Rafał A. Ziemkiewicz KOSZT UZYSKANIA Andrzejowi Sapkowskiemu na urodziny Wiedźmina Potem w Korabiach opowiadano, że zbrojnych, którzy przyjechali po Miedźwina, było dwóch - starszy i młodszy. Obaj na siwych koniach, obaj w czworokątnych szyszakach z nosalami i kitami kogucich piór, z tarczami, długimi mieczami, słowem - obaj w pełnym oporządzeniu książęcych drużynników. Nie śpieszyli się zanadto i zanim w blasku zachodzącego słońca przemierzyli drogę pomiędzy skrajem lasu a zabudowaniami, osada zdążyła niemal zupełnie opustoszeć i pogrążyć się w niezwykłej jak na tę porę dnia ciszy. Zniknęły nagle wrzaskliwe gromady kobiet i dzieci, a z chat o plecionych ścianach, wypukłych niczym burty łodzi, nie dobywał się żaden dźwięk, który zmąciłby jednostajny stukot końskich kopyt. Nawet psy trzymały się w przyzwoitej odległości, jakby podzielając mores żywiony przez ich właścicieli dla książęcej barwy. Gdyby nie smużki dymu, sączące się spod strzech ku niebu, można by pomyśleć, że ludność osady padła ofiarą zarazy albo została uprowadzona przez nieprzyjaciela. Cokolwiek zresztą się z nią stało, wojacy zdawali się niewiele o to dbać. Przedefilowali środkiem wioski i zajechali pod obejście Miedźwina tak pewnie, jakby znali sioło niczym własną kieszeń. Po prawdzie niewiele się ono różniło od dziesiątek innych - wszystkie osady służebne, do której to kategorii zaliczały się Korabie, budowano pod jeden strychulec, z długą, okoloną chatami ulicą i placykiem, pośrodku którego sterczał w niebo żuraw wspólnej studni. Jeśli Korabie wyróżniały się czymkolwiek z tej architektonicznej sztampy, to właśnie okazałą budowlą z bierwion, przed którą zatrzymali się przybysze, ignorując śledzące ich ze szpar w chatach i płotach przerażone, ale i zaciekawione ludzkie oczy. Żeby być ścisłym, to z dala, od strony lasu śledziła zbrojnych także para oczu niezupełnie ludzkich, ale za to daleko bardziej przenikliwych, uroczo chabrowych, a na dodatek wielkich i wilgotnych, niczym u sarny. Wrócimy zresztą do nich w chwili bardziej stosownej. - Ano, jak to sobie żyje - wycedził przez zęby młodszy z drużynników, wodząc wzrokiem po kalenicach dworzyszcza. Milczał chwilę, czekając na jakiś znak aprobaty starszego kolegi, i nie doczekawszy się, dorzucił pogardliwie: - Pogańska nomenklatura, taka mać. - Pogańska, niepogańska - wzruszył ramionami starszy. - Jak by ci to powiedzieć, Młody... W terenie to wygląda trochę inaczej. Stare układy, rozumiesz. Młodszy z drużynników pochylił się, na ile pozwalał mu wysoki łęk siodła, i splunął z pogardą na piach podwórza. - W dupę kopany - dodał po chwili namysłu, zarazem spoglądając ukradkiem na dowódcę i starając rozeznać z wyrazu jego twarzy, czy dostatecznie okazał należne książęcemu wojowi negatywne nastawienie do pogan w ogóle, a już do pogańskiej nomenklatury zwłaszcza. Zatrzymali się pośrodku podwórza, na wprost domostwa, i zamilkli, czekając, aż ich przybycie wywoła jakąś reakcję. Skorzystam z tego milczenia, żeby Ci, Drogi Czytelniku, od razu wyjaśnić pewną sprawę. Czy mi się bowiem zdawało, czy też przed chwilą zarechotałeś w duchu szyderczo, przekonany, że zdołałeś przyłapać autora na poważnym błędzie w pisarskiej sztuce? Otóż wiedz, że nic z tego; autor nie jest taki głupi, jak raczysz sądzić, i oczywiście dobrze zdaje sobie sprawę, że nasi przodkowie nie używali takich słów, jak "nomenklatura" czy "w dupę kopany". W istocie, Młody sformułował swoje przemyślenia nieco inaczej. Jako osobnik szkolony w historii języka, autor mógłby go zacytować dosłownie i opatrzyć stosownymi przypisami. Nawet więcej - musiałby go tymi przypisami opatrzyć. Jeden byłby konieczny, żeby wyjaśnić ci, co to była "jać", co jer miękki, a co twardy; drugi - jak się owe cudaczne znaki wymawiało, trzeci zaś, by wyeksplikować, co owe wszystkie pełne jerów i jaci słowa znaczyły. Dzięki czemu, straciwszy na owe przypisy kupę czasu, dowiedziałbyś się, że Młody powiedział właśnie coś, co odpowiada współczesnym określeniom "nomenklatura", "w dupę kopany" i "o, ja cię kręcę" (a nie, przepraszam - "o, ja cię kręcę" Młody powie dopiero za jakiś czas, ale sam się wtedy przekonasz, że na jego miejscu powiedziałbyś dokładnie to samo). No, więc o ile nie jesteś, Drogi Czytelniku, zrzędliwym pedantem, to chyba zgodzisz się, że naprawdę lepiej jest z mojej strony od razu tłumaczyć wszystkie wypowiedzi bohaterów na język zrozumiały. A jeżeli przypadkiem właśnie takowym pedantem jesteś, to idź się powieś, bo ja tak będę aż do końca naszej historii i nie zamierzam więcej się tłumaczyć. Zresztą, od momentu gdy obaj zbrojni usłyszeli gromkie "ha!" wydarzenia potoczyły się tak wartko, że na kolejną równie obszerną dygresję po prostu nie będzie już miejsca. Wspomniane "ha" rzucił oczywiście gospodarz najokazalszego w osadzie domostwa wyszedłszy z przeciwległej do domu szopy, i to rzucił je z taką mocą, że aż na pobliskich podwórkach zawirowało pierze uciekającego w popłochu ptactwa. Żeby być ścisłym: zanim to zrobił, najpierw, wygramoliwszy się na podwórze przez chwilę mierzył przybyszów wzrokiem pełnym triumfu, następnie pochylił się, chwycił dłońmi za uda, i w takiej pozycji wyrzucił z gardła owo głośne, dobitne "ha!". Po czym przemaszerował dumnie przed zbrojnymi i ponownie zniknął za drzwiami, tym razem głównego budynku. Młodszy z książęcych, który w tym właśnie momencie zobaczył głośnego Miedźwina po raz pierwszy, skonstatował z niejakim zdziwieniem, iż był on osobnikiem wcale mizernego wzrostu i jeszcze bardziej mizernej postury, o twarzy, w której trudno by było dopatrzyć się srogości. Jedynie białe włosy pozostawały w zgodzie z wizerunkiem, jaki wyrobił sobie na podstawie krążących opowieści. Miedźwin tymczasem ponownie pojawił się przed drzwiami. Wyglądał bardziej oficjalnie niż przed chwilą; koszulę miał utkaną w portkach, a te ostatnie dopięte. Trzymał się też już nie za uda, lecz pod boki. - A, nie wyszło, co? - poniosło się nad opustoszałym podwórzem. - Co?! Mówiłem, że jeszcze do mnie przyjdziecie, taka wasza mać?! Mówiłem, że wam czarni bokiem wyjdą?! Mówiłem?! A teraz co, jak trwoga, to do mnie starego po ratunek?! - triumfował, wbijając wzrok w starszego z drużynników. Starszy odczekał chwilę cierpliwie, dłubiąc małym palcem w lewym uchu (w rzeczy samej Miedźwin wrzeszczał jak na mustrze, choć znacznie cieniej), aż gospodarz zamilknie dla złapania oddechu, i przerwał mu znudzonym tonem: - Słuchajcie, Miedźwin, gości macie. I to z samej stolicy. Zachowujcie się, jak nowoczesny obyczaj nakazuje... - Z samej stolicy, a to mi uśmiech losu, na Dadźboga! Ciekawe, co też tacy świetni goście z samej stolicy mogą ode mnie chcieć, prostego wieśniaka? - tu twarz Miedźwina aż pociemniała ze złości. - A wiecie no może, Przybywoju, co ja teraz w ogóle robię? Skórą handluję! Sprzedaję Niemcom futra, ot, tyle, i w nic się więcej nie mieszam. Chce ktoś ze mną pogadać o łokciu i miarze, to zapraszam do kantoru w godzinach urzędowania, a kto o czarach, może od razu wracać do stolicy i niech go czarni okadzają i wodą kropią... - Zachowujcie się, jak obyczaj nakazuje - podjął Przybywój, powtórnie wykorzystując ten szczęśliwy zbieg okoliczności, że rozmówca od czasu do czasu musiał jednak zaczerpnąć oddechu. - A nie, to będziemy gadać urzędowo. - Urzędowo, cholera?! - zapiał Miedźwin. - Wy? Ze mną? Urzędowo?! - Urzędowo, cholera. Ja, z wami. A bo co? Starego znajomego byście przecież pod drzwiami nie trzymali. Jak chcecie, Miedźwin, ale pamiętajcie: my tu do was albo z dobrym słowem, albo z nakazem, jak sobie chcecie. - Z nakazem? - Z nakazem. - Od księcia? - Zaraz tam... Od księcia jest dobre słowo. Nakaz od podskarbiego. To jak tam sobie chcecie. Miedźwin zawahał się na chwilę. - Żartujecie sobie? - orzekł wreszcie, ale nie brzmiało to tak pewnie jak jego wcześniejsze wypowiedzi. - Żartuję - przyznał starszy z drużynników. - Jeszcze. Ale nie przestaniecie mnie wkurzać, to na starych i nowych bogów razem wziętych do kupy, narobię wam takiego smrodu, że się w nim jeszcze wasze wnuki będą dusić. Ja was, do cholery, ze stolicy wygoniłem? Samiście się głupio zaparli, było się chrzcić jak wszyscy, a nie mi tu gębę wydzierać, kiedy ze sprawą przyjeżdżam. Na służbie jestem i nie mam się czasu handryczyć. Pogadamy czy nie? Gospodarz ważył coś dłuższą chwilę, wreszcie westchnął ciężko i machnął ręką. - Niech was cholera, Przybywoju - rzekł bardziej już przystępnie. - Pogadamy, co mi szkodzi. Złaźcie z koni. Ale że się jeszcze spotkamy, to od razu wiedziałem. O nie, to się nie mogło udać. Kosteczkami nieboszczyków i święconą wodą nasze puszczańskie moce straszyć, śmiechu warte. Stara! - wrzasnął przez ramię do izby. - Gości mamy. Chłopaczyska, konie do obory, na co czekacie! A wasz przyjaciel, hm, też, znaczy, ze stolicy? Witam, witam, niech was piorun spali. W chacie u mnie ubogo, ale coś tam się zawsze znajdzie. W chacie nie było ubogo; tak przynajmniej uznał młodszy z drużynników, u którego widok ozdobnej i zasobnej komory wywołał przypływ całkiem już szczerej niechęci do obalonego pogaństwa. Nie powiedział jednak ani słowa, wyjąwszy krótkie "Odylen". Było to jego imię, które z jakichś przyczyn zainteresowało na chwilę gospodarza i które przypomniało mu, że znał był pewnego Odylena czasu wyprawy na Obodrytów, jeszcze za Ziemomysła (Odylen nie był silny w rachunkach i nie wyciągnął z tego oświadczenia uprawnionego wniosku, że Miedźwin dobija już dziewięćdziesiątki). Na razie brakło jednak czasu