności. – Nigdy nie poznasz do końca drugiego człowieka – stwierdziła Sandy podczas naszej wieczornej rozmowy telefonicznej. Ale kiedy wyznałam jej, że coraz trudniej mi rozgryźć Tony’ego, powiedziała: – Spójrz na mnie. Zawsze uważałam Deana za miłego, solidnego, trochę nudnego gościa. Ale pasowała mi ta jego przyzwoita „nudność”, bo myślałam: przynajmniej będę mogła na niego liczyć. Zawsze będzie przy mnie. A kiedy go poznałam, właśnie tego szukałam. I co się dzieje? Po dziesięciu latach statecznego, przyzwoitego życia i spłodzeniu trójki dzieci, on stwierdza, że nie może ścierpieć tej naszej podmiejskiej, statecznej i przyzwoitej sielanki. Poznaje swoją wymarzoną Jane z dżungli, pieprzoną leśniczkę z Maine, i ucieka, żeby zamieszkać z nią w jakiejś chacie w Parku Stanowym Baxter. Jeśli widuje dzieci cztery razy w roku, to jest wydarzenie. A ty przynajmniej od razu zdałaś sobie sprawę, że masz do czynienia z trudnym facetem. Co, z mojego punktu widzenia, daje ci pewną przewagę. Ale opowiadam ci o rzeczach, o których już wiesz. Może miała rację. Może po prostu powinnam pozwolić, żeby wszystko się uleżało, wkroczyć do królestwa „akceptacji” i innych optymistycznych komunałów w rodzaju: „patrz na wszystko z jasnej strony”, „zapomnij o kłopotach”, „głowa do góry”... i tym podobnych, głupawych, pozytywnych myśli. Ciągle powtarzałam sobie te mantry w stylu Polyanny. Ciągle starałam się robić dobrą minę do złej gry. Aż w końcu zmęczenie zmusiło mnie do zgaszenia światła. Kiedy odpłynęłam w płytki sen, po głowie tłukła mi się jedna, dziwna myśl: jestem nigdzie. Aż nagle pojawiła się inna myśl: dlaczego wszystko jest takie mokre? To mnie z miejsca obudziło. Przez kilka pierwszych sekund myślałam niezbyt przytomnie: przecież polucje nocne miewają tylko faceci. Mrużąc oczy, spojrzałam w stronę okna i zorientowałam się, że na zewnątrz jest jasno. Zerknęłam na zegarek przy łóżku: pokazywał szóstą czterdzieści osiem rano. Ale nagle wróciła myśl sprzed chwili: Dlaczego wszystko jest takie mokre? Usiadłam, nagle zupełnie przytomna. Gorączkowo odrzuciłam kołdrę. Łóżko było kompletnie przemoczone. Odeszły mi wody. 5 Nie wpadłam w panikę. Nie sparaliżował mnie strach ani zdumienie. Po prostu sięgnęłam do przycisku dzwonka. Potem podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer komórki Tony’ego. Było zajęte, więc zadzwoniłam na jego bezpośrednią linię do redakcji i zostawiłam mu krótką wiadomość na poczcie głosowej. – Cześć, to ja – powiedziałam, wciąż absolutnie spokojna. – To już... więc bądź łaskaw zjawić się w Mattingly, jak tylko wrócisz do Londynu. To naprawdę już. Gdy odkładałam słuchawkę, zjawiła się położna. Obrzuciła wzrokiem przemoczoną pościel i sięgnęła po słuchawkę. Chwilę potem przyszło dwóch salowych. Podnieśli boki mojego łóżka, odblokowali koła i wypchnęli mnie z pokoju; powieźli mnie labiryntem korytarzy, aż dojechaliśmy na porodówkę. W drodze poczułam narastający skurcz. Kiedy wahadłowe drzwi zamknęły się za mną, ból tak się nasilił, że miałam wrażenie, jakby jakiś Obcy z horroru ściskał moje wnętrzności guzowatą pięścią, chcąc mi pokazać nowe granice cierpienia. Położna – drobna Azjatka – natychmiast ruszyła do akcji. Porwała ze stojącego nieopodal wózka pakiet z chirurgicznymi rękawiczkami, rozdarła go, naciągnęła rękawiczki na ręce i poinformowała mnie, że zamierza obejrzeć szyjkę macicy. Choć jestem pewna, że starała się być delikatna, jej okryte gumą palce sprawiały wrażenie ostrych jak brzytwy szponów. Zareagowałam odpowiednio do tego wrażenia. – Odczuwa pani silny dyskomfort, tak? – zapytała. Kiwnęłam głową. – Powiem lekarzowi, żeby panią obejrzał, jak tylko... – Czy z dzieckiem wszystko w porządku? – Na pewno wszystko... Kolejny wściekły skurcz. Krzyknęłam głośno, po czym zapytałam: – Czy mogę już teraz dostać epidural? – Dopóki doktor pani nie zbada... – Błagam... Poklepała mnie po ramieniu i powiedziała: – Zobaczę, cc się da zrobić. Ale minęło dziesięć koszmarnych minut, zanim wróciła z recepcjonistą... do tego czasu ból nasilił się tak bardzo, że podpisałabym każdy dokument, przyznałabym się do każdej zbrodni, począwszy od rewolucji francuskiej, na globalnym ociepleniu skończywszy. – Gdzie pani była? – zapytałam podniesionym, ochrypłym głosem. – Proszę się uspokoić – odparła położna. – Jeszcze trzy inne pacjentki czekają na USG. – Ja nie chcę USG. Ja chcę epidural. Ale zawieziono mnie natychmiast do pracowni USG, gdzie mój brzuch został pokryty żelem, a do skóry przylepiono dwie duże elektrody. Do pokoju wszedł wysoki, tęgi mężczyzna w białym kitlu. Spod kitla wyglądała kraciasta koszula i dziergany krawat. Na nogach miał wielkie, zielone kalosze. Gdyby nie kitel, mógłby uchodzić za wiejskiego pana na włościach. Tyle że jego kalosze były pochlapane krwią. – Nazywam się Kerr – rzucił sucho. – Zastępuję dzisiaj pana Hughesa. Zdaje się, że mamy mały kłopot, co? Ale nagle przerwał mu technik USG, wypowiadając zdanie, którego nikt nie chciałby usłyszeć w takich okolicznościach. – Chyba powinien pan to zobaczyć. Pan Kerr spojrzał na monitor. Jego oczy rozszerzyły się na moment, po czym odwrócił się i spokojnie zaczął działać. Powiedział coś szybko do pielęgniarki. Ku swemu przerażeniu wychwyciłam słowa: „respirator dla noworodka”. – Co się dzieje? – zapytałam. Pan Kerr podszedł do mnie i powiedział: – Muszę panią teraz zbadać. To może być trochę nieprzyjemne. Wsunął we mnie palce, zaczął naciskać i sondować. Chciałam zażądać od niego informacji, co się, u diabła, dzieje, ale kolejna fala bólu wyrwała mi krzyk z gardła. – Za chwilę ściągnę do pani anestezjologa – powiedział pan Kerr. – Musimy natychmiast wykonać cesarskie cięcie. Zanim zdążyłam na to zareagować, wyjaśnił mi, że badanie USG pokazało, iż pępowina prawdopodobnie okręciła się wokół szyi dziecka. – Czy dziecko umrze? – przerwałam mu. – Monitor tętna płodu pokazuje, że serce bije miarowo. Mimo to musimy działać szybko, bo... Nie zdążył dokończyć zdania, gdyż drzwi otworzyły się i do pokoju weszło pospiesznie dwóch salowych z wózkami z medycznym sprzętem. Jeden z nich ustawiono koło mnie. Zjawiła się drobna Hinduska w białym kitlu i podeszła do mnie. – Jestem doktor Chaterjee, anestezjolog – powiedziała. – Zaraz poczuje pani ulgę. Przemyła grzbiet mojej lewej dłoni wacikiem. – Teraz małe ukłucie – ostrzegła i wbiła mi igłę w dłoń. – Proszę zacząć liczyć od dziesięciu do zera. Zrobiłam, co mi kazano, mamrocząc: – Dziesięć, dziewięć, osi... I nagle zrobiło się ciemno. To dziwne uczucie, takie chwilowe wyłączenie ze świata za sprawą chemii. W narkozie nie śnisz ani nie zdajesz sobie sprawy z upływu czasu. Gościsz w królestwie pustki, gdzie żadne myśli, lęki, zmartwienia nie mają dostępu do twojej psychiki. W przeciwieństwie do tego mocno nieszczelnego stanu, zwanego snem, jesteś w stanie jakby zawieszenia życia – co po nieznośnych cierpieniach ostatniej godziny bardzo mi odpowiadało. A potem się obudziłam. Potrzebowałam dobrej chwili, by się zorientować, gdzie jestem – szczególnie że pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, były dwie jarzące się, fluorescencyjne rury zawieszone nade mną. Powieki miałam na wpół sklejone, przez co wszystko wydawało się rozmazane, niewyraźne. Na dodatek głowę spowijała dziwaczna mgła, która sprawiała, że wszystkie dobiegające do mnie odgłosy były przytłaczające, ciężkie jak ołów. Przez kilka pierwszych minut przytomności zastanawiałam się, gdzie, u licha, jestem. Stopniowo jednak elementy układanki zaczęły wskakiwać na miejsce: szpital, oddział, łóżko, obolała głowa, obolałe ciało, dziecko... – Siostro! – wrzasnęłam, gorączkowo szukając dzwonka, wiszącego przy łóżku. Przy okazji zorientowałam się, że z obu rąk sterczą mi rurki kroplówek, a dolna połowa ciała nadal jest bez czucia. – Siostro! Po chwili przy łóżku zjawiła się filigranowa Afrokaraibka. – Witamy z powrotem – powiedziała. – Moje dziecko? – Chłopiec. Trzy kilo siedemset gramów. Gratulacje. – Mogę go zobaczyć? – Jest na intensywnej terapii. To rutynowa procedura po porodzie z komplikacjami. – Chcę go zobaczyć. Teraz. – I dodałam: – Proszę. Pielęgniarka przyjrzała mi się uważnie. – Zobaczę, co się da zrobić. Wróciła kilka minut później. – Idzie do pani pan Kerr. – Zobaczę moje dziecko? – Proszę porozmawiać z panem Kerrem. W tej chwili wszedł pan Kerr. Ten sam biały kitel, ta sama koszula, te same kalosze – tyle że tym razem jeszcze bardziej zakrwawione... bez wątpienia dzięki mnie. – Jak się pani czuje? – Proszę powiedzieć, co z moim synem. – Cesarskie cięcie przebiegło bez komplikacji... A pępowina nie była tak ciasno owinięta na szyi dziecka, jak się obawiałem. Więc w sumie... – To dlaczego jest na intensywnej terapii? – Standardowa procedura pooperacyjna, szczególnie w przypadku noworodka po trudnym porodzie. Musieliśmy go wentylować zaraz po urodzeniu. .. – Wentylować? – Podać mu tlen. Był trochę wiotki, ale dobrze zareagował na wentylację... – Więc pępowina na szyi mogła spowodować uszkodzenie mózgu? – Jak już powiedziałem, ku mojej ogromnej uldze okazało się, że nie zacisnęła się mocno na szyi pani syna. Ale wykonaliśmy już USG, by się upewnić, że w mózgu nie ma wylewu... – Był? – Nie, absolutnie niczego nie znaleźliśmy. A co ważniejsze, jego test APGAR wypadł w normie. – Jaki test? – APGAR to coś w rodzaju listy parametrów, według której ocenia się każdego noworodka, takich jak tętno, odruchy, oddychanie i ogólny wygląd. Jak już powiedziałem, pani syn bez problemu zmieścił się w normie. A za dzień czy dwa zrobimy mu EEG i rezonans magnetyczny, by się upewnić, że od strony neurologicznej wszystko działa jak należy. Ale na razie starałbym się tym nie martwić... Jak słowo daję... – Muszę go zobaczyć. – Oczywiście. Ale zdaje sobie pani sprawę, że jego wygląd może panią mocno poruszyć. Pediatryczny OIOM to nie jest najprzyjemniejsze miejsce. – Poradzę sobie. – No dobrze. Ale proszę zrozumieć, że przez jakiś tydzień musi się pani bardzo oszczędzać. Przeszła pani poważny zabieg chirurgiczny. Ruszył do wyjścia, ale od drzwi odwrócił się jeszcze i powiedział: – A, byłbym zapomniał... gratulacje. Odezwał się może ojciec? – Nie dzwonił do szpitala? – zapytałam pielęgniarki. – Nic mi o tym nie wiadomo – odparła. – Ale zapytam koleżanek. Jeśli zapisze mi pani jego numer, spróbuję do niego zadzwonić. Spojrzałam na ścienny zegar. Piętnaście po szóstej. – Może ja spróbuję? – zapytałam. Ale w tej chwili zjawiło się dwóch salowych z wózkiem. Był to specjalny wózek, przystosowany dla pacjenta z kroplówkami, wyposażony w stelaż, na którym można było zawiesić butelki z osoczem i solą fizjologiczną. – Ja do niego zadzwonię – powiedziała pielęgniarka. – Ci panowie niedługo będą potrzebowali wózka z powrotem. Prawda? – Na nasze najlepsze wózki zawsze jest wielkie zapotrzebowanie – odparł jeden z salowych. – No, kochana. Zawieziemy panią do synka. Pielęgniarka podała mi notes i długopis. Zapisałam jej numer Tony’ego do pracy, na komórkę i nasz numer domowy. Obiecała, że jeśli nie złapie go bezpośrednio, zostawi wiadomości pod wszystkimi trzema numerami. Salowi zabrali się do przenoszenia mnie z łóżka na wózek. Spodziewałam się, że odłączą mnie od tych wszystkich rurek, a potem będę musiała znosić wkłuwanie ich od nowa. Ale panowie (obaj wyglądali jak członkowie drużyny zapaśniczej) okazali się bardzo zręczni; podnieśli mnie z łóżka i posadzili na wózku bez odczepiania kroplówek. Kiedy tylko znalazłam się w pozycji siedzącej, zalała mnie fala zmęczenia, szok pooperacyjny. Zakręciło mi się w głowie, świat zamienił się w wielki wir, żołądek podszedł do gardła. Suche skurcze wymiotne wkrótce minęły, pozostawiając po sobie tylko paskudny posmak w ustach i załzawione oczy. Pielęgniarka otarła mi twarz dużym zwitkiem waty. – Na pewno chce pani jechać teraz? – zapytała. Kiwnęłam głową. Pielęgniarka wzruszyła ramionami i skinęła na salowych, żeby ruszali. Powieźli mnie przez oddział położniczy, mijając sześć kobiet – wszystkie miały przy sobie dzieci w małych, dostawianych łóżeczkach. Potem wjechaliśmy w długi korytarz i dotarliśmy do windy. Kiedy otworzyły się drzwi, zobaczyłam, że mamy towarzystwo – starszą kobietę na noszach, oplecioną kablami monitorów i rurkami kroplówek. Jej oddech rzęził na granicy agonii. Nasze oczy spotkały się na chwilę – widziałam jej panikę, przerażenie. W głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: jedno życie się kończy, inne zaczyna. Oczywiście, jeśli mój syn z tego wyjdzie. Winda wjechała dwa piętra w górę. Drzwi otworzyły się i stanęliśmy naprzeciw kolejnych, dwuskrzydłowych, przy których zawieszona była tabliczka: PEDIATRYCZNY ODDZIAŁ INTENSYWNEJ TERAPII. Bardziej gadatliwy z salowych pochylił się do mnie i szepnął mi do ucha: – Na pani miejscu patrzyłbym na podłogę, dopóki nie dojedziemy do pani malca. Proszę mi wierzyć, tu może być trochę nieprzyjemnie. Skorzystałam z jego rady i patrzyłam w dół, kiedy cichutko jechaliśmy przez oddział. Ale choć nie patrzyłam na boki, natychmiast uderzyło mnie wszechobecne, niebieskie światło (jak się dowiedziałam później, miało ono pomóc dzieciom z żółtaczką). Poza tym kompletny brak ludzkich głosów... słychać było tylko dźwięki wydawane przez medyczną aparaturę; miarowy rytm małych, bijących serc, przełożony na elektroniczne piski. Po jakiejś minucie wózek się zatrzymał. Moje powieki już dawno były mocno zaciśnięte, ale gadatliwy salowy dotknął delikatnie mojego ramienia i powiedział: – Jesteśmy na miejscu. W głębi duszy miałam ochotę nie otwierać oczu i zażądać, by odwieziono mnie z powrotem do pokoju. Bo nie wiedziałam, czy będę w stanie znieść to, co za chwilę zobaczę. Ale wiedziałam, że muszę go zobaczyć – niezależne od tego, w jakim jest stanie. Podniosłam więc głowę. Wzięłam głęboki oddech. Otworzyłam oczy. I... Zobaczyłam go. Wiedziałam, że będzie w inkubatorze – i rzeczywiście wyglądał, jakby leżał w małym, plastikowym sarkofagu. Wiedziałam, że będą przewody i kroplówki. Ale przeżyłam szok na widok całej sieci kabli i rurek przyczepionych do każdego możliwego miejsca na ciele – łącznie z dwoma plastikowymi wężykami wychodzącymi z jego nozdrzy i aparatem do gazometrii przyczepionym do pępka. Wyglądał jak mały Marsjanin, jak ktoś nie z tego świata – i rozpaczliwie bezbronnie. Ale nagle przyszła mi do głowy kolejna straszna myśl: czy to naprawdę jest mój syn? Mówią, że powinno się poczuć przypływ bezwarunkowej miłości na sam widok dziecka... od pierwszej chwili powinien się zacząć proces „tworzenia więzi”. Ale jak ja mogłam stworzyć więź z tym maleńkim nieznajomym, który w tej chwili wyglądał jak jakiś przerażający medyczny eksperyment? W chwili, kiedy przez moją głowę przemknęły te okropne myśli, poczułam ogromny, przytłaczający wstyd – i paniczny strach, że może jestem niezdolna do miłości macierzyńskiej. Ale w tym samym ułamku sekundy do mojego mózgu wkradł się inny głos, który kazał mi się opanować. To objawy pooperacyjnego szoku, mówił ten racjonalny, uspokajający głos. Twoje dziecko może się okazać bardzo chore, jesteś nafaszerowana lekami, straciłaś dużo krwi... więc to normalne, że wszystko jest wypaczone. To się nazywa szok – a największym szokiem ze wszystkich jest widok twojego nowo narodzonego dziecka w tak opłakanym stanie. Więc masz prawo się czuć, jakby świat stanął na głowie. Bo faktycznie stanął. Spróbowałam się uspokoić – znów spojrzałam na mojego syna i czekałam, aż zaleje mnie fala przywiązania. Ale patrząc w inkubator, czułam tylko strach. Paraliżujące przerażenie – nie tylko na myśl, że może mieć uszkodzony mózg, ale też, czy ja sobie z tym wszystkim poradzę. Miałam ochotę zapłakać nad nim – i nad sobą. I chciałam uciec z tego miejsca. Rozmowny salowy jakby wyczuł to wszystko, bo znów łagodnie dotknął mojego ramienia i szepnął: – Odstawimy panią do łóżka, kochana. Zdołałam kiwnąć głową, dławiąc w gardle szloch. Odwieźli mnie z powrotem do pokoju. Delikatnie przesadzili mnie na łóżko i zawiesili nade mną moje butelki. Na stoliku obok łóżka leżało lusterko. Podniosłam je. Moja twarz miała kolor popiołu. Próbowałam poruszyć mięśniami twarzy, ale były nieruchome-jakby skamieniały albo jakby wciąż były pod wpływem środków znieczulających, które krążyły w moim krwiobiegu. Wyglądałam jak ludzie, których czasem widzi się w wiadomościach – którzy wyszli cało z zamachu bombowego, a ich twarze pod wpływem szoku zastygły w maski bez wyrazu. Odłożyłam lusterko. Opadłam na twardą, sztywną od krochmalu szpitalną poduszkę. To jak spadanie w otchłań... – pomyślałam. Spadam w pustkę, ale jestem zbyt otępiała, by się tym przejmować. I nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczęłam płakać. Moje zawodzenie miało w sobie niemal zwierzęcą gwałtowność – głośny, niepohamowany, głuchy skowyt. Pielęgniarka, która wbiegła do pokoju, pomyślała pewnie, że to reakcja na stan mojego dziecka, a do tego zwykła, pooperacyjna huśtawka emocjonalna. Prawda była jednak taka, że nie wiedziałam, dlaczego płaczę. Bo nie czułam absolutnie niczego. Wszystkie moje uczucia były jak zdrętwiałe. A mimo to chciało mi się krzyczeć. – Już dobrze, już dobrze – powiedziała siostra, ujmując mnie za ręce. – To na pewno był szok, kiedy zobaczyła pani... Ale zagłuszyłam jej słowa jeszcze głośniejszym wyciem... choć wcale nie miałam zamiaru tak dać się ponieść. Nie bardzo wiedziałam, co robię – płakałam dla samego płaczu. I nie byłam w stanie się powstrzymać. – Sally...Sally... Zignorowałam ją; odepchnęłam jej ręce, zwinęłam się w kłębek, przycisnęłam poduszkę do twarzy i wbiłam w nią zęby, by stłumić zawodzenie. I choć poduszka stłumiła dźwięk, nie zahamowała płaczu. Pielęgniarka położyła jedną rękę na moim ramieniu, a drugą sięgnęła po walkie-talkie, które nosiła przy pasku. Kiedy skończyła rozmawiać, powiedziała: – Spokojnie. Zaraz nadejdzie pomoc. „Pomocą” okazała się druga pielęgniarka z wózkiem wyładowanym medycznymi utensyliami. Towarzyszył jej dyżurny lekarz. Siostra, która siedziała ze mną, szybko zdała im relację z sytuacji. Lekarz wziął moją kartę, przejrzał ją uważnie, wydał polecenia pielęgniarkom i wyszedł. Po chwili poczułam, że ktoś podwija mi lewy rękaw koszuli. – Doktor uważa, że to pomoże się pani uspokoić – powiedziała pielęgniarka. Nie odpowiedziałam, bo wciąż zagryzałam w zębach poduszkę. Poczułam ukłucie igły i ciepło rozchodzące się po żyłach. A potem ktoś wyłączył światło. Kiedy wróciłam na term firma, nie doświadczyłam już tak gwałtownego szoku, który towarzyszył przebudzeniu po porodzie. Nie, tym razem świat nabierał ostrości powoli – w ustach miałam Saharę, a wszystko wokół było jakieś mętne, zamglone, jakbym ocknęła się w krainie z waty. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, była mała karafka z wodą na stoliku przy łóżku, „odniosłam ją i opróżniłam w dziesięć sekund. Potem poczułam potężne Parcie na pęcherz, ale rany i kroplówki ograniczały mi ruchy, sięgnęłam po dzwonek i wezwałam pielęgniarkę. Tym razem była to już inna siostra – chuda, nosata kobieta po czterdziestce, mówiąca z ulsterskim akcentem i – oględnie mówiąc – dość nieprzyjemna. Przeczytałam nazwisko na plakietce: DOWLING. – Tak? – zapytała. – Muszę iść do łazienki. – Jak bardzo? – Bardzo bardzo. Wydała z siebie ciche, ale wiele mówiące westchnienie niesmaku, sięgnęła pod łóżko, wyciągnęła biały, emaliowany basen i powiedziała: – Proszę unieść pośladki. Próbowałam spełnić jej polecenie, ale nie miałam dość sił, by wykonać nawet tak proste zadanie. – Chyba będzie siostra musiała mi pomóc. Kolejne ciche, zniesmaczone westchnienie. Ściągnęła ze mnie kołdrę. Wsunęła rękę pod mój tyłek, dźwignęła go do góry, zadarła mi koszulę nocną i podsunęła pode mnie basen. – No dobrze – powiedziała. – Do dzieła. Ale nie mogłam się „wziąć do dzieła” w takiej pozycji – czułam się, jakby ułożono mnie w jakiejś perwersyjnej seksualnej pozie. A zresztą, do cholery, kto potrafi sikać na leżąco? – Musi mnie siostra posadzić – powiedziałam. – Sporo z panią roboty – rzuciła. Miałam ochotę coś odwrzasnąć, ale mój mózg, spowity mgłą, nie był w stanie zmobilizować się do kłótni. Wiedziałam też, że nie zdołam długo kontrolować pęcherza. – No dobrze – powiedziała ze znużeniem, łapiąc mnie pod ramię i podciągając do góry. Podpierała mnie w tej pozycji, aż wreszcie sobie ulżyłam. Czułam spływający pode mnie ciepły mocz; śmierdział chemikaliami tak bardzo, że pielęgniarka zmarszczyła nos z obrzydzeniem. – Co pani piła? – zapytała bez cienia ironii w głosie. Ale nagle zza jej pleców odezwał się głos: – Pani zawsze mówi w ten sposób do pacjentów? Tony. Widziałam, że mi się przygląda – i zapewne zauważył nie tylko moją żenującą pozycję okrakiem na basenie, ale i bladą skórę, przerażone oczy i ogólny opłakany stan. Uśmiechnął się półgębkiem i kiwnął głową, ale natychmiast zajął się z powrotem pielęgniarką. A ona, jak każdy mały tyran przyłapany na gorącym uczynku, natychmiast wycofała się przestraszona. – Nie chciałam nikogo urazić. – Owszem, chciała pani – powiedział Tony, z rozmysłem wpatrując się w jej plakietkę z nazwiskiem. – Widziałem, jak się pani z nią obeszła. Kobieta była zaniepokojona. Odwróciła się do mnie. – Bardzo przepraszam. Mam kiepski dzień i naprawdę nie chciałam odbijać sobie tego... Tony uciął jej wywody. – Proszę zabrać basen i zostawić nas. Zrobiła, co kazał, opuściła mnie delikatnie na poduszkę i okryła kołdrą. – Państwo sobie jeszcze czegoś życzą? – zapytała nerwowo. – Nie, ale chciałbym się dowiedzieć nazwiska pani przełożonego – odparł Tony. Pospiesznie wyszła z pokoju, przestraszona nie na żarty. – Jak się pani podobało przedstawienie, pani Lincoln? – zapytał mnie Tony. Pocałował mnie w głowę. – I jak się miewa nasz synek? – Marnie – odparłam. – Wczoraj wieczorem powiedzieli mi co innego. – Byłeś tu wczoraj wieczorem? – Tak, kiedy spałaś. Siostra powiedziała, że byłaś... – Co, trochę rozchwiana? A może użyła jakiegoś typowego, angielskiego eufemizmu, jak na przykład „pańska żona dostała lekkiego kuku”? – Tak myślisz, Sally? – Och, daruj sobie ten pieprzony, rzeczowy ton, Anthony. Widziałam, jak sztywnieje – nie tylko z powodu mojego niedorzecznego wybuchu, ale i dlatego, że znów się nagle rozpłakałam. – Chcesz, żebym przyszedł później? – zapytał cicho. Pokręciłam głową. Wzięłam głęboki oddech. Zdołałam powstrzymać łzy. – Naprawdę byłeś tu wczoraj? – Owszem. Tuż przed jedenastą, przyjechałem prosto z lotniska. I od razu przyszedłem do ciebie. Ale powiedzieli mi... – .. .