DAYID WINGROYE CHUNG RUO ----KSIĘGA H---- ZŁAMANE KOŁO II. Szczypta popiołu Przełożył Nfareij: Obarśki Dla Rosę i łan "Przejdź przez lukę, zaatakuj, omijając posterunki obronne wroga, Uderz stamtąd, gdzie się ciebie nie spodziewa". - Ts'ao Ts'ao, Komentarz do księgi VI Sun Tsy, Sztuka wojenna (II w. ne.) GŁÓWNE POSTACI scher, Emily - z wykształcenia ekonomistka. Na przełomie wieku przyłączyła się do partii rewolucyjnej Ping Tiao, stając się jednym z członków Rady Pięciu, ciała okreś- lającego politykę partii. Namiętna bojowniczka o sprawied- liwość społeczną, była także kochanką przywódcy Ping Tiao, Benta Gesella. '.Vore, Howard - ongiś major w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, stał się wiodącą postacią w walce przeciw Siedmiu. Ten niezwykle inteligentny, chłodny i logiczny przywódca jest reżyserem wszystkich wydarzeń, w chwili gdy w "Wiel- kiej Wojnie Dwóch Kierunków" następuje nowy zwrot. Ebert, Hans - syn Klausa Eberta i spadkobierca ogromnej korporacji GenSyn. Awansowany do stopnia majora w Słu- żbie Bezpieczeństwa T 'anga jest ogólnie podziwiany i cieszy się zaufaniem swoich przełożonych. Ebert jest skompliko- wanym, młodym człowiekiem; odważny i inteligentny ofi- cer, jest także samolubny i ma skłonność do rozwiązłości oraz okrucieństwa. Fei Yen - "Lecąca Jaskółka", córka Yin Tsu, głowy jednej z "Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych" - najwięk- szych arystokratycznych rodów Chung Kuo. Niegdyś żona Han Ch'ina, zamordowanego syna Li Shai Tunga, poślubiła następnie jego brata, Li Yuana. Ta obdarzona klasyczną urodą kobieta wygląda delikatnie i krucho, ma jednak silną wolę i ognisty temperament. Haavikko, Axel - porucznik Haavikko, zbrukany fałszywym oskarżeniem innych oficerów, przez prawie dziesięć lat od- dawał się rozpuście i dążył do autodestrukcji. Ten dobry i uczciwy do szpiku kości człowiek podniesie się jednak z upadku w wyniku sprzyjających okoliczności. Kao Chen - niegdyś kwai, najemny morderca z Sieci, naj- niższego poziomu wielkiego Miasta. Mimo skromnego po- chodzenia wzniósł się wysoko i obecnie jest kapitanem Służby Bezpieczeństwa Tanga. Jako przyjaciel i pomocnik Karra Chen jest jednym z szeregowych żołnierzy w wojnie przeciwko DeVore'owi. Karr, Gregor - obecnie major w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, do której został zwerbowany przez generała Tolo- nena. Podobnie jak Kao Chen także pochodzi z Sieci i w młodości był "krwawym" zawodnikiem w walkach na śmierć i życie. Karr, olbrzymi mężczyzna, jest "jastrzę- biem", którego Li Shai Tung planuje rzucić przeciw swemu przeciwnikowi, DeVore'owi. Lehmann, Stefan - albinos, syn byłego przywódcy Rozpro- szeńców, Piotra Lehmanna, stał się bliskim współpracow- nikiem DeVore'a. Zimny, nienaturalnie beznamiętny wyda- je się prawdziwym archetypem nihilisty, a jego jedynym celem jest doprowadzenie do upadku Siedmiu i ich wielkiego Miasta. Li Shai Tung - z górą siedemdziesięcioletni Tang Europy i jeden z Siedmiu, Rady rządzącej Chung Kuo. Przez długi okres był centralną postacią Rady i nieoficjalnym przewod- niczącym Siedmiu. Jednakże zabójstwo jego następcy, Han Ch'ina, osłabiło go i skruszyło jego ongiś zdecydowane przekonanie, iż za wszelką cenę należy zapobiec Zmianie. Li Yuan - drugi syn Li Shai Tunga. Po zabójstwie starszego brata został spadkobiercą Miasta Europa. Chociaż jest po- nad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, której dowiódł, żeniąc się z ognistą Fei Yen, żoną swego zmarłego brata. Shepherd, Ben - syn Hala Shepherda, głównego doradcy Tanga i praprawnuk wielkiego architekta Miasta Ziemia. Shepherd urodził się i wzrastał w Domain (Dziedzinie) - sielankowej dolinie w południowo-zachodniej Anglii. Nie chcąc pójść w ślady ojca i zostać doradcą księcia Li Juana, idzie za głosem serca i zostaje artystą, który rozwija nową dziedzinę sztuki - Muszlę, która ostatecznie wywrze kata- strofalny wpływ na społeczeństwo Chung Kuo. Tolonen, Jelka - córka marszałka Tolonena, którą po śmierci matki wychowano w bardzo męskich warunkach. Jednakże autentyczne zainteresowanie sztukami walki i bronią prze- słania zupełnie inną, bardziej kobiecą stronę jej natury, tę, która ujawniła się po nieudanym ataku terrorystów Ping Tiao. Tolonen, Knut -marszałek Rady Generałów, niegdyś generał Li Shai Tunga. Jest wielkim, twardym mężczyzną i najbar- dziej zagorzałym zwolennikiem wartości oraz ideałów gło- szonych przez Siedmiu. Gwałtowny i nieustraszony, nie powstrzyma się przed niczym, aby chronić swoich panów. Jednak długie lata wojny nawet u niego osłabiły przekona- nie o konieczności zastoju. Tsu Ma - Tang Azji Zachodniej i jeden z Siedmiu, Rady rządzącej Chung Kuo. Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecydowanych sojuszników Li Shai Tunga. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce, ulega słabości, która niemal doprowadza go do zguby. Wang Sau-leyan - czwarty i najmłodszy syn Wang Hsiena, Tanga Afryki. Od czasu mordu popełnionego na swym ojcu, porzucił swoje dawne poglądy, stając się inteligentnym i przebiegłym przeciwnikiem Li Shai Tunga oraz starej gwardii w łonie Siedmiu. Irytujący, wyrachowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach jest zwolennikiem Zmiany w Radzie Siedmiu. Ward, Kim - urodzony w Glinie, ciemnym pustkowiu pod wielkimi fundamentami Miasta, ma błyskotliwy i niezwykle chłonny umysł, który wyróżnił go jako potencjalnie naj- większego naukowca w Chung Kuo. Jego sformułowana w ciemnościach wizja gigantycznej, rozciągającej się do gwiazd sieci, pchnęła go do tego, by dążyć do światła Góry. Teraz, po długim procesie rekonstrukcji osobowości, został umieszczony w zespole opracowującym Projekt Kontroli Myśli Li Yuana. SIEDMIU I RODZINY An Liang-chou - Książę z Rodziny An An Sheng - głowa Rodziny An (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Chi Hsian - Tang Australii Chung Wu-chi - głowa Rodziny Chung (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Fu Ti Chang - Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Hou Tung-po - Tang Ameryki Południowej Hsiang K'ai Fan - Książę z Rodziny Hsiang; najstarszy syn Hsiang Shao-erha Hsiang Shao-erh - głowa Rodziny Hsiang (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) i ojciec Hsiang K'ai Fana oraz Hsiang Wanga Hsiang Wang - Książę z Rodziny Hsiang Lai Shi - Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Li Feng Chiang - brat przyrodni i doradca Li Shai Tunga Li Shai Tung - Tang Europy Li Yuan - drugi syn i następca tronu w Mieście Europa Mień Shan - Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Pei Ro-hen - głowa Rodziny Pei (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Tsu Ma - Tang Azji Zachodniej Wang Hsien - Tang Afryki Wang Sau-leyan - czwarty syn Wang Hsiena Wang Ta-hung - trzeci syn Wang Hsiena i dziedzic Miasta Afryka Wei Chan-Yin - najstarszy syn Wei Fenga i dziedzic Miasta Azja Wschodnia Wei Feng - Tang Azji Wschodniej Wu Shih - Tang Ameryki Północnej Yi Shan-ch'i - książę z jednej z Rodzin Mniejszych Yin Chan - książę z Rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Fei Yen - "Lecąca Jaskółka", Księżniczka z Rodziny Yin, żona Li Yuana Yin Sung - Książę z Rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Tsu - głowa Rodziny Yin (jednej Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Yin Wu Tsai - Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych, kuzynka Fei Yen PRZYJACIELE, DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY SIEDMIU Auden, William - kapitan Służby Bezpieczeństwa Chang Li - Naczelny Lekarz Miasta Europa Chang Shih-sen - osobisty sekretarz Li Yuana Ch'in Tao Fan - kanclerz Tanga Azji Wschodniej Chu Ta Yun - minister edukacji w Mieście Europa Chuang Ming - minister Li Shai Tunga Czuła Wierzba - służebnica Wang Hsiena Ebert, Berta - żona Klausa Eberta Ebert, Hans - major Służby Bezpieczeństwa i spadkobierca GenSynu Ebert, Klaus Stefan - właściciel GenSynu (Genetic Synthetics) i doradca Li Shai Tunga Errki - strażnik Jelki Tolonen Fang Liang-wei - malarz pałacu Li Shai Tunga Fest, Edgar - kapitan Służby Bezpieczeństwa Fischer, Otto - dowódca Osobistej Służby Bezpieczeństwa w pałacu Wang Hsiena w Aleksandrii Haavikko, Axel - porucznik Służby Bezpieczeństwa Haavikko, Vesa - siostra Axela Haavikko Heng Yu - minister Deportacji Miasta Europa Hua - osobisty lekarz Li Shai Tunga Hung Feng-Chan - główny stajenny w Tongjiang Hung Mien-lo - kanclerz Tanga Afryki Kao Chen - kapitan Służby Bezpieczeństwa Lautner, Wolfgang - kapitan Służby Bezpieczeństwa w Bremie Lung Mei Ho - sekretarz Tsu Ma Karr, Gregor - major Służby Bezpieczeństwa Nan Ho - ochmistrz Wewnętrznej Komnaty Li Yuana Nocenzi, Vittorio - generał Służby Bezpieczeństwa Miasta Europa Panszin, Anton - pułkownik Służby Bezpieczeństwa Perłowe Serce - dziewczyna Li Yuana Russ - kapitan Służby Bezpieczeństwa Sanders - kapitan Służby Bezpieczeństwa w Zbrojowni Helmstadt Scott, Anders - kapitan Służby Bezpieczeństwa Shepherd, Ben - syn Hala Shepherda Shepherd, Beth - żona Hala Shepherda Shepherd, Hal - doradca Li Shai Tunga i głowa Rodziny Shepherdów Shepherd, Mey - córka Hala Shepherda Słodki Deszcz - służąca Wang Hsiena Słodka Róża - służąca Li Yuana Sun Li Hua - ochmistrz Pałacu Cesarskiego w Aleksandrii Tolonen, Helga - żona marszałka Tolonena Tolonen, Jelka - córka marszałka Tolonena Tolonen, Jon - brat marszałka Tolonena Tolonen, Knut - marszałek Rady Generałów Wang Ta Chuan - ochmistrz Pałacu Wewnętrznego Li Shai Tunga Wu Ming - sługa Wang Ta-hunga Ying Chai - asystent Sun Li Hua Ying Fu - asystent Sun Li Hua Yu - lekarz Li Yuana ROZPROSZENCY Berdyczow, Soren - dyrektor Sim Ficu (Symulowane Fik- cje) i przywódca Rozproszeńców Czerski, Stefan - były zamachowiec Służby Bezpieczeństwa i przyjaciel DeVore'a DeVore, Howard - były major w siłach Bezpieczeństwa Li Shai Tunga Douglas, John - dyrektor Kompanii ICubinyi - porucznik DeVore'a Lebmann, Stefan - albinos, syn byłego przywódcy Rozproszeńców, Piotra Lebmanna i porucznik w siłach DeVore'a Reid, Thomas - porucznik w siłach DeVore'a Wiegand, Max - porucznik w siłach DeVore'a PING TIAO Ascher, Emily - ekonomistka, członek Rady Pięciu Gesell, Bent - nieformalny przywódca Ping Tiao i członek Rady Pięciu Mach, Jan - urzędnik w Ministerstwie Surowców Wtórnych oraz członek Rady Pięciu; założyciel frakcji o nazwie Yu Mao Liang - Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych i członek Rady Pięciu. Shen Lu Chua - specjalista w dziedzinie komputerów, członek Rady Pięciu Yun Ch'o - zastępca Shen Lu Chua INNE POSTACI Barycz, Jiri - oficer łączności przy Projekcie Kontroli Myśli Beattie, Douglas - pseudonim DeVore'a Boden, Michaił - pseudonim DeVore'a Chan Wen-fu - przyjaciel Heng Chian-ye Chuang Liang - żona ministra Chuanga Ebert, Lutz - przyrodni brat Klausa Eberta Ellis, Michael - zastępca dyrektora Projektu Kontroli Myśli Enge, Maria - kelnerka w herbaciarni "Smocza Chmura" Ganz, Joseph - pseudonim DeVore'a Złote Serce - młoda prostytutka, którą kupił Hans Ebert Hammond, Joel - starszy technolog przy Projekcie Kontroli Myśli Herrick - nielegalny producent implantów Kao Ch'iang Hsin - córka Kao Chena i Wang Ti Kao Wu - średni syn Kao Chena i Wang Li Kung Wen-fu -• główny adwokat z Marsa Ling Hen - stronnik Herricka Loehr - pseudonim DeVore'a Lotte - studentka w Oksfordzie, siostra Wolfa Lo Wen - osobisty sługa Hansa Eberta Lu Cao - atnah, służebnica Jelki Tolonen Lu Ming Shao - szef Triady Lu Nan Jen - "Garncarz" Lu Wang-pei - podejrzany o morderstwo Mi Feng - Pszczółka, służebnica Wang Hsiena Mu Chua - madame "Domu Dziewiątej Ekstazy", burdelu Nowaczek, Lubosz - kupiec; zaufany Ministra Henga Nowaczek, Siergiej - student w Oksfordzie i rzeźbiarz Reynolds - psedonim DeVore'a Schenck, Hung-li - gubernator kolonii marsjańskiej Słodki Flet - mui tsai (niewolnica) Hansa Eberta Spatz, Gustaw - dyrektor Projektu Kontroli Myśli Tai Cho - opiekun Kima Warda Tarrant - właściciel jednego z wielkich towarzystw przemysłowych Tissan, Catherine - studentka w Oksfordzie Tong Chou - pseudonim Kao Chena Tsang Yi - przyjaciel Heng Chian-ye Tung T'an - starszy konsultant w klinice Melfi Turner - pseudonim DeVore'a Wang Ti - żona Kao Chena Ward, Kim - urodzony w Glinie sierota i naukowiec Wolf - student w Oksfordzie, brat Lotte CZĘŚĆ 3 - JESIEŃ 2206 SZCZYPTA POPIOŁU Westchnienie wschodniego wiatru, Zanosi się na rześki deszcz: Nad sadzawką, gdzie kwitną lilie wodne, Rozlega się grzmot. Złota ropucha wgryza się w zamek. Otwórz go, zapal kadzidło. Jadeitowy tygrys ciągnie linę. Wydobądź go ze studni i uciekaj! Córka Chia podglądała przez parawan Młodego urzędnika Hana, Bogini rzeki pozostawiła poduszkę Dla wielkiego księcia Wei. I Nie pozwól nigdy, by twoje serce rozkwitło wiosennym kwieciem: Szczypta miłości jest szczyptą popiołu. Li Shang-Yin, wiersz bez tytułu, DC w. ROZDZIAŁ 7 Sadzawka w minach Słudzy przybiegli po konie, by odprowadzić je z powrotem do stajni. Fei Yen miała rumieńce, a jej oczy skrzyły się z radości. Spoglądając na nią, Li Yuan roześmiał się i dotknął jej ramienia. - Świetnie prezentujesz się na koniu, moja miłości! Powin- naś częściej dosiadać swojego wierzchowca. Tsu Ma stanął pomiędzy nimi i położył ręce na ich ramio- nach. - Przejażdżka była wspaniała, moi przyjaciele. A to... - skinął głową, obejmując wzrokiem olbrzymie włości: pałac, jezioro, sady, dalekie góry - jest piękne! No cóż, starożytni cesarze mogliby wam pozazdrościć... - Oczy Tsu Ma błysz- czały z radości, gdy ukazał w szczerym uśmiechu mocne, białe zęby. - Będziesz tutaj zawsze mile widziany, Tsu Ma - powie- dział Li Yuan. - Korzystaj z naszych stajni jak ze swoich własnych! - Dziękuję ci, Li Yuanie. - Tsu Ma ukłonił się, po czym spojrzał na Fei Yen. - Gdzie się tego nauczyłaś? Patrzyła w dal, z zaróżowionymi od wiatru policzkami. - Jeżdżę konno od dzieciństwa. Mój ojciec miał dwa ko- nie. - Odwróciła się i podniosła głowę, okazując ogromną dumę. W świecie, w którym zwierzęta należały do rzadkości, po- siadanie już dwóch koni świadczyło o prestiżu właściciela. Tylko Siedmiu uważało to za rzecz oczywistą. Tsu Ma przyjrzał się badawczo Fei Yen, po czym skinął głową. - Dobrze. Wejdźmy do pałacu. Twój ojciec oczekuje nas. Li Shai Tung siedział w fotelu w Domu Letnim, trzymając na kolanach mały zestaw telewizyjny. Maleńkie hologramy ukazywały się w powietrzu nad urządzeniem, przekazując krótki raport, po chwili znikały, ustępując miejsca kolejnemu obrazowi. Tsu Ma usiadł obok starca, zachowując milczenie, podczas gdy Li Yuan udał się po trunki. Fei Yen wyglądała przez okno na strome zbocze, patrząc w stronę tarasu i jeziora. Od czasu do czasu odwracała głowę, a jej spojrzenie spoczy- wało zwykle na potężnej sylwetce Tsu Ma. Tang był przystojnym, barczystym mężczyzną. Jadąc na koniu obok niego, zauważyła, jak pewnie trzymał się w siodle, jaki był spokojny, kiedy prowadził konia przez rwący stru- mień, jak łatwo spiął swego wierzchowca, by przeskoczyć przez mur -jak gdyby stanowił jedność ze zwierzęciem, na którym jechał. Wyglądał nieskazitelnie. Jego włosy były wypielęgno- wane i ozdobione rubinami, lamowana czernią tunika miała słodki odcień różu, który przechodził niemal w biel, a jasnonie- bieskie spodnie przypominały pogodne niebo jej dzieciństwa. Zauważyła, jak mocno obejmował swymi krzepkimi udami boki deresza - i jaki władczy wydawał się na koniu. Li Shai Tung przestał zajmować się swymi sprawami i wy- łączył zestaw telewizyjny. Uśmiechnął się do Tsu Ma, a potem do swojej synowej, pozdrawiając ich w milczeniu. Li Yuan przyniósł z barku tacę z trunkami. Pełnił tutaj funkcję gos- podarza. Fei Yen wzięła do ręki kieliszek i usiadła obok męża, naprzeciwko gościa i teścia. Zauważyła, jak patrzy na nią Tsu Ma - uporczywie, a jednak nie bezczelnie. - Wyglądasz świetnie - rzekł Li Shai Tung, przyglądając się Fei Yen. - Powinnaś częściej jeździć konno. Li Yuan wychylił się nieco z fotela. - Ona była wspaniała, ojcze! To urodzona amazonka! Powinieneś widzieć, jak przeskoczyła nad zamkniętą bramą na łące. Gdy mówił, oczy błyszczały mu z przejęcia, a kiedy spojrzał na żonę, zapłonęły niekłamanym zachwytem. Tsu Ma spo- strzegł to i odchylił nieznacznie głowę do tyłu, jakby uwierał go zbyt ciasny kołnierzyk. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni tuniki i wyjął podłużną srebrną cygarniczkę. • - Czy mogę zapalić? - wskazał na cygarniczkę. Li Yuan skinął głową, spoglądając na ojca, by sprawdzić, czy nie wyraża sprzeciwu. Staruszek nie powiedział nic, ale uśmiechnął się lekko na znak aprobaty. Tsu Ma wyjął jedno z krótkich cygar, cienkich jak ołówek, obciętych z obu stron, i zapalił je. Zaciągnął się powoli mocnym dymem i rozluźnił w swym fotelu. Obserwował uno- szące się w powietrzu kółeczka dymu, który wydmuchiwał, i cieniutką, wątłą nić żarzącego się popiołu. - Muszę ci podziękować, Li Yuanie. To był wspaniały dzień! Przyglądał się młodzieńcowi, na którego twarzy malowała się szczera przyjaźń, a może nawet odrobina podziwu. Przy- wykł już do tego, uważając, że to mu się należy. Jednak gdy spojrzał na Fei Yen, dostrzegł coś więcej. Podziwiała go również, ale w szczególny sposób. Nie okazał, że to zauważył. Podniósł kieliszek z pogodnym, szczerym uśmiechem, wzno- sząc w milczeniu toast na cześć gospodarza i gospodyni. Li Shai Tung zauważył to i skinął głową z zadowoleniem. Cieszył się z obrotu spraw. Po raz pierwszy od wielu miesięcy » uśmiechnął się. Tsu Ma spostrzegł to i zapytał, co sprawiło mu radość. - Powiem ci, gdy zostaniemy sami. T'ang nie spojrzał nawet na Fei Yen, a jego uwaga za- brzmiała zupełnie niewinnie. Synowa nie poczuła się dotknięta słowami teścia; wiedziała, jak bardzo był staroświecki. Jakże różnił się od jej ojca. Nie zwykł rozmawiać o interesach w obecności kobiet. Odstawiła nietknięty kieliszek i wstała. Pogłaskała dłoń Li Yuana, po czym ukłoniła się nisko przed dwoma Tangami. - Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale muszę się prze- brać. Zmęczyłam się trochę jazdą konną. To nie była prawda. Nigdy nie czuła się tak rześko. Oczy płonęły jej z podniecienia. Jednak pochyliła głowę i wyszła cicho z komnaty, odwracając się w drzwiach, by przekonać się, że Tsu Ma, jak się tego spodziewała, nie spuszcza z niej wzroku. - I cóż? - zapytał Tsu Ma, kiedy Fei Yen wyszła. Wyda- wało się, że jego zachowanie nie zmieniło się, a jednak jego głos brzmiał nieco chłodniej, bardziej męsko niż przedtem. - Mam dobre wieści - oznajmił Tang. - Zarówno Wu Shih, jak i Wei Feng zgodzili się na nasz mały plan. Tsu Ma spojrzał na starca. Sprawy przybrały nieoczekiwa- ny obrót. - Czy to mądre posunięcie? - Sądzę, że tak - odparł Li Shai Tung, dostrzegając jego wahanie. - Przeczuwam, że w obecnych warunkach... bez- pieczniej będzie... zachować spokój Rady i zawiadomić wszys- tkich o moich planach. To nie odsunie ode mnie moich daw- nych przyjaciół. Tsu Ma znowu wyciągnął z cygarniczki krótkie cygaro. Zerknął na rozmówcę i napotkał jego wzrok. - Nie, niezupełnie o to mi chodzi. Czy ta tajna akcja na pewno będzie zgodna z duchem Rady? Skoro nie będziemy szczerzy wobec siebie... - A czy możemy być szczerzy? - Słowa Li Yuana za- brzmiały gorzko, ale pod karcącym spojrzeniem ojca pochylił głowę, przygryzając język. - Rozumiem twoje uczucia, Li Yuanie - odparł Tsu Ma, uśmiechając się do sędziwego T'anga, by okazać, iż nie uraziło go to, że syn Li Shai Tunga przerwał mu. - Ale niekoniecznie musimy pozwolić, by zatriumfował Wang Sau-leyan. Nato- miast postępując w ten sposób, zdajemy się na to, że rozegra całą sprawę, jak zechce. Li Shai Tung przyglądał mu się uważnie. - Zatem nie udzielisz swojego przyzwolenia? Tsu Ma uśmiechnął się szeroko. - Wcale tego nie powiedziałem. Wykazałem po prostu ukrytą logikę takiego postępowania. Zgodzę się na wszystko, co postanowi najdawniejszy przyjaciel mojego ojca. Rozu- miem, że nie postąpiłbyś w ten sposób, gdyby było inne wyjście. Li Shai Tung uśmiechnął się i spuścił wzrok. - Jeśli to wystarczy, by cię upewnić, że mam rację, Tsu Ma, powiem ci to, co już mówiłem zarówno Wu Shihowi, jak i Wei Fengowi. Nie chciałbym okpić Rady w tej sprawie. To po prostu kwestia przeprowadzenia badań. Zanim za- prezentuję mój plan Radzie, przeanalizuję kilka faktów. Na początek zbadamy tylko, czy wprowadzenie Projektu Kontroli Myśli wśród ludności Chung Kuo jest wykonalne. Już nie- ba zakończą się przeprowadzane obecnie eksperymenty. Zresztą nie zamierzam łamać Edyktu. Wszak jestem Tangiem, prawda? Tsu Ma roześmiał się. - Istotnie. Ale powiedz mi, kto ma czuwać nad wprowa- dzeniem tego projektu? Kogo masz na myśli? To precyzyjny plan, który wymaga wyjątkowego zabezpieczenia. - Zgadzam się. Właśnie dlatego zamierzam powierzyć to zadanie marszałkowi Tolonenowi. - Tolonen? - Tsu Ma zastanawiał się przez chwilę, po czym na jego twarz wypłynął uśmiech. - Dlaczego nie? Pod jego nadzorem wszystko działa nadzwyczaj sprawnie. - Spoj- rzał porozumiewawczo na sędziwego T'anga, co nie uszło uwagi księcia. Tolonen był przeciwny Projektowi Kontroli Myśli. On, jak nikt inny, stanowiłby gwarancję utrzymania wszystkiego w ryzach. - No cóż... mówię już dosyć długo, a ty wciąż wiesz tak mało o samym planie - skonstatował Li Shai Tung. - Po- zwólmy zatem wypowiedzieć się na ten temat Li Yuanowi. Niech zastąpi mnie w tej spawie. Tsu Ma spojrzał z ciekawością na młodzieńca. Po to właśnie tu przyjechał. Po to, by poznać szczególny projekt Li Yuana. - Mów! - powiedział, zachęcając księcia uniesioną ręką, na której błyszczały ciężkie złote pierścienie. Z cygara, które trzymał w drugiej ręce, unosił się niebieskawy dym. Li Yuan zawahał się, po czym nastawiając się na dłuższy wywód, wyszczególnił wszystkie odkrycia, jakie poczynili w różnych zakładach SimFicu, łamiąc Edykt. Wynalazki te, które mogły zostać wykorzystane przeciwko Siedmiu, teraz posłużą dla ich pożytku. Tsu Ma słuchał z uwagą, zaciągając się raz po raz cygarem z błogim uśmiechem. W końcu roześmiał się głośno i klepnął dłonią w udo. - Wspaniale! Daję słowo, że to jest wspaniały pomysł! - Wstał z fotela, podszedł do okna i spojrzał w dół na zbocze. - Masz moją zgodę, Li Shai Tungu. Podoba mi się ten plan. Bardzo mi odpowiada. Tsu Ma spojrzał znów na młodzieńca. Li Yuan uśmiechnął się szeroko, zadowolony z siebie, dumny ze swojego projektu i uradowany tym, że jego plan uzyskał aprobatę Tsu Ma. Tsu Ma odwzajemnił uśmiech księcia, skinął głową i wyjrzał znowu przez okno. U stóp wzgórza, na tarasie nad ozdobnym jeziorem, przecha- dzała się piękna kobieta. Spoglądała od czasu do czasu w kie- runku pałacu. Miała na sobie st j jeździecki, a jej długie ciemne włosy opadały na ramiona. >yła drobna i delikatna jak posążek bogini zrobiony z najpiękniejszej porcelany. Tsu Ma uśmiechnął się i odwrócił wzrok od powabnej sylwetki Fei Yen. Spojrzał na dwóch mężczyzn, z którymi siedział przy stole. - Tak - powiedział, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. - To wspaniały projekt, Yuanie. Doskonały w każdym calu. * * * - Kto to jest? DeVore spojrzał na Lehmanna i uśmiechnął się. - Nazywa się Hung Mien-lo i był kanclerzem Wang Ta- -hunga aż do jego niedawnej śmierci. Lehmann wpatrzył się w ekran. Po chwili spojrzał znowu na DeVore'a. - Więc co on tutaj robi? Film został nakręcony w sekrecie przez ludzi DeVore'a, umieszczonych wśród Ping Tiao. Zrealizowano go dzisiaj rano w trakcie spotkania, które Jan Mach odbył w tajemnicy przed pozostałymi liderami Ping Tiao. - Nie wiem. Ale jednego jestem pewien. On nie znalazłby się tam, gdyby nie pragnął tego Wang Sau-leyan. Więc musimy odpowiedzieć sobie na pytanie: czego Wang Sau-leyan chce od Ping Tiao? - Zatem Hung jest człowiekiem nowego T'anga? - Wydaje mi się, że tak. Mój człowiek w Aleksandrii, Fischer, sądzi, że Sau-leyan nie odpowiada za śmierć swojego brata, ale istnieją podstawy, by przypuszczać, że Hung Mien- -lo jest od pewnego czasu jego człowiekiem. - A Mach? Dlaczego utrzymał to spotkanie w tajemnicy przed resztą? - To zwyczaj Macha. Wcale mu się nie spodobało, że zwróciłem się bezpośrednio do Gesella. Gdyby to od niego zależało, sprawdziłby mnie wcześniej, ale ja podszedłem go chytrze, a to go rozjątrzyło. Mach lubi panować nad sytuacją. - Więc sądzisz, że zawrze jakiś pakt z Hung Mien-lo? DeVore skinął głową. - To miałoby sens. Gdybym był na jego miejscu, zrobił- bym to samo. On uzyska od Tanga tyle, ile można. I wyko- rzysta to, by utrzymać f/ts z daleka i uczynić Ping Tiao organizacją mniej zależną^fcd nas. I odwrotnie, wykorzysta przymierze z nami, by utrzymać Tanga na dystans. To ozna- cza, że Ping Tiao nie zawsze zgodzą się wykonać to, co będziemy starali się im narzucić. Taka strategia umożliwi im wybór, a od czasu do czasu pozwoli powiedzieć nie, zarówno T'angowi, jak i nam. Mach spróbuje zawrzeć z nami sojusz w sekrecie przed Tangiem i vice versa, pakt z nim, w tajemnicy przed nami. On próbuje, jak sądzę, wzmocnić swoją pozycję w Ping Tiao. Lehmann zamyślił się. - Więc dlaczego nie zabijemy Hung Mien-lo, by zapobiec zawarciu przezeń przymierza z Machem? Znalazłby się nieje- den powód, by to zrobić. DeVore uśmiechnął się, rad z porucznika. Zawsze sprawiało mu radość, gdy Lehmann dzielił z nim te same myśli. - Właśnie. Rozumiesz, plan Macha zadziałałby jedynie wówczas, gdybyśmy pozostali nieświadomi roli Tanga w jego poczynaniach, gdybyśmy dali się ogłupić jego opowieściami o odrodzeniu Ping Tiao. Och, ich losy bez wątpienia będą zależały od tego, jak postąpią po sukcesie w Helmstadt. Ale sojusz z Tangiem mógłby dać to, czego im brakuje. Coś, czego nie zdobyli w Helmstadt. Fundusze. - A czy ty chcesz tego? Czy naprawdę chcesz, żeby byli niezależni finansowo? - Nie, jeśli miałyby się za tym kryć te wszystkie konszach- ty z Tangiem. Ale nie mam również zamiaru pozwolić się im wykorzystać. Udzielę im zatem pierwszego ostrzeżenia. Za- grożę, że zerwę z nimi całkowicie. To postawi ich w gorszej pozycji niż na początku, gdyż Tangowie mogą im oferować jedynie pieniądze. Gdyby stracili z nami kontakt, zabrakłoby im naszej fachowej wiedzy, naszych ekspertyz przed walką, no i połowy mapy twierdzy w Bremie... - Rozumiem. Ale wobec tego nasuwa się pytanie, co chce uzyskać od nich Wang Sau-leyan? - Właśnie. On nie zaryzykowałby kontaktu z Ping Tiao, gdyby nie miał jakiegoś planu. Gdyby pozostali członkowie Rady Siedmiu dowiedzieli się o jego knowaniach, byłby martwy. Lehmann spojrzał na ekran. - To niezła myśl, żeby... - Tak. Zawsze możemy to zrobić, jeśli sprawy przybiorą zły obrót i będziemy musieli odsunąć od siebie uwagę Siedmiu. - Wobec tego, co zamierzasz uczynić? DeVore pochylił się i wcisnął klawisz, by oczyścić ekran, który natychmiast zaświecił. - Na razie jeszcze nic. Poczekam, aż Mach spotka się znowu z Hung Mien-lo za dwa tygodnie w Aleksandrii. Mój człowiek sfilmuje to spotkanie. To może się okazać ciekawe, prawda? Kto wie? Możliwe, że Mach zwróci T'angowi ucho jego ojca. * * * Noc była pogodna i ciemna. Na północnym wschodzie wysoko ponad górami zawisł ostry sierp księżyca. Było ciepło. Po wodzie niósł się daleko głośny śmiech kobiet i mężczyzn, płynących łodzią o wysokiej burcie. Z jednej strony kołysały się łagodnie lampiony. Tsu Ma uparł się, by wziąć do rąk wiosła. Poruszał nimi bez wysiłku, a lekka łódź płynęła szybko po przejrzystym jeziorze. Uśmiechał się, wyprostowany i barczysty, a jego muskuły napinały się pod jedwabną tuniką jak pierś galopu- jącego rumaka. Li Yuan siedział na rufie za plecami Tsu Ma, wpatrując się w Fei Yen i jej kuzynkę, Yin Wu Tsai, które siedziały na dziobie. Dziewczęta chichotały, zasłaniając twarze wachlarzami. To Fei Yen wpadła na pomysł, by urządzić nocny piknik. Tsu Ma był zachwycony, kiedy dwie dziewczyny przyszły do nich z kocami oraz koszykiem pełnym wiktuałów i przerwały mężczyznom rozmowę. Obaj roześmiali się i po- zwolili się zaprowadzić nad jezioro. Li Yuan wyszczerzył zęby, zadowolony z siebie. W kolorowym świetle lampionów Fei Yen wyglądała cudownie, jak wróżka z bajki albo księżniczka wyczarowana z dawnych legend, które opowiadali ludzie w przeszłości. Migotliwe światło kolorowych lampionów spra- wiło, że jej twarz wydawała się nieziemska jak postać, którą można ujrzeć we śnie, ale kiedy obudzimy się i zapalimy światło, by zobaczyć ją wyraźniej, umyka i powraca do swojej bezcielesnej formy. Uśmiechnął się do swych myśli i odetchnął głęboko. Do- strzegł jak rozbłysły jej oczy, gdy roześmiała się z czegoś, co szepnęła jej do ucha wesolutka kuzynka. A potem Fei Yen spojrzała na niego i uśmiechnęła się, i krew zawrzała w jego żyłach. Zadrżał, poruszony jej niezwykłą urodą. Ona należała do niego. Tylko do niego. Fei Yen obejrzała się i nachyliła w stronę Tsu Ma. - Na wyspę, Tsu Ma! Płyńmy na wyspę! Tsu Ma ukłonił się. - Gdziekolwiek zechcesz, moja pani. Łódź zmieniła kierunek. W pobliżu świątyni, na małym wzgórzu, brzeg jeziora przechodził w łuk jak skrzydło jaskółki. Niedaleko stąd była wysepka, na którą prowadził drewniany most o trzech przęsłach. Słudzy przygotowali już wszystko wcześniej. Gdy łódź opłynęła cypel, ujrzeli most i dwupiętrową pagodę oświetloną kolorowymi lampionami. Li Yuan wpatrywał się w wodę zachwycony. Spojrzał zno- wu na Fei Yen. - To naprawdę piękne, moja mądralinko! Kiedy zaplano- wałaś to wszystko? Fei Yen roześmiała się i opuściła skromnie oczy, zadowo- lona z pochwały. - Zaraz po przejażdżce konnej. Ja... przygotowałam to wszystko dla naszego gościa, mężu. Tsu Ma na chwilę przestał wiosłować i ukłonił się Fei Yen. - Jestem wzruszony, moja pani. Wyświadczasz mi ogrom- ny zaszczyt. Li Yuan zauważył radość gościa. Był dumny ze swojej żony. Jakże była mądra, że pomyślała o tym. To doskonałe posu- nięcie, wspaniałe uwieńczenie pięknego dnia. Coś, co pamięta się przez całe życie. Tak, mógł to sobie wyobrazić nawet teraz. Za lat czterdzieści, on i Tsu Ma będą stali na tarasie nad jeziorem, wspominając ten dzień... Jego żona pomyślała nawet o tym, by znaleźć dla Tsu Ma piękną i mądrą towarzyszkę, która uprzyjemni mu piknik. Istotnie, gdyby w łodzi nie było Fei Yen, która mogła przy- ćmić urodę każdej kobiety, pozwoliłby sobie na stwierdzenie, że Wu Tsai jest piękna. Przez chwilę przyglądał się tym dwóm niewiastom, porów- nując ich urodę. Wu Tsai była wyższa niż Fei Yen. Miała bardziej wydłużoną i większą twarz, szerszy nos, pełniejsze usta, kości policzkowe mniej subtelne, bardziej muskularną szyję, wydatniejsze piersi. Cechy te można było dostrzec tyl- ko w obecności Fei Yen, w której urodzie zawarł się archetyp piękna wszystkich kobiet Han. I choć piękna, Wu Tsai była przy Fei Yen tylko bladą kopią. Zbliżali się do wyspy. Li Yuan wychylił się nieco, by wskazać Tsu Ma, gdzie ma przybić do brzegu. Gdy przycu- mowali, Tsu Ma pomógł dziewczętom wyjść na drewniane molo. Cichy szelest ich jedwabnych szat zdawał się mieszać z jedwabistą ciemnością nocy i słodyczą ich perfum. Usadowili się na tarasie. Fei Yen nakryła stół i przygoto- wała poczęstunek, podczas gdy Wu Tsai zabawiała miłą roz- mową Tsu Ma. Li Yuan stanął przy balustradzie, wpatrując się w ciemną toń jeziora. Uczucie swobody, błogości i we- wnętrznego wyciszenia ukołysało go tak, że przez chwilę był świadomy jedynie pomruku głosów za sobą i delikatnego plusku fal o drewniane pale pomostu. Poczuł lekkie dotknięcie ręki na swym ramieniu, a kiedy się odwrócił, zobaczył Fei Yen, która uśmiechała się do niego. - Proszę, mój mężu! Usiądź z nami do stołu! Objął żonę i pochylił głowę, by ją pocałować. Usiadł przy stole, a Fei Yen stanęła z boku przy maleńkim stoliku i nalewała z porcelanowego dzbana wino do kieliszków. Poczęstowawszy T'anga, potem męża, a na ostatku kuzynkę, ukłoniła się im, nalała sobie odrobinę wina i uklęknęła obok męża. Tsu Ma przyglądał się obojgu przez chwilę, po czym pod- niósł kielich. - Jesteś prawdziwym szczęściarzem, mając taką żonę. Niech wielu synów pobłogosławi wasze małżeństwo. Li Yuan ukłonił się, nadzwyczajnie połechtany słowami Tanga. Tsu Ma nie przesadzał; był szczęśliwy. Spojrzał na kobietę klęczącą u jego boku i poczuł, że serce przepełnia mu miłość. Fei Yen należała do niego. Minęły już trzy dni od ślubu, a jednak za każdym razem, gdy na nią spoglądał, nie mógł się oprzeć uczuciu szczęścia, że Fei Yen wreszcie należała do niego. Tylko do niego. Ze wszystkich mężczyzn w Chung Kuo tylko do niego należał ten bezcenny skarb - już na całe życie. Zadrżał i podniósł kielich, by wznieść toast. -- Za przyjaźń! - Spojrzał w oczy Tsu Ma. - Za nasze zdrowie i za naszą wieczną przyjaźń! Stuknął się z nim kielichem. Po czym uniósł go, przepijając najpierw do Wu Tsai, a na końcu do żony. Fei Yen podniosła oczy. Jej poza wyrażała pełnię kobiecej uległości. Jednak słysząc toast, opuściła nagle wzrok, jak gdyby zaniepokojona. Skłoniło ją do tego nie tyle zwykłe zakłopotanie, ile znacznie głębsze uczucie, które starała się ukryć nie tylko przed Tangiem, ale przede wszystkim przed samą sobą. Spojrzała na Li Yuana. - Czy mój mąż napije się jeszcze wina? Li Yuan odwzajemnił jej uśmiech. Był na swój sposób przystojnym mężczyzną, kochającym mężem - również dob- rym człowiekiem pomimo pozornego chłodu. A jednak krew nie płynęła szybciej w jej żyłach, gdy jej dotykał, ani serce nie biło tak szybko, jak teraz - w obecności Tsu Ma. - Za chwilę, moja miłości - odparł. - Najpierw zajmij się naszymi gośćmi. Kielich Tsu Ma jest prawie pusty. Skłoniła głowę i odstawiła swój kielich, nachylając się, by podnieść dzban z winem. Tsu Ma odwrócił się nieco i rozstawił szerzej nogi, jedną ręką klepiąc się po kolanie, a drugą od- stawiając pusty kielich. Fei Yen wstrzymała oddech, kiedy ujrzała go w tej pozycji. Tsu Ma siedział zupełnie tak samo, jak zwykł to robić Han Ch'in - z rozstawionymi swobodnie nogami, z silnymi rękoma spoczywającymi na kolanach. Ukło- niła się głęboko, ukrywając swoje zmieszanie i stawiając dzban przed sobą. - Więc? - Li Yuan zachęcił ją, by wypiła trochę wina. Tsu Ma roześmiał się. Jego łagodny, wielkoduszny śmiech sprawił, że spojrzała znowu na niego, a ich oczy spotkały się. Tak, nie miała żadnych wątpliwości. On wiedział, jakie sprawił na niej wrażenie. Rozlała wino do kielichów i wycofała się z pochyloną głową. Czuła suchość w ustach, serce biło jej mocno. Kiedy odstawiła dzban, uklęknęła znowu u stóp męża, ale teraz tylko mgliście zdawała sobie sprawę z obecności Li Yuana. Cały świat wywrócił się nagle na opak. Klęczała tu z pochyloną głową, starając się opanować drżenie rąk, gwałtowne bicie serca, ale widok obutych nóg Tsu Ma pod stołem przykuwał jej wzrok. Wpatrywała się w nie jak zahipnotyzowana. Jego głos działał na jej zmysły jak narkotyk, oszałamiając ją. Wu Tsai flirtowała z Tsu Ma, pochylając się ku niemu. Słowami i gestami niedwuznacznie dawała mu do zrozumienia, że jej się podoba, ale Fei Yen zauważyła, że umizgi jej kuzynki były mu obojętne. Pochylił się ku Wu Tsai, śmiejąc się i przekomarzając, odgrywając ze swobodą i wdziękiem tę odwieczną grę, ale jego uwaga skupiała się wyłącznie na Fei Yen. Czuła, że jego ciało reagowało na każdy jej ruch, że zwraca się ku niej delikatnie -jakby z rozwagą. Zauważyła, że starał się nieustannie, by nawet na chwilę nie stracić jej z oczu w trakcie swobodnej pogawędki z Wu Tsai i gos- podarzem. A Li Yuan? Wydawał się zupełnie nieświadomy. Był jak biedne, uśpione dziecko, uwięzione w swym śnie o wspaniałej miłości. Odwróciła wzrok, odczuwając nagły ból. Li Yuan był jej mężem i pewnego dnia zostanie Tangiem. Zasłużył na jej lojalność, wierność cielesną i duchową. A jednak... Wstała cicho i udała się do pagody, wracając po chwili zp'i p'a, starożytną czterostrunną lutnią zbudowaną w kształcie olbrzymiej łzy. - Co to takiego? - zapytał Li Yuan, patrząc na Fei Yen. Pochyliła głowę. ¦- Pomyślałam, że uprzyjemnię nasze spotkanie odrobiną muzyki. Li Yuan spojrzał na Tsu Ma, który uśmiechnął się i leidco skinął głową na znak aprobaty. Jednak Fei Yen, zamiast wręczyć instrument swojej kuzynce, jak spodziewał się tego Li Yuan, uklękła z lutnią w rękach i zaczęła grać. Jej cudowna gra oczarowała Li Yuana. Zachwycił się pew- nością jej palców, którymi przebiegała zręcznie po strunach, namiętnością delikatnych, drobnych ruchów głowy w takt muzyki. Urzekła go słodką melodią, którą wydobywała z pra- starego instrumentu. Poznał tę pieśń. Nazywała się Ran Hua Hui - Kwietny Targ. Słodka, wesoła melodia, którą grała nadzwyczaj biegle. Kiedy skończyła, roześmiał się i pochylił głowę... Zamierzał ją pochwalić, gdy znowu szarpnęła struny lutni, grając tym razem wolniejszą, bardziej rzewną melodię. Ją również znał, była to Yueh Kao, Wysoki Księżyc. Zadrżał, spoglądając na czarną taflę jeziora; nagle serce podskoczyło mu do gardła. To było piękne -jak gdyby nuty były maleńkimi, srebrnymi rybkami płynącymi w ciemności. Gdy melodia stała się szybka, bardziej skomplikowana, spoj- rzał znowu na rozmarzoną twarz Fei Yen. Miała przymknięte oczy jakby skupiła się całą sobą, całym ciałem na wykonywa- nej pieśni, na ruchu palców po strunach. Przypomniała mu się nagle ta chwila sprzed lat, kiedy Fei Yen napięła łuk i wycelowała. Jej ciało wydawało się przedłużeniem łuku, a kiedy wypuściła strzałę, zdało się, że to część jej ciała popłynęła w powietrze w kierunku odległej tarczy. Oddychał wolno. Z podziwu rozchylił usta. Han umarł, a teraz ona należała do niego. Wielkie Koło obracało się wciąż... Pieśń skończyła się. Przez chwilę panowała cisza. Wu Tsai podniosła swój kielich, uśmiechając się do Tsu Ma. - Moja kuzynka jest bardzo utalentowana - rzekła. - Powiada się w naszej rodzinie, że bogowie popełnili błąd w dniu, w którym urodziła się Fei Yen. Yin Tsu powinna powić też drugie dziecko, syna, ale w wyniku rozgardiaszu, który panował tego dnia w Niebie, dziecko otrzymało duszę mężczyzny i ciało kobiety. Fei Yen zerknęła na kuzynkę i mimo że zaraz przymknęła oczy, można było poznać po jej uśmiechu, że już nieraz słyszała tę opowieść i nie sprawiała jej przykrości. Tsu Ma spojrzał jednak karcąco na Wu Tsa i stanął w obronie Fei Yen. - Z tego co widzę, bogowie popełnili tylko maleńki błąd... Mianowicie taki, że uczynili Fei Yen istotą niezupełnie dos- konałą. Fei Yen spojrzała odruchowo na Tsu Ma, nie ukrywając lekkiego rozdrażnienia. - Niezupełnie, Chieh Hsia? - Właśnie... - Odstawił pusty kielich. - Powinni spra- wić, by urodziły się bliźniaczki. Jedna napełniałaby mi kieli- szek, podczas gdy druga brzdąkałaby słodko na lutni. Wszyscy wybuchnęli śmiechem oprócz samej Fei Yen, która wstała i nalała mu wina. Tsu Ma odebrał od niej dzban i napełnił ich kielichy. - Proszę! - powiedział, siadając z powrotem. - Teraz chętnie posłuchałbym znowu. Fei Yen zrozumiała w lot aluzję, oparłap'ip'a na kolanach i po chwili skupienia uderzyła w struny. Tym razem zaśpiewała swym wysokim kontraltem pieśń, której nie słyszał poprzed- nio - dziwną i melancholijną. Przepiękna para białych gęsi. Wciąż razem, razem, z dala od pyłu świata. Objęte skrzydłami, pieszczą swoje szyje, Igrają w złotym blasku słońca, Wędrując po błękitnym niebie. Pewnego poranka zostaną rozdzielone, Pochwyci je sieć lub trą/i pierzasta strzała. Smutne echa spływają zakolami rzeki, Samotny szloch rozlega się na brzegu. Nie dlatego, że tęsknię do dawnego towarzysza, Ale z twojego powodu nie doścignę mego stada. Kropla po kropli ronię łzy, Tysiąc lat będę czekać na ciebie! Jakie to szczęście zakochać się i być razem, Jakie smutne jest życie bez ciebie! Przeżyjmy godziwie sto lat, Jakie dają nam bogowie, Nie zmarnujmy żadnej chwili. Żyjemy jak trawa, która rośnie na samotnym wzgórzu, Wiedząc, że musi zwiędnąć i umrzeć. Li Yuan był oczarowany rzewną pieśnią, wzruszony bólem, który rzeźbił rysy twarzy Fei Yen, zdumiony tym, że nie słyszał dotąd jej śpiewu, ba, nie domyślał się nawet, że jego żona ma taki talent. Kiedy skończyła pieśń i opuściła umilkła lutnie, spojrzał na Tsu Ma. Zauważył od razu, jak bardzo T'ang był wzruszony. Tsu Ma pochylił głowę, ręce miał zaciś- nięte jakby z żalu. Kiedy podniósł wzrok, łzy szkliły się w jego oczach. Rzekł cichym głosem: - To było piękne, pani Fei. Nigdy dotąd nie słyszałem piękniejszej pieśni. / Fei Yen spuściła skromnie oczy. P'i p'a spoczywała na jej łonie. Wyczerpana pochyliła się, jak gdyby wraz z pieśnią uleciały z niej siły żywotne. Lekko skinęła głową, słysząc słowa Tanga. Potem wstała, kłaniając się Tsu Ma i mężowi, i od- daliła się z powrotem do pagody. __Cóż... - rzekł Tsu Ma, spoglądając na Li Yuana. - Co mogę powiedzieć na to wszystko, mój przyjacielu? Uhonoro- wałeś mnie dzisiaj wyjątkowo. Jestem niezmiernie rad. ,__ja również, Tsu Ma. To był niezapomniany wieczór. Tsu Ma usiadł znowu. __To prawda. - Zadrżał, lecz po chwili opanował się i uśmiechnął. - Ale przecież zaniedbuję panią Wu. - Od- wrócił się do Wu Tsai z wylewnym uśmiechem. - Czy grasz na jakimś instrumencie, moja pani? Li Yuan uśmiechnął się. Domyślił się, że Tsu Ma daje mu do zrozumienia, iż powinien pójść za swoją żoną. Ukłonił się gościowi i wyszedł. Fei Yen nie było w pagodzie. Li Yuan stał przez chwilę w pustej świątyni, rozgniewany, słysząc tylko śmiech dobiega- jący z tarasu. Potem usłyszał, jak Fei Yen przywołuje go cicho z głębi pagody. * * * Przeszli z powrotem przez drewniany most. Objął ją ramie- niem, a ona przytuliła swoje drobne, rozpalone ciało do jego boku. Noc była spokojna i ciemna, sprzyjała ich miłości. Taras był już pusty. W pagodzie również nie było nikogo. Li Yuan rozejrzał się wokół siebie w zadumie. Wtem zesztywniał nagle, słysząc gdzieś w pobliżu plusk wody. Sprężył się do skoku, chcąc stawić czoło niebezpieczeństwu. - Trzymaj się za mną, Fei Yen! - nakazał cicho, wycią- gając sztylet zza cholewy. Nagle usłyszeli salwę śmiechu, która przetoczyła się w ciem- ności nie opodal nich. Wylewny serdeczny śmiech Tsu Ma sprawił, że Li Yuan odetchnął z ulgą. - Na bogów! Co tutaj robisz? Tsu Ma zbliżył się do brzegu, ukazując w świetle lampionów obnażony tors. Woda sięgała mu do piersi, a jego mokre włosy przylegały do czoła. -" Pływam - odparł. - To cudowne! Woda jest cieplejsza niż myślałem. - A pani Wu? Czy już poszła? W odpowiedzi rozległ się plusk z lewej strony i nowa salwa śmiechu. - Powinniście przyłączyć się do nas! - zawołała z wo- dyWu Tsai. - Jest cudownie! Li Yuan rozejrzał się wokół w zadumie. Tsu Ma zauważył to i roześmiał się. - Nasze ubrania zostawiliśmy w łodzi. To był pomysł pani Wu. Powiedziała mi, że w jeziorze są ryby, a ja chciałem zobaczyć je z bliska. - I co, były? - spytała Fei Yen, wyłaniając się zza pleców Li Yuana. Stanęła na brzegu, wpatrując się w Tsu Ma, który w wodzie wydawał się jeszcze roślejszy. Jego mokra szeroka pierś połyskiwała w kolorowym świetle lampionów. - Tylko węgorz - odpowiedziała ze śmiechem Wu Tsai, podchodząc do brzegu. Jej nagie ramiona lśniły nad powierz- chnią wody. - Sztywny mały węgorz... - Wu Tsai! - zaprotestowała Fei Yen, ale nawet Li Yuan roześmiał się głośno. - Jak powiadają, bóg Kung-Kung, który sprowadził po- top, był węgorzem - rzekł Tsu Ma, zagarniając wodę rękoma na piersi, jak gdyby się obmywał. - Olbrzymim węgorzem. Posłuchajcie, mili moi, skoro nie zamierzacie wykąpać się z nami, pozwólcie nam przyłączyć się do was. Li Yuanie, czy zechcesz przymknąć oczy na chwilę, kiedy pani Wu wyjdzie z wody i poszuka w łodzi swojego ubrania? - Oczywiście - Li Yuan odwrócił się. Słyszał chichotanie za plecami, gdy Fei Yen pomagała kuzynce wyjść z wody. - W porządku - powiedziała Wu Tsai po chwili. - Mo- żesz się już odwrócić, książę Yuanie. Kiedy się odwrócił, Wu Tsai klęczała w łodzi, zawiązując jedwabną szatę. Spojrzała na niego, szczerząc zęby w rados- nym uśmiechu. - Naprawdę powinieneś przyłączyć się do nas. Zawahał się, świadomy obecności Tsu Ma, który stał nagi w wodzie, i Fei Yen, przykucniętej obok łodzi, spoglądającej na niego. - To nie byłoby właściwe... Wu Tsai wzruszyła ramionami i wyszła z łodzi na brzeg. - Sądziłam, że spełniliśmy toast... - Jej oczy rozbłysły figlarnie. - Wieczna przyjaźń, wiesz, i tak dalej... Tsu Ma brnął wpław przez wodę, aż zbliżył się do brzegu. Opierając płasko ręce na kamiennych płytach przy brzegu jeziora, powiedział bez uśmiechu: __ Książę Yuan ma rację, pani Wu. Wybacz mi, że nie pomyślałem o tym. To byłoby szczególnie... niewłaściwe. Wu Tsai dygnęła prowokująco przed Li Yuanem, po czym spojrzała znowu na Fei Yen, uśmiechając się pro- miennie. - Myślałam po prostu, że byłoby to zabawne. To wszys- tko. Coś odmiennego niż zwykle. Li Yuan spojrzał gniewnie na Wu Tsai, dotknięty jej uszczy- pliwością, i odwrócił się w stronę Fei Yen, która stała z po- chyloną głową, całą swoją postawą wyrażając uległość. Postąpił krok w jej kierunku, wyciągając rękę nakazującym gestem. - Chyba rozumiesz, jak bardzo byłoby to niewłaściwe. Podniosła pokorne oczy i wyszeptała posłusznie: - Oczywiście, mój mężu. Z wolna uspokoił się. Potem spojrzał znowu na T'anga. - A ty, Tsu Ma? Czy nie życzyłbyś sobie, byśmy powrócili do pagody, kiedy będziesz się ubierał? Tsu Ma roześmiał się. Jego potężne ciało ciemniało w wo- dzie. - Na bogów, nie,Yuanie! Woda jest taka przyjemna. Myś- lę, że popływam trochę na plecach i popatrzę w gwiazdy. Yuan ukłonił się. - Oczywiście. Jak sobie życzysz, Chieh Hsia. Ale co zro- bisz, gdy dopłyniesz na tamten brzeg? Ale Tsu Ma odwrócił się już i brnął w głębszą wodę. Zawołał jeszcze w odpowiedzi, znikając w ciemności: - Cóż, wyjdę z wody, Yuanie! Co innego mógłbym zrobić? ^ * * * Marszałek Tolonen stał przy zachodnim oknie w Komnacie Pięciu Stron Świata Pałacu Wschodniego w Tongjiangu, po- dziwiając ogrody, które ciągnąły się aż do jeziora. Była jede- nasta rano. Wezwano go na to spotkanie lakonicznym pismem, w którym nie poinformowano go o celu spotkania, co zdarzyło sie po raz pierwszy. To z tego powodu trwał przy oknie, aż wreszcie, zniecierpliwiony, zaczął się przechadzać wielkimi I! krokami w tę i we w tę, zastanawiając się nad przyczyną wez- wania. Zatrzymał się przed wielkim zwierciadłem w głębi komnaty, by poprawić kołnierz munduru, kiedy za jego plecami ot- worzyły się drzwi. Odwrócił się, spodziewając się Li Shai Tunga, ale do komnaty wszedł książę. - Książę Yuan? - zdziwił się, pochylając głowę w ukło- nie. Li Yuan przywitał się z nim, zapraszając szerokim gestem ręki, by usiadł. - Dziękuję, że przybyłeś niezwłocznie, Knut. Nieco póź- niej zjawi się mój ojciec. Tolonen ukłonił się znowu, po czym usiadł w fotelu, wpat- rując się pytająco w zwój leżący na kolanach księcia. - Co to jest, Li Yuanie? Książę uśmiechnął się. Cieszyła go bezceremonialna cieka- wość starca - cecha, która uwydatniała się z każdym rokiem. - Mój ojciec poprosił mnie, bym przedstawił pewną spra- wę. Kiedy skończę, przyjdzie z tobą porozmawiać, Knucie. Jednak to, o czym za chwilę powiem, ma jego pełną aprobatę. Możesz zadawać pytania, a nawet wyrazić swoje obiekcje równie dobrze wobec mnie, jak wobec ojca. - Obiekcje? - Tolonen wysunął podbródek. - Jeśli Li Shai Tung nie ma zastrzeżeń, dlaczego ja miałbym mieć obiekcje? Czy ma dla mnie jakieś zadanie, hę? - Robotę, powiedzmy! Po prostu uważa, że powinieneś nadzorować pewien projekt, Knucie. - Rozumiem - przytaknął Tolonen. - A jakiego rodzaju jest ten projekt? Li Yuan zawahał się. - Czy pan marszałek napiłby się czegoś orzeźwiającego? Tolonen uśmiechnął się. - Dziękuję, książę Yuanie, ale nie. Jeśli twój ojciec mnie nie zatrzyma, muszę być w Nankinie za trzy godziny, by spotkać się z majorem Karrem. - Oczywiście. Więc przejdźmy do rzeczy. Może będzie najlepiej, jeśli pozwolisz mi przedstawić projekt w całości, a dopiero potem zaczniesz zadawać pytania, marszałku. To bardzo skomplikowana sprawa. I, proszę, nagraj naszą roz- mowę, jeśli zechcesz. Tolonen ukłonił się, po czym wyciągnął prawą dłoń i wy- stukał na swym przegubie komendę w sieci maleńkich guzicz- ków barwy ciała. Potem usadowił się wygodnie, by wysłuchać księcia. Li Yuan obserwował marszałka, sucho referując to, co- zawierał zwój, który trzymał na kolanach. Wreszcie wręczył wykres Tolonenowi. Nie uszła jego uwagi najmniejsza oznaka gniewu na twarzy marszałka, najdrobniejszy wyraz zakłopo- tania, ciekawości bądź zaniepokojenia. Łowił czujnym spoj- rzeniem lekkie drgnięcia powiek, ledwie dostrzegalne ruchy oka. Nawet na moment nie oderwał wzroku od twarzy starca, pragnąc zgłębić jego uczucia. Tolonen, słuchając długiego wywodu Li Yuana, nie uśmie- chnął się ani razu. Siedział z pochmurną twarzą, wykrzywioną grymasem niedowierzania, ściskając lewą ręką oparcie fotela. A kiedy Li Yuan skończył, opuścił wzrok, wydając głębokie westchnienie. - Czy mogę wypowiedzieć się teraz, książę Yuanie? - za- pytał z oczami wypełnionymi bólem, z grymasem żalu na twarzy. - Oczywiście, tak jak mówiłem, możesz rozmawiać ze mną, marszałku, równie szczerze jak z moim ojcem. Tak otwarcie, jak czujesz, Knucie. Li Yuan poczuł nagle ucisk w żołądku, choć był przygoto- wany do tej rozmowy. Bardzo szanował marszałka Tolone- na - wzrastał w cieniu jego sławy - ale zdawał sobie sprawę, że różnili się niezmiernie. Tolonen przyglądał się przez chwilę młodzieńcowi. Skinął głową, zaciskając usta. Jego poważne szare oczy wyzierały z twarzy stwardniałej z bólu jak granit. Z głębokim wes- tchnieniem, wskazującym na to, że rozważył już odpowiedź, zaczął: - Prosiłeś, bym mówił szczerze, jednak nie mogę tego zrobić, nie urażając cię, Li Yuanie. To, jak zrozumiałem, twój pomysł? Li Yuan poczuł, że ciężar autorytetu marszałka przygniata go, ale zmusił się do konfrontacji. - Tak. - Rozumiem. Jednak nakazałeś mi, bym się wypowiedział otwarcie, tak jakbym rozmawiał z twoim ojcem. Szczerze, nie owijając niczego w bawełnę... - Westchnął. - Dobrze więc! Powiem ci, książę, co czuję. Twój plan przejmuje mnie wstrętem. Li Yuan zadrżał, ale jego twarz pozostała kamienna. - I ja myślę o nim z niechęcią, marszałku Tolonen. I ja także. Sam nie chciałbym tego zrobić. - Dlaczego więc zamierzasz go wprowadzić w życie? - Gdyż nie mamy innego wyjścia. Żadnego innego spo- sobu, który nie spowodowałby jeszcze większej przemocy i rozlewu krwi, niż ta, której już doświadczyliśmy. Tolonen spuścił wzrok i westchnął głęboko. Pokręcił głową. - Nie, nawet jeśli miałoby nadejść najgorsze, nie powin- niśmy zastosować tej metody. Nie wolno wprowadzać do ludz- kiego mózgu żadnych urządzeń kontrolnych i traktować oby- wateli jak maszyny. Ach... - Wychylił się z fotela, mówiąc nagle z gwałtowną, nieoczekiwaną pasją: - Wiem, kim jestem, Li Yuanie, i znam swoje obowiązki w służbie T'anga. I czasem źle sypiam z tego powodu. Ale to... to zupełnie inna sprawa. Twój projekt pozbawi ludzi wolności. - Albo iluzji wolności... - Wolność nie jest iluzją, książę Yuanie - niecierpliwie wyrzucał z siebie słowa Tolonen. - Ludzie mają prawo wybrać, źle lub dobrze, w każdej sytuacji. To nie jest złudzenie. Mandat Nieba, który pozwala osądzić dzięki kryteriom moral- nym, czy T'ang jest dobrym czy złym władcą, również nie jest iluzją. Jeśli odrzucimy to wszystko, nie będzie już nic trwałe- go... nic, co warto utrzymać. Li Yuan wychylił się ze swojego fotela. - Nie zgadzam się. Jeśli człowiek jest zły, z pewnością nie będzie złą rzeczą wszczepienie do jego mózgu uzwojenia, które pozwoli kontrolować jego myśli, by przeciwdziałać złu, które mógłby wyrządzić ludziom czy państwu. A jeśli człowiek jest dobry... - Ty, ja, twój ojciec - przerwał mu Tolonen - jesteśmy dobrymi ludźmi. Działamy, ponieważ musimy, dla dobra ogó- łu. Kto jednak, gdy zejdziemy z tego padołu, zapobiegnie temu, by nie wykorzystano twojego wynalazku do niecnych celów? W jaki sposób możemy zagwarantować, że ci, którzy będą rządzili Chung Kuo po naszym odejściu, będą kierowali się równie szlachetnymi pobudkami jak my? Tak więc rozu- miesz, skąd biorą się moje obawy. Odpowiem w ten sposób, mój książę: to nie ma znaczenia, czy człowiek z kontrolną elektrodą w mózgu jest dobry czy też zły, jednak ma znaczenie to, jakie podstawy moralne ma człowiek, który kontroluje myśli wszystkich obywateli, skupiając w swych rękach dziesięć tysięcy milionów sznurków. Czy nakaże on swym pajacykom tańczyć? Czy też pozwoli im być sobą? Li Yuan pokręcił głową. - Mówisz o dyktaturze, marszałku Tolonenie. Jednak w Chung Kuo rządzi Rada Siedmiu. Tolonen odwrócił nieco głowę, w oczach miał dziwną go- rycz. - Mówię, jak się mają sprawy. Obojętne, czy zdarzy się to teraz czy za dziesięć lat. Spojrzał znowu na Li Yuana, a jego szare oczy wypełniły się smutkiem. - Choćbyśmy