na wspomnienia, gdyż gospodarz musiał ich opuścić i zniknąć w sąsiedniej izbie. Przez chwilę dobiegała stamtąd gwałtowna, acz prowadzona nie wiedzieć czemu stłumionymi głosami wymiana zdań pomiędzy Miedźwinem a jego kobietą. Gdy wreszcie wrócił, miał minę zwycięzcy spod Cedzyni, a w rękach niósł, niczym drogo okupiony łup, trzy kubki. - A wiecie - oznajmił, siadając za solidnym, dębowym stołem. - Wyjść to z tego nic nie wyjdzie i tak, ale nawet się cieszę, że was widzę. Na tym zadupiu gęby nie ma do kogo otworzyć. Nic, tylko od rana do nocy dłubią i dłubią dłubanki, jakby całe ich życie od tego dłubania zależało. Co, u licha, utną jednemu z drugim łeb, jak swojego nie udłubie? - Utną - potwierdził Przybywój. - Z czego nic nie wyjdzie? - To już wy wiecie, z czego. Ja wiem, że nic nie wyjdzie. Nie jestem, panie setniku, osobą, która rozwiąże wasze problemy. Trzeba było słuchać, jak mówiłem, ża tak się to skończy. Mówiłem? Nie udaje się wchodzenie do Europy, co? Gospodarz wydął dolną wargę, pochylił się w stronę Przybywoja i oparł na łokciach, wbijając w niego spojrzenie "I-jak-teraz-wyglądasz-frajerze?". - A, czorta tam, przecież sami wiecie. Właśnie się udaje, aż za dobrze się udaje. Tylko że w odwrotną stronę. - W odwrotną? - Miedźwin potrząsnął siwą czupryną. - Znaczy... - Znaczy, że jak na razie to Europa weszła do nas. Przelazła Odrę pod Głogowem i idzie na Poznań, całkiem niedaleko stąd jej droga wypada, przez Leśną Ostrów i Bachorze. Szarpnęła się ta Europa, trzeba przyznać, na całkiem sporą i dobrze uzbrojoną delegację, Miedźwin. I z samym cesarzem na czele. Zamilkli, bo do izby weszła miedźwinowa kobieta z glinianą flaszką i poczęła napełniać kubki. Nozdrza siedzących połechtał miły zapach syconego domowym sposobem miodu; gospodarz poruszał wąsami, wbijając zamglony nagle wzrok w wypełniający kubek płyn, goście zaś śledzili spod oka jego małżonkę. Była to niewiasta znacznie od Miedźwina młodsza, postawnie zbudowana, a przy mężu sprawiająca wrażenie prawie olbrzymki. Poruszała się zręcznie, z tą niezwykła pewnością siebie, która znamionuje ludzi przekonanych, iż w każdej chwili sprawują pełną kontrolę nad sytuacją. Tak zresztą było, bo nie zostawiła flaszy na stole, ale nalawszy gościom zabrała ją ze sobą. - Ano, tak mi w rzeczy samej niemieccy kupcy mówili - gospodarz westchnął, pociągnął z kubka miodu i znowu zamilkł na dłuższą chwilę, delektując się smakiem. Ta chwila wydaje mi się w sam raz, by wyjaśnić ci, drogi czytelniku, że słowo "miedźw" oznaczało w staropolszczyźnie właśnie miód. Skąd wzięło się przezwisko Miedźwin dedukuj już sobie sam. - No, niech będzie i cesarz - podjął wreszcie gospodarz, ocknąwszy się z zamyślenia. - Ja wam powiem, Przybywoju, mi on patrzył na miłego młodzieńca. Tylko pić to nie umie, o, co to, to nie - tu, jakby przypomniawszy sobie o niecierpliwiącym się w kubku miodzie, przepłukał gardło i westchnął z rozkoszą. - Pamiętacie, jak się wtedy w Gnieźnie z Bolkiem rozczulili i zaczęli zbrojami mieniać, co biskup Jordan przeszkodził? - Przeszkodził, jak przyszło do nogawic, ale cesarski diadem zdążył sobie Bolko na łeb założyć - uzupełnił Przybywój, odstawiając kubek. - Lepiej mi o tym, zaraza, nie przypominajcie, Miedźwin. Wszystkie nieszczęścia przez to gnieźnieńskie chlańsko. Od czasu, jak Bolko cesarski kołpak między uszami poczuł, to już nic, tylko korona i korona, gorszy nie będzie. Jeszcze póki Otto żył, kończyło się na gadaniu, że niby tam integracja, federacja, germania - romania - sklawinia, te rzeczy. Tylko, że niemieckim grafom cała ta integracja do smaku nie przypadła, więc w stosownej chwili ukręcili młodemu Ottonowi oraz jego federacyjnym koncepcjom łeb, i teraz wszystko jest znów po staremu. - A Bolko na to co? - A Bolko dawaj się z nimi za łby wodzić. Żeby to normalnie, z jakich uczciwych powodów, nie mówię, branki wziąć, łupy i chodu, nikt by nie narzekał. Ale nie - politykę w to wmieszał... Słupy graniczne zaczął przestawiać, ziemię nadawać, grody fundować... No i ściągnął nam kłopot na łeb, a powiem wam - tu drużynnik pochylił się ku gospodarzowi - że się na tym nie skończy. Siedzicie tu, Miedźwin, dobrze wam się powodzi, ścibolicie tylko oból do obola i nawet nie wiecie, co się święci... - Co ścibolę, co ścibolę?! - obruszył się nieoczekiwanie gospodarz. - Myślicie, że kupiectwo to jak to wasze zbójowanie, co w garść chwycisz, to twoje, a od podatku zwolnione jako rycerska zdobycz? A koszt uzyskania? Ha? Wiecie, co to takiego - koszt uzyskania? Pogłówne, czopowe, osiowe, składowe, ciosowe, kopytkowe, tfu, bodaj to wszystko pioruny zatrzaśli! Wiecie, ile mi z każdej skórki zdzierają? A cła? A popiwek? Co wy sobie myślicie, Przybywoju? - Co ja sobie myślę? - starszy z drużynników uznał, że sytuacja dojrzała, aby wyjawić powód swego przyjazdu. - Ano, myślę sobie, że chyba nie macie zamiaru gnić w tych zawszonych Korabiach do końca życia. Wiecie, jak to na wojnie; można się zasłużyć, stare winy pójdą w niepamięć... - Winy? U mnie - winy? Ja mam Bolka przepraszać i o wybaczenie prosić?! Kpicie sobie... - krzyknął Miedźwin, ale nagle umilkł zgromiony gniewnym spojrzeniem małżonki, która po ostatnich słowach Przybywoja wychynęła cicho z przyległej izby i, słuchając uważnie, dolewała mu do kubka. - Nie kłóćcie się, jak nie ma o co. Przesadziliście z tym waszym zoologicznym antyklerykalizmem, sami wiecie - Przybywój z trudem powstrzymał się od wypomnienia Miedźwinowi prawdziwego powodu jego usunięcia z dworu i ze stolicy, ale uznał, że w przytomności jego żony byłoby to posunięciem niedyplomatycznym. - Ale wiecie, Bolko ludzki pan i nie potrafi długo urazy chować. Powiadają, że właśnie dlatego każe od razu obdzierać ze skóry, bo się boi, że za parę dni zawziętość go odejdzie i jeszcze puści buntownika wolno. Biskupi też mu hałasują, by choć od czasu do czasu chrześcijańskie miłosierdzie okazał, a nie bardzo ma na kim, jak wszyscy od ręki obdarci - Przybywój uśmiechnął się i uniósł do góry palec. - Widzicie, jak się doskonale składa? Jak wam mówię, Miedźwin, to posłuchajcie: macie teraz okazję wrócić do stolicy, i to w triumfie, jako pogromca cesarskiej armii. Wam się opłaci, kniaziowi też się opłaci, bo się będzie mógł przed biskupami miłosierdziem wykazać... - Kiedy, wiecie - oznajmił gospodarz, czegoś nie uradowany perspektywą gromienia cesarza i jego rycerzy - ja właściwie nie żywię do tych Niemców osobistych uraz. Kupcy z nich solidni, płacą nieobcinanymi denarami... - Dla was to banalnie prosta sprawa, Miedźwin - ciągnął drużynnik, trudno powiedzieć, bardziej do gospodarza czy do gospodyni. - Widzicie, wysłali mnie tu z moją setką pilnować gościńca. Zgonili my tarczowników, zrobili zasiek, no ale co - pobronimy go tydzień, dwa, w końcu będzie trzeba ustąpić. Ale gdyby tak w czasie, kiedy tarczownicy zasieku bronią, obejść cichutko cesarską armię przez Babie Błota...? - Przybywój ułożył prawą dłoń w ludzika i podreptał nim dookoła miedźwinowego kubka, po czym, zbliżywszy się tym sposobem, nagle poderwał dłoń do góry i zacisnął na kaftanie rozmówcy. - Ha?! Pełne zaskoczenie! Gwarancja sukcesu! Aż hyr pójdzie na przyszłe stulecia, że do wojny szarpanej nie było nad bolkową drużynę! - Przez Babie Błota wojsko nie przejdzie - oznajmił autorytatywnie Miedźwin. - Nie przejdzie - przyznał Przybywój. - Samo nijak nie przejdzie. Tak i mówiłem do mojego sztabu, kiedyśmy się naradzali nad rozkazami. Ale - tu Przybywój podciągnął się na łokciu i przejmującym wzrokiem zajrzał Miedźwinowi w źrenice - wiecie, co mi na to moi dziesiętnicy powiedzieli? A Miedźwin, tak powiedzieli, a Miedźwin co? Toćże pono mieszka tu gdzieś w pobliżu. Z Miedźwinem każda armia przejdzie jak po bitej drodze, powiedzieli, zaraz panie setnik bierzcie gniadosza i jedźcie po Miedźwina, tylko on nam może pomóc. Spytajcie Odylena, czy nie prawie gadam, jak było! Odylen skinął głową i mruknął coś pod nosem, nie wiedzieć czemu pąsowiejąc na twarzy. - Co wy myślicie, że już o was zapomniano? Kogokolwiek by spytać, jaki jest najlepszy zaklinacz, myślicie, że kogo wymieni? No przecież, że was. O waszych czarach legendy chodzą, tarczownicy na warcie opowiadają, jak to Miedźwin strzygę odczarował, z borowcami jak harcował, z leszymi... Co to dla was nasłać na cesarskich jedno z drugim upiorzydło, żeby ich trochę postraszyło? Ruszcie tylko dupę z tej kniei i chodźcie z nami, a już ja potem szepnę słówko komu trzeba i Bolko przywróci was do czci w try miga. - Tu Przybywój po raz wtóry przysunął się do gospodarza i z przejęciem wejrzał mu głęboko w oczy. - Nie możecie odmawiać. Ludzie na was czekają, Miedźwin. Kto ma taką moc i talent, nie może się z nimi zaszywać w głuszy. Przybywój skończył i w zapadłej ciszy zanurzył usta w miodzie. - Ano, wiecie, to wszystko prawda, tylko że wojaczka to jakby nie mój fach. Co ja bym tam właściwie miał robić? - odparł Miedźwin po długim milczeniu, wymieniwszy wprzódy kilka porozumiewawczych spojrzeń z żoną. Drużynnik również spojrzał na miedźwinową kobietę i omal nie odetchnął głęboko, widząc, że decyzja zapadła po jego myśli. - A bodaj was... - mruknął Miedźwin. - Jużci, to i owo się ludziom z mojej strony należy... Zanim setnik otworzył usta, by okazać ukontentowanie, ubiegł go w tym milczący przez całą rozmowę Odylen. Czy to wyczuwając, że ich misja (na czymkolwiek by polegała, bo właściwie jeden Przybywój wiedział, czemu wybrał sobie taką akurat asystę) kończy się powodzeniem, czy też podochociwszy