że dali mi na uspokojenie z powodu napadu płaczu? – ...że przeżyłaś ciężkie chwile, więc dali ci coś, żeby pomóc ci zasnąć. – Byłeś tu o jedenastej? – Już ci mówiłem. I to dwa razy. – A dlaczego nie wcześniej? – Bo siedziałem w tej cholernej Hadze, o czym doskonale wiesz, do diabła. A teraz może porozmawiajmy o ważniejszych sprawach... na przykład o Jacku. – Kto to jest Jack? Tony spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Nasz syn. – Nie wiedziałam, że ma już imię. – Rozmawialiśmy o tym cztery miesiące temu. – Nic podobnego. – W ten weekend w Brighton, kiedy szliśmy deptakiem... Nagle przypomniałam sobie tę rozmowę. Pojechaliśmy na weekend do Brighton, żeby „odetchnąć od tego wszystkiego” (słowa Tony’ego); padało przez cały czas, a Tony’ego dopadło lekkie zatrucie po zjedzeniu podejrzanych ostryg w jakiejś stanowczo za drogiej jak na swój standard knajpie z owocami morza – a ja nie mogłam się opędzić od myśli, że to nadmorskie miasteczko stanowi intrygującą mieszankę szyku i taniochy – i prawdopodobnie właśnie dlatego Anglicy lubili je tak bardzo. Ale zanim Tony zaczął wypluwać wnętrzności w naszym sponsorowanym apartamencie w Grandzie, poszliśmy na krótki, mokry spacer nadmorskim deptakiem. I właśnie wtedy wspomniał, że Jack to byłoby dobre imię, gdyby dziecko okazało się chłopcem. Na co odparłam (i pamiętam to dokładnie): – Tak, Jack to całkiem niezłe imię. Ale nie miało to znaczyć, że zgadzam się na imię Jack. – Ja powiedziałam tylko... – .. .że podoba ci się imię Jack. A ja wziąłem to za twoją zgodę. Przepraszam. – Nic się nie stało. Przecież to jeszcze nic wiążącego. Tony, siedzący na brzegu łóżka, poruszył się niespokojnie. – No więc, tak właściwie... – Co? – Dziś rano poszedłem do ratusza w Chelsea i wziąłem formularze, żeby go zarejestrować. Jack Edward Hobbs... Edward oczywiście po moim ojcu. Spojrzałam na niego przerażona. – Nie miałeś prawa. Kurwa, nie miałeś prawa... – Mów ciszej. – Nie każ mi być ciszej, kiedy... – Czy nie moglibyśmy wrócić do tematu Jacka? – To nie jest Jack! Rozumiesz? Nie zgadzam się, żeby miał na imię Jack... – Sally, jego imię nie jest usankcjonowane prawnie, dopóki ty nie podpiszesz formularza. Więc gdybyś mogła... – Co? Zachowywać się rozsądnie? Zacisnąć zęby, jak wy wszyscy, drętwi Angole, kiedy mój syn, tam na górze, umiera... – Nie umiera. – Umiera, a ja mam to gdzieś. Rozumiesz? Mam to gdzieś. Opadłam z powrotem na poduszki, naciągnęłam kołdrę na głowę i poddałam się kolejnemu atakowi płaczu. I tak jak wczoraj wyzierała spod niego straszliwa pustka. Pielęgniarka natychmiast była na miejscu. Słyszałam pospieszną, szeptaną rozmowę... zdania takie jak „widywaliśmy już takie rzeczy”, „to się często zdarza po trudnym porodzie”, „biedactwo, ten stres jest ponad jej siły” i – najgorsze ze wszystkiego – „za parę dni będzie zdrowa jak rybka”. Choć głowę miałam przykrytą kołdrą, znów zwinęłam się w kłębek i zatopiłam zęby w poduszce, by stłumić krzyk. I tak jak wczoraj nie broniłam się, czując, jak czyjaś stanowcza dłoń przytrzymuje moje ramię, a ktoś inny odsuwa kołdrę, podwija mi rękaw i kluje igłą. Ale tym razem nie odleciałam do krainy snów. Nie, tym razem ogarnął mnie nieziemski bezwład. Czułam się, jakbym była zawieszona nad pokojem i z góry obserwowała krzątaninę personelu. Zawładnęła mną błoga obojętność; byłam jak przypadkowa turystka, która jakimś cudem zawędrowała do tej dziwnej dzielnicy i z całą pewnością wolałaby być gdzie indziej, ale wytrąbiła tyle tanich, francuskich bąbelków, że teraz nie potrafiła określić nawet pory dnia i była całkowicie zadowolona ze swojego nieważkiego stanu. Nie spałam, nie byłam też przytomna... po prostu byłam. Pozostałam w tym narkotycznym błogostanie aż do następnego ranka – kiedy dostrzegłam wpadające przez okno ostre smugi światła, i choć mój umysł był pełen cieni jak kryminał z lat pięćdziesiątych, czułam się dziwnie wypoczęta, mimo iż nie wiedziałam nawet, czy w ogóle spałam. Przez pierwsze dziesięć sekund przytomności pławiłam się w rozkosznej pustce, gdzie nie istnieje przeszłość ani czas teraźniejszy... nie mówiąc już o przyszłości. A potem świat zwalił się na mnie. Gorączkowo odnalazłam przycisk dzwonka. Dyżur miała ta sama niesympatyczna Irlandka – tyle że teraz, po tym, jak Tony ją obsztorcował, była wcieleniem słodyczy. – Dzień dobry, pani Goodchild. Zdaje się, że świetnie pani spała. A widziała pani, co się tu zjawiło, kiedy pani spała? Minęła chwila, zanim udało mi się skupić wzrok na trzech wielkich bukietach, które zdobiły narożniki pokoju. Pielęgniarka wyjęła z nich wizytówki i podała mi je. Jeden bukiet od naczelnego „Chronicie”. Drugi od ekipy Tony’ego w dziale zagranicznym. Trzeci od Margaret i Alexandra. – Śliczne, prawda? – powiedziała siostra Dowling. Gapiłam się na bukiety, nie mając na ich temat jakiejkolwiek opinii. Kwiaty, i tyle. – Może przynieść pani herbaty? – zapytała siostra Dowling. – A może śniadanko? – Nie wie pani przypadkiem, jak się czuje mój syn? – Prawdę mówiąc, nie wiem, ale mogę się zaraz dowiedzieć. – To by było bardzo miło z pani strony. I gdybym mogła... uch... Siostra Dowling doskonale wiedziała, o czym mówię. Podeszła do łóżka, wyjęła z szafki basen, pomogła mi go dosiąść i zabrała, kiedy znów napełniłam go woniejącą uryną. – Boże, co za smród – rzuciłam, kiedy układała mnie z powrotem na poduszkach. – To przez leki – powiedziała. – Ale kiedy przestanie je pani brać, ten paskudny zapach zniknie. A jak tam szwy? – Ciągle bolą. – Musi minąć z tydzień, żeby przestało. A tymczasem przyniosę pani miskę z wodą, żeby mogła się pani odświeżyć i umyć zęby. Zgoda? Obsługa jak w pięciogwiazdkowym hotelu. Podziękowałam pielęgniarce i poprosiłam jeszcze raz, żeby się dowiedziała, co z Jackiem. – O, już pani wybrała imię. – Tak – odparłam. – Jack Edward. – Dobre, mocne imię – powiedziała. – Zaraz wracam z herbatą i wieściami o Jacku. Jack. Jack. Jack. I nagle ogarnęła mnie fala niewyobrażalnego wstydu. „On umiera, a ja mam to gdzieś. Rozumiesz? Mam to gdzieś”. Jak mogłam to powiedzieć? Czyżbym tak bardzo straciła panowanie nad sobą, że głośno wyraziłam swoją obojętność wobec losu własnego syna? Tym razem, zamiast szukać dla siebie usprawiedliwień, zamiast wmawiać sobie, że to szok pooperacyjny i fizjologiczna reakcja na środki psychotropowe, które we mnie pompowano, zaczęłam się pogrążać w otchłani samopotępienia. Nie nadawałam się na matkę, na żonę, na przedstawicielkę ludzkiego gatunku. Odrzuciłam wszystko, co było dla mnie ważne – nowo narodzone dziecko i męża -jednym obłąkanym wybuchem gniewu. I zasługiwałam na wszystko, co mnie teraz za to spotka. Ale przede wszystkim zniknęła wczorajsza niezrozumiała, nienormalna wściekłość. Teraz mogłam myśleć tylko o jednym: muszę być z Jackiem. Siostra Dowling wróciła ze śniadaniem i wiadomościami. – Z tego, co wiem, pani maluch ma się dobrze. Lekarze są zadowoleni z poprawy jego stanu i za parę dni pewnie przeniosą go z OIOM-u. – Mogę go zobaczyć? – Oczywiście. Ledwie dziobałam śniadanie – głównie dlatego, że mój apetyt przytłumiła paląca potrzeba, by porozmawiać z Tonym. Chciałam uderzyć się w piersi i błagać o wybaczenie za moje wczorajsze wariackie zachowanie, i powiedzieć mu, że on i Jack to najlepsze, co mnie spotkało w życiu. I oczywiście podpisać formularz rejestracyjny z imionami Jack Edward. Bo... bo... bo... Cholera, tylko nie to... Płacz zaczął się na nowo. Kolejny długi napad głośnego, nieznośnego zawodzenia. No już, przestań, mówiłam sobie. Ale szybko się przekonałam, że to absurdalny pomysł, bo znów kompletnie się rozpadłam. Tyle że tym razem byłam na tyle świadoma tego nagłego załamania, że wystraszyłam się go nie na żarty. Przede wszystkim bałam się, że personel uzna mnie za niezrównoważoną i że trzeba mi zaaplikować jeszcze mocniejsze środki. Wepchnęłam więc poduszkę do ust, chwyciłam ją kurczowo jak koło ratunkowe i zaczęłam w myśli liczyć od stu wstecz, powtarzając sobie, że muszę się wziąć w garść, zanim dojdę do zera. Ale w trakcie tego odliczania czułam, że mój głos przybiera na sile – choć przecież nic nie mówiłam. Ciśnienie, napierające od tyłu na moje oczy, stało się nie do wytrzymania-byłam pewna, że gałki oczne lada moment wyskoczą mi z głowy. Ale kiedy już myślałam, że odlecę ostatecznie, zjawiła się siostra Dowling w towarzystwie salowego. Poczułam jej dłoń na ramieniu; usłyszałam, że woła moje imię, pyta, co się dzieje. Kiedy nie odpowiedziałam, usłyszałam, jak prosi salowego, żeby sprowadził siostrę oddziałową. W tym momencie dotarłam do trzydziestu dziewięciu i nagle usłyszałam własny krzyk: – Trzydzieści dziewięć! Wszyscy osłupieli – szczególnie siostra Dowling, która zagapiła się na mnie okrągłymi oczami, jakbym kompletnie postradała rozum. Co było bardzo bliskie prawdy. – Co się stało? – zapytała. Nie znałam odpowiedzi, powiedziałam więc tylko: – Zły sen. – Ale pani nie spała. – Nie – skłamałam. – Zasnęłam, kiedy siostra wyszła. – Jest pani pewna, że już wszystko w porządku? – W absolutnym – odparłam, dotykając mokrej twarzy i usiłując zetrzeć ślady łez. – Po prostu koszmar senny. Obok łóżka stanęła oddziałowa, w samą porę, by usłyszeć ostatnie zdanie. Była budzącą respekt Afrokaraibką po czterdziestce i widziałam wyraźnie, że nie wierzy w ani jedno słowo. – Może potrzebuje pani zastrzyku, Sally. – Nic mi nie jest – odparłam nerwowo. Bo zupełnie mi się nie uśmiechała kolejna narkotyczna jazda do krainy Niby-Niby. Wiedziałam, że za wszelką cenę muszę nad sobą zapanować. – Chciałabym w to wierzyć – powiedziała oddziałowa. – Ale z pani karty wynika, że przydarzyły się pani już dwa takie incydenty. I musi pani wiedzieć, że to się zdarza po tak ciężkim porodzie. Mimo wszystko, to niepokojące i jeśli to się utrzyma... – Nie utrzyma się – oznajmiłam kategorycznie. – Sally, nie próbuję pani grozić. Chcę tylko, by pani zrozumiała, że to rzeczywisty, medyczny problem, który spróbujemy leczyć, jeśli... – Już mówiłam. To był tylko senny koszmar. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Naprawdę, obiecuję. Oddziałowa i siostra Dowling wymieniły szybkie spojrzenie. Oddziałowa wzruszyła ramionami. – No dobrze – powiedziała. – Tym razem obejdziemy się bez leków. Ale gdyby się zdarzył kolejny incydent... – Nie zdarzy się żaden incydent. Mój poirytowany ton podniósł się o oktawę. Kolejne znaczące spojrzenie między pielęgniarkami. Rozładować sytuację. Natychmiast. – Ale bardzo chciałabym zobaczyć mojego synka – powiedziałam. Mój głos wrócił do bezpiecznych rejestrów. – Nie powinno być problemu, ale dopiero po porannym obchodzie pana Hughesa. – Muszę czekać tak długo? – To tylko godzinka... – Jak słowo daję... – powiedziałam, znów o wiele za głośno. Kiedy zobaczyłam kolejne wymowne spojrzenie oddziałowej i siostry Dowling, zrozumiałam, że muszę ratować, co się da, i odczekać tę godzinę. – Przepraszam, przepraszam – rzuciłam odrobinę za szybko. – Ma pani rację, oczywiście. Poczekam, aż przyjdzie pan Hughes. – Świetnie – odparła oddziałowa, patrząc mi prosto w oczy. – I proszę się za bardzo nie przejmować tym, co się z panią teraz dzieje. Wiele pani przeszła. Uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po ramieniu. W końcu wyszła. Siostra Dowling zapytała: – Przynieść pani coś jeszcze? – Gdyby mogła mi siostra podać telefon... Postawiła aparat obok łóżka i poszła sobie. Wystukałam domowy numer. Nikt nie odebrał... co trochę mnie zaniepokoiło, bo było dopiero wpół do dziewiątej rano, a Tony zawsze lubił sobie pospać. Zadzwoniłam na komórkę. Odezwał się natychmiast. Ulżyło mi, gdy usłyszałam odgłosy ruchu ulicznego. – Przepraszam – powiedziałam. – Strasznie przepraszam za... – W porządku, Sally – odparł. – Nie, nie jest w porządku. To, co wczoraj powiedziałam... – Nic nie znaczyło. – Byłam okropna. – Byłaś w szoku. Zdarza się. – Mimo wszystko, szok nie usprawiedliwia tego, co powiedziałam o Jacku... Znacząca pauza. – Więc już ci się podoba to imię? – Tak. To wspaniałe imię. Ty też jesteś wspaniały. Nawet nie potrafię powiedzieć, jak bardzo. – No no, nie ma potrzeby tak się rozczulać. Masz jakieś wiadomości o naszym synku? – Nie dowiem się niczego, dopóki Hughes nie przyjdzie na obchód. Kiedy ty się zjawisz? – Około szóstej. – Tony... – Muszę oddać strony do składu... – Przecież masz zastępcę. A twój naczelny najwyraźniej przejął się sytuacją... – Dostałaś kwiaty od niego? – Tak. I bukiet od Margaret. Zadzwoniłeś do niej? – W końcu to twoja przyjaciółka. – Dziękuję. – Rozmawiałem też z Sandy. Wyjaśniłem, że miałaś poród z komplikacjami, że byłaś trochę chora, i powiedziałem jej, że byłoby lepiej, gdyby do ciebie nie dzwoniła przez parę dni. Oczywiście od tamtej pory dzwoniła do mnie już trzy razy, żeby zapytać, jak się czujesz. – Co jej powiedziałeś? – Że powoli zdrowiejesz. Byłam pewna, że Sandy -jak to Sandy – nie uwierzyła w ani jedno słowo z jego zapewnień i teraz odchodziła od zmysłów ze zmartwienia. Doskonale wiedziała, że skoro nie może ze mną rozmawiać, to dzieje się coś poważnego. Ale byłam wdzięczna Tony’emu, że trzymał ją na dystans. Bo choć uwielbiałam swoją siostrę, nie chciałam, żeby wiedziała, jaka jestem w tej chwili rozchwiana. – To najlepsze, co mogłeś jej powiedzieć. – Słuchaj, muszę już kończyć – powiedział Tony. – Spróbuję się zjawić przed wieczorem, dobrze? – W porządku – powiedziałam, choć wcale tak nie myślałam, bo naprawdę chciałam, żeby był teraz przy mnie, potrzebowałam jego wsparcia. Ale kto przy zdrowych zmysłach chciałby teraz być przy mnie? Zamieniłam się w jakąś wariatkę, która straciła poczucie proporcji i pluła żółcią za każdym razem, kiedy otworzyła usta. Nic dziwnego, że Tony wolał mnie unikać. Przez następną godzinę siedziałam i gapiłam się w sufit. Po głowie obsesyjnie krążyła mi jedna myśl: czy Jack ma uszkodzony mózg? Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, jak wyglądałoby macierzyństwo, gdyby faktycznie tak było. Jak byśmy sobie z tym poradzili? Jakie niewyobrażalne, niezmierzone piekło czekałoby nas w przyszłości? Pan Hughes zjawił się punktualnie o dziesiątej, w towarzystwie siostry oddziałowej. Jak zawsze miał na sobie świetnie skrojony garnitur w prążki, różową koszulę z otwartym kołnierzem i czarny krawat w groszki. Nosił się jak kardynał, wizytujący biedną parafię. Kiwnął głową na powitanie, ale nie odezwał się, dopóki nie przejrzał notatek przypiętych do tabliczki przy łóżku. – No dobrze, pani... – Jeszcze raz zerknął w kartę. – .. .Goodchild. Zdaje się, że te ostatnie dni nie należały do najprzyjemniejszych? – Co z moim synem? Hughes odchrząknął. Nie cierpiał, kiedy mu przerywano. I okazał swoje niezadowolenie, przez całą rozmowę nie odrywając oczu od karty. – Właśnie zajrzałem do niego na OIOM. Wszelkie parametry życiowe są w porządku. Rozmawiałem też z prowadzącym pediatrą, doktorem Reynoldsem. Powiedział mi, że wykonane dziś rano EEG nie wykazało żadnych neurologicznych nieprawidłowości. Ale, oczywiście, aby się upewnić, że wszystko funkcjonuje właściwie, dziś po południu zostanie jeszcze wykonany RM. Do wieczora doktor powinien mieć wyniki, i wiem, że wtedy będzie chciał się z panią zobaczyć. – Myśli pan, że doszło do uszkodzenia mózgu? – Pani Goodchild... całkowicie rozumiem pani niepokój, bo któraż matka nie niepokoiłaby się w takich okolicznościach? Ale nie czuję się upoważniony, by spekulować na temat takich kwestii. To jest terytorium doktora Reynoldsa. – Ale sądzi pan, że wyniki EEG...? – Owszem, dają powód do optymizmu. A teraz, za pozwoleniem, czy mógłbym spojrzeć na dzieło pana Kerra? Oddziałowa zaciągnęła zasłony wokół mojego łóżka, pomogła mi podciągnąć koszulę i opuścić bieliznę. Zdjęła opatrunek. Nie widziałam jeszcze ran od czasu porodu i przeraził mnie ich widok. Wyglądały jak krzyżujące się tory kolejowe, po barbarzyńsku wyrzezane na moim brzuchu, bez oglądania się na jakiekolwiek względy estetyczne. Choć robiłam, co w mojej mocy, by opanować emocje, nie zdołałam powstrzymać okrzyku. Pan Hughes zaszczycił mnie dobrotliwym uśmiechem i powiedział: – Wiem, że w tej chwili wygląda to dość paskudnie... prawdziwa rana wojenna. Ale kiedy szwy zostaną usunięte, zapewniam panią, że pani mąż nie będzie miał się na co skarżyć. Miałam ochotę powiedzieć: „Do diabła z moim mężem, to ja będę musiała żyć z tym oszpeceniem”. Ale trzymałam buzię na kłódkę. Nie mogłam sobie pozwolić na pogłębienie swoich problemów. – Widzę, że wystąpiły u pani, hm, nazwijmy to, emocjonalne zachwiania. – Tak, ale to już minęło. – Mimo że jeszcze wczoraj musiano pani podać środek uspokajający? – To było wczoraj. Teraz czuję się dobrze. Oddziałowa pochyliła się i szepnęła mu coś do ucha. Hughes odął wargi, po czym spojrzał na mnie i powiedział: – Personel twierdzi, że dziś rano miała pani lekki atak. – To był drobiazg. – Wie pani, to żaden wstyd, że po porodzie jest pani lekko roztrzęsiona. To zupełnie zwyczajna sprawa, biorąc pod uwagę, że pani hormony szaleją. Uważam, że kuracja antydepresantami... – Nie potrzebuję niczego, doktorze, chcę tylko zobaczyć mojego syna. – Tak, tak, rozumiem. I jestem pewien, że siostra zorganizuje pani transport na górę, kiedy skończymy. Ach, i proszę się przygotować na to, że zostanie pani z nami jeszcze przynajmniej sześć, siedem dni. Chcemy być pewni, że jest pani jak nowa, zanim wyślemy panią w świat. Naskrobał coś na mojej karcie, porozmawiał chwilę z oddziałową, po czym kiwnął mi głową na pożegnanie. – Do widzenia, pani Goodchild. I proszę spróbować się nie martwić. Łatwo ci mówić, koleś. Pół godziny później, po zmianie opatrunku, pojechałam na górę, na pediatryczny OIOM. Tym razem również skorzystałam z rady dobrodusznego salowego i kiedy wieźli mnie przez oddział, nie odrywałam oczu od linoleum. Kiedy wreszcie uniosłam wzrok, na widok Jacka łzy zapiekły mnie pod powiekami. Nie dlatego, że w jego stanie zaszła jakaś zmiana. Wciąż był opleciony pajęczyną rurek, wciąż wydawał się maleńki w swoim inkubatorze z pleksiglasu. Ale teraz ogarnęło mnie rozpaczliwe pragnienie, by go przytulić, wziąć w ramiona. I przytłaczający strach, że mogę go stracić. Albo że będzie musiał iść przez życie z ciężkim upośledzeniem umysłowym. Ale nagle nabrałam pewności, że cokolwiek z nim będzie -jakiekolwiek koszmarne uszkodzenia wykaże rezonans – poradzę sobie z tym. A przynajmniej spróbuję sobie poradzić – tak jak każdy człowiek próbuje sobie radzić z najbardziej zaskakującymi, najbardziej złowrogimi kartami, które życie trzyma w rękawie. Ale, Boże, tak bardzo pragnęłam, by do tego nie doszło; zrobiłabym wszystko, byleby tylko on był zdrowy... wiedziałam też, że w tej chwili jestem zupełnie bezsilna, że nie mogę niczego zmienić. Co się miało stać, już się stało. Teraz byliśmy tylko marionetkami, skazanymi na to, co przyniesie los. Znów zaczęłam płakać. Tym razem jednak nie czułam emocjonalnej pustki, której doznawałam przez ostatnie dni. Tym razem płakałam po prostu nad Jackiem – i nad tym, co go może czekać. Salowy trzymał się z daleka, widząc moje łzy. Ale po minucie czy dwóch podszedł do mnie z pudełkiem chusteczek higienicznych i powiedział: – Chyba będzie lepiej, jeśli wrócimy. I odwiózł mnie do pokoju. – Dobre nowiny – powiedziała siostra Dowling, gdy posadzono mnie z powrotem na łóżku. – Pan Hughes mówi, że może się pani pozbyć tych paskudnych kroplówek. Spuszczamy panią ze smyczy. Pierwszy krok w stronę wolności, co? A jak się miewa malutki? ino – Nie wiem – odparłam cicho. – Na pewno wszystko będzie dobrze – powiedziała. Jej szczebiotliwy, zdawkowo-radosny głos brzmiał teraz jak zgrzyt paznokci na tablicy. – Co pani przynieść na lunch? Ale nie chciałam jeść, nie chciałam wypożyczyć telewizora, nie chciałam, żeby mnie umyła. Chciałam tylko zostać sama – leżeć w łóżku z kołdrą podciągniętą pod brodę, odcięta od kakofonii zewnętrznego świata. I tak spędziłam dzień, odliczając godziny do czasu, aż końcu przyjdzie Tony, a pediatra przedstawi nam empiryczny dowód w postaci badania mózgu naszego syna. Byłam przytomna, ale rozmyślnie odizolowałam się od wszystkiego wokół. A przynajmniej zdawało mi się, że była to rozmyślna izolacja. Chwilami jednak naprawdę czułam się tak, jakby jakaś obca siła zagnieździła się w moim mózgu i podjudzała mnie, bym odepchnęła od siebie świat ze wszystkimi jego kłopotami. A potem wybiła szósta. Ku mojemu zaskoczeniu Tony przyszedł punktualnie, zgodnie z zapowiedzią, z bukietem kwiatów i dziwnie zdenerwowany – co natychmiast mnie rozbroiło. – Spałaś? – zapytał, siadając na brzegu łóżka i całując mnie w czoło. – To była raczej namiastka snu – odparłam, zmuszając się, by usiąść. – Jak ci leci? – No wiesz... Dzień Żywych Trupów. – Jakieś wiadomości z góry? Pokręciłam głową. – Jesteś taki spięty – powiedziałam. Tony uśmiechnął się sztywno i umilkł. Bo nie było nic do powiedzenia, dopóki nie zjawi się pediatra. A może dlatego, że cokolwiek byśmy powiedzieli, byłoby nieważne i puste. Nasz niepokój był tak namacalny, że milczenie stało się w tej chwili najlepszą opcją. Na szczęście trwało tylko minutę czy dwie, bo do pokoju weszła nowa pielęgniarka i powiedziała, że doktor Reynolds chce się z nami widzieć w gabinecie przy pracowni RM, na czwartym piętrze. Wymieniliśmy z Tonym nerwowe spojrzenia. Prośba o spotkanie w prywatnym gabinecie mogła oznaczać tylko złe wieści. I znów posadzono mnie na wózku. Ale tym razem popychał go Tony. Doszliśmy do windy. Wyjechaliśmy trzy piętra w górę. Ruszyliśmy długim korytarzem. Minęliśmy pomieszczenia z tabliczką PRACOWNIA REZONANSU MAGNETYCZNEGO, po czym wprowadzono nas do niewielkiego gabinetu, w którym znajdowało się tylko biurko, trzy krzesła i negoskop do oglądania zdjęć RTG. Salowy zostawił nas samych. Tony przysunął krzesło do mojego wózka i zrobił coś, czego dotąd nie robił: wziął mnie za rękę. Oczywiście, zdarzyło nam się trzymać za ręce – może dwa albo trzy razy. Ale to było coś innego. Tony próbował mi okazać wsparcie – a robiąc to, dawał dowód, jak bardzo jest przestraszony. Po chwili przyszedł doktor Reynolds, niosąc teczkę i wielką, szarą kopertę. Był to wysoki mężczyzna przed czterdziestką, o łagodnym głosie. Próbowałam wyczytać coś z jego twarzy -jak podsądny podczas procesu usiłuje wyczytać z twarzy przewodniczącego ławy przysięgłych, jaki zapadł wyrok. Ale twarz doktora nie zdradzała niczego. – Przepraszam, że kazałem państwu czekać... – powiedział, otworzył kopertę, przypiął kliszę RM do negoskopu i zapalił go. – Jak się pani czuje, pani Goodchild? – Nieźle – odparłam cicho. – Miło mi to słyszeć. – Rzucił mi pełen zrozumienia uśmiech, dając tym samym znać, że wie o moich niedawnych szaleństwach. – Co z naszym synem, panie doktorze? – zapytał Tony. – Tak, właśnie miałem do tego przejść. No dobrze... to jest obraz mózgu waszego synka – powiedział, wskazując kliszę RM, która dla mojego oka laika wyglądała jak seria przekrojów grzyba. – Skonsultowałem się z neurologiem-pediatrą i radiologiem i wszyscy trzej doszliśmy do tego samego wniosku: to jest całkowicie normalny mózg. A to z kolei oznacza, że na podstawie tego RM i wcześniejszego EEG uważamy, że nie doszło do żadnych uszkodzeń mózgu. Tony mocno ścisnął mi dłoń, zupełnie się nie przejmując tym, że jest zimna i lepka. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mam pochyloną głowę i mocno zaciśnięte powieki, jak ktoś, kto spodziewa się ciosu w twarz. Otworzyłam oczy. – Powiedział pan, że uważacie, że nie doszło do uszkodzenia. Czy RM nie daje ostatecznego dowodu? – zapytałam. Kolejny pełen zrozumienia uśmiech Reynoldsa. – Mózg to tajemniczy organ. A po tak trudnym porodzie, gdzie na dodatek zachodziło podejrzenie niedotlenienia, nie można mieć stuprocentowej pewności, że nie doszło do żadnych uszkodzeń. I musiałem to zaznaczyć. Ale biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie kliniczne badania mają pozytywny wynik... – Więc jednak mamy się o co martwić – rzuciłam, coraz bardziej zdenerwowana. – Na pani miejscu byłbym optymistą. – Ale pan nie jest mną, doktorze. A ponieważ pan wyraźnie sugeruje, że nasz syn ma uszkodzony mózg... Tony przerwał mi w pół zdania. – Sally, doktor powiedział zupełnie co innego. – Słyszałam, co powiedział. Powiedział, że nasz syn mógł mieć niedotleniony mózgi że... – Pani Goodchild, błagam panią – powiedział Reynolds, wciąż tak samo spokojnie i z tym samym zrozumieniem. – Rozumiem pani obawy, ale z całym szacunkiem, są trochę przesadzone. Jak już mówiłem wcześniej, naprawdę uważam, że nie ma się o co martwić. – Jak pan może mówić coś takiego... jak... skoro sam pan przyznał, że nie może pan mieć stuprocentowej pewności... Tony znów zainterweniował. – Dość tego, Sally. – Nie mów mi... – Dość. Jego gniewny ton uciszył mnie z miejsca. I nagle ogarnęło mnie przerażenie – przeraziła mnie moja własna, kompletnie pozbawiona logiki tyrada i irracjonalny gniew, który okazałam temu przyzwoitemu, cierpliwemu lekarzowi. – Bardzo przepraszam, panie doktorze... Reynolds uniósł rękę. – Nie ma za co przepraszać, pani Goodchild. Naprawdę rozumiem, jak trudne chwile przeżyła pani ostatnio. Będę tu jutro, gdyby miała pani jeszcze jakieś pytania. Wyszedł, życząc nam dobrej nocy. Kiedy zostaliśmy sami w pokoju, Tony spojrzał na mnie i patrzył tak bardzo długo. W końcu zapytał: – Czy zechcesz mi wytłumaczyć, co to właściwie było, do cholery? Odwróciłam wzrok. – Nie wiem – odparłam. 6 Zgodnie z obietnicą przetrzymali mnie w szpitalu jeszcze pięć dni. Przez ten czas wolno mi było regularnie odwiedzać Jacka na OIOM-ie. Postanowili zatrzymać go pod „stałą obserwacją” jeszcze przez kilka dni. – Proszę zrozumieć – powiedział mi doktor Reynolds – nie ma w tym nic złowróżbnego. Po prostu wolimy dmuchać na zimne. Czy on się naprawdę spodziewał, że w to uwierzę? Ale nie powiedziałam nic. Bo wiedziałam, że będzie lepiej, jeśli postaram się nic nie mówić. Czasami łapałam się na tym, że obserwuję Jacka jakby był jakąś dziwną, hiperrealistyczną, nowoczesną rzeźbą, przedstawiającą początki sztucznego życia – opleciony rurkami i kablami, na stałe wyeksponowany w plastikowej gablocie. Albo przypominał mi się słynny, ośmiogodzinny film Andy’ego Warhola, Empire, który był jednym, statycznym ujęciem Empire State Building. Na Jacka patrzyło się tak samo. Leżał tak, nieruchomy, z rzadka poruszając jakimś mięśniem (choć od czasu do czasu dostrzegałam delikatne poruszenie dłoni). A ja wymyślałam sobie najróżniejsze rzeczy na jego temat. Zastanawiałam się na przykład, czy spodoba mu się skaczący fotelik, który dla niego kupiłam? Czy jego pieluchy będą tak obrzydliwe, jak to sobie wyobrażałam? Czy będzie wolał kreskówki Warner Brothers, czy Disneya (błagam, niech będzie cwanym dzieciakiem, który woli Królika Bugsa)? Czy będzie miał koszmarny trądzik jak ja, kiedy miałam trzynaście lat...? Zgoda, o wiele za daleko wybiegałam w przyszłość. Ale niemowlak jest jak tabula rasa, na której można zapisać całą historię. I teraz, wpatrując się w Jacka, leżącego w tej bańce z pleksiglasu, nie mogłam się opędzić od myśli, że on w ogóle może nie mieć przyszłości... albo ma przed sobą okrojone, ograniczone życie, a wszystko dlatego, że jego małe ciałko przesunęło się w macicy kilka o centymetrów nie w tę stronę, co trzeba. Było to coś, na co nie mieliśmy żadnego wpływu – ani ja, ani on – ale mogło to kompletnie zmienić nasz los. Nawet jeśli Reynolds miał rację i Jack wyszedł z tego wszystkiego bez szwanku – czy fakt, że na samym początku otarliśmy się o katastrofę, nie zamieni mnie w jedną z tych strasznych, nadopiekuńczych matek, które martwią się za każdym razem, kiedy ich dziesięcioletni syn wspina się po schodach? A może będę przekonana, że zło czyha tuż za rogiem, już nigdy nie zaznam spokoju i będę szła przez życie przygnieciona wszechobecnym strachem? Obok mnie stanęła pielęgniarka z OIOM-u – młoda, tuż po dwudziestce. Irlandka. Wyjątkowo spokojna. – Jest śliczny – powiedziała, zaglądając do Jacka. – Chce go pani potrzymać? – Jasne – odparłam niepewnie. Pielęgniarka odczepiła kilka rurek, podniosła Jacka i ułożyła mi go w ramionach. Próbowałam go przytulić, ale bałam się, że naruszę medyczne akcesoria, poprzyczepiane do niego... nawet kiedy siostra zapewniła mnie, że niczego nie uszkodzę. Ale choć na twarzy miałam przylepiony troskliwy uśmiech, wiedziałam, że to tylko maska. Bo tak samo jak ostatnim razem, nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani odrobiny matczynego uczucia do tego dziecka. Chciałam tylko jak najszybciej oddać je z powrotem. – Świetnie sobie pani radzi – powiedziała siostra, kiedy chciałam jej oddać Jacka. – Nie musi się pani spieszyć. Z ociąganiem przytuliłam go jeszcze raz. – Naprawdę wszystko z nim w porządku? – zapytałam. – W jak najlepszym. – Ale jest pani pewna, że nie doznał żadnej szkody przy porodzie? – Czy doktor Reynolds nie rozmawiał z panią na ten temat? No, owszem, rozmawiał – i zrobiłam z siebie kompletną idiotkę. Tak jak robiłam z siebie idiotkę w tej chwili – zadając wciąż to samo pytanie, wyrażając te same obsesyjne obawy... a jednocześnie nie będąc w stanie potrzymać go na rękach. – Doktor Reynolds uważa, że mózg nie został uszkodzony. – No widzi pani – odparła pielęgniarka, uwalniając mnie od Jacka. – W przeciwieństwie do wielu dzieci, które tu leżą, pani synek na pewno będzie zdrowy jak ryba. Trzymałam się tej prognozy – używałam jej jako mantry, kiedy czułam, że znów jestem roztrzęsiona (co, szczerze mówiąc, zdarzało mi się bardzo często), że popadam w czarnowidztwo albo w rozpacz. Wiedziałam, że muszę pokazywać światu nową, pogodną twarz – ponieważ obserwowano mnie, szukając najmniejszych oznak emocjonalnych zaburzeń... a szczególnie uważnie obserwowali mnie mój mąż i pan Hughes. Obydwaj regularnie wpadali w odwiedziny. Hughes przychodził podczas Porannych obchodów. Spędzał u mnie dobre dziesięć minut, badając mnie, oglądając moje rany bitewne, studiując kartę i wypytując o mój stan psychiczny– Podczas tego wywiadu od czasu do czasu zerkał z ukosa na oddziałową, by się upewnić, że nie zmyślam na temat poprawy mojego samopoczucia. – Zatem dobrze pani sypia? – zapytał mnie czwartego dnia po narodzinach Jacka. – Tej nocy sześć godzin. Zapisał to sobie, po czym zerknął na siostrę, by zweryfikować moje słowa. Potwierdziła moje zeznanie szybkim skinieniem głowy. – A te, hm, stany obniżonego nastroju... ustąpiły? – Nie płakałam od wieków. – Miło mi to słyszeć. Zresztą nie ma pani powodów, skoro pani synek jest na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Tak jak i pani. Jeszcze ze dwie doby i wypiszemy panią do domu. – Z synem? – O tym będzie pani musiała porozmawiać z doktorem Reynoldsem. To jego dziedzina. Czy jest jeszcze coś, o czym powinniśmy porozmawiać? – Moje piersi... – powiedziałam przyciszonym głosem. – Co się z nimi dzieje? – zapytał. – No, zrobiły się trochę... twarde. – Czy od porodu nie ściągała pani mleka? – Ściągałam, ale przez ostatnie czterdzieści osiem godzin zrobiły się twarde jak skała. I rzeczywiście, czułam się tak, jakby moje piersi wypełnione były szybko schnącym, zbrojonym betonem. – To normalny syndrom poporodowy – oznajmił Hughes, nie podnosząc oczu znad karty. – Przewody mleczne często się obkurczają i piersi robią się trochę ciężkie... – Odchrząknął, po czym dodał: – A przynajmniej tak mi mówiono. Oddziałowa ukryła uśmieszek. – Ale jest sposób, by temu zaradzić – ciągnął Hughes. – Siostra pokaże pani Goodchild, co robić, dobrze? Oddziałowa kiwnęła głową. – I naprawdę bardzo miło mi słyszeć, że jest pani w lepszej formie, pani Goodchild. Miałam ochotę rzucić jakąś złośliwą uwagę w ten obłudny pysk. Ale oczywiście powstrzymałam się, by znów nie wzbudzić jego czujności. Tym bardziej, że miałam zamiar wyjść stąd pojutrze, wolna od wszelkich chemicznych wspomagaczy. Uśmiechnęłam się więc tylko do pana Hughesa i powiedziałam: – Naprawdę czuję, że zdrowieję. Ale kiedy wieczorem przyszedł Tony, gryzłam wargi, by nie zacząć wrzeszczeć. Nie miało to nic wspólnego z moim chwiejnym stanem emocjonalnym, a raczej z narzędziem tortur, które było właśnie przytwierdzone do mojej lewej piersi. Wyglądało jak przejrzysta puszka po aerozolu, z lejkowatym wlotem na jednym końcu i zbiorniczkiem na drugim. Całość była podłączona do zasilacza. Kiedy się to włączyło, działało jak odkurzacz i wysysało mleko z piersi. Używałam tego uroczego instrumentu od porodu, bo potrzebowali mojego mleka, by karmić Jacka na OIOM-ie. Z początku odciąganie mleka tą ssawką było tylko trochę nieprzyjemne. Ale potem piersi mi stwardniały i odsysacz stał się moją zmorą. Kiedy po raz pierwszy użyłam go do odetkania przewodu mlecznego, zawyłam tak głośno, że oddziałowa rozzłościła się na mnie. – O co chodzi? – zapytała rozdrażniona. – Boli jak jasna cholera! – krzyknęłam i natychmiast sklęłam się w duchu, że tak ryczę bez zastanowienia. Wzięłam się w garść i powiedziałam odpowiednio skruszonym tonem: – Przepraszam, strasznie mi przykro. Oddziałowa zignorowała moje przeprosiny; wzięła odsysacz i umieściła go z powrotem na mojej prawej piersi, po czym wolną rękę położyła mi twardo na lewym ramieniu i włączyła prąd. W ciągu dziesięciu sekund ból stał się nieznośny. Zagryzłam mocno wargę i zacisnęłam powieki. – Spokojnie – powiedziała oddziałowa. – Chodzi o to, żeby wytworzyć odpowiednie podciśnienie, tak by kanalik musiał się odetkać. Potrwało to kolejną straszliwą minutę, podczas której skamieniała pierś bolała, jakby ściskano ją w imadle. Nie wrzeszcz, nie wrzeszcz, powtarzałam sobie. Ale z każdą chwilą pracy urządzenia coraz trudniej było mi się opanować, aż nagle rozległo się prrt, jakby coś pękło, i poczułam, że po sutku spływa ciepła ciecz. – No i proszę – oznajmiła oddziałowa, bardzo zadowolona z siebie. – Jedna pierś odetkana. Teraz musi pani pompować przez dobre dziesięć minut, żeby całkowicie opróżnić kanaliki z mleka... a potem może się pani zabrać do drugiej. Tony wszedł, kiedy pracowałam nad lewą piersią – i zwijałam się z bólu w ostatniej fazie katuszy. Ten cycek był najwyraźniej bardziej zapchany niż Jego sąsiad, ale wiedziałam, że skoro już zaczęłam odsysanie, nie mogę przerwać, bo ołowiany ciężar w piersi będzie narastał, aż stanie się równie nieznośną torturą jak samo ssanie. Tony wytrzeszczył oczy, kiedy zobaczył, jak jedną ręką ściskam materac, a drugą przytrzymuję u piersi tę piekielną pompę. Twarz (wnosząc z przerażonej miny mojego męża) wykrzywiła mi maska bólu na granicy obłędu. – Co ty robisz, na litość boską? – zapytał. – Zamknij się – rzuciłam, czując, że lada moment... Krzyknęłam cicho, kiedy kanalik odetkał się i wytrysnął z niego wodnisty płyn. Tony milczał. Patrzył tylko, jak wysysam pierś do sucha. Kiedy skończyłam, wrzuciłam pompkę do miski na stoliku, poprawiłam szlafrok, oparłam głowę na dłoniach i podziękowałam Bogu, Allahowi, Manitou – jak się zwał, tak się zwał – że mam to już z głowy (przynajmniej na dzisiaj – bo siostra oddziałowa ostrzegła mnie, że będę musiała odwalać tę zabawę w hydraulika kilka razy dziennie, jeśli chcę, żeby moje przewody mleczne pozostały drożne). – Już dobrze? – zapytał Tony, siadając na łóżku. – Bywało lepiej – odparłam, po czym wyjaśniłam mu, dlaczego zastał mnie przy tak masochistycznej rozrywce. – Farciara – zażartował. – Jak nasz maluch? Opowiedziałam mu o swojej porannej wizycie i że jeszcze dziś wieczorem spodziewam się dowiedzieć od Reynoldsa, kiedy przeniesie Jacka z OIOM-u. – Siostra sugerowała, że może już jutro, bo ich zdaniem czuje się zupełnie dobrze. Tak czy inaczej, mnie chcą wypisać za dwa dni, więc może oboje będziemy w domu, zanim się obejrzysz. – Och... świetnie – powiedział Tony. – Dzięki za entuzjastyczną reakcję. – Ależ ja się cieszę, naprawdę. Tylko właśnie dziś się dowiedziałem, że naczelny chce, żebym w tym tygodniu skoczył do Genewy. Jakaś konferencja ONZ... – Nie ma mowy. – Oczywiście, skoro wiem, że wracasz do domu... – No właśnie. Będziesz musiał znaleźć zastępstwo. – Nie ma sprawy – odparł pospiesznie Tony. Ulżyło mi, bo do tej pory niczego mu nie zabraniałam; umówiliśmy się na samym początku, że wyrzucimy słowo „nie” z naszego domowego słownika – oczywiście w granicach rozsądku. Ale nie miałam najmniejszego zamiaru spędzić pierwszej nocy po wyjściu ze szpitala sama z Jackiem. Choć mój mąż wydawał się odrobinę zbity z tropu moją stanowczością, natychmiast zaczął mnie uspokajać. – Jeszcze dziś wieczorem zadzwonię do Jego Lordowskiej Wysokości i powiem mu, że to nie wchodzi w grę. I obiecuję ci wspaniałą, powitalną kolację z Marks&Spencer. Ale szampana kupię gdzie indziej. – W Tesco? Roześmiał się. – Bardzo śmieszne – powiedział. – Ale przecież ty nie możesz pić, co? – Myślę, że kieliszek mi nie zaszkodzi. Tego wieczoru zajrzeliśmy do Jacka. Spał mocno i wyglądał na zadowolonego. A dyżurująca pielęgniarka powiedziała nam, że doktor Reynolds pozwolił przenieść go rano do mojej sali. Przeraziła mnie ta perspektywa. Bo od tej chwili to ja miałam być za niego odpowiedzialna. Ale następnego ranka doktor Reynolds złożył wizytę w moim pokoju. – Nie chcę pani zdenerwować – zaczął – ale wygląda na to, że u Jacka pojawiła się żółtaczka. – Co takiego? – To powszechna przypadłość u noworodków, dotyka niemal pięćdziesięciu procent nowo narodzonych dzieci i przeważnie mija w ciągu dziesięciu dni. – Ale jak ją złapał? – Hm, podam pani książkową definicję: żółtaczka pojawia się wtedy, gdy następuje rozpad czerwonych krwinek i nagromadzenie żółtego pigmentu, zwanego bilirubiną. – Ale co jest powodem nagromadzenia tej... jak pan powiedział? – Bilirubiny. Przeważnie bierze się ona z mleka matki. – Chce pan powiedzieć, że to przeze mnie dostał żółtaczki? – Pani Goodchild... – Pan mi mówi, doktorze, że go otrułam. W moim głosie znów pojawiła się niebezpieczna nuta – i choć zdawałam sobie sprawę z jej złowieszczej obecności, w żaden sposób nie mogłam jej opanować. Bo nie rozumiałam, skąd się w ogóle wzięła. Doktor Reynolds mówił powoli i bardzo ostrożnie dobierał słowa. – Pani Goodchild, tak nie wolno, nie może się pani obwiniać. Nie mogła Pani zrobić niczego, by temu zapobiec. Jak mówiłem, to typowa choroba u niemowląt. – Czy żółtaczka może być niebezpieczna? – Tylko wówczas, gdy poziom bilirubiny za bardzo wzrośnie. – I co się wtedy dzieje? Widziałam, jak doktor Reynolds przestępuje nerwowo z nogi na nogę. – Wtedy – powiedział wreszcie – może się okazać toksyczna dla mózgu. Ale, i podkreślam to z całą mocą, taki poziom zdarza się niezwykle rzadko. Jak na razie pani syn nie wykazuje żadnych objawów... Ale ja już go nie słuchałam. W mojej głowie zagnieździł się zupełnie inny głos, który powtarzał w kółko: otrułaś go... i teraz będzie jeszcze bardziej upośledzony. I nie można za to winić nikogo prócz ciebie... – Pani Goodchild? Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że doktor Reynolds przygląda mi się z niepokojem. – Dobrze się pani czuje? – Co? – Zdawało mi się, że przez chwilę była pani gdzie indziej. – Ja... nic mi nie jest – powiedziałam. – Słyszała pani, co mówiłem? Że ma się pani nie obwiniać za żółtaczkę u swojego synka? – Tak, słyszałam. – Minie za jakieś dziesięć dni. Przez ten czas będziemy musieli zatrzymać go na OIOM-ie. Ale powtarzam, nie ma w tym żadnej złej wróżby, to po prostu standardowa procedura w przypadku żółtaczki u noworodka. Czy to jasne? Kiwnęłam głową. – Chce pani iść do niego, na górę? – Dobrze – odparłam, ale mój głos był płaski, pozbawiony emocji. I znów zobaczyłam, że Reynolds przygląda mi się z troską. Niebieskie światło na OIOM-ie maskowało żółtawy odcień, jaki przybrała skóra Jacka. Nie mogłam też dostrzec żółtego zabarwienia białek oczu, co -jak powiedział mi Reynolds – było kolejnym objawem żółtaczki. Ale nie miało znaczenia, że nie widzę żadnych fizycznych dowodów jego choroby. Wiedziałam, jak bardzo jest chory. I mimo zapewnień Reynoldsa wiedziałam, że to moja wina. Po wizycie zadzwoniłam do Tony’ego do pracy i przekazałam mu nowiny. Kiedy wspomniałam, że Jack dostał żółtaczki przez moje mleko, mój mąż zapytał: – Jesteś pewna, że w poprzednim życiu nie byłaś katoliczką? Bo naprawdę uwielbiasz się pławić w poczuciu winy. – Nie pławię się w poczuciu winy. Ja po prostu stwierdzam fakt: jego choroba to moje dzieło. – Sally, wygadujesz bzdury. – Nie oskarżaj mnie o... – To żółtaczka, nie AIDS. A skoro doktor mówi, że przejdzie za kilka dni.-– Nie słuchasz mnie! – krzyknęłam. – Dlatego, że zachowujesz się niedorzecznie. Do wieczora, kiedy Tony zjawił się w szpitalu, udało mi się wydobyć z tego samopotępieńczego dołka – i natychmiast przeprosiłam, że nakrzyczałam na niego przez telefon. – Nie przejmuj się tym – rzucił oschle. Razem poszliśmy na OIOM. Jak zawsze, niebieskie jarzeniówki zalewały oddział widmowym światłem, które niwelowało żółty odcień skóry naszego synka. Kiedy Tony zapytał dyżurną pielęgniarkę, jak poważny jest stan Jacka, zapewniła nas, że to jak najbardziej typowy przypadek i że (jak mówił Reynolds) żółtaczka minie w ciągu kilku dni. – Więc nie ma się o co martwić? – zapytał Tony z lekkim naciskiem, bym wiedziała, że tak naprawdę zadał to pytanie wyłącznie na mój użytek. – Powinien wyzdrowieć bez żadnych trwałych powikłań. – Widzisz? – powiedział Tony, poklepując mnie po ramieniu. – Wszystko dobrze. Skinęłam głową – choć w to nie wierzyłam. Ja znałam prawdę. I znała ją pielęgniarka. Przecież nie powiedziała wyraźnie, że Jack wyzdrowieje; użyła słowa „powinien”. Bo wcale nie była pewna, że Jackowi się poprawi, i wiedziała, że otruło go moje mleko. Ale nie ośmieliłabym się wypowiedzieć tego wszystkiego. Nie było mowy, żebym otworzyła swoją niewyparzoną gębę i wykrzyczała, jak naprawdę wygląda sytuacja. Szczególnie że wszyscy wypatrywali u mnie oznak stresu i napięcia. Przez następne trzydzieści sześć godzin utrzymałam pozory spokoju, pokazując rozsądną, opanowaną maskę lekarzom i pielęgniarkom z Mattingly, odwiedzając Jacka kilka razy dziennie na OIOM-ie i kiwając głową, kiedy karmili mnie optymistycznymi kłamstwami na temat poprawy jego stanu. A potem, zgodnie z oczekiwaniami, zostałam wypuszczona do domu. Nie było mi łatwo zostawić Jacka w szpitalu, ale ze względu na niego cieszyłam się, że będzie ode mnie odizolowany, że zostaje w miejscu, gdzie nie będę mogła mu zrobić krzywdy. Za każdym razem, kiedy obcy, racjonalny głos w mojej głowie beształ mnie, że obwiniam się o spowodowanie choroby Jacka, inny, o wiele potężniejszy, oskarżycielski głos przypominał mi, że to wszystko moje dzieło. Tak więc poniekąd ulżyło mi, gdy wreszcie wyszłam ze szpitala. Tym bardziej, że w domu czekała na mnie obiecana kolacja, a na dodatek Tony ściągnął Cha, gosposię Margaret, która porządnie posprzątała, dzięki czemu dom wyglądał teraz jak mniej więcej uporządkowany plac budowy. W lodówce stała butelka laurent perriera. Ale kiedy Tony podał mi kieliszek, pomyślałam sobie: to raczej nie jest triumfalny powrót do domu. Mimo to stuknęłam kieliszkiem o jego kieliszek i wychyliłam bąbelki jednym, długim łykiem. Tony natychmiast dolał mi do pełna. – Spragniona – rzucił. – Powiedziałabym raczej, że potrzebuję się napić. – Nie ty jedna. Opróżniłam kolejny kieliszek. – Dobrze że kupiłem dwie butelki – powiedział Tony, dolewając mi jeszcze raz. – Dobrze się czujesz? Nie wydawało mi się, by to pytanie wymagało odpowiedzi. Pominęłam je więc milczeniem, zamiast, jak zwykle, wpuszczać się w długie wywody na temat mojego samopoczucia – bo przecież, do cholery, było oczywiste, co jest nie tak: wyszłam ze szpitala po urodzeniu dziecka, ale bez dziecka... choć oczywiście wiedziałam, że Jackowi jest lepiej z daleka ode mnie. – Mam miłą wiadomość z domowego frontu robót – powiedział Tony. – Robotnicy dziś byli... – O mało się nie nabrałam. – Oj, w każdym razie ten ich majster... jak on się nazywa? Ten Irlandczyk. .. Collins, tak? Pytał o ciebie. A kiedy mu powiedziałem, że urodziłaś synka, ale leży na intensywnej terapii... Jezu, żałuj, że nie widziałaś, jak dopada go jego katolickie poczucie winy. Powiedział, że ściągnie tu za kilka dni całą ekipę i postara się wszystko skończyć w dwa tygodnie. – Miło wiedzieć, że potencjalnie upośledzone dziecko potrafi zmusić budowlańca do... – Przestań – powiedział Tony cicho, nalewając mi kolejny kieliszek. – Już wypiłam ten poprzedni? – Na to wygląda. Mam podawać kolację? – Niech zgadnę. Curry vindaloo? – Blisko. Kurczak Tikka Masala. – Doskonale wiesz, że nie cierpię hinduskiego żarcia. – Jeśli nie cierpisz hinduskiego żarcia, to przyjechałaś do nieodpowiedniego kraju. – Tak – odparłam. – Święta racja. Tony zrobił tę swoją głupią, kwaśną minę. – Pójdę do kuchni przygotować jedzenie. – A ja pójdę odetkać przewody mleczne. Jezu, świetny początek. Na dodatek, żeby było jeszcze weselej, obie moje piersi znów wypełniły się stężałym betonem. Poszłam więc do łazienki i włączywszy narzędzie tortur, gapiłam się na niedokończone szafki i podłogę bez kafelków i krzyknęłam tylko trzy razy, nim prawy sutek nareszcie trysnął mlekiem. Za to tym razem lewa pierś była bardziej ugodowa. Wybuchła już po pięciu minutach elektrycznie napędzanego ssania. Zwlokłam się z sedesu, wrzuciłam odsysacz do zlewu, weszłam do pokoju dziecinnego, usiadłam w wiklinowym fotelu i zagapiłam się tępo na puste łóżeczko. W tej chwili znów poczułam, że tonę – było to to samo uczucie, które dopadło mnie tuż po porodzie, i teraz postanowiło złożyć mi kolejną wizytę. Zupełnie jakby ten pomalowany na wesołe kolory pokój zamienił się w sześcienną pułapkę, która niosła mnie ze sobą w dół, po równi pochyłej. Jednocześnie złowrogi sześcian zmniejszał się coraz bardziej – do momentu, aż nie miałam innego wyjścia, jak zaprzeć się rękami i nogami o wszystkie cztery ściany i próbować je zatrzymać, zanim mnie zgniotą. – Co ty robisz, do diabła? Głos Tony’ego zahamował moje spadanie i brutalnie przywrócił mnie rzeczywistości. Sześcian znów stał się pokojem. Nie pikowałam już w dół, ale z pewnością znajdowałam się w niewygodnej i potwornie żenującej pozycji, skulona pod ścianą, z palcami orzącymi deski podłogi. – Sally, wszystko w porządku? Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć na jego pytanie bo wciąż nie byłam pewna, gdzie jestem. Nie powiedziałam więc nic. Pozwoliłam Tony’emu podnieść się z podłogi i posadzić w fotelu. Mój mąż patrzył na mnie z tą swoją miną, wyrażającą dziwną mieszaninę niepokoju i pogardy, która charakteryzowała jego reakcje na moje tak ostatnio częste chwile załamania. Ale tym razem załamanie było krótkotrwałe. Kiedy tylko posadził mnie w fotelu, zniknęło – i poczułam, że znów funkcjonuję normalnie. – Kolacja gotowa? – zapytałam. – Sally, co robiłaś na podłodze? – Prawdę mówiąc, nie wiem. Chyba zemdlałam. – Wyglądałaś, jakbyś usiłowała wydrapać dziurę w podłodze. – To u mnie normalne, kiedy wypiję trzy kieliszki szampana na pustą macicę. Dowcip ten wydał mi się szalenie zabawny – roześmiałam się i nie mogłam przestać. Tony znów tylko przyglądał mi się bez słowa. – Daj spokój, Tony – powiedziałam. – Musisz mi dać piątkę z plusem za marny dowcip. – Może nie powinnaś już więcej pić. – Przy hinduskim żarciu? Chyba żartujesz. Nie jedliśmy wcale kurczaka Tikka Masala (to był tylko kiepski żart Tony’ego); na kolację było przepyszne, piekielnie tuczące spaghetti al la carbonara, z całym mnóstwem świeżo utartego parmezanu, wielka główka zielonej sałaty, bochenek czosnkowego chleba z masłem, a do tego butelka przyzwoitego chianti classico – i wszystko to za sprawą Marks&Spencer. To było prawdziwe niebo w gębie. Po tylu dniach jedzenia szpitalnych pomyj miałam wilczy apetyt. Obżerałam się jak więzień w pierwszym dniu wolności. Ale wcale nie czułam się wolna. Jedzenie tylko na chwilę odwróciło moją uwagę od... Od czego? Myślałam, że wypędziłam już wszystkie furie, które wzięły mnie w posiadanie. Ale teraz... ten kiepski, surrealistyczny teatrzyk w pokoju Jacka... co to było, do diabła? Może Tony miał rację: taka ilość szampana po wielu miesiącach abstynencji prawdopodobnie wytrąciła mnie z równowagi. A widok pustego łóżeczka Jacka po prostu przepełnił czarę. – Niańczysz ten kieliszek w nieskończoność – powiedział Tony. – Po tym przedstawieniu na podłodze pomyślałam sobie, że lepiej będzie, jeśli dziś zabawię się w mormonkę. Przepraszam. Wzruszył ramionami. – Nie przejmuj się – rzucił bezbarwnym głosem, który nie dodał mi otuchy. – Dziękuję za wspaniałą kolację. – Gotowe jedzenie raczej trudno nazwać wspaniałą kolacją. – Mimo wszystko, to było bardzo miłe z twojej strony. Kolejne wzruszenie ramion. Zamilkliśmy na chwilę. – Boję się, Tony. – Nic dziwnego. Wiele przeszłaś. – To nie tylko to. Boję się, co będzie, jeśli Jack okaże się... Przerwał mi. – Słyszałaś, co mówiła wczoraj pielęgniarka. Wszelkie odruchy są prawidłowe. Rezonans nic nie wykazał. Jego fale mózgowe wyglądają normalnie. Więc tak naprawdę nie bardzo jest się o co martwić. – Ale doktor Reynolds nie twierdził tego tak kategorycznie... – Sally... – I jestem absolutnie pewna, że próbuje nas przygotować na ewentualność, że Jack może mieć uszkodzony mózg. Przyznaję, Reynolds to bardzo szczery, przyzwoity człowiek, szczególnie w porównaniu z tym nadętym bubkiem, Hughesem, ale jest też taki sam jak każdy cholerny lekarz. Z jego punktu widzenia jesteśmy problemem... ale tylko do momentu, kiedy Jack zostanie wypisany z Mattingly. Więc to normalne, że stara się utrzymać przed nami w tajemnicy, ile tylko się da. – Proszę, nie zachowuj się tak, jakby cały świat spiskował przeciwko tobie. Zachowujesz się jak wariatka. – To nie jest żadna chora, spiskowa teoria, Tony. To nasz syn, który już drugi tydzień spędza na intensywnej terapii... – I o którym wszyscy mówią, że będzie całkowicie zdrowy. Czy naprawdę muszę to w kółko powtarzać? Gdzie twój rozsądek? – Uważasz, że zwariowałam? – Twierdzę, że zachowujesz się irracjonalnie... – Mam prawo zachowywać się irracjonalnie. Bo... Ale niespodziewanie, sama nie wiedząc kiedy, wcisnęłam emocjonalne hamulce. Zaczynałam krzyczeć i nagle, jakby wokół mnie zmienił się krajobraz, znalazłam się na twardym gruncie rozsądku, przerażona (jak zwykle) przesadnym wybuchem wściekłości, nie mówiąc już o fakcie, że skończył się tak gwałtownie. To nie było zwyczajne rozładowanie atmosfery – normalnie po wymianie zdań gniewałabym się jeszcze chwilę, a potem, kiedy już byłoby jasne, że Tony nie ma zamiaru przeprosić (do czego był z natury niezdolny), podjęłabym kroki, by zaprowadzić pokój. Nie, to było... cóż, „dziwne” to jedyne słowo, jakie przychodziło mi do głowy. Szczególnie dziwne wydawało mi się to, jak szybko wyparowała ze mnie złość. W jednej chwili miotała mną szewska pasja, a w następnej... – Chyba muszę się położyć. Tony zmierzył mnie jednym z tych swoich długich, skonsternowanych spojrzeń. – Rzeczywiście – powiedział w końcu. – Chcesz, żebym cię odprowadził z powrotem do łóżka? Do cholery, nie byłam jeszcze w łóżku, odkąd wróciłam, Tony... a może tego nie zauważyłeś? – Nie, poradzę sobie – odparłam. Wstałam, wyszłam z kuchni, powlokłam się do sypialni, przebrałam w piżamę i padłam na łóżko, naciągnęłam kołdrę na głowę i czekałam, aż zmorzy mnie sen. Ale sen nie nadszedł. Wręcz przeciwnie, byłam zdumiewająco przytomna, mimo potwornego, bolesnego zmęczenia. Mój umysł pracował jak na wysokooktanowej benzynie. Przez mózg przemykała w pędzie myśl za myślą, zgryzota za zgryzotą. W mojej głowie rozgrywały się całe przerażające scenariusze. Pamiętam ostatni: trzyletni Jack leży zwinięty w kłębek w fotelu, niezdolny do zarejestrowania mojej obecności, otoczenia i w ogóle świata, a jakaś hiperracjonalna, hiperspokojna opiekunka społeczna mówi swoim hiperrozsądnym głosem: „Naprawdę uważam, że powinniście państwo rozważyć umieszczenie syna w miejscu, gdzie będzie pod profesjonalną opieką. Gdzieś, gdzie będzie można zadbać o jego potrzeby przez dwadzieścia cztery godziny na dobę”. Ale nagle to katatoniczne dziecko zrywa się z fotela i dostaje ataku nieopanowanej furii: wydaje z siebie nieartykułowane wrzaski, wywraca stolik i szarżując przez pokój, zmiata wszystko, co staje mu na drodze, po czym wpada jak burza do łazienki i rozbija pięścią lustro. Kiedy szarpię się z nim, usiłując go uspokoić i owinąć ręcznikiem krwawiącą rękę, dostrzegam przelotnie swoje odbicie w potrzaskanym szkle: postarzała nie do poznania przez te trzy krótkie lata od urodzenia Jacka; trwałe sińce pod oczami i głębokie zmarszczki wyraźnie świadczą, jakie życie wiodę od chwili, gdy mój biedny, upośledzony syn przyszedł na świat. Ale ten moment litości nad sobą szybko mija, bo Jack zaczyna tłuc głową o zlew. I... – Tony! Żadnej odpowiedzi. Bo niby skąd? – przecież leżę w łóżku, a drzwi są zamknięte. Spojrzałam na zegar: druga pięć. Jak to się stało? Przecież nie spałam. Przekręciłam się na drugi bok. Tony’ego nie było obok mnie. Światła w pokoju były wciąż zapalone. Wyskoczyłam z łóżka i wyszłam na korytarz, ale zanim zeszłam na dół, by zobaczyć, czy Tony zasiedział się przy jakimś nocnym filmie, zobaczyłam światło na schodach, wciąż jeszcze nieprzykrytych chodnikiem, prowadzących do jego gabinetu. Przeróbka strychu została dokończona, kiedy byłam w szpitalu, i Tony najwyraźniej włożył sporo wysiłku w urządzenie wnętrza. Robione na zamówienie półki zapełniał jego pokaźny księgozbiór. Drugą ścianę zasłaniały płyty CD. Niewielka wieża i krótkofalówka stały w pobliżu wielkiego, stylowego biurka, które wybraliśmy razem w sklepie Conrana. Na środku biurka stał nowiutki monitor komputera marki Dell; Tony, rozparty w nowym, ortopedycznym fotelu od Hemana Millera, wpatrywał się w wypełniony słowami ekran. – Imponujące – powiedziałam, rozglądając się wokoło. – Cieszę się, że ci się podoba. Miałam ochotę rzucić jakąś uwagę, że byłoby miło, gdyby skoncentrował swoją energię na urządzenie tych części domu, które służą nam obojgu... ale uznałam, że lepiej będzie trzymać język za zębami. Ostatnio przysporzył mi już dość kłopotów. – Która godzina? – zapytał nieobecnym tonem. – Minęła druga. – Nie mogłaś spać? – Coś w tym rodzaju. Ty też? – Pracowałem, od kiedy poszłaś do łóżka. – Nad czym? To coś do gazety? – Powieść. – Naprawdę? – zapytałam ucieszona. Bo Tony już w Kairze, gdy tylko go poznałam, odgrażał się, że spróbuje sił w beletrystyce. Wspomniał wtedy, że jeśli kiedykolwiek przeniosą go do tego strasznego, prozaicznego Londynu, weźmie się nareszcie do powieści w stylu Grahama Greene’a, która chodzi mu po głowie już od kilku lat. W głębi duszy zawsze byłam ciekawa, czy Tony ma dość wytrwałości i samodyscypliny, potrzebnej do tak żmudnego zadania. Jak większość dziennikarzy, którzy długi czas spędzili w terenie, uwielbiał wariackie uganianie się za tematem i gorączkowy pośpiech, by zdążyć z artykułem na czas. Ale czy rzeczywiście potrafił wycofać się do jakiegoś pokoiku i dzień po dniu budować i posuwać naprzód fabułę? Przecież przechwalał się kiedyś, że nigdy nie spędził nad żadnym artykułem więcej niż dwie godziny. A jednak siedział tutaj, w środku nocy, i pracował nad książką. Była to dla mnie bardzo miła niespodzianka – i naprawdę mi zaimponował. – To wspaniała wiadomość – powiedziałam. – Może się okazać, że to kompletne gówno. – Ale też może się okazać, że powieść będzie niezła. Kolejne wzruszenie ramion. – Dużo napisałeś? – zapytałam. – Ledwie parę tysięcy słów. – I co...? – Jak powiedziałem, nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego wyjdzie. – Ale będziesz pisał dalej? – Tak, dopóki mi starczy odwagi. Albo dopóki nie uznam, że jest zupełnie do niczego. Podeszłam do niego i położyłam mu dłoń na ramieniu. – Nie pozwolę ci przerwać. – Obiecujesz? – zapytał, nareszcie podnosząc na mnie wzrok. – Obiecuję. I... słuchaj... – Tak? – Przepraszam za dzisiejszy wieczór. Znów odwrócił się do ekranu. – Rano na pewno poczujesz się lepiej... jeśli uda ci się przestać martwić. Ale rano, kiedy obudziłam się o siódmej, Tony’ego nie było obok mnie. Znalazłam go śpiącego na nowej, rozkładanej sofie w gabinecie. Na biurku leżała niewielka kupka wydrukowanych stron. Kiedy dwie godziny później przyniosłam mu filiżankę herbaty, zapytałam: – Długo pracowałeś? – Tylko do trzeciej – odparł, na wpół obudzony. – Mogłeś przyjść na dół i położyć się ze mną. – Nie chciałem cię obudzić. Ale następnej nocy zrobił to samo. Wróciłam ze szpitala z drugiej tego dnia wizyty u Jacka. Była dziewiąta – i zrobiło mi się trochę przykro, że zastałam Tony’ego przy pracy w gabinecie. A przecież powiedział mi, że nie da rady tego wieczoru pojechać do szpitala, bo zatrzymuje go jakiś kolejny międzynarodowy kryzys, bodajże w Mozambiku. – Zresztą Jack raczej nie będzie za mną tęsknił – powiedział, kiedy zadzwonił do mnie po południu. – Ale ja bym chciała, żebyś tam ze mną był. – Ja też bym chciał. Tylko... – Wiem, wiem, praca to praca. I kogo to obchodzi, że twój syn... – Nie zaczynaj znowu – uciął ostro. – Dobrze, dobrze – odparłam zirytowana. – Niech ci będzie. Do zobaczenia w domu. Więc naprawdę się wkurzyłam, kiedy znalazłam go wieczorem w gabinecie. – Mówiłeś, zdaje się, że będziesz do późna pracował w redakcji. – Oddaliśmy strony do składu wcześniej, niż się spodziewaliśmy. – No cóż, w takim razie dzięki, że popędziłeś do Mattingly odwiedzić swojego syna. – Wszedłem do domu piętnaście minut temu. – I od razu zasiadłeś do pisania powieści? – Tak. – Naprawdę myślisz, że w to uwierzę? – Miałem natchnienie – odparł bez najmniejszego śladu ironii. – A teraz pewnie będziesz chciał zjeść kolację? – Nie, zjadłem coś w redakcji. Słuchaj, naprawdę chciałbym teraz popracować, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Nie chcesz wiedzieć, jak się czuje Jack? – Wiem, jak się czuje Jack. Zadzwoniłem do szpitala około szóstej i dowiedziałem się wszystkiego od oddziałowej OIOM-u. Ale ty już pewnie o tym wiesz. Miałam ochotę wrzeszczeć. Zagryzłam jednak wargi, odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Zjadłam coś szybko w kuchni, spłukałam jednym kieliszkiem wina (bo nie miałam zamiaru ryzykować kolejnego odjazdu), nalałam kieliszek dla Tony’ego i zaniosłam mu do gabinetu. – O, dzięki – powiedział, odrywając oczy od ekranu. – Jak ci idzie? – zapytałam. – Dobrze, dobrze – odparł tonem wskazującym wyraźnie, że przerwałam mu tok myśli. – Chcesz oglądać dziennik o dziesiątej? – Lepiej jeszcze popracuję. Dwie godziny później znów zajrzałam do gabinetu. – Idę spać – oznajmiłam. – Dobrze. – Przyjdziesz? – Zaraz zejdę. Ale kiedy piętnaście minut później gasiłam nocną lampkę, jeszcze nie przyszedł. A gdy obudziłam się o ósmej następnego ranka, miejsce obok mnie było puste. Więc znów weszłam na górę, do gabinetu – i ujrzałam go opatulonego kołdrą na sofie. Tym razem jednak nie zaniosłam mu herbaty. I nie obudziłam go. Kiedy zwlókł się na dół ze znękaną miną około dziesiątej, jego pierwsze słowa brzmiały: – Dlaczego pozwoliłaś mi zaspać, do diabła? – Cóż, skoro każde z nas prowadzi oddzielne życie, nie muszę być twoim ^dzikiem. – Przespałem dwie noce na sofie, a ty już mówisz o oddzielnym życiu. – Zastanawiam się po prostu, czy próbujesz mi dać coś do zrozumienia. A może to jest jakiś pasywno-agresywny... – Pasywno-agresywne co? Do cholery ciężkiej, pracowałem do późna. Nad powieścią. Do której ty sama tak mnie zachęcałaś. Więc o co chodzi? – Po prostu czuję się... – Chorobliwie niepewna siebie. Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. – Być może. – Niepotrzebnie. I dziś wieczorem będę w szpitalu. I będę spał w naszym łóżku. W porządku? Zgodnie z obietnicą Tony zjawił się w Mattingly około ósmej wieczorem. Spóźnił się pół godziny, ale uznałam, że nie będę robić z tego powodu afery. Ja sama spędziłam już prawie godzinę, nawiązując kontakt wzrokowy z moim synkiem. Wyglądało na to, że patrzy, jak go obserwuję – i po raz pierwszy od wielu tygodni naprawdę się uśmiechałam. – Popatrz na to – powiedziałam, kiedy Tony podszedł do nas korytarzem. Kucnął obok i spojrzał na Jacka. – Mówiłem ci, że wszystko będzie dobrze – odparł. Owszem, mówiłeś. Ale dlaczego musisz mi o tym przypominać właśnie teraz? – On nas naprawdę widzi – szepnęłam, uznając, że nie jest to najlepsza chwila, by komentować tę uwagę. – Na to wygląda. – Tony pomachał do Jacka. – Cześć. Jesteśmy twoimi rodzicami, kolego. – Nic mu nie będzie. Bo się o to postaramy. – Twoja mama jest typową, amerykańską optymistką – powiedział do Jacka. A nasz synek tylko patrzył na nas, bez wątpienia zadając sobie pytanie, gdzie jest i czym jest to coś, co nazywa się życiem. Tego wieczoru Tony poszedł do łóżka razem ze mną i czytał Konsula honorowego Grahama Greene’a. Nawet pocałował mnie na dobranoc. Choć seks cały czas nie wchodził w grę ze względów czysto fizycznych, przytulanka byłaby miła. Ale przytulanki od niechcenia (a przynajmniej takie, z których nie wynikał seks) nigdy nie były w stylu Tony’ego. Kiedy obudziłam się następnego ranka... jak zwykle znalazłam go na górze, wyciągniętego na sofie. Kupka kartek na biurku urosła. – Wygląda na to, że w nocy jesteś bardzo produktywny – powiedziałam. – To dobra pora na pracę – odparł. – I daje ci to pretekst, żeby ze mną nie spać. – Przecież spałem. – Jak długo? – Czy to ma znaczenie? W końcu ty naprawdę spałaś. – Kiedy tylko zasnęłam, poszedłeś na górę. – Tak. Ale poszedłem z tobą do łóżka, zgodnie z życzeniem, prawda? – Niby tak – odparłam, zdając sobie sprawę, że dyskusja do niczego nie prowadzi. – I powieść posuwa się naprzód. – To miło. – Więc o co chodzi? – O nic, Tony. Ale wiedziałam, że mój mąż próbuje sprytnie się urządzić – dzięki wymówce w postaci powieści i schronieniu na sofie w gabinecie ominą go wszystkie zarwane, bezsenne noce, kiedy Jack będzie już w domu. Ale znów bałam się poruszyć ten temat, bo za każdym razem, kiedy wyrażałam swoje niezadowolenie, Tony wzdychał ciężko, sprawiając, że czułam się jak upierdliwa zrzęda, którą nigdy nie chciałam zostać. No i w zasadzie zostawił bez większego komentarza ten mój uroczy epizod z czołganiem się po podłodze. A w szpitalu, kiedy jeździłam na swojej hormonalnej karuzeli, wykazał godną podziwu odporność. Więc by zachować pokój na domowym froncie (szczególnie że chwila pojawienia się Jacka w domu była coraz bliższa), uznałam, że lepiej nie drążyć tej kwestii. Zagryź zęby i cierp – to najlepsze antidotum na małżeńskie kłopoty. Postanowiłam odsunąć od siebie negatywne myśli, wykorzystując kilka następnych dni na doprowadzenie domu do jakiegoś rozsądnego stanu, zanim nasz syn wypełni każdą możliwą przestrzeń. Na szczęście majster i jego brygada stali pod drzwiami o ósmej następnego ranka, gotowi do pracy (Tony naprawdę musiał poruszyć ich sumienia – albo po prostu przestał im Płacić). Collins, irlandzki szef ekipy, aż się rozpływał z troski, pytając mnie z przejęciem o „malutkiego”, powtarzając, że „strasznie mu przykro, że musiałam tyle przejść”, ale że „z Bożą pomocą z malutkiego wyrośnie chłop na schwał”. Zapewnił mnie też, że on i jego chłopcy są w stanie zakończyć wszelkie grubsze prace w tydzień. – Niech się pani nie kłopocze o nic, tylko o swojego chłopczyka. A my już Pani wyszykujemy dom. %łam szczerze wzruszona taką życzliwością – szczególnie wobec faktu, że do tej pory Collins był nieodpowiedzialnym dupkiem, nigdy nie dotrzymywał słowa, wiecznie nas zwodził i zachowywał się, jakby robił nam wielką łaskę. A teraz nagle objawiła się jego wrodzona przyzwoitość. Choć z całym cynizmem musiałam przypisać tę odmianę emocjonalnemu szantażowi, któremu tak łatwo uległ, zdawałam też sobie sprawę, że prawdopodobnie jak każdy budowlaniec starał się urwać coś dla siebie z każdego końca, brał więcej zleceń, niż był w stanie wykonać, i działał według zasady, że nie wie prawica, co czyni lewica. Ale dziecko w niebezpieczeństwie zawsze wydobywa z każdego wszystko, co najlepsze... chyba że, tak jak Tony, człowiek odgradza się murem od wszelkich lęków, wątpliwości, poczucia przypadkowości ciosów wymierzanych przez życie. Wyczuwałam, że ten cordon sanitaire to tylko sposób Tony’ego na radzenie sobie z własnymi niepokojami. Choć tak niechętnie wyrażał uczucia, do tej pory poznałam go już na tyle dobrze, by przejrzeć na wylot maskę jego pozornej obojętności. I choć naprawdę się cieszyłam, że zabrał się do powieści, zdawałam też sobie sprawę, że to mechanizm obronny – psychiczne schronienie, gdzie mógł odciąć się ode mnie i potencjalnego problemu, jaki stanowił Jack. – Założę się, że niedługo zacznie szukać sposobu, by przenieśli go z powrotem do Kairu. I to samego. To tylko kwestia czasu – stwierdziła Sandy, kiedy zadzwoniła do mnie tego ranka. – On po prostu ma pietra – odparłam. – Taaak, odpowiedzialność to cholerna rzecz. – Słuchaj, każdy na swój sposób radzi sobie z kryzysami. – Co w przypadku Tony’ego oznacza uprawianie strusiej polityki. Nie była to pierwsza telefoniczna rozmowa z moją siostrą, od kiedy trafiłam do szpitala. Kiedy wróciłam do domu, rozmawiałyśmy dwa, trzy razy dziennie. I Sandy była przerażona moimi rewelacjami. – Gdyby ten dupek, mój były mąż, nie wyruszył właśnie na miesięczną wędrówkę ze swoją wielbicielką natury, popędziłabym do Londynu jak rakieta. Ale nie ma nikogo, kto by się zajął dzieciakami, a ten gnojek wędruje bez komórki, więc jest kompletnie nieuchwytny. Jak się jednak spodziewałam, nie zareagowała przerażeniem na wielki znak zapytania wiszący nad Jackiem. Zamiast załamać ręce, zaczęła obdzwaniać wszystkich położników i pediatrów, jakich znała w Bostonie i okolicy, zdobywała informacje, zasięgała opinii i w ogóle starała się na wszelkie sposoby zaradzić kryzysowej sytuacji w iście amerykańskim stylu, zgodnie z tak uwielbianym przez nas hasłem: „Przecież musi być jakaś rada!” – Naprawdę myślę, że wszystko będzie dobrze – powiedziałam Sandy, próbując odwrócić jej uwagę od mojego krnąbrnego męża. – Najważniejsze, że dzisiaj przenoszą Jacka z OIOM-u. – No, to już coś. Bo według męża mojej znajomej, Maureen... Okazało się, że mąż Maureen, niejaki doktor Flett, był ordynatorem oddziału neurologii dziecięcej w szpitalu Mass General i powiedział, że... – .. .jeśli dziecko reaguje na normalne bodźce po siedmiu dniach od narodzin, rokowania są dobre. – Dokładnie to samo powiedzieli mi tutejsi lekarze. – Tak – odparła Sandy – ale oni nie są ordynatorami oddziału neurologii dziecięcej w jednym z najlepszych szpitali w Stanach. – Tutejsi lekarze byli po prostu okropni – powiedziałam. – Gdybym miała parę milionów na koncie, jeszcze dzisiaj ściągnęłabym ciebie i Jacka samolotem MedEvac. – To miło z twojej strony, ale Anglia to nie Uganda. – Będziesz musiała mnie o tym przekonać. Dobrze się dzisiaj czujesz? – Dobrze – odparłam ostrożnie. Choć wspomniałam Sandy o moich poporodowych dołkach, nie wdawałam się w szczegóły... bo po pierwsze, nie chciałam jej jeszcze bardziej niepokoić, a po drugie, sama byłam przekonana, że faktycznie to tylko poporodowe dołki. Ale Sandy, jak zwykle, nie dała się nabrać na mój spokój. – Bo wiesz, mam jeszcze jedną znajomą, Alison Kepler, która jest przełożoną pielęgniarek na położnictwie Kliniki Chorób Kobiecych w Brigham... – Jezu, Sandy – przerwałam jej. – Już chyba z pół Bostonu wie, że urodziłam syna... – No to co? Staram się tu zaocznie uzyskać dla ciebie jak najbardziej wiarygodne informacje. I Alison powiedziała mi, że depresja poporodowa może przychodzić falami. – Ale ja nie mam depresji poporodowej – odparłam zrezygnowanym tonem. – Skąd ta pewność? Nie wiesz, że większość chorych na depresję nie ma Pojęcia, że są chorzy? – Skąd pewność? A stąd, że Tony wkurza mnie do białej gorączki. A większość chorych na depresję nie jest w stanie się wkurzyć na męża... albo na siostrę. – Jak możesz się na mnie wkurzać? Jak możesz być tak pozbawiona poczucia humoru?