Peter Benchley GŁĘBIA Przekład: Barbara Budzianowska Dla Teddy'ego i Edny Tucker “CRIME and THRILLER” Toruń 1991 Tytuł oryginału: THE DEEP © Copyright by Peter Benchley 1976 For Polish edition © copyright by „Crime ad Thriller”, Toruń 1991 For Polish translation © by Barbara Budzianowska Published by arrangement with „Prava i Prevodi” — Jovan Milenkowić Special thanks to Dragana Miković Redaktorzy wydania PAWEŁ MARSZAŁEK, ANDRZEJ ZASIECZNY Projekt okładki MAREK ZIELIŃSKI Redaktor techniczny MICHAŁ PALACZ Korekta MAGDALENA MARSZAŁEK ISBN 83-85318-07-0 Wydawnictwo „Crime and Thriller” Sp. c., ul. św. Józefa 79, 87-00 Toruń Toruń 1991. Wydanie I. Ark. wyd. 12; ark. druk. 13. Nakład: 20 000 egz.. Papier pism. kl. III, 70 g. format A-l Drukarnia Kujawska w Inowrocławiu, ul. Cegielna 10-12. Zam. nr 1760. 1943 O dziesiątej rano kapitan zauważył, że wiatr zamiera. Z roztargnieniem przeglądał w swej kajucie czasopismo, które ktoś z załogi wniósł na pokład w Norfolk, gdy wyczuł zmianę w rytmie statku; szum wody uderzającej o kadłub jakby złagodniał, jednocześnie w oddali rozległ się trzepot wiotczejących żagli. Zsunął się z koi, przeciągnął i ruszył ku drzwiom. Na lewo od drzwi kajuty zamontowano na grodzi tablicę z mosiężnymi przyrządami do pomiarów meteorologicznych. Słupek rtęci barometru stał na wysokości 75,5 cm. Stuknął w szkiełko i strzałka natychmiast opadła do 74,9 cm. Wyszedł na pokład i ruszył w stronę rufy, chłonąc leniwą bryzę i wpatrując się w horyzont. Niebo było czyste, lecz w powietrzu gęstniała ciemna, żółta mgła. Zmrużył oczy. W oddali wysoko pełzały po niebie cienkie pasma cirrusów. Pierwszy oficer, młody brodaty Szkot, stał przy sterze, prowadząc statek pośród długich fal. Na widok kapitana rutynowo skinął głową. — Trymujesz grot? — spytał kapitan. — Tak jest. I bezan. Nie ma wiatru, nie pracują. — To chwilowe. Będzie wiało. — Mocno? — Nie wiem. To przeklęte radio milczy. Jeśli wojna potrwa dłużej, zapomnimy do czego służy. Sądzę, że mocno. Barometr leci na łeb. Oficer spojrzał na zegarek. — Jak daleko jeszcze? — Do Narrows mamy z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt mil. Tam pomyślimy. Można by iść potem na Hamilton lub na St. George. — Nie ma obaw — oficer z uśmiechem pogładził koło sterowe — Da sobie radę. Kapitan splunął pogardliwie. — Ta krypa? Jedyne, co w niej dobre, to nazwa. Jest ciężka i niezdarna jak prawdziwy Goliat. — Spojrzał w niebo. — No, przynajmniej mamy już za sobą ten cholerny prąd. Około pierwszej w południe nadciągnęły grube, szare altostratusy. Wiatr wiał teraz z prędkością trzydziestu węzłów, pokrywając powierzchnię oceanu białymi grzywami i wzbijając ciężkie fale, które uderzały w dziób „Goliata” i wprawiały w drżenie cały drewniany kadłub. Nastąpiły dwie krótkie, oślepiające ulewy, a z południowego wschodu znów napływały kłęby czarnych chmur. Kapitan w sztormiaku stał przy oficerze, który starał się utrzymać kurs. Mały, żylasty bosman, półnagi, zlany deszczem, dopadł dzioba i zatrzymał się przed kapitanem. — Zabezpieczone? — spytał kapitan. — Tak jest. Tylko czemu wpakowali te ampułki w pudełka na cygara? To przecież kupa forsy. Trzeba uważać jak z jajkiem. — Żadnych uszkodzeń? — Chyba nie. Są obłożone workami z mąką. Pierwsze ciężkie krople deszczu uderzyły kapitana w twarz. — Trzymaj sto dwadzieścia! — powiedział do sternika. — Idę wybrać żagle. Jeszcze się na dobre nie zaczęło. Nagle wiatr zmienił kierunek i skręcił na południowy wschód. Wzmagał się z każdą chwilą, wyjąc wśród takielunku i ostro tnąc deszczem. — Trzymaj zero-dwa-zero — kapitan usiłował przekrzyczeć wichurę. — Może zejdziemy z kursu i przeczekamy przy Bermudach! — zawołał oficer. „Goliat” walnął dziobem w fale. Z przodu odpadł kawałek drewna i niesiony wiatrem w stronę rufy łomotał o wanty. Kapitan nachylił się do oficera krzycząc: — Nikt nie zawija na Bermudy w taką pogodę. Rafy ciągną się tu po dwanaście mil! Jeszcze przez godzinę „Goliat” przedzierał się na północny zachód, usiłując wydostać się z rejonu sztormu. Przy każdym uderzeniu fal, kadłub jęczał i trzeszczał. O trzeciej wiatr nieco ucichł, a deszcz, który zacinał niemal poziomo, zaczął padać bardziej pionowo. Beznadziejnie szare niebo z wolna się przejaśniało. Kapitan ponownie zmienił kurs. Przez pół godziny sterował na południowy wschód, usiłując ominąć południowe wybrzeże w drodze do Narrows. Było to jedyne bezpieczne przejście w zacisze archipelagu Bermudów. — Jeszcze z tego wyjdziemy! — krzyknął do sternika, który uśmiechnął się i zlizał z warg sól. W godzinę później sztorm nadciągnął z północnego wschodu. Wiatr z rykiem zwalił się na statek, tak piętrząc fale, że czarne zwały wody sięgały powyżej masztów. Przetrwały tylko dwa żagle. Pierwszy poszedł fok; oderwał się od bomu, a jego strzępy łopotały w podmuchach wichury. Potężna fala uderzyła w dziób i wyrzuciła statek w górę. W tej samej chwili z wysokości grzbietu fali kapitan dostrzegł latarnię morską. Nie świeciła — obowiązywało przecież zaciemnienie — ale wąski, biały pasek odcinał się wyraźnie na ciemniejącym niebie. Gdy „Goliat” ześlizgnął się z grzbietu w otchłań pośród fal, kapitan chciał coś krzyknąć, ale nad statkiem wyrosła kolejna ściana wody, przewaliła się przez pokład i rzuciła go na kolana. Gorączkowo szukając punktu zaczepienia trafił na kolumnę steru i przywarł do niej kurczowo. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk. Spojrzał w górę i ujrzał bezwolnie wirujące koło steru, podczas gdy sternik znikał w spienionej kipieli. Kapitan zdołał podnieść się i chwycić ster. Statek ponownie uniósł się na grzbiecie fali i znów zamajaczyła latarnia. Bezan był jeszcze cały — mieli szansę! Gdyby zdołali dotrzeć jakoś do latarni, mogliby potem dopłynąć do portu w St. George. Bezan wciąż jeszcze pracował. Statek w głębokim przechyle szedł kursem na północ. Gdy wznosił się na falach, kapitan wytężał wzrok w zacinającym deszczu i tumanach wodnego pyłu, sterując kilka stopni na prawo od latarni. Coś poruszyło się w ciemnościach śródokręcia. Początkowo kapitan sądził, że fala niesie jakiś przedmiot. Po chwili jednak dostrzegł, że to bosman — walcząc z zalewającymi pokład falami usiłował doczołgać się ku dziobowi. Gdy był już blisko, zaczął coś krzyczeć, lecz kapitan zrozumiał tylko słowa: — St. David's! Kiwnął głową i wskazał przed siebie. Bosman z wykrzywioną spazmatycznie twarzą podczołgał się bliżej. — To nie St. David's! — wrzasnął. — Ależ tak! — odkrzyknął kapitan. — Nie! To przeklęte Gibb's Hill! — Nieprawda! — Gibb's Hill! Patrz prosto! Kapitan wbił wzrok w ciemności. Za dziobem, w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów, dostrzegł to, o czym mówił bosman — nierówną, poszarpaną linię fal przybrzeżnych. Oznaczały obecność raf. Zdezorientowany i oślepiony deszczem, nie zauważył, że statek zniosło z kursu na południowy zachód o dwanaście mil! Gwałtownie skręcił ster w lewo i statek zaczął odpadać od wiatru. Przez moment sądził, że zdoła ominąć rafę. Wtem rozległ się pierwszy, niemal bolesny chrzęst drewna trącego o skałę. Statek drgnął, zatrzymał się i szarpnął, po czym znów stanął i znów szarpnął w przód. Dziób uniósł się i gwałtownie opadł. Nadbudówka na śródokręciu oderwała się od pokładu, a rufa przechyliła w lewo. Kapitan potknął się, sięgnął po ster i nie trafił. Jego ręka ześlizgnęła się po wirującym kole, a przegub utkwił w prętach. Przez sekundę próbował zatrzymać koło łokciem, lecz daremnie — kość pękła. Wyrzucona z koła ręka nie znalazła oparcia. Kapitan pogrążył się w odmętach. Nad ranem sztorm ucichł. U stóp wysokich skał spacerował plażą oficer marynarki brytyjskiej. Obok niego biegł pies. Zawsze po sztormie brzeg pokrywały rozmaite szczątki. Tym razem jednak było ich wyjątkowo dużo. Pies z zainteresowaniem obwąchiwał resztki wraku. Właśnie unosił nogę nad kawałkiem drewna, gdy zwęszył coś niezwykłego. Zaskomlał i, wyraźnie podniecony, ruszył w przód. Gdy dopadł dużej pokrywy luku, zaczął gwałtownie kopać. Jego właściciel, zaciekawiony, podszedł bliżej i, by ułatwić psu pracę, uniósł pokrywę. Pod spodem, na wpół zakopany w piasku, leżał człowiek. Miał na sobie jedynie strzępy szortów. Głowa opadła mu na bok, a z jego ust i uszu wypłynęła woda. Oficer schylił się i próbował go unieść. Człowiek wydał z siebie chrapliwy, bulgocący dźwięk i jęknął. Jego powieki drgnęły. Nazywał się Adam Coffin. 1 Na głębokości metra krew wydaje się w morzu zielona. Woda filtruje światło pochłaniając stopniowo barwy jego widma. Pierwsza poddaje się i znika czerwień. Zieleń jest trwalsza, ale poniżej trzydziestu metrów blednie i przechodzi w błękit. Na głębokości sześćdziesięciu metrów i niżej — krew staje się czarna. David Sanders siadł na piaszczystym dnie i patrzył, jak zielonkawy płyn sączy się z grzbietu rannej ryby. Był to wielki, co najmniej półmetrowy morlesz w błękitnoszare cętki, o zębach długich niczym kły. Zapewne jakaś drapieżna ryba rozorała mu grzbiet — krew falami wypływała z rany i natychmiast rozpraszała się w wodzie. Ryba błędnie krążyła w miejscu, wyraźnie oszołomiona bólem i wonią własnej krwi. Sanders odbił się od dna i ruszył w jej stronę sądząc, że zacznie uciekać. Tymczasem ryba w dalszym ciągu miotała się to w przód, to w tył. Zbliżył się do niej na odległość metra; skoro nie uciekała, zamierzał ją złapać. Nagą dłonią chwycił jej grzbiet u nasady ogona. Pod wpływem dotknięcia ryba wpadła w panikę — rzucała się i konwulsyjnie miotała, tak iż widział jedynie rozedrganą, mglistą plamę. Sanders zamknął oczy i zacisnął dłoń na grzbiecie ryby. Jednocześnie poczuł piekący ból. Zdumiony i przerażony otworzył oczy, zarazem zwalniając uchwyt. Teraz jednak nie puszczała ryba, która z całej siły zatopiła przednie zęby w jego dłoni. Jęknął z bólu i szarpnął ręką, uwalniając ją z pyska ryby. Z błękitnych śladów na dłoni sączył się faliście zielony płyn. Spojrzał w górę, walcząc z pragnieniem wypłynięcia na powierzchnię, gdzie w odległości kilku metrów kołysała się na kotwicy łódź. Głęboko wciągnął powietrze złorzecząc sam sobie. Próbował zachować spokój, powtarzał: — Nie wpadaj w panikę, nie spiesz się, nie wstrzymuj oddechu. Spokojnie, spokojnie! — nakazywał sobie w myślach. Odepchnął się od dna znacząc swój ślad krwią. Starał się płynąć nie prędzej niż pozwalało na to tempo przepływu tlenu z butli. Siedząca w łodzi Gail Sanders usłyszała męża nie widząc go jeszcze. Coraz liczniejsze pęcherzyki powietrza z szumem wyskakiwały na powierzchnię. Gdy wynurzył głowę, schwyciła przewód aparatu tlenowego, a gdy rozpiął pas i zsunął z ramienia przytrzymujący butlę rzemień, wciągnęła ją na pokład. — Znalazłeś coś? — Nic. Piasek i korale. Nie ma tam żadnego wraku. — Prawą ręką trzymał się burty. Gail spostrzegła ślady krwi. — Co się stało? Sanders speszył się. — Drobiazg. Odepchnąwszy się płetwami, wszedł na pokład i spojrzał w kierunku odległego o dwieście, może trzysta metrów brzegu. Na szczycie skały, nad plażą, lśniły jaskrawo w słońcu pomarańczowe budynki klubu „Orange Grove”. Jedną rękę wyciągnął prosto przed siebie, a drugą w stronę odległej latarni morskiej. — Ratownik mówił, że o dziesiątej, tak? W miejscu gdzie światła klubu padają o dwunastej, a światło latarni o dziesiątej — znajduje się wrak. Powinniśmy być dokładnie pod nim. — Może go już nie ma? Trzydzieści lat pod wodą... — Ratownik twierdzi, że wciąż widać stępkę i część szkieletu. Gail zawahała się, — Podobno można zamówić przewodnika. — Do diabła z przewodnikiem! Sam potrafię go znaleźć, jeśli w ogóle istnieje. — Ale... — Gail dotknęła jego krwawiącej dłoni. — Byłoby rozsądniej wziąć przewodnika. — Nie trzeba — Sanders zignorował jej gest. — Woda jest wodą. Wszystko będzie dobrze, byle nie wpaść w panikę. Gail spojrzała ponad rufą w dal. Linia fal w odległości jakichś czterdziestu metrów zdradzała obecność rafy koralowej. Za nią rysowała się następna rafa, a za nią jeszcze jedna. — Skoro statek uderzył w rafę, to czy nie stało się to przy pierwszej z nich i czy nie tam właśnie zatonął? — zapytała. — Niekoniecznie. Wiatr mógł go pchać od jednej rafy do drugiej, statek mógł się od nich odbijać. — A więc wszystkie wchodzą w rachubę? — Tak. Ale ratownik twierdzi, że widział wrak za pierwszą linią fal. Może nie wypłynęliśmy dostatecznie daleko. Sanders poluzował linę kotwicy. Łódź zaczęła dryfować tyłem w kierunku drugiej linii raf. Kiedy znaleźli się przy nich, ponownie zaklinował linę i dopasował rzemienie aparatu tlenowego. — Czy jesteś w stanie nurkować? — spytała Gail. — Naturalnie. Ta ręka to naprawdę drobiazg. Owinę ją, żeby nie krwawiła i nie przyciągała drapieżników. Gail zaczęła przygotowywać swój sprzęt. Przykręciła regulator powietrza do zaworu u góry butli, po czym otworzyła zawór. Gdy powietrze z gwałtownym sykiem napłynęło do regulatora, nacisnęła odpowietrzacz, by usunąć pozostałości wody z ustnika. Potem założyła balast — pas z trzema kilogramowymi odważnikami, zanurzyła płetwy w wodzie i wsunęła w nie stopy. Wypłukała maskę, splunęła i pośliniła wewnętrzny brzeg okularów, by nie zachodziły mgłą. Ustawiła butlę pionowo i sprawdziła długość rzemieni. — Pomożesz? — obróciła się i spostrzegła, że Sanders nawet nie zaczął się ubierać. Patrzył na nią. — Co się stało? — spojrzała pytająco. — Nic — uśmiechnął się. — Po prostu tracę głowę. Siedzę tu gapiąc się z zachwytem, jak plujesz w maskę. Roześmiała się. — Pewnie chcesz nurkować nago? Zrobimy eksperyment? Wstał, podniósł jej butlę i czekał, aż nałoży uprząż na ramiona. — W tych butlach nie ma rezerwy — powiedziała. — Nie będzie ci potrzebna. Jest tu zaledwie sześć, sześć i pół metra. Powietrza wystarczy na godzinę. Może nawet dłużej, jeśli będziesz ostrożna. Gail siadła na burcie tyłem do morza i zaczęła oddychać przez ustnik. — Dobre powietrze. — Mam nadzieję. W przeciwnym razie byłby to bardzo krótki miodowy miesiąc. — Kiedy będziesz gotów? — Za minutę. Ruszaj już. Tylko rozejrzyj się, nim zejdziesz w dół. Mogą tam czyhać różne niespodzianki. Gail przekoziołkowała w tył przez burtę i zniknęła w chmurze pęcherzyków. Sanders znalazł jakąś szmatkę i owinął nią rękę. Zebrał swój sprzęt, nałożył aparat z tlenem i zsunął się do wody. Minęło parę sekund, nim pęcherzyki powietrza rozproszyły się i uzyskał pełnię widzenia. Światło słońca sączyło się przez błękit, a na piasku i koralach tańczyły jasne plamy. Woda była zupełnie przezroczysta. Widział na odległość ponad trzystu metrów. Gdy znajdował się jakiś metr pod powierzchnią, wolno obrócił się wokół, sprawdzając czy w półmroku, na granicy widzenia, nie kryje się jakieś niebezpieczeństwo. Dostrzegł jedynie dwa szczupaki, które mignęły wśród skał. Spojrzał w dół i zobaczył Gail. Siedziała na dnie i grzebała palcami w piasku. Wokół niej kręcił się mały granik oczekując na jakiś kęs — robaka lub skorupiaka — którego mógłby znaleźć w chmurze rozgrzebanego przez Gail piasku. Sanders wolno odbił się i ruszył w jej stronę przełykając ślinę w miarę wzrostu ciśnienia, by odblokować nacisk na bębenki uszu. Gdy znalazł się na dnie, zauważył, że tworzy ono rodzaj amfiteatru, nieckę, której trzy koralowe ściany pną się stromo ku powierzchni. Z czwartej strony otwierało się morze. Tam właśnie kołysała się łagodnie ich łódź. Lina kotwiczna widniała na wprost Sandersa i biegła do skał, w których tkwiła kotwica. Słyszał jedynie cichy świst własnego oddechu i bulgotanie pęcherzyków zużytego powietrza. Rozejrzał się wokół, usiłując rozróżnić niewyraźne kontury w dali, gdzie przejrzysty błękit gęstniał i przechodził w mroczną mgłę. Jak zawsze, gdy nurkował po raz pierwszy od miesięcy, czuł dreszcz emocji, subtelne i podniecające połączenie agorafobii i klaustrofobii; samotny i bezbronny na szerokiej połaci piasku był pewien, że widzą go istoty, których sam dojrzeć nie mógł. Równocześnie jednak czuł się uwięziony wśród tysięcy ton wody, których delikatne, lecz uporczywe ciśnienie wyraźnie odczuwał. Odbił się od dna i ruszył w prawo, gdzie urywała się prosta linia skał. Płynąc wzdłuż raf wypatrywał choćby śladu wraka; kawałka metalu, szkła czy drewna. Przepłynął cały basen, lecz nie znalazł niczego. Ruszył więc w środek niecki, ku Gail. Dotknął jej ramienia. Gdy podniosła głowę, uniósł brwi i w bezradnym geście rozpostarł ręce, jak gdyby pytając: — No i gdzie to jest? Wzruszyła w odpowiedzi ramionami i podniosła kawałek szkła — dno butelki. Machnął pogardliwie ręką: — Zostaw to. Wskazał, by płynęła za nim. Razem ruszyli w lewo. Brzeg basenu tworzyły skały i korale ciągnące się niemal w linii prostej. Obok nich przemknęła jaskrawa ławica błękitnozielonych cyrulików. Na musztardowym koralu o zachęcająco gładkiej powierzchni tańczył promień słońca. Sanders zrobił ostrzegawczy gest. Skinęła głową; był to koral ognisty, dobrze wiedziała, że dotknięcie jego śluzowatej powierzchni powoduje straszny ból. Płynęli wzdłuż raf, za nimi podążały ryby w nadziei na smaczny kąsek. Nagle Sanders poczuł, że Gail szarpie go za kostkę. Odwrócił się. Miała szeroko otwarte oczy, szybko i nerwowo oddychała. Wskazywała w lewo. Sanders obrócił głowę i dostrzegł olbrzymią, nieruchomą barakudę patrzącą na nich czarnym okiem w białej obwódce. Jej gładki tułów lśnił niczym ostrze, a wysunięta, półotwarta dolna szczęka ukazywała rząd nierównych, ostrych jak igły zębów. Sanders ujął lewą rękę Gail, przekręcił pierścionek z brylantem do wewnątrz dłoni i zacisnął ją w pięść. Jakby dla podkreślenia wagi tego gestu sam też zacisnął pięść. Gail kiwnęła głową ze zrozumieniem i wskazała ku górze. Kiwnął przecząco głową: — Nie. — Gail nalegała, marszcząc brwi. — Wypływam — zdawała się mówić. — Jeśli chcesz, to zostań. — Mocno odbiła się w górę. Sanders wciągnął z irytacją powietrze i ruszył za nią. — Chcesz zrezygnować? — spytał, gdy znaleźli się na pokładzie. — Nie, chciałabym tylko odpocząć. Dostaję gęsiej skórki na widok barakudy. — Po prostu przepływała obok nas. Ale zostaw pierścionek na łodzi. Ten kamień tak błyszczy, że w końcu przysporzy nam kłopotów. — Jakich? — To przynęta dla drapieżników. Gdy pierwszy raz nurkowałem w okolicach raf, miałem przy kostiumie mosiężną sprzączkę. Instruktor kazał mi ją obciąć. Nie chciałem się zgodzić, kostium kosztował piętnaście dolarów. Facet wziął wtedy nóż, przywiązał go do kija i ułożył na piasku do góry ostrzem. Staliśmy z półtora metra od noża — instruktor poruszał kijem, a ostrze lśniło w słońcu. Wykonał cztery, może pięć ruchów, gdy podpłynęła do nas ogromna barakuda wpatrując się w nóż. Instruktor znów poruszył kijem i wówczas ryba błyskawicznie rzuciła się na nóż. Atakowała raz po raz, coraz bardziej kalecząc sobie pysk, ale przy każdym ruchu kija ponownie rzucała się na ostrze. Cały czas wyobrażałem sobie, że atakuje sprzączkę na moim pasie lub jej okolice. Nigdy więcej nie założyłem tego kostiumu poza basenem. Gail zdjęła pierścionki i ukryła je w schowku przy sterze. — I jeszcze jedno — powiedział Sanders. — Kiedy nurkujemy tylko we dwoje, ktoś musi dowodzić. — Po co nam dowódca? — Gail sądziła, że to żart. — Czy jesteśmy na próbie sprawności? — Psiakrew, nie! — głos Sandersa zabrzmiał zbyt ostro w stosunku do jego intencji. — Tyle że pod wodą należy wiedzieć, gdzie kto jest. Gdyby to był rekin, a nie barakuda, a ty, zamiast mnie słuchać, ruszyłabyś na powierzchnię, mielibyśmy niezłą zabawę. — Rekin? Tutaj? — Oczywiście. Nie muszą atakować, ale spotyka się je w tej okolicy. A jeśli się pojawi, nie wolno robić głupstw. — Jakich głupstw? — Na przykład w panice uciekać na powierzchnię. Jak długo wystarcza powietrza, trzeba trzymać się dna i szukać kryjówki w rafie. Gdy tylko ruszysz na powierzchnię, zwłaszcza gdy płyniesz, zbyt szybko, stajesz się łatwą zdobyczą. Zaś na powierzchni jesteś gotowym obiadkiem. — A jeśli wyczerpię powietrze? — Dzielimy się wtedy moim i czekamy na pierwszą możliwość, by razem wypłynąć. Jeśli nie trafimy na prawdziwą bestię, mamy szansę dotarcia do łodzi. Sanders spostrzegł, że rozmowa o rekinach wytrąca Gail z równowagi. — Nie przejmuj się — dokończył. — Tylko nie rób nic na własną rękę. — Zgoda — nabrała powietrza, włożyła maskę i zanurzyła twarz, w wodzie. — Sądzisz, że ta barakuda odpłynęła? — Prawdopodobnie tak. Jeszcze przez chwilę patrzyła w wodę, badając dno. Właśnie miała zdjąć maskę, gdy dostrzegła coś dużego i brązowego tuż za łodzią. — Co to jest? — spytała podając maskę Sandersowi. — Gdzie? — przechylił się przez burtę. — Za nami. Na granicy wzroku. — Niech mnie... to przecież wręga! Nareszcie! — Sanders poluzował cumę i łódź zaczęła dryfować, przesuwając się o kilka metrów w tył. — Czy kapitan przystani mówił, że ten statek nazywał się „Goliat”? — Tak, „Goliat”. Zanurzyli się niemal równocześnie. Gdy rozproszyły się pęcherzyki powietrza, zobaczyli leżące na dnie zbutwiałe szczątki wraka. Długa, gruba belka sterczała pod kątem prostym do skał. Biały piach pokrywały rozrzucone zbutwiałe deski. Sanders dotknął ramienia Gail. Podniosła głowę. Uśmiechnął się i połączył kciuk z palcem wskazującym, jakby mówił „w porządku”. Odpowiedziała mu tym samym gestem. Posuwali się wzdłuż stóp rafy, tuż nad dnem. Gail podniosła zardzewiałą, spękaną i wyszczerbioną puszkę. Sanders wyjął ze szczeliny w skale nietkniętą butelkę z coca-colą. Gail położyła się na dnie i zaczęła grzebać pod jednym z końców wielkiej belki. Znalazła widelec i kawałek talerza. Sanders dostrzegł, że przy drugim końcu wręgi coś wystaje z piasku. Grzebał tak długo, aż rozpoznał łapę potężnej kotwicy. W moment później Gail pokazała na migi, że wypływa. Ruszył za nią. Gdy byli już na powierzchni, wypluła ustnik. — Opłyńmy teraz rafę — powiedziała. — Dlaczego? — Nic tu nie ma. Z drugiej strony możemy znaleźć więcej. — Dobra, tylko uważaj na wielkie fale, gdy będziesz płynąć na drugą stronę. A jeśli zabraknie ci powietrza, nie kręć się w kółko, tylko wracaj. Dno po zewnętrznej stronie rafy przypominało śmietnik. Wszędzie leżało połamane drewno i zardzewiałe żelastwo, wciąż natykali się na obrośnięte koralem kawałki metalu. Gail wygrzebała z piasku cynowy kubek. Poza lekkim wgnieceniem i pogiętym uchwytem był nienaruszony. U stóp rafy Sanders dostrzegł geometrycznie okrągły pierścień korali. Podniósł go na wysokość oczu i uśmiechnął się do Gail. Była to pozostałość mosiężnego obramowania luku. Gail grzebała w miejscu, gdzie znalazła kubek, i wkrótce ułożyła niewielką stertę sztućców — noże, widelce i łyżki. Wszystkie były pogięte i wyszczerbione. Podpłynęła do Sandersa, który szperał w szczelinie rafy. Nieco wyżej dna rafa tworzyła koralowy nawis, który urywał się z pół metra nad piaskiem, tworząc niewielką niszę. Gail dotknęła ramienia męża, wskazując wnękę. Potrząsnął przecząco głową. — Nie — ostrzegł ją gestem. — Nie wiadomo, co się w niej kryje, co czyha na wyciągniętą rękę. Rozdzielili się. Gail wróciła w miejsce, gdzie znalazła widelce i noże, Sanders w dalszym ciągu penetrował szczeliny rafy. Teraz zbliżył się do niszy nieco większej od tej, przed którą ostrzegał Gail. Schylił się i badał jej wnętrze. Było niebezpiecznie ciemne. Właśnie miał się odwrócić i szukać gdzie indziej, gdy dostrzegł ledwie zauważalny refleks świetlny. Trzymając się skały, by zachować równowagę, usiłował zgadnąć, co tak lśni w mroku. Spojrzał na swoją, obwiązaną szmatą dłoń i nagle przypomniał sobie fotografię czyjejś ręki pogryzionej przez murenę; spod strzępów ciała świeciły bielą kawałki kości. Jak zawsze, tak i tym razem poczuł, że mdli go na samo wspomnienie tej fotografii. Zawahał się. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Zdawał sobie sprawę, że oddycha zbyt szybko. Ogarnął go lęk. Nienawidził tego uczucia. Znów spojrzał na rękę i zmusił się do wepchnięcia jej w szczelinę. Głęboko wciągnął powietrze i błyskawicznym ruchem schwycił lśniący przedmiot. Jego palce zacisnęły się na czymś małym i delikatnym. Szybko wyjął dłoń z ciemności. Okazało się, że trzyma szklaną ampułkę długości ponad czterech centymetrów — zwężała się ku obu końcom i wypełniona była płynem żółtawej barwy. Gdy ją oglądał, poczuł, że wyczerpuje mu się zapas powietrza. Oddychał z coraz większą trudnością. Szybko zebrał rzeczy, które zostawił u podnóża rafy, podpłynął do Gail i dotknął jej ramienia. Gdy podniosła głowę, wskazał palcem gardło. Skinęła i powtórzyła jego gest. Odbili się od dna, wypłynęli na powierzchnię i dotarli do łodzi. — To wspaniałe! — wykrzyknęła Gail, zdejmując płetwy i pas z balastem. — Naprawdę wspaniałe. Na dnie łodzi, obok sztućców i cynowego kubka, który znalazła, leżały łupy Sandersa: zardzewiała, pogięta rakietnica, brzytwa i coś, co przypominało chropawą bryłkę węgla. — Co to jest? — spytała. — Pewnie jakiś metal. Niektóre pokrywają się warstwą czarnej substancji, gdy leżą długo w morzu. Później rozbijemy to młotkiem i zobaczymy, co jest w środku. — Sanders otworzył prawą dłoń i wyjął spod opatrunku ampułkę. — Spójrz — podał ją Gail. — A to co? — Pewnie jakieś lekarstwo. Można ułamać końcówkę i wyciągnąć płyn strzykawką. — Ciekawe, czy zachował swoje właściwości. — Możliwe. Jest pozbawiony dopływu powietrza... kto wie... Spojrzał w dal ponad dziobem. — Jutro weźmiemy ze sobą torbę. Myślę, że na dnie można jeszcze sporo znaleźć. Gdy dobili do brzegu, ratownik, jasnowłosy, opalony, w białej trykotowej koszulce z czerwonym krzyżem na plecach, już czekał, stojąc po biodra w wodzie. Chwycił za dziób, wciągnął łódź na piasek i pomógł wyładować sprzęt. — Widzę, że coś macie — zwrócił się do Gail, która ułożyła swoje skarby na ręczniku i wiążąc jego końce sporządzała tobołek. — To i owo — odpowiedział Sanders. Ratownik zirytował go już przy pierwszym kontakcie rano, gdy Sanders wypożyczał od niego „Wielorybnika z Bostonu”. Był zbyt młody i pewny siebie, na pewno bliższy wiekiem dwudziestosześcioletniej Gail niż jemu, trzydziestosiedmioletniemu mężczyźnie. Sanders uważał, że chłopak interesuje się bardziej biustem Gail, która nachylała się nad ręcznikiem, niż pozostałościami z wraka. Wyczuwając niechęć Sandersa, ratownik zapytał uprzejmie: — Czy znalazł pan jakieś pociski? — Pociski? — Tak, pociski artyleryjskie. Ładunki głębinowe. No, wie pan, materiały wybuchowe. — Niewypały? — Podobno na pokładzie „Goliata” znajdowała się amunicja, ale może to tylko plotki... — Poszukamy jutro. Chcielibyśmy znów wypożyczyć łódź — odparł Sanders. — Proszę bardzo. Jeśli wiatr nie zmieni się na południowy i nie zacznie wiać. Wtedy lepiej nie zbliżać się do raf. „Goliat” też wyszedłby na tym inaczej... Objuczeni sprzętem, Gail i David z trudem brnęli przez plażę. Miliony morskich żyjątek w twardych skorupkach pokrywały piasek, który przybrał barwę różową i pod stopami zdawał się delikatny niczym talk. Gdy dotarli do podnóża skał, Sanders ciężko dyszał. Z trudnością utrzymywał w spoconych dłoniach szyjki butli z tlenem. Spojrzał w górę, gdzie piętrzyła się trzystumetrowa ściana z korali i wapienia. Na prawo widniały wąskie, kręte schodki, prowadzące na szczyt. Z lewej strony znajdowała się winda — klatka o powierzchni metra kwadratowego, która poruszała się po stalowej prowadnicy, osadzonej w betonowej podstawie u stóp skał. Zainstalowano ją przed dziesiątkami lat w wykutym w skale szybie. Windę wprawiano w ruch za pomocą dwu przycisków oznaczonych: „góra”, „dół”. Nie było żadnej sygnalizacji alarmowej. W razie awarii pasażerowie (maksimum trzy osoby) musieliby czekać, aż ktoś ich dojrzy i wezwie pomoc. Przy śniadaniu opowiadano o jakimś starszym małżeństwie, które utknęło w windzie o zmroku. Zeszli z plaży ostatni, toteż nikt nie mógł dojrzeć ich z dołu. Tymczasem w nocy wiatr zmienił kierunek na południowo-zachodni i rozpętał się sztorm. Wichura trzęsła klatką niczym skarbonką. Gdy znaleziono ich nad ranem, kobieta nie żyła — szok był zbyt silny. Natomiast mężczyzna postradał zmysły — bredził coś o złych duchach wyjących w ciemnościach i ptakach, które chciały wydziobać mu oczy. W poprzednią stronę Gail nie chciała zjechać windą. — Boję się wind w biurze, a co dopiero tutaj — oświadczyła. Sanders nie sprzeciwiał się, ale nalegał, by zwieźć butle tlenowe. Jeśli schodząc, uszkodzimy którąś z nich, to wylecimy w powietrze. Tym razem jednak nie zamierzał piąć się w górę o własnych siłach. Ruszył w lewo do windy. Gail udała się w prawo. — Nie chcesz chyba wchodzić po tych schodach! — krzyknął. — Oczywiście, że chcę. A co z tobą? Sądziłam, że nie lubisz wysokości. — Tak jak i samolotów, ale nie zamierzam rujnować sobie życia z tego powodu. — Za nic nie wejdę do tej klatki. Chodź, to niezłe ćwiczenie nóg. Sanders potrząsnął głową. — Do zobaczenia na górze. — Wepchnął sprzęt do windy, zatrzasnął drzwi i włączył przycisk. Coś trzasnęło, silnik warknął, jęknął, i klatka oderwała się od ziemi. Sanders stał twarzą do skały, wpatrując się w jej szarą powierzchnię. Po chwili odwrócił się ku morzu i całą siłą woli spojrzał w dół; ratownik, który przewoził łódź do hangaru i jakaś symetrycznie ułożona para na kolorowym ręczniku coraz bardziej upodabniali się do znaczka nalepionego na różowy piasek. Po jakimś czasie wyczuł zmianę rytmu silnika, jego dźwięk stawał się coraz bardziej jękliwy. Gdy klatka szarpnęła i stanęła, Sanders nie przejął się zbytnio. Sądził, że ktoś zatrzymał ją celowo i że za chwilę ruszy. Czekał. Silnik wciąż warczał jak samochód na luzie przy gazie wciśniętym do dechy. Sanders nacisnął guzik. Rozległ się trzask, lecz dźwięk silnika nie uległ zmianie. Nacisnął drugi guzik. Znów usłyszał trzask, ale winda nawet nie drgnęła. Spojrzał w górę. Jakieś cztery metry nad jego głową widniała płaszczyzna szczytu. Gail dobrnęła na górę, ciężko dysząc. Czuła ból w udach i łydkach. Przeszła parę kroków i stanęła zdziwiona brakiem windy. Uśmiechnęła się. Widać David stchórzył i poszedł w jej ślady. Zawróciła w stronę schodków i spojrzała w dół. Nie było tam jednak nikogo. Krople zimnego potu wystąpiły jej na czoło. Biegiem ruszyła do wylotu szybu windy i głęboko przechyliła się przez barierę. Doznała gwałtownej ulgi: klatka nie urwała się i nie roztrzaskała o skały. Sanders wyciągnął ręce przez pręty i trzymał się stalowego słupa prowadnicy. — Co się stało? — krzyknęła. — Stoi! Spojrzała na mechanizm widoczny u wylotu szybu windy. Z betonowego podłoża wystawały dwa stalowe uchwyty i obejmowały prowadnicę. Stała tam również wielka, metalowa skrzynia — wewnątrz mieścił się zapewne silnik. Nigdzie jednak nie mogła znaleźć przyrządów kontrolnych ani przełączników. — Nie ruszaj się! — krzyknęła. — Idę po pomoc! Wpadła do hallu klubu, lekceważąc surowo brzmiący napis: „Zabrania się wchodzić boso i w kostiumach kąpielowych”. — Winda stanęła! — krzyknęła, wpadając do recepcji. — Jest w niej mój mąż! Starszy recepcjonista w jaskółce wydawał się bardziej przejęty strojem Gail niż awarią windy. Powiedział tylko: — Tak. — Winda stanęła! Mój mąż... — Tak — powtórzył recepcjonista. Podniósł słuchawkę i wykręcił jedną cyfrę. — Proszę coś zrobić! — krzyknęła Gail. — Tak jest, proszę pani. Clarence? Znowu to samo — oświadczył do słuchawki lekko drwiącym tonem, jak gdyby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem”. — Pomoc niebawem nadejdzie — zakomunikował. — Co znaczy „niebawem”? — Gdyby pani zechciała poczekać na werandzie — zignorował pytanie, rzucając pełne dezaprobaty spojrzenie na jej strój. Gdy znalazła się na zewnątrz, zaczęła biec. Nagle dostrzegła uśmiechniętego Sandersa, który stał na płaskim szczycie skały?! Rzuciła się ku niemu i gwałtownie zaczęła go całować. — Tak się przeraziłam... — zaczęła. — Jak ją naprawiłeś? — Nie naprawiłem. Wciągnąłem się na rękach po prowadnicy. — Co takiego? — Wdrapałem się. Zwyczajnie. Nie dowierzając, Gail przechyliła się przez krawędź skały. Winda stała tam, gdzie poprzednio. — Dlaczego? — Nigdy przedtem nie miałem okazji... Spojrzała na niego i poczuła, że ogarnia ją gniew. — Chcesz się zabić? — Głuptas jesteś. Skalkulowałem ryzyko i uznałem, że dam sobie radę. — A gdybyś się mylił? — No cóż, nic nie jest pewne — zauważył ogarniającą ją wściekłość. — Daj spokój, wszystko w porządku... — zrobił unik, widząc zbliżającą się pięść Gail. — Przestań — podniósł rękę, by osłonić się od następnego ciosu. Schwycił Gail, unieruchomił ją i przyciągnął do siebie. — Głuptasku, nic się nie stało. Walczyła z nim jeszcze przez chwilę, potem spokojnie stanęła i pozwoliła się objąć. — Komu chcesz imponować? — spytała. Właśnie miał odpowiedzieć, gdy usłyszał za sobą kroki. Obrócił się. Był to stary Murzyn z pękiem kluczy. — Niecierpliwa jak dziecko — burczał pod nosem, szukając klucza do metalowej skrzyni. — Czy to się często zdarza? — spytał Sanders. Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Murzyn otworzył skrzynię, włożył rękę do środka i coś w niej gmerał. Dźwięk silnika wrócił do normy. Przez chwilę jeszcze majstrował, aż w końcu rozległ się trzask i tryby zaczęły się obracać. W parę sekund później winda ukazała się na górze. Stary zamknął drzwiczki, przekręcił klucz, odwrócił się i ruszył w stronę hotelu. — Halo! — zawołał Sanders. — Co to było? — Nigdy nie wiadomo. Może za zimno, może za ciepło... — Czy ta winda może się urwać? — Póki co nie spadła. Nawala przez te zapadki. Co jakiś czas się zakleszczają jak stara ośmiornica. Czasem stanie. Ludzie wychodzą z nerw i w tym cała bieda. Kiedy odszedł, Sanders wyładował sprzęt i butle. — Pomożesz mi? — zapytał Gail. Nie poruszyła się. Spojrzała tylko i powiedziała: — Żebyś mi nigdy nie robił takich rzeczy. 2 Sanders wyszedł spod prysznica, wytarł się i stanął przed lustrem. Z przyjemnością patrzył na swe napięte pod skórą mięśnie. Drzwi łazienki otworzyły się i wraz z falą chłodnego powietrza napłynął zapach perfum Gail. Uszczypnęła go delikatnie. — Nie trenuj za dużo, nie chcę, żebyś wysechł na szczapę. Obrócił się, żeby ją pocałować. Przeszli do sypialni, by przebrać się przed kolacją. Gdy wychodzili, Sanders zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz i nacisnął klamkę, sprawdzając, czy dobrze zamknął. — Kto nas tu może okraść? — spytała Gail. — Każdy. Aparat filmowy, sprzęt — to są pieniądze. Po co stwarzać niepotrzebne okazje? — To nic nie da. Przecież pokojówka ma klucze. Trzymając się za ręce, wolno ruszyli w stronę głównego budynku klubu „Orange Grove”. Była to przechadzka po tropikalnej oranżerii. Po obu stronach ścieżki kłębił się różnobarwny gąszcz oleandrów, hibiskusów i bugenwilli, z drzew spadały pomarańcze i cytryny. Minęli rząd bungalowów, takich jak ich własny. Wszystkie dachy domów lśniły w zachodzącym słońcu nieskazitelną bielą. — Czy widziałeś kiedyś czystsze dachy? — spytała Gail. — Muszą być czyste. Przecież pijemy z nich wodę. — Co takiego? — Na Bermudach nie ma studni, wód gruntowych ani rzeki. Zbiera się deszczówkę, która spływa z dachów do cystern. — Mówiłeś, że tu nigdy nie pada. — Mówiłem tylko, że co najmniej trzysta czterdzieści dni w roku widuje się tu słońce. Ale pada często, nawet wiosną. Tyle, że burze są gwałtowne, sztormowe i krótkie. — Jak na kogoś, kto jest tu pierwszy raz, wprost pękasz od informacji. — Trening zdobyty w „National Geographic” — odparł. — Czemu właściwie stamtąd odszedłeś? Nie lubiłeś dla nich pisać? Sanders uśmiechnął się. — Bardzo lubiłem pisać, czy w ogóle robić cokolwiek. Ale nic nie pisałem i nic nie robiłem. Wymyślałem tylko nagłówki. Chciałem żyć wśród dzikich małp, polować na krokodyle i nurkować w poszukiwaniu zaginionych wraków. Tymczasem spędzałem całe dni produkując banalne zajawki. Nigdy samodzielnie nie napisałem niczego. Płacono mi, bym streszczał to, co napisali inni. Gdy zbliżali się do głównego budynku klubu, na ścieżce pojawiła się inna, młodsza od nich para. Poruszała się dość niezgrabnie, spleciona w pasie wzajemnym uściskiem. Chłopak był dużo wyższy niż dziewczyna i chcąc się do niej dostosować, sunął drobnym truchtem. Na ich widok Sanders natychmiast puścił rękę Gail. Gdy przeszli, zapytała: — Czemu to zrobiłeś? — Co? — Czemu puściłeś moją rękę? Sanders speszył się. — Irytują mnie te pary zakochanych... Wzięła go za rękę i przytuliła głowę do jego ramienia. — My też do nich należymy, wiesz? — Tak, ale ja mam już za sobą jeden miodowy miesiąc. — A ja nie — powiedziała Gail. — Pozwól mi się nim cieszyć. Weszli do dużego, przestronnego hallu wyłożonego lśniącą boazerią z cedru, minęli pokój bilardowy, salon gier, bibliotekę, bar i wyszli na zewnętrzne patio, skąd rozciągał się widok na ocean. Wskazano im stolik z samego brzegu. Zachodzące słońce rozświetliło chmury na horyzoncie, nasycając je różowym blaskiem. Po chwili podszedł do nich młody, ciemnoskóry kelner, by przyjąć zamówienie na aperitif. Nad górną kieszonką marynarki miał plakietkę z napisem „Slake”. Mówił monosylabami i zwracał się do obojga — nie bez szacunku — per „człowieku”. Gdy się odwrócił i odszedł, Gail spojrzała w ślad za nim i powiedziała cicho: — Zauważyłeś? Nazywa się Slake. To nie brzmi po bermudzku. — Nie wiem, czy cokolwiek brzmi po bermudzku. Mieszkają tu czarni, którzy mówią najczystszą, literacką angielszczyzną i biali, którzy znają tylko język getta z Jamajki. Bermudy to etniczny galimatias. W milczeniu sączyli aperitif, słuchając szumu fal i przyglądając się fragmentom rafy widocznym ponad wodą w ten bezwietrzny wieczór. Sanders sięgnął do kieszeni i wyjął znalezioną ampułkę. — Musimy rano spytać, czy ktoś mógłby zbadać płyn. Założę się, że to penicylina z pokładowej apteki. Wszystkie apteki są wyposażone w takie rzeczy. — Pamiętaj, że penicylina stała się popularna dopiero po wojnie. Wygląda mi to raczej na jakąś szczepionkę. Ale przyjmuję zakład — odparła Gail. Właśnie podawał Gail ampułkę, by schowała ją w torebce, gdy tuż za nim rozległo się pytanie: — Skąd to macie? Odwrócili się. Nad nimi stał kelner Slake. Trzymał w ręku jadłospisy. — Słucham? — spytała Gail. Slake sam wydawał się speszony gwałtownością zadanego pytania. — Przepraszam, zobaczyłem to szkiełko i byłem ciekaw, gdzie je państwo znaleźli. — Mówił z melodyjnym akcentem, typowym dla mieszkańców Jamajki. — Na wraku, niedaleko stąd — odpowiedział mu Sanders. — Na „Goliacie”? — Tak — Gail podniosła ampułkę, by mógł ją obejrzeć. — Czy wie pan, co to jest? Wziął ampułkę między dwa palce i długo obracał ją pod światło lampy gazowej. — Nie mam pojęcia —odparł w końcu, oddając ją Gail. — Więc co pana tak zainteresowało? — spytał Sanders. — Szkło. Wygląda na stare. Podoba mi się. Przepraszam. — Slake położył menu na stoliku i odszedł w stronę kuchni. Po kolacji Sandersowie trzymając się za ręce ruszyli spacerem do swego bungalowu. Rąbek księżyca oświetlał liście i kwiaty. Z krzewów dobiegał rechot żab. Sanders otworzył drzwi. — Wypijmy brandy na tarasie — zaproponował. — Jak chcesz, ale moskity pożrą nas żywcem — odparła Gail. Rozlał brandy w dwa kubki do mycia zębów i wyniósł je na taras. Gail siedziała już na jednym z dwu trzcinowych krzeseł, przy małym stoliku. — Miło tu — powiedziała wciągając powietrze. — Tysiące różnorodnych zapachów. Kilka minut siedzieli patrząc na niebo i słuchając łagodnego szumu drzew. — Czy jesteś przygotowana na kolejną ekscytującą informację z kartotek „Geographic”? — spytał Sanders. — Jasne. — W siedemnastym wieku miejsce to zwane było Wyspą Diabłów. — Dlaczego? — Skąd mam wiedzieć? Do moich obowiązków należały tylko odpowiedzi na pytanie „co”, kto inny zajmował się „dlaczego”. — Zaraz zacznę ziewać — oświadczyła. — Nie krępuj się. — Będzie to najbardziej zmysłowe i sugestywne ziewnięcie, jakie kiedykolwiek słyszałeś. Zapowiedź dzikich i niewyobrażalnych rozkoszy, które pozwolą mi zapomnieć o twojej manii samobójczej. — Zamieniam się w słuch... — Sanders zamknął oczy. Zaczęła nisko i przeciągle niczym drapieżny kot. Nagle urwała, jak gdyby ktoś wtłoczył jej do gardła korek. — Co się stało? — spytał. — Połknęłaś język? — Otworzył oczy i ujrzał, że Gail wpatruje się w ciemności. — Co takiego? — Tam ktoś jest! — To wiatr. — Nie! Sanders podszedł na skraj tarasu. Ścieżka była pusta. Odwrócił się do Gail i powiedział: — Nikogo tu nie ma. — Patrz! — wskazywała na coś za jego plecami. Gdy Sanders odwrócił się ponownie, ujrzał mężczyznę wychodzącego z zarośli na ścieżkę. Zmierzał w ich kierunku i zatrzymał się kilka metrów od ganku mówiąc: — Bardzo przepraszam. Był to czarnoskóry mężczyzna w ciemnym garniturze. Sanders widział tylko jego oczy i skrawek białej koszuli. — Jak długo tu jesteś? — spytał. — Właśnie nadszedłem, proszę pana. — Z zarośli? Mężczyzna uśmiechnął się. — Tak jest najkrócej. Ścieżka prowadzi naokoło. — Cechowała go szorstka wymowa właściwa wykształconym Brytyjczykom. — O co chodzi? — Chciałbym zamienić parę słów, jeśli można. — Dobrze, ale proszę podejść do światła. Mógł mieć około pięćdziesiątki. Jego czarna, wręcz niebieskawa twarz, poryta była zmarszczkami, a we włosach lśniła siwizna. — Nazywam się Tupper, Basil Tupper. Prowadzę sklep jubilerski w Hamilton. Może pan słyszał o ,,Drake's”? To zresztą nieważne. Kolekcjonuję stare szkło. Sanders spojrzał na Gail. — Sami amatorzy szkła na tych Bermudach. Tupper ciągnął dalej: — Podobno państwo znaleźli jakieś szkiełko przy wraku „Goliata”. Czy mógłbym je zobaczyć? — Po co? Nie rozumiem tej ciekawości — odezwała się Gail, sięgając do torebki. — Zwykła ampułka z lekarstwem. — Dla znawców szkła to rzeczy bardzo interesujące — odpowiedział Tupper. W latach czterdziestych żył w Norfolk niejaki Reinhardt. Jego szklane wyroby są rzadkością. Nie mają wprawdzie dużej wartości rynkowej, ale w naszym wąskim kręgu zdobycie Reinhardta to sukces. Gail wyjęła ampułkę i wręczyła ją Tupperowi. Przyjrzał się jej pod światło. — Ładna rzecz. Nic nadzwyczajnego, ale ładna. — To przecież zwykła ampułka. Taka sama jak inne. — Tak, tyle że w jeden z jej końców wtopiono pęcherzyk powietrza. To znak Reinhardta. — A co jest wewnątrz? — zapytała Gail. — Nie mam pojęcia. To mnie już nie interesuje. Gail uśmiechnęła się. — Jak na kogoś, kogo nie obchodzi zawartość ampułki, bardzo dokładnie pan ją ogląda. — Przyglądam się ampułce, nie jej zawartości. Płyn sprawia wrażenie żółtego, ale może być bezbarwny. Szkła Reinhardta często nadają płynom swój odcień. — Tupper oddał ampułkę Gail. — Bardzo ładna. Jestem gotów za nią dać dwadzieścia dolarów. — Dwadzieścia dolarów? — zdumiał się Sanders. — Przecież... — Wiem, to bardzo dużo. Ale, jak mówiłem, w naszym kręgu istnieje rywalizacja. Bardzo chciałbym pierwszy zdobyć tego Reinhardta. Szczerze mówiąc szkiełko nie jest warte więcej niż dziesięć dolarów, ale oferuję dwadzieścia, więcej niż inni. Wasz znajomy, Slake, dałby najwyżej dziesięć... — Chcielibyśmy zbadać płyn wewnątrz ampułki, mimo że to pana nie interesuje. — Wykluczone — powiedział Tupper. — Żeby zbadać płyn, trzeba odłamać końcówkę ampułki. Straciłaby całą wartość. — W takim razie nie możemy jej sprzedać — skwitował Sanders. — Trzydzieści dolarów — Tupper zrezygnował ze swej pozornej obojętności. — Nie —uciął Sanders — nawet za pięćdziesiąt. — Robi pan błąd. Nikt inny nie da więcej niż ja. — A więc zatrzymamy ją dla siebie — odparł Sanders. — Sam pan mówi, że szkło Reinhardta to nie byle co. Tupper rzucił mu wściekłe spojrzenie, kiwnął głową w stroną Gail, powiedział: — Dobranoc — i wycofał się z werandy. Przeszedł kilka metrów po ścieżce, po czym rozsunął krzaki i zniknął w zaroślach. Sanders spojrzał na Gail: — Do diabła! Co to wszystko ma znaczyć? Gail wstała. — Chodźmy do środka. Bóg wie, kto jeszcze czai się w tych zaroślach. Weszli do domu. Sanders zamknął drzwi na klucz. — Wierzysz mu? — Nie. A ty? — Jeśli ci znawcy szkła tak z sobą rywalizują, to czemu Slake powiedział mu o ampułce, zamiast kupić ją sam? Nie, założę się, że nie chodzi tu o ampułkę, lecz o jej zawartość. — Czemu więc nie mówi prawdy? — Nie wiem. Sądzę, że dość trudno byłoby udawać kolekcjonera płynów. — Czy masz resztę znalezionych dziś rzeczy? — Oczywiście — odpowiedziała Gail. — Czemu pytasz? — Jutro musimy znaleźć kogoś, kto wie coś na temat tego wraka. Może zachował się manifest okrętowy. Dowiedzielibyśmy się przynajmniej, co takiego przewoził „Goliat”... 