sobie miodem uniósł nagle swój kubek i rzucił gromko: - No to, jak to Bolko mawia: zdrowie wasze w gardła nasze! Rodzący się przy stole entuzjazm prysł w jednej chwili i w izbie zapadło naraz głuche milczenie. - Widzisz, młody człowieku - odezwał się wreszcie po długiej chwili gospodarz tonem zimnym jak studzienna woda. - Bolko, to on jest dla mnie i dla setnika Przybywoja. A dla ciebie miłościwie nam panujący książe Bolesław Wielki. Ewentualnie możecie powiedzieć: Chrobry. * Jeżeli właścicielka uroczo chabrowych, przenikliwych i wilgotnych jak u sarny oczu znała treść rozmowy odbytej poprzedniego wieczora w miedźwinowym obejściu - a nie jest to wcale wykluczone, możecie mi wierzyć albo nie, ale O n e mają swoje sposoby by wiedzieć niemal wszystko, co się dzieje na szerokim świecie - to patrząc wczesnym rankiem od lasu na wyjazd z Korabiów Miedźwina i drużynników musiała się bardzo zdziwić. Nie sposobem w jaki Miedźwin trzymał się w siodle, ten albowiem, choć oryginalny, znajdował stosunkowo proste wytłumaczenie. Również nie miedźwinowym bagażem, złożonym z kilku śmierdzących na staję pak, w których na dodatek bez ustanku coś bulgotało, te bowiem należały do standardowego wyposażenia zawodu, który, pomimo zakazu, nadal uprawiał on pod pretekstem handlu skórami. Wielkiego zdziwienia nie budził nawet fakt, iż strawiwszy wraz z drużynnikami ładnych parę pacierzy by owe paki umieścić na końskim grzbiecie, Miedźwin zatrzymał się i przystąpił do ich rozwijania ledwie pierwszy zakręt skrył trójkę jeźdźców przed oczami patrzącej za nimi z obejścia miedźwinowej niewiasty (nie wspominając o tłumie dłubaczy łódek, ich bab, dzieciaków oraz psów i ptactwa). Ten ostatni postępek również łatwo było zrozumieć, widząc błogi wyraz twarzy Miedźwina, gdy wygrzebał on z tobołów bulgoczącą zachęcająco flaszkę i sprawdził, czy aby zawartość nie ucierpiała w podróży. Dziwnym mógł się natomiast wydawać fakt, iż Przybywój skierował się z towarzyszami w dokładnie przeciwną stronę, niż by wynikało z wczorajszych ustaleń. Zamiast skręcić w lewo, w kierunku miejsca, gdzie zostawił swój oddział, gdzie znajdował się skraj Babich Błot i gdzie się szykowano do stawienia oporu zakutym w stal emisariuszom Europy bez granic, Przybywój wybrał na rozstajach drogę wiodącą w prawo, ku ostępom Leśnej Ostrowi. Można było to naturalnie tłumaczyć pomyłką drużynnika, jednak on sam wydawał się doskonale wiedzieć, dokąd zmierza. Prowadził też pewnie, jadąc z wysoko zadartą głową i tajemniczym uśmiechem, błąkającym się po osłoniętych sumiastymi wąsami wargach; z czasem tylko oglądał się i śmiał bezgłośnie. Co do jego towarzyszy, ci postępowali ślepo za przewodnikiem, nie mając zupełnie głowy do takich rzeczy, jak kierunek jazdy. Wyleczywszy się dobytą z pakunku miksturą z bólu głowy, Miedźwin wpadł bowiem w dobry nastrój do opowieści, a że już poprzedniego dnia znalazł w Odylenie wdzięcznego słuchacza (na jakich, trzeba dodać, w Korabiach bardzo mu zbywało), dzielił się z nim klejnotami dobywanymi z przepastnej skarbnicy swych sławnych przygód. Była to niewątpliwie najbardziej udana część podróży dla młodego woja, który błyskawicznie zapomniał o zachowaniu przystojnego dystansu wobec pogańskiej nomenklatury i przez dobre pół dnia chłonął te opowieści z otwartymi z wrażenia ustami, już wyobrażając sobie, jaki efekt sprawi ich powtórzenie na co bardziej urodziwych gnieźniankach. Nieraz słuchał i w stolicy o przygodach sławnego pogromcy upiorów i duchów, który przed kilku laty niefortunnie naraził się kniaziowi (mniejsza o to, czym; wypominanie tego w obecnej sytuacji, jak słusznie uznał Przybywój, byłoby doprawdy niedyplomatyczne) i musiał opuścić stolicę w trybie przyśpieszonym. Jednak słuchać opowieści o nim w gospodzie, a słuchać ich z ust samego bohatera było różnicą nieporównaną i niewątpliwym zaszczytem - zwłaszcza jeśli się, jak Odylen, nie było zbyt drobiazgowym i biegłym w rachunkach. - Każda jedna potwora swojego pogromcę znajdzie - perswadował Miedźwin. - Każda! Ale, ba, czegóż to nie trzeba dokazać! Koszt uzyskania, wiesz, co to takiego? Odylen zaprzeczył tylko ruchem głowy. - Boginki leśne, mamuny, na ten przykład. Wiesz, co trzeba zrobić? Zaś by tam, skąd byś mógł wiedzieć. Ugryźć! A nie byle gdzie, tylko właśnie tam, gdzie trzeba. I w porę, bo jak nie, to ubije, nim się poznasz. I nie tak, o, tylko z wyczuciem. Poszeptać, poszeptać, aż znienacka, jak się wzruszy - ooo! - Miedźwin wykonał gwałtowny ruch głową, od biedy mogący służyć zademonstrowaniu wszystkiego. - I już jest niegroźna, jak zwykła białka. Ba, pamiętam... Tu wartki potok wspomnień porwał opowieść w inną stronę, chwilowo uniemożliwiając Miedźwinowi objaśnianie związku, jaki zachodził pomiędzy kosztem uzyskania, a zademonstrowanym przezeń sposobem oswajania leśnych boginek. Młody, dbając by nie uronić żadnego szczegółu, zasłuchał się więc tak, że nie protestowałby nawet, gdyby dowódca prowadził go w sam środek bagniska. W istocie zresztą marszruta wybrana przez Przybywoja wydawać się mogła niewiele lepsza, albowiem znajdująca się u jej końca Leśna Ostrów, o czym książęcy setnik doprawdę powinien wiedzieć, została niedawno ogłoszona miejscem integracyjnego zjazdu antyksiążęcej opozycji, zwanej w oficjalnych dokumentach książęcej kancelarii pogańską reakcją. Ponieważ reakcja owa odegra w naszej historii pewną rolę, przedstawmy ją tu w zwięzłych słowach, pozostawiając trójkę naszych bohaterów wędrujących leśnym duktem. Każdy władca ma opozycję, miał swoją i Bolko, nie było w tym fakcie niczego dziwnego - tym bardziej, że wbrew bajdom niektórych naiwnych historyków, knęź trzymał poddanych dość krótko i naprawdę trudno go było lubić. Zresztą jeżeli doczytałeś, drogi czytelniku, naszą opowieść aż dotąd, niechybnie sam już doszedłeś do wniosku, że dzisiejsze podręczniki nie są wiele warte i dość zasadniczo rozmijają się z przedstawioną tu najświętszą historyczną prawdą. Wracając do antyksiążęcej opozycji, stwierdzić trzeba, że to, co stanowiło o jej sile - to znaczy wcale powszechna w narodzie niechęć do państwa wyznaniowego, jak powszechnie podsumowywano książęce reformy - przesądzało także o słabości. Rzecz w tym, iż starszyznę opozycji stanowili żercy i chramowi stróże rozmaitych pogańskich bałwanów. Byli oni gotowi walczyć z państwem wyznaniowym do ostatniego tchu, ale w imieniu niczyim innym, jak tylko każdy s w o j e g o bałwana. Owych bałwanów zaś, licząc samych tylko znaczniejszych, było w kraju coś koło siedmiu (a razem z różnym regionalnym drobiazgiem ze trzy razy tyle) i ich zacietrzewieni wyznawcy za nic nie mogli się zgodzić, który z nich jest Bałwanem Największym. Zwalczali zatem siebie wzajem równie usilnie, jak nową wiarę, a procesy integracyjne polegały na doraźnych sojuszach jednego Bałwana z drugim przeciwko trzeciemu, a potem drugiego z trzecim przeciwko jednemu. W efekcie ciągłe łączenie i dzielenie się antyksiążęcych ugrupowań oraz wzajemne oskarżenia o utrudnianie integracji nie pozostawiały już pogańskiej reakcji czasu na jakąkolwiek inną działalność, chyba że uznać za takową przekręcanie imienia "Bolko" na pogardliwie brzmiące "Bolek" - za co zresztą ten ostatni rewanżował się przeciwnikom równie pogardliwym mianem popaprańców. Owi właśnie popaprańcy wraz ze swymi drużynami spływali z różnych stron kraju na Leśną Ostrów, uznając bliskość cesarskich wojsk za okoliczność sprzyjającą odebraniu Bolkowi władzy i restytucji własnych rządów. Cesarz, jak rozumowano, skoro wyżenie Bolka ze stolicy, osadzi na niej właśnie ich. Dlaczego miałby tak zrobić władca, który sam miał u siebie, by pozostać przy terminologii opozycyjnej, państwo daleko bardziej wyznaniowe od bolkowego, przyznam szczerze - nie mam pojęcia. Skoro jednak przywódcy opozycji w taki sposób zanalizowali sytuację polityczną, to widać musieli mieć do tego podstawy. Sam powrót do Gniezna, w akompaniamencie szczęśliwych szlochów uciemiężonego ludu, wydawał się w tej sytuacji sprawą pewną; pozostawało jedynie zawczasu ustalić, kto po nieuchronnym zwycięstwie zajmie jakie stanowisko. I tu, niestety, pojawiały się kontrowersje. Nagocjowano tedy zażarcie, w trakcie czego ten i ów z przybocznych, znudzony dyskusjami wodzów, brał kilku ludzi i wyjeżdżał na mały rekonensans wokół Ostrowi, wyglądając jeśli nie armii cesarza, to przynajmniej jego posłów. I tak się jakoś złożyło, że jeden z owych wypatrujących podjazdów wyjechał zza zakrętu gościńca jak w sam raz na trójkę naszych bohaterów. Słońce wisało już dość nisko nad południowym zachodem z przewagą zachodu, czyli dokładnie nad kierunkiem, z którego spodziewać się należało najeźdźców i który, zgodnie z bolkowymi rozkazami, zaryglować miał nie dość na to zadanie liczny hufiec Przybywoja. Promienie owego zniżającego się słońca raziły zaś jego samego w tej chwili dość mocno w oczy, toteż w pierwszej chwili nie zauważył rozwijającego się przed nimi półksiężyca wojów. Tym bardziej nie był do tego zdolny Odylen, który sam nie wiedział już, co bardziej podziwiać: czy moc bohaterskich czynów, jakich dokonał w życiu Miedźwin, czy też fakt, iż pomimo znacznego uszczuplenia swego bagażu wciąż trzyma się on w siodle, choć bezustannie sprawia wrażenie, jakby właśnie z niego spadał. Przybywój zorientował się w sytuacji dopiero, gdy przeciwnicy znaleźli się tak blisko, że można by do nich dorzucić szyszakiem. Ani przez chwilę nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia - gdyby nie co innego, za dowód