– miałam ochotę wrzasnąć. Ale moja wspaniała, pozbawiona poczucia humoru siostra właśnie tak odbierała świat: absolutnie dosłownie i absolutnie logicznie. Dla niej każda wypowiedź miała tylko jedno znaczenie. I dlatego nigdy – powtarzam, nigdy – nie przetrwałaby w Londynie. Ale po kilku dniach spędzonych w domu byłam pewna, że mam już za sobą fazę szoku poporodowego. Być może miało to coś wspólnego z wypuszczeniem Jacka z OIOM-u. W środę przyszłam na swoją poranną wizytę o wpół do jedenastej, ale dyżurująca zwykle rano siostra powitała mnie słowami: – Dobre wieści. Żółtaczka Jacka minęła całkowicie i przenieśliśmy go na normalny oddział dziecięcy. – Jest siostra pewna, że nic mu już nie grozi? – zapytałam. – Proszę mi uwierzyć – odparła – że nie wypuścilibyśmy go stąd, gdybyśmy nie byli pewni, że wszystko jest w porządku. – Przepraszam, przepraszam. Po prostu nie potrafię przestać się martwić. – Takie są uroki rodzicielstwa. Oddział dziecięcy znajdował się dwa piętra niżej. Pielęgniarka zadzwoniła, by mnie zapowiedzieć i potwierdzić, że faktycznie jestem matką Jacka Hobbsa („W obecnych czasach ostrożności nigdy za wiele”). Kiedy dotarłam na miejsce, czekała już na mnie oddziałowa. – Pani jest mamą Jacka? – zapytała. Kiwnęłam głową. – Przyszła pani w samą porę – powiedziała. – Trzeba go nakarmić. Niesamowicie było zobaczyć Jacka wolnego od całej tej medycznej aparatury, wśród której leżał niczym mała mumia przez dziesięć dni. Wtedy wydawał się rozpaczliwie bezbronny, teraz z jego twarzy zniknął wyraz oszołomienia, który malował się na niej przez pierwsze dni życia. I choć Sandy (poparta przez cały pluton ekspertów) zapewniała mnie, że w jego pamięci nie pozostał nawet ślad traumatycznych przeżyć, ja nie mogłam nic poradzić na to, że czuję się winna. Winna, że zrobiłam coś nie tak w czasie ciąży – choć nie umiałam wskazać konkretnie, co to było. I nagle ten pełen wyrzutu głos w mojej głowie znów zaczął swoją litanię: sama sobie jesteś winna. Ty mu to zrobiłaś. Bo tak naprawdę wcale go nie chciałaś... Zamknij się! Zorientowałam się, że drżę, kurczowo ściskając boki łóżeczka Jacka. Pielęgniarka przyglądała mi się z niepokojem. Miała około dwudziestu pięciu lat, była duża i tęga, ale od pierwszego spojrzenia budziła zaufanie. – Dobrze się pani czuje? – zapytała. – Jestem tylko trochę zmęczona – odparłam, zerkając na plakietkę z jej nazwiskiem: MCGUIRE. – A co będzie, jak go pani dostanie do domu – powiedziała ze śmiechem. Ale zamiast zirytować się na ten niewinny żart, zmusiłam się do uśmiechu, bo nie chciałam, by ktokolwiek wiedział, jak koszmarnie czuję się w tej chwili. – Gotowa? – zapytała pielęgniarka. Nie, nie jestem gotowa. Na nic nie jestem gotowa. Bo sobie nie poradzę. Bo... – Jasne – odparłam, uśmiechając się z przymusem. Siostra sięgnęła do łóżeczka i ostrożnie podniosła Jacka. Był bardzo spokojny, dopóki nie wzięłam go od niej. W tym momencie zaczął płakać. Nie był to głośny płacz – ale nie ustawał, jakby mój syn nie czuł się dobrze w moich ramionach. Oskarżycielski głos w mojej głowie powiedział: oczywiście, że płacze. Bo wie, że zrobiłaś mu krzywdę. – To pani pierwsze dziecko? – zapytała pielęgniarka. – Tak – odpowiedziałam, zastanawiając się, czy widać moje zdenerwowanie. – Więc proszę się nie przejmować tym płaczem. Zapewniam panią, że do wieczora to polubi. Dlaczego próbujesz mnie uspokajać? Przecież to oczywiste – Jack wie, że źle mu życzyłam, wie, że próbowałam mu zrobić krzywdę, wie, że nie nadaję się na matkę. I dlatego nie może ścierpieć tego pierwszego fizycznego kontaktu ze mną. On wie. – Przynieść pani krzesło? – zapytała siostra. – Byłoby miło – odparłam, gdyż moje nogi nagle zrobiły się jak z gumy. Przyniosła mi plastikowe krzesło z prostym oparciem. Usiadłam, tuląc do siebie Jacka. Wciąż ryczał, jakby naprawdę był przerażony, że znalazł się w nieodpowiednim towarzystwie. – Może gdyby pani spróbowała go nakarmić... – zasugerowała pielęgniarka. – To jego pora. – Miałam problemy z odciąganiem mleka – powiedziałam. – On to załatwi w mgnieniu oka – odparła. Jej przyjazny śmiech miał mi Pomóc poczuć się swobodniej, ale sprawił tylko tyle, że czułam się coraz bardziej skrępowana. Obejmując płaczącego Jacka jedną ręką, spróbowałam drugą unieść koszulkę i biustonosz. Ale krzyki Jacka tak mnie wytrąciły z równowagi, że za każdym razem, gdy usiłowałam zadrzeć koszulkę, zaczynał mi się wysmykiwać. Co najwyraźniej niepokoiło go jeszcze bardziej. – Może ja go przez chwilkę potrzymam, a pani się tymczasem przygotuje – zaproponowała pielęgniarka. Na nic się nie przygotuję. Nie potrafię się przygotować. – Dziękuję – powiedziałam. Kiedy uwolniła mnie od Jacka, przestał płakać. Podciągnęłam koszulkę i oswobodziłam prawą pierś z biustonosza dla karmiących matek, który nosiłam. Dłonie miałam spocone. Byłam piekielnie spięta, częściowo dlatego, że moje kanaliki mleczne znów od kilku dni były zatkane. Ale też dlatego, że trzymając w ramionach dziecko, czułam jedynie przerażenie. Nie nadajesz się do tego... nie potrafisz... Kiedy pierś była już na wierzchu, pielęgniarka oddała mi Jacka. Jego reakcja na mój dotyk przypominała wręcz odruch Pawłowa: „płacz, kiedy czujesz ręce mamusi”. No i płakał. Jak najęty. Dopóki jego usta nie dotknęły sutka, kiedy płacz zastąpiło łapczywe cmoktanie, jakby faktycznie był Bóg wie jak głodny. – No i proszę – powiedziała pielęgniarka, kiwając głową z aprobatą, kiedy ścisnął dziąsłami sutek i zaczął ssać jak mały odkurzacz. A ja poczułam coś, jakby nagle przyczepiono mi do sutka klamerkę do bielizny. Może nie miał zębów, ale jego dziąsła były twarde jak stal. I zacisnął je tak mocno, że moim pierwszym odruchem był zduszony, zaskoczony okrzyk. – Wszystko w porządku? – zapytała pielęgniarka, nadal próbując zachować swoją przyjazną pozę – choć z każdą chwilą nabierałam pewności, że już mnie skreśliła jako osobę absolutnie nienadającą się do pełnienia macierzyńskich obowiązków. – Tak, tylko jego dziąsła są trochę... Ale nie dokończyłam zdania, bo Jack wgryzł się tak mocno, że naprawdę wrzasnęłam. Co gorsza, ból był nagły i tak intensywny, że odruchowo oderwałam go od piersi – co oczywiście znów sprowokowało go do płaczu. – O Boże, przepraszam, przepraszam, przepraszam – powiedziałam. Pielęgniarka zachowała spokój. Odebrała ode mnie Jacka; który uspokoił się po krótkiej chwili. A ja siedziałam z obnażoną, obolałą piersią – bezużyteczna, głupia i rozpaczliwie winna. – Nic mu nie jest? – zapytałam głuchym ze strachu głosem. – Tylko trochę się przestraszył – odparła siostra. – Podobnie jak i pani. – Naprawdę nie chciałam... – Świetnie pani sobie radzi. To się często zdarza. Szczególnie że ma pani kłopoty z przewodami mlecznymi. Proszę chwilkę poczekać, chyba wiem, jak możemy rozwiązać ten problem. Wolną ręką sięgnęła po słuchawkę. Minutę później do sali wkroczyła druga pielęgniarka, z przeklętym odsysaczem w ręku. – Używała już pani czegoś takiego? – zapytała siostra McGuire. – Niestety tak. – No to do dzieła – powiedziała, wręczając mi pompkę. I znów straszliwy ból – ale tym razem krótkotrwały. Po minucie energicznego ssania tamy puściły – i choć czułam, że po twarzy płyną mi łzy, ulga była ogromna. – Teraz już dobrze? – zapytała pielęgniarka tym swoim wesołym, rzeczowym tonem. Kiwnęłam głową. Podała mi Jacka z powrotem. Boże, jak on fatalnie znosił mój dotyk. Przysunęłam go szybko do cieknącego sutka. Wcale nie miał ochoty zbliżać się do niego po raz drugi, ale kiedy usta poczuły smak mleka, przylepił się jak pijawka i zaczął zawzięcie ssać. Skrzywiłam się, bo znów zaczęło boleć – ale zmusiłam się do milczenia. Nie chciałam urządzić kolejnego popisu przed tą wyjątkowo tolerancyjną pielęgniarką. Siostra McGuire wyczuła jednak, co się ze mną dzieje. – Trochę boli? – zapytała. – Niestety tak. – Nie jest pani pierwszą mamą, która to mówi. Ale przyzwyczai się pani. Boże, dlaczego ona jest taka miła? Przecież wcale na to nie zasługiwałam. Czytałam te wszystkie cholerne książki i artykuły, wychwalające pod niebo rozkosze karmienia piersią, które cementuje więź między matką i dzieckiem i wyzwala najgłębsze macierzyńskie instynkty. „Nie ma to jak matczyna pierś”, brzmiał temat przewodni tych peanów na cześć naturalnego karmienia – a wszystkie sceptycznie nastawione kobiety były z miejsca potępiane jako samolubne, nieczułe i wyrodne lafiryndy. I właśnie ja teraz tak się czułam. Bo nikt mi nigdy nie powiedział jednej rzeczy na temat karmienia piersią: że to tak cholernie boli. – Oczywiście że boli – powiedziała Sandy, kiedy zadzwoniłam do niej około południa. – Do diabła, każde karmienie było dla mnie katorgą. – Naprawdę? – zapytałam, czepiając się tej rewelacji. – Nigdy nie budziło to we mnie uczuć macierzyńskich. Wiedziałam, że kłamie – dla mojego dobra. Bo często bywałam u Sandy, kiedy urodziła swojego pierwszego syna, i nigdy nie zauważyłam u niej oznak jakiegokolwiek dyskomfortu, gdy karmiła go piersią. Wręcz przeciwnie, miała w tym tak cholerną wprawę, że raz nawet zastałam ją prasującą koszulę z małym u piersi. – To jest po prostu za pierwszym razem trochę zaskakujące – stwierdziła. – Kiedy wracasz do szpitala? – Wieczorem – odparłam, słysząc w swoim głosie przerażenie. – Założę się, że jest śliczny – powiedziała. – Masz cyfrowy aparat? – Nie. – To sobie kup; będziesz mi mogła przysyłać maile ze zdjęciami. – Dobra – odparłam tak bezbarwnym tonem, że Sandy natychmiast rzuciła: – Sally... powiedz mi. – Co ci mam powiedzieć? – Powiedz, co się dzieje. – Nic się nie dzieje. – Masz dziwny głos. – Kiepski dzień, i tyle. – Jesteś pewna, że to tylko to? – Jasne – skłamałam. Bo prawda była taka, że... Co? Nie miałam zielonego pojęcia, jaka była prawda. Wiedziałam tylko, że nie chcę wracać wieczorem do szpitala. Odłożyłam słuchawkę, uciekłam od robotników, którzy kręcili się po całym domu, i schroniłam w gabinecie Tony’ego. Rozparłam się w jego fotelu i zagapiłam na stosik kartek rękopisu, ułożonych drukiem na dół po lewej stronie klawiatury. Pod okrągłym stojakiem na długopisy leżał duży notes w czarnej, nubukowej oprawie. Od zawsze wiedziałam, że Tony namiętnie prowadzi dziennik. Dowiedziałam się tego pierwszej nocy, jaką spędziliśmy razem w jego zabałaganionym mieszkaniu w Kairze – kiedy obudziłam się około trzeciej, by się wysiusiać, nakryłam go w salonie, jak skrobał coś zawzięcie w czarno oprawionym notesie. – To ile punktów mi dajesz? Pięć, osiem? – zapytałam, stając nago w drzwiach. – To moja sprawa – powiedział, zamknął notes i zakręcił pióro. – Tak jak wszystko w tym dzienniku. Ton był uprzejmy – ale chłodny i stanowczy. Przyjęłam to do wiadomości i nigdy więcej nie pytałam go o notes, choć w ciągu następnych miesięcy często widywałam, jak w nim pisze. Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek, który prowadzi pamiętnik, jest trochę jak pies, który zawraca, by powąchać własne wymioty. Ale według mnie każdy, kto dzień po dniu prowadził kronikę swojego życia – a zarazem kronikę własnych, najskrytszych odczuć na temat bliskich osób– w głębi duszy chciał, by została przeczytana. I właśnie dlatego – jak się domyślałam – Tony „niechcący” zostawił czarny notes na biurku. Bo choć wiedział, że szanuję jego prywatność do tego stopnia, że nigdy nawet nie wchodziłam do jego gabinetu – zastanawiałam się, czy to nie jest jakaś subtelna, zaczepno-odporna gierka; czy nie miało to znaczyć: proszę, leży tutaj... otwórz go, jeśli się ośmielisz. Ale z drugiej strony, mógł go tu przecież zostawić przypadkiem... a to by oznaczało, że wszystkie moje pseudopsychologiczne rozważania na temat jego rzekomego podstępu są tylko kolejnym dowodem mojej nadwrażliwości. W każdym razie w tej chwili czułam się cholernie nadwrażliwa. Tak nadwrażliwa, że choć kusiło mnie, by otworzyć notes i poznać nawet najstraszliwszą prawdę, zawartą w środku („Jesteśmy okropną parą”, „Dlaczego ona jest we wszystkim tak cholernie dosłowna?”, „Sam sobie zbudowałem więzienie”. Naprawdę miewałam przebłyski paranoicznego natchnienia), wiedziałam, że byłaby to wycieczka na terytorium, które lepiej omijać. A zresztą, kto przy zdrowych zmysłach tak naprawdę chce znać najskrytsze myśli swojego męża czy żony? Odsunęłam więc rękę od notesu, oparłam się też pokusie, by przeczytać choćby kilka stron rękopisu i przekonać, czy Tony bawi się w Grahama Greene’a, czy raczej w Jeffreya Archera. Zamiast tego rozłożyłam sofę, otworzyłam wiklinową skrzynię, w której Tony trzymał kołdrę i poduszki, zaciągnęłam roletę w oknie, przełączyłam telefon na pocztę głosową, zdjęłam dżinsy i wsunęłam się pod kołdrę. I choć z dołu dobiegało głośne stukanie i szlifowanie, zasnęłam w ciągu kilku minut -jakbym dała nura w studnię zapomnienia. Ale nagle usłyszałam znajomy głos. – Co ty tutaj robisz? Potrzebowałam dobrej chwili, by się zorientować, gdzie jestem, i zarejestrować fakt, że jest już noc, a pokój oświetla wysoka lampa, stojąca na prawo od biurka. W drzwiach stal mój mąż, przyglądając mi się z niepokojem. – Tony? – zapytałam głosem ochrypłym od snu. – Ze szpitala próbowali się do ciebie dodzwonić... Oprzytomniałam natychmiast. – Co takiego? – Jackowi trochę się pogorszyło po południu. Żółtaczka wróciła. Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam zbierać swoje rzeczy. – Jedziemy – powiedziałam, wciągając dżinsy. Tony położył mi uspokajająco rękę na ramieniu. – Już tam byłem. Teraz jest w porządku. Z początku martwili się, że to poważny nawrót, ale badania krwi wykazały tylko nieznacznie podwyższony poziom bilirubiny, więc nie ma się o co martwić. Tyle że z powrotem przenieśli go na OIOM... Strząsnęłam jego rękę. – Powiesz mi w samochodzie. – Nie pojedziemy... – Nie mów mi, że nie pojedziemy. To mój... – Nie pojedziemy – powiedział Tony, przytrzymując mnie stanowczo. – Jeśli ty nie jedziesz, to ja... – Posłuchasz mnie, czy nie? – podniósł nagle glos. – Jest prawie północ. – Co? – rzuciłam osłupiała. – Za siedem dwunasta. – Bzdura. – Spałaś cały dzień. – To niemożliwe. – Ze szpitala próbowali się dodzwonić do domu od trzeciej po południu. A ja zostawiłem ci chyba z dziesięć wiadomości na komórce... – Dlaczego nie próbowałeś zadzwonić do budowlańców? – Bo nie miałem przy sobie ich numeru, do cholery. – Zdrzemnęłam się po wizycie u Jacka przed południem. – Dwunastogodzinna drzemka? – Przepraszam... Delikatnie uwolniłam się od jego ręki i skończyłam się ubierać. – I tak pojadę – oznajmiłam. Tony zatarasował mi drogę do drzwi. – To nie jest najlepszy pomysł. Szczególnie po tym... – Po czym? – zapytałam ze złością. Ale już się domyślałam odpowiedzi. – Szczególnie po trudnościach, jakie miałaś dziś rano. Ta dziwka, siostra McGuire. Wszystko wykablowała. – Miałam kłopoty z karmieniem, i tyle. – Domyślam się... ale jedna z dyżurnych pielęgniarek powiedziała, że szarpnęłaś Jacka, kiedy ci się przyssał do piersi. – Tylko przez chwilę. Sprawił mi ból. – Nie zrobił tego specjalnie. – Wcale tak nie twierdzę. Przecież nie rzuciłam nim o ścianę. Po prostu trochę mnie to zaskoczyło. – To chyba musiało być spore zaskoczenie, skoro pielęgniarka powiedziała o tym przełożonej. Usiadłam na łóżku i objęłam głowę dłońmi. Naprawdę miałam ochotę złapać paszport, popędzić na lotnisko i wsiąść w pierwszy samolot do Stanów. Nie możesz tego zrobić... jako matka jesteś chodzącą katastrofą... I nagle w mojej głowie zjawił się inny głos, spokojny i klarowny, powtarzający raz po raz kojącą mantrę: masz to gdzieś... masz to gdzieś... ty naprawdę masz to gdzieś... Dlaczego taka beznadziejna matka jak ja miałaby się troszczyć o swojego syna? A zresztą, choćbym się nawet troszczyła, to oni (lekarze, pielęgniarki, mój mąż) znali całą prawdę o mnie. Mieli dowody. I wiedzieli, że... Że co? Że... nic z tego nie rozumiałam. Że... w jednej chwili miażdżyła mnie rozpacz i poczucie winy z powodu tego, co spotkało Jacka... a w następnej miałam wszystko w nosie. Bo jestem do niczego. Właśnie tak, D-O N-I-C-Z-E-G-O. Jak w tej starej piosence country o R-O-Z-W-O-D-Z... – Sally? Uniosłam głowę i zobaczyłam, że Tony przygląda mi się z tą swoją pytającą, zirytowaną miną. – Naprawdę powinnaś iść spać. – Właśnie przespałam dwanaście godzin. – No cóż, sama tego chciałaś. – Nie, to była decyzja mojego ciała. Bo ciało zauważyło coś, czego z całą pewnością nie zauważyłeś ty... że jestem kompletnie wykończona po drobnym fizycznym ćwiczeniu, które się nazywa „poród”. Co zapewne gdzieś w twoim słowniku figuruje tuż obok stłuczenia palca u nogi... Tony posłał mi krzywy uśmiech i zaczął zdejmować pościel z sofy. – Chyba teraz trochę popracuję – powiedział. – Nie ma sensu, żebyś na mnie czekała. – Nie idę spać. – To twoja sprawa. A teraz, jeśli pozwolisz... – Nie obchodzi cię to, co się dzieje? – Przepraszam, ale kto popędził do szpitala dzisiaj wieczorem, kiedy matka naszego syna powyłączała telefony i kompletnie odcięła się od świata? Jego uwaga trafiła mnie jak cios w twarz – tym bardziej, że wypowiedział ją obojętnym głosem. – To nie fair – odparłam niemal szeptem. Tony tylko się uśmiechnął. – To oczywiste, że tak sądzisz – powiedział. – Bo prawda jest zwykle nie fair. Po czym usiadł w swoim fotelu, odwrócił się plecami do mnie i powiedział: – A teraz, jeśli pozwolisz... – Pieprz się. Ale Tony zignorował mój wybuch. – Gdybyś zechciała zrobić mi filiżankę herbaty, byłbym bardzo wdzięczny. Wypadłam z jego gabinetu i huknęłam za sobą drzwiami. Wściekła zeszłam na dół. W pierwszym odruchu miałam ochotę wybiec z domu, wskoczyć do taksówki, kazać się zawieźć do Mattingly, wmaszerować prosto na OIOM i zażądać, by natychmiast pokazali mi Jacka. Zażądałabym też, by odnaleźli tę irlandzką kablarę, żebym mogła spojrzeć w oczy fałszywej zdzirze i kazać jej odszczekać wszystkie kłamstwa, których o mnie naopowiadała. A potem... A potem zostałabym związana, zakneblowana i odstawiona do najbliższego domu bez klamek. Zaczęłam chodzić po pokoju, dosłownie jak nakręcona, niczym jakiś automat. Poruszałam się w mechanicznym, maniackim rytmie: ściana, zwrot, ściana, zwrot. Dopiero kiedy uderzyła mnie myśl: popatrz na siebie, miotasz się tam i z powrotem jak laboratoryjny szczur po podaniu amfetaminy – zmusiłam się, by usiąść. I nagle dostałam ataku dreszczy. Wzdłuż Sefton Street zaczął dąć arktyczny wiatr, jakimś cudem przeniknął przez mury domu; wydawało mi się, że deski podłogi gniją, po ścianach wspina się wszechobecna wilgoć i za chwilę cała ta piekielnie droga kupa gnoju, ta gówniana inwestycja, ta mała, wstrętna pseudowiktoriańska podróbka domowego ogniska zostanie zmieciona ze swoich spróchniałych fundamentów, a my zostaniemy bez dachu nad głową i środków do życia. Ale nagle klimat się zmienił. Rtęć w termometrze podskoczyła do czterdziestu stopni. Opuściłam północną Kanadę w połowie stycznia i znalazłam się gdzieś w tropikach. Aruba, mała. Zapomnij o odmrożeniach. Nadeszła fala podzwrotnikowych upałów. Pięćdziesiąt stopni w cieniu, wilgotność dziewięćdziesiąt sześć procent. Zaczęłam się pocić. Byłam tak przemoczona, że musiałam zedrzeć z siebie ubranie. I zrobiłam to – nie bacząc na to, że zasłony od frontu są rozsunięte, a z taksówki zaparkowanej przed domem właśnie ktoś wysiada. Kierowca zagapił się na mnie zdumiony, a ja miałam ochotę odwrócić się do niego przodem i pokazać mu swoją bliznę po cesarskim cięciu. Jednak wrodzona wstydliwość wzięła górę; popędziłam po schodach na górę, do łazienki, gdzie odkręciłam na maksa kurek z zimną wodą i weszłam pod lodowaty wodospad (dzięki Bogu uparłam się przy porządnym, amerykańskim prysznicu ciśnieniowym), a potem... Co ty wyprawiasz? Zakręciłam wodę. Oparłam głowę o kafelki. Poczułam kolejne uderzenie paniki – że tak kompletnie odleciałam, że straciłam nad sobą kontrolę. A najbardziej przerażało mnie to, że te dziwne, wariackie napady nie układały się w żaden logiczny ciąg. Byłam jak kulka w automacie do gry, odbijająca się na oślep od każdego obiektu, jaki mi stanął na drodze. A między tymi emocjonalnymi wahnięciami następowały momenty niesamowitej, bolesnej trzeźwości -jak ten, który przeżywałam właśnie teraz, kiedy miałam ochotę tłuc głową o ścianę, powtarzając w kółko: co ty wyprawiasz? Miałam na to tylko jedną odpowiedź: nie wiem. Bo nie wiedziałam już nawet, na jakiej zasadzie działają tryby mojego mózgu. Posłuchaj samej siebie. Lubisz się nad sobą poużalać, co? Drobne zachwianie równowagi po porodzie – coś, z czym poradziłaby sobie każda rozsądna, zrównoważona osoba – a ty się rozpadasz na kawałki. Tony ma rację, że traktuje cię jak durną histeryczkę. Robisz z siebie idiotkę, a co gorsza, brniesz w to coraz głębiej i niedługo ludzie zaczną kwestionować twoje zdrowie psychiczne. Więc weź się w garść, co? A