3 — Więc nikt nie ocalał? — spytała Gail. — Tylko jeden — odpowiedział Bellman, korpulentny Brytyjczyk w średnim wieku. — Ale od jakiegoś czasu trudno się z nim dogadać — dotknął czoła. — Zbzikował. Opowiada nie kończące się historie, z czego dwie trzecie to czyste wymysły. Jest jednak ktoś, kto mógłby wam pomóc. Romer Treece. Zna każdy wrak na Bermudach. Sam odszukał co najmniej połowę z nich. Nikt nie zna tych wód lepiej niż on. — Czy numer jego telefonu jest w książce telefonicznej? — spytał Sanders. — On nie ma telefonu. Jeśli chcecie z nim pomówić, wybierzcie się na wyspę St. David's, gdzie mieszka. — Dobrze. Widziałem przed budynkiem kilka motocykli. Czy można je wypożyczać? — Tak, ale tylko te małe, motorowery. — Bellman zawahał się- — Panie Sanders... czy słyszał pan kiedyś o St. David's? — A co miałem słyszeć? Widziałem ją na mapie. — To nie jest gościnna wyspa. Jej mieszkańcy nie uważają się za obywateli Bermudów. Mówią, że są wyspiarzami z St. David's. Wyspę łączy z Bermudami most Severn. Byliby zadowoleni, gdyby runął i nigdy nie został odbudowany. Sanders zaśmiał się. — Czy są pustelnikami? — Nie, ale to ludzie hardzi i nieco zgorzkniali. Ustalają własne prawa, choć tutejsze władze nie są z tego zadowolone. Respektują Wszakże pewien wzajemny układ. Sądzę, że jest to rekompensata za okres niewolnictwa. — Niewolnictwa? — Tak. Przodkowie mieszkańców St. David's byli niewolnikami. Połowę z nich stanowili Indianie — zbuntowani Mohikanie zesłani przez amerykańskich kolonistów. Reszta to nieulegli Irlandczycy, których przywieźli tu Brytyjczycy. Zesłańcy żenili się między sobą i spłodzili najtrudniejszą do zniesienia nację pod słońcem. — To bardzo interesujące — włączyła się Gail. — Tylko w dzień, proszę pani. Nie zatrzymujcie się na St. David's po zapadnięciu zmroku. — Dziękujemy za przestrogę. Zostawiłem nasze butle w przechowalni. Czy można by je napełnić? Bellman nie odpowiedział. Wyglądał na zakłopotanego. — Chciałbym pana zapytać... — trzymał w dłoni dwie legitymacje stowarzyszenia płetwonurków. — Chodzi mi o to... Proszę wybaczyć, ale nigdy nie słyszałem o „NSP”. — Oczywiście — bez zająknienia odparł Sanders. — „NSP” to „Niezależne Stowarzyszenie Płetwonurków”. Całkiem nowa grupa. Bellman zapisał coś w notesie. — Muszę stosować się do przepisów. Proszę mnie zrozumieć. — Oczywiście. Sandersowie wyszli i zamówili motorowery w wypożyczalni klubu „Orange Grove”. Gdy pracownik wypożyczalni wypełniał formularze, Gail spytała szeptem: — O co chodziło z tymi legitymacjami? — Byłem na to przygotowany. Co roku zaostrzają się przepisy. Nie można dostać tlenu bez karty rejestracyjnej. — Przecież nie jesteśmy zarejestrowani. — Wiem. Ktoś wyrobił mi te legitymacje w Nowym Jorku. — A co to jest „NSP”? Czy to w ogóle istnieje? — Nic mi o tym nie wiadomo. Nie przejmuj się, nie sprawdzą. Po prostu muszą wpisać coś do akt. — Powinniśmy chyba ukończyć jakiś kurs dla płetwonurków. Wczoraj nurkowałam po raz pierwszy od roku. — Kto może sobie pozwolić na stratę czternastu wtorkowych wieczorów w basenie? — Objął ją. — Dasz sobie radę. — Nie chodzi mi tylko o siebie. Wysłuchali instrukcji obsługi motorowerów, a następnie wskazano im rząd kasków z pytaniem o rozmiary głów. — Dziękuję. Nie znoszę tych rzeczy — skrzywił się David. — Takie są przepisy. Nie ma rady. Policja może odebrać państwu motory. — Sądziłem, że czasem wolno mi za siebie decydować — powiedział Sanders z irytacją. Zamilkł jednak, czując na ramieniu dłoń Gail — No trudno... Gail umieściła zawinięte w ręcznik łupy z „Goliata” w koszu na bagażniku motoroweru i sprawdziła, czy ampułka wciąż jest w kieszeni. Wyjechali na Southern Road kierując się na północny wschód. Tymczasem wiatr skręcił na południowy wschód. Sanders wskazał ręką rafy. Miejsce, które wczoraj było spokojną przystanią dla ich łodzi, stało się teraz spienioną kipielą. Fale z hukiem waliły w skały. Nawet przy brzegu chłostane wiatrem wody wzbierały z taką siłą, że zalewały całą plażę. Droga zatłoczona była małymi, wolno posuwającymi się taksówkami. Ich kierowcy trąbili ogłuszająco i wygrażali sobie wzajemnie, choć znali się od lat i codziennie widywali. Domy po prawej stronie drogi, z pięknym widokiem na ocean, były na ogół duże, dobrze utrzymane i na pewno kosztowne. Na lewo, ciasno przyklejone do wzgórz rozsiadły się zabudowania mniejsze i uboższe, a przy nich, w zarośniętych chwastami ogródkach roiło się od czarnoskórych dzieci. Każdy powiew wiatru niósł z sobą nowy aromat — słodki, cierpki, korzenny lub owocowy. Minęli osadę Devonshire i Smith, skręcili w lewo i jechali wzdłuż grobli wiodącej przez Castle Harbour na wyspę St. George's. Miasto St. George's, jak wskazywał drogowskaz, leżało na lewo. Skierowali się w prawo, na most Severn, a następnie wjechali na wąską, równoległą do lotniska drogę prowadzącą do St. David's. Spodziewali się, że zobaczą teren uporządkowanej, zamkniętej osady. Tymczasem ujrzeli przypadkowe skupisko domków z wapienia, wśród których wiły się wąskie, brudne ścieżki. Mogło by się zdawać, że ktoś z wysokości trzystu metrów niedbale wyrzucił : worka małe domki, które w chaosie opadły na pagórki. Tylko jeden budynek stał na właściwym miejscu — wysoko na skale Wznosiła się latarnia morska. Zatrzymali się na poboczu. Sanders rozwinął mapę, którą dostał w hotelu. — To powinno być tutaj — powiedział. — Przed nami widać światło latarni w St. David's. — Spytajmy kogoś — rzuciła Gail. — Z tego tłumu? — powiódł dokoła ręką. Miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego. Nigdzie nie dostrzegali rowerów, samochodów ani przechodniów. Pięćdziesiąt metrów dalej, za zakrętem, zobaczyli na jakiejś chacie napis „Kevin's Lunch”. — Wygląda na opustoszałą — stwierdziła Gail. W domu brak było drzwi, jedynie strzępy zasłony z koralików zwisały z drążka nad framugą. Sanders zapukał w ścianę, lecz nikt nie odpowiedział. — Czy ktoś tu jest? — Weszli do środka. — Czego chcecie? — rozległ się głos z drugiego końca długiego kontuaru. Stał tam brzuchaty, ciemnoskóry, łysy mężczyzna bez koszuli. Nad jego krągłymi policzkami lśniły przepastne, ciemne oczy. — Szukamy Romera Treece'a — zaczął Sanders. — Nie ma go tu. — Gdzie go szukać? — On nie jest atrakcją dla turystów. — Nie jesteśmy turystami. I nie dlatego chcemy się z nim widzieć — Sanders nie rezygnował. — Musimy dowiedzieć się czegoś na temat wraka. — Zna wszystkie jak własną kieszeń. — Facet stał się rozmowniejszy — Jak bardzo chcecie go zobaczyć? — Co? — Sanders przez chwilę nie rozumiał, o co Kevinowi chodzi. — Aha... — wyjął z portfela pięć dolarów i położył je na stole. — Nie bardzo wam zależy. Sanders miał już coś odpowiedzieć, ale dostrzegł błagalne spojrzenie Gail. Mówiło: — Chodźmy stąd. Dołożył następne pięć. — Wystarczy? — Wzgórze przy latarni. — Mieszka w latarni? — spytała Gail. — Tuż obok. Tam, gdzie widać światło. Latarnia stała na płaskim cyplu tak wysoko nad poziomem morza, że sama nie musiała przekraczać osiemnastu metrów. Prowadziła do niej dobrze utrzymana ścieżka dla turystów. Obok, w kręgu światła latarni, przykucnął mały, biały domek otoczony palisadą. Na bramie wypisano: „Teren prywatny”. Sandersowie oparli motorowery o płot, otworzyli furtkę i krótką ścieżką przeszli do drzwi domu. Po obu stronach wejścia, w miejscu, gdzie zazwyczaj rosną klomby, stały zbiorniki wielkości wanny, wypełnione przezroczystym płynem. Wewnątrz leżały dziesiątki zardzewiałych kawałków żelastwa, jakieś szpikulce, spinki, skrzynki, haki, lufy pistoletów i mnóstwo trudnych do zidentyfikowania przedmiotów. Gail dotknęła zwiniętego w tobołek ręcznika. — Są chyba podobne do naszych. — Tak. Oczyszcza je w kąpieli chemicznej. Drzwi wejściowe były otwarte, natomiast drzwi wewnętrzne zaryglowano od środka. Sanders zapukał wołając: — Panie Treece! — Broszura jest w latarni. Są tam wszelkie informacje — rozległ się głęboki głos z lekkim szkockim akcentem. — Panie Treece, znaleźliśmy na wraku różne przedmioty. Chcieliśmy porozmawiać... Sanders spojrzał na Gail. Gdy się znów odwrócił, zobaczył przed sobą najwyższego mężczyznę, jakiegokolwiek widział. Miał ponad dwa metry wzrostu i tak potężną klatkę piersiową, że szwy rękawów koszuli wydawały się pękać. Ostrzyżone po marynarsku ciemne włosy wyrastały mu z czoła na kształt litery V, a długi, cienki nos z wyraźnym garbem sprawiał wrażenie kiedyś złamanego i nigdy prawidłowo nie złożonego. W trójkątnej twarzy, o kształcie odwróconej piramidy, nad wpadniętymi policzkami rysowały się szerokie, wysoko osadzone kości policzkowe, zaś brązowa skóra była wysuszona niczym przypalony bekon. Jedynie bladobłękitne oczy Treece'a zdradzały obecność w nim nie samej tylko krwi indiańskiej. — Nie jesteśmy turystami — zaczął Sanders. — Znaleźliśmy na wraku różne przedmioty. Powiedziano nam w klubie „Orange Grove”, że mogą pana zainteresować. — Kto wam to powiedział? — Bellman. — Briscoe — mruknął do siebie Treece. — Nie jestem jego sługą. — Powiedział tylko, że jedynie pan może nam pomóc. — Jaki to wrak? — „Goliat”. — Nie ma tam nic wartościowego, a gdyby nawet było, to niczego dotąd nie znaleziono.. — Treece spojrzał w stronę furtki gdzie stały motorowery. — Dojechaliście tym aż tutaj? — Tak. — No więc, co tam macie? — Wyszedł na ścieżkę, zamykając za sobą drzwi. — Przywieźliście to tutaj? — Tak — Gail wręczyła mu zawiniątko. Treece kucnął, rozłożył ręcznik na ziemi, spojrzał na widelce, łyżki, cynowy kubek, brzytwę i maselniczkę. — Śmieci z „Goliata”, bez wątpienia. — Wstał. — Macie więc odpowiedź. Warto było jechać tak daleko? — To nie wszystko. — Sanders gestem poprosił Gail o ampułkę i podał ją Treece'owi. Treece położył ją na dłoni i długo milczał. Sanders dostrzegł tylko ruch mięśni szczęk zaciskających zęby. Zamknął ampułkę w dłoni, po czym podniósł głowę i spojrzał na morze. — Niech to... — zmełł przekleństwo w ustach. — Trzydzieści dwa lata, aż w końcu się znalazły. Kto to jeszcze widział? — No cóż... — zająknął się Sanders. — Pytam, kto jeszcze!? — Wczoraj wieczór jakiś mężczyzna chciał kupić od nas ampułkę. Był czarnoskóry. Twierdził, że interesuje go szkło. Poza tym widział ją jeszcze kelner. Treece parsknął ze złością i pogardą: — Szkło! — Otworzył pięść i podsunął ampułkę Sandersowi pod sam nos. — Wie pan, co to jest? Słodka, czysta morfina. Wystarczy, by przez tydzień orbitować. Jasne, że chcieliby ją kupić. Legenda się sprawdza. — Jaka legenda? Treece spojrzał na Sandersa, potem na Gail, i znów na Sandersa. — Mógłbym was oszukać, ale skoro wiedzą już, co macie, to wkrótce i tak dowiecie się wszystkiego. Wejdźcie. Wprowadził ich tylnym wejściem do kuchni. Było to duże przestronne pomieszczenie z widokiem na ocean. Wszędzie na stołach i półkach stały buteleczki chemikaliów, bunsenowskie palniki i przyrządy laboratoryjne; wiertła dentystyczne, noże, młotki, dłuta i obcęgi. Wskazał im miejsca przy stole. Gail zaschło w gardle, poprosiła więc o wodę. — Jeśli tylko znajdę szklankę — zaczął szukać wśród szpargałów na kuchennym blacie. Tymczasem Gail dostrzegła na stole wypełnioną do połowy szklankę. — To mi wystarczy. Woda nie musi być zimna — sięgnęła po nią. Treece patrzył na nią poty, póki szklanka nie znalazła się o centymetry od jej ust, po czym roześmiał się mówiąc: — Na miłość boską, dziewczyno, nie ruszaj tego! Jeden łyk i przejdziesz do historii. Gail znieruchomiała. — Co to jest? — Kwas chlorowodorowy. Dobrze oczyściłby ci tchawicę. — Znalazł w końcu szklankę, nalał wody z kranu i wręczył ją Gail. — Proszę. Z tego najwyżej pani zardzewieje. Nagle rozległo się za nimi warczenie. Sanders obrócił się, nieco speszony i ujrzał na parapecie okiennym psa. Był to średniej wielkości terier o siwawym pyszczku. Szczerzył zęby. — Spokój, Charlotte, głupia suko — uspokoił psa Treece. Terier nie spuszczał jednak oczu z Sandersa i wciąż warczał. Treece wyjął szklankę z rąk Gail i chlusnął wodą na psa, który zamerdał ogonem i zlizał wodę z wąsów. — Bądź grzeczna. To nie są turyści. Charlotte zeskoczyła z parapetu i zaczęła obwąchiwać Sandersa. — Jest zdenerwowana, bo weszliście tu niepostrzeżenie — tłumaczył Treece. — Nie lubi, jak coś dzieje się bez jej wiedzy. — Gryzie? — spytała Gail, gdy zimny psi nos zbliżył się do kostki Sandersa. — Jasne. To czystej krwi pies na turystów. — Treece oparł się o ścianę. — Więc co właściwie wiecie o „Goliacie”? — W gruncie rzeczy nic — odparła Gail. — Poza tym — dodał Sanders — że, jak twierdzi ratownik, statek przewoził amunicję. — Owszem — zgodził się Treece — amunicję także. Był to żaglowiec, statek towarowy, który kursował w czasie drugiej wojny do Europy. Użycie drewnianych statków, pomimo ich małej szybkości, miało swoje uzasadnienie. Kadłub nie przyciągał min magnetycznych, a żagle nie robiły hałasu, który alarmowałby U-booty. „Goliat” wiózł pokaźny ładunek. Manifest okrętowy wymienia lekarstwa i amunicję. Zatonął jesienią 1943 roku i rozbił się o skały, a jego szczątki leżały rozrzucone po całej okolicy. Przez wiele tygodni ludzie zbierali z plaży przeróżne rzeczy. Byłem na tym wraku dwa lub trzy razy w latach pięćdziesiątych. Wyciągnąłem z tonę mosiądzu — ładunki głębinowe i pociski artyleryjskie. Na dnie ładowni znajdował się cały transport aparatów radiowych. Nigdy nie widziałem takiej ilości. Ale leków, jak dotąd, nie znalazł nikt. — Jakie to były lekarstwa? — Nie wiadomo. Manifest mówi jedynie o „artykułach sanitarnych”. Tylko tyle. Może to być wszystko — bandaże, jodyna, chloroform — dosłownie wszystko. W parę lat po wojnie, w jakimś czterdziestym siódmym, potężny huragan zniszczył pozostałości wraka. Wkrótce potem zapomniano o „Goliacie”. Choć nie wszyscy. — Bellman mówił, że ktoś ocalał. — Tak, jeden człowiek. Był w dużo gorszym stanie niż wrak, ale przeżył. Po wyjściu ze szpitala przez jakiś czas sprzedawał pozostałości z „Goliata” i, za kielicha, opowiadał różne bajdy. Którejś nocy, gdy miał już nieźle w czubie, zaczął snuć opowieść o szmuglowanych na statku narkotykach. Była to, jak twierdził, fortuna — tysiące ampułek morfiny i opium zapakowanych w pudełka na cygara. Głosił, że odpowiadał za nie osobiście i że wie, gdzie je ukryto, ale nie zdradzi tajemnicy nikomu. W dzień później został napadnięty i pobity przez jakichś mężczyzn, którzy chcieli wyciągnąć z niego więcej. Przysięgał, że nie pamięta, co mówił, i że o niczym nie wie. Nigdy też nie powrócił do tej sprawy. Ale ten jeden raz wystarczy. Plotka rozniosła się i wkrótce mówiono, że narkotyki z „Goliata” warte są dziesięć milionów dolarów. Zaczęto poszukiwania. Rozmontowano ten cholerny wrak na części pierwsze, ale nigdy nie znaleziono nawet jednej ampułki. Aż do dziś. — Skąd się wzięła ta jedna? — spytał Sanders. — Dno oceanu żyje. Morze jest kapryśne i przekorne. Potrafi z nas żartować. Ulega nieustannym zmianom. Zwrot kierunku prądu ujawnia czasem to, co kryje się pod powierzchnią dna. Jednego dnia w okolicy wraka nie ma nic. Tymczasem w nocy wieje wiatr i nazajutrz w tym samym miejscu pojawia się dywan złotych monet. Tak się właśnie zdarzyło. Mieliśmy cztery ostre sztormy w ciągu ostatnich sześciu tygodni. — David myślał, że ta ampułka pochodzi z okrętowego ambulatorium — powiedziała Gail. — „Goliat” nie miał ambulatorium. Prawdopodobnie zaopatrzony był tylko w niektóre leki dla załogi. Gdyby chodziło o inny statek, sądziłbym, że ampułka pochodzi z apteczki, lecz nie w tym przypadku. Mam tylko nadzieję, że to jedyna, która ocalała. — Dlaczego? — spytał Sanders. — Bo są ludzie, którzy podetną wam gardła z powodu ułamka tego, co wedle pogłosek kryje się na dnie. Co powiedzieliście wczoraj temu facetowi? — Nic. Sami nie mieliśmy o niczym pojęcia. Tyle że znaleźliśmy ampułkę w sąsiedztwie „Goliata”. Treece chwilę patrzył przez okno. W końcu zapytał: — Czy moglibyśmy jutro jeszcze raz popłynąć w to miejsce i dobrze się rozejrzeć? Nie dzisiaj. Morze rozniosłoby każdego nurka. Jutro. Sanders spojrzał na Gail. — Oczywiście. — Koniecznie trzeba sprawdzić, czy nie ma ich tam więcej. Jeśli nie, to dobrze. W przeciwnym razie musimy wszystko sprzątnąć, zanim wszyscy zaczną nurkować w poszukiwaniu łatwego zarobku. Zrobiłbym to sam, ale z równym skutkiem mógłbym ogłosić wszystko przez megafon. — Treece zaczął grzebać w szafkach. — Ilekroć wsadzę nogę do wody, natychmiast gazety zaczynają trąbić o ukrytym skarbie. Tym bardziej teraz, gdy niektórzy wiedzą już, co macie. — Sięgnął w głąb szafki, wyciągnął dwa kamienie wielkości pięści i położył je na stole. — Jeśli znajdziecie jakąś ampułkę, połóżcie w jej miejscu jeden z nich. Te lśniące fragmenty powierzchni wysyłają promienie podczerwone. W nocy popłynę na dno z latarką na podczerwień i pogrzebię wokół tego miejsca. — Dobra — powiedział Sanders. — Spróbujemy jutro. — Jeśli wiatr ucichnie. Gail wstała. Zbierając ze stołu zawartość swego tobołka dostrzegła czarną grudkę, którą znalazł David. Pokazała ją Treece'owi. — Czy to węgiel? Treece podniósł bryłkę do oczu. — Nie, jakiś siarczek. Mógłbym to dokładniej zbadać, ale wówczas go zniszczę. — To bez znaczenia. Treece wziął z kontuaru młotek i dłutko, usiadł przy stole i położył bryłkę przed sobą. W ogromnej, pokrytej bliznami dłoni młotek wyglądał jak zabawka. Natomiast kciuk Treece'a przypominał rozmiarem kowadło. Treece obchodził się z narzędziami delikatnie i operował nimi z precyzją szlifierza drogich kamieni. Dokładnie obejrzał i opukał bryłkę, dostrzegł cienką jak włos rysę niemal pośrodku i przytknął w tym miejscu ostrze dłuta. Stuknął i bryłka rozpadła się na dwie części. Po dłuższych oględzinach, uśmiechnął się. — Ładna rzecz. Nie mogę dokładnie odczytać daty, ale to rarytas. — Co to jest? — zainteresował się Sanders. — Szkielet ósemki, przodka naszego przeklętego dolara. Treece podniósł obie połówki do światła. — Spójrzcie. — Na czarnym tle rysował się ledwie widoczny znak krzyża, wizerunek zamku i wspięty na łapach lew. — To była kiedyś srebrna moneta. W morzu zaczęła oksydować, aż w końcu zmieniła się w siarczek srebra. To wszystko, co z niej zostało. Taki jest los srebra, chyba że leży stosami lub na żelaznym podkładzie. Wtedy zachowuje swoją pierwotną postać. — Mówi pan o hiszpańskiej ósemce? — dopytywała się Gail. — To niemożliwe. — A jednak tak. Osiem srebrnych reali, tzw. ósemka, tak wówczas popularna, jak dziś szyling. — I to miało wartość dolara? — Nie. Chodzi mi o to, że znak wybity na dolarze wywodzi się z ósemki. Proszę spojrzeć. — Treece zdmuchnął pył z czarnej bryłki i zaczął rysować po niej palcem. — Hiszpańscy księgowi oznaczali ósemki w ten sposób — pisali „P” po cyfrze „8”. Było to dość uciążliwe, toteż skrócili oznakowanie w ten sposób — nakreślił ,,P” na ósemce i wymazał kilka linii. To, co zostało wyglądało jak S. — Ile to ma lat? — Gail pytała dalej. — Nie wiem, nie mogę odczytać daty. Na pewno z dwieście. — Nie do wiary! Treece roześmiał się. — Powiedzcie — spytał z pobłażaniem — gdzieście to znaleźli? — Na „Goliacie” — odparła Gail. — Wykluczone — Treece zamilkł na chwilę, po czym odezwał się spokojnie: ,,Goliat” rozbił się w 1943. Nie było na nim hiszpańskich monet. — Ale znaleźliśmy ją, to znaczy David, właśnie tam, wśród skał. — To już bardziej prawdopodobne — powiedział Treece. — Od czasu do czasu wypływają. Zdarza się nawet, że wyrzuca je fala. — Może jest ich więcej? — zapaliła się Gail. Treece uśmiechnął się — Tak, a pod nimi Atlantyda. Znaleźliście jedną monetę, nawet nie monetę — pozostałość po niej. Wyobraźcie sobie, że w tej chwili wybucha trzęsienie ziemi i że skała, na której stoimy, zapada się w morze. Za jakieś trzysta lat ktoś, nurkując w tej okolicy, znajduje pensa, który wypadł mi z kieszeni. Czy to ma znaczyć, że trafił na ślad zaginionego skarbu? — A jednak może być ich więcej — upierała się Gail. — Nie przeczę. Wszystko jest możliwe. Morze kryje więcej tajemnic, niż można sobie wyobrazić. Raz na jakiś czas odkrywa jedną z nich. Zazwyczaj jednak kpi, wzbudza nadzieje, zaciekawia, a potem pluje w twarz. — Czytałem kiedyś o dziecku, które spacerując po piasku znalazło łańcuch wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów! — wtrącił się w tym momencie David. Treece skinął głową. — Takie rzeczy czasem się zdarzają, ale współczuję jeśli będziecie czekać na waszą kolej... — Czy powinniśmy jutro szukać również monet? — zapytała Gail. — Nie. Nie zdołacie ich rozpoznać, nawet jeśli na coś natraficie. I nie próbujcie zbierać wszystkich czarnych kamyków, jakie napotkacie. Odprowadził Sandersów aż do furtki. Pies biegł za nimi, węsząc i merdając ogonem. — Jak się z panem skontaktować? — Tak jak dzisiaj. To długa droga, ale dzięki temu mam gości rzadkich i szczerych. W razie czego telefonujcie do mojego kuzyna Kevina. — Kevina Luncha? Pytaliśmy go o drogę — na twarzy Sandersa odbiła się pewna niechęć. — Ile was to kosztowało? — Dziesięć dolarów. — Niezły drań z tego Kevina. Porządny chłop, ale wyciśnie forsę nawet z kamienia. — Wydaje się bardzo... dbać o pana — dodała Gail. — Istotnie. Tak jak wszyscy tutaj. To należy do tradycji. — Opieka nad panem? — Nad każdym Treecem, który zajmuje się latarnią. Kiedy w osiemnastym wieku te sukinsyny wsadziły nas tutaj jako niewolników, wyznaczono szeryfa i bandę zbirów, żeby utrzymać porządek. Nie podobało nam się niewolnictwo, toteż w krótkim czasie oskalpowaliśmy szeryfa i rzucili jego kumpli rybkom na pożarcie. Po tym wydarzeniu dali nam spokój. Ustaliliśmy własne prawa. Jeden z Treece'ów został wodzem. Stało się tak z dwóch powodów — byliśmy zawsze najwyżsi z wszystkich, a także najliczniejsi, toteż z pomocą krewnych mogliśmy utrzymać porządek. Tak jest od ponad stu lat. — Teraz pan jest przywódcą? — spytała Gail. — W pewnym sensie. Nie jest to trudne zadanie. Rozstrzygam spory i w razie potrzeby pośredniczę w rozmowach z władzami Bermudów. Na szczęście dość rzadko. Poza tym pilnuję latarni i za to mi płacą. Ale to niezłe zajęcie, zwłaszcza przed objęciem funkcji. Człowiek żyje wtedy jak książę Walii. Za życia mojego ojca wyspiarze łożyli na moją edukację w angielskich szkołach. Są zgodni co do tego, że wódz musi być wykształcony. Nie wiem, czemu — stopień uniwersytecki niewiele pomaga, gdy trzeba rozprawić się z jakimś oprychem lub zwrócić właścicielowi ukradzioną kozę. — Więc zdarzają się tu przestępstwa? — spytała Gail. — Ostrzegano nas, żeby nie zostawać na St. David's po zmroku. — Nic naprawdę groźnego, i nie wśród mieszkańców St. David's. Ale ta opinia ma swoje zalety. Turyści i cała reszta trzymają się z daleka. — A gdy kiedyś przestanie pan pracować, czy funkcję tę przejmie pański syn? — spytała Gail. — Przejąłby — odpowiedział Treece beznamiętnie — gdybym go miał. Ton Treece'a speszył Gail. Sanders zauważył to i szybko zmienił temat. — Zostawimy ampułkę. — Zrobiłbym to samo na waszym miejscu — stwierdził Treece. — Nikt nie będzie tak głupi, żeby pchać się aż tutaj, a na pewno żaden bandzior nie odważy się mnie napaść — odwrócił się ku furtce. — Czy aby na pewno chcecie się w to wplątać? Jesteście tu na wakacjach. Po co się narażać? — Co nam grozi? — zapytała Gail. — Mam nadzieję, że nic, ale nigdy nie wiadomo, kto na co wpadnie, gdy w grę wchodzi forsa. Zwłaszcza w przypadku tych czarnuchów. Treece zauważył, że przy „czarnuchach” Gail aż podskoczyła. — Rasista, uprzedzony osioł, faszysta, co? — powiedział. — Nie, nie żywię uprzedzeń, ale mam na ten temat własną opinię. Czarni na Bermudach mają wiele powodów do skarg i bez końca te skargi wnoszą. Wiele jednak będą musieli zmienić, nim zasłużą na mój szacunek. — Nie może pan... — zaczęła Gail. — Daj spokój — przerwał jej Sanders. — To nie sympozjum na temat uprzedzeń etnicznych. — Zwrócił się do Treece'a: — Do jutra. — Dobrze. — Treece zamknął za nimi furtkę. Gdy tylko znaleźli się na zewnątrz, pies wspiął się na tylne łapy warcząc i szczekając. Treece roześmiał się. — Znowu jesteście turystami. Sprowadzili swoje motorowery w dół, aż do drogi. — Powinniśmy się zastanowić, czy naprawdę tego chcemy — odezwała się Gail. — Ja chcę. To jest szansa, żeby czegoś naprawdę dokonać. Mam już dość wiecznego czytania o tym, co zrobili inni i jak im się udało. Nie chcę spędzić reszty życia wśród pozorów. To masturbacja od kolebki aż po grób. Wkrótce po dyplomie David Sanders odbył sześciomiesięczną służbę wojskową. Po jej ukończeniu poślubił dziewczynę, z którą spotykał się od drugiego roku studiów. Nie marzył do tej pory o małżeństwie, ale teraz, gdy miał szukać stałego zajęcia, wydało mu się ono nęcącą przygodą. W każdym razie była to nowość. Dzięki poparciu przyjaciela swego ojca dostał pracę w „National Geographic”. Po roku wymyślania nagłówków, rozdrażniony widokiem opalonych korespondentów wracających z egzotycznych ekspedycji, spytał szefa, kiedy wreszcie pozwolą mu samodzielnie pisać. Usłyszał, że nie wiadomo, czy będzie to możliwe w ramach etatu i że najlepiej demonstruje się talent wydawcom pisząc z wolnej stopy. Porzucił więc pracę w redakcji i zaczął zasypywać krótkimi propozycjami opowieści o egzotycznych miejscach. Wkrótce jednak przekonał się, że nim wydawca złoży zamówienie, wymaga wyczerpujących konspektów wskazujących na dokładną znajomość tematu, a przecież Sanders nigdy nie był na zachód od Missisipi, zaś jedynym miejscem, które odwiedził poza obrębem kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych było St. Croix. Zaczął pisać powieść. Gdy skończył dwudziestą stronę, jego żona, Gloria, oświadczyła, że — pomimo stosowania wszelkich znanych nauce środków antykoncepcyjnych z wyjątkiem abstynencji — spodziewa się dziecka. Podczas ponurego, pijanego wieczoru, spędzonego z kolegą z klasy, zaczął się zastanawiać nad Wall Street. Właśnie wybuchła hossa lat sześćdziesiątych. Kolega zarabiał trzydzieści tysięcy dolarów rocznie nic nie robiąc, do czego sam się przyznawał. Sanders uznał, że nie jest w niczym gorszy, a ponadto pociągały go opowiadania o młodych, wystrzałowych chłopakach z tej giełdy. Przeniósł się do Nowego Jorku, wynajął mieszkanie we wschodniej części miasta, przeczytał kilka książek, nawiązał pewne znajomości i znalazł pracę. Wszystko w ciągu miesiąca. Ku swemu zdziwieniu polubił to zajęcie. Okazało się łatwe i ciekawe, a także dobrze płatne. Był towarzyski, lubił ryzyko w sprawach finansowych, a jego pierwsze sukcesy (osiągnięte wyłącznie dzięki radom bardziej doświadczonych maklerów) przysporzyły mu tylu klientów, że mógł pośród nich wybierać. Wrodzona bystrość mówiła mu jednak, że któregoś dnia hossa musi się załamać. Zaczął więc zdobywać wiedzę na temat asekuracji na dwie strony i sprzedaży bez pokrycia. Gdy rynek zaczął się załamywać w 1968, Sanders był — dzięki papierom wartościowym — człowiekiem dość zamożnym. Zrezygnował ze stałej pensji i zaczął działać na własną rękę, utrzymując się wyłącznie z prowizji od sprzedaży i kupna akcji dla swych klientów. Radził sobie doskonale (wierzył w to, że posiada dar wyczuwania wahań rynku i nie obawiał się ryzykownego zawierzania własnej intuicji). Trzy firmy rywalizowały ze sobą starając się zatrudnić go u siebie na stałe, on jednak odmawiał, bardziej ceniąc sobie żywot człowieka wolnego. Podniecało go to, że nigdy nie wiedział, ile zdoła zarobić. Tylko z własnej winy mógł ponieść porażkę, a każdy sukces był tylko jego zasługą. Niestety Gloria miała inny pogląd na temat wolności i tak zwanej odwagi. Uważała to za szaleństwo. Była systematyczna i nie lubiła ryzyka. Pragnęła dokładnie wiedzieć, jakie sumy znajdą się w kopertach, które trzymała w biurku w szufladzie z napisem: „wydatki”. Były tam koperty opatrzone napisem: żywność, odzież, zabawki, rozrywki i podręczniki szkolne. W 1971 Sandersowie mieli już dwoje dzieci, ładne mieszkanie w dobrej dzielnicy i dom w Westhampton. Powinien być zadowolony, ale czuł się tylko znudzony. Glorię interesowały jedynie stroje i kuchnia. Ich współżycie stało się zrutynizowane i niczym nie urozmaicone. Coraz częściej łapał się na fantazjowaniu na temat sekretarek czy gwiazd filmowych. Wkrótce i praca zaczęła go nudzić. Udowodnił już sobie, że potrafi zarabiać i przestał się tym emocjonować. Tylko raz w roku odrywał się od monotonnej codzienności. Był to tydzień w zimie, gdy dzieci odwiedzały dziadków, a Gloria wyjeżdżała do jakiegoś kurortu w Arizonie. Wyruszał wtedy na Wyspy Karaibskie z klubem płetwonurków. Tak właśnie poznał Gail. Było to na Gwadelupie. Klub zwiedzał z przewodnikiem ogrody koralowe. Po paru chwilach Sanders odłączył się od grupy i ruszył w kierunku dna. Miał niejasne przeświadczenie, że nie jest sam, ale nie zwracał uwagi na płynącą w ślad za nim postać. Poruszał się leniwymi zakolami unoszony rytmem morza. Płynął właśnie wzdłuż podnóża rafy, kiedy tuż przed nim przemknęła mała ośmiornica , wyrzuciła z siebie smugę czarnej cieczy i zniknęła w zakamarkach rafy. Sanders ruszył za nią aż do szczeliny, w której się ukryła i usiłował wyciągnąć ją stamtąd. Wtem poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Obrócił się i zobaczył bladą z przerażenia twarz kobiety. Dotykając palcem gardła dawała mu znaki, że nie ma powietrza. Wciągnął głęboko oddech i podał jej swój ustnik. Odetchnęła dwa razy i oddała mu ustnik. W ten sposób dopłynęli na powierzchnię. Gdy znaleźli się w łodzi, powiedziała: — Dzięki! To okropne uczucie, zupełnie jak przyssać się do pustej butelki po coli. Dziewczyna nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś nieodparcie pociągającego. Jej krótkie, kasztanowe włosy pojaśniały od słońca, a oczy lśniły głębokim, czystym błękitem. Była wysoka i smukła, prawie równa mu wzrostem, o długich, pięknych nogach i nieskazitelnie gładkiej skórze, pokrytej równą, złocistą opalenizną. Widząc, jak Sanders wpatruje się w nią, uśmiechnęła się. — Zasłużył pan na nagrodę — powiedziała. W jej tonie nie było nic szczególnego, ale sposób mówienia dodawał jej słowom powagi. — Przecież uratował mi pan życie. Sanders roześmiał się. — Nic pani naprawdę nie groziło. Wypłynęłaby pani o własnych siłach. Było tam zaledwie dwanaście metrów wody... — O, nie — przerwała mu — wpadłabym w panikę i wstrzymała oddech czy coś w tym rodzaju. Nie mam zbyt dużego doświadczenia. Nie nurkuję dużo. W każdym razie zapraszam pana na lunch. Zgoda? Sanders poczuł się zakłopotany. Nigdy dotąd żadna kobieta nie proponowała mu randki. Nie wiedząc jak się zachować, odpowiedział tylko: — Oczywiście. Nazywała się Gail Sears. Miała dwadzieścia pięć lat i pracowała jako redaktorka w małym, lecz znanym wydawnictwie w Nowym Jorku, publikując książki z zakresu socjologii, ekonomii i polityki. Mieszkała sama i twierdziła, że ma głęboką potrzebę prywatności. — Można określić to jako egoizm — stwierdziła. Po lunchu grali w tenisa i gdyby Sanders nie był u szczytu formy, dostałby zdrowo w kość. Stała na samej linii i dawała długie, niskie piłki, głęboko w rogi kortu. Po tenisie pływali, zjedli kolację, spacerowali po plaży, aż w końcu znaleźli się w sypialni Gail. Rano, gdy otworzyła oczy, powiedziała: — Cieszę się, że uratowałeś mi życie. — Ja też — i nie wiadomo czemu zapytał: — Jesteś mężatką? Zmarszczyła się. — Co za głupie pytanie! — Przepraszam. Chciałem po prostu wiedzieć... Przez dłuższą chwilę nie odpowiadała. — Prawie byłam. Ale w porę się opamiętałam, dzięki Bogu. — Czemu „dzięki Bogu”? — Byłabym fatalną żoną. Chciał mieć dzieci — ja nie. Jeszcze nie teraz. Nie znoszę niewoli. Dwa dni po powrocie do Nowego Jorku Sanders wyprowadził się z domu i wniósł sprawę o separację. Tęsknił bardzo do dzieci, ale stopniowo poczucie winy malało; nauczył się cieszyć nimi w czasie odwiedzin. Jakkolwiek zdawał sobie sprawę ze swej miłości do Gail, nie chciał się jej jednak narzucać. Przez następnych parę miesięcy widywali się tak często, jak ona tego chciała. Mówili dużo o przyszłości i wspólnych planach, ale nigdy nie poruszali kwestii małżeństwa. Zresztą nie miało to sensu. Sanders wciąż nie dostawał rozwodu. W dniu gdy go uzyskał, zdecydował się zaproponować jej małżeństwo. Bał się odmowy, lecz był na to przygotowany. Postanowił więc tak sformułować swoją propozycję, by nie stwarzać sytuacji bez wyjścia. Wolałby kontynuować ich związek na dotychczasowej zasadzie, niż przestać ją widywać. Miał przytoczyć całą listę argumentów, a w końcu chciał ją przekonać, że ze względów finansowych korzystniejsze jest wynajmowanie jednego niż dwu mieszkań... Jednak nie udało mu się wyłuszczyć żadnego z nich. Po kolacji w małej włoskiej restauracji Sanders wyjął z kieszeni orzeczenie rozwodu i pokazał je Gail. — Dziś dostałem — powiedział i wziął anchois z półmiska z przystawkami. — Cudownie! — wykrzyknęła. — Pobierzmy się. Anchois wpadło mu do kieliszka z winem. — Co? — Pobierzmy się. Jesteś wolny. Ja też wyplątałam się z dawnych związków. Kochamy się. To chyba niegłupia myśl. — No tak, oczywiście — jąkał się Sanders. — Tylko, że... — Wiem. Myślisz, że jestem demonem seksu i nigdy mnie nie zaspokoisz. Jesteś dla mnie za stary. Nie masz już swoich pieniędzy. Ale ja zarabiam. Damy sobie radę... — przerwała. — Co ty na to? Wybrali Bermudy na miodowy miesiąc; były tam korty tenisowe, mogli dużo pływać i głęboko nurkować. 4 Ratownik stał tuż nad wodą oparty o platformę, na której czekała łódź. — Znów wyprawa po widelce i noże? — spytał, gdy zbliżyli się Sandersowie. — Jasne — odparł David. — Poszukamy także pocisków artyleryjskich, o których pan mówił. — Dobrze wam za nie zapłacą, ale ostrożnie, słyszałem, że są tam niewypały. Zsunęli łódź do wody, załadowali sprzęt i odepchnęli się od brzegu. Gdy płynęli ku rafom, Sanders poprosił Gail, by zajęła się sterem. Sam wyjął z kieszeni małą latarkę i usiadł na przednim siedzeniu. — Po co ci to? — spytała. — Chcę dokładnie obejrzeć wnękę, w której leżała ampułka. — Przecież latarka nie jest wodoszczelna, natychmiast zgaśnie. — Spójrz — Sanders wyjął z drugiej kieszeni plastykową torebkę, wsunął w nią latarkę, zawiązał i mocno zacisnął węzeł. Dotknął przełącznika. Latarka zaświeciła. — Powinna wytrzymać. — Genialne — orzekła Gail. — Prymitywne, lecz genialne. Znaleźli spokojny zakątek przy rafie i manewrowali tak długo, aż łódź zwróciła się dziobem do brzegu. Gail stała z przodu, gotowa wyrzucić kotwicę, i rozglądała się badawczo sprawdzając, czy rzeczywiście trafili na wczorajsze miejsce. Gdy tylko kotwica uderzyła o skałę, nałożyli swój ekwipunek i zsunęli się za burtę. Płynąc pod wodą dotarli do połaci czystego piasku w odległości kilku metrów od rafy, usiedli na dnie i zaczęli wpatrywać się w koralową ścianę szukając wnęki, w której znaleźli ampułkę. Słońce stało dokładnie nad ich głowami, a jego pionowo spadające promienie przeszywały wodę niczym tęczowe strzały. Po ścianie rafy przesuwały się ruchome cienie — plamy ciemności, które pojawiały się i znikały. Sanders ruszył w prawo. Na granicy widzialności, tam gdzie błękitna woda ciemniała, a zarysy skał traciły swą ostrość, dostrzegł nieruchomy cień. Dotknął ramienia Gail i wskazał majaczący kontur. Odpięła od pasa latarkę przyciskając przełącznik. Żółta wiązka światła padła na piasek. Skalna wnęka ukazała się dużo dalej w prawo, niż początkowo sądzili. Posuwali się wzdłuż koralowego nawisu, bacznie patrząc wokół. W końcu poznali rozrzucone szczątki wraka. Ich głowy niemal jednocześnie znalazły się u wylotu ciemnej niszy. Gail wolno przesuwała wiązką światła po jej ścianach. Otwór miał z metr głębokości, był pusty i wysłany gładkim piaskiem. Sanders spojrzał na Gail i potrząsnął głową. — Nic tu nie ma. Gail wręczyła mu latarkę i pokazała coś leżącego w piasku, on jednak w dalszym ciągu nie widział niczego. Przesunęła ręką po dnie i zaczęła grzebać, wzbijając wokół chmurę piasku, która ograniczyła widoczność do kilkunastu centymetrów. Wkrótce wygrzebała w dnie otwór głębokości kilku centymetrów i wciąż nie ustawała. Wtedy coś błysnęło. Ukazała się ampułka wypełniona bezbarwnym płynem. Wydawała się pusta, lecz gdy Sanders ją poruszył, wewnątrz ukazał się pęcherzyk powietrza. Delikatnie wyciągnął ampułkę i podał ją Gail. Sam wyrównał piasek i w miejscu ampułki położył kamień, znacząc nim ślad. Wkrótce nisza została za nimi. Posuwali się wzdłuż podnóża rafy. Od czasu do czasu Gail przystawała obok kamieni lub kawałków drewna, oświetlała je i grzebała w piasku. Nie znaleźli jednak niczego. Gail posuwała się coraz dalej. W pewnej chwili stanęła i obejrzała się. Sanders został z tyłu i grzebał w rafie. Podpłynęła bliżej i zobaczyła, że przy pomocy kamienia usiłuje odłupać kawałki korala. Co parę sekund przestawał uderzać w skałę i usiłował wsunąć dłoń w szczelinę. W końcu zdołał zmieścić w niej trzy palce i posługując się nimi jak szczypcami wyciągnął żółty, pogięty kawałek metalu, wielkości półdolarówki. Podając go Gail, dostrzegł w świetle latarki, że nie jest to moneta. Z jednej strony wzdłuż brzegu widoczna była wklęsłość, w której kiedyś coś zapewne tkwiło — obok w czterech miejscach widniały puste kieszonki, każda o średnicy jakichś sześciu milimetrów. Metal lśnił — nie tknęła go korozja, nie pokryły wodorosty. Sanders obrócił go i w świetle latarki dostrzegł wyryte na nim litery ,,E. F.”. Trzymając ampułkę w jednej ręce, a w drugiej kawałek metalu odbił się od dna i wypłynął na powierzchnię. Gdy znaleźli się w łodzi, powiedział: — Przez chwilę myślałem, że to złoty dublon. — A teraz co o tym sądzisz? — Nie wiem — zastanowił się. — Przypuszczam, że to jakaś biżuteria... tyle, że cholernie czysta, jak na stary wyrób. Powinna być wytarta lub przynajmniej zaśniedziała. Odłożył krążek na bok i zaczął przyglądać się ampułce. Błysnęła, gdy oglądał ją w słońcu. — Ma inny kolor niż pierwsza — stwierdził. Był zbyt zajęty ampułką, by dostrzec postać stojącą wysoko na skale przy „Orange Grove”. Było już po szóstej, gdy Sandersowie dotarli do Treece'a. Wyszedł przed dom, gestem zapraszając do środka. — Znaleźliście więcej ampułek? — Jedną — odparł Sanders. — W tym samym miejscu. Wygląda na to, że wewnątrz jest coś innego. Gail podała ampułkę Treece'owi. Skinął głową. — Racja. Ma inny skład chemiczny. Pewnie jakaś mieszanka heroiny lub inna pochodna morfiny. Może nawet jej roztwór. Zaznaczyliście to miejsce? — Tak. — Gail oddała mu drugi kamień do znakowania. — I nie było tam nic więcej? — Nie, a i ta ampułka nie leżała na powierzchni. Wygrzebałam ją z piasku. — Będę musiał jutro w nocy zejść na dno — zdecydował się Treece. — Czy my też? — spytała Gail, mając cichą nadzieję, że Treece odpowie przecząco. — Jak chcecie. Będzie mi miło. — No jasne — powiedział Sanders. — Pokaż mu jeszcze tamto — wskazał na torbę Gail. Treece przyjrzał się uważnie krążkowi, wodząc palcem wzdłuż wklęsłości wewnątrz. Gdy ścisnął go między kciukiem i palcem wskazującym, metal zgiął się. — Gdzieście to znaleźli? — W skale. Tkwił w niej dość mocno, musiałem rozłupać koral, by go wyciągnąć. — Mogliście zaznaczyć to miejsce drugim kamieniem. — Dlaczego? Treece uśmiechnął się do Sandersa. — Ponieważ, przyjacielu — podniósł głos niczym w scenicznym melodramacie — to diabelnie czyste złoto. — Hiszpańskie złoto? Rany, myślałem, że ktoś to wyrzucił! — Nikt by go nigdy nie wyrzucił; gdybyś pogrzebał głębiej, znalazłbyś pewnie ludzkie kości. — Jakim cudem przetrwało tak czyste? — To jedna z niezwykłych właściwości złota — powiedział Treece. — Jest nienaruszalne. Gdybyś wrzucił nową złotą monetę w morze i wyjął ją w dzień sądu ostatecznego, byłaby nie zmieniona. Nic jej nie porośnie, nic nie skoroduje. — A co to było? — spytała Gail. — Jakaś kamea — Treece wskazał wklęsły środek. — Tu zapewne znajdował się wizerunek lub wyryty ornament. A tu — dotknął jedno po drugim czterech wgłębień na obrzeżu — perły, symbol czystości. Ktoś nosił to pewnie na szyi. — Co o tym sądzisz? — Nic szczególnego. Jakiś statek mógł rozbić się bliżej lub dalej — Bóg wie, gdzie — a fale przyniosły to aż tutaj, podobnie jak i tamtą monetę. Możliwe też, że któryś rozbitek próbował dopłynąć do brzegu, lecz nie zdołał. To własność osobista, nie część ładunku statku. — Treece zastanowił się przez chwilę nad własnymi słowami. — Do licha, coś tu jednak nie gra! — Czemu? — Przez dwadzieścia lat przeszukuję wszystkie rafy. Nie twierdzę, że znam każdy centymetr raf na Bermudach, ale ten teren z powodu „Goliata” znam dokładnie. Gdyby tu był jakiś inny wrak, musiałbym natrafić na jego ślady — broń, kotwice, balast — cokolwiek. — Ile to ma lat? — spytał Sanders. — Kamea? Ze dwieście — Treece obrócił ją w dłoni. — Piękna, misterna robota. — A więc Bermudy były zamieszkane, gdy statek zatonął, jeśli rzeczywiście zatonął. Może znajdziemy jakieś informacje w dokumentach? — Wszystko zależy od tego, czy ktoś widział, jak statek tonie, czy ktoś ocalał. Możliwe również, że nadeszła pomoc i statek uratowano. To zresztą najbardziej prawdopodobne. — Czemu? — Sprawa byłaby wyjaśniona bez niepotrzebnych poszukiwań, raportów i stosów dokumentów. Według mnie statek utknął na skałach w czasie burzy, ale nie zatonął. Kilka osób, w tym ten „E. F.”, zostało zmytych z pokładu. Gdy wiatr ucichł, zdołano prawdopodobnie ściągnąć statek ze skał. A jeśli nawet nie, to całkowicie opróżniono go z broni, ładunku oraz rzeczy osobistych. Wrak został na rafach, dopóki następny sztorm nie zniszczył go doszczętnie i nie rozniósł na kawałki. Dlatego nic po nim nie zostało w miejscu wypadku. Sanders był rozczarowany. — Więc myślisz, że nie ma tam nic więcej? — To właśnie niewiadoma — Treece wręczył kameę Gail. — Co chcecie z tym zrobić? — Nie wiem jeszcze. Mogę to zatrzymać? — Tak, ale prawo nie zezwala na wywóz takich rzeczy z Bermudów, chyba że władze nie skorzystają z prawa kupna. — Nie chcę tego sprzedawać, chcę to zatrzymać — oświadczyła Gail. — W takim razie, dziewczyno — uśmiechnął się Treece — masz dwie możliwości: osiedlić się na Bermudach lub szmuglować złoto. — O której jutro wyruszasz? — spytał Sanders. — Przyjdźcie o zachodzie słońca. Moja łódź stoi w dole, w zatoce. Powinniśmy dotrzeć do „Goliata” już po zmroku. Zjechali drogą w dół, przejechali St. David's i most Severn. Na drodze między wyspą St. George i parafią Hamilton wyprzedziły ich dwie taksówki zmierzające z lotniska. Poza tym szosa była pusta. Gdy mijali znak wskazujący turystom drogę do Błękitnej Groty, gdzie odbywały się pokazy delfinów, z bocznej drogi wyjechał zielony morris. Trzymał się przez cały czas jakieś dwadzieścia metrów za nimi. Sanders dostrzegł go w lusterku po dobrych paru minutach, zjechał więc na tyle w lewo, na ile pozwalała mu ściana skał z boku. Droga przed nim skręcała w prawo. Gdy znalazł się na zakręcie, zobaczył małą ciężarówkę i dwa motocykle, jadące z naprzeciwka. Wysunął prawą rękę, dając znak kierowcy zielonego morrisa, by nie wyprzedzał. Pojazdy przejechały, David i Gail byli teraz na prostym odcinku drogi Harrington Sound. Nikt nie nadjeżdżał z przeciwka, Sanders dał znak morrisowi, że droga wolna. Ale samochód nie wyprzedzał. Z tyłu rozległ się dźwięk klaksonu. Spojrzał w lusterko. Za morrisem jechała czarna taksówka. Taksówkarz ponownie zatrąbił i Sanders znów dał znak, że można wyprzedzać. Taksówka przyspieszyła i wyprzedziła morrisa oraz ich dwie motorynki. Sanders zwolnił i zrównał się z Gail. — Ten dureń nigdy nas nie wyprzedzi! — Przed nami jest zatoczka. Wjedźmy tam i poczekajmy, aż przejedzie. Pięćdziesiąt metrów dalej Sanders dostrzegł przerwę w gęstym żywopłocie i wąską ścieżkę, która wiodła w górę do jakiegoś domu. Wysunął rękę w lewo i wyłączył silnik, tak, iż motorower ledwie się toczył. Spodziewał się, że samochód wreszcie ich wyprzedzi, ten jednak zwolnił razem z nimi. Gdy Sanders i Gail zatrzymali się przed podjazdem w górę, morris ruszył w przód i gwałtownie skręcił w lewo, tak iż maską dotknął żywopłotu, odcinając im możliwość ucieczki. Wysoki, czarnoskóry mężczyzna w kombinezonie mechanika otworzył drzwi z lewej strony i wysiadł. Kierowca, również czarnoskóry, został wewnątrz. — Czego chcecie? — spytał Sanders. — Ktoś chce się z wami widzieć — odparł. — Kto taki? — Nie pytać! Wsiadać! W tej samej chwili rozległ się odgłos jadącego samochodu, Sanders spojrzał na drogę. Zza zakrętu zbliżała się ku nim furgonetka. Była załadowana po brzegi i posuwała się bardzo wolno. — Wsiadać! — powtórzył mężczyzna. Furgonetka znajdowała się jakieś dwadzieścia metrów od nich. Sanders zrobił posłusznie krok w kierunku morrisa, po czym gwałtownie skoczył w bok, na maskę auta i, zanim ktokolwiek zdołał zareagować, rzucił się na nadjeżdżający wóz. Przez ułamek sekundy widział za szybą znieruchomiałą twarz kierowcy. Usłyszał pisk opon. Furgonetka poruszała się w żółwim tempie, gdy Sanders wylądował na masce, toteż nic mu nie groziło. Nie zdołał jednak utrzymać się na niej i upadł twarzą na chodnik. Poczuł w ustach smak krwi. Zerwał się jednak natychmiast i zaczął krzyczeć: — Na pomoc!!! W furgonetce siedziała drużyna krykieta — wszyscy ubrani na biało. Kierowca, młody człowiek o czarnej skórze wysunął głowę przez okno i wrzasnął: — WARIAT!!! Sanders wskazał morrisa: — To kidnaperzy! — Co? Wysoki mężczyzna stojący obok Gail zawołał: — Nie zwracaj na niego uwagi, stary. To świr. — Nie! — krzyknął Sanders. — Pomóżcie nam! To są... — Cholerny bękart! — ryknął kierowca. — Zabijesz się kiedyś. — Zwrócił się do wysokiego: — Kogo ty wozisz, Ronald? — po czym wsadził głowę do środka i nacisnął gaz. Sanders usiłował jeszcze chwycić się furgonetki, gdy ta przesuwała się obok, ale ręka ześlizgnęła mu się po stalowej karoserii. Teraz droga była zupełnie pusta. Zastanawiał się, czy nie uciekać. Nie chciał jednak zostawić Gail. Wysoki, Ronald, otworzył nóż sprężynowy i skierował go w stronę Sandersa. — Ruszaj się, bo potnę ci tyłek — chwycił go za ramię i pchnął brutalnie do samochodu. — Puśćcie przynajmniej moją żonę — poprosił Sanders. — Ona też jedzie — Ronald otworzył drzwiczki i wepchnął Sandersa do środka. — Co mam z tym zrobić? — zapytała Gail, trzymając kierownice motorowerów. — Rzuć je! Motorowery upadły z hałasem na chodnik. Usiadła z tyłu. Ronald wepchnął pojazdy w krzaki, wlazł na tylne siedzenie obok Gail, zatrzasnął drzwi i podrzucając w ręce nóż powiedział: — W porządku. Kierowca ruszył. Jechali w milczeniu. Okna były zamknięte i w samochodzie stawało się coraz bardziej duszno. Gdy mijali znak kierujący do ogrodu botanicznego, Sanders opuścił szybę po swojej stronie. Natychmiast jednak poczuł na szyi ostrze noża i usłyszał warknięcie: — Zamknij! Zbliżali się do ronda. Drogowskazy wskazywały na prawo Hamilton, prosto Warwick i Southampton. W środku stał policjant i kierował ruchem. Był wczesny wieczór. Sanders zastanawiał się, czy jeśli samochód zwolni na rondzie, zdoła otworzyć drzwi, wyskoczyć i zawołać pomoc. Wtedy właśnie zobaczył, że kierowca przyjaźnie kiwa do policjanta, a ten mu odpowiada. Robiło się coraz ciemniej. Z trudnością mógł odczytać drogowskazy. Wysoko, na wzgórzu, dostrzegł potężny hotel Southampton Princess i światła latarni na Gibb's Hill. Przejechali niemal całą długość wyspy. Dusząca cisza stawała się coraz bardziej denerwująca. — Jak daleko jeszcze? — zapytał. — Zamknij się — mruknął Ronald. Gdy przejeżdżali przez most Somerset, Sanders znów przypomniał sobie informację z „Geographic”. Półobrócony, zwrócił się do Gail mówiąc: — To najmniejszy most zwodzony na