wystarczyłyby pełne wrogości miny i postawy wojów, którzy rozpoznawszy na nim i Odylenie książęcą barwę dobyli mieczy nie czekając nawet rozkazu. Pomimo to setnik nie zwolnił ani nie przyśpieszył tempa jazdy, nie sięgnął także po broń. Po prostu jechał na pewną, zdawało się, zgubę, wiodąc na nią w dodatku nieświadomych niczego towarzyszy. Było to zachowanie na tyle nietypowe, że pogańskim reakcjonistom głupio się jakoś zrobiło atakować. - Arab, rozumiesz - opowiadał tymczasem Miedźwin Odylenowi, zgoła niczego nie zauważając. - Do wioski do nas przyjechał, niby za handlem, a w rzeczy na prześpiegi. Wiesz, co to Arab? - Nijak nie wiem, panie Miedźwin. - No. Więc właśnie taki, co nie wiesz. Łaził i wypytywał, jak mu tam po ichniemu było, Ibram... Imbir? Bogać, jakoś cudacznie, w każdym razie. - Miedźwin zachichotał nagle i machnął do jednego z nadjeżdżających wojów, jakby go brał na świadka. - Cięgiem tylko pytał i pytał, gdzie jaka droga, a co tam za ludzie żyją, a jak to robią, jak tamto... i co mu kto powie, zaraz do księgi pisze. To my się z kumplami wzięli, siedliśmy przy dzbanie, i takeśmy mu nagadadali, że co sobie pomyślę... (tu znowu zaniósł się dusznym chichotem). A ten wszystko zapisuje i cieszy się jak głupi, ja tu was, powiada, w przewodniku umieszczę, to już cywilizowany świat będzie o was wiedzieć, jak się należy. A ty gdzie, kpie, z tym żelastwem? - ryknął nagle. - Chcesz komu oko wydłubać, kobyli łbie? Zbity z tropu wojak zastygł w niezręcznej pozie, oglądając się bezradnie na swoich. - Na Dadźboga - mruknął któryś z pogan w zapadłej nad drogą ciszy. - Taż to Miedźwin, we własnej osobie... - Prawda li, Miedźwin! Onże sam. - Ha? Pewnie, że sam, durnie pancerne. A wy co, zamiast w polu, kiedy wróg wam chałupy plądruje, wolicie przejezdnych straszyć po gościńcu? Brać mi zaraz precz te szpikulce, bo kuśki i jajce na pergamin wysuszę, jednym zaklęciem! Groźba, w połączeniu z powszechnie znanym imieniem jej autora, wywarła piorunujące wrażenie. Napastnicy zmieszali się, ten najbliższy wycofał niepewnie o dwa końskie kroki. Przybywój, stwierdziwszy błyskawiczne zniknięcie przystawionych już do jego szyi mieczy, obserwował zażartą walkę na obliczu dowódcy pogańskiego oddziału. Z jednej strony okazana przez podwładnych bojaźń wymagała od niego szybkiej interwencji, z drugiej wszakże dowódca równie jak jego ludzie nie miał ochoty sprawdzać po sobie, co to takiego pergamin. - Już tam nas niechajcie, panie Miedźwin - odezwał się ten stojący najbliżej, tonem nieomalże przymilnym. - My prości wojacy, na manierach się nie znamy, ale Polacy z nas dobrzy, poganie z dziada pradziada... - Ha! - Miedźwin wziął się pod boki, usatysfakcjonowany okazanym mu szacunkiem. - Jak poganie, to co się tu czaicie po głuchym boru, zamiast czarnych z kraju wyżenąć? Ja, stary, mam to za was robić?! - Nie czaimy się! Wcale nie, panie Miedźwin - zabrzmiały wśród pogańskich reakcjonistów liczne oburzone głosy. Zanim jednak zdołali przystąpić do szczegółowych usprawiedliwień, ich dowódca, stwierdziwszy, iż zagrożenie użyciem straszliwego czaru zmalało, postanowił przypomnieć o sobie. - Witajcie, panie Miedźwin, że tak powiem: szyszakiem do ziemi, po staropolsku! - zaczął, wysunąwszy się wprzódy nieznacznie przed swoich ludzi i odchrząknąwszy. - Wybaczcie nam, aleśmy was nie poznali, a że ci tu dwaj w bolkowych barwach, stąd i nieporozumienie... - Ci dwaj są ze mną - rzekł Miedźwin protekcjonalnie i machnąwszy ręką na Przybywoja dodał: - Stary znajomy, tedy mu te bolkowe łachy wybaczam, zawsze mu zresztą rozumu nie stawało... A wy tutaj co, mości drużynniku, jakże ci tam... - Darzysław, panie Miedźwin. My z drużyny braci Chudywojów, co się na Ostrowii z resztą opozycji integrują, żeby razem z Niemcami czarnych precz wygnać i wartości pogańskie restytuować. Ale że to, widzicie, sprawy się przedłużają, bo integracja nie postępuje przez onych agentów Bolka, co się między porządnymi poganami przyczaili, a i cesarza czegoś nie widać, i wszystkie na Ostrowiu jeno siedzą, a maślacze i piwo piją, dziczyzną zagryzając, tedy wzięli my się na podjazd, żeby całkiem pola nie zależeć... - Słuszna, słuszna - przerwał mu Miedźwin, wyraźnie ożywiony na wzmiankę o maślaczach i piwie. - I ja tak myślę, że przede wszystkim trza się szybko zintegrować, bo bez tego ani rusz. Jako żywo, gdyby nie ta potrzeba, nie byłbym się z chałupy ruszał. Ale skorom się ruszył, to i dość już tego gadania! - Takci jest! Dość gadania - zawołali chórem poganie, rozumiejąc zgodnie, że Miedźwin, mówiąc o gadaniu, ma na myśli niekończące się negocjacje ich wodzów. - No, i na co czekasz? - zirytował się Miedźwin na Darzysława, gdy okrzyki już przebrzmiały, a nadal nie działo się nic. - Jużeś nas przecie znalazł! Darzysław stał z cokolwiek niemądrą miną, bo w rzeczy samej niezbyt wiedział, co robić. Nie czekając, aż ten problem rozstrzygnie, Miedźwin zawołał: - Na Ostrów, do obozu! Ten tutaj drogę pokaże - i machnął rozkazująco ręką, odrobinę za mocno, gdyż oślizgnął się od tego zamachu w siodle i o mało co nie poleciał na ziemię, tym razem na dobre. Szczęściem Odylen zdążył przytomnie podtrzymać Miedźwina, zanim najbliżsi z reakcjonistów nie doskoczyli pomóc mu się na powrót umościć w siodle. Miedźwin nie podziękował; zgoła nie zauważywszy ani swego upadku, ani, co za tym idzie, pomocy, powtórzył gromko "na Ostrów", budząc ożywienie i entuzjazm wśród pogańskich wojów, którzy samorzutnie zaczęli formować się w marszową kolumnę. Przybywój zdążył zauważyć, że szczególnie aktywny był w jej formowaniu i prowadzeniu ów młody woj, któremu jeszcze przed chwilą Miedźwin groził wysuszeniem na pergamin. Darzysław spoglądał na ową samorzutną akcję z nieopisanym zdumieniem, porażony faktem, iż w jednej sekundzie z przywódcy strącony został przez Miedźwina do rangi zaledwie "tego tutaj", który ma jedynie pokazywać drogę, a jeśli nie pokazuje - też żaden problem, pokaże kto inny. Zanim powziął decyzję, jak się do tego ustosunkować, kolumna pod komendą Miedźwina jechała już do obozu. - Ano, co robić, Darzysławie - rzucił do niego tonem filozoficznej zadumy Przybywój, przejeżdżając mimo byłego dowódcy, zdruzgotanego łatwością, z jaką wszyscy jego ludzie przeszli pod komendę sławnego, to fakt, ale przecież ledwie co spotkanego zaklinacza. - Z nim tak zawsze. Pocieszcie się, że nie wy jedni dziś stracicie mir u podwładnych. - A, to wy, Przybywoju? - teraz dopiero rozpoznał drużynnika. - No tak, i już setnik. Tego się po was mogłem spodziewać. Przybywój uśmiechnął się i wzruszył ramionami, na ile dało się to zrobić w kolczudze. - Było się księcia słuchać, Darzysławie, zamiast buntować. I jakeście na tych swoich Chudywojach wyszli? Darzysław machnął ze zniechęceniem ręką. - Eee... - westchnął. Po chwili namysłu jednak, by Przybywój nie pomyślał sobie, że zniechęcenie do wodzów podkopało w nim wiarę w generalną słuszność pogańskiej sprawy, dorzucił: - Poczekajcie jeszcze, niech no tylko Bezprym podrośnie... * Wieść, że na Leśną Ostrów przybywa sławny pogromca złych mocy wyprzedziła naszych bohaterów i całkowicie zburzyła rutynę codziennych negocjacji integracyjnych, w jakiej zdążył się już pogrążyć tamtejszy obóz. Ponieważ witany owacyjnie gość wkroczył do obozowiska w otoczeniu wojowników ze świty braci Chudywojów, w pierwszej chwili uznano go za ich stronnika. Tak właśnie zresztą pojawienie się zaklinacza przedstawił w zaimprowizowanej przemowie do swych podwładnych jeden z Chudywojów, przy okazji czyniąc z poparcia Miedźwina dowód, iż oferowane Chudywojom stanowisko podskarbiego absolutnie nie odzwierciedla ich rzeczywistego znaczenia na tle innych sił pogańsko - plemiennych. "Z Miedźwinem do jedności!" - zakończył swą krótką mowę jeden z Chudywojów, nie wiadomo zresztą który. Braci nigdy nie było jak od siebie odróżnić, gdyż wąsy w owych czasach nosili wszyscy. Nagłe żądanie renegocjacji omal już zawartego układu wzburzyło pozostałych pogańskich przywódców i zaowocowało natychmiastowym zerwaniem obrad - tym samym Miedźwin mimowiednie spełnił nadzieję, jakie prości woje położyli w jego zawołaniu "dość gadania". Słowa Miedźwina krążyły z ust do ust po całym obozie, wzbudzając we wszystkich pocztach jednakowy entuzjazm. Entuzjazm ten zresztą, jak na razie, uchodził całkowicie uwagi wodzów. Większość z nich nie miała głowy do niczego, zajęta intensywnym knuciem, jak tu pogrążyć konkurentów, nadmiernie wzmocnionych przybyciem nieoczekiwanego gościa. Samych zaś Chudywojów pochłaniało bez reszty biesiadowanie z Miedźwinem i praca nad pozyskaniem go dla swoich celów. Początkowo zresztą wydawało się, iż praca ta przynosi oczekiwane skutki. Miedźwin łaskawie przyjął oferowane mu jadło i napitki, a nawet odwzajemnił hołdy, jakich mu nie szczędzili gospodarze, zdawkową pochwałą znanych po obu stronach puszczy politycznych talentów braci. Uradowani miedźwinowymi słowami Chudywoje zapragnęli co prędzej powtórzyć je wojakom, którzy samorzutnie gromadzili się coraz liczniej na placu przed wodzowskimi namiotami. Pod pretekstem zadbania o lepsze napitki wymówili się na chwilę od stołu, zostawiając gościa w towarzystwie jednego z pomniejszych pogańskich kapłanów, zwanego Wiesiołem. Był to błąd. Wiesiół, notorycznie lekceważony przez innych pogańskich wodzów, może i w istocie nie dorównywał im sprytem i znaczeniem. Cieszył się natomiast niekłamanym mirem wśród prostych pogan. Jako jedyny z przywódców poniósł był bowiem swego czasu rzeczywiste prześladowania za pogańską wiarę, o czym jego szeroki uśmiech, któremu zawdzięczał swój przydomek, nie pozwalał zapomnieć. Stąd też był Wiesiół jak mało kto zawzięty na bolkowych, wszystko zaś, co się tyczyło wartości pogańskich, traktował niezwykle poważnie i szczerze. Szczerze potraktował też wielokrotnie zapewnienia Chudywojów, że na niczym im nie zależy bardziej, niż żeby Miedźwin swą mediacją doprowadził wreszcie do integracji. Skoro dostojny gość zaspokoił głód i pragnienie, uznał Wiesiół prostolinijnie, najwyższy czas spełnić owo powszechnie podzielane oczekiwanie i skontaktować miediatora z resztą pogańskich przywódców. Gdy bracia, słysząc spontaniczne wiwaty na głównym placu obozu, zorientowali się w niebezpieczeństwie, było już za późno. Pokraśniały z dumy Miedźwin, wspierany pod ramię przez Wiesioła, wkraczał właśnie do namiotu nie dowierzającego swemu szczęściu Włazimira. Z dala widać było po cieniach na płachcie namiotu, jak były cześnik uwija się wokół miedźwinowego ucha. Chudywoje, znając Włazimira, nie musieli niczego słyszeć by się domyślić, iż właśnie informuje on gościa, że bracia nie są wcale rdzennymi Słowianami i że podobno kancelaria knęzia ma na nich jakieś pergaminy. Przybywój skorzystał z przeprowadzki do kolejnego namiotu, aby odłączyć się od podążającego za Miedźwinem orszaku i wmieszać pomiędzy pogan na majdanie. Z pewnym ociąganiem postępował za nim markotny Odylen; w panującym ścisku i tak nie miał już szansy doczekać się zakończenia opowieści, rozpoczętych przez Miedźwina w drodze. Przybywój natomiast, przeciskając się przez ciżbę, sprawiał wrażenie z każdą chwilą bardziej uradowanego. Pytany co chwila, czy prawda, co powiadają, że na słowo Miedźwina cała książęca drużyna opuści rychło Bolka i przyjdzie bronić wiary przodków, potwierdzał ochoczo i dodawał od siebie, żeby się nie rozchodzić, bo jak zna przesławnego zaklinacza, a zna go - ho, na wszystkich zakazanych bogów, od takiego otroka! - napatrzą się jeszcze tej nocy wielkich cudów i bohaterskich czynów. W końcu zdołał przecisnąć się na skraj zatłoczonego placu, gdzie zasiadł wygodnie pod grubo ciosanym słupem, jednym z dwóch przytrzymujących rozciągnięty nad majdanem wielki, nieco już spłowiały transparent "Bolek do Kijowa!". Transparent ów rozpięli ludzie Wiesioła zaraz na samym początku wiecu, gdy zjeżdżający na Ostrów poganie pełni byli jeszcze animuszu, zatraconego potem podczas długich dni bezowocnych sporów wodzów. Obecnie jednak, na oczach drużynników, animusz ów powracał z nieprzepartą siłą. W całym obozie nie było już człowieka, który nie szykowałby się na jakieś wielkie wydarzenia. Nieustannie cytowano słowa "dość gadania", do których coraz to dorzucano nowe relacje: jak to Miedźwin natarł uszu Chudywojom, jak chlusnął w oczy Włazimirowi miodem, którym ten go sobie usiłował zjednać (miód był po prostu żenująco cienki, ale opinia publiczna wolała dostrzec w onym chluśnięciu karę za utrudnianie integracji), jak wreszcie karcił kolejnych skłóconych przywódców. Nic innego nie mogłoby bardziej rozbawić ani uradować stęsknionych za integracją wojów, toteż wysiłki jednego z zauszników Włazimira, który usiłował w pewnej chwili upowszechnić sensację, jak naprawdę nazywała się babka Miedźwina, nie dały zgoła żadnego efektu, poza kilkoma głuchymi plasnięciami. Zginęły one w ogólnym rozgardiaszu, biciu styliskami bojowych toporów w tarcze i entuzjastycznych okrzykach. - Panie setnik, co to z tego będzie? - dopytywał się co i raz zdumiony tą narastającą wrzawą Odylen. Przybywój odpowiadał mu tylko szerokim uśmiechem i uspokajającym skinieniem ręki. Od czasu do czasu wstawał, by podejść do ciżby po któryś z krążących gęsto kubków z piwem i miodem albo kawałków pieczystego, kiedy indziej zaś z ukontentowaniem bił dłonią po udzie i śmiejąc się pokazywał coś palcem podwładnemu. Wśród zebranych formowała się jakaś deputacja. Pośrodku uwijał się młody woj z drużyny Darzysława, cieszący się obecnie szczególnym szacunkiem jako ten, który pierwszy rozpoznał i powitał Miedźwina, a potem przyprowadził go do obozu. Perswadował on coś zajadle, wymachując przy tym rękami, aż zdołał zebrać kilkunastu towarzyszy z różnych, przemieszanych w ciżbie drużyn. Na czele owej gromadki, reprezentującej wyznawców bodaj wszystkich obecnych na wiecu pogańskich kultów, wkroczył śmiało do namiotu Włazimira, gdzie, po wściekłej rejteradzie gospodarza, Miedźwin biesiadował w otoczeniu starszyzny, rozdzielając ze swego miejsca za stołem docinki, szyderstwa i nie znoszące sprzeciwu krytyki. Deputacja znikła na dłuższą chwilę w namiocie; na majdanie zapadła taka cisza, że słychać było skwierczenie smolnych szczap, którymi przyświecano sobie w zapadłym już zmierzchu. Napięcie udzieliło się także setnikowi. Powstał z miejsca, a potem nawet lekko uniósł się na palcach, wpatrzony w wyjście namiotu. Po długiej, długiej chwili od strony namiotów poniósł się szmer, narastający szybko do dzikiego, zagłuszającego wszystko wrzasku. - Ha! - rozdarł się Przybywój, zapominając na chwilę o zachowaniu przed podwładnym należytej dystynkcji. - Wreszcie cię mam, suczy synu! Okrzyk, acz gromki, dobiegł uszu chyba tylko jednego Odylena; entuzjazm na majdanie sięgnął szczytu. Deputacja wracała na środek placu, niosąc Miedźwina na ramionach. Zaklinacz rozglądał się dumnie, zadzierając podbródek i bezgłośnie mamrocząc coś pod nosem. Od czasu do czasu pozdrawiał wiwatujących ruchem ramienia. W pewnej odległości, za młodymi wojami z deputacji, szli niedawni jeszcze przywódcy pogańskiej reakcji; jedni ze spuszczonymi głowami, inni o twarzach spurpurowiałych z wściekłości. Mimo wszystko, przytomnie nie dawali się wypchnąć z orszaku nowego przywódcy, choć chwilowo nikt nie zwracał na nich uwagi. Słowa Przybywoja, wypowiedziane do Darzysława, sprawdzały się bezlitośnie. - Prowadź! Prowadź! - wrzeszczeli poganie. Czym prędzej skoczono po tarczę. Miedźwin stanął na niej, jak na człowieka mającego za sobą długotrwałe biesiady, zdumiewająco pewnie. Zaraz też młodzi wojowie ochoczo unieśli tarczę na barkach. - Ano - odezwał się zaklinacz, po dłuższej chwili lustrowania z góry kupiącej się do niego ciżby. W jednej chwili zrobiło się cicho. - Ano, jużem wymyślił sposób na integrację. Jedyny, pewny, a innego nie ma - pochwalił się Miedźwin. - Chcecie posłuchać? Zdecydowanie chcieli. - A prosty jest, jak z łuku wyszył! Trzeba jeno, żeby wszyscy wzięli się za topory i do rana wystawili z bierwion zadaszoną halę, a w onej okrągły stół. A przy onym stole radę zawiązać, do której siądą wszyscy wodzowie, a żercy, a setnicy, kto jeno ze starszyzny - tu machnął w odpowiednią stronę ręką - nikogo aby nie zabrakło. Ani Chudywojów, ni Włazimira, nie Wiesioła, nikogo. Onych wszystkich usadziwszy, po czterech rogach czterech co silniejszych z toporami ustawić, a na jedną komendę prask! - niech słupy zetną, aby się onym cały dach na łby zwalił a ze szczętem przygniótł! Po obozie poniósł się gromki, szyderczy śmiech. Rechotali wszyscy, oprócz samych kandydatów do proponowanego okrągłego stołu; ci wszakoż robili co mogli, by zachować dobre miny, choć nawet Wiesiół na chwilę ukrył przed światem świadectwa swej martyrologii, zaciskając gniewnie usta. - Pożartowali, i dość - Miedźwin przerwał śmiechy i owacje nie znoszącym sprzeciwu gestem. Patrząc na ten gest, jak i słuchając tonu, jakim Miedźwin przemawiał, Odylen z trudem wierzył, ledwie o dzień wcześniej widział na własne oczy tego samego człowieka kulącego się pokornie przed wydzielającą mu miedźw małżonką. - Ano - podjął Miedźwin - teraz co innego będzie. Macie ninie wodza, co się nie boi nie tylko czarnych, ale i samych trans... trancen... nadprzyrodzonych mocy! Skończyło się bezczynne siedzenie, a czekanie na cesarskie hufce, na niemiecką pomoc. A sami czarnych wyżenąć, to co, nie łaska? Powiadam wam: macie ninie wodza, co nie żartuje, a takoż onym psom kota pogonimy, jako mówię... - Prawda ci jest! - rozległ się w pobliżu gromki głos. Był to Przybywój, który przecisnął się w pobliże Miedźwina i od pewnego czasu wymachiwał na jego cześć szyszakiem. - Ja wiem, ja świadczę: Miedźwin nas poprowadzi na wroga! Miedźwin się niczego nie lęka, będzie trzeba, puszczańskie demony zaklnie, a będzie trzeba, magiczny ogień skrzesa, jako zwykłe ognisko! - Poprowadzi! - podjęli triumfem zebrani. - Miedźwin nas poprowadzi! My już gotowi, prowadź, Miedźwinie! Czarnych wygonić, państwo wyznaniowe likwidować! - Owoż, czarnych wygonić z kraju pierwsza rzecz! - podjął Miedźwin, już z nieco większym trudem niż wcześniej, wziąwszy się dumnie pod boki. Wyraźnie nie uważał, aby powiedział już wszystko, co powinno być powiedziane. - Co owe robią, jak ino żrą a rezydencje sobie stawiają? A za cóż to? Za moje podatki! Ha, wiecie wy chociaż, ciemniaki zbrojne, co to takiego - koszt uzyskania? A one pogłówne, czopowe, osiowe, składowe, ciosowe, kopytkowe... Z naszej to krwawicy one rotundy i bazyliki, one grobowce a wrota zdobne po katedrach, z naszej... Temat był nośny i ciemniaki zbrojne gotowe by były słuchać o nim do rana, puszczając niezbyt życzliwe określenie mimo uszu, gdyby Przybywój znów nie popisywał się nadal siłą swego gardła: - A zabrać onym! Prowadź, Miedźwinie! - Prowadź! - ryczeli wojowie, przygłuszając wodza i zbijając go z pantałyku. - Na Gniezno! Drużyna z wami! - Na Gniezno! - Tak ci jest! - Miedźwin raz jeszcze zdołał uciszyć rozentuzjazmowanych pogan, ale w tym momencie zaschło mu w gardle. Nim mu