skoro już o tym mowa, zrób swojemu mężowi filiżankę herbaty. Usłuchałam rady surowego, wewnętrznego doradcy, i wyszłam spod prysznica, zdecydowana wszystko naprawić. Kiedy się ubierałam i suszyłam włosy, Powtarzałam sobie, że od tej pory zwycięży spokój i trzeźwość. Pojadę do szpitala jutro rano i przeproszę, że nie zjawiłam się dzisiaj. Odszukam siostrę McGuire i powiem jej, że doskonale rozumiem jej niepokój o moją równowagę psychiczną, po czym udowodnię, że potrafię karmić Jacka piersią, z opanowaniem godnym dobrej matki. A w domu rozproszę wszystkie Wątpliwości Tony’ego, odgrywając przez jakiś czas idealną żonę ze Stepford. Więc nie tylko zaparzyłam mojemu mężowi herbaty, ale wyłożyłam też na talerz stertę jego ulubionych herbatników; znalazłam nawet butelkę laphroaig (słodowej whisky, którą lubił najbardziej). W końcu wdrapałam się z tym wszystkim po schodach, dwa razy o mało nie tracąc równowagi z powodu zbyt wielu rzeczy na tacy. Kiedy dotarłam do drzwi gabinetu, były zamknięte. Zastukałam nogą. – Tony – powiedziałam. Nie odpowiedział, choć słyszałam dobiegającą z wnętrza cichą muzykę. – Tony, proszę... przyniosłam ci herbatę... Drzwi otworzyły się. Tony spojrzał na wyładowaną tacę. – Co to jest? – Paliwo dla twojej twórczości literackiej. I przeprosiny. – Dobra – kiwnął głową. Uwolnił mnie od tacy i powiedział: – To ja wracam do biurka. – Dobrze ci idzie? – Chyba tak. Nie czekaj na mnie. – I zamknął drzwi. Nie czekaj na mnie. Typowe. Cholernie typowe. Olewa mnie, jak zwykle, chociaż próbuję być taka dobra. Przestań. Przestań. Ostatecznie on pracuje. I przecież chwilę temu mieliście małe „zajście” (by użyć kolejnego, cholernego, angielskiego eufemizmu) i nie możesz się spodziewać, że mu przejdzie w dziesięć minut... nawet jeśli faktycznie rzucił tę wstrętną uwagę o... Dość. Tony ma rację. Naprawdę powinnaś iść do łóżka. Jedyny problem w tym, że właśnie przespałaś dwanaście godzin... Dobra. Zajmij się czymś. Zrób coś, żeby wypełnić te godziny. W ten sposób zabrałam się do rozpakowywania wszystkich pudeł i skrzyń, które wciąż były porozstawiane po całym domu. Zajęło mi to jakieś sześć godzin, w dodatku musiałam pracować w bałaganie, który zostawili po sobie budowlańcy. Kiedy skończyłam, światło poranka nieśmiało zaglądało przez okna – a mnie ogarnęło przyjemne, pełne zadowolenia zmęczenie, jakie daje wykonanie jakiejś poważnej, domowej roboty, która wisiała nad głową od miesięcy. Chodząc po domu – który teraz niemal nadawał się do mieszkania – poczułam dziwny optymizm. Dom nabrał proporcji i przestrzeni – a przede wszystkim nareszcie zapanował w nim ład. A właśnie ład był czymś, czego w tej chwili naprawdę pragnęłam. Zrobiłam sobie kąpiel. Moczyłam się w wannie prawie godzinę. Mówiłam sobie: widzisz? Wystarczy na chwilę zająć umysł czymś innym, a bogowie równowagi znów biorą cię pod swoje skrzydła. Teraz już wszystko będzie dobrze. Było tak dobrze, że kiedy się ubierałam, czułam w sobie nienaruszony zapas energii, choć nie kładłam się przez całą noc. Zajrzałam do gabinetu; Tony leżał rozwalony na sofie... ale zauważyłam, że kupka stron rękopisu urosła. Podeszłam więc na palcach do biurka, upewniłam się, że radio-budzik jest ustawiony na dziewiątą, i napisałam krótki liścik: Jadę do szpitala, do naszego chłopca. Mam nadzieję, że spodoba ci się posprzątany dom. Dasz się dziś zaprosić na kolację? Ja stawiam – ty wybierasz lokal. Czekam na odpowiedź. Kocham cię... Podpisałam się, z nadzieją, że spodoba mu się propozycja spędzenia miłego wieczoru, takiego jak w Kairze. Jack miał się zjawić w domu lada dzień, więc była to ostatnia okazja, kiedy mogliśmy sobie pozwolić na swobodne wyjście. Zeszłam na dół. Spojrzałam na zegarek – parę minut po siódmej. Otworzywszy frontowe drzwi zauważyłam, że ktoś na drugim końcu uliczki najwyraźniej jest w trakcie jakichś prac budowlanych, bo przed jego domem stał pusty kontener na gruz i śmieci. Obejrzałam się na stertę pudeł i połamanych skrzyń, i pomyślałam, że to by mi zaoszczędziło jazdy na wysypisko. Przypomniałam sobie, jak wszyscy mieszkańcy ulicy opróżniali swoje strychy z rupieci, korzystając z naszego kontenera w pierwszej fazie remontu. Uznałam więc, że nikt się nie oburzy, jeśli trochę moich śmieci wyląduje w kontenerze sąsiada. Ale kiedy wyrzucałam drugą porcję pudeł, drzwi domu otworzyły się i w progu stanął mężczyzna po czterdziestce. Ubrany był w ciemnoszary garnitur. – To jest nasz kontener – powiedział tonem pełnym miarkowanego oburzenia. Natychmiast zaczęłam się kajać. – Przepraszam, po prostu pomyślałam, że skoro jest prawie pusty... – Powinna pani pytać o pozwolenie, kiedy chce pani wyrzucać śmieci do cudzych kontenerów. A teraz byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pani łaskawie zabrała wszystkie swoje śmieci... Ale ktoś mu przerwał. – Na litość boską, niech pan sam siebie posłucha. Facet rozejrzał się przestraszony. Zmieszał się okropnie na widok kobiety Przed pięćdziesiątką -jasnowłosej, grubokościstej, o twarzy poznaczonej głębokimi zmarszczkami (blondynki zawsze zaczynają się starzeć, kiedy przekroczą czwarty krzyżyk), ale wciąż atrakcyjnej. Równie fascynujący był wielki labrador, który stal u jej boku. Mijając nas, usłyszała wymianę zdań. Natychmiast ją rozpoznałam: była to ta sama kobieta, która pochwaliła mnie, kiedy zmusiłam pana Noora, by był dla mnie grzeczniejszy. A reakcja faceta w garniturze mówiła wyraźnie, że czuje się bardzo niezręcznie w jej obecności. Unikając oskarżycielskiego wzroku kobiety, powiedział: – Chciałem tylko uświadomić tej pani... – Co takiego chciał jej pan uświadomić? – Naprawdę uważam, że to sprawa między mną a... – A kiedy w zeszłym roku robiłam remont kuchni i przed moim domem stał kontener, kto wywalił do niego w nocy pół zawartości swojego strychu? Facet był przerażony – został publicznie ośmieszony. Po kilku miesiącach spędzonych w Anglii wiedziałam już, że publiczny wstyd to najgorsze nieszczęście, jakie może spotkać Anglika, i że zrobi on wszystko, by go uniknąć. W Ameryce facet odgryzłby się, rzucając mało polityczną uwagę w rodzaju: „To nie pani zafajdany interes”, ale ten zbladł, skurczył się i był w stanie wymamrotać jedynie: – Chciałem tylko wyrazić swoje zdanie. Na co moja dobra samarytanka z labradorem rzuciła mu zimny, pobłażliwy uśmiech i powiedziała: – No to pan wyraził. – Po czym odwróciła się do mnie i zapytała: – Pomóc ci z resztą pudeł? – Poradzę sobie. Ale ja... – Miło cię znowu spotkać, Sally – powiedziała, wyciągając rękę. – Sally, prawda? Kiwnęłam głową. – Julia? – Brawo. Facet odchrząknął, jakby chciał zaznaczyć, że zamierza nas opuścić. Po czym podwinął ogon i zwiał do domu. – Dureń – rzuciła Julia półgłosem, kiedy zniknął. – Nic dziwnego, że żona go zostawiła w zeszłym miesiącu. – Nie wiedziałam... Wzruszyła ramionami. – Kolejny domowy dramat, jakie przeżywamy wszyscy. Przy okazji, słyszałam, że zostałaś mamą. Wspaniała wiadomość. Wpadłabym do was z jakimś drobiazgiem, ale prawie dwa miesiące siedziałam we Włoszech, z synem Charliem. – Ile ma lat? – Czternaście. A ty kogo urodziłaś? Chłopca czy dziecko? – Chłopca – odparłam ze śmiechem. – Ma na imię Jack. – Gratulacje. I jak ci się podoba życie bez snu? – Cóż... nie ma go jeszcze w domu. Wyjaśniłam w największym skrócie, co się zdarzyło Jackowi. – Dobry Boże – powiedziała cicho. – Naprawdę przeżyłaś koszmar. – On przeżył jeszcze większy. – Ale dobrze się czujesz? – I tak, i nie. Czasami sama nie wiem. – Masz czas na filiżankę herbaty? – Bardzo bym chciała, ale naprawdę muszę być dziś w szpitalu jak najwcześniej. – Rozumiem – odparła. – Tak czy inaczej wpadaj, kiedy chcesz. I wrzucaj tyle śmieci, ile ci się podoba, do kontenera tego głupka. Pożegnała się ze mną przyjaznym uśmiechem. Skorzystałam z jej rady, wyrzuciłam do kontenera wszystkie pozostałe pudła i cztery pękate worki śmieci po robotnikach. A idąc do metra, myślałam sobie: Naprawdę mam jedną miłą sąsiadkę. W szpitalu zachowywałam się wręcz wzorowo. Odetchnęłam z ulgą, kiedy się okazało, że Jack tylko na krótko trafił na OIOM i teraz jest z powrotem na zwykłym oddziale dziecięcym. Spotkałam też oddziałową, która przyglądała mi się uważnie, jak zwykle ludzie przyglądają się komuś, kto ma etykietkę rozrabiaki. Ale uśmiechnęłam się do niej szeroko i zapytałam: – Czy jest tu gdzieś siostra McGuire? Chyba jestem jej winna przeprosiny za moje wczorajsze zachowanie. Oddziałowa natychmiast się uspokoiła. Akt skruchy zwykle tak działa na ludzi. – Niestety, wzięła sobie tydzień wolnego, ale kiedy wróci, przekażę jej pani słowa. – I przepraszam, że nie dałam rady przyjść wczoraj wieczorem. Chodzi o to, że... szczerze mówiąc, byłam tak wykończona, że po prostu padłam. – Proszę się nie przejmować. Każda matka jest wykończona po porodzie. Poza tym mam dobre wieści: wczorajszy nawrót żółtaczki to nic poważnego. I będzie pani mogła zabrać synka do domu już jutro. Przywołałam na twarz rozanielony uśmiech. – To wspaniała wiadomość. – Czuje się pani na siłach, żeby go teraz nakarmić? Bo na pewno jest głodny. Robiąc co w mojej mocy, by ukryć niepokój, kiwnęłam głową z uśmiechem przylepionym do twarzy. Oddziałowa skinęła na mnie, żebym poszła za nią. Weszłyśmy do sali, gdzie stało łóżeczko Jacka. Leżał na boku i głośno płakał. Zesztywniałam, zastanawiając się, czy rozryczy się na dobre, kiedy wezmę go na ręce. Ale spróbowałam zamaskować swój strach, mówiąc: – Chyba naprawdę zgłodniał. Oddziałowa odwzajemniła mój uśmiech. Nastąpił niezręczny moment, kiedy stałam przy łóżeczku, nie wiedząc, czy sama mam podnieść Jacka, czy siostra mi go poda. Znów rzucając mi nieufne spojrzenie, oddziałowa wskazała gestem, żebym go wzięła. Dłonie mi spotniały, kiedy sięgałam do łóżeczka. I oczywiście piski Jacka przybrały na sile, gdy go podniosłam. Nie panikuj, nie panikuj, powtarzałam sobie. I, na litość boską, nie okazuj strachu. Przytuliłam Jacka do piersi, kołysząc go łagodnie. Zapłakał ze zdwojoną energią. Szybko usadowiłam się na twardym krześle obok łóżeczka, rozpięłam koszulę, uwolniłam lewą pierś z biustonosza i ścisnęłam sutek, by wycisnąć choć trochę mleka – ale poczułam tylko stężały beton. Nie myśl o tym. Po prostu przystaw go do piersi i miej nadzieję, że nie zaczniesz wrzeszczeć. Siostra obserwuje każdy twój ruch. Delikatnie skierowałam główkę Jacka w stronę sutka. Kiedy go odnalazł, zaczął chciwie ssać. Zamknęłam oczy, gdy dopadł mnie ból, ale jego łapczywość nagle przyniosła efekty – kanaliki odetkały się i mleko popłynęło. Nie było ważne, że wzmacniane stalą dziąsła ściskały sutek jak imadło, ani że z minuty na minutę czułam coraz większy ból. Jack jadł. – Trochę panią boli? – zapytała oddziałowa. – Da się wytrzymać – odparłam. Była to prawidłowa odpowiedź, bo siostra kiwnęła głową z aprobatą i powiedziała: – No, to zostawiam was samych. Kiedy tylko zniknęła mi z oczu, pochyliłam się i szepnęłam do uszka Jacka: – Dzięki. Po dziesięciu minutach przesunęłam go do drugiej piersi – i znów działające jak mały odkurzacz usta w kilka chwil usunęły wszystkie tamy i mleko popłynęło bez przeszkód. Czytałam niejedno popularnopsychologiczne dzieło o tym, jak blokady fizyczne mogą prowadzić do blokad psychicznych. Ale choć zwykle sceptycznie podchodziłam do tego typu powiązań ciała z umysłem, muszę przyznać, że kiedy tego ranka wychodziłam ze szpitala, czułam się, jakbym nareszcie wyszła z ponurego cienia, w którym żyłam od narodzin Jacka. – Niech Bóg błogosławi ssanie mojego siostrzeńca – powiedziała Sandy, kiedy zadzwoniłam do niej około dziewiątej jej czasu, by pochwalić się, że nareszcie udało mi się nakarmić syna bez pomocy piekielnej pompki. Ale kiedy powiedziałam, że jestem niemal w siódmym niebie, odparła: – To wspaniale, ale nie panikuj, jeśli nagle znowu wpadniesz w dołek. Kiedy Jack będzie w domu, czekają cię zarwane noce, a trzy godziny nieprzerwanego snu będzie ci się wydawało sukcesem. – Dzisiaj nie kładłam się całą noc i czuję się wspaniale. – Dlaczego nie kładłaś się całą noc? – Bo wczoraj przespałam cały dzień. – Nie podoba mi się to. – Ale to najlepsze, co mogłam zrobić. Musiałam się na chwilę wyłączyć. A teraz czuję, że znów wróciłam do równowagi, znów widzę wszystko we właściwych proporcjach i czuję się naprawdę pogodzona ze światem. Długa cisza. – Jesteś tam, Sandy? – zapytałam. – Jestem, jestem. Tylko się zastanawiam, czy nie wstąpiłaś do sekty Moona. – Wielkie dzięki. – A czego się spodziewasz, do diabła, skoro zaczynasz wygadywać bzdury w rodzaju „jestem pogodzona ze światem”? – Bo jestem. – No, teraz naprawdę zaczęłam się martwić. Typowa Sandy – jeszcze bardziej dosłowna niż ja w osądach ludzkich nastrojów. Ale wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, choć po powrocie ze szpitala zastałam w domu kartkę od Tony’ego: Z żalem odrzucam zaproszenie. Do Londynu przyjechał zastępca sekretarza stanu USA. Właśnie dostałem wejściówkę na kolację w ambasadzie. Jakoś ci to wynagrodzę. Świetnie, po prostu świetnie. Po idiotyzmach, jakie wyczyniałam wczoraj wieczorem, nie miałam zamiaru dzwonić do niego z pretensjami, że odrzucił zaproszenie. Postanowiłam skorzystać z takiego obrotu sprawy. Zamiast walnąć się do łóżka i zdrzemnąć, przetrwam cały dzień bez spania, pojadę do szpitala koło siódmej i będę z powrotem w domu koło dziesiątej – na tyle zmęczona, by przespać spokojnie całą noc. A rano wrócę do normalnego trybu – i będę gotowa, by przywieźć mojego syna do domu. Kiedy wieczorem dotarłam do Mattingly, miałam za sobą bite dwadzieścia godzin bez snu i zaczynałam być lekko otępiała ze zmęczenia. Wieczorne karmienie w szpitalu potrwało dłużej, niż się spodziewałam – pan Hughes złożył niespodziewaną wizytę na oddziale dziecięcym. Oprowadzał grupę studentów po tej części szpitala i kiedy zobaczył, że karmię Jacka, poprowadził swoją świtę w moją stronę. Miałam Jacka u piersi, więc widząc zbliżającego się Hughesa, jakoś zamieniłam grymas bólu w wyraz macierzyńskiego spełnienia. – I jak tam, budujemy więź? – zapytał. – Bez problemów – odparłam z promiennym uśmiechem. – Sądząc z tego, jak pani syn jest pochłonięty swoim zadaniem, karmienie idzie jak po mleku? – zażartował. – Wszystko działa jak należy. – Wspaniale, wspaniale. Pozwoli pani, że szybciutko obejrzę naszego małego kolegę? Jack nie był zachwycony, że odrywa się go od źródła pokarmu, i zaczął wierzgać. Szybko schowałam pierś pod koszulę – tym bardziej, że jeden ze studentów Hughesa wydawał się szczególnie zainteresowany moim nabrzmiałym sutkiem. Ale jego krytyczne spojrzenie mówiło, że to zainteresowanie jest raczej natury naukowej niż seksualnej. Wszyscy pozostali stłoczyli się wokół łóżeczka. Hughes zaczął wyjaśniać niezrozumiałym, medycznym językiem szczegóły skomplikowanego porodu i konieczność wentylacji tuż po. Potem wytłumaczył, że podczas ciąży miałam bardzo podwyższone ciśnienie... tak wysokie, że zastanawiał się nad sztucznym wywołaniem porodu przed terminem – takie ciśnienie może być groźne dla zdrowia matki. – Tego mi pan nie powiedział – rzuciłam. Nagle wszystkie oczy skierowały się na mnie. Hughes zmarszczył brwi. Nie lubił, kiedy przerywało mu się wykład – a szczególnie kiedy robiła to jakaś pyskata Amerykanka. – Jakiś problem, pani Goodchild? – zapytał. – Nie powiedział mi pan, że zastanawiał się pan nad przyspieszeniem porodu. – Dlatego, że nie był to jeszcze stan przedrzucawkowy... i dlatego, że pani ciśnienie w końcu się ustabilizowało. Ale prawdę mówiąc, kiedy przyjęto panią do szpitala, niemal kwalifikowała się pani do natychmiastowego cesarskiego cięcia... – Cóż, bardzo dziękuję za informację, nawet jeśli jest odrobinę spóźniona. Bo skoro było zagrożone zdrowie moje i mojego dziecka, to czy nie powinien mnie pan wtedy powiadomić o możliwości wykonania cesarskiego cięcia? – Dla dziecka zawsze jest lepiej, jeśli zostanie donoszone do końca ciąży. I choć może to panią dziwić, pani Goodchild, po tej stronie oceanu też jesteśmy na bieżąco z nowoczesnymi metodami, stosowanymi w położnictwie... a to znaczy, że z medycznego punktu widzenia zrobiliśmy to, co było najlepsze dla pani i pani syna. I jak widać, dwa tygodnie po bardzo skomplikowanym i niebezpiecznym porodzie pani syn najwyraźniej ma się doskonale. Miłego wieczoru, pani Goodchild. I przeszedł do następnego łóżeczka. Genialnie. Świetna robota. Brawo. Dziwne, że Departament Stanu nie zatrudnił cię jeszcze z powodu twoich zdolności dyplomatycznych. Oparłam ręce o boki łóżeczka i opuściłam głowę, zastanawiając się, czy nadal wszyscy na mnie patrzą i czy powinnam naprawić sytuację przeprosinami. Ale kiedy uniosłam oczy, zamierzając coś powiedzieć, Hughes i spółka byli już zajęci kolejnym pacjentem. A ja? Pokazano mi moje miejsce, utarto nosa i publicznie zawstydzono. Jeszcze mocniej ścisnęłam brzeg łóżeczka i poczułam, że znów jestem roztrzęsiona, znów bez ostrzeżenia wpadam w wir, który wciąga mnie w przepaść. – Obawiam się, że małego trzeba jeszcze pokarmić – usłyszałam głos z prawej. Była to dyżurna pielęgniarka, surowa, krępa kobieta, która stała w pobliżu, kiedy Hughes dał mi po łapach i (sądząc ze spojrzenia, jakim mierzyła mnie w tej chwili) całkowicie pochwalała jego stanowisko. Szczególnie że Jack głośno płakał, a ja stałam jak słup, z nieprzytomną miną. – Przepraszam – powiedziałam, podnosząc Jacka. Usiadłam z powrotem na krześle i przystawiłam go do lewego sutka. Na szczęście kanaliki odetkały się w kilka sekund. – Rozmawiałam dziś z doktorem Reynoldsem. Uważa, że pani syna można już wypisać ze szpitala. Może go pani odebrać jutro rano, jeśli nie stanowi to dla pani problemu. Ominęłam wzrokiem jej spojrzenie. – Najmniejszego. – Bardzo dobrze. Dziesięć minut później siedziałam już w taksówce jadącej Fulham Road – i płakałam jak głupia. Kierowca – młody, chudy chłopak o wyglądzie twardziela – bez przerwy zerkał na mnie w lusterku, niezbyt zachwycony, że ma na tylnym siedzeniu zaryczaną kobietę; widziałam, że jest rozdarty między chęcią zapytania mnie, co się dzieje, i poczuciem, że nie należy się mieszać. Zresztą nigdy nie należałam do tych chorobliwych gaduł, które zwierzają się obcym. Ale faktem było, że sama się doprowadziłam do takiego stanu... i przez własną nadwrażliwość zareagowałam tak nieproporcjonalnie na protekcjonalne zachowanie Hughesa. Zanim dojechaliśmy do Putney, udało mi się z grubsza pozbierać. Ale gdy płaciłam szoferowi, widziałam, że starannie unika mojego spojrzenia. Weszłam do pustego domu i popędziłam na górę do sypialni. Zrzuciłam ubranie, założyłam podkoszulek i wpełzłam do łóżka. Naciągnęłam kołdrę na głowę. Odcięłam się od wszystkiego. Kiedy zerwałam się ze snu o ósmej rano, byłam tak przyjemnie otępiała po długim okresie wyłączenia, że potrzebowałam dobrej chwili, by sobie uświadomić, że naprawdę spałam. Tony zapewniał, że weźmie wolne przedpołudnie, by pojechać ze mną do szpitala po Jacka. Powłócząc nogami, zeszłam do kuchni i znalazłam żółtą karteczkę, przylepioną do kilku zmiętych banknotów. Wypadło mi coś pilnego w redakcji. Tu jest czterdzieści funtów na taksówkę do szpitala i z powrotem. Wieczorem postaram się wrócić jak najwcześniej. T. Złapałam za słuchawkę i wystukałam numer bezpośredniej linii do gabinetu Tony’ego. Włączyła się poczta głosowa, więc zadzwoniłam na komórkę. – Nie mogę teraz rozmawiać – powiedział. – Nie obchodzi mnie, co ci wypadło w redakcji. Masz być w szpitalu, rozumiesz? – Nie mogę rozmawiać. I rozłączył się. Natychmiast zadzwoniłam jeszcze raz, ale widocznie wyłączył telefon tuż po rozmowie, bo połączyłam się od razu z pocztą głosową. – Jak śmiesz, jak śmiesz, do cholery, robić mi coś takiego. Zbieraj swoją żałosną angielską dupę do szpitala albo nie odpowiadam za to, co się stanie. Zrozumiałeś? Rozłączyłam się z walącym sercem, przepełniona słusznym oburzeniem i mocno zaniepokojona. Przede wszystkim byłam przerażona tym, co – i w jaki sposób – powiedziałam. Byłam też przerażona gwałtownością swojej reakcji i faktem, że mój spokój w jednej chwili zamienił się we wściekłość. Ale... przykro mi bardzo... po prostu tym razem nie miał prawa mnie wystawić do wiatru. Nie teraz, kiedy miałam przywieźć do domu naszego nowo narodzonego syna. A jednak mnie wystawił. Nie odezwał się przez cały ranek i przedpołudnie. Tak czy inaczej, nie miałam czasu rozmyślać o tym ostatnim przykładzie kompletnej obojętności mojego męża, bo musiałam być w szpitalu na czas, by nie pogarszać swojej reputacji jędzy. Wskoczyłam więc pod prysznic, umalowałam się szybko i o jedenastej byłam już w Mattingly. – Czy pani mąż przyszedł dziś z panią? – zapytała oddziałowa, przyglądając mi się uważnie i najwyraźniej próbując odgadnąć, w jakim nastroju mogę być tego ranka. – Niestety, wypadło mu coś ważnego w pracy. – Rozumiem. A jak zamierza pani zabrać synka do domu? Uniosłam w górę przenośny fotelik, którego jakimś cudem nie zapomniałam zabrać, wybiegając w pośpiechu z domu. – Przyniosła pani dla niego jakieś ubranko? Kobieto, nie jestem kompletną debilką. – Oczywiście – odparłam grzecznie. – No to proszę. Jack nadal reagował zdenerwowaniem, kiedy go dotykałam. Nie był też zachwycony moją techniką zmiany pieluch; zadanie to wykonałam pod nadzorem oddziałowej, która chciała się upewnić, że robię wszystko jak należy. Niełatwym zadaniem było ubranie go w pajacyk. I nie podobało mu się, kiedy zapinałam go w foteliku. – Zakładam, że pielęgniarka środowiskowa zajrzy do pani jutro – powiedziała oddziałowa. – Nie wiem, nikt się ze mną jeszcze nie skontaktował. – Na pewno zjawi się w najbliższym czasie. Jeśli będzie pani miała jakieś wątpliwości co do opieki nad dzieckiem, odpowie na wszystkie pytania... Innymi słowy: jeśli kompletnie nie będziesz sobie radzić, pomoc jest w drodze... – Dziękuję. W ogóle dziękuję za wszystko. – Mam nadzieję, że synek przyniesie pani dużo radości – powiedziała. Jedna z pielęgniarek pomogła mi znieść fotelik na dół. Poprosiła też salowego, by ściągnął mi taksówkę. Kiedy jechaliśmy z powrotem do Putney, kierowca przez większość czasu gadał przez komórkę i wydawał się kompletnie nieświadom faktu, że na tylnym siedzeniu ma noworodka. Ale gdy skręcił ostro, by ominąć białą