świecie. Podnosi się zaledwie na tyle, by przepuścić maszt. Gail nie odpowiadała. Była wytrącona z równowagi próbą ucieczki Sandersa i nie chciała zachęcać go do następnej. Jednocześnie Ronald zwrócił nóż w jego stronę, każąc mu patrzeć prosto przed siebie. Samochód skręcił w boczną drogę z tabliczką: Nabrzeże miejskie. Wjechali na zatłoczony placyk pełen straganów z rybami i warzywami oraz walących się sklepików. Na samym końcu widniał zaniedbany dok, gdzie cumowało z tuzin wyblakłych, połatanych łodzi. Na placyku nie było żadnych innych samochodów, a dzieci tak nieostrożnie biegały przed maską, że kierowca musiał wrzucić pierwszy bieg. W końcu zaparkował przed czymś, co wyglądało na sklep kolonialny. W oknie wystawowym piętrzyły się owoce w puszkach, a narysowany ołówkiem afisz reklamował przekąski. Na szarym, wapiennym tle widniał wyblakły napis: U Teddy'ego. Dwu młodych Murzynów pilnowało wejścia. Jeden beznamiętnie rzucał nożem myśliwskim w ziemię. Drugi, oparty o framugę, z założonymi rękoma przyglądał się zielonemu samochodowi. Miał rozpiętą do pasa koszulę, a od prawego obojczyka do mięśnia klatki piersiowej po lewej stronie biegła świeża blizna — jak przystało prawdziwemu macho. Wydał się Sandersowi znajomy, ale nie mógł uzmysłowić sobie, skąd go pamięta. — Teraz spokojnie — odezwał się Ronald. — Żadnych sztuczek, bo was wypatroszę. — Skinął głową na czarnych sprzed sklepu, wysiadł z samochodu i otworzył tylne drzwi przepuszczając Gail. Sanders otworzył drzwi z przodu i wysiadł na zakurzony skwer. Poczuł ulgę, gdy powiew bryzy ciągnący od portu Ely ochłodził jego spoconą twarz. — Wchodzić! — warknął Ronald. Mijając faceta z blizną zapytał: — Co robi? — Czeka na was, człowieku. Słysząc owo „człowieku”, Sanders uświadomił sobie, że posiadacz blizny to Slake, kelner z „Orange Grove”. Odwrócił się odruchowo, by na niego spojrzeć, ale został pchnięty do środka. Początkowo nic nie widział w ciemnościach sklepu. Wydawało mu się, że pod obu ścianami złożone są towary. Stopniowo, w miarę jak jego wzrok przyzwyczajał się do ciemności, dostrzegł blade światło, które wydobywało się spod drzwi w drugim końcu. — Gdzie mam iść? Ronald przecisnął się do przodu. — Za mną. — Stanął przed drzwiami i zapukał — najpierw raz, potem dwa razy. — Wejść! — odpowiedział głos wewnątrz. Na przeciwległym krańcu pokoju stało biurko, za którym siedział młody człowiek. Mógł mieć około trzydziestki, jak ocenił Sanders. Pokryta potem skóra na jego czole lśniła w świetle elektrycznym. Ubrany był w białą, sztywno wykrochmaloną koszulę. Patrzył przez okulary w złotej oprawie. Na rękach nie miał biżuterii, za to jego szyję zdobił cienki, złoty łańcuszek, z którego zwisało pióro — złote, długości cala. Po bokach siedzącego stało w przepisowej symetrii dwu osiłków. Byli starsi niż dwaj sprzed sklepu. W pokoju pełnym pudeł, kartonów i klasyfikatorów panował zaduch ryb, brudu, potu i gnijących owoców. Z sufitu zwisały dwie nagie żarówki. Mężczyzna za biurkiem wstał. — Państwo Sandersowie — powiedział z uśmiechem. — Miło mi, że zechcieliście przyjść. Zdaję sobie sprawę, że to pewien kłopot... Sanders rozpoznał jego akcent. Słyszał go na Gwadelupie — był właściwy tym, którzy na co dzień posługiwali się karaibską odmianą francuskiego, zaś angielski znali z niedzielnej szkółki. — Wcale nie byliśmy zapraszani — odpowiedział. — Cieszę się jednak, że tu jesteście. Nazywam się Henri Cloche. — Zrobił pauzę, przekonany, że o nim słyszeli. Wobec braku reakcji ciągnął dalej. — A więc moje nazwisko nic wam nie mówi? Tym lepiej — spojrzał na Gail. — O, przepraszam, czy chciałaby pani usiąść? — Nie. — Gail patrzyła mu prosto w oczy, starając się opanować przerażenie. — O co właściwie chodzi? — Naturalnie — Cloche wyciągnął rękę — o ampułkę. — Nie mamy jej — odparł Sanders. Cloche spojrzał na niego, a potem na Gail, w dalszym ciągu uśmiechając się i wyciągając rękę. Strzelił palcami. Sanders poczuł, że ktoś wyłamuje mu do tyłu ramiona. Jeden ze stojących za biurkiem zbliżył się, chwycił go za kołnierz koszuli i szarpnął tak silnie, że wszystkie guziki posypały się na ziemię. Inne ręce zdarły mu koszulę z pleców. Drugi z obstawy podszedł do Gail, ale Cloche zatrzymał go skinieniem ręki. — Rozbierzcie się. Oboje. Szybko. Gail zmusiła się, by patrzeć prosto w twarz Cloche'a. Wolno rozpięła bluzkę, która osunęła się na podłogę. Jeden z mężczyzn podniósł ją i dokładnie obejrzał, macając szwy i gnąc fiszbiny kołnierza. Następnie zdjęła krótką, portfelową spódnicę. Facet wyciągnął po nią rękę, ale Gail rzuciła mu spódnicę pod nogi. W końcu patrząc prosto w oczy Cloche'a rozpięła biustonosz i opuściła go na ziemię. Sanders rozbierał się mniej starannie, zrzucał ubranie i pozwalał je sprawdzać stojącym za nim Murzynom. Dopiero gdy był już całkiem nagi, spostrzegł, że Gail wpatruje się w Cloche'a, trzymając kciuki za gumką bikini. Próbował na nią nie patrzeć, ale zaczęło mu się udzielać wyczuwalne podniecenie pozostałych mężczyzn. Zamknął oczy walcząc z absurdalnym pożądaniem. Cloche nie spuszczał wzroku z twarzy Gail. — Nic nie ma — powiedział człowiek stojący za Sandersem. Jego słowa przerwały trans. Wzrok Cloche'a oderwał się od twarzy Gail i ogarnął całe jej ciało. Odwrócił głowę. — Możecie się ubrać. Gail schyliła się, by pozbierać rzeczy. — Mógłbym przeprowadzić dokładne przesłuchanie was obojga — powiedział z rozdrażnieniem — ale już mi na tym nie zależy. Jestem przekonany, że ampułkę ma Romer Treece. To bez znaczenia. — Więc po co ten cały cyrk? — Sanders z wściekłością zapinał spodnie. — Czy zna pan Bermudy, panie Sanders? — Trochę. — Więc może pamięta pan przypadek ostatniego, to jest... byłego, gubernatora? Tego, który tak lubił dogi... Sanders pamiętał. Któregoś ciepłego wieczoru 1973 roku brytyjski gubernator na Bermudach, Richard Sharples, wyszedł ze swym ulubionym dogiem na późną przechadzkę. Znaleziono go zamordowanego w ogrodach rezydencji rządowej obok martwego psa. — Co to ma wspólnego z nami? — zapytał. — Był zbyt wścibski. Nie chciał zrobić interesu. Musicie zrozumieć, że mądrzy ludzie robią interesy. — Interesy? — Chciałem obejrzeć ampułkę, by potwierdzić pewne przypuszczenia. Fakt, że jej nie macie, że powierzyliście ją Treece'owi, mówi sam za siebie. Ile ampułek jest jeszcze na dnie? — Nie wiemy. — A ile znaleźliście dotąd? Sanders spojrzał na Gail, ale jej twarz nie wyrażała niczego. — Dwie — powiedział. — Czy wiecie, co zawierają? — Nie mamy pewności. — Ale znacie legendę lub raczej historię, gdyż legenda staje się prawdą? — Tak, znamy. — Panie Sanders, chciałbym wejść w posiadanie każdej ampułki, która leży na dnie. Wszystkich bez wyjątku... — Dlaczego? — Są dla nas cenne. Potrzebujemy ich. — Po co? — To nieistotne. Nie musicie znać szczegółów. — Gdzie chcecie je sprzedać? — spytała Gail. Cloche uśmiechnął się. — Cieszę się, że w końcu coś wzbudziło pani zainteresowanie. Ale to też nie wasza sprawa. W gruncie rzeczy im mniej będziecie wiedzieć, tym lepiej dla wszystkich. — Więc czego od nas chcecie? Nie jesteśmy wam potrzebni — powiedział Sanders. — Wiecie, gdzie są. — Nie. Wiemy, gdzie były tamte dwie. Nie wiadomo, czy jest ich więcej. Poza tym wielu płetwonurków zna te okolice o niebo lepiej od nas. — Możliwe. Ale dzięki brytyjskiej zapobiegliwości, nieliczni są czarni. Tak jak odsuwano nas od pewnych zawodów, tak i nie dopuszczano do kształcenia zawodowych płetwonurków wśród czarnych. Mógłbym kogoś sprowadzić, ale każdy wykwalifikowany płetwonurek, który przekroczy granicę, to znaczy każdy czarny płetwonurek, natychmiast znajdzie się pod obserwacją. Jesteście tu turystami, jesteście biali. Nikt nie będzie was podejrzewał. — Nie handlujemy życiem — odezwała się Gail. — Ani ja. Jestem przede wszystkim politykiem, a polityka polega na użyciu różnych środków dla osiągnięcia celu. W tym wypadku celu szlachetnego. Ponadto jestem biznesmenem — zrobił pauzę i spojrzał na Sandersa. — Sprawdźcie, ile ampułek ocalało. Jeśli niewiele i legenda okaże się tylko legendą, nikt się o tym nie dowie. W nagrodę nic nie zakłóci wam dalszych beztroskich wakacji na Bermudach. Jeśli ampułek jest dużo, to chcę, żebyście je wydobyli. Oczywiście służymy wszelką pomocą. Gdy tylko znajdą się w naszych rękach, opuścicie Bermudy, udacie się do Nowego Jorku i pod podanym numerem telefonu zostawicie wiadomość, gdzie i w jakiej walucie chcecie odebrać kwotę miliona dolarów. Gail osłupiała. Gwałtownie wciągnęła powietrze. Cloche uśmiechnął się, po czym spojrzał na Sandersa, który odpowiedział mu pozbawionym wyrazu, obojętnym spojrzeniem. — Nic z tego — skwitował propozycję. — Jest pan zbyt pochopny, Sanders. Pańska dolna warga wskazuje na brak rozwagi. Zastanówcie się — zakończył. — Pomyślcie o wolności — wolności, którą można kupić za milion dolarów. Skinął na Ronalda. — Gdzie ich motory? — W krzakach. Cloche zwrócił się do Sandersa: — Rano otrzymacie je z powrotem. I jeszcze jedno. Jeśli będziecie dalej... nierozważni... dowiecie się, że oficjalnie nie istnieję. Ale gdy zechcecie opuścić Bermudy, przekonacie się, że w rzeczywistości istnieję wszędzie. Nie zaznacie spokoju. — Obrócił się do Ronalda: — Odwieź ich do domu. Przez pół godziny jechali w milczeniu. Ronald siedział z przodu obok kierowcy, Gail i Sanders z tyłu. Gdy wyjechali na główną drogę, Sanders otworzył okno. Ponieważ Ronald nie zaprotestował, Gail zrobiła to samo. Poza odgłosem wiatru i szumem silnika na pustej drodze słychać było jedynie rechot żab drzewnych i wieczorne cykady. Samochód zatrzymał się przed wejściem na teren „Orange Grove”. Ronald nie proponował, że podwiezie ich pod sam bungalow, oni zaś nie prosili go o to. W milczeniu szli ścieżką. W miejscu, gdzie skręcała w lewo, do ich domu, zatrzymali się. — Jesteś głodna? — Nie bardzo. — Zamówimy kanapki do pokoju. Dobrze zrobi mi łyk czegoś mocniejszego. Gdy weszli do środka, Sanders rzucił klucze na stół. — Szkocka? — Dobrze. Wyszedł do łazienki, otworzył lodówkę, wyjął kostki lodu z dość archaicznego pojemnika i wrzucił je do stojących na umywalce kubków. Słysząc, że Gail podnosi słuchawkę, zawołał: — Dla mnie z indykiem, sałatą i majonezem. Nie odpowiedziała. Gdy nalewał whisky do kubków usłyszał, jak mówi: — Proszę z policją. — Potem nastąpiła pauza. — Tak, z policją. Nie, nic się nie stało. — w jej głosie wyraźnie narastała irytacja. — Chcę mówić z policją. Sanders postawił butelkę w umywalce i wpadł do sypialni. — Co ty robisz! — krzyknął. — Co ma do tego mój numer? To chyba rozmowa miejscowa — złościła się do słuchawki. — Odłóż słuchawkę — powiedział Sanders. — Porozmawiajmy. — O czym tu rozmawiać? Na miłość boską, zostaliśmy napadnięci i siłą uprowadzeni! — Odłóż słuchawkę — rozkazał Sanders — bo zrobię to sam. — Położył palec na widełkach. Spojrzała na niego. — Nie żartuję. Gail wahała się przez chwilę, po czym powiedziała: — Dziękuję. Spróbuję później. — Odwiesiła słuchawkę. — Dobrze. Porozmawiajmy. — Uspokój się — Sanders położył dłoń na jej ramieniu. Odsunęła go. — Nie mogę się uspokoić. Czy nie rozumiesz, o co im chodziło? — Oczywiście — wyszedł do łazienki po kubki i podał jej jeden. — Ale gliny nic tu nie wskórają. Co mogą zrobić? — Zamknąć go. — Za co? Niczego mu nie dowiedziemy. Słyszałaś, co powiedział? Nie istnieje. Przynajmniej oficjalnie. Nie widziałaś, jak policjant pozdrawiał kierowcę? Ma pewnie wszystkich w kieszeni. — Więc zwróćmy się do władz. Z całą pewnością nie przekupił brytyjskiego rządu. — I co im powiemy? — Że zostaliśmy porwani. To znaczy... — Na godzinę. Musielibyśmy poświęcić wiele czasu, by zrobić z tego sprawę sądową. — A więc za napad. Nie terroryzuje się bezkarnie ludzi nożem i nie zdziera z nich ubrań. A to, czego od nas żądał? Sprzedaży narkotyków? — Niezupełnie. Raczej chodziło o to, by je dla niego znaleźć. Gail długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu, a potem zapytała: — Więc chcesz przyjąć tę propozycję? — Nic podobnego. Za kogo mnie bierzesz? — Właśnie się zastanawiam. Sanders poczuł, że zalewa go fala wściekłości. Chwycił ją za ramię i potrząsnął, rozlewając whisky. — Przestań! Przestań bredzić! Nie będę tego słuchać. Jego gwałtowność zdumiała oboje. Nigdy tak nie krzyczał, a już na pewno nigdy nie podniósł na nią ręki. Twarz Gail poczerwieniała. Sanders zaczerpnął tchu. — Skończmy z tym, dobrze? Nie zamierzam przyjąć tej propozycji. Trzeba jednak myśleć praktycznie. Musi być na niego jakiś sposób. Tylko nie próbuj wrabiać się w policję. Słuchaj mnie, to nie jest zabawa. Ten typ jest przestępcą! — Tak, ale to tylko człowiek. Można go unieszkodliwić. — David — powiedziała ze złością — zejdź już z tonu supermana. Na razie dorobiłeś się tylko rozciętej wargi. Co sobie właściwie wyobrażasz? — Nie wiem jeszcze. Może Treece coś wymyśli? — A może skończysz w kostnicy? — Daj spokój. Nie... Gail kichnęła. Gdy składała chustkę, zauważyła smugę krwi. — Wciąż jeszcze krwawi mi nos — powiedziała. — Co znaczy „wciąż jeszcze”? — Rano, po wyjściu z wody, miałam krew w masce. Opuścili „Orange Grove” nazajutrz po śniadaniu. W nocy zgodnie z obietnicą, oddano im motorowery, które stały teraz oparte o ścianę bungalowu. Gail wzdrygnęła się odruchowo na ich widok. — Co się stało? — spytał Sanders. — Byli tutaj. — Kto taki? — Ci ludzie. A myśmy spali. — Oczywiście, że byli. Jak inaczej mieli oddać motory? — Wiem, ale dostaję gęsiej skórki, gdy o tym myślę. Dotarli do domu Treece'a, stanęli przy furtce i zaczęli go wołać. Gdy odpowiedział, by weszli, z domu wybiegł pies, towarzysząc im cały czas aż do drzwi kuchennych. Stół w kuchni pokryty był fotokopiami starych dokumentów. Treece dostrzegł, że Sanders przygląda się papierom. — Prowadzę badania — wyjaśnił. — Co to jest? — zapytał Sanders. — Logi, manifesty, konosamenty, pamiętniki, listy. Owoc moich studiów w Europie. Spędzałem wakacje w archiwach Madrytu, Kadyksu i Sewilli. Przyjaciele wciąż przysyłają mi wszystkie nowe dokumenty, gdy tylko wydobędą je na światło dzienne. — Czego one dotyczą? — zapytała Gail. — Tego, jakie statki wpływały do jakich portów, kogo i co wiozły, gdzie zatonęły — jeśli zatonęły, ile osób ocalało. To nieocenione informacje, bez nich można kręcić się miesiącami przy wraku i nie wiedzieć, skąd się wziął. Sanders wziął do ręki jeden z dokumentów. Był spisany staro-hiszpańskim. Zdołał rozszyfrować tylko słowa: „artilleria, canones” i odczytać datę: 1714. — Czego pan teraz szuka? — Daję upust swoim fantazjom. — To znaczy? — Zastanawiam się nad tym, czy to możliwe, by zatonął tutaj jeszcze jeden statek — hiszpański galeon, podczas swego dziewiczego rejsu. Wiózł jakiś tajemniczy ładunek. Poszedł na dno ze wszystkim, co było na pokładzie, i nigdy nie został odnaleziony. — Czy to możliwe? — spytała Gail. — Zdarzyło się już kiedyś coś takiego. Otóż w odstępie jakichś dwustu lat dwa sztormy, które nastąpiły dokładnie w tej samej okolicy, uderzyły w dwa statki znajdujące się dokładnie w tym samym położeniu i zmierzające do tego samego celu, zapędzając je na te same rafy. — Treece potrząsnął głową. — Niezła łamigłówka. — To niesamowite! — Gail słuchała z zachwytem. — Czy zdołał pan coś znaleźć? — zapytał Sanders. — Nic. I nie wiem czy znajdę. — Treece położył rękę na stosie papierów... — Grzebię w nich teraz, żeby znaleźć kogoś z inicjałami „E. F.”. To pewnie strata czasu, ale trzeba jakoś zacząć, zresztą poza tym „E. F.” nie mamy nic konkretnego. Ale... czemu właściwie przyjechaliście tak wcześnie? Mieliśmy przecież wyruszyć wieczorem. Opowiedzieli mu o spotkaniu z Clochem. Na dźwięk tego nazwiska Treece spuścił głowę z rezygnacją, jak gdyby usłyszał złą wieść, której od dawna oczekiwał. Potem usiadł nieruchomo, nie przerywając im opowiadania. Kiedy skończyli, powiedział: — Dobrze, że nie wezwaliście policji. — Czemu? — spytała Gail. — Daremny trud. Ten facet to cień. Ma wszędzie swoje wtyki — potrząsnął głową. — Niech go..., że też z miejsca to wyniuchał. Nigdy nie słyszeliście o nim? — Nie. Czy to dziwne? — Może i nie. Ma dziesiątki imion. Pochodzi z Haiti. Przynajmniej tak mówią. Trudno w tym przypadku odróżnić prawdę od wymysłów. Upozował się na coś w rodzaju bohatera ludowego. Wielu z tutejszych czarnych uważa go za nowe wcielenie Che Guevary. I nie tylko tutaj, ale wszędzie, w Windwards i Leewards. Jego matka to słynna czarownica. Oczy Gail stały się okrągłe ze zdumienia. — Tak. Magia i gusła voodoo. W chatach na zboczach wzgórz Martyniki i Gwadelupy wszędzie są jej małe statuetki. Wielbią ją z nabożną czcią. Była pokojówką w jakimś hotelu na Haiti. W wieku czterdziestu czterech lat zapadła na jaskrę, a gdy zupełnie oślepła, zwolniono ją bez centa zapomogi. Cloche pracował wtedy jako kierowca autobusu, ale miał sporo sprytu. Zabrał matkę z miasta i zaczął rozpowiadać, że to ofiara rasizmu. Twierdził przy tym, że jest ona wszechwiedzącą czarnoskórą księżniczką, potrafi leczyć śmiertelnie chorych i wskrzeszać umarłych. Gdy mamusia była już ustawiona, Cloche zaczął występować jako jej rzecznik i głosiciel wiary. Nikt nie wie, czy stara jeszcze zipie. Natomiast Cloche wciąż głosi swoje teorie... — Jakie? — dopytywał się Sanders. — Że czas, by czarni dobrali się do rządów. Wiedziałem, że prędzej czy później musi pojawić się tutaj. — Nie wygląda mi na to, by na Bermudach zanosiło się na rewolucję — powiedział Sanders. — Trudno to ocenić. Czarni nie mają tu równych praw — odezwała się Gail. — Nie, ale od zamieszek w 68 roku nie było tu żadnych poważnych wypadków, wyjąwszy zabójstwo Sharplesa, co do którego po dziś dzień niczego nie udowodniono. To tak jak z tymi arabskimi ugrupowaniami. Za każdym razem, gdy wydarzy się katastrofa lotnicza, jakieś typy przypisują sobie jej spowodowanie udając, że był to czyn rewolucyjny. Bzdury. Nie przeczę, że Cloche mógł zamordować Sharplesa. Ale choć tak twierdzi, nie wiadomo, czy to zrobił. W każdym razie na Bermudach od pewnego czasu jest stosunkowo spokojnie. — Treece spojrzał na Gail. — Statystyki nie robią z tego tajemnic. Czarni są większością, a mimo to mają mniejsze przywileje niż biali. Uważam jednak, że im bardziej na nie zasługują, tym więcej ich dostają w miarę upływu czasu. Cloche potrafi wykorzystać naiwność swych ziomków dla własnych celów i dowolnie nimi manipulować. Jest dobrym mówcą, a poza tym nie trzeba sztuki, by przekonać ludzi, że należy im się więcej niż mają. — Czy to komunista? — spytała Gail. — Skądże! Recytuje wygodny cytat z Marksa: „od każdego wedle jego możliwości. Każdemu wedle jego potrzeb...” i tak dalej. Myślę, że chce sobie urządzić takie wyspiarskie królestwo. Oczywiście nada mu miano Ludowej Republiki Czegoś Tam. — A te narkotyki? — Chodzi o forsę. Myślę, że chce je sprzedać w Stanach — przerwał i spojrzał na Sandersów. — Milion dolarów? Musi mu bardzo zależeć. Czy was nie skusił? Sanders popatrzył na Gail. — Nie. — To niezła sumka. — Treece uśmiechnął się i pogładził swoje fotokopie. — Ale jeśli odnajdę ogniwa tej zagadki, przy pewnym szczęściu możemy znaleźć na dnie prawdziwe skarby. — Więc sądzi pan, że naprawdę leży tam skarb? — Nie. Ale nie jestem przekonany, że go nie ma. Nigdy nie wiadomo, póki się nie sprawdzi. — Co zrobimy z Clochem? — zapytał Sanders. — Przecież musi być na niego jakiś sposób. — Nie liczcie na to. Nikt dotąd nie dał mu rady. W każdym razie chwilowo nic nie można zrobić. Rozejrzymy się dziś w nocy. Jeśli nie znajdziemy dalszych ampułek, możemy osobiście wręczyć mu te dwie i życzyć powodzenia. Takie rozwiązanie byłoby dla nas najszczęśliwsze. Zanim jednak wyruszymy, chciałbym pogadać z Adamem Coffinem. — Kto to taki? — Rozbitek z „Goliata”. Pewnie nie zechce mówić o narkotykach, może jednak widok tych ampułek pobudzi jego pamięć. — Treece włożył ampułki do kieszeni. — Zostawcie tu motorynki. Zmieścimy się wszyscy w aucie Kevina. — Co do nurkowania — Gail zawahała się — to od wczoraj krwawi mi nos. — Silnie? — Nie. — Nie przejmuj się. Nie nurkowałaś przez jakiś czas. Każde zejście w dół podrażnia tkanki zatok. Zrób krótką przerwę, a wszystko wróci do normy. — A co z dzisiejszym wieczorem? — Lepiej nie ryzykuj. Damy sobie radę sami. — Treece otworzył drzwi. — W takim razie weźcie motorynki i ruszajcie przodem. Spotkamy się przed hotelem. Stamtąd zaprowadzę was do Coffina. Dom był mały — chatka o ścianach z wapienia, z widokiem na port Hamilton, stała na poletku starannie przyciętych chwastów. Funkcję podjazdu pełniła wąska ścieżka długości samochodu. Treece wjechał na nią hillmanem, zostawiając niewiele miejsca dla motorowerów. Prezentował się w samochodzie nader zabawnie z głową wbitą w sufit i długimi nogami, które tak podkurczył, że nie mógł się wydostać. By wyjść z auta, silnie przechylił tułów w prawo, opierając się rękoma o ziemię i dopiero wtedy wyciągnął nogi. — Cholerna landara — oświadczył, wycierając dłonie zabrudzone ziemią. — Sklecona dla karłów. — W razie wypadku musieliby cię wyłuskać palnikiem. Dlaczego nie jeździsz na motorze? — Masz mnie za samobójcę? Jedyną zaletą motorów jest ich wpływ na redukcją przyrostu naturalnego. — Treece spojrzał na Gail i uśmiechnął się. — Przepraszam. Jestem niepoprawny. Weszli po ścieżce do domu. W ogrodzie mały człowieczek kopał na kolanach przy klombie przed wejściem. — Adam... — zwrócił się do niego Treece. Coffin obrócił głowę. — Treece! — wykrzyknął zdumiony. Jednym ruchem wyprostował się i wstał. Miał na sobie jedynie podarte dżinsowe szorty. Jego opalone ciało było szczupłe i żylaste, a wzdłuż rąk i klatki piersiowej biegły sznury mięśni tak wyraźne, jak rysunki w podręczniku anatomii. Silnie zmrużył oczy, co jeszcze pogłębiało bruzdy na czole i policzkach. Zwichrzona czupryna białych włosów opadała mu aż na szyję. Uśmiechnął się do Treece'a ukazując dziąsła, w których gdzieniegdzie tkwiły zniszczone, pożółkłe zęby. — Dawno cię nie widziałem. Cieszę się. Treece ujął kościste palce Adama w swą olbrzymią dłoń i mocno je uścisnął. — Zatrzymaliśmy się tutaj, żeby z tobą pogadać. — Przedstawił mu Sandersów. — Więc wejdźcie. — Coffin wprowadził ich do ciemnego domu. Jednoizbowe wnętrze podzielone było na trzy części. Po prawej stronie na dwu stalowych pierścieniach wbitych w kamienną ścianę wisiał poziomo hamak. Za półzasłoniętą kotarą Sanders dostrzegł umywalkę i klozet. W środku pokoju, naprzeciwko telewizora z lat pięćdziesiątych, stało krzesło z wypchanym siedzeniem. Na lewo lodówka, zlew, płyta kuchenna, kredens i stół do kart, a przy nim dwa krzesła i dwa stołki. — Siądźcie — powiedział Coffin. Otworzył barek i wskazał ręką rząd butelek. — Zatankujecie? Ja nie mogę. Owoce jałowca nadwyrężyły mi nieco żołądek. — Łyk rumu — powiedział Treece. — Od kiedy nie pijesz? — Już od dłuższego czasu — odparł Coffin. — To tylko kwestia dyscypliny. — Spojrzał na Sandersa. Co dla pana? — Dżin z tonikiem. — Dla mnie to samo. Dziękuję — powiedziała Gail. Coffin wyjął z kredensu cztery kieliszki. Dwa napełnił czystym dżinem — bez lodu i toniku, i podał je Sandersom. W pozostałe dwa wlał rum z Barbados. Jeden wręczył Treece'owi, z drugiego pociągnął długi łyk i usiadł. — Sądziłem, że się odzwyczajasz — powiedział Treece. — Jasne. Nie tknąłem dżinu przez całe miesiące. Rum to nie alkohol, to ratunek. Bez niego krew przestaje prawidłowo krążyć. Naprawdę. Sanders pociągnął łyk ciepłego dżinu i opanował grymas, gdy poczuł palenie w gardle. — No więc co was sprowadza? — uśmiechnął się Coffin. — Czyżbyś odwiedzał dziś chorych i starych? Treece sięgnął do kieszeni i bez słowa położył na stole dwie ampułki. Coffin znieruchomiał. Długo patrzył na nie w milczeniu. Jego twarz nie ujawniała emocji, ale w oczach pojawił się nowy wyraz. Zalśniły. Sanders nie wiedział — z trwogi czy z wrażenia? Coffin wskazał głową Sandersów i spytał Treece'a: — Co oni wiedzą? — To co i ja. Znaleźli te rzeczy. — Opowiedział mu o propozycji, jaką przedłożył Sandersom Cloche. — Cwany bękart — mruknął Coffin. — Do mnie powinien zwrócić się z tym milionem. To moja forsa. — Biorą cię za wariata, Adamie. I niech tak będzie. To dla ciebie lepiej. Poza tym „Goliat” nie jest już zapisany na ciebie. Sprawdzałem. A teraz gadaj, ile ich było naprawdę? Coffin zawahał się. — Prawda nie zawsze popłaca. Raz powiedziałem prawdę i ledwie uszedłem z życiem. — Adam, przyjdzie Cloche i sprzątnie nam wszystko, jeśli go nie uprzedzimy. Ile ich było? Coffin opróżnił szklankę, sięgnął po butelkę i znów dolał rumu. — Były w pudełkach na cygara. Czterdzieści osiem sztuk w jednym. Wszystkie przedzielone kartonikami. Według manifestu statek wiózł dziesięć tysięcy pudełek. Własnoręcznie układałem każde z nich. — Czy manifest określał bliżej ich zawartość? — Nie, ale wiedzieliśmy, że to głównie morfina... Trochę czystego opium i adrenaliny. Ale głównie morfina. — Więc nie heroina? — spytał Sanders. — To to samo — przerwała Gail. — Nie rozumiem — spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Tak. Redagowałam kiedyś książkę o narkotykach. Heroina to morfina podgrzewana na bezwodniku octowym. Wprowadzona do organizmu znów staje się morfiną. — Więc czemu narkomani nie biorą morfiny? — Nie mają wyboru. Kupują to, co oferują im handlarze, a ci dostają towar od szmuglerów. Heroina jest bardziej opłacalna — funt czystej morfiny daje ponad funt heroiny. Poza tym heroina działa silniej niż morfina, mózg bardziej na nią reaguje, w związku z czym dawka może być mniejsza. Jeśli ten ładunek zawierał pół miliona dawek heroiny, to przy wartości handlowej dziesięciu do dwudziestu dolarów za jedną — całość wyniesie pięć do dziesięciu milionów dolarów! — Gdzie je trzymano? — spytał Treece. — W ładowni numer trzy. Wszystkie na śródokręciu. Zabezpieczone workami z mąką. — Czy pod nimi było coś jeszcze? — Tak. Amunicja. Wyrzuciliśmy balast, a w jego miejsce wstawiliśmy skrzynie z pociskami. W każdej chwili mogliśmy wylecieć w powietrze. Jeden z oficerów za papierosa na górnym pokładzie trzy dni chodził w kajdankach. — Czy „Goliat” przewrócił się tonąc? — Chyba nie. Ale nie czekałem aż ostatecznie zatonie. — A więc jeśli woda wymiotła wszystko do czysta, to amunicja zatonęła pierwsza i leży głębiej, a pudełka na cygara powinny znajdować się nad nią. — Nic z nich już pewnie nie zostało. To było liche drewno. Treece pokiwał głową. — A jednak amunicja ich nie zgniotła. W wodzie są niemal pozbawione ciężaru, toteż nie mogły ugrzęznąć głęboko w piasku. — Według mnie sztormy dawno powinny wszystko roznieść. — Tak też sądziłem. Aż zobaczyłem te dwie — Treece dotknął ampułek. — Może tylko dwie przetrwały w szczelinę? Założę się, że reszta dawno nie istnieje. — Bardzo możliwe. Sprawdzimy to dziś w nocy. Coffin opróżnił szklankę i głośno postawił ją na stole. — Niech mnie diabli! Jestem gotów. Treece uśmiechnął się. — Nie, dziś popłyniemy sami. Jeśli znajdziemy ich więcej, będziesz nam potrzebny później. — Ale to mój statek! Myślisz, że nie dam rady, prawda? — Coffin uderzył się pięścią w klatkę piersiową. Jego oczy błyszczały, a twarz poczerwieniała od rumu. — Jestem zdrów jak ogier. No, zgadnij, ile mam lat? — Wiem, ile masz lat, Adamie — spokojnie powiedział Treece. Sanders szybko zestawił w głowie daty. Coffin musiał mieć siedemdziesiątkę. — Jakieś... sześćdziesiąt — powiedział. — Widzisz, Treece — zaśmiał się Coffin. — Sześćdziesiąt... — Odwrócił się do Sandersa. Siedemdziesiąt dwa, niech mnie... i wciąż zdrów jak koń! — Adam... — Treece dotknął jego ręki. — Nie o to chodzi. Nie chcę, żeby ktokolwiek zobaczył cię przy wraku. Jesteś zbyt znany — świadomie złagodził odmowę pochlebstwem. — Jesteś tu znakomitością. Zaraz zaczęliby węszyć. Udobruchany Coffin rozparł się w fotelu. — Masz chyba rację. — Spojrzał na pustą szklankę. — No, to opijmy sprawę. — Nie. — Treece wstał. — Mamy dziś robotę. Coffin odprowadził ich do drogi. Treece otworzył drzwi samochodu i niczym ośmiornica wciskająca się w szczelinę, wolno wsuwał kończyny do środka. — Chcecie jechać za mną, czy traficie sami? — spytał Sandersów. — Trafimy. Jedź. Treece spojrzał na Gail. — Zostajesz dziś wieczór w hotelu? — Chyba tak — odpowiedziała. — Czemu pytasz? — Zostań. Tylko dobrze zamknij drzwi. Nie chcę cię straszyć, ale Cloche na pewno będzie o tym wiedział. — Wiem. — Gail przypomniała sobie podrzucone motorowery. Treece zapalił silnik, poczekał, aż minie ich przejeżdżająca taksówka, zawrócił na wąskiej drodze, po czym ruszył w kierunku St. David's i wkrótce zniknął. Coffin długo patrzał na pustą drogę. Tymczasem Sandersowie wsiedli na motorowery i nałożyli kaski. — Do widzenia — powiedziała Gail. Coffin zamyślił się. — Znam go od czasów, gdy był dzieckiem. Porządny gość. Sandersowie spojrzeli na siebie. — I my tak sądzimy. — Kryształ nie człowiek. Nie zasłużył na taki los. — Jaki? — Samotność, gorycz. Dla takich jak ja to bez znaczenia. Taki już nasz los. Ale w jego wieku to niesprawiedliwość. Powinien mieć synów. Przekazać im swoją wiedzę i umiejętności. — Może lubi żyć sam? — powiedział Sanders. Coffin spojrzał na niego. Jego oczy błyszczały nad wpadniętymi policzkami. — Lubi! Też coś! Co wy tam wiecie... — Obrócił się i odszedł. David i Gail patrzyli, jak idzie pod górę do domu. — Co ja takiego powiedziałem — spytał Sanders. — Nie wiem. Ale widać coś niestosownego. Spojrzał na zegarek. — Chodźmy. Mam wrócić do St. David's nim zapadnie zmrok. 6 Księżyc stał wysoko nad horyzontem, znacząc na wodzie złotą ścieżkę. Łódź Treece'a miała ze dwanaście metrów długości i była drewnianym stateczkiem z napisem „Korsarz” na rufie. Sanders stał obok Treece'a przy sterze i patrzył w morze. „Korsarz” był zapewne niegdyś kutrem, ale Treece wprowadził tak radykalne zmiany, by przystosować go do swych potrzeb, że wyglądał teraz nader ekscentrycznie. Po obu stronach kabiny zamocowane były kabestany, a wzdłuż nadburcia ciągnęły się stelaże, półki i siatki na butle tlenowe. Tam, gdzie zazwyczaj przybity jest do pokładu fotel wędkarski, znajdował się kompresor, a do prawego nadburcia przylegała aluminiowa tuba długości 3,5 metra i średnicy jakichś sześciu centymetrów. Lampa kompasu rzucała blade światło na twarz Treece'a. — Nie widzę światła St. Dawid's. Jest za dużo gwiazd — powiedział Sanders. — To jedyne, które mruga regularnie — odparł Treece. Morze było gładkie i nieruchome. Światła odległego o milę brzegu przesuwały się przed nimi z mechaniczną regularnością. — Wszystkie wyglądają jednakowo — Sanders bezradnie rozglądał się dokoła. — Skąd wiesz, gdzie jesteśmy? — Przyzwyczajenie. Kto zna dobrze brzeg, rozpoznaje miejsca po układzie świateł. Na przykład „Ornage Grove” i Coral Beach wyraźnie wysuwają się w morze. — Ale jak omijasz w ciemnościach rafy? Nie możesz przecież widzieć skał? — Dzisiejsza noc jest dość kiepska. Słaba bryza nie podnosi fal. Płynę na nosa. — Uśmiechnął się. — Doświadczenie uczy. Mocuję pod łodzią dwie stalowe płetwy denne. Gdy zgrzytną o skałę, to znak, że trzeba się cofać. Od strony dzioba dobiegało skomlenie Charlotte. Stała na bukszprycie drżąc z podniecenia. — Co jej się stało? — Fosforescencja — wyjaśnił Treece. — Wysuń głowę za burtę. Sanders wychylił się przez prawe nadburcie i spojrzał przed siebie. Woda wokół dzioba skąpana była w zielonobiałym świetle. — To bioluminescencja. Ruch łodzi poruszył mikroorganizmy, z których emanuje światło. Głównie robaczki i skorupiaki. Podobne do świetlików. W czasie wojny Japończycy rozcierali je w dłoniach, by przy ich świetle czytać mapy, gdy w dżungli zapadał mrok. Charlotte chciałaby je zjeść. — Ma niezły apetyt — uśmiechnął się Sanders. — Kiedyś sama zostanie pożarta. Niedawno rwała się do rekina, który płynął w pobliżu łodzi. Skoczyła mu na grzbiet i chciała wygryźć z niego kęs. — Nic jej nie zrobił?! Treece zaśmiał się. — Był śmiertelnie przerażony. Nigdy żadne kosmate zwierzę nie spadło na niego z góry. Wiał jak niepyszny. Wrócił potem i krążył w pobliżu, ale zdołałem już wyciągnąć tę diablicę. — Czemu zabierasz ją ze sobą? — Czuje się samotna, gdy zostaje w domu — wykonał ćwierć obrotu w lewo — a poza tym to mój przyjaciel. Przez chwilę patrzyli w ciszy na szklistą powierzchnię wody i migotanie świateł na brzegu. Sanders głęboko wciągnął powietrze upajając się jego słoną świeżością. Dawno nie czuł się tak pełen życia. Marzenia dzieciństwa nagle stały się prawdą. Był przejęty i dumny — niemal jak dziecko — że oto płynie sam na sam z Treece'em. Z niejasnym uczuciem zawstydzenia uprzytomnił sobie, że nie odczuwa braku Gail. To było przeżycie szczególne. Dostępne tylko jemu. — Nie udawaj młodzieńca w średnim wieku — przywołał się do porządku. — Dla Gail byłoby to po prostu niebezpieczne. Przez chwilę zastanawiał się nad ewentualnym zagrożeniem i, jak zawsze, doznawał uczuć mieszanych. Bał się nieznanego, a zarazem z niecierpliwością oczekiwał przygód, których nigdy nie doświadczył. Patrzył w ciemną wodę, a przeczucie nadchodzących wydarzeń przyprawiało go o dreszcz emocji. Przez kilka minut płynęli na południowy zachód. — Tam, prosto — wyciągnął rękę Treece — jest „Orange Grove”. Poznaję po światłach; te cztery, jedno obok drugiego, to jadalnia. W ciemnej przerwie jest kuchnia, a długa, wąska linia to okno baru. — A co robisz, gdy noc jest mglista? — Siedzę w domu. Silnik pracował na trzy czwarte obrotów, aż do chwili, gdy znaleźli się dokładnie na wprost świateł „Orange Grove”. Wówczas Treece skręcił do brzegu i zwolnił tempo do minimum. — Przydałoby się nieco wiatru — powiedział patrząc przez okno kabiny na gładką powierzchnię wody — a także osłona chmur. W świetle księżyca widać nas jak na dłoni. — Ile jeszcze chcesz dobić? — Z metr. Powinniśmy przejść. Grozi nam najwyżej kilka zadrapań. — Czy będę ci przeszkadzał, jeśli przejdę na dziób? — Nie. Daj tylko znać, gdyby coś miało nas podziurawić. Sanders przeszedł do przodu. Pies wciąż blokował drogę na platformę. Odsunął go i dotarł na sam jej koniec. Dziób ciął wodę z sykiem, który w miejscu, gdzie stał Sanders, był również doniosły jak szum silnika. Nagle coś poruszyło powierzchnię. Srebrzysty błysk przeciął księżycową smugę i zniknął w mroku. Sanders odwrócił się do Treece, który stwierdził: — Barakuda. Minęli pierwszą, a potem drugą linię raf. Jakieś osiemnaście, może dwadzieścia metrów przed łodzią Sanders dostrzegł rysujące się na wodzie pierścienie, które wyrastały z jednego punktu, by następnie rozlewać się coraz szerzej, jak gdyby niewidzialna ręka rzuciła z góry kamień. — Co to jest? — spytał. Treece stanął na palcach. — Niech to... — ostro skręcił w lewo. — Rafa? — Tak. Jesteśmy już na trzeciej linii. — Skierował dziób w stronę brzegu i wyłączył silnik. Łódź chwilę dryfowała, po czym stanęła niemal nieruchomo. Treece wskoczył na nadburcie. — Nie ma fal, nie ma wiatru, nie ma nic. Utrzymałby nas tutaj zwykły gwóźdź. — Wyrzucił kotwicę. Lina przesuwała się luźno między jego palcami, aż miękko opadła. Szarpnął dwukrotnie, sprawdzając, czy kotwica dobrze tkwi w skale i zaknagował linę. — Przebieramy się. Weszli do kokpitu. Pies za nimi. Gdy Sanders przykręcał regulator do butli z tlenem, Treece zszedł pod pokład. Po chwili wyrzucił przez otwór luku dwa czarne, neoprenowe kombinezony: buty, spodnie, bluzy, kaptury. — Czy woda jest aż tak zimna? — zdziwił się Sanders. — Nie, ale w nocy skały potrafią obedrzeć ze skóry. To raczej wątpliwa przyjemność... Znów dał nura pod pokład, by po chwili wyłonić się z metalową skrzynką i dużą latarnią w wodoszczelnej obudowie. Pokazał Sandersowi, jak działają przełączniki i powiedział: — Użyjemy jej tylko w ostateczności. Świeci jak reflektor. — Więc jak będziemy widzieć? — Będę patrzył za ciebie — powiedział Treece. — Tylko mnie się trzymaj. — Otworzył skrzynkę. Wewnątrz na gumowej wyściółce leżała maska i lampa błyskowa w pistoletowym uchwycie. — To noktowizor. Pracuje na podczerwieni. W ten sposób mogę znaleźć zostawiony przez was kamień. Nałożyli kombinezony i usiedli na prawym nadburciu. — Sprawdź czas. Za pół godziny wypływasz bez względu na to, ile masz powietrza. W dole możesz natknąć się na jakiś prąd. To żadna atrakcja płynąć kilometr z powrotem, ssąc pustą butlę. — Treece schylił się, wyciągnął spod nadburcia rakietkę do ping-ponga i przymocował ją do pasa. Pies merdał ogonem i obwąchiwał płetwy. — Pilnuj łodzi, Charlotte. Spojrzał na Sandersa. — Gotów? Popłyniemy w dół razem. Na dnie włączymy latarkę, żeby się rozejrzeć. Gdy tylko rozpoznasz miejsce, gaś światło. — Myślisz, że ktoś nas śledzi? — Może i nie, ale po co robić demonstracje? Treece włożył ustnik i skrzyżował palce, Sanders odpowiedział mu tym samym. Obaj przekoziołkowali przez burtę w tył. Pod powierzchnią panowała kompletna ciemność — gęsta, kleista, pozbawioną choćby refleksu światła. Sanders szeroko otwierał oczy, ale nie widział ani pęcherzyków powietrza, ani brzegu maski, ani nawet własnego palca, znajdującego się w odległości centymetra od twarzy. Przez sekundę wydawało mu się, że nagle oślepł. Poczuł wodę w nosie. Odchylił głowę do tyłu, by oczyścić maskę, naciskając mocno zawór odpowietrznika i nagle zobaczył falujące świetliste punkty. To promienie gwiazd załamywały się w wodzie. Zaczerpnął powietrza i ruszył w dół. Po chwili zwolnił. Zimna początkowo woda, która napłynęła do wnętrza kombinezonu, powoli się ociepliła. Ogarnęło go poczucie bezradności i spokój; czuł się jak dziecko w łonie matki. Rozpostarł ramiona i miękko zdał się na własny ciężar. Po chwili dotknął płetwami piasku. Tuż nad dnem płynął łagodny prąd, który nie pozwalał mu jednak utrzymać równowagi na stojąco. Osunął się na kolana. Latarka na gumowym pasku zwisała z przegubu ręki. Włączył ją. Snop światła rozproszył ciemności. Nie miał pojęcia, gdzie jest. Rozejrzał się w lewo i prawo, oglądając piasek i skały. Zdumiała go niezwykłość kolorów, wydobytych z ciemności przez światło. W dzień piasek miał blady odcień błękitnej szarości, skały były błękitnobrązowe, a ryby błękitnozielone. Światło latarki ujawniło ich prawdziwe barwy — ujrzał biel, czerwień i oranż korali. Obok leżało coś brązowego i pokryte zielonym nalotem. Tak, była to belka wraka. Na granicy widzenia przez ułamek sekundy mignęła głowa małej barakudy. Zastanowił się, czy światło nie przyciąga również rekinów. Nagle poczuł dotknięcie. Nerwowo drgnął, ale Treece uspokajająco klepnął go po ramieniu. W sekundę później jego czarna sylwetka pojawiła się w zasięgu światła. Dał znak, by zgasić latarkę i wyciągnął dłoń. Sanders chwycił rękę Treece'a, wyłączył latarkę i gdy poczuł lekkie szarpnięcie, zaczął odpychać się płetwami płynąc w ślad za nim. W dalszym ciągu nic nie widział. Bez specjalnej maski światło podczerwone było niewidoczne. Sanders zdawał sobie sprawę, że Treece kieruje się do oznaczonej kamieniem wnęki, gdyż płynął szybko i bez wahania po linii prostej. W końcu zwolnił i zatrzymał się. Na jego znak Sanders znów włączył latarkę. Byli u wylotu niszy. Światło odbijało się na białym piasku i skalnych ścianach. Kamień zostawiony rano leżał w miejscu. Treece podniósł go i położył na dnie. Następnie wyciągnął zza pasa rakietkę do ping-ponga i krótkimi, szybkimi ruchami zaczął kopać. Piasek wzbijał się kłębami, które w ciągu kilku sekund wypełniły całą pieczarę. Jama stawała się coraz większa. Miała teraz z dziesięć centymetrów głębokości i około czterdziestu średnicy. Nagle Treece przestał kopać. Sanders pomyślał, że daje za wygraną. Jednakże w tej samej chwili palce Treece'a zanurzyły się w piasku i wyciągnęły coś, co przypominało brązowy liść pokryty jakimiś wyblakłymi znakami. Wyglądały na ślady pisma lub druku. Treece znów zaczął kopać. Coś zalśniło. Wówczas jego palce zanurzyły się w piasku tak delikatnie, jakby wyjmował drzazgę ze stopy dziecka. Po chwili trzymał w nich ampułkę. Wkrótce pojawiło się więcej „liści”. Były to zbutwiałe resztki pudełek na cygara. Treece znów wyciągnął ampułkę, a potem dwie. Po chwili wyłonił się cały róg pudełka, połamany i wyblakły, a za nim reszta. Leżało do góry dnem — brązowy kwadrat o wymiarach jakichś dziewięciu centymetrów na dwanaście. Treece odłożył łopatkę i delikatnie je uniósł. Zbutwiałe denko natychmiast odpadło. Wewnątrz, w osłonie kartonowych wkładek leżało czterdzieści osiem ampułek. Wszystkie były całe. Treece nie dotknął ich nawet. Chwycił swą łopatkę i znów zaczął kopać. Piasek, który wzbijał się w wodzie, powoli osiadał na ampułkach. Treece kopał dopóty, póki nie pojawił się brzeg następnego pudełka. Wówczas uniósł do światła przegub lewej ręki i odsunął rękaw kombinezonu. Sanders zobaczył tarczę zegarka. Byli na dole trzydzieści dwie minuty. Treece wskazał kciukiem w górę i wyciągnął rękę, by wziąć od Sandersa latarkę. Sanders wolno unosił się w ciemnej wodzie, nie spuszczając z oczu migoczącej niżej wiązki światła. Przesuwała się, zatrzymywała i znów sunęła w górę. Sanders płynął, nie poruszając rękoma, odpychał się tylko nogami. Nagle poczuł się samotny i bezbronny pośród otaczających go ciemności. Jego zmysły okazały się nieprzydatne. Mógł przyciągnąć uwagę jakiegoś drapieżnika, szukającego słabej, samotnej ofiary. Gdy wynurzył głowę i rozejrzał się, stwierdził, że popełnił błąd w ocenie kierunku i przez cały czas oddalał się od łodzi, która stała spokojnie na kotwicy, niczym czarna rzeźba w świetle księżyca, o jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Nie chciał płynąć na powierzchni w obawie przed czającymi się w głębi drapieżnikami, które mogły go wziąć za ranną rybę. Zanurzył się więc ponownie i ruszył pod wodą w stronę łodzi. Dwukrotnie wychodził na powierzchnię, lecz za każdym razem stwierdzał, że wciąż oddala się od łodzi. Nie znajdował żadnego punktu orientacyjnego, wedle którego mógłby się kierować. Oddychał zbyt szybko i zbyt głęboko. Jego płuca domagały się większej ilości powietrza, niż podawał regulator. — Uspokój się! — nakazywał sobie. — Uspokój się, bo zabraknie ci powietrza! — Przestał płynąć i chwilę leżąc nieruchomo, zmuszając się do zwolnienia tempa oddechu. Stopniowo ból w płucach ustawał. Unosząc twarz nad wodą, spokojny i zdecydowany, ruszył klasycznym stylem w stronę łodzi. Gdy do niej dotarł, chwycił brzeg umocowanej na rufie platformy, która ułatwiała nurkowi samodzielne wejście na pokład i wsunął tam butlę. Następnie wciągnął się na pokład i usiadł. Ciężko dyszał poruszając płetwami w wodzie. Od strony dzioba dobiegł odległy skowyt. Przy platformie wynurzyła się głowa Treece'a. Wypluł ustnik i spytał: — Gdzie Charlotte? — Na dziobie. Ma chyba złe sny. — Wykluczone. — Treece wciągnął się na platformę w pełnym ekwipunku i z butlą na plecach. Jednym ruchem zsunął butlę i zszedł po pomoście na pokład. — Nigdy nie śpi na łodzi. Czeka, żeby zlizać mi sól z twarzy. — Ruszył naprzód. Sanders za nim. W miarę jak zbliżali się do dzioba, skowyt stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej gorączkowy. Olbrzymia, ciemna sylwetka Treece'a poruszała się pewnie i lekko nawet w gęstych ciemnościach. Nagle zatrzymał się. — Sukinsyny... — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Co się stało? — Sanders zrównał się z Treecem i zobaczył psa. Charlotte miotała się przy sterburcie, wygięta w kabłąk, dziko gryząc własny bok. Coś lśniącego sterczało z jej grzbietu tuż przy ogonie. Ponieważ nie mogła sięgnąć tam zębami, więc wyrywała sobie sierść z boku i z rozpaczliwym skowytem szarpała własną skórę. Treece kucnął i położył rękę na jej grzbiecie. Warknęła ukazując zęby. — Dobrze już, dobrze — powiedział łagodnie. Jedną dłonią przytrzymał jej głowę, a drugą wyrwał z grzbietu stalowy grot. Pies zaskowyczał i zaczął lizać ranę. — Co to znaczy? Treece ruszył w stronę rufy, zsunął się z kokpitu i zapalił światło. W ręce trzymał pięciocentymetrową strzałę w kształcie pióra. — O co tu, do diabła, chodzi? — To sprawka Cloche'a — powiedział Sanders oglądając strzałę. — Co? — Nosi na szyi identyczne pióro, tyle że mniejsze. To jego bilet wizytowy. Mieliśmy już z nim do czynienia. Teraz pewnie ciebie chce zmusić do układów. — Matoł — warknął przez zaciśnięte zęby Treece. — Wynajął jakiegoś czarnucha, żeby strzelił do mojego psa i myśli, że padnę przed nim na kolana. — Splunął na pokład. — Niech mnie pocałuje... Spojrzał w górę i zobaczył, że pies utykając krąży po nadburciu. — Podaj mi apteczkę — wskazał na szafkę przy sterburcie. — Muszę załatać staruszkę. Zdjął psa z nadburcia, postawił na pokładzie i łagodnie położył go na boku. Wystrzygł zmierzwioną sierść wokół poszarpanego brzegu rany, zdezynfekował ją i zasypał sulfamidem. Cały czas przemawiał łagodnie i uspokajająco, z ojcowską niemal czułością i przywiązaniem. Charlotte rozumiała — nie ruszyła się i nie wydała z siebie głosu. Treece skończył i podrapał ją za uchem. — Lepiej cię zabandażuję — sięgnął po gazę i plaster. — Wiem, że najchętniej odgryzłabyś sobie ogon. — Pomógł psu wstać. Merdając niepewnie ogonem Charlotte pokuśtykała do kąta i tam legła. — Jak myślisz, co teraz zrobią? — zapytał Sanders. — Banda Cloche'a? Nie wiadomo. Zasypałem te ampułki, więc nie dowiedzą się, czy znaleźliśmy cokolwiek. Ale to załatwia sprawę tylko na jakieś dwa dni. — Treece potrząsnął głową. — Rany, ale tam tego jest! — Więcej niż widzieliśmy? — Tak. To pudełko stanowi sam czubek góry. Wygląda mi na to, że gdy ładownia numer trzy uderzyła w skały, tylko część towaru wypadła na zewnątrz. Dopiero potem osunęła się w tył, opróżniła do reszty. — Treece rozstawił palce tak, że wyglądały jak odwrócone „V”. — Widzieliśmy zaledwie wierzchołek góry. Im dalej od niszy kopałem, tym więcej było ampułek, a wśród nich leżały pociski. — Czy zdołamy to wszystko wyciągnąć? — Na pewno nie rakietką do ping-ponga. Będzie nam potrzebna pompa ssąca — wskazał aluminiową tubę umocowaną