życzyli sobie, by było inaczej, historia uczy nas, że nic nie jest wieczne. Świat się zmienia... - Kiedyś myślałeś inaczej, Knucie. Czy to nie ty mówiłeś, że powinniśmy zbudować ogromną tamę, która zapobiegłaby niszczycielskiej fali zmian? Tolonem przytaknął, nagle pełen zadumy, a na jego ustach pojawił się smutny uśmiech. - Tak... ale to! Siedział pogrążony w gorzkich myślach, wpatrując się w swoje dłonie. Zrobi to. Oczywiście, że tak. Czyż Tang nie żąda od niego, by to zrobił? Jednak uczyni to z ciężkim sercem. Czy zatem umarło jego marzenie, rozwiała się bezpo- wrotnie wspaniała wizja świata bez wojen, szczęśliwego świata, w którym każdy człowiek mógłby wybrać sobie poziom i dźwi- gnąć wyżej swoją rodzinę, by żyć beztrosko i spokojnie? A może projekt Li Yuana to pierwszy znak zbliżającego się koszmaru? Początek wszechogarniającej ciemności? Myślał o Jelce i wnukach, które będzie miał w niedalekiej przyszłości. Jaki świat stworzyliby dla nich? Czy zniesie myśl o tym, że ich również - jak wszystkich obywateli Chung Kuo - obejmie Projekt Kontroli Myśli? Tak jak wszyst- kich - gotowych na każde skinienie ich panów i władców? Zazgrzytał zębami, odczuwając ból na samą myśl, jakie piekło zgotowaliby ludziom. Czy zmiany zaszły już tak daleko, że nawet on - którego prawość i lojalność stanowiła kamień węgielny systemu - zaczął mieć wątpliwości co do ich prze- biegu? - Knut? Podniósł głowę i wstał pośpiesznie. Tak bardzo pogrążył się w myślach, że nie usłyszał, jak wszedł Tang. - Chieh Hsia? - Ukłonił się przesadnie. Li Shai Tung usiadł na miejscu, na którym zaledwie kil- ka minut wcześniej siedział jego syn, przyglądając się w mil- czeniu marszałkowi. Potem, lekko pochylając głowę, jak gdyby zadowolony z tego, co zobaczył, wychylił się z fotela. - Słyszałem wszystko, co powiedzieliście sobie z moim synem. - Tak, Chieh Hsia. - Jestem wdzięczny za twoją szczerość. Tolonen spojrzał mu w oczy ze stoickim spokojem. - Spełniłem tylko mój obowiązek, Chieh Hsia. - Tak, ale miałem powód, pozwalając najpierw poroz- mawiać z tobą Li Yuanowi. Rozumiesz, że mój syn, który jest na swój sposób bardzo mądry, jest również młody. Możliwe, że zbyt młody, by zrozumieć właściwie istotę sprawy, by pojąć miejsce Vi i ch'i w naszym wielkim świecie, rolę delikatnej równowagi, która istnieje pomiędzy kształtującą siłą a bier- nym materiałem. Tolonen spochmurniał. Pochylił głowę. - Obawiam się, że nie nadążam za twoimi myślami, Chieh Hsia. T'ang uśmiechnął się. - Dobrze, Knucie. Wyłożę ci to prościej, ale proszę, byś utrzymał wszystko w sekrecie przed moim synem. Au- toryzowałem ten plan, ale to nie znaczy, że zostanie kie- dykolwiek wprowadzony w życie. Czy rozumiesz mnie, Knucie? - Nie, nie całkiem, mój panie. Czy masz na myśli to, że żartujesz sobie z Li Yuana? Li Shai Tung zawahał się. - Pod pewnym względem można by to tak określić. Jed- nak Yuan jest bardzo głęboko przywiązany do tej idei. Wi- działem, jak zakiełkowała w jego umyśle, aż owładnęła nim bez reszty. On wierzy, że może ukształtować świat według swojej koncepcji, dlatego też jego plan odpowiada na wszys- tkie pytania. - A ty sądzisz, że on nie ma racji, Chieh Hsicft - Tak. - Wobec tego, dlaczego ośmielasz księcia? Dlaczego pod- pisujesz się pod tym szaleństwem? - Ponieważ Li Yuan pewnego dnia zostanie Tangiem. Gdybym sprzeciwił mu się teraz, powróciłby do tego planu po mojej śmierci. A to byłoby katastrofalne. Doprowadziłoby do konfliktu nie tylko z innymi Tangami, ale również z wiel- kimi masami na Górze. Najlepiej zatem pozwolić mu, by oczyścił swoją krew teraz, dopóki jest księciem, nie sądzisz? Niechże sam dojdzie do wniosku, że się mylił. - Może... - Tolonen zaczerpnął głęboko powietrza. - Wybacz mi jednak, Chieh Hsia, ale to wszystko wydaje mi się zbyt wielkim hazardem. Co będzie, jeśli to "lekarstwo", za- miast ostudzić jego zapędy, ośmieli go do tego, by poszedł jeszcze dalej? Czy to jest możliwe? - Tak. Dlatego właśnie wezwałem ciebie, Knucie. Dlatego chciałem, żebyś to ty nadzorował Projekt Kontroli Myśli, hamował ambicje mojego syna i utrzymał wszystko w bez- piecznych granicach... I położył temu kres, jeśli będziesz mu- siał. Tolonen wpatrywał się w Tanga. Z wolna zrozumienie rozpogodziło jego skamieniałą twarz. Roześmiał się. - Pojmuję, Chieh Hsia... rozumiem! Li Shai Tung odwzajemnił jego uśmiech. - Dobrze. Kiedy Tsu Ma wróci z przejażdżki konnej, powiem mu, że podjąłeś się tego zadania, dobrze? Tolonen skinął głową. Ciężar spadł mu z serca. - Będę zaszczycony, Chieh Hsia, bardzo zaszczycony. * * * Piętnaście li na północ od Tongjiangu, na samej granicy wielkiego państwa Tanga, wznosiły się ruiny starożytnego klasztoru buddyjskiego, które stały od czasów wielkiej dynas- tii Sung. Ruiny stały u stóp wzgórza Ta Pa Szan. Trzypiętrową cynobrową świątynię wzniesiono na zboczu. Zrujnowane dachy pokryte szarymi, porozbijanymi dachówkami wygląda- ły jak ogromne, zmasakrowane usta. Progi świątyni porastały wysokie chwasty, wejście otaczały pokruszone elementy zdob- nicze. Ruiny klasztoru straszyły na stoku od przeszło dwustu •czterdziestu lat, odkąd piękna zabytkowa świątynia padła ofiarą hunwejbinów podczas wielkiej czystki Ko Ming w 1960 roku. Ruiny przetrwały, a z czasem wrosły w melancholijny szary pejzaż. Na stoku, poniżej ruin klasztoru, wznosiła się na wpół zburzona, starożytna omszała stupa. Przysadzista podstawa kamiennej kolumny, wybrzuszonej ku górze w kształcie lingi, była wyszczerbiona i pokruszona, stopnie ścięte i popękane. W miejscu, gdzie wysoki, strzelisty słup zwieńczono kamien- nym napletkiem, odpadł tynk, odsłaniając cegły. W jego cieniu, w kwadratowym obrzeżu jasnoczerwonej cegły, znajdowała się kolista sadzawka. Kiedyś była tu stud- nia, z której czerpano wodę dla całego klasztoru. Ale kiedy przybyła tu Czerwona Gwardia, żołnierze zasypali ją prawie po cembrowinę fragmentami strzaskanych posągów i teraz woda, spływająca ze zbocza podziemnymi strumieniami, wzbierała w studni. Podczas wiosennej odwilży czy słoty w Ta Pa Szan woda przelewała się przez cembrowinę, tworząc niewielkie grząskie rozlewisko. Jednak teraz ziemia była sucha, a sadzawka gładka jak lustro. Mech porastający zatopione rzeźby nadawał zwierciadłu wody zielony odcień zaśniedzia- łego brązu. Niebo nad ruinami świątyni miało barwę zimnego, metalicznego błękitu. Natomiast na północy, ponad górami, zbierały się chmury burzowe, czarne i ciężkie, rzucając na najdalsze szczyty głęboki cień. Na południu stok opadał najpierw łagodnie, potem stromo. Przecinająca go ścieżka schodziła w wąską, wyżłobioną głę- boko dolinę, przez którą płynął płytki, kryształowo czysty strumień. . Na południowym krańcu doliny, gdzie niebo było jaśniejsze, ukazał się jeździec, który ściągnął cugle swego ciemnego wierz- chowca. Koń przechylił nieco głowę i zatrzymał się, osadzony w miejscu wprawną ręką. W chwilę później zza skały wyłonił się drugi jeździec i stanął obok pierwszego. Obaj odruchowo pochylili się ku sobie, a potem ruszyli powoli naprzód, rozglą- dając się wokół siebie. Jeden z nich wskazał na ruiny klasztoru. - Co to za ruiny? - zapytała Fei Yen, spoglądając na miejsce, które wskazywał Tsu Ma. - Wyglądają na pozo- stałości jakieś starożytnej budowli. - Masz rację. Li Yuan opowiedział mi wczoraj o tym klasztorze. Mieszkało tutaj dwustu mnichów. - Mnichów? Tsu Ma roześmiał się. Odwrócił się w siodle, by spojrzeć na swoją towarzyszkę. - Tak, właśnie mnisi zamieszkiwali tę budowlę. Ale wejdź- my na zbocze. Wyjaśnię ci to, kiedy będziemy na miejscu. Fei Yen spojrzała na niego z uśmiechem i powstrzymała konia. Przyglądała się, jak jeździec i koń wspinają się po stromej ścieżce, która wcinała się w górujący nad nimi nawis skalny. Jego koń naprężał mięśnie, by wejść po stromym stoku. To było trudne. Gdyby ziemia była mokra po deszczu, byłoby wręcz niemożliwe. Nikt nie wspiąłby się tu konno. Jednak Tsu Ma poradził sobie. Zeskoczywszy ze swego wierz- chowca wrócił i stanął u stóp stromej ścieżki, spoglądając na Fei Yen. - Zeskocz z konia, a ja podam ci rękę! Zresztą możesz go tam zostawić. Tutaj nie zabłądzi! W odpowiedzi popędziła konia naprzód, zmuszając go do wspinaczki - tak gwałtownie, że Tsu Ma odskoczył, gdy go mijała. - A widzisz! - zawołała, ponaglając zwierzę szpicrutą i pochylając się nad jego gładką szyją. - To. nie było takie trudne! Zauważyła, w jaki sposób patrzył na nią; jego podziw mieszał się z niepokojem. Szybko odwróciła wzrok. Przez całe rano panowało między nimi dziwne napięcie - poczucie ja- kiejś podskórnej więzi, przeczucie gestów, których jeszcze nie uczynili. Ich uczucia kipiały, kryjąc się pod maską zwykłej formalnej rozmowy jak ogień p6d taflą lodu - przebłyskując raz po raz w roziskrzonym nagle spojrzeniu, w momencie wahania, w milczącym uśmiechu. - Powinnaś być ostrożniejsza! - powiedział, podchodząc do niej i głaszcząc koński bok, niemal przy jej kolanie. -Jesteś wspaniałym jeźdźcem, pani Fei, ale nie radziłbym powtarzać tego akrobatycznego wyczynu. Kiedy spojrzała na niego, jej oczy wyrażały wyzwanie. - Dlatego, że jestem kobietą? Odwzajemnił jej uśmiech. W jego oczach odmalowała się dziwna twardość. Pokręcił głową. - Nie, i nie dlatego, że nie poradziłabyś sobie z jakąś przeszkodą. Chodzi o to, że jestem za ciebie odpowiedzialny. Co by powiedział twój mąż, gdybym przywiózł mu do pałacu żonę w kawałkach? Fei Yen milczała. Co by powiedział? Uśmiechnęła się. - Dobrze. Będę już grzeczna! Zeszła z konia, uświadamiając sobie, jak blisko stoi Tsu Ma, bliżej niż do tej pory. A kiedy się odwróciła, zauważyła, że wpatruje się w nią dziwnym wzrokiem. Przez chwilę czekała w milczeniu, nie wiedząc, co uczyni. Wstrzymała oddech. Chwila ta zdawała się rozciągać w nieskończoność. Jego spojrzenie wędrowało po jej twarzy, szyi, ramionach i wracało znowu do oczu. W końcu Tsu Ma odwrócił się, pozwalając jej odetchnąć. - Chodź! - rzucił prędko, wspinając się na zbocze. - Zbadajmy to miejsce! Schyliła się odruchowo i strząsnęła pył z ubrania. Wypros- towała się, nie spuszczając z niego wzroku. - Pytałaś mnie o mnichów... - Odwrócił się ku niej, by zaczekać, aż się z nim zrówna. - Trudno wyjaśnić, kim byli. Od czasu, gdy Tsao Ch'un wybił ich wszystkich, nie ma już nikogo podobnego. Istnieje, co prawda, pewne podobieństwo mnichów buddyjskich do oficjałów nazywanych nowymi konfucjanistami, którzy nawet ubierają się w podobne szafranowe szaty, mają podobne rytuały i ceremonie, ale pod każdym innym względem różnią się całkowicie. Fei Yen zrównała się z nim. -¦ Czy możesz to wyjaśnić dokładniej? Uśmiechnął się i znów zaczął się powoli wspinać na zbocze, rozglądając się wokół siebie. Patrzył na ruiny klasztoru, na dalekie, zasłonięte chmurami góry i na ich konie pasące się w dole. - Powiedzmy, że mieli oni dziwne wierzenia. Starali się kształtować swoje życie zgodnie z zaleceniami swej wiary, jak gdyby samo w sobie nie miało żadnej wartości. Doszli do sadzawki. Tsu Ma postawił stopę na mozaikowej cembrowinie studni i spojrzał na południowy kraniec doliny. Fei Yen zawahała się, lecz w końcu stanęła obok i popatrzyła na niego. - Jakie to były wierzenia? - Och... - Przyglądał się jej odbiciu w wodzie, dostrze- gając omszałe kształty zielonych posągów pod powierzch- nią. - Mnisi buddyjscy wierzyli, że każdy z nas odrodzi się po śmierci w innej formie. Jako motyl, a może koń. - Albo jako inny człowiek? - Tak... - Spojrzał na nią z uśmiechem. - Wyobraź sobie nie kończący się cykl powtórnych narodzin. Każde nowe narodziny zależą od tego, jak postępowałaś w poprzed- nim wcieleniu. Jeśli żyłaś nikczemnie, odrodzisz się jako owad. - A jeśli dobrze, jako Tang? Roześmiał się. - Możliwe... ale z drugiej strony możliwe, że nie. Mnisi buddyjscy uważali władzę i potęgę za sprawy mniej istotne. Wierzyli w czystość. Najważniejsze było dla nich oczyszczenie ducha z wszelkich ziemskich słabości. I z tego powodu, jako że każde nowe wcielenie dawało szansę, by żyć w czystości, życie stanowiło dla nich świętość. Ścieżkę do ruin klasztoru zarastało zielsko i mchy, a jej kamienny skraj popękał. Wkrótce doszli do pierwszego ze zburzonych budynków. Wielkie kamienne bloki leżały w wy- sokiej trawie, a wśród nich poniewierały się kawałki potrzas- kanych posągów. Fei Yen zatrzymała się w progu, patrząc pytająco. - Dlaczego Tsao Ch'un wymordował mnichów? Tsu Ma westchnął i wszedł do wnętrza zrujnowanego klasz- toru, w głęboki, chłodny cień. - Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, moja pani. By zrozumieć, musiałabyś wiedzieć, jak wyglądał świat przed panowaniem Tsao Ch'una. Jak bardzo był podzielony. Jak wiele istniało różnych religii, a każda z nich głosiła .jedyną prawdę". Fei Yen spojrzała na niego. - Znam historię. Czytałam o wieku rebelii. - Tak... - Spojrzał na nią, a potem rozejrzał się po zaśmieconej posadzce, sczerniałych od dymu ścianach, pęk- niętym suficie nad ich głowami. Wszędzie wyczuwało się wilgotny zapach stęchlizny, woń śmierci i rozkładu. Wydawało się, że jest tu zimniej niż na zewnątrz. Tsu Ma zawrócił, potrząsając głową. - Na pozór buddyści stanowili jedną z najlepszych wspól- not religijnych. Byli spokojni. Nie rozpętywali świętych wojen w imię swych bogów, jak katolicy czy muzułmanie, ani nie prześladowali nikogo, kto nie zgadzał się z ich doktryną. Ale ostatecznie okazali się równie źli jak pozostali. - Dlaczego? Jeśli nie zagrażali nikomu... - Zagrażali państwu. Sama ich egzystencja stanowiła za- grożenie. To miejsce to jeden z wielu tysięcy takich klasztorów w Chung Kuo. Ponadto jeden z mniejszych. Niektóre za- mieszkiwało dziesięć, dwadzieścia tysięcy ludzi. Wielu mni- chów dożywało osiemdziesięciu i dziewięćdziesięciu lat. Wy- obraź sobie tych wszystkich ludzi, gardzących stanowiskami i zaszczytami, władzą, pracą, czerpiących ze wspólnych za- sobów kraju żywność, wodę, budujących swoje świątynie, wznoszących posągi, tworzących księgi i modlitewne tablice... i nie dających niczego w zamian. To właśnie stanowiło za- grożenie dla państwa. Bo chociaż ich życie wydawało się spokojne i bezpieczne, w istocie byli jak podstępna, wyni- szczająca choroba, która toczyła społeczeństwo, wysysając z niego życie jak rak. Tsu Ma rozejrzał się wokół siebie, nagle rozgniewany, mie- rząc wzrokiem ruinę klasztoru, w którym niegdyś wiedli próż- niacze życie buddyjscy mnisi. - Mogli tyle zrobić dla ogółu, dla zwykłych ludzi, dla chorych, biednych i bezdomnych. Ale zapatrzeni w sprawy duchowe nie raczyli dostrzegać tak przyziemnych rzeczy. Mar- twili się tylko o to, by oczyścić się z ziemskich żądz. Ból i cierpienie stanowiły dla nich drogę do czystości ducha. - Więc sądzisz, że Tsao Ch'un miał rację, likwidując ich wszystkich? - Rację? - Podszedł do niej. - Tak, sądzę, że ją miał! Oczywiście, nie wszystko, co uczynił, zasługuje na pochwałę. Ale w tej sprawie... tak, miał słuszność! Sądzę, że lepiej wyżywić, ubrać masy ludzkie i dać im schronienie, budując mieszkania dla wszystkich, niż pozwolić im zgnić w nędzy. Sądzę, że lepiej stworzyć ludziom lepsze życie tu, na ziemi, niż pozwolić im zgnić w nędzy. Sądzę, że lepiej stworzyć ludziom lepsze życie tu, na ziemi, niż pozwolić im cierpieć w próżnej nadziei na lepszy los po śmierci. - Położył rękę na okrągłym kamieniu z prawej strony, pochylając się ku Fei Yen z gorejącymi oczyma i mówiąc z pasją, jakiej nigdy jeszcze nie słyszała w jego głosie. Opuściła oczy, serce biło jej szybciej. -- I w to właśnie wierzysz? - zapytała łagodnie. - W to, że mamy tylko jedno życie? I że nie ma nic poza nim? - Czyż wszyscy w to nie wierzymy? Zadrżała i spojrzała mu w oczy. - Więc mamy tylko jedno życie? Zawahał się. Jego oczy się zwęziły. Musnął lekko dłonią jej policzek i szyję. - Tsu Ma! Prędko cofnął rękę. - Wybacz mi, ja... - Przyglądał się jej przez chwilę zmieszany, pełnymi bólu oczyma. - Myślałem... - Spuścił oczy i potrząsnął głową, po czym szybko wyszedł ze świą- tyni. Niebo zasnuły chmury. Wiał silny wiatr, miotając wyso- kimi trawami, marszcząc powierzchnię stawu. Tsu Ma uklę- knął na brzegu sadzawki. Pierś mu falowała, myśli plątały się. Jedno życie? O co chodziło Fei Yen? Czego chciała od niego? Odwrócił się, słysząc jej kroki. - Przepraszam... - zaczęła, ale pokręcił głową. - To był błąd, to wszystko. Jesteśmy, jacy jesteśmy, nie- prawdaż? Wpatrywała się w niego, zraniona nagłą twardością jego słów. Nie zamierzała go zranić. - Gdybym była wolna... Pokręcił głową. Twarz wykrzywił mu nagle zły grymas. - Ale nie jesteś wolna. A książę jest moim przyjacielem, prawda? Odwróciła się i ruszyła naprzód. Burza nadciągała szybko. Nad ruinami podniosła się gęsta, kłębiąca się mgła. Gwałtow- ny wiatr zapowiadał, że wkrótce nastąpi oberwanie chmury. Lada chwila niebo ściemni się zupełnie. - Najlepiej wracajmy... - odezwała się. Tsu Ma wydawał się nieświadomy nadchodzącej ciemności. Nie widział nic oprócz Fei Yen. Wzdrygnęła się. Czy on się w niej zakochał? Czy dlatego ośmielił się jej dotknąć? A ona pomyślała... Wstał powoli, przeciągając się, jakby właśnie przebudził się ze snu. W końcu odwrócił się i zaczął schodzić wielkimi krokami w stronę pasących się koni. ¦ * * Podczas lotu do Nankinu Tolonen przesłuchał nagranie rozmowy z księciem, by upewnić się co do planów Li Yuana. Usłyszał niepokój, gorycz i zdumienie w swym głosie, kiedy oburzył się, uświadamiając sobie, że książę zamierza wprowa- dzić w życie Projekt Kontroli Myśli. Zdziwił się, że ten nielu- dzki plan stanowi dzieło syna Tanga. Książę Yuan był mądry. Tolonen nie miał co do tego wątpliwości. Zrozumiał więc, dlaczego Tang wskazał na niego, by nadzorował Projekt Kontroli Myśli. Wolał wybrać raczej jego osobę niż kogoś podzielającego entuzjazm Li Yuana. Możliwe, że właśnie z te- go powodu książę wyszedł, nie rozstrzygając rozmowy. Czy domyślił się reszty? Czy wiedział, jak bardzo jego ojciec był przeciwny projektowi? Westchnął głęboko, po czym uśmiechnął się na myśl o spot- kaniu z Karrem, którego nie widział od przeszło trzech lat, od czasu, gdy wyjechał z Nankinu w listopadzie 2203 roku. Cieszył się z jego zwycięskiego powrotu, z sukcesu, jaki nie- wątpliwie odniósł Karr, gdy wytropił i zabił Berdyczowa. Akcja na Marsie stanowiła pełne potwierdzenie wiary, jaką pokładali w młodym wojowniku. Tolonen schylił się, by zobaczyć coś przez iluminator. Lądo- wisko było jeszcze daleko przed nimi. Olbrzymia niecka, po- środku wielkiego lodowego płaskowyżu, otoczona wielką ścia- ną Miasta. Nawet z tej odległości mógł zobaczyć ogromny port kosmiczny o średnicy dwudziestu //, którego najbardziej wysunięta na południe krawędź dochodziła do jeziora Hsuan Wu, podczas gdy stara Jang-tsy-kiang tworzyła naturalną zaporę od północnego wschodu, jak olbrzymia fosa o szeroko- ści dwóch li. Pośrodku wielkiego kręgu sterczała pod niebo iglica wieży kontrolnej. Rozpoznając znajome lądowisko, To- lonen doświadczał mieszanych uczuć. Ostatnim razem, kiedy przybył tu powitać gościa z Marsa, był nim DeVore. Tyle się zmieniło, odkąd zmarł syn Tanga, Han Ch'in, i odkąd odkryli prawdę o działalności DeVore'a. Tym razem przybył powitać Karra. Karr będzie jastrzę- biem, który spadnie na zdobycz i nie pozwoli się jej wymknąć, jak zdarzyło się to już kiedyś tutaj w Nankinie, gdzie przed laty DeVore wyślizgnął się im z zastawionej pułapki. Wylądowali dziesięć minut później. Wkrótce Tolonen sie- dział obok młodego kapitana, który akurat pełnił służbę w szybkim szynowym pojeździe, łączącym miasto z portem kosmicznym. Zabudowania wydawały mu się bardziej stłoczo- ne niż podczas poprzedniego pobytu w Nankinie. Obok głów- nego lądowiska odprawiano wszystkie loty tranzytowe. W przestrzeni nad samym portem mogły przebywać tylko startujące i lądujące statki kosmiczne. Wszystkie inne pojazdy niszczono natychmiast, bez ostrzeżenia. Tak więc była tylko jedna droga do portu kosmicznego - znajdujące się pod nim podziemia. Statek z Marsa właśnie lądował w doku, kiedy Tolonen podjeżdżał szynowym wozem do zatoki, gdzie lądowały statki kosmiczne. Hałas był ogłuszający. Marszałek odczuwał wibra- cje w całym ciele. Wstrząsy były tak silne, że Tolonen - choć przypięty pasami w amortyzowanej kołysce - obawiał się, iż za chwilę pojazd rozleci się na kawałki. Wkrótce hałas zelżał i wysoki, przeszywający świst przeszedł w buczenie. Drzwi otworzyły się z sykiem i pojazd wjechał do wielkiego szybu, pośrodku którego stał statek międzyplanetarny. Przez przejrzyste ściany wozu szynowego wyraźnie widział Tienstin - świecący kadłub, kłęby gazu wirującego w lodo- watym powietrzu. Szyna skręcała ostro, na wpół okrążając statek. Wreszcie pojazd zwolnił i zatrzymał się. Strażnicy pomogli wysiąść Tolonenowi i wycofali się z pochylonymi głowami, gdy roz- glądał się wokół siebie. Uśmiechnął się, patrząc na statek z Marsa. Wyglądał jak wielki czarny kamień rzucony na ogromną planszę Chung Kuo. Karr. Nawet teraz mógł zobaczyć oczyma wyobraźni, jak ten potężny mężczyzna podnosi jak piórko Berdyczowa i łamie mu kręgosłup. Szybko i czysto. Tolonen wciągnął powietrze w nozdrza. Tak, właśnie w tym byli tak podobni do siebie. Obaj wiedzieli, jak trzeba działać skutecznie. Rozumieli, że nie wolno kierować się tymi samymi zasadami w stosunku do wrogów i do przyjaciół. Skoro druga strona stale łamała reguły, należało postępować w ten sam sposób. Podczas wojny trzeba być bezwzględnym. Nie wolno ustąpić nawet na jotę, chyba że ustępstwo prowadzi do zwycięstwa. Jak zauważył, dźwig w kształcie litery R podjechał do statku i połączył się za pomocą magnesów z wejściem w górnej części kadłuba. Tolonen podszedł do dźwigu, z nawyku rozglądając się wokół siebie, jak gdyby nawet tutaj spodziewał się ataku. Karr zjeżdżał w pierwszej windzie wraz z dwudziestoma czy trzydziestoma innymi ludźmi. Gdy klatka obniżyła się, Tolonen podniósł rękę na powitanie, ale pozostał na miejscu wraz z innymi oczekującymi - załogą remontową, celnikami i straż- nikami. Karr niósł małą walizkę z uchwytem przymocowanym do ręki. Przy barierze ustawił się na czele kolejki, podnosząc do kontroli specjalną przepustkę oznaczoną potrójnym "A"- Mimo to minęły trzy lub cztery minuty, zanim przeszedł przez odprawę. Powitali się ciepło. Tolonen objął serdecznie olbrzyma, który przybył z Marsa. - Cieszę się, że cię widzę, Gregor. Znakomicie sobie po- radziłeś na Marsie. Jestem z ciebie dumny! - Dziękuję, sir. Wspaniale wyglądasz! Tolonen skinął głową, potem zainteresował się walizeczką w ręku przybysza. - Co to jest? Czyż nie płacimy ci wystarczająco dużo, że musisz dorabiać jako kurier? Karr pochylił się, ściszając głos. - To mój prezent dla T'anga. Nie chciałem o tym nic mówić, dopóki nie wróciłem na Ziemię. Wiesz, jak to bywa! Tolonen westchnął. - Wiem, aż za dobrze! Jednak wyjaw mi, co to takiego! Karr uśmiechnął się. - Dokumentacja Berdyczowa. Jego osobiste zapisy. Za- kodowane, oczywiście, ale jestem pewien, że złamiemy kod. Mam nadzieję, że to jest właśnie to, o czym myślę, gdyż wtedy rozprawilibyśmy się z Rozproszeńcami na dobre. - Jeśli nie zrobił tego już ktoś inny! Karrowi zwęziły się oczy. .- Czy masz na myśli te ostatnie zamachy? -- Tak. To jedna z teorii, nad którą właśnie pracujemy. Tak. Właśnie dlatego chciałem odsunąć od śledztwa młodego Eberta. Masz nosa, Gregor! - Hmm... - Karr spojrzał na niego. - Czytałem akta. - I? - To nie ma sensu, żadnego odniesienia... Ofiarami mor- derstw są zarówno dobrzy ludzie, jak i źli. Wydaje się na pozór, że nie ma wspólnego ogniwa, które łączyłoby te zama- chy a to, że dokonano ich wszystkich w określonym czasie, to przypadkowy zbieg okoliczności. - Tak. Jednak musi być jakiś związek. - Możliwe. - Karr spochmurniał, lecz po chwili twarz mu się rozjaśniła. - Ale jak się miewa twoja ukochana córka? ¦ Okazała się małą tygrysicą! Tolonen rozchmurzył się. - Bogowie, powinieneś zobaczyć ją teraz, Gregor! Ona jest jak Mu lan, prawdziwa wojownicza księżniczka. Tak... Musisz przyjść do nas któregoś dnia i poćwiczyć z nami. Karr ukłonił się nisko. - Będę wielce zaszczycony. - Dobrze, więc... - Tolonen zatrzymał się nagle. Jakiś mężczyzna przystanął z prawej strony Karra, który odwrócił się, reagując na drobny sygnał w oczach Tolonena. Olbrzym rozluźnił się jednak i uśmiechnął. - Główny adwokat Kung! - Karr ukłonił się nieznacznie i wyciągnął rękę. - Mam nadzieję, że dobrze się panu wiedzie! - Dziękuję, majorze. A jak powiodła się pańska wyprawa? Mam nadzieję, że zakończyła się dla pana sukcesem. Adwokat zawahał się, spoglądając na Tolonena. Karr zro- zumiał, co oznaczało wahanie w jego głosie, i szybko dokonał prezentacji. - Niech mi pan wybaczy, panie Kung. Główny adwokat Kung, marszałek Tolonen, przewodniczący Sztabu General- nego. Tolonen przyjął ukłon z wymuszonym uśmiechem. Zbyt dobrze znał tę grę, by dać się złapać w pajęczynę zobowiązań. - Jestem niezmiernie rad, że poznałem pana marszałka - powiedział Kung, kłaniając się znowu. Potem odwrócił się i pstryknął palcami. Natychmiast podszedł doń jego służący i wręczył mu małą kasetkę. - Jednakże, właśnie z panem pragnąłem się zobaczyć, majorze Karr. Jestem wdzięczny za pańską gościnę na pokładzie statku, a w dowód mojej wdzięcz- ności i podziwu chciałbym ofiarować panu ten mały prezent... Tolonen uśmiechnął się. Powinien szybko pouczyć Karra, jak wybrnąć z takiej sytuacji, bo w przeciwnym razie pierwszy adwokat Kung będzie mu przypominał o tej grzeczności aż do sądnego dnia, odgrywając przed majorem odpowiednią scenkę, by nie stracić twarzy. - Dziękuję panu, panie Kung, ale... Karr spostrzegł nagle, że kasetka wypadła z rąk pierwszego adwokata, który wyciągnął spod tuniki pistolet. Zareagował natychmiast, przewracając marszałka Tolonena na ziemię. Zrobił to w ostatnim momencie, gdyż w tej samej chwili rozległ się ogłuszający huk staroświeckiej broni. Major uderzył kaset- ką w głowę zamachowca. Kasetka ześlizgnęła się i spadła na płytę lotniska, Kung osunął się na ziemię i legł nieruchomo. Ze wszystkich stron rozległy się krzyki. Służący adwokata rzucił się na kolana, przyciskając głowę do ziemi i trzęsąc się ze strachu. Było oczywiste, że nie miał nic wspólnego z próbą zabójstwa. Karr wypatrywał innych zamachowców. Zadowo- lony, że nie odkrył nikogo podejrzanego, spojrzał na Tolone- na. Marszałek siedział na ziemi, szybko łapiąc powietrze, jedną rękę przyciskając do obolałych żeber. - Wybacz mi, marszałku, ja... Tolonen pomachał ręką, by przerwać te przeprosiny. - Ocaliłeś... mi... życie... - Nie mogę w to uwierzyć. Przecież to był starszy adwokat na Marsie, bardzo szanowany obywatel. - Majorze! - zawołał ktoś za plecami Karra, który od- wrócił się, rozpoznając jednego z kapitanów Służby Bezpie- czeństwa w porcie kosmicznym. - O co chodzi? - rzucił w odpowiedzi oficerowi, który pochylał się nad leżącym człowiekiem. - Nie wyczuwam pulsu. Karr uklęknął obok Kunga, by samemu zbadać ciało. Ka- pitan nie mylił się. Adwokat Kung nie żył, chociaż rany na głowie i brzuchu były minimalne. Gdyby zamierzał zabić tego człowieka... - Psiakrew! - zaklął, patrząc na Tolonena i zasępił się. - O co chodzi, sir? Tolonen wpatrywał się w trupa szeroko otwartymi oczyma. Wzdrygnął się, kiedy Karr spojrzał na niego. - Bogowie... - powiedział cicho. - To jeden z nich. Karr przyglądał mu się przez chwilę. Wybałuszył oczy, gdy zrozumiał, co miał na myśli Tolonen, - Kopia? - odwrócił się i popatrzył na sługę adwokata, którego przywlokło do jego stóp dwóch oficerów Służby Bezpieczeństwa, trzymając z obu stron pod ręce. Pojmany służący miał opuszczoną ze wstydu głowę, ręce drżały mu ze strachu. - Ty! - warknął Karr, ruszając w jego kierunku. - Po- wiedz mi, i to prędko, czy zauważyłeś coś szczególnego w wy- glądzie twojego pana? Coś niezwykłego? Mężczyzna pokręcił pokornie głową. - Nie, szanowny panie. Proszę mi uwierzyć. Nie wiedzia- łem nic o jego zamiarach. Karr przyjrzał się temu człowiekowi uważnie. - Zabierzcie go i przesłuchajcie! - rozkazał strażnikom - Chcę, żebyście wszelkimi sposobami wydobyli z niego prawdę. Odwrócił się. Tolonen wstał wreszcie, gdy jeden ze straż- ników podał mu dłoń. Podziękował z uśmiechem. Potem wyciągnął rękę. - Daj mi swój nóż, sierżancie! Strażnik wykonał polecenie i stanął z boku, obserwując jak Tolonen kuśtyka powoli w kierunku ciała adwokata. Marszałek zauważył, że Karr wlepia w niego wzrok. - Jeśli jest taki, jak inni... Karr skinął głową. Obaj pamiętali ten dzień, kiedy został zamordowany Han Ch'in. Przypomnieli sobie brygadę sztucz- nych sobowtórów, którzy przybyli z Marsa, by zabić syna T'anga. A teraz znowu powtarza się ta sama historia. Być może druga fala! Tolonen uklęknął przy zwłokach, przysta- wiając ostrze noża do boku martwego adwokata. - Proszę! - rzekł Karr, podchodząc z drugiej strony. - Ja to zrobię. Gdyby okazało się, że nieboszczyk jest syntetyczną kopią adwokata, miałby w piersi metalową płytkę. Prawdziwy Kung zostałby zabity wiele miesięcy temu. Tolonen wręczył nóż Karrowi i roztarł znów stłuczony bok. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu. - Dobrze! Sprawdźmy to! Karr rozciął tunikę adwokata, odsłaniając ciało. Potem, pochylając się nad zwłokami, wbił głęboko nóż, przecinając pierś trupa. Krew spłynęła obficie na ziemię. Nie spodziewali się tego. Jednak znaleźli coś w ciele. Nie płytkę, jak przypuszczali, ale 0 wiele mniejszy, miękki przedmiot. Karr podważył znalezisko nożem i wyciągnął je. Okazało się, że to mała sakiewka. Niewielka, czarna sakiewka, nie większa niż rączka dziecka. Karr spochmurniał i wręczył ją marszałkowi. Tolonen przetarł ją rękawem i obrócił kilka razy w ręku, przyglądając się uważnie. Na pozór wyglądało to jak ka- pciuch, w jakim zwykle nosi się tytoń. Zawahał się nagle. Co będzie, jeśli się okaże, że w środku znajduje się bomba? Powinien oddać ten przedmiot do ekspertyzy. Był jednak zbyt niecierpliwy, zbyt ciekawy tego człowieka, który go omal nie zabił. Nie miał już wątpliwości, że był on prawdziwym człowiekiem i prawdopodobnie zabił się sam po nieudanym zamachu. Delikatnie nacisnął dwie klapki sakiewki, która otworzyła się natychmiast. Włożył do środka dwa palce i wyciągnął coś ze środka. Przez chwilę przyglądał się znalezisku, po czym wręczył je Karrowi. Wiedział, co to jest. Zanim otworzył sakiewkę, wiedział już, że w środku będzie kamień. Pojedynczy biały kamień do gry w wei chi. Jak wizytówka pozwalająca T'angowi domyślić się, kto zabił. Tolonen spojrzał porozumiewawczo Karrowi w oczy 1 uśmiechnął się gorzko. - DeVore! To dzieło DeVore'a. Karr przyjrzał się znalezisku. - Tak, ale kiedy o tym usłyszy, będzie rozczarowany, bardzo rozczarowany. Tolonen milczał przez chwilę w zamyśleniu, po czym spoj- rzał znowu na Karra. - Dzieje się coś złego, Gregor. Mój instynkt podpowiada mi, że DeVore coś knuje, podczas gdy my marnotrawimy czas zajęci tą sprawą. Muszę wracać do domu. Jelka... Karr pochwycił go za rękę. - Ruszajmy natychmiast! * * * DeVore obrócił się w fotelu i spojrzał na porucznika. - O co chodzi, Wiegand? - Pomyślałem, że powinien pan wiedzieć, sir. Han za- wiódł. Marszałek Tolonen żyje. - Ach... - westchnął lekko i odprawił porucznika, wy- glądając dalej przez podłużne okno. Przez chwilę trwał spokojnie przy oknie, przyglądając się chmurom, płynącym powoli nad dalekimi szczytami i wiąz- kom cirrusów, podobnym do delikatnych śnieżnobiałych piór, na głębokim błękitnym niebie nad głową. Potem odwrócił się. Uśmiechnął się. Wszyscy będą myśleli, tak jak Wiegand, że chciał zabić Tolonena. Będą w błędzie. Zabicie go uczyniłoby z marszałka męczennika. Wzmocniłoby władzę Siedmiu. Nie, on pragnął zniszczyć Tolonena. Powolutku. Dzień po dniu. Kawałeczek po kawałeczku. Tak. Tolonen znajdzie kamień i dowie się, że nieudany zamach był jego dziełem. W pokoju DeVore'a, za jedną z wielkich map zakrywają- cych ścianę na całej długości, znajdowała się sekretna winda. Skorzystał z niej teraz, by zjechać do serca twierdzy. Sprawdził na dole - w jednostronnym lustrze - czy korytarz jest pusty i wyszedł z windy. Pokój, do którego zmierzał, znajdował się pięćdziesiąt ch'i stąd, po lewej stronie korytarza, na końcu ślepej uliczki wykutej w skale. DeVore przystanął przy drzwiach i wyjął z kieszeni małą latarkę. Sprawdził oba zamki. Wydawały się nietknięte. Za- dowolony wcisnął kod i przyłożył oko do identyfikatora. Drzwi otworzyły się z sykiem. Dziewczyna spała. Leżała w łóżku, z twarzą wtuloną w po- duszkę. Jej długie jasne włosy o popielatym odcieniu rozsypały się na obnażonych ramionach. DeVore znalazł ją w jednej z odosobnionych wsi. Od razu uderzyło go fizyczne podobieństwo dziewczyny do córki mar- szałka. Osiemnaście miesięcy odpowiedniej diety i chirurgia plastyczna przeistoczyły ją w doskonałego sobowtóra Jelki. Tysiąc yuanów, które wydał na tę przemianę, były błahostką w porównaniu z jej obecną wartością. Teraz była warta milion, a może nawet dziesięć milionów yuanów. Zamknął drzwi i wszedł do środka. Ściągnął powoli przy- krycie, ostrożnie, by nie obudzić dziewczyny, odsłaniając jej pełną pupę i zgrabne plecy. Przyglądał się jej przez chwilę. Potem potrząsnął nią, aż obudziła się i spojrzała na niego. Była tak podobna do Jelki. Tak bardzo podobna, że nawet jej "ojcu" będzie trudno odróżnić ją od prawdziwej córki. DeVore uśmiechnął się i pogłaskał ją delikatnie po twarzy, przyglądając się, jak poddaje się z wdziękiem jego pieszczo- tom. Tak. Była już prawie gotowa. - Kim jesteś? - zapytał łagodnie. - Powiedz mi, jak się nazywasz? Zawahała się. Potem znowu podniosła oczy. - Jelka - odparła. - Nazywam się Jelka Tolonen. * * * Jelka kopała właśnie swojego trenera Sianga w gardło, kiedy ściana w głębi sali wyleciała w powietrze, kłęby dymu wypełniły wnętrze, a gruzy runęły wokół areny, na której ćwiczyli. Wstrząs odrzucił ją do tyłu, ale przekoziołkowała i wstała natychmiast na równe nogi, spoglądając w kierunku miejsca wybuchu. Dostrzegł jednym spojrzeniem, że Siang nie żyje - ogromne odłamki sterczały z jego zbroczonych krwią pleców. Napastnicy weszli błyskawicznie przez wyłom w ścianie spowodowany eksplozją - trzech mężczyzn w czarnych, ob- cisłych kombinezonach i maskach, rozglądających się czujnie na wszystkie strony i mierzących z pistoletów maszynowych. To byli mordercy z Ping Tiao. Poznała ich natychmiast i natychmiast zareagowała. Szybko się cofnęła - jedną ręką pochwyciła linę do ćwiczeń, drugą poszukała drabinki ściennej, by się odepchnąć. Stojący w środku zamachowiec strzelał, nawet gdy upadła. Drewno rozszczepiało się wokół niej, pękając pod gradem kul. Pomyślała, że za chwilę nadejdzie pomoc. Nie, nie mogła czekać. To zbyt długo. Musiała zaatakować sama. Posuwała się ku napastnikom, czołgając się na brzuchu. Zerwała się nagle, wybijając się wysoko - wyżej niż skoczyła kiedykolwiek - a potem przetoczyła się błyskawicznie jak wybita piłka. Wszyscy trzej strzelali do niej równocześnie, ale gęsty dym oszołomił ich i nie mogli widzieć wyraźnie przez swoje maski. Przeczołgała się za martwym ciałem Sianga, wciągając głę- boko powietrze do płuc, po czym obróciła się i wystrzeliła znowu w powietrze, by kopnąć jednego z napastników. Mężczyzna upadł ze złamaną nogą. Usłyszała wrzask mro- żący krew w żyłach. Dwóch pozostałych odwróciło się gwał- townie, otwierając znowu ogień. Ciało Sianga podskakiwało rozrywane kulami, wydawało się, że tańczy. Jelka posuwała się wciąż naprzód, starając się obejść zamachowców. Nie zatrzymywała się nawet na chwilę, stale zmieniając kierunek i przywierając do ziemi. Po chwili zdali sobie sprawę, do czego zmierza, i otworzyli ogień na poziomie podłogi. Zginę, jeśli nie zabiję ich pierwsza, pomyślała. Napastnicy przerwali na chwilę kanonadę. Nie mogli ciągle strzelać w obawie, że pozabijają się wzajemnie. Kiedy ode- rwała się od podłogi, próbowali ją trafić, ale gwałtowność jej ruchów i nieprzewidywalne zmiany kierunku wprowadziły ich w błąd. Zobaczyła, jak jeden z nich się potyka i wykorzystała natychmiast okazję, skacząc ku niemu i uderzając go w kark kantem dłoni. Poczuła, jak pękają kręgi szyjne i osunęła się szybko na ziemię, krztusząc się od dymu. Wszystko trwało piętnaście sekund, zaledwie piętnaście se- kund. Nagle z głębi areny, gdzie znajdowała się wyburzona przez wybuch ściana, rozległ się terkot karabinu maszynowego. Nim straciła przytomność, zobaczyła, że ostatni z zamachowców pada, a jego ciało podskakuje na ziemi rozrywane kulami. Zanim zapadła w nieświadomość, zdążyła jeszcze poznać, że to jej ojciec wkroczył do sali, strzelając z biodra, i zobaczyła języki ognia wydobywające się z lufy jego karabinu. ROZDZIAŁ 8 Cienie Tolonen siedział na brzegu łóżka swojej córki. Oczy miał pełne łez. - To wszystko było straszną pomyłką. Oni chcieli zabić mnie! Jelka pokręciła głową, ale nie mogła wydobyć głosu. Dła- wiło ją w gardle na samą myśl o tym, co się zdarzyło. Spędziła ostatnie dziesięć dni w łóżku, cierpiąc z powodu szoku, który stanowił spóźnioną reakcję na jej przerażenie. Czuła się tak, jakby miała postradać zmysły. Ojciec czuwał przy niej nocami, trzymając ją za rękę, pielęgnując ją i rezyg- nując ze snu, aby być stale przy córce i pomóc jej przejść przez najgorsze. Czuła się już lepiej, ale wciąż jej się wydawało, że wszystko się zmieniło. Nagle, w obrzydliwy sposób, to, co dotychczas znała, stało się maską - cienkim jak papier welonem, pod którym krył się inny, przerażający świat. Ściany nie były już tak twarde, jak się to wydawało, a każdy sługa w białej szacie wydawał się jej przebranym mordercą w czerni. Ktoś przełączył obraz świata w jej świadomości na inny kanał i teraz widziała tylko jego groźny aspekt - jak poszar- pany, przerażający krajobraz. Wcale nie czuła się lepiej z tego powodu, że celem zabójców był jej ojciec. Nie, to tylko pogarszało wszystko. Gdy powie- dział jej o tym, zaczęła miewać żywe sny - tak wyraziste, jakby działo się to na jawie - sny, w których ojciec nie żył, a ona szła zobaczyć jego zwłoki wystawione na widok pub- liczny w Wielkim Pałacu T'anga, spowite od stóp do głów w biały całun. Wpatrywała się w ojca zwężonymi źrenicami, jak gdyby próbowała przeniknąć przez jego ciało aż do szpiku kości. Kiedy spojrzał ze stoickim spokojem w jej oczy, coś skręcało się z rozpaczy w głębi jego duszy i szarpało mu wnętrzności. Zaatakowała ją specjalnie wyszkolona komórka Ping Tiao. Dzięki bogom, zamachowcy nie zostali wyszkoleni w szere- gach Służby Bezpieczeństwa, gdyż z fachowcami od mokrej roboty nie poradziłaby sobie tak, jak z tymi fuszerami. Spojrzał na ręce córki, które trzymał we własnych. Bo- jownicy Ping Tiao wykazali się szaleńczą odwagą, nachodząc dom marszałka. Teraz zdawał sobie sprawę, że nie docenił niebezpieczeństwa, jakie groziło ze strony tych szumowin. Wojna zrodziła nowe, odmienne prądy skrytobójczej walki - mroczne, bardziej śmiercionośne - prądy, które trudno będzie skanalizować! Jego własne śledztwo nie wykazało niczego. Nie dowiedział się nawet tego, w jaki sposób poznali porządek panujący w jego domu. Czyżby Siang? To było możliwe, ale przecież Siang nie żył, więc niczego się już od niego nie dowie. W jaki jeszcze sposób mogli zdobyć informacje? Od kogo, skąd? Zastanawiając się nad nie rozwikłaną zagadką, poczuł się niespokojny - równie niespokojny jak wtedy, kiedy zakomu- nikował w cztery oczy Li Shai Tungowi: - Musisz się strzec, Chieh Hsia. Musisz uważać nawet na tych najbliższych sobie, ponieważ pojawiło się nowe zagroże- nie. Dokładnie nie wiem, co to takiego. Jeszcze nie. Ale ono istnieje, jest prawdziwe. Bomby i karabiny. Zbierał żniwo, które sam zasiał. Oni wszyscy płacili teraz cenę za swoje decyzje, ale jaki mieli inny wybór? Położyć się do łóżka i czekać na śmierć...? Tolonen spojrzał na śpiącą córkę i poczuł, że ogarnia go znowu fala czułości. Ogromny przypływ miłości. A wraz z nim przeszywająca duma. Jaka była wspaniała! Obejrzał nagranie zarejestrowane przez kamery Służby Bezpieczeństwa i nagle poczuł strach o życie córki. Puścił jej rękę, wstał i przeciągnął się, by rozluźnić zesztyw- niałe mięśnie. Wiedział, że przyjdą znowu. Nie spoczną, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Podpowiadał mu to jego instynkt. I cho- ciaż nie pozostawał bierny, gdyż to nie licowało z jego charakterem, poczuł się bezradny w tej sytuacji, po prostu niezdolny do działania. Bojownicy Ping Tiao byli jak widma. Kiedy ktoś próbował z nimi walczyć, znikali niczym cienie. Albo pozostawiali trupa, co było jeszcze gorsze. Nie, nie było sposobu, by z nimi walczyć, kiedy zagięli na kogoś parol. Żadnej broni, nic materialnego, czym mógłby się im przeciwstawić. Pozostała tylko idea. Nihilistyczna koncep- cja. Jego gniew wzmógł się znowu, podsycany narastającym poczuciem bezsilności. Gdyby mógł, zgniótłby ich wszystkich jak robactwo. Jed- nego po drugim. Ale jak można zgnieść cienie? * * * Fei Yen zeskoczyła ze swojego wierzchowca, pozwalając stajennemu go odprowadzić, i zwróciła się do posłańca. - I cóż? Czy on jest w domu? Sługa ukłonił się nisko, podając jej zapieczętowane pismo. Fei Yen wyrwała mu je niecierpliwie z rąk i minęła go szybko, jakby w ogóle nie istniał, ruszając w kierunku Pałacu Wschod- niego. Po drodze złamała pieczęć i rozpostarła zwój. Tak jak się spodziewała, pismo przesłał Li Yuan. Zwolniła kroku, czytając po drodze, co napisał. Potem przystanęła, ukazując w uśmiechu perłowe zęby. Książę, który wyjechał cztery dni temu, by załatwić sprawy ojca, wróci dzisiaj w południe. Rozejrzała się wokół siebie, podziwiając świeżość poranka. Nagle roześmiała się i pokręciła głową, rozpuszczając włosy, które związała podczas przejażdżki. Przygotuje się na jego powrót. Wykąpie się i włoży czyste szaty. Może te nowe, jedwabne, które Li Yuan przysłał jej w zeszłym tygodniu. Ruszyła szybkim krokiem. Choć była wyczerpana, rozkosze porannej przejażdżki konnej i radość z jego powrotu pobudziły jej krew do szybszego obiegu. Miała właśnie zamiar wejść do swojej komnaty, gdy usły- szała jakieś dźwięki, dobiegające od strony prywatnych gabi- netów Li Yuana. Spochmurniała. Podczas nieobecności księ- cia nikt nie miał wstępu do tej części Pałacu Wschodniego. Zrobiła dwa kroki, lecz zaraz się zatrzymała i odetchnęła z ulgą. To był Nan Ho. Prawdopodobnie przygotowywał pokoje przed powrotem pana. Właśnie zamierzała zawrócić, nie chcąc niepokoić ochmistrza, gdy nagle uświadomiła sobie, że przecież słyszała głosy, co wydało jej się dziwne. Ruszyła w kierunku Nan Ho. Była już w połowie korytarza, gdy się odwrócił. - Pani Fei? Zauważyła od razu, że jej widok go zaskoczył. Ale to było więcej niż zwykłe zaskoczenie. W normalnych warunkach zdumienie zmieniłoby się natychmiast w ulgę, jednak teraz... Nie, Fei Yen odniosła wrażenie, że Nan Ho próbuje coś przed nią ukryć. - Czy wiesz, panie Nan, że książę Yuan przybędzie tu za dwie godziny? Ochmistrz skłonił się głęboko. - Przysłał mi wiadomość, moja pani. Poczyniłem przygo- towania, które mi nakazał. - Mój mąż ma wielkie szczęście, że służy mu ktoś taki jak ty, mistrzu Nan. Czy mogłabym zobaczyć, co przygoto- wałeś? Nie podniósł nawet głowy, ale wyczuła, że się zawahał. Zrozumiała, że miała rację. - Chciałabyś zobaczyć pokoje, moja pani? - Jeśli pozwolisz, mistrzu Nan. Przyrzekam, że niczego nie będę ruszać. Rozumiem, że mój mąż ma swoje upodoba- nia. A ja nie chciałabym przysporzyć ci dodatkowej pracy. - To tylko pokoje, moja pani. - Ale pokoje są jak ubrania. Również one wiele mówią o człowieku. Proszę, mistrzu Nan, bądź pobłażliwy dla mojej ciekawości. Chciałabym zobaczyć, w jakich pokojach lubi pracować książę Yuan. To z pewnością mogłoby się okazać pomocne dla jego żony! - podkreśliła. Nan Ho podniósł głowę i napotkał utkwiony wzrok Fei Yen. - Moja pani, ja... Uśmiechnęła się. - Czy próbujesz ukryć przede mną jakiś sekret, mistrzu Nan? Może powinnam o tym wiedzieć? Ukłonił się i cofnął o krok, wyraźnie zaniepokojony jej uporem. - Proszę, moja pani! Chodźmy więc! Pamiętaj jednak, że jestem tylko wykonawcą rozkazów księcia. Zawahała się. Jej ciekawość zmieszała się z niepokojem. Co mogło tak wzburzyć zwykle niewzruszonego Nan Ho, że stracił głowę? Czy to było coś wstydliwego? Jakiś sekret Li Yuana, który ochmistrz chciał zachować przed nią w tajem- nicy? A może Li Yuan przygotował dla niej jakiś prezent, który polecił ukryć przed nią do swojego powrotu, by wręczyć go osobiście? Gdyby dowiedziała się o nim wcześniej, zepsuło- by to niespodziankę, jaką zamierzał jej sprawić... Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna zawrócić. Jeszcze nie było za późno. Li Yuan znienawidziłby ją, gdyby zepsuła mu niespodziankę. Jednak kobieca ciekawość przewa- żyła. Poszła z panem Nan, zaczekała, aż ochmistrz otworzy wielkie, podwójne drzwi i weszła do środka, zatrzymała się jak skamieniała, otwierając usta ze zdumienia. - Wy?! Z kanapy podniosły się dwie spłoszone dziewczyny. Stały z pochylonymi głowami, splatając ręce na brzuchu. Twarz pociemniała jej z gniewu, gdy spojrzała na ochmis- trza. - Co to wszystko znaczy, mistrzu Nan? Co te stworzenia robią tutaj? Nan Ho opuścił głowę, zasłaniając się rękami w obawie przed spodziewanymi ciosami rozwścieczonej Fei Yen. Mimo to dzikość jej słów zaskoczyła go. Przełknął ślinę i nie pod- nosząc głowy, spojrzał na dziewczęta, unikając jej wzroku. - Mój pan nakazał mi przywieźć je tutaj dzisiaj rano. Ja tylko... Przerwał mu wrzask Fei Yen: - Czy spodziewasz się, że uwierzę w tę bajeczkę, Nan Ho? Próbujesz mi wmówić, że mój mąż zażądał, byś przyprowadził mu w dniu jego powrotu dwie takie... panie niskiego stanu? - Wzdrygnęła się i pokręciła głową, szczerząc zęby w pogard- liwym uśmiechu. - Nie! Nie wiem, co knujesz, panie Nan, ale wiem, że w takiej sytuacji nie mogę ci ufać! Ochmistrz potrząsnął głową, zdziwiony nagłym atakiem, ale zanim zdołał wypowiedzieć słowo w swojej obronie, Fei Yen porwała się z miejsca, ruszając jak burza w kierunku stojących pokornie dziewcząt. - Ach, wy! - zaczęła z wściekłością. - Znam dobrze takie jak wy! Głupie turkawki karmione jęczmieniem! Łudzicie się, że wzbogacicie się na waszych tyłkach, hę? - wysyczała jadowicie jak żmija. -Ty, Perłowe Serce... tak masz na imię, prawda? Przerażona zjadliwą napaścią dziewczyna zdołała tylko nie- znacznie pokręcić głową. Czuła suchość w gardle i drżały jej ręce. - Wiem, dlaczego jesteście tutaj - ciągnęła Fei Yen. - Nie myślcie, że jestem ślepa. Ale ta podła gra już się skończyła, moje małe! Nie omieszkam odpłacić wam i waszemu raj- furowi... - Fei Yen wzdrygnęła się. Ból i gniew podkreśliły jej słowa. - Wiem, że sypiałyście z moim mężem. Perłowe Serce podniosła na nią wzrok, skonsternowana. Ukłoniła się szybko, przerażona gniewem, który błyskał w oczach Fei Yen. - Cóż? Przyznajcie się! - To prawda, moja pani... - zaczęła Perłowe Serce, pró- bując się wytłumaczyć, ale siarczysty policzek, który wymie- rzyła jej natychmiast Fei Yen, sprawił, że opadła z powrotem na kanapę. Dziewczyna wpatrywała się w nią z przerażeniem, wstrząśnięta jej zachowaniem. Słodka Róża szlochała głośno, trzęsąc się jak osika. Fei Yen zasyczała groźnie: - Wynoście się...! Wszyscy... Wynoście się stąd!!! Perłowe Serce wstała z trudem, słaniając się na uginających się nogach, i ujęła siostrę pod ramię, niemal wyciągając ją z pokoju. Łzy spływały strumieniem po jej twarzy. Przygnia- tało ją uczucie wstydu nie do zniesienia... Tęskniła do Li Yuana. Pragnęła zobaczyć go znowu. Marzyła, by objął ją i utulił w ramionach. Lecz książę porzucił swoje dziewczęta na zawsze i tylko ciemność była przed nimi. * * * Kiedy Fei Yen wróciła do swoich pokojów, nie mogła sobie znaleźć miejsca. Rozglądała się wokół niewidzącym wzrokiem. Opanowały ją czarne myśli, kłębiące się w jej głowie jak burza uwięziona wśród wysokich gór. Po chwili Fei Yen opanowała furię, oszalała z wściekłości miotając się w niepohamowanym gniewie po pokojach i tłukąc wszystko, co wpadło jej w ręce, aż rozbite skorupy i kawałki szkła pokryły podłogę. Złość wylała się z niej w potokach wrzasku. W końcu Fei Yen uspokoiła się i spoczęła na brzegu olbrzymiego łoża. Jej oddech uspokoił się, puls zwolnił. Rozglądała się wokół siebie ze zdumieniem, widząc spustoszenie, jakiego dokonała. Pragnęła go zranić, zranić tak głęboko, jak on zranił ją. Zdawała sobie sprawę, że nie uczyni tego w taki sposób. Wiedziała, że musi być wielkoduszna. Musi przełknąć żółć i odpłacić mu czułością. Zemści się na mężu, czyniąc go niewolnikiem, który nie będzie pragnął niczego innego w ca- łym Chung Kuo oprócz niej i jej miłości. Będzie dla niego znaczyła więcej niż jego własne życie. Wzdrygnęła się i zazgrzytała zębami ze złości, starając się zagłuszyć ból. Będzie silna, jak wtedy, kiedy umarł Han. Zdławi swoje uczucia i zmusi się do szczęścia. Uczyni to dla dobra swoich synów. Przejrzała się w lustrze. Miała wypieki na twarzy, a oczy zapuchły jej od łez. Rozejrzała się dookoła, nagle rozgniewana bałaganem, który zrobiła w pokoju, gdy straciła panowanie nad sobą. Nie znalazła niczego, czym mogłaby zrobić po- rządek. Szybko przeszła do sąsiedniego pokoju i wróciła po chwili z małym koszem do bielizny. Na klęczkach sprzątała podłogę, starając się zebrać do ostatka każdy kawałek rozbitej ceramiki i szkła, jaki znalazła. Zabrało jej to więcej czasu, niż przypuszczała, ale też dzięki temu uspokajającemu zajęciu uporządkowała myśli i kiedy skończyła, wiedziała już dokład- nie, co musi zrobić. Wyniosła kosz z powrotem do garderoby i zasłoniła kawał- kiem materiału. Rozebrała się, wpychając swoje rzeczy na dno jednej z olbrzymich szaf wbudowanych w ścianę, po czym nago udała się do łazienki i zaczęła napełniać wielką, głęboką wannę. Postanowiła ubrać się w nową jedwabną szatę, tę samą, którą miała na sobie w dniu ślubu. Kiedy gorąca woda lała się z kranów, Fei Yen krzątała się przed lustrem, unosząc wieczka różnych słoiczków stojących na długiej półce nad wanną i wąchając pachnidła, aż znalazła to, którego szukała. Tak... Użyje tylko tego pachnidła, jego ulubionej woni śliwy - mei hua. Wysuwając podbródek, przejrzała się w długim na całą ścianę zwierciadle. Jej oczy nie były już tak zaczerwienione, wypieki znikły. Uśmiechnęła się, zrazu niepewnie, potem śmie- lej. Postąpiła niemądrze, że okazała zazdrość. Przyćmiewała tysiące pięknych służebnic. Skinęła z uznaniem do swojego odbicia, dumna ze swej urody. Zdecydowanie zaczęła pieścić swoje piękne ciało. Ob- jęła rękami powabne piersi, głaszcząc sutki, aż nabrzmiały i sterczały kusząco. Postanowiła, że zauroczy Li Yuana tak bardzo, że nie będzie widział świata poza nią. Przypomniała sobie, jak patrzył na nią - prawie z lękiem - gdy pierwszy raz ujrzał ją nagą. Oczy niemal wyszły mu z orbit! Roześmiała się, wyobrażając sobie jego łakome spojrzenia. O tak, książę będzie jej oddany całkowicie, będzie należał do niej bez reszty. Mimo to zemści się na dziewczętach i na tym rajfurze Nan Ho. Odpłaci im za to, że tak ją zranili. Jej uśmiech złagodniał. Pomyślała, że gdy skończy się ko- chać z mężem, przyrządzi mu coś smacznego - według przepisu, który przekazała jej babka. Tak, kiedy Li Yuan będzie smacznie chrapał, ona przygotuje mu prawdziwy przy- smak. Jak czuła żona. * * * Li Yuan ziewnął i wyciągnął się, gdy statek obniżył lot. Rozejrzał się wokół siebie, jego osobista sekretarka Chang Shih-sen zbierała papiery, nucąc cicho. - Zrobiliśmy kawał roboty w ciągu ostatnich czterech dni, Chang - powiedział, uśmiechając się do niej. - Chyba nigdy nie pracowałem tak ciężko. Chang odwzajemniła uśmiech księcia, nieznacznie schylając głowę. - To dobrze, gdy człowiek się nie leni. - Tak... - przyznał Li Yuan i roześmiał się, gdy statek zadrżał przy lądowaniu. - Ale dzisiaj wreszcie odpoczniemy, prawda? Będziesz mi potrzebna dopiero jutro rano. Chang ukłoniła się nisko, zadowolona ze wspaniałomyślno- ści swojego pana. - Jak sobie książę życzy. Odwrócił się i wyjrzał przez iluminator na krzątający się obok hangaru komitet powitalny, złożony z czterech służących pod komendą ochmistrza Nan Ho. Obsługa hangaru zajęła się statkiem. Chang miała rację. Mimo zmęczenia Li Yuan czuł się wyjątkowo dobrze. Spędził ponad osiem godzin, prze- glądając dokumenty oraz przeprowadzając rozmowy i teraz Projekt Kontroli Myśli był już niemal gotów do realizacji. Jeśli ojciec się zgodzi, ruszą z miejsca w ciągu tygodnia. Przynajmniej na jeden dzień musi się oderwać od pracy, odsunąć wszystkie troski na bok i poświęcić się Fei Yen. Opuścił wzrok, uśmiechając się na myśl o niej. Życie jest piękne. A on był wybrańcem bogów, gdyż nie tylko pracował nad niezwykłym projektem, ale mógł powrócić do tak pięknej kobiety, która została jego żoną. Czegóż więcej mógłby prag- nąć każdy mężczyzna? Brakowało mu tylko synów - ale będzie ich miał. To tak pewne, jak to, że po zimie nastąpi wiosna, a po lecie jesień. Usłyszał, że drzwi otwierają się z sykiem i spojrzał na Chang Shih-sen. - Chodźmy już, Chang! Zanieś papiery do mojego gabi- netu! Zajmiemy się nimi jutro. Chang ukłoniła się. Li Yuan siedział jeszcze przez chwilę, rozmyślając z zadowoleniem o ostatnich dniach, wspominając to wspaniałe uczucie, którego doświadczał, zajmując się projek- tem. W trakcie pracy przepełniała go czysta energia c/j'/. Nigdy dotąd nie czuł się tak wspaniale. Pozwoliło mu to uświadomić sobie, dlaczego mężczyzna, zamiast pozostać w kochających ramionach żony, pogrąża się w pracy z dala od domu. Jednak powrót do ukochanej kobiety był równie wspaniały. - Równowaga - rzekł do siebie. - Wszędzie panuje równowaga. Roześmiał się i wstał, po czym zszedł po niewysokiej scho- dni, mijając służących witających go z pochylonymi głowami. Nan Ho zszedł ze schodów, a kiedy znalazł się na podeście, uklęknął, dotykając głową podłogi w czołobitnym pokłonie. - Witamy w domu, mój panie! - Dziękuję, mistrzu Nan. Powiedz mi, gdzie jest Fei Yen. Ochmistrz uniósł nieco głowę. - Przebywa w swych pokojach, książę Yuanie. Wydała rozkaz, by nikt jej nie niepokoił, nawet jej amah. Lu Yuan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ach... - Mój panie! Ale Li Yuan ruszył już przed siebie, mijając go pośpiesznie. .