furgonetkę, opuścił szybę i wrzasnął: – Głupia pipa! Nie widzisz, że wiozę małe dziecko? Gdy dojechaliśmy na Sefton Street, wysiadł z samochodu i pomógł mi zanieść Jacka pod drzwi. – A gdzie tatuś? – zapytał, odbierając należność. – W biurze. – No tak, ktoś musi zarabiać szmal – powiedział. Dziwnie się czułam, wchodząc do domu z maleńkim stworzeniem. W przypadku każdego doniosłego wydarzenia w życiu, człowiek spodziewa się, że towarzyszyć mu będzie poczucie ważności chwili. I jak każde doniosłe wydarzenie, i to okazało się kompletnym rozczarowaniem. Otworzyłam drzwi, wzięłam fotelik. Wniosłam Jacka do środka. Zamknęłam za sobą drzwi. Koniec pieśni. I znów jedyne, co przyszło mi do głowy, było: może wyglądałoby to bardziej uroczyście, gdyby był tutaj mój mąż. Jack zasnął w czasie jazdy taksówką, zaniosłam go więc na górę, do pokoju dziecinnego, i rozpięłam paski. Z największą ostrożnością przełożyłam go do łóżeczka. Przycisnął do siebie rączki, kiedy przykrywałam go kołderką, którą przysłała mi Sandy. Nawet się nie poruszył. Usiadłam w wiklinowym fotelu naprzeciwko łóżeczka. Głowa pękała mi z bólu – niewątpliwie był to spóźniony efekt przedwczorajszej nieprzespanej nocy. Spojrzałam na mojego synka, czekałam, aż zaleje mnie fala wzruszenia, zachwytu, matczynej miłości i czułości – wszystkich tych cholernych uczuć, które, według autora każdego poradnika dla młodych matek, powinny przepełnić moje serce tuż po porodzie. Ale ja czułam tylko głęboką, przerażającą pustkę i przekonanie, że poza tym technicznym szczegółem, iż dziecko zostało dosłownie wycięte z mojego ciała, nic mnie z nim nie łączy. Dzwonek telefonu wyrwał mnie z rozpaczliwego zamyślenia. Miałam nadzieję, że to Tony – skruszony i pokorny. Albo Sandy, z którą mogłabym sobie do woli ponarzekać na obojętnego, milczącego męża. W słuchawce odezwała się jednak kobieta z londyńskim akcentem, która przedstawiła się jako Jane Sanjay i powiedziała, że jest pielęgniarką środowiskową w mojej dzielnicy. Jej ton mnie zaskoczył – był wesoły, przyjazny, jakby mówiła: „Jestem tu, żeby pomóc”. Zapytała, czy może do mnie wpaść jeszcze tego popołudnia. – A jest jakiś powód, dla którego chce mnie pani odwiedzić od razu? – zapytałam. Roześmiała się. – Proszę nie wpadać w panikę, nie jestem policją od niemowlaków. – A co pani powiedzieli w szpitalu? Znów śmiech. – Nic. Zresztą nie kontaktujemy się ze szpitalem, chyba że coś jest mocno nie tak. A pani nie wygląda na osobę, z którą byłoby coś nie tak. Niech cię nie zmyli amerykański akcent. Naprawdę nie mam pojęcia, co robię. – Więc jak? Mogłabym przyjść za godzinkę? – zapytała. Jane Sanjay miała około trzydziestki, była osobą roześmianą i bezpretensjonalną. Spodziewając się typowego, poważnego pracownika socjalnego, byłam mile zaskoczona widokiem atrakcyjnej Hinduski, ubranej w czarne legginsy i wystrzałowe, srebrne niki. W osobistym kontakcie była równie bezpośrednia, jak w rozmowie telefonicznej i natychmiast poczułam się przy niej swobodnie, kiedy zaczęła zachwycać się Jackiem, zainteresowała, dlaczego Amerykanka trafiła do Londynu (bardzo jej zaimponowała moja praca dla „Boston Post” na placówce w Egipcie), i delikatnie wypytała mnie o samopoczucie po porodzie. W pierwszym odruchu chciałam założyć szczęśliwą maskę i powiedzieć, że wszystko idzie śpiewająco – ze strachu, że wyjdę na kompletnie niekompetentną osobę. Ale któż nie ma ochoty zwierzyć się drugiemu człowiekowi, a szczególnie komuś, kto nadstawia życzliwego ucha, choćby nawet robił to tylko dlatego, że taki ma zawód? Więc kiedy już przerobiłyśmy listę, jak to określiła, standardowych zagadnień dotyczących opieki nad dzieckiem – pór jedzenia i snu, częstotliwości zmiany pieluch i sposobów radzenia sobie z typowymi dziecięcymi dolegliwościami jak kolka i odparzenia – zapytała mnie (na swój niewymuszony sposób), jak sobie radzę. Kiedy w odpowiedzi niepewnie wzruszyłam ramionami, powiedziała: – Jak już mówiłam przez telefon, nie jestem z policji. Pielęgniarka środowiskowa ma obowiązek regularnie odwiedzać każdą młodą matkę, więc proszę nie myśleć, że przyszłam tu węszyć. – Ale oni coś pani powiedzieli, prawda? – zapytałam. – Jacy oni? – Ci z Mattingly. – Naprawdę nie. A stało się tam coś, o czym powinnam wiedzieć? – Nic konkretnego. Zdaje mi się tylko, że... – zawahałam się chwilę, ale w końcu wydusiłam: – Ujmę to w ten sposób: wydaje mi się, że nie bardzo im się spodobałam. Może dlatego, że byłam trochę przewrażliwiona. – I co z tego? – odparła z uśmiechem. – Miała pani wyjątkowo trudny poród, a potem pani dziecko przez długi czas przebywało na OIOM-ie. Więc miała pani pełne prawo być przewrażliwiona. – Ale udało mi się nadepnąć na odcisk lekarzowi prowadzącemu. – Tak między nami mówiąc... to jego problem. W każdym razie, jak mówiłam, szpital się ze mną nie kontaktował, a proszę mi uwierzyć, gdyby się o panią niepokoili, na pewno bym o tym wiedziała. – Cóż, to chyba dobra wiadomość. – Więc jeśli chce mi pani o czymś powiedzieć... Cisza. Odruchowo zaczęłam bujać przenośny fotelik, w którym Jack teraz spał. W końcu powiedziałam: – Chyba byłam trochę rozchwiana emocjonalnie od czasu jego przyjścia na świat. – Nie ma w tym nic niezwykłego. – I oczywiście jestem pewna, że teraz, kiedy nareszcie jest z nami w domu, wszystko będzie wyglądało inaczej. Ale... do tej pory... Przerwałam, zastanawiając się, jak, do diabła, sformułować to, co chciałam powiedzieć. Muszę przyznać, że Jane Sanjay nie wpadła mi w słowo i nie próbowała mnie poganiać, bym dokończyła zdanie. W milczeniu czekała, aż sama podejmę wątek. – Czy mogę zapytać o coś wprost? – powiedziałam w końcu. – Oczywiście. – Czy to nie dziwne, jeżeli nie czuje się... więzi... z dzieckiem zaraz po porodzie? – Dziwne? Pani chyba żartuje. Niemal co druga świeżo upieczona mama, którą odwiedzam, prędzej czy później zadaje mi to samo pytanie. Wszystkie spodziewają się, że natychmiast poczują się związane ze swoim maluchem. A przynajmniej wyczytały coś takiego w poradnikach. Ale prawda jest zwykle trochę bardziej skomplikowana, a przyzwyczajenie się do tego nowego stworzenia, które pojawiło się w życiu, może zająć sporo czasu. Więc naprawdę nie ma powodu do paniki, prawda? Ale tej nocy miałam sporo powodów do paniki. Jack obudził się około dziesiątej wieczorem i nie chciał przestać płakać przez następne pięć godzin. Jego nieustanne zawodzenie było koszmarne, a co gorsza, obie moje piersi znów się zatkały – i mimo wysiłków Jacka (i kilku prób użycia przeklętego odsysacza) mleko nie chciało płynąć. Pobiegłam więc do kuchni i gorączkowo wsypałam do butelki kilka miarek mieszanki, wlałam odpowiednią ilość wody, potrząsnęłam, wstawiłam butelkę do mikrofalówki, o mało się nie poparzyłam, wyciągając ją, wyjęłam gumowy smoczek ze sterylizatora, nałożyłam na butelkę, pognałam z powrotem do pokoju dziecinnego, gdzie Jack ryczał coraz głośniej, podniosłam go, posadziłam na kolanie i przystawiłam mu butelkę do ust. Ale po trzech czy czterech łykach nagle zrobiło mu się niedobrze i zwymiotował na mnie wszystko, co wypił. I wtedy na dobre się rozwrzeszczał. – Jezu, Jack – powiedziałam, patrząc, jak zwrócona mieszanka spływa mi po koszulce. W tym momencie usłyszałam za plecami głos Tony’ego. – To nie jego wina. – Nie mówię, że zrobił to specjalnie – odparłam. – Po prostu nie lubię mieć wymiotów na ubraniu. – A czego się spodziewałaś, dając mu butelkę? On potrzebuje twojego mleka, a nie... – A ty co, do diabła, nagle zamieniłeś się w doktora Spocka? – Każdy głupek to wie. – Moje cycki znowu się zatkały. – To je odetkaj. – Wiesz co, odpieprz się i wracaj do swojej gawry. – Z przyjemnością – odparł i zatrzasnął za sobą drzwi. Tony nigdy przedtem nie trzaskał drzwiami. A teraz zrobił to z taką furią, że przestraszył nie tylko mnie, ale i Jacka. Jego płacz przybrał na sile w reakcji na głośny huk. A ja nagle poczułam przemożną, natychmiastową potrzebę, by wybić pięścią okno. Zdarłam z siebie przesiąkniętą wymiotami koszulkę, podciągnęłam biustonosz. Wyjęłam Jacka z łóżeczka i przystawiłam go do prawego sutka. Kiedy tak ssał i ssał, odniosłam wrażenie, że głowa mi zaraz imploduje – ból w piersi nagle stał się mniej odczuwalny niż narastające podciśnienie między uszami. Kiedy ni stąd, ni zowąd kanalik mleczny odetkał się i Jack zaczął chciwie jeść, nie poczułam zwykłej ulgi. Zupełnie jakbym wkroczyła na nieznany teren... do krainy, której nigdy wcześniej nie odwiedzałam. Królestwa histerii. A przynajmniej tak to odebrałam. Niepohamowany szloch, pod którego powierzchnią wzbierał i narastał wewnętrzny krzyk. Było to przedziwne zjawisko, to milczące wycie. Zupełnie jakbym schroniła się w jakimś ciemnym zakamarku własnej czaszki, skąd – z bardzo daleka – słyszałam własny płacz. Ale stopniowo ten zwykły, uzewnętrzniony szloch zagłuszył potężny, wariacki wrzask. Kiedy osiągnął takie nasilenie, że niemal mnie ogłuszał, poczułam, że nie mogę dłużej – odsunęłam Jacka od piersi, ułożyłam go w łóżeczku i z trudem dobrnęłam korytarzem do sypialni, gdzie padłam na łóżko i poduszką zatkałam sobie uszy. O dziwo, ten zabieg okazał się skuteczny. W ciągu sekundy wewnętrzne wycie ustało, podobnie jak głośny szloch. W jego miejsce przyszła cisza. A przynajmniej coś, co z początku wydawało się ciszą... ale nagle okazało się raczej brakiem dźwięków. Zupełnie jakby pękły mi oba bębenki i teraz nie słyszałam nic – co było sporą ulgą, bo nie mogłam już znieść tego wrzasku pod czaszką. Więc leżałam tak sobie – wydawało mi się, że tylko kilka chwil – rozkoszując się tą nowo odkrytą głuchotą. Ale nagle drzwi otworzyły się z impetem i do sypialni wszedł Tony, dziwnie wzburzony. Z początku nie słyszałam, co mówi (choć odsunęłam poduszkę od uszu). Ale nagle wrócił mi słuch. W jednej chwili Tony był cichą pantomimą; w następnej jego głos atakował mój mózg. A w tle gniewnych słów słyszałam bliski płacz Jacka. – .. .cholery, nie rozumiem, jak możesz tak po prostu leżeć, kiedy twój syn... – Zdanie wypowiedziane przez Tony’ego wdarło mi się w uszy. – Przepraszam, przepraszam – powiedziałam, zrywając się z łóżka. Przemknęłam obok niego i wpadłam do pokoju dziecinnego. Wyjęłam Jacka z łóżeczka i po sekundzie jego buzia była przy lewym sutku. Na szczęście mleko popłynęło natychmiast i krzyki Jacka na chwilę ucichły. Wszyscy przestajemy krzyczeć, kiedy dostajemy to, czego chcemy... przynajmniej na chwilę albo dwie. Kiedy tak jadł, oparłam się wygodniej w fotelu, zamknęłam oczy i siłą woli próbowałam wrócić w krainę głuchoty. Usłyszałam jednak głos Tony’ego – teraz już cichy i opanowany, jak zwykle. – Co tam robiłaś? Otworzyłam oczy. – Co gdzie robiłam? – zapytałam zdumiewająco spokojnie. – Tam, na łóżku, z głową pod poduszką. Pamiętasz? – Uszy... – Uszy? – Tak, rozbolały mnie. Nie mogłam tego znieść... no, tego bólu. Ale to zaraz przeszło. Po prostu... Zacisnęłam z powrotem powieki, nie mogąc znieść dźwięku własnych, rwących się słów. – Mam zadzwonić po lekarza? Otworzyłam oczy. – Nie trzeba – rzuciłam, nagle zupełnie przytomnie. Wszystko, tylko nie lekarz, przyglądający mi się nieufnie i dodający kolejną stronicę do mojej coraz grubszej (jak sobie wyobrażałam) kartoteki macierzyńskiej niekompetencji. – Naprawdę uważam... – Teraz już jest w porządku – przerwałam mu. – To tylko chwilowa niedyspozycja. Chwilowa niedyspozycja. Jakież to angielskie. Tony przyjrzał mi się uważnie, nic nie mówiąc. – Nigdy nie miałeś takiego nagłego kłucia w uszach? – zapytałam. – Boli jak cholera... A potem... pah... i nie ma. – Skoro tak mówisz – odparł bez przekonania. – Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam. – Comme d’habitude – powiedział. – Pozwolisz, że wrócę do pracy? – Spoko. – Jeśli będę potrzebny, jestem na górze. I poszedł sobie. Comme d’habitude. Ty gnojku. Spędzasz śmiechu warte pół godzinki ze mną i swoim synem (pierwszego dnia jego pobytu w domu), po czym uciekasz do swojego sanctum sanctorum. Potem zgrywasz obrażonego, kiedy odrobinę wkurzam się na twój mały wykład o Przewadze Mleka Matki nad Mlekiem w Proszku (skąd on to wiedział, do diabła? Pewnie z jakiegoś artykułu na kobiecych stronach „Chronicie”, na który popatrzył przez piętnaście sekund). Założę się, że kiedy Jack znów zacznie płakać, mój mąż stwierdzi, że musi się wyspać (bo przecież ktoś w tym domu musi zarabiać Pieniądze) i uda się na spoczynek w swoim zaciszu, na sofie, a ja całą noc będę się tłuc po domu. I dokładnie tak się stało. A co jeszcze bardziej wkurzające, sama zachęciłam Tony’ego, by spał gdzie indziej. Bo kiedy znowu zszedł na dół – było Już po pierwszej – Jack znów zawodził w najlepsze. Półgodzinne karmienie było jego jedyną chwilą wytchnienia przez cały wieczór. Więc kiedy Tony zastał mnie w salonie z Jackiem, gdzie usiłowałam uśpić go kołysaniem, zerkając od czasu do czasu na ekran telewizora, spróbowałam być miła. – Biedactwo – powiedział Tony. – Długo już tak ryczy? – Za długo. – Mogę coś zrobić? – Idź się przespać. Potrzebujesz tego. – Jesteś pewna? – To nie może trwać do rana. Prędzej czy później będzie musiał usnąć. Właściwą prognozą okazało się „później” – Jack uspokoił się dokładnie o trzeciej siedemnaście nad ranem (oglądałam akurat wiadomości BBC, gdzie w rogu ekranu zawsze jest zegarek). Do tej pory obie piersi miałam nie tylko odetkane, ale i wyssane do cna przez nieustanne karmienie. Po pięciu godzinach płaczu mój synek beknął sobie mlecznie i natychmiast zasnął. Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Szybko zaniosłam go na górę, do łóżeczka, zdjęłam brudne ubranie, wzięłam bardzo gorący prysznic i wpełzłam pod kołdrę, spodziewając się, że sen znokautuje mnie jak mocny drink. Ale nic takiego nie nastąpiło. Gapiłam się w sufit, próbując usnąć siłą woli. Bez skutku. Sięgnęłam po książkę ze sterty czytadeł przy łóżku. Spróbowałam przeczytać kilka stron Portretu damy (w końcu byłam Amerykanką w Europie). Ale nawet ciężki, smętny styl Henry’ego Jamesa nie zdołał mnie uśpić. Wstałam więc, zaparzyłam sobie rumianek, zajrzałam do Jacka (śpiącego jak złoto), połknęłam dwie aspiryny i wróciłam do łóżka. Zaczęłam się przedzierać przez kolejne przygody Isabel Archer i czekałam, aż nadejdzie sen i... I nagle była piąta rano, a ja docierałam do tego miejsca w powieści, gdzie Isabel miała właśnie zrujnować sobie życie, wychodząc za mąż za wstrętnego nicponia Gilberta Osmonda, i cały czas myślałam, że Edith Wharton zastosowała ten sam zabieg, tyle że o wiele bardziej inteligentnie, w Świecie zabawy, i Boże, ależ ten James pisze długie zdania i jeśli on mnie nie uśpi, to już żadna siła tego nie zrobi i... Jack znów zaczął płakać. Odłożyłam książkę. Poszłam do jego pokoju. Zdjęłam brudną pieluchę. Umyłam brudny tyłek. Włożyłam czystą pieluchę. Podniosłam go. Usiadłam w wiklinowym fotelu. Podciągnęłam koszulkę. Przystawiłam go do lewego sutka. Skrzywiłam się, oczekując bólu. I... Prawdziwy cud – mleko popłynęło bez przeszkód. – To dobra wiadomość – powiedziała Jane Sanjay, kiedy wpadła po południu, by zobaczyć, jak sobie radzę. – Ile już było karmień bez kłopotów? – Właśnie skończyłam trzecie. – Houston, zdaje się, że po problemie – zażartowała. Roześmiałam się. – Teraz jeszcze tylko chciałabym się przespać – powiedziałam. – Nie spał całą noc? – Nie, ja nie spałam. – No cóż, miejmy nadzieję, że to tylko jedna fatalna noc. Ale trzyma się pani całkiem nieźle, biorąc pod uwagę okoliczności. Ja bym pewnie nie dała rady, niech mi pani wierzy. – Nie ma pani dzieci? – A wyglądam na wariatkę? Następnej nocy zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy nie wariuję. Tony’ego nie było cały wieczór – zasiedział się na kolacji z jakimś korespondentem i kiedy wtoczył się do domu pijany około drugiej, zastał mnie zwiniętą przed telewizorem, z Jackiem na kolanach. Mały wypłakiwał oczy, nie mogąc się uspokoić, choć był najedzony po uszy po długim, godzinnym karmieniu. – Jeszcze nie śpisz? – zapytał Tony, usiłując skupić na nas wzrok. – Nie z wyboru. Jeszcze stoisz? – Ledwie. Wiesz, jak wyglądają takie służbowe wyjścia. – Tak, coś tam pamiętam. – Chcesz, żebym coś zrobił? – Może walniesz mnie kijem w głowę? – Wybacz, to trochę zbyt jaskiniowe, jak na mój gust. Może herbaty? – Rumianku, jeśli mogę prosić. Chociaż i tak nie pomoże. Miałam rację – nie pomógł. Bo Tony nie zdołał mi go zaparzyć. Poszedł do sypialni, by skorzystać z łazienki, i jakimś cudem skończył rozwalony w poprzek łóżka, w pełnym rynsztunku, kompletnie znokautowany. Gdybym chciała się położyć, miałabym spory problem, bo nie byłam w stanie ruszyć go nawet o centymetr. Ale nie potrzebowałam łóżka, bo znów nie Potrafiłam się wyłączyć, choć Jack ostatecznie zasnął o trzeciej nad ranem. – Dwie noce bez snu? – zapytała Jane Sanjay następnego popołudnia. – To dość niepokojące, tym bardziej, że każdej nocy syn daje pani spokój na jakieś cztery godziny... oczywiście wiem, że to niewiele, ale z pewnością lepsze niż nic. Jak pani sądzi, o co chodzi? – Nie mam zielonego pojęcia. Wiem tylko tyle, że mój mózg jest ostatnio jakby hiperaktywny. – Nigdy nie jest łatwo przestawić się na zupełnie nowy tryb życia. Czy mąż pomaga pani w nocnych obowiązkach? – Ostatnio był trochę zajęty w pracy – powiedziałam. Nie chciałam skarżyć się obcej osobie, że Tony ma w nosie rodzicielskie problemy. – Może rozważyliby państwo zatrudnienie pielęgniarki, tylko na kilka nocy, żeby mogła pani trochę odsapnąć? Brak snu to bardzo niepokojąca sprawa. – Nie musi mi pani tego mówić. Ale jestem pewna, że dziś w nocy wreszcie padnę. Ale nie zasnęłam. I nie była to wina Jacka. Wręcz przeciwnie, mój mały mężczyzna zachrapał około dziesiątej i nawet nie pisnął do czwartej rano. Powinnam wykorzystać ten cud w postaci sześciu spokojnych godzin na głęboki sen. Jednak zamiast spać, wlewałam w siebie niezliczone kubki ziołowych herbatek, przez godzinę moczyłam się w gorącej kąpieli (z dodatkiem najróżniejszych uspokajających olejków do aromaterapii), obejrzałam jeden z tych niekończących się, przegadanych filmów Erica Rohmera na kanale Film Four (tylko Francuzi potrafią wpleść we flirt cytaty z Pascala) i zaczęłam czytać Siostrę Carrie Dreisera (zgadza się, jestem masochistką), robiąc co w ludzkiej mocy, by nie przeszkadzać mojemu śpiącemu mężowi, który dla odmiany postanowił spędzić noc w naszym łóżku (czułam, że jest w nastroju na seks, ale padł ze zmęczenia i kaca, zanim do czegokolwiek doszło). Dziesiąta dziesięć. Jedenasta jedenaście. Dwunasta dwanaście. Pierwsza jeden. Druga dwie. Trzecia trzy... Wymyśliłam sobie zabawę, która polegała na spoglądaniu na zegarek dokładnie w tym momencie, kiedy na wyświetlaczu pojawiały się dwie takie same liczby. Była to idiotyczna gra, w sam raz dla kogoś, kto jest kompletnie wykończony po dwóch nocach bez snu. Ale zanim doczekałam do czwartej cztery, Jack obudził się i zaczął się nowy dzień. – Dobrze spałaś? – zapytał mnie Tony, kiedy nareszcie wyłonił się z sypialni o dziewiątej. – Pięć godzin – skłamałam. – Zawsze coś – stwierdził. – Tak, czuję się o wiele lepiej. Jane Sanjay powiedziała mi, że tego dnia nie przyjdzie – ale dała mi numer na komórkę, na wypadek, gdybym musiała z nią porozmawiać. Ale ja nie chciałam rozmawiać. Potrzebowałam snu. A spać nie mogłam, bo Jack nie spał cały dzień. I nasz wspólny rytuał powtarzał się wciąż od nowa. Do pokoju dziecinnego. Zdjąć mu brudną pieluchę. Umyć brudny tyłek. Założyć czystą pieluchę. Wziąć go na ręce. Usiąść w fotelu. Zadrzeć koszulkę. Przystawić go do sutka. A potem... O trzeciej po południu, kiedy Jack kończył właśnie wysysać pierś do sucha, zaczął mi się mącić wzrok. Czterdzieści osiem godzin bez snu zrobiło swoje. Również z moim poczuciem proporcji zaczęły się dziać zabawne rzeczy – czułam się jak Guliwer w kraju Brobdingnagów, gdzie nawet kuchenne krzesło wydawało się wysokie jak wieża kościelna. Ale jakoś radziłam sobie z dziwną zmianą rozmiarów domowych mebli. Radziłam sobie też z uczuciem, że zamiast mózgu mam pod czaszką kłąb wełny, i z faktem, że wszystko wokół było jakby rozdęte i zamazane. Nie radziłam sobie tylko z poczuciem klęski, które zaczęło mnie nagle ogarniać – otwarła się przede mną głęboka, czarna szczelina przygnębienia, której coraz trudniej było mi się oprzeć. I kiedy tak patrzyłam prosto w ten rów, dopadła mnie świadomość beznadziei mojej sytuacji. Byłam nie tylko bezużyteczną matką i żoną, byłam kimś, kto znalazł się w pułapce, z której nie ma ucieczki. Dożywotnio skazana na harówkę w domu i przy dziecku, u boku mężczyzny, który najwyraźniej mnie nie kochał. Kiedy tak rozmyślałam nad swoim rozpaczliwym położeniem, Jack znów zaczął płakać. Pohuśtałam go, przeszłam się z nim kilka razy po korytarzu, podetknęłam środek uspokajający w postaci zmaltretowanego sutka, i tak dalej... czysta pielucha, huśtanie, spacer ulicą w wózeczku, powrót do łóżeczka, kolejne bite pół godziny cholernego huśtania w cholernym bujanym krzesełku Kiedy zaczęła się trzecia godzina tego nieprzerwanego płaczu, poczułam, jak wielkimi krokami zbliża się katastrofa – skok z okna na pierwszym piętrze nagle wydał mi się o wiele bardziej atrakcyjny niż jeszcze jedna minuta cholernego wrzasku mojego syna. Pamiętam, że sięgnęłam po słuchawkę i zadzwoniłam do Tony’ego, do redakcji. Odebrała jego sekretarka i powiedziała, że Tony ma ważne spotkanie – Wyjaśniłam jej, że to awaryjna sytuacja. Odparła, że Tony jest u naczelnego. Powiedziałam jej, że gówno mnie to obchodzi, bo to awaryjna sytuacja. – A czy mogę mu przynajmniej powiedzieć, o co chodzi? – zapytała. – Tak – odparłam ze stoickim spokojem. – Proszę mu przekazać, że jeśli nie zjawi się w domu w ciągu godziny, zabiję naszego syna. 7 Nie czekałam, aż Tony oddzwoni. Po pięciu bitych godzinach nieprzerwanego ryku Jack nagle zasnął ze zmęczenia. Więc gdy tylko ułożyłam go w jego pokoju, wyłączyłam z gniazdka telefon obok łóżka. Zdjęłam ubranie, wczołgałam się pod kołdrę, nareszcie poddałam się zmęczeniu. A potem nagle była pierwsza w nocy i Jack znów płakał. Potrzebowałam chwili, by obudzić się na dobre i zorientować, że spałam ponad dziewięć godzin. Ale tę myśl wyparła natychmiast inna, o wiele bardziej paląca kwestia: jakim cudem mój syn mógł spać tak długo bez zmiany pieluchy, nie mówiąc już o jedzeniu? Poczucie winy to najsilniejsza motywacja w życiu, która potrafi sprawić, że człowiek ignoruje największego kaca i przytomnieje w ułamku sekundy, nawet po wielu godzinach snu. Wpadłam do pokoju dziecinnego i odkryłam, że owszem, Jack potrzebuje czystej pieluchy – ale pusta butelka, stojąca na komodzie, świadczyła, że został nakarmiony. Widok butelki zbił mnie z tropu, bo kiedy ja jeden jedyny raz zaoferowałam mu ten substytut piersi, stanowczo go odrzucił. A teraz... – Więc jednak go nie zabiłaś. Tony stał w drzwiach, patrząc na mnie nieufnie zmęczonym wzrokiem. Nie spojrzałam mu w oczy. Po prostu podniosłam Jacka, położyłam go na desce do przewijania i zaczęłam rozpinać pieluchę. – Przepraszam – rzuciłam w końcu, wycierając tyłeczek Jacka z mlecznej kupy. – Nieźle zdenerwowałaś moją sekretarkę – powiedział Tony. – Wywlokła mnie od naczelnego, mówiąc, że to pilna sprawa rodzinna. Na całe szczęście miała dość zdrowego rozsądku, by nie mówić nic więcej przy Jego Lordowskiej Wysokości, ale kiedy wyszedłem z gabinetu, przekazała mi twoje słowa i zapytała, czy chcę zadzwonić na policję. Zamknęłam oczy i zwiesiłam głowę. Ogarnął mnie palący wstyd. – Tony, nie wiedziałam, co mówię... – Domyśliłem się. Mimo to postanowiłem sprawdzić, czy na pewno nie posunęłaś się do dzieciobójstwa, i zadzwoniłem do domu. Ale nie odebrałaś. No cóż, muszę przyznać, przez chwilę zastanawiałem się, czy kompletnie nie zwariowałaś i nie zrobiłaś czegoś nieodwracalnego. Więc uznałem, że może jednak powinienem przyjechać. A kiedy wszedłem, oboje spaliście w najlepsze. Więc wyłączyłem baby-alarm w pokoju Jacka, żebyś mogła się wyspać. – Powinieneś mnie obudzić. – Nie spałaś od... – Przecież ci powiedziałam, że zeszłej nocy spałam pięć godzin. – A ja wiem, że kłamałaś. Cisza. – Wiesz, że nigdy nie skrzywdziłabym Jacka. – Mam nadzieję. – Jezu, Tony... nie pogarszaj sprawy. I tak czuję się fatalnie. Wzruszył tylko ramionami. – Jack już toleruje butelkę. Przynajmniej ode mnie. – Brawo – odparłam, nie wiedząc, co powiedzieć. – I nawet go przewinąłeś. – Na to wygląda. Przepraszam, że podłączyłem z powrotem baby-alarm, ale kiedy Jack usnął, pomyślałem, że wrócę do książki... – Niepotrzebnie przepraszasz. I tak powinnam już wstać. – Na pewno dobrze się czujesz? Z wyjątkiem przerażającego poczucia winy czułam się doskonale. – Strasznie przepraszam. Tony znów tylko wzruszył ramionami. – Już to mówiłaś. Skończyłam zmieniać Jackowi pieluszkę. Zapięłam mu pajacyk. Wzięłam go na ręce, usadowiłam się z nim w wiklinowym fotelu, uniosłam koszulkę i poczułam, jak zaciska dziąsła na moim sutku. Odetchnęłam z ulgą, kiedy mleko popłynęło natychmiast. – A, jeszcze jedno – powiedział Tony. – Pozwoliłem sobie umówić cię do lekarza. Masz wizytę jutro o drugiej. – Dlaczego? – zapytałam, choć znałam już odpowiedź na to pytanie. – No wiesz, skoro nie sypiasz... – Jestem pewna, że to przejściowe. – Ale lepiej, żeby ktoś się tym zajął, nie uważasz? I zadzwoniłem też do firmy o nazwie Nianie Ani, polecił mi ich ktoś z redakcji. Wynajmiemy ci kogoś do pomocy. – Nie potrzebuję pomocy. Poradzę sobie. A poza tym niania będzie nas kosztować fortunę. – Pozwól, że ja się będę o to martwił. Nie odpowiedziałam. Tony wskazał kciukiem w stronę swojego gabinetu. – Pozwolisz, że...? – Idź, pracuj – odparłam. Kiedy tylko wyszedł, oparłam czoło o główkę Jacka i rozpłakałam się. Ale ten łzawy epizod nie trwał długo, bo Jack niezbyt przychylnie zareagował na moje trzęsące się ciało i okazał niezadowolenie, wgryzając się jeszcze mocniej w moją pierś: środek wychowawczy, mający dać mi do zrozumienia, że mam zadanie do wykonania. Wcisnęłam więc emocjonalny hamulec i siedziałam tak, w milczeniu, paląc się ze wstydu i zastanawiając, jak mogłam powiedzieć coś takiego – po raz pierwszy od narodzin Jacka czułam przemożną potrzebę chronienia go, zadbania, by nigdy nie stała mu się żadna krzywda. Ale kiedy zdałam sobie z tego sprawę, uderzyła mnie kolejna, zatrważająca myśl: czy muszę go chronić przed samą sobą? Nie spałam przez resztę nocy. Rano też nie znalazłam czasu, by się zdrzemnąć, bo Jack nie miał zamiaru zasypiać. Więc kiedy we dwójkę dotarliśmy do przychodni, zmęczenie znów zaczynało dawać się we znaki – co natychmiast zostało zauważone przez lekarkę. Na szczęście internistka, którą wybrałam, doktor McCoy, była tego dnia w przychodni, bo chyba nie zniosłabym rozmowy z tym oschłym, małym zadufkiem, który badał mnie ostatnio. Doktor McCoy natychmiast zajęła się nami troskliwie – przez kilka minut oglądała Jacka. Wiedziała wszystko o trudnościach przy porodzie. Byłam ciekawa, czy z Mattingly przedostały się jakieś informacje na temat moich gościnnych występów. W końcu zajęła się mną i od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. – Mały nie daje pani spać? – zapytała. – Ja sama nie daję sobie spać – odparłam i opowiedziałam, jak wyglądały moje ostatnie noce. – Pani musi spać – powiedziała lekarka. – To niezbędne dla pani zdrowia i samopoczucia, i dla pani dziecka. Więc proponuję łagodny środek uspokajający, który pomoże pani wypocząć, gdyby bezsenność wróciła. Jedno ważne pytanie: czy czasem czuje się pani przygnębiona, w dołku? Pokręciłam przecząco głową. – Jest pani pewna? – zapytała. – Bo takie odczucia to nic niezwykłego, kiedy człowiek nie może spać. Powiedziałabym wręcz, że to dość powszechne zjawisko. – Naprawdę, muszę tylko wyspać się porządnie przez parę nocy... – Te tabletki powinny pani pomóc. Tylko jeszcze jeden drobiazg, ale bardzo ważny. Po zażyciu środka uspokajającego nie wolno pani karmić dziecka piersią przez co najmniej osiem godzin, dopóki lek krąży w pani krwiobiegu. – Nie ma obawy – odparłam. – A jeśli bezsenność będzie się przedłużać albo zacznie się pani czuć przybita, musi pani natychmiast do mnie przyjść. Z tym nie ma żartów. Wracałam do domu przekonana, że wiedziała wszystko. Byłam też pewna, że Tony powiedział jej o groźbie, że zabiję Jacka. Doktor McCoy wyraźnie zakwalifikowała mnie do „grupy ryzyka”, bo Hughes na pewno rozmawiał z nią o moim niestosownym zachowaniu w szpitalu. Widziała więc, że kłamię. Tony też wiedział, że kłamałam na temat pięciu godzin snu poprzedniej nocy. I wszyscy byli już pewni, że jako matka jestem absolutnie do niczego i że nie radzę sobie z najprostszymi macierzyńskimi obowiązkami. Bo... O Boże, znowu się zaczyna... Powoli wcisnęłam hamulec. Mocniej chwyciłam kierownicę. Czułam, że zaczynam znikać – zupełnie jakbym malała, jakby wszystko dookoła mogło mnie zgnieść. Włączając w to palanta w mercedesie za mną. Oparł się o klakson, usiłując mnie popędzić. I udało mu się, bo zwolniłam hamulec i ruszyłam naprzód. Ale jego wściekłe trąbienie obudziło Jacka; nie przestawał płakać, gdy weszłam do apteki, by zrealizować receptę. Kiedy przyjechaliśmy do domu, ryczał w dalszym ciągu i nie ucichł przez resztę popołudnia. Obejrzałam go dokładnie, by się upewnić, że nie cierpi z powodu odparzeń, infekcji dziąseł, niedożywienia, szczękościsku, dżumy ani wszystkich innych koszmarnych dolegliwości, jakie tylko byłam w stanie sobie wyobrazić. Podsunęłam mu też swoje niezmordowane sutki – a dwie godziny po tym, jak wyssał mnie do sucha, przestawiłam go na mieszankę, bez żadnych protestów z jego strony. Oczywiście do momentu, kiedy odlepił się od butelki i znów zaczął ryczeć. Zrozpaczona złapałam za słuchawkę i zadzwoniłam do Sandy. Natychmiast usłyszała jego zawodzenie. – Ten to ma płuca – powiedziała. – Jak leci? – Gorzej niż źle. – Opowiedziałam jej o wszystkim, z wyjątkiem groźby pod adresem Jacka. Nie potrafiłam się przyznać do czegoś tak strasznego... nikomu, nawet własnej siostrze, której zawsze zwierzałam się ze wszystkiego– Hm – powiedziała. – Na moje oko to zupełnie normalny kołowrotek, jak to przy dziecku. A ten płacz to może być kolka. Moi chłopcy też przez to świrowali, kiedy byli niemowlakami, a ja odchodziłam od zmysłów. Więc rozumiem, co przeżywasz. Ale to minie. Tego wieczoru Jack zakończył swoją żałosną arię na chwilę przed powrotem Tony’ego, który śmierdział, jakby wypił o sześć dżinów z tonikiem za dużo, i nagle miał ochotę na seks ze mną po raz pierwszy od... Cóż, tak dawno się nie kochaliśmy, że zdążyłam już zapomnieć, jak kiepsko się spisuje po pijanemu. Gra wstępna ograniczyła się do obślinienia mi szyi, rozpięcia guzików dżinsów, wsunięcia łapy w majtki i „pieszczot” przypominających raczej gaszenie papierosa w popielniczce (w której akurat przypadkiem znalazła się moja łechtaczka). Po tym imponującym, antyerotycznym popisie, ściągnął spodnie od garnituru i gatki i wepchnął się we mnie, dochodząc w niecałą minutę... po czym sturlał się ze mnie, przepraszając i mamrocząc jakieś niedorzeczne tłumaczenia, że ma strasznie „czuły spust”, kiedy sobie wypije (więc tak to nazywają). W końcu zniknął w łazience... a do mnie dotarło: to nie było to romantyczne, seksualne zjednoczenie ciał i dusz, na które miałam nadzieję. Kiedy Tony wyłonił się w końcu z toalety, mnie już dawno nie było w sypialni; dzwoniłam do najbliższej telepizzerii, jako że nasza lodówka była ostatnio zupełnie pusta. Kiedy zataczając się, zszedł na dół, odkorkował butelkę czerwonego wina, napełnił dwa kieliszki i opróżnił swój dwoma długimi łykami. W końcu beknął i zapytał: – I jak ci minął dzień? – Bajecznie – odparłam. – Zamówiłam ci pepperoni z dodatkowym serem. Może być? – Czegóż więcej może pragnąć mężczyzna? – Jest jakiś powód, że się tak urżnąłeś? – Czasami człowiek po prostu musi... – Się urżnąć? – Czytasz w moich myślach. – To dlatego, że tak dobrze cię znam, kochanie. – Co ty powiesz? – rzucił nagle, odrobinę za głośno. – Tylko żartowałam. – Nieprawda. Krytykujesz mnie. – Może przestańmy, zanim się pokłócimy. – Ale to świetna zabawa. I dawno nam się należało. – Tak jak ten gówniany seks, który uprawialiśmy... przepraszam, ty uprawiałeś, przed chwilą? I wyszłam z kuchni. Nie, nie rzuciłam się na łóżko i nie rozpłakałam jak głupia. Ani nie zamknęłam się w łazience. Nie zadzwoniłam też do Sandy, żeby się przed nią wyżalić. Po prostu poszłam do pokoju dziecinnego, usadowiłam się w fotelu i zagapiłam w przestrzeń. Byłam zdumiona, jak błyskawicznie wróciłam w tę samą krainę przygnębienia, którą odwiedziłam dwie noce wcześniej. Tyle że tym razem mojego mózgu nie wypełniły żałosne myśli o beznadziei całego życia. Tym razem była tylko rozległa, cicha pustka – poczucie unoszenia się w próżni, w której nic nie miało znaczenia, nic się nie liczyło. Świat stał się płaski, a ja byłam o krok od krawędzi, od katastrofy. I miałam to w dupie. Nie ruszyłam się, kiedy usłyszałam dzwonek przy wejściu. I nie odpowiedziałam, kiedy jakieś pięć minut później rozległo się pukanie do drzwi i bełkotliwy głos Tony’ego, informujący mnie, że moja pizza stygnie na dole. Czas nagle stracił dla mnie znaczenie. Świadoma byłam wyłącznie tego, że siedzę w fotelu i patrzę przed siebie. Owszem, wiedziałam, że w drugim końcu pokoju śpi dziecko. I wiedziałam, że to dziecko jest moim synem. Ale poza tym... Nic. Jakiś czas później wstałam z fotela i poszłam do łazienki. Kiedy się załatwiłam, zeszłam na dół. Usiadłam na kanapie. Włączyłam telewizor. Ekran zamigotał i ożył. Wpatrzyłam się weń, zdając sobie sprawę, że to wiadomości BBC. Zauważyłam też, że jest pierwsza osiem i że na stoliku obok kanapy leży pizza. Ale poza tym... Zwinęłam się na kanapie. Patrzyłam przed siebie. Widziałam zmieniające się obrazy. Czułam też zapach pizzy. Potrzebowałam jeść. Bo nie jadłam nic od... Wczoraj? Przedwczoraj? To nie miało znaczenia. Nagle Jack zaczął płakać. Z miejsca ruszyłam do akcji. Szaleńczej akcji. Przeklinając się za apatię, za tę ucieczkę w katatonię. Szybciej, szybciej, powtarzałam sobie. Bierz się do roboty. Znasz to już na pamięć: Do pokoju. Zdjąć brudną pieluchę. Wytrzeć brudny tyłek. Założyć czystą pieluchę. Wziąć na ręce. Usiąść w fotelu. Podnieść koszulkę. Podetknąć sutek. A potem... Po karmieniu usnął natychmiast. Powlokłam się do sypialni i przekonałam się, że łóżko jest puste (Tony – co za niespodzianka – zabrał się ze swoją pizzą i narastającym kacem do gabinetu). Zwinęłam się na kołdrze, i... Nic. Godzina, dwie, trzy... Mój pęcherz znów upomniał się o swoje prawa – była to jedyna rzecz, jaka potrafiła zmusić mnie do rezygnacji z płodowej pozycji, którą przybrałam. W łazience, siedząc na sedesie, zauważyłam buteleczkę pigułek nasennych na półce nad umywalką. Klucz do prawdziwej pustki, której tak pragnęłam. Podchodząc do umywalki, opierałam się pokusie, by zacząć łykać zawartość buteleczki, po pięć pigułek naraz – dziesięć porządnych łyków, które zapewniłyby mi skuteczne zapomnienie. I nie chodziło o to, że wizja wiecznego snu nie przemawiała do mnie wystarczająco mocno – po prostu byłam zbyt zmęczona, by zrealizować ten pomysł. Łyknęłam więc trzy tabletki (jedną więcej, niż zalecana dawka, ale potrzebowałam czegoś, co mnie skutecznie znokautuje) i wróciłam do łóżka i... Głośnik baby-alarmu zapiszczał. Ale tym razem nie zerwałam się i nie stanęłam na baczność. Nie, tym razem czułam, że moją głowę wypełnia lepka, gęsta maź, która zamazywała kontury przedmiotów i sprawiała, że poruszałam się, jakbym brodziła w smole. Ale rutyna zrobiła swoje: Do pokoju. Zdjąć brudną pieluchę. Wytrzeć brudny tyłek. Założyć czystą pieluchę. Wziąć na ręce. Usiąść w fotelu. Podnieść koszulkę. Podetknąć sutek. A potem... Z powrotem do łóżka. Z powrotem do snu. Który przyszedł natychmiast. I trwał w nieskończoność. Aż... Zorientowałam się, że Tony potrząsa mną niepokojąco gwałtownie i mówi mi, że mam wstawać. Aleja nie chciałam wstawać. Bo wstanie oznaczałoby konieczność przeżycia kolejnego dnia – czy nocy – cokolwiek to było. Wstanie oznaczałoby przymus spojrzenia na ten koszmar, jakim było moje życie. Wstanie byłoby... – Z Jackiem jest niedobrze – powiedział Tony, wyraźnie przestraszony. – Zdaje się, że jest nieprzytomny. – Co? – Nie budzi się. A jego oczy... Zerwałam się na nogi, choć wszystko wokół wciąż przesłaniała mi chemiczna mgła. Mimo że drogę z sypialni do pokoju Jacka pokonywałam ze dwadzieścia razy dziennie, teraz nagle wydała mi się labiryntem, zabarykadowanym jakimiś ciężkimi przedmiotami, na które wpadałam. Kiedy dotarłam do łóżeczka Jacka, potrzebowałam kilku długich chwil, by skupić wzrok. Ale gdy mi się to wreszcie udało, poczułam się, jakbym dostała kopa w żołądek. Bo Jack wyglądał, jakby zapadł w śpiączkę. Podnosząc go, czułam, że jest wiotki i bezwładny – kończyny dyndały jak u szmacianej lalki, głowa kiwała się luźno, oczy były nieprzytomne, puste. Przycisnęłam go do piersi i krzyknęłam jego imię. Żadnej reakcji. Siłą powstrzymałam się, by nie zacząć nim potrząsać. Zbliżyłam twarz do jego buzi i z ulgą poczułam słaby oddech. Odwróciłam się do Tony’ego i kazałam mu wezwać pogotowie. Przyjechało po pięciu minutach. Sanitariusze zajęli się Jackiem. My oboje pojechaliśmy razem z nim, w karetce. Z rykiem silnika mknęliśmy przez miasto na południe. Jack został podłączony do monitora tętna; moje oczy biegały między jego drobnym ciałkiem, przypiętym do noszy, a regularnym pulsowaniem linii na ekranie. Starszy sanitariusz zasypywał nas pytaniami: czy były jakieś konwulsje, drgawki, przypadki bezdechu, czy w przeszłości zdarzały się już podobne incydenty? Nic, nic, nic. Kiedy dojechaliśmy do szpitala St Martin’s, na podjeździe dla karetek czekało na nas dwoje lekarzy. Sanitariusze rozmawiali z nimi przez chwilę. Jacka zawieziono prosto do sali zabiegowej, wypełnionej medycznym sprzętem. Akcją dowodziła lekarka w wieku około dwudziestu pięciu lat. Opanowana, sprawna, natychmiast zauważyła nasz strach. Sprawdzając parametry życiowe Jacka, zadała nam te same pytania, które wcześniej słyszeliśmy od sanitariusza. W końcu zapytała, czy Jack bierze jakieś lekarstwa. W tej chwili poczułam, jak włosy stają mi dęba. Bo wiedziałam, jakie będzie następne pytanie. – A czy pani bierze jakieś leki? – zapytała. – Tak – odparłam. – A co dokładnie? Powiedziałam. – Czy mogło się zdarzyć, że nakarmiła pani syna piersią przed upływem ośmiu godzin? «. Czułam na sobie wzrok Tony’ego. Gdyby ktoś dał mi teraz pistolet, z radością odstrzeliłabym sobie głowę. – Jack obudził mnie z głębokiego snu – powiedziałam. – Byłam tak otumaniona, że nie zastanawiałam się... – Na litość boską – powiedział Tony. – Gdzie ty masz mózg? Lekarka delikatnie dotknęła jego rękawa, dając mu do zrozumienia, by przestał. – Proszę mi wierzyć, to się zdarza bardzo często – powiedziała. – Szczególnie bardzo zmęczonym mamom w pierwszych miesiącach. – Czy nic mu nie będzie? – zapytał Tony. – O której wzięła pani tabletki? – zwróciła się do mnie lekarka. – Nie wiem. – Jak to, nie wiesz? – rzucił Tony, nie panując nad gniewem. – W środku nocy. Tak mi się zdaje. – Zdaje ci się? – Pozwoli pan, że ja się tym zajmę – powiedziała lekarka. Odwróciła się do niego tyłem i położyła mi rękę na ramieniu. – Nie może pani robić sobie wyrzutów z powodu tego, co się stało. – Zabiłam go – usłyszałam własne słowa. – Nic podobnego – odparła stanowczo. – A teraz proszę mi powiedzieć... – Groziłam, że go zabiję, a teraz... Ścisnęła mnie mocno za ramię. – Niech mi pani powie, proszę... wzięła pani te pigułki około piątej, szóstej rano? – Chyba... – A potem obudziła się pani i nakarmiła go o...? – Nie wiem... ale było jeszcze ciemno. – Dobrze. A kto go znalazł w tym stanie? – Ja – odparł Tony. – Około dziewiątej rano. – Czyli prawdopodobnie około trzech do czterech godzin po karmieniu? – Chyba tak. Zwróciła się do pielęgniarki i wydała jej ściszonym głosem jakieś polecenia. – Nic mu nie będzie? – zapytał Tony. – Tak sądzę. Poprosiłam siostrę, by dała mu kroplówkę z soli fizjologicznej, żeby się nie odwodnił. I będzie podłączony do monitora, żebyśmy mieli absolutną pewność, że wszystko jest w porządku. Ale z mojego doświadczenia wynika, że dziecko musi po prostu odespać środek nasenny. – Nie odniesie żadnej trwałej szkody? – dopytywał się Tony. – Wątpię. Dawka leku, jaką otrzymał z mlekiem matki, była tak symboliczna, że... W tej chwili kolana ugięły się wreszcie pod moim ciężarem; uczepiłam się boku noszy Jacka jak pasażer tonącego liniowca, który nie chce opuścić statku, ale nie ma pojęcia, co innego mógłby zrobić. – Źle się pani czuje? – zapytała lekarka. Ile razy przez ostatnich kilka tygodni musiałam odpowiadać na to przeklęte pytanie? – Muszę tylko... Pielęgniarka pomogła mi usiąść na krześle i zapytała, czy chcę wody. Kiwnęłam głową. I nagle zwiesiłam głowę między nogami i zaczęłam wymiotować. Ale mój żołądek wydalił jedynie wodnistą ciecz. – Jezu – rzucił Tony, widząc, jak szarpią mną skurcze. – Zechce pan poczekać na zewnątrz? – poprosiła go lekarka. Kiedy wyszedł, siostra otarła mi twarz i przeprowadziła na leżankę na kółkach, stojącą obok tej, na której leżał Jack. Usiadłam na brzegu, z nogami dyndającymi w powietrzu. – Kiedy pani ostatnio jadła? – zapytała lekarka. – Nie wiem. Kilka dni temu, chyba. – A od jak dawna cierpi pani na depresję? – Nie mam depresji. – Jeśli nie pamięta pani, kiedy ostatnio jadła... – Jestem po prostu zmęczona, nic poza tym. – To też oznaka depresji. – Nie mam... Ale nagle coś mi przerwało. A właściwie sama sobie przerwałam. Choć nie podjęłam świadomej decyzji, by zamilknąć. Lekarka mówiła: – Skoro brała pani środki nasenne, to widocznie miała pani problemy ze... – Próbowałam go zabić. – Nic podobnego. – Powinnam umrzeć. – To kolejny objaw depresji. – Niech mi pani da spokój. Ukryłam twarz w dłoniach. – Czy kiedykolwiek przedtem cierpiała już pani na depresję? Pokręciłam głową. – To pani pierwsze dziecko? Przytaknęłam. – No dobrze. W takim razie... przyjmę panią na oddział. Nie powiedziałam nic. Bo byłam zajęta czymś zupełnie innym – a mianowicie przyciskaniem oczu dłońmi, by odciąć się od wszystkiego wokół. – Czy pani słyszała, co powiedziałam? – zapytała lekarka, wciąż spokojnym, pełnym troski tonem. – Wykazuje pani wyraźne objawy depresji poporodowej i w tych okolicznościach uważam, że powinna pani zostać w szpitalu na obserwacji. Dłonie ucisnęły gałki oczne jeszcze mocniej. – I musi pani zrozumieć, że to, przez co pani przechodzi, nie jest niczym niezwykłym. Wręcz przeciwnie. Depresja poporodowa to... Ale ja zwinęłam się na leżance i zatkałam uszy poduszką. Lekarka dotknęła mojego ramienia, jakby chciała powiedzieć, że rozumie, a potem usłyszałam, jak mówi, że idzie na korytarz, by zamienić dwa słowa z moim mężem. Zostałam w sali sama, z Jackiem. Ale nie mogłam znieść jego widoku. Bo nie mogłam znieść myśli o tym, co mu zrobiłam. Po kilku minutach wróciła. – Rozmawiałam z pani mężem. Został poinformowany o mojej diagnozie i zgodził się, że powinna pani zostać u nas. Rozumie też politykę szpitala, która zaleca przyjmowanie matki i dziecka razem... co przy okazji pozwoli nam się upewnić, że Jackowi nie grożą żadne skutki uboczne tego lekkiego... – Ugryzła się w język, by nie użyć medycznego terminu „przedawkowanie”. – W każdym razie pani mąż stwierdził, że musi już iść do pracy. Ale przyjdzie wieczorem... Widząc, że znów naciągam poduszkę na uszy, lekarka przerwała monolog. Podeszła do telefonu i gdzieś zadzwoniła. Kiedy odłożyła słuchawkę, wróciła do mnie i powiedziała: – Wszystko będzie dobrze. I wyjdzie pani z tego. Widziałam ją wtedy ostatni raz. Po chwili do sali weszło dwóch salowych; odblokowali kółka leżanki Jacka i gdzieś go wywieźli. Kiedy zniknął za drzwiami, zjawiła się pielęgniarka. – Proszę się nie martwić, zaraz pani pojedzie za nim – powiedziała. Ale ja się nie martwiłam. Bo nie czułam nic. Tylko upragnione, wszechogarniające odrętwienie; poczucie, że nic nie ma znaczenia, bo nic nie ma znaczenia. Salowi wrócili po mnie jakieś dziesięć minut później. Przypięli mnie do noszy (ale niezbyt mocno) i powieźli długim korytarzem, na którego końcu znajdowała się towarowa winda. Wszystko, co mijaliśmy po drodze, wydawało mi się szare, kiepsko oświetlone, niedomyte. Powietrze przesycał silny zapach – mieszanina woni środka dezynfekcyjnego i cuchnących śmieci. Drzwi windy otworzyły się. Zostałam wepchnięta do środka i pojechaliśmy