do nadburcia. — Musimy mieć także odpowiedni sprzęt. Butle odpadają. Nie możemy co godzinę wynurzać się po nowe. To oznacza włączenie kompresora, a więc i hałas. Jest bardzo niebezpieczne. — Dlaczego? — W dnie tkwią pociski artyleryjskie. — Są chyba nieuzbrojone? — To bez znaczenia. Mosiądz koroduje. Spłonki mogą być słabe. A kordyt wewnątrz jest wciąż aktywny. Najmniejszy wstrząs spowoduje eksplozję. — Więc może rząd udzieli nam pomocy? Treece parsknął: — O, tak... Zlecą królewskiemu skrybie wystosować pismo, w którym uczynią mnie odpowiedzialnym za załatwienie sprawy. Gdyby nie chodziło mi o jedną rzecz, chętnie wysadziłbym w powietrze całe to bagno. Sięgnął do kieszeni kombinezonu, poszperał i podał Sandersowi pogiętą monetę, pokrytą zielonkawym nalotem. Tuż przy jej brzegu — widniały zatarte litery „El”, po nich następował przecinek, litera „G”, znów przecinek, i wreszcie liczba „170”. Bliżej środka wygrawerowano „M”, a po środku herb: dwa zamki, lew i liczne pałki. — No i co? — Sanders nie rozumiał przejęcia Treece'a. — Sam przecież mówiłeś, że jedna moneta nie świadczy o niczym. — Tak, ale ta jest szczególna. — Dlaczego? — Gdy ty płynąłeś na powierzchnię, ja posuwałem się wzdłuż rafy i grzebałem w kilku miejscach. Znalazłem ją na głębokości około dziewięciu centymetrów. Leżała na jakimś żelastwie, toteż zachowała się w całości i nie zaśniedziała jak tamta, którą znaleźliście z Gail. — Czemu więc jest zielona? — To drobiazg. Bez trudu można ją oczyścić. Żelazo, na którym leżała, wyglądało jak skobel. Nie miałem czasu, żeby się z nim mocować, a sam nie chciał puścić. — Myślisz, że tam jest cała skrzynia? — Była. Drewno już dawno zbutwiało. Monety są z sobą zbite i wiele z nich uległo zupełnemu zniszczeniu. Pod rafą leży cała ich bryła. Próbowałem oderwać jedną z monet, ale nie dałem rady. Przypuszczam, że zlepiła się z innymi. — A więc jest tego więcej... Mówię o złocie... — Tak to zaczyna wyglądać. — Treece podniósł monetę do światła. — Patrz. „M” oznacza, że pochodzi z mennicy w Mexico City. Co ci to mówi? — Statek musiał płynąć na wschód, z powrotem do Hiszpanii. — Tak. Opuszczał Nowy Świat. Blisko jedna trzecia rozbitych statków płynęła do Nowego Świata. Nie wiozły skarbów. Były załadowane winami, serami, odzieżą i sprzętem górniczym. Pierwsze trzy cyfry to data wybicia monety — pierwsza dekada osiemnastego stulecia. Data opiera się o herb Filipa Piątego. Wstąpił na tron w 1700 roku. — Co znaczą te litery? — „Z łaski Pana” — odpowiedział Treece. — To końcówka napisu na rewersie wszystkich monet: „Phillippus V, Dei Gratiae” — Treece odwrócił monetę. — To krzyż Jeruzalem. Nie mogę odczytać liter oprócz „M” i „R”, ale oznaczały: „Hispaniarum et Indiarum” — Król Hiszpanii i Indii. — Więc? — W roku 1715 wielka flotylla, jedna z największych należących do Filipa, zatonęła w drodze do domu. — Słyszałem o tym. Ale ktoś ją odnalazł, prawda? — Tak. Płetwonurek o nazwisku Kip Wagner. Zatonęło dziesięć statków, załadowanych srebrem i złotem, a z początkiem 1960 roku Wagner odnalazł, jak sądził, osiem z nich. Wydobył złoto wartości jakichś ośmiu milionów dolarów! Sandersa ogarniało coraz silniejsze podniecenie. — Sądzisz, że to, co znaleźliśmy, pochodzi z pozostałych dwu? Treece uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Wykluczone. Nie ma wątpliwości, że na dole coś jest, lecz żaden ze statków Filipa nie wchodzi w rachubę. Wszystkie zatonęły w pobliżu Florydy. Istnieją na to dowody: zeznania rozbitków, świadków naocznych, logi, dzienniki. Żaden statek nie przeniesie się o tysiąc mil po dnie oceanu. To, co wiemy, jest zupełnie jasne. Niepokoi mnie to, czego nie wiemy. — A więc co? — Mogę się założyć, że jeśli pod „Goliatem” leży inny wrak, to zatonął między 1710 i 1720 rokiem. Świadczy o tym data wybita na monetach. Pieniądze Nowego Świata nie pozostawały tam długo. Hiszpanie za bardzo ich potrzebowali. Brak nam wszakże jakichkolwiek informacji na temat zatonięcia na Bermudach hiszpańskiego statku między 1710 i 1720 rokiem. — Nie musiał to być koniecznie statek hiszpański, mimo że wiózł hiszpańskie monety... — Oczywiście. Ósemki były monetą międzynarodową. Wszyscy ich używali. Brak jednak informacji o zatonięciu jakiegokolwiek statku w tym rejonie z początkiem osiemnastego wieku. — To dobrze. Zapewne nigdy go nie znaleziono. — Dobrze i źle. Znaczy to również, że zaczynamy od zera. Mógł zatonąć w nocy. Jeśli ktoś ocalał, w co wątpię, to i tak nie miałby pojęcia, gdzie wydarzyła się katastrofa. Musiał zająć się ratowaniem własnej skóry. Ą więc cały ładunek, z którym statek poszedł na dno leży tam do dziś! — Co to może być? — Nie wiem. Z dokumentów wynika, że między rokiem 1520 i 1800 Hiszpanie wywieźli z Nowego Świata towary wartości jakichś dwunastu miliardów dolarów. Około pięć procent zatonęło, z czego połowę odzyskano, a więc na dnie zostało około trzystu milionów ówczesnych dolarów. Jeśli uwzględnić stopę inflacji, to obecna ich wartość przekracza miliard. Nie jest to jednak pełna prawda. Panowała ogromna korupcja, toteż na każdy dolar zarejestrowany przypadał zapewne dolar szmuglowany. — Dla uniknięcia podatków? — Szczególnie jednego. Zgodnie z literą prawa król Hiszpanii otrzymywał dwadzieścia procent wartości każdego towaru, bez względu na to czyją był własnością. Kupiec, który sprzedawał europejski towar za złoto Nowego Świata, musiał opłacić tzw. królewskie Quinto. Taniej było zatem kogoś przekupić, by przeoczył to i owo, niż oddawać dwadzieścia procent Koronie. — To tłumaczy pomysł z kotwicą — powiedział Sanders. — Kiedyś czytałem w „Geographic” o kapitanie, który kazał sporządzić kotwicę ze szczerego złota i pomalować ją na czarno. — Tak. Został powieszony. Trudno więc ustalić, co rzeczywiście znajdowało się na pokładzie. Około tuzina zatopionych statków częściowo odratowano i wtedy okazało się, że połowa ładunku każdego z nich przekraczała wagę całego zadeklarowanego towaru. Statek prowadzący flotyllę, zwany „capitana”, mógł wieźć towar udokumentowanej wartości trzech milionów dolarów. Ale ten wrak to nie „capitana”. Być może przewoził rozbitków flotylli z roku 1715, a także resztki ocalonych skarbów. W takim razie gdzieś powinny znajdować się zeznania rozbitków, którzy opuszczali Hawanę, by tutaj skończyć. Jeśli nie ma ich tu, to w archiwach Sewilli lub Kadyksu. Tymczasem brak jakichkolwiek śladów... Treece znów sięgnął do kieszeni i wyjął owalny przedmiot ze złota. — A to jeszcze jedna zagadka. — Moneta? — Nie. Medalion — podał go Sandersowi. Był to wizerunek kobiecej głowy, a pod nim litery S.C.O.P.N. — To chyba święta Klara — powiedział Treece. — „O.P.N.” znaczy „ora pro nobis”. „Santa Clara ora pro nobis”. Sanders obrócił medalion. Po drugiej stronie widniały inicjały „EF”. — Te same inicjały! — Tak. Ale dziś rano nie udało mi się znaleźć żadnego urzędnika, dostojnika, czy kapitana o tych inicjałach. Mimo że przejrzałem całe stosy dokumentów... Sanders oddał medalion Treece'owi. — Może to był prezent dla kogoś przeznaczony? — Mało prawdopodobne. Nikt nie oddawał takich rzeczy. Treece wrzucił monetę i medalion do kieszeni, zgasił światło i włączył silnik. Sanders poszedł podnieść kotwicę. Gdy żelazo uderzyło o pokład, Treece ostro skręcił w lewo i ruszył w stronę otwartego morza. Sanders wrócił do kokpitu. — Co teraz robimy? — spytał. — Przez parę dni trzymamy się z dala od tego miejsca. Tymczasem spróbuję wykombinować, co leży pod „Goliatem”. — Chodzi ci o Cloche'a? — Tak. Teraz, kiedy już wie, że biorę w tym udział, niedługo ruszy do akcji. Byłoby najlepiej dla was obojga spakować się i wracać do domu. Ze mną nie będzie zaczynał, ale z wami może zrobić, co zechce. Sanders nie odpowiedział. Wiedział, że Treece ma rację. Zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy nakazywał zabrać Gail i pierwszym samolotem wracać do domu. Rozprawa z Cloche'em nie należała do ich obowiązków. Tylko Treece mógł dać mu radę; byli bezbronni i stanowili dla niego jedynie ciężar. Ale Sanders nie chciał ulec własnej logice. Gdyby teraz zrezygnował, oznaczałoby to, że okłamywał się przez całe życie, a jego marzenia i ambicje były po prostu nieszkodliwym fantazjowaniem urzędnika. Teraz miał szansę dokonać czegoś, czego nigdy nie dokonał, szansę podjęcia ryzyka, zerwania z życiem obserwatora. Niebezpieczeństwo było prawdziwe, nie pozorne, a to sprawiało, że gra stawała się pasjonująca. W dodatku jeśli pod „Goliatem” naprawdę leży złoty skarb, to przypadłoby mu... Nie mógł się nawet doliczyć. Spojrzał na Treece'a, próbując sformułować pytanie. W końcu zwyczajnie zapytał: — A jeśli tam naprawdę jest dużo złota? — Wówczas otrzymamy królewskie przyzwolenie, by je wydobyć spomiędzy pocisków. — Nie. Chodzi mi o to, co będzie, jeśli wydobędziemy je na własną rękę? — No cóż. Wtedy... — Treece przerwał. — Widzę, że jesteś przytomny. Dobra. Miałbym ochotę skłamać i skłonić was do wyjazdu, ale nie potrafię. Każdy ma prawo do własnych decyzji. A więc idziemy do Urzędu Morskiego i ubiegamy się o zezwolenie. — Jakie zezwolenie? — Na eksploatację wraka. Jest ważne przez rok. Można by wprawdzie powiedzieć, że interesuje nas „Goliat”, który jest dostępny dla wszystkich, i nie troszczyć się o zgodę. Ale wolę to zgłosić, żeby sprawa była czysta. Nigdy mi nie odmówiono. Zezwolenie obejmie nas obu jako partnerów. Zazwyczaj łódź liczy się jako trzecia osoba. — Nie rozumiem. — Sanders spojrzał na Treece'a pytająco. — Łódź partycypuje w zyskach. W koszty włącza się również opiekę nad sprzętem, amortyzację i inne podobne wydatki. Ale nie będziemy sobie zawracać tym głowy. Ustalimy tylko kwestie wydatków. Podzielicie się z żoną na pół, zresztą to już wasza sprawa. Technicznie rzecz biorąc, wszystko, co znajdziemy, należy do Bermudów, ale sądzę, że rząd zachowa się rozsądnie. Otrzymamy oferty na rzeczy interesujące muzeum i będziemy musieli przyjąć je na rządowych warunkach. Jeśli chodzi o resztę, to możemy z nią zrobić, co nam się podoba. — Sprzedać? — Może... Treece urwał. — Ale ostrzegam, choć to na razie tylko mrzonki, że możemy się różnić. Sanders był zaskoczony. — W kwestii sprzedaży? — Tak. Ja nie potrzebuję pieniędzy — wy bardzo. Ja chciałbym zachować to, co znajdziemy. Wam na tym nie będzie zależeć, gdyż wiecie zbyt mało na temat wraków. Jego uwaga ubodła Sandersa. — Możemy się dowiedzieć. Treece uśmiechnął się. — Być może. Zresztą przy obecnym rynku zapewne nie zdołamy wiele sprzedać. Z powodu fałszerstw. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych odnaleziono wiele wraków pełnych cennych towarów. Ja sam znalazłem wtedy swój pierwszy, a Wagner odkrył aż osiem z 1715 roku. Był kolosalny popyt na hiszpańskie złoto, toteż paru oszustów poszło po rozum do głowy i produkcja ruszyła. Te rzeczy łatwo sfałszować, a fałszerstwo trudno wykryć. Metoda izotopowa zawodzi przy ustalaniu wieku złota, a współczesna technologia pozwala byle złodziejowi bezkarnie podrabiać hiszpańskie monety. Doszło do tego, że sprzedaż złotej sztaby lub monet stała się niemożliwa bez opinii ekspertów. Widziałem na aukcjach monety warte nie więcej niż piętnaście dolarów. Pochodziły z Filipin. Wystarczyło mocniej je ścisnąć, by zetrzeć datę. Tymczasem uczciwi faceci, którzy mieli autentyki, zmuszeni byli sprzedawać dentystom na plomby prawdziwe hiszpańskie monety trzystu i czterystuletnie. — Więc co zrobimy ze złotem, które tam leży? — Jeśli leży... — Treece roześmiał się. — Kto wie. Na szczęście to nie same monety, lecz głównie biżuteria, a ją nieco trudniej sfałszować. Wyciągnął medalion z kieszeni i przyjrzał mu się w bladym świetle lampy. — Indianie mawiali, że złoto to bóg Hiszpanów. Ogłupiło Indian, ogłupiło Hiszpanów i wygląda na to, że będzie ogłupiać ludzi do końca świata. Było po jedenastej, gdy Treece zawrócił i wprowadził „Korsarza” do przystani pod latarnią w St. Dawid's. W świetle wschodzącego księżyca Sanders dostrzegł, że przystań jest pusta. Pozostałe dwie łodzie Treece'a — płaskodenna i wielorybnicza, kołysały się bezwolnie na cumach. Przycumowali „Korsarza”, wyładowali sprzęt i przeszli pomostem na ląd. Pierwsze metry drogi wiodącej na wzgórze oświetlał księżyc. Potem ścieżka skręcała w lewo i znikała w ciemnych zaroślach. — Doskonała okazja do napadu — stwierdził Sanders, zasłaniając się rękoma przed uderzającymi go w twarz gałęziami. — Jeśli ktoś będzie na tyle głupi, żeby spróbować — odparł Treece. Manifestacyjna wiara Treece'a we własną nietykalność zirytowała Sandersa. — Kule się ciebie nie imają, czy co? — Chroni mnie przesąd. Ludzie wierzą, że nikt, kto ze mną zadrze, nie pożyje dłużej niż parę dni. To duża wygoda. Dotarli na szczyt i podeszli do ogrodzenia z pali otaczającego dom Treece'a. Pies, który odzyskał humor, przeskoczył przez płot i obwąchiwał stopnie przy wejściu. — Co z jutrem? — spytał Sanders. — Będę cały dzień ślęczał nad papierami. — Czy mamy dzwonić do Kevina? — Jak chcecie. Jeśli pasjonuje was gmeranie w stertach kurzu w poszukiwaniu dwu inicjałów, przyjdźcie do mnie. — Treece otworzył furtkę i wszedł na podwórze. — W każdym razie jeszcze pogadamy. — Podszedł do frontowych drzwi. Sanders zdjął blokadę z przedniego koła motoroweru. Jak wszystkie pojazdy z wypożyczalni i ten nie miał automatycznego zapłonu ani biegów i osiągał zaledwie szybkość 20 mil na godzinę. Silnik opornie zaskoczył. Sanders usiadł i nacisnął pedał. Wtedy usłyszał wołanie Treece'a. Zgasił motor i pedałując podjechał do furtki. — Spójrz — Treece trzymał coś w ręce. Była to butelka po coca-coli z białym piórem wetkniętym w szyjkę. — Co to jest? — Znak. Chcą mnie nastraszyć. Nie wiem tylko, co ich czary mogą zrobić Mohikaninowi, który wyrósł wśród szkockich prezbiterian — wbił wzrok w ciemne zarośla otaczające podwórze. — Ale oddam im to. Są bardziej bezczelni niż sądziłem. — Obrócił butelkę w ręce, po czym ze złością cisnął ją wysoko w górę. Zatoczyła łuk, odbijając światło, które załamało się na szkle i zniknęła im z oczu za skałą. Światła motoru Sandersa były tak słabe, że z trudnością rozróżniał dziury w drodze. Jechał wolno i bardziej wyczuwał nawierzchnię, niż ją widział. U stóp niewysokiego wzgórza szosa gwałtownie skręcała w prawo. Zjeżdżając w dół nacisnął hamulec i posuwał się tak wolno, że motorower chwiał się na boki. Po chwili droga zaczęła wznosić się w górę, dodał więc gazu i zaczął pedałować, ale silnik nie chciał zapalić i motor niebezpiecznie się przechylił. Zsiadł i zaczął pchać go pod górę. Kiedy w końcu znalazł się na równej drodze, przystanął, by odpocząć. Usiadł i pochylił głowę. Gdy ją podniósł, dostrzegł ciemny cień, stojący na samej granicy światła. — Czy przemyślałeś naszą propozycję? — odezwał się głos z ciemności. — Tak. — I co zamierzasz? — był to typowy akcent z Jamajki. Nie przypominał wymowy Cloche'a. — No więc... — Sanders próbował znaleźć wymijającą odpowiedź. — Tak czy nie? — Niezupełnie. Nie było dość czasu. Ja... — Dobrze, zobaczymy. — Cień zniknął w mroku. Zaszeleściły liście i droga opustoszała. — Zobaczymy? — pomyślał Sanders. — Jeśli chcą mi coś zrobić, to czemu nie teraz? W tej samej chwili poraziła go myśl — Gail! 7 Dwukrotnie przewrócił się jadąc South Road. Po raz pierwszy, gdy zbyt gwałtownie wziął zakręt przy widoczności niecałych dziewięciu metrów; tylne koło wpadło na żwirze w poślizg i Sanders wylądował na ramieniu i łokciu, zdzierając sobie skórę. Po raz drugi wywrócił się przed wjazdem do „Orange Grove”. Jechał na pełnym gazie i prawie bez świateł, nie mógł więc zauważyć ostrego skrętu w lewo. Wpadł w krzaki. Gałęzie i kolce podrapały mu twarz i podarły ubranie. Gdy znów wyprowadził motor na drogę, poczuł, że ogarnia go histeria. Starał się uspokoić. — Jeśli cokolwiek stało się Gail, to już i tak za późno, by temu zapobiec. Od spotkania z człowiekiem na drodze upłynęła prawie godzina! A jeśli jest ranna i potrzebuje pomocy lub jeśli została uprowadzona? Skręcił w podjazd do „Orange Grove” i przez zarośla zobaczył światło w ich bungalowie. Rzucił motor i gdy biegł do drzwi, dostrzegł, że ktoś jest w sypialni. Zatrzymał się czując, jak krew pulsuje mu w skroniach. Przez nie zaciągnięte zasłony rozpoznał Gail, skurczoną na brzegu łóżka, rozczochraną, w niedbale założonej koszuli. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w podłogę. Pchnął drzwi. Siedziała sparaliżowana ze strachu, z wyrazem wstrętu na twarzy i rękoma przyciśniętymi do piersi. U jej stóp leżało pudełko na buty wypełnione bibułkami. Na widok Sandersa głęboko odetchnęła i zaczęła płakać. Przez moment patrzył na nią zdumiony, po czym zamknął drzwi i podszedł blisko. Usiadł na brzegu łóżka i wziął ją w ramiona. Łkania wstrząsały całym jej ciałem. — Gail... — zaczął. Nie, nikt jej nie zranił. Nie widział żadnych śladów. Nagle pomyślał, że została zgwałcona i niemal równocześnie zaczął zastanawiać się, jak i skąd zdobyć broń. — Uspokój się. No dobrze, już dobrze. Co się stało? Skinęła głową. — Jestem chyba... — usiłowała powstrzymać konwulsyjne łkania — zupełną idiotką. Nic takiego. — Co ci zrobili? Spojrzała na niego i w tej samej chwili zrozumiała, o czym myślał. Uśmiechnęła się blado. — Nie, nie zgwałcili mnie. — Więc co się stało? — Sanders poczuł gwałtowną ulgę, a zarazem niejasny żal z powodu utraty powodu do zemsty. Wciąż pragnął ich zabić. — Która godzina? — zapytała. — Dwunasta piętnaście. — Położyłam się o jedenastej. Zamknęłam drzwi na łańcuch i musiałam natychmiast zasnąć. Nie wiem nawet, jak długo spałam. Gdy usłyszałam pukanie, pomyślałam, że to ty. Zawołałam cię po imieniu. Ktoś odpowiedział, że miałeś wypadek i że jesteś ranny, że przychodzi z policji i zabiera mnie do szpitala. Otworzyłam drzwi. Było ich trzech. — Czy rozpoznałaś kogoś? — Wszystkich. To ci od Cloche'a. Jeden jest tu kelnerem. Ten z dużą blizną. — To Slake — powiedział Sanders. — Właśnie on mnie pchnął. Zasłonił mi dłonią usta i rzucił na łóżko. Groził, że poderżnie mi gardło, jeśli choć pisnę. I pewnie by to zrobił. Z ręką na moim gardle spytał, czy będziemy dla nich pracować. Powiedziałam mu... no, może trochę przesadziłam. — Co? — Byłam pewna, że i tak mnie zgwałcą. Więc powiedziałam, żeby się odpieprzył. Zaśmiał się tylko i powiedział, jak to oni: — Ostrożnie, panienko, bo pożałujesz. — Potem zapytał mnie znowu, co zamierzamy, a ja powiedziałam, że nawet za dziesięć milionów nie zrobimy nic dla Cloche'a. — Może powinnaś była skłamać? — Nie chciałam dać im żadnej satysfakcji. — I co? — Jeden z nich powiedział: — Kończmy z nią. — Byłam pewna, że mnie zgwałcą. — Zadrżała. Sanders mocniej ją objął. — Złapał mnie za gardło i zdarł ze mnie koszulę. Trzymał tak mocno, że nie mogłam spojrzeć w dół. Widziałam tylko sufit. Poczułam, jak ktoś ściąga ze mnie majtki. — Znów zaczęła płakać. — Mówiłaś, że nie... Położyła mu głowę na ramieniu i potrząsnęła nią, wciąż łkając. — Bo nie. Poczułam, że coś mnie dotyka, jakby czyjś palec przesuwał się od pępka w dół. Ale to nie był palec, lecz coś miękkiego, włochatego. Wciąż nie wiem co. Chyba pędzel. — Pędzel? — Patrz. — Gail podniosła koszulę. Na jej brzuchu widniało sześć czerwonych smug. Namalowany wzór przypominał szkielet latawca. — Co to jest? — spytał Sanders. — Farba? — Nie, chyba krew. — Nie twoja? — Nie. Krew jakiegoś zwierzęcia. — Skąd wiesz? — Ma słony smak, jak krew. — Usiadła. — Czy powiedzieli coś jeszcze? — Nic. I nic nie zrobili. Byłam tak przerażona, że... Dopóki nie sprawiali mi bólu, bałam się odezwać. Wszystko trwało niecałą minutę. Potem Slake powiedział: — Zastanówcie się jeszcze. — Puścił mnie, ale nie mogłam się ruszyć. Wtedy jeden z tamtych położył mi na brzuchu tę rzecz — wskazała pudełko. — Powiedział, że to prezent od Cloche'a. Sanders schylił się i rozwinął bibułki. — Boże! — wykrzyknął. — Nie chcę nigdy więcej na to patrzeć — powiedziała Gail. — Wstała i wyszła do łazienki. Sanders położył pudełko na kolanach i wyjął z niego lalkę. Była to prymitywna kukiełka, owinięty w płótno szkielet ze słomy, ale jej przesłanie nie ulegało wątpliwości. Miała ludzkie włosy, dokładnie w kolorze włosów Gail. Na prawo od srebrnego cekina, który przedstawiał pępek, widniała zaznaczona ściegiem blizna po operacji wyrostka, a na brzuchu sześć czerwonych krech. Były takie same, jak smugi na brzuchu Gail, z tym, że lalkę pocięto nożem, a z dziur zwisały groteskowo czerwone i niebieskie strzępy płótna. Sanders znieruchomiał. Zimny pot wystąpił mu na skronie. W gardle czuł palącą suchość. Ogarnęła go nieznana dotąd trwoga. Potrafił opanować strach, jeśli groźby kierowane były do niego. Teraz zrozumiał, że bezpieczeństwo Gail pozostaje poza jego kontrolą. O to właśnie chodziło Cloche'owi. Z łazienki dotarł szum wody. — To krew — zawołała Gail. — Łatwo schodzi. — Myślisz, że mogliby naprawdę... — zaczął Sanders. — Co? — Nic. — Cisnął lalkę w kąt i podszedł do telefonu. Gdy odezwała się recepcja, poprosił o połączenie z „Pan American”. Gail wyszła z łazienki. Była uczesana, w ręce trzymała szklankę z whisky. — To mi dobrze zrobi — zaczęła. Urwała jednak widząc, że Sanders rozmawia przez telefon. — Zero cztery — powiedział. — Dziękuję. — Odłożył słuchawkę. — Co ty robisz? -— spytała, gdy skończył. — Musimy stąd wyjeżdżać. Jak najszybciej. Biuro linii lotniczych otwiera się dopiero o dziewiątej rano. — Chcesz wracać? — To chyba jasne. — Ale dlaczego? — Dlaczego? — Sanders wskazał lalkę. — Czy to nie wystarczający powód? — Nic mi się nie stało. — Dostrzegła, że ręka, w której trzyma szklankę, wciąż drży. Uśmiechnęła się. — Nic mi nie będzie. Sanders przez chwilę milczał. — Oni nie żartują. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę? — Tak. — Więc o co się spieramy? To nie jest warte ryzyka, a nawet cienia szansy, że włos spadnie ci z głowy. Pamiętasz, co mówił Treece? Jesteśmy tu na wakacjach, do diabła, to nasz miodowy miesiąc. Chyba nie damy się wymordować jakiemuś szaleńcowi? — Nie o nas ci chodzi, tylko o mnie. Prawda? — No cóż... — Uważasz, że sam dałbyś sobie radę? Gdy nie odpowiadał, ciągnęła: — Więc przez chwilę zapomnij o mnie. Cloche nie może zdobyć tych narkotyków. Zniszczy i zamorduje wielu niewinnych ludzi. Nie przywiązuje do tego wagi. Ja tak. I dlatego zrobię to, co dawno powinnam była zrobić. Poinformuję o wszystkim władze. To mój obowiązek. — Przecież słyszałaś, co mówił Treece. Nikt ci nie pomoże. — Możliwe, ale nie mogę zostawić tej sprawy. — Jej ręka wciąż drżała, a na twarzy malował się wyraz determinacji. — Gail, jeśli stąd wyjedziemy, Cloche nie zdoła wydobyć tych ampułek. — Już on sobie poradzi — odparła. — Przyznaj, że chciałbyś zostać tu sam. Nie miałbyś ze mną kłopotów. — Nie, nie o to mi... — Nie zaprzeczaj. To prawda. Nieważne. Ale to nie ciebie rzucili na łóżko i nie twoje krocze posmarowali farbą. Zostaję. Przynajmniej do czasu rozmowy z tutejszymi władzami. Sanders odwrócił głowę. Miała rację. Nie potrafił nic odpowiedzieć. Podeszła bliżej i dotknęła jego twarzy. — To nie potrwa długo. Najwyżej parę dni. Zarezerwujemy lot za trzy dni. Do tego czasu będę na siebie uważać. — Uśmiechnęła się. — Oboje będziemy na mnie uważać. Objął ją i pocałował w czoło. — Co znaleźliście dzisiaj? — spytała z głową na jego piersi. — Ampułki. Pudełka pełne tych cholernych ampułek. Mamy pewność, że jest ich mnóstwo. — I żadnych hiszpańskich monet? — Owszem — srebrną monetę, a także złoty medalion. — Co na to Treece? Sanders powtórzył jej treść rozmowy z Treece'em. Gdy opowiadał, znów ogarnął go zapał, jaki odczuwał na łodzi. Widząc jego podniecenie na myśl o skarbie i radość z powodu świeżo zdobytej wiedzy na temat hiszpańskich galeonów, Gail niemal się uśmiechnęła. Ale kątem oka wciąż widziała lalkę. Treece sprawiał wrażenie zmęczonego. Miał zaczerwienione powieki i podpuchnięte oczy. Wydawał się pokonany. Wprowadził Sandersa do kuchni. Przy piecu leżał zwinięty pies, od czasu do czasu liżąc swój zabandażowany bok. Na kuchennym stole piętrzył się stos starannie ułożonych papierów — były to fotokopie oraz stare, pożółkłe dokumenty. Gail odpowiedział Treece'owi o wizycie ludzi Cloche'a i pokazał mu lalkę. — Próbuje was zastraszyć — powiedział. — Demonstruje swoją władzę. Oczywiście nie wahałby się przed morderstwem, ale w tej chwili nic mu to nie da. Jeśli jednak naprawdę stwierdzi, że nie ma na co liczyć, strzeżcie się. Ten bandzior bez namysłu poderżnie wam gardła. — Postanowiliśmy wyjechać — oświadczył Sanders. — Za trzy dni — dodała Gail. — To bardzo rozsądne. W Nowym Jorku będziecie chyba bezpieczni. — Chyba? — Sanders spojrzał zdziwiony na Treece'a. — Sądziłem, że jego pogróżki są tylko czczą gadaniną. — Chciał was zastraszyć, ale to nie były puste słowa. — Mówisz, że może wybrać się za nami do Nowego Jorku? — Nie musi. Wystarczy jego telefon. To mściwe bydlę, ma wszędzie swoich ludzi. Ale na pewno będziecie tam bezpieczniejsi. Sandersa ogarnęło przygnębienie. Nie przyszło mu na myśl, że może być ścigany po opuszczeniu Bermudów. Jak żyć w Nowym Jorku, bojąc się wyjść na ulicę, nie wiedząc, kto czyha za rogiem na ich życie, wiecznie niepokojąc się o to, czy po powrocie do domu nie znajdzie Gail pociętej nożem? — Psiakrew, przecież nie zrobiliśmy mu nic złego — powiedział z wściekłością. — To już, niestety, bez znaczenia -— odparł Treece. — Wybaczcie, nie powinienem był niczego sugerować. Może jednak odczepi się od was, gdy wyjedziecie. — Wygląda na to, że mniej grozi nam tutaj — powiedziała Gail. — W każdym razie dopóty, póki liczy na naszą pomoc. — Odwróciła się do Sandersa: — Miałeś rację. Powinnam była ich oszukać. — Wygląda mi na to, że nie zdecydowaliście się jeszcze na wyjazd — powiedział Treece. — Zanim to zrobicie, chciałbym wam opowiedzieć o moich nocnych odkryciach. Myślę, że wiem już — podkreślam: myślę, jaki wrak leży pod „Goliatem”. — Rozszyfrowałeś „E.F.”! — wykrzyknął-Sanders. — Nie. — Treece wskazał dokumenty na stole. — To dopiero początek badań, ale znalazłem już pewne ślady. Pamiętasz, co mówiliśmy o flotylli z 1715 roku? — Jasne. — A więc posłuchajcie. — Podniósł kartkę. — W roku 1715 dowódcą flotylli był generał Don Juan Esteban de Ubilla. Chciał wyruszyć do Hiszpanii jeszcze z końcem 1714, ale jak zwykle bywa, wynikły opóźnienia. Galeony z Manili, wiozące chińską porcelanę, kość słoniową, jadeit, jedwabie, korzenie i wszelkie rodzaje towarów, opóźniały swój powrót z Dalekiego Wschodu. Ubilla przez ponad rok czekał w Vera Cruz. W końcu przetransportowano towary przez dżunglę i załadowano je na statki. Generał wyruszył do Hawany, gdzie cała flota zgromadziła się w celu dokonania ostatnich przygotowań. W Hawanie nastąpiło dalsze opóźnienie — reperacje statków, załadowanie nowych towarów, sporządzanie manifestów. Tak minęła wiosna 1715 i nadeszło lato. W połowie lipca Ubilla był już bardzo zdenerwowany. — Dlaczego? — zapytała Gail. — Z powodu huraganów. Huragan stanowił śmiertelne zagrożenie dla jego floty. To były krowy nie statki. Nie mogły ustawić się do wiatru bliżej niż pod kątem 90 stopni, a gdy silnie wiało, były zupełnie bezradne. Ponadto przeciekały, butwiały, toczyło je robactwo, były przeładowane. Tymczasem wokół Ubilli zaczął kręcić się facet nazwiskiem Dare, kapitan statku, który ongiś należał do Francuzów, a teraz pływał pod banderą hiszpańską i nosił hiszpańską nazwę „El Grifon”. Dare chciał przyłączyć się do flotylli i miał po temu ważne powody; łączna wartość towarów w srebrze i w złocie wymieniona w jego manifeście wynosiła ponad 50 tysięcy dolarów. Samodzielnie nie miał szans przebicia się przez cieśninę Florydy. Padłby łupem piratów z Jamajki. Wszędzie mieli szpiegów, którzy donieśliby im natychmiast, kiedy Dare opuszcza Hawanę. Ubilla nie chciał się zgodzić. Był rozwścieczony pogodą i opóźnieniem i nie zamierzał brać na swą odpowiedzialność jeszcze jednego statku. Wystarczyło mu dziesięć własnych. Dare wciąż nalegał, delikatnie sugerując, że jego statek wiezie coś niezwykle cennego, coś, co nie figuruje w manifeście. Ubilla był wszakże nieugięty. — Czy stąd pochodzą wszystkie te informacje? — zapytała znowu Gail, wskazując stertę papierów. — Tak, większość. W tamtych czasach niemal wszyscy pisali pamiętniki, a urzędnicy hiszpańscy prowadzili rejestry z fanatyczną dokładnością, co w razie konieczności odpierania zarzutów, mogło być przydatne. W normalnych okolicznościach słowo Ubilli powinno stanowić prawo. To on odpowiadał za flotę i on decydował, kto z nim płynie, a kto nie. Tym razem jednak sprawa była bardziej skomplikowana. Dare zwrócił się do najwyższych królewskich dostojników w Hawanie i wkrótce potem Ubilla otrzymał rozkaz dołączenia „El Grifona” do swych statków. Było ich teraz jedenaście. Sanders przerwał mu. — Mówiłeś wczoraj, że statków było dziesięć i że wszystkie zatonęły w pobliżu Florydy... — Bo tak myślałem. Wszyscy tak zresztą myśleli. — Treece podniósł kartkę. — To manifest Ubilli. Wymienia dziesięć statków oraz ich ładunek. Prawdopodobnie Ubilla sporządził manifest, załatwił wszystkie formalności i chciał czym prędzej wyruszyć. Gdyby miał wprowadzić korektę i uwzględnić w manifeście jedenasty statek, biurokratyczni urzędnicy trzymaliby go w Hawanie przez kolejny miesiąc i czepialiby się każdego centa, a w każdym razie każdego centa, za który nie wzięli okupu. Opóźniłoby to wyruszenie flotylli, a przecież zbliżała się pora silnych huraganów... — Jak dowiedziałeś się o istnieniu „El Grifona”? — przerwała mu Gail. Treece poszperał w stercie i wyjął postrzępioną, wymiętą, pożółkłą kartkę. Pchnął ją przez stół w stronę Gail. — Nie męcz się, nie zdołasz tego odczytać. To starohiszpański, a przy tym fatalna ortografia — zeznania ocalałego rozbitka. W czwartym wierszu od dołu widnieje słowo „o-n-c-e” — oznacza to liczbę jedenaście. Miałem tę kartkę w ręce ze sto razy i nigdy tego nie zauważyłem. Świadek twierdzi, że flotylla składała się z jedenastu statków. — Przerzucał szybko papiery. — Potem już dość łatwo mogłem to sprawdzić. Królewski lokaj prowadził bardzo sumienny dziennik, w którym nadmienia, że „El Grifon” wyruszył wraz z Ubillą. Pół nocy czytałem wynurzenia tego napuszonego bęcwała i musiałem przebrnąć przez zalew bredni, nim znalazłem potwierdzenie, że statków było jedenaście. Gdy Ubilla otrzymał rozkaz dołączenia „El Grifona”, zażądał od Dare'go, by ten dobił do floty po paru godzinach. Obawiał się, że gdy o wszystkim dowiedzą się biurokratyczni urzędnicy, każą mu znów czekać i zażądają rewizji sporządzonego manifestu. — Treece zakaszlał, wstał i bez pytania napełnił trzy kieliszki rumem. — Tak więc flotylla złożona z dziesięciu statków i towarzyszący jej „El Grifon” wyruszyła z Hawany w środę 24 lipca 1715 roku. Na pokładzie znajdowała się dwutysięczna załoga i, według oficjalnych danych, towar wartości czternastu milionów dolarów. Jego rzeczywista wartość wynosiła prawdopodobnie około trzydziestu milionów dolarów! Przez pięć dni pogoda sprzyjała żegludze i można by dziś sądzić, że w tym czasie statki powinny znajdować się daleko od brzegów, ale te łajby płynęły z szybkością siedmiu węzłów i dobrnęły zaledwie do Florydy, gdzieś między dzisiejszym Sebastian i Vero Beach. Tymczasem od momentu, gdy opuściły Hawanę, z południa nadciągał huragan i zbliżał się z każdym dniem... Dopadł ich w szóstym dniu podróży. W poniedziałek o drugiej w nocy zaczęło się na dobre; piętnastometrowe fale i wschodni wiatr dmący z szybkością stu mil spychały ich na zachód, prosto na skały. Ubilla parokrotnie próbował zmienić kurs, w czym naśladowały go inne statki. Sytuacja była jednak beznadziejna. Jedynie Dare świadomie nie podporządkował się komendom Ubilli. Może mu nie ufał, a może sam był lepszym żeglarzem? W każdym razie sterował o pół stopnia dalej na północny wschód i, o dziwo, ocalał. — Więc przepłynął całą drogę sam? — zapytał Sanders. — Nie. Zawrócił do Hawany. Bał się piratów. Możliwe zresztą, że jego statek tak ucierpiał, iż Dare nie mógł płynąć dalej bez niezbędnych reperacji. Teraz jednak — ciągnął Treece z chytrym uśmieszkiem — fabuła się komplikuje. Brak bowiem jakichkolwiek wieści na temat dalszych losów Dare'go i „El Grifona”. Wszelki ślad po nich ginie! — Może Dare spróbował przeprawić się sam nieco później? — odezwał się Sanders. — Możliwe. A może jakiś czas odczekał, a potem zmienił nazwę statku i dołączył do innej flotylli? — Po co miałby to robić? — spytała Gail. — Miał pewne powody, ale, pamiętajcie, do tej pory przedstawiałem fakty, teraz to już moje prywatne spekulacje. — Treece pociągnął łyk rumu. — Wiemy, że Dare wiózł towary warte dużo więcej niż stwierdzał manifest okrętowy. W przeciwnym razie nigdy nie zostałby narzucony Ubilli. Założę się, że tajemnicę znały tylko dwie osoby — on sam i królewski zausznik na Kubie. Wyobraźmy sobie, że Dare wrócił do Hawany i poinformował władze o zatonięciu flotylli. Wyobraźmy sobie również, że udał się do owego królewskiego zausznika i zaproponował mu układ. Powiedzmy, że za część ładunku „Grifona” człowiek ten miał powiadomić króla o zatonięciu statku, który mógł teraz przybrać nową nazwę i spokojnie wyruszyć w drogę wraz z całym ładunkiem. Wszyscy, bowiem, sądzili, że nie istnieje... — Trochę za dużo tych przypuszczeń — orzekł Sanders. — Tak — zgodził się Treece. — Powiedziałem, że nic nie wiem na pewno. Jedyny poważny dowód to zgodność daty na monecie z tamtymi wydarzeniami. Innych brak. Nikt już potem nie wymienia „El Grifona”, nie odnotowano zatonięcia żadnego statku na Bermudach w tamtych latach. Nie mogę również ustalić, czyją własnością były precjoza z inicjałami „E.F.”, które stanowiły część ukrytego, a w każdym razie nie zarejestrowanego ładunku. — Ale Bermudy to tylko jedna z możliwości — wtrącił Sanders — równie dobrze mógł zatonąć przy Florydzie czy Bahamach... — Możliwe, ale mało prawdopodobne. Wiemy, że Dare był świetnym żeglarzem. Nie pchałby się na Florydę w sezonie burz, a przejście przez wyspy Bahama od dawna uznane było za zbyt niebezpieczne. Jeśli rzeczywiście zatonął, powtarzam: jeśli, to tylko tutaj. — Dlaczego miałby płynąć właśnie tędy? — Nie miał wyboru. Droga do Nowego Świata prowadziła na południe, wzdłuż wybrzeży Hiszpanii, przez Azory i przez ocean, drogą wschodnich pasatów. Droga powrotna wiodła na północ, Wzdłuż wybrzeży Stanów, a potem skręcała na wschód. Dare żelując musiał polegać przede wszystkim na własnym wzroku. Nie miał odpowiednich przyrządów do pomiaru długości geograficznej, potraktował Bermudy jako drogowskaz; miejsce, w którym należy skręcić na wschód. I tu się rozbił. Niekoniecznie z powodu złej pogody. Przy Bermudach jest ponad trzysta wraków. To nie tylko czysty zbieg okoliczności! — Jak można go wydobyć? — zapytała Gail. — Oczywiście, jeśli to „El Grifon”. — Wydobyć statek? Nie ma o czym marzyć. Nic z niego nie zostało. Najwyżej można próbować ratować to, co ze sobą wiózł. — Przecież nikt nie wie, co to było... — Tak. A jednak marzenia ożywają. Coś kryje się na dnie. — Treece był radosny i podniecony. — Wedle prawa, to wy odkryliście ten wrak, czymkolwiek on jest. Nie wiedzieliście o tym i nigdy byście się nie dowiedzieli, gdyby nie ja, co jednak nie zmienia faktów. Nie chcę, byście stąd wyjechali, a następnie, jeśli cokolwiek znajdę, mieli mi to za złe. Wszystko, co wydobędę, bez względu na to, czy jest tego mało, czy dużo — w połowie należy do was. Sanders zaczął wyrażać swą wdzięczność, ale Gail przerwała mu w pół słowa: — Powinien pan wiedzieć, że zamierzam poinformować władze o znalezieniu narkotyków... Treece walnął pięścią w stół. — To głupota! Nikt w tej sprawie nie kiwnie nawet palcem. Sanders zdumiał się wybuchem Treece'a. Nie wiedział, czy przyczyną było niezadowolenie z nagłej zmiany tematu, zły humor, czy rzeczywiście niechęć do przedstawicieli władz. Gail nie zbiło to jednak z tropu. Patrząc Treece'owi prosto w oczy oświadczyła spokojnie: — Przykro mi, jeżeli sprawiam panu zawód, ale jesteśmy tylko turystami i gośćmi tutejszych władz. Nie wiem, co im pan zarzuca, ale David i ja czujemy się w obowiązku złożyć zeznania w związku ze znalezieniem narkotyków... — Dziewczyno! Sam potrafię wydobyć te ampułki i na pewno to zrobię. Tak samo jak i wy nie chcę, by dostały się w ręce Cloche'a. Dobrze wiem, czym to grozi. Wyraz twarzy Gail nie uległ zmianie. Treece wstał. — A więc powiedzcie im, co chcecie! To będzie dla was dobra lekcja. Sanders uznał, że należy się pożegnać. — Co zamierzasz teraz zrobić? — spytał wychodząc. — Mówiłem już. Wystąpię o zezwolenie na poszukiwanie wraka. -— Jak go nazwiesz? — Hiszpańskim wrakiem. Nic ze mnie więcej, bękarty, nie wyciągną. Zamówili lunch do pokoju. W tym czasie Gail przeglądała książkę telefoniczną Bermudów. Lista różnych departamentów i przedstawicielstw rządu wypełniała niemal całą stronę. — Nawet nie wiem, czego szukam — powiedziała. — Nie widzę tu biura kontroli narkotyków. — Narkotykami zajmuje się prawdopodobnie policja — odparł Sanders. — A tam przecież nie pójdziemy... — przerwał. — Nie rozumiem tylko, co takiego Treece ma przeciw władzom... — Pamiętasz, co mówił Bellman? Wyspiarze z St. Island nie uważają się za obywateli Bermudów. — To jednak coś więcej. Był wściekły! — A może urząd celny? — Gail w dalszym ciągu wertowała książkę telefoniczną. — Przecież nikt nic nie przemyca — rzucił Sanders. — Teraz nie, ale potem będą chcieli przecież przeszmuglować te narkotyki. Gail poprosiła telefonistkę o połączenie z urzędem celnym. Gdy w słuchawce odezwał się jakiś głos, powiedziała: — Chciałabym prosić o umówienie mnie z kimś w pewnej ważnej sprawie... — W jakiej? — Chodzi o... — Gail była zła na siebie, że brak jej błyskawicznego refleksu. — Chodzi o... przemyt. — Czy dokonano przemytu towarów? — Tak. To znaczy niezupełnie. Jeszcze nie. Ale wkrótce... Głos w słuchawce zabrzmiał nutą sceptycyzmu. — A więc co i kiedy? — Wolałabym nie mówić o tym przez telefon. Czy mogę załatwić sprawę osobiście? — Dobrze. Kto mówi? Gail już chciała się przedstawić, gdy przypomniało się jej, co mówił Treece o rozległych koneksjach Cloche'a. Usiłowała wyobrazić sobie, do kogo należy głos na drugim końcu linii. — Wolałabym... nie. Głos stawał się niecierpliwy. — Czy jest pani mieszkanką Bermudów? — Nie. — Radzę więc skontaktować się z departamentem turystyki — rozległ się trzask odłożonej słuchawki. — To był sukces... — skonstatowała Gail, wodząc palcem wzdłuż listy instytucji rządowych. — Powinnam była zapytać Treece'a, do kogo się zwrócić. — Nie sądzę, by ci w tym pomógł — odparł Sanders. Zadzwoniła jeszcze w dwa inne miejsca, ale ponieważ wciąż odmawiała podania szczegółów, odsyłano ją za każdym razem do departamentu turystyki. W końcu połączyła się z nim i poprosiła o rozmowę z dyrektorem. — W jakiej sprawie? — zapytał kobiecy głos. — Jestem tu z mężem na urlopie. Spotkał nas przykry wypadek. Chcemy porozmawiać z dyrektorem. — Czy chodzi o pieniądze? — Ależ skąd! Dlaczego pani pyta? Nie rozumiem... — Przepraszam, ale mam takie polecenie. To się turystom często zdarza... — Nie, chodzi o coś zupełnie innego. — Dobrze. Chwileczkę — kobieta na chwilę zamilkła, po czym zapytała: — Czy odpowiada państwu godzina czwarta? — Oczywiście. Przedstawimy się na miejscu. Dziękuję — Gail odłożyła słuchawkę. Po południu wyruszyli na swych motorowerach w stronę Hamilton. Godziny szczytu jeszcze się nie zaczęły, ale mimo to ruch w kierunku Hamilton był dużo większy niż w przeciwną stronę. Biznesmeni w podkolanówkach, szortach i koszulkach z krótkimi rękawami siedzieli z powagą na swych motocyklach, z tyłu których umocowane były dyplomatki. Kobiety, po całodziennych zakupach, wiozły na rowerach dzieci w drucianych bagażnikach. Z obu stron tylnych błotników zwisały kosze z wikliny pełne warzyw. Departament turystyki znajdował się na drugim piętrze różowego budynku naprzeciwko portu. Właśnie przybił statek pasażerski i setki turystów niemal całkowicie zatamowały ruch. Sandersowie zaparkowali pojazdy między dwoma samochodami i czekali na przerwę w ruchu, by przejść przez ulicę. — Zastanawiam się... — zaczęła Gail. — Nad czym? — Wstyd powiedzieć, ale to prawda. Co będzie, jeśli ten człowiek okaże się czarnym? — Myślałem o tym samym. — Czuję się niemal jak amerykańska rasistka, ale za każdym razem gdy widzę czarną twarz, wydaje mi się, że to człowiek Cloche'a. Recepcjonistka była młodą i ładną Murzynką. Gail zakomunikowała: — Umawialiśmy się telefonicznie — spojrzała na zegarek. Było dziesięć po czwartej. — Przepraszamy za spóźnienie. To z powodu ruchu... — Czy mogę prosić o nazwisko... teraz? — zapytała recepcjonistka. — Oczywiście, Sanders. — Dyrektora nie ma. Jest dziś na konferencji w Princes. Przyjmie państwa wicedyrektor — wstała. — Proszę za mną. Przeszła do gabinetu dyrektora i zaanonsowała: — Państwo Sanders — po czym zwróciła się do nich: — Pan Hall. Przepuściła ich przodem. Zza biurka wstał szczupły, opalony, białoskóry mężczyzna około czterdziestki. — Proszę bardzo. Sanders zamknął za sobą drzwi i wraz z Gail usiedli na fotelach przed biurkiem. Hall uśmiechnął się. — Czym mogę służyć? — mówił z akcentem wschodniego wybrzeża. — Czy słyszał pan o „Goliacie”? — zapytał Sanders. Hall zastanowił się przez chwilę. — „Goliat”... Połowa lat czterdziestych. To był chyba brytyjski statek... Opowiedzieli mu o wszystkim. Przemilczeli jedynie szczegóły napadu na Gail i spekulacji Treece'a na temat hiszpańskiego wraka. Gdy skończyli, Gail spojrzała na Davida i powiedziała: — Treece był przeciwny naszemu przyjściu tutaj. — Nic dziwnego — odparł Hali. — Miał z nami kiedyś zatargi. — Jakiego rodzaju? — spytał Sanders. — Nic poważnego. Dawno minione. W każdym razie cieszę się, że państwo przyszli. Spotkało was istotnie sporo przykrości... Bardzo mi przykro i jestem pewien, że dyrektor również dołączy do moich przeprosin... — Panie Hall — przerwał mu Sanders — nie przyszliśmy tutaj po przeprosiny. — Oczywiście. — Co zamierza pan zrobić? — Dziś wieczór przedstawię całą sprawę dyrektorowi. Jestem pewien, że zechce zawiadomić o tym ministra po jego powrocie. — A gdzie jest teraz minister? — Na Jamajce... konferencja regionalna. Ale za parę dni wraca. Tymczasem zwrócę się do policji, by sprawdziła tego Cloche'a... — Do policji? — Sanders aż podskoczył. — Wspominałem przecież, że Cloche ma w policji swoich ludzi. — Będziemy bardzo dyskretni — Hall wstał. — Jeszcze raz dziękuję za informacje. Do kiedy państwo tu zostają? — Dlaczego pan pyta? — Mógłbym przydzielić wam opiekę policyjną. — Dziękujemy. Damy sobie radę. Pożegnali się i wyszli. Gdy znaleźli się na zewnątrz, wolno ruszyli wzdłuż ulicy. Chodniki zatłoczone były turystami ze statku, którzy z przylepionymi do szyb nosami wpatrywali się w szkockie kaszmiry i gorączkowo przeliczali, ile zaoszczędzą na kupnie alkoholu w strefie bezcłowej. — Myślisz, że nam uwierzył? — zapytała Gail. — Chyba tak. Ale jeśli będziemy czekać, aż coś zrobi, to pomrzemy ze starości. Parę bram dalej Sanders dostrzegł biuro Pan American. Gdy znaleźli się na równi z budynkiem, zatrzymał się i dotknął ramienia Gail. Spojrzała na wielkie, błękitne litery „Pan Am” wymalowane na oknie. — Cokolwiek zrobimy, będzie źle — powiedział Sanders. — Nie wiem, czy potrafimy znieść w domu to wieczne poczucie zagrożenia i bezustanny lęk. — Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w napis. W końcu machnął ręką. — Chodźmy do Treece'a. — Oszczędzę wam: a mówiłem — powiedział Treece. — Lepiej zmądrzeć późno niż wcale. — Zarejestrowałeś hiszpański wrak? — zapytał Sanders. — Tak. Czy i z tego wyspowiadaliście się panu Hall? — Nie. — Mówił o tobie z pewną rezerwą... — wyznała Gail. — Z rezerwą? — Treece zaśmiał się. — Niezłe określenie. Te gryzipiórki nie potrafią nic zrozumieć poza własnym politykowaniem. — Myślisz, że coś pomogą? — Możliwe, gdzieś pod koniec stulecia — Treece potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić się od wszelkich myśli o urzędach. — No więc, skoro macie połowę udziału w tym wątpliwym interesie, to co chcecie robić? — Zostajemy — odparła Gail. — O ile możemy się na coś przydać. — Jeszcze jak! Ale zdajecie sobie sprawę z ryzyka? Sanders skinął głową. — W porządku. A więc od dziś przechodzicie pod moją komendę. Możecie wszystko kwestionować, ale we właściwym czasie. Najpierw działanie, potem pytania. Możemy wyjść z tego cało, ale to, czy w ogóle wyjdziemy, zależeć będzie od was. Jeśli tylko zaczniecie rozrabiać, to zaciągnę was na pierwszy samolot powrotny. Nie pozwolę wam zginąć na mój rachunek. — Nikt się nie będzie sprzeciwiał — zgodził się potulnie Sanders. — To dobrze. A teraz — Treece uśmiechnął się — rozkaz numer jeden. Wracać do „Orange Grove”, oddać motorowery, spakować rzeczy i wrócić tu taksówką. — Co takiego? — Widzisz? Już zaczynasz. Jeśli mamy się w to pakować, to wolę mieć was na oku. Poza tym nie ma tu ludzi Cloche'a, a tam każdy może się za wami pętać. — Ale... — zaczęła Gail — To twój... — Może brak tu komfortu waszego luksusowego hotelu, ale musi wystarczyć. I nie będziesz narażona na prezenty od jakiegoś kabotyna, który wciska ci do łóżka kukły voodoo. 8 Taksówka odjechała. Sandersowie stali z bagażami przed domem Treece'a. — Czy będziemy spać w kuchni? — zapytała Gail. — Co mówisz? — To jedyne pomieszczenie, które w tym domu widziałam. Nigdy nie wpuścił nas frontowymi drzwiami. Niemal równocześnie otworzyły się frontowe drzwi i na ścieżkę wybiegł pies, merdając ogonem i przyjaźnie poszczekując. Po chwili wyszedł Treece. — W porządku, Charlotte. Spokój! — Pies cofnął się i siadł. — Pomóc wam? — spytał Treece. — Damy sobie radę. — Sanders otworzył furtkę, dźwignął dwie duże walizki i wszedł na ścieżkę. Gail niosła butle, na każdym ramieniu jedną. Treece przytrzymał drzwi i wprowadził ich do domu. Weszli do wąskiego hallu o nagiej podłodze z gładkich lśniących desek cedru. Na ścianie wisiała w ramie stara hiszpańska mapa Bermudów, sporządzona na pożółkłym, spękanym pergaminie; pod nią stał mahoniowy kredens. Przez oszklone drzwi widać było stare szkła, kule muszkietów, srebrne monety i klamry. — Proszę tędy — Treece wskazał im drzwi na końcu hallu. — Dajcie mi te butle. Pełne czy puste? — Puste — odpowiedziała Gail. — Napełnię je przy pomocy kompresora. — Masz własny kompresor? — zdziwił się Sanders. — Oczywiście. Nie będę przecież ganiać za haustem powietrza do Hamilton i z powrotem. David i Gail weszli do sypialni. Ten mały pokój niemal całkowicie zajmowała komoda i ogromne podwójne łoże. Było wykonane ręcznie z cedrowego drewna, starannie nasączonego oliwą, co nadawało mu głęboki, szlachetny połysk. — To jego pokój — szepnęła Gail. — Chyba tak. Jak myślisz, co tu było? — Sanders wskazał jasne miejsce na ścianie nad łóżkiem. Do niedawna musiała wisieć tam fotografia lub obraz. Biały, czysty prostokąt wyraźnie odcinał się od ciemniejszego tła dawno nie malowanych ścian. W hallu rozległy się kroki Treece'a. Sanders położył walizy na łóżku. — Nie możemy zabierać ci sypialni — zwróciła się Gail do Treece'a, gdy stanął w drzwiach. — Gdzie będziesz spał? — Tam — wskazał living głową. — Przygotowałem sobie legowisko wystarczające nawet dla takiego potwora jak ja. — Ale... — Tak będzie najlepiej. Kiepsko sypiam. A jeśli zdarzy mi się zasnąć, to podobno chrapię jak stary niedźwiedź. — Poprowadził ich w stronę kuchni. Przechodząc przez living, Gail doszła do wniosku, że w domu tym żyła kiedyś kobieta i to ona musiała go urządzać. Nie umiała jednak stwierdzić, kiedy to było. Charakter większości przedmiotów wiązał się wyraźnie z upodobaniami Treece'a; wiszące latarnie ze statków, mosiężne łuski pocisków, mapy i stosy książek. Ale kilim ręcznej roboty i wesołe, kwieciste obicia kanapy oraz krzeseł nosiły ślad kobiecej ręki. Na ścianach wisiały obrazy o tematyce morskiej, wśród których odcinały się ostro dwa jasne prostokąty. Gdy znaleźli się w kuchni, Treece powiedział: — Pokażę wam, gdzie co jest — wyjrzał przez okno. — Pora jest stosowna — i otworzył szafkę pełną butelek alkoholu. — Wszystko do waszej dyspozycji. A teraz chętnie łyknę nieco rumu. Sanders przygotowywał napoje, podczas gdy Treece zaznajamiał Gail z zawartością pozostałych szafek. — Czy moglibyśmy coś dokupić? — zapytała. — Z czasem. Wyżywienie nie stanowi tu problemu — Treece uśmiechnął się. — Widzę, że czujecie się jak goście na składkowym przyjęciu. — Trochę. Powiedz, co jemy na kolację, to zabiorę się do roboty. — Dziś sam się tym zajmę. — Treece wziął z rąk Sandersa szklankę rumu. — Zaczynamy jutro. Adam będzie czekał na plaży. — Coffin? — spytał Sanders. — Będzie z nami nurkować? — Tak. Próbowałem go zniechęcić, ale bez skutku. Wciąż zresztą uważa, że to jego statek i chce się porachować z Clochem. — Da sobie radę? — Powinien. Zawsze to dodatkowa para rąk, bardzo się nam przyda. Musimy ostro wystartować, bo jak Cloche ruszy do akcji, skończą się igraszki. Poza tym Adam potrafi trzymać gębę na kłódkę. Jak raz ją zamknie, przepadło. Od kiedy został pobity, nauczył się rozumu. — Co zrobimy z tymi ampułkami, gdy je wydobędziemy? — zapytała Gail. — Zniszczymy? — Tak, ale dopiero po wydobyciu ostatniej z nich. Jeśli będziemy likwidować sukcesywnie, a Cloche dowie się o tym, zginiemy. Grozi nam zresztą to samo, gdybyśmy chcieli stopniowo przekazywać je władzom. Jeśli zorientuje się, że cały jego plan bierze w łeb, zabije nas, by nie tracić szansy wydobycia ampułek. Nie wolno pozbawiać go złudzeń, gdyż nie wyjdzie nam to na zdrowie. Niech myśli, że pracujemy dla niego i że z łatwością potem nas ograbi. Coś głucho uderzyło w drzwi kuchni. Treece wstał. — To pewnie nasza kolacja — otworzył drzwi i podniósł zawinięty w gazetę pakunek. — Kolacja? — zdziwiła się Gail. — Tak. — Treece położył paczkę na stole i rozwinął papier. Wewnątrz znajdowała się barakuda półmetrowej długości. Była lśniąca i jeszcze mokra. — Piękna — powiedział. Gail spojrzała na rybę i poczuła skurcz żołądka na wspomnienie barakudy krążącej przy rafie i patrzącej na nią z bezosobowym zainteresowaniem. — Ty to jesz? — Czemu nie? — Myślałam, że barakudy są trujące — Sanders patrzył z niedowierzaniem. — Masz na myśli neurotoksyny? Tak, to wyjątkowe świństwo. Niewiele o nich wiadomo, poza tym, że powodują silne dolegliwości, a czasem nawet śmierć. — Czy barakudy zawierają je w sobie? — Tylko niektóre, podobnie jak i trzysta innych rodzajów ryb. Na Bahamach wrzucają do garnka srebrną monetę, gdy gotują barakudę. Jeśli moneta sczernieje, znaczy to, że ryba jest trująca. Ale my podchodzimy do zagadnienia bardziej naukowo. — Treece podniósł rybę, wyciągnął prawą rękę i zmierzył nią długość barakudy. — Mówimy tutaj: Jeśli dłuższa jest niż ręka, będziesz bracie, długo kwękał. — sięgała mu poniżej łokcia. — W porządku. Jest nieszkodliwa. — Co za ulga... — westchnęła Gail. — To nie takie głupie, jak się wydaje. Neurotoksyny występują częściej u ryb dużych — jeśli w ogóle występują. W rybach małych zawartość toksyn jest znaczniej mniejsza i w najgorszym wypadku może spowodować ból brzucha. Treece sięgnął do szuflady, by wyjąć nóż do czyszczenia ryb i osełkę. Splunął na kamień i okrężnymi ruchami zaczął ostrzyć klingę. — Nie bój się. Jem te bestie przez całe życie i jak dotąd nic mi się nie stało. — Szybko, pewnie zabrał się do oczyszczania ryby z łusek. — Skąd się tu wzięła? — zapytał Sanders. — Pewnie przypłynęła z raf. — Nie o to mi chodzi. Nigdy nie widziałem ryby, która owinięta w papier melduje się pod drzwiami. — Ktoś ją przyniósł. Zawsze podrzucają mi ryby, gdy mają ich więcej, niż potrzebują. — Dlatego, że jesteś latarnikiem? — spytała Gail. — Niezupełnie. — Treece zabrał się do czyszczenia łusek na drugim boku. — Pomagamy sobie wszyscy. Jeśli jakaś matka jest chora, dziecko żywią sąsiedzi. Od kiedy... — zawahał się. — Wiedzą, że nie mam czasu łowić ryb i sam sobie gotuję, więc często coś podrzucają. — Dwoma szybkimi ruchami obciął ogon i głowę barakudy. Ogon wrzucił do wiadra z odpadkami. — Chcecie zjeść głowę? — spytał. David i Gail potrząsnęli przecząco głowami, patrząc z nieukrywanym obrzydzeniem na rybią głowę wbitą na nóż, którego ostrze wystawało w miejscu, gdzie tkwi oko. — Jest całkiem niezła, gdy nic innego nie ma pod ręką — powiedział Treece wrzucając głowę do odpadków — ale ten okaz ma wspaniałe mięso. — Rozpłatał brzuch barakudy od ogona do gardła, usunął wnętrzności, a następnie obrócił rybę i rozciął ją wzdłuż ości grzbietowej. Filet był gotów do smażenia. — Możesz podgrzać oliwę? — zwrócił się do Gail. — Jaką? — Z oliwek. Stoi przy piecu. Nalej na patelnię z pół butelki. Treece przeciął dwa filety na pół i rzucił je na gorącą oliwę. Wkrótce z białych stały się złociste. Gail przyrządziła prostą sałatkę z cebulą. Spytała, gdzie są przyprawy. — Tutaj — podał jej butelkę bez etykiety. — Co to jest? — Mówią, że wino. Nie wiem, z czego powstało, ale używane jest tu do wszystkiego — do sałatek, do gotowania, a także przy dolegliwościach żołądka. Nie należy go jednak pić w nadmiarze. Powoduje straszny ból głowy. Słońce znikało za horyzontem, gdy siedli do jedzenia. Różowawe promienie wypełniły kuchnię miękkim, przytulnym światłem. Treece dostrzegł, że Gail nieufnie skubie rybę. — Ryzykuję. Jeśli jest toksyczna, przekonamy się za parę sekund — oderwał kawałek, włożył do go ust i wzniósł oczy, udając lęk przed atakiem śmiertelnego bólu. — Nic z tego — skonstatował po chwili. — Nie ma w niej cienia jadu. Ryba okazała się doskonała; miękka, a zarazem chrupiąca, przesycona lekkim zapachem oliwy. O wpół do dziesiątej Treece ziewnął i oświadczył: — Czas spać. Jutro trzeba wcześnie wstać i dolać paliwa do kompresora na pokładzie. Muszę też pokazać wam, jak działa pompa ssąca. Potraficie używać Desco? — Nie — odpowiedział Sanders. — A więc musicie się nauczyć. To nietrudne, pod warunkiem, że będziecie uważać na przewód powietrza. Wystarczy, by o coś zawadził lub w czymś uwiązł, a człowiek czuje się tak, jakby ktoś podcinał mu gardło. — Więc będziemy nurkować bez butli? — zapytała Gail. — Na wszelki wypadek kilka weźmiemy z sobą. To jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Trzeba je rano napełnić, a mój domowy kompresor nieludzko hałasuje. Dlatego musicie przestawić się na Desco. Nigdy nie zabraknie wam wtedy powietrza, chyba że w kompresorze na pokładzie skończy się paliwo. Poza tym przy używaniu butli po jakimś czasie ustnik zaczyna ranić wargi. — A więc w Desco nie ma ustnika? — Nie. Jest tylko maska okrywająca całą twarz. Można mówić do siebie, śpiewać i wygłaszać przemówienia. Można też rozmawiać, jeśli ktoś czyta z układu warg. Byli w łóżku o dziesiątej. Za oknem wśród skał zawodził wiatr od morza. Sanders właśnie zamierzał zgasić lampkę nocną, gdy w drzwiach pojawiła się Charlotte. Pomerdała ogonem, wskoczyła na łóżko i zwinęła się w kłębek pomiędzy Davidem i Gail. Równocześnie rozległo się wołanie: — Charlotte! — Pies nastawił uszy. Po chwili w drzwiach stanął Treece. — Wybaczcie. To jej miejsce. Odzwyczai się za dzień lub dwa. Chodź tu. — Pies podniósł głowę, przeciągnął się i zeskoczył z łóżka. — Dobrej nocy — powiedział Treece i zamknął drzwi. Pierwsze szczeknięcie dotarło do Sandersa przez sen. Ocknął się dopiero za drugim razem, gdy ujadanie stało się głośne i przeciągłe. Spojrzał na zegarek. Było dziesięć po dwunastej. Przez nie domknięte okiennice sączyło się blade, żółte światło. Pies wciąż szczekał. Gail poruszyła się niespokojnie. — Co to? — zapytała. — Nie wiem. — Usłyszeli kroki Treece'a. — Może się pali? — Gdzie? Tutaj? — Nie, na zewnątrz. Sanders wyskoczył z łóżka i szybko wciągnął szorty. — Zostań tutaj — rzucił do Gail i podszedł do drzwi. — Jeśli coś zacznie się dziać... — To co? — sięgnęła po płaszcz kąpielowy. — Mam się schować pod łóżko? Sanders otworzył drzwi sypialni i zobaczył, że Treece stoi półnagi w drzwiach frontowych. Pies warował przy nim. Jakkolwiek sylwetka Treece'a wypełniała całe wejście, Sanders dostrzegł żarzące się przy furtce latarki i jakieś ciemne postacie. — Kto to? — wyszeptał. Treece obrócił się na dźwięk jego głosu. — Nie jestem pewien. Milczą. — Przy bramie stało dwóch mężczyzn ubranych na czarno. Trzymali lampy naftowe, które nawet w nocnym powietrzu kopciły gęstymi, czarnymi smugami. — O co chodzi? — spytał głośno Treece i położył lewą rękę na klamce. Sanders dostrzegł, że ten pozornie naturalny ruch umożliwiał mu chwycenie dubeltówki, która stała w rogu za drzwiami. Dwaj z latarkami wystąpili do przodu. Pośrodku kroczył Cloche. Ubrany był na biało, a jego ciemna skóra lśniła niczym grafit. Światło lamp odbijało w złotym piórze wiszącym na jego szyi i w złotej oprawie okularów. W tej samej chwili Sanders usłyszał odgłos bosych stóp Gail na drewnianej posadzce i poczuł obok zapach jej włosów. — Czego chcecie? — w tonie Treece'a brzmiał gniew i pogarda. — Nie mam ochoty na głupie zabawy w środku nocy. — Zabawy? — Cloche podniósł prawą rękę na wysokość pasa i skinął palcem wskazującym. Sanders usłyszał świst. Instynktownie uchylił głowę. Coś uderzyło w drewnianą framugę. Dziesięć centymetrów od głowy Treece'a drżał wbity w drewno grot strzały pozbawionej lotek. Treece nawet nie drgnął. Wyciągnął strzałę z framugi i cisnął ją na ziemię. — Strzały z kuszy? — powiedział. — Z lotkami byłyby bardziej nośne... — Twoi... przyjaciele... są nieostrożni — odezwał się Cloche. — Nie słuchają moich rad. Złożyli wizytę w ministerstwie. Interesuje się mną policja. — No i co? — Wiesz, o co mi chodzi. One tam są. Dziesięć tysięcy pudełek. — Brednie. — Twoi przyjaciele mają inne zdanie. Gdy rozmawiali z Hallem, byli całkiem pewni swego. Wciąż patrząc na Cloche'a, Treece szepnął do Sandersa: — Sprawdź, czy nie ma nikogo więcej. Gdy Sanders skradał się w stronę hallu, Treece ciągnął: — Znacie przecież turystów. Lubią takie bujdy... W kuchni było zupełnie ciemno. Sanders otworzył szufladę i po omacku próbował znaleźć nóż. W końcu wyszperał długi i ciężki, o stalowym ostrzu, i wsunął go za pas spodni. Zimny dotyk metalu dawał mu poczucie bezpieczeństwa, choć wiedział, jak jest ono pozorne. Nigdy dotąd nie walczył nożem. Nie umiał. Był jednak szybki, silny i orientował się dobrze w geografii tego domu. W ciemności dałoby mu to przewagę nad napastnikiem. Otworzył drzwi. Na zewnątrz było cicho. Jedynie wiatr szeleścił w liściach. Mocno zaryglował drzwi i dokładnie zamknął okna. Jeśli ktoś zechce się włamać — pomyślał — usłyszymy hałas rozbijanej szyby. Zadowolony z siebie wrócił do hallu i stanął za Gail z ręką na rękojeści noża. — ...dla mnie to zagadkowe — ciągnął Cloche. — Czemu pomagasz tym angielskim świniom po tym, co ci zrobili... — Nie twoja sprawa — warknął Treece. — Tak, moja. Jesteśmy po tej samej stronie. Tylko ty nie chcesz tego uznać. Obaj mamy tyle samo powodów do nienawiści. Pamiętaj, co tracisz. Sanders dostrzegł, że Treece rzucił szybkie spojrzenie na niego i na Gail. Był speszony i chciał zmienić temat. — Daj spokój. I tak nie dostaniesz tych narkotyków. — Szkoda — odparł Cloche. — A może chodzi ci o twoje królestwo na St. David's? Nie mam na nie zakusów. Treece nie odpowiedział. — No cóż — zakończył Cloche. — Z tobą czy bez ciebie, i tak je dostanę. Z ciemności wyszli dwaj mężczyźni i stanęli tuż za Clochem. Każdy celował w drzwi z napiętej kuszy. Cloche wziął małą torbę od jednego ze stojących z tyłu. Wywrócił ją do góry dnem i wysypał jej zawartość. Na ziemię upadły trzy szmaciane lalki, każda ze stalowym grotem w piersi. Treece nawet nie spojrzał w dół. Kusznicy wystrzelili. Sanders pchnął Gail na ścianę i osłonił ją swym ciałem. Treece przykląkł na jedno kolano, chwytając strzelbę. Pociski z kuszy ze świstem uderzyły w kamienny kominek. Treece wypalił trzykrotnie. W wąskim korytarzu odgłos strzałów zabrzmiał jak grzmot. Gdy ucichło echo ostatniego, Treece wciąż klęczał z palcem na cynglu. W miejscu, gdzie stał Cloche i jego ludzie, leżały porzucone lampy i paliła się rozlana nafta. — Czy któryś dostał? — spytał Sanders. — Wątpię. Zwiali na sam widok broni — Treece poklepał strzelbę. — Nie spodziewali się tego. Gail trzęsła się i szczękała zębami. — Zimno? — spytał Sanders, otulając ją ramieniem. — Tak. Ze strachu. Tobie nie? — Nie wiem — przyznał uczciwie. — Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym. Dotknęła noża za pasem Sandersa. — Po co ci to? — Na wszelki wypadek. — Czy wzywamy policję? — spytała Treece'a. — Bermudzką policję? Po co? Mówiłem wam, że nie mieszają się do St. David's. Jeśli coś słyszeli, w co wątpię, to i tak nie będą zawracać sobie nami głowy. Bardziej martwią mnie wyspiarze... — Czemu? — Musieli widzieć i słyszeć co zaszło. Są bardzo przesądni. Cloche pewnie chciał ich zastraszyć. — Czym? — Swoim wyglądem. Czarnoskóry w bieli — barwie śmiertelnego całunu — pojawia się w nocnych ciemnościach w towarzystwie dwu mężczyzn z kuszą i dwu ludzi z latarniami. Efekt tego spektaklu musi być silny. Jeśli Cloche znów go powtórzy, to nic poza Dniem Sądu nie wyciągnie tych ludzi z domów. — Może ustalimy wachty? — zapytał Sanders. Treece spojrzał na niego zdziwiony. — Wachty? — No wiesz, będziemy się zmieniać co cztery godziny. Na wypadek gdyby chciał tu wrócić. — Dzisiaj nie wróci. — Skąd wiesz? Przypuszczałeś także, że nie ośmieli się tu przyjść — Sandersa zdziwił jego własny szorstki ton. Nie zamierzał spierać się z Treece'em. Próbował złagodzić wypowiedziane słowa. — Nie chciałem... — Jeśli wróci — przerwał mu Treece — usłyszę go sam, a już na pewno Charlotte. — Jak chcesz. — Późno już. Mamy jutro sporo roboty. — Treece skinął głową w kierunku Gail, obrócił się i odszedł do swego pokoju. Sandersowie weszli do sypialni i zamknęli drzwi. — Powinieneś się ugryźć w język — powiedziała Gail. — Wiem. — Zresztą nie szkodzi. Czemu mamy kryć, że byliśmy wystraszeni? — Chodziło mi o to, by zachować czujność. Sanders zdjął szorty i wszedł do łóżka. Gail siedziała na brzegu owinięta w płaszcz kąpielowy. — Nie usnę teraz. — Na pewno uśniesz — powiedział i przyciągnął ją do siebie, zastanawiając się przez moment, czy gwałtowny przypływ namiętności nie ma związku z niebezpieczeństwem, o które się otarli. Rankiem zbudziły ich głosy w kuchni. Sanders włożył spodnie i wyszedł z pokoju. Przy stole, nad szklanką herbaty, siedział Treece, a naprzeciw niego, w zaplamionej koszulce bez rękawów i z ustami pełnymi czarnego chleba, Kevin. Gdy Sanders wszedł do kuchni, obaj podnieśli głowy. Kevin nie rozpoznał go. Nawet wtedy, gdy Treece powiedział: — Już się znacie — jego twarz nie zmieniła wyrazu. — Naturalnie — przywitał się Sanders. — Dzień dobry. Kevin nie odpowiedział, ale Sanders miał wrażenie, że do niego mrugnął. Nalał do kubka herbatę i usiadł przy stole. Treece znów zwrócił się do Kevina: — Czy ma kogoś, kto posługuje się tym sprzętem? Kevin wzruszył ramionami. — A czy ma pompę ssącą? — Nie wiadomo. W deklaracji nie jest wymieniona. — O czym mowa? — spytał Sanders. — Basil Tupper, ten sam, który was kiedyś odwiedził, właściciel sklepu jubilerskiego. Dziś rano otrzymał dwie przesyłki z ekwipunkiem dla nurków, nadane z lotniska Kennedy. — Skąd o tym wiesz? — Od znajomego celnika. Butle, regulatory, kombinezony, wszystkiego po sześć sztuk. — Czy nie zainteresuje władz? — Wszystko jest legalne. Zapłacił cło. Poza tym tak często i tak wiele towarów sprowadza do swego sklepu, że zna większość celników. Może nawet tłumaczyć, że otwiera sklep sportowy. Do uszu Sandersa dotarł spoza domu niski, zdławiony, nieregularny odgłos silnika. — Brak paliwa w kompresorze. — Treece wstał i zwrócił się do Kevina. — Poproś tu Adama. Niech czeka w południe na plaży. — po czym powiedział do Sandersa: — Idź budzić Gail. Jeśli Cloche trenuje swoich nurków, to straciliśmy już sporo czasu. Zamiast ćwiczyć — gadamy. Trzeba będzie trenować podczas akcji. — Gail już wstała — uspokoił go Sanders. Weszli do małej szopy za domem. Wewnątrz krztusił się i zacinał kompresor. Wyraźnie kończyło się paliwo. Do kompresora podłączone były przewodami dwie butle. Treece sprawdził ciśnieniomierz na każdej z nich: — Dwa tysiące dwieście. Chcę dociągnąć do dwu tysięcy pięciuset. — Wyłączył kompresor, napełnił zbiornik benzyną z kanistra i znów uruchomił silnik. — Muszę wreszcie przejść na elektryczność. Benzyna jest niebezpieczna — stwierdził. — Spaliny? — Tak. Widzisz ten przewód? — wskazał metalową rurę wydechową biegnącą od kompresora, po ziemi, przez dziurę w ścianie szopy na zewnątrz. Gdy kupiłem kompresor, przykryłem go byle czym i zostawiłem na dworze. Wiatr dmuchał wokół silnika, ale nie zwracałem na to uwagi aż do dnia, gdy nawiał spalin do wlotu powietrza w butli. To było pamiętne nurkowanie. — Jak się zorientowałeś? — Zacząłem zasypiać na głębokości trzydziestu metrów. Natychmiast zrozumiałem, co się stało i zrzuciłem butlę, żeby sama wypłynęła. Ledwie zdążyłem dotrzeć na powierzchnię. W drzwiach stanęła Gail z grzanką w ręce. — Dzień dobry — powiedziała. — Na twoim miejscu nie jadłbym nic więcej — ostrzegł ją Treece — jeśli nie chcesz wymiotować w maskę. Mamy dużo roboty. Wyruszyli z przystani Treece'a około jedenastej. W kokpicie „Korsarza” leżał żółty, gumowy wąż w trzech zwojach. Jeden koniec każdego z nich przymocowany był do kompresora, a drugi do maski. Wzdłuż nadburcia stało rzędem sześć butli z tlenem. Do prawego nadburcia przymocowana była aluminiowa rura połączona z kompresorem. Na półce przed kołem sterowym Treece położył obrzynek — strzelbę z obciętą lufą. Pies wskoczył na bukszpryt, lekko chwiejąc się przy każdym przechyle, ale nigdy nie tracąc równowagi. David i Gail stali obok Treece'a przy sterze. — Myślisz, że mogą zaatakować? — Nie wiadomo. — Spojrzał na Gail. — Umiesz strzelać? — Nie. — Wobec tego Adam pierwszy zostanie na wachcie. Tak. zresztą będzie lepiej. Umie wyłączyć kompresor. Nie musi się zastanawiać nad tym... — Wyłączyć kompresor? — Tak. Żeby nas ostrzec, gdyby coś zaczęło się dziać. Odbierzemy sygnał natychmiast, gdy tylko przyssiemy się do suchego ustnika. — Treece uśmiechnął się. — Zresztą jeśli na górze zrobi się gorąco, bezpieczniej będzie oddychać piaskiem na dnie. Włączył wsteczny i zaczął szukać przejścia między rafami. Bryza wiejąca od strony lądu spychała na rafy pianę, toteż nie mieli trudności z odnalezieniem drogi. Gdy zbliżali się do plaży u stóp „Orange Grove”, dostrzegli kanciastą sylwetkę Coffina w podartych dżinsowych szortach. Fale zalewały mu stopy. W pobliżu nikt się nie kąpał, toteż Treece pełną parą ruszył do brzegu. W odległości dziesięciu metrów od łagodnej linii przybrzeżnych fal zredukował obroty silnika i po chwili łódź spokojnie stanęła. Coffin skoczył w fale i podpłynął do burty. Treece wysunął rękę i jednym ruchem wciągnął go do kokpitu. — Widzę, że ubrałeś się stosownie do wymagań klubu „Orange Grove”. Coffin splunął przez burtę i wytarł nos. — Skurwiele. Powiedzieli, że to prywatna winda hotelu i nie wolno z niej korzystać. Skierowałem ich do mojego adwokata i zjechałem. Treece wykonał zwrot w kierunku otwartego morza. Płynąc w stronę raf krótko opowiedział Coffinowi o pogróżkach Cloche'a i ekwipunku nadesłanym dla płetwonurków. Gdy wyznał Coffinowi, że zamierza zostawić go na pokładzie, tamten gorąco zaprotestował. W końcu jednak dał się przekonać, zwłaszcza że Treece zaczął wychwalać jego domniemaną sprawność we władaniu bronią i obsłudze skomplikowanej maszynerii. Wyrzucili kotwicę tuż za drugą linią raf. — Gdy tylko wszystko zainstaluję — zwrócił się Treece do Sandersów — schodzimy na dno. Wezmę jeszcze kuszę. Płyniesz po mojej lewej stronie, a Gail obok ciebie. Widzieliście kiedyś, jak działa pompa ssąca? — Nie. — W rurze, którą tu widzicie, tworzy się ciśnienie, sprężone powietrze wypychane jest bowiem do góry. Powstaje tam coś w rodzaju próżni wsysającej piasek. Uwaga! Pompa może wierzgać! Trzymajcie się z dala od wlotu i nie przysuwajcie rąk, bo powyrywa wam palce. Zobaczycie sami, jak wymiata piasek z dna. Gdy tylko pojawią się ampułki, natychmiast je zbierzcie. Będę musiał cholernie uważać, by nie wpadły z piaskiem do tuby i nie popękały. Ty — zwrócił się do Gail — trzymasz się lewej strony Davida. I nie denerwujcie się, że nie widać dalej niż na pół metra. Proszę — wręczył Gail brezentową torbę. — David będzie podawał ci ampułki, a ty wkładaj je tutaj. Gdy torba będzie pełna, klepnij go, a on da znak mnie. Wtedy płyń na powierzchnię. Tylko nie rób tego bez uprzedzenia. Muszę mieć czas, by ustawić rurę. Jeśli przesunę ją zbyt daleko od was, piasek opadnie na ampułki, nim zdążycie je zebrać. Gdyby na górze coś się działo, Adam wyłączy kompresor. Odetnie nam to powietrze, ale raz jeszcze zdołamy go zaczerpnąć. Wypłyńcie tak blisko dzioba, jak to tylko możliwe i łapcie za burtę. Będzie was wtedy trudno dostrzec. Jeśli ktokolwiek czyha na pokładzie, by zaatakować, zdążycie nabrać powietrza i znów się zanurzyć. Okay? — Okay — zgodził się Sanders. — Ja... — Gail zawahała się. — Mów — Treece patrzył na nią badawczo. — Wyrzuć to z siebie teraz, nie chcę potem żadnych niespodzianek. — Nie mogę się do tego zmusić — wskazała maski Desco i zwoje żółtego węża. To mnie przeraża. — Dlaczego? — Nie wiem. Chyba mam klaustrofobię. Nie mogę znieść myśli o braku powietrza. Jeśli ktoś wyłączy kompresor, oszaleję. — Daj spokój... — zaczął Sanders. — To prawda. Nic na to nie poradzę. — Drobiazg — rozstrzygnął Treece. — Wolę, żeby czuła się bezpiecznie niż wygodnie. Weź butlę. Jest ich tu kilka. — Dziękuję. — Czy są jeszcze jakieś sprawy? Bo gdy włączę tę machinę, nie będziecie słyszeć własnych myśli. — Zakładamy kombinezony? — Tak. Będziemy na dole długo. Woda jest wprawdzie ciepła, ale po godzinie zaczniecie ziębnąć. Wyjął z pojemnika na narzędzia śrubokręt, zalał silnik benzyną i dotknął śrubokrętem dwu styków w rozruszniku. Sypnęły iskry i kompresor z hałasem ruszył. Sanders zszedł pod pokład. Kabina „Korsarza” wyglądała jak pchli targ dla nurków. Z sufitu zwieszały się zwoje lin i łańcuchy, na wspornikach przegrody leżały dwie pokryte solą wędki, w kącie piętrzyły się sparciałe i spękane gumowe zwoje starych przewodów regulatora, a na kojach porozrzucane były narzędzia: młotki, dłuta, śrubokręty i klucze. Sanders podszedł do sterty kombinezonów, płetw i masek. Zaczął wśród nich szperać próbując dobrać rozmiary odpowiednie dla Gail i dla siebie. Na samym spodzie znalazł zardzewiały nóż w gumowym futerale. Schował go do kieszeni i wyniósł kombinezony na pokład. Gail zakładała balast. Podał jej kombinezon i zapytał: — Ile bierzesz? Sześć funtów? — Tak. — Ten kostium dwukrotnie zwiększy ci wyporność. Musisz założyć trzy lub cztery ciężarki czterofuntowe. Skinęła głową. — Co masz zamiar z tym zrobić? — spytała, widząc w jego ręce nóż. — Nie wiem. Może przyda się na dnie. Znalazłem to pod pokładem. Treece wyrzucił za burtę aluminiową rurę. Przez chwilę marszcząc powierzchnię unosiła się w wodzie, po czym wolno zaczęła tonąć, pociągając za sobą różowy zwój gumowego węża. Na powierzchnię wypłynęły z bulgotem pęcherzyki powietrza. W tym momencie Treece krzyknął do Sandersa: — Wyrzuć żółty przewód twojej maski przez lewą burtę, ja przerzucam swój przez prawą! Uważaj, żeby się nie splątały! Sanders wykonał polecenie — gumowy przewód unosił się na powierzchni, a z maski wydobywały się pęcherzyki. Następnie nałożył butlę na uprząż, sprawdził regulator i pomógł Gail uporać się z ekwipunkiem. Gdy skończył, przywiązał do lewej nogi znaleziony nóż, dodał do balastu z dziesięć funtów i nałożył płetwy. — Jestem chyba gotów — oznajmił. — Dziwne uczucie, nurkować bez maski i bez butli. — Rzuć mi torbę, jak już się pozbieram. Dobrze? — powiedziała Gail i przekoziołkowała przez burtę. Usunęła z maski wodę i po chwili wyciągnęła rękę. Sanders przechylił się i podał jej brezentową torbę. Machnęła mu ręką i zniknęła pod powierzchnią. Następny zanurzył się Treece, a za nim Sanders, nasuwając na głowę maskę. Odpychając się płetwami w dół próbował ocenić walory aparatu Desco. Stwarzał on większe pole widzenia niż zwyczajna maska, a ponadto uwalniał od niewygodnego ustnika. Równocześnie jednak przez cały czas Sanders czuł delikatne szarpnięcia. Spojrzał w górę i zobaczył rozwijający się za nim zwój gumowego węża. Dostrzegł, że przewód dostarczający powietrze do maski Treece'a prowadzi w kierunku raf i ruszył w tamtą stronę. Treece czekał już przy wylocie niszy, trzymając aluminiową rurę pompy ssącej wysoko nad dnem. Nawet pod wodą huczała niczym szalejąca wichura. Kiedy David i Gail dotarli do niego, Treece ustawił ich za wylotem pieczary i poruszył bezgłośnie wargami: — Okay? — Odpowiedzieli mu znakiem „okay”. Wtedy przyłożył rurę do dna. Pompa wessała piasek w ułamku sekundy. Przypominało to przyspieszony film, na którym elektroluks zgarnia popiół z cygar. W krótkim czasie powstała jama szeroka na trzydzieści i głęboka na piętnaście centymetrów. Piasek i kamyki wyrzucane z drugiego końca rury tworzyły gęstą, rozrastającą się chmurę, toteż Sanders musiał się położyć, by widzieć wnętrze jamy. Niebawem w piasku ukazał się koniuszek ampułki; drżała w potężnym, wsysającym wszystko podmuchu. Sanders chwycił ampułkę i podał ją Gail. Dziura wyżłobiona przez pompę stawała się coraz głębsza. Nagle zarwał się jej brzeg i poprzez chmurę piasku zalśnił szklany deszcz ampułek. Sanders wyciągnął rękę i zacisnął palce na kilku. Treece uniósł tubę, by piasek opadł i Sanders mógł je wydobyć, a następnie przesunął tubę o jakiś metr w prawo i zaczął drążyć drugą jamę. Okazało się, że dotarli do dużego pokładu ampułek; jedne były bezbarwne, inne żółte lub bursztynowe. Gail zbliżyła się do Sandersa i odbierała ampułki z jego rąk najostrożniej, jak umiała, a następnie, jedną po drugiej, układała je w torbie. Było ich tak wiele, że nie potrafiła nawet określić liczby. Obawiała się, że po wyjęciu torby z wody mogą pęknąć pod wpływem własnego ciężaru. Dotknęła ramienia Sandersa i wskazała na Treece'a, którego zamglona, szarawa sylwetka znajdowała się zaledwie o półtora metra od nich. Sanders klepnął Treece'a w ramię, a ten uniósł w górę ssącą tubę. Wówczas Gail odepchnęła się kilkakrotnie płetwami, by pokazać mu z bliska zawartość torby. Kiwnął głową i podniósł palec w górę. Gdy płynęła na powierzchnię, torba zaczęła ściągać ją w dół niczym kotwica. Musiała z całej siły odpychać się płetwami i pracować wolną ręką, by w końcu się wynurzyć. Spojrzała w dół i zobaczyła, że Treece dotknął ramienia Sandersa kierując go w stronę raf. Coffin dostrzegł pęcherzyki powietrza i czekał już na platformie, by wziąć od Gail torbę. Gdy zajrzał do środka, jego oczy stały się okrągłe. Powiedział tylko: — Taak... Gail wciągnęła się na platformę i ciężko dysząc padła na brzuch. — Następnym razem — poradził jej Coffin — zostaw balast na dnie. Będzie ci łatwiej. — Ma pan rację — była zła na siebie, że nie pomyślała o tym wcześniej. — Zaraz oddam pustą torbę, chcę tylko schować ampułki — powiedział Coffin. Z wysiłkiem usiadła. — Nie ma pośpiechu. Coffin udał się na przód łodzi. Po chwili rozległo się delikatne dźwięczenie wyjmowanego z torby szkła. — A co słychać tutaj? -— zapytała Gail. — Na razie nic. Te męty nie będą zaczynać w obecności ludzi na plaży. Niezły jest pod wodą, co? — Treece? Chyba tak. Czy trudno utrzymać tę pompę? — Pytanie! Wierzga jak stary tryk. Ale Treece ma ręce z żelaza. Potrafi ją trzymać przez pięć, sześć godzin bez przerwy. Najchętniej spędziłby na dnie całe życie. Zresztą bardzo długo czuł się najlepiej właśnie tam, z dala od ludzi. — Głos Coffina przycichł. — Dlaczego? — Nie wiecie? — Nie. — Więc nie do mnie należy rozgłaszanie tej historii. — Panie Coffin — Gail próbowała opanować rozdrażnienie — nie interesują mnie żadne plotki. Ale to jest coś, o czym wiedzą wszyscy oprócz nas. Mieszkamy w jego domu, śpimy w jego łóżku i mamy chyba prawo spytać, o co właściwie chodzi. Coffin wyjął z torby ostatnią ampułkę. — Może i macie. Powiem więc tylko jedno: Treece miał kiedyś żonę. — Co się z nią stało? — Nie żyje. — Wręczył jej torbę. — Dwieście czterdzieści sześć. Spojrzała na niego zastanawiając się, czy warto wyciągać więcej. Po namyśle zrezygnowała. Jeśli będzie chciał, sam zacznie mówić. Wszelkie naciski mogły tylko utwierdzić go w uporze. Nasunęła na twarz maskę, włożyła ustnik i zeskoczyła z platformy. Gdy była już pod wodą, zwinęła torbę i spojrzała w dół. Treece i Sanders pracowali teraz przy ścianie rafy, kilka metrów na lewo od niszy. Chmura piasku była tak gęsta, że Gail nie potrafiła rozróżnić ich sylwetek. Zaczęła odpychać się płetwami w dół, obliczając jednocześnie ile zostało jej powietrza. Marzyła o chwili przerwy, na którą pozwoliłaby jej wymiana butli. Woda, która dostała się do wnętrza kombinezonu była zimna. Pragnęła znaleźć się w słońcu, a także, przy okazji, usłyszeć więcej o żonie Treece'a. Płynęła w chmurze unoszącego się wszędzie piasku i czuła, jak drobiny pyłu osiadają na jej włosach. Wtedy usłyszała dźwięk przypominający kucie młotem w kowadło. Oślepiona przez piasek poczuła nagłe uderzenie podmuchu powietrza i drobnego żwiru; znajdowała się o centymetry od wylotu rury. Błyskawicznie odbiła się w tył i wolno opadła na dno, a następnie zaczęła pełznąć w deszczu fruwających wokół odłamków. Treece uderzał końcem rury w rafę, próbując odłupać skałę i wcisnąć rękę w szczelinę. W końcu kawał koralu wielkości pięści odpadł i natychmiast grzechocząc zniknął w tubie. Treece usiłował włożyć palce w szczelinę, lecz po chwili z rezygnacją potrząsnął głową — miał za wielką dłoń. Ustąpił miejsca Sandersowi, który wsunął palce w szparę i wyciągnął kawałek zielonego, łamliwego metalu. Gail zbliżyła się do Treece'a i dotknęła jego ramienia na znak, że wróciła. Obrócił się i poprosił na migi, by otworzyła torbę, gdzie wrzucił znaleziony metal. Następnie znów skierował ich ku niszy. Piasek zdążył już opaść i w miejscu wykopanej uprzednio jamy zaznaczała się ledwie widoczna wklęsłość. Treece ustawił Sandersów tak jak poprzednio i znów przytknął tubę do dna. Po wyżłobieniu pierwszych dziesięciu centymetrów piasku w miejscu poprzedniego wgłębienia, dotarł do nowego pokładu ampułek. Sanders zbierał je, podnosił i podawał Gail po kilka sztuk. Leżąc z twarzą zwróconą do dna, niemal nieruchomo, wyjąwszy krótkie ruchy rąk, Gail przemarzła niemal do szpiku kości. Woda, która napłynęła do kombinezonu była wciąż zimna. Ciało, usiłujące wytworzyć ciepło, przebiegały dreszcze, wstrząsając jej plecami i ramionami. Wciąż miała nadzieję, że wkrótce wyczerpie zapas powietrza. Gdy Sanders wyjął z jamy ostatnie dwie ampułki, Treece cofnął się o jakieś pół metra, przyłożył tubę do piasku w nowym miejscu i po upływie pół minuty odsłonił niezliczoną ilość dalszych. Wśród ampułek spoczywała na dnie twarda, stożkowata bryła. Gdy podmuch wymiótł piasek, ukazał się jej zielony czubek o metalicznym połysku. Sanders natychmiast dostrzegł, że to pocisk artyleryjski. Wyciągnął rękę, lecz w tej samej chwili Treece uderzył ją tubą, po czym uniósł tubę nad głową i palcem wskazującym lewej ręki ostrzegł: Uważaj! Następnie skierował palec ku sobie, jakby mówiąc: Ja się tym zajmę. Podał Sandersowi tubę. Przy jej wlocie widniał okrągły uchwyt. Treece trzymał na nim dłoń dopóty, póki Sanders nie schwycił pompy wystarczająco mocno i pewnie. Dopiero wówczas ją puścił. Widząc z jaką łatwością Treece operował tubą, Sanders uznał, że jest to nieszkodliwe urządzenie i po chwili rozluźnił uchwyt. Przez jakiś czas tuba posłusznie sunęła po dnie, wsysając piasek i kamienie. Nagle wewnątrz utkwił jakiś kamień. Tuba wyskoczyła Sandersowi z rąk i walnęła go w ramię, po czym zaczęła rzucać nim jak piłką, miotana trzydziestometrowym wężem ze sprężonym powietrzem. Złapał ją oburącz, próbując zaryć się piętami w piasku — bezskutecznie — ciskała nim to w tył, to w przód, by w końcu rzucić go na skały; próbował się od niej uwolnić, lecz gdy rozluźnił uchwyt, natychmiast dostał po żebrach. Nagle tuba stanęła. W wirującym piasku Sanders dostrzegł Treece'a, który trzymał wylot szalejącej pompy i raz po raz uderzał nią w rafę. Robił to tak długo, aż w końcu kamień został usunięty i tuba znów łagodnie zakołysała się pod naciskiem fal. W porządku? — spytał na migi Treece unosząc pytająco brwi. Sanders obmacał żebra i skinął głową. Treece raz jeszcze pokazał jak trzymać tubę i skierował go z powrotem w stronę wykopanej jamy. Gail, zaniepokojona, dotknęła ramienia męża. Uspokoił ją gestem i ukląkł. Treece podał mu pompę. Tym razem Sanders schwycił ją tak mocno, aż zbielały mu nadgarstki. Gdy już całkowicie nad nią panował, przyłożył wlot do dna. Tuba drżała i warczała, ale tym razem była mu posłuszna. Treece stanął po drugiej stronie jamy, twarzą do Sandersa, pokazując mu, co ma robić. Wokół stożka powstawał wykop, który w końcu stał się tak szeroki, że piasek nie mógł go już zasypać. Pocisk opierał się na swym wierzchołku i rozszerzał ku górze, w miarę jak usuwano piasek, do średnicy piętnastu centymetrów. Był całkowicie porośnięty wodorostami, lecz — sądząc ze sposobu, w jaki dotykał go Treece — wciąż jeszcze niebezpieczny. Gdy niemal cały wyłonił się z piasku, Treece objął go pośrodku, ostrożnie podniósł, obejrzał ze wszystkich stron i ułożył u podnóża rafy. Następnie wyjął pompę z rąk Sandersa i wrócił do poprzednich poszukiwań. Torba szybko się wypełniła. Gail doszczętnie przemarzła, lecz wstydziła się do tego przyznać. Uparcie czekała chwili, gdy torba będzie pełna. Niemal równocześnie, ku swej wielkiej uldze, poczuła, że kończy się powietrze w butli. Dotknęła ramienia Treece'a, a potem gardła, wymownie patrząc w górę. Treece wskazał palcem torbę i podniósł lewą rękę, wyciągając najpierw dwa, a potem trzy palce — chciał, żeby przyniosła z łodzi kilka dodatkowych toreb. Skinęła głową. Odbijając się od dna dostrzegła, że Treece i Sanders, zamiast posuwać się dalej w kierunku rafy, stoją nad wykopaną jamą. Po przepłynięciu kilku metrów przypomniała sobie, że powinna zrzucić balast. Rozpięła klamrę i dwanaście funtów stali opadło na dno. Coffin czekał na platformie. Podając mu torbę, powiedziała: — Coś jest na dole. — Co takiego? — Nie wiem. Znaleźli coś przy rafie. — Zdjęła butlę i podała ją Coffinowi. — Chcesz ją wymienić? — Tak, i potrzebujemy kilku toreb. — Nic dziwnego. Jeśli jest tego tyle, ile było, to z jedną torbą wiele nie zdziałacie. Gail wciągnęła się na platformę, rozpięła kombinezon i oparta o rufę grzała w słońcu swoją zziębniętą i mokrą skórę. Maska odcisnęła się na jej twarzy, a usta piekły od ustnika. Gdy wytarła nos, zobaczyła, że krwawi. — Zmęczona? — spytał Coffin, wyładowując ampułki. — Wykończona. — Mogę Cię zastąpić. Nic się tu nie dzieje. — Nie, dziękuję. Wytrzymam — odpowiedziała, nie wiedząc, czemu odrzuca jego propozycję. — Spróbuję jeszcze raz. Lepiej, żeby pan tutaj czuwał. Chwilę odpoczywała, po czym wspięła się na pokład i zdjęła regulator z pustej butli. Przygotowując nową, zastanawiała się, jak skłonić Coffina, by opowiedział o żonie Treece'a. Nie zdołała jednak niczego wymyślić, toteż w końcu zwyczajnie spytała: — Co było przyczyną śmierci żony Treece'a? Coffin spojrzał na nią, po czym znów zajął się torbą. — Teraz liczę — powiedział, wrzucając ampułki do plastykowej torebki. — Pięćdziesiąt. — Zawiązał torebkę i zaczął wypełniać następną. Gail w milczeniu przygotowywała butlę. Gdy wrzucił ostatnią ampułkę, znów zapytała: — Jak dawno umarła? Coffin zignorował pytanie. — Mamy czterdzieści sześć torebek — powiedział. Sięgnął na dno brezentowej torby i wyciągnął kawałek zielonego metalu. — Co to jest? — Rozetka zamka. — Podniósł ją w górę. Miała kształt lilii burbońskiej. W każdym z płatków wycięta była dziurka na klucz, a wokół brzegów widniało sześć śladów po gwoździach. — Przykrywała kiedyś zamek skrzyni lub szkatuły. Co z nią zrobią? — Nie wiem. Coffin położył rozetkę na półce przy kole sterowym. — To tylko mosiądz. Minęła chwila. W końcu Gail powiedziała: — Jeśli nie chce mi pan nic powiedzieć, spytam go sama. Coffin otworzył schowek, wyjął dwie brezentowe torby i zwój liny. — To byłoby okrutne. — Przeciągnął koniec liny przez rączki jednej torby i związał linę. Poluzował ze dwadzieścia metrów liny, obciął ją i przywiązał obcięty koniec do rożka na rufie. Procedurę tę powtórzył z drugą torbą, tym razem jednak mocując linę do rożka na śródokręciu. Gdy skończył, przez chwilę patrzył na nóż, jakby się nad czymś zastanawiał. Potem wbił go w nadburcie i powiedział: — No więc dobrze. Nie chcę, żebyś go pytała. Po co zadawać mu ból? Gail poczuła się zakłopotana. Chciała zareagować, ale Coffin zaczął mówić: — W młodości Treece ostro rozrabiał na Bermudach. Sądzę, że nie bardziej niż większość chłopców, lecz jego wyczyny miały pewien cel — jakby chciał coś w ten sposób wyrazić. Nigdy nie okradał dla draki sklepów ani zwyczajnych ludzi. To, co robił, skierowane było przeciw władzom — tutejszej policji lub Anglikom. Kiedyś Brytyjczycy zabrali gminie St. David's tereny pod budowę jakichś urządzeń. Wyspiarze byli wściekli, gdyż prawnie ziemia należała do nich. Oczywiście Brytyjczycy dopięli swego, ale budowa nie poszła im lekko. Treece wraz z kumplami niszczyli wszystko, co zostało zmontowane, wsypywali cukier do zbiorników paliwa i takie tam różne... Miał dwadzieścia trzy lata, gdy poznał Priscillę. Nie pamiętam jej nazwiska. Była Angielką i przyjechała tu na wakacje. Wspaniała dziewczyna! Nigdy nie spotkałem kogoś równie ładnego i dobrego. Treece uczył ją wszystkiego, co umiał — jak nurkować, jak szukać wraków — Boże! — nawet jak rozmawiać z rybami. Ona zaś uczyła go kierować ludźmi i panować nad sobą. Działała na niego tak kojąco, jak oliwa na wzburzone fale. Wyjechała z powrotem do Anglii, ale wróciła następnego lata i zaczęła pracować w Hamilton jako opiekunka dzieci. W rok później wzięli ślub. Musiał to być jakiś pięćdziesiąty ósmy rok. Brytyjscy obywatele Bermudów nie byli tym małżeństwem zachwyceni. Nie bardzo wiedzieli, jak traktować mieszkańców St. David's. Czasem mówili o nich: czerwoni Murzyni, najczęściej jednak udawali, że St. David's nie istnieje. Gdy jednak Priscilla wprowadziła się na St. David's do Treece'a, nie zaś on do niej — do cywilizacji, w której mógłby stanowić niejaki kłopot — wszyscy o nich zapomnieli. Priscilla nadal pracowała w Hamilton, Treece nadal żył na wyspie. Treece stał się innym człowiekiem. Był zbyt szczęśliwy, by odczuwać nienawiść i chęć zemsty. Przez jakieś dwa, trzy lata wszystko szło doskonale. Wspólnie poszukiwali zaginionych wraków, a Treece zarabiał, biorąc udział w akcjach ratunkowych. Było to jeszcze za życia jego ojca, toteż Treece nie musiał opiekować się latarnią. W latach sześćdziesiątych, którejś wiosny znalazł wrak „Trynidada”. Nie było tam wielkich skarbów; złota sztaba, pierścień ze szmaragdem i jeszcze kilka drobiazgów — to wszystko. Ale wystarczyło, by stanęli na nogi. Jak się okazało później, Priscilla oczekiwała dziecka. Z dumą nosiła swój pierścień, promieniejąc szczęściem i... no cóż, myślę, że słowo „dobroć” będzie tu najwłaściwsze. Jak już mówiłem, zajmowała się dziećmi. Były to dzieci upośledzone, które nie nadawały się do szkół i normalnego życia w społeczeństwie. Kochała je jak własne. Stało się to w okresie, gdy narkotyki opanowały Stany. Tutaj nigdy nie stanowiły one problemu, ale mówiono, że Bermudy są pośrednią stacją przemytu. Statek z europejskim towarem, który zawija na Florydę lub do Norfolk, wzbudza zdziwienie, zwłaszcza jeśli po drodze zatrzymuje się, powiedzmy, na Haiti lub na innych wyspach. Lecz żaglowce płynące ze Stanów na Bermudy lub biznesmeni zatrzymujący się tu na długie weekendy nie wzbudzą niczyjego zainteresowania. Pewnego dnia któryś z dzieciaków Priscilli zaczął paplać na temat szkunera, płynącego z południa z ładunkiem narkotyków na pokładzie. Uznała, że to wymysły, ale wspomniała o tym Treece'owi. Poszukiwacze skarbów są obecni wszędzie, znają każdy bar i targ rybny. Muszą mieć oczy i uszy otwarte, by w porę reagować na sygnały. Treece mógł więc z łatwością sprawdzić, czy to tylko plotka. Okazało się, że nie. Do St. George's miał przybyć prywatny jacht z dziesięcioma kilogramami heroiny na pokładzie. Część ładunku zamierzano przemycić na statek wycieczkowy w bochnach chleba, resztkę ukryć na miejscu i stopniowo przerzucać na północ. W tym okresie Treece miał jeszcze nieco zaufania do władz. Udał się więc z żoną do ministerstwa, by złożyć raport w tej sprawie. Nie uwierzono im. Trzeba zresztą przyznać, że nie mieli żadnych dowodów, a w dodatku Treece nigdy nie był ulubieńcem władz. Uznano wszystko za wymysł dziecka. Rozwścieczony i urażony Treece postanowił załatwić sprawę sam, a potem osobiście wręczyć narkotyki dyrektorowi departamentu. Nie wiedział, w co się plącze. Grożono mu parokrotnie, ale to go tylko podniecało. Priscilla próbowała go uspokajać. Jednak bez powodzenia. Sama zresztą uważała, że miał rację. Nie będę wdawał się w szczegóły. W końcu Treece wraz z kumplami wypłynęli poza port St. George's na spotkanie jachtu i próbowali wedrzeć się na pokład. Rozpętała się bijatyka, a jacht odpłynął... — Z narkotykami? — Tak. Ale plany przemytników zostały zniweczone. W cztery dni później znaleziono Priscillę martwą za biurkiem, w pokoju, w którym pracowała. Oględziny lekarskie wykazały, że przyczyną śmierci było przedawkowanie narkotyków. Na tym zamknięto sprawę. Prawdopodobnie jeden z tutejszych łączników, zawiedziony w swych rachubach, zaczaił się w jej pokoju i — zanim ktoś nadszedł — zdołał wstrzyknąć jej śmiertelną dawkę. Na jej ramieniu widniały liczne ślady ukłuć, ale wszystkie były świeże. Chciano stworzyć pozory, że była narkomanką. Treece prawie oszalał z rozpaczy, wściekłości i poczucia winy. Obwiniał siebie, tak jak i władze. — Czy wykrył, kto jest mordercą? — Nie wiadomo... ale w miesiąc po jej śmierci znaleziono w St. George's, wysoko na gałęzi drzewa, człowieka z pogruchotanymi kośćmi. Jego palce wygięte były do przodu, a ręce do tyłu, podobnie wyglądały stopy i kolana. Głowę miał tak wykręconą, jakby ktoś usiłował ją odkręcić. To był barman. Rzadko pracował, ale zawsze rzucał forsą. Nigdy nie wykryto zabójcy, ale tylko bardzo silny i wielki mężczyzna mógł kogoś tak poturbować, a następnie wciągnąć piętnaście metrów nad ziemię. Przez prawie miesiąc Treece pił, dniem i nocą. Siedział w domu i tylko ci, którzy donosili mu alkohol i żywność, odważali się do niego przystąpić. W końcu któregoś dnia wyszedł i zaczął nurkować. Zachowywał się jak samobójca. Nurkował samotnie, w złą pogodę, schodził za głęboko i pozostawał zbyt długo na dnie. Jakby chciał się uwolnić z poczucia winy lub znaleźć śmierć. Niemal mu się udało. Pewnego dnia jeden z rybaków znalazł go w wodzie. Był nieprzytomny i zwinięty w precel. Spędził potem trzy dni w komorze dekompresyjnej. — Jak wrócił do równowagi? — Czas goi rany. Ale czy wrócił? Nie jest już taki, jak przed jej śmiercią. I pewnie nigdy nie będzie... — Czy Cloche był w to wmieszany? Coffin chwilę milczał. — Założę się, że tak. Brak jednak dowodów. W każdym razie sytuacja się powtarza. — Dziękuję panu — odezwała się po chwili Gail. Była głęboko wstrząśnięta. Próbowała wyobrazić sobie żonę Treece'a, lecz wciąż nasuwał się jej własny obraz. Coffin przytrzymał butlę, gdy nakładała uprząż i prostowała rzemienie. Potem wręczył jej brezentową torbę i powiedział: — Podam ci następne dwie, gdy będziesz w wodzie. Połóż je na dnie, i przywal kamieniem, żeby