- Nie teraz, mistrzu Nan. Muszę ją zobaczyć! Man Ho odwrócił się, ale książę nie zauważył jego niezwyk- łego podniecienia. - Ale, mój panie... - Później, Nan Ho! - zawołał Li Yuan, nie odwracając się, i ruszył biegiem obramowaną kamiennymi płytkami ścież- ką pomiędzy hangarem a Pałacem Północnym. Wbiegł do pałacu, mijając kłaniających się służących, i rzu- cił się przez drzwi do komnaty Fei Yen. Czekała na niego, siedząc na brzegu olbrzymiego łoża, z założonymi nogami, w cynobrowej szacie, tej samej, którą miała na sobie w dniu ślubu. Głowę miała opuszczoną na znak uległości, ale na jej wiśniowych wargach igrał zalotny uśmiech. Książę przystanął w drzwiach, oddychając szybko, napawając oczy jej urodą. - Mój panie? - zapytała, spoglądając na niego. Jej oczy były ciemne jak noc, ale głos brzmiał ciepło, zapraszająco. - Moja miłości... - rzekł niemal szeptem, odurzony upa- jającą wonią kwiatów śliwy. Potem, zamykając delikatnie drzwi za sobą, obrócił wielki klucz w zamku i usiadł obok Fei Yen na brzegu łoża, przy- tulając ją do siebie. Odsunął się nieco, by przyjrzeć się jej ponownie. Zauważył od razu, jakie wrażenie zrobił na niej jego powrót. - Tęskniłem do ciebie... W odpowiedzi zrzuciła jedwabną szatę i przyciągnęła ręką jego głowę, wtulając ją pomiędzy swoje piersi i wsuwając nogę pomiędzy jego uda. - Kochaj mnie, mój panie. Błagam cię... Położył się obok, wpatrując się w nią w zdumieniu. - Moja miłości, moja najdroższa jaskółeczko! Roześmiała się i przyciągnęła bliżej jego twarz, całując go delikatnie i czule. - Teraz już wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłam. - A ja za tobą... Odsunęła go i wstała. - Jesteś zmęczony, mój mężu. Dlaczego nie prześpisz się trochę? Zdrzemnij się, a ja tymczasem przygotuję ci coś smacz- nego do jedzenia. - Ależ, moja miłości, nie potrzebujesz... Położyła mu palec na wargach. - Chcę to zrobić! Poza tym jestem twoją żoną. Chciał znowu zaprotestować, ale pokręciła głową. Parsknął śmiechem i położył się na łóżku, zamykając oczy. Po chwili już spał. Przyglądała mu się przez chwilę z ręką spoczywającą deli- katnie na jego piersi. Wyczuwała, jak unosi się i opada przy każdym oddechu. Potem czule przykryła dłonią jego miękką męskość. Zadrżała. Wciąż był takim chłopcem. Weszła do małej spiżarni i zaczęła przygotowywać skład- niki, które przyniosła z kuchni niecałą godzinę temu. Dopiero za dwie godziny potrawa będzie gotowa. A zatem wystarczy jej czasu, by jeszcze raz się wykąpać i przebrać. Moczyła się długo w wannie, patrząc przez otwarte drzwi na śpiącego w łożu męża. Już jej nie irytował. Był po prostu chłopcem, słodkim chłopcem. A jednak... Kąpiąc się, wspo- minała, jak patrzył na nią Tsu Ma, zanurzony w wodzie. Wyraźnie pamiętała jego mokre, przylegające do głowy włosy, nagą, połyskującą pierś, obute nogi, od których nie mogła oderwać oczu, ciepłe brzmienie jego głosu. Tsu Ma... - rozmarzyła się. Otworzyła oczy. Chłopiec spał spokojnie. Jej mąż, który był tylko chłopcem, spał spokojnie. Zadrżała i opłukała się wodą. Był już czas, by się ubrać i sprawdzić, czy danie jest już gotowe. * * * Kiedy Li Yuan się obudził, Fei Yen siedziała obok niego na brzegu łoża. Przyglądała się mu. Spojrzał na czasomierz i ziewnął. Spał ponad dwie godziny. Usiadł, oddychając głęboko. - Co to takiego? Pachnie cudownie! Uśmiechnęła się i wyszła do kuchni. Wróciła po chwili z półmiskiem i pałeczkami do jedzenia. Odebrał półmisek od żony i powąchał potrawę. Nabrał trochę pałeczkami i cmoknął w zachwycie. - To wspaniałe! Co to jest? Klęczała obok łoża, wpatrując się w męża jak w obrazek. - Ugotowałam to według przepisu mojej babki. Wołowina duszona z odrobiną wilczych jagód. Bardzo krzepiące danie, bogate w energię yang... - Roześmiała się, gdy zobaczyła iego pochmurną twarz. - To afrodyzjak, mój mężu - wyjaś- niła. - Wzmaga siłę i wytrzymałość. Skinął głową z zadowoleniem. - Twoja babka była mądrą kobietą, a ty, moja miłości, jesteś wspaniałą kucharką. Spuściła skromnie oczy, uśmiechając się. - Mój mąż również jest miły. Milczał przez chwilę, spoglądając na nią, zdumiony po raz setny jej kruchą pięknością, po czym znowu zaczął jeść, uświa- damiając sobie, jak bardzo był głodny. - Czy jeszcze coś mogłabym dla ciebie zrobić, mój mężu? Opuścił półmisek, uśmiechając się do niej. - Nie. Jednak przypomniałaś mi o czymś. Muszę zrobić jeszcze jedną małą rzecz, a potem będę już wolny przez resztę dnia. Moglibyśmy się wybrać na przejażdżkę konną, jeśli zechcesz. Odwzajemniła uśmiech. Oczy jej pojaśniały z radości. - Bardzo bym chciała. - Dobrze. Zatem wezwę Nan Ho... - Wybacz mi, mój mężu, ale to jest niemożliwe - prze- rwała mu niespodziewanie. - Niemożliwe? - Li Yuan nasrożył się, po czym parsknął śmiechem - Nie rozumiem, Fei Yen. Pochyliła głowę, by okazać uległość. - Przykro mi, ale musiałam zwolnić pana Nan Ho. On... - Zwolnić go? - Li Yuan odstawił półmisek i wstał z łoża, spoglądając na żonę. - Czy dobrze słyszę, co mówisz, Fei Yen? Czy odprawiłaś mojego ochmistrza? - Musiałam, mój panie. Pokręcił głową, potem spojrzał gniewnie, unikając jej oczu. - Wyjaśnij mi, dlaczego go odprawiłaś. Co on zrobił? Pochyliła głowę. - Mój pan rozgniewa się na mnie... Spojrzał na nią. - Czy mam powód, by się na ciebie gniewać? Spojrzała na niego przez łzy. Stał się nagle twardy, choć wzruszyła go swoimi Izami. Nigdy dotąd nie wydała mu się tak piękna jak w tej chwili. - Jestem twoją żoną, mój książę. Czy to nie wystarczający powód, by rozgniewać się na tego człowieka? Roześmiał się, zupełnie zmieszany. - Fei Yen... Mów jaśniej! Nie rozumiem, o czym mówisz. Opuściła oczy i przełknęła ślinę. Wzruszyła go nagle jej pobladła twarz. - Chodzi mi o dziewczęta... Nan Ho sprowadził do pałacu dziewczęta... - Wstrząsnął nią dreszcz odrazy. - Dziewczęta do twojego łoża. Wciągnął głęboko powietrze. No tak... ona źle to zro- zumiała. - Wybacz mi, moja miłości, ale naprawdę nie masz po- wodu, by złościć się na Nan Ho. To nie była jego wina. Ja sam go poprosiłem, by sprowadził tutaj te dziewczęta. To właśnie ta sprawa, którą miałem załatwić. - I to ma ustawić tę wstrętną sprawę w lepszym świet- le? - wypominała złamanym, pełnym bólu głosem. - Jak mogłeś, Yuanie? Czyż nie jestem dobrą żoną? Czy odmówiłam ci czegokolwiek? - Spojrzała na niego z wyrzutem. Nie mógł znieść jej bolesnego wzroku. Kiedy zaczęła mówić znowu, zniżyła głos do szeptu: - A może już ci się znudziłam? Pokręcił głową. - Nie... nigdy. Jednak mylisz się co do mnie... Nagły gniew rozbłysnął w jej oczach. - Ja się mylę? Ty sam sprowadziłeś tutaj te dziewczęta, by dzielić z nimi łoże, i ty mówisz, że ja się mylę! - Fei Yen... - Zaprzecz więc! Spójrz mi w oczy, mężu, i zaprzecz, że nie spałeś z nimi! Zadrżał. - To nie jest tak, jak myślisz! Ja... W jego głosie wyczuła wahanie. To jej wystarczyło. Potrząs- nęła gorzko głową, ściskając rękami połę sukni. Wstała gwał- townie. - Musisz mi uwierzyć, Fei Yen! Spojrzała na niego. - Uwierzyć tobie! \ Wstał, nagle rozgniewany, że mogła tak o nim pomyśleć po tym, ile zrobił, by się dla niej oczyścić. Czyż nie porzucił dziewcząt? Czyż nie odmówił sobie ich miłego towarzystwa w zeszłym roku? Czyż nie zachował czystości przez cały rok, choć miłosny post nie przyszedł mu łatwo? Zadrżał z gniewu. - Nie miałaś prawa odprawiać mistrza Nan! To wyłącznie moja sprawa, kto gości w moich pokojach. Odwróciła się, nagle bardzo spokojna. Głos jej zmienił się, był cichszy, choć równie twardy jak przed chwilą. - Zatem sprowadź sobie tutaj tysiąc dziewcząt z burdelu! Odtąd one będą twoimi żonami, a nie Fei Yen... Podszedł do niej i objął ją delikatnie ramieniem, mimo jej gniewu, pragnąc naprawić wszystko pomiędzy nimi, ale Fei Yen odtrąciła go, zwracając się ku niemu gwałtownie. Wściek- łość w jej oczach sprawiła, że cofnął się krok. - Za jakiego pokroju kobietę mnie uważasz, Li Yuanie? Czy myślisz, że jestem taka jak one? Czy naprawdę sądzisz, że jestem pozbawiona dumy? - Wyprostowała się mocniej. - Czy nie jestem żoną wielkiego księcia? - Czy wiesz, kim jesteś, Fei Yen? - Nie. Wiem tylko, kogo chciałbyś ze mnie zrobić. Zamierzał odpowiedzieć, wpatrując się w nią poważnie, ale pokręciła głową, jakby żegnała się na zawsze. - Starałam się bardzo, Li Yuanie. Próbowałam rozwiać swoje wątpliwości i przekonać samą siebie, że to tylko Nan Ho. Starałam się być w każdym calu kochającą żoną. A ty jak mi odpłaciłeś? Poniżając mnie! Sprowadzając sobie za moimi plecami te dwie dziwki! Poczuł, że coś w nim pękło. Tego było już za wiele. Jak śmiała nazwać jego dziewczęta kurwami? A jednak odpowie- dział jej spokojnie: - Zważ na to, co mówisz, Fei Yen! Te dziewczęta były moimi służebnicami. Troszczyły się o mnie, kiedy byłem dziec- kiem. Darzę je wielkim uczuciem. Roześmiała się wzgardliwie. - Te kurwy! Rozgniewany krzyknął tak głośno, że aż podskoczyła ze strachu: - Trzymaj język za zębami, kobieto! - Wyprężył się nad nią, jakby wydawał rozkaz, nagle odmieniony. Cała jego dziecinność, cała ustępliwość wyparowały w jednej chwili. - Nie masz prawa mnie krytykować! - krzyczał. - Nie zrobi- łem nic złego! Czy rozumiesz? Nic! Ale ty... - Zatrząsł się z wściekłości. - Miałaś czelność odprawić mistrza Nan... Za kogo, u diabła, się uważasz! Nie odpowiedziała, jednak wciąż wpatrywała się w niego dziko i gniewnie. - Nan Ho zostanie, rozumiesz?! A ja zobaczę się z dziew- czętami, gdyż takie jest moje życzenie. Ujrzał, jak przypływ gniewu wstrząsnął jej ciałem i poczuł chłód w sercu. Jej twarz wydała mu się naraz brzydka, usta nazbyt wąskie, nos zbyt zadarty, a gładkie czoło zmarszczone ze złości. Wyglądało to tak, jakby została nagle zaklęta przez złego czarnoksiężnika. - Jeśli takie jest twoje życzenie, niech tak będzie - wy- rzuciła z nienawiścią - ale nie spodziewaj się, że kiedykolwiek znajdę się w twym łożu, książę Yuanie. Nie dzisiejszej nocy. Ani żadnej innej! Jego śmiech zabrzmiał twardo, gorzko i zimno. Jak antyteza śmiechu. - Więc niech tak będzie! Odwrócił się i wybiegł wzburzony z pokoju, trzaskając drzwiami za sobą, a jego kroki na marmurowej posadzce rozbrzmiewały bezlitosnym echem. * * * DeVore został przyparty do ściany. Na gardle czuł nóż Gessella. - Podaj mi choć jeden powód, dla którego nie powinienem cię zabić! DeVore wpatrywał się w Gesella, dostrzegając ledwo uchwytny wyraz odrazy w jego zwężonych oczach. - Nie wiem w ogóle, o czym mówisz! To chyba wystar- czy... - Ty zakłamany bękarcie! Zabiłeś dwóch naszych ludzi! Na pewno to zrobiłeś. Tylko ty jeden wiedziałeś, jak krytycz- nie byli nastawieni do naszych planów. Za plecami Gesella rozległ się czyjś głos: - Nie tylko on jeden... Gesell odwrócił się. Zobaczył Macha, który podszedł do niego w milczeniu. Przyglądał się im. W tej chwili ukazała się Ascher. Jej gniew wyjaśnił mu więcej niż słowa Gesella. - Twierdzę, że powinniśmy go zabić. On zdradził nas i opluł! Mach pokręcił głową. - On nic nie zrobił. Puść go! - Nie! - Gesell ścisnął mocniej kołnierzyk tuniki DeVo- re'a. -Emily ma rację. Nie możemy ufać mu po tym, co zaszło. Mach minął kipiącą z gniewu kobietę. - Na miłość boską, puśćmy go, Bent! Zrozum, że to ja ich zabiłem! Gesell roześmiał się niepewnie. - Ty? Mach odebrał Gesellowi nóż i schował go, po czym zmusił go, by puścił DeVore'a. Dopiero wówczas spojrzał na niedo- szłą ofiarę porywczości Gesella i skinął nieznacznie głową. - Przepraszam, Shih Turner. Musisz wybaczyć mojemu bratu. - Oczywiście - DeVore starał się rozluźnić napięte mięś- nie szyi. Gesell krążył wokół Macha. - No więc? Co, u diabła, się zdarzyło? - Przykro mi, Bent. Nie miałem czasu, by cię ostrzec. Poza tym nie byłem pewien, dopóki sam tego nie sprawdziłem. - Ale czego nie byłeś pewien? - Oni byli ze Służby Bezpieczeństwa. Obaj. Musieli być tajnymi agentami. Odnalazłem zapiski, z których wynika, że porzucili szeregi Służby Bezpieczeństwa pięć lat temu, a w rok później przyłączyli się do nas, prawdopodobnie na polecenie swych mocodawców. Tylko lekko zwężone źrenice wskazywały na to, że DeVore zainteresował się rewelacjami Macha, nikt jednak tego nie zauważył. Nikt też nie spostrzegł, że DeVore pociera opusz- kami palców przegub, jak gdyby drapał się w swędzącym miejscu. Wszyscy wpatrywali się w Macha, przerażeni roz- wojem wydarzeń. - Byli ze Służby Bezpieczeństwa? - zasyczał Gesell przez zaciśnięte zęby. - Nie tylko oni. Jeszcze trzech innych agentów Służby Bezpieczeństwa działa w dwóch naszych komórkach. - Sprawdziłeś to? Mach skinął głową. - Chodziłem za nimi jak cień. Chciałem zobaczyć, co zrobią, gdy się dowiedzą, co się stało. Czy przyczają się gdzieś cicho, czy uciekną. Chciałbym dostać ich w swoje ręce żywych i wycisnąć z nich, dla kogo pracowali. Ascher pokręciła głową. - To nie ma sensu. Jeśli mają swoich ludzi w naszej organizacji, dlaczego nie przeciwdziałali naszej akcji w Helm- stadt? Mach spojrzał na DeVore'a, zdając sobie sprawę z ryzyka, na jakie się narażają, poruszając ten temat w jego obecności, ale nie miał wyboru. Gdyby Gesell zabił DeVore'a, znaleźliby się znowu w punkcie wyjścia, a nawet w jeszcze gorszym położeniu. Mogliby wdać się w wojnę z jego porucznikami, a byłaby to krwawa walka - oko za oko, ząb za ząb. To niemal pewne, że ten człowiek, zanim przybył tutaj na we- zwanie Gesella, wydał na wszelki wypadek odpowiednie roz- kazy. Mach zwrócił się do Ascher. - Zastanawiałem się nad tym. Tak czasem postępują agen- ci. Zapewne otrzymali rozkazy, by przyczaić się aż do chwili, gdy sprawy dojrzeją na tyle, że będą mogli zebrać bogate żniwo, a może nawet rozprawić się całkowicie z Ping Tiao. Widocznie uważali, że warto poświęcić Helmstadt, by osiągnąć właściwy cel. - Albo sądzili, że się wam nie powiedzie... - powiedział DeVore. Mach spojrzał znowu na niego. - Możliwe... Ci trzej ludzie stanowili grupę wywiadowczą DeVore'a. Byli specjalnie wyszkolonymi inżynierami łącznościowcami. Ich za- danie polegało na zlokalizowaniu sieci ośrodków komunika- cyjnych otaczających Bremę. Nadzwyczaj delikatne zadanie, od którego mogło zależeć powodzenie lub klęska całego ataku. Wywiadowcy mieli umiejscowić specjalne urządzenia, w tym loci - stacje ze stałymi załogami, stanowiące nieodłączną sieć całego systemu. W dniu, w którym Ping Tiao przystąpi do ataku, miały zostać uruchomione urządzenia zakłócające, któ- re spowodowałyby potężne zaciemnienie informacyjne. Taki był plan. Teraz jednak zapanował chaos. Gesell spojrzał na Macha. - Czy myślisz, że oni przekazali swoim mocodawcom to, 0 czym się dowiedzieli? Mach wzruszył ramionami. Na twarzy miał wyraz goryczy. Nawet zabicie szpiegów nie uśmierzyło jego gniewu. - Nie wiem. Miałem nadzieję, że zachowam jednego z nich przy życiu, by go przesłuchać, ale walczyli zbyt twardo. Wszy- stko wskazuje na to, że otrzymali rozkazy, by nie dać się wziąć żywcem. - Właśnie - włączył się do rozmowy DeVore. Przysunął się bliżej. - Powinieneś zgarnąć jednego teraz, zanim się dowiedzą, że wpadłeś na ich trop i zabiłeś ich towarzyszy. Ascher przytaknęła. - Myślę, że on ma rację. Co będzie, jeśli okaże się, że mają truciznę albo coś podobnego? Mach wzdrygnął się. - Dobrze. Wyłapiemy ich teraz. Ale jeśli wywiąże się walka, tak jak było wcześniej, kiedy próbowałem wziąć żyw- cem tamtych dwóch agentów, nie będzie to łatwe. Oczy DeVore'a zwęziły się, gdy przyglądał się Machowi. Jego szacunek dla tego człowieka wzrósł niezmiernie. Matton 1 Tucker byli jego najlepszymi ludźmi. Nie aż tak dobrymi, by wykonać pomyślnie zadanie infiltracji szeregów Ping Tiao, ale potrafili walczyć odważnie. Było mu przykro, że ich stracił. Przykro również z tego powodu, że jego siatka szpiegowska została odkryta i nie miał teraz w Ping Tiao nikogo, kto śledziłby od środka poczynania bojowników tej organizacji. Teraz będzie zależny od trywialnych środków - przekupstwa i szantażu, które nie gwarantują niczego. - Wybierz po prostu jednego z nich - rzekł, wymieniając spojrzenie z Machem. - Zaskocz go sam! Potem zwiąż go mocno tak, by nie zrobił sobie krzywdy. I poczekaj, aż skru- szeje. Czas złamie ducha każdego człowieka. Potem wyciąg- niesz z niego wszystko, co tylko zechcesz. Mach wpatrywał się uporczywie w DeVore'a. - Czy stosowałeś tę metodę? DeYore przytaknął: - Tak. Wiele razy. - Zatem postąpię zgodnie z twoją radą. DeVore uśmiechnął się. - Świetnie. Ale było już na to za późno. Skoro tylko Mach wyjawił swoje zamiary, DeVore wcisnął maleńką płytkę na przegubie, otwierając specjalny kanał, który przekazywał wszystko, co mówił, bezpośrednio do mózgów jego trzech agentów. Ludzie DeVore'a dowiedzieli się już o planach Macha i odpowiednio zareagują. - A jeśli niczego nie odkryjemy? - zapytał Gesell, patrząc na DeVore'a. - Będziemy kontynuowali nasze zadania. Musimy się teraz upewnić, czy oni wiedzą o naszym planie ataku na Bremę. A jeśli nawet tak jest, nie mogą wiedzieć ani gdzie, ani kiedy uderzymy. Tymczasem zyskamy trochę czasu, by zmienić pla- ny, poszukać innych celów ataku i dopuścić do przecieku informacji na ten temat... Mach spojrzał nań znowu, po raz pierwszy uśmiechając się, odkąd wszedł do pokoju. - Odpowiada mi ta dywersja... DeVore skinął głową i odwzajemnił jego uśmiech. - Oto, co powiada Sun Tsy: "Trudność wszelkich operacji militarnych wynika stąd, że musimy dopasować własne działania do planów wroga". Cóż, sprawimy wrażenie, że się wycofaliś- my, ale w rzeczywistości będziemy kontynuować nasz plan. Jeśli oni nie wiedzą o naszych zamierzeniach, nic takiego się nie stało. A jeśli nawet wiedzą, nie będą się spodziewać, że po tym wszystkim nie odstąpiliśmy od naszego planu. Mach przyglądał mu się przez chwilę w zamyśleniu. Skinął głową. - Tak, ale muszę już iść, zanim usłyszymy... * * * Haavikko zamknął za sobą drzwi. Wzdrygnął się lekko, wpatrując się w niewielki kawałek plastyku, który trzymał w ręce. Jego przełożony wydawał się bardzo zadowolony z nowego przydziału Axela. Z punktu widzenia majora Erick- sona będzie błogosławieństwem, gdy się go pozbędzie. Nie miał żadnego pożytku z hulaki. Ten niesubordynowany oficer przysparzał mu jedynie kłopotów. Odtąd jednak należał do specjalnej jednostki Karra, a jego przyszłość nie rysowała się już tak czarno. Poza tym miał przyjaciela. Haavikko spotka się z Kao Chenem za dwie godziny. Najpierw jednak musi odwiedzić swoją siostrę Vesę. Vesa, odkąd rok temu zmarła jej ciotka, mieszkała w małym mieszkaniu na Średnim Poziomie. Pochłonięty rozpustą, do- wiedział się o jej położeniu dopiero niedawno. Teraz jednak mógł jej pomóc. Dzięki pracy z Karrem otrzymał duże miesz- kanie w Bremie - cztery pokoje z luksusową łazienką. - Nie będziesz tam przebywał zbyt często! - przestrzegł go Karr. - Dlaczego więc nie przeprowadzisz tam swojej siostry? Vesa, słysząc o tym, aż podskoczyła z radości. Uwiesiła mu się na szyi i rozpłakała z radości. Dopiero wtedy uświadomił sobie, jak bardzo była samotna i jak bardzo ją zaniedbał. Rozpłakał się i objął ją mocno. - Dobrze, już dobrze - szepnął, całując ją w kark. - Wszystko będzie dobrze. Schował dokument podróży do kieszeni tuniki, po czym pośpieszył korytarzami do zatłoczonej windy, którą dostał się do mieszkalnych dzielnic w sercu potężnej twierdzy. Vesa oczekiwała go w mieszkaniu. Gdy wszedł, zerwała się z kanapy i objęła go czule. Jej oczy płonęły z podniecienia. - Tutaj jest cudownie, Axelu! Będziemy tu szczęśliwi! Wiem to, na pewno. Haavikko uśmiechnął się i przytulił ją do siebie, rozglądając się po pokoju. W mieszkaniu, w którym żyła poprzednio, był tylko jeden pokój - umeblowany po spartańsku jak jego własny - w którym musiała się myć i załatwiać w nocy. Zazgrzytał zębami ze wstydu na samą myśl, że do tego dopuś- cił, po czym spojrzał jej w oczy z uśmiechem. - Musimy dokupić trochę sprzętów, co? Rozjaśnimy mie- szkanie, ocieplimy różnymi drobiazgami, by stało się bardziej przytulne. Uśmiechnęła się. - Byłoby miło. Puścił ją i patrzył, jak się krząta po pokoju. Był za- niepokojony swymi myślami i wspomnieniami, które wciąż powracały w jej obecności. Rozmyślał o dziewczynie z Domu Dziewiątej Rozkoszy prowadzonego przez Mu Chua - dzie- wczynie z burdelu, Białej Orchidei, która tak bardzo przypo- minała mu Vesę. Spuścił wzrok. To wszystko miał już za sobą. - Myślę, że mogłabym ci coś ugotować... Podszedł do niej. - Wybacz, Vesa, ale dziś wieczorem muszę jeszcze coś załatwić, coś bardzo pilnego. Spojrzała na niego z widocznym rozczarowaniem. - Ale myślałam, że... - Wiem. Przykro mi. Ja... - Chodzi o to nowe zadanie? Przełknął ślinę. - Tak... Nienawidził siebie za to, że ją okłamuje, nawet jeśli chodziło o tak niewinną sprawę. Ważne było jednak, żeby nie została wmieszana w to wszystko. Przyszpilenie Eberta wiązało się z wielkim ryzykiem, to była naprawdę niebezpieczna gra. Nie chciałby wystawić jej na jakiekolwiek ryzyko. Zwłaszcza z po- wodu wzruszenia czy chwilowej słabości. Złapała go za ramię. - Nie kłopocz się tym. Jutro wieczorem, co? Urządzimy małą uroczystość powitalną, tylko we dwoje. Ugotuję coś specjalnego... - Zawahała się, przyglądając mu się przez moment. Nagle uśmiechnęła się, a jej głos zabrzmiał łagod- niej: - Wiesz, Axelu, jestem dumna z ciebie. Zawsze byłam dumna z mojego brata. Zawsze byłeś dla mnie kimś więcej niż po prostu moim dużym bratem. Ty byłeś jak... - Nie - powiedział łagodnie, zraniony jej słowami. Słowa Vesy sprawiały mu ból, nie mógł jednak pozbawić jej złudzeń. Nie mógł jej powiedzieć, że znalazł się na samym dnie. Pewnego dnia - być może - powie jej o tym, ale jeszcze nie teraz. Może kiedy przygwoździ Eberta i prawda wyjdzie na jaw, powie wszystko siostrze. Nie wcześniej! W jej oczach płonęła siostrzana miłość do niego. Nie mógł znieść tego czystego spojrzenia i spuścił oczy. - Muszę iść. - Pocałował ją w czoło i pos/edł do swojego pokoju. Wziął torbę, którą spakował wcześniej, i wyjął notes z szuflady w małym biurku w narożniku. ii!!!.....ii -- Czy twoja nowa praca... jest niebezpieczna? - zapytała, odprowadzając go spojrzeniem, popatrzył na nią. - Może być... -- Więc lepiej weź to z sobą! Włożyła mu coś do ręki. Był to wisiorek na łańcuszku. Koło z czarnego i białego jadeitu - dwie zachodzące na siebie płaszczyzny w kształcie litery S. Tai chi. Symbol absolutu - yin i yong w równowadze. Przyjrzał się amuletowi i spojrzał na siostrę. - Należał do ojca - odpowiedziała na jego nieme pyta- nie. - Pozostawił mi to. Ale teraz talizman jest twój. Będzie cię strzegł. Postawił torbę i założył wisiorek na szyję, ściskając przez chwilę jadeitowy krążek palcami, wyczuwając chłodną, gład- ką, lekko wypukłą powierzchnię amuletu. Schował go pod tunikę. Schylił się, by pocałować siostrę. - Dziękuję. Będę strzegł go jak oka w głowie. - Axelu? Podniósł torbę. - Tak? - Dziękuję ci... za to wszystko. Uśmiechnął się. Tak, pomyślał, ale powinienem to uczynić już przed laty. * * * Klaus Ebert nalał dwa kieliszki brandy z dużej karafki i podał jeden synowi. - Proszę... Hans podniósł kieliszek. - Twoje zdrowie, ojcze! Klaus uśmiechnął się i uniósł własny kieliszek w podzięko- waniu. Przez chwilę przyglądał się synowi z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Potem skinął głową. - Muszę z tobą porozmawiać, Hansie. Nie chciałem po- ruszać tego tematu w obecności matki. Hans zmarszczył brwi i wypił duży łyk brandy. - Kompania nie ma problemów, prawda? Ojciec roześmiał się. - Czy nie czytasz raportów, Hansie? Nigdy nie wiodło się nam lepiej. Jesteśmy dwakroć potężniejsi i bogatsi niż pięć lat temu. Jeśli to potrwa... Hans objął ojca ramieniem. - Czytam sprawozdania, ojcze. Nie o to mi chodzi. Sły- szałem pogłoski o zamieszkach w koloniach górniczych. - Tak... - Klaus przyjrzał się synowi z nagłym szacun- kiem. Sam zapoznał się z raportem ostatniej nocy. To bardzo dobrze, że mimo wszystkich swoich obowiązków Hans nie ucieka od takich spraw. Uśmiechnął się zadowolony z syna. - Panujemy nad wszystkim. Nie o tym chcę z tobą pomówić, lecz o sprawie bardzo osobistej. Hans roześmiał się, odsłaniając swoje równe, zdrowe zęby. - Myślałem, że już o tym rozmawialiśmy. Córka marszał- ka Tolonena to piękna, młoda kobieta. Jestem dumny, że sama poradziła sobie z tymi zamachowcami. Będzie dobrą żoną, zgadzasz się ze mną? Klaus skinął głową, nagle zmieszany. - Tak... Właśnie dlatego muszę z tobą porozmawiać, Han- sie. Widzisz, słyszałem w otoczeniu ministra Chuanga... Zaintrygowane spojrzenie Hansa upewniło go i dodało mu otuchy. Zrozumiał od razu, że to tylko nikczemna plotka. Było nie do pomyślenia, żeby jego syn wplątał się w tak niesmaczną aferę. - Widziałem ministra dzisiaj rano - ciągnął. - Nalegał, by zobaczyć się ze mną osobiście. On był... mocno strapiony. Jego żona, rozumiesz... - Przerwał, zastanawiając się, czy powinien poruszyć tę sprawę. Mógł poznać po wyrazie twarzy Hansa, że jego syn nic nie wiedział o posądzeniach wobec jego osoby. Hans pokręcił głową. - Nie rozumiem, o czym mówisz, ojcze. Czy jego żona jest chora? - Czy znasz tę kobietę? - Oczywiście, to dość popularna osóbka w kręgach towa- rzyskich. Spotykałem ją nieraz... może tuzin... może piętnaście razy. - I co jej zrobiłeś? Hans roześmiał się. - Dlaczego? - Spochmurniał, jak gdyby nagle zrozumiał, o czym mówi ojciec. Odstawił kieliszek. Oczy rozbłysły mu z gniewu. - O co tu chodzi? Czy minister posądza mnie o to, że coś łączy mnie z jego żoną? Klaus lekko skinął głową, wdzięczny Hansowi, że sam to powiedział, ciesząc się z gniewu, który malował się na twarzy syna. - Co za cholerny głupiec! - oburzył się Hans. - Prze- klęte babsko! Czy za moją przyjaźń zamierzają odpłacić mi oczernianiem i pomówieniami? Klaus objął syna ramieniem. - Rozumiem twój gniew, Hansie. Ja również się rozgnie- wałem. Oznajmiłem ministrowi, że jego podejrzenia są absur- dalne. Powiedziałem, że nie uwierzę w to, by mój syn mógł postąpić w ten sposób. - Wzdrygnął się z odrazą. - Co więcej, powiedziałem mu również, by dostarczył dowodu na to, że jego podejrzenia są prawdziwe, a jeśli tego nie zrobi, niech przygotuje się na to, że będzie oskarżony o zniesławienie. Hans wpatrywał się w ojca szeroko otwartymi oczyma. - A co na to minister? Klaus wzdrygnął się znowu, lecz po chwili parsknął śmie- chem. - Ten stary głupiec nie dał sobie wybić z głowy tych wierutnych kłamstw. Oznajmił, że jego żona upiera się, iż to prawda. - Bogowie... Ale dlaczego? Czy myślisz, że...? - Że co? Hans westchnął głęboko. - Być może w jakiś sposób odtrąciłem tę kobietę, może nawet nie wiedząc o tym. Ona zawsze lubiła się otaczać młodymi, jurnymi byczkami. Może po prostu nigdy nie przy- pochlebiałem się tej starej kokocie? Może zraniłem w ten sposób jej dumę? Czy minister Chuang powiedział, w jakich okolicznościach lub dlaczego przekazała mu te niewiarygodne wieści? To może być istotne. Klaus pokręcił głową. - Nie pomyślałem, by o to zapytać. Byłem tak wzburzony... - Oczywiście! Prawdopodobnie minister pokłócił się z żo- ną, która chcąc go zranić, posłużyła się moim nazwiskiem. Zresztą, chyba nie sądzisz, że kobieta zdradziłaby z własnej woli imię jednego ze swoich kochanków, prawda? Klaus wzruszył ramionami. - Sądzę, że nie... - Mimo to... Co za tupet! Jak mogła wciągnąć mnie w swoje plugawe sprawki? Zamierzam spotkać się z tą lata- wicą i jej mężem, by wygarnąć im co nieco... Klaus ścisnął go za ramię. - Nie, Hansie. Wolałbym, żebyś tego nie robił. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli zachowasz dystans wobec ministra i jego żony. - Ale, ojcze... - Nie! Musiałem ci wspomnieć o tym wszystkim, ale na tym zakończmy tę sprawę, dobrze? Hans skinął głową. - Jak sobie ojciec życzy. - Dobrze. Zatem pomówmy teraz o przyjemniejszych sprawach. Słyszałem, że Jelka wraca jutro do domu. Powinie- neś ją odwiedzić, Hansie. Mógłbyś zawieźć jej mały upomi- nek... Klaus był rad, że syna nic nie łączyło z małżonką ministra Chuanga. Opróżnił kieliszek. Tak, prawdopodobnie było tak, jak powiedział Hans; wybuchła awantura i rozzłoszczona żona Chuanga posłużyła się imieniem jego syna, by dokuczyć mę- żowi. To nie była wina ministra. Zareagował po prostu jak każdy mężczyzna, który dowiaduje się, że żona przyprawiła mu rogi. Nie. Po kobietach można spodziewać się wszystkiego. Nie byłoby mądrze pozwolić na to, by z tego gniewnego siewu rozwinęły się złe uczucia. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby zrobili sobie wroga z ministra. Jutro pośle Chuangowi prezent -jed- no ze sztucznych stworzeń nowej generacji - by załagodzić to nieporozumienie. Spojrzał znowu na syna i uśmiechnął się, rad z jego wy- glądu. Nawet w swych kadziach nie mógłby stworzyć piękniej- szej istoty. Musiał przyznać w duchu, że Hans był arcydziełem genetyki - ukoronowaniem dwóch stuleci doborowego roz- rodu. Tak, jego syn przypominał boga. Był królem wśród rodzaju ludzkiego. Jego uśmiech złagodniał. Było tak, jak orzekło Siedmiu - ludzi dzieliły poziomy rozwoju. A jego syn znajdował się na samym szczycie ewolucji. Przyglądał się, jak Hans opróżnia kieliszek i odwzajemnia jego uśmiech. -- Muszę wracać. Sam wiesz, jak to jest... - Hans zawiesił znacząco głos. Podszedł do ojca i pocałował go w policzek. - Dziękuję ci. Klaus wyszczerzył zęby w uśmiechu. -- Za co? Jestem twoim ojcem. Kto, jeśli nie ja, powinien cię bronić przed potwarzami? Poza tym, nikt nie zna cię lepiej niż ja, synu. Hans ukłonił się i ruszył do wyjścia. - Mimo to... Klaus uniósł podbródek. - Idź, chłopcze! Wracaj do swych obowiązków! Hans wyszczerzył zęby w uśmiechu i odwrócił się. Kiedy wyszedł, Klaus Ebert nalał sobie z karafki drugi kieliszek brandy. Czuł się szczęśliwy, że ma syna, z którego może być dumny. To król! Uśmiechnął się i podniósł kieliszek, wznosząc w duchu toast za swego wspaniałego syna. Wypił brandy jednym haustem. Tak, to król pośród ludzi. * * * Haavikko siedział w kuchni Wang Ti, trzymając na kola- nach dwuletnią córeczkę Kao Chena - Ch'iang Hsin. Chen wraz z żoną przyrządzali posiłek. U stóp gościa baraszkował ich pięcioletni synek Wu, który kierował srogą bitwą dwóch armii miniaturowych smoków. Poruszające się szybko dzięki maleńkim silniczkom smoki wydawały się żywe. Patrząc na pochłoniętego zabawą chłopczyka, pomyślał, że trudno byłoby mu wyobrazić sobie coś tak odmiennego od świata, w którym obracał się przez minione dziesięć lat, jakby rozwiedzionego z tą domową atmosferą - jak śmierć z ży- ciem. Wzdrygnął się na myśl o tym. Można by pomyśleć, że znalazł się w świecie wirującego dymu i uśmiechniętych du- chów. Wang Ti spojrzała na niego, wycierając ręce ściereczką. - Jak się miewa twoja siostra, Axelu? Uśmiechnął się. - Wspaniale, Wang Ti. Powiedziałbym, że nigdy nie była szczęśliwsza. Przyglądała mu się przez chwilę, jak gdyby czytając w jego myślach. Uśmiechnęła się. - To dobrze, ale przecież potrzebujesz kobiety, Axelu Ha- avikko. Żony! Chen roześmiał się. - Zostaw w spokoju tego biednego chłopca, Wang Ti. Jeśli on chce żony, znajdzie ją szybko. Przecież jest przystojnym młodzieńcem. A skoro nawet taki brzydal jak ja potrafił znaleźć sobie żonę... Wang Ti pokręciła głową. - Brzydalem jest ten, kto brzydko postępuje. Nie zapo- minaj o tym, mój mężu. Poza tym, jesteś najprzystojniejszym ze wszystkich mężczyzn... Oczywiście, gdy zamknę oczy! Oboje wybuchnęli ciepłym, serdecznym śmiechem, w któ- rym pobrzmiewała nuta naturalnego poczucia humoru, po- zwalającego im śmiać się z własnych wad. - A jednak małżeństwo nie zawsze bywa tak wspaniałe - dodał Chen po chwili. - Słyszałem na przykład, że nasz przyjaciel Ebert ma poślubić córkę marszałka. Haavikko spuścił wzrok. Samo wspomnienie o Ebercie ze- psuło mu nastrój. - Żal mi tej dziewczyny. Ten bękart nie dba o nic oprócz własnych przyjemności. Spytaj każdego, kto służył razem z tym łajdakiem. Wszyscy powiedzą ci to samo... Chen wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Wang Ti, która stawiała półmiski na stole. Skinął głową. - Raczej powiedzieliby, gdyby nie bali się mu narazić. - To prawda - przyznał Haavikko. - Obserwowałem go przez ostatnie kilka tygodni, szpiegując go, by tak rzec, i zauważyłem, że zawsze otacza się wianuszkiem przyjaciół. Nierzadko krąży wokół niego tuzin pochlebców, a często jeszcze więcej. Stawia im alkohol w kasynie oficerskim i ku- puje im drogie prezenty. Znasz ten rodzaj wazeliniarzy! W za- mian przysysają się do niego niczym pijawki, śmiejąc się z każdego dowcipu, gotowi na każde jego skinienie. Przy- prawia mnie to o mdłości. Nazywają go "bohaterem z Ham- merfest", ale on jest po prostu łajnem, zwykłym gównem. Chen wytarł ręce i usiadł obok Axela z zamyśloną twarzą. - Wiem. Widziałem to na własne oczy. Ale ja mogę to zrozumieć, a ty? Zresztą, jakkolwiek na to patrzeć, on jest potężnym człowiekiem, niezwykle potężnym, a otaczają go tylko mali ludzie, hsiao jen. Bez niego nic nie znaczą. Łudzą się jednak, że staną sią wielcy, trzymając się go jak rzep psiego ogona. Mają nadzieję, że na jego plecach zajdą wyżej. Wang Ti przyjrzała się im, zdziwiona nagłą zmianą ich nastroju. Delikatnie i ostrożnie, by nie przebudzić śpiącego dziecka, wzięła Ch'iang Hsin z kolan Haavikko. Kołysząc dziecko, spojrzała na męża. - Dlaczego mówisz to tak gorzko, mężu? Co takiego wyrządził ci ten człowiek? - Nic... - odparł Chen, unikając jej wzroku. Haavikko spojrzał odruchowo na tych dwoje. Nie uszło jego uwagi, że Chen umknął przed spojrzeniem żony, a to z pewnością musiało coś oznaczać. Zwrócił się do niego: - Uczepił się go szczególnie wredny typ, człowiek o na- zwisku Fest. Byliśmy razem kadetami. Potem służył ze mną i z Ebertem pod dowództwem Tolonena. Teraz oczywiście, jest kapitanem. Ale powróćmy do... - Axel wzdrygnął się, lecz ciągnął dalej. - Cóż, właśnie on w dużej mierze przyczynił się do mojego upadku. Chen odruchowo spojrzał na Axela. Wysuwając podbró- dek, dał znak Wang Ti, że powinna wyjść na chwilę do drugiego pokoju. Potem popatrzył znowu na gościa, marsz- cząc twarz z ciekawości. Jego głos nagle stał się pełen współ- czucia: - Co się stało? Haavikko zawahał się. Parsknął gorzkim śmiechem. - No cóż, kiedyś było inaczej. Teraz rozumiem to dobrze. Świat był inny. Ukształtowany inaczej. Sprawy były bardziej oczywiste niż dzisiaj. Mimo to niektórzy, a szczególnie Ebert, byli jakby zwichrowani, spaczeni. A w naturze każdego psy- chopaty leży to, by upodobnić wszystkich innych do siebie, ukształtować ich na miarę swojej spaczonej osobowości. - Spojrzał bezradnie, wzdrygając się lekko, a ból w jego oczach niemal pozbawił Chena tchu. - Tego dnia zeszliśmy do Sieci. Było nas trzech: Ebert, Fest i ja. Śledziliśmy zabójców ministra Luo Kanga. Mieliśmy się spotkać z ludźmi z Triady. Cóż, nie przypuszczałem, że Ebert zorganizował dla nas pobyt w burdelu. Sądzę, że właśnie tam to wszystko się zaczęło. Zaciągnął mnie, i ja... Cóż, obudziłem się z jedną z dziewcząt w łóżku. To był początek wszystkiego. Teraz, z perspektywy czasu, wydaje się, że to nie było nic wielkiego... A jednak! Przedtem byłem niewinny, byłem innym człowiekiem. Bez skazy, nie splamionym przez te wszystkie mroczne siły, które owładnęły mną później. - I to właśnie tak cię trapi? Haavikko roześmiał się gorzko. - Nie. Ale wtedy to wszystko się zaczęło. Te dwie sprawy są nierozdzielne. Tamto i to, co nastąpiło później. Stanowią część tego samego procesu, który wywołał w mojej duszy ten człowiek. - Masz na myśli Eberta? Haavikko skinął głową. - Cóż... to było później. Po tym, jak znaleźliśmy ciała zabójców. Wtedy, kiedy zjechaliśmy na Dół i zobaczyliśmy, jak Karr pokonał i zabił mistrza Hwa. Po walce Ebert nakazał nam pójść do szatni. Chciał zaprosić Karra na kolację i uczest- niczyć w jego tryumfie. Po prostu chciał kupić sobie odrobinę sławy, której nie mógł zdobyć w inny sposób. Jednak Karr poznał się na nim od razu. A później przybył Tolonen i zgodził się, by Karr został jego przewodnikiem. Och, to wszystko wiązało się ze sobą. Widzę to teraz wyraźnie. Wrócę jednak do tego, co się stało później. Cóż, myślałem, że to zwykły zbieg okoliczności. Znasz porzekadło Mei fa tzu, "Nikt nie uniknie swojego losu". Okazało się jednak, że to wszystko zostało skrupulatnie zaplanowane i tego dnia przybrało realny kształt. - Haavikko przerwał i wciągnął głęboko powietrze. Wzdrygnął się, ale mówił dalej: - To zdarzyło się, gdy wracaliśmy z mieszkania morderców. Jechaliśmy cztero- drzwiowym, zamkniętym samochodem osobowym, sedanem. Ebert, Fest i ja. Ebert rozprawiał głośno, najpierw o Karze, potem o generale. Mówił rzeczy, których nigdy nie ośmieliłby się powiedzieć w obecności Tolonena. Kiedy wyzwałem go z tego powodu do walki, między nami stanął Fest. Powiedział mi, żebym o wszystkim zapomniał, ale ja nie mogłem... Haavikko zamilkł, przyglądając się swoim rękom. Kiedy znowu podniósł wzrok, w jego oczach malował się dziwny smutek. - Nie żałuję tego, co zrobiłem. Myślę nawet, że nie mógł- bym postąpić inaczej. To było po prostu... Cóż, pozwól mi opowiedzieć resztę. Kiedy znalazłem się sam na sam z generałem, poprosiłem go o przeniesienie. Czułem się zbru- kany, rozumiesz. Oczywiście staruszek zapytał mnie o powo- dy, które skłoniły mnie do tego. Kiedy próbowałem wykręcić się sianem, rozkazał mi, żebym powiedział mu, co się wyda- rzyło. Więc zrobiłem to. Powtórzyłem mu wszystko, co mó- wiono w sedanie. Chen westchnął. - Rozumiem. - Tak, możesz to sobie wyobrazić. Tolonen był poruszony. Wezwał natychmiast Eberta i Festa. Wcale tego nie chciałem. Nawet wtedy uważałem, że to nie jest w porządku, by wy- rzucić kogoś z armii tylko za to, iż powiedział coś w roz- gorączkowaniu. Jednak w tej sytuacji byłem bezradny. A po- tem... - Fest odwrócił kota ogonem i zrzucił wszystko na ciebie. Haavikko przytaknął. - Nie mogłem w to uwierzyć. Obaj byli tak przekonujący. Tak bardzo, że nawet wiele miesięcy później zadawałem sobie pytanie, czy naprawdę postąpiłem tak, jak powinienem. A mo- że to wszystko tylko mi się śniło? Może to ich wersja wydarzeń była prawdziwa? Myślałem, że to zły sen. Nie zdołałem jednak się obudzić z tego koszmaru. I wtedy wszystko zaczęło się od nowa. Tego dnia, dziesięć lat temu... - Dobrze pamiętam ten dzień! Dwaj mężczyźni rozejrzeli się wokół w zdumieniu. W drzwiach stała jakaś postać - potężny mężczyzna, który musiał schylić głowę, by wejść do środka. Jego barczyste ramiona wypełniały framugę drzwi. To był Karr. Chen podniósł się natychmiast z krzesła. Objął potężnego mężczyznę, uśmiechając się szeroko. - Gregor! Powinieneś dać znak, że przyjdziesz! Karr, uśmiechając się, trzymał przez chwilę przyjaciela w ra- mionach, po czym spojrzał na Axela. - Tak. Pamiętam cię dobrze, Axelu Haavikko. Pamiętam, że przyszedłeś obejrzeć tego dnia moją walkę. Aż do dzisiaj nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak nagle zniknąłeś z mojego pola widzenia. Rzeczywiście masz powód, by nienawidzić majora Eberta. Haavikko spojrzał nań zmieszany. - Jeśli popełniłem nietakt, majorze Karr... Karr roześmiał się. Objął przyjaźnie Chena, jak ojciec syna. - Tutaj, w domu Kao Chena, panuje zgoda i przyjaźń, i nie wolno ci tego zmącić, Axelu. Tu nie istnieją rangi i nie obowiązuje służbowa zależność. Kao Chen nalega na to, a ja... - Jego uśmiech stał się szerszy. - Cóż, jako starszy rangą oficer również nalegam. Tutaj Chen to Chen, a ja jestem Gregor! Karr wyciągnął rękę. Haavikko wstał powoli, wpatrzony w niego niepewnie, jakby wahał się, czy może posunąć się tak daleko. Zerknął na Chena, który starał się przekonać go wzrokiem, by uścisnął rękę Karra. Przełknął ślinę. - Jestem wdzięczny. Jednak powinieneś wiedzieć wszyst- ko, majorze Karr, zanim zaakceptujesz mnie tutaj. - Prze- sunął wzrokiem po twarzach gospodarza i przybysza. - Jes- teście dobrymi ludźmi i nie chciałbym przed wami niczego ukrywać. Musicie się dowiedzieć, kim jestem i co zrobiłem. - Mów! - rzekł Karr, nie cofając ręki. Haavikko wpatrywał się niezachwianie w szare oczy ol- brzyma. - Słyszałeś już, jak mówiłem, że czułem się tak, jakbym śnił zły sen, z którego nie mogłem się przebudzić. Przez dziesięć lat żyłem w tym koszmarze, dzień po dniu. Ale mniej więcej miesiąc temu obudziłem się z niego. Znowu odkryłem, że leżę w łóżku w burdelu i znowu obok mnie leży jakaś nieznana dziewczyna. Jednak tym razem dziewczyna była martwa, a ja wiedziałem, że to ja ją zabiłem. Karrowi zwęziły się oczy. - Wiedziałeś? Haavikko wzdrygnął się. - Tak. Pamiętam to tak żywo i dokładnie... Karr i Chen spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Karr wbił wzrok w Haavikka. Wciąż nie cofał wyciągniętej ręki. - Wszyscy robiliśmy rzeczy, których się wstydzimy, Axelu Haavikko. Nawet to, co, jak twierdzisz, zrobiłeś, nie czyni jeszcze z ciebie złego człowieka. Czy powiedziałbyś, że Chen jest dobrym człowiekiem? Haavikko spojrzał na Chena. - Dałbym za niego głowę. - Wobec tego zdziwi cię może, że Kao Chen był jednym z tych dwóch morderców, których tropiliście tamtego dnia przed dziesięciu laty. Haavikko pokręcił głową. - Nie, to niemożliwe. Oni nie żyli. Znaleźliśmy ich ciała. Sam widziałem ciało kwai. Karr uśmiechnął się. - Nie. To był człowiek, którego Chen opłacił, by zagrał rolę zamachowca. Wcale nie jest z tego dumny. Wolałby dzisiaj, żeby to się nigdy nie zdarzyło. Pomimo to Chen nie jest złym człowiekiem. Haavikko wpatrywał się w Chena ze zdumieniem. - Oczywiście... blizna. - Przysunął się i dotknął palcem wskazującym blizny pod lewym uchem Chena. - Teraz cię poznaję. Widziałem cię na filmie wraz z twoim przyjacielem, niepozornym mężczyzną, na magistrali na Jedenastym Po- ziomie. Chen roześmiał się zdziwiony. - Widziałeś to na filmie? - Tak... - Haavikko spochmurniał. - Wciąż nie rozu- miem. Skoro byłeś jednym z zabójców... - Li Shai Tung wybaczył Kao Chenowi - odpowiedział za Chena Karr. - Tak jak ja i ty, zrozumiał od razu, że Chen jest dobrym człowiekiem, któremu należy dać szansę. Na ogół ludzie nie są źli. "Człowiek chętniej hołduje dobru niźli złu, ale warunki nie sprzyjają mu", jak mówi starożytny poeta Brecht. - Niektórzy rodzą się źli - rzekł Haavikko, myśląc znowu o Ebercie. - A zatem? - zapytał Karr, wciąż wyciągając do niego rękę. - Czy przyłączysz się do nas, Axelu? Czy też pozwolisz, by przeszłość zaważyła na twoim życiu? Haavikko przesuwał wzrok od jednego do drugiego. Wi- dząc, że obaj uśmiechają się do niego przyjaźnie, ze łzami w oczach podał rękę Karrowi. - Dobrze - powiedziała Wang Ti, ukazując się w drzwiach. Uśmiechnęła się do Axeła, jak gdyby witając go po raz pierwszy. - Dalejże, wszyscy trzej! Siadajcie do stołu, zanim wystygnie kolacja. * * * Po kolacji Karr zrelacjonował w ogólnym zarysie, co się zdarzyło od jego powrotu z Marsa. W trakcie śledztwa dotyczącego serii morderstw, natrafiono jedynie na niewielki ślad, który prowadził do małej komórki Ping Tiao na Średnim Poziomie, pięćdziesiąt li na południe od Bremy. Jego ludzie obserwowali przybywających i wychodzących terrorystów. Otrzymali wyraźny rozkaz, by nie zdradzić się przed Ping Tiao, że śledzą mieszkania tych szumowin, więc nie mogli obserwować ich w sposób nieograniczony. - Nasz oddział dokona nalotu dziś wieczorem - oznajmił Karr, wstając od stołu i wycierając usta dłonią. - Już w naj- bliższych godzinach. Chcę schwytać tylu członków tej komó- rki, ilu to możliwe, więc musimy być w pogotowiu. Chen przytaknął z pełnymi ustami. Przez chwilę przeżuwał jedzenie, potem je przełknął. - To będzie trudne. Oni są doskonale zorganizowani i przez cały czas wystawiają straże. A kiedy chcesz stawić im czoła w otwartej walce, rozpraszają się jak cienie. Będziesz musiał zapędzić ich w zasadzkę. Ale nawet jeśli ci się to uda, oni raczej umrą, niż dadzą się pojmać. - Tak... Tak czyni wielu mężczyzn, jeśli nie ma wyboru. Sun Tsy ma rację, kiedy powiada: "Pozostaw człowiekowi choćby jedną możliwość ucieczki, a jego wola walki na śmierć i życie całkowicie osłabnie. Uświadomi sobie, jakie słodkie jest życie i zapragnie zachować je za wszelką cenę". Dziś wieczorem postąpię według jego wskazań! Zapędzę ich w pułapkę, ale po- zostawię im drogę ucieczki. Potem schwytam jednego z nich. Może wreszcie uda się nam dotrzeć do samego źródła. Haavikko uśmiechnął się. Ten człowiek wyglądał, a nawet jadł niczym barbarzyńca, ale myślał jak generał. Tolonen wcale się nie mylił, kiedy wiele lat temu odkrył zdolności Karra. Haavikko odłożył pałeczki i odsunął półmisek. Potem sięgnął do kieszeni i wyjął notes. - Co to jest? - zapytał Karr, wysuwając podbródek. Haavikko podał mu notes ponad blatem stołu. - Zobacz sam! Przyglądał się olbrzymowi, kiedy wertował notes. Zrazu Karr spochmurniał, potem z wolna zaczął przytakiwać z lek- kim uśmiechem na ustach. Wreszcie uniósł głowę i popatrzył Axelowi w oczy. - Sam to przygotowałeś? - Tak. Zaintrygowany Chen odsunął półmisek na bok. - Co to jest? Karr spojrzał mu w oczy w zadumie. - To analiza oficjalnego śledztwa, które przeprowadzono w sprawie zabójstwa ministra Luo Kanga. Jeżeli się nie mylę, znajdziemy tu wiele faktów, które pominięto w sprawozdaniu komisji śledczej, którą wyznaczył T'ang. Karr wręczył notatnik Chenowi i spojrzał na Haavikka. - Czy wolno mi zapytać, dlaczego opracowałeś to wszys- tko, Axelu? - Otrzymałem takie polecenie. Karr roześmiał się. - Polecenie? Od kogo? - Od generała Tolonena, na krótko przedtem, zanim zo- stałem wydalony ze służby. Zażądał, abym skompletował listę podejrzanych, nawet gdyby miały się na niej znaleźć najbar- dziej nieprawdopodobne nazwiska. Nazwiska ludzi, którzy mogli się ukryć za plecami morderców. To był rozkaz, którego nigdy nie uchylił. Karr spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Pojmuję. A zatem to opracowanie powinien otrzymać marszałek Tolonen? Haavikko zawahał się i pokręcił głową. - Rozumiem - powiedział po chwili Karr. - Być może masz rację. Po tym wszystkim, co się zdarzyło, on nie ma powodu, by ci zaufać, prawda? Marszałek potraktuje to tylko jako próbę powrotu do oddziału Eberta. Będzie uważał, że wymyśliłeś to wszystko, by zdyskredytować swoich wrogów. Haavikko przytaknął. Oczy płonęły mu gniewem. - Obaj znacie Eberta! Wiecie, jaki jest. Więc może jednak to opracowanie, choć niekompletne, pomoże nam przygwoź- dzić tego bękarta. Chen spojrzał na Karra. - On ma rację, Gregor. To interesująca lektura. - Tak, bardzo interesująca, ale przecież nie rozstrzygająca. Chen skinął głową w zamyśleniu, odwzajemniając uśmiech Karra. - To prawda, lecz dysponując tym, możemy zrobić pier- wszy krok. - Wywołamy prawdziwą lawinę. - Tak... Haavikko zauważył, że obaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. Mile połechtało go poczucie więzi z tymi ludźmi, świadomość, że nie jest już sam. Teraz było ich trzech, a razem mogli złamać Eberta, ukazując jego fałsz, pustą skorupę, jaką był w rzeczywistości. Karr spojrzał na Haavikka. - Czy to jedyna kopia? - Nie, mam również drugą wśród innych dokumentów, które przekazałem mojej siostrze Vesie. - Dobrze - odparł Karr i zwrócił się do Chena. - W ta- kim razie zapoznaj się dokładnie z tym materiałem. Daję ci ten notes na dwa tygodnie. Zacznij od jutra. Chcę, żebyś sprawdził kilka z tych śladów. Zajmij się zwłaszcza ludźmi, którzy kręcą się w pobliżu Eberta. - A jeśli coś odkryję? W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Wszyscy zwrócili twarze w kierunku wejścia. Kuo Chen zerwał się na równe nogi. Usłyszeli jakieś głosy. Po chwili do pokoju weszła Wang Ti. - To posłaniec do pana, majorze Karr - powiedziała, podkreślając rangę, by dać im do zrozumienia, że przybysz oczekujący w sąsiednim pokoju może usłyszeć, o czym mówią. - Będę za chwilę - rzekł Karr do Chena i Axela, ale wrócił prawie natychmiast. Jego twarz kipiała od gniewu. - Nie mogę w to uwierzyć! Oni nie żyją. - Kto? - zapytał zaniepokojony Chen. - Wszyscy. Ośmiu terrorystów z tej komórki Ping Tiao. Karr zatrząsł się z oburzenia. Potem zadumał się i skinął głową w nagłym olśnieniu. - Ktoś nas ubiegł! * * * Gdy przybył Karr, Ebert rozmawiał z kapitanem Audenem, śmiejąc się głośno z głową odrzuconą do tyłu. Wszędzie były widoczne ślady po ostrej strzelaninie. Po jednej stronie skrzy- żowania leżały worki z ciałami zabitych, korytarze były za- rzucone odpryskami gruzu i poplamione krwią. Karr rozejrzał się po miejscu rzezi. - Kto to zrobił? - zapytał Eberta. - Niby co? - odparł Ebert prawie bezczelnie. - Czy to był DeVore? Ebert roześmiał się zimno. - O czym pan mówi, majorze Karr? Przecież to tylko szumowiny z Ping Tiao, a teraz są już martwi. Po prostu o ośmiu bękartów mniej! Karr uspokoił się, nagle uświadamiając sobie, co się stało. - Ty ich zabiłeś? Ebert spojrzał na Audena. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. - Wszystkich, co do jednego! Karr zacisnął pięści, ale opanował się. - Czy możemy gdzieś tu porozmawiać? - zapytał krót- ko. - Gdzieś na osobności? Auden wskazał pokój w bocznym korytarzu. - Wystawię wartę - powiedział, gdy weszli. - To niekonieczne - rzekł Karr. - Rozmowa nie zabierze nam dużo czasu. Kiedy za Audenem zamknęły się drzwi, Karr naskoczył na Eberta. - Ty głupi bękarcie! Dlaczego nie zawiadomiłeś nikogo o tym, co zrobiłeś? Kto pozwolił ci tutaj wejść bez powiado- mienia mnie? Oczy Eberta zapłonęły gniewem. - Nie potrzebuję twojego zezwolenia, Karr. Karr pochylił się nad nim rozwścieczony. - W tym wypadku potrzebowałeś zezwolenia! Do prowa- dzenia tego śledztwa wyznaczył mnie marszałek Tolonen i do- póki ono się toczy, musisz składać mi raport z każdego swego kroku! Zrozumiano, majorze Ebert? Swoim przedwczesnym działaniem spieprzyłeś całą robotę. Miałem osobiście rozpra- cować tę komórkę Ping Tiao. Ebert spojrzał wyzywająco na potężnego mężczyznę, wy- pluwając słowa: - Cóż, po prostu oszczędziłem ci czasu, nieprawdaż? Karr pokręcił głową. - Bezczelny bękarcie! Czy nie rozumiesz, że nie chciałem ich zabić? Przyjechaliśmy tu wczoraj, by w końcu wziąć jed- nego z nich żywcem. A teraz wszyscy poszli do ziemi i bogowie tylko wiedzą, kiedy będziemy mieć podobną okazję. Ebert wpatrywał się w niego z nienawiścią, ręce drżały mu z wściekłości. - Nie obwiniaj mnie o to, Karr. To ty popełniłeś błąd, a nie ja. Wykonywałem po prostu swoją robotę, kierując się zebranymi dowodami. Jeśli nie potrafisz poinformować innych oficerów... Karr podniósł rękę, jak gdyby zamierzał uderzyć Eberta w twarz, lecz powstrzymał się i uspokoił. Przemocą nie osiąg- nie niczego. - Czy ktoś z naszych ludzi został ranny? Twarz Eberta wykrzywił brzydki grymas. Spojrzał w bok, bąkając stłumionym głosem. - Kilku... - Co to znaczy? Ebert zawahał się i spojrzał niepewnie na Karra. - Mamy czterech zabitych i sześciu rannych. - Czterech zabitych! Ai yal Co za pieprzone niedołęgi z was! - Karr pokręcił głową z oburzeniem. - Jesteś zwyk- łym gównem, Ebert, i wiesz o tym dobrze! Jak mogłeś stracić czterech ludzi? Wystarczyłoby zaczekać! Oni musieliby wyjść do ciebie! Ebert wpatrywał się z nienawiścią w plecy potężnego ofi- cera. - To nie było takie proste. Karr odwrócił się. - Ty pieprzony bękarcie! Ebert, który rozglądał się niespokojnie, nagle się najeżył. - Sądzę, że powiedziałeś już dosyć, Karr. Rozumiesz? Nie życzyłbym nikomu, by miał we mnie wroga! Karr roześmiał się wzgardliwie. - Powtarzasz się, majorze Ebert. A może zapomniałeś o naszym pierwszym spotkaniu? Zbliżył się i tupnął nogą pomiędzy stopami Eberta. - A więc pomogę ci przywrócić pamięć! Byłeś gównem, jesteś nim i będziesz! - Nie boję się ciebie, Karr. - Nie... - zgodził się Karr. - Nie jesteś tchórzem, przy- znaję. Lecz tak czy owak hańbisz mundur Tanga, więc jeśli tylko będę mógł, zniszczę cię! Ebert roześmiał się wyzywająco. - Spróbuj! - Właśnie, spróbuję. Do wszystkich diabłów, spróbuję. Ale nie lekceważ mnie, Hansie Ebercie. Przypomnij sobie, co spotkało mistrza Hwa w Dole. On nie docenił mnie i jest już martwy. - Czy to pogróżka? - Możesz to nazwać, jak chcesz. A tak między nami, jeśli poskarżysz się marszałkowi, zaprzeczę wszystkiemu, tak jak ty zrobiłeś dziesięć lat temu. Ebertowi zwęziły się oczy. - Ten oficer, który był z tobą... to Haavikko, prawda? Chyba poznałem to małe łajno. Karr przyglądał się przez chwilę Ebertowi, upewniając się, że Haavikko nie kłamał, mówiąc o nim. - Tak, to był Haavikko. Ale ani się waż zamyślać czego- kolwiek przeciwko niemu. Jeśli tylko ktoś tknie go palcem bez powodu, znajdę cię. I nawet tysiąc twoich druhów nie po- wstrzyma mnie przed rozwaleniem ci czaszki. * * * Tsu Ma stał na dziedzińcu pałacowych stajni w Tongjiangu, czekając, aż stajenny przyprowadzi araba z jego boksu. Roz- glądał się wokół siebie dziwnie skrępowany, zmieszany tym, że Fei Yen pozostawiła go z tyłu. Próbował przestać myśleć o niej, zrzucić z serca urok, który rzuciła na niego, ale na nic się to nie zdało. Był w niej zako- chany. Zakochany. Roześmiał się, zdumiony tym odkryciem. Ni- gdy dotąd jeszcze się nie zakochał, choć miał już trzydzieści siedem lat. Wystarczyło, by zamknął oczy, a jej postać jawiła się mu w wyobraźni, zapierając dech i przyśpieszając bicie serca. Przypomniał sobie, jak wyglądała w blasku lampionów na wyspie, jak wpatrywał się w nią w rozmarzeniu oczarowany rzewną melodią, którą grała na p'i p'a. Wydawało mu się wtedy, że jej głos wyraża smutek jego własnej duszy, który pieśń Fei Yen uwolniła jak ptaka w ciemności nocy. A później, kiedy kąpał się w jeziorze, stała u boku męża i nie odrywała oczu od jego nagiej piersi. - "Jedno życie?" zapytała, stojąc przed zrujnowaną świąty- nią. "Jedno życie?" powiedziała to tak, jakby chodziło o coś szczególnego. Jak gdyby zapraszała, by jej dotknął. Jednak gdy musnął jej policzek i szyję, cofnęła się gwałtownie, jakby przekroczył granicę przyzwoitości, i cała jego pewność runęła w gruzy, kiedy go odtrąciła. Czy się mylił? Czy źle ją osądził? Tak mu się wydawało, gdy bił się z myślami w samotności. A jednak Fei Yen przysłała mu w sekrecie list. Krótki liścik, skreślony odręcznie na zwoju papieru, w którym prosiła, by wybaczył jej kapryśny nastrój, przybył do pałacu i wybrał się z nią znowu na przejażdżkę konną. Zastanawiał się, czy zaproszenie miało wyłącznie towarzyski charakter i czy wystosowała je jedynie przez wzgląd na męża, czy też powinien wyczytać więcej z listu? Wciąż słyszał jej słowa: "Gdybym była wolna..." Samo wspomnienie tych słów przyprawiało go o szaleństwo. Gdyby nawiązali romans, wywołałoby to tylko konflikt mię- dzy rodem Li a jego osobą i zniweczyłoby odwieczne więzi łączące ich rodziny. Wiedział o tym dobrze, a jednak wystar- czała najmniejsza myśl o niej, by zapomniał o rozwadze. Fei Yen oczarowała go i pozbawiła rozsądku. Z tego również zdawał sobie sprawę, a jednak ta wiedza nie miała żadnego znaczenia wobec nieodpartego pragnienia, by zobaczyć ją znowu. Mógłby postawić wszystko na jedną kartę, byle tylko być z nią. Odwrócił się, słysząc, że stajenny wraca z arabem. - Chieh Hsia! - odezwał się chłopiec, z ukłonem podając mu cugle. Tsu Ma uśmiechnął się. Pochwycił wodze, wsunął stopę w strzemię i wskoczył na grzbiet wierzchowca. Klacz była narowista, ale osadził ją w miejscu. To był koń Li Yuana, koń, na którym jeździł ostatnim razem. Powoli obrócił się wokoło, by klacz poczuła, że nad nią panuje, i popędził na północ, kierując się w stronę wzgórz. Wiedział, gdzie znajdzie Fei Yen - nad brzegiem sadzawki w ruinach świątyni, gdzie rozmawiali ostatnio. Stała nad jej brzegiem, odwrócona w stronę gór. Wydawała się dziwnie strapiona, a nawet zrozpaczona. Miała bladą, posępną twarz, jak gdyby była chora. Nie taką ją pamiętał. Spochmurniał zaniepokojony jej wyglądem. Wstrząśnięty roz- poznał ubranie, które miała na sobie. Nie różniło się zupełnie od tego, jakie sam nosił tego dnia, gdy spotkali się pierwszy raz. Jej jeździecka tunika była bladoróżowa, prawie biała, lamowana czarnym paseczkiem, spodnie jasnoniebieskie. \ w jej włosach... W jej włosach lśniły misternie wplecione rubiny. Roześmiał się cicho, niezmiernie zdziwiony. Tak, to były takie same kolory i takie same klejnoty, w jakich zobaczyła go podczas ich pierwszego spotkania. To nie mógł być zbieg okoliczności, że założyła ubranie podobne do tego, jakie miał wtedy na sobie. Ale co to oznaczało? Kiedy podszedł do niej, spojrzała na niego oczami pełnymi bólu, surowe usta miała dziwnie zaciśnięte. - Nie byłam pewna, czy przyjedziesz. Zawahał się, lecz stanął u jej boku. - Nie powinnaś jeździć sama tak daleko... - Nie? Uraził go gniew, który usłyszał w jej głosie. Sięgnął do kieszeni tuniki i wyjął jedwabną chusteczkę. - Proszę... Co się stało? Przyglądał się jej, gdy wycierała z łez policzki i zauważył, że jej drobnym ciałem wstrząsają dreszcze. Wzruszyło go to i niemal rozdarło mu serce. Chciał ją objąć i utulić w ramio- nach. - Nie mogę znieść, że płaczesz... Spojrzała na niego, a w jej oczach znowu rozbłysnął gniew. Po chwili jej spojrzenie złagodniało. - Nie... - Pociągnęła nosem i zmięła w ręce jedwabną chusteczkę. - Nie, to nie jest twoja wina, Tsu Ma. Zwilżył językiem wargi i zapytał: - Gdzie jest twój mąż? Roześmiała się gorzko, wpatrując się uporczywie w swoje zaciśnięte piąstki. - Ach, mężowie! Kimże jest mąż, jeśli nie tyranem? Raz jeszcze zdumiał go gniew, który rozpłomienił jej twarz. Odwróciła się, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma i żaląc się gorzko: - On sypia ze swoimi służebnicami. Odkryłam to... Wi- działam go z nimi... - Ach... -Tsu Ma spojrzał w wodę, jak gdyby zapomniał 0 jej obecności. - Może dlatego, że jest mężczyzną - rzekł bez namysłu. - Mężczyzną! - Roześmiała się jadowicie, patrząc na jego odbicie w zwierciadle wody. - Chcesz powiedzieć, że mężczy- źni różnią się od kobiet, mają odmienne potrzeby, różne apetyty, nieprawdaż? - Odwróciła wzrok od lustra wody 1 spojrzała mu wymownie w oczy. - Mówisz tak, jak moi bracia, którzy sądzą, że płeć daje im prawo do tego, by wynosić się nade mnie, gdyż jestem kobietą, chociaż byle głupiec może się przekonać, że... - przerwała i roześmiała się, spoglądając znowu na niego. - Widzisz, zawodzi mnie nawet język. Chciałam powiedzieć, że nawet w połowie nie jestem człowiekiem... Wreszcie zrozumiał i skinął głową. - Tak to już jest świat urządzony - powiedział łagod- nie. - Bez tego... - Wiem - przerwała mu niecierpliwie. Potem powtórzyła już łagodniej: - Wiem, że... Przyglądał się Fei Yen, wspominając, co powiedziała jej kuzynka Yin Wu Tsai: "urodziła się w ciele kobiety, ale z duszą mężczyzny". To była prawda. Wyglądała tak delikat- nie, tak krucho, ale zarazem wyczuwało się w jej charakterze nieugiętość i bezkompromisowość, jakie cechują niewielu mę- żczyzn. Uznał, że ta rysa dodaje niezwykłego czaru kobieco- ści Fei Yen. Może właśnie tę mieszaninę przeciwieństw jej natury pokochał. Może właśnie przeświadczenie, że pod taflą lodu rozpłomieniał się nieposkromiony ogień, tak go zauro- czyło. - Jesteś inna niż wszystkie kobiety - powiedział z po- dziwem. Zauważył, jakie wrażenie zrobiły na niej te słowa. Jej spojrzenie złagodniało. - A ty? Czy jesteś taki sam jak inni mężczyźni, Tsu Ma? - zapytała przekornie. Czy jestem taki sam jak wszyscy? pytał siebie. Czy też jestem taki, jakim chcą mnie widzieć ludzie? Nie zdołał sobie na to odpowiedzieć. Nie mógł od niej oderwać oczu. Gdyby T'angowi nie było wolno ulec porywowi serca, nic nie wart byłby tytuł T'anga. Lepiej już byłoby nigdy się nie narodzić. __Myślę, że nie różnię się od innych ludzi - odparł po chwili- - Mam takie same uczucia, żądze i pragnienia. Wpatrywała się w niego wyczekująco, jak gdyby chciała rozwikłać jakąś zagadkę, którą sama ułożyła. Spojrzała w dal, a na jej ustach zaigrał leciutki uśmiech. - Tak... ale przecież istnieje jakaś równowaga uczuć, która sprawia, że mężczyzna panuje nad sobą, prawda, Tsu Ma? Roześmiał się. - A ty sądzisz, że mógłbym naruszyć tę równowagę? Spojrzała na niego wyzywająco. -- A ty nie? - Podniosła dumnie głowę, wpatrując się w niego rozszerzonymi oczami. - Naprawdę nie znam cię, Tsu Ma, ale o tym wiem akurat dużo. Wiem, że wyzwałbyś cały świat, aby zdobyć to, czego pragniesz. Poczuł, że może posunąć się dalej. Zatem ona go zro- zumiała. Wciąż jednak bał się zaryzykować, obawiając się, że może popełnić błąd, tak jak poprzednio. Nie zniósłby, gdyby odtrąciła go powtórnie. Przełknął ślinę i spojrzał na Fei Yen. - Nie wiem. Ja... Zatrzymała się gwałtownie, zaskakując go. - To całe gadanie - oznajmiła, spoglądając na pasące się konie - jest nienaturalne i niezdrowe. - Odwzajemniła jego spojrzenie. - Zgadzasz się ze mną? Przystanął zafascynowany nagłym zwrotem jej gibkiego ciała, zmieszany jej zmieniającymi się nastrojami. - Co sugerujesz? Uśmiechnęła się nagle, jak wtedy, gdy spotkał ją pierwszy raz. Cała jej pewność siebie i wyrafinowanie wyparowały w jednej chwili. - Wiesz co? - powiedziała. - Ścigajmy się. Aż do latarni na wzgórzu. Zwęziły mu się oczy. - Minęliśmy ją dziesięć li wcześniej, prawda? - Tak. - Uśmiechnęła się szeroko. - Cóż? Jesteś skory do zabawy? - Jestem - zgodził się ze śmiechem. - Dlaczego nie? Ale bez żadnego zjeżdżania na bok? I bez pozostawania w tyle? - Oczywiście - odparła, patrząc mu badawczo w oczy. - Bez pozostawania w tyle. * * * Fei Yen ściągnęła wodze swojego konia i zawróciła, by spojrzeć w dół na strome zbocze wzgórza, na którym stała latarnia sygnalizacyjna. Tsu Ma znajdował się jakieś pięć- dziesiąt ch'i z tyłu, nagląc do wspinaczki wierzchowca, którego przednie nogi walczyły o każdą piędź ziemi. Pierś Fei Yen falowała, jej oczy błyszczały zwycięsko. Czuła się wyczerpana. To był niezapomniany wyścig. Tsu Ma zrównał się z nią i ściągnął cugle. Podniecona wyścigiem klacz szarpnęła łbem do tyłu, więc pochylił się, by pogłaskać ją po pysku. Spojrzał na Fei Yen. Jego surowe rysy złagodniały i radosny uśmiech rozjaśnił mu twarz. - To było wspaniałe. Od lat nic nie sprawiło mi takiej radości! - Roześmiał się szczerze i głęboko. Po plecach Fei Yen przebiegł dreszcz. Uniósł rękę i odgarnął włosy, które opadły na jej twarz. Wreszcie dotknął jej policzka. Dotknął jej pierwszy raz i poczuł, że ogarnia go płomień. Cofnął rękę, stając w siodle i spoglądając w dolinę. Do szczytu mieli zaledwie około dwudziestu li. Daleko za ich plecami wznosiło się podnóże Ta Pa Shan, ale przed nimi rozciągała się tylko równina. Zastanawiał się, czy niegdyś również była tu równina. W czasach, gdy żył jego pradziadek, Miasto rozciągało się tylko do Ch'ung Ch'ing. Teraz pokrywało wszystkie niziny Syczuanu. W popołudniowym słońcu bieliło się jak lodowiec. Znaj- dowało się w odległości dwunastu li stąd, a jego krystaliczna narośl obejmowała rozległy obszar, który wyglądał jak ogrom- ne lodowe wybrzuszenie. Nie mógł zobaczyć go stąd w całej okazałości, ale wiedział, że wypełnia całą nieckę Ch'ang Chiang, osiemset li na południe w kierunku gór, tysiąc li ze wschodu na zachód. Pochylił się w siodle i odwrócił się, by spojrzeć na Fei Yen. Przyglądała mu się w zadumie, tak jak żona spogląda na męża. Gdy dotarło to do niego, uśmiechnął się i przypomniał sobie, dlaczego tu przybył. Zeskoczył z konia i podszedł do niej. ¦ - Chodź! - Podał rękę Fei Yen i pomógł jej zejść z konia. Tym razem jej nie puścił. Przyciągnął ją do siebie i zamknął w swych ramionach. Patrzyła na niego wyczekująco, z rozchylonymi ustami i lekko wywiniętą górną wargą, jakby chciała go sprowoko- wać, by stał sią śmielszy. Jej oczy płonęły z pożądania. Na- pierała na niego całym swym ciałem. Było tak, jak sobie wymarzył. Całował ją. Wpił się ustami w jej usta z taką samą namięt- nością jak ona, odpowiadając pożądaniem na jej pożądanie, przez chwilę walczyli z sobą, zrywając swe ubrania, aż przy- ciągnął ją do siebie i wszedł w nią głęboko, a ona objęła go wysoko nogami, napierając na niego gwałtownie, by odpowie- dzieć na jego ruchy. - Moja miłości - powiedziała z szeroko otwartymi oczy- ma, podniecona jak nigdy dotąd, pieszcząc swymi drobnymi, smukłymi palcami jego kark. - Och, moja miłości, mój panie... ROZDZIAŁ 9 Osłonięte światło Li Yuan stał z ojcem na przykrytym hermetyczną kopułą tarasie widokowym, spoglądając na wielki glob Chung Kuo, który leżał w odległości sześćdziesiąt tysięcy li. W dole pa- nowała noc. Rozjaśniało ją odległe światło, obejmujące wszys- tkie kontynenty planety. Miasto Europa świeciło perłowo- białym blaskiem, obrzeżone na swoich granicach intensywną czernią. Na południu, poza ciemnością Chung Hai, starożyt- nego Morza Śródziemnego jarzyło się Miasto Afryka. Szero- kie u góry, zwężało się i wydłużało u dołu jak trzon olb- rzymiego grzyba. Na wschodzie, oddzielone od Miasta Europa ciemną barierą wschodnioeuropejskich plantacji, zaczynało się Miasto Azja, które przypominało ogromny, biały lodowiec rozciągający się aż do zimnego serca tego olbrzymiego kon- tynentu. Salę, w której się zatrzymali, rozjaśniało przyćmione świat- ło. Podwójne drzwi na szczycie schodów prowadziły do pry- watnych pokojów Tanga. W salce obserwacyjnej było ciepło, chociaż otaczający kopułę ze wszystkich stron bezmiar kos- mosu, jak zwykle wywoływał wrażenie lodowatego oziębienia. - Co postanowiłeś, ojcze? Tang zwrócił się do syna i przyjrzał mu się w zadumie. Uśmiechnął się. - Musimy poczekać, co powie marszałek, który widział chłopca dzisiaj rano. - Ach... - Li Yuan spojrzał na niewielki pakunek, który trzymał w rękach. W środku znajdowały się kopie nagrań, które Karr przy- wiózł z Marsa: osobiste akta Berdyczowa, zarekwirowane trzy i ' 4 dni przed jego ujęciem przez Karra podczas rewizji u jego osobistego sekretarza. Minęły dwa tygodnie, zanim udało się złamać skompliko- wany kod, ale wysiłek opłacił się stokrotnie. Nie tylko uzyskali dostęp do licznych sekretnych dokumentów SimFicu, dzięki którym zdobyli informacje o lokalizacji wielu specjalnych projektów, które zainicjował Berdyczow. Zaszyfrowane pliki zawierały kilka szczególnie interesujących pozycji - przede wszystkim szczegółowy przebieg zdarzeń prowadzących do zabójstwa ministra Edyktu Luo Kanga przed dziesięciu laty. Dokumenty pod wieloma względami były podobne do tych, które marszałek Tolonen przekazał Li Shai Tungowi krótko po tym zdarzeniu, a które dostarczył DeVore. To właśnie one oraz pajęczyna związków i wniosków, by skazać Roz- proszeniowca Edmunda Wyatta na karę śmierci za zdradę stanu. Dopiero teraz się dowiedzieli, dlaczego tak się stało. Wyatt, choć występował przeciwko Siedmiu, nie odgrywał żadnej roli w morderstwie ministra Luo. Zrozumieli, że Wyatt został wystawiony władzom przez swych towarzyszy z kon- spiracji i że egzekucja Wyatta, równie oczywista jak zni- szczenie statku kosmicznego Nowa Nadzieja, miała spowo- dować wybuch wojny. Li Yuan przyglądał się ojcu, uświadamiając sobie, jak bar- dzo się postarzał w ostatnich latach. Wojna wyniszczyła go wewnętrznie i odarła z wszelkich złudzeń. Pięć lat temu nawet nie zastanawiałby się nad Projektem Kontroli Myśli. Jednak czasy się zmieniły. Konieczne były nowe rozwiązania. Drugi plik dokumentów stanowił tego potwierdzenie. - Zastanawiam się, czy sporządzono kopię pliku Arys- toteles, ojcze? -- Li Shai Tung spojrzał w dół na błękitno-biały krąg Chung Kuo. - Na razie nic o ty«n nie wiemy, Yuanie. Może się nam poszczęści, może jeszcze nie rozpowszechniono tych doku- mentów. - Możliwe... Jednak obaj wiedzieli aż nazbyt dobrze, że plik Arystoteles stanowił poważne zagrożenie dla Siedmiu. Dlatego też Ber- dyczow przechowywał go osobiście. Zawierał on ni mniej, ni więcej tylko prawdziwą historię Chung Kuo - autentyczną wersję wydarzeń, którą tyran Tsao Ch'un pogrzebał pod własną sfałszowaną kroniką dziejów. Li Yuan zadrżał, wspominając ten dzień, w którym odkrył prawdę o świecie. Przypomniał sobie nagle sen, który prze- śladował go od tamtej chwili - przerażającą wizję gór ludz- kich kości wypełniających równinę do samego widnokręgu, jak gdyby stanowiły podstawy jego świata. - Czy wiesz, Yuanie, że stałem tutaj tej nocy, kiedy się urodziłeś? Było późno i spoglądałem tak jak teraz na Chung Kuo, zastanawiając się, co mnie czeka w przyszłości. Marzy- łem... - Marzyłeś? Tang zawahał się, potem pokręcił lekko głową. - Nieważne... Po prostu wydało mi się to tak dziwne. Ten chłopiec i... wszystko. - Li Yuan wiedział, co jego ojciec miał na myśli. Trzeci plik akt zawierał dane na temat chłopca, którym interesował się Berdyczow. Dziecko to, urodzone w Glinie, brało udział w Projekcie Naboru, na który Berdyczow wydał okrągłą sumę dziesięciu milionów juanów. Część tej dokumentacji dotyczyła badań porównawczych materiału genetycznego dziecka i tego, który pobrano od człowieka uważanego za ojca małego geniusza. W rezultacie badanie genetyczne dowiodło, że ów mężczyzna rzeczywiście był ojcem dziecka. A jak brzmiało nazwisko tego człowieka? Otóż był nim Edmund Wyatt, którego niesłusznie skazano na śmierć za przygotowanie zbrodniczego zamachu na ministra Luo Kanga. To było wystarczająco dziwne, ale jeszcze bardziej zagad- kowy był odnośnik do akt, niewielka notatka, która wyjaś- niała, że plik Arystoteles nie był dziełem Sorena Berdyczowa, jak to sobie przypisywał w dokumentach, lecz został opraco- wany przez chłopca. Ten fakt poruszył ich obu, jakkolwiek badanie genetyczne wskazywało dokładny czas poczęcia chłopca - datę, która wiązała się z wizytą Wyatta, Berdyczowa i Lehmanna w we- sołym domku w Glinie. Właśnie w tym dniu urodził się Li Yuan. W tym dniu jego matka, Lin Hua umarła podczas porodu, który nastąpił trzy miesiące przed czasem. Przyszło mu na myśl, że być może bogowie igrają z ludźmi, obdarzając ich i odbierając niespodziewanie i nigdy nie dając wyjaśnienia. Zastanawiał się, czy chłopiec był darem bogów czy przekleństwem? Wydawał się potencjalnym zagrożeniem, świadczyły o tym fakty ujęte w pliku Arystoteles, chociaż - jeżeli raporty na jego temat były wiarygodne - mógł udo- wodnić swoją wartość dla Siedmiu. Musieli po prostu od- powiedzieć na pytanie: czy powinni wykorzystać jego talenty, czy też zniszczyć go, zanim zagrozi ich władzy i Chung Kuo? Rozległo się głośne pukanie do wielkich drzwi w odległej części sali. - Proszę! - zawołał Tang, odwracając się do przybysza. Do pokoju wszedł wielkimi krokami marszałek Tolonen. Zatrzymał się w odległości trzech kroków przed Tangiem, stając na baczność i pochylając głowę. - Chieh Hsial - Cóż, Knut? Widziałeś chłopca? Co o nim myślisz? Tolonen podniósł głowę, zdumiony gwałtownością, z jaką Tang poruszył tę sprawę. To było niepodobne do niego. Odwrócił się na chwilę do Li Yuana i skłonił mu się uprzejmie, po czym z uśmiechem spojrzał na Li Shai Tunga. - Spodobał mi się ten mały, Chieh Hsia\ Bardzo go po- lubiłem. Ale przecież nie o to mnie pytasz, prawda? Chodziło ci zapewne o to, czy zastanawiałem się nad tym, czy moglibyś- my zaufać temu chłopcu. Czy moglibyśmy zaryzykować i wy- korzystać jego nadzwyczajne zdolności w materii tak delikat- nej natury, jak nasze badania. - A zatem? Tolonen wzruszył ramionami. - Wciąż nie jestem pewien, Chieh Hsia. Mój instynkt podpowiada mi, że to, co znajduje się w dokumentach, po- twierdza się w rzeczywistości. On jest lojalny. Więzi, które łączą go z jego wychowawcą, Tai Cho, są bardzo silne. Myślę, że to leży w jego naturze. Z drugiej strony, musimy pamiętać 0 jego walce z chłopcem Janko i z całą rekonstrukcją osobo- wości, która nastąpiła w związku z tym. On nie jest taką samą osobą, jak przed tym zdarzeniem. Musimy się zastanowić, jak to wszystko wpłynęło na jego osobowość. Czy w wyniku sytuacji, której musiał sprostać, stał się bardziej posłuszny 1 wyciągnął właściwe wnioski, dzięki czemu łatwiej podda się naszej kontroli, czy też zachwiało to jego równowagą psy- chiczną. Obawiam się, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. T'ang zastanawiał się przez chwilę. W końcu skinął głową, uśmiechając się do marszałka. - Dziękuję ci, Knut. Twoje obawy są odbiciem moich własnych. Podpisałem już nakaz śmierci. Czekałem tylko, by usłyszeć, co powiesz... - Ależ, ojcze! - Li Yuan postąpił naprzód, ale zaraz cofnął się krok, pochylając pokornie głowę. - Wybacz mi, ja... Li Shai Tung wpatrywał się przez chwilę w syna, zdumiony jego zachowaniem. Spochmurniał. , - Cóż to, Yuanie? - Tysiąckrotnie przepraszam, ojcze. Zapomniałem się. - Czy chciałbyś coś powiedzieć? Li Yuan skłonił się. - Ja... ja chciałbym zwrócić uwagę na to, byśmy nie działali nazbyt pochopnie w tej sprawie. - Nazbyt pochopnie? - Stary T'ang roześmiał się i spoj- rzał na Tolonena. - Wypominano mi już wiele rzeczy w moim życiu, ale nigdy to, że działam zbyt pochopnie... Co masz na myśli, Yuanie? Wyjaśnij to! - Ten chłopiec... - Li Yuan spojrzał ojcu w oczy. -Jeśli to, co napisano o tym chłopcu, jest prawdą... Jeśli on jest tak utalentowany, jak to napisano... No cóż, byłoby wielkim marnotrawstwem, gdyby go zabito! Li Shai Tung przyglądał się uważnie synowi. - Czy zapomniałeś, dlaczego walczyliśmy w tej wojnie, Li Yuanie? Właśnie po to, by zahamować Zmianę, a nie popierać ją. Ten chłopiec, Kim, może stanowić zagrożenie dla dotych- czasowego porządku. Zauważ tylko, jakie szkody już poczynił dzięki swojemu "talentowi". Zajrzyj do akt, które sporządził! Jak zdołamy zapobiec dalszym kłopotom, jakie może sprawić? Li Yuan przełknął ślinę, uzmysławiając sobie, że wszystko zależy od tego, co powie w kilku najbliższych chwilach, zanim jego ojciec zdecyduje ostatecznie, by zgładzić chłopca. - Z całym szacunkiem, ojcze. Sprawy przybrały nowy obrót. Wszyscy o tym wiemy. Nasi wrogowie są dzisiaj inni, bardziej wyrafinowani, bardziej przebiegli niż dawniej. Zmie- siły się również sposoby walki. Dlaczego więc wciąż lek- ceważymy możliwości technologii, którą właśnie oni wykorzys- tują bez wahania w walce przeciwko nam? - Li Yuan spojrzał na ojca. - Ten chłopiec stanowi dar bogów, którzy zesłali go nam, byśmy mogli wykorzystać go przeciwko naszym wrogom. Musimy tylko ściśle go kontrolować. - Tego próbowano już poprzednio. Czy zapomniałeś już, jak mądry jest ten chłopiec? Li Yuan skinął głową. - Zdaję sobie z tego sprawę, ojcze. Mimo to myślę, że można mu zaufać. T'ang zastanawiał się przez moment. - Cóż, Knut? Co o tym myślisz? - odezwał się w końcu do Tolonena. Marszałek ukłonił się. - Myślę, że można go włączyć do naszych badań, Chieh Hsia. Czy jednak nie moglibyśmy odłożyć na potem ostatecz- nej decyzji? Tang roześmiał się. - Zatem moje zdanie przeważy. Tolonen odwzajemnił jego uśmiech. - Ty jeden to wciąż więcej niż nas dwóch, Chieh Hsial - Zgadzam się, ale nie jestem też głupcem. Nie jestem również nieugięty czy głuchy na inne racje. - Zwrócił się do syna. - Dobrze, Yuanie. Na razie pozostawiam to w twoich rękach. Opracujesz z marszałkiem Tolonenem system bez- pieczeństwa. Będziesz osobiście odpowiedzialny za postępo- wanie chłopca, rozumiesz? On będzie żył, ponieważ takie jest twoje życzenie. Zatrzymaj nakaz śmierci i posłuż się nim, jeśli będziesz musiał to zrobić. Li Yuan uśmiechnął się i skinął głową. - Jak sobie życzy mój ojciec. - Och, i jeszcze jedna sprawa, Yuanie. Byłoby najlepiej, gdybyś sam zobaczył chłopca! - Uśmiechnął się. - Rozu- miem, że przechowujesz akta Projektu Kontroli Myśli w dwóch różnych miejscach? - Ja... trzymam je w pancernej kasecie. - Tak też mi się zdawało. Więc idź zobaczyć chłopca! I jeśli twoja ocena potwierdzi opinię marszałka, zrobimy jak mówisz. Bądź ostrożny, Yuanie! Wiedza to obosieczny miecz... fl Kiedy Yuan wyszedł, T'ang zwrócił się do marszałka. - Dokładnie informuj mnie o wszystkim, Knut! Li Yuan nie powinien się o tym dowiedzieć, ale chcę, byśmy w każdej chwili znali miejsce pobytu Kima. Możliwe, że jest taki, jak twierdzi Yuan. Ale to wszystko, co może okazać się użyteczne dla nas, równie dobrze może zostać wykorzystane przez na- szych wrogów. Wstrętem przejmuje mnie myśl, że Kim mógłby wpaść z powrotem w ich ręce. Czy rozumiesz mnie, Knut? - Rozumiem, Chieh Hsia. - Dobrze. Więc pomówmy o innych sprawach. Jak się czuje twoja córka Jelka? Oczy Tolonena rozjaśniły się. - O wiele lepiej, Chieh Hsia. Już wróciła do domu. Li Shai Tung spochmurniał. - Czy to było mądre, Knut? Chodzi mi o to, że... prze- bywa znowu w tym samym miejscu, w którym nastąpił atak. - Lekarze doszli do wniosku, że pobyt w domu wpłynie najlepiej na jej powrót do zdrowia. A ja... cóż, mimo wszystko czuję, że będzie tam najbardziej bezpieczna. - Rozumiem. Ale jednak wciąż nie jest taka sama jak przedtem, prawda? Tolonen spuścił ze smutkiem oczy. - Niezupełnie, Chieh Hsia. - Tak też mi się zdawało. Posłuchaj mnie, Knut! Wiedząc, jak bardzo będziesz zajęty w ciągu najbliższych kilku tygodni, zastanawiałem się nad tym wszystkim i przyszedł mi do głowy pewien pomysł, który pozwoliłby ci nie trapić się z tego powodu, a Jelce pozwoliłby się pogodzić z tym, co przeszła. - Chieh Hsial - Czy przypominasz sobie tę wyspę niedaleko wybrzeży Finlandii, która należy do waszej rodziny? - W pobliżu Jakobstad? - zapytał ze śmiechem Tolo- nen. - Jak mógłbym o niej zapomnieć? Spędziliśmy na niej z Jenny cały miesiąc krótko przed naszym ślubem! - Tak... Obaj mężczyźni zamilkli na chwilę, podzielając słodki smu- tek wspomnień. W końcu Li Shei Tung ożywił się. - No cóż - powiedział - dlaczego nie mógłbyś zabrać tam Jelki na kilka tygodni? Tolonen rozpromienił się. __Tak! Oczywiście! - zawołał, lecz nagle przygasł. -Jed- nak, jak sam powiedziałeś, Chieh Hsia, będę bardzo zajęty. Więc kto zaopiekuje się Jelką na wyspie? A poza tym wchodzi w grę kwestia paszportów... Tang wyciągnął rękę i położył ją przyjaźnie na ramieniu marszałka. To właśnie było podobne do Tolonena, który nie chciał naruszać prawa paszportowego, gdyż nigdy nie wyko- rzystywał stanowiska, by uzyskać zezwolenie dla kogoś z ro- dziny czy przyjaciół. Tang nie dowiedział się w ciągu tych wszystkich lat, ani nawet nie słyszał o tym, by Tolonen choć raz tylko wykorzystał swoją pozycję dla osobistych celów. - Nie martw się, Knut. Przygotowałem już wszystko: przepustki, zapasy, wyposażenie. Przydzieliłem nawet specjal- ny oddział, który będzie czuwał nad jej bezpieczeństwem. - Uśmiechnął się szeroko, widząc zdumienie na twarzy Tolone- na. - Twój brat Jon i jego żona zgodzili się towarzyszyć jej podczas pobytu na wyspie. Zaskoczony Tolonen roześmiał się. - Jon? - Pokręcił głową wzruszony troską T'anga. - Je- stem niezmiernie wdzięczny, Chieh Hsia. Widzę, że nie zabrak- nie jej tam niczego! Myślę, że spodoba się jej na wyspie. - Dobrze. Więc jutro sam ją zawieziesz. Ale najpierw musisz załatwić sprawę chłopca. I, Knut... - Tak, Chieh Hsia. - Nie śpiesz się tak bardzo. Zostań z nią przynajmniej jedną noc na wyspie. Sprawdź, jak się czuje w nowym miejscu, dobrze? - Czy to rozkaz, Chieh Hsial T'ang uśmiechnął się i skinął głową. - Tak, drogi przyjacielu. To jest rozkaz. ¦ * * Kiedy Tolonen wyszedł, Li Shai Tung udał się do swoich pokojów. Wykąpał się i ubrał w wieczorowe, jedwabne ubra- nie, potem usadowił się wygodnie w fotelu nad sadzawką z karpiami, otwierając opowieść Hung Lou Meng - Sen o Czerwonych Pałacach, w miejscu, w którym przerwał lek- turę. Po chwili zaczął czytać, próbując śledzić znowu dzieje młodzieńca Pao-yu i jego ukochanej kuzynki, ale nie mógł się skupić. Jego myśli wciąż krążyły wokół pliku Arystoteles i tego, co mógł on oznaczać dla Chung Kuo. Jego syn, Li Yuan zrozumiał wszystko już pięć lat temu, gdy wyjaśniono mu sekret ich świata - Wielkie Kłamstwo^ na którym zbudowano Imperium. Li Shai Tung pamiętał dobrze tę noc, gdy Yuan przyszedł do jego komnaty, blady i przerażony, zbudzony przez okropny sen. "Dlaczego ukrywamy przed nimi prawdę?" - domagał się odpowiedzi. "Czego się boimy? Czy obawiamy się, że ludzie dokonają innego wyboru, niż byśmy sobie życzyli?" Odpowiadając na pytania syna, pokłócił się z nim. Zaprzeczył oskarżeniom Yuana, że byli więźniami Miasta Tsao Ch'una i spadkobiercami chorego systemu, który ukształtował ich tak, by mu służyli. "Jesteśmy wolnymi ludźmi" - powiedział. Ale czy naprawdę tak było? Czy naprawdę mogli kontrolować swoje postępowanie, czy też kształtowały ich niewidoczne siły? On sam zawsze utrzymywał, że działa najlepiej, jak po- trafi - być może egoistycznie, ale dla dobra ogółu, zgodnie z tym, co nakazywał władcy wielki mędrzec Konfucjusz. Wie- rzył, że postępuje słusznie. Teraz jednak, gdy dochodził już swych ostatnich lat, nagle zaczął wątpić w to wszystko, co uczyniono w jego imieniu. Czy była jakaś różnica pomiędzy ukrywaniem prawdy przed człowiekiem, a umieszczeniem kontrolnej elektrody w je- go mózgu? Kiedyś odpowiedziałby, że to ogromna różnica - dwie różne sprawy - dzisiaj jednak nie był już tego tak pewien. Pięć lat wojny zmieniło go i zrodziło w nim gorycz. Westchnął i spojrzał na nie doczytaną stronicę, zanim za- mknął książkę. - Miałeś rację, Pao-yu. Wszystkie strumienie są zabrudzo- ne. Nic nie jest już ch'ing, nie ma nic czystego. Wstał i ze złością cisnął książkę na fotel. Gdzie podziała się jego pewność? Gdzie podziała się jasność młodości? Przewidział to wszystko już szesnaście lat temu, tamtej nocy, kiedy umarła jego ukochana żona, Lin Yua, dając życie jego drugiemu synowi, Li Yuanowi. Tej nocy również on przebudził się ze strasznego snu - ze snu, w którym Miasto pogrążyło się w otchłań chaosu, a jego ukochani przyjaciele oraz ich dzieci zostali zabici i nadciągała ciemność. Takie sny mają głębokie znaczenie. Czy głosy z ciemności, które zwykle lekceważymy, nie dopuszczając myśli, że mogą stanowić przestrogę, były wyrazem jego wewnętrznej wiedzy? Cały ów system i Miasto zbudowali wbrew mrocznym ostrze- żeniom, głosom z ciemności, sprzeciwiając się ich niszczyciel- skiej potędze. Nie można jednak zniszczyć tego, co tkwi głęboko w człowieku. Możliwe więc, że Yuan miał rację i może będzie najlepiej, jeśli jednak wprowadzą Projekt Kontroli Myśli, by nic już nie mogło zagrażać potędze Chung Kuo. Trzeba działać, zanim będzie za późno. Bo czyż nie lepiej utrzymać pokój - nawet za taką cenę - niż dopuścić do tego, by świat pogrążył się w chaosie? Odwrócił się rozgniewany na samego siebie, zirytowany tym, że nie uzyskał jasnej odpowiedzi. Wpatrywał się w sadzawkę pełną karpi, jak gdyby szukał pewności w minionym. Pokręcił głową. - Nie wiem... - westchnął. - Po prostu nic już nie wiem. Samotny karp podpłynął leniwie ku powierzchni wody i po chwili zanurzył się znowu. Li Shai Tung obserwował zmarsz- czki na wodzie, gładząc się w zadumie po warkoczykach brody. A Yuan? Czy Yuan był tak pewien, jak to się wydawało? Doszły go słuchy na temat nieporozumień pomiędzy Yua- nem i Fei Yen. Doniesiono mu, że książę od wielu dni nie odwiedza w łożu swojej młodej żony, i to nie z powodu nadmiaru pracy. Chociaż przebywali razem w pałacu Tong- jiang, Yuan nie sypiał z nią. To nie było właściwe. Taka kłótnia na samym początku małżeństwa nie wróżyła pomyślnie na przyszłość. Obawiał się najgorszego. Przeczuwał, że to mał- żeństwo skończy się niepomyślnie, ale po raz kolejny pozostał głuchy na głos wewnętrzny. Pozwolił, by sprawy toczyły się własnym trybem - jak jeździec, który puszcza wodze. I jeśli teraz spadnie z konia, jeśli w rezultacie jego niefrasobliwości Li Yuana dotknie nieszczęście, będzie mógł obwiniać tylko siebie. Karp znowu podpłynął ku powierzchni wody, tym razem szybciej, jak gdyby zamierzał połknąć nieco powietrza. T'ang usłyszał cichy plusk, gdy pyszczek ryby wychynął z wody. Potem znowu karp popłynął w głąb sadzawki i zniknął w ciem- nej wodzie. Li Shai Tung splótł brodę palcami i skinął głową w za- dumie. Pozostawi sprawy własnemu biegowi. I będzie przyglądał się z bliska, jak potoczą się w przyszłości. Przeczuwał jed- nak, że wszystko rozstrzygnie się niebawem. Co prawda powiedział Tolonenowi, że obawia się Projektu Kontroli Myśli, ale przecież nie był zupełnie pewien, iż Li Yuan się myli. Może właśnie nadszedł czas, by nałożyć cugle i wędzid- ło na masy, by zapobiec zamieszkom, zanim wszystko się zawali. W końcu nie skrzywdzą nikogo, prowadząc badania. A jeśli ten genialny chłopiec, Kim, pomoże im znaleźć sposób, żeby... Tang schylił się i podniósł książkę, odkrywając nagle, że jest mu bardzo bliska. Strząsnął kurz z okładki. Było mu przykro, że potraktował ją bez szacunku. Czytał tę książkę więcej niż tuzin razy w swoim życiu, za każdym razem z więk- szym zrozumieniem i zadowoleniem. Świat miał dzisiaj inne oblicze, choć zaprzeczano temu przez tyle wieków, ale pewne sprawy pozostają aktualne we wszystkich czasach. Dotyczyło to zwłaszcza wzajemnego oddziaływania zachodzących zmian i pewności, że każdy człowiek żyje na swój własny rachunek. Te same odwieczne prawa odnosiły się również do tych, którzy sprawowali władzę. A jednak byli oni obarczeni dodatkowym brzemieniem. Właśnie im powierzono zaszczytne zadanie kształtowania ustroju, w którym musiał żyć mały, szary czło- wiek. Im również powierzono święte zadanie utrzymania -rów- nowagi, gdyż bez równowagi nic nie mogło istnieć. Nic oprócz chaosu. * * * Było już późne popołudnie, gdy w końcu Li Yuan przybył do Bremy. Generał Nocenzi oddał swoje biuro do dyspozycji księcia i to właśnie tam, na samym szczycie ogromnej trzy- stupoziomowej fortecy, zaplanował spotkanie z genialnym chłopcem. Kim oczekiwał w jednym z niższych pomieszczeń. Przeby- wał tu od czasu porannej sesji z marszałkiem Tolonenem, nieświadomy, jak bardzo jego los zależy od przejściowej rów- nowagi. Li Yuan nie wezwał go od razu. Zamiast tego wyko- wystał sposobność, by przejrzeć raz jeszcze dokumentację i fragmenty z wideoteki - filmy, które nakręcono podczas ośmioletniego udziału chłopca w Projekcie Naboru. Dali chłopcu nazwisko Ward. Wcale nie dlatego, że tak się naprawdę nazywał - choć jak wielu chłopców urodzonych w Glinie nosił własne nazwisko. Po prostu nadawano je wszys- tkim, którzy uczestniczyli w projekcie i uzyskali dyplom. Poza tym Hung Mao mieli dziwny zwyczaj, że - odwrotnie niż w tradycji Han - imię podawano najpierw, a nazwisko rodowe na końcu. Li Yuan uśmiechnął się. Nawet ten drobny szczegół wska- zywał na istotne różnice obu kultur. Książę zatrzymał ostatni obraz i wyłączył zestaw telewizyj- ny, po czym pochylił się nad interkomem. Natychmiast ukazał się w drzwiach sekretarz generała Nocenziego. - Książę Yuanie? - Przyprowadźcie chłopca! Jak rozumiem, towarzyszy mu urzędowy opiekun przydzielony na okres udziału chłopca w projekcie, człowiek o nazwisku T'ai Cho. Niech on również przyjdzie. - Oczywiście, Ekscelencjo! Li Yuan wstał od biurka i podszedł do okna. Kiedy weszli, wyglądał przez okno. T'ai Cho odchrząknął. - Wasza Ekscelencjo! Książę odwrócił się i spojrzał na przybyłych. Stali przy drzwiach. Chłopiec wkroczył za opiekunem. Tai Cho był wysokim mężczyzną, mającym więcej niż pięć ch'i wzrostu, a w obecności drobnego dziecka urodzonego w Glinie wyda- wał się jeszcze większy. Li Yuan przyglądał się im przez chwilę, próbując znaleźć klucz do zrozumienia ich związku - coś, co powiedziałoby mu więcej, niż mógł wyczytać z dokumentów. Potem spoczął z powrotem za biurkiem, nie zapraszając jed- nak gości, by również usiedli. Po drugiej stronie biurka nie było zresztą krzeseł. Tai Cho, rozejrzawszy się wokół siebie, postąpił krok naprzód. - Ekscelencjo... - zaczął, ale Li Yuan podniósł rękę, uciszając go. Zauważył, że chłopiec z wielką uwagą wpatruje się w szerokie okno za jego plecami. - Powiedz mi, Kim, co widzisz? Chłopiec był bardzo drobny. Wyglądał raczej na ośmiolet- nie dziecko niż na piętnastolatka. Kim pokręcił głową, ale wciąż wpatrywał się w okno. Jego oczy rozszerzyły się, jak gdyby się bał. - Więc? - nalegał Yuan. - Na co patrzysz? - Wyglądam na zewnątrz - odpowiedział chłopiec ci- cho. - Patrzę przez okno na te wieże, szczyt Miasta i... tam. - Wskazał ręką na słońce. Pokręcił głową, jak gdyby nie umiał wyjaśnić, co ma na myśli. Chłopiec patrzył z takim wyrazem oczu, jakby znaj- dowało się tam coś cudownego, ale Li Yuan nie zobaczył nic oprócz znajomych wież strażniczych, stępionej krawędzi Mias- ta i zachodzącego słońca. Po chwili zrozumiał. Chłopiec nie bał się... on był poruszony. Li Yuan odwrócił się zasępiony. W końcu jednak, ufając swemu instynktowi, przeszedł od razu do rzeczy. - Wezwałem cię, Kim, gdyż jesteś młody i masz otwarty umysł. Moi ludzie powiedzieli mi, że jesteś geniuszem. To dobrze, gdyż zamierzam wykorzystać twoje zdolności. Wy- brałem cię również dlatego, że nie należysz do tego piekielnego naukowego układu, co oznacza, mówiąc jaśniej, że prawdo- podobnie masz o wiele zdrowszy pogląd na wiele zjawisk niż większość naukowców, niechętna współpracy ze mną, spla- miona ambicjami i polityką. Dzięki temu dasz mi to, czego oczekuję. - Splótł palce. - Chcę, żebyś przyłączył się do zespołu naukowego, którego zadaniem jest rozwinięcie i zba- danie możliwości nowego rodzaju systemu. Kim zmrużył oczy, zainteresowany, ale również ostrożny. - To jednak nie wszystko, czego żądam od ciebie - ciąg- nął Li Yuan. - Chcę również, żebyś zrobił dla mnie coś jeszcze, i to w sekrecie przed pozostałymi członkami zespołu naukowego, nawet przed marszałkiem Tolonenem. Chłopiec zawahał się, potem skinął głową. - Dobrze. Książę przyglądał się chłopcu przez chwilę. - Zatem wysłuchaj mnie. Mam tutaj plik projektów pod- jętych przez ostatniego dyrektora SimFicu, zdrajcę Berdyczo- wa. Wiele z nich znajduje się w zaawansowanym toku badań, pozostałe to zaledwie hipotezy. Chciałbym, żebyś je przejrzał i po rozważnym zastanowieniu się, ocenił, czy można rozpo- cząc nad I"im Prac?. CZY też należałoby je zarzucić. Jeszcze bardziej interesuje mnie to, do czego mogłyby one zostać wykorzystane. - Spostrzegł, że chłopiec spochmurniał, więc wyjaśnił: - Nie ufam po prostu etykietkom, które Berdyczow nakleił na tych projektach. Być może z rozmysłem wyposażył je w fałszywe etykietki, by zamaskować fakt, że naprawdę pracowano nad nimi w zupełnie innym celu. Chłopiec skinął głową. .- Dlaczego właśnie ja mam się tym zająć? - odezwał się. - I dlaczego mam utrzymać to w tajemnicy przed mar- szałkiem? Li Yuan uśmiechnął się. Było tak, jak mówiono. Chłopiec miał niezwykle bystry umysł. - Gdyby marszałek zainteresował się nimi, los tych pro- jektów byłby przesądzony, gdyż zgodnie z Edyktem zniszczył- by je natychmiast, a tego nie chcę. - Ale czy na pewno Tang popiera Waszą Wysokość? Li Yuan zawahał się. Spoglądając surowo na urzędowego opiekuna chłopca, rzekł: - Mój ojciec nic o tym nie wie. On myśli, że te projekty zostały zniszczone już dawno temu. Tai Cho przełknął ślinę i ukłonił się. - Wybacz mi, Wasza Wysokość, ale... - Tak? - zapytał zimnym, władczym głosem Li Yuan. - Tak jak mówiłem, wybacz mi, ale... - Opiekun prze- łknął znowu ślinę, wiedząc, jak wiele ryzykuje, wypowiadając tych kilka słów. - Cóż, moim obowiązkiem jest czuwać nad bezpieczeństwem powierzonego mojej opiece dziecka. - To również mój obowiązek, Shih Tai, ale zadanie musi zostać wykonane. - I odpowiadając na pytanie zadane przez Kima, dodał: - W moim przekonaniu on jest jedyną osobą, która potrafi to zrobić. Tai Cho ponownie pochylił głowę. - Ale, Wasza Wysokość... Li Yuan podniósł się ze złością. - Zapominasz się, Tai Cho! - Odetchnął głęboko, by się uspokoić. Po chwili powiedział już łagodniej: - Jak mówiłem, jestem zobowiązany do czuwania nad bezpieczeństwem Kima Warda. Właśnie dlatego od dzisiaj będę orędownikiem jego sprawy. Wyjął nakaz egzekucji i wręczy! go Tai Cho. Zobaczył, jak zakłopotanie opiekuna chłopca zmienia się w przerażenie. Krew odpłynęła mu z twarzy. Tai Cho opuścił nisko głowę, drżącą ręką oddając nakaz księciu. - Wasza Wysokość doprowadził do uchylenia tego nakazu? - Nie, tylko do odroczenia. Kim żyje, bo takie jest moje życzenie. Mój ojciec odroczył wykonanie wyroku, gdyż wsta- wiłem się za Kimem na swoją odpowiedzialność. Jestem spra- wiedliwym człowiekiem. Jeśli Kim będzie postępował zgodnie z moim życzeniem i dostarczy mi odpowiedzi, których ocze- kuję, podrę ten nakaz. Rozumiesz, Tai Cho? Tai Cho nie podniósł głowy. - Rozumiem, Wasza Wysokość. * * * Fei Yen spała, kiedy wszedł. Li Yuan stanął nad nią w pół- mroku. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym dostrzegł porzucony w nieładzie strój jeździecki, który leżał obok łoża. Rozebrał się i wślizgnął ostrożnie pod jedwabne przykrycie, kładąc się obok śpiącej żony i przytulając do jej rozgrzanego ciała. Przycisnął się do niej. Jego ręka spoczywała na jej udzie. Uśmiechnął się w duchu, rad, że leży obok niej. Był zbyt rozbudzony, zbyt ożywiony, by zasnąć. Leżąc cicho w ciem- ności, rozmyślał o wielu sprawach. Dopiero teraz zrozumiał, że zazdrość Fei Yen była natural- na. Przyszło mu na myśl, że jej prawdziwie kobiecy instynkt sprawił, że podskórnie wiedziała o jego wcześniejszym związku z dziewczętami. Przymknął oczy, wsłuchując się w cichy oddech żony, roz- koszując się jej słodkim zapachem i pieszcząc delikatnie gład- ką, jedwabistą skórę. Po chwili odsunął się od niej. Leżał nieruchomo, wpatrując się w ciemności w kształty smoków niewyraźnie splecione na polichromii sufitu. Rozmyślał o chłopcu. Kim był obiecującym nabytkiem, bardzo obiecującym. Musi zadbać, by otrzymał wszystko, czego będzie potrzebował do pracy nad projektem. A jeśli mu się uda, pod koniec roku, gdy jego dzieło osiągnie właściwy kształt, książę wynagrodzi go sowicie. Tego nauczył go ojciec. Ludzi obdarzonych takim talentem należało wykorzystać i odpowiednio wynagrodzić lub znisz- czyć, gdyż w przeciwnym razie zniszczą nas. Podstawowa sprawa to kontrola, bezpośredni nadzór. Li Yuan przeciągnął się i ziewnął. Nie czuł się tak dobrze od dłuższego czasu. Wreszcie miał pewność, że wszystko na- biera jasności, a jego pomysł krystalizuje się. Roześmiał się cicho. Był z tego niezmiernie zadowolony. Uśmiechnął się na myśl o prezencie, który kupił dla Fei Yen tego wieczoru, zaraz po spotkaniu z chłopcem. Na pewno będzie zadowolona z czystej krwi araba wywodzącego się z linii czempionów, wspaniałego wierzchowca o białej maści, pięknych, silnych nogach i dumnej arystokratycznej głowie. Zwierzę było tak piękne, że gdy tylko je ujrzał, pomyślał od razu, że sprawi nim Fei Yen radość. Natychmiast kupił ru- maka i kazał go przewieźć statkiem do swych stajni w Ton- gjiangu. Rano, gdy Fei Yen się przebudzi, zaprowadzi ją do stajni, aby mogła go obejrzeć. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zachwyt na jej twarzy. Fei Yen przewróciła się na wznak. Li Yuan usiadł, aby lepiej jej się przyjrzeć. Powolutku, ostrożnie ściągnął przykry- cie, odsłaniając jej nagie ciało. Przez chwilę wpatrywał się w nią, napawając się widokiem jej powabnych kształtów, powstrzymując się, by nie dotykać jej ciała. Była tak delikatna, tak piękna! Doskonałość utrwalona w żywym ciele. Obudź się! zaklinał ją w duchu. Obudź się, moja miłości! Ale życzenie pozostało nie spełnione. Fei Yen spała głębokim snem. Leżał nieruchomo, przez dłuższą chwilę walcząc z ogar- niającym go pożądaniem. Pbtem wstał, gdyż jego żądza doszła do punktu, w którym nie mógłby dłużej leżeć spokojnie obok ukochanej. Wszedł do marmurowej wanny i stanął pod prysz- nicem, by ostudzić rozognione zmysły. Stał tam długo, rozkoszując się lodowatym strumieniem. Woda była orzeźwiająca jak ulewny deszcz, który oczyszcza rozgorączkowany umysł. Chłodził się, trzymając ręce na bio- drach, gdy w drzwiach łazienki ukazała się Fei Yen. - Yuanie? Spojrzał na nią leniwie, na wpół świadomy jej obecności. Uśmiechnął się. - Obudziłaś się? - Oczywiście. Czekałam na ciebie. Zrzuciła nocną szatę, weszła nago pod prysznic i wydała przeraźliwy pisk. - Yuanie, dlaczego ta woda jest zimna? - zawołała i cof- nęła się ze śmiechem. Roześmiał się i zakręcił kran. Kiedy się odwrócił, zobaczył nagle, że jej skóra jest zroszona maleńkimi kropelkami wody. - Wyglądają jak klejnoty! - rzekł w zachwycie, wycho- dząc spod prysznica. Wzięła ręcznik i uklęknęła obok niego, wycierając go po- słusznie, tak jak powinna to robić żona. Patrzył na nią, czując wzbierające pożądanie, ale lodowaty strumień zdążył ugasić jego zapał. Fei Yen wstała, by wytrzeć jego ramiona i włosy, ocierając się swoim ciałem o jego ciało. Jej piersi i uda muskały go lekko przy każdym ruchu. Podeszła do szafy, wracając po chwili z flakonikami i maściami. - Namaszczę cię - oznajmiła, stając za nim i pieszcząc palcami jego pierś. - No dalej, moja miłości! Roześmiała się i popchnęła go lekko, by stanął przed nią. Jej śmiech brzmiał dziwnie podniecająco. Do tej pory nie słyszał jeszcze, by tak się śmiała. Odwrócił się i spojrzał na nią, jak gdyby spodziewał się, że przemieniła się w kogoś innego. Jednak była to wciąż Fei Yen. - Tęskniłam za tobą - powiedziała, wcierając olejek w je- go ramiona, kark i plecy. - Tak bardzo tęskniłam za tobą, Yuanie. A gdy jej palce muskały jego kręgosłup, zadrżał nagle, czując, jak jej słowa rozbrzmiewają echem w jego głowie. - Nie mogłabym żyć bez ciebie, mój mężu. Nie mogłabym żyć... * * * Kilka godzin później marszałek Tolonen przybył do nowo powstałego w Kantonie Gdańskim głównego instytutu Projek- tu Kontroli Myśli. Zobaczył, że uczyniono ogromny postęp, odkąd wizytował laboratorium trzy dni temu. Wtedy nie było tu nic oprócz gołych ścian w pustych pomieszczeniach. Teraz na pozór stworzono już warunki do pracy, chociaż większość urządzeń znajdowała się jeszcze w skrzyniach i czekała na rozpakowanie. Tolonen odwrócił się, słysząc czyjeś pośpieszne kroki. Do sali wszedł, kłaniając się nisko, wyraźnie zmieszany niespo- dziewanym przybyciem marszałka, administrator Spatz. - Marszałku Tolonen, proszę o wybaczenie, ale nie spo- dziewałem się pana. Tolonen uśmiechnął się w duchu. Nie, pomyślał. Nie spo- dziewałeś się. I tak właśnie będzie. W przyszłości również będę przyjeżdżał, nie zapowiadając się wcześniej. - Przybyłem w charakterze doradcy na dwa ostatnie spot- kania z zespołem naukowców - oznajmił. Tolonen spostrzegł, że Spatz zawahał się, zanim skinął głową, zdziwił się, lecz zdusił rodzące się podejrzenie. Od- wrócił się i pstryknął palcami. Natychmiast jego podwładny wręczył mu dwa pliki akt. - Proszę... - powiedział Tolonen, podając je administ- ratorowi. - Usiądź na chwilę i przestudiuj te dokumenty. Spatz ukłonił się i usiadł przy biurku. Przebiegł opuszkami palców po białej stronicy, aż ciepło jego ciała sprawiło, że na papierze ukazały się piktogramy. Już po chwili podniósł głowę, wyraźnie zasępiony. - Niech mi pan wybaczy, marszałku, ale sądziłem, że dwa ostatnie pomieszczenia miały być przeznaczone na pracownie naukowców. - Takie też były zamierzenia. Spatz spojrzał w bok, a potem zwrócił się do Tolonena, dobierając ostrożnie słowa: - A jednak... Cóż, ten człowiek, T'ai Cho, nie ma przecież żadnego naukowego przygotowania. Jest tylko opiekunem, jego kwalifikacje... Tolonen skinął głową. - Rozumiem twoje zaniepokojenie, Shih Spatz, przejrzyj jednak drugi dokument. Spatz przytaknął, wciąż nie przekonany, potem otworzył drugi plik. Znowu przebiegł palcami po nie zapisanej stronie. Tym razem jednak czytał powoli, kiwając głową i raz po raz chrząkając ze zdziwienia i zadowolenia. Kiedy skończył, spoj- rzał na Tolonena i uśmiechnął się szeroko. - Osiągnięcia tego człowieka są nadzwyczajne. Jestem zdumiony, że nie słyszałem o nim przedtem. Czy on pochodzi z jednego z pozostałych Miast? Tolonen unikał wzroku Spatza, udając, że przygląda się ścianie. - Pan to powiedział. Spatz skinął głową. - A kiedy przyłączy się do nas? Tolonen spojrzał znowu na administratora. - Od razu, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Spatz spojrzał na niego. - Naprawdę? - Zawahał się znowu, ale skinął głową. - Dobrze. Wobec tego muszę zwrócić uwagę na pewien dro- biazg. Na pierwszej stronie jest błąd, o tutaj! - Przebiegł znowu palcem u góry strony, a na jego wargach pojawił się nikły uśmiech. - Data urodzin... Tolonen pstryknął palcami. Po chwili przyprowadzono chłopca. - Nie ma żadnej pomyłki, Shih Spatz - stwierdził To- lonen. Na twarzy Spatza malowało się nie skrywane zdumienie. - Chce pan powiedzieć, że to jest Ward? Tolonen przyglądał się chłopcu, starając się spojrzeć na niego oczyma Spatza, a może tak, jak sam pierwszy raz widział Kima, zanim zobaczył filmy, które ukazały jego zdolności. Kiedy patrzyło się na tego drobnego chłopca, wydawało się prawie niemożliwe, że to wychudzone, ciemnowłose stworzenie było tym świetnym naukowcem, którego dotyczyły zapisy w aktach personalnych. Nie tylko Berdyczow podzielał opinię, że chłopiec był kimś wyjątkowym. Spatz roześmiał się. - Czy to jakiś żart, marszałku? Tolonen zesztywniał z gniewu. Popatrzył groźnie na Spatza i spostrzegł, że administrator zbladł pod jego spojrzeniem. Spatz zerwał się z krzesła, kłaniając się tak nisko, że niemal uderzył czołem o blat biurka. - Wybacz mi, marszałku, nie miałem nic złego na myśli. - Zajmij się nim, Spatz - odparł kwaśno Tolonen. - Wyznacz człowieka, który będzie czuwał nad nim w ciągu najbliższych kilku dni, zanim przybędzie jego opiekun T'ai Cho. - Wzdrygnął się, opanowując gniew. - I zadbaj o to, by nie stało się mu nic złego. Zauważył, że Spatz przełknął nerwowo ślinę. Skinął głową, rad, że dostatecznie wystraszył tego człowieka. - Dobrze. Zatem pozostawiam go pod twoją pieczą. * * * Spatz odprowadził spojrzeniem wychodzącego Tolonena, po czym skupił uwagę na chłopcu. Milczał przez chwilę, wciąż zbyt zdumiony, by pojąć, co to wszystko znaczy. Usiadł ciężko na fotelu i pochylił się, kładąc rękę na przycisku, którym przyzywał podwładnych. Natychmiast ukazał się w drzwiach jego asystent. - Przyprowadź Hammonda! - powiedział, spostrzegając zdumienie na twarzy asystenta, gdy ów zobaczył chłopca. - W tej chwili! Usiadł, splótł ręce i wpatrywał się w chłopaka. Roześmiał się i pokręcił głową. - Nie... Kiedy minął pierwszy szok, poczuł się nieswojo, rozgnie- wany zaistniałą sytuaqą. Teraz będzie musiał zwrócić pienią- dze, które dano mu, by wygrawerował tabliczki z nazwiskami naukowców na drzwiach pracowni. Trapiło go nie tylko to. Nie mógł zrozumieć, dlaczego zamiast prawdziwych nauko- wców zwalono mu na głowę jakiegoś niezgułę i dzieciaka. Komu się naraził? Kogo rozgniewał? Przecież nie zasłużył na to, by go tak potraktowano. Westchnął głęboko, wpatrując się w pulpit. - Więc jesteś naukowcem Ward, prawda? - Kiedy chło- piec nie odpowiedział, spojrzał na niego gniewnie. - Zatem powiem ci, co myślę. Nie wiem, w co bawią się moi przełożeni, ale nie wierzę w ani jedno słowo, które napisano w tych aktach. Nie mam najmniejszego zamiaru dopuścić cię do niczego ważnego. Być może poszukam niańki, by się tobą zajęła, ale niech mnie licho porwie, jeśli pozwolę ci cokolwiek tknąć! Umilkł. Jakiś człowiek pojawił się w drzwiach za plecami chłopca. - Pan mnie wzywał, Shih Spatz? - Wejdź, Hammond. Chcę przedstawić ci nasz najnowszy nabytek, Kima Warda. Hammond popatrzył na chłopca, potem rozejrzał się po pokoju, ale nie widząc nikogo innego, spojrzał znowu na Kima. - Więc to ty jesteś Ward? - zdziwił się. - Niech bogowie mają nas w swojej opiece! - Roześmiał się i wyciągnął rękę. - Jestem Joel Hammond, starszy inżynier projektu. Widząc, w jaki sposób chłopiec wpatruje się w rękę Ham- monda, zanim podał mu własną - jak gdyby spotkał się z czymś nowym - Spatz zrozumiał. Chłopiec nigdy dotąd nie przebywał w towarzystwie innych ludzi. Nie znał żadnych zwyczajów. To dało Spatzowi wiele do myślenia. Zaczął za- stanawiać się nad tym, co było w aktach, czy raczej nad tym, czego w nich nie odnotowano. Ale wciąż nie dawał wiary temu wszystkiemu. Cóż, ten niepozorny chłopiec wyglądał zaledwie na dziewięć lat. Z pewnością nie mógłby osiągnąć aż tyle w tak krótkim czasie. - Zaopiekuj się tym chłopcem, Hammond. Aż do przy- bycia jego... strażnika. - Strażnika? - Hammond wybałuszył oczy ze zdumienia. - Tai Cho - odparł Kim, zanim Spatz