podano dzbanek, nim zdążył go osuszyć, podrzucone przez Przybywoja hasło opanowało zebranych bez reszty. - Tak ci jest - podjął Miedźwin po dłuższym czasie, przekrzykując się z tłumem. - Wygonimy onych darmozjadów z Gniezna i całej słowiańskiej ziemi, ja, Miedźwin, wam to zapowiadam! Na one puszczańskie demony, nad którymi władzę mam, powiadam! Ale wprzódy przygotować się trzeba dobrze... - Wszyscy gotowi! - tym razem Przybywój nie musiał już nawet otwierać ust. - Gotowi, choćby w tej chwili! - Przygotować się, mówię, dobrze... - Prowadź, prowadź! Czarni do Magdeburga! Bolek do Kijowa! - Ja wam to zapowiadam! - Ej, nie słyszeliście, co Miedźwin powiedział?! - darł się Przybywój. - Do szeregów i ruszać, już, zaraz! Na Gniezno! Zabieraaaj! Zabieraaaj! Komenda Przybywoja została z miejsca podchwycona. Tu i tam zwijano stany, a częściej porywano jedynie z nich co najniezbędniejsze, niechając większości dobytku. Drużyny zaczynały samorzutnie formować pochód. - Na Trygława i Swaroga, czekać że do ranka! - wrzeszczał nad tym zamętem któryś z Chudywojów, znów nie było wiadomo, który, wspiąwszy się po ramieniu brata na słup podrzymujący transparent. - Toż na Ostrowi siedzimy, od trzech stron w bagnach, a ścieżka od czwartej nawet za dnia ledwie znaczna! - A patrzcie go, Chudywoja - odwrzasnął Przybywój, który w tym czasie znalazł się już tuż obok przywódcy. - A cóż to dla Miedźwina bagna, niby to drogi nie znajdzie? - tu Przybywój odwołał się do samego Miedźwina gestem, na który ten nie mógł zareagować inaczej, niż ruchem głowy i rąk nie pozostawiającym żadnych możliwości, że bagna to dla niego drobnostka. - Czorta tam z Chudywojami, zabieraaaj! W kilka następnych pacierzy - pogańskich, rzecz jasna - obóz zmienił się nie do poznania. Liczne ognie, jakie wcześniej paliły się na całym jego obszarze, pogasły. Przed rozrzuceniem i zalaniem ognisk pozapalano jednak od nich dziesiątki smolnych szczap, niesionych przez skupionych w długą kolumnę wojów. Kto miał konia, zajął miejsce pośrodku szyku, dla Miedźwina zaś, aby podkreślić godność wodza zjednoczonych pogan, podtoczono nawet dwukółkę. Zajął na niej miejsce z dużą ulgą, rozparty na swych zdjętych z wierzchowca bagażach. Bliskość skrytych w nich cennych, magicznych eliksirów najwyraźniej oddziałała kojąco na miedźwinowe nerwy. Pokrzepiając się co i raz z dzbana, Miedźwin od czasu wydawał z siebie przynaglające do wyjazdu okrzyki, machnięciem ręki w przód wskazując zgrubny kierunek. - Na Gniezno! Wygonić czarnych! - powtórzył, kiedy wszystko było już gotowe do drogi. Ruszyli. Włazimir biegał między wychodzącymi z obozu, łapiąc ich za kaftany i klarując z szaleństwem w oczach, że ponad wszelką wątpliwość Miedźwin jest nasłanym przez Bolka agentem a Przybywój jego drużynnikiem prowadzącym, obaj zaś mają za cel przywieść najlepszych wśród pogan do sromotnej klęski. Nawet jego właśni wyznawcy nie zwracali na te przestrogi większej uwagi. Entuzjazm wobec dokonanego po tylu latach bezskutecznych negocjacji zjednoczenia był na to stanowczo zbyt świeży. Ruszyli. Z początku gwarno, szeroko i rojno, jak na sobótkowe stado. Z czasem, im las bardziej gęstniał, a podszyt robił się grząski, gwar przycichał do szumu, chwilami milkł zupełnie, albo rozpalał się do przekleństw i kłótni, gdy od szpicy pochód musiał się nagle zbijać na cienkiej, krętej ścieżce i drużyna napierała na drużynę. - Panie setnik - Odylen po dłuższym czasie odważył się wreszcie dać wyraz gnębiącym go wątpliwościom, korzystając, że wokół przeluźniło się i nikt nie nasłuchiwał. - To co to teraz będzie? - Ano, nie słyszałeś? - Przybywój nie tracił doskonałego humoru. - Cuda będą i bohaterskie czyny. Pokaże nasz wielki, sławny Miedźwin, że jego sława psu spod ogona nie wypadła. Prawda? - tu Przybywój pochylił się z siodła ku dwukółce i w sposób zgoła nieprzystojny poklepał wodza po ramieniu. Ten w odpowiedzi potoczył jeno dokoła zmętniałym wzrokiem i powiedział coś, co zabrzmiało jak bulgotanie eliksirów w wypełniających miedźwinowe juki flaszkach. - Ja jeno pytam względem naszej zwierzchności - podjął Odylen. - Na własnych, książęcych ludzi nastawać, nie myślcie, żebym się bitki bał, aleć to przecież prosto bunt. A co książe miłościwie nam panujący względem buntowników nakazuje, to sami, panie setnik, wiecie... - Spokojnie, młody. Musielibyśmy wprzódy z całą tą zgrają dojść przez bachorze do naszego zasieku. - Do świtu przecież dojdziemy. Samiście mówili, panie setnik. - Przez takie bagnisko? Ja mówiłem? Młody, to są Babie Błota, spytaj kogoś starszego, jeśliś tej nazwy jeszcze nie słyszał. - Ano, powiadaliście, z Miedźwinem każda armia przejdzie jak po bitej drodze. Przybywój machnął lekceważąco ręką. - Mowy nie ma - uciął. - Potoną jak nic. - Potoną - ozwał się, wciąż mocno bulgotliwym głosem, Miedźwin. - Na wojnie straty muszą być. Koszt uzyskania, ot co. - Słyszałeś? Czekajcie, Miedźwin, zaraz to powtórzycie ludziom. Istotnie, uważna obserwacja skłaniała do wniosku, że rozpoczęta tak ochoczo wyprawa zaczyna grzęznąć wśród puszczy. Raz i drugi tempo marszu zamarło całkiem, tu i ówdzie nawet przyszło się cofać. Głos kroków, który niedaleko od opuszczonego obozu rozbrzmiewał dokoła szelestem traw i potrzaskiwaniem miażdżonego skórzniami podszytu, zmieniał się stopniowo w błotniste cmokanie. Z tym samym dźwiękiem wyrywały kopyta z podmokłego gruntu wierzchowce. W głębokich śladach, pozostawionych przez idących w szpicy, pobłyskiwała w blasku ogni woda. Mimo wszystko nie dało się zauważyć, by grząskość gruntu przyprawiała kogoś o głębszy niepokój. Jedynie najlękliwsi spoglądali ukradkiem na Miedźwina; ten jednak zastygł w pozie tak pełnej swady, że widok ten z punktu uspokajał wątpiących. Darzysław, który samorzutnie objął dowództwo nad szpicą, zdobył się na zakłócenie Miedźwinowi spokoju dopiero po długich wewnętrznych bojach, a i wtedy przekonany, że traci twarz. - Nijak nie sposób już dalej iść - wysapał, przedarłszy się przed oblicze wodza. - Mamy zawracać, panie Miedźwin? Miedźwin ledwie zaszczycił go nieobecnym spojrzeniem. - A co to, Darzysławie, wątpicie? - skarcił go ów młody woj, przewodzący niedawno deputacji, która prosiła Miedźwina o objęcie przywództwa. Gdy jednak przeniósł z kolei na niego wzrok, dawała się w nim zauważyć iskra starannie skrywanej obawy. - Miedźwin wie, jak prowadzi. Zaraz nam pokaże suchą drogę. - Zaraz pokaże - powtórzył po dłuższej chwili. - Ano... Tedy zawracać? - podjął niepewnie Darzysław. - Chybaście durni, Darzysławie, albo całkiem z bagnami nieobeznani - odezwał się wesoło zza pleców Miedźwina setnik. - Nie wiecie to, że bagnisko jest maź, zarośnięta poszytem jak kobiercem? Ono kiedyśmy wzruszyli ów kobierzec raz przechodząc, wracać po nim równie niepodobna, jak po zniesionym moście. Zapadła cisza, tym bardziej niezręczna, że rozmowa zaczęła mieć coraz więcej świadków. - No, czarujże teraz, Miedźwinie - rzucił głosem pełnym żmijowej satysfakcji Przybywój. - Czarujże, i to naprawdę, a nie tak jak wtedy, w Gnieźnie. Ostatnie słowa setnika jakby poruszyły jakiś ukryty w Miedźwinie mechanizm. Przez jego twarz przebiegł wyraz zrozumienia. Zamrugał kilkakroć oczami, potrząsnął ociężale głową, potem bezgłośnie poruszył wargami, jakby próbując, czy nadal są mu posłuszne. - Eliksir - wyrzucił z siebie wreszcie, unosząc się i grzebiąc niemrawo w swoich pakunkach. - Dawać mi tu eliksir. Darzysław i młody woj odetchnęli jednocześnie z nieskrywaną ulgą, a w chwilę po nim podobny dźwięk wydało z siebie kilkunastu innych, kupiących się dokoła wozu pogan. Miedźwin sprawiał wrażenie, jakby samo dotknięcie licznych flaszeczek, ampułek i kamionek, którymi po większej części wypełniony był jego bagaż, przywróciło mu energię. Pobrzękiwał nimi coraz raźniej, niektóre z wydobytych upychając po kieszeniach, inne zasię z powrotem w skórzanych worach. - Eliksir, panie Miedźwin? - odezwał się Odylen, nie pierwszy już raz w tej historii dając dowód, że ma dar odzywania się w zupełnie nieodpowiednich chwilach. - Z dwudziestu siedmiu ziół - uściślił Miedźwin, przemagając sztywność szczęki. - Mój własny wynalazek. A o! Wygrzebał z bagaży mały, pękaty flakonik i nie zwlekając, wycelował jego denkiem w niebo. Odylen, mimo młodego wieku, zdążył już był w życiu odwiedzić liczne gospody i popróbować napitków, jakich nikt poza książęcym drużynnikiem po służbie nie odważyłby się wlać do gardła, włącznie z na poły legendarnym bagiennym samogonem nadbiebrzańskich smerdów. Mimo to nie zdarzyło mu się jeszcze w życiu widzieć człowieka, którego by trzęsło i telepało równie straszliwie, jak się to po zażyciu magicznego eliksiru działo z Miedźwinem. Zaklinacz zzieleniał, spurpurowiał, wybałuszył okrutnie oczy, a żyły na fioletowiejących z wolna skroniach nabrzmiały mu niczym sznury. Zdawało się już, że pękną, kiedy Miedźwin świszczącym głosem zdołał wreszcie wyrzucić z siebie jakieś niezrozumiałe zaklęcie, po czym jego twarz z wolna wróciła do normalnej barwy i jedynie roszący ją grubo pot zaświadczał o przebytym paroksyzmie. Odetchnąwszy ciężko, zaklinacz opadł plecami na swe pakunki i przymknąwszy oczy, zastygł w bezruchu. Nie zdołała go zeń wytrącić nawet strzała, która nadfrunąwszy z szelestem z mroków nocy wbiła się w belki wozu, o kilka cali od leżącego. - Bywaj tu! Bywaaaj! - rozległy się dookoła paniczne okrzyki. Zebrani wokół wozu odskoczyli, zderzając się w ciżbie. O obronie nie było nawet co marzyć. - Niech który baran tylko wzniesie miecz, a żywa noga z was nie zostanie - odezwał się z ciemności dźwięczny, kobiecy głos. Nikt nie wzniósł miecza. Z mroku, od strony szpicy, nadchodziła ubrana w suknię z liści i mchów złotowłosa dziewczyna. Na oko zdawała się młódką, choć nie trzeba było zaklinacza, by się domyślić, że wyliczanie jej wieku byłoby zachowaniem nader nierozważnym. Równie, jak niestosowny wydał się kontrast pomiędzy uroczymi, chabrowymi i jakby lekko wilgotnymi oczami, a kipiącą złością, znaczną w gniewnie zaciętych ustach i w ułożeniu dłoni, zaciśniętych na drzewcu włóczni aż do zbielenia kostek. - Babie Błota, Młody - westchnął w zalegającej ciszy Przybywój. - Spytaj kogoś starszego, jeśliś tej nazwy jeszcze nie słyszał. - Gdzie on jest? - rzuciła przez zęby nadchodząca, niezbyt potrzebnie, bo struchlali wojacy i tak rozstępowali się, tworząc przed leśną boginką jakby ulicę, wiodącą wprost do Miedźwina. Przez dłuższą chwilę wydawało się, że lekka, błyszcząca włócznia przyszpili go zaraz do wozu. Właścicielka broni poprzestała jednak na szturchnięciu leżącego w brzuch. - Bogini - odezwał się Miedźwin, rozwierając powieki. - Czy ktoś ci to już mówił, że jesteś piękna? Mamuna parsknęła wściekle. - A owszem. Był taki jeden, wieprz oparszywiały. Czego to on nie mówił! Zapomniałeś już, świński bobku? - Ruta! - Miedźwin poderwał się radośnie, zręcznym balansem ciała ommijając wymierzony w jego brzuch grot włóczni. - Kochana, to naprawdę ty? - Ruta, suczy chwoście?! Teraz to ja jestem tylko Ruta? A wtedy co byłam? Driada leśna?! Sylfida?! - Królowo! Bogini... - Zaraz będziesz miał boginię, obrzępalcu, jak cię w rzyć kolnę! - Ruta, tylko bardzo cię proszę - Miedźwin nieoczekiwanie zdobył się na niezwykle rzeczowy ton - nie rób scen przy drużynie. Wszystko ci mogę wyjaśnić. - Nic nie musisz wyjaśniać! Póki była z leszymi sprawa, pótyś się łasił, zaklinał, a słodkie oczy robił, jak do miodu. Zależało ci. A potem co? Kinąć głupią, nawet nie podziękować za pomoc, i nazad do żony, do chałupy? - Ech, Ruta. Gdybyś ty mogła wiedzieć... - Tylko mi tu nie zaczynaj znowu - ostrze włóczni poderwało się gwałtownie, niemal opierając o kaftan zaklinacza. - Ruta, czy ty naprawdę chcesz prać nasze brudy przy nich wszystkich? - Ciebie spiorę, baranie - oznajmiła boginka, popierając tę zapowiedź stanowczym gestem. Jednak ton jej głosu zdążył już zauważalnie złagodnieć. - A dobrze - wypalił w końcu Miedźwin dramatycznie, rwąc na piersi kaftan. - No, pchnij! Nie chcesz wiedzieć, nie raczysz wysłuchać, to pchnij! Na co czekasz? - Zdążę - mruknęła boginka, opierając włócznię przy nodze. - I tak nikt stąd nie ucieknie, a już ty najmniej - dorzuciła złowrogo. - Powiedz - Miedźwin westchnął głęboko, poprawiając odzież - co ty myślisz, że po co ja tutaj przychodzę? Kogo tu mogłem szukać? - Czort wie, co tam kiedy chłopu do łba strzeli - ton boginki znamionował głębokie doświadczenie i znajomość tematu. - Za lasem znowu jakaś wojna, zasiek postawili, wczoraj go szturmowali cały dzień. Ot, bawią się chłopy, jak to one, i ty pewnie z nimi, co? - Ja nie. Oni - Miedźwin zawinął dokoła rękawem - owszem. Ja tu jestem w swoich sprawach, a ci się tylko przyłączyli. Ruta, no pomyśl, po co innego ja bym tu przychodził? Kogo bym tu mógł szukać, jak nie ciebie? Naprawdę myślisz, że mogłem zapomnieć o... o tym wszystkim? Boginka milczała, na wszelki wypadek nie rezygnując z pełnego powątpiewania wyrazu twarzy. - Dobrze, patrz. Ten tutaj, to jest Przybywój. Książęcy drużynnik i setnik, kto go zna. Persona. Wszyscy wiedzą, że w życiu jedno kłamstwo nie splamiło mu ust. No, spytaj go. Przybywój pokraśniał lekko, nabierając nieznacznie tchu. - Też mi coś - Ruta wzruszyła lekceważąco ramionami. - Z dala mi od niego pachnie tymi nowymi, jak im tam... - I tu się właśnie mylisz, Ruta. Ci tutaj wszyscy ludzie to prawi poganie, idą z mieczem w garści stare porządki w puszczy restytuować. Obiecałem im przy okazji posłużyć za przewodnika, ale sama pomyśl: toż gdybym cię spotkać nie pragnął, po co bym się tu zapuszczał? Ruta, tyle czasu czekałem na taką okazję... - Do nich nic nie mam. I tak tu potoną, jak byli tacy głupi, żeby przyłazić. Ale tobie tak lekko nie daruję... Miedźwin zbliżył się nieznacznie do boginki, mimo niewątpliwie błogosławionego działania eliksiru wciąż jeszcze chwiejnym krokiem. Tym razem ostrze włóczni nie drgnęło. Miedźwin postąpił jeszcze o krok. - Jak sobie życzysz. Jak sobie życzysz, nic dla siebie nie chcę. Ale zauważ, odważyliśmy się wejść na bagna, żeby zażyć z mańki bolkowych wojów w zasieku. Same prawe pogany, co masz do nich? Było wolno, to znosili wam oblaty, czcili, a niektórzy jeszcze i teraz, choć knęź każe za to zęby rwać. Potopią się, to tylko radość dla tych, no wiesz... Kto jak kto, ale wy im chyba nie macie powodu pomagać? Poganie wsłuchiwali się w tę perswazję z zapartym tchem. - Mnie tamci nie przeszkadzają - wzruszyła ramionami boginka. - W grodach przecie siedzą. Byle w te swoje dzwony tak nie dzyndzolili, bo dziewczęta mi się płoszą od hałasu. A na Babie Błota się nie wchodzi, niby to nie wiedzieliście? Miedźwin nieoczekiwanie postanowił zmienić temat. - Ruta, a pamiętasz? - odezwał się, tym razem tak cicho, że ledwie najbliżej stojący ułowili coś uchem. - Na mchu pod drzewami, wtedy? Pamiętasz? - Cicho bądź! - teraz w głosie mamuny zdumienie walczyło o lepsze z rozbawieniem. - Będziesz tak gadał przy drużynie? - To zabierz mnie gdzieś dalej - Miedźwin znowu zbliżył się o jeszcze jeden chwiejny krok, zniżając głos do szeptu. Potem o jeszcze jeden. Ni stąd, ni z owąd trzymane w pochodzie łuczywa nagle zaczęły jakimś magicznym sposobem przygasać. Płomienie kuliły się w błękitne, fosforyczne mżenie, niknęły. Nie czekając nawet, aż znikną całkiem, wojowie zaczęli spuszczać wzrok bądź w zadumie wpatrywać się w ciemną gęstwę po bokach. Odylenowi wydało się, zanim przestał cokolwiek widzieć, że Miedźwin raptownie pochyla głowę ku zbiegowi szyi i ramienia leśnej boginki. W ciemności rozbrzmiał perlisty, kobiecy śmiech. * Potem w ogóle nic już nie było widać ani słychać, prócz prowadzonych wokół dziewczęcymi głosami urywanych rozmów w niezrozumiałym języku. Jedynie z tonu można było w niektórych słowach domyślić się komend. Któryś z tych głosów nakazał wojom, by szli gęsiego, trzymając się za pasy albo drzewce broni. Gdzieś z przodu zalśnił chwiejny, bagienny ognik; zadrgał, a potem zaczął się poruszać, klucząc między drzewami, lawirując w gęstwie, podczas gdy długi, sapiący i hałaśliwy wąż ludzki postępował za nim, szepcząc zaklęcia i przyzywając opieki wszystkich możliwych pogańskich bożków. Z ubolewaniem nad podupadającym morale opozycji trzeba tu przyznać, że ten i ów dołączał do nich na wszelki wypadek także imiona Ojca, Syna i Ducha. A potem gdzieś z boku zabrzmiał znowu perlisty kobiecy śmiech. A potem jeszcze raz, tylko, że wtedy było to już gdzieś daleko z tyłu. A długo, długo potem ognik na czele pochodu zaczął niknąć. Czerń, w jakiej brodzili, nabrała z wolna barwy granatu, zaczęła rozjaśniać się do błękitu, wreszcie przeszła w zwykłą, przedporanną szarówkę. Gdyby nie brak Miedźwina, można było pomyśleć, że wszystko, co właśnie przeżyli, było snem. - No cóż - rzekł setnik do wojów, którzy zziębnięci i zmęczeni długą wędrówką przez bagna, a bardziej jeszcze długotrwałym strachem, rozsiadali się dokoła na trawie i korzeniach drzew. - No cóż, Miedźwin nas przeprowadził, a sam został. Koszt uzyskania, jakby on sam powiedział. Jakież to smutne. Nikt nie odpowiedział. - Jakież to smutne - powtórzył do siebie Przybywój, nie mogąc powstrzymać rozjaśniającego mu twarz uśmiechu. Znowu nikt nie odpowiedział. Poganie patrzyli po sobie osowiali. Pozbawieni przywódcy, nie wiedzieli całkiem, co ze sobą zrobić. Nie wiedział tego także młody drużynnik. - Panie setnik? - odezwał się w końcu. - To i co teraz? - Co? Świta już, czas by było coś zjeść - orzekł rzeczowo Przybywój, otrząsając się z rozmarzenia. - Zdaje się, że do skraju lasu tylko krok, a tam zaraz nasz zasiek. Setnik pieszczotliwie poklepał po pysku wierzchowca, którego przez całą drogę prowadził za uzdę i podszedł do strzemienia, szykując się wskoczyć na siodło. - Zbieramy się, Młody - zakomenderował, widząc, że podwładny, zamiast postępować z jego ślady, sterczy niczym słup, wpatrzony tępo w stronę, z której nadeszli. - Ej, powiedziałem zbieramy się! Ogłuchł? Odylen nie drgnął ani się nie odezwał. Nie był też jedynym, który wgapiał się w puszczę. - O nie - powiedział głośno Przybywój, tknięty strasznym przeczuciem. Po czym, zebrawszy się na odwagę, by stanąć oko w oko z rzeczywistością, odwrócił się powoli. Niestety. Przeczucie go nie myliło. Nie można powiedzieć, żeby Miedźwin wyglądał kwitnąco. Prawdę mówiąc, sprawiał wrażenie wycieńczonego. Poruszał się powoli, niepewnie, jakby na ugiętych nogach. Ale szedł, z daleka dając znaki, by byli cicho. Z całą pewnością nie był widmem. Jeśli nawet ktoś miałby co do tego wątpliwości, rozwiać je musiał wigor, z jakim zaklinacz sięgnął po drewnianą flaszę z miodem, podaną mu przytomnie przez jednego z wojów, gdy wreszcie się do nich zbliżył. - Sza! - rzucił najpierw nie znoszącym sprzeciwu tonem, tłumiąc tym w ostatniej chwili rodzącą się w gardłach wojów owację, po czym przytknął butelkę do ust i opróżnił ją starannie. - Sza! - powtórzył pewniejszym już głosem, siadając na omszałym, przewróconym pniu. - Tylko mi tu żadnych wrzasków nie robić. Kraj lasu o dwa kroki, a zaraz za nim wrogi zasiek. - Hm, cóż - odchrząknął Przybywój. - No, to my już chyba sobie pojedziemy. Zbieramy się, Młody. - Ejże, mości setniku! Jakżeż to? Takeście chcieli cudów i bohaterskich czynów, a teraz, kiedy właśnie na nie pora, myślicie uciekać? - Kto by tam uciekał? Myślałem tylko, że już na dziś wystarczy... - O nie - Miedźwin wydobył z kieszeni ampułkę z jakimś magicznym świństwem i jednym zdecydowanym ruchem połknął jej zawartość. Skrzywił się okrutnie, otrząsnął, splunął na podszyt u swoich stóp. Wokół rozniósł się przenikliwy zapach ziołowej tynktury. - Jakżeż niby, khy, khy - odkaszlnął i podjął, tonem jeszcze pewniejszym, niż przed chwilą. - Jakżeż to, wystarczy? Samiście zapowiadali. Teraz Miedźwin was poprowadzi na wroga. Miedźwin się niczego nie lęka, będzie trzeba, puszczańskie demony zaklnie, a będzie trzeba, magiczny ogień skrzesa, jako zwykłe ognisko. A wy setniku nagle się zabieracie? Nie chcecie chyba, by któryś z obecnych tu wojów pomyślał, żeście ino z przebiegłości do pogańskiej sprawy przystali, i żeby was na odchodne poczęstował żelazem? - Żartujecie sobie, Miedźwin - mruknął niepewnie setnik po chwili namysłu. - A żartuję. Jeszcze. Wiecie, setniku, jako stary wojak, jak to się żartuje tuż przed szturmem, kiedy nie wiadomo, kto żywy powróci... Dłoń Miedźwina namacała kolejną z upchanych po kieszeniach ampułek z eliksirem i wydobyła ją na światło dzienne. - Mało kto powróci, obawiam się - rzekł przytomnie Przybywój. - Zasiek solidny, a w środku cały mój hufiec. Dobrzy wojacy, książęca drużyna, z zaskoczenia ich nie wziąć. Oj, lelum, lelum, ile to się krwi bratniej poleje... Miedźwin połknął kolejny eliksir. Potem nabrał głęboko powietrza, chuchnął, zatrzepotał powiekami i przeciągnął się, jakby obudzony ze snu. - Cóż, taka dola - oznajmił filozoficznie. - Koszt uzyskania, rzekłbym. Za to hyr pójdzie o setniku Przybywoju, co to się był wrócił na słuszną sprawę. Pewnie, w karierze mu to nie pomogło, ale za to sława! Odylen skurczył się, usiłując sobie przypomnieć, od której strony książęcy siepacze zwykli byli zaczynać obdzieranie ze skóry. Przybywój westchnął tylko głęboko, zaglądając Miedźwinowi głęboko w oczy. Nie były to już te same oczy co wcześniej, podkrążone i mętne. Lśniły dziwną, niezdrową gorączką, źrenice zwężały się w pionowe szparki, niczym u kota. Cokolwiek było w miedźwinowych eliksirach, działało. - Świta zaraz - zaklinacz podniósł się z pniaka, tak sprężyście, jakby świeżo powstał z łoża po gruntownym wypoczynku. - Czas sprawiać szyki. Wiesiół? - Tumci! - odezwał się przyciszony, dyszący przejęciem głos. - Na prawe skrzydło. Chudywoje - na lewe. Ja pójdę pośrodku, a nasz setnik przede mną, iżby go dobrze z zasieku widziano. Dojść cichcem do skraju lasu, a tam się zatrzymać i czekać mego sygnału. - A sygnał jaki będzie? - zapytał Darzysław. - Jużeśmy o tym mówili. Zresztą nieważne. Taki będzie, że go nikt nie przegapi. Na pewno. W kilka chwil szeregi były sprawione. Uważnym krokiem poganie ruszyli w ciszy ku skrajowi lasu. Przybywój milczał nieprzenikniony. Odylen chrząkał co i raz, trąc nerwowo pięścią poranny zarost. Wiesiół promieniał szczęściem. Miedźwin z każdym krokiem miał na twarzy wyraz coraz większego skupienia. Przymrużał oczy, marszcząc przy tym czoło, jakby spoglądał bardziej w samego siebie, niż pod nogi. Stanęli w końcu na krawędzi lasu, kryjąc się za pniami ostatnich drzew bądź w krzakach. Rozległy wrogi obóz u ich stóp zdawał się uśpiony. Pierwsze promienie wschodzącego słońca zalśniły na szczycie zatkniętej w ziemię chorągwi. Odylen obrócił się do Miedźwina i w jednej chwili zapomniał o ogarniającym go lęku. Miedźwin stał z rozłożonymi szeroko rękami, niczym żerc nad wieszczbą, z przymkniętymi oczyma. Po skroniach ściekał mu pot. Wargi poruszały się rytmicznie, ale zaklęć nie sposób było dosłyszeć, nawet w takiej ciszy, jaka zapadła teraz nad skrajem lasu. Z początku zdawało się, że to tylko złudzenie, gra słonecznych promieni w porannej mgle. Młody drużynnik przetarł oczy. Nie, to nie było złudzenie. Między rozstawionymi szeroko dłońmi zaklinacza snuła się wyraźna, świetlista nić. Grubiała z wolna, nabierała blasku. Zaczynała się wybrzuszać pośrodku, na wysokości miedźwinowej piersi, jakby wyrastała na niej niekształtna, ognista bulwa. Bulwa wielkości buraka, wielkości dyni, wielkości przydrożnego kamienia; rosła. Rosła coraz szybciej. Miedźwin sapał ciężko, snując z palców ognistą, magiczną przędzę. Aż wreszcie, gdy ognista kula stała się tak wielka, że niemalże zaczęła go zasłaniać - zdecydowanym ruchem podniósł nagle obie ręce, zamachnął się, aż kulą szarpnęło na świetlistych niciach - i z rozmachem cisnął nią przed siebie, jakby miotał głazem z procy. Wojowie wstrzymali oddech. Płomienna kula, nabierając z każdą chwilą szybkości, runęła na nieprzyjacielski obóz. Wprost na zatkniętą pośrodku niego cesarską chorągiew. Trawa na jej drodze i po bokach wykładała się łanem, przytłoczona niewidzialną siłą. W porannej ciszy poniosło się od strony obozu przenikliwe, rozedrgane: - Hilfe! Okrzyk ten zginął w ryku, jaki zgodnie wydarł się ze wszystkich pogańskich gardeł. - Bij, zabij! - rozdarł się przeraźliwym, radosnym wrzaskiem Przybywój. - Wartości pogańskich bronić! - zawtórował mu Wiesiół. - Scheise! - odpowiedziały pojedyńcze krzyki z obozu. Boginki nie zmyliły drogi. Wyprowadziły ich dokładnie na Przybywojowy zasiek, jak było umówione. O to, czy po drodze między lasem a zasiekiem nie ma jeszcze przypadkiem obozu olegających go niemieckich wojsk, nikt po prostu nie spytał. Wezbrana fala wojów ruszyła do szturmu. Potem nie było już wiele słychać; tylko potężny trzask, jakby w środek nieprzyjacielskiego obozu trafił piorun, sypiąc na wszystkie strony fontanną iskier. Ognista kula eksplodowała w wieloramienny fajerwerk, sypiąc odłamkami w oczy zaspanych obrońców. Huk odbił się od ściany lasu i od przeciwległego do niej zasieku, powrócił echem, a potem utonął we wrzasku setek gardeł, tupocie nóg, szczęku oręża, łoskocie przewracanych namiotów i wszystkich możliwych odgłosach bitwy. Jeden tylko Odylen, nim popędził za innymi do bitwy, stał przez dłuższą chwilę, porażony niezwykłością widoku, jaki rozciągał się przed jego oczami. - O ja cię kręcę - powiedział wreszcie pełnym zachwytu tonem, głośno i dobitnie. * - Nie ma co, Przybywoju, świetny plan - cześnik Mieczysław klepał go z uznaniem po ramieniu. - Godny setnika bolkowej drużyny. Tu zasiek, tu obejście - cześnik w zadumie złożył palce w ludzika i przespacerował się nim w tę i z powrotem po wysokim łęku siodła. - Ha! No, ale i taki plan na niewiele by się zdał, gdyby nie ów, jakże mu, Miedźwin? Tenże sam to? - Ten sam - mruknął Przybywój, skrzywiony. Być może dlatego, że w bitwie odniósł ranę właśnie w to ramię, po którym teraz klepał go cześnik, nie zważając, iż zwiesza się ono na temblaku. - Tak ich zajechać! Na Dadź, hm, to jest, wiecie... Chciałem rzec, co za moc! Co za magia! - Zaiste - wycedził Przybywój przez zęby. - Niezwykły to człek. - Wiecie już, że Niemcy z punktu posłali do miłościwie nam panującego księcia deputację na rozmowy pokojowe? - cześnik poprawił się w siodle i rozejrzał po pobojowisku. - A co za efekt propagandowy! Jakże to ujęli ci, no, Chudywoje? - Pojednanie narodowe w obliczu obliczu obcej agresji - podrzucił skwapliwie przyboczny. - Pojednanie narodowe... hm, no, to niech im tam już będzie ten podskarbi. Dobrze brzmi, trzeba będzie powtórzyć skrybom w kancelarii. Tak - odchrząknął - wszyscyście się tu dobrze przysłużyli, Przybywoju, co i bez nagrody nie zostanie. Książę, miłościwie nam panujący, będzie rad. A i onemu Miedźwinowi wybaczy się stare grzechy, zresztą pono wstawiano się za nim, i to cała książęca rodzina, i Bezprym, i Mieszko, nawet młody Otton. - I Bolesław - podrzucił znowu Przyboczny. - Kto? - Młody Bolko, książęcy wnuk. Mieszkowy pierworodny. - A tak, zupełnie zapomniałem - cześnik westchnął. - Dziwna z tym otrokiem, wszyscy o nim ciągle zapominają. - A ot, i nasz bohater. Otaczający Miedźwina tłumek rozstąpił się, przepuszczając dostojnych jeźdźców. Zaklinacz leżał rozparty wygodnie na stosie zdobyczy, nakrytej takoż zdobycznym, niemieckim radnem, wciąż jeszcze dzierżąc w dłoni wielką flaszę - bez wątpienia, uznał cześnik, po magicznym eliksirze. Na widok nadjeżdżających poruszył się niemrawo i wydał z siebie trudny do zidentyfikowania odgłos, po czym zastygł znowu. - Zaniemógł - objaśnił Przybywój. - Słaba natura, jak to w tym fachu... - Nie gadajcie, setniku - uciął cześnik. - Puśćcie wprzódy sami taki feuerkugel, to będziecie krytykować. Nic to, niechże sobie odpocznie, dość się nagadamy w Gnieźnie. Orszak zawrócił konie, oddalając się w stronę zasieku. - Tak, trudna sprawa z tymi zaklinaczami. Mówiło się o nich za dawniejszych czasów - dobiegły jeszcze pozostałych na miejscu słowa cześnika. - Ponoć w każdym jednym jakby wielu ludzi mieszkało, stąd im się łatwiej zgadać z każdą mocą... Ale i dlatego, powiadają, na codzień ciężko idzie z takim wytrzymać. - Koszt uzyskania - mruknął Przybywój. - Co? - A, nic. Tak mi się rzekło... Wizytacja odjeżdżała z wolna przez pobojowisko. Odylen odprowadził ją wzrokiem, potem zsiadł z wierzchowca i dopchnął się przez ciżbę do leżącego na stosie płócien zaklinacza. Pochylił się nad jego ramieniem. - Panie Miedźwin? - odważył się zadać nurtujące go przez całą noc pytanie. - Panie Miedźwin? Powiedzcie... Ugryźliście ją? Naprawdę ugryźliście? Miedźwin nie odpowiedział. Spał.