nie odpłynęły. Gdy je napełnisz, szarpnij trzy razy liną. Wciągnę je wtedy na pokład, ale płyń za nimi i pilnuj, żeby ampułki nie wypadły po drodze. — Dobrze. — Przeszła nad pawężą, stanęła na platformie. Sprawdziła butlę, maskę i wskoczyła do wody. Ciągnąc za sobą sznury, ruszyła w dół. Pozbawiona balastu, musiała mocno odpychać się rękoma, by nie unosić się w wodzie, lecz schodzić coraz głębiej. Gdy znalazła się na dnie, podniosła balast, założyła go i ruszyła w stronę chmury piasku. Nie zdawała sobie sprawy, że od momentu, gdy wyszła na powierzchnię, minęło tyle czasu. David zdążył ułożyć stos ampułek wysokości trzydziestu i szerokości sześćdziesięciu centymetrów. Uklękła na dwu torbach i otworzyła trzecią. Zaczęła zbierać ampułki garściami i wrzucać je do środka. Wolno opadały na sam spód. Napełniła pierwszą, drugą, a potem trzecią torbę. Lekko uderzyła Sandersa w ramię na znak, że wypływa i trzykrotnie szarpnęła dwa sznury. Napięły się, unosząc torby ku górze. Gail złapała sznury jedną ręką i trzymając wolną torbę w drugiej, dała się wyciągnąć na powierzchnię. — Krwawisz — powiedział Coffin. Kątem oka dostrzegła, że ma zakrwawiony nos. Odrzuciła głowę w tył i oczyściła maskę. — Wiem. To drobiazg. — Może cię jednak zastąpię? — Spróbuję jeszcze raz. Coffin delikatnie wyjmował ampułki z toreb i układał je na brezencie rozłożonym na pokładzie. — Policzę wszystkie, gdy będziesz na dole — powiedział, oddając Gail puste torby. Znów zeszła pod powierzchnię, tym razem jednak odczuła ostry ból w zatokach czołowych. Zatrzymała się na chwilę, by odpocząć, ale parę metrów niżej ból ponownie dał o sobie znać. — To już ostatni raz — postanowiła. — Na dziś mam dosyć. — Teraz odczuwała również ciśnienie w uszach. Ziewnęła i poczuła, jak ucisk słabnie. Gdy znów ruszyła w dół, dostrzegła jakiś ruch. Na skraju ciemności, powyżej rafy, mignął we mgle szarawy kształt. Wbiła oczy w mrok, próbując przeszyć wzrokiem mgłę. Nie dostrzegła jednak niczego. Wtedy, nieco dalej w lewo, znowu coś mignęło. Obróciła głowę usiłując odgadnąć, gdzie teraz pojawi się ruchomy cień. Wokół niej, z dala od kłębiącego się piasku, woda była przezroczysta. Gdy znów się obróciła, z mgły jak zza kurtyny wynurzył się rekin. Płynął pewnie, z powolną gracją, odpychając się miękkimi uderzeniami wygiętego ogona. Gail zamarła. Znajdowała się w pół drogi na dno i pamiętała, że nie wolno uciekać na powierzchnię. Nie umiała określić wielkości rekina, gdyż nie mogła go z niczym porównać. Nie umiała też ocenić, w jakiej odległości się znajduje — płynął na granicy widzenia. Ale jak daleko mógł sięgać jej wzrok? Piętnaście metrów? Szesnaście? Rekin zataczał szerokie kręgi. W nikłym świetle załamanego w wodzie promienia słońca Gail widziała zamazane smugi na jego bokach i jasnobrązowe pręgi na szarobrązowej skórze. Jedno czarne oko zdawało się ją obserwować, nie wykazując wszakże zdziwienia ani zainteresowania. Wciąż trzymając sznury opuszczała się w dół, w stronę ziejącej piaskiem rury. Znalazła balast, założyła pas i dotknęła ramienia Treece'a. Gdy się ku niej obrócił, wykonała falisty ruch ręką, a potem palcami przedstawiła zwierającą się paszczę. Wskazała na prawo, gdzie powinien znajdować się teraz rekin. Treece spojrzał we wskazanym kierunku, ale — otoczony unoszącą się wokół chmurą piasku — niczego nie dostrzegał. Potrząsnął głową i krótko machnął ręką lekceważąc niebezpieczeństwo. Sanders nie był pewien, czy zrozumiał, co Gail chciała powiedzieć Treece'owi. Przypomniał sobie jej reakcję na widok barakudy i uznał, że i tym razem o nią chodzi. Zastanowił go jednak wyraz przerażenia w szeroko otwartych oczach Gail. Złożył dłonie, imitując rozwarty pysk, pytająco uniósł brwi i rozpostarł ręce. — Jak duża? — Wzruszyła ramionami. Nie umiała powiedzieć. — Co najmniej taka — rozpostarła ręce najszerzej, jak mogła. Sanders dostrzegł wewnątrz jej maski smugę krwi. Skinął ostrzegając, żeby nie próbowała czyścić maski w wodzie. Gail nie zrozumiała. Nim zdążył ją powstrzymać, nacisnęła odpowietrznik i dmuchnęła przez nos. Smuga zielonkawej, śluzowatej cieczy wydostała się spod maski i odpłynęła niesiona prądem. Sanders uderzył się ze złością w czoło. Potrząsając głową wskazał snujące się wokół smugi krwi. Gail osłupiała. Dotknęła jego ręki i na migi spytała, czy może wypłynąć. Schwycił ją za przegub i gwałtownie potrząsnął głową. — Nie! — Wskazał na puste torby, podniósł garść ampułek i wrzucił je do środka. Jama, którą teraz wykopał Treece, zawierała rekordową liczbę ampułek. Były ich masy; tkwiły w piasku jak rodzynki w cieście. Ostrożnie manipulując tubą wśród pocisków, Treece dotknął zbutwiałego drewna, które pompa z miejsca wessała, ukazując czterdzieści osiem ampułek. Leżały w ośmiu rzędach, po sześć w każdym. Sanders nie był w stanie dotrzymać Treece'owi tempa. Podnosił po cztery, sześć, a potem dziesięć ampułek za jednym razem i podawał je Gail. Tymczasem Treece wciąż odkrywał nowe. Sanders próbował nawet podnieść całe pudełko, lecz dno odpadło i wszystko wysypało się na piasek. Złożył dłonie, podniósł około dwudziestu sztuk i nie obracając się, podał je w tył. Jednakże nikt ich nie odebrał. Obrócił się z irytacją i zobaczył, że Gail bez ruchu wpatruje się w rafę. Rekin był niecałe trzy metry od nich. Sunął wzdłuż rafy niczym dwumetrowa, śliska, umięśniona torpeda. Obserwował ich, ale nie wykonywał żadnego ruchu. Widocznie szukał źródła krwi. Sanders sięgnął do futerału umocowanego na łydce i wyjął nóż. Treece wciąż nic nie widział. Sanders uderzył go w ramię. Rekin w dalszym ciągu trzymał się w odległości około trzech metrów od nich, od skał dzielił go metr. Gdy zrównał się z Gail, wykonał błyskawiczny zwrot i zniknął w chmurze piasku. Treece zacisnął palce na tubie i potrząsnął głową, jakby mówił: — Spokojnie. Sanders trzymał nóż w prawej ręce, toteż ampułki mógł zbierać tylko lewą. Niewiele by to zresztą dało, gdyż Gail klęczała sparaliżowana, przyciskając do siebie pełną torbę i czekała na kolejne pojawienie się rekina. Tym razem Sanders dostrzegł go pierwszy. Jak i poprzednio, rekin wyłonił się z prawej strony, wciąż w pewnej odległości, ale już nieco bliżej. Minął zajętego pracą Treece'a i ruszył dalej, w stronę Sandersa, który kucał trzymając przed sobą nóż. Gail w panice zatrzepotała rękami. Rekin dostrzegł jej ruch i głowa mu drgnęła, jakby przechylając się w stronę Gail, która odruchowo dotknęła Sandersa. Jej gest podziałał na niego niczym dotknięcie spustu. Skoczył w przód, wyciągnął prawą rękę. Błysnęło ostrze noża. Rekin zobaczył go i wykonał unik; skręcił głowę w prawo, dwukrotnie uderzając ogonem. Instynktownie starał się ominąć rafę i — wyraźnie zdezorientowany — zwolnił na tyle, by Sanders zdołał zatopić nóż w jego boku, około trzydziestu centymetrów powyżej ogona. Nóż wszedł miękko, zagłębiając się aż po rękojeść. Ciałem rekina wstrząsnęły konwulsyjne drgawki, co wytrąciło nóż z ręki Sandersa. Krew trysnęła z rany zieloną, gęstą chmurą. Rekin odsunął się i chwiejnie płynął dalej. Jego ciało drżało, a ogon bezładnie miotał się z boku na bok. Nagle obrócił głowę w tył i zacisnął szczęki na krwawiącym boku. Usiłował pożreć sam siebie. Nóż upadł na dno o metr dalej. Sanders sięgnął, by go podnieść, w obawie, że rozwścieczony rekin wróci i przypuści atak. Ale to nie rekin zaatakował. Sanders poczuł nagle, że czyjaś ręka łapie go za kostkę i wlecze w tył. Leżąc na grzbiecie ujrzał nad sobą wściekłe spojrzenie Treece'a. Jego wargi poruszały się wymawiając jakieś wyrazy, ale słychać było tylko gniewne pomruki. Treece postawił Sandersa na nogi, boleśnie szczypiąc go w ramię. Wystraszony i zdezorientowany Sanders nie rozumiał, czym tak rozwścieczył Treece'a, ale wyraz jego twarzy prawdziwie go przeraził. Treece wyrwał Sandersowi nóż i wrzucił go w otwór pompy. Gdy nóż zniknął grzechocząc w aluminiowej tubie, podniósł rękę i odbił się w górę. Po chwili jednak stanął i zawrócił po jeden z pocisków artyleryjskich. Gail wciąż klęczała nieruchomo na dnie. Sanders wziął ją za rękę, pomógł wstać i trzykrotnie szarpnął jedną z lin. Gdy poczuł, że Coffin ciągnie ją w górę, wcisnął linę w dłoń Gail. Wypływając na powierzchnię, dostrzegł poruszający się w oddali szary kształt. Nawet we mgle wydawał się dużo większy niż człowiek. Gdy zbliżali się do łodzi, spojrzeli w dół, gdzie ranny rekin miotał się i obijał o rafę. Jednocześnie Sanders poczuł, że odcięto mu dopływ powietrza. Odepchnął się, wynurzył na powierzchnię i oddychając resztą powietrza, schwycił brzeg platformy. Zdjął maskę i krzyknął: — Ej, co tam... — Umilkł jednak słysząc ryk Treece'a: — ... skończony matoł, w życiu nie widziałem podobnego idioty! — Treece był już na pokładzie i, jak sądził Sanders, wściekał się na Coffina, który wyłączył kompresor. Spokojnie zanurzył twarz w wodzie, by przedmuchać nos, toteż nie dostrzegł ręki, która go schwyciła. Usłyszał tylko pełen furii ryk i poczuł, że niesamowita siła przerzuca go przez burtę. Uderzył stopami w pokład. Gail trzymając się platformy ujrzała, jak Sanders przelatuje przez burtę i w tej samej chwili wyobraźnia podsunęła jej obraz człowieka z połamanymi kośćmi, wiszącego wysoko na gałęzi. Treece ściskał Sandersa za ramię, potrząsając nim tak, iż jego głowa skakała to w tył, to w przód. — Psiakrew! Cholerny Tarzan! Wiesz, co zrobiłeś?! — Co... — Cały dzień spieprzony! — Treece odepchnął Sandersa i wszedł na platformę, by wciągnąć butlę Gail. Sanders rozcierał obolałe ramię. — Gail krwawiła — próbował się tłumaczyć. — Nie truj! — warknął Treece. Spojrzał na Coffina i powiedział: — Boże, strzeż mnie od durniów. — Obrócił się do Sandersa i już otwierał usta, by wrzasnąć, lecz nagle zmienił zdanie. — Słuchaj — z trudem się opanował — po pierwsze ta mała rybka nie miała żadnych złych zamiarów. — Mała! — wykrzyknął Sanders. — Ta rybka miała co najmniej dwa metry! — Poczucie bezpieczeństwa stopniowo wyzwalało w nim agresję. Za wszelką cenę chciał podważyć racje Treece'a. — Jestem królem Hiszpanii, jeśli miała półtora metra. Woda wszystko powiększa. Sanders poczuł, że się czerwieni. — Nawet, jeśli... — Po drugie — przerwał mu Treece — krwi było tak niewiele, że rekin mógł najwyżej węszyć. Gdyby chciał atakować, zobaczyłbyś, jak drży cały z podniecenia. Trzeba było stanąć blisko pompy. Rekiny boją się jej i jeśli nawet podpłyną, to zaraz zmykają. Piasek zatyka im skrzela, a to jest dla nich groźne. Kiedyś zaatakował mnie wielki rekin-tygrys, czterometrowa bestia. I co? Nic! Po prostu przeczekałem w chmurze piasku. Nóż to ostateczność! Sięgasz po niego, gdy nie ma innego wyjścia. — Dlaczego? — Bo wtedy atak jest pewny. A jeśli chcesz znać inne powody, to spójrz! — Gdzie? Treece rzucił mu maskę. — Włóż ją, wejdź do wody, złap łańcuch platformy i patrz w dół. Ty też — zwrócił się do Gail. — Tylko, na Boga, nie próbujcie wypływać. Ostrożnie, niepewni tego, co ujrzą, Sanders i Gail ześlizgnęli się z platformy i trzymając się łańcuchów, na których umocowana była do łodzi, zanurzyli twarze w wodzie. To, co rozgrywało się przy rafie w odległości jakichś dziewięciu metrów, wyglądało jak porachunki gangu. Z rekina zranionego przez Sandersa pozostały jedynie obgryzione szczątki, a i o nie zaciekle walczyła niezliczona liczba innych rekinów. Z pół tuzina wielkich tygrysów, tworząc mglisty kłąb, miotało się wokół jego wnętrzności. Jakiś mały rekin podążał ze swym kęsem na dno, ścigany przez dwa inne. Były wszędzie, posuwały się przy pomocy gorączkowych ruchów ogona, w poszukiwaniu żeru, reagując na każdy dźwięk, zapach i ruch. Jedne były szare, inne brązowe, jeszcze inne pręgowane. Większe rzucały się na mniejsze, które uciekały lub — gdy nie były dość szybkie — padały ofiarą krwiożerczego stada. Z błękitnego półmroku wyłaniały się coraz to nowe. Jeden przepływał dokładnie pod łodzią, a gdy dostrzegł, że coś rusza się na powierzchni, z miejsca wzbił się w górę, w ich stronę. Sandersowie wciągnęli się na platformę i przeszli na pokład. Treece i Coffin liczyli ampułki. — Teraz rozumiesz? — w głosie Treece'a nie było triumfu. — Tak. — Jak długo będą tu krążyć? — spytała Gail. — Póki starczy im żeru. Jeśli zaczną zjadać się nawzajem, potrwa to dość długo. — A więc dzisiejszy dzień stracony — powiedział Sanders. — Bardzo mi przykro. — Niestety — Treece skinął głową. — Trudno. I tak znaleźliśmy sporo. Poza tym, dzięki rekinom, nikt inny nie będzie się tu kręcił. Gail wzdrygnęła się. Ściągnęła kombinezon i wytarła do sucha ręcznikiem. — Ile mamy ampułek? — Cztery tysiące... — Treece spojrzał pytająco na Coffina. — Osiemset i siedemdziesiąt — skończył Coffin, wiążąc plastykową torebkę. — To mało — powiedział Treece, patrząc na brzeg. — I mało czasu. Cloche zapewne ostro trenuje ludzi. — Nie zrobi z nich dobrych płetwonurków w ciągu dwu dni — powiedział Coffin. — Poza tym musi zmontować pompę. Przecież ci faceci nie będą grzebać w piasku rękami. — W ciągu dwu dni nie, ale już po kilku dniach jako tako dadzą sobie radę. Gdy Cloche będzie gotów, nie zechce tracić czasu. Może spróbujemy pracować także nocą? -— Widząc przerażoną minę Gail powiedział: — Nie, dzisiaj nie. Musisz trochę odetchnąć. — A co zrobisz z tym? — Sanders położył dłoń na pocisku. — Na razie nic. Chciałem go tylko wydobyć. Potem oczyszczę i sprzedam mosiądz. — Czy to może wybuchnąć? Po tylu latach? — Chcesz się przekonać? — spytał Treece, tym razem przyjaźnie. Umieścił pocisk w imadle przymocowanym do prawego nadburcia. Wyjął ze schowka potężny klucz i objął nim dolną część pocisku, a następnie próbował ją odkręcić — bez skutku. — Przerdzewiał aż do złącza — mruknął. — Oparł stopę o grodź, chwycił klucz oburącz i odchylił się w tył. Jego potężne bicepsy napięły się jak grube węzły, żyły szyi nabrzmiały, a cała twarz poczerwieniała z wysiłku. Metal zgrzytnął, trzasnęło i klucz drgnął. Treece ponownie napiął mięśnie i po chwili pokonał opór uszczelniającej kryzy. Odkręcił dno łuski i rzucił je na pokład. — Spójrz. Wnętrze pocisku wypełnione było sztywnymi, szarymi wiązkami. Przypominały spagetti. Coffin podał Treece'owi szczypce i pudełko zapałek. Treece wyciągnął jeden zwitek z wnętrza łuski i — trzymając go szczypcami — podał Sandersowi zapałki. — Podpal. — Co to jest? — Kordyt. Materiał wybuchowy. Sanders dotknął zapałką końca wiązki kordytu. Rozbłysła i w ułamku sekundy zwinęła się w płomieniu oślepiającym jak magnezja. — I to wszystko? Na taki duży pocisk? — Gail była zawiedziona. — Dziewczyno, weź tego sto razy więcej i uderz w spłonkę, a wysadzisz całe Bermudy! — Ile jest tych pocisków? — Trudno powiedzieć — odparł Coffin. — Początkowo było ich prawie dziesięć ton, ale część wydobyto. Treece wyrzucił kordyt za burtę. Z sykiem opadł na wodę i zatonął, znacząc ślad licznymi pęcherzykami. Wciągnęli gumowe przewody powietrza na łódź, zwinęli je i ułożyli na pokładzie. Treece przywiązał tubę pompy do nadburcia i włączył silnik łodzi. Charlotte, która spała na dziobie, otrząsnęła się i — niczym żołnierz niechętnie przejmujący nocną wachtę — stanęła na bukszprycie. Coffin wyciągnął kotwicę, a Treece wpłynął między rafy, kierując łódź do brzegu. — O której jutro? — spytał Coffin. — Wcześnie. Około ósmej. Pracujemy jakieś, pięć, sześć godzin rano, po południu schniemy i około szóstej znów zaczynamy. — Spojrzał zaczepnie na Coffina. — Podobno starsi panowie cenią sobie popołudniową drzemkę... — Idź do diabła! — Łódź była jakieś siedemdziesiąt metrów od brzegu. — I tak wszystkich przetrzymam! — Coffin wspiął się na burtę i zeskoczył w wodę. Treece czekał z uśmiechem, aż się wynurzy i ruszy w stronę plaży. Po czym skierował łódź ku otwartemu morzu. Wkrótce znów zaczęła łagodnie kołysać się na falach. Nagle coś zsunęło się z półki przy sterze i upadło na pokład. Była to rozetka. Gail podniosła ją i podała Treece'owi. — Niemal o niej zapomniałem — powiedział, dodając z uśmiechem. — A wszystko to za sprawą nieugiętego łowcy rekinów. — Adam mówi, że to rozetka przykrywająca zamek. — Owszem, i nie byle jaki. Słyszałem o takich zamkach, ale nigdy żadnego nie spotkałem. Nie wiem, czy w ogóle gdzieś jeszcze istnieją. Widzisz te trzy otwory? Zamek otwierały aż trzy klucze. — W jakim celu? — spytał Sanders. — Żeby nie mogła otworzyć go jedna osoba, ani nawet dwie. Trzech wspólników — trzy klucze. Powiedzmy, że wysyłano coś z Nowego Świata do Hiszpanii. Król miał komplet kluczy — trzy sztuki. Ktoś inny, na przykład człowiek w Hawanie, prawdopodobnie dwa, a kapitan statku — jeden. Szkatułę zamykano w Hawanie i kapitan zabierał ją na pokład, lecz jednym kluczem nie mógł jej otworzyć. Po przybyciu do hiszpańskiego portu, wręczał szkatułę królowi. — Można przecież wyważyć zamek. — Tak, ale zazwyczaj nikt tego nie robił. Hiszpanie żywili szczególny szacunek dla zamków. Brytyjczycy i Holendrzy wysyłali dokumenty i inne rzeczy w zwykłych pudłach. Jeśli statek wpadł w ręce piratów, zamek nie stanowiłby przeszkody. Natomiast Hiszpanie zamykali wszystko. Był to niemal akt symboliczny. Potrójny zamek... — Treece dotykał palcami rozetki. — Tak. To bardzo interesujące. — Dlaczego? — W tej szkatule musiano przewozić coś cholernie ważnego. I niemal pewne, że było to coś cholernie ważnego dla króla Hiszpanii. 9 Gdy zawijali do przystani Treece'a, słońce chowało się już za zachodni horyzont. Treece wciągnął w płuca wieczorne powietrze i powiedział: — Jutro pogorszy się pogoda. Sanders w pierwszym odruchu chciał go zapytać, skąd o tym wie. Potrafił jednak przewidzieć jak zabrzmi odpowiedź: — Mam nosa. Czuję, że idzie wiatr, albo coś w tym rodzaju. — Jak dalece? — Przywieje z południa. Jakieś dwadzieścia węzłów. Trochę nas wytrzęsie. — Czy zdołamy pracować? — Nie mamy innego wyjścia. Cloche na pewno nie przerwie przygotowań. Damy radę. Zwiększymy tylko balast. Sanders zaczął ściągać kombinezon, ale Treece powstrzymał go. — To jeszcze nie koniec na dzisiaj. — Nie? — zdziwił się Sanders. — Trzeba ukryć te ampułki. Nie mogą zostać na łodzi. — Wiem, ale sądziłem... — przerwał, gdy zobaczył, że Treece pokazuje ciemną wodę za burtą. — Chcę, żebyś wiedział, gdzie są, gdyby coś mi się przydarzyło. — Co ma ci się przydarzyć? — Kto wie? Śmiertelny atak malarii, gwałtowny przypływ szaleństwa... A może nic. To tylko asekuracja. U stóp skały znajduje się podwodna pieczara. Jeśli zakopiemy je głęboko w jej kącie, będą bezpieczne. — Zwrócił się do Gail: — Nie musisz płynąć z nami. — Może się wam przydam. — Będziesz potrzebna tutaj. Podasz nam torby. Przygotowali dwie butle i wynieśli ampułki spod pokładu. Treece wypełnił nimi jedną torbę do połowy i podał Sandersowi latarkę. — Załóż większy balast — powiedział. —Torba będzie wypływać w górę. Adam wycisnął wprawdzie powietrze z plastykowych torebek, ale przecież nie wycisnął wszystkiego. Gdy będziesz na dnie, płyń za mną. — W porządku. Następnie Treece wskazał prostokątną drewnianą skrzynię na brzegu przystani i zwrócił się do Gail: — Wyjmij z niej rybę. — Rybę? — Tak. Są tam solone ryby. Trzymam je dla Percy'ego. Mieszka na dole, w jaskini. Gail wyszła na brzeg i uniosła pokrywę skrzyni. Rybi odór uderzył z taką siłą, że cofnęła się i wstrzymała oddech. — Tylko wybierz dużą! — krzyknął Treece. — Muszę go czymś zająć, bo zabierze się do nas! — Kim jest Percy? — spytał Sanders. — To olbrzymia zielona murena. Od lat mieszka w tej jaskini. Jakoś ze sobą współżyjemy, ale bestia jest żarłoczna, toteż czasem dla podtrzymania stosunków traktuję ją kolacją. Gail włożyła rękę do skrzyni i sięgnęła po największy ogon, jaki dostrzegła. Przełknęła ślinę, opanowując wstręt. — Nie trzymasz ich w lodzie? — Nie trzeba. Sól znakomicie konserwuje — Treece odebrał rybę z jej rąk. — To go na chwilę zajmie. — Zwrócił się do Sandersa: — Popłynę przodem. Sprawdzę, gdzie jest, i dam mu znać, że przybywamy. Gdyby niespodziewanie zaatakował byłoby nieprzyjemnie. I nie wsadzaj rąk w szczeliny. O ile wiem, ma wszędzie krewniaków. Dzielą z nim kwaterę. — Założył maskę i przekoziołkował przez burtę, po czym wynurzył się, sięgając po torbę, rybę i latarkę. Sanders natychmiast ruszył za nim. Ciężar balastu równoważył siłę, z jaką powietrze w plastykowych torebkach popychało go w górę. Bez wysiłku opadał na dno. Jaskinia nie leżała głęboko; jakieś cztery, pięć metrów pod wodą, jak obliczył Sanders śledząc promień latarki padający to na piaszczyste dno, to na łódź nad nimi. Natomiast torba była uciążliwa — szarpała go za lewe ramię, toteż przycisnął ją do brzucha i płynął śladem oddalającej się latarki. Treece czekał u wylotu pieczary — była to ciemna nisza o wysokości człowieka w urwistej ścianie rafy. Gdy Sanders dotarł na miejsce, Treece oświetlił latarką wnętrze jaskini i omiótł promieniem jej ściany. Początkowo wyglądała na pustą — szare wapienne skały ciągnęły się z sześć metrów w głąb i tonęły w mroku. Jednak po chwili Treece skierował światło w daleki kąt i wskazał coś palcem. Sanders dostrzegł w mroku jakiś ruch. Treece wolno wpłynął do jaskini, trzymając przed sobą rybę. Sanders podążał metr za nim. U stóp skalnej ściany leżał stos kamieni, które wieki wcześniej musiały się tam osunąć. Treece zatrzymał się i oparł rybę o ścianę. Po chwili ze szczeliny pomiędzy skałą i kamieniami wyłoniła się paszcza mureny. Sanders widywał mureny w akwariach, lecz nie były one nawet porównywalne z potężnym zielonym cielskiem, które wypełzło ze szczeliny. Murena wiła się i skręcała, aż wyłoniła się spośród kamieni na tyle, na ile chciała — jakieś półtora metra. Zwisała z rumowiska wpatrzona zimnym, świńskim okiem w Sandersa, Treece'a i rybę. Rytmicznie zamykała i otwierała paszczę, ukazując długie jak igły zęby, połączone śluzowatymi pasmami, które lśniły w świetle latarki. Lekko przechyliła głowę i w okamgnieniu, Sanders nie dostrzegł nawet kiedy, schwyciła rybę. Tymczasem Treece nie wypuszczał ryby z rąk, lecz zacisnął dłoń tuż nad jej ogonem. Murena szarpała, lecz po chwili odstąpiła od tej metody i zaczęła okręcać się wokół ryby, aż w końcu zdołała wyrwać kawał mięsa z jej brzucha. Cofnęła się i przełknęła — jej zęby wpychały mięso w gardziel, a zielona skóra aż drżała z wysiłku. Po chwili znów rzuciła się na rybę, tym razem wyrywając ją z ręki Treece'a. Usiłowała skryć się z łupem w szczelinie, ale ryba była za duża. Murena zadowoliła się więc wetknięciem jej w wąską szparę i przystąpiła do szarpania zdobyczy od dołu. Treece skinął na Sandersa, który bardzo niechętnie obrócił się tyłem do pozostającej w ciemnościach bestii i podążył za nim. Sklepienie pieczary znajdowało się na wysokości jakichś dwu metrów. Sanders ujrzał padający na nie promień latarki, a następnie płynącą w górę brezentową torbę Treece'a. Torba dosięgła sklepienia i tam się zatrzymała. Sanders wyciągnął rękę i umieścił swoją torbę obok torby Treece'a, a następnie opadł na dno, gdzie Treece już czekał. Wykopali w piasku szeroką, głęboką jamę i złożyli w niej ampułki w plastykowych torebkach. Wyrównali piasek na dnie i wrócili na łódź. Zrobili jeszcze trzy rundy, za każdym razem wygrzebując nowy dół. Kiedy opuszczali pieczarę po raz ostatni, murena zdołała już pożreć całą rybę. Pozostał tylko ogon, który wystawał ze szczeliny, drżąc jakby go wciąż gryzła. — Czy znasz jej rozmiary?— spytał Sanders, gdy byli już na pokładzie. — Nigdy nie widziałem jej w całości, ale sądzę, że ma ze trzy metry. Gdy zapadnie mrok, wyjdzie na łowy. Możemy kiedyś podpłynąć tu nocą i przyjrzeć się jej z bliska. — Dziękuję. Wolę nie próbować. Nawet w dziurze nie wzbudza mojego zachwytu. — Czyżby spłoszyła pogromcę rekinów? No, nie irytuj się... — dodał pojednawczo, widząc minę Sandersa. Strzelił palcami przywołując psa, który wyskoczył na brzeg. — Prowadź, Charlotte. Sprawdź, czy nie tkwi tam jakiś bandzior. Pies zadowolony pokłusował w stronę ścieżki, obwąchując po drodze krzaki. Treece zdjął z półki dwie puste butle i postawił je na brzegu przystani. — Lepiej napełnić je dzisiaj. Gdy dotarli do domu, przed drzwiami kuchni czekała na nich owinięta w papier paczka. Treece podniósł ją i powąchał. — Kolacja. — Ryba? — spytała Gail czując, że mdli ją na wspomnienie ryb leżących w skrzyni. — Nie. Mięso. — Otworzył drzwi i wpuścił ich przodem. — Czy nigdy nie zamykasz domu? — spytała Gail. — Nie. Tylko Hiszpanie wierzą w zamki. Weszli do środka. — Nalej mi trochę rumu — powiedział Treece do Sandersa. — Muszę rzucić ten ochłap na ogień. — A co dla ciebie? — spytał Sanders Gail. — Najpierw wezmę prysznic. Cuchnę jak okoń, który leży od tygodnia. — Czy wiesz, jak włączyć termę? — spytał Treece. — Termę? — Za ścianą jest terma gazowa. Przekręć gałkę o pół obrotu w prawo i zaczekaj dwie minuty. — Dzięki — Gail wyszła z kuchni. Sanders podał Treece'owi szklankę rumu i nalał sobie whisky. — Pomóc ci? — Nie. Rozprostuj kości. Usiadł więc przy stole i patrzył, jak Sanders włącza piecyk kuchenny, nalewa oliwę na patelnię, rzuca na nią mięso i dodaje przyprawy. Gdy skończył, odwrócił się do Sandersa i zapytał: — Co właściwie w tobie siedzi? — O co ci chodzi? — Sanders nie zrozumiał pytania. — Mówię o tym rekinie. Czego ty szukasz? Rany, znów się zaczyna — pomyślał Sanders. — Nic. Wygłupiłem się. Wiem o tym... — miał nadzieję, że zamknie kwestię. — A ja myślę, że w głębi duszy — ciągnął Treece — jesteś z siebie dumny. Sanders poczerwieniał. Treece miał rację. Wiedział, że zachował się głupio, bezmyślnie i niebezpiecznie, ale równocześnie był dumny jak mały chłopiec, że ugodził nożem rekina. I choć nigdy by się do tego nie przyznał, już stylizował tę opowieść dla znajomych. — To całkiem naturalne — powiedział Treece. — Ludzie często chcę się sprawdzić i gdy zrobią coś ich zdaniem niezwykłego, są tym zachwyceni. Błąd polega na tym, że to, co robisz, nie świadczy o tym, kim jesteś. Lubisz robić to, co pozwala się sprawdzić, prawda? W głosie Treece'a nie było nagany. Jednak Sanders czuł się zakłopotany. — Może, czasem... — Chodzi mi o to... — Treece przerwał. — Satysfakcja jest o wiele większa, kiedy wiesz, że postępujesz słusznie, wiesz, że coś należy zrobić; wiesz, co robisz, i wtedy dopiero akceptujesz zagrożenie. Życie wciąż stwarza okazje, by narazić na niebezpieczeństwo siebie lub innych — Treece sięgnął po rum. — W ciągu następnych kilku dni będziesz miał po temu więcej okazji niż inni przez całe lata. Za młodu nie chciałem nikogo słuchać. Byłem najmądrzejszy. Popełniłem wiele błędów, nim zrozumiałem, że nie wiem nic. Ile masz lat? — Trzydzieści siedem. — Nie jest to już pierwsza młodość, ale do grobu jeszcze daleko. Możesz zacząć teraz i przez następne czterdzieści lat uczyć się morza wciąż od nowa. Nauka wymaga pokory. Im więcej się uczysz, tym lepiej rozumiesz, jak mało wiesz — Treece opróżnił szklankę i wstał, by napełnić ją ponownie. — W każdym razie to szaleństwo robić coś po to tylko, by udowodnić, że potrafisz to robić. Im więcej się nauczysz, tym częściej dokonywać będziesz czynów, o które nigdy byś siebie nie podejrzewał. Sanders skinął głową. Nie wiedział, czy mu się zdaje, czy stosunek Treece'a do niego rzeczywiście uległ zmianie. W każdym razie bardzo mu to pochlebiało. Treece strzelił nagle palcami. — Butle. Prawie zapomniałem. Lepiej włączmy tę machinę teraz, bo potem będzie huczeć całą noc. Wyszli na dwór. Treece uruchomił kompresor i połączył z nim dwie butle. Gdy wrócili do kuchni, Gail nalewała do szklanki alkohol. Miała bose stopy, a na sobie płaszcz kąpielowy. Sanders pocałował ją w szyję. Pachniała mydłem. — Masz dobry smak — powiedział. — Mam dobry humor. Tylko te zatoki... — Boli cię głowa? — spytał Treece. — Niezupełnie, raczej czoło — dotknęła kości nad brwiami. — Mam uczucie, że są zapchane. Bolą przy dotyku. — Tak. Przetrenowałaś. Jutro Adam będzie nurkował, a ty się opalaj. — Treece obrócił skwierczące mięso na patelni, sięgnął do kosza pod zlewem i wyjął ogórki, groszek, cebulę, pomidory i cytrynę. Pociął je w plastry i zalał winną przyprawą. Po kolacji włożył talerz do zlewu i powiedział: — Idę się przejść. Może wpadnę do Kevina. Nie czekajcie na mnie. — Czy mamy coś zrobić? — spytała Gail. — Nie. Miłego wieczoru. — Wytarł ręce w spodnie i wyjął z kredensu butelkę rumu. — Kevin pija tylko domowe wino palmowe. To gorsze niż choroba morska — wyjaśnił. — Gwizdnął na psa, który spał pod stołem. — Idziemy. — Charlotte ziewnęła, przeciągnęła się i wyszła za panem przez kuchenne drzwi. Gdy rozległ się trzask furtki i ucichł odgłos kroków, Sanders powiedział: — To miło z jego strony. — Co? — nie zrozumiała. — Że zostawił nas samych — sięgnął przez stół i ujął jej dłoń. Nie wysunęła ręki z jego dłoni, ale też nie zareagowała na uścisk. — Wiesz, on był kiedyś żonaty — zaczęła Gail. W miarę jej opowiadania Sanders przypominał sobie treść wcześniejszej rozmowy z Treece'em. Zrozumiał nagle, że to, co wydawało mu się przyjacielską radą, było wyrazem szczerej, serdecznej troski. Treece próbował ostrzec go przed błędami, które na zawsze zrujnowały mu życie. Poczuł, że ogarnia go lęk, silniejszy nawet od żądzy przygód i nowych wrażeń. — Kocham cię — powiedział. Skinęła głową — w oczach miała łzy. — Chodźmy spać — wstał i poprowadził ją do sypialni. Po raz pierwszy nie reagowała na jego pieszczoty. Odsunął się, pytając: — Co się stało? — Wybacz... Nie mogę... — odwróciła się do ściany. Długo jeszcze leżał w ciemnościach, nie mogąc zasnąć. W końcu jednak oddech Gail stał się równy i głęboki. Powoli zapadała w sen. Sanders poczuł nagle bliżej niesprecyzowany żal do Treece'a. Nie opowiedział im o swej żonie i nie zdawał sobie nawet sprawy, ile wiedzą, ale w niezrozumiały sposób jego przeszłość i cierpienie wtargnęły pomiędzy nich. Był świadom, że to żal irracjonalny, ale nie umiał go opanować. W końcu usnął. Nie słyszał odgłosów, które zakłóciły nocną ciszę: warkotu silnika samochodu i chrzęstu opon na żwirze. Rankiem zbudził go wiatr, który wył i łomotał okiennicami. Wiał od morza i przybierał na sile, odbijając się od skał. Treece siedział już w kuchni i szperał w starych papierach. Sanders już wiedział, że Treece odzywa się tylko wtedy, gdy ma coś do powiedzenia, toteż nie spytał, czy znalazł coś nowego. Wskazał tylko ręką przez okno. — Miałeś rację. — Tak. Trochę wieje. Ale tu jest gorzej niż na dole. Damy sobie radę. Sanders spojrzał na zegarek. Była szósta trzydzieści. — O której chcesz wyruszyć? — Za jakieś pół godziny. Budź dziewczynę, pora na śniadanie. — Dobrze — Sanders nie mógł jednak opanować ciekawości. — Nic nowego? — To i owo. Nic naprawdę ważnego. Dzienniki pełne marynarskich bujd. Żegluga wzdłuż południowych brzegów nie była łatwa. Tnąc dziobem wzburzone fale „Korsarz” drżał w przechyle i zostawiał za sobą głęboką bruzdę. Woda bryzgami uderzała w dziób i zalewała okna. Pies, który bezskutecznie próbował utrzymać się na dziobie, leżał teraz w suchym kącie na rufie i przy każdym przechyle pomrukiwał z niezadowoleniem. David i Gail stali w kokpicie tuż za Treece'em, trzymając się kurczowo grodzi. — Da się dziś nurkować? — spytał Sanders. — Jasne. Jest dwadzieścia węzłów, ale zarzucimy kotwicę po zawietrznej stronie raf i dotrzemy na miejsce pod wodą. — A jeśli kotwica nie wytrzyma? — To przybędzie jeszcze jeden wrak. Gdy znaleźli się na trawersie „Orange Grove”, Treece skierował łódź do brzegu. Fale rozbijały się o rafę, wyrzucając w górę fontanny piany. Sanders spodziewał się, że — jak zwykle — Treece starannie wybierze przejście między rafami. On jednak przez chwilę wpatrywał się w morze, badając układ fal i prądów, po czym pełną parą ruszył w przód, kierując się w wybrane miejsce przy pierwszej rafie. — Trzymajcie się, będzie huśtać — ostrzegł. Łódź gwałtownie ruszyła w kierunku raf. Uderzenie fali rzuciło rufę w prawo, ale Treece błyskawicznie skontrował sterem. Na sekundę lub dwie wrzucił wsteczny, po czym z całej siły dał w przód i ruszył ku drugiej rafie. Po przekroczeniu linii raf wpłynęli na obszar względnie spokojny. Sanders czuł, jak pot spływa mu ze skroni na szyję. — Diabelski młyn — powiedział Treece. Ręka Gail wciąż kurczowo ściskała uchwyt konsoli. Poklepał ją po ramieniu. — Już po wszystkim. Zwolniła uchwyt i uśmiechnęła się blado. — Powinienem był was ostrzec. To jedyny sposób, żeby się dziś przebić. Jeśli dobrze wyliczyć czas, to przy silnej fali można przejść przez rafy. Wolne tempo jest równe samobójstwu. Nie musieli długo czekać na Coffina. Gdy tylko dostrzegł łódź, dał nura w przybrzeżne fale i podpłynął. — Przepraszam za spóźnienie — powiedział Treece, wciągając go na pokład. — Trochę wiało. — Wyobrażam sobie. Kotwiczymy na zawietrznej? — Tak. Chcesz się trochę zmoczyć? Dziewczyna ma kłopoty z głową. — Jasne. Treece skierował łódź ku rafom. Coffin przyglądał się linom kotwicy. — Rzucamy obie? — usiłował przekrzyczeć szum wiatru. — Tak, i damy sporo liny, zresztą zawołam. — Treece ruszył pełną parą przez pierwsze dwie linie raf. Zbliżając się do trzeciej, zwolnił. Łódź uderzana przez fale podskakiwała i huśtała się we wszystkie strony, ale Coffin, stojąc na dziobie, amortyzował wstrząsy ruchami ciała, balansując na swych brązowych stopach jak na stabilizatorach i cudem niemal utrzymując równowagę. Patrząc na niego Sanders uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Co takiego? — spytała Gail. — Kiedy Treece powiedział, że Coffin też będzie nurkował, spytałem, czy da radę. Przyjrzyj mu się teraz. Na jego miejscu byłbym już dawno za burtą. — Prawa! — ryknął Treece. Coffin rzucił kotwicę na rafy. Zwój lin leżący u jego stóp znalazł się za burtą. Treece włączył luz, łódź zdryfowała i po chwili szarpnęła — lina była napięta. Drżała, gdy Coffin położył na niej rękę. — Trzyma. Treece wrzucił wsteczny, a następnie znowu ruszył w przód. Padła komenda: — Lewa! — i następna kotwica przeleciała przez burtę. Gdy obie liny kotwiczne były napięte, Treece wyłączył silnik. Słyszeli tylko uderzenia fal o rafy, świst wiatru i plusk kadłuba. — Musisz wziąć Desco —- powiedział Treece do Coffina. — Tak. Nie będę obijać się o skały z butlą. Nie przy tej fali. Treece podłączył trzy przewody do kompresora, sprawdził poziom paliwa, ciśnienie oleju i uruchomił silnik. Gdy się przebrali, wyjął dubeltówkę ze schowka przy sterze, opróżnił magazynek i podał ją Gail. — Nie będzie ci potrzebna, ale musisz wiedzieć, co należy robić. W razie czego repetujesz i naciskasz spust — zademonstrował obie czynności. Gail wzięła z jego rąk strzelbę tak chętnie, jakby brała węża. Kąciki jej ust wygięły się w dół. Zmarszczyła czoło. Machinalnie naśladując jego ruchy nacisnęła spust. Rozległ się metaliczny trzask. — Gdzie mam mierzyć? — Nie mierzysz. Trzymasz strzelbę na biodrze. Nie próbuj opierać jej o ramię, bo ci je wyrwie. Strzelaj w wybranym kierunku, a rozniesiesz w strzępy wszystko, co jest w pobliżu. — Treece wyjął strzelbę z jej rąk i włożył pięć naboi do magazynka. — Nie mogłabym — wyjąkała Gail. — Zobaczymy. Gdy ktoś z bandy Cloche'a ruszy na ciebie z rzeźnickim nożem, przekonasz się, co potrafisz. — Gail miała bardzo niewyraźną minę. — Ale, jak mówiłem, nie będzie ci to potrzebne. Uważaj raczej, żeby fale nie wytrzęsły z ciebie śniadania. Zszedł pod pokład i wrócił po chwili z sześcioma parami starych, gumowych rękawic różnej wielkości. — Dobierzcie sobie odpowiedni rozmiar. Będziemy musieli trzymać się skał, żeby ustać w miejscu. I pamiętajcie o odpowiednim balaście. Spadamy w dół jak kamienie, żeby uciec z tego młyna na powierzchni. — Wyskoczyli za burtę. Sanders próbował wynurzyć się, by oczyścić maskę z wody, ale natychmiast zrezygnował. Fale rzucały go z boku na bok i znosiły zbyt blisko rozkołysanego kadłuba. Wypuścił powietrze z płuc i szybko odbił się w dół. Nie był jednak w stanie utrzymać się na dnie w pozycji stojącej; prąd był tam wprawdzie łagodniejszy niż na górze, wystarczająco jednak silny, by miotać nim jak źdźbłem to w tył, to w przód. Opadł na kolana i zaczął czołgać się w stronę rafy. Tuż za nim płynął Treece, trzymając dwie brezentowe torby i tubę pompy. Przy rafach prąd znosił ich jeszcze silniej. Wzburzone fale na górze tworzyły w dole przeciwprądy, które spychały nurków na skały. Sanders próbował zatrzymać się przed ścianą rafy, ale nie zdołał; uderzył w nią biodrem i potoczył się w stronę ostrego występu. Na ślepo machnął ręką i zdołał jakoś schwycić brzeg nawisu z korali. Gdyby nie rękawica, rozciąłby sobie rękę. Prąd utrzymywał jego ciało w pozycji poziomej. Widział, jak Treece i Coffin, leżąc twarzą do piasku, poza zasięgiem prądu, żłobią przy pomocy pompy dziurę w dnie. Stopniowo, podciągając się na rękach, dotarł do stóp rafy i położył się płasko obok Coffina. Prąd wciąż znosił go na skały, ale odkrył, że wciskając kolana w piasek jako tako utrzymuje się w miejscu. Coffin podał mu torbę, a potem pierwszą garść ampułek. W ciągu godziny sześciokrotnie wypełnili wszystkie trzy torby i Sanders sześć razy wypływał na powierzchnię. Podczas gdy Gail opróżniała torby, z całej siły musiał trzymać się chwiejnej platformy, żeby fale nie wepchnęły go pod łódź. Był przemarznięty i wyczerpany, czuł ból w zatokach. Za każdym razem schodził na dół wolniej, gdyż ból głowy stawał się coraz dotkliwszy. W końcu poprosił na migi Coffina, by go zastąpił. Coffin twierdząco skinął głową, a Sanders ułożył się nad wykopaną przez Treece'a jamą, wyłuskując z dna ampułki, by prąd nie zdążył ich unieść. Minęła kolejna godzina. Po następnych siedmiu rundach Sanders zmienił Coffina. Wychodząc na powierzchnię spojrzał na zegarek — była jedenasta. Przywarł do platformy i czekał, aż Gail opróżni torby. Gdy mu je oddawała, uniósł dolny brzeg maski i zapytał: — Ile mamy? — Nie umiem dokładnie powiedzieć. Sześć, osiem, może nawet dziesięć tysięcy. Przestałam liczyć po pięciu tysiącach. Wciąż donosisz nowe. Sanders wypływał z torbami jeszcze pięć razy, doszczętnie wyczerpany, obolały jak nigdy dotąd. Czuł każde ścięgno, każdy mięsień, nawet stopy kurczyły się z bólu, który utrudniał mu pływanie. Wczepiony w platformę zastanawiał się, ile czasu zabierze mu tym razem zejście na dół. Poprzednie trwało tak długo, że gdy dotarł na dno, wydobyte ampułki natychmiast wypełniły trzy torby. Pokonując ból zmusił się do zejścia w dół, gdzie z trudem dobrnął do rafy. Właśnie układał się przy stosie ampułek, gdy uderzyła go fala. Próbował utrzymać się na nogach, ale nie znalazł oparcia. Pchnięty na koralową ścianę, w ostatniej sekundzie podniósł ręce, by osłonić twarz, i podciągnął kolana, licząc na to, że zdoła osłabić uderzenie rękoma lub płetwami. Najpierw uderzył prawym kolanem i poczuł, że coś łamie. Fala obróciła nim w koło i pchnęła przodem na skałę tak silnie, że jego głowa odskoczyła w tył. Napiął mięśnie szyi, by zamortyzować wstrząs, ale go nie uniknął. Uderzenie było niezbyt mocne, gdyż trafił w miękką poduszkę wodorostów. Szukając po omacku jakiegoś punktu oparcia, chwycił wystający brzeg skały, lecz ten ułamał się i potoczył w dół, pociągając za sobą kamienie. Gdy fala przeszła, Sanders ciężko dysząc opierał się o rafę. Bolały go teraz nowe miejsca, ale był to ból nie bardziej dotkliwy niż ten, który odczuwał dotychczas. Zaczął wolno posuwać się wzdłuż rafy, ostrożnie wybierając punkty zaczepienia. Właśnie szukał kolejnego, gdy w szczelinie zalśniło słońce. Natychmiast jednak zgasło — promień przesunął się dalej. Czyżby coś się kryło w głębokiej na pół metra rozpadlinie? Gdy padł na nią kolejny promień, mrok znów się zapalił. Sanders oparł się o ścianę rafy, trzymając nogę na wielkim głazie, a ręką przywierając do korali. Dawał znaki Treece'owi, próbując przyciągnąć jego uwagę. Jednak Treece był całkowicie pochłonięty odkopywaniem ampułek. Sanders czekał więc, pewien, że Coffin spojrzy w górę, gdy nikt nie odbierze ampułek. I rzeczywiście, po chwili spotkał pytający wzrok Coffina. Wskazał na Treece'a, a następnie na szczelinę w rafie. Coffin uderzył Treece'a w ramię. Treece spojrzał w górę, oparł pompę o skałę i ruszył w stronę Sandersa. W tej samej chwili chmura przesłoniła słońce i całe dno pokrył cień, w którym piasek stał się szary, a woda ciemna. Treece spojrzał na Sandersa, pytając ruchem warg: — Co? Sanders podniósł do góry rękę, jakby mówił: — Czekaj, aż wyjdzie słońce. — Cień przesunął się i zniknął; promienie słońca znów padały na ścianę rafy. Treece popatrzył, chwilę odczekał i znowu spojrzał. Skinął twierdząco głową i wsunął rękę w szczelinę. Sanders patrzył, jak w miarę grzebania w jamie oczy Treece'a zwężają się, a brwi marszczą w skupieniu. Nagle otworzył usta i krzyknął z bólu. Usiłował wyszarpnąć rękę, ale nie mógł — coś ją trzymało. Na sekundę znieruchomiał, po czym z całej siły uderzył barkiem w ścianę rafy. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu. W końcu zaciskając zęby i odpychając się drugą ręką od skały, wyszarpnął dłoń z wnęki. Ręka była wolna, ale wokół niej oplatała się i wiła murena, zaciskając szczęki na delikatnej skórze pomiędzy prawym kciukiem i palcem wskazującym. Treece bezwiednie krzyknął, lewą ręką próbując schwycić murenę nieco poniżej łba. Jednak jej wężowe ciało, nie znajdując teraz oparcia w rafie, wiło się konwulsyjnie w spazmatycznych drgawkach. Wymykało mu się za każdym razem. W zielonej chmurze krwi węgorz, drgając zwinął się w pętlę i posługując się własnym ogonem niczym kotwicą, zacisnął zęby na dłoni Treece'a, a następnie zaczął wciągać ją w pętlę. Treece wciąż nie mógł schwycić łba mureny i na oślep walił lewą ręką w skałę. Nie reagowała — jej skośne, nachylone do tyłu zęby powoli wciągały dłoń w paszczę. Sanders, który cofnął się odruchowo, przypomniał sobie murenę, którą widzieli w nocy. Jej łeb był dwu- a nawet trzykrotnie większy. Wtedy ujrzał odrywane ciało — półokrągły strzęp w gumowej osłonie rękawicy i poszarpaną skórę w zielone plamy, która zwisała w kawałkach, pulsując falami krwi. Zwinięty w pętlę węgorz rozprostował się, przełknął strzęp ciała i właśnie miał rzucić się na środkową część dłoni Treece'a, gdy ten wykonał unik i lewą ręką schwycił wijącą się murenę jakieś sześć centymetrów poniżej łba. Obróciła głowę, mieląc szczękami wodę w poszukiwaniu czegoś do gryzienia. Treece wysunął ranną rękę do przodu i silnie zacisnął dłoń — z rany falami potoczyła się krew. Nie bacząc na miotający się ogon mureny, przysunął jej łeb do skały i zmiażdżył go jednym ruchem . Ciałem dwukrotnie wstrząsnęły drgawki, po czym znieruchomiało. Treece wypuścił je z ręki i martwy węgorz osunął się na piasek. Treece wskazał palcem Sandersa, a następnie szczelinę w rafie, każąc mu włożyć w nią rękę i wyjąć lśniący przedmiot. W pierwszym odruchu przerażenia Sanders potrząsnął przecząco głową. Jednakże Treece z twarzą nieznoszącą sprzeciwu wbił w jego pierś wskazujący palec lewej ręki, jakby mówił: — Musisz to zrobić! Sanders zamknął oczy i wsunął rękę w szczelinę. Słyszał swój gorączkowy oddech i przyspieszone pulsowanie krwi. Był pewien, że za moment dozna straszliwego bólu. Tymczasem czuł jedynie powierzchnię korali i miękkość piasku. Jama była pusta. Miotająca się w niej murena mogła wepchnąć lśniący przedmiot głębiej lub zagrzebać go w piasku. Sanders nie sięgał już dalej. Jego ręka tkwiła w szczelinie aż po bark. Bezradnie poruszał palcami w prawo i w lewo, dotykając kamyków i odłamków korali na dnie. Nagle wyczuł końcami palców coś twardego. Wyciągnął rękę najdalej, jak mógł, zyskując może centymetr i w końcu schwycił coś opuszkami palców. Przyciągnął przedmiot nieco bliżej, puścił go, po czym znów schwycił, tym razem mocno i pewnie. Wyjął rękę z niszy i otworzył oczy. Był sam. Tuba pompy rytmicznie podskakiwała u stóp rafy. Na piasku leżał stos ampułek. Spojrzał w górę. Treece i Coffin byli już na powierzchni i wspinali się na łódź. Rozwarł pięść, by przyjrzeć się temu, co wydobył. Na jego dłoni leżał złoty posążek ukrzyżowanego Chrystusa dziesięciocentymetrowej długości. Paznokcie ukrzyżowanego wysadzane były czerwonymi klejnotami, a oczy niebieskimi. U podstawy krzyża widniały inicjały: „E. F.” Treece opierał się o burtę, podczas gdy Coffin zakładał opatrunek na jego zranioną dłoń. Sanders wspiął się na platformę. — Bardzo źle? — zapytał. — Nie. Na szczęście miałem rękawicę. Najgroźniejsze w takich wypadkach są infekcje. — Zdezynfekowałeś? — Tak. Sulfamidem. Nie ma o czym mówić. Co znalazłeś? Sanders przeszedł przez pawęż i podał mu krucyfiks. Treece przyjrzał mu się, dostrzegł inicjały, a następnie podniósł i przez chwilę trzymał o centymetry od twarzy. — Boże! To prawdziwy majstersztyk! Gail nachyliła się i ostrożnie, by nie przeszkadzać, podziwiała posążek. — Cudowny! — Mało! Widzisz te rubiny na dłoniach i stopach? Hiszpanie prawie nigdy ich nie używali. Lubili szmaragdy, zieleń była kolorem Inkwizycji. Przez ponad sto lat spierali się na temat rubinów. Wprowadzili je dopiero z początkiem osiemnastego wieku, i to wyłącznie w wyrobach dla rodziny królewskiej. Drugą ciekawostką jest to, że na tej figurce nie widać łączeń... — Łączeń? — Między częściami. Znane wówczas technologie wykluczały odlanie takiej rzeczy w całości. A przecież nie ma tu nitów ani gwoździ. Przypomina to chińską łamigłówkę — liczne części łączą się bez śladu tylko wtedy, gdy zostaną ułożone we właściwej kolejności. Z bliska w miejscach złączeń widoczne są ledwie zauważalne rysy. Nasz „E. F.” musiał być bardzo bogaty lub bardzo bliski komuś bardzo bogatemu. Coffin rozdarł gazę i związał opatrunek. Treece zgiął rękę i skrzywił się. — Cholerna szmata! — Czy nie powinien obejrzeć tego lekarz? — spytała Gail. — Chyba, że wda się gangrena, nie wcześniej — Treece odepchnął się od nadburcia i wstał. Podniósł zabandażowaną rękę i rzucił do Sandersa: — Okazuje się, że nie jesteś jedynym osłem na tej łajbie... Gdyby to był Percy, chrupałby już moją szyję. — Myślałem o tym — powiedział Sanders. — Adam — Treece zwrócił się do Coffina — zejdźcie z Davidem po resztę ampułek i pompę. Potem robimy przerwę do wieczora. — Chcesz dziś nurkować? Z tą ręką? — spytał Coffin. — Tak. W domu czymś ją owinę, żeby nie przemoczyć opatrunku. Powinna utrzymać tubę. Zresztą i tak nie robiła nic innego. Wyciągnęli następne trzy torby ampułek, podnieśli kotwicę i popłynęli między rafami, by odstawić Coffina na plażę. — Jeśli chcesz, zostanę z wami — zwrócił się Coffin do Treece. — Ty masz ranną rękę, a Gail bóle głowy. Sami nie zdołacie zakopać tego wszystkiego. — Lepiej odpocznij. Poproszę o pomoc Kevina. — Kevina? Ty mu wierzysz? — Tak. Zedrze skórę z nieboszczyka, ale wobec mnie zawsze był lojalny. — Tak myślisz? — Tylko nie zaczynaj. Wystarczy, że Sanders wciąż się czegoś czepia. — Spostrzegł, że David słyszy i dodał z uśmiechem: — Tak, tak, swarliwa z ciebie bestia, stary, ale wyjdziesz jeszcze na ludzi... Zatrzymał łódź pięćdziesiąt metrów od brzegu. — Wyskakuj, Adamie. Nie chcę przy tej fali dobijać. Coffin spojrzał na morze. — Wciąż nieźle dmucha. — Tak, ale skręca na zachód. Będzie przyjemny wieczór na kąpiel. — O której? — Koło siódmej. Tym razem punktualnie. — Okay — Coffin zsunął gumowy kombinezon i wskoczył do wody. W drodze powrotnej na St. David's Gail z Davidem liczyli ampułki. Przygotowali sto torebek po pięćdziesiąt ampułek w każdej, ale zostało ich jeszcze co najmniej dwa lub trzy razy tyle. Piętrzyły się na kojach, leżały zwinięte w ręczniki, wypełniały zardzewiały zlew. W obawie, by nie popękały, Treece zredukował obroty silnika i łódź wolno wznosiła się i opadała na falach. Wciąż jeszcze liczyli i pakowali ampułki, gdy w półtorej godziny później „Korsarz” zawijał do przystani. Gdy zawiązali ostatnią torebkę, Sanders oznajmił: — Mamy dwadzieścia siedem tysięcy sto siedemdziesiąt sztuk. — A więc prawie dwadzieścia osiem — zaokrąglił liczbę Treece patrząc na sterty plastykowych torebek ułożonych na pokładzie. — Wytwórcy plastyków zbiją na nas kupę forsy. Gail obliczała przez chwilę. — Jeśli będziemy pracować w tym tempie, wyciągając dziennie nawet pięćdziesiąt tysięcy, czeka nas jeszcze co najmniej dziesięć dni roboty. — Owszem. Tylko, że ich nie mamy... Po lunchu Treece wyszedł z domu i udał się do leżącej w dole wioski. Gail zmywała naczynia. Sanders stanął z tyłu, objął ją i wtulił twarz w jej włosy. — Mamy dwadzieścia minut do jego powrotu. Możemy w tym czasie wiele zdziałać... Oparła się o niego. — Tak sądzisz? — Chodź — ujął ją za rękę i poprowadził do sypialni. Kochali się w pełnym cichej pasji uniesieniu. Gdy skończyli, Gail dostrzegła, że David ma mokre oczy. — Co się stało? — spytała. — Nic. — Więc czemu płaczesz? — Nic podobnego. — Dobrze. Nie płaczesz. Ale masz łzy w oczach. Próbował zaprzeczać, lecz po chwili powiedział: — Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś umarła, gdybym nigdy już nie mógł cię objąć?... Jak on może z tym żyć?... Gail dotknęła jego ust. — Myślę, że żyje wspomnieniami. Usłyszeli, że otwierają się drzwi do kuchni. Treece wszedł w towarzystwie Kevina, którego potężny, brązowy brzuch wylewał się z opiętych spodenek kąpielowych. Poza nimi miał na sobie jedynie zakurzone, stare, brązowe buty bez sznurowadeł. Na jego twarzy malował się wyraz najwyższej niechęci do wszystkiego. Treece poklepał go po tłustym ramieniu i zwrócił się do Sandersa: — Nasz lew morski nie może się doczekać, żeby zamoczyć w wodzie sadełko. Kiedy to ostatnio nurkowałeś? W pięćdziesiątym piątym? Kevin przytaknął z ponurą miną. Zeszli dróżką do przystani. Kiedy Kevin zobaczył leżące w łodzi ampułki, szeroko otworzył oczy. — Cholera — mruknął. — Czy to wszystko? — Nie. Tyle wydobyliśmy dzisiaj. Na dole jest pełne szambo. — Ile? — Kto wie? — Treece uśmiechnął się. — Teraz zajmij się tym, co widzisz. — Włączył kompresor. Sanders nałożył kombinezon. Był zimny i wilgotny. — A co z twoim pupilem Percym? — O tej porze powinien spać w swojej dziurze. Ale na wszelki wypadek podrzucimy mu rybkę. — Czy muszę go karmić osobiście? — Sanders spojrzał na zabandażowaną rękę Treece'a. — Nie. Połóż tylko rybę obok szczeliny. Sam ją zwęszy. Przez dwie godziny Sanders i Kevin zakopywali ampułki na dnie jaskini. Sanders był zziębnięty i wyczerpany, natomiast na Kevinie, który nurkował w samych tylko kąpielówkach i z balastem, wysiłek nie zostawił nawet śladu. Sanders uczepił się platformy i przez chwilę odpoczywał na powierzchni. Kevin odbierał właśnie z rąk Treece'a ostatnią torbę z ampułkami, a następnie bez słowa zniknął pod wodą. — To maszyna nie człowiek — powiedział Sanders — a ja myślałem, że on nie lubi wody. — Nie znosi — odparł Treece. — Ale gdy ma robotę, działa jak automat. W czasie akcji ratunkowych zawsze biorę go ze sobą. Jest silny jak koń i ma tyle tłuszczu, że nigdy nie marznie. Ten człowiek to paradoks. Chciwy jak diabli, ale taki gburowaty, że nikt, kto ma forsę, nie chce z nim gadać. — Zapłacisz mu za to? — Tak. Zechce sto dolarów. Zaproponuję mu dwadzieścia i staniemy na pięćdziesięciu. — Niezła stawka. — On też jest niezły. Mogę mieć stado kretynów za pięć na godzinę, ale zmitrężą cały dzień, a potem pójdą w cug i rozniosą po całej wyspie, co dla mnie zrobili. Poza tym Kevin potrzebuje pracy. Więc robię, co mogę. Sanders wciągnął się na pokład i rozpiął kombinezon. Jego piersi i ramiona pokryte były gęsią skórką. — Idź do domu i weź prysznic — powiedział Treece. — Resztę załatwię z Kevinem. — Dobrze — zgodził się Sanders szczękając zębami. Treece wziął jego kombinezon i rozwiesił na dachu kabiny. — Do wieczora wyschnie na słońcu. Marsz pod górę rozgrzał nieco Sandersa, lecz niewystarczająco. Wciąż trząsł się z zimna, gdy wchodził do domu. Nalał sobie szklankę whisky i zabrał ją do łazienki. Po kąpieli udał się do sypialni. Po drodze spostrzegł, że Treece jest już w kuchni. Cicho otworzył drzwi. Gail spała. Naciągnął spodnie i wsunął portfel do kieszeni. Treece siedział przy kuchennym stole — po jego prawej stronie stała szklanka rumu, po lewej piętrzył się stos papierów, a przed nim leżał złoty krucyfiks. Sanders dolał sobie whisky. — Mówiłeś, że pięćdziesiąt dla Kevina? Tak? — wyjął z portfela dwie dziesiątki, piątkę i położył pieniądze na stole. — To nasz udział. Treece spojrzał na banknoty. — W porządku — uderzył palcem w krucyfiks. — Przypadnie wam w udziale. Zresztą dostaniecie znacznie więcej. — Jaką to ma wartość? — Sanders nie orientował się w cenie hiszpańskiego złota. Gdyby brać pod uwagę ceny złomu — krucyfiks ważył z osiem uncji — to samo złoto mogło mieć wartość około tysiąca dwustu dolarów. Kamienie były bardzo małe... — Gdybyśmy chcieli to sprzedać i gdyby znalazł się kupiec — około stu tysięcy dolarów. — Wielkie nieba! — szklanka wypadła Sandersowi z ręki i whisky rozlała się na stół. — Nie ciesz się tak, bo pewnie nigdy ich nie zobaczysz. Zanim dostaniesz choć centa, musimy wszystko wydobyć, dać do wyceny, złożyć raport władzom, a następnie pertraktować z tą bandą, co będzie trwać miesiącami. Potem... Może...? — A jednak sto tysięcy! Ale skąd ta suma? — Po pierwsze to rzecz unikalna. Oczywiście jej wartość jest sprawą subiektywną... Jak ocenić kunszt rzemieślnika? — Treece obrócił krucyfiks w dłoni. — Do diabła! Ci holenderscy Żydzi to byli jednak prawdziwi artyści! — Holenderscy Żydzi? Myślałem, że wszystko pochodzi z Ameryki Południowej. — Tak. Ale większość biżuterii, zwłaszcza przeznaczonej dla rodziny królewskiej, to dzieło holenderskich Żydów. Hiszpanie zatrudniali ich i przewozili do Nowego Świata. Ani Hiszpanie, ani Inkowie nie mieli takich rzemieślników. Poza tym o wartości przedmiotu decyduje również jego pochodzenie. Wciąż jednak nie potrafię go ustalić. — Dlaczego to takie istotne? — Mówiłem ci już, ilu cwaniaków podrabia hiszpańskie złoto. Musimy posiadać dowody, niezbite dowody pochodzenia tych wyrobów. — Treece położył rękę na stercie papierów. — Trzeba znów zabrać się do dokumentów. — „E. F.” to pierwsze litery imienia i nazwiska, prawda? Treece spojrzał na Sandersa tak, jakby ten wypowiedział uwagą świadczącą o monumentalnej głupocie. Sanders poczerwieniał. — Chodzi mi o to, że nie jest to taki napis jak wybite na monecie „D. G.” lub „Król Hiszpanii i Indii”. „E. F.” to osoba? — Tak. To nazwisko. Mam tu spis hiszpańskiej szlachty z końca siedemnastego i początku osiemnastego wieku. Niewiele to daje, ale od czegoś trzeba zacząć. — Może ci jakoś pomóc? — Nie. Tylko wprawne oko coś tu wypatrzy. — Podał Sandersowi krucyfiks: — To zadanie dla ciebie. Spróbuj rozłożyć Pana Jezusa na kawałki. Sanders podniósł krucyfiks do oczu. Między głową i szyją Chrystusa biegła ledwie dostrzegalna rysa. Próbował przekręcić głowę, ale nawet nie drgnęła. — Nie wiem od czego zacząć — pociągnął łyk whisky i nie zdołał stłumić ziewnięcia. — Lepiej idź odpocząć — powiedział Treece. — Połóż się na kilka godzin. Jest w pół do czwartej. O szóstej wyruszamy. Jeśli wiatr nie ucichnie, to nawet wcześniej. — Chyba masz rację — Sanders dokończył whisky, wszedł do sypialni i padł obok śpiącej Gail. Gail zwinięta jak dziecko leżała po swojej stronie łóżka. Niedrożne zatoki utrudniały jej oddychanie. Pochrapywała. Zastanawiał się, czy nie ułożyć jej tak, by przestała chrapać. Może wówczas zdołałby zasnąć? Obawiał się jednak, że ją obudzi... Świadomość przywróciło mu dopiero klepnięcie po ramieniu i głos Treece'a: — Pora na kąpiel. Wiatr rzeczywiście skręcił na zachód i ustąpił miejsca łagodnej bryzie. Płynąc wzdłuż południowego brzegu w promieniach nisko stojącego słońca, wyraźnie widzieli zarys raf. Treece przekazał Sandersowi koło sterowe. — Trzymaj prosto. Zszedł pod pokład, grzebał w jakichś pudłach i ukazał się z cienkimi, gumowymi rękawicami kuchennymi i bandażem elastycznym, — Nie zmieścisz swojej dłoni w tej rękawicy — stwierdził Sanders. — Nie — Treece położył rękawicę na nadburciu, wyjął nóż z futerału umieszczonego na grodzi i odciął jej palce, a następnie podał Gail. Przytrzymywała rękawicę, podczas gdy wsuwał w nią dłoń. Używając bandaża elastycznego związał rękawicę w nadgarstku. po czym włożył kombinezon i dużą, gumową rękawicę służącą do nurkowania. — Będziesz nurkował? — zapytała Gail. — A jak z twoją głową? — Średnio. — To nurkuję. Nie wytrzymałbym na górze, podczas gdy wspaniali eksperci będą grzebać na dole. Zwariowałbym na samą myśl o tym — poruszył palcami, ale nie mógł zacisnąć pięści. — Nie zaszkodzi mi trochę wody. Światła klubu „Orange Grove” jasno lśniły w zapadającym zmierzchu. Zachodzące słońce rzucało ostatnie różowe blaski na przybrzeżne fale, ale plażę pokrył już cień padający od wysokich skał. Było tak spokojnie, że Treece podpłynął łodzią na jakieś dwadzieścia metrów od brzegu. Ale nikt na nich nie czekał. — Gdzie on jest? — zastanawiał się Sanders. — Zaraz przyjdzie — Treece spojrzał na zegarek. — Jesteśmy o pięć minut za wcześnie. Czekali, kołysząc się łagodnie na fali. Co kilka minut Treece zwiększał obroty, żeby nie zniosło ich na brzeg. Błękitne niebo szybko ciemniało. O siódmej piętnaście Treece rzekł: — To dziwne. Nigdy się nie spóźnia. — Chcesz, żebym sprawdził? — spytał Sanders. — Co możesz sprawdzić? Jak się spóźni, to się spóźni... — Może ma kłopoty z windą? Albo coś w tym rodzaju. — No dobrze. Sanders zasunął błyskawicznie zamek kombinezonu i nałożył płetwy. — Tylko uważaj — poprosiła Gail. — Na co? Na kraby? — Nie wiem, ale... proszę. — Na pewno — Sanders nałożył maskę i skoczył do wody. Pięć metrów od brzegu poczuł pod stopami dno. Zdjął płetwy, zsunął maskę i zaczął brnąć wśród przybrzeżnych fal. Po wyjściu na plażę rozejrzał się w lewo i w prawo. Widział na odległość mili w obu kierunkach i choć zapadał zmierzch, nie miał wątpliwości, że na brzegu nie było nikogo. Położył maskę i płetwy na piasku, poza zasięgiem fal i ruszył w stronę ciemnej ściany skał strzelającej w niebo koloru indygo. Za nim, z prawej strony nad horyzontem wyłaniał się żółty, cienki sierp księżyca. Słyszał tylko stłumione uderzenia fal, syk wody na piasku, a także wiatr szumiący w liściach wysoko na skałach. Wszedł w cień i spojrzał w górę. Na tle nieba rysował się prostokątny zarys windy. Ruszył w jej kierunku, zamierzając ściągnąć ją na dół. Nie widział prowadnicy, toteż kierował się w stronę klatki. Stawiał długie kroki i nagle potknął się o coś i upadł na obydwa kolana. Było tak ciemno, że nie rozróżniał kształtów. Klęcząc zaczął po omacku wodzić ręką. W nozdrza uderzyła go woń rozkładu. Początkowo sądził, że potknął się o defekujące zwierzę. Wtedy jego palce dotknęły czyjejś ręki. Była zimna. Ogarnęło go przerażenie — głęboko zaczerpnął tchu. Pochylił się jeszcze bardziej i zobaczył szklane, martwe oczy wpatrzone w niebo. Strużka krwi zastygła w kąciku ust Coffina. Sanders wymacał podstawę czaszki. Szukał pulsu, ale nie wyczuł go. Zerwał się i zaczął biec. Zatrzymał się na brzegu, by wsunąć płetwy, skoczył do wody i gorączkowo ruszył ku łodzi. — On nie żyje! — wykrztusił, gdy Treece wciągał go na pokład. — Musieli zrzucić go ze skał. Treece ścisnął go za przegub. — Jesteś pewien? — Zupełnie. Nie oddycha, brak mu pulsu. Nic. — Gówno! — Treece wypuścił rękę Sandersa. Dziwna elegia — pomyślał Sanders. Ale co tu można powiedzieć? Ton Treece'a był wystarczająco wymowny. Brzmiał w nim gniew i przerażenie. Spojrzał na Gail. Wpatrywała się w wodę i oddychała tak szybko, jakby za chwilę miała wybuchnąć szlochem. Podszedł do niej, objął ją i zaczął łagodnie uspokajać. Spojrzała na niego i powiedziała bezbarwnym głosem: — Chcę do domu. — Wiem — odrzekł. — Już! Teraz! Nic gorszego nie może nas spotkać. Sanders zaczął coś mówić, ale Treece wpatrzony wciąż w skały, przerwał: — Nie ma mowy. Cloche zaczął działać. — Jak? — spytał Sanders. — Pewnie uważa, że jego ludzie są dostatecznie przygotowani. Nie jesteśmy mu dłużej potrzebni. Myślałem, że mamy trochę czasu, ale nie ma nawet chwili... Wrzucił bieg i na najwyższych obrotach ruszył w stronę raf. Gdy wyrzucili kotwicę, Treece zapytał Sandersa: — Czy Gail może nurkować? — Nie jestem pewien... — Mogę — zdecydowała Gail. — Za nic tu nie zostanę. Tyle, że popłynę wolniej. — A więc na łodzi nie będzie nikogo. Cholernie tego nie lubię. Charlotte nie najlepiej strzela. Ale nie mamy wyjścia. Może dziś dadzą nam już spokój? Chyba myślą, że popędzili nam kota. Przebrali się. Gail przykręciła regulator do butli. — Weźcie latarki — dodał Treece. — Będziecie oświetlać wlot pompy, a drugą ręką zbierać ampułki. Postaram się dostosować do waszego tempa. — Włączył kompresor i wyrzucił za burtę przewód pompy. — Chryste, ależ ten potwór ryczy. Gdyby nie ta cholerna pompa, moglibyśmy go zostawić i nurkować z butlami. Zanurzyli się i włączyli latarki. Treece spojrzał na Davida, potem na Gail, skinął głową i odbił się w dół. Pies stał na dziobie, patrząc na znikające w ciemności wody światła i wciągając w nozdrza ciepłe powietrze nocy. Sanders i Treece pierwsi dotarli na dno. Gail została z tyłu, posuwając się w tempie, na jakie pozwalał jej ból zatok i uszu. Wydawało się, że powietrze, którym oddychała, miało jakiś dziwny, lekko słodkawy smak. Nie zrażona tym jednak spokojnie schodziła coraz głębiej. Mężczyźni pracowali w pewnej odległości od rafy, około dziesięciu metrów od niszy, przy nowym złożu ampułek. Gail ułożyła się na brzuchu z brezentową torbą po drugiej stronie wyżłobionej przez pompę jamy. Przestała niemal odczuwać napięcie i przygnębienie, była zdumiona własną beztroską. Nawet gdy pompa odsłoniła pocisk artyleryjski, odnotowała ten fakt z całkowitą obojętnością. Treece nie próbował nawet wydobyć pocisku, ominął również następny, długi i grubszy, który wyłonił się z piasku. Po chwili okazało się jednak, że nie jest w stanie manipulować dłużej pompą wśród pocisków — były wszędzie, a wokół leżały tysiące ampułek. Dał sygnał, by przesunąć się w prawo. Lewą ręką odbił się od dna o kilka metrów. Sanders ruszył za nim. Dopiero po chwili Gail zorientowała się, że zniknęli. Wpatrywała się dziurę w piasku, na wpół senna, podziwiając żółty przewód maski, który ciągnął się za Davidem. W końcu dostrzegła obu mężczyzn i wolno ruszyła w ich stronę. Promień jej latarki ślizgał się po kolorowej rafie. Nie chciało się jej oświetlać nowej dziury, którą wykopał Treece. Wolała patrzeć, jak dwie żółte ryby krążą wokół raf. Dostrzegła jednak karcący wzrok Sandersa wskazującego na pompę. Okręciła się i opadła na dno. Ziewnęła. Czuła się wspaniale — lekka i ciepła w ciemnej wodzie. Sanders pracował w świetle latarki, całkowicie pochłonięty zbieraniem ampułek, z twarzą zwróconą w stronę dna. To Treece pierwszy zauważył, że promień latarki Gail jest za krótki i podniósł głowę. Światło ślizgało się to tu, to tam, błądząc bez celu w wodzie. Zanim Sanders pomyślał, by spojrzeć w górę, Treece rzucił się ku Gail i oświetlił jej twarz. Zamknęła oczy i bezwładnie zwiesiła głowę. Rzucił latarkę, wyciągnął regulator z jej ust i błyskawicznie zdjął z niej maskę, zastępując ją maską Desco. Podniósł kolano i delikatnie wsunął pod jej brzuch. Sanders nie rozumiał, co się dzieje. Zobaczył snop światła leżącej na piasku latarki, dostrzegł jakieś zamieszanie i odbił się od dna. Treece podtrzymywał głowę Gail i płynął w górę wśród pęcherzyków unoszących się z jego ust, z regulatora Gail oraz z maski. Gdy dotarł do łodzi, wypuścił resztę powietrza z płuc i pozwolił, by jego maska opadła z twarzy Gail. Wepchnął ją na platformę, twarzą w dół, a gdy sam się tam wciągnął, zaczął rytmicznie naciskać jej plecy. Po chwili z wody wynurzyła się głowa Sandersa. Treece klęczał przy Gail łagodnie przemawiając: — No jeszcze... jeszcze trochę... świetnie... taak. Sanders usłyszał odgłosy krztuszenia się i torsji, a potem znowu głos Treece'a: — No jeszcze raz... grzeczna mała... o to chodzi. W końcu Treece usiadł na piętach. — Sukinsyny. Cholernie mało brakowało. Na wpół przytomna Gail poczuła drapiący ból w gardle i kwaśny smak w ustach. Miała nudności, jej czaszkę przeszywał silny, pulsujący ból. Cicho jęknęła. Usłyszała, jak Sanders pyta: — Co się stało? Poczuła, że ktoś ją podnosi i usłyszała głos Treece'a: — Zaraz się dowiemy. Ułożył ją na boku, po czym schylił się i delikatnie uniósł palcem powiekę. — Lepiej? Z wysiłkiem otworzyła drugie oko i wyszeptała: — Tak. Treece podniósł przewód jej regulatora i powąchał ustnik. Nacisnął zawór odpowietrzający. Powietrze wydostało się z butli i uderzyło go w nozdrza. — Boże! — skrzywił się. — No tak. Według wszelkich znaków na ziemi i niebie powinnaś powiększyć grono aniołków... — Co to jest? — Tlenek węgla. — Spaliny? — spytał Sanders. — Z kompresora? — Nie z kompresora. Mówiłem ci, że jest teraz prawidłowo podłączony. — Więc skąd? — Ktoś dobrze wiedział, co robi. Prawdopodobnie podłączył rurę wydechową do wlotu powietrza. — Żeby ją zabić? — Ją, ciebie, mnie. Nieważne kogo. Sanders spojrzał na Gail. Oparła się na łokciu, ale jej głowa zwisała nadal, jakby znów miała wymiotować. Nie mogąc nad sobą zapanować, zwrócił się do Treece'a: — Tym razem to koniec. — Co? — Koniec. Przegraliśmy. Szkoda. Rusz tę cholerną łódź i wynośmy się stąd! — Nie możemy — słabo zaprotestowała Gail. — Przecież... — Właśnie, że możemy. Niech się tym udławią. Co mnie to zresztą... — Uspokój się — powiedział Treece. — Nie ma mowy. A gdyby ją zabili? Co wtedy? Też miałbym się uspokoić? Powiedzieć — trudno? — Ręce mu się trzęsły. Zacisnął pięści. — Nie, dziękuję. Ten bandyta nigdy więcej nie będzie jej zagrażał. Wyjeżdżamy. Sanders podszedł do koła steru i zaczął szukać zapłonu. Dziesiątki razy widział, jak Treece uruchamia silnik, ale nigdy nie zwracał na to uwagi. Włączał jeden przycisk po drugim. Bezskutecznie. — Musisz przekręcić kluczyk — rzeczowo i bezbarwnie powiedział Treece. Sanders dotknął kluczyka, ale nie przekręcił go. Spojrzał na Treece, który w milczeniu stał na rufie. — Naprawdę nie ma już wyjścia? — Nie ma. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie przez chwilę. Po czym Treece schylił się i dotknął ramienia Gail. — Jak się czujesz? — Lepiej. — Zostań tutaj. Karabin jest przy sterze. I jeszcze coś ci pokażę — pomógł jej wstać, podprowadził do kompresora i dotknął wystającej śruby. — Widzisz to? Jeśli zobaczysz nadpływającą łódź lub zauważysz coś, co ci się nie podoba, przekręć tę śrubę o pół obrotu w prawo. Wyłączysz kompresor. Natychmiast tu będziemy. Obiecuję. — Okay — Gail zawahała się. — Chciałam cię zapytać... — O co? — Co zrobisz z Adamem? — Zostawię go tam, gdzie leży. Nie możemy mu pomóc, a on już nic o tym nie wie. — Może zawiadomić policję? — Dziecko... — w głosie Treece'a zabrzmiała nuta rozdrażnienia — dajże z tym wreszcie spokój. Nikt nam tu nie pomoże. Jeśli przeżyjemy, to tylko dzięki sobie. Jeśli nie przeżyjemy, to też z własnej winy. Jutro rano ktoś go znajdzie i zawiadomi policję. Sprawnie i szybko sporządzą raport, że pijany włóczył się po nocy i spadł ze skał. Jeśli pójdziemy teraz na policję, zrobią to samo, tyle że dla zachowania pozorów będą nas trzymać cały dzień i wypełniać kretyńskie formularze. To tylko strata czasu. Treece skierował Sandersa w stronę platformy, na rufę. Gdy obaj zakładali swój ekwipunek, Sanders powiedział Gail: — Lepiej będzie, jeśli się położysz. — Już jest mi lepiej. Uważaj na siebie — uśmiechnęła się. Treece dał znak. Obaj odbili się i tyłem skoczyli do wody. Patrzyła, jak światło latarki Sandersa sunie w dół w kierunku światła latarki porzuconej przez nią. Widocznie podniósł ją, bo teraz posuwały się obok siebie, tuż nad dnem. Zatrzymały się dopiero w chwili, gdy kłęby piasku przesłoniły widoczność. Gail wzdrygnęła się i podniosła oczy w kierunku skał. Wyobraźnia podsunęła jej obraz pogruchotanego ciała Coffina. Potrząsnęła głową, jakby chciała uwolnić się od tej myśli, podeszła do przodu i zdjęła karabin z półki przy sterze. Potem usiadła na burcie ściskając go kurczowo — mimo wszystko dawał jej pewne poczucie bezpieczeństwa. Nagle za nią rozległ się plusk i uderzenie. Zeskoczyła z burty i zarepetowała, mierząc w wodę. Na powierzchnię wynurzyła się ręka z torbą pełną ampułek. Odłożyła karabin i wciąż drżąc, sięgnęła po torbę. Sanders uniósł dolny brzeg maski. — Wszystko dobrze? — Tak — wyjęła ampułki i ułożyła je na brezencie rozpostartym na pokładzie. — Omal cię nie zastrzeliłam. — Nie przypuszczam, żeby dysponowali łodzią podwodną — powiedział. Zabrał pustą torbę i znowu zniknął. Gail uklękła i zaczęła liczyć ampułki, macając je w ciemnościach. Tym razem praca szła im wolno. Gdy Sanders wychodził na powierzchnię, Treece przestawał kopać, w obawie by woda nie uniosła ampułek. Za którymś razem, czekając na powrót Sandersa, obrócił się w stronę rafy i na chybił trafił zaczął sondować pompą dno. W pewnym miejscu czoło rafy cofało się o jakieś półtora metra tworząc małą zatoczkę; przytknął tubę do dna i patrzył na znikający w oczach piasek. Sanders powrócił i klepnął go po ramieniu. Treece skinął głową. Odruchowo spojrzał na zegarek. Rękaw kombinezonu zasłaniał tarczę, toteż musiał wsunąć tubę pod pachę, żeby odwinąć rękaw. Była jedenasta. Chciał znów ująć tubę w dłoń, lecz ta wyślizgnęła mu się z rannej ręki, upadła na piasek i zaczęła buksować. Treece sięgnął po tubę lewą ręką, schwycił ją i unieruchomił. Wtedy coś zalśniło na dnie. Skacząc po dnie, tuba przesunęła się ku prawej stronie zatoczki i wciąż niesyta piasku, wyżłobiła w nim jamę, w której leżało coś błyszczącego. Treece podał Sandersowi latarkę, prosząc, by oświetlił mu dno jamy, po czym uważnie — niczym chirurg badający cięcie — obniżył pompę. Lewą ręką niemal dotykał piasku, gotów w każdej chwili schwycić ukryty w nim przedmiot, gdyby pompa zaczęła go wsysać. Prawą trzymał tubę około trzydziestu centymetrów nad dnem, redukując siłę podmuchu tak, iż ziarenka piasku zaledwie drgały. Niebawem ukazała się wykonana ze złota szyszka sosny. Miała wielkość piłki tenisowej. Każda z jej niezliczonych łusek była misternie przyozdobiona małą perłą. Treece delikatnie wyjął szyszkę z piasku i uniósł ją pod światło. Opadające drobiny piasku i promienie, które na nią padały, sprawiły, że złoto rozbłysło. Ostrożnie ułożył ją w torbie, która zwisała z przegubu ręki Sandersa i wrócili do pracy. Znowu coś zalśniło. Tym razem było to złote kółko półtora centymetrowej średnicy. Treece złapał je w palce i pociągnął. Nawet nie drgnęło. Odsunął przykrywający je piasek i zobaczył, że kółko jest połączone z innym, a to z jeszcze innym ogniwem złotego łańcucha. Po odgrzebaniu dwudziestu ogniw jednym szarpnięciem wyciągnął cały łańcuch. Miał około dwu i pół metra długości, a zakończony był klamrą, na której wygrawerowano inicjały: ,,E. F.” Treece jeszcze przez chwilę kopał, ale niczego więcej nie znalazł. Wsunął więc łańcuch do torby i dał hasło do wyjścia w górę. — Ostrożnie — powiedział Sanders, wręczając torbę Gail. Podał jej latarkę. — Dlaczego kończymy? Może jest tego więcej? — zapytał, słysząc, że Treece wynurza się za nim. — Możliwe, ale wszystkiego dziś i tak nie wydobędziemy, a nie chcę kopać po to, by zostawiać komuś gotowe i w dodatku pełne koryto. — Nie do wiary — powiedziała Gail oświetlając latarką szyszkę. — Gaś to cholerne światło! — krzyknął Treece. — Jeśli ktoś ma lornetkę, to ze skał widzi nas jak na dłoni. Wciągnął się na pokład, wyłączył kompresor, zlecił Sandersowi, by zwinął przewody masek, a sam włączył silnik. Po chwili odwrócił się do Sandersa, który starannie zwijał gumowe przewody i układał je na pokładzie. — Nie baw się! Rzuć to na pokład i weź ster. Treece wszedł na nadburcie i ruszył do przodu, z niecierpliwością spychając z drogi psa. Sanders wciągnął na pokład pompę i zamierzał zwinąć jej przewód. — Idź do steru! — krzyknął Treece. — Sekundę... — Psiakrew! Mówię „już”! Sanders spojrzał na Gail i podał jej przewody. — Proszę, skończ za mnie. — Stanął za sterem. — Wrzuć bieg i daj trochę do przodu — powiedział Treece. — Chcę wybrać linę kotwicy. — Gdy Sanders wykonywał polecenie, Treece wciągnął na pokład kotwicę i ruszył na rufę. Po chwili zsunął się do kokpitu. — Po co te nerwy? — zapytał Sanders, ale Treece nie odpowiedział. Przejął ster i pełną parą ruszył w przód. W drodze powrotnej nie zamienili ani słowa. Treece, zamyślony, stał przy sterze, a David i Gail zwijali przewody i liczyli ampułki. Gdy nieco przed pierwszą dotarli do domu, Treece wciąż milczał. Nalał sobie szklankę rumu, położył na stole szyszkę i łańcuch, a potem wyciągnął z szafy stos dokumentów. Gdy Sandersowie życzyli mu dobrej nocy, skinął tylko głową. O czwartej rano Treece rozszyfrował inicjały ,,E. F.” 10 Gdy natknął się na pierwszy ślad, nie mógł uwierzyć. Siedział przy kuchennym stole przez następne dwie godziny, sporządzając notatki i ponownie wertując dokumenty. Kiedy w końcu pozbył się wszystkich wątpliwości, wstał, nalał kolejną szklankę rumu i poszedł obudzić Sandersów. Pierwsza weszła do kuchni Gail. — Jak się czujesz? — zapytał Treece. — Nikt nie próbował zgładzić mnie w łóżku. To już wiele. — Czy czujesz się jak osoba bogata? — A czy powinnam? Treece uśmiechnął się tajemniczo. — Zaczekajmy na Davida. Gail spojrzała na jego twarz — na zaczerwienione powieki i podpuchnięte oczy. — Czy ty w ogóle spałeś? — Nie. Do tej pory czytałem. Wtedy zrozumiała. — Znalazłeś „E. F.”!!! Sanders wciągnął na siebie kąpielówki. Na oparciu krzesła wisiała koszulka polo. Wyciągnął po nią rękę, lecz w pół gestu zrezygnował — do diabła z tym! Za godzinę będzie ją zdejmował! Spojrzał w lustro i z zadowoleniem poklepał się po płaskim brzuchu. Był opalony i szczupły. Czuł się znakomicie. Gdy wszedł do kuchni, Treece i Gail siedzieli przy stole trzymając kubki z herbatą. Powiedział: ,,— Dzień dobry” — i ruszył w stronę kuchenki, nalać sobie kawy. Przechodząc obok stołu dostrzegł, że Gail i Treece spoglądają na siebie porozumiewawczo. — O co chodzi? — powoli ogarniało go rozdrażnienie. Siadł przy stole. — No więc? — Czy czujesz się bogaty? — spytał Treece. — Co? Gail nie wytrzymała. — Treece znalazł „E. F.”! Sanders nareszcie zrozumiał. Uśmiechnął się. — Kim on jest? — Ona — poprawił go Treece. — Pamiętasz? Kiedy znalazłeś medalion, powiedziałeś, że może to być prezent. — Tak. A ty twierdziłeś, że to wykluczone. — Owszem. Nie umiałem wówczas wytłumaczyć przeznaczenia pozostałych rzeczy. Medalion mógłby wprawdzie należeć do mężczyzny, lecz kamea to przecież ozdoba kobieca. Podobnie jak i szyszka. To, co powiedziałeś, nasunęło mi myśl, że może ktoś wiózł precjoza do kraju, dla żony lub kochanki. Jeszcze raz sprawdziłem wszystkie dokumenty, lecz nie znalazłem nawet śladu tego cholernego ,,E. F.”. Kapitan jednego ze statków towarowych nazywał się Fernandez, ale zatonął przy Florydzie. -— Pociągnął łyk herbaty. — Dopiero szyszka i krucyfiks naprowadziły mnie na właściwy trop. Tak cenne rzeczy musiały zostać choćby wspomniane. Ten, kto je wykonał, kupił, lub ktokolwiek inny, musiał gdzieś to zanotować. Zrozumiałem, że idę fałszywym tropem. Odłożyłem więc wszystkie dokumenty z Nowego Świata i powróciłem do książek historycznych. Tam wreszcie trafiłem na ślad. — Jaki? — zapytała Gail. — Nazwisko? — Tak. I listę zamówień. Jeśli się nie mylę — Treece spojrzał na Sandersa — a teraz wiem już, że nie, to pośród niewypałów, których liczba starczy, by wysłać na drugi świat pół ludzkości, leży skarb, o jakim nikt nawet nie śnił! Nie ma on ceny! Poszukiwano go przez dwieście sześćdziesiąt lat. Przez niego wielu ludzi skończyło na szubienicy, a król Hiszpanii nigdy nie przebolał jego straty. — A więc to ,,El Grifon”? — spytał Sanders. — Tak. Nie ma wątpliwości. Posłuchajcie: W roku tysiąc siedemset czternastym umarła żona Filipa Piątego. Nieboszczka jeszcze nie ostygła, gdy król ruszył w konkury do księżnej Parmy. Prawdopodobnie romans ten trwał już od pewnego czasu, ale w nowych okolicznościach król mógł wreszcie ujawnić księżnę. Poprosił ją o rękę i został przyjęty. Pod jednym wszakże warunkiem — księżna zgodziła się z nim sypiać dopiero wtedy, gdy król przystroi ją w klejnoty — cytuję — jakich nie ma nikt na świecie. Nieźle zakręciła Filipowi w głowie, skoro z miejsca wysłał zlecenie swemu zaufanemu w Hawanie. Facet dokładnie przepisał królewski list w swoim dzienniku. Ten zaś znalazł się później w aneksie do starego, zniszczonego tomu o upadku znaczenia Hiszpanii w Nowym Świecie u schyłku osiemnastego wieku. List Filipa zawierał spis zamawianych klejnotów. Miały zostać wykonane w Ameryce, a następnie przewiezione do Hiszpanii. Pod kopią królewskiego listu sporządzony został pełny wykaz zamówionej i wysłanej biżuterii. — Treece zaczął recytować z pamięci: — Pozycja... dwa złote sznury, na każdym trzydzieści osiem pereł, pozycja... złoty krzyż z pięcioma szmaragdami, itede, itede. Ciągnie się to aż do następnej strony książki, którą jakiś kretyn wydarł sto lat temu. — I nie ma wzmianki o szyszce? — Nie. Ani o naszym krucyfiksie. W każdym razie nie na tej stronie. Natomiast jest mowa o potrójnym zamku. — To jeszcze o niczym nie świadczy — przerwał mu Sanders. — Sam mówiłeś, że w tamtych czasach używano takich zamków. — Tak. Ale tylko w przypadku towarów szczególnie cennych. Masz jednak rację. To nie musi wskazywać na „El Grifona”. Dlatego znów wróciłem do papierów. — Wypił łyk herbaty. — Zgodnie z przyjętym obyczajem wszelkie królewskie klejnoty transportowano na pokładzie „capitany” w szkatule, która znajdowała się w specjalnym skarbcu tuż obok kabiny kapitana. Z jakichś względów Filip nie ufał Ubilli. W liście do Hawany zlecił powierzenie biżuterii najbardziej godnemu zaufania spośród kapitanów floty i żądał, by nikt, absolutnie nikt poza nim, nie wiedział o ich istnieniu. Filip nie zdawał sobie wówczas sprawy, że ostatnie zastrzeżenie jest poważnym błędem. — Dlaczego? — spytała Gail. — Pomyśl! Rozmawialiśmy już o tym poprzednio. Nadciąga sztorm. Większość statków tonie. Tylko dwie osoby wiedzą, gdzie są królewskie precjoza — kapitan, który je wiezie, i człowiek z Hawany, który mu je powierzył. Kapitan ocalał i dogadał się z tym facetem, a ten z żalem doniósł królowi, że klejnoty poszły na dno wraz z jakimś innym statkiem i jego kapitanem. Następnie królewski zausznik i kapitan „El Grifona” dzielą się tym skarbem. Kapitan jakiś czas odczekuje, zmienia nazwę statku, ładuje na pokład towar o stosunkowo małej wartości i wyrusza w drogę do domu. Jeśli tam dotrze, nigdy więcej nie będzie musiał pływać. Zdobyta fortuna pozwoli mu nie tylko na utrzymanie rodziny, lecz też dwu lub trzech wyspiarskich państewek. Nie mam nawet połowy spisu zamówień, lecz fragment, który znalazłem, wymienia ponad pięćdziesiąt drogocennych wyrobów. Kapitan miał jednakże pecha. Jego statek nie dotarł do kraju. Wichura zepchnęła go na rafy przy Bermudach. I nikt nie domyślał się nawet, co znajdowało się na pokładzie. — Czy człowiek z Hawany przyznał się do tego w swoim pamiętniku? — zapytał Sanders. — Wręcz przeciwnie. Snuje liczne żałobne refleksje na temat zatonięcia floty i utraty królewskiego skarbu. To mnie właśnie zmyliło. — Czy nie ponosi cię fantazja? To przecież tylko domysły. Treece skinął głową. — Też tak sądziłem. Do czwartej rano — przerwał, pytając z rozbawieniem: — Jak miał na imię król Hiszpanii? — Daj spokój. — Sanders czuł się ośmieszony — Filip. — A jego narzeczona? Sanders westchnął z rezygnacją. — Księżna Parmy. — Chodzi mi o nazwisko, nie o tytuł. — Treece czekał chwilę, lecz nie otrzymał odpowiedzi. — Nazywała się... Elizabetta Farnese. Minęła sekunda, nim Sandersowie odtworzyli inicjały E. F. Zamilkli z wrażenia. Treece uśmiechnął się zwycięsko. — Nie mamy odpowiedzi na jeszcze jedno pytanie. Sanders myślał przez kilka sekund, po czym parsknął śmiechem. — Wiem. — Tak? — Treece czekał z rozbawieniem na odpowiedź. — Pytanie brzmi: Czy Filip posiadł wreszcie księżnę? — Tak jest! — Treece walnął go w ramię. — Lecz w tej sprawie, stary zbereźniku, nie podejmę się badań. Sanders próbował dzielić wesołość Treece'a, lecz w jego głowie kłębiły się obrazy — złoto, narkotyki, pociski, wykręcone ciało Coffina, pocięte nożem lalki, błysk pożądania w oczach Slake'a. — Jaką wartość ma to wszystko? — spytał. — Nie umiem powiedzieć. Nie wiadomo, co leży na dnie, co zdołamy wydobyć, a także, ile rzeczy przepadło i ile przechwycił człowiek z Hawany. To, co już mamy, warte jest jakieś ćwierć miliona dolarów, pod warunkiem, że udowodnimy pochodzenie tych przedmiotów.. Na to wystarczy znaleźć choćby jedną z wymienionych w spisie pozycji. — A co zrobimy z narkotykami? — spytała Gail. — Myślałem nad tym. Nie zdążymy ich wydobyć, nim Cloche ruszy do akcji. Znacie ceny lepiej niż ja. Ile warte są ampułki, które już mamy? — Nie wiem dokładnie, ile ich jest. Powiedzmy, że około stu tysięcy. To daje ponad milion dolarów. Może nawet dwa. — A więc na dnie zostaje tego jeszcze od cholery... Tyle, że Cloche nic nie wie. — Treece mówił bardziej do siebie niż do nich. — Nie wie, ile ich mamy i ile jeszcze zostało. — Więc? — Więc szukajmy złota. To o wiele ważniejsze. Niech myśli, że zbieramy ampułki. — Przecież nie możemy mu zostawić reszty narkotyków! — Nie. Ale musimy zważyć ryzyko. Cloche wkrótce zechce usunąć nas z drogi w jedyny pewny sposób... — Treece przerwał, chcąc milczeniem podkreślić wagę dalszych słów. — Jeśli mu się powiedzie, to teoretycznie sprawa nie powinna nas dalej interesować. Mnie jednak interesuje. Nie chcę, żeby przechwycił narkotyki i za nic nie chciałbym, żeby hiszpańskie skarby wpadły w jego ręce. Ten psychopata przetopi złoto i sprzeda je na wagę. Zniszczy rzecz bezcenną. Byłoby zbrodnią oddać ją w ręce kogoś, kto nigdy nie doceni jej prawdziwej wartości. Jeśli będziemy zbierać ampułki do momentu, gdy zaatakuje, wówczas stracimy królewskie złoto. Gdyby nawet nie zdołał nas zabić, to z pewnością uniemożliwi dostęp do wraka i z czystej złośliwości wysadzi wszystko w powietrze. Jeśli natomiast wydobędziemy te klejnoty, to resztę czasu możemy poświęcić ampułkom. Możemy nawet wysadzić je w powietrze. Z chęcią bym to zrobił. Sandersowie nie protestowali. — Zejdźmy teraz do piwnicy — Treece wstał i otworzył szufladę. — Masz piwnicę? — spytał Sanders. — Jak wszyscy tutaj. — Treece wyjął z szuflady kawałek brązowego aksamitu, a następnie owinął nim kameę, medalion, krucyfiks, łańcuch oraz szyszkę. — Bez tej kotwicy wiatr zdmuchnąłby mój szałas ze skał. Poprowadził ich do livingu i odsunął jeden z foteli. Pod nim wystawał z podłogi mały, mosiężny pierścień. Treece schwycił go i uniósł w górę kwadrat cedrowej podłogi o powierzchni metr na metr. Następnie położył pokrywę z boku, wziął leżącą na kominku latarkę i usiadł na podłodze. Jego nogi dyndały w otworze. — Ma zaledwie półtora metra głębokości, uważajcie na głowy. — Opuścił się w dół i zniknął. Piwnica miała kształt kwadratu i wielkość znajdującego się nad nią livingu. Jej ściany obmurowane były dużymi kamieniami ułożonymi na cementowej zaprawie. Podążali za schylonym Treecem w stronę przeciwległego jej rogu. — Odlicz trzy kamienie od podłogi w górę — Treece oświetlił latarką narożnik. Sanders dotknął trzeciego kamienia nad podłogą. — Teraz przesuń czwarty kamień w prawo. Sanders wodził dłonią po ścianie, aż w końcu jego palce wymacały kamień wielkości melona. — Ten? — Tak, wyjmij go. Sanders z wysiłkiem objął kamień, lecz gdy dobrze go schwycił, kamień z łatwością ustąpił. W schowku leżały dwa dokumenty, za którymi widniał jeszcze jeden kamień. — To moja metryka — powiedział Treece wyjmując papiery. Gail była ciekawa treści drugiego dokumentu. Zerknęła i w mdłym świetle latarki zdołała odczytać nazwisko: „Stoneham” oraz trzy ostatnie litery imienia: „lla”. Priscilla — domyśliła się. — To metryka jego żony. — Co to jest? — Sanders wskazał mały przedmiot lśniący w ciemnościach skrytki. Treece błyskawicznie skierował światło w inną stronę, wsunął rękę w głąb i ukrył przedmiot w kieszeni. — Nic takiego. Obrączka — pomyślała Gail. — Teraz sięgnij głębiej i wyciągnij drugi kamień. Po wyjęciu drugiego kamienia Treece umieścił w schowku owinięte w aksamit precjoza. — Dobra. Włóż kamień w powrotem. — Sanders wcisnął kamień na miejsce, a Treece włożył papiery i pierścionek tam, gdzie były poprzednio. Następnie zamaskował skrytkę kamieniem. — Pamiętajcie — odliczacie trzy kamienie od dołu i wyjmujecie czwarty. — Nie zamierzam tego pamiętać — powiedziała Gail. — Nie będziemy... — To zwyczajna ostrożność. Mogę przecież zabłądzić i spaść ze skały. Może to zresztą spotkać każdego. Dlatego wszyscy powinniśmy wiedzieć, gdzie co jest. — Weszli do pokoju. — Można by coś przegryźć — powiedział Treece ustawiając fotel na miejscu. — Czeka nas długi dzień. O jedenastej dotarli do rafy. Dzień był spokojny i bezchmurny. Wiejąca od lądu bryza sprawiała, że fale nie znosiły łodzi na rafę. Na plażę hotelową wyległo grupkami około trzydziestu osób. Jakaś matka bawiła się z dzieckiem w przybrzeżnych falach. Podczas gdy Treece wyrzucał kotwicę, Sanders znalazł lornetkę i skierował ją w miejsce, gdzie leżało ciało Coffina. — Usunęli go — powiedział. — Widać jeszcze ślad. — Owszem. Przecież nie mogą płoszyć turystów. Za sto dolców dziennie nikt nie chce oglądać na plaży trupa. Gail skrzywiła się, słysząc tak dosadne podsumowanie zgonu Coffina. Chciała coś powiedzieć, ale Treece ją uprzedził. — Dziecko, człowiek przestaje istnieć, kiedy umiera. Szacunek dla śmierci i wszystkie te bzdury nie jemu służą. To pociecha dla żywych. Może ten, kto umiera, jest gdzie indziej, a może jest tam tylko dla tych, którzy w to wierzą? Nie zamierzam podważać niczyjej wiary. Nie wiem też więcej od ciebie na temat duszy... Wiem natomiast jedno. Rozwodzenie się nad tym, czego już nie ma, to głupia strata czasu. Czy myślisz, że święty Piotr, tam w górze, mówi: „Adamie, obgadują cię na dole. Co takiego zrobiłeś?” Gail zamilkła. Odezwała się dopiero po chwili. — Będę dziś nurkować. — Nie. Zostań tutaj. Ktoś musi pilnować łodzi. Dziś szczególnie mi na tym zależy. — Dlaczego? — Myślę, że czekają nas pewne atrakcje... — Obejrzał karabin. — Pamiętaj tylko, jak się z nim obchodzić i jak wyłączyć kompresor. Jeśli będzie spokojnie, to najwyżej pięknie się opalisz. — Włączył kompresor. Wraz z Sandersem popłynęli do wnęki w rafie, w miejsce, gdzie znaleźli szyszkę. Fala znosiła w prawo piasek wzbijany przez pompę, toteż wyraźnie widzieli dno. Początkowo znaleźli zaledwie pojedyncze ampułki. Sanders sięgnął po nie, ale Treece lekceważąco machnął ręką. Prąd powietrza wessał je w tubę. Treece kopał głębiej, zbliżając się do rafy. W podmuchu powietrza z pompy zarys piasku uległ zmianie. Na gładkiej powierzchni dna pojawił się kształt litery V, jak gdyby piasek coś przykrywał. Treece zbliżył dłoń do wlotu tuby, redukując w ten sposób siłę ssania, i dał znak Sandersowi, by odgarnął resztę piasku. Sanders poruszył warstwę piasku pośrodku owego „V” i wyczuł pod palcami coś twardego. Odgarnął piasek. Jego oczom ukazała się złota róża ośmiocentymetrowej wysokości i tej samej szerokości. Każdy z jej złotych płatków był misternie rzeźbiony. Sanders delikatnie wyciągnął ją z piasku i ujął delikatną łodygę, pokazując cacko Treece'owi. Po chwili wsunął je do torby. Treece przesunął pompę do stóp rafy. Sanders, który leżał na brzuchu z trzydzieści centymetrów od wlotu pompy, dostrzegł, że pod nawisem skały znów zalśniło złoto. Uderzył dłonią w tubę. Treece cofnął się. Sanders wsunął rękę pod nawis, zacisnął palce na złocie i szarpnął. Przedmiot wprawdzie drgnął, lecz z trudnością, jakby coś go trzymało. Sanders wyciągnął dłoń spod rafy, a gdy ją otworzył, ujrzał złotego kameleona o oczach ze szmaragdów; jego pysk był otwarty, w pobliżu ogona widniał otwór, a z brzucha, niczym płetwa, sterczał ostry kolec ze złota. Z pierścienia na grzbiecie zwierzęcia spływał w dwu splotach łańcuch, który znikał w szczelinie rafy. Pod wpływem szarpnięcia osunął się zwojami przed Sandersem. Miał około dziesięciu metrów. Treece wziął kameleona z rąk Sandersa i podniósł go na wysokość oczu. Wyjaśnił gestem, że figurynka miała służyć jako gwizdek, zaś kolec jest wykałaczką. Spędzili na dole blisko pięć godzin. Znaleźli pięć złotych pierścieni — w tym jeden ze szmaragdem, pas o grubych złotych ogniwach, dwie olbrzymie perły w kształcie migdałów, połączone złotą płytką z wygrawerowanymi na niej: „E. F.” po jednej stronie i łacińskim napisem po drugiej, oraz kolczyki z pereł. Wtedy Treece dostrzegł złoty sznur. Utkwił głęboko w szczelinie i był widoczny jedynie w chwilach, gdy smuga słońca padała na splecione ze sobą złote nitki, przetykane drobniutkimi perłami. Treece wskazał go Sandersowi. Sanders trząsł się z zimna. Mimo kombinezonu jego ciało utraciło pod wodą całe ciepło. Nie zastanawiał się nawet, czy w szczelinie kryje się jakieś niebezpieczeństwo. Szczękając zębami, bez namysłu wsunął w nią rękę. Jego palce mocno zacisnęły się na złocie i szarpnęły. Sznur nie puszczał. Widocznie uwiązł gdzieś w skale, a może przywaliły go kamienie? Sanders wycofał rękę i potrząsnął bezradnie głową. Treece podniósł palec wskazujący i wycelował w Sandersa, jakby mówiąc: Patrz! Zaczął naśladować uderzenia tubą w rafę, a następnie złożył dłonie i znów wskazał na Sandersa. Sanders nie zrozumiał. Coraz silniej wstrząsały nim lodowate dreszcze. Kręciło mu się w głowie. Nie mógł skupić się na tym, co próbował przekazać mu Treece. Treece wskazał na powierzchnię, umieścił pompę między dwoma głazami i odbił się w górę. Sanders podniósł brezentową torbę i ruszył za nim. — Nareszcie coś mamy! — wykrzyknął Treece, gdy znaleźli się na pokładzie. — Do diabła! To jest dowód! — Tak, wiem — Sanders rozpinał kombinezon i rozcierał zziębniętą skórę na piersiach. — Trochę odpoczniemy, ogrzejesz się i spróbujemy go wydostać. — Spojrzał na słońce, a potem na Gail. — Dochodzi piąta. Co tu słychać? — Nic. Smażę się, to wszystko. — Co chciałeś powiedzieć mi na dole? — spytał Sanders. — Musimy odłupać kawał rafy, żeby wydostać ten sznur. Będę uderzał pompą w skałę, a ty zbieraj odłamki kamieni i układaj je z boku. Nie chcę, żeby wpadały w otwór. — Ruszył w stronę kajuty. — Weź lewarek. Pompa skruszy rafę, ale nie przesunie głazów. Odpoczywali przez pół godziny. Sanders leżał na dachu kabiny, grzejąc się w zachodzącym słońcu. Na brzegu kilku spóźnionych plażowiczów brnęło po piasku w stronę windy, która kursowała w górę i w dół w cieniu skał. Wznosząc się lśniła w popołudniowym słońcu. — Ruszamy — powiedział Treece i dotknął ramienia Gail. Na jej różowobrązowej skórze pojawił się biały ślad palca i natychmiast zniknął. — Zejdź już ze słońca. Spali ci skórę, nawet o tej porze. — Dobrze. — Idź do kajuty i wyciągnij się trochę, jeśli chcesz. Charlotte podniesie alarm, gdy tylko poczuje, że ktoś się tu pęta. Mężczyźni zniknęli za burtą. Treece z torbą, a Sanders z lewarem. Gail patrzyła za nimi aż do chwili, gdy rozproszyły się pęcherzyki powietrza, po czym zeszła pod pokład. Praca przy rafie posuwała się wolno i z trudem z powodu słabnącego światła. Za każdym razem gdy Treece uderzał tubą w rafę, wokół wyrwy wzbijała się chmura drobnego koralowego pyłu. Sanders na ślepo błądził rękoma usiłując chwycić odłamki korali, nim znajdą się poza jego zasięgiem i wpadną w otwór. Złoty sznur owinął się u podstawy owalnego głazu, a większa jego część spoczywała pod nim. Zapewne, spadając, zaczepił o rafę, a w ciągu wieków ciśnienie fal i prądów wepchnęło go w szczeliny skalnej ściany. Pracowali ponad godzinę, by poszerzyć otwór do średnicy metra. W końcu Sanders wsunął weń głowę, ramiona i ręce, a następnie zaczął przesuwać wlot pompy wzdłuż złotego sznura, delikatnie, centymetr za centymetrem uwalniając go z piasku. Wzdłuż sznura, w odstępach siedmiu centymetrów, nanizane były perły. Naliczył ich zaledwie siedemnaście. Jeśli Treece zebrał właściwe dane i na sznurze było trzydzieści osiem pereł, to należało jeszcze wydobyć półtora metra sznura! Pracowali jak we śnie. Otoczeni zewsząd wodą słyszeli tylko własny oddech i daleki szum kompresora przekazywany przez przewody powietrza. Sanders mechanicznie poruszał palcami. Miał wrażenie, że zamknięty w kokonie ćwiczy tabliczkę mnożenia. Gail siedziała na koi usiłując skupić się na artykule w jakimś pożółkłym tygodniku, gdy usłyszała szczeknięcie. W chwilę potem dotarł do niej odgłos silnika, który nagle ucichł. Potem znowu rozległo się szczekanie i jakieś głosy. Wstrzymała oddech. — Jest tam kto? — usłyszała. — Pies — rzucił ktoś inny. — Hej, pies, jak twój tyłek? — Stul pysk. Głos niesie. — Jak? Pod wodą? Nie pieprz. Pies dwukrotnie szczeknął, a potem zaczął warczeć. — Zamknijcie mordy. Ubierać się. — rozległ się trzeci głos. Był jej znany. Gail oparła rękę o pokład i wypełzła z kajuty. Ukryta za burtą podczołgała się do drabinki i przystanęła u jej stóp, słysząc pulsowanie własnej krwi. — Jeśli łódź jest na trawersie „Korsarza”, to mogę dotrzeć do kokpitu, stanąć i sięgnąć po karabin — gorączkowo oceniała sytuację — ale jeśli są na rufie, to zobaczą mnie, gdy tylko wysunę głowę z kajuty. Z sąsiedniej łodzi dobiegały znane jej odgłosy przygotowań: uderzenia klamer, syk powietrza uchodzącego z otwieranych i zamykanych zaworów, głuche stuknięcia stawianych na pokładzie butli. Odgłosy dochodziły wyraźnie z lewej strony. Łódź była więc na trawersie. Gail wdrapała się po krótkiej drabince na pokład i przywarła do grodzi. Karabin leżał na półce przy sterze, o jakiś metr dalej. Sięgając po niego musiała wyciągnąć rękę przed oknem. — Macie balast? — Tak. — Tylko nie zapłaczcie się w różowy przewód. Będzie potrzebny. Teraz — zdecydowała Gail. — Nie patrzą w moją stronę. — Wyciągnęła rękę, pochyliła się w przód i ujęła kolbę karabinu. Był cięższy niż sądziła. Gdy go podnosiła, lufa osunęła się o kilka centymetrów i uderzyła w koło sterowe. — Co to za hałas? — Jaki hałas? Gail przycisnęła mocno karabin, cały czas trzymając rękę na spuście. — Nie słyszysz? Tam ktoś jest! — Tak. Pies. — Ktoś jest pod pokładem. — Pękasz, co? — Wysuń lepiej łeb. Dobiję bliżej. — Uważaj, ugryzie cię w tyłek. — To dostanie harpunem. Rozległ się plusk, po nim następny, padły jakieś bezładne słowa i nagle wszystko ucichło. Gail czekała. Usłyszała uderzenia wiosła, spojrzała w tył i ujrzała cień zbliżającej się łodzi. Na rufie stał mężczyzna, patrzył w wodę i wiosłował. Wielka czerwona blizna przecinała ukośnie jego tors. Nie musiała oglądać twarzy. To był Slake. — Czego chcesz? — spytała. Podniósł wzrok. Przez ułamek sekundy w jego oczach pojawiło się zdumienie, a następnie radość. Wszystko, co stało się potem, wydawało się jednoczesne. Slake rzucił wiosło, schylił się i wyprostował, trzymając w dłoni coś lśniącego. W powietrzu błysnął metal i stalowe ostrze utkwiło w grodzi kilka centymetrów od szyi Gail. Z tego, co działo się później, zapamiętała tylko trzask repetowanego karabinu i huk eksplozji. Trzy metry dalej, trafiony w mostek dziewięcioma kulami Slake, cofał się chwiejnie, uderzając w nawietrzną burtę, słaniając się i przyciskając ręce do piersi. Z poszarpanej dziury wielkości piłki baseballowej buchała czerwona krew. W uszach Gail jego chrapliwy oddech i echo kolejnego wystrzału połączyły się w jedno. Wywrócił oczy do góry, zszarzał i osunął się na pokład. Kompresor równomiernie pracował. Z otwartymi ustami patrzyła na drgające konwulsyjnie ciało. Uderzenie wody w kadłub „Korsarza” wyrwało ją z szoku. Położyła karabin na pokładzie, przeszła na rufę, gdzie stał kompresor, i przekręciła śrubę. Silnik zakrztusił się i zamilkł. Sanders wydostał właśnie ostatnie centymetry złotego sznura. Klepnął aluminiową tubę i patrzył, jak Treece wycofuje się z wyrwy. Trzymając łańcuch w prawej dłoni obrócił się ku rafie. Światło szybko gasło, lecz w błękitnoszarej mgle wciąż rozróżniał sylwetkę Treece'a, zarys skał i refleks aluminium. Zakładając, że w dalszym ciągu będą szukać złota, rozpiął górę kombinezonu i wepchnął sznur do środka. Nagle wyczuł zmianę rytmu dźwięków. Czegoś w nim brakowało. Wypuścił powietrze i znów go zaczerpnął. Wtedy zrozumiał — kompresor! Wciągnął resztkę powietrza w płuca i spojrzał na Treece'a. Coś zalśniło. Obok przesunął się cień. Błysnęło ostrze noża. Przewód maski Treece'a napiął się, nóż śmignął w tył i w przód, a przewód bezwolnie opadł w dół. Treece obrócił się i uniósł ręce nad głową. Dwaj mężczyźni starli się jak cienie. Pośród kłębiących się pęcherzyków powietrza, w plątaninie rąk i przewodów, nóż upadł na dno. Zmagając się w kurczowym uścisku dwie postacie wzbijały się ku górze. Sanders wstrzymał oddech. Próbując opanować panikę ruszył w ślad za walczącymi. Starał się płynąć wolno, starannie odmierzając wydechy i wypatrując w mroku innych cieni. Układ postaci uległ zmianie. Wyraźnie widział Treece'a — wyprostowany na całą swoją długość, spokojnie odpychał się płetwami w górę. Jego ręce obejmowały głowę drugiego mężczyzny. Regulator butli i ustnik tamtego unosiły się w wodzie. Przez chwilę Sanders myślał, że Treece pomaga mu wypłynąć. Gdy jednak dostrzegł, jak mężczyzna usiłuje uwolnić ręce i coraz słabiej odbija się nogami, zrozumiał, o co chodziło Treece'owi. Zatykając usta i nos przeciwnika uniemożliwiał mu wydech. W miarę zbliżania się ku powierzchni powietrze w jego płucach będzie się rozprężać i, nie znajdując ujścia przez usta czy nos, spowoduje pęknięcie płuc. Facet nie wyjdzie z tego żywy — pomyślał. Miał jeszcze pokonać trzy metry. Marzył już tylko o powietrzu. W miarę jak zbliżał się ku powierzchni, ciśnienie w płucach słabło. Wiedział, że wypłynie. Tylko co czeka go na górze? Nagle poczuł, że jego głowa odskakuje w tył i ktoś ciągnie go w dół, równocześnie zaciskając przewód powietrza. Sanders sięgnął do maski, próbując zedrzeć ją z głowy, ale uniemożliwiały mu to napięte rzemienie. Machając rękami dotknął przewodu i szarpnął, pokonując siłę ciążącą w dół. W błękitnym zmierzchu widział zaledwie metr żółtego gumowego węża. Wtedy błysnęła stal. Ujrzał nad sobą mężczyznę z harpunem, który zaciskał dłoń na przewodzie. Czuł, że się dusi. Z braku tlenu pulsowało mu w skroniach. Gorączkowo potrząsał przewodem, lecz napastnik mocno go zaciskał. Byli o dwa metry od siebie, gdy puścił przewód i podniósł harpun mierząc w Sandersa. Sanders rozpaczliwie machał płetwami, próbując zmylić napastnika, ale tamten był cierpliwy. Czekał spokojnie, aż ruch ustanie. Sandersa ogarnęło oszołomienie. Wiedział, że to już koniec. Czekał na uderzenie bólu, które nadejdzie w chwili, gdy harpun przeszyje kombinezon i uwięźnie między żebrami. A może zdoła umrzeć wcześniej...? Mężczyzna wystrzelił. Sanders zobaczył harpun, poczuł uderzenie w piersi i czekał na ból. Ale ból nie następował. Nagle ujrzał żółte kłębowisko. Harpun wyskoczył w górę i wypadł z trzymających go rąk. Mężczyzna chwycił się za gardło, wypuszczając ustnik. Olbrzymie dłonie w rękawicach zaciskały wokół jego szyi pętlę z gumowego przewodu powietrza. Sanders stracił przytomność. Pulsujący ból w głowie ustąpił i wydawało mu się, że leci poprzez ciepły mrok. Ocknął się na powierzchni. Gail trzymała jego głowę opierając ją o platformę. Poczuł, że czyjeś usta pompują mu w gardło powietrze. Poruszył powiekami. Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą twarz Treece'a i usłyszał: — Witaj wśród żywych! Powoli odzyskiwał przytomność. — Topiłem się? — I owszem — Treece poklepał go po ramieniu. — Zabrakło ci paru sekund. Dziękuj Bogu, że księżna była tak pazerna. — O czym ty mówisz? — Ten sukinsyn strzelił ci prosto w serce. Gdyby nie złoto, byłbyś już sztywny. Sanders spojrzał w dół i dostrzegł w kombinezonie sporą dziurę. Harpun przeszył gumę i ześlignął się po złotym łańcuchu, który Sanders ukrył na piersiach. Gail wsunęła mu ręce pod pachy i wspólnie z popychającym od dołu Treece'em wciągnęła go na platformę. — Ilu ich było? — Trzech. Jeden dobija targu z diabłem, drugiego rozwaliła twoja dziewczyna, a trzeci jest tutaj — Treece potrząsnął prawą ręką i spod wody wynurzyła się głowa w gumowej masce. Wokół szyi zaciskał się żółty gumowy przewód. Sanders spojrzał na Gail. — Naprawdę go zabiłaś? — Nie chciałam, ale co miałam zrobić? On... — A nie mówiłem? — przerwał im Treece. — Nigdy nie wiadomo, na co kogo stać! Sanders przewrócił się na brzuch i wstał. Treece przesunął ku niemu sztywne ciało. — Wciągnij to truchło na pokład. Płynę w dół po sprzęt. Sanders ujął przewód. — Nie żyje? — Myślę, że nie. Ale nie jestem pewien. Rzuć go na pokład i trzymaj na muszce, aż wrócę. — Nie chcesz włączyć kompresora? — zapytała Gail. — Nie. Rzuć mi tylko maskę. Jeżeli nie dam rady za jednym razem, trzeba będzie znaleźć inny sposób. W czasie gdy Gail rozglądała się za maską, Sanders wciągnął bezwładne ciało na platformę. Schylił się, zsunął przewód z szyi mężczyzny i chwycił go pod pachy. — Nie baw się z nim — powiedział Treece. — Łap za przewód i ciągnij. — Ja... — Sanders wiedział, że w gruncie rzeczy Treece miał rację. Łatwiej było wciągnąć ciało na pokład, zaciskając wokół szyi przewód powietrza. Ale nie mógł tego zrobić. Gdyby wiedział, że ten człowiek na pewno nie żyje, sprawa wyglądałaby inaczej. Ale jeśli żyje? Sanders nie zamierzał być katem. — Nie cackaj się z nim — powtórzył Treece. — To już trup. Wziął od Gail maskę. Przez kilka sekund przepuszczał przez nią powietrze, zaczerpnął głęboki oddech i zniknął pod powierzchnią. — Co on chce zrobić? — zapytała Gail. — Nie wiem. Pomożesz mi? Chwycili mężczyznę pod pachy, wciągnęli go przez belkę i ułożyli na pokładzie. — Jest cięższy, niż się wydaje — stwierdziła. — Tak jest zawsze z nieboszczykami. — Dlaczego? — Nie wiem. Gdzieś o tym czytałem. — Sądzisz, że są naprawdę ciężsi, czy tylko ciężsi niż na to wyglądają? — Nie wiem. Gdzie jest karabin? — Tam — wskazała. — Chyba nie będzie ci potrzebny? — Spojrzała na nieruchomy czarny kształt i przebiegł ją dreszcz. Sanders sięgnął po karabin. Siadł na nadburciu i położył go na kolanach. — Więc jak to było? — spytał wskazując drugą łódź. W istocie zazdrościł Gail tego, że zabiła Slake'a. Zabić człowieka, który leży bezbronnie u twoich stóp? To odrażające! Niegodne! Ale zabić w samoobronie, podjąć wyzwanie i zwyciężyć tego, który chce ciebie zamordować to równa walka. Odwet. — To było straszne — powiedziała. — Nie wiedziałam sama, co robię. Dopiero potem oprzytomniałam... Było już ciemno. Księżyc wyłaniał się nad horyzontem, a gwiazdy zdawały się bladymi punktami na czarnym niebie. Siedząc na przeciwległych nadburciach David i Gail widzieli jedynie swoje sylwetki pozbawione twarzy. Nie dostrzegli, że przez leżące na pokładzie ciało — pokryte czarną, gumową powłoką — przebiega lekki dreszcz. Nie zauważyli też otwartych oczu, ani nieznacznego ruchu palców wędrujących ku łydce lewej nogi. Nie usłyszeli cichego odgłosu rozpinanego rzemienia, który przytwierdzał do niej pochwę noża, ani szmeru wysuwającego się ostrza. Pierwszy zareagował pies. Zaskomlał. Sanders spojrzał w stronę dzioba. Gdy obrócił głowę, leżący skoczył na niego wydając wysoki, gardłowy wrzask, podobny wrzaskom kotów w czasie walki. Sanders okręcił się i wycelował: — Stój... Nie dokończył. Mężczyzna rzucił się na niego. Sanders nacisnął na spust. Cisza. Broń nie była odbezpieczona! Próbował zwolnić bezpiecznik, odchylając się w tył, by zyskać ułamek sekundy. Ujrzał błysk spadającego ostrza. Podniósł rękę, by się przed nim ochronić i wypadł za burtę. Zwolnił bezpiecznik w chwili, w której uderzał o wodę, czując nieokreślony ból — nie wiedział gdzie, w ręce czy w boku. Nacisnął spust. Karabin wystrzelił. Ale wystrzelił w powietrze. Mężczyzna obrócił się w stronę Gail, skulony, wymachując przed sobą ostrzem. Wydawał niskie, gardłowe dźwięki — pomruki, wycia, półsłowa i manewrując nożem tak, by ją zmylić, zbliżał się ku niej krok po kroku. Księżyc oświetlał jego twarz. Gail widziała dzikie, rozgorączkowane oczy, a także smugę śliny cieknącej po brodzie. Chciała do niego przemówić, prosić, błagać, ale nie była pewna, czy on wie, gdzie jest i co robi. Zawył ponownie. Gail oparła się o nadburcie i spojrzała w dół, nie myśląc, że może powinna wyskoczyć. Nie, dopadłby ją do razu. Przesuwała się wzdłuż nadburcia, mając nadzieję, że gdy mężczyzna zaatakuje, zdoła zepchnąć go w ciemność kokpitu. Wrzasnął i skoczył zataczając szeroki łuk nożem. Zrobiła unik i rzuciła się w lewo. Usłyszała dźwięk tłuczonego szkła. To jego ręka wiedziona siłą zamachu uderzyła w szklaną szybę grodzi. Skuliła się pod kołem sterowym. Mężczyzna obrócił się, szepcząc niezrozumiałe przekleństwa. Szukał jej w mroku. Dostrzegł i podniósł nóż. Powstrzymał go hałas z tyłu. Wykonał półobrót. Gail postanowiła uciekać w stronę burty. Zrobiła krok, lecz okazało się to niepotrzebne. Rozległo się głuche uderzenie. Oczy mężczyzny wywróciły się do góry ukazując białka. Runął na pokład. W miejscu, w którym przed chwilą widziała tamtego, stał teraz Sanders. W prawej ręce trzymał ciężki klucz. Uderzył mężczyznę płaską stroną narzędzia, która teraz pokryła się krwią i włosami. — Nic ci się nie stało? -— zapytał. — Nic — spostrzegła, że przytrzymuje rękę na piersiach, tak jakby była usztywniona na temblaku. — Jesteś ranny. Sanders dotknął ręki. — Nie wiem. Ale nie myślę, żeby to było coś groźnego. Usłyszeli, że Treece wspina się na pokład. — Próbował jakichś sztuczek? — spytał, widząc zmienioną pozycję ciała. — Tak. Nie byłem dostatecznie szybki... — No, ale nadrobiłeś to potem! — Treece pochylił się i wymacał puls na szyi mężczyzny. — Wykończyłeś go na cacy. — Nie żyje? — upewnił się Sanders. — A jak myślisz? — Treece zszedł pod pokład. Sanders spojrzał na klucz, a potem na ciało leżące na pokładzie. Przed chwilą widział mężczyznę, teraz miał przed sobą zwłoki. Jedno machnięcie ręką i życie stało się śmiercią. Zabijanie nie powinno być takie łatwe. Usłyszał jak Treece pyta: — Gdzie jest strzelba? Spojrzał w górę i zobaczył, że Treece wodzi światłem latarki po powierzchni morza, wypatrując w mroku drugiej łodzi. — Zatonęła — stwierdził Sanders. — Bardzo mi przykro. — Ogarnął cię gwałtowny przypływ litości? — rzucił Treece. — To bywa zgubne... — Nie, nawet próbowałem strzelać do niego, ale karabin był nie odbezpieczony. — Masz szczęście — Treece podał mu latarkę, zanurzył się, podpłynął do drugiej łodzi i wspiął się na pokład. Znalazł linę i mocno zaknagował ją na dziobie. Potem wyskoczył przez dziób i trzymając w ręku koniec liny, zaczął holować łódź w stronę „Korsarza”. Ułożył trupa na nadburciu i obwiązał mu szyję liną. — Co ty wyprawiasz?! — krzyknęła Gail. Nie odpowiedział. Sięgnął po nóż. Rozciął brzuch trupa i nim wnętrzności wypadły na pokład, zepchnął go do wody. — Co ty robisz?! — powtórzyła Gail. — Karmię nim rekiny. — Ale dlaczego? — To ostrzeżenie. Cloche faszeruje tych sukinsynów jakimiś stymulantami, po których walczą jak kamikadze. Napchaj takiego halucygenami, naładuj odpowiednimi bredniami, a popada w obłęd. Wierzy, że służy jakiemuś kretyńskiemu bożkowi i że obudzi się w Walhalli czy czymś takim. Sęk w tym, że można się tam dostać tylko w całości. Nieboszczyk musi być kompletny! Jak ludzie Cloche zobaczą, co zostanie z tego faceta, zastanowią się trochę, zanim znowu zaczną próbować swoich sztuczek. Łódź wyraźnie rysowała się na tle księżyca. Głowa trupa wypłynęła na powierzchnię, drgnęła szarpnięta liną i znów zniknęła. — Boże! — Gail odwróciła się ze zgrozą. — Nie żałuj go — powiedział Treece. — I tak nic nie czuje. Coś uderzyło w zawietrzną „Korsarza”. Usłyszeli pomruk i poczuli ponowne uderzenie. — Co to? — zapytał Sanders, w obawie przed kolejnym atakiem nurków Cloche'a. Przechylił się przez burtę i dostrzegł wokół łodzi wzburzoną, białą pianę. Treece oświetlił wodę i natychmiast zgasił latarkę. — Wkrótce pożrą łódź — powiedział i ruszył na dziób. Sanders poczuł kwaśny smak w gardle — ogarniały go mdłości. Zacisnął mocno usta. Światło latarki wywołało z mroku koszmarny obraz. To, co uderzało o burtę, było ludzkim ciałem. Nie było to jednak ciało mężczyzny przywiązanego do drugiej łodzi, lecz tego, którego Treece zabił wcześniej, odcinając mu oddech. Wielki, płaski jak pokrywa włazu, łeb rekina systematycznie walił nim o łódź. Nozdrza rekina rozszerzały się rytmicznie, a szczęki zaciskały w takt uderzeń ogona, wciągając w paszczę strzępy kombinezonu i kawały odrywanego ciała. Oczy bestii były senne i złowrogie, w dwu trzecich przykryte białą błoną. Teraz, gdy światło zgasło i zapadła ciemność, wyraźnie docierał odgłos uderzeń ogona i trzask miażdżonych kości i ścięgien. — Co to? — zapytała Gail. Sanders potrząsnął głową. Próbował opanować mdłości. Gail wpatrywała się ponad ciemną powierzchnię morza, w znikający zarys łodzi. — Jak tu cicho — powiedziała. Stojąc u steru Treece skinął głową. — Taka jest śmierć... Włączył silnik. Powrót na St. David's nie trwał długo. Noc była spokojna, a księżyc jasno świecił. W odległości kilkuset metrów od brzegu dotarł do nich przenikliwy dźwięk klaksonów taksówek, który wiatr niósł od lądu. 11 Treece przycumował do nabrzeża i zgasił silnik. W łagodnym szumie wiatru słyszeli dalekie trąbienie taksówek, dobiegające z różnych stron wyspy. Dźwięki wybuchały staccato, pozbawione rytmu i chaotyczne. Treece zmarszczył czoło. — Do diabła, co on znów wymyślił? — On? — zdziwił się Sanders. — Te taksówki to Cloche? — Tak. Na St. David's nie ma taksówek. To jego sposoby. Sanders poczuł, że przenika go dreszcz. — Na dzisiaj mi wystarczy. Mam nadzieję, że da nam spokój chociaż w nocy. — Gdyby coś planował, na pewno nie zapowiadałby tego. Zresztą nic mu to nie da. Nie wie, gdzie są ampułki i nie jest tak głupi, by przypuszczać, że mu to powiemy. — Więc czemu...? — Nie wiem. O coś mu chodzi. To pewne. Może próbuje zastraszyć wyspiarzy, żeby nie wychodzili z domów? Ale w takim razie — masz rację — wybiera się do nas. — Treece strzelił palcami na psa i wskazał mu ścieżkę. — Na wszelki wypadek wezmę od Kevina broń. Zgotujemy mu królewskie przywitanie. Ruszył w górę. Sandersowie szli za nim. — To, co jest bronią, zależy od człowieka — powiedział Treece. — A sprawny człowiek zamieni w broń prawie wszystko. Zabiłeś już kogoś nożem? — Ja? — zdumiał się Sanders. — Skądże! — Są różne szkoły. W nożu ważne są trzy elementy: czubek, ostrze i tępa strona klingi. Zależy jak chcesz kogoś załatwić... Gail zrównała się z nimi i próbowała przerwać tę rozmowę. Wszystko stawało się coraz bardziej nierzeczywiste, a zarazem przerażające, nieludzkie. Wydawało się jej, że słyszy jakiegoś nowego Treece'a. Nie był to ten człowiek, którego znała — cierpiący, współczujący, wrażliwy. Miała przed sobą mordercę. A może nie było w tym nic dziwnego? Może mówił to po prostu chłopiec? Chłopiec ten uznaje tylko własne zasady i gdy nakazują one zabić — zabija? Najbardziej przerażało ją to, że człowiekiem, któremu je wyjaśniał był jej własny mąż. Usłyszała głos Davida: — Tak, ale mógłbym wtedy... — Musisz wbić nóż głęboko. Jeśli przetniesz rdzeń, facet zmięknie jak galareta. — Dość!!! — krzyknęła tak głośno, że przeraziła się własnego głosu. — Dziewczyno, ciszej, obudzisz umarłych. W milczeniu dotarli do domu. — Idę włożyć złoto w ścianę — powiedział Treece i ruszył do piwnicy. — Boję się — szepnęła Gail, gdy jego kroki rozległy się pod podłogą. — Nic dziwnego. — Nie o mnie. O ciebie. Treece'owi wydaje się, że to wojna. — Tak tylko gada. — Gada... Zabiliśmy trzech ludzi. — Nie mieliśmy wyjścia. Przecież chcieli nas zamordować. Usłyszeli łoskot zasuwanej pokrywy w livingu, tarcie fotela o podłogę. — Zabrnęliśmy zbyt daleko — wyszeptała. — Nie wytrzymam już więcej. Treece wszedł do kuchni. Wyjął z szafki coś, co wyglądało jak kostka plasteliny, dolną połówkę butelki po szampanie, izolowany przewód elektryczny, mały prostokątny magnes, mechanizm zegarowy i niewielkie tekturowe pudełko. Ułożył wszystko na stole i nalał sobie alkoholu. Po chwili zabrał się do roboty. Najpierw oddzielił z kostki kawałki szarej, gliniastej substancji i upchnął je na dnie butelki. — Używałeś tego kiedy? — zwrócił się do Sandersa. — A co to jest? — zapytała Gail. — Tak zwane C-4. Materiał wybuchowy. Plastik. Znakomity. — Do czego ci to potrzebne? — Zazwyczaj do prac wydobywczych — oczyszczania portów, wysadzania głazów, usuwania starych wraków i przebijania tuneli w skałach, by stworzyć przejście statkom. Tym razem jednak pozbędziemy się dzięki temu reszty narkotyków. — Chwała Bogu — powiedziała Gail. — Jak? Tym? — zdziwił się Sanders. — Niezupełnie — Treece wypełnił po brzegi połówkę butelki. Otworzył tekturowe pudełko, ostrożnie wyjął zapalnik i ułożył go na warstwie materiału wybuchowego. Potem zaczął podłączać izolowany przewód do zapalnika. — Gdyby umieścić C-4 na innym materiale wybuchowym, powiedzmy na ładunku amunicji, na Bermudach powstałby Wielki Kanion. Wedle terminologii wojskowej jest to ładunek inicjujący. Butelki do szampana mają wklęsłe dna. Umieszczasz C-4 wokół wybrzuszenia w dnie, co ukierunkowuje siłę wybuchu — Treece położył butelkę na boku. — Jeśli na przykład położysz ją w ten sposób na pocisku artyleryjskim — Treece dotknął zapalnika ręką — siła wybuchu zostaje skierowana na pocisk. — A co wtedy ty robisz? Treece podniósł mechanizm zegarowy. — Mam jeszcze to. Gdy będę na dole, podłączę zegar i nastawię na jakieś pięć minut. Wystarczy, Zdążę jeszcze wyjść na powierzchnię. Amunicja rozwali wszystko, co jest w pobliżu. — Kiedy chcesz to zrobić? — spytała Gail. — Jutro rano. Przedtem musimy jeszcze rozejrzeć się, czy na dnie nie ma nic cennego. Po powrocie do domu zniszczymy resztę ampułek — Treece skończył podłączać przewód do ładunku i wstał. — Skoczę teraz do Kevina pożyczyć strzelbę, może dwie... Zostawiam Charlotte. Zaraz da wam znać, jeśli ktoś zacznie się tu kręcić. Pies szczeknął i wskoczył na parapet. Treece wyjrzał przez okno. — Nie ma nikogo — pogłaskał psa. — Nerwy cię zawodzą, tak jak i... — wtedy coś usłyszał. Wysunął głowę i przez chwilę nasłuchiwał. — Psiakrew... — Co takiego? — zapytał Sanders. — Na dole jest jakaś łódź. Treece otworzył szufladę i zaczął grzebać wśród niezliczonych noży kuchennych. W końcu wyjął długi, ostry nóż do filetowania ryb i podał to Sandersowi. — Starczy na aligatora — wyjaśnił. Zdjął ze ściany topór i podał Gail. Cofnęła się z odrazą. — Co mam z tym robić? — Po prostu trzymaj — włożył topór w jej ręce. — Nie doceniasz siebie. Pokazałaś już, co potrafisz. — Co ze mną będzie? — Pójdziesz z nami. — Wybrał dla siebie nóż do krojenia mięsa o klindze wklęsłej od częstego ostrzenia i zasunął szufladę. Następnie zamknął okno. — Zostań w domu, Charlotte. Nie chcę, żebyś niepotrzebnie ujadała. — Idąc w stronę kuchennych drzwi Treece zatrzymał się przy szafie i wyszperał w niej wodoszczelną latarkę. Wyszli na puste podwórze. W gładkich liściach krzewów rosnących na brzegu skały odbijało się światło księżyca. Treece dał znak, by się schylili i wszyscy, skuleni biegiem ruszyli w górę ścieżki prowadzącej do przystani. Na dole, u wejścia do zatoczki, wolno kołysała się łódź. — Czy to Cloche? — wyszeptała Gail. — Niestety. Ale skąd, u diabła, dowiedział się gdzie schowaliśmy ampułki? Zostań tutaj, w ciemności. Pójdziemy sprawdzić. Może tylko węszy... Treece wetknął latarkę za pas. Sanders ruszył za nim w dół. Gęste, wysokie krzewy okrywały ścieżkę głębokim cieniem. Sanders potknął się dwukrotnie, za każdym razem słysząc ostrzegawcze syki Treece'a. Po chwili odkrył, że drogę wskazują rozkołysane wierzchołki krzewów. Gdy Treece przesuwał się wśród gałęzi, ich górne liście migotały w świetle księżyca. Treece czekał u stóp ścieżki. Głosy dobiegające z łodzi były tu bardzo wyraźne. Przyłożył usta do ucha Sandersa: — Stój tutaj. Obejdę przystań i sprawdzę, co się dzieje. — Dotknął noża w jego dłoni. — Czujesz się z tym pewniej? Sanders skinął głową. Treece zszedł w dół i ze zwierzęcą zręcznością przeczołgał się przez odkrytą przestrzeń pomiędzy przystanią i zaroślami. Sanders przyklęknął, ściskając kurczowo nóż. Ufność, jaką żywił wobec Treece'a, łagodziła uczucie lęku. Czuł się jak mały chłopiec na wyprawie ze starszym bratem, podniecony i wylękniony, a zarazem pokładający nadzieję w jego możliwościach. Toteż zaskoczyła go to, że nagle muskularna ręka przygniotła mu gardło i pchnęła głowę w przód, tak by odciąć mu oddech. Jakiś ciężar zwalił go na ziemię. Poczuł na sobie śliskie, spocone ciało. Chciał krzyknąć, ale z jego przyduszonego gardła wydobył się tylko chrapliwy gulgot. Wciąż trzymał nóż ostrzem w górę, tak jak uczył go Treece. Próbował wbić go w ciało napastnika, ale tamten kolanem przygwoździł jego dłoń do ziemi. Przygniatał również lewą rękę Sandersa, który był zupełnie bezradny. Rozluźnił mięśnie — przez mgłę zanikającej świadomości pomyślał, że może zdoła zmylić napastnika udając martwego. Ale tamten wzmocnił tylko uchwyt. W tym momencie przygniatający go ciężar ustąpił, równie nagle jak zwalił się na niego. Był wolny. Wciągnął ze świstem powietrze w obolałe gardło. Niemal równocześnie usłyszał pełen goryczy i dzikiej zawziętości szept Treece'a: — Kevin! Sanders uniósł się na łokciu i patrzył. Kevin leżał na plecach, a Treece przygniatał mu piersi i ciągnął go za włosy, wykręcając w tył głowę. Drugą ręką przytknął mu nóż do gardła. Kevin próbował kopać, ale po chwili jego nogi znieruchomiały. — Powiedziałeś mu! — wyszeptał Treece. — Dlaczego? Kevin nie odpowiadał. — Dlaczego? Dla forsy? — w głosie Treece'a nie było gniewu, jedynie gorycz człowieka zdradzonego. — Dla forsy... Ale Kevin wciąż milczał. W świetle księżyca Sanders zobaczył ich oczy; zrezygnowane, pozbawione wyrazu spojrzenie Kevina i błyszczący gniewem i rozczarowaniem wzrok Treece'a. — Ty żałosny, żałosny łajdaku... — Gdy ucichło ostatnie słowo, Treece wbił ostrze w gardło Kevina i szybko przeciągnął po nim nożem. Na szyi pojawiła się ciemna krecha krwi. Sanders usłyszał śmiertelne rzężenie. Treece zwiesił głowę i zamknął oczy. Snop światła padł na zatoczkę, wolno zbliżając się w ich stronę. Doleciał ich głos Cloche'a: — Kevin! — Treece... — wyszeptał Sanders. Treece nie odpowiadał. — Treece!!! Światło zbliżało się ku nim i Sanders wiedział, że za parę sekund oświetli plecy Treece'a. Uniósł się na kolana i z całej siły pchnął go barkiem, przewracając na ziemię. Światło prześlizgnęło się nad nimi i powędrowało dalej. — Kevin — Cloche wciąż go wzywał. — Idioto! Leżąc na ziemi obok Sandersa, Treece stopniowo otrząsał się z odrętwienia. — Trudno — powiedział. — Trudno. Przynajmniej teraz wiemy... — Doczołgał się na brzuchu do końca ścieżki, obejrzał łódź Cloche'a i wrócił do Sandersa. — Jest tam ze trzech nurków i kilku facetów do pilnowania łodzi. Poczekajmy, aż się zanurzą. Potem musimy dostać się do „Korsarza”, założyć butle i zejść na dno. — Przecież w butlach są spaliny. — Nie we wszystkich. Tamtej nocy napełniłem tylko dwie. Reszta była pełna. Mam ich ze cztery. — A co potem? — Zobaczymy, ilu mają ludzi. Jeśli pracują dwójkami i używają latarek, to damy im radę. Może nie są uzbrojeni, przecież muszą mieć wolne ręce... — Chcesz ich załatwić? — spytał Sanders. — Dlaczego? — Bo sprzątną wszystkie ampułki, a ja za żadną cenę nie pozwolę, by dostały się w ręce Cloche'a. — Co mam robić? Atakować nożem? — W ostateczności. Przetnij przewód powietrza i pryskaj. Facet z odciętym tlenem miewa różne pomysły. Wyrwie ustnik nawet dziecku. — Jeśli przetniemy im przewody — wypłyną i zaczekają na nas na powierzchni. — Założą się, że wciąż czują się w wodzie nieswojo. Gdy wpadną w panikę, wstrzymają oddech lub stracą orientację i potopią się w jaskini. Zresztą, jeśli nawet z tego wyjdą, to nie odważą się już nurkować. Poza tym Cloche nie ma zapasowego sprzętu. — Wystrzelają nas jak kaczki! — Nie zamierzam wypływać. Jest ciemno. Nie zauważą śladów powietrza w wodzie. Przeczekamy na dnie, a potem okrążymy zatokę i wypłyniemy jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. — Przecież Cloche nie da za wygraną, jeśli sprzątniemy tych facetów. — Jasne, że nie. Ale w ciągu tych paru godzin wydobędziemy ampułki z jaskini i zniszczymy. Sanders przez chwilę milczał, w końcu skinął głową. — No dobrze. Z łodzi dobiegały strzępy rozmów. Ktoś pytał: — Gdzie jest Kevin? — Pewnie leży spity. To zresztą już nie ma znaczenia. Wiemy, co trzeba — odpowiedział mu głos Cloche'a. Rozległ się plusk, potem zapadła cisza. Treece odczekał kilkanaście sekund i wyczołgał się na otwartą przestrzeń. Łódź Cloche'a kołysała się w zatoczce o dwadzieścia metrów od dzioba „Korsarza”, pod osłoną którego przeszli wzdłuż nabrzeża. Wsunęli się do kokpitu i ułożyli na pokładzie. — Bierzemy maski i butle — szepnął Treece. — Nie baw się z balastem. Zanadto hałasuje. Stalowe butle z powietrzem lśniły w świetle księżyca. Sanders zdał sobie sprawę, że nie zdołają niepostrzeżenie zdjąć ich z półek. — Spróbuję starej, indiańskiej sztuczki — powiedział Treece zdejmując kilogramowy odważnik z nylonowego pasa. Sięgnął do pawęży, by poluzować cumę rufy, a gdy rufa odsunęła się o metr od nabrzeża, znów zaknagował linę. — Gdy usłyszysz plusk, łap butlę i skacz pomiędzy burtę i brzeg. Zaraz do ciebie dołączę — napinając mięśnie barku, a nie ręki, z całej siły wyrzucił balast. Ciężarek szerokim łukiem ominął mostek łodzi Cloche'a i głośno uderzył w wodę. Sanders podniósł się, zdjął butlę z półki i ostrożnie zsunął się za burtę. Na łodzi Cloche'a słyszał kroki, urywane zdania i odgłosy repetowanej broni. Po chwili obok niego pojawił się Treece. Sprawdzili szerokość zaworów i jakość powietrza w butlach. — Trzymaj mnie za rękę, dopóki nie będziemy na dnie — powiedział Treece. — Zatrzymamy się tam na chwilę i zaczekamy. Po świetle latarek zorientujemy się gdzie są. Trzymając się za ręce zanurzyli się i popłynęli w dół. Do klęczącej w zaroślach na szczycie wzgórza Gail dochodziły odgłosy rozmów i plusk wody. Ostrożnie podniosła się, ale natychmiast znów skuliła widząc sunący w jej stronę snop światła. Gdy światło prześlizgnęło się nad nią, znowu wstała i spojrzała w dół. Pełna lęku spodziewała się, że usłyszy huk wystrzału, lecz z ciemności dobiegały jedynie nieustanne dźwięki klaksonów. Trzymając kurczowo topór, który pomimo wszystko dawał jej pewne poczucie bezpieczeństwa, ruszyła ścieżką w dół. Była już na samym dole, gdy wyciągając po omacku ręce, nagle potknęła się o wystającą nogę Kevina. W panice rzuciła się do tyłu, straciła równowagę i upadła łamiąc z trzaskiem gałęzie. — Kevin? — rozległo się pytanie. Wstrzymała oddech. — Idź tam lepiej i sprawdź. Usłyszała plusk. Ktoś płynął do brzegu. Gorączkowo oddychała. Przerażona wydostała się z krzaków i zaczęła brnąć pod górę. Sanders i Treece wciąż trzymając się za ręce, klęczeli na dnie zatoczki. Odległa o piętnaście metrów jaskinia była widoczna, niczym scena w ciemnym teatrze. Nie oświetlały jej małe ręczne latarki, lecz olbrzymie reflektory. Z pieczary wyłonił się nurek i włączył latarkę. W ręce trzymał torbę pełną ampułek. W stronę jaskini płynęło dwu innych. Gdy znaleźli się w kręgu reflektorów, wyłączyli latarki. Treece ścisnął dłoń Sandersa. Ruszyli w kierunku pieczary. Kilka metrów od wejścia, poza zasięgiem świateł, Treece puścił rękę Sandersa i delikatnie pchnął go w stronę skalnej ściany, dając znak, by czekał. Sam położył się na brzuchu i przeczołgał w miejsce, z którego widać było wnętrze jaskini. Potem cofnął się, na moment włączył latarkę, zlokalizował Sandersa i podpłynął do niego. Trzymając latarkę w lewej ręce skierował jej światło w prawo, na Sandersa, a następnie na bliższy kraniec groty. Potem wskazał na siebie i półkolistym ruchem oświetlił jej przeciwległą ścianę. Sanders zrozumiał. Mieli ustawić się po obu stronach wejścia do jaskini. Przylgnęli do skały i czekali. Drżące światło latarki padało to na twarz Treece'a, to na lśniący w jego ręku nóż. Ruch wody zmarszczył piasek przy wejściu do jaskini. Ktoś wypływał. Sanders ujrzał, że Treece wznosi nóż i trzyma go nieruchomo. Pierwszy ukazał się nurek po stronie Treece'a. Wyprzedzał o metr swego kompana. Treece zaatakował; mignęła czerwonobrązowa skóra, eksplodowały pęcherzyki powietrza. Sanders dostrzegł rękę chwytającą przewód i wydzierającą nurkowi ustnik, a następnie błysk noża tnącego gumę węża. Z jaskini wyłoniła się następna głowa. Sanders podniósł nóż. Nurek spojrzał w górę i dostrzegł go. Szeroko otworzył oczy. Gdy Sanders zaatakował, mężczyzna podniósł ręce wytrącając mu nóż i sięgnął do maski. Sanders wykonał unik. Jego ramię pchnęło przeciwnika w pierś, po czym spleceni ze sobą zwalili się na dno. Kopiąc się i okładając pięściami, tarzali się w piasku. Sanders oddychał gwałtownie i nierównomiernie. Starał się jak najdłużej wstrzymać oddech, w obawie, że tamten przetnie mu przewód, w chwili gdy nie będzie miał w płucach powietrza. Unosząc się i opadając na piasek, jak w jakimś groteskowym tańcu, przesunęli się o kilkanaście metrów w głąb wody. Człowiek Cloche'a ściskał nadgarstek prawej ręki Sandersa, w której trzymał on nóż, podczas gdy Sanders lewą ręką wyłamywał prawie ramię przeciwnika. Nie mógł pchnąć go nożem, ani przeciąć przewodu. Liczył na Treece'a, gorączkowo spoglądając w stronę wylotu jaskini. Tymczasem Treece stał w rozkroku, z głową odwróconą w drugą stronę i czekał na szybko zbliżające się ku niemu światła latarek. Nagle człowiek Cloche'a wyzwolił prawą rękę z uchwytu Sandersa, podniósł ją w górę, wymierzył cios w pachwinę i próbował ścisnąć mu jądra. Sanders kopnął lewą nogą, odtrącając rękę. Wtedy dostrzegł otwór w ścianie groty; nad stosem głazów widział ciemny wylot. Dotknął stopą dna i silnie odbił się w górę, spychając przeciwnika na ścianę. Tamten uderzył pętami w skałę i stracił równowagę, ale wciąż nie puszczał nadgarstka Sandersa. Sanders nachylił się nad nim i przyparł go do ściany, potrząsając jego ciałem tak, by głowa znalazła się tuż przy otworze. Dzieliło ją od niego zaledwie kilka centymetrów. Sanders oparł stopę o występ w skale i resztką sił podrzucił tamtego w górę. Czarna szyja o napiętych żyłach znajdowała się teraz przy samym wylocie tunelu. W otworze rozbłysły małe, świńskie oczy, niczym paciorki na śliskim, zielonym łbie. Żarłoczna, półotwarta paszcza niespokojnie drgała. W ułamku sekundy murena zatopiła w czarnej szyi długie jak igły zęby i konwulsyjnie drgając wciągała głowę w otwór. Z obu stron jej paszczy szeroką strugą płynęła krew. Mężczyzna otworzył usta, wypuścił z nich przewód i wydał paniczny krzyk grozy. Puścił Sandersa, który zastanawiał się, czy dla pewności nie pchnąć go nożem. Nie było to jednak potrzebne. Ustnik unosił się w wodzie, a szyja znikała w paszczy mureny. Ruchy słabły, gasły oczy. Sanders obrócił się w kierunku wyjścia z groty. Treece wciąż stał w rozkroku, gotów do ataku. Światła latarek były teraz bliżej, ale nagle przestały się posuwać. Gdy Treece wykonał ruch w ich kierunku — cofnęły się. Sanders wiedział, że Treece czeka na niego. Gdyby chciał uciec, dawno zniknąłby w ciemnościach. Szybko znalazłby się poza zasięgiem świateł, a ten kto ruszyłby w ślad za nim, nigdy nie zdołałby złapać go pod wodą. Po chwili latarki zgasły i obie sylwetki rozpłynęły się w mroku Treece włączył światło swojej i powiódł nim wokół wejścia do groty. Jednocześnie Sanders dotknął jego ramienia na znak, że powrócił. Treece wskazał ku górze i zgasił latarkę. Wypływali w świetle, które rzucały zamontowane w jaskini reflektory. Sanders czuł się widoczny jak na dłoni. Wiedział, że w każdej chwili mogą ich zobaczyć ludzie Cloche'a. Odpychał się tak silnie, jak potrafił, by jak najszybciej znaleźć się w ciemnościach. Nagle poczuł gwałtowne uderzenie w plecy. Czyjeś kolana ścisnęły go w pasie, ktoś szarpnął jego głowę z tył. Próbował zaczerpnąć powietrza, lecz zamiast tego wciągnął w ustnik wodę. Po chwili kolana puściły. Przewód regulatora był odcięty. Sanders zmusił się do wydechu, walcząc z naturalnym pragnieniem wciągnięcia powietrza w płuca. Wypłynął na powierzchnię, odkaszlnął i gwałtownie zaczerpnął tchu. Nagle na jego twarz padło światło. Rzucił się w prawo i skrył pod wodę. W tej samej chwili pocisk uderzył w powierzchnię morza, odbił się rykoszetem i utkwił w rafie. Czekał zanurzony niecały metr pod wodą. Wstrzymując oddech zobaczył, że snop światła przesuwa się po powierzchni w lewą stronę. Ruszył zatem w prawo. Po chwili dotknął rękoma skały i wolno wynurzył głowę. Miał szczęście. Światło przesuwało się teraz o kilkanaście metrów dalej w lewo. Gdy zmieniło kierunek, znów czekał w wodzie, aż przesunie się nad nim. Po chwili wynurzył głowę, by zaczerpnąć powietrza. Usłyszał wołanie: — Treece! — To był głos Cloche'a. Odpowiedziała mu cisza. — Jest nas tu wielu, Treece. Nie dasz nam rady. Poddaj się, póki czas. Weźmiemy to, co jest w jaskini. Daję słowo, to uczciwy kompromis. Ale znów odpowiedziało milczenie. Sanders poczuł, że ktoś dotyka jego stopy. Podkurczył nogę i wciągnął powietrze, sądząc, że znów go atakują. Był zdecydowany walczyć, ale wiedział, że tym razem przegra. Jednak obok wynurzyła się głowa Treece'a. — Zrzuć butlę — szepnął, zdejmując z siebie uprząż i patrząc, jak jego butla wolno osuwa się na dno. Cloche zawołał jeszcze dwukrotnie, ale Treece nie odpowiadał. Wskazując Sandersowi drogę bezszelestnie płynął w stronę brzegu. — A więc zdychaj — wrzasnął ze wściekłością Cloche. Dotarli do końca przystani i wyczołgali się z wody. Słysząc, że Cloche zwołuje swoich ludzi na pokład, biegiem rzucili się ku ścieżce. Gail czekała na szczycie wzgórza. — Co... — Chodź szybko! — rzucił tylko Treece, biegnąc do domu. Wpadł do kuchni, raz jeszcze obejrzał ładunek, sprawdził przewody i przymocował do butelki magnes. — Słyszałeś, co mówił Cloche? — spytał Sanders. — Chce kompromisu. — Słyszałem. Łże jak pies. Idę o zakład, że chce zagarnąć wszystko. Ale jeśli nam się uda, dostanie, na co zasłużył. Przynieście mi butlę i regulator powietrza. Są obok kompresora. I jeszcze latarkę. Sanders wybiegł przez kuchenne drzwi, a Gail zapytała: — Dokąd jedziemy? — Do „Orange Grove”. Wezmę samochód Kevina. — Treece podniósł ładunek ze stołu i ujął go w obie dłonie. — Chcesz wysadzić wszystko dzisiaj? — Nie mamy wyjścia. Inaczej Cloche zgarnie ampułki. Ruszaj — powiedział, gdy pojawił się Sanders. — Jeśli nie będziemy tam pierwsi, to cała robota na nic. — A co z resztą hiszpańskich skarbów? — spytał Sanders, gdy biegli w dół. — Trudno. Nie możemy dłużej ryzykować. Trzeba przede wszystkim zniszczyć morfinę. Pies towarzyszył im do furtki, ale Treece kazał mu zostać. Gdy usłyszeli, że silnik łodzi Cloche'a zaczyna pracować i że łódź skręca w stronę „Orange Grove”, Treece zaczął biec. Prowadził z maksymalną prędkością, klnąc siarczyście, gdy słaby silnik hillmana zwalniał na stromych wzgórzach. Sanders siedział obok Treece'a, a Gail na tylnym siedzeniu próbowała amortyzować wstrząsy, którym poddawany był materiał wybuchowy. Gdy jechali długą South Road szybkościomierz wskazywał siedemdziesiąt mil. Trzymając się kurczowo bocznego uchwytu i wbijając stopy w wyimaginowany hamulec Sanders zapytał: — A jeśli zatrzyma nas policja? — Żaden policjant, któremu życie miłe, nie spróbuje mnie dziś zatrzymać. Treece nie odezwał się już ani słowem, aż do momentu, gdy zaparkowali przed klubem „Orange Grove” i pędem ruszyli w stronę schodów prowadzących na plażę. — Umiesz obchodzić się z silnikiem przyczepnym? — Jasne — odparł Sanders. — To dobrze. Potrzebuję dziś szofera. Księżyc świecił wysoko i gdy zbiegali po schodach w dół, widać było wyraźnie białe kadłuby przycumowanych do brzegu łodzi. Treece spojrzał na morze w stronę rysującej się na wodzie linii raf. — Mamy dobrą widoczność. Zobaczymy ich z daleka. — Podał Gail ładunek wybuchowy. Schwycił cumę „Wielorybnika z Bostonu” i o własnych siłach wciągnął go do wody. Potem wyjął ładunek z rąk Gail. — Zostaniesz tutaj. — Nie! — Tak. Masz tu zostać. — Nie zostanę! Jej upór zaskoczył go. — Będzie gorąco. Nie chcę, żebyś się tam pętała. — To moja sprawa. I moje życie. Płynę z wami. Wiedziała, że postępuje głupio, ale było jej wszystko jedno. Nie mogła stać na brzegu jak bezradny obserwator. Treece ujął jej ramię i zajrzał głęboko w oczy. — Zabiłem już jedną kobietę — powiedział cicho. — I nie chcę odpowiadać za śmierć drugiej. Gail spojrzała na niego i nie zastanawiając się krzyknęła ze złością. — Ja nie jestem twoją żoną! Treece puścił jej ramię. — Nie, ale... — wydawał się speszony. Dotknęła jego dłoni. — Posłuchaj. To jestem ja, nie ona. Chroniąc mnie, nic jej nie pomożesz. — Na pokład — Treece rzucił komendę. Pomógł Gail wejść, zepchnął łódź na tyle głęboko, by uruchomić silnik, po czym wspiął się przez burtę na pokład. Przepłynęli pośród raf i dotarli w miejsce, gdzie znaleźli szczątki „Goliata”. Wyłączyli silnik. Łódź łagodnie kołysała się na wodzie. Treece podniósł butlę, założył ją na plecy i usiadł na prawej burcie, trzymając na kolanach ładunek. Z ramienia na przegubie ręki zwisała mu latarka. — Idę założyć ładunek — powiedział. — Zaraz wracam. Gdy tylko nadpłyną, znów się zanurzę i nastawię zegar. — Tak jest — powiedział Sanders. — A teraz... rozkaz. Jeśli cokolwiek zacznie się dziać, zmykaj natychmiast i nie udawaj harcerza. Sanders nie zamierzał opuścić Treece'a, ale tym razem nie odpowiedział. Treece przekoziołkował przez burtę w tył, włączył latarkę i ruszył w dół. W chwilę później Sanders zobaczył pierwsze lśniącobiałe bryzgi wody, wzbijane dziobem łodzi, która na pełnych obrotach sunęła wzdłuż zewnętrznej linii raf. — Patrz — pokazał ją Gail. Spojrzała ponad burtą. Światło latarki Treece'a spokojnie migotało. — Ile czasu potrwa zakładanie tego ładunku? — spytała. — Nie wiem. Zbyt wiele... Sanders usłyszał długi świst pocisku, a w sekundę później huk strzału. Instynktownie schylił głowę, ale po chwili następny pocisk przeszył powietrze. W miarę zbliżania się łodzi Cloche'a strzały padały coraz gęściej, kule szły jednak zbyt wysoko. „Wielorybnik” miał duże zanurzenie, toteż stanowił kiepski cel. — Kazał nam uciekać — powiedziała Gail, kuląc się na dnie łodzi. — Niech go diabli... Tuż za burtą wyłoniła się głowa Treece'a. Zaczął coś mówić, ale przerwał, słysząc strzały. — Do diabła, uciekajcie! Podłączę zegar i zaraz was dogonię. Tylko szukajcie płycizny. — Zniknął pod wodą. Przez kilka sekund Sanders trwał w bezruchu. — Ruszajmy — ponaglała Gail. — Ale on... — Czy chcesz zginąć? Spojrzał na nią, włączył silnik i skierował łódź do brzegu. Nad ich głowami przeleciały kolejne dwa pociski. Gdy znaleźli się już poza zasięgiem kul, Sanders zwolnił i skierował dziób w stronę morza. — Powiedział, że mamy czekać w miejscu płytkim — zauważyła Gail. — Tu jest dość płytko. Łódź Cloche'a stała nad „Goliatem”. Błysnęły latarki i ciemne sylwetki, jedna po drugiej, zaczęły skakać w wodę. — Nurkują — wyszeptała Gail. — Nie zwracaj na nich uwagi — uciął Sanders. — Lepiej szukaj Treece'a. Jeśli nie wyciągniemy go z wody, zanim nastąpi wybuch — zginie. Do tej pory powinien już skończyć. Ale Treece nie był gotów. Przewód odłączył się od mechanizmu zegara. Próbował znów go podłączyć przykręcając śrubkę kciukiem. Gdy się z nią uporał, odmierzył wskazówką pięć minut. Wtedy dosięgło go światło. Sanders nie potrafił czekać dłużej. Wrzucił bieg i ruszył w stronę raf. — Co robisz! — krzyknęła Gail. — Nie wiem. Musimy go wyciągnąć. Byli pięćset metrów od łodzi Cloche'a. Obok Treece'a pojawiło się drugie światło. W chwilę później obcięty przewód jego maski luźno opadł na dno. Treece wstrzymał oddech i zaczął wolno zataczać kręgi, nie spuszczając z oczu dwóch nurków. Byli jednak szybsi. Jeden płynął tuż za nim i przy pierwszej okazji rzucił się w przód zatapiając mu nóż w plecach. Treece poczuł głęboki, przeszywający ból. Przycisnął do piersi mechanizm zegarowy i przesunął wskazówkę na zero. Łódź Sandersów znajdowała się trzysta metrów od raf, gdy morze wybuchło. Ujrzeli, jak dziób wzbija się w górę, odrzucając ich do tyłu. Wylecieli w powietrze, półświadomie rejestrując migające przed oczami obrazy. Potężna fontanna wystrzeliła w górę, po czym opadła. Wszędzie wokół fruwały kawałki łodzi Cloche'a, wyrzucone w powietrze nieprawdopodobnie wysoko. Jakieś ciało z rozpostartymi rękami wirowało na tle nieba. Sanders upadł na plecy. Miał otwarte oczy, ale nie był całkiem przytomny. Słyszał plusk opadających wokół szczątków i nagle poczuł piekący ból — odłamek korala uderzył go w twarz. Jego nogi kołysały się na wodzie, a on sam zanurzał się o kilka centymetrów przy wydechu i następnie wynurzał przy wdechu. Zobaczył gwiazdy i lśniący w wodzie księżyc. To chyba jednak nie jest śmierć? — pomyślał podświadomie. Łagodne fale wolno unosiły go w stronę brzegu. Z daleka, jak przez mgłę, dobiegało wołanie: — David! Przewrócił się na brzuch i sprawdzając funkcjonowanie swych kończyn, ostrożnie płynął tam, skąd dochodził głos. Gail brodziła w wodzie o jakieś dwadzieścia metrów dalej. — Nic ci nie jest? — zapytała, gdy się zbliżył. — Nic. A tobie? — Nie wiem. Nie mogę ruszyć ręką. Pomógł jej dojść do brzegu. Potykając się wyszli z wody. Plaża wydawała się bezkresna, a winda nieskończenie daleko. Obrócili się i spojrzeli na morze. W linii raf widoczna była nowa wyrwa. Fale wyrzucały na brzeg szczątki łodzi. Poza tym nic się nie zmieniło. Wsparci o siebie dobrnęli do podnóża skał, gdzie powoli gromadził się tłum.