zdążył otworzyć usta. - On był moim opiekunem podczas Projektu Naboru. Był dla mnie jak ojciec. Bogowie, pomyślał Spatz. Był przekonany, że po prostu ktoś z przełożonych podłożył mu świnię, pragnąc, by z jakie- goś powodu zawalił projekt. Chłopczyk i "ojciec"; akurat oni byli im potrzebni! Pochylił się, a jego głos zabrzmiał nagle chłodno, jak głos wyrachowanego człowieka interesu: - Posłuchaj, Hammond! Zakwateruj go gdzieś. Zapoznaj ze wszystkim, a potem przyjdź do mnie. Za godzinę! Chcę pokrótce wyjaśnić ci pewne sprawy. Hammond spojrzał z lekkim uśmiechem na chłopca, a po- tem ukłonił się Spatzowi. - Oczywiście, panie dyrektorze! * * * - Czy możesz mi zdjąć to z oczu, Yuanie? Obrócił jej twarz ku swojej i rozwiązał jedwabną przepaskę zasłaniającą jej oczy, która opadła na ziemię. Fei Yen niepew- nie spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma. Po chwili parsknęła cichym, nerwowym śmiechem. -- Proszę! - powiedział, wskazując z uśmiechem, by się odwróciła. Fei Yen rozejrzała się po stajni. Chłopcy stajenni stali bezczynnie, jak gdyby zapomnieli na chwilę o robocie, przy- glądając się młodemu księciu i jego pięknej żonie, szczerząc radośnie zęby, gdyż wiedzieli, jaką niespodziankę przygotował żonie Li Yuan. Spochmurniała, nie wiedząc, czego ma szukać, i spojrzała pytająco na Yuana. - Dalej! - ośmielał ją. - Zobacz w głębi przegrody! Wciąż się wahała, jakby obawiała się czegoś, wywołując tym jego śmiech. - To prezent, głupiutka! - zawołał. - Na przeprosi- ny... - dodał ciszej. - Tutaj? - Tak, chodź! Pokażę ci... Ujął ją pod ramię i zaprowadził do przegrody. Spojrzała. W półmroku stał koń, którego jej kupił. Zrobiła wolno pier- wszy krok w jego kierunku, a potem następny. Koń odwrócił swoją białą głowę, wpatrując się w nią wielkimi, czarnymi oczyma. Parsknął cicho i pochylił nieco łeb, jak gdyby kłaniał się Fei Yen. Li Yuan zauważył, że Fei Yen zadrżała, lecz uspokoił się, kiedy podeszła do wierzchowca i zaczęła głaskać go po pysku oraz klepać po bokach. Po chwili odwróciła się i popatrzyła na męża oczyma pełnymi łez. - Jest przepiękny, Yuanie! - Zadrżała, spoglądając na konia. Przez chwilę gładziła jego wspaniałą grzywę, potem pochyliła głowę. - Nie musiałeś mi go kupować, moja miło- ści. Mam już konia. Yuan przełknął ślinę, poruszony jej reakcją. - Wiem, ale musiałem to zrobić. Gdy tylko go zobaczy- łem, zrozumiałem, że go pokochasz! - Stanął obok niej, gładząc delikatnie koński zad. Fei Yen spojrzała na męża, uśmiechając się przez łzy. - Czy on ma imię? - Tak. Lecz jeśli chcesz, możemy nadać mu nowe. - Nie. Spójrz na niego, Yuanie! On jest T'angiem wśród koni! Li Yuan uśmiechnął się. - Tak, to prawda, moja miłości. Jest cesarzem, a jego imię brzmi Tai Huo. Przyjrzała się uważnie arabowi, po czym spojrzała w oczy Li Yuana. - Wielki Ogień... Tak, to imię doskonale do niego pasu- je. - Przez chwilę wpatrywała się badawczo w twarz Li Yuana, wzruszona jego wspaniałym darem. Potem, nieocze- kiwanie, uklęknęła, kłaniając mu się tak nisko, że dotknęła czołem kolan. - Mój mąż obdarzył mnie tak hojnie, choć nie zasłużyłam na taki wspaniały dar. Od razu podniósł ją z kolan. - Nie, Fei Yen. Twój mąż kocha cię, to wszystko. Ja, Yuan, kocham ciebie. Reszta... - Wzdrygnął się. - Cóż, popełniłem błąd. Postąpiłem źle... - Nie. - Pokręciła głową i podniosła oczy. -To ja byłam nietaktowna. Teraz zdaję sobie z tego sprawę. Nie miałam prawa rozkazywać twojej służbie. Nie powinnam tego robić bez twojej zgody. - Wobec tego masz moje zezwolenie. Jego słowa sprawiły, że aż podskoczyła. - Twoje zezwolenie? Uśmiechnął się. - Wiele żon rozkazuje służbie męża, prawda? Więc czemu i nie moja? Zresztą mam mądrą żonę. Uśmiechnęła się szeroko, a potem, bez ostrzeżenia, rzuciła się na niego, powalając go na plecy i obsypując pocałunkami jego twarz. - Fei Yen! W pobliskiej przegrodzie rozległ się gromki śmiech. Usły- szeli szelest słomy, gdy stajenni wycofywali się szybko. Li Yuan usiadł, zdumiony jej gwałtownością. Po chwili roześmiał się i przyciągnął ją do siebie, całując namiętnie. W stajni rozległy się brawa i cichy gwizd aprobaty. - Czy dokończymy w pałacu? - szepnął jej do ucha. W odpowiedzi wciągnęła go na siebie. - Jesteś księciem, moja miłości - powiedziała łagodnie, a jej gorący oddech musnął mu ucho. - Wolno ci uczynić cokolwiek i gdziekolwiek zechcesz! ¦ * * Joel Hammond stał w drzwiach, przyglądając się, jak Kim rozpakowuje swoje rzeczy. Niewiele z sobą rozmawiali, ale uświadomił sobie, że chłopiec różnił się zupełnie nie tylko od swoich rówieśników, ale od wszystkich dzieci, które spotkał w swoim życiu. Nie chodziło tu wcale o żywość ducha, ale było w nim coś dziwnego, co ogłupiło go, zanim to sobie uświadomił. Zrozumiał, że chłopiec był obdarzony jakąś po- tężną, choć zamaskowaną witalnością. Hammond uśmiechnął się i skinął mu głową. Odniósł wrażenie, że Kim jest małą, skondensowaną baterią napełnioną energią wiedzy - osło- niętą latarnią, która czeka na chwilę, by oświetlić cały świat. Kim odwrócił się nagle, świadomy, że Hammond obserwuje go z ciekawością. - Czym się pan zajmował, zanim przybył tutaj, Shih Ham- mond? - Ja? - Hammond spojrzał na mapę, którą Kim rozłożył na stole. - Pracowałem nad różnymi projektami. Znalazłem się tutaj dlatego, że przez pięć lat w SimFicu zajmowałem się sztuczną inteligencją. Oczy Kima rozszerzyły się nieco. - Sądziłem, że to jest nielegalne i stanowi naruszenie Edyktu? Hammond roześmiał się. - Tak, ale miałem szczęście. Tang jest człowiekiem o go- łębim sercu i okazał mi łaskę. Wybaczył mi i oto jestem tu- taj. - Spojrzał znowu na mapę. - To mapa gwiazd Tun Huanga, prawda? Widziałem ją przed laty, kiedy byłem w col- lege'^ Interesujesz się astronomią? Chłopiec zawahał się. - Interesowałem się. - Spojrzał na Hammonda, w jego ciemnych oczach widać było wyzwanie. - Spatz mówi, że zamierza trzymać mnie z dala od projektu. Czy może to zrobić? Hammond był zaskoczony. - Ja... Chłopiec odwrócił się gwałtownie. Hammonda zdumiała płynność jego ruchów - była tak niepodobna do wszystkiego, co widział do tej pory. Po plecach przebiegł mu dreszcz strachu. To wyglądało tak, jakby chłopiec był doskonalszy niż człowiek, a zarazem mniej ludzki. Nigdy dotąd nie zetknął się z taką istotą. Przez chwilę stał z otwartymi ze zdumienia ustami. Potem jak grom z jasnego nieba uderzyła go pewna myśl. Wzdrygnął się i powiedział niemal szeptem: - Urodziłeś się w Glinie, prawda? Kim wyjął z torby kilka książek i dodał je do wysokiej sterty na biurku. Spojrzał na Hammonda. - Tak. Mieszkałem tam do szóstego roku życia. Hammond wzdrygnął się, widząc chłopca w całkowicie odmiennym świetle. - Przepraszam. To musiało być okropne. Kim wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nie pamiętam. Ale teraz jestem tutaj. To jest mój dom. Hammond rozejrzał się po białych, gołych ścianach. Skinął głową. - Tak. Tak przypuszczam. Odłożył mapę i podniósł jedną z książek. Było to dzieło Lu Rui Chiu Chang Suan Shu, jego Dziewięć rozdziałów o sztuce matematyki, słynny traktat z III wieku, z którego rozwinęła się cała późniejsza nauka Han. Hammond uśmiechnął się i otworzył książkę zdumiony tym, że została napisana w Kuo-yu, starym języku mandaryńskim. Przeglądając ją, zauważył zapiski na marginesie - maleńkie, przepięknie wykaligrafowane czerwonym, czarnym i zielonym tuszem piktogramy. - Znasz Kuo-yu, Kim? Kim wyrównał książki i spojrzał na Hammonda. Przyglądał mu się przez moment, uważnie i przenikliwie, po czym wskazał na kamerę nad ich głowami. - Czy ta kamera działa? Hammond spojrzał w górę. - Jeszcze nie. Dopiero za dwa lub trzy dni zostanie za- instalowany cały system. - A Spatz? Czy Spatz mówi w Kuo-yu? Hammond zastanowił się i pokręcił głową. - Nie jestem pewien. Nie sądzę, by tak było, ale mogę to z łatwością sprawdzić. Dlaczego pytasz? Kim wpatrywał się w niego z otwartością, która rozbroiła Hammonda. - Nie jestem naiwny, Shih Hammond. Rozumiem pańską sytuację. Jest pan tutaj zaledwie tolerowany. Jesteśmy w po- dobnym położeniu. Zrobimy to, co nam kazano, albo będzie- my niczym. Niczym. Hammond zadrżał. Nigdy nie myślał o tym w ten sposób, ale taka była prawda... Odłożył książkę. - Tak. Jednak wciąż nie bardzo cię rozumiem. Jaki jest cel tego wszystkiego? Kim otworzył książkę na chybił trafił i wręczył ją Ham- mondowi. - Niech pan przeczyta pierwszy paragraf. Hammond przeczytał wskazany fragment, wymawiając sło- wa w języku mandaryńskim z ledwo wyczuwalnym południo- wym akcentem. Spojrzał pytająco na Kima. - Więc? - Tak właśnie myślałem. Widziałem, w jaki sposób spojrzał pan na tę książkę. Wiedziałem od razu, gdy zauważył pan tytuł. Hammond uśmiechnął się. - Więc? Kim odebrał od niego książkę i ustawił ją obok innych pozycji na półce. - Czy ma pan dobrą pamięć? - Myślę, że wystarczająco dobrą. - Wystarczająco dobrą, by zapamiętać szyfr? - Szyfr? - Kiedy pan wróci, Spatz zabroni panu rozmawiać ze mną na temat projektu. Wyda instrukcję, by trzymał mnie pan z dala od wszystkiego, co istotne, dopuszczając jedynie do najprostszych urządzeń. - Skąd o tym wiesz? Kim rozejrzał się po pokoju. - Tym właśnie mi zagroził na krótko przed pańskim przybyciem. Znam ludzi jego pokroju. On zrobi wszystko, by mnie zdyskredytować. Hammond roześmiał się i pokręcił głową. Umilkł, widząc, w jaki sposób Kim wpatruje się w niego. Opuścił wzrok. - Co będzie, jeśli nie zgodzę się na jego reguły i nie odgrodzę cię od badań? - Wtedy skompromituje pana. Jest pan bezbronny. On wie, że musi pan zrobić wszystko, co każe. Poza tym wyznaczy człowieka, który będzie pana kontrolować; kogoś, kogo bę- dzie pan uważał za przyjaciela. - Zatem co mam zrobić? - Może pan prowadzić dziennik na swoim osobistym ko- mputerze. Będzie to coś, co Spatzowi wyda się tylko niewin- nym kaprysem. - Rozumiem. Ale jak ty uzyskasz jego zgodę? - Dam sobie radę. - Kim odwrócił się, wyjmując ostatni przedmiot z torby i kładąc go na nocnym stoliku. - A szyfr? - Rozbawi to pana. Zostanie pan poetą, Shih Hammond. Istnym Wang Wei. * * * DeVore siedział przy biurku w swym zacisznym gabinecie. Drzwi były zamknięte, pokój oświetlał tylko nikły blask ma- łego ekranu na pulpicie. Było późno, prawie druga w nocy, choć nie czuł ani śladu zmęczenia. Spał mało ostatniej nocy - zaledwie dwie, trzy godziny - jednak tyle miał teraz do zrobienia, że nie mógł nawet myśleć o śnie. Tego popołudnia objaśniał swym starszym oficerom prze- myślenia mistrza Sun Tsy - zawarte w ostatnim rozdziale traktatu, w którym wypowiada się na temat zatrudniania tajnych agentów. Dla większości żołnierzy ta część dzieła starożytnego filozofa strategii była niesmaczna, przykra. Wszyscy byli ludźmi bezpośrednimi i szczerymi jak Tolonen, toteż tolerowali takie metody jedynie jako zło konieczne, trudne do uniknięcia, choć poniżej ich godności. Sun Tsy podjął tę kwestię dopiero pod koniec rozdziału XIII, gdyż uważał, że stanowi klucz do wszystkiego. Dzięki niemu oświe- cony książę lub mądry dowódca może zatriumfować nad swymi wrogami, gdy wystąpią przeciwko niemu, gdyż o zwy- cięstwie decyduje przede wszystkim uprzednia znajomość planów wroga. Wiele lat później skomentował to Chia Lin: "Armia bez tajnych agentów przypomina człowieka bez oczu lub uszu". To była istota problemu. Kto wiedział więcej, sprawował większą kontrolę nad wydarzeniami. Uśmiechnął się. To był dobry dzień. Wreszcie opłaciły się miesiące ciężkiej pracy. Sprawy nabrały rumieńców i dobrze wróżyły na przyszłość. Co prawda strata jego agentów wśród Ping Tiao stanowiła poważny cios. Ludzie, których opłacał w szeregach Ping Tiao, okazali się niezadowalający prawie pod każdym względem. jyliał zaledwie skąpe pojęcie o tym, co hierarchia Ping Tiao zamierzała już prawie od tygodnia. Wszystko wyklarowało się dopiero dzisiaj, kiedy dotarły do niego pozornie oderwane od siebie informacje. Najpierw jeden z jego płatnych agentów przekazał mu zaszyfrowane słowo, piktogram w języku mandaryńskim, na które natknął się przypadkowo w starym notesie wyrzuconym przez Jana Macha. Piktogram przypominał rysunek domu na czterech nogach. Rozpoznał znak yu - słowo Han oznacza- jące rybę - symbol Ping Tiao. Początkowo wydawało mu się, że nic nie znaczy, ale potem przyszło mu na myśl, że może to być kod wejściowy do tajnej sieci komputerowej Ping Tiao, którą odkrył kilka tygodni temu, a po wielu nieudanych próbach zrezygnował z jej penetracji. Teraz już przy trzeciej próbie przeniknął do sieci. Yu ozna- czało nową kampanię naboru do organizacji, tajne hasło, które przekazywano sobie poufnie - być może tylko znaczące spoj- rzenie - pomiędzy sympatykami sprawy. DeVore przejrzał szybko plik informacyjny, zdumiony tym, co wyczytał z ek- ranu. Jeśli to było prawdą... Ależ tak, to miało sens. Mach był zawiedziony tym, co działo się w Ping Tiao. Czuł się zbrukany z powodu układów, jakie zawarli z Tangiem i majorem regentem. Nie znalazłby lepszego powodu, by zacząć tworzyć nowy ruch. Nowy od- szczepieńczy ruch, który po pewnym czasie stanie się potęż- niejszy i bardziej skuteczny niż Ping Tiao. Ruch, który nie będzie uznawał żadnych układów i kompromisów. Ten ruch nazywał się Yu. Yu. Samo to słowo miało podwójne znaczenie, gdyż yu brzmiało identycznie jak słowo Han oznaczające "dostatek" i stanowiło symbol zamożności, a wywodziło się z tradycyj- nego określenia zjawiska wielkiej obfitości ryb w rzece, które było zwiastunem społecznych niepokojów. Yu zatem stanowi- ło symbol rebelii. I jeśli DeVore mógł zaufać informacjom zawartym w pliku, Yu stanowiło już siłę, z którą należało się liczyć. Jeszcze nie tak potężną jak ruch Ping Tiao, posiadający wielkie zasoby, ale na tyle znaczną, by zmienił swoje plany. Musiał zawrzeć układ z Machem, i to jak najszybciej. Druga wiadomość nadeszła z Aleksandrii, od Fischera, który przekazał zaledwie niecałe dwie minuty filmu. Jednak to, co przekazał, wystarczyłoby do zachwiania samej podstawy władzy Siedmiu. DeVore pochylił się nad ekranem i obejrzał film jeszcze raz. Pierwsze trzydzieści sekund jeszcze nie rozstrzygało niczego. Na ekranie pojawił się Wang Sau-leyan ze swym kanclerzem Hung Mien-lo. Tang odwrócił się nieco i znalazł się poza zasięgiem kamery, ukrytej w soczewce kontaktowej w oku Fischera, kiedy kapitan się ukłonił. - Czy są tutaj? - zapytał Wang. Jego twarz powróciła na ekran, gdy Fischer się wyprostował. - Czterech z nich, Chieh Hsia. Zostali już obszukani i prześwietleni wraz z prezentem. - Dobrze - rzekł Tang, spoglądając z ożywieniem na kanclerza. - Więc przyprowadź ich! DeVore dotknął przycisku, przerywając na chwilę projekcję mikrofilmu. Chciał przyjrzeć się Wang Sau-leyanowi, który znalazł się w zasięgu kamery. Pyzatą twarz Tanga wykrzywił uśmiech, który ukazał jego niespodziewanie wspaniałe uzębie- nie... Był gruby, ale mógł podobać się kobietom. Mimo wszys- tkich wad sybaryty, Wang Sau-leyan był inteligentny - może najsprytniejszy spośród Siedmiu oprócz młodego księcia Li Yuana, syna Li Shai Tunga. DeVore przyglądał się jeszcze przez chwilę Wang Sau-ley- anowi i kanclerzowi. Żałował, że nie mógł być obecny przy ich rozmowie przed i po tym najważniejszym spotkaniu. Było- by rzeczą nieocenioną dowiedzieć się, czego Tang i Hung Mien-lo naprawdę oczekiwali po swym przymierzu z Ping Tiao. Ale błyskawiczne działanie Fischera i tak dało mu w końcu wgląd w ich zamierzenia. Wznowił projekcję, obserwując kolejne ujęcie, gdy Fischer znowu przerwał spotkanie, by powiadomić Tanga o ogniu. W zasięgu kamery znalazło się sześciu mężczyzn. Wang Sau-leyan z lewej strony, Hung Mien-lo za jego plecami, pośrodku Gesell i Mach, a ich dwóch towarzyszy po prawej. Kamera zarejestrowała tu ważny moment. Ujęcie to w razie potrzeby mogło zostać wykorzystane przeciwko Tangowi Af- ryki. Jednak równie ważna była chwila, zanim Fischer wszedł przez drzwi, a w której rozbrzmiewał wyraźnie głos Wanga, który zarejestrowała kamera: -- Zatem rozumiesz, ch 'un tzu, że nie mogę udzielić takiego wsparcia bez jakiegoś znaku potwierdzającego wasze dobre intencje. Może woń pł^iącej pszenicy albo wieści o zbiorach zniszczonych przez nagły wylew zbiornika wodnego. Jestem pewien, że nie muszę wam tego tłumaczyć. DeVore uśmiechnął się. Nie, nie było żadnej konieczności, by Wang Sau-leyan powiedział więcej. Jego zamiary były jasne. W zamian za fundusze od T'anga, Ping Tiao wykona dla niego brudną robotę: spali wschodnioeuropejskie plantacje i zniszczy zapasy żywności w Mieście Europa, co wywoła destabilizację w metropolii Li Shai Tunga. Ale czy Ping Tiao podejmie się tak radykalnej akcji? Zresztą to właśnie ich ludzie ucierpieliby najbardziej w wyniku ograniczeń żywnościowych będących następstwem tych działań. Czy odważą się narazić opinii publicznej i utracić dobre imię krótko po tym, jak odzyskali jej sympatię? Znał odpowiedź. Odważą się na wszystko, gdyż Mach był przygotowany na kompromitację Ping Tiao. Byłby szczęśliwy, gdyby Yu wkroczyło w próżnię pozostałą po Ping Tiao. Miał już dość ustępowania Gesellowi. Był zmęczony tym, że Gesell zbywa lekceważąco jego rady. Cóż, pomyślał DeVore, przerywając znowu projekcję. Może powinniśmy wykorzystać te wszystkie napięcia, ukierunkować je i kontrolować. Chociaż jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Spotkanie przerwano na czas gaszenia ognia, ale gdy Fis- cher powrócił, przywódcy Ping Tiao już opuścili pałac. Mimo to ostatnie czterdzieści sekund filmu podsumowało to wszys- tko, co się zdarzyło, małym fascynującym epilogiem. Wang Sau-leyan siedział w głębi sali, obracając w ręku dar, który otrzymał od Ping Tiao. Była to przepiękna, mała jade- litowa figurka Kuan Yin, którą DeVore wręczył Gesellowi zaledwie tydzień temu. - To zadziwiające - rzekł Wang. - Jak myślisz, gdzie ją ukradli? Hung Mien-lo, który stał w odległości kilku kroków, spoj- rzał na Wanga. - Przepraszam, Chieh Hsial - Mam na myśli to! - Wyciągnął rękę, w której trzymał statuetkę starożytnej bogini, w kierunku kanclerza, dzięki czemu jadeitowa figurka znalazła się w zasięgu kamery. - Dałbym głowę, że figurka jest autentyczna. Pochodzi z dyna- stii Tang. Gdzie, u diabła, dostała się w ich brudne łapy? Hung Mien-lo wzruszył ramionami i podszedł do Tanga. - Wracając do sprawy, Chieh Hsia... - odezwał się ści- szonym głosem. - Skąd wiesz, że zrobią to, co im zasugero- wałeś? Wang Sau-leyan przyglądał się uważnie statuetce. Nagle spojrzał z uśmiechem na kanclerza. - Gdyż zażądałem od nich, by zrobili to, co leży w ich własnym interesie. Hung Mien-lo skinął głową i spojrzał prosto w obiektyw mikroskopijnej kamery, ukrytej w soczewce kontaktowej w oku Fischera. - Cóż, kapitanie, czy ugaszono już ogień? Film kończył się w tym miejscu, gdy Fischer ukłonił się, ale to wystarczyło i dało DeVore'owi wiele do myślenia... i równie wiele do wykorzystania. A to jeszcze nie było wszystko. Ten dzień obfitował w wiele niespodzianek. Z Marsa nadeszła zapieczętowana przesyłka z kopiami dokumentów, które Karr odebrał osobistemu sek- retarzowi Berdyczowa. DeVore uśmiechnął się. Właśnie tego popołudnia opowie- dział swym starszym oficerom historię o Tsao i Tangutach. Tanguci byli żyjącymi na północy wrogami Han, a Tsao wodzem Han, który darował pewnemu skazańcowi życie pod warunkiem, że połknie woskową kulę, przebierze się w szaty mnicha i uda się do królestwa Tangutów. Człowiek ów uczynił tak, gdyż myślał, że ocali życie, lecz został pojmany i uwię- ziony przez Tangutów. W trakcie okrutnego śledztwa powie- dział im o woskowej kuli i kiedy wreszcie wydalił ją, przecięto ją ostrym mieczem i znaleziono list. List napisał Tsao do ich głównodowodzącego. Król Tangutów wpadł w gniew i na- kazał egzekucję zarówno fałszywego mnicha, jak i swego wodza. W ten sposób Tsao pozbył się najbardziej zdolnego człowieka w obozie wroga za cenę nie większą niż życie skazańca. podobnie będzie w przypadku chłopca. Właśnie on spra- wi, że władza Siedmiu zostanie zniszczona - nie tak, jak wyobrażał sobie Berdyczow, licząc na działanie sił zewnętrz- nych, ale od wewnątrz. Siedmiu stanie się sprawcami swoje- go własnego upadku. Chociaż chłopiec nie przyniesie im woskowej kuli, ale ideę. Samotną, zmieniającą wszystko ideę. DeVore usiadł. Uśmiechnął się w duchu. A Li Yuan musiał stoczyć walkę z T'angiem, by odroczyć nakaz śmierci. Ocalił chłopcu życie, wierząc szczerze, że będzie go kontrolował. Jednak Li Yuan nie miał najmniejszego pojęcia, jaką potęgę reprezentuje chłopiec. On sam zrozumiał to od razu, kiedy Berdyczow po raz pierwszy udostępnił mu plik Arystoteles. Plik stanowił nadzwyczajne osiągnięcie, choć zaledwie w ma- leńkim stopniu ujawnił jego niezwykłe zdolności. Li Yuan mógłby z równym powodzeniem spróbować powstrzymać Zmianę, jak wprzęgnąć zadziwiające talenty chłopca, by słu- żyły potrzebom państwa. Li Sani Tung miał całkowitą rację, podpisując nakaz śmierci dla chłopca. Intuicja nigdy nie zawodzi starca. Na szczęście wojna podważyła jego pewność siebie. Dawniej Li Shai Tung działałby bez najmniejszego wahania. Lecz stary T'ang był jak martwy, odkąd osiem lat temu zamordowano jego starszego syna, Han Ch'ina. DeVore skinął głową, przytakując sobie, po czym odsunął tę myśl, przechodząc do końcowej kwestii. Raport był krótki, zaledwie jedna zaszyfrowana linijka, jednak wiadomość miała ogromne znaczenie. Na nią właśnie czekał. Z górnej kieszeni wyjął maleńki kawałek zmiętego papieru i rozwinął. Zwój przechodził z ręki do ręki w łańcuchu zaufa- nych ludzi, zanim dotarł do jego rąk, przekazując wiadomość zrozumiałą tylko dla niego. "Tygrys jest niespokojny" -prze- czytał. Uśmiechnął się. Tygrys to oznaczenie kodowe Hansa Eberta, a wiadomość napisał odręcznie jego człowiek, Auden. Zwerbował Audena wiele lat temu, kiedy ten służył pod komendą Eberta w randze sierżanta. Czekał cierpliwie na sposobność, która połączy bliżej tych ludzi. Bitwa pod Ham- merfest okazała się darem zesłanym przez niebiosa, gdyż tego dnia Auden ocalił życie Eberta. Było to osiem lat temu, ale Ebert nigdy o tym nie zapomniał. Hans Ebert był samolubnym młodzieńcem, ale - co wydawało się interesujące - lojalnym wobec ludzi, którzy zasłużyli na jego przyjaźń, a Auden należał do nich. Jednak nie tak łatwo udaje się złożyć całość z rozrzuconych kawałków. Życie bywa podobne do antycznej gry wei chi, w której mistrz musi zaplanować z góry wiele posunięć. Podobnie postąpił DeVore w wypadku Audena, a teraz odcinał kupony od swych długich i cierpliwych przy- gotowań. Na przykład Auden mógł z łatwością przekonać Eberta, by dokonał przedwczesnego ataku na komórkę Ping Tiao i dzięki temu zapobiegł odkryciu przez Karra ogniw łączących terrorystów z DeVore'em. Jednak to był dopiero początek, ukazujący po raz pierwszy w pełnym świetle moż- liwości tego młodego człowieka. Teraz on sam weźmie sprawy w swoje ręce i zobaczy, czy uda mu się przekonać Eberta, by swoją bezczynność przekształcił w coś bardziej użytecznego i bardziej konstruktywnego. Tak, jednak nie zrobi tego przez Audena. Woli utrzymać rolę Audena w cieniu, nie ujawniać jego prawdziwej natury przed Ebertem. Istniały inne drogi dojścia do Eberta, inni ludzie, którym również ufał, choć może nie tak bardzo jak Audenowi. Na przykład wuj Eberta, Lutz. DeVore złożył papier i schował go z powrotem do kieszeni. Nie, Audenowi przeznaczył ważniejszą rolę w tej rozgrywce, która dopiero rysowała się w jego głowie. Uśmiechnął się. Wstał z fotela i przeciągnął się. Był w wy- śmienitym nastroju, toteż roześmiał się cicho, ale opanował się. Miej się na baczności, Howardzie DeVore, przestrzegł się w duchu. I nie spocznij na laurach. To zaledwie przebłysk przyszłego sukcesu. To jeszcze nie rzeczywistość. Jeszcze nie. Dopóki sam tego nie urzeczywistnisz. - Ale tego dokonam - powiedział cicho, z ledwie widocz- nym uśmiechem. - Zobaczycie! * * * Rajfur spał głęboko, a po obu jego bokach spały dziew- częta. W pokoju panował półmrok. Płaska lampa ścienna przy drzwiach rzucała słabe, zielonkawe światło na ciała śpiących. Było już po czwartym dzwonie i ostatni nocni goście wyszli godzinę temu. Teraz rozlegało się tylko chrapanie śpiących. Chen odsunął drzwi i wślizgnął się do pokoju. Od razu upodobnił się do zielonoczarnych kształtów w środku. Wahał się przez chwilę - Gdy jego oczy stopniowo przyzwyczaiły się do subtelnej zmiany oświetlenia, przemierzył pokój szybkimi, cichymi krokami i stanął obok łóżka. Rajfur leżał na wznak, z głową przechyloną na bok i rozchy- lonymi ustami. Wionęło od niego mocną wonią wina i cebuli, która mieszała się z duszną stęchlizną panującą w pokoju. Tak, pomyślał Chen. W porządku, to na pewno on. Roz- poznałbym wszędzie tę szkaradną gębę. Z sakiewki, którą nosił u pasa, wyciągnął szpulkę z plastrem i oderwał dwa krótkie pasma, przyklejając je lekko do przed- ramienia. Schował plaster i wyciągnął broń z kabury. Po- chylając się nad jedną z dziewcząt, przytknął lufę do prawej skroni stręczyciela. - Liu Chang! - powiedział cicho, gdy rajfur się poru- szył. - Posłuchaj mnie, Liu Chang, i to bardzo uważnie! Zrób dokładnie to, co powiem, albo twój mózg rozpryśnie się na tym materacu! Liu Chang uspokoił się natychmiast. Wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w lufę pistoletu, potem zobaczył zamas- kowaną postać, pochyloną nad sobą. Przełknął ślinę i prze- rażony skinął głową. - Czego chcesz? - zapytał szeptem i umilkł natychmiast, gdy Chen przycisnął mocniej lufę do jego głowy. Chen popatrzył groźnie na niego. - Zamknij się, Liu Chang! - powiedział cicho, ale sta- nowczo. - Nie odzywaj się bez pozwolenia! Rajfur ponownie kiwnął głową i wybałuszył oczy ze strachu. Całe ciało miał napięte, skulone ze strachu przed mężczyzną trzymającym broń. - Dobrze. A teraz zrób to, co ci powiem. Usiądź bardzo powoli. Bardzo powoli, rozumiesz? Jeśli zrobisz jakiś gwał- towny ruch, zginiesz na miejscu! - Chen uśmiechnął się okrutnie. - Ja nie żartuję, Liu Chang! Tylko od ciebie zależy, czy cię zabiję, czy puszczę wolno. Moi szefowie chcą tylko, byś odpowiedział na kilka pytań. Zrozumiano? Liu Chang otworzył usta, jakby zamierzał zadać pytanie, ale szybko je zamknął. Przełknął ślinę. Na jego karku wy- stąpiły krople potu. Przytaknął. - Dobrze, siadaj! Rajfur podźwignął się ostrożnie na łokciach, czując ucisk zimnej lufy na swej prawej skroni. Chen skinął głową i podsunął prawą rękę do stręczyciela. - Teraz odlep jeden z kawałków plastra z mojej ręki i zaklej usta tej dziewczyny, a potem zrób to samo z drugą! I nawet nie myśl o tym, by walczyć ze mną! Jeśli chcesz przeżyć, zrób dokładnie, co mówię... Stręczyciel zmarszczył pytająco brwi, zanim przytaknął. Kiedy siadał, Chen przesuwał nieznacznie lufę, by rajfur nie zapomniał o wycelowanej weń broni. Był to jednak zbyteczny środek ostrożności. Jeśli kartoteka zawierała prawdziwe dane, a nic nie wskazywało na to, że jest inaczej, Chen nie powinien mieć kłopotów z tym człowiekiem. Liu Chang był aktorem w operze Han, zanim został stręczycielem. Bardziej znanym ze swej dzielności w łóżku niż umiejętności walki nożem. Mimo to człowiek mądry zawsze powinien zachować ostroż- ność. Liu Chang odsunął się od Chena i pochylił nad dziewczyną, zaklejając jej usta plastrem. To ją przebudziło. Przez chwilę walczyła, próbując zedrzeć plaster, lecz gdy zobaczyła Chena i pistolet, ucichła z oczami wybałuszonymi ze strachu. - Teraz drugi plaster! - Nie uszło jego uwagi, że Liu Chang zawahał się, więc przycisnął mocniej lufę do skroni stręczyciela. - Szybciej! Rajfur zakleił usta drugiej dziewczynie. Obudziła się, lecz po krótkiej szamotaninie legła spokojnie. Dobrze, pomyślał Chen. Teraz przejdziemy do sprawy. - Zastanawiasz się, czego chcę od ciebie, prawda? Liu Chang dwukrotnie skinął głową. - To proste. Jedna z twoich dziewcząt została tutaj zamor- dowana przed miesiącem czy dwoma. Jestem pewien, że pa- miętasz to dobrze. Kiedy to się zdarzyło, przebywał tu młody oficer. On myśli, że zabił ją, ale wiesz, że było inaczej, prawda, Liu Chang? Wiesz dobrze, co naprawdę się wtedy zdarzyło! Liu Chang spuścił oczy, unikając wzroku Chena. Zaczął kręcić przecząco głową, ale Chen przypomniał mu, w jakiej znalazł się sytuacji, dźgając go lufą w skroń, z której popłynęła strużka krwi. - Nie przyszedłem tu wysłuchiwać zełganych historyjek, Liu Chang. Przekonasz się o tym, jeśli będziesz próbował mnie okłamać. Ja wiem, że wystawiłeś porucznika Haavikko. Wiem nawet jak. Ale chcę znać wszystkie szczegóły. Chcę również wiedzieć, kto wydał rozkazy. Liu Chang spoglądał niepewnie. Serce waliło mu w piersi jak młot. Spływał potem. Wahał się przez chwilę. Potem spojrzał na Chena, napotykając jego zimne spojrzenie. - Dobrze, Liu Chang. Mów! Powiedz mi, co się stało! Stręczyciel przełknął ślinę, zanim przemówił. - A jeśli wyjawię wszystko? - Będziesz żył, ale tylko wtedy, gdy niczego nie zataisz. Liu Chang wzdrygnął się. - W porządku. Jednak widząc, w jaki sposób rąjfur popatrzył na dziew- częta, Chen domyślił się, co zamierza Liu Chang. Jeśli będzie żył, dziewczęta będą musiały umrzeć. Gdyż Liu Chang nie zaryzykuje tego, by powiedziały komukolwiek to, co wyzna pod groźbą broni. To nie ma dla ciebie żadnego znaczenia Lin Chang, pomyś- lał Chen, słuchając opowieści rajfura, bo już nie żyjesz. Z po- wodu tego, co zrobiłeś w przeszłości i z powodu tego, co uczyniłbyś, gdybym darował ci życie. * * * Siedziba Herricka znajdowała się czterdzieści // na wschód od domu Liu Changa - w przeludnionym miejscu na samym dnie Miasta, pod Siecią. Nie minęła jeszcze godzina, odkąd Chen wyszedł z wesołego domku. Zapewne nikt jeszcze nie zdążył odkryć ciała Liu Changa i uwolnić dziewcząt z więzów. Niemniej jednak Chen poruszał się szybko korytarzami - odrapanymi i słabo oświet- lonymi alejami, które nawet o tej wczesnej porze były za- tłoczone - wiedząc, że w każdej chwili Herrick może zostać ostrzeżony. Minęły już dwa lata, odkąd ostatni raz przebywał pod Siecią. Początkowe skrępowanie szybko minęło i Chen po- wrócił do dawnych nawyków, poruszając się swobodnie jak niegdyś w labiryncie podejrzanych korytarzy. Tutaj był znowu kwai, który ufał jedynie swojemu instynktowi mistrza noża, a przechodnie, jakby świadomi tego instynktownie, schodzili mu z drogi. To był prawdziwy labirynt. Regularny układ korytarzy, obowiązujący na wszystkich poziomach, został zmieniony już dawno temu. Prowizoryczne bariery przegradzały je, wyzna- czając terytoria podległe rywalizującym gangom. Wcześniej usunięto drzwi, zabezpieczające dzielnice mieszkalne, i teraz trudno byłoby połapać się w galimatiasie przejść i skrótów. Ktoś inny mógłby się znaleźć w kłopotliwej sytuacji, ale Chen urodził się tutaj. Wiedział, że najważniejszą sprawą było utrzy- manie właściwego kierunku, a ten wskazywała mu igła kom- pasu, który znajdował się w jego głowie. Mimo to czuł się skonsternowany. Zapach tego miejsca - ten sam, gdziekolwiek zeszło się pod Sieć - przypominał mu koszmar życia, jakiego doświadczył tu w dzieciństwie i młodo- ści. Idąc, rozglądał się wokół siebie, przerażony brudem i szpe- totą wszystkiego, co widział. Zdumiony tym, że wytrzymał tutaj tak długo. Za następnym skrzyżowaniem poszedł wzdłuż ściany z wy- ciągniętą ręką, wypatrując za narożnikiem korytarza z lewej. Liu Chang powiedział prawdę. Wkrótce zobaczył zielonego smoka wymalowanego na ścianie. Nie był to zwykły smok. Ten miał ludzką twarz - wychudzoną, ziemistą twarz Hung Mao, oczy intensywnie błękitne, usta o wąskich wargach, prawie drwiące... Jeśli Liu Chang nie okłamał go, Herrick powinien być w swojej pracowni. Jak wielu ludzi pod Siecią, należał do nocnych marków, wykorzystujących godziny, które wielkie Miasto znajdujące się ponad tym rynsztokiem przeznacza na odpoczynek. Tutaj nie obowiązywała godzina policyjna ani okresowe zaciemnienie. Tu zawsze panował zmierzch; jedne korytarze były oświetlone, w innych panowały ciemności. Za- leżało to od tego, czy szefowie lokalnych gangów prowadzili interesy z tymi na Górze, którzy kontrolowali takie pod- stawowe udogodnienia, jak oświetlenie, woda i kanalizacja. Ogarnęły go ponure myśli, które sprawiły, że poczuł się nieswojo - pracował dla Siedmiu, a to właśnie jego panowie pozwolili na istnienie tego piekła. Oni, którzy z racji tego, że przypadkiem urodził się tutaj, uczynili z niego kwai, nożow- nika do wynajęcia, zabójcę. Oni mieli bogactwo i władzę, które nozwoliłyby zmienić to podłe miejsce w nadające się do za- mieszkania dla tych, którzy pragnęliby tutaj żyć. A jednak nie uczynili nic. Dlaczego? Westchnął głęboko, gdyż znał od- powiedź. Bez nędzy panującej na Dnie nic nie funkcjonowało- by na Górze. To miejsce musiało istnieć, ten Dół, w którym nie istniało prawo. Po to, żeby utrzymać w szachu tych na Górze, by ukrócić ich ekscesy. Tak przynajmniej twierdzili rządzący. Odsunął od siebie gorzkie myśli. Robił to wszystko dla Axela, nie dla Siedmiu. I po to, by się sprawdzić, jak zawsze. Domysły Karra były właściwe. Jeśli Ebert płacił za rozpustę Axela, prawdopodobnie miał swój udział w zabójstwie dziew- czyny. Istniały sposoby na to, jak twierdził Karr, by sprawić, że człowiek będzie myślał, iż uczynił coś, czego w rzeczywis- tości nie zrobił, sposoby wszczepiania fałszywych wspomnień. Właśnie tutaj, pod Siecią, istniały miejsca, gdzie za od- powiednią cenę można było kupić takie zakazane nowinki technologiczne. Miejsca takie jak pracownia Herricka. Chen uśmiechnął się. Karr miał rację. Liu Chang powiedział wystarczająco dużo, ale Chen musiał mieć całkowitą pewność. Musiał zdobyć oczywisty dowód, by przekonać Axela, że ten nie miał nic wspólnego ze śmiercią dziewczyny, że nie popełnił tego morderstwa. Szybko i cicho przeszedł korytarzem pod drzwi obok na- malowanego na murze smoka. Zamontowana nad wejściem kamera kontrolna obróciła się natychmiast, kierując obiektyw na przybysza. Usłyszał ciche brzęczenie, a z głośnika obok kamery doszedł go głos o zniekształconym, mechanicznym brzmieniu: - Czego chcesz? Chen spojrzał w kierunku kamery i zrobił ręką znak, któ- rego nauczył go Liu Chang. Teraz nadeszła decydująca chwila. Jeśli Liu Chang okłamał go albo przekazał mu sygnał, który stanowił poufne ostrzeżenie dla Herricka... - Kto cię przysłał? - usłyszał po chwili. - Rajfur - powiedział. - Liu Chang. WiększoŚ(c)s.swoich interesów, niedozwolonych interesów, Herrick prowadził z Górą. Jego implanty można było wy- korzystać na wiele sposobów, ale przeważnie używano ich właśnie w taki sposób, jak w wypadku Haavikko - by doprowadzić człowieka do tego, by uwierzył, że uczynił coś złego, czego w rzeczywistości wcale nie zrobił. W tych czasach był to doskonały sposób, by uzależnić kogoś od siebie. Wspa- niałe narzędzie szantażu. Chen opuścił wzrok, by zamaskować wewnętrzny gniew. Zastanawiał się, jak wielu niewinnych ludzi umarło albo straciło wszystko z przyczyny technologicznego czarnoksięstwa Herricka. - Jak się nazywasz? - Tong Chou. - Użył pseudonimu, jakim się posługiwał na plantacjach, wiedząc doskonale, że jeśli ludzie Herricka sprawdzą informacje w komputerze, znajdą pod tym nazwis- kiem jego fotografię. Prawdopodobnie zrobili to, gdyż upły- nęło trochę czasu, zanim drzwi otworzyły się z sykiem. Za drzwiami, w holu oczekiwał go mały człowiek, Han. - Niech pan wejdzie do środka, Shih Tong. Przepraszam, ale musimy zachować szczególną ostrożność wobec ludzi, z którymi prowadzimy interesy. Jestem Ling Hen, asystent Shih Herricka. - Uśmiechnął się i ukłonił lekko. - Wybaczy pan, ale muszę poprosić o pozostawienie broni tutaj, w biurze. - Oczywiście - powiedział Chen. Z kieszeni kurtki wyjął olbrzymi pistolet i podał mu go. - Przeszukasz mnie? Lin Hen wahał się przez chwilę, lecz w końcu pokręcił głową. - To nie będzie konieczne. Jednakże jest jeszcze jedna rzecz. Chen zrozumiał. Karr uprzedził go. Wyjął z kieszeni trzy żetony po dziesięć tysięcy juanów i wręczył je temu człowie- kowi. Ling uśmiechnął się, ale pokręcił głową. - Nie, Shih Tong. Zatrzymaj je jeszcze przez chwilę. Po prostu chciałem się upewnić, czy zrozumiałeś, jakie obowią- zują tutaj zasady. Liu Chang opisał ci wszystko, jak widzę. Nie udzielamy kredytów. Bierzemy opłatę z góry, ale prze- prowadzamy sprawy szybko. Gwarantujemy, że implant, po dostarczeniu szczegółowego opisu, będzie gotowy po trzech dniach od zamówienia. - Trzy dni?! - wykrzyknął Chen. - Miałem nadzieję... Ling opuścił lekko głowę. - Cóż... Chodźmy! Porozmawiamy o tym. Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia, nieprawdaż Shih Tong? Chen odwzajemnił ukłon i poszedł za nim korytarzem do stępnych drzwi. Strażnik odsunął się, przepuszczając ich. nrzwi otworzyły się z sykiem. To wszystko było bardzo mądrze obmyślone. Herrick do- łożył wszelkich starań, by mieć pewność, że jest bezpieczny. Chen spodziewał się tego. To był świat, w którym ludzie podrzynali sobie gardła z najbłahszego powodu. Weszli do chłodnego, pogrążonego w półmroku gabinetu. Rozlegał się tu jedynie szum wentylatorów pod sufitem. Po zaduchu korytarzy odetchnął z zadowoleniem czystym, chłod- nym powietrzem. Rozejrzał się wokół siebie. Wszystkie ściany olbrzymiej, sześciokątnej sali wypełniały ekrany monitorów, które rozbłyskiwały pastelowymi barwami, przekazując tysiące różnych obrazów. Wpatrywał się w te, które były najbliżej, próbując wyłowić jakiś sens ze skomplikowanych łańcuchów. Mimo że zrobiło to na nim wrażenie, wzruszył ramionami. To był obcy język, choć uświadomił sobie, że te wiązania i łańcuchy mają coś wspólnego ze skomplikowaną chemią ludzkiego ciała. Spojrzał na główny pulpit, przy którym siedział wysoki mężczyzna o kanciastej sylwetce. Zupełnie nieruchomy i sku- piony, pochylał się nad jedną z tablic kontrolnych. Kulista osłona sprawiała wrażenie, że ma groteskowo olbrzymią głowę. Ling zwrócił się do Chena ściszonym głosem: - Niech pan zaczeka, Shih Tong. Mój pan właśnie kończy. Za moment wysłucha pana. Tymczasem niech pan spocznie... Chen uśmiechnął się, ale nie zrobił najmniejszego ruchu, by usiąść. Ling Hen podszedł do człowieka przy pulpicie kont- rolnym. O ile Karr się nie mylił, Herrick zatrzymywał kopie wszystkich swoich prac - na wszelki wypadek. Ale gdzie je przechowywał? I gdzie znajdował się pokój strażników? Czy Herrick wzywa ich osobiście? Zamyślił się. Musiał znaleźć odpowiedź na tyle pytań, ale zaangażował w tę sprawę swój honor. Nie mogła zawieść go odwaga. Podniósł wzrok i zobaczył, że Herrick zdjął osłonę i przy- gląda mu się z zaciekawieniem. W świetle ekranów jego twarz wydawała się wymizerowana i bardziej koścista niż na smo- czym portrecie przy wejściu. - Shih Tong... - powiedział Herrick, podchodząc do gościa. Jego mocny, dźwięczny głos zaskoczył Chena. Spodziewał się, że ta kreatura będzie wydawać piskliwe, lepkie jak paję- czyna dźwięki i że równie zdradliwy będzie uścisk jej dłoni. Tymczasem okazało się, że Herrick powitał go serdecznie, a jego smukła, zręczna ręka przypominała, choć była nieco większa, dłoń nieżyjącego towarzysza Jyana. Oderwał oczy od rąk Herricka, napotykając jego spojrzenie. Uśmiechnął się do swych wspomnień. - O co chodzi? - zapytał Herrick, a w jego jastrzębich oczach pojawił się błysk rozbawienia. - Twoja ręka przypomina mi rękę mojego przyjaciela - wyjaśnił Chen. Herrick wzruszył lekko ramonami. - Rozumiem. - Rozejrzał się wokół siebie, wskazując na sieć monitorów i urządzeń. - Cóż, masz dla mnie pracę, Shih Tong. Czy wiesz, że wysoko wyceniam swoją robotę? - Tak... Kilka miesięcy temu mój przyjaciel skorzystał z twoich usług, Shih Herrick. To była raczej prosta rzecz. Chcę czegoś podobnego. Herrick popatrzył na gościa, po czym spuścił wzrok. - Prosta rzecz? - Roześmiał się. - To, czego się pode- jmuję, nigdy nie bywa proste, Shih Tong. Dlatego cenię się tak wysoko. To, co robię, jest dziełem sztuki. Zaledwie kilku ludzi to potrafi, rozumiesz. Oni jednak nie mają talentu ani technicznych zdolności. Dlatego wszyscy przychodzą do mnie, podobnie jak ty, Shih Tong. - Obrzucił Chena zimnym, surowym spojrzeniem. - Więc nie obrażaj mnie, kolego! - Wybacz mi, Shih Herrick - powiedział szybko Chen i ukłonił się. - Nie miałem takiego zamiaru. Cóż, po prostu słyszałem... - Co słyszałeś? - Gospodarz wpatrywał się weń znudzony. - Że potrafisz czynić cuda! Herrick uśmiechnął się. - Otóż to, Shih Tong. Nawet to, co nazywasz "prostą rzeczą", przekracza możliwości większości ludzi. - Pociągnął nosem i skinął głową. - W porządku. Więc powiedz mi, co twój przyjaciel zlecił mi do wykonania, a ja zdecyduję, czy mogę zrobić "coś podobnego". Chen uśmiechnął się w duchu. Tak, ocenił już Herricka. Odkrył jego słabe miejsce -- Herrick był próżny, nadmiernie dumny ze swych zdolności. Chen mógł zagrać na jego próż- ności i sprawić, by mówił. - Mój przyjaciel miał zatarg z pewnym żołnierzem, mło- dym porucznikiem, który przysporzył mu wiele przykrości. Tak więc, aby go uciszyć, zgłosił się do ciebie, Shih Herrick, z prośbą, żebyś wykonał implant, dzięki któremu ów żołnierz byłby przeświadczony, że popełnił morderstwo na młodej dziewczynie Hung Mao. Herrick przytaknął. - Tak, oczywiście. Pamiętam to. Morderstwo w burdelu, prawda? Tak, teraz rozumiem związek. Liu Chang. To on przedstawił mi tego człowieka, prawda? Chen poczuł, że staje wreszcie na pewnym gruncie. Więc to nie Liu Chang przybył tu w tej sprawie. On po prostu polecił kogoś. Dlaczego nic o tym nie powiedział? - Więc to kapitan Auden jest twoim dobrym przyjacielem, Shih Tong? - powiedział Herrick. Auden? Chen się zawahał, lecz skinął głową. - Już od dziesięciu lat. Uśmiech Herricka przemienił się w grymas niesmaku. - Jakie to dziwne! Odniosłem wrażenie, że on nie znosi Han. Wciąż... - Czy mógłbym zobaczyć tamten implant? Mówił mi o nim, ale... cóż, chciałbym się przekonać, czy naprawdę o to mi chodzi. Herrick skrzywił się. - To raczej niemożliwe, Shih Tong. Zwykle zachowuję dyskrecję wobec moich klientów, rozumie pan? Gdyby kapitan Auden dowiedział się, że pokazałem komuś implant, który wykonałem na jego zamówienie, mógłby wpaść w gniew i... - Oczywiście! - Chen domyślił się natychmiast, czego oczekuje Herrick. Wyjął z kieszeni jeden z żetonów kredyto- wych o wartości dziesięciu tysięcy juanów. - Czy to będzie stanowiło wystarczającą gwarancję mojego milczenia, Shih Herrick? Herrick wziął żeton i przyjrzał mu się pod światło, spraw- dzając czy nie jest fałszywy. Odwrócił się do Chena z uśmie- chem. - Myślę, że to powinno wystarczyć, Shih Tong. Zaraz poszukam mojej kopii implanta. Wrócił do głównego pulpitu i pochylił się nad klawiaturą. Po chwili podniósł się, trzymając delikatnie w palcach prze- jrzystą płytkę. - Czy to jest to? - zapytał Chen. Herrick skinął głową. - To kopia analogowa, element wizualny. Sam implant jest bardziej skomplikowany. - Roześmiał się zimno, przeszedł obok Chena i wsunął płytkę w otwór pod jednym z monito- rów. - Gdyby to było takie proste, nie kosztowałoby tyle, prawda? Chen wzruszył ramionami i spojrzał na ekran, który roz- jaśnił się nagle. - Nie-ciągnął Herrick - to nie jest takie proste, jak się na pozór wydaje. To prawdziwa sztuka. Trzeba stworzyć od podstaw całą sytuację i przekazać ofierze "uczucie", że to właśnie ona popełniła czyn, cokolwiek by to było. Zapach, smak i dotyk, strach i nienawiść, a także czystą rozkosz, jaką odczuwa przestępca, robiąc coś zakazanego. - Roześmiał się znowu, spoglądając na Chena z niezdrowym błyskiem w oczach. - Właśnie to naprawdęmnie fascynuje i sprawia, że zajmuję się tym wszystkim. Wcale nie pieniądze, ale wyzwanie, które podejmuję z losem, umieszczając fałszywe doświadczenie w ludzkiej psychi- ce. Na przykład ten Haavikko. Zmateriału, którymi przekaza- no, bardzo łatwo było skonstruować implant, w którym połączy- łem poczucie winy i jego skłonność do samoponiżenia. Bez trudu udało mi się go przekonać o jego bezwartościowości i sprawić, by uwierzył, iż jest zdolny do takiego czynu. To również stanowi wartość mojej sztuki, gdyż niełatwo spowodować, by takie nienormalne zachowanie ofiara uznała za prawdopodobne. Chen wzdrygnął się. Herrick mówił tak, jakby nie zdawał sobie sprawy, ile zła wyrządził. Dla niego było to tylko prze- możne wyzwanie dla jego spaczonego geniuszu. Nie żywił żadnych uczuć wobec ludzi, których życie zniszczył. Nędza i cierpienie, których był sprawcą, stanowiły dla niego miarę jego sukcesu. Tak przejawia się zło, prawdziwe zło. Chen z trudem zwalczył pokusę, by pochwycić Herricka za gardło i zadławić tego nędznika na śmierć. Najpierw jednak musiał zdobyć kopię i wydostać się stąd. Na ekranie pojawił się mrożący krew w żyłach obraz nagiej dziewczyny z twarzą wykrzywioną z przerażenia. - Jednego nie rozumiem, Shih Herrick. Mój przyjaciel powiedział mi, że Haavikko wypił jakąś miksturę, jakiś nar- kotyk, ale w jaki sposób umieszczono implant w jego głowie? On jest tylko młodym oficerem, więc nie ma elektrody w móz- gu. Jak zatem wszczepiono implant? Herrick roześmiał się. - Myślisz tak naiwnie, Shih Tong. Implant nie istnieje w sensie fizycznym, przynajmniej nie tak, jak to sobie wyob- rażasz. To nie jest płytka, ale po prostu zbiornik informacji: długotrwały, rozłożony w czasie zapis informacji. Implant to wysoce skomplikowany narkotyk złożony z całej serii chemi- kaliów o różnym czasie działania, zaprojektowany tak, by pobudzić szczególne synapsy w samym mózgu i wykreować, jeśli można to tak nazwać, fałszywy pejzaż doświadczenia. Ożywiony pejzaż emocjonalny uzupełniony o ustaloną z góry sekwencję zdarzeń. Chen pokręcił głową. - Nie rozumiem. W jaki sposób? Herrick zdawał się wpatrywać w coś niewidocznego. - Aby to pojąć, musisz zrozumieć, jak funkcjonuje mózg. W rzeczywistości to tylko skomplikowany systemjreakcji che- micznych i elektrycznych. Na tym właśnie polega całe do- świadczenie. Doznanie jest odbierane przez zakończenia ner- wów i przekładane na' reakcje chemiczne i elektryczne. To, co stworzyłem, jest snem, ale snem bardziej prawdziwym i bar- dziej żywym niż rzeczywistość! Chen wpatrywał się w Herricka jak skamieniały, przerażony nagle potęgą tego człowieka. Spojrzał znowu na ekran. Nie mógł patrzeć na zabitą dziewczynę. Wyciągnął rękę i wyłączył monitor, po czym wsunął płytkę do kieszeni. Herrick ruszył natychmiast ku niemu. - Co za pieprzony...? Chen pochwycił go za szyję, wyciągnął nóż zza cholewy i przyłożył ostrze do jego gardła. - Usłyszałem już dosyć, Shih Herrick. O wiele więcej niż pragnąłem, jeśli chcesz wiedzieć. Teraz już mam to, po co przyszedłem, więc pójdę sobie. Herrick kipiał z wściekłości. - Nie wyjdziesz stąd. Mam tutaj tuzin strażników... Chen przesunął szybko ostrzem noża, przecinając skórę pod jego podbródkiem. Herrick wrzasnął przeraźliwie i próbował się wyrwać, ale Chen mocniej ścisnął go za gardło. - Lepiej zrób to, co mówię, Shih Herrick, i pozwól mi stąd wyjść. W przeciwnym razie będziesz martwy. Zrobisz jeszcze jeden cholerny ruch, a wbiję nóż w twoje zasrane gardło! Herrick rozglądał się rozpaczliwie po pokoju. Nie miał wyjścia. Spojrzał znowu na Chena. - W porządku, ale musisz mi pozwolić, abym wydał moim ludziom odpowiednie instrukcje. Chen roześmiał się. - Po prostu powiedz im, by otworzyli drzwi i zeszli mi z drogi. - Podniósł głos, wpatrując się w jedną z kamer systemu bezpieczeństwa: - Czy słyszysz mnie, Shih Ling? Jeśli chcesz jeszcze zobaczyć swojego szefa, zrób, co mówię. I bez żadnych sztuczek! Jeden fałszywy ruch i twój szef będzie martwy. A co wtedy zrobisz? Zostaniesz posłańcem jednego z szefów gangu i zginiesz marnie, zanim minie rok. Czekał, wypatrując na ścianach jakichś zmyślnych urzą- dzeń. Po chwili drzwi w głębi sali rozsunęły się z sykiem. Przycisnął mocniej ostrze noża do gardła Herricka. - Powiedz im, że chcę wyjść tą samą drogą, którą tu wszedłem, Shih Herrick! Zrób to szybko, w przeciwnym razie będziesz martwy! Herrick przełknął ślinę i skinął lekko głową. - Zróbcie, jak mówi! Przesunęli się powoli na korytarz. Chen rozglądał się wokół siebie, gotów w każdej chwili wbić nóż w gardło swego za- kładnika. - Dla kogo pracujesz? - zapytał Herrick. Chen roześmiał się. - Dlaczego miałbym dla kogoś pracować? - Wobec tego nie rozumiem... Nie, pomyślał Chen. Ty nie mógłbyś tego zrozumieć. Podeszli do drugich drzwi, które otworzyły się z sykiem. Za nimi stało czterech strażników z wyciągniętymi nożami. - Ani kroku dalej! - powiedział Ling, wychodząc zza ich pleców. Chen spojrzał mu w oczy, zaciskając mocniej rękę na gardle Herricka. - Nie słyszałeś mnie, Ling? Czy chcesz, żeby twój pan zginął? Ling uśmiechnął się. -- Nie zabijesz go, Tong! Nie zrobisz tego, gdyż nie wy- jdziesz stąd bez niego. Chen odwzajemnił okrutny uśmiech Linga i przyciągnął Herricka do siebie, napinając rękę, w której trzymał nóż. - To za mojego przyjaciela Axela i za wszystkich innych, których życie zniszczyłeś, - Usłyszał krzyk i ujrzał, jak krew odpłynęła z twarzy Linga. Potem puścił ciało, które osunęło się na ziemię, - A teraz - powiedział, gotując się do skoku z nożem w ręku - spróbuj, Shih Ling! Zobaczymy, co zdziałasz prze- ciwko kwai\ ROZDZIAŁ 10 Wyspa Jelka wychyliła się przez burtę łodzi, napinając pas bez- pieczeństwa. Obserwowała unoszące się i opadające fale, z którymi walczył ich mały stateczek. Pokład trząsł się pod nią, wiatr targał jej włosami, zapierając oddech, a zimne słone bryzgi rozpryskiwały się na twarzy. Morze było wzburzone i miało odcień szklistej zieleni, z któ- rej wyrastały spienione grzywacze fal. Zanurzyła rękę w lo- dowatej wodzie i włożyła palce do ust. Były tak skostniałe z zimna, że jej wargi prawie zdrętwiały, ale poczuła w ustach mocny słony smak. Dziki, odwieczny smak morskiej soli. Odwróciła się w kierunku lądu. Z wody wystrzeliwały szare jak popiół iglice skalne, które wyglądały jak zatopione kości olbrzymów. Za nimi leżało Miasto. Jego wysokie, gładkie, podobne do skały mury połyskiwały w porannym słońcu, ciągnąc się wstęgą bieli z północy na południe. Jelka odwróciła się nagle od lądu, który pozostawili za sobą, uświadamiając sobie kołysanie łodzi, trzeszczenie i pojękiwanie drewna, świst wiatru zagłuszający warkot silnika łodzi - głuche drżenie, które wibrowało jej w kościach - i jednostajne uderzenia wody rozbijającej się o burtę łodzi. Spojrzała w górę na bezkresne niebo. Wielkie skłębione chmury płynęły wolno nad jej głową. Ich biel podkreślała gra słonecznych refleksów i cieni. Przeniosła wzrok na wzburzone morze. Nie miało kresu. Jego powierzchnia migotała czaro- dziejskim światłem. Nad łodzią krążyły mewy i rybitwy, na- wołując się jak cierpiące dusze. Roześmiała się pierwszy raz od wielu tygodni i wychyliła się z łodzi, przez rozpyloną w słońcu wodę próbując wypatrzyć wyspę. Z początku niczego nie widziała. Morze wydawało się względ- nie płaskie mimo sztormowych fal. Nagle zobaczyła wysepkę, na razie maleńką i niewyraźną, zielonoszary kształt stopiony z otaczającym go morzem, który - jak się jej wydawało - zalewały fale. Potem, z wolna, wysepka zaczęła wyrastać z morza, jakby wychodząc na jej spotkanie. Coraz wyraźniej- sza, coraz bardziej kusząca. Wkrótce stały się widoczne bazal- towe skały i rozkołysane fale uderzające o jej brzegi. Jelka spojrzała na ojca. Siedział w łodzi sztywno, z rękami skulonymi i naprężonymi mięśniami karku. Jednak na jego twarzy malowało się senne rozmarzenie. Patrzył w kierunku wyspy pogrążony w myślach. Jelka odwróciła wzrok, wiedząc, że myśli o jej matce. Kiedy łódź podpływała wolno do mola, Jelka spojrzała z ciekawością na ląd rozciągający się wokół portu. Nabrzeże otaczały stare kamienne domy, niskie szarozielone budynki o dachach pokrytych jasnoczerwoną dachówką. Z prawej strony mola wystrzeliwała pośród innych białych skał wysoka kamienna iglica. Dziewczyna omiotła spojrzeniem plażę, dziw- ne kształty domów i stok wzgórza. Strome zbocze porastały wysokie sosny, odsłaniające tu i ówdzie olbrzymie stalowo- szare odkrywki skalne. Jelka zadrżała uderzona pięknem i dzi- kością tego krajobrazu. To wszystko było tak surowe, tak pierwotne. Nie wyobrażała sobie nawet, że w Chung Kuo może istnieć taki zakątek. Poczuła, że gdzieś na dnie jej duszy budzi się głębokie przeświadczenie, iż kiedyś była już tutaj, oddychała tym czys- tym, ostrym powietrzem. Mocny zapach sosen zmieszany z wonią słonej wody, skóry i oleju silnikowego wypełnił jej zmysły, łącząc się w jedną swoistą woń - zapach tej wyspy. Ojciec pomógł jej wysiąść z łodzi na kamienne molo. Od- wróciła się, spoglądając na wzburzone wody otaczające stały ląd, z którego przybyli. Lodowe brzegi kontynentu z tej odległości nie wywarły już na niej takiego wrażenia. To był zupełnie inny świat niż ta wyspa. Nad ich głowami rozbrzmiewały krzyki ptaków morskich. Śledziła przez chwilę ich lot. Po czym spojrzała na potężną falę, która rozbiła się na plaży i cofnęła, zabierając ze sobą kamyki. - No cóż... - powiedział cicho jej ojciec. -- Jesteśmy na miejscu. Jak ci się tutaj podoba? Zadrżała. Czuła się tak, jakby powróciła do domu. Przyjrzała się domom na wybrzeżu. Jej spojrzenie przesu- wało się od jednego do drugiego. Szukała znaków życia. - W którym zamieszkamy? - zapytała, spoglądając na ojca. Roześmiał się. - Och, w żadnym z nich! - Odwrócił się i wydał polecenia ludziom w łodzi. Potem spojrzał na córkę. - Chodźmy! Pokażę ci nasz dom. Gdy płyty nabrzeża skończyły się, skręcili w lewo na stary zapiaszczony trakt, który wiódł wśród drzew, z dala od do- mów i wody. Szlak doprowadził ich na szeroki występ skalny, z którego przez lukę w parawanie z drzew widać było morze. - Ostrożnie! - przestrzegł ojciec, ściskając ją mocniej za rękę, gdy podeszła bliżej do krawędzi. - Tu może być ślisko. Wtem oniemiała z zachwytu. W dole znajdowała się mała zatoka otoczona z trzech stron zwartą ścianą sosen, w której był niewielki wyłom. Na wprost niej wyrastała z wody wielka skała, a na jej wierzchołku stał dom z tego samego budulca, czego w pierwszej chwili nie zauważyła. Olbrzymie ściany z twardego kamienia, zwień- czone wieżyczkami i blankami jak bajkowy zamek, wznosiły się wprost ze skały. Dom pokryty był spadzistym dachem, porośniętym ciemnozielonym mchem. W miejscu, gdzie morze otaczało dom z trzech stron, wystrzeliwała w górę dwupięt- rowa wieża zakończona połyskującą w słońcu iglicą. Jelka z rozchylonymi ustami spojrzała na ojca. - Myślałam, że to jest dom. Roześmiał się. - Tak, to dom. Należał do mojego wielkiego dziadka. A przedtem do jego dziadka. Należy do naszej rodziny od dziewięciu pokoleń. Zmrużyła oczy, nie rozumiejąc. - Chcesz powiedzieć, że to jest nasz dom? - Był kiedyś naszym domem i wciąż w pewnej mierze należy do nas. Jednak od Li Shai Tunga zależy, czy możemy w nim zamieszkać. - To wydaje mi się niesprawiedliwe. Spojrzał na nią zdziwiony. - Nie, to sprawiedliwe. Tak właśnie musi być. -Wieśniacy powinni uprawiać ziemię i zyc na zewnątrz, poza granicami Miasta. A Siedmiu potrzebuje posiadłości ziemskich, gdyż niesie ciężkie brzemię władzy. Nie wystarcza jednak ziemi dla tych wszystkich, którzy chcieliby żyć na zewnątrz, więc Li Shai Tung sprawuje pieczę nad naszymi dawnymi włościami, by nie wywoływać niechęci tych, którzy nie posiadają niczego. Rozumiesz? - Czy ba tak, ale skoro to jest nasz dom... Pokręcił stanowczo głową. - Nie. Świat jest za mały na takie luksusy. To i tak zbyt mała cena za pokój i stabilizację. Wciąż się wspinali. Tolonen odwrócił się w pewnej chwili, wskazując w dół. - Musimy zejść tędy, po tych schodach wyciętych w skale. Schody są zdradliwe, więc będzie lepiej, jeśli podam ci rękę. Zgodziła się, by pomógł jej zejść. Było tu chłodniej, panował cień. Ziemia była bardziej skalista, długie proste pnie drzew nie stały już tak gęsto. - Tutaj. - Wskazał ręką. Spojrzała. Za drzewami w odległości około pięćdziesięciu ch'i wznosił się szary kamienny mur. Stąd, gdzie stali, trudno było zawyrokować, jaki był wysoki, ale wydawał się masyw- ny - dwakroć potężniejszy niż barczysta sylwetka jej ojca. Z lewej strony rozciągał się aż po urwisty klif, z prawej ginął pośród drzew. W głębi znajdowała się szeroka brama obrze- żona filarami, a za nią wieża, cicha i majestatyczna w świetle porannego słońca. Odwróciła się i zobaczyła, że ojciec patrzy na dom, a na jego nieobecnej twarzy błąka się zagadkowy uśmiech. Po chwili spojrzał na nią. - Kalevala - powiedział łagodnie. - Jesteśmy w domu, Jelka. W domu. * * * -- Czy wiesz, za czym tęsknię najbardziej? T'ai Cho podniósł oczy. W drzwiach stał Kim. Patrzył w przestrzeń. T'ai Cho uśmiechnął się. - Za czym? - Za basenem. Najlepiej rozmyśla mi się w basenie. Tai Cho roześmiał się. - Czy nie możemy jakoś tego zorganizować? Kim poruszył lekko głową, wskazując na kamerę. - Tylko Shih Spatz mógłby zrobić coś w tej sprawie... Tai Cho popatrzył uważnie na Kima, po czym powrócił do rozpakowywania swych bagaży. - Wyłożę to w pisemnej prośbie - powiedział, wyjmując ostatnie rzeczy z torby i wsuwając je pod rozkładane łóżko. - W najgorszym razie się nie zgodzi... - Uśmiechnął się do Kima. - Jak się mają twoje sprawy? Czy praca jest inte- resująca? Kim uniknął jego wzroku. - Nie - odparł cicho. Tai Cho wyprostował się zdumiony. - Naprawdę? Jak mi się zdawało, powiedziałeś, że te badania stanowią dla ciebie prawdziwe wyzwanie. - Tak, ale Spatz nie dopuszcza mnie do niczego. Tai Cho zesztywniał. - Jemu nie wolno tak postępować! Nie pozwolę na to, Kim. Skontaktuję się z księciem. Kim pokręcił głową. - Nie, nie chcę biegać do księcia ze skargą za każdym razem, gdy mam jakiś problem. Tai Cho rozgniewał się. - Ależ musisz to zrobić! Książę odwoła Spatza. On... Kim wciąż kręcił głową. - Czy nie rozumiesz, Tai Cho? Myślisz zapewne, że cho- dzi tutaj tylko o zwykłe badania naukowe, prawda? Tak nie jest. Zrozumiałem to od razu. To sprawa polityczna, a na dodatek bardzo drażliwa. Wszyscy ludzie, których zaangażo- wano do Projektu Kontroli Myśli, mają coś na sumieniu; najczęściej chodzi o to, że podczas wojny opowiedzieli się po złej stronie i nie mieli żadnego wyboru, po prostu musieli się zgodzić na udział w tych badaniach. Właściwie dotyczy to wszystkich oprócz Spatza, ale on nie jest prawdziwym nauko- wcem. Nie aż tak dobrym, by uczestniczyć w projekcie tak delikatnej natury. Nie, on jest tutaj po to, by utrzymać całą sprawę w tajemnicy. - Ale to jest oburzające! - Nie, wcale nie. Domyślam się, że ktoś pragnie, aby ten projekt się nie powiódł. Dlatego właśnie na administratora wyznaczono Spatza, a Tolonen został dyrektorem. - A ty zgadzasz się z tym? - To nie zależy ode mnie, Tai Cho. Nie mam wyboru w tej sprawie. Robię, co mi kazano. Zawsze tak robiłem. Ale to jest w porządku. Możemy robić tu wiele rzeczy. Wszystko, czego żądają od nas, sprowadza się do tego, byśmy nie wpro- wadzali zamieszania. Tai Cho zmrużył oczy. - Nieróbstwo? To niepodobne do ciebie, Kim. Kim spuścił wzrok. - Być może w przeszłości byłem inny... - Podniósł swe ciemne oczy na Tai Cho. - Jednak pięć lat socjalizacji zrobiło swoje. Wszystko ma swoją cenę, więc musiałem zgodzić się na te lata brutalnego uwarunkowania, by zachować życie. Ale następnym razem nie będą się ze mną cackać. Po prostu skreślą mnie jako nieudaną inwestycję, nieściągalny dług. - Roześmiał się gorzko. - Nie jestem nawet obywatelem. Żyję, ponieważ Li Yuan uznał, że mu się przydam. Słyszałeś, co powiedział, Tai Cho. Takie są fakty. Więc nie rób mi wy- kładów na temat mojego lenistwa. Życie płynie tu łatwo. Po co przysparzać sobie kłopotów? Tai Cho wpatrywał się w niego z otwartymi ustami, nie dowierzając temu, co słyszy. - Cóż, lepiej już idź - powiedział gwałtownie. - Mam coś do zrobienia. - Przykro mi, Tai Cho. Ja... Ale Tai Cho zajął się już swoimi sprawami i układał ubrania w szufladzie. - Więc zobaczymy się później? - zapytał Kim, ale Tai Cho nie dał żadnego znaku, że usłyszał. Kiedy wrócił do siebie, usiadł przy biurku, wczytując się w wiersz na ekranie, który napisał Hammond. Nie będzie mu łatwo przekonać Tai Cho, że porzucił swoje zainteresowania. Sprawiło mu ból, że pozbawił swojego opiekuna złudzeń, ale to było konieczne. Jeśli ma w ogóle funkcjonować w tej strukturze, musi rozproszyć wszystkie podejrzenia Spatza. A przecież nie było lepszego sposobu, by przekonać Spatza o swojej obojętności wobec projektu, niż manipulacja reakcjami człowieka prawdopodobnie mu najbliższego. Oburzenie T'ai Cho i jego rozczarowanie Kimem pozbawi Spatza czujności. * * * Mimo to sprawiło mu to ból. I zaskoczyło. Zaczął zapyty- wać siebie, czy po tym, co przeszedł w trakcie socjalizacji, pozostały w nim jakiekolwiek uczucia. Wspominał wszystkie spotkania z T'ai Cho. Tak, ten człowiek był dla niego dobry. Mimo to uprzednio nie czuł nic, w ogóle nic. Budził się w nocy, zmartwiony pustką, jaką czuje, wstrząśnięty tym, że wykorze- niono w nim zdolność do miłości, być może nawet dobro. Ten niespodziewany ból był więc znakiem nadziei, świadectwem zmiany, która zachodziła w nim pomimo brutalnej socjalizacji, której poddano go po zabraniu z Gliny. Westchnął, patrząc na wiersz na ekranie. W tym, co po- wiedział do T'ai Cho, było jednak trochę prawdy, a to pogar- szało jeszcze jego nastrój. Jeśli Spatz zostanie zwolniony, jego miejsce zajmie inny Spatz. Tak to już jest w życiu. Analizując rozmowę z T'ai Cho, spostrzegł, że choć wcale tego nie zamierzał, wyjawił jeszcze jedną prawdę - prawdę o sobie. Przez całe życie był od kogoś zależny, stanowił czyjąś własność, i to nie dlatego, że ceniono jego osobę, ale wyłącznie jego "talent". Wykorzystywano go, jakby był maszyną. I po- dobnie jak maszynę, gdy źle funkcjonował, można było go oddać do reperacji lub wyrzucić na złom. Roześmiał się cicho, nagle rozbawiony tą wizją. Tak, po- myślał, ale co różni mnie od maszyny? Jakie cechy? I czy to jest niedoskonałość, słabość czy raczej siła? Czy powinienem się do niej upodobnić czy też starać się odróżnić? Uzależnili go od siebie, odgrodzili od jego przeszłości. Nauczyli go nie ufać jego ciemnej osobowości - jednak to właśnie w niej biło źródło jego istnienia. Przeceniali świadomość - to był tylko procesor. Intuicja tkwiła znacznie głębiej, w nadświadomości, która rafinowała prawdziwą wiedzę. Uśmiechnął się w duchu, wiedząc, że nieustannie obserwują go i słuchają jego słów. Cóż, niech patrzą i słuchają! Reguły tej gry znał lepiej niż oni, o wiele lepiej... Pochylił się nad wierszem Hammonda. Dła obserwujących go oczu nic nie znaczył. Dla nich wy- dawał się pozbawioną znaczenia, skomplikowaną formułą che- miczną, matematycznym zapisem złożonego łańcucha mole- kuł, ale Kim umiał odczytać z każdego wzoru zaszyfrowane piktogramy w języku mandaryńskim. Uśmiechnął się w duchu, zastanawiając się, ile Spatz mógłby z tego zrozumieć. Oprócz zwykłego szyfru Kim wprowadził dodatkowe utrudnienie, uzgadniając z Hammondem, że do przekazu informacji z jego osobistego pliku zastosują kolejny kod. To również było zupeł- nie proste. Wystarczyło znać klucz i władać biegle językiem mandaryńskim. Sam wiersz był niezdarny, obrazy nieudolne, wtórne, a na dodatek niezrozumiałe. Hammond był naukowcem, a nie po- etą. Co prawda w trakcie studiów obowiązywały wykłady ze starożytnej poezji, jednak nie przywiązywano do nich szcze- gólnej uwagi. Dla Kima najważniejsze były informacje zaszyf- rowane w głównych obrazach. Trzy białe łabędzie mówiły 0 tym, że Spatz podzielił badania na trzy zespoły. Dalej, w każdej z trzech następnych linijek, Hammond opisał do- kładnie zakres badań każdego z trzech zespołów naukowych. To był zaledwie początek, nie więcej niż drobny kroczek, jednak świadczył on, że mogą korzystać z tego kanału infor- macyjnego. Kiedy Hammond uzyska zaufanie pozostałych naukowców, Kim będzie miał dostęp do samego źródła badań 1 oszacuje granice ich wynalazczości. Z tego, co już wiedzieli, zorientował się, że rozwiązano już najtrudniejszy problem. Kim obmyślił sposoby, dzięki którym mógł odpowiadać Hammondowi. Jego współkonspirator musiał tylko wcisnąć odpowiedni klawisz na klawiaturze swojego komputera, a wia- domość Kima automatycznie trafiała do jego osobistych pli- ków. Ta sama instrukcja blokowała klawiaturę Hammonda. Obojętne, jaki klawisz wcisnął Hammond, uruchamiał plik z odpowiedzią Kima, aż jego wiadomość została odebrana w całości. Tej sztuczki nauczył się podczas socjalizacji. Zabawiał się wówczas wprowadzaniem swoich informacji do plików w in- nych komputerach. I nikt nawet nie śnił, że to było możliwe. Zapisał szybko swoje pytania, zachowując prostotę pierwszej odpowiedzi i wzorując swój wiersz na jednym z utworów T'ao Ch'iena, poety z IV stulecia. Potem wpisał swój utwór na ekran w formie kolejnych wiązań molekuł. Zadowolony wy- stukał kod, by przekazać to wszystko do pliku w komputerze Hammonda. Wyłączył zestaw i wyciągnął się w fotelu, nagle zmęczony. Później, zupełnie nieoczekiwanie, zestaw włączył się i drukarka na brzegu biurka zaczęła trajkotać. Kim wstrzymał oddech, widząc, jak powoli wyłania się druk. Po chwili drukarka ucichła. Kim pochylił się i oderwał wydruk. Wiadomość była od Spatza, który informował Kima, że otrzymał zezwolenie na korzystanie z urządzeń rekreacyjnych lokalnych Sił Bezpieczeństwa. Przez chwilę przyglądał się wydrukowi, po czym się roze- śmiał. Basen! Będzie mógł korzystać z basenu! * * * Wuj Jon rozpalił ogień w wielkim kominku. Migotliwy blask płomieni wypełnił duży, wysoki pokój, sprawiając, że wydawał się tajemniczy i nierzeczywisty, jak gdyby w każdej chwili ściany miały się roztopić i wyparować. Ojciec Jelki siedział w wielkim fotelu przy oknie. Wpatrywał się w morze. Stojąc w drzwiach, przyglądała mu się przez chwilę, a potem znowu zapatrzyła się w ogień. Nigdy dotąd nie widziała tak pięknej sceny. Nawet nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek zobaczy coś tak urzekającego. Za okratowa- nymi oknami zapadał zmierzch, nad morzem gromadziły się ciemne chmury, ale tutaj, w środku, ogień wypełniał pokój ciepłym blaskiem. Jelka uklęknęła przy ogniu, wyciągając ręce ku płomieniom. Zadrżała nagle, nie z zimna, ale dlatego, że odniosła wrażenie, jakby kiedyś już uczyniła ten gest - w innym, poprzednim życiu. - Bądź ostrożna - ospale przestrzegł ją ojciec. - Ogień jest gorący, o wiele gorętszy niż myślisz. Klęczała w półcieniu, zahipnotyzowana migotliwym blas- kiem buzującego ognia, ciepłem, które buchało od niego i tańczącymi płomieniami. Spojrzała na ojca. Jego twarz zmieniła się w świetle ognia w czerwonozłotą maskę, a oczy iskrzyły się jak żywe klejnoty. Z jakiegoś powodu poruszyło ją to głęboko. Po plecach przebiegł jej dreszcz. W tym momen- cie jej miłość do niego stała się czymś konkretnym. Mogła dotknąć jej i powąchać, mogła poczuć jej strukturę. Rozejrzała się wokół siebie. Ściany w pokoju były zasłonięte półkami z książkami - prawdziwymi książkami, jakie widzia- ła kiedyś w muzeum, oprawionymi w skórę. Odwróciła się, słysząc skrzypienie drzwi i spojrzała z uśmiechem na wuja. Za nim weszła ciotka, niosąc tacę z napojami. - Co to za książki? Zauważyła, że wuj spojrzał na ojca, zanim odpowiedział na jej pytanie, jak gdyby zwracał się o pozwolenie. - To stare księgi. Książki historyczne i mity. - Mity? Ciotka Helga popatrzyła na nią z dziwnym wyrazem w oczach, lecz zaraz opuściła wzrok na tacę z napojami. Wuj Jon znów spojrzał niepewnie na swego brata. - To opowieści, Jelka. Stare legendy, które powstały na długo przed Miastem. Zamierzał powiedzieć więcej, ale przerwał mu ojciec Jelki. - Te księgi należą tylko do tego miejsca. Nie wolno ci niczego stąd zabrać, rozumiesz, moje dziecko? Nie wolno ci nawet wspominać o nich. Nikomu! - Dlaczego? - Spojrzała nań pytająco. - Ukontentuj się tym, że są tutaj. Spojrzała na ojca. Jego głos brzmiał ostro, niemal gniewnie, ale w jego oczach odkryła zakłopotanie. Przez chwilę unikał jej wzroku, lecz w końcu spojrzał na nią, ustępując. - Możesz zaglądać do nich, kiedy zechcesz. Ale tylko tutaj. Nie zapomnij, że te rzeczy są zakazane w Mieście. Gdyby się ktoś o tym dowiedział... Spochmurniała. Zakazane? Dlaczego są zakazane? Przecież to tylko opowieści... - Jelka? Podniosła oczy, po czym szybko wzięła szklankę, którą podała jej ciotka Helga. - Dziękuję... Zamilkła, lecz po chwili zwróciła się do wuja. - Tato powiedział, że to miejsce nosi nazwę Kalevala. Dlaczego je tak nazwano? Jon roześmiał się i odebrał szklankę z rąk żony. Podszedł bliżej i usiadł w fotelu obok Jelki. Spojrzał na swego brata, potem znowu na bratanicę. - No cóż, posłuchaj zatem... Słuchała w skupieniu, oczarowana przepiękną opowieścią z odległej przeszłości o krainie herosów i ludzi z jej rasy, którzy żyli niegdyś na tych ziemiach. Słuchała o niezwykłych czasach, kiedy Han nie zbudowali jeszcze swojego wielkiego Miasta i nieprzebyte lasy porastały cały kraj, a ludzi było tak niewielu. Poczuła tchnienie wolności płynące z tej odległej przeszłości - ze świata o wiele większego niż ten, który znała. Z ogromnego, pozbawionego granic świata, zagubionego we mgle i zbudowanego w nicości - z Kalevali, kraju herosów. Wuj Jon skończył opowieść. Jelka siedziała zadumana. Jej szklanka pozostała nietknięta. - I cóż? - zagadnął ojciec w ciszy, którą zakłócał tylko trzask ognia w kominku. - Czy rozumiesz teraz, dlaczego te księgi są dzisiaj zakazane? Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, jakie mogłyby wywołać poruszenie, gdyby były wszystkim znane? Patrzyła na niego, nie poznając go przez moment. Wizja przeszłości pochłonęła ją całkowicie, sprawiła, że oderwała się od rzeczywistości. Opuściła oczy i skinęła głową. - Tak. Myślę, że tak. A jednak... Ojciec uśmiechnął się do niej smutnie. - Wiem. Ja również czuję to samo, moja miła. Odzywają się w nas echa przeszłości, ale przecież żyjemy dzisiaj i nie możemy do niej powrócić. To nowa era, w której nie ma miejsca dla herosów. Czasy Kalevali odeszły bezpowrotnie. Nie możemy jej przywrócić. Zadrżała. Nie, chciała zaprzeczyć, Kalevala wciąż żyje w nas, w tej części naszej duszy, która marzy i szuka speł- nienia. A jednak ojciec miał rację. Tylko to pozostało. Słabe, smutne echo potężniejszego, bardziej heroicznego wieku. Tyl- ko nikłe echo. A kiedy i ono przeminie... Przymknęła oczy owładnięta nagłym uczuciem żalu, utraty czegoś, czego nigdy nie zaznała, lecz co stanowiło cząstkę jej duszy. Czuła to całą sobą, całym swoim ciałem - w ścięgnach, kościach i we krwi. - Jelka? Podniosła oczy. Jej wuj stał przy półce z książkami, sku- piony i pełen smutku. Ból w jego oczach odzwierciedlał jej własny. - To jest właśnie "Kalevala"... Czy chciałabyś ją prze- czytać? Podał bratanicy jeden z grubych, oprawionych w skórę woluminów. Jelka przyglądała się przez moment wujowi, po czym wzięła do ręki opasły tom. Przez chwilę wpatrywała się w księgę, zdziwiona przesuwając palcem po wytłaczanych literach na okładce. - Czy mogę? - zwróciła się do ojca. - Oczywiście. Pamiętaj jednak o tym, co powiedziałem. Ta księga należy do tego miejsca. Do żadnego innego. Jelka skinęła głową i otworzyła książkę na stronie tytu- łowej. - Nie myślałam... - zaczęła i roześmiała się. - O czym to nie myślałaś? - zapytał wuj Jon, który stanął obok bratanicy. - O tym - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. - Nawet mi się nie śniło, że może być o tym książka. - Nie od razu powstała. Najpierw były pieśni, tysiące pieśni śpiewanych przez wieśniaków w gospodarstwach Kare- lii. Zebrał je wszystkie pewien człowiek, który ułożył z nich tę opowieść. Dzisiaj pozostała już tylko ta ostatnia kopia. Reszta, pieśniarze i ich pieśni, ludzie i kraj, przepadła, została zapomniana. Jak gdyby w ogóle nie istniała. Popatrzyła na niego, potem na księgę, którą trzymała w ręku - wstrząśnięta do głębi. Ostatnia kopia! Ta myśl przeraziła ją. - Zatem będę o nią dbała - rzekła. - Tak jak o swoją siostrę! * * * Chen podniósł się z trudem w łóżku. Podciągnął wyżej przykrycie i ułożył się znowu wygodnie. Pierś miał zaban- dażowaną, ramię również, ale i tak miał szczęście. Nóż omsknął się po żebrze, nie uszkadzając serca. Chen stracił co prawda dużo krwi, ale wyzdrowieje. Karr siedział z nachmurzoną miną przy łóżku. Jego ogrom- na postać wydawała się nie mieścić na szpitalnym krześle. Pochylił się gniewnie, chcąc dać wyraz swym uczuciom, które musiał dławić, gdy na sali była pielęgniarka. - Postąpiłeś jak głupiec, Chen! Powinieneś zaczekać na mnie. Chen zacisnął zęby pod wpływem gwałtownego bólu, zanim odpowiedział przyjacielowi. - Przepraszam, Gregor, ale nie miałem czasu. - Mogłeś skontaktować się ze mną, gdy byłeś u Liu Changa. Mogłeś mi powiedzieć, co planujesz. A tak nawet nie miałem pojęcia, że pół godziny wcześniej pojechałeś odwiedzić tego rajfura. Myślałem, że zaczekamy na raport Służby Bez- pieczeństwa na jego temat. - Zapoznałem się z nim, zanim udałem się do Liu Chan- ga. Potwierdził wszystko, co podejrzewaliśmy. Najpierw był aktorem w operze, potem został rajfurem. Znalazło się na- wet jedno nie potwierdzone oskarżenie o morderstwo. To był powód, dla którego zdegradowano go i przeniesiono do Sieci. Karr wciąż był rozzłoszczony. - Mimo to powinieneś zaczekać. Przecież mogłeś zginąć! To była prawda. Powinien zaczekać. A jednak nie zrobił tego. Dlaczego? Może dlatego, że chciał załatwić tę sprawę sam. Wiązało się to zapewne z historią Pawła, chłopca z planta- cji, który został zabity przez zwolennika DeVore'a. Chen wciąż czuł się winny tej śmierci. Może właśnie dlatego naraził się na ryzyko - by ukarać siebie. A może to wszystko było o wiele bardziej skomplikowane? Może łączyło się z jego umiłowaniem ryzyka? Zresztą sprawiło mu to przyjemność. Zawsze lubił, gdy przeciwnicy mieli przewagę. Pięciu na jednego. A jednak wyszedł z życiem z tej opresji. Pokonał ich, gdyż był kwai. Uświadomił sobie to jasno, wyraź- niej niż dotąd. Kwai. - Przepraszam - rzekł. - Zrobiłem źle. - Tak. - Karr klapnął znowu na zbyt ciasne krzesło, po czym roześmiał się, patrząc Chenowi w oczy. Gniew zupełnie już go opuścił. - Ważne, że żyjesz. Rozległo się ciche pukanie. Po chwili w uchylonych drzwiach ukazała się czyjaś głowa. - Axel! Chen chciał usiąść, ale opadł na poduszki, pojękując cicho. Haavikko wszedł do środka. Skinął lekko Karrowi i stanął przy łóżku, ujmując rękę Chena. Był zaniepokojony. - Co się stało? Gregor mówił mi, że zostałeś ranny, ałe nie powiedział, jak do tego doszło. Chen westchnął boleśnie, lecz wyszczerzył się do Haavikko, ściskając jego rękę. - To było tylko draśnięcie... Karr roześmiał się. - Tylko draśnięcie! Czy wiesz, co nasz przyjaciel tutaj robi, Axelu? Haavikko pokręcił głową. - Czy mam mu powiedzieć, Chen, czy sam to zrobisz? - Mów ty! - Jęknął, gdy nagły ból żeber pozbawił go chwilowo tchu. Karr wskazał na stojące w kącie krzesło. - To rzeczy Chena. Zajrzyj do górnej kieszeni tuniki! Znajdziesz tam coś, co cię zainteresuje. Haavikko popatrzył na krzesło. Tunika była rozcięta i spla- miona krwią, ale kieszeń pozostała nietknięta. Sięgnął do niej i wyciągnął przezroczystą płytkę. - Czy o to chodzi? Karr skinął głową. Haavikko przyjrzał się płytce, a potem popatrzył na niego z twarzą bez wyrazu. - Więc? Co to jest? Karr podszedł do niego i odebrał mu płytkę. - Później pokażę ci, jak to działa. Tymczasem uwierz mi na słowo. To jest to, co nazywają implantem, a raczej zapisem implantu. Na tej płytce zgromadzono wszystkie informacje, których trzeba, by sporządzić specjalny narkotyk. Szczególny środek, który może wykreować w czyjejś głowie fałszywe wspomnienia. Haavikko spojrzał nań zaciekawiony. - Więc? - Informacje na tej płytce były przeznaczone dla konkret- nej osoby. Dla ciebie. - Dla mnie? - zapytał ze śmiechem Haavikko. - Co masz na myśli? - Właśnie to, co powiedziałem. Posłuchaj! Chen pogrzebał trochę w przeszłości twojego dawnego przyjaciela, Liu Chan- ga, a potem złożył mu wizytę. Uzyskał od niego potwierdzenie tego, co podejrzewaliśmy od samego początku, a także pewien adres pod Siecią. Znalazł tam człowieka o nazwisku Herrick, który robi takie cudeńka. Właśnie od Herricka zdobył te płytkę, która stanowi kopię fałszywego wspomnienia zaszcze- pionego w twojej świadomości, wspomnienia zabójstwa młodej dziewczyny w burdelu. Haavikko zbladł. - Nie... To niemożliwe. Pamiętam... - Głos mu się zała- mał. Opuścił wzrok, zwilżając językiem wargi. - To wspo- mnienie nie może być fałszywe. Jest zbyt rzeczywiste. Zbyt... Karr dotknął jego ramienia. - A jednak to prawda, Axelu Haavikko. Nie zabiłeś jej. Zrobił to ktoś inny. Prawdopodobnie Liu Chang. Twój jedyny błąd polegał na tym, że zażyłeś narkotyk, który wsypano ci do wina. To on sprawił, że byłeś pewien, iż zabiłeś tę dziew- czynę. - Nie... - To prawda - powiedział Chen. - Przekonasz się o tym, gdy obejrzysz kopię. Nawet nie tknąłeś tej małej. Nie mogłeś tego zrobić! Nie jesteś człowiekiem tego pokroju. Przyglądali mu się. Patrzyli, jak jego pierś podnosi się gwałtownie i opada. W końcu spojrzał na nich. W jego oczach niedowierzanie mieszało się z budzącą się nadzieją. - Naprawdę tego nie zrobiłem? Nie zabiłem tej biednej dziewczyny? - Nie! - powiedział Karr gwałtownie, ujmując go za ramię. - Nie, mój przyjacielu. Ale my wiemy, kto to zrobił. Jeszcze nie możemy tego dowieść, ale zrobimy to. A kiedy to zrobimy, przygwoździmy tego bękarta. I zapłaci nam za każde życie, które zrujnował! * * * Jelka krzyknęła głośno i usiadła w ciemności na łóżku. Wciąż była pod wrażeniem przerażającego snu, który ją zbu- dził. Wyraźnie widziała tych trzech ludzi - wysokich, chu- dych mężczyzn, stojących nad brzegiem jeziora. Ich oczy połyskiwały jak czarne kamienie osadzone w nienaturalnie białych twarzach. Ich długie, kościste jak u szkieletów ręce ociekały krwią. Ona sama stała pośrodku jeziora, a spod jej stóp usuwała się powoli wielka, kamienna płyta, pociągając ją w lodowatą głębinę. Usłyszała kroki w sieni, a po chwili skrzypienie otwierają- cych się drzwi. Serce podskoczyło jej aż do gardła. Znowu po nią przyszli! Jednak gdy w pokoju rozbłysnęła lampa, okazało się, że to tylko ojciec. - Co się stało, moja kochana? Postawił lampę na nocnym stoliku i usiadł na brzegu łóżka, tuż przy niej. Przyciągnął ją do siebie. Przymknęła oczy, drżała i tuliła się do niego. Po chwili odsunęła się trochę i spojrzała mu w twarz. - To znowu był sen, ale o wiele gorszy niż poprzednio. Tym razem byłam w Kalevali... Znalazłam się na odludziu, pośród skał i płytkich jeziorek. Rosły tam tylko drzewa. Odniosłam wrażenie, że czekały przez całe wieki, aż tam przybędę... Na jego twarzy pojawił się bolesny grymas współczucia. Przyciągnął ją bliżej, a ona wtuliła twarz w jego pierś. - Proszę, moja kochana! Już wszystko w porządku. Jestem tutaj. Nikt cię nie skrzywdzi. Nikt. Przyrzekam ci. Otoczył ją ramionami, mocnymi, potężnymi ramionami, które były jak wielkie ściany z kamienia, chroniące ją przed wszelkim niebezpieczeństwem. Jednak wciąż miała przed oczyma trzech zabójców. Widziała, jak uśmiechają się okru- tnie swymi bezzębnymi, czarnymi jak węgiel ustami, gdy tonęła w lodowatej wodzie. Ojciec odsunął się, spoglądając na nią. - Czy mam poprosić Helgę? Jelka zawahała się, po czym skinęła głową. Podszedł do drzwi, lecz zawrócił po chwili. Popatrzył na nią. - Nie martw się. Tutaj nikt nie zrobi ci krzywdy. Nikt. * * * Nazajutrz wstała bardzo wcześnie. Przyglądała się, jak oj- ciec pakuje się przed wyjazdem, a później usiadła na molo w porcie, by popatrzeć jak odpływa łódź. Gdy znikła z oczu, przez chwilę wpatrywała się w bezmiar wód, odczuwając ból z powodu jego wyjazdu, po czym ponownie uświadomiła sobie, że pustkę wypełniają żyjące stworzenia, gdyż owa pus- tka była wszechświatem pełnym kształtów i barw. Wracała wolno do domu, rozglądając się wokół siebie. Erkki, młody strażnik, który towarzyszył jej w wyprawach po wyspie, gdyż nalegał na to jej ojciec, szedł jakieś dwadzieścia ch'i za nią. Był tu cały nieznany świat, który musiała odkryć, tak odmienny od słonecznych wysp Sumatry, gdzie przeby- wała podczas wygnania ojca. Nawet światło słońca było tutaj inne, w pewien sposób bardziej znajome. Wyspa już nie wy- dawała się tak dziwna. Zapomniała o niej tylko, choć znała ją z innego czasu. Wkrótce poznała jej wszystkie zakątki. Dzień po dniu wzbo- gacała wiedzę o wyspie, poznając nowe miejsca i szlaki - jej ciemne jeziorka i małe wodospady, wąskie zatoczki i ciche uroczyska, jaskinie i łąki. Powoli, powolutku zakochiwała się w niej. Odkryła tu też pewne szczególne miejsce... Po południu, czwartego dnia pobytu na wyspie, schodziła ze szczytu najwyższego wzgórza. Towarzyszył jej Erkki, który zwykle był w pobliżu, przywołując ją z powrotem, kiedy czuł, że dziewczyna nazbyt ryzykuje. Jednak ścieżka ze wzniesienia była już im znana i strażnik pozwolił jej się nieco wysforować. Porośnięty trawą wierzchołek wzgórza urywał się nagle. Tutaj, na krawędzi skały, stały ruiny starej kaplicy, pozba- wionej dachu, drzwi i jednej ze ścian. Był to niewielki budynek. Posadzka była popękana i zarośnięta chwastami, a wokół, w trawie, leżały rozsypane ogromne, pokruszone kamienie. Jednak wciąż były czytelne wielkie litery i symbole ryby oraz jagnięcia wykute na kamiennym nadprożu. Zapytała wuja, co oznaczają te słowa, które wydawały się jej znajome mimo ich pozornej obcości. Wypisano je przed wiekami tymi samymi literami, jakie występowały w jej włas- nym języku, choć miały nieco zmieniony kształt. Ale wuj wiedział tylko to, że zostały napisane po łacinie - w starożyt- nym języku Ta Ts'in. Znał te symbole, ale nie umiałby po- wiedzieć, co oznaczają. Przez chwilę wpatrywała się w morze za ruinami, po czym ruszyła nagle, odnajdując ścieżkę na stromiźnie. Stara, wydep- tana przez wieki, kręta ścieżynka wiodła w dół, gdzie w naj- bardziej stromym miejscu znajdowały się stopnie wykute w li- tej skale. Jelka szła szybko wśród skał, aż dotarła pod skalny nawis. Tam, w głębi, znajdowała się jaskinia. To było jej ulubione miejsce; miejsce w którym słyszała głosy. Tutaj wyspa przemawiała do niej tysiącem starożytnych języków. Przeszła już połowę drogi pod występem skalnym. W pew- nej chwili przykucnęła, by zajrzeć przez szczeliny w wielkiej, szarej płycie. Ujrzała fale przypływu, które rozbijały się o ska- ły. Spieniona woda wdzierała się przez wąski kanał. Spojrzała na młodego strażnika, który przyglądał się jej z uśmiechem rozbawienia na twarzy. - Nic nie słyszysz, Erkki? Wyspa mówi do mnie! Roześmiał się. - To tylko szum wody. Spojrzała znowu w szczelinę. Potem podniosła głowę, na- słuchując innych głosów - poświstywań wiatru, szumu gałęzi, krzyku morskich ptaków nawołujących się nad morzem. - Nie - zaprzeczyła po chwili. - To głosy, ale trzeba wsłuchać się uważnie, by je usłyszeć. Znowu się roześmiał. - Jeśli tak mówisz, Nu shi Tolonen. Ale dla mnie to tylko szum wody. Sądzę, że nie mam odpowiedniego słuchu. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym uśmiechnęła się i odwróciła. Tak, on nie miał odpowiedniego słuchu, ale przecież w dzisiejszych czasach zachowało go tak niewielu ludzi. Karmieni banalnymi telewizyjnymi show i tandetnymi holodramatami stracili wrażliwość. Supertelewizja ogłupiła ich zmysły i napełniła głowy iluzjami bez krzty prawdziwego życia. Jednak ona, Jelka mogła usłyszeć to, na co inni byli głusi - wewnętrzny głos rzeczy. Mogła poczuć puls wspania- łego świata, bardziej rzeczywistego, bardziej żywego niż cokol- wiek istniejącego na poziomach Miasta, które zawsze pozo- stanie sztucznym światem, o ile nie sztucznym piekłem znie- wolonego człowieka. Wstała, pocierając zmarznięte ręce o uda. Podeszła do kra- wędzi skały i spojrzała na pobrużdżoną powierzchnię morza. Czuła wiatr, którego podmuchy pieściły szorstko jej twarz jak ręka ojca. Czuła słony posmak morskiej wody na wargach. Na chwilę przymknęła oczy, wyobrażając sobie, że stoi przy kole sterowym wielkiego statku i przemierza bezkresny ocean, by odkryć nowe lądy. Uśmiechnęła się radośnie i weszła do jaskini, schylając głowę pod niskim nawisem skalnym. Przystanęła, czekając, aż oczy przywykną do ciemności; wdychała ostre, wilgotne powietrze. Spochmurniała. Możliwe, że to tylko jej wyobraźnia, ale dzisiaj wydawało się jej, że jest inaczej. Powietrze w jaskini nie było tak ociekające wilgocią i stęchłe jak zwykle. Być może zapach zależał od pogody. Jej wuj powiedział, że nadciągają chmury burzowe. Przestrzegł, by wróciła do domu zanim burza rozszaleje się na dobre. Uśmiechnęła się i rozejrzała wokół siebie. Na ścianie jaskini były wykute starożytne runy, ubarwione paloną ochrą na jasnokremowej skale. Podobne do patyków kanciaste znaki przywodziły na myśl grę, w którą się bawiła, gdy była dziec- kiem, układając pałeczki krwawnika należące do jej atnah. Jeszcze głębiej, tam gdzie sklepienie jaskini obniżało się aż do ziemi, znalazła stos maleńkich kości i ślady starożytnego ogniska. Zgięła się nad zwęglonym kręgiem i spochmurniała. Kości były rozrzucone. Po plecach przebiegł jej lekki dreszcz. A potem, w głębi jaskini, usłyszała dziwny szelest. - Erkki! - przywołała strażnika naglącym szeptem. Zjawił się natychmiast, przykucając przy wejściu do jaskini i mierząc na oślep z pistoletu. - Co to jest? - zapytał cicho. Wstrzymała oddech. Możliwe, że tylko wydawało się jej, że coś szeleści w mroku. Jednak usłyszała to znowu, teraz już bliżej. Zadrżała. Zaparło jej oddech, gdy z ciemności spojrzała na nią para oczu. Ciemnych, dzikich oczu, które wpatrywały się w nią nieruchomo. Jak w zdobycz. - To zwierzę - powiedziała cicho, a strach zamienił się w zdziwienie. - Dzikie zwierzę. - Usłyszała szczęk broni, którą odbezpieczył Erkki, i odsunęła jego rękę, dając mu znak, aby był cicho. Zrobiła powolutku krok w tył, potem drugi, aż znalazła się obok niego. - Ono nie zrobi nam nic złego. Bardziej boi się nas niż my jego. Musiało spać w głębi jaskini i przebudziliśmy je. Erkki zadrżał. - Myślałem, że wszystkie zwierzęta wyginęły. Tak, pomyślała, ja również tak sądziłam. Ale to jedno na pewno żyje, a być może na tej wyspie jest jeszcze więcej zwierząt. Teraz mogła dostrzec, że zwierzę miało ciemne futro. Było małe, choć miało zarazem silne członki. Widziała takie zwierzę na obrazku w swym podręczniku szkolnym. To był prawdziwy żywy lis. Erkki delikatnie dotknął jej ramienia, więc spojrzała na niego. - Czy mam przynieść klatkę? Widziałem jedną w domu. Moglibyśmy schwytać tego... lisa i zabrać go ze sobą. Pokręciła głową i spojrzała znowu na przyczajone w ciem- ności zwierzę. - Nie, zostawmy go na wolności. On należy do tego miejsca. Popatrz na niego; wcale nie czułby się dobrze w klatce. Ani my, pomyślała, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie żył w klatce jej własny gatunek. Jednak od niej zależało tak wiele, mogła pozostawić ten ostatni relikt dzikości tutaj, gdzie było jego miejsce. Uczynić z tego liska swojego ulubień- ca... Wzdrygnęła się. To stworzenie umarłoby, gdyby zamknięto je w klatce. - Chodźmy już - powiedziała. - Wracajmy. Nadchodzi burza. Zatrzymała się na wierzchołku wzgórza, by rozejrzeć się wokół siebie. Nad nimi krążyły mewy, ich krzyki brzmiały przeraźliwie i dziko. Zapięła kurtkę. Wiatr wzmagał się z każ- dą chwilą. Coraz bardziej porywisty, coraz gwałtowniejszy. Z północnego wschodu nadciągały ciemne i przerażające chmury burzowe. Gromadziły się nad Miastem. Zbliżała się burza, tak jak przepowiedział jej wuj. Roześmiała się. Niech nadejdzie burza! Niech otworzą się niebiosa! Jeśli trzeba, ona powita ją tutaj. Odwróciła się i zobaczyła, że Erkki wpatruje się w nią bacznie. - Dobrze. Już idę! Jeszcze chwileczkę... Skinął głową i zaczął schodzić. Przez dłuższą chwilę stała na szczycie, rozglądając się wokół siebie i wyobrażając sobie, że jest panią tego wszystkiego, co ją otacza. Potem, z wes- tchnieniem żalu, podążyła za Erkkim w stronę świateł domu. * * * Dyrektor Spatz siedział na krześle, wskazując ręką na ekran. - Cóż, Ellis? Co to jest, do wszystkich diabłów!? Stojący za nim człowiek, wzruszył ramionami. - Jeszcze nie mamy pewności, panie dyrektorze, ale sta- ramy się tego dowiedzieć. Najpierw myśleliśmy, biorąc pod uwagę to, iż chłopiec interesuje się astronomią, że może to być jakaś mapa nieba, ale kiedy sprawdziliśmy w komputerze, okazało się, że to nie ma nic wspólnego z atlasem gwiazd. Obaj mężczyźni milczeli przez chwilę, wpatrując się w ekran. Na planszy znajdowało się czterdzieści sześć punktów, wiele z nich złączonych prostymi liniami z trzema lub czterema innymi liniami. Te właśnie linie utworzyły na ekranie jakby kocią kołyskę o kształcie elipsy, przypominającą górną kopułę ludzkiej czaszki. Spatz obruszył się głośno. - Czy jesteś absolutnie pewien, że to nie ma nic wspólnego z naszym projektem? - Całkowicie. Nie wspominając już o fakcie, że dopiero rozpoczęliśmy pracę nad umiejscowieniem elektrod w mózgu. Jednak te punkty nie odpowiadają sieci półkul mózgowych. Według mnie, podobieństwo jest tylko w kształcie elipsoidy. - Hmm... - Spatz wyłączył obraz i spojrzał na asystenta. - Wiem, co myślisz, Ellis, ale mylisz się. On coś knuje, jestem tego pewien. Miej go na oku! Niech twój zespół nie spocznie, póki nie odkryjecie, co zamyśla. Ellis ukłonił się. Kiedy wyszedł z pokoju, odetchnął głęboko i pokręcił głową. Obsesja dyrektora związana z tym niepozor- nym chłopcem graniczyła z szaleństwem. Był przekonany, że Kima wprowadzono do zespołu naukowego z jednego z dwóch powodów - przypuszczalnie, żeby go szpiegować, albo też po to, by dokonać sabotażu. Ta druga możliwość przerażała go. Jednak prawda była o wiele prostsza. Ellis obserwował chłopca od dziesięciu dni i był przekonany, że Kim jest szczery i bezpretensjonalny. Przyglądał mu się podczas pracy nad kilkoma własnymi projektami i widział, jak skrupulatnie podchodzi do każdego problemu. Nie zauwa- żył fałszu, zmyślenia, symulacji - Kim naprawdę miał nie- wiarygodnie szybki umysł. Może nawet był geniuszem. Lecz Spatz nie chciał słyszeć o tym. Temu kiepskiemu psychologowi nigdy nie przyszłoby na myśl, że ten chłopiec, i to na dodatek chłopiec urodzony w Glinie, mógł przewyższać go intelektualnie. Spatz jednak nie słuchał podwładnych. W czasie krótkich odpraw, podczas których dyrektor przekazywał Ellisowi po- lecenia, po prostu nie dopuszczał go do głosu. Ellis roześmiał się i odszedł. Nie przyszło mu nawet na myśl, że dyrektor projektu, Spatz miał czelność udaremnić bezpośrednie rozkazy księcia Yuana. * * * Kim leżał na plecach w basenie. Miał przymknięte oczy i rozmyślał o wielu sprawach. Basen był pusty o tak późnej porze, ale dochodziło go sapanie i stękanie mężczyzn, ćwiczą- cych w siłowni, która znajdowała się obok. Przez pewien czas po prostu pływał, wypoczywając po raz pierwszy tego pracowitego dnia. Potem przewrócił się na wznak i wpatrywał się w kamery kontrolne pod sufitem. Zastanawiał się, czy obserwowali go nawet tutaj. Uśmiech- nął się i zanurzył twarz w wodzie, po czym wynurzył się gwałtownie na powierzchnię. Prawie na pewno. Nawet kiedy siusiał, obserwowała go kamera. Spatz był do tego zdolny. Ale nie był jedyny. Ludzi takich jak Spatz jest więcej niż gwiazd na niebie. Miasto zrodziło miliony takich typów. Podciągnął się i usiadł na brzegu basenu, poruszając leniwie nogami w wodzie. Przez cały czas był pod obserwacją, po prostu żył w takich warunkach. Nigdy jednak się z tym nie pogodził. Stanowiło to dla niego bodziec do obrony przed zaciskającą się pętlą. Raporty mówiły prawdę. Pod tym względem był taki, jak ukształtowała go Glina - sprytny i pełen inwencji. Tak, był więcej niż sprytny. Potrafił uchwycić natychmiast istotę spra- wy i wykorzystać ciemną stronę swojego umysłu, która po- zwalała mu na błyskawiczne działanie. Uśmiechnął się. Zastanawiał się, co oni myślą, kiedy on tak się uśmiecha. Spojrzał w górę, wprost do kamery. Co takiego widzisz, Shih Spatz? Czy wyobrażenie, jakie masz o mnie, ma jakikol- wiek związek z tą istotą, jaką naprawdę jestem? Nie, odpowiedział sobie w duchu, nie patrząc już w kamerę. Nie ma nic wspólnego z prawdą. Z drugiej strony, Spatz nie ma pojęcia, czym byłoby Chung Kuo, gdyby projekt się powiódł i został wprowadzony na masową skalę. Właściwie nie obchodziło go nic oprócz jego własnej pozycji na wielkiej drabinie społecznej. Nieważne, czy wspinał się w górę, czy spadał z niej. Wszystko inne wydawało mu się mgliste i nie- zrozumiałe. Kim przeciągnął się i ziewnął. Spał niewiele przez kilka ostatnich nocy, próbując wejrzeć w istotę sprawy. Jakie będzie Chung Kuo, gdy wszyscy będą mieli w mózgu elektrody kontrolne? Wyobrażał sobie różne scenariusze. Na przykład taki, w którym Siedmiu mogło ograniczyć stosowanie elektrod kon- trolnych do określonej liczby zdeklarowanych kryminalistów i dysydentów politycznych. Albo też - jeśli zostanie wpro- wadzony wariant z przeciwnego bieguna - mogli wprowadzić elektrody do mózgów wszystkich obywateli, nawet swych żon i kuzynów. Należało rozważyć również naturę tego powszech- nego "okablowania" społeczeństwa. Czy kontrola powinna się ograniczyć do prostego mechanizmu tropienia odchyleń, czy też należałoby stworzyć o wiele bardziej złożony system? Czy Siedmiu poprzestanie na wykorzystaniu go jako metody poli- cyjnej wobec ogromnej populacji Chung Kuo, czy też będą się starali zmienić za jego pomocą zachowanie ludzi? Temu ostatniemu problemowi poświęcił wiele uwagi, gdyż Projekt Kontroli Myśli stwarzał o wiele większe możliwości manipulacji, niż Li Yuan mógł sobie wyobrazić. Kiedy ktoś zaczyna majstrować w tak delikatnej materii, jak ludzka świadomość, może niepostrzeżenie dokonać drobnych zmian w pierwotnych założeniach. To było możliwe, i do tego cał- kiem proste. Ktoś mógł wpaść na pomysł, by stopić miliardy osobowości w jeden szablon i zmienić cały rodzaj ludzki w zbiorowość bojaźliwą i nietwórczą. A cóż gorszego mogło przydarzyć się ludzkości niż właśnie to? Co prawda można było wysunąć argument, że Chung Kuo, wielkie utopijne Miasto Tsao Ch'una, zostało stworzone właśnie w tym celu, by wykastrować ludzkość i utrzymać tę osobliwą bestię, jaką jest człowiek, w klatce, którą sam zbudował na swoją zgubę. W tym świetle ten ostatni krok - projekt elektronicznego ubezwłasnowolnienia każdej jednostki - stanowiłby finalną realizację planu, a może zbrodni doskonałej. Samo pozbawie- nie swobody obywateli zawiodło. Zewnętrzne kraty okazały się niewystarczające. Teraz musieli wstawić naprawdę mocne kraty - a właściwie mury więzienne - do wnętrza, gdyż w przeciwnym razie gigantyczna budowla Chung Kuo runie. Nie mógł pozbyć się tej strasznej myśli. Na przeciwnej szali musiał zważyć trzy sprawy - swoją lojalność wobec Li Yuana, powinność wobec dobroczyńcy, który ocalił go od niechybnej śmierci, wewnętrzną pewność, że tak czy owak, z nim lub bez niego, Projekt Kontroli Myśli zostanie wprowadzony w życie i wreszcie wyzwanie wobec tego planu, które miało dla niego nieodparty urok, jak zawsze, gdy podejmował się rozwiązania skomplikowanego problemu nau- kowego. Próbował przekonać samego siebie, że nie jest nic winien żadnemu człowiekowi, ale prawda była inna. Jego los zawsze zależał od innych. I czy nie było tak ze wszystkimi ludźmi? Czyż nawet ta najbardziej podstawowa sprawa - ludzka egzystencja - nie zależała od zgody tych, pośród których żył, na to, by w ogóle mógł żyć? Czy nie nauczył się tego samego w Glinie? Żaden człowiek nie był naprawdę wolny. Żaden człowiek nie miał żadnych praw oprócz tych, na które zgodzili się jego towarzysze. Wreszcie, książę Li Yuan obdarzył go względami, gdyż zrozumiał jego wartość - i dał mu szansę. Z pewnością liczył na pewnego rodzaju zapłatę. Druga sprawa niepokoiła go jeszcze bardziej. Był już teraz pewien, że tylko totalna katastrofa mogła zapobiec temu, by plan Li Yuana stał się rzeczywistością. Istotnie, tylko katastrofa stanowiła alternatywę Projektu Kontroli Myśli. Lont zapalił się dawno temu, kiedy Siedmiu zbagatelizowało problem masowego przeludnienia. Niechęć do rozwiązania tej fundamentalnej kwestii wynikała z ich głębokiego szacunku do rodziny i usankcjonowanego wiekową tradycją prawa ka- żdego człowieka do posiadania synów. Podcinano z tego po- wodu każdy wysiłek zrównoważenia powolnego wzrostu mo- żliwości z przygniatającą eskalacją żądań w imię utopii, jaką Chung Kuo miało być w założeniach. Ale to nie było nic nowego. To był odwieczny problem, któremu władcy Chung Kuo musieli stawiać czoło od dwóch tysięcy lat. Cenę tej nierównowagi stanowiły głód, zarazy i rewolucje. Kim zdawał sobie sprawę z tego, że to wszystko nadejdzie znowu, jeśli nie zostanie powstrzymana ogromna fala przypływu potężnej siły rozrodczej. Wiedział jednak, że to nie nastąpi bez ewolucyjnej zmiany samego rodzaju ludzkiego. Tymczasem sztuczne spo- soby w rodzaju Projektu Kontroli Myśli mogłyby zapobiec katastrofie. Siedmiu nie miało wyboru. Musieli wprowadzić powszechną kontrolę społeczeństwa, gdyż zaniechanie tego projektu pogrążyłoby ich świat w chaosie. A wyzwanie? Rów- nież ten problem rozważał z moralnego punktu widzenia. Na obecnym etapie realizacja projektu zależała głównie od roz- wiązania problemów technicznych, które nie wymagały talen- tu wynalazcy, jakim dysponował Kim, ale udoskonalenia spra- wności działania systemu na szeroką skalę. Pod wieloma względami stanowiło to problem czysto organizacyjny - na- leżało rozdzielić projekt na elementy składowe i przebudować koncepcję całości. Większość wymaganej do tej pracy techno- logii już istniała. Chłopiec mógł to powiedzieć księciu Yua- nowi jak podczas ich pierwszego spotkania. Wyzwaniem, pra- wdziwym wyzwaniem, było koordynowanie badań i rozstrzyg- nięcie nie tylko o rodzaju "okablowania", ale i o jego naturze. Być może w tym momencie przekroczył granice tego, co zalecił mu książę Li Yuan, który zażądał tylko, by rozstrzyg- nął, jakie parametry muszą spełniać elektrody kontrolne, by projekt działał. Znowu Kim był narzędziem, którym posłużył się ktoś inny, by zrealizować swoje własne cele. Instrumentem, dzięki któremu mogły się urzeczywistnić czyjeś marzenia. Jak zawsze nie spodziewano się, że mógłby odmówić. Jednak zgo- dził się. Kim przestał poruszać nogami w wodzie i spojrzał na brzeg, wyczuwając czyjąś obecność. - Joel! W głębi pływalni stał Hammond. - Kim? Wiedziałem, że znajdę cię tutaj. Chłopiec wstał i obszedł basen, by powitać Hammonda. - Jak długo jesteś tutaj? - Właśnie przyszedłem. Wyglądałeś na pogrążonego w myślach. Czy masz jakieś kłopoty? Obaj byli świadomi, że są obserwowani przez kamery. Kim wzruszył ramionami, uśmiechając się i przechodząc obok starszego mężczyzny, by zdjąć ręcznik z wieszaka. Spoj- rzał na Hammonda. - Co cię sprowadza? Hammond wyjął z kieszeni kawałek zadrukowanego pa- pieru. - To. Właśnie nadeszło. Kim wziął kartkę. Po chwili spojrzał na niego zdumiony. - Czy to prawda? - Całkowita. Dyrektor stwierdził, że zaproszenie przyszło z sekretariatu księcia Yuana. Będę ci towarzyszył w podróży, by nie spotkała cię jakaś nieprzewidziana przygoda. Kim roześmiał się, po czym oddał mu pismo i zaczął wycierać ramiona ręcznikiem. - To zdumiewające. Mamy odwiedzić obserwatorium. Czy to oznacza, że wybieramy się w kosmos? Hammond pokręcił głową. - Nie. Wręcz przeciwnie. Obserwatorium w Heilbronn jest usytuowane na dnie szybu w kopalni, ponad trzy // pod ziemią. Kim roześmiał się. - Oczywiście, to ma sens. Kiedy jedziemy? - Jutro. Z samego rana. Kim z uśmiechem przysunął się do Hammonda. - Czy Spatz był zły? - zapytał szeptem. Hammond nachylił się do ucha Kima. - Zły? On był wściekły! * * * Jelka obudziła się w środku nocy. Za oknami szalała burza, miotając deszczem w szyby. Dziewczyna zarzuciła szlafrok na ramiona i wyszła do sieni. Nawałnica grzmiała i huczała za kamiennymi ścianami domu. Jelka przystanęła, by posłuchać tych dzikich dźwięków. Nagle okno w głębi korytarza roz- błysnęło jasnym światłem. W sekundę później wstrząsnął do- mem potężny grzmot. Zadrżała, po chwili jednak roześmiała się. Jej strach ustąpił miejsca podniecieniu. Burza! Rozszalała się burza! Zbiegła po schodach do ciemnego holu i zatrzymała się. Zimne kafelki ziębiły jej bose stopy. Znowu mignęła błyskawica, wypełniając oślepiającym blaskiem olbrzymie witrażowe okno w głębi sieni. A później nastała ciemność, gęsta i groźna, pełna następujących po sobie grzmotów. Szła po omacku, aż dotarła do drzwi w głębi sieni. Zwykle były zamknięte, ale tym razem okazało się, że stoją otworem. Wahała się przez chwilę, drżąc z niepokoju. Tutaj, za grubym murem, było spokojnie, prawie cicho. Dochodził tu tylko głuchy łoskot przetaczających się w oddali grzmotów. Kiedy rozbłysła znowu błyskawica, Jelka pchnęła drzwi i weszła do wieży. Natychmiast odgłosy burzy wzmogły się. Dziewczyna wcho- dziła po wąskich, krętych schodach, wymacując ramieniem ścianę w ciemności. Dotarła do pomieszczenia, w którym jesz- cze nie była. Szła na oślep, ostrożnie zmierzając na środek sali. Zastygła na moment, gdy światło błyskawicy wypełniło wąskie okienko z lewej strony. Jednocześnie rozległ się ogłu- szający huk. Błyskawica wyłoniła z mroku nieliczne sprzęty. Przez moment widziała swoje odbicie w lustrze - drobną postać w prawie pustej izbie, stojącą w głębokim cieniu, w aureoli światła, z ręką uniesioną, jakby broniła się przed grzmotem. Wypatrywała drogi w ciemności; gdy kolejna błyskawica rozświetliła komnatę, ruszyła dalej. Podeszła do okna. Przytuliła twarz do zimnej szyby, na którym lśniły krople deszczu. Wyczuwała bosymi stopami gładkie i chłodne drewniane deski podłogi. Wiatr i deszcz uderzały zaciekle o szyby. Wtem wydało się, że jakaś olbrzymia ręka wstrząsa całym budyn- kiem. Wieża zdawała się żyjącą istotą, tak żywą jak ona sama. Jelka przyciskała ręce do drewnianej ramy okiennej i wypat- rywała czegoś w ciemności za szybą, reagując na każde ude- rzenie gromu i każdy ryk rozszalałego żywiołu. Kiedy błyskawica znowu rozjaśniła okno, odwróciła się i spojrzała na izbę. W głębi, pod szczytem wieży, przytwier- dzono do ściany metalową drabinę. Nad nią, w suficie, do- strzegła kwadratową pokrywę, którą udało jej się unieść po kilku próbach. Nagle Jelka znalazła się w samym sercu burzy. Wiatr targał gwałtownie jej włosy. W jednej chwili przemókł szlafrok, który miała na sobie. Mimo przejmującego zimna i podmuchów wichury podciągnęła się w półmroku na taras i podeszła do balustrady. Ścisnęła mocno metalową poręcz, by utrzymać się na nogach. Kiedy błyskawica rozświetliła niebo, spojrzała w dół. Morze kipiało. Potężna fala uderzyła jak ogromna pięść o skały, na których wznosiła się wieża. Woda obryzgała twarz Jelki, a powietrze, jakby wzmacniając to uderzenie, wypełniło się dzikim rykiem, który wstrząsnął wieżą i przeniknął do kości zmarznięte ciało dziewczyny. A potem zapadła ciemność, wy- pełniona odgłosami wichury. Jelka oddychała głęboko, nierówno. Czuła się tak, jakby była częścią burzy. Za każdym razem, gdy błyskawica roz- świetlała niebo i uderzał grom, przebiegał ją dreszcz, ostry jak lodowa igła. A kiedy rozlegał się grzmot, jego echo rozbrzmie- wało w jej kościach, wybuchając z gwałtownością, która spra- wiała, że wzdrygała się z rozkoszy. Drżała, zaciskając zęby, zapatrzona w błyskawice, zasłu- chana w huk gromów, upojona dziwną, nieoczekiwaną radoś- cią. Woda spływała jej po twarzy i szyi, podczas gdy morze w dole szalało z gniewu, tłukąc o skały i skarżąc się głosem pełnym niewypowiedzianego bólu, któremu wtórowało prze- jmujące pojękiwanie wiatru. - Jelka! Wołanie dobiegło z dołu, zagłuszone rykiem wichury. Od- wróciła się, spoglądając w stronę odsuniętej pokrywy i wejścia na dach wieży. Przez chwilę nie mogła rozpoznać głosu. Potem ocknęła się. To wuj Jon... Wołanie rozlegało się znowu, tym razem bliżej: - Jelka? Jesteś tam? - Wszystko w porządku! Jestem tutaj! - odpowiedziała, przekrzykując burzę. Spojrzała znowu na morze. Trzęsąc się z zimna, czekała na następną błyskawicę i następny grzmot. A kiedy grom uderzył, zobaczyła głowę wuja wychylającą się z włazu na dach i jego pełne przerażenia oczy. - Na bogów, co tu robisz, Jelko! Zejdź natychmiast! Tutaj jest niebezpiecznie! Roześmiała się ożywiona burzą. - Tutaj jest cudownie! Wył wiatr, zapierając jej oddech, miotając zaciekle rózgami deszczu w zsiniałą z zimna twarz. A potem rozległ się potężny huk - o wiele głośniejszy niż dudnienie grzmotów, które go poprzedziło - i na zboczu wzgórza strzeliły płomienie. Oniemiała z zachwytu oślepiona piorunem. Po chwili wzdryg- nęła się przerażona widokiem gwałtownego pożaru. Od uderzenia gromu zapaliło się siedem sosen. Wysokie płomienie wystrzeliły w ciemność, sycząc pośród ulewy, która przypominała oberwanie chmury. Jelka zaszczekała zębami wstrząśnięta tym przerażającym misterium. Ogień wciąż sza- lał, jakby deszcz nie miał dość siły, by go ugasić. Spojrzała na wuja. Podbiegła do niego, słaniając się na nogach i wpadła w jego objęcia. Przyciągnął ją ku sobie i objął mocno ramionami. Potem podniósł szlafrok, który przyniósł, i narzucił na jej ramiona. - Jesteś przemoknięta do suchej nitki - powiedział za- troskany. - Na bogów, Jelko, czy nie pomyślałaś, jakie to niebezpieczne? Widok płonących drzew otrzeźwił ją. - Nie - odparła cicho, drżąc z zimna, uświadamiając sobie naraz, jak bardzo przemarzła. - To było tak... Uspokoiła się, pozwalając mu, by ją prowadził, zbywając milczeniem jego wymówki. Wuj pomógł jej zejść z kilku ostatnich stopni, po czym przepuścił ją przed sobą, gdy weszli w korytarz. W sieni paliło się światło. U podnóża schodów stała ciotka Helga, wypat rując męża. - Wszystko jest w porządku - oznajmiła Jelka. - Nie mogłam spać z powodu burzy. Chciałam ją zobaczyć. Jon skinął głową, wymieniając z żoną porozumiewawcze spojrzenie. Objął Jelkę ramieniem. - Mogę to zrozumieć, kochanie, ale twoja wyprawa na dach wieży była naprawdę niebezpieczna. Przecież mogłaś spaść! Jednak Jelka mogła myśleć tylko o potędze burzy i o tym, jak stała się nagle cząstką tego żywiołu, który budził w niej nowe życie wraz z każdą oślepiającą błyskawicą i każdym głuchym grzmotem przetaczającym się po niebie, rozbrzmiewającym echem w jej wstrząsanym dreszczem ciele. Wciąż jeszcze miała przed oczyma wzburzone morze, spienione grzywacze i bezkre ¦ sne niebo rozpostarte nad jej głową jak olbrzymia sieć, wciąż jeszcze otaczała ją przestrzeń wypełniona głosami burzy. .- W łazience znajdziesz czyste ubranie - powiedział ła- godnie wuj, ściskając ją za ramię i wyrywając z zadumy. - Przebierz się, a potem przyjdź do kuchni. Zrobię grzanki i zaparzę ch'a. Usiądziemy i porozmawiamy. - Kiwnął ręką żonie, po czym spojrzał z uśmiechem na Jelkę. - Idź szybko! Wiem, że nie zdołasz zasnąć, dopóki nie ucichnie wicher. Przebrała się w łazience, a kiedy wróciła, stanęła przy oknie kuchni. Patrzyła przez zbryzganą deszczem szybę na szalejące w porcie morze. Wuj Jon parzył ch'a. - Proszę - odezwał się po chwili, podając jej gliniany kubek napełniony parującą ch'a. Stanął obok niej, patrząc przez okno. Roześmiał się. - Wiesz, zrobiłem to samo, kiedy byłem o wiele młodszy niż dzisiaj. Twoja matka była taka sama jak ty, Jelko. Knut nie potrafił nigdy tego zrozumieć. Gdy nadciągała burza, chował głowę pod kocem i próbował zasnąć, jak gdyby niepokój przyrody stanowił tylko przeklętą niedogodność zesłaną po to, by obrabować go ze snu, i nic więcej. Ale twoja matka była podobna do ciebie. Chciała wyjść z domu i znaleźć się pośrodku burzy. Myślę, że rzuciłaby się do wzburzonego morza, gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, że utonie. - Roześmiał się znowu i spojrzał na bratanicę. Jelka wpatrywała się w niego zachwycona. - Jaka ona była? Chodzi mi o to, jaka naprawdę była moja matka? Wskazał głową w stronę szerokiego sosnowego stołu. Usie- dli tam. On w wielkim wiejskim krześle, ona na ławie obok niego, w ciepłym szlafroku zarzuconym na ramiona. - Już lepiej. Ta wędrówka na wieżę dała się trochę we znaki moim starym kościom. Wilgoć i zmiany ciśnienia. -Uśmiech- nął się i upił odrobinę ch'a z kubka. - Ale przecież nie to cię interesuje, prawda? Chciałabyś dowiedzieć się czegoś o mat- ce... - Pokręcił powoli głową. - Hm, od czego zacząć? - Spojrzał na nią, a w jego oczach pojawił się smutek. - Och, ona była zupełnie taka sama jak ty, Jelko. Tak bardzo podobna do ciebie. - Odetchnął głęboko i przygarbił się, opierając na blacie swoje szerokie ręce. - Zatem zacznę od chwili, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz na skałach u wejścia do portu... Słuchała wuja z rozchylonymi ustami, wstrzymując oddech. Ch'a w jej kubku wystygła, a ona wciąż słuchała, jak gdyby zaglądając przez uchylone drzwi w przeszłość, do innego świata, do czasu, zanim się urodziła. Tam, gdzie potrafi prze- nieść się tylko dziecko. A jednak tak bardzo pragnęła zro- zumieć to, o czym mówił jej wuj, tak bardzo tęskniła za tym światem, że prawie udało jej się cofnąć w czasie i zobaczyć to, co widział kiedyś wuj Jon. Widziała swoją matkę wirującą w blasku ognia kominka, tańczącą w rytm pieśni, którą słyszała w swej głowie, stojącą na palcach, z wyciągniętymi ramionami, rozmarzoną... Czy później, już w zaawansowanej ciąży, zanim ją urodziła, stojącą w progu kuchni, w której teraz siedzi ona, uśmiechniętą i szczęśliwą... Odwróciła się, ale nie zobaczyła nikogo w drzwiach, przy- mknęła oczy i nasłuchiwała, ale docierały tu tylko odgłosy burzy, która szalała na dworze. Nie mogła naprawdę zobaczyć matki, nie tak wyraźnie, jak w rzeczywistości. Przeszłość wypełniały duchy. Obrazy wyłaniające się z ciem- ności. Mijały godziny. Burza ucichła. A potem pojawił się brzask na dalekim horyzoncie nad morzem, za portem i wzgórzami. Patrzyła, jak rozjaśnia się niebo, znużona, coraz bardziej senna. Wuj Jon wstał, delikatnie dotykając jej ramienia. - Pora pójść do łóżka, moje dziecko - powiedział łagod- nie. - Twój ojciec będzie tu jutro. * * * Teleskop zamontowany w sztolni w Heilbronn miał przeszło sto pięćdziesiąt lat. Wielkie obserwatoria satelitarne na obrze- żach układu słonecznego sprawiły, że niemal zapomniano o jego istnieniu. Mimo to korzystało z niego wielu astro- nomów. Być może dlatego, że sam pomysł, by zejść głęboko pod ziemię i zobaczyć gwiazdy, stanowił osobliwą, paradok- salną pokusę. - Czuję się dziwnie - powiedział Kim do Hammonda, gdy zjeżdżali windą pod ziemię. - Jakbym do czegoś wracał... Hammond skinął głową. - Ale nie czujesz się tym skrępowany, mam nadzieję? - Nie... - Kim zamyślił się i uśmiechnął po chwili. - Po prostu dziwnie. Jak gdybym opuszczał się w głąb studni. Winda zwolniła i zatrzymała się. Drzwi bezpieczeństwa otwarły się z sykiem. W sztolni powitało ich dwóch straż- ników. - Tutaj - powiedział jeden z nich, wskazując na prawo. Weszli do izolatki, w której zostali poddani odkażeniu. Gdy po dziesięciu minutach opuścili ją, lekko szczypała ich skóra, do której przylegało specjalne ubranie ochronne. Przewodnik zaprowadził ich wąskim, jasno oświetlonym korytarzem do kompleksu laboratoriów i stanowisk widokowych. W sztolni w Heilbronn znajdowały się cztery teleskopy, ale nie można było korzystać z nich równocześnie. W ogromnej okrężnej podstawie osadzonej w skale umieszczono cztery wielkie soczewki. Jeden z naukowców - młody człowiek ledwie po dwudziestce - został ich przewodnikiem. Opowia- dał z ożywieniem o najnowszych odkryciach, z których wiele dokonano właśnie tutaj. Bo chociaż obserwatoria na obrzeżach układu słonecznego prowadziły pionierskie badania, w Heil- bronn również wykonywano pożyteczną pracę: sprawdzano i gromadzono szczegóły, by zweryfikować to, na co nie było czasu w tamtych laboratoriach. Hammond słuchał uprzejmie, rozbawiony entuzjazmem młodzieńca. Jednak Kim podzielał podniecenie przewodnika. Dla niego słowa młodego naukowca miały duże znaczenie. Kim odkrył, że chciałby na ten temat dowiedzieć się więcej. Pragnął uchwycić całość. Wreszcie przewodnik zaprowadził ich do jednej z kopulas- tych sal obserwacyjnych, gdzie usiedli na krzesłach, i zade- monstrował im, w jaki sposób mogą korzystać z urządzeń pomocniczych. Kiedy skończył wyjaśnienia, ukłonił się i odszedł. Kim spojrzał na Hammonda, uśmiechnął się i pochylił nad tablicą kontrolną. Przyciemnił światła. To było tak, jakby płynęli w otwartej przestrzeni ponad światem, a ze wszystkich stron otaczało ich nocne niebo. Ale to był zaledwie początek. Komputerowy grafik przeistoczył salę widokową w statek kosmiczny. Mogli podróżować wśród gwiazd, gdziekolwiek zapragnęli, nawet do najbardziej odleg- łych galaktyk we wszechświecie - albo bliżej, do lepiej za- znaczonych na mapie gwiazd, okrążając je i poruszając się w ich systemach planetarnych. Tutaj nie miała znaczenia odległość, a prawa fizyki relatywistycznej nie przeszkadzały w akrobacjach kosmicznych. W jednej chwili mogli przemie- rzać całe niebiosa. Ta zabawa w astronomów sprawiła im wiele radości. Gwiazdy przesuwały się z niewiarygodną szybkością, migając im w oczach jak ożywione pyłki kurzu. Przez jakiś czas wędrowali z jednego krańca galaktyki na drugi, śmiejąc się głośno, ciesząc się z przyprawiających o zawrót głowy perspektyw i możliwości tego obserwatorium. Potem powrócili na Ziemię - do nocnego nieba, które powinno być znajome, a jednak nie miało nic wspólnego z niebem, które znali. - Tam też żyją tacy straceńcy jak my - rzekł Kim po- nuro. Hammond odchrząknął. - Wiesz, to sprawia, że czuję się... cóż, pozbawiony zna- czenia. Kiedy patrzę na wszechświat... - Podniósł rękę. - Jest tak ogromny, tyle w nim nieznanych światów. I jest odwieczny, niewyobrażalnie stary. - Roześmiał się niepewnie. Opuścił rękę na oparcie fotela. - Jego widok sprawia, że czuję się maleńki. - Dlaczego? Przecież to tylko gwiazdy. - Tylko gwiazdy! - Hammond roześmiał się rozbawio- ny. - Jak możesz tak mówić? Kim obrócił się w swoim fotelu. Jego twarz i drobna sylwetka ledwo rysowały się w ciemności. Tylko w jego wil- gotnych oczach odbijało się światło gwiazd. - To tylko materia, reagująca w przewidywalny sposób, rzecz ograniczona ze wszystkich stron innymi rzeczami. Ale popatrz na siebie, Joelu Hammondzie. Jesteś człowiekiem. Homo sapiens. Stworzeniem, które myśli, które czuje. - Cztery wiadra wody i woreczek soli, oto czym jesteśmy. Kim pokręcił głową. - Nie. Jesteśmy czymś więcej niż tylko substancjami che- micznymi. Nawet najmniejszy spośród nas. Hammond spuścił wzrok. - Nie wiem, Kim. Ja naprawdę nie patrzę na to w ten sposób. Nigdy nie potrafiłem spojrzeć tak na siebie. - Ależ, Joelu! Jesteśmy czymś więcej niż ziemią, czymś więcej niż gliną, z której zostaliśmy ulepieni. Hammond wyczuł ślad goryczy w tej uwadze. Spojrzał chłopcu w oczy. ' no - Co się stało? - zapytał łagodnie. - Nic. Po prostu wspomnienie. To było dziwne. Właściwie nie rozmawiali tak naprawdę aż do tej chwili. Och, tak, pisywali wiersze, przekazując w ten zaszczytny sposób wiadomości naukowe, ale nie było w tym nic osobistego. Byli jak dwie maszyny wymieniające informacje. Nie rozmawiali naprawdę, tak jak bliscy sobie ludzie. Hammond zawahał się, wyczuwając niechęć Kima. Potem zapytał, obserwując jak chłopiec odbiera jego słowa: - Czy o tym chcesz porozmawiać? Kim odwzajemnił jego spojrzenie. - Czuję się tutaj jak w domu. - Jak w domu? - Głęboko. Pod ziemią. - Ach, rozumiem... jak w Glinie. Kim uśmiechnął się smutnie. - Powinieneś zobaczyć mnie osiem lat temu, Joelu. Wy- glądałem jak malutki żywy szkielet. Tak byłem wychudzo- ny. - Westchnął, potrząsając głową, owładnięty gorzkimi wspomnieniami. - Malutki szkielet z wybałuszonymi oczami. Tak właśnie wyglądałem, gdy pierwszy raz zobaczył mnie T'ai Cho. - Roześmiał się, znacznie głośniej niż przed chwilą. Brzmiało to raczej jak okrzyk zdziwienia. - Zastanawiam się, co takiego we mnie zobaczył. Dlaczego po prostu mnie nie uśpił? Byłem tylko... - Wzruszył ramionami i podniósł na Hammonda swoje ciemne oczy, wypełnione nagłym bólem. - Byłem po prostu naroślą, zbytecznym odziomkiem. Grudką błota, garścią ciemności z głębi ziemi. Hammond wstrzymał oddech, zważając na każde słowo chłopca. - Miałem podwójne szczęście. Gdyby mnie znalazł ktoś inny niż T'ai Cho, byłbym martwy. On mnie ocalił. Jakimś cudem dostrzegł we mnie coś, co powstrzymało go od prze- kazania mnie oddziałowi specjalnemu. Potem spędziłem pięć lat w ośrodku socjalizacji, gdzie odbywałem pokutę. Tam przeszkolono mnie i przekonstruowano. I poskromiono. Hammond spojrzał na niego, zrozumiał nagle wszystko. Więc to dlatego życie Kima zależało od tego, czy jego zdol- ści okażą się przydatne. Na razie wyrok śmierci odroczono, choć zwykle zabijano bezdomne dzieci, schwytane podczas łapanek w Glinie, tak jak bezpańskie psy w starożytności. - Co zrobiłeś? Kim unikał jego spojrzenia. Pytanie pozostało bez odpo- wiedzi. Potem, po dłuższej chwili, chłopiec zaczął mówić dalej. Już nie tak szybko. Możliwe, że pytanie Hammonda było zbyt osobiste, gdyż to, co Kim mówił teraz, wydawało się dotyczyć nie jego samego, ale osoby postronnej, kogoś obcego. Życie pełne poniżenia i upokorzenia, jakich doznał ów nieznajomy poddany socjalizacji, śmierć przyjaciół, którym nie udało się przejść przez to piekło - wszystko to opisywał bezbarwnym, matowym głosem. Mówił również o innych mrocznych spra- wach, których doświadczył w ośrodku socjalizacji. Jak udało mu się to wszystko przeżyć? Jak nie dał się pogrążyć? Kim pochylił się, by wyłączyć teleskop. Z wolna odsłoniła się wokół nich kopuła gwiazd. - Rozmawialiśmy o gwiazdach, Joelu. O ich ogromie i znaczeniu... - Dotknął rękoma wypukłej ściany. - One wydają się tak samotne; maleńkie, odosobnione wysepki w bezkresnym oceanie kosmosu, oddzielone miliardami li pus- tki. Jasne punkciki ciepła w tym nieskończonym lodowcu wszechświata. Spójrz znowu na gwiazdy, Joelu! - Narysował linię pomiędzy dwiema gwiazdami, a potem jeszcze dwie- ma. - Spójrz, jak wszystkie łączą się ze sobą i wiążą miliardy innych gwiazd. To ogromna pajęczyna światła, która przędzie galaktykę. - Podszedł blisko Hammonda i spojrzał mu w oczy. - To właśnie ma znaczenie, Joelu. Nie ogrom ani potęga wszechświata, ale to, w jaki sposób wszystko w tym bezmiarze jest powiązane ze sobą. - Uśmiechnął się i klepnął przyjaźnie Hammonda w rękę. - Rozdzieleni czy oddzieleni? Na każdą sprawę zawsze można spojrzeć z dwóch stron. - Pajęczyna! - mruknął zasępiony Hammond. Pokręcił głową i roześmiał się, ściskając dłoń Kima. - Przeklęta pajęczyna! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś szalony, Kimie Wardzie? Szalony! - Nie jestem szalony, Joelu. Nawiedzony, być może, ale nie szalony. * * * To był ostatni dzień jej pobytu na wyspie. Spała długo i obudziła się głodna. Wyszła na spacer po zalesionym stoku nie opodal domu. Erkki towarzyszył jej jak cień. Było chłodno i rześko. Burza oczyściła powietrze, chmury rozwiały się i wspaniałe, nieskazitelnie błękitne niebo prześwitywało przez korony wysokich sosen. Na skraju polany Jelka odwróciła się i spojrzała na młodego strażnika. Szedł w roztargnieniu, z karabinem swobodnie uło- żonym na lewym ramieniu, patrząc na ziemię. - Czy słyszałeś to? Spojrzał na nią z uśmiechem. - O czym mówisz? - O burzy... Wzruszył ramionami. - Przespałem całą noc. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym odwróciła się. Stała przed wielkim kręgiem wypalonym przez szalejący w no- cy pożar. Wokół niej leżały zwęglone gałęzie. Nie dalej niż o krok od miejsca, gdzie przystanęli, ziemia była czarna jak węgiel. Spojrzała w górę. Pnie drzew otaczających czarny krąg były osmalone przez żar płomieni, a ich gałęzie zwiędły. Spuściła oczy i wkroczyła w krąg spalenizny. Pod jej stopami pękały i rozsypywały się w proch czarne warstwy zwęglonego drewna. Zrobiła drugi krok, czując, że pogorzelisko ugina się nieznacznie pod jej ciężarem. Roze- jrzała się wokół siebie. Gdy zamknęła oczy, wciąż widziała skaczące w ciemności płomienie, które rozjaśniały nocne nie- bo, sycząc w miejscu, gdzie zetknęły się z gwałtowną ulewą. Teraz pozostał tu tylko popiół. Popiół i sczerniałe od ognia pnie siedmiu sosen, które utworzyły przechyloną literę H po- środku wypalonego kręgu. Jelka podeszła do najbliższego pnia i wykruszyła go czubkiem buta. Obróciła się, rozglądając się wokół siebie. Zadrżała poru- szona ciszą i spustoszeniem. W nocy widziała straszliwe błys- kawice i słyszała ryk walczących bogów. Teraz stała na po- bojowisku, które pozostało po ich straszliwych zmaganiach. Wspominała swoją małość w obliczu niszczycielskiego żywio- łu. A jednak przez chwilę wydawało się jej, że stanowi jego część. Zagubiła w nim swoją świadomość. Przykucnęła i wyciągnęła rękę, by dotknąć palcami czarnej, kruszącej się spalenizny. Podniosła szczyptę popiołu do ust. Wydawała się gorzka, wstrętna w smaku. Wytarła rękę o ko- lano, podniosła się i weszła w środek wielkiego kręgu. - Kuan Yin! Co się tutaj zdarzyło? Odwróciła się, słysząc okrzyk Erkkiego, który zatrzymał się na skraju kręgu, z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. - Tu uderzył piorun - odparła po prostu. Spostrzegła, że nie zrozumiał. Oczywiście, pomyślała, prze- spałeś burzę, prawda? Pod tym względem jesteś podobny do mojego ojca, do nich wszystkich, gdyż tak jak oni nosisz w sobie Miasto - gdziekolwiek jesteś! Spuściła wzrok. Wieczorem, po kolacji, przypłynie na wyspę jej ojciec, by zabrać ją z powrotem. Westchnęła. Miło będzie go znowu zobaczyć. Jednak myśl o powrocie do Miasta wy- dała się jej nagle przekleństwem. Rozejrzała się wokół siebie, pragnąc zobaczyć to wszystko po raz ostatni i zatrzymać w pamięci, w razie... Wzdrygnęła się, lecz dokończyła myśl. W razie, gdyby już nigdy nie miała tutaj wrócić. Koszmary nocne już jej nie prześladowały. Trzej ponurzy mężczyźni nie przychodzili już na brzeg jeziora. Ich bezlitosne oczy nie wpatrywały się w nią drwiąco. Była córką marszałka i dopóki jej ojciec będzie potrzebny T'angowi, jej życiu zawsze będzie groziło niebezpieczeństwo. Zrozumiała to teraz tak wyraźnie, jak gdyby jej świadomość rozjaśniła się nagle jak czyste niebo. Nie, im nie chodziło o ojca. To ją zamierzali zabić, gdyż jej śmierć pozbawiłaby ojca wszelkich sił żywotnych i uczyniła niezdolnym do dzia- łania, martwym człowiekiem w mundurze marszałka. Tak, zrozumiała wszystko. Zrozumiała, że jej śmierć przy- czyniłaby się do upadku ojca. A gdyby runął zwornik skle- pienia, jak mógłby utrzymać się łuk? Znała słabości ojca. Wiedziała, że ma cztery z pięciu cech charakteru, które Sun Tsy uważa za szczególnie niebezpieczne u generała. Jego odwaga zbyt często graniczyła z brawurą. Był impulsywny i gwałtowny, a jeśli go sprowokowano, rzucał się do ataku, nie biorąc pod uwagę trudności. Był również przeczulony na punkcie swojego honoru i bezbronny wobec fałszywych oskarżeń. Wreszcie głęboko współczuł skrzywdzo- nym i poniżonym, gdyż w gruncie rzeczy był człowiekiem gołębiego serca. Oprócz tych słabości znała jednak również jego mocne strony, z których najważniejszą była lojalność, jaką wywoływał w tych, którzy służyli pod jego rozkazami. Sun Tsy zapisał w księdze Sztuki wojennej: Taki generał troszczy się o swych żołnierzy jak o własne dzieci, więc poma- szerują z nim do najgłębszych dolin. A ponieważ traktuje ich jak swych ukochanych synów, oddadzą za niego życie. Skinęła głową. Tak, i słabość czasem okazuje się siłą, a siła słabością. Weźmy na przykład Hansa Eberta. W oczach jej ojca był wspaniałym, odważnym żołnierzem, przystojnym i do- brze ułożonym, zupełnie innym człowiekiem niż pyszałek, jakiego zobaczyła w nim podczas wizyty w siedzibie rodowej Ebertów. Dla jej ojca był synem, którego nigdy nie miał, a przeznaczenie zesłało go na ziemię, by został towarzyszem życia jego córki. Wyglądało to tak, jak gdyby zapomniał, że ona ma własne życie i nie brał pod uwagę jej uczuć. Poczuła nagle chłód. Potem spojrzała na młodego straż- nika. - Chodź, Erkki! Wracajmy! Powinnam się spakować. Idąc, rozglądała się wokół siebie, pożerając wszystko wzro- kiem, jak gdyby żegnała się na zawsze. Jednak nigdy nie utraci tej wspaniałej wyspy całkowicie. Tutaj się odnalazła, odkryła w tym surowym i zakazanym pejzażu odbicie swojej duszy - prawdę o sobie. A kiedy raz już się przebudziła, nabrała pewności, że już nigdy nie będzie spoglądać na świat tak jak przedtem. Zapach sosen i ziemi, słony posmak morza - to wszystko stało się jej nierozłączną częścią - jak głosy tej wyspy. Przedtem była zaledwie własnym cieniem, pogrążona we śnie, którym było Miasto, nieświadoma swej wewnętrznej pustki. W końcu przebudziła się. Była wreszcie sobą, w pełni sobą. * * * Kelner postawił kieliszki na stoliku, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni, i z eleganckim ukłonem wyszedł z pokoju. - Kan pei! - powiedział Tolonen, podnosząc swój kieli- szek. - Kan pei! - zawtórował mu Ebert. Wypili. Ebert uśmiechnął się, rozglądając się dookoła. - Tutaj jest miło, bardzo miło, sir! - Tak... - Tolonen się roześmiał. - To przywilej mar- szałka. Pewnego dnia to ty będziesz marszałkiem, a ten pokój będzie twój. - Możliwe - rzekł Ebert, odstawiając kieliszek. - Mam jednak nadzieję, że do tego czasu upłynie jeszcze wiele lat... Tolonen uśmiechnął się. Ogromnie lubił młodego Eberta, i to, co powiedział, upewniło go, że Jelka znajdzie się w dob- rych rękach, gdy wyjdzie za niego za mąż. Jednak miał jeszcze sporo do zrobienia. Tyle spraw zaprzątało jego głowę. - Wracam z pałacu T'anga - powiedział. - Musiałem dostarczyć raport o masowych zabójstwach. - Prychnął gnie- wnie. - Li Shai Tung nie był zadowolony, Hansie. On jest przekonany, że powinniśmy już do czegoś dojść i być może ma rację. Jednak już z samego faktu, że odkryliśmy tak mało, wynika według mnie to, że za tym wszystkim stoi DeVore. - Czy naprawdę pan tak myśli, sir? - Ebert spuścił oczy, jak gdyby zastanawiał się, po czym spojrzał na Tolonena. - Powinniśmy znaleźć już coś, co łączy z nim tę sprawę. Na pewno musiał pozostawić jakiś ślad. Zresztą tak wielu ludzi jest zamieszanych w tę kabałę. - Hm... - Tolonen wypił łyczek owocowego kordiału i odstawił kieliszek. - Możliwe, ale muszę poruszyć jeszcze jedną sprawę, Hansie. Nie wiedziałem o tym, dopóki T'ang mi tego nie powiedział. Jak się wydaje, podczas ataku na Helm- stadt zrabowano nie tylko fundusze garnizonowe i klejnoty, choć stanowiły główną część łupu, ale również kilka bezcen- nych rzeczy, które znajdowały się w sejfie wyniesionym z twier- dzy przez Ping Tiao. Otóż zrabowano trzy wspaniałe cacka z bezcennej kolekcji T'anga. Nie można sobie nawet wyobrazić ich wartości na rynku dzieł sztuki. - Tolonen sięgnął do kieszeni tuniki i wyciągnął trzy grube, kwadratowe płytki hologramów. - Zobacz sam! - powiedział, wręczając mu je. Ebert przyglądał się przez chwilę płytkom, po czym położył je na stole obok swojego kieliszka i nacisnął jeden z pasków obrzeżających hologram. W powietrzu, tuż nad płytką, na- tychmiast uformował się trójwymiarowy obraz. Obejrzał dokładnie wszystkie hologramy i zwrócił je mar- szałkowi. - Rzeczywiście, są przepiękne. Tak jak pan mówi, sir, z pewnością te statuetki mogłyby osiągnąć astronomiczną cenę na czarnym rynku. - Zawahał się i spuścił wzrok. - Zda- ję sobie sprawę, że to bezczelność z mojej strony, ale... Czy wolno mi zapytać, jak te figurki znalazły się w sejfie w Halm- stadt? Tolonen schował hologramy do kieszeni i podniósł kieliszek. - Tang zgodził się, bym porozmawiał o tym z tobą, Hansie. Nie zapomnij jednak, że to poufna rozmowa. Ebert skinął głową. - Wydaje mi się, że Li Shai Tung zaplanował pewien eksperyment - rzekł Tolonen. - Te statuetki miały zostać sprzedane, aby go sfinansować. - Jaki eksperyment? - No cóż... Przeprowadzono poufne, rozumiesz, rozmowy z kilkoma z największych szefów Triad działających pod Siecią. Zdumiony Ebert opadł na fotel. - Rozumiem, ale dlaczego? Tolonen prychnął. - Wydaje mi się, że Li Shai Tung zamierza odbudować i ucywilizować pewne części Miasta pod Siecią, by wziąć je pod swoje skrzydła, jeśli można tak powiedzieć. On zagwaran- towałby podstawowe udogodnienia i ograniczyłyby zesłania na niższe poziomy, a także przekazałby na dół olbrzymi zastrzyk gotówki, by podnieść tamtejszy standard życia. W za- mian szefowie Triad zapewniliby utrzymanie pokoju w ramach obowiązującego prawa. Ebert spuścił oczy. - To wydaje mi się... - Westchnął i spojrzał na Tolone- na. - Proszę o wybaczenie, sir, że jestem szczery, ale to chyba optymistyczne, prawda? - Tak między nami, Hansie - Tolonen zniżył głos - w pełni zgadzam się z tobą. Ale nie do nas należy kwes- tionowanie polityki, gdyż jesteśmy po prostu rękami naszego pana, nieprawdaż? Obaj zamilkli na chwilę. - W każdym razie - odezwał się Tolonen - strata tych trzech figurek narobiła sporo zamieszania. T'ang nie zamierza dzielić się swymi skarbami z kimkolwiek, dopóki nie wyjdzie na jaw, co stało się z tymi trzema posążkami. Jeśli Triady są w to zaangażowane, jeśli spróbują zjeść swoje ciasteczko, Li Shai Tung musi się o tym dowiedzieć. Być może uda się nam przy okazji tego rabunku odpowiedzieć na inne pytania. Ma- my pewne podejrzenia, że podczas ataku na Helmstadt Ping Tiao współpracowała z inną grupą terrorystyczną. Gdyby działali w przymierzu z szefami Triad, wiele by to wyjaśniło i pozwoliłoby nam zapewne schwytać morderców. - Rozumiem. Chce pan, żebym przeprowadził śledztwo? - Właśnie, Hansie. Rozumiesz, kilka ze skradzionych klej- notów już pokazało się na czarnym rynku. Liczę na to, że odkryjesz, kto rozprowadza ten towar. Chcę, żebyś poszedł tym śladem i uzyskał odpowiedź na kilka prostych pytań. Ebert zastanawiał się przez chwilę, w końcu spojrzał mar- szałkowi w oczy. - Dlaczego nie zajmie się tym Karr? - Major Karr ma już dość spraw na głowie. - Tolonen ujął dłoń Eberta. - Zrobisz to dla mnie, Hansie? Sprawmy przyjemność staremu Tangowi. Nie ma w tym żadnego ryzy- ka. Gwarantuję ci to. Mordercy, to inna sprawa, ale to... Cóż, na dłuższą metę może się to okazać o wiele ważniejsze. Ebert uśmiechnął się. - Oczywiście. Kiedy pan chce otrzymać raport? - T'ang dał mi trzy dni. - Zatem spotkamy się za trzy dni. Wyświetlę tę sprawę niezależnie od tego, kto za tym wszystkim stoi. - Dobrze. - Tolonen rozpromienił się. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Hansie. * * * Kiedy pół godziny później wychodził ze swojego miesz- kania, zaczepiła go jakaś kobieta. Złapała go za ramię, wrzesz- cząc mu prosto w twarz: - Ty bękarcie! Kupiłeś ją, prawda?! Tylko po to, by mnie upokorzyć! Ebert odwrócił się i strząsnął rękę napastniczki. - Nie wiem, o co pani chodzi, pani Chuang. Niby kogo miałem kupić? - Wiesz cholernie dobrze, ty bękarcie! - Miała bladą twarz, oczy podkrążone z niewyspania, a jej strój... - Na bogów, niewiasto, spójrz na siebie! Jesteś rozchełs- tana! A jakim językiem mówisz? Fe. Czy pani zapomniała, pani Chuang, że jest żoną ministra? - Spojrzał na nią z od- razą i odwrócił się, ale złapała go znowu. Rozgniewał się i schwycił jej rękę, ściskając boleśnie. - Jeśli się nie od- czepisz... - zagroził jej. Wyrwała rękę i splunęła mu w twarz. Zaklął, wycierając plwocinę. Spojrzał gniewnie na napast- niczkę i odwrócił się, zamierzając odejść. Ale w tej chwili kobieta wyjęła nóż i zadała cios. Ostrze zadrasnęło go w ramię. - Cholera! Odwrócił się, gdy uniosła nóż, by zadać drugi cios. Zasłonił się zranionym ramieniem. Pani Chuang stęknęła z wysiłku, szykując się do uderzenia i wkładając w cios całą siłę. Jej twarz wykrzywiła szaleńcza nienawiść. Tym razem nóż trafił go w tył głowy, powalając na ziemię. Ostrze ześlizgnęło się jednak. Pani Chuang spojrzała z przerażeniem na ranę. W miejscu, gdzie ostrze noża przycięło włosy, ukazała się błyszcząca metalowa płytka. Ogłuszony siłą uderzenia major na wpół odwrócił głowę, patrząc na nią tępym wzrokiem. Wciąż jed- nak był żywy. Napastniczka wrzasnęła przeraźliwie, gotując się do skoku, ale czyjeś potężne, mocne ręce odciągnęły ją od ofiary, a potem rzuciły brutalnie na ziemię. W sekundę później na skroni poczuła twardą lufę pistoletu. Zamknęła oczy. - Nie! Zostaw ją! - zawołał Ebert. Podniósł się na ko- lana, próbując wstać. - Zostaw ją... Auden spojrzał na majora, wzruszył ramionami i schował pistolet z powrotem do kabury. - Ona by cię zabiła, Hansie! Ebert uśmiechnął się pomimo bólu. - Wiem. Ma ikrę! Naprawdę ma ikrę! Czy nie chciałbyś jej przelecieć? Auden odwrócił wzrok. - Nie? - Ebert roześmiał się. - Może jednak powinniś- my ją trochę nastraszyć, co? Nie zawsze mogę pilnować swego tyłka, prawda? Są chwile, gdy... - Roześmiał się znowu i dotknął ostrożnie obolałej głowy. - Co proponujesz? - zapytał Auden, spoglądając poro- zumiewawczo na Eberta. - Mam nam na myśli jej piersi - powiedział Ebert, mrugając do niego. - Zawsze była z nich dumna. Potnij jej piersi! Auden odwrócił się i przycisnął kobietę do ziemi. Zdarł z niej brutalnie jedwabne okrycie, obnażając piersi, po czym klęknął nad nią, unieruchamiając jej ręce. Patrzyła na niego śmiertelnie przerażona. - Nie możesz... - wyszeptała z trudem. Zakrył jej usta ręką, miażdżąc wargę. Wyciągnął nóż zza pasa. Po chwili wahania przy szpili! jej szyję lewą ręką, a prawą nie zważając na wrzask kobiety, przeciągnął nożem po jej piersiach - raz, dwa, trzy razy. Wstał i schował nóż do pochwy, spoglądając z zimnym uśmiechem na oszołomioną kobietę. Odwrócił się i spostrzegł od razu, z jaką zachłannością Ebert przygląda się obnażonej ofierze. Major aż wybałuszył oczy z podniecenia, jego pierś falowała. - Dziękuję - powiedział cicho. - Pójdziesz do jej miesz- kania. Auden skinął głową. Podniósł z ziemi pakiet, który upuścił, przychodząc Ebertowi z pomocą. - Proszę. - Wręczył paczuszkę Ebertowi. - To przyszło dzisiaj rano. Ebert popatrzył na przesyłkę, potem znowu na leżącą ko- bietę. - Kto uwierzyłby w to, że ta starucha ma w sobie tyle zaciekłości? - Roześmiał się i wstał niepewnie, przymykając z bólu oczy. Auden podszedł do Eberta i podtrzymał go. - Poradzisz sobie? Czy nie powinieneś wezwać lekarza? Ebert pokręcił głową, uśmiechając się pomimo bólu. - Nie. Odpocznę chwilę i wrócę do siebie! Auden popatrzył na skuloną żonę ministra, która obróciła się na bok, skamląc z bólu. Miała okaleczone piersi i krew na rozdartej jedwabnej szacie. - Pójdę do jej mieszkania i powiem, że została napadnięta w korytarzu przez gang. Fest potwierdzi to. Ebert położył rękę na ramieniu Audena. - Dobrze. Zatem ruszajmy! Wejdę do środka i polezę przez chwilę. W mieszkaniu znajdę pomoc, jeśli będę jej potrzebował. Przyglądał się, jak Auden podchodzi do leżącej kobiety, przykucnął, wzywając pomoc przez zestaw na przegubie. Wszystko się ułoży, Auden załagodzi tę sprawę. Dotknął zranionego ramienia. To było tylko powierzchowne draśnięcie, ale uderzenie w głowę mogło okazać się poważne. Cóż, może Auden miał rację. Może powinien wezwać lekarza. Napast- niczka zadała mu potężny cios. Łatwo mógł dostać wstrząsu mózgu. Podszedł do drzwi. - Zdaje mi się, że... - powiedział cicho, dotykając zamka i podnosząc twarz w stronę kamery kontrolnej. Drzwi natych- miast otworzyły się z sykiem. - Mogła mnie zabić! - rzekł, wchodząc do środka. - Ta pieprzona baba mogła mnie zabić! * * * W wielkim holu portu lotniczego w Jakobstad panowała nietypowa cisza. Zwykle zatłoczona poczekalnia była dzisiaj pusta. Zagrodzonych barierkami wejść strzegli żołnierze. W opustoszałym holu kroki eskortowanej grupy Tolonena rozbrzmiewały echem. Budynek dworca lotniczego znajdował się w odległości niecałego li od przystani, toteż Tolonen odprawił pojazd i pomaszerowali do niego szybkim krokiem. Towarzyszyła mu córka i dwunastu ludzi z elitarnego korpusu, którzy otoczyli ich kordonem na wypadek zamachu. Marszałek poczynił nadzwyczajne przygotowania, aby prze- wieźć bezpiecznie córkę do domu. Sprawy znowu się skom- plikowały. Jeśli ich wrogowie zdecydowali się zaatakować znowu, z pewnością zrobiliby to na jednym z dworców. Tutaj jednak nie dał im do tego żadnej sposobności. "Torpeda" już czekała. Zwykle załoga składała się z ośmiu do dziesięciu zaufanych ludzi i mieściło się w niej około stu pięćdziesięciu pasażerów. Tym razem liczbę podróżnych zre- dukowano do czternastu osób. "Torpedą" nazywano szybki jednoszynowy pojazd jadący bezpośrednio przez Miasto - na południe do Turku, a potem na wschód do Helsinek. Tam mogli przesiąść się na statek powietrzny i przelecieć nad Bałtykiem prosto do Gdańska. Tolonen rozejrzał się wokół siebie. Był spięty, choć sam dopilnował wszystkiego. Po raz pierwszy nie miał zaufania do nikogo. Był pewien tylko tego, co sam przygotował. Mimo to, jego wrogom zapewne nie sprawiłoby trudności zaatako- wanie go po raz drugi. Skoro raz dostali się do jego domu co mogło im przeszkodzić uczynić to ponownie? Gdy znaleźli się w pobliżu "torpedy", marszałek zawahał się i obejrzał dokładnie pojazd z obu stron, zanim weszli do niego. Jelka usadowiła się w przedziale, wciągając swobodnie swoje długie nogi. Marszałek uśmiechnął się, gdy spostrzegł, że jej cera nabrała kolorów podczas pobytu na wyspie, a włosy jeszcze bardziej pojaśniały od słońca. Usiadł naprzeciwko, splatając ręce na kolanach. - I cóż mi powiesz? Wreszcie usiedli razem. Podczas lotu z wyspy był zbyt zajęty - wciąż przyjmował raporty i wydawał rozkazy. Teraz wreszcie znalazł czas na rozmowę i mógł zapytać córkę, jak podobało się jej na wyspie. Uśmiechnęła się, a jej oczy roziskrzyły się z radości. - Na wyspie było pięknie, tatusiu! Po prostu pięknie! - Więc jesteś zadowolona? - Roześmiał się. -To dobrze... Odwróciła wzrok. Na moment rozbłysła w jej oczach dziw- na tęsknota, tęsknota, którą dzielił z nią i rozumiał. Przyglądał się córce, uświadamiając sobie, jak bardzo ją kocha. Była tak podobna do matki. Tak bardzo przypominała mu kobietę, którą kochał. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała z troską. - Naprawdę? - Roześmiał się znowu i skinął głową. - Cóż, może i jestem zmęczony. - Uśmiechnął się i ujął jej ręce. - Posłuchaj, muszę załatwić jeszcze jedną sprawę, a po- tem już będziemy mieli wolny wieczór. Czy miałabyś ochotę pójść ze mną do opery? W towarzystwie T'anga? Dzisiaj wystawiają Południową gałąź. Roześmiała się uradowana, zapominając na chwilę o brze- mieniu, które ciążyło jej sercu. Zawsze lubiła operę, a jeśli nawet Południowa gałąź należała do lżejszych utworów, wciąż pozostawała operą. - Gdzie pójdziemy najpierw? Puścił jej ręce. - To po prostu interes. Nie zajmie mi wiele czasu, naj- wyżej pół godziny. Potem wrócimy i przebierzemy się, dobrze? Poczuli nagły wstrząs. "Torpeda" ruszyła, szybko nabiera- jąc prędkości. Jelka wpatrywała się w smoczy wzór na ścianie tunelu - zrazu migoczący i jaskrawy, potem zamazany, aż wreszcie pozostało tylko siedem linii - czerwonych, zielonych i złotych. - Czy wuj Jon powiedział ci o burzy? - Nie... - Roześmiał się. -A więc była burza, najpraw- dziwsza burza? - Tak. - Spojrzała na ojca. - Była tak potężna, tak... Popatrzył na nią uważnie, jakby zaniepokojony. - Tak... - powiedziała cicho. - Zapomniałam. - Przyj- rzała się ojcu, zdziwiona nagłą zmianą jego nastroju. - Co się stało? Zmusił się do uśmiechu. - Nic... Tylko przypomniałem sobie nagle twoją matkę. - Ach... Zatem jej wuj miał rację. Tak, zrozumiała teraz, jak bardzo różnili się jej rodzice. Jednak bardzo się również kochali. Wpatrywała się w ich odbicia w szybie i uśmiechała się smutno. Musi być mu ciężko, ciężej nawet niż na wygnaniu. Odsunęła tę myśl, próbując podziwiać widok za oknem, gdy niespodziewanie, dotykając ręką policzka, poczuła na palcach woń spalonej sosny. - Co się stało? - zapytał ojciec, nie odrywając oczu od jej twarzy. - Nic - odparła, uśmiechając się do niego. - Zupełnie nic. * * * - Kto to jest? Tolonen podszedł do oszklonych drzwi i przystanął obok córki. - Kto? A, to Ward. KimWard. On jest niesamowity. To prawdziwy brylant. Mówią, że jego umysł działa szybciej niż komputer. Roześmiała się zdumiona. - Masz na myśli to, że on należy do zespołu naukowego? - Tak, i prawdopodobnie jest najlepszy ze wszystkich. To zdumiewające, zważywszy na to, że... Jelka spojrzała na ojca. - Zważywszy na co? Marszałek Tolonen spojrzał w bok, jakby ta sprawa napa- wała go odrazą. - On urodził się w Glinie. Czy nie dostrzegasz tej ciemno- ści w jego oczach? Owszem, przeniesiono go w inne warunki i poddano socjalizacji, jednak pomimo wieloletniego procesu rekonstrukcji osobowości nigdy nie będzie taki jak my. Zawsze pozostanie w nim odrobina dzikości. - Spojrzał z uśmiechem na córkę. - Ale chodźmy już! Załatwiłem już tę sprawę, a w domu czeka na nas Hans. Skinęła głową i przycisnęła twarz do szyby w drzwiach. Przyjrzała się chłopcu. W oczach ujrzała tę ciemność, o której wspomniał jej ojciec. Kiedy Kim spojrzał prosto na nią - przez szybę, która ich dzieliła - zobaczyła w nich jeszcze coś dzikiego i nieposkromionego, co zdawało się mówić, że nie zawdzięczał nic temu obłudnemu światu poziomów. Zadrżała, bynajmniej nie ze strachu, ale ze współczucia i zrozumienia. Był jak ten dziki lis w jaskini. Roześmiała się cicho, zdumiona tym, że właśnie tutaj go znalazła, choć myślała, iż pozostawiła go na wyspie. Nagle, jak gdyby powracając do rzeczywistości, odsunęła się nieco od szyby, przestraszona. A jednak to była prawda. Ujrzała to w jego oczach. Ojciec powiedział, że chłopiec urodził się w Glinie - ale to było coś więcej. - Chodźmy już, Jelko! Wahała się przez chwilę, przyglądając się chłopcu. W końcu poszła za ojcem, dopiero teraz uświadamiając sobie, co po- wiedział wcześniej. - Niech bogowie mają nas w swojej opiece... - powie- działa prawie niedosłyszalnie. - Hans Ebert! Doprawdy, tego mi jeszcze brakowało! * * * Kim odwrócił się i spojrzał znad stołu na Hammonda. - Kto to był? - Kto? - Ta dziewczyna, która przyszła z marszałkiem. Hammond roześmiał się. - Och, o niej mówisz... To jego córka. Nie wiedziałeś? - Ach... - Myślał przez chwilę, że jest jego żoną. Tacy starzy ludzie mieli zwyczaj żenić się z młodymi dziewczętami. Przynajmniej tak mówiono. Był jednak dziwnie zadowolony, że się pomylił. - Czy słyszeliście ostatnie pogłoski? - zapytał jeden z naukowców. - Podobno Ping Tiao próbowali ją zabić! Kim spochmurniał. - Tego nie podano w wiadomościach. - Tak - potwierdził tonem konspiratora inny badacz. - Nie podano tego do publicznej wiadomości. Władze chcą, by ludzie wierzyli, że panuje spokój i że sprawują nad wszystkim kontrolę. Słyszałem jednak... przynajmniej takie krążą pogło- ski... że cała kompania zaatakowała mieszkanie marszałka Tolonena. Jego córka sama zabiła sześciu napastników, zanim marszałek przybył z pomocą. Kim poczuł, że ogarnia do dziwna fala podniecenia, a może strachu. Po plecach przebiegł mu dreszcz. Spojrzał na Ham- monda. - Jak ona ma na imię? - Nie jestem pewien, Jukka czy jakoś tak... - Jelka - poprawił go jeden z naukowców. Jelka. Zadrżał i spuścił wzrok. Tak, to imię doskonale do niej pasowało. Miało coś z mitu, tak jak ona. - Co się tutaj dzieje? Kim podniósł oczy, napotykając badawcze spojrzenie Spa- tza. - Nic - odparł. - Zupełnie nic. - Dobrze. Więc możesz odejść, Ward. Nie będę już po- trzebował twojej pomocy. Ukłonił się lekko, z twarzą bez wyrazu. Jednak w duszy poczuł ulgę. Spatz nie miał innego wyboru niż przyprowadzić chłopca do laboratorium podczas wizyty marszałka, a Kim starał się to maksymalnie wykorzystać, zaglądając do doku- mentacji i zadając pytania, dopóki nie zorientował się w po- stępie badań, jakby kierował pracą. Jednak gdy wracał kory- tarzem do swojego pokoju, nie myślał o projekcie, ale o dziew- czynie. Kim była? Co lubiła? Jak brzmiał jej głos? Jak wy- glądała jej twarz, gdy się śmiała? Przystanął w drzwiach, myśląc o tym, jak stała obok ojca, bacznie przypatrując się wszystkiemu swymi głębokimi oczyma. A potem, na krótko, ich spojrzenia się zetknęły i spochmurniała. Jak gdyby... Zadrżał. Niemożliwe, pomyślał, kręcąc głową. Nacisnął zamek i kiedy drzwi otworzyły się z sykiem, wszedł do pokoju. Wiedział, że to niemożliwe. To tylko gra wyobraźni. A jed- nak... cóż, przez chwilę miał wrażenie, że zrozumiała go, że tym spojrzeniem, które zatrzymała na jego twarzy, sięgnęła głębiej, przeniknęła do jego jaźni. Uśmiechnął się i odsunął tę myśl. Usiadł na łóżku, roz- glądając się wokół siebie. Co też o tym pomyślałaś, Jelko Tolonen? Zastanawiał się. Zapewne, że to zbyt obce, zbyt ezoretyczne. W końcu należała do innego gatunku ludzi. Ona była z Pierwszego Poziomu, wywodziła się z bogatej rodziny, miała wykształcenie. Bez wątpienia kochała piękne stroje i tańce, operę i przystojnych młodych oficerów. Naraziłby się na śmieszność, gdyby pomyślał, że... A jednak myślał o tym. Na moment przymknął oczy i zobaczył ją znowu w wyob- raźni. Była tak smukła, wysoka, tak zgrabna, a jej skóra tak czysta i biała. Jej włosy jak złoto i srebro, a oczy... Wstrzymał oddech, przypominając sobie jej oczy. Tak, takie oczy opiewano niegdyś w mitach. T ROZDZIAŁ 11 Król świata Tsu Ma przystanął na porośniętym bujną trawą zboczu. Spoglądał na południe odwrócony plecami do ruin klasztoru. Dostrzegł w oddali maleńką sylwetkę Fei Yen, która ryso- wała się niewyraźnie na tle bezchmurnego nieba. Zmuszała konia do szybkiego biegu po wąskim trakcie wśród skał. Na krótką chwilę stracił ją z oczu za wysokim skalistym pagór- kiem w głębi doliny. Potem ukazała się znowu, już bliżej. Jej długie ciemne włosy rozwiewał wiatr, pochylała się w siodle, wspinając się po rozległym zboczu. Opuścił wzrok i westchnął. Spotkali się tutaj kilkakrotnie w ciągu ostatnich tygodni i za każdym razem, wbrew jego postanowieniu, by porzucić ją i wyprostować ścieżki swojego życia, kończyło się to miłosnymi zapasami. Ale tym razem będzie inaczej. Dzisiaj musi to wreszcie zakończyć. Musi ze- rwać z nią, zanim ich romans wyjdzie na jaw. Wciąż ją kochał. Nie mógł temu zaprzeczyć. Jednak nie był to wystarczający argument. Wiedział o tym odkąd ta miłość, która zaczęła się w namiętności i oszołomieniu, stała się narzędziem tortury, nie pozwalając mu zasnąć i doprowadza- jąc go do szaleństwa. Był roztargniony i myślał tylko o niej. Poczuł, że musi zerwać z nią albo zwariuje. Obawiał się, że gdy spotka się z Li Yuanem lub jego ojcem, rzuci się do ich stóp i będzie błagał o wybaczenie mu zła, które wyrządził im obu. Więc wreszcie skończy z tym. Dopóki jeszcze miał dość siły, by położyć temu kres. Przyglądał się, jak nadjeżdża, słysząc już jej głos, ponag- lający konia. Widział, jak podnosi się w siodle, rozglądając się za nim. Potem podniosła rękę na powitanie. Odwzajemnił niepewnie pozdrowienie, odrzucając gorączkowe myśli, które wciąż napływały mu do głowy. Ostatnio wspinali się na wzgórze razem, ramię w ramię. Potem weszli do zrujnowanej świątyni i przeleżeli nago na swych szatach przez trzy długie godziny, wpatrzeni w siebie, spleceni ramionami, nie odrywając ust od ust i rozkoszując się swoimi ciałami. Słodycz tego wspomnienia przeżerała mu duszę. Jęknął i zacisnął pięści. Wtem poczuł, że jego płeć nabrzmiewa, a serce bije mu szybciej. Nigdy nie przypuszczał, że miłość może być tak przeraża- jąca. Nigdy nie wyobrażał sobie, że serce mężczyzny może pogrążyć się w żalu i zarazem unosić się radością na wspo- mnienie kochanki. A przecież to właśnie przeżywał. Fei Yen podjechała bliżej. Jej wierzchowiec parsknął, mo- zoląc się po stromiźnie. Patrząc na nią, przypomniał sobie ich pierwszą wyprawę do ruin klasztoru, kiedy to minęła go gniew- nie, odrzucając jego pomoc. Myśl o tym wzburzyła go znowu. Był wstrząśnięty jej przekorą, zaproponował przecież pomoc w trosce ojej bezpieczeństwo. Teraz ta jej zuchwałość wydała mu się mniej pociągająca. Musi znaleźć powód, by postawić sprawę na ostrzu noża. W przeciwnym razie nie zdoła z nią zerwać. - Tsu Ma! Zeskoczyła z konia i podbiegła do niego, zarzucając mu ręce na szyję, ale nie odwzajemnił jej uścisku, jak gdyby był z kamie- nia. Odsunęła się zdziwiona, patrząc mu niespokojnie w oczy. - Co się stało, moja miłości? Co się zdarzyło? Drżały mu ręce. Jej niezwykła uroda, ciepło jej rąk sprawiły, że omal nie stracił zmysłów. Jej delikatna woń upajała go. Miała oczy tak głębokie jak ocean, w którym mężczyzna mógł utonąć w jednej chwili. - Kocham cię... - zaczął. Cała głębia uczuć, jakie żywił do niej, zawarła się w tych słowach. - Wiem - przerwała mu, przytulając się z ulgą. - I mam wiadomość... - Posłuchaj mnie! - przerwał jej szorstko, lecz zaraz złagodniał. Pogłaskał ją po twarzy i powiedział już spokoj- niej: - Proszę, wysłuchaj mnie, moja miłości! To i tak jest już wystarczająco trudne... Zmieniła się na twarzy. Próbowała się uśmiechnąć, lecz spochmurniała. - Trudne? - Tak. I... -Przełknął ślinę. W jego życiu nic jeszcze nie było tak trudne jak to. Nawet śmierć ojca i rytualne zabójstwo jego "kopii". - Ja... Umilkł. Nie zdołał powiedzieć jej o swojej decyzji. Nawet w tej chwili mógłby wziąć ją w ramiona, zanieść do pustej sali w ruinach i położyć ją na swym okryciu. Nawet teraz mógłby po raz ostatni nasycić się słodyczą jej ciała. Jednak nie zrobi tego. Gdyby uległ ten jeden jedyny raz, pragnąłby jej już na zawsze. A przecież to było niemożliwe, dopóki władało Siedmiu. Chung Kuo musiałoby upaść, zanim on mógłby mieć Fei Yen. Spuścił oczy. Ból, jaki odczuwał w tej chwili, niemal zmiaż- dżył mu serce. - Chcesz z tym skończyć? O to chodzi? Jej głos zabrzmiał dziwnie łagodnie, niemal współczująco. Kiedy spojrzał na Fei Yen, zobaczył, że w jej oczach odbija się jego własny ból. Po chwili dostrzegł pierwsze łzy, które spłynęły po delikatnej jak porcelana twarzy. - Fei Ymn - powiedział prawie szeptem. - Przecież wiesz, że cię kocham. - A ja ciebie... - Wzdrygnęła się i odsunęła od niego. - Miałam sen. Cudowny sen, w którym byłam wolna i mogłam zostać twoją żoną. Zadrżał, przerażony jej słowami. - To nie może nastąpić! Spojrzała wyzywająco na kochanka. - Dlaczego nie? Byłam żoną jego brata. Przecież znasz nasze prawo. - A później poślubiłaś jego. Siedmiu przyłożyło pieczęć pod specjalnym edyktem. Nie można już więc unieważnić tego małżeństwa. - Dlaczego nie? Mogliście raz zmienić prawo, więc zróbcie to znowu, choćby wstecz! Pokręcił głową. Tak jak powiedział, nie można już niczego cofnąć. Chociaż siedmiu T'angów zgadzało się, że małżeństwo jest źle dobrane, nie mogli już tego zmienić. Przynajmniej nie teraz, ponieważ pewnego dnia Li Yan zostanie T'angiem. Gdyby cofnęli swoją zgodę na to małżeństwo, zraniłoby go to bardzo głęboko. Spowodowałoby katastrofę. Koniec wszys- tkiego. - Chciałbym, abyśmy oboje byli wolni, Fei Yan - mówił, akcentując każde słowo. - Oddałbym wszystko, co posiadani, by żyć razem z tobą. Jednak to wywołałoby tylko nieszczęście, wielkie nieszczęście. Ta gra między nami... musi się skończyć. Nie możemy spotykać się więcej. Nigdy więcej. Jej twarz wykrzywiła się z bólu. - Nigdy więcej? Nie był z kamienia, toteż jej pełne bólu i żalu słowa rozdzierały mu serce. A jednak był stanowczy. Wiedział, że gdyby uległ teraz jej błaganiom, przepadłby na zawsze. - Nigdy więcej! Zrozum mnie żono Li Yuana. Od tej chwili jesteśmy... znajomymi, których łączy jedynie sympatia i którzy spotykają się tylko na gruncie towarzyskim. O wszys- tkim innym musimy zapomnieć. - Czy mógłbyś zapomnieć? - zaczęła i umilkła, pochyla- jąc głowę pod wpływem jego kamiennego spojrzenia. - Wystarczy, kobieto! Czy chciałabyś, żebym umarł, za- nim zerwę z tobą? - Nigdy... - odparła niemal bezgłośnie, wstrzymując od- dech. - Wobec tego odejdź natychmiast! Ukłoniła się posłusznie, jakby była jego żoną, aż zaparło mu oddech. Odprowadził ją spojrzeniem pełnym bólu. Zła- many i pokonany przez własne postanowienie, wyrzekł się jej na zawsze. Odeszła, a on był znowu sam. Usiadł ciężko na kamieniu, czując nagłą pustkę, jakby nie pozostało mu już nic oprócz żalu, i zapłakał. * * * Fei Yen zeskoczyła z konia i nie czekając, aż podejdzie stajenny i odprowadzi wierzchowca, ruszyła prosto do pałacu. Kiedy biegła przez dziedziniec stajni, słudzy i stajenni kłaniali się przed nią zdumieni jej zachowaniem. Nikt nie ośmielił się powiedzieć słowa, ale ich spojrzenia były bardzo wymowne. Zobaczyli jej zrozpaczoną twarz i zrozumieli, co zaszło po- między księżniczką i przystojnym Tangiem. W końcu wie- dzieli, co w trawie piszczy. A teraz, jak się zdaje, wszystko się skończyło na zawsze. Nan Ho pozdrowił ją w sieni, ale Fei Yen minęła ochmistrza tak szybko, jakby wcale go nie zauważyła. Odwrócił się za- sępiony. Postanowił, że nie będzie jej gonić, ale pójdzie do stajni i przeprowadzi śledztwo w tej sprawie. Jego powinnoś- cią było służyć księciu, a jak wywiąże się najlepiej ze swego obowiązku, jeśli nie starając się zrozumieć i ocenić gwałtowną zmianę nastroju najbliższej księciu kobiety? Fei Yen wbiegła do swoich pokojów i zatrzasnęła drzwi za sobą. Zamknęła je na klucz, po czym rzuciła się na łóżko, nie tamując już dłużej szlochu, który wstrząsnął jej ciałem. Po chwili zasnęła. Obudziła się po godzinie. Ból minął, jakby płacz oczyścił jej duszę. Rozglądała się wokół siebie, przypatrując się gustownemu wystrojowi komnaty, bogatemu umeblowaniu. Była zdumiona jej obcością, nie widziała żad- nego związku pomiędzy sobą a tym wytwornym wnętrzem. Czuła się tak, jakby umarła i powróciła do życia raz jeszcze. Nie czuła nic oprócz przygniatającej pustki w miejscu, gdzie tak niedawno biło ożywcze źródło jej miłości. Odwróciła się i ujrzała swoje odbicie w głębi pokoju. Zro- biła krok naprzód i zatrzymała się, spuszczając gwałtownie oczy. Nie miała sposobności, by powiedzieć mu o tym, gdyż nie dopuścił jej do głosu. Stała, drżąc jak wylękniony ptak. Samo- tna łza spłynęła jej po twarzy. Nagłym, wyzywającym ruchem uniosła głowę. Opanowała się, wiedziała, co musi zrobić. Wykąpała się. Przywołała służebnice, kazała im ułożyć sobie włosy i ubrać się w proste chi pao - jedwabną la- wendową szatę lamowaną niebieską tasiemką. Potem, by uwy- puklić swoją urodę, zdjęła wszystkie bransolety i pierścienie, oprócz tego, który otrzymała od Li Yuana. Odpięła również naszyjniki i przejrzała się w lustrze. Tak. Teraz wyglądała tak, jak chciała. Nie wystawnie, ale naturalnie, prawie jak prosta wiejska dziewczyna. Zrobiła sobie nawet skromniejszy makijaż. Odwróciła się od lustra z uśmiechem i wyszła na korytarz. - Mistrzu Nan! - zawołała, widząc ochmistrza w głębi korytarza. Nan Ho odwrócił się, słysząc jej głos. Ukłonił się swojej pani i pośpieszył do niej, przystając w odległości czte- rech kroków, ale unikając jej oczu. - Mistrzu Nan, czy mój mąż już wrócił? Nan Ho nie podniósł głowy. - Tak, moja pani. Dwadzieścia minut temu. - Dobrze. - Odwróciła się, nie patrząc na niego. - Więc idź do niego, mistrzu Nan, i powiedz, że jego żona chciałaby go powitać! Nan Ho popatrzył na nią zdziwiony, lecz szybko spuścił oczy. - Wybacz mi, moja pani, ale książę prosił, by go nie niepokoić. Musi skończyć bardzo ważną pracę. - Więc jest w swojej pracowni? Nan Ho ukłonił się lekko. - Tak, moja pani, wraz ze swoim osobistym sekretarzem, Chang Shih-sen. - Zatem nie ma potrzeby, żebyś się dłużej martwił, Nan Ho. Sama pójdę do niego. - Ale, moja pani... - Odejdź, Nan Ho. Ukłonił się nisko. - Jak moja pani sobie życzy. Odprowadziła go wzrokiem, po czym ruszyła do gabinetu męża. Przed samymi drzwiami zawahała się, lecz szybko się uspo- koiła i zapukała. Przez chwilę panowała cisza, po czym rozległy się kroki. Drzwi uchyliły się i wyjrzał sekretarz Chang. - Moja pani... - Ukłonił się i otworzył drzwi szerzej, cofając się i spoglądając pytająco na księcia. - To twoja żona, mój panie, księżniczka Fei. Li Yuan podniósł się zza biurka. Twarz księcia rozjaśniła się na jej widok. - Fei Yen... Sądziłem, że wybrałaś się na przejażdżkę konną. - Ja... - Zawahała się. Szybko podeszła do biurka, przy którym stał jej mąż. - Tak naprawdę, mężu, nie mogłam znaleźć miejsca, dopóki nie zobaczyłam ciebie. Mistrz Nan powiedział mi, że wróciłeś. Li Yuan spojrzał na swego sekretarza. - Zostaw nas samych, Shih-sen! Dokończymy później. -- Podszedł z uśmiechem do żony i objął ją. Uniósł delikatnie jej twarz, by pocałować ją w usta. - Twoje pragnienie, by mnie zobaczyć, rozczuliło mnie, moja miłości. Ja również tęskniłem za tobą. Przytuliła głowę do jego piersi, lecz po chwili znowu na niego spojrzała. - Tak, tęskniłam za tobą, ale nie dlatego ci przerwałam... Roześmiał się wyrozumiale. - Nie musisz się usprawiedliwiać, kochanie. Sama twoja obecność stanowi wystarczający powód, bym odłożył pracę na później... Uśmiechnęła się i spuściła oczy. - Mimo to nie tylko tęsknota przywiodła mnie tutaj. Przynoszę wieści... - Jakie wieści? - Odsunął się nieco od niej, ujmując czule jej dłoń i patrząc jej w oczy. Uśmiechnął się. -Dobrze. Zatem wyjdźmy do ogrodu. Usiądziemy na ławce, a ty przekażesz mi rwoje wieści. Odwzajemniając jego uśmiech, pozwoliła się zaprowadzić do pełnego słońca ogrodu. Gdzieś blisko, niemal na wyciąg- nięcie ręki, śpiewał jakiś ptak. Usiedli na nagrzanej przez słońce ławeczce, patrząc sobie w oczy. - Wyglądasz tak pięknie, moja miłości! - powiedział, nie odrywając od niej oczu. - Bardzo ci dobrze w tym skromnym stroju! - Pogłaskał ją po policzku i popieścił przez chwilę jej smukłą szyję, nie upiększoną żadnym naszyjnikiem. - Po- wiedz mi, moja miłości, jakie wieści przynosisz. Przez sekundę lub dwie badała go wzrokiem, jak gdyby chcąc przygotować go na to, co powie, ale on, biedny chłopiec, nie podejrzewał niczego. - Co powiedziałbyś na to, gdybym była w ciąży? Roześmiał się i zmieszany pokręcił głową. - W ciąży? Z uśmiechem ujęła go za ręce. - Tak, mój mądry, a jednak głupiutki mężu. Lekarze stwierdzili to dzisiaj rano. Otworzył szeroko oczy, gdy zrozumiał, i roześmiał się, kiwając głową. - To dobrze, moja miłości! Będziemy mieli dziecko. * * * Było późne popołudnie i Klub Oficerski w Bremie świecił pustkami. Zaledwie kilku mężczyzn stało między filarami w głębi ogromnej sześciokątnej sali, rozmawiając o błahych sprawach. Tylko jeden stolik był zajęty. Po olbrzymim zielono-niebieskim dywanie szedł w jego kierunku z pochyloną głową kelner Han. Niósł wprawnie w jednej ręce ciężką tacę z trunkami. Kiedy przechodził pomiędzy stojącymi gośćmi, starając się nikogo nie potrącić, udawał, że nie słyszy ich drwiącego śmiechu ani tego, o czym mówią. Jeden z gości, wysoki wąsacz o nazwisku Scott, roześmiał się głośno i zgasił cygaro w pustym kieliszku. - Mówi się już o tym na Górze - powiedział do swych kolegów oficerów. Potem dodał bardziej sucho: - Co więcej, już robi się zakłady, kto otrzyma sukcesję po tym starym pryku ministrze! Ich rubaszny śmiech zabrzmiał echem w pustej sali, spra- wiając, że Han, obsługujący bar, spojrzał na nich z ukosa, zanim podnieśli głowy. Rozmawiali o tym, co przydarzyło się wczoraj żonie mini- stra Chuanga. Staruszek odprawił ją i wziął sobie nową mał- żonkę - młodziutką, zaledwie czternastoletnią dziewczynę. O tym właśnie opowiadał Scott swoim kolegom, dodając sprośny komentarz. - Cóż, życzmy mu szczęścia - skonstatował inny oficer, Panszyn, wznosząc toast. Znowu ryknęli śmiechem. Gdy uciszyli się, przemówił Hans Ebert, który dzisiaj wolał słuchać niż zabawiać kolegów, choć zwykle był duszą towarzystwa. Wszyscy skupili na nim wzrok. - To smutna historia - zaczął ze spuszczoną głową. - Gdybym mógł przewidzieć, co z tego wyniknie, nigdy nie wplątałbym się w ten romans. Rozległ się pomruk współczucia, kompani Eberta wymie- niali spojrzenia i kiwali głowami. - No tak... to lekcja dla nas wszystkich, prawda? - ciąg- nął dalej, przyglądając się szczerze współczującym twarzom kolegów. - Ta kobieta była wyraźnie rozstrojona na długo przedtem, zanim ją przeleciałem. Nikt nawet nie próbował drwić z jego słów. Wszyscy ro- zumieli powagę afery. Romans to jedna sprawa, ale w tym wypadku zdarzenia wymknęły się z rąk, a ta kobieta prze- kroczyła granicę przyzwoitości, atakując Eberta. - Cóż - mówił dalej Ebert. - To wszystko napawa mnie smutkiem, ale muszę powiedzieć, że madame Chuang tak czy owak skończyłaby w sanatorium dla obłąkanych, niezależnie od tego, czy zetknąłbym się z nią czy też nie. A jej mężowi zapewne będzie lepiej bez tian-fang. - Uśmiechnął się, spog- lądając znacząco na Scotta. - Nawet jeśli ten obleśny staruch umrze z rozkoszy z tą młodą dziewczyną, którą wziął sobie do łożnicy. Na twarzach oficerów pojawiły się tylko uśmieszki. Nikt nie wybuchnął gromkim śmiechem. Mimo to poprawił im się nastrój, który zwarzyła wcześniej ta cała historia. Kiedy zo- stała wyjaśniona, wszyscy poczuli się swobodniej. - Nikt cię nie obwinia, Hansie - powiedział Panszyn, kładąc mu rękę na ramieniu. - Jak mówiłeś, to się mogło przydarzyć każdemu. Po prostu miałeś pecha, że wplątałeś się w tę głupią historię. - Właśnie - stwierdził Ebert, podnosząc kieliszek do ust i wypijając jego zawartość jednym haustem. - Los wyna- grodził mnie jednak prześliczną mui tsai. Fest wysunął się do przodu, łypiąc pożądliwie okiem. - Czy masz na myśli to, że twoje uczucia do żony ministra wystygły z powodu innej, Hansie? - zapytał bełkotliwie, po czym roześmiał się znacząco. - No wiesz, tej młodej dziwki... Złote Serce. Fest słynął z niewyparzonego języka, ale tym razem jego brak dyskrecji uraził Eberta. Spojrzał na niego gniewnie. - To moja sprawa - powiedział lodowato. - Chyba zgodzisz się ze mną? Z twarzy Festa zniknął uśmiech. Pokręcił głową, wydawało się, że nagle wytrzeźwiał. - Wybacz mi, Hansie, nie miałem zamiaru... - Umilkł i opuścił głowę. Ebert spojrzał twardo na Festa, po czym rozejrzał się wokół siebie z uśmiechem. - Wybaczcie mojemu przyjacielowi, ch'un tzu. Myślę, że zbyt dużo dziś wypił! - Popatrzył na Festa. - Sądzę, że powinieneś pójść do domu, Fest. Auden odprowadzi cię, jeśli chcesz. Fest pokręcił głową. - Nie, poradzę sobie. Mam niedaleko do domu. - Znowu spojrzał w oczy Eberta. - Naprawdę, Hansie, nie miałem nic takiego na myśli. Ebert uśmiechnął się kwaśno. - W porządku, rozumiem. Wypiłeś zbyt wiele, to wszy- stko. - Tak... - Fest odstawił kieliszek i wstał niepewnie. Prze- sadnym ruchem odsunął się od stołu i skłonił się wszystkim po kolei. - Przyjaciele... Kiedy odszedł, Ebert rozejrzał się wokół siebie. - Wybaczcie mi, że byłem wobec niego tak ostry, ale czasem się zapomina - odezwał się cicho. - Przypuszczam, że to sprawa wychowania. Ojciec Festa pochodził z dołów i czasami maniery jego syna... - Rozłożył ręce. - No cóż, rozumiecie, co mam na myśli. - Rozumiemy - powiedział Panszyn, kładąc mu rękę na ramieniu. - Wzywają mnie obowiązki, choć wolałbym spę- dzić tu całe popołudnie. Może zechcesz mnie odwiedzić któ- regoś dnia, Hansie? Ebert uśmiechnął się szeroko. - Chciałbym, Anton. Powiem mojemu adiutantowi, żeby sprawdził, kiedy mam czas. W tym tygodniu jestem zajęty. Ale w następnym... Oficerowie powoli zaczęli się rozchodzić, aż wreszie z Eber- tem został tylko Auden. Ebert spojrzał na niego z kwaśną miną. - Jesteś zirytowany, prawda? - zapytał Auden. - Cholernie. Ten bękart nie wie, kiedy trzymać język za zębami. Wystarczy już, że minister oddał swoją żonę do szpitala dla wariatów. Nie chcę, by wystawiono mnie na pośmiewisko. Auden zawahał się. - Więc co mam zrobić? Ebert wpatrywał się nieruchomo w morze pustych stołów ciągnących się aż do baru. Nagle zatrząsł się z gniewu. - Dać mu nauczkę, oto czego chcę! Musimy zrobić coś, by przypomnieć temu gnojkowi, że powinien trzymać jadaczkę zamkniętą na kłódkę i nieco mniej pić. - Masz na myśli ostrzeżenie? Ebert przytaknął. - Taje, ale nic zbyt drastycznego. Owszem, potraktujemy go nieco szorstko. - Dobrze. Pójdę tam, jeśli chcesz. - Zawahał się i do- dał: - A obrazy? Ebert przyglądał mu się przez chwilę. Auden miał na myśli pakiet, który zostawił mu tego dnia, gdy major został zaata- kowany przez obłąkaną kobietę. Odetchnął głęboko i roze- śmiał się. - Bardzo interesujące, Will. Bardzo interesujące. Skąd je masz? Auden uśmiechnął się. - Powiedzmy, że od przyjaciela. Od jednego z moich agentów w Sieci. Ebert skinął głową. To było całkiem prawdopodobne. Za- ledwie godzinę temu rozmawiał z marszałkiem o zaginionych rzeźbach. Potem Auden wręczył mu pakiet z hologramami przedstawiającymi te figurki, które polecono mu odszukać. - Więc co zamierzasz zrobić? - zapytał Auden. - Nic - odparł Ebert, uśmiechając się tajemniczo. - Do- póki twój przyjaciel nie zdobędzie czegoś więcej. Auden spojrzał mu w oczy i spuścił głowę. Więc w końcu zrozumiał. Ale co go ugryzło? - Mam list do ciebie - powiedział, wyciągając kopertę z kieszeni tuniki. - Od twojego wuja Lutza. Ebert wziął kopertę i roześmiał się. - Czy wiesz, co jest w środku? Auden pokręcił głową. - Jestem tylko kurierem. Nie znam wieści, które przy- noszę. Ebert przyjrzał się przyjacielowi uważnie, zanim przytaknął. - Nie, nie znasz. Prawda? - Wpatrywał się z uśmiechem w kopertę. - A to? Czy to również dzieło twojego przyjaciela? Auden spochmurniał. - Nie wiem, co masz na myśli. Jak już powiedziałem... Ebert podniósł rękę. - Nieważne. - Uniósł się i pochwycił dłoń Audena. Twarz mu płonęła. - Ufam ci, Will. Tylko tobie jednemu w całym tym tłumie zasrańców i lizusów. Mogę liczyć tylko na ciebie. Wiesz o tym, prawda? Auden skinął głową. - Wiem. Dlatego też nigdy cię nie zawiodę. - Jestem tego pewien. - Ebert odwzajemnił jego uśmiech po czym puścił rękę Audena i usiadł. - Więc przejdźmy do czynu, Will, zanim ten krzykliwy bękart zaśnie! A tymczasem przeczytam, co pisze mój wuj. Auden wstał i ukłonił się. - Uważaj na siebie, Hans. - Ty również, Will. Ty również. * * * Fest zamknął za sobą drzwi i oparł się o ścianę. Gdy doszedł nieco do siebie, zdjął tunikę i rzucił na podłogę. Ebert miał rację. Za dużo wypił. Ale co, u diabła? Ebert również nie wylewał za kołnierz. Już wiele razy sam walił się z krzesła nieprzytomny. A ta paskudna historia z tą kitajską dziwką Złote Serce? Roześmiał się. Dotknąłem więc czułego miejsca, prawda, Hansie, mój stary kumplu? Cholernie czułego, jak na mój gust, co? Wzdrygnął się i znowu się roześmiał. Ebert powścieka się przez dzień lub dwa, i to wszystko. Jeśli w najbliższym czasie będzie go unikał, wszystko rozejdzie się po kościach. Hans zapomni, a potem... Zbladł i oparł się o ścianę. - Czas na siusiu... Stanął nad zlewem i rozpiął rozporek. Oddawanie moczu do umywalki było zabronione, ale przecież nikt na to nie zważał. Wszyscy siusiali do publicznych umywalek. Trudno oczekiwać od człowieka, który idzie korytarzem, by za każ- dym razem, gdy poczuje parcie, szukał pisuaru. Myślał właśnie o dziewczynie z burdelu, Złote Serce, i o tym, co chciałby z nią wyprawiać, gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Odwrócił się, mocząc sobie buty i nogawki. - Kto, u diabła... - zaklął. Schował penis do rozporka i nie zapinając się, ruszył chwiej- nie w kierunku drzwi. - Kto tam? - zawołał, po czym uświadomił sobie, że nie wcisnął interkomu. Co za pieprzony kutas? - pomyślał. To prawdopodobnie Scott przyszedł mi powiedzieć, co się stało, gdy wyszedłem. Uderzył pięścią w zamek, by otworzyć drzwi, po czym za- wrócił po leżącą na podłodze tunikę. Prostował się, gdy silny kopniak w zadek sprawił, że pole- ciał głową w przód. Potem wykręcono mu brutalnie ręce do tyłu i skuto kajdankami. - Co, u diabła? - sapnął ze złości. Próbował się odwrócić, by zobaczyć, kto go zaatakował, ale ogłuszyło go potężne uderzenie w tył głowy. Padł na ziemię, czując smak krwi w ustach. Napastnik przygwoździł go do podłogi, nie pozwalając mu się podnieść. Jęknął, a po- tem poczuł mdłości. - O cholera... Będę rzygał... Napastnik zwolnił uścisk, pozwalając mu uklęknąć i po- chylić się, po czym przycisnął jego czoło do podłogi, gdy wymiotował. Ulżyło mu po chwili. Odpoczywał z zamkniętymi oczyma, kroplisty pot zrosił mu czoło, odór rzygowin wypełnił pokój. - Na bogów, budzisz we mnie wstręt, Fest. Spojrzał w bok, lecz nie widział wyraźnie. Przełknął ślinę. - A kimże, do cholery, ty jesteś? Mężczyzna roześmiał się lodowato. - Nie poznajesz mnie, Fest? Czy to było tak dawno, że wszystko już wyparowało z twojego zakutego łba? Fest znowu przełknął ślinę. - Haavikko. Ty jesteś Haavikko, prawda? Axel skinął głową. - A to twój przyjaciel, Kao Chen. Zza pleców Haavikka wyłoniła się twarz Hana i cofnęła się. Dziwnie znajoma twarz, chociaż Fest nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją znał. A to nazwisko... Przymknął oczy, czując bolesne pulsowanie w głowie. Po- tem powoli rozwarł powieki. Ten bękart uderzył go mocno, zbyt mocno. O mały włos go nie zabił. - Czego chcesz? - zapytał, przygryzając boleśnie wargę. Haavikko przykucnął obok niego, podnosząc go za włosy. - Kiedyś, dawno temu, powiedziałbym, że sprawiedliwo- ści, ale to nie wystarczy mi po tym wszystkim, co przeszedłem. Nie, chcę cię zranić i upokorzyć, Fest, tak jak sam zostałem kiedyś zraniony i upokorzony. Fest powoli pokręcił głową, próbując się uwolnić z uścisku napastnika. - Nie rozumiem. Nic ci nie zrobiłem, Haavikko, zupełnie nic. - Nic? - Havikko roześmiał się kwaśno. Szarpnął głowę Festa tak ostro, że ten krzyknął z bólu. - Mówisz, że to nic? Poparłeś Eberta i oszkalowałeś mnie przed generałem! - za- chrypiał i brutalnie potrząsnął głową Festa. Wstał. - Prze- klęty bękarcie. Mówisz, że to nic! Fest skrzywił się z bólu. - Ostrzegałem cię. Powiedziałem ci, żebyś dał spokój, ale nie zrobiłeś tego. Gdybyś trzymał gębę na kłódkę... Haavikko kopnął go w ramię. Fest upadł z jękiem, wijąc się z bólu. Przez pewien czas leżał spokojnie, potem wykręcił znowu głowę, próbując spojrzeć na Haavikko. - Czy myślisz, że ujdzie ci to na sucho? Tym razem odpowiedział mu Han, przybliżając twarz do twarzy Festa. Jego oddech wionął mu w twarz. - Widzisz to? - Podniósł nóż, by znalazł się w polu widzenia Festa; ostry jak brzytwa, wielki, dłuższy i szerszy niż zwykłe noże. - Widzę - odparł Fest, próbując walczyć ze strachem, który go nagle ogarnął. - Dobrze. Więc bądź grzeczny, przyjacielu, i nie pouczaj nas, co nam wolno robić. W postępowaniu Hana była zimna zaciekłość, jakby kiero- wała nim jakaś osobliwa siła. Jak gdyby cała jego nienawiść zniknęła. To uczyniło go o wiele bardziej niebezpiecznym niż rzucający groźby Haavikko. Zimny dreszcz przebiegł po ple- cach przerażonego Festa. - Co zamierzacie zrobić? Han roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał lodowato, bez- osobowo. - Nie my, Fest, ale ty. Co ty zamierzasz zrobić? Czy pomożesz nam przygwoździć za jaja tego pieprzonego gnojka Eberta, czy też chcesz mieć kłopoty? Fest zrobił się bardzo spokojny. Więc o to chodziło! O Ebe- rta. Oni chcieli dobrać się do skóry Ebertowi. Odwrócił głowę, napotykając znowu zimne spojrzenie Hana. - A jeśli wam nie pomogę? Han uśmiechnął się, ale był to uśmiech mordercy. - Jeśli tego nie zrobisz, pogrążysz się wraz z nim, gdyż tak czy owak go dostaniemy, zapewniam cię. A kiedy zrobimy to, przygwoździmy również ciebie, kapitanie Fest, a wtedy zapłacisz za wszystkie plugastwa, których dopuściłeś się na jego rozkaz. Fest przełknął ślinę. To była prawda. Nie miał czystych rąk. Uświadomił sobie niejasną groźbę w oczach Hana. Jeśli on nie pomoże... Unikał wzroku Hana pewien, że ów go zabije, jeśli odmówi. A potem nagle coś w nim pękło i rozszlochał się z twarzą przyciśniętą do podłogi, czując odór własnych wy- miocin. - Nienawidzę go! Nie rozumiesz tego, że ja go nienawi- dzę?! Haavikko prychnął z odrazy. - Nie wierzę, ci, Fest! Jesteś sługusem Eberta, gotowym na każde jego skinienie. Zapomniałeś, przyjacielu, że widzia- łem cię w akcji. Fest potrząsnął głową. Podniósł oczy na Haavikka. Twarz miał wykrzywioną bólem. Głos mu się załamywał. - Musiałem. Nie rozumiesz tego, Haavikko? Wtedy przed Tolonenem musiałem kłamać, bo gdybym tego nie zrobił... Han spojrzał porozumiewawczo na Haavikka, potem na Festa. - Mów! - powiedział głosem twardszym niż przed- tem. - Powiedz nam, co mógłby ci zrobić! Wystarczy, że powiesz nam prawdę. Fest zadrżał i przymknął oczy. - Na bogów, żałowałem, że to zrobiłem, ale... bałem się. - Przynosisz wstyd... - zaczął Haavikko, ale Fest prze- rwał mu: - Nie, wy wciąż nie rozumiecie. Ja nie mogłem, ja... - Spuścił wzrok i pokręcił głową, jakby w poczuciu beznadziej- ności. - Widzicie, ja zabiłem dziewczynę. Haavikko rozzłościł się. - Ty obłudny bękarcie! Fest spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma, zdumio- ny jego reakcją. - Ale to prawda! Zabiłem dziewczynę! To był wypadek... w burdelu... i Ebert dowiedział się o tym... Haavikko rozsierdził się. - On kłamie, Chen! Drwi sobie ze mnie. - Nie! - Chen położył rękę na ramieniu Haavikka, aby go uspokoić. - Wysłuchaj go! I pomyśl, Axelu, pomyśl! Ebert nie jest człowiekiem obdarzonym wyobraźnią. Przypomnij so- bie, co ci wyrządził! Zapewne zastosował tę metodę, gdyż wcześniej okazała się skuteczna w wypadku Festa! Haavikko wpatrywał się w niego z rozchylonymi ustami. Skinął głową. Odwrócił się i przyjrzał się spokojnie Festowi. - Mów! - powiedział niemal łagodnie. - Powiedz nam, Fest, co się stało. Fest zadrżał, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego. Spuścił oczy i zaczął opowiadać. * * * Odźwierny ukłonił się nisko i przepuścił go, chowając w tyl- nej kieszeni zwitek banknotów. - Czy szanowny pan zechce poczekać? Sprawdzę, czy Shih Ebert jest tutaj. DeVore usiadł i rozejrzał się wokół siebie. Westybul Klubu Akabus był obszernym wysokim pomieszczeniem, nastrojowo oświetlonym i umeblowanym przysadzistymi fotelami. Pośro- dku sali znajdowała się mała sadzawka z szemrzącą kojąco małą fontanną. Tu i ówdzie, jak brzuchaci zapaśnicy, stały wielkie dzbany z brązu. Zamiast ramion miały zakrzywione uchwyty, a zamiast głów ozdobne spłaszczone pokrywy. Na ścianie naprzeciwko wisiał olbrzymi gobelin, który przedstawiał starożytny pawilon kupiecki. Jego podcienia przepełniała ciżba ludzka. Na kupieckich stołach leżały wy- sokie stosy monet, towarów, papierowych zwojów, na których księgowano przepływające sumy. Na pierwszym planie bogaty kupiec targował się z klientem, podczas gdy jego pomocnik siedział przy stole za jego plecami, przesuwając paciorki li- czydła. Cały obraz został tak pomyślany, by zilustrować za- sady uczciwego handlu oraz wzajemne zaufanie sprzedawcy i klienta, ale postronnemu obserwatorowi scena ta wydawała się pochwałą chciwości. DeVore uśmiechnął się do siebie. Gdy usłyszał w głębi westybulu Eberta, wstał z fotela i ruszył mu naprzeciw. Lutz Ebert różnił się bardzo od swojego brata Klausa. Z ogromnej fortuny ojca odziedziczył niewiele, a z jego cha- rakterystycznych cech osobistych nawet mniej niż się wyda- wało. Lutz był wysokim, szczupłym, ciemnowłosym mężczyz- ną, bardziej łagodnym niż jego brat. Był dzieckiem z powtór- nego małżeństwa ojca z gwiazdą opery. Przed wielu laty, zanim jeszcze poznał go DeVore, opisywano Lutza jako wielce elokwentnego człowieka. W przeciwieństwie do brata szedł przez życie własną drogą i na jego twarzy znać było życiowe doświadczenie. Miał zwyczaj nie patrzeć swemu rozmówcy w oczy ani też nie witał się zbyt wylewnie, by podkreślić swoją przyjaźń, jak czynił to jego brat. Nie był też taki opanowany jak on ani tak wyrachowany. To nie leżało w jego charakterze. Za to nie omieszkał przy każdej okazji podkreślać związku z nim, pozwalając innym, by wierzyli, że jest z nim w bliskich stosunkach i możliwe, że posiada wpływ na jednego z naj- potężniejszych ludzi w Chung Kuo. Przeprowadził dzięki temu wiele spraw, których nie załatwiłby, zdając się tylko na swoje możliwości, szczególnie finansowe. Tutaj, w Klubie Akabus, przebywał w każdym razie wśród ludzi swojego pokroju. Lutz uśmiechnął się ciepło, witając DeVore'a. Ukłonił się mu z szacunkiem. - Co za niespodziewana radość, Shih Loehr. Mam na- dzieję, że zje pan ze mną kolację. Mam na zapleczu prywatne pokoje, będziemy tam mogli porozmawiać w spokoju. - Oczywiście... Pokoje były małe, ale gustownie umeblowane, zgodnie z naj- nowszą modą panującą na Pierwszym Poziomie. DeVore roz- piął tunikę, rozglądając się wokół siebie. W głębi zauważył sypialnię. Bez wątpienia wiele transakcji Lutz Ebert prze- prowadzał właśnie tam. DeVore uśmiechnął się w duchu, po czym podniósł rękę, odmawiając uprzejmie trunku, który Ebert nalał dla niego. - Dziękuję, ale nie piję. Jestem zmęczony podróżą, a poza tym przed końcem dnia muszę jeszcze złożyć kilka wizyt. Ale jeśli masz sok owocowy... - Oczywiście. - Ebert podszedł do barku. - Tutaj jest naprawdę przyjemnie, mój przyjacielu. Czy mogę zapytać, jaki czynsz płacisz za te pokoiki? Ebert roześmiał się podał DeVore'owi szklankę. - Nominalnie to tylko dwadzieścia tysięcy rocznie, ale w rzeczywistości wydaję na to trzy, a nawet cztery razy tyle. DeVore skinął głową, podnosząc kieliszek w milczącym toaście. Zrozumiał. W tym świecie wszystko miało dwie ceny. Jedną urzędową, którą płacono, gdy wszystkiego było pod dostatkiem i nie rosły kolejki. I drugą, na którą składały się koszty łapówek, jakie trzeba było zapłacić, by dostać to, co chciało otrzymać wielu innych. Ebert usiadł naprzeciwko niego. - Jednak jestem pewien, że nie dlatego przybyłeś tutaj - zauważył Ebert. - Nie. Przyszedłem w sprawie twojego bratanka. Ebert uśmiechnął się. - Ostatnio dużo o nim myślałem. - Napisałeś do niego? - Tak jak mi zasugerowałeś, zaproponowałem, by przy- szedł do mnie jutro wieczorem na kolację. - I przyjdzie? - drążył DeVore. Ebert uśmiechnął się, po czym wyjął kopertę z górnej kieszeni i wręczył ją DeVore'owi. W środku znajdował się odręczny bilecik od Hansa Eberta, w którym dziękował za zaproszenie na kolację. DeVore z uśmiechem oddał mu list. - Czy wiesz, co powiedzieć? - Nie martw się, Howardzie. Wiem, jak go wysondować. Mówisz, że potrafisz ocenić jego nastrój. Ja jednak znam mojego bratanka. On jest bardzo dumny. Co zrobimy, jeśli nie zechce spotkać się z tobą? DeVore uśmiechnął się. - Zapewniam cię, Lutz, że będzie chciał, ale musisz wy- łożyć sprawy tak jasno, by nie odczuł żadnego nacisku. Po- wiedz mu po prostu, że chciałbym spotkać się z nim, by porozmawiać, to wszystko. Dostrzegł wahanie Eberta i uśmiechnął się w duchu. Lutz Ebert zdawał sobie sprawę z tego, jakie podjął ryzyko, spo- tykając się z nim, ale nie miał wyboru. Ostatni bardzo ryzy- kowny interes nie powiódł się i pozostawił E bertowi ogromne długi. Aby się ich pozbyć, musiał się zgodzić na współpracę z DeVore'em czy chciał tego, czy też nie. W każdym razie za ^ pośrednictwo zapłacono mu bardzo dobrze - ćwierć miliona juanów. Otrzymał też obietnicę, że jeśli sprawy przybiorą pomyślny obrót, dostanie gratyfikację. Rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł kelner, by przyjąć zamówienie. Ebert porozmawiał z nim, po czym zwrócił się znowu do DeVore'a, uśmiechnięty i rozluźniony. - Czy jesteś pewien, że to wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, Howardzie? Może mógłbym ci jeszcze w czymś pomóc? DeVore skinął głową. - Skoro sam o tym wspominasz, Lutz... Otóż chciałbym znaleźć nabywcę na statuetkę... * * * DeVore wracał statkiem powietrznym na Pustkowia, roz- myślając z przymkniętymi oczyma o ciężkiej pracy, jaką dzisiaj wykonał. Wcześnie rano zszedł pod Sieć, by spotkać się z Ge- selłem i Machem. To była ciężka sesja, ale wyszedł z niej zwycięsko. Tak jak podejrzewał, Wang Sau-leyan przekonał ich - szczególnie Gesella - że powinni zaatakować plantacje Li Shai Tunga w Europie Wschodniej. Raz zaszczepiona myśl okazała się trudna do wykorzenie- nia, ale ostatecznie udało mu się przekonać Macha, że atak na Bremę wyrządzi T'angowi o wiele większe szkody, a zara- zem nie spowoduje tak dużych strat wśród jego własnych ludzi. Zgodził się, że wręczy im pozostałe części mapy, sfinan- suje i wyszkoli specjalne oddziały Ping Tiao, co przypieczę- towało porozumienie. Zauważył, że pod koniec spotkania spoglądali na siebie, jakby to oni pociągali za sznurki, podczas gdy to DeVore trzymał je w swoich rękach. Następnie udał się na kolację z wujem Hansa Eberta, a po- tem na najważniejsze spotkanie tego dnia. Uśmiechnął się w duchu. Jeśli życie było wielką rozgrywką w grze wei chi, to wszystko, czego dzisiaj dokonał, mogło stanowić jej podsumo- wanie. W negocjacjach z Ping Tiao rozciągnął linię frontu i z defensywy przeszedł do ofensywy. Osiągając postęp z Han- sem Ebertem, dzięki pośrednictwu jego wuja Lutza, zapocząt- kował okrążenie i przesunięcie na planszy jednej z potencjalnie najsilniejszych grup swojego wroga. Te dwa posunięcia stano- wiły wspaniałe uwieńczenie gry, którą rozpoczął już dawno, 4 ale ostatni ruch zapoczątkował zupełnie nową rozgrywkę. Postawił pierwszy kamień w innej części planszy. Pierwszy znak zupełnie nowej sytuacji... Z naukowcem poszło mu łatwo. Jego informator miał rację. Człowiek ten był niezadowolony i skorumpowany. Pierwsza rzecz umożliwiła dogadanie się z nim, druga stwarzała moż- liwość kupienia go. Istotnie, kupił go, wyłuszczając dokładnie, czego oczekuje za swoje pieniądze. - Zrób to dla mnie - powiedział. - A ja uczynię cię tak bogatym, jak nigdy nawet nie śniłeś. - Na potwierdzenie swojej obietnicy wręczył mężczyźnie dwadzieścia tysięcy jua- nów. - Jeśli jednak zawiedziesz, nie obroni cię nawet szósty zmysł i żaden strażnik, choćby strzegł cię nawet podczas snu. Tak też będzie, jeśli szepniesz komukolwiek słówko o tym, o co cię dzisiaj poprosiłem. - Pochylił się groźnie nad nauko- wcem. - Jestem hojnym człowiekiem, Shih Barycz, ale po- trafię być również nieubłagany, jeśli ktoś mnie zawiedzie. Zauważył, jakie wrażenie zrobiły jego słowa na przekupnym naukowcu, i zrozumiał, że to wystarczy. Jednak dla pewności kupił innego człowieka, by obserwował tamtego. Bo ostroż- ność nigdy nie zawadzi. W ten sposób postawił swój kamień tam, gdzie jego prze- ciwnicy najmniej go oczekiwali. W samym sercu ich własnej formacji - Projektu Kontroli Myśli. Gdyż również ten chło- piec, Kim, stanie się w przyszłości jego własnością. Tymczasem będzie miał na niego oko i pewność, że nie stanie mu się nic złego. Barycz zaś, jego oko i ucho, będzie słał mu raporty na temat postępu prac. A kiedy nadejdzie czas, DeVore zabierze chłopca z tej planety na Marsa. Tam zacznie nową kampanię przeciwko Siedmiu, kampanię o tak niewyobrażalnym zasięgu, że wobec niej ich obrona będzie przypominała kamień w ręku jaski- niowca. Roześmiał się i wyjrzał przez iluminator na góry. Statek właśnie doleciał do celu i okrążał bazę. Ale najpierw podkopie ich zaufanie - złamie Ywe Lung, wielkie koło smoków, i sprawi, iż będą obwiniać się wzajemnie, że nie podjęli odpowiednich działań, kiedy jeszcze nie było za późno. Znowu się roześmiał. Aż ostatni smok pożre swój własny ogon. A potem nie będzie już nic. Nic oprócz niego. 1 * * * Hans Ebert uśmiechnął się i objął ramieniem Festa. - Nie martw się, Edgarze. Sprawa jest zamknięta. Czego się napijesz? Mam butelkę najprzedniejszego Shen z piwnic T'anga, jeśli masz ochotę. Dobrze byłoby odnowić naszą przyjaźń tak dobrym winem, prawda? Fest pochylił głowę. Mimo okazywanej przez Eberta przyja- źni wciąż czuł się nieswojo. Kiedy pierwszy raz odebrał notę wzywającą go natychmiast do kwatery Eberta, pomyślał nawet o ucieczce, ale nie miał dokąd uciec. W każdym razie to była tylko chwilowa paranoja. Po wizycie Haavikka i Hana w jego kwaterze nie miał już żadnego powodu, by się go obawiać. A jeśli chodziło o Złote Serce, Ebert nie tylko wybaczył mu, ale również wprawił w zdumienie, proponując mu korzystanie z usług dziewczyny. - Jestem już nią zmęczony - powiedział Ebert, stojąc w drzwiach obok niego i przyglądając się śpiącej dziewczy- nie. - Podejrzewam, że wyszkoliłem ją zbyt dobrze. Jest taka potulna. Nie, wolę kobiety z większą ikrą, takie jak mui tsai. Fest rozejrzał się po pokoju, ale Ebert szybko wyjaśnił mu, że odesłał mui tsai na dzień lub dwa. - To nie osłabi mi apetytu. - Wybuchnął śmiechem. - Kilkudniowa abstynencja tylko zaostrza głód, nieprawdaż? Fest skinął głową. Minęło już sześć dni, odkąd miał kobietę, a jego własny głód był ostry jak brzytwa. Z miejsca, w którym stał, mógł zobaczyć nagie piersi dziewczyny i krzywiznę jej brzucha w miejscu, gdzie odkryła się we śnie. Przełknął ślinę. Jakże często to sobie wyobrażał, odkąd ujrzał ją pierwszy raz w pawilonie Mu Chua. Ebert spojrzał Festowi w oczy. - Więc jak, Edgarze? Chciałbyś ją przelecieć? Fest powoli i niechętnie skinął głową, a Ebert, jak gdyby zadowolony, uśmiechnął się i odciągnął go, zamykając drzwi do sypialni. - Cóż, może będziesz ją miał? Możliwe, że zgodzę się na to! Usiedli przy stoliku, wznosząc toast za ich przyjaźń, a Fest, który lękał się przedtem najgorszego, rozluźnił się. Ebert rozejrzał się wokół siebie, po czym uśmiechnął się do niego. - Cóż to za brzydki siniak masz na twarzy, Edgarze? Jak się go dorobiłeś? Pytanie wydawało się niemal uprzejme, jednak Fest ze- sztywniał nagle. Czuł, że musi się bronić. Ebert wydawał się pozornie zdekoncentrowany. Wypił mały łyk wina, jakby nie przywiązywał żadnej wagi do odpowiedzi Festa. - Upadłem - tłumaczył się Fest. - Prawda jest taka, że siusiałem do sedesu i poślizgnąłem się. Uderzyłem o brzeg muszli i omal się nie zabiłem. Ebert przyglądał mu się z ciekawością. - A jak się mają... twoi przyjaciele? Fest spochmurniał. - Moi przyjaciele? Masz na myśli Scotta i Panszyna? Ebert powoli pokręcił głową. - Nie, mam na myśli innych twoich przyjaciół. - Nie wiem, o kim mówisz. O jakich innych moich przy- jaciół ci chodzi? - O twoich nowych przyjaciół. O tych, z którymi spot- kałeś się wczoraj. Fest przełknął ślinę. Więc on wiedział. Ale czy na pewno? A jeśli wiedział, dlaczego okazał mu tyle przyjaźni? Dlaczego zaoferował mu dziewczynę? Chyba że prowadził grę, by zmu- sić go do nowych zobowiązań... Postanowił zachowywać się tak, jakby nie popełnił niczego nagannego. - Wciąż nie rozumiem, Hansie. Nie mam żadnych nowych przyjaciół. Szybkość, z jaką Ebert wstał z krzesła, zaskoczyła Festa. Zrobił krok do tyłu, rozlewając trunek. - Ty pieprzony łgarzu! Bezczelny, fałszywy kłamco! I po- myśleć, że ci zaufałem! - darł się Ebert. Fest zadrżał. Zmiana w nastroju Eberta była przerażająca. Jego uśmiech przeobraził się w grymas wściekłości. Oczy rozszerzyły mu się z gniewu. - To wszystko wierutne kłamstwa, Hansie. Ktoś naopo- wiadał ci łgarstw... Ebert pokręcił głową. Zmierzył Festa pogardliwym spoj- rzeniem. - Chciałbyś pieprzyć tę dziewczynę, co? - cedził jadowi- ¦ cie. - Prędzej będziesz martwy niż ją dostaniesz! A jeśli mówisz o kłamstwach, to tylko jeden z nas jest kłamcą, i jesteś nim ty, cholerna glisto! Spójrz na to! - Ebert wręczył mu zdjęcie, które zrobił Auden przed drzwiami kwatery Festa. Fotografia przedstawiała Festa, który stał w drzwiach i żegnał się z Haavikko oraz Hanem. Wszyscy trzej uśmiechali się przyjaźnie. - Cóż? Co masz na swoją obronę? Daj mi powód, dla którego nie miałbym wysłać cię kopniakiem w dupę aż do Pekinu! Fest wpatrywał się przez chwilę w zdjęcie, po czym wypuścił je z ręki. Spojrzał na Eberta i uśmiechnął się po raz pierwszy od dłuższego czasu, wreszcie wolny, niezależny od tego czło- wieka. - Odpieprz się, Hansie Ebercie! To właśnie chciał powiedzieć od przeszło piętnastu lat, ale nigdy nie miał dość odwagi, by się na to zdobyć. Zauważył, jak oczy Eberta rozbłysły z wściekłości. Roześmiał się. - Ty małe gówno... Zareagował zbyt wolno. Uderzył go boleśnie w ucho, tak silnie, że aż się zachwiał, a z ręki wypadł mu kieliszek. Fest pochylił się, gotując się do skoku, z nożem w ręku. - Spróbuj jeszcze raz mnie uderzyć, a zarżnę cię jak psa! Ebert szydził z niego, cedząc słowa przez zęby: - Zawsze byłeś skurwysynem, Fest! Nigdy jednak nie umiałeś walczyć na noże. Dlatego właśnie, dla rozrywki, trzy- małem cię w oddziale. I dlatego nigdy nie awansowałeś! Fest zadał cios, ale znowu był zbyt powolny i Ebert zdążył się cofnąć, a nóż przeciął powietrze. W tej samej chwili Ebert pochwycił Festa za ramię i powalił dziko na kolana. Fest wrzasnął przeraźliwie, ale jego krzyk zamarł, gdy Ebert przy- gwoździł mu twarz do ziemi. Potem sięgnął po swój nóż i zadał trzy ciosy w brzuch Festa, stękając z wysiłku, gdy wpychał ostrze przez miękkie wnętrzności aż do kości miednicy. Odepchnął Festa i odrzucił nóż. Przez chwilę śmiertelnie ranny wpatrywał się w niego przerażonym wzrokiem, po czym jego oczy zgasły. Ebert wzdrygnął się, z obrzydzeniem patrząc na wybebe- szony brzuch Festa. Potem zajrzał do pokoju, w którym spała Złote Serce. Dziewczyna leżała na boku, odwrócona plecami, ale zauważył od razu, że śpi głęboko. Zadrżał i zamknął drzwi. Odwrócił się. Krew wciąż tryskała z przeciętej arterii jak mała fontanna. Wokół utworzyła się już kałuża. Wpatrywał się w nią przez chwilę zafascynowany, po czym podszedł do zestawu komputerowego i wcisnął kod. W tej samej chwili na ekranie ukazała się twarz Audena. - Co się stało, Hans? Ebert zawahał się. - Miałem trochę kłopotu z naszym przyjacielem. Spra- wy... - Uśmiechnął się. - Wymknęły mi się z rąk. Gdybyś mógł przyjść... - Oczywiście, zaraz będę. A, Hans... - Co? - Nie zapomnij, że dziś wieczorem masz kolację z twoim wujem. Wykąp się i ubierz odpowiednio. Ja zajmę się resztą. * * * Złote Serce leżała w ciemności, bojąc się oddychać. Wciąż drżała na myśl o tym, co zobaczyła na własne oczy przez szparę w drzwiach. Widziała, jak Ebert wyciąga nóż i zadaje cios innemu mężczyźnie nie po to, by wytrącić mu broń z ręki, ale z zimną krwią wbija ostrze w brzuch bezbronnego, by zabić. Usłyszała, jak podszedł do drzwi pokoju, w którym spała. Zmartwiała, słysząc trzask zamka, ale nie odważyła się od- wrócić, by sprawdzić, czy wszedł tu, czy nie. Przerażona oczekiwała na swoją kolej. Po chwili usłyszała, że mówi do zestawu komputerowego w sieni. Prawie załkała z ulgi. Jednak kiedy zamknęła oczy, wciąż widziała go z twarzą wykrzywioną wściekłością, mordującego bezlitośnie tamtego mężczyznę. Wzdrygnęła się i schowała pod przykryciem. Tak, Ebert zamordował Festa, nie było innego słowa, by określić to, co zrobił. Co prawda Fest pierwszy wyciągnął nóż, ale Ebert rozbroił go, zanim wyciągnął własny nóż. A tego, co nastąpiło później, nie można nazwać inaczej niż nikczemnym, brutalnym morderstwem. A jeśli on wie? Jeśli choćby przez moment podejrzewał, że ona to widziała...? Leżała przez chwilę bez ruchu, wsłuchując się w krzątaninę w sąsiednim pokoju. Przygotowywał się zapewne na umówioną kolację. Wstała i weszła do małej łazienki, zamykając cicho drzwi za sobą. Uklęknęła nad mied- nicą i przemyła twarz zimną wodą, raz za razem, jak gdyby chciała wypłukać ze swych oczu ten okropny obraz. * * * Na zachodnim tarasie przed pałacem w Tongjiangu kładły się długie popołudniowe cienie. Dotarły już do ogrodów pod balkonami. Z łąk nad jeziorem rozległ się ostry krzyk, tnąc ciszę jak brzytwą. Na tarasie rozstawiono stoły zjedzeniem i napojami. W głę- bi, przy ścianie pałacu, pod złotym baldachimem siedział na tronie rzeźbionym w smoki Tang Li Shai Tung, a po obu jego stronach, pod baldachimem w kolorze jasnoczerwonym, książę Yuan i pani Fei Yen. Tang wezwał wszystkich służących, którzy byli na tarasie. Stłoczyli się przed baldachimem, ponad sześćset osób, mil- czący, z korkociągami w rękach, czekając na słowa Tanga. Wśród koniuszych i stajennych stał ochmistrz Nan Ho, który cały dzień spędził na odkrywaniu przyczyny zdener- wowania pani Fei. Przepytując służbę i przekopując się przez plątaninę plotek, oddzielając domysły od faktów, doszedł do prawdy. Przyglądał się księżniczce, widząc, jak słodko uśmiecha się do męża i książę ciepło odwzajemnia jej spojrzenie. Zadrżał, przeczuwając najgorsze. W ciepłym blasku późnego popołu- dnia księżniczka wydawała się szczególnie piękna w swym skromnym, niewyszukanym stroju. Jej klasyczna uroda przy- ćmiewała wszystko. Jednak to piękno miało skazę. Maska opadła z jej twarzy i wszystko było widoczne dla wtajem- niczonych oczu. Nan Ho zobaczył, że książę ujął Fei Yen za rękę i spuścił oczy, zdając sobie sprawę ze swych obowiązków. Najważniejsze w tym wszystkim było szczęście jego pana. A jeśli szczęście księcia zależało od tej słabej i głupiej kobiety, ochmistrz Nan Ho musiał się z tym pogodzić. Wszak nie miał wpływu na uczucia księcia. Mógł jedynie strzec go przed najgorszą krzywdą, jaką mogła wyrządzić mu ta kobieta. Właśnie z tego powodu, nie chcąc, by książę dowiedział się o zdradzie żony, wydał specjalne instrukcje tym wszystkim, z którymi rozmawiał o tej sprawie, przestrzegając ich, by nie uczynili nawet najmniejszej wzmianki na ten temat. Zagroził, że gdyby doszły go słuchy o tym, że wspominają o romansie księżniczki, zostaną ukarani i odprawieni ze służby. Może nawet zabije ich, gdyż postanowił, że nigdy nawet jedno słowo na ten temat nie dotrze do uszu Li Yuana. Nie, ochmistrz Nan Ho nigdy nie pozwoli, by cokolwiek zburzyło szczęście księcia. Westchnął i zapatrzył się w przestrzeń. Nawet gdy wielki T'ang zaczął mówić z twarzą opromienioną radością, nie zdobył się na to, by ją z nim dzielić, gdyż dla Nan Ho ta radość była pusta, pozbawiona znaczenia - jak słabe światło zimowego słońca, które utraciło swoje ciepło. Syn! Książę Li Yuan będzie miał syna! Wszyscy wokół wydali potężny okrzyk radości, podekscytowani wieścią. Nan Ho dołączył do nich, ale czuł, że jego głos brzmi fałszywie w tym potężnym chórze, jakby jego serce ostygło pod naporem tego, czego dowiedział się od służby. To dziwne, ale jego myśli zwróciły się do Perłowego Serca. Tak, pomyślał, Perłowe Serce byłaby lepszą i piękniejszą żoną dla księcia Li Yuana niż ta fałszywa kreatura. Byłaby wobec ciebie szczera, mój książę. Po śmierci Li Shai Tunga uczyniła- by cię silnym, potężnym Tangiem. Sprawiłaby, że zalśniłbyś jak brylant bez skazy pośród rządzących. Tak, ale Perłowe Serce była tylko służebnicą - dziewczyną, która ogrzewa łoże i uczy miłosnych sztuczek. Jej rodzice byli nieznani. Nie mogła współzawodniczyć z tą kurwą o książęcym rodowodzie. Nan Ho spojrzał znowu na Li Yuana, dostrzegając radość księcia, prawdziwą, nie udawaną radość młodego mężczyzny, który dowiedział się właśnie, że zostanie ojcem. Zrozumiał, że zrobił dobrze, nie powiadamiając księcia o niczym i pozwala- jąc popłynąć dalej kruchej nawie tego małżeństwa. Nie dla tej dziwki Fei Yen powstrzymał się od powiedzenia prawdy, bo ona była tylko malowaną lalką, noszącą piękną maskę, pod którą kryło się zepsucie, ale zrobił to, by ratować szczęście Li Yuana. A zresztą kto wie, czy dziecko nie odmieni wszystkiego? Podniósł głowę, nasłuchując. Z oddali dochodził słaby po- mruk silników. Spojrzał w kierunku zachodzącego słońca i zobaczył dwa statki powietrzne nadlatujące z zachodu. Za- niepokoił się, ale kiedy spojrzał na Tanga, spostrzegł, że Li Shai Tung skinął głową, jak gdyby ich oczekiwał. - Wypijmy za zdrowie mojego syna i jego żony! - rzekł Li Shai Tung, podnosząc kieliszek. - I za pomyślność mojego wnuka. Kan pei\ - dokończył toast. Kan pei\ - rozległo się echem po tarasie, gdy zgromadzeni powtórzyli błogosławieństwo. Statki wylądowały. * * * Li Shai Tung przystanął w chłodnej sieni i rozejrzał się wokół siebie. Nie był pewien, czy przybędą. Jednak przylecieli na jego prośbę. Czy znaczyło to, że byli gotowi zrobić pierwszy krok ku pojednaniu? Przeklęci! Złorzeczył w duchu, nagle rozsierdziony. Dlacze- go muszę wchodzić w układy z ludźmi tego pokroju? Po chwili uspokoił się, uświadamiając sobie, dokąd mogą go zaprowadzić te myśli. W końcu obaj byli T'angami, mimo wszystkich swoich błędów. T'ang! Wang Sau-leyan był Tangiem. Zadrżał, zastanawia- jąc się, co uczyniłby z takim Tangiem jego dziadek. Potem wszedł do gabinetu i usiadł przy biurku, oczekując na swojego kanclerza Chung Hu-yana, który miał przyprowadzić gości. Przemyślał wszystko dokładnie i zdecydował się wziąć spra- wy w swoje ręce, by zaprowadzić pokój, zanim podział w Ra- dzie przerodzi się w jawną wrogość. A to oznaczało, że należy zdławić własną dumę i spotkać się z Wang Sau-leyanem i Hou Tung-po. Zmusił się do tego, aby ocalić równowagę i zyskać na czasie, by Siedmiu mogło odzyskać zachwianą nieporozu- mieniami pozycję. Hou Tung-po nie stanowił problemu. Młody Tang Ame- ryki Południowej uległ tylko urokowi swego charyzmatycz- nego przyjaciela. Miał po prostu słaby charakter i był bardzo wpływowy. Prawdziwy kłopot stanowił czwarty syn Wang Hsiena, Sau-leyan - obecny Tang Afryki. Roześmiał się gorzko. Jak okrutnie los zadrwił sobie z nich, wynosząc w górę takiego człowieka, który zasługiwał jedynie na to, by zesłało go pod Sieć! Przez dwa pełne cykle byli silni, mieli wytyczony cel, ich jedności nie kwestionowano, a teraz... Pokręcił głową i przesunął palcami po dwóch dokumentach które przygotował na dzisiejsze spotkanie. Jeśli wszystko pól jdzie dobrze, przeprowadzi sprawę w ciągu godziny. Ale czy to wystarczy? Czy zadowoli Tanga Afryki? W pałacu zabrzmiały dwa uderzenia gongu -jedno głuche, drugie wysokie. Po chwili ukazał się w drzwiach Chung Hu- -yan. Ukłonił się. - Przybyli twoi goście, Chieh Hsia. - Dobrze. - Li Shai Tung stanął obok biurka. - Wpro- wadź ich, Chung! Potem przynieś nam wino i słodycze. Po- siedzimy tu przez chwilę. Kanclerz ukłonił się i wycofał. Jego twarz wyrażała zro- zumienie dla Tanga, przed którym stało niezwykle trudne zadanie. Po chwili powrócił, nie ustając w ukłonach, wraz z przybyłymi Tangami. - Mili kuzynowie - powitał ich Li Shai Tung, ściskając ręce. - Dziękuję wam za to, że oderwaliście się od waszych pilnych zajęć, by przybyć na spotkanie ze mną. Zauważył, że Hou Tung-po spojrzał od razu na przyjaciela, i uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy zobaczył obojętną minę Wang Sau-leyana. - Nie przybyłbym tutaj, Li Shai Tungu, gdybym nie prze- czuwał, że to dla ciebie ważne - odparł sucho Wang Sau- -leyan, nie patrząc na niego. Li Shai Tung zesztywniał rozgniewany nie tyle wrogością, która promieniowała od młodego Tanga, ile konkluzją, w której dał mu do zrozumienia, że zastanawiał się nad tym, czy w ogóle odpowiedzieć na jego zaproszenie. Mimo to powstrzymał gniew. Tym razem nie da się sprowokować młodemu T'angowi. - Istotnie, to dla mnie ważne - odpowiedział, uśmiecha- jąc się uprzejmie. - To sprawa najwyższej wagi. Wang Sau-leyan rozejrzał się wokół siebie jak nabywca, który zastanawia się nad zakupem, po czym spojrzał znowu na Li Shai Tunga. - Cóż? Słucham. Było to tak ordynarne, tak nieoczekiwane, że Li Shai Tun- gowi zabrakło na chwilę słów. Szybko jednak opanował za- skoczenie i roześmiał się. Czy naprawdę on chce w ten sposób rozmawiać? Czy to tylko zaplanowana poza, bym odstąpił od mojego zamierzenia i oddał mu przewagę? Pogładził się po brodzie. - Jesteś podobny do ojca, Sau-leyan. On również był bardzo bezpośredni. - Mój ojciec był głupim staruchem! Li Shai Tung zesztywniał, wstrząśnięty wypowiedzią mło- iego człowieka. Spojrzał na Hou Tung-po, który rozglądał się niepewnie, po czym pokręcił głową. Odetchnął i zaczął znowu: - Pewnego dnia podczas posiedzenia Rady... - Wezwałeś mnie tu na wykład, Li Shai Tungu? Słowa Sau-leyana zmroziły starego Tanga. Czy ten młody dureń pozwoli mu przynajmniej dokończyć zdanie? Ukłonił się nieznacznie i odparł cicho: - Źle mnie osądzasz, drogi kuzynie. Pragnę tylko porozu- lienia pomiędzy nami. Wydaje mi się, że źle podeszliśmy do tej sprawy. Chciałbym to naprawić, wynagrodzić ci urazę. Zobaczył, że Wang Sau-leyan słysząc jego słowa, wypros- tował się, jakby chciał mu przerwać. Znowu rozgniewało to Li Shai Tunga, gdyż instynkt podpowiadał mu, że nie powi- nien zgodzić się na tę arogancję, ale na jego pozornie kamien- nej twarzy nie pojawiła się żadna oznaka gniewu. Wang Sau-leyan odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy. - Chodzi ci o układ? Li Shai Tung wpatrywał się przez moment w młodego Tanga, po czym spuścił wzrok. - Zdaję sobie sprawę, że chcemy różnych rzeczy, Wang Sau-leyanie, ale w ten sposób obaj nie dojdziemy do niczego. Młody Tang spojrzał na Hou Tung-po. - Czy nie powiedziałem, Hou? - Podniósł rękę, wyzy- wająco wskazując na Li Shai Tunga. - Laojen pragnie kupić moje milczenie, by utemperować mnie w Radzie. Li Shai Tung zaniemówił z wściekłości. Lao jen, starzec, było określeniem pełnym szacunku, ale Wang Sau-leyan wy- powiedział je tak wzgardliwym tonem, że zabrzmiało jak obelga, której nie mógł zignorować. - Nie należy lekceważyć wyciągniętej ręki... Wang Sau-leyan spojrzał na niego. Jego słowa zabrzmiały nagle wrogo: - Co takiego możesz mi ofiarować, czego niby miałbym chcieć, lao jen? Li Shai Tung zacisnął pięści. Po chwili rozluźnił je, wzdy- chając ciężko. - Dlaczego, na bogów, jesteś taki nieugięty, Wang Sau- -leyanie? Czego chcesz od nas? Wang Sau-leyan postąpił krok naprzód. - Nieugięty? Czy nie byłem "giętki", kiedy twój syn po- ślubił żonę swojego brata? Czy za giętkiego uważasz tylko kogoś pozbawionego zasad, zdolnego jedynie do robienia tego, czego oczekują od nas podobni tobie starcy? Li Shai Tung odwrócił się gwałtownie, nie ukrywając już gniewu. - Posuwasz się za daleko! Masz niewyparzony język, chło- pcze! Wang Sau-leyan uśmiechnął się kwaśno. - Widzisz mnie w ten sposób, prawda? Jestem dla ciebie chłopcem, którego można ukarać surowo i udobruchać. Albo może zamknąć w komórce... - To nie jest w porządku... - zaczął Li Shai Tung, ale znowu przerwał mu młody Tang. Mówił spokojnym głosem, w którym jednak zabrzmiała groźba: - To nowa epoka, starcze. Świat się zmienia! Siedmiu musi pójść z duchem czasu albo przepadnie! Jeśli będę musiał, złamię twoje wpływy w Radzie, skruszę twoją potęgę, by doprowadzić do zmiany. Zrobię to! Nie myśl, że kupisz mnie albo zmusisz do milczenia, gdyż nie można mnie kupić ani uciszyć! Li Shai Tung zaniemówił. Złamać go, skruszyć jego potęgę? Zanim zdołał wypowiedzieć choćby jedno słowo, rozległo się pukanie do drzwi. - Wejdź! - powiedział, tylko na wpół świadomy tego, co mówi, nie odrywając oczu od młodego T'anga. W drzwiach pojawił się Chung Hu-yan. Za nim stało czte- rech służących z tacami. - Chieh Hsial - zaczął kanclerz i zaraz wycofał się pośpiesznie, gdy minął go jak burza Wang Sau-leyan, roz- trącając służących, którym tace wyleciały z rąk, gdy próbowali zejść rozwścieczonemu T'angowi z drogi. Hou Tung-po zwlekał, wyraźnie zmieszany tym, co zaszło. Zrobił krok w stronę Li Shai Tunga, ukłonił się i pośpieszył, by dogonić przyjaciela. Li Shai Tung dopiero po dłuższej chwili wrócił do równo- wagi. Odprawił kanclerza, podszedł do biurka i wziął do ręki jeden z dokumentów. Studiował go przez chwilę, ręce drżały mu z gniewu. Potem zaczął zrywać paznokciami niesygnowane pieczęcie, zrzucając resztki wosku na podłogę, pozostawiając tylko swoją własną u dołu. Zaproponował im dzisiaj pokojowe porozumienie, ale prze- konał się, że to było niemożliwe. Wang Sau-leyan nie zgodzi się na to. Cóż, będzie działał sam. Odwrócił dłoń i przycisnął ciemny metalowy pierścień do zagłębienia za krawędzią biurka, aby go ogrzać. Potem pod- niósł rękę i wycisnął pieczęć w wosku. Zatem sam usankcjonuje plan swego syna i wcieli go w życie bez zgody wszystkich siedmiu T'angów, skoro porozumienie okazało się niemożliwe. Wpatrywał się przez chwilę w dokument, na którym pozo- stało sześć pustych miejsc, gdzie miały spocząć pieczęcie Tangów. Wystarczy jego pieczęć. Wciąż rozgniewany wyce- dził cicho słowa, które były echem tego, co młody Tang powiedział do niego: - To nowa epoka, starcze! Świat się zmienia! - Roześmiał się gorzko. - Więc to tak, Wang Sau-leyanie! Więc to tak! Mimo to nie złamiesz mnie. Nigdy, dopóki żyję! * * * Karr stał na zboczu góry, przysłaniając oczy i rozglądając się po pustych stokach. Było zimno, o wiele zimniej niż przy- puszczał. Podniósł wysoko kołnierz kurtki i drżąc, wypatrywał jakiegoś znaku w surowym krajobrazie, jakiejś wskazówki, gdzie powinien szukać. Szkopuł w tym, że musiał szukać na tak wielkim obszarze. Można było tutaj ukryć sto armii. Opuścił wzrok, chuchając w ręce, by ogrzać je oddechem. Jak łatwo było zatem zamelinować tu jeden mały oddział! Wszystko zaczęło się dwa dni temu, po tym, jak widział się z Tolonenem. Raport dotyczący masowych morderstw składał prawie godzinę. Mimo to wciąż nie miał najmniejszego pojęcia, kto wywołał ten potop krwi. W głębi duszy był jednak pewien, kto pociągał za sznurki, i wiedział, że również Tang i Tolonen zgadzają się, że to DeVore. Tak musiało być. Cała sprawa była zbyt starannie przeprowadzona, zbyt doskonale zorganizowana, by mógł to zrobić ktoś inny. Ale jeśli za tym wszystkim stał DeVore, dlaczego nie zna- leziono najmniejszego śladu jego obecności w Mieście? Dla- czego nie widziano gdzieś jego twarzy? Przecież wprowadzono specjalny program do sieci kamer Służby Bezpieczeństwa i do- pilnowano, aby każdy strażnik i urzędnik potrafił natychmiast rozpoznać tę twarz, gdyby pojawiła się gdzieś w Mieście. Nie dawało mu to spokoju od kilku tygodni, aż wreszcie, po spotkaniu z Tolonenem, rozwiązał zagadkę. Skoro nie mogli natrafić na trop DeVore'a wewnątrz Miasta, być może przebywał na zewnątrz. Karr wrócił do swego biura i wpatrzył się w mapę Miasta Europa. Jego wzrok przykuwał nieregularny obszar w środku Miasta, zwany Pustkowiami. Nabrał pewności, że tam właśnie znajdzie DeVore'a, gdzieś na tym niewielkim obszarze w Al- pach. Jednak to, co wydawało się maleńkie na mapie, w rzeczywis- tości zajmowało gigantyczną przestrzeń! Góry rozciągały się od horyzontu po horyzont - tak daleko, że wydawało mu się, iż cały świat stanowi jeden wielki łańcuch górski, wobec którego Miasto jest zaledwie drobiną. Zastanawiał się, od czego zacząć. W którym miejscu w tym ogromie skał i lodu powinien rozpocząć poszukiwania? Jak znaleźć kryjówkę zdrajcy? Wtem zobaczył, że w niedalekiej dolinie ląduje statek po- wietrzny i zatrzymuje się obok jego własnego. Po chwili wyłoniła się z niego mała figurka i zaczęła się wspinać po zboczu w jego kierunku. To był Chen. - Gregor! - powitał go Chen. - Wszędzie cię szukałem. - Co się stało? - zapytał Karr, brnąc w śniegu na jego spotkanie. Chen zatrzymał się i zsunął gogle na czoło. - Przynoszę nowe rozkazy od T'anga. Karr przyjrzał mu się, po czym wziął zapieczętowany pakiet i rozerwał go. - Co jest w tym piśmie? ¦- Że jesteśmy bliscy wykrycia morderców. Ale istotne jest to, że mamy przerwać na razie poszukiwania DeVore'a i sku- pić się na penetracji Ping Tiao. Wydaje się, że planują jakąś potężną akcję. Olbrzym skinął głową do siebie, jakby znalazł w tej infor- macji potwierdzenie swych podejrzeń, po czym rozejrzał się wokół siebie i roześmiał się. - O co chodzi? - zapytał zdziwiony Chen. - Właśnie o to - odpowiedział Kerr, podnosząc wysoko rozkazy Tanga. - I o to - dodał wskazując na góry wokół nich. - Myślę, że to dwie ścieżki, które prowadzą do tego samego celu. Do DeVore'a. - Do DeVore'a? - Tak. Tang żąda, byśmy śledzili Ping Tiao, i tak właśnie zrobimy, ale kiedy podniesiemy ten kamień, zdziwisz się, jaki robal wypełznie spod niego. - DeVore - rzekł z uśmiechem Chen. - Tak, DeVore. ¦ * * Hans Ebert stał na drewnianej werandzie domku myśliws- kiego, wpatrując się w ośnieżone strome zbocze. W mroźnym powietrzu unosiła się para jego oddechu. Maleńka plamka na stoku góry rosła wolno, aż zmieniła się w ludzką postać. Ebert klasnął w ręce i odwrócił się, by zajrzeć do domku, w którym znajdowali się jego trzej towarzysze broni. Tym ludziom mógł zaufać. - On jest w pobliżu! - zawołał do nich. - Teraz prędko! Znacie wasze zadania! Wstali od stołu natychmiast, zabrali broń ze stelaża przy drzwiach i pobiegli zająć stanowiska. Kiedy narciarz zjechał ku werandzie, domek wydawał się pusty. Tylko samotna postać wychylała się z balkonu. Narciarz cisnął kijki na śnieg, zsunął gogle na czoło i zdjął rękawiczki. - Jestem rad, że cię widzę, Hansie. Nie byłem pewien, czy przyjedziesz. Ebert wyprostował się i zaczął schodzić po schodach. - Mój wuj jest słowny, Shih DeVore. Nie wiedziałem, że , jest twoim starym przyjacielem. DeVore roześmiał się i schylił, by rozwiązać buty. Uderzył w klamerki i odpiął narty. - Tak, ale nieoficjalnie. I tak musi pozostać. DeVore przywitał się z młodym człowiekiem u podnóża schodów, ściskając mu oburącz ręce, stanowczo i przyjaźnie. - Rozumiem. - Wejdźmy do środka, Hansie. Powietrze jest zbyt mroźne jak na taką rozmowę. Hans zaprowadził gościa do domku. Usiedli z kieliszkami w rękach. - Rozumiem teraz, jak udawało ci się unikać nas przez te lata. Masz więcej takich przyjaciół jak mój wuj Lutz, co? - Jednego, może dwóch - odparł tajemniczo DeVore i roześmiał się. - Tak - rzekł Ebert w zadumie. - Jesteś niemal człon- kiem rodziny, prawda? - Przyglądał się DeVore'owi, próbu- jąc ocenić, czy jest uzbrojony. - Zapominasz, jak użyteczny byłem kiedyś dla twojego ojca. - Nie... - Ebert dobierał teraz słowa rozważniej. - Ja po prostu pamiętam, jaki potem stałeś się niebezpieczny. Nawet podczas takiego spotkania jak to... - Czyha wiele niebezpieczeństw. - DeVore roześmiał się znowu szczerze i bezczelnie, aż jego śmiech dziwnie rozdrażnił młodego majora. DeVore rozejrzał się po pokoju. W kącie leżała na stoliku plansza wei chi - siedem czarnych kamieni na pustej siatce tworzyło układ w kształcie litery H. - Widzę, że pomyślałeś o wszystkim. - Uśmiechnął się znowu. - Chcesz grać podczas rozmowy? Ebert zawahał się, lecz skinął głową. DeVore wydawał się zbyt beztroski, zbyt wesoły jak na jego gust. Wstali i podeszli do stolika. - Gdzie mam usiąść? Tutaj? - zapytał DeVore. Ebert uśmiechnął się. - Skoro tego chcesz... DeVore usiadł właśnie tam, gdzie chciał - w miejscu, w którym był na celownikach wszystkich strzelców. Gdyby spróbował czegokolwiek... DeVore beztrosko podniósł wieczko czarki i postawił pierwszy z kamieni w tsu, od północnej strony. Ebert przyglądał mu się przez chwilę, po czym sięgnął do czarki po jeden z czarnych kamieni. Uprzedził swoich ludzi, że jeśli ustawi kamienie pośrodku planszy na krawędzi shang, czyli południowej obok swego środkowego kamienia, mają otworzyć ogień do DeVore'a. W przeciwnym razie mieli strze- lać tylko wtedy, gdyby życie Eberta znalazło się w niebez- pieczeństwie. Ebert wyciągnął rękę, stawiając kamień u dołu w shang, dwa pola od swego kamienia w narożniku, dwie linie od brzegu planszy. - Cóż... - zagadnął, spoglądając na DeVore'a ponad planszą wei chi. - Nie przyszedłeś tutaj, by zapytać o moje zdrowie. Czego chcesz? DeVore wpatrywał się w planszę, studiując układ czarnych i białych kamieni, jakby mógł wypatrzeć, jak potoczy się gra. - Ja? Nie chcę nic. Nic od ciebie, Hansie. Nie po to tutaj przybyłem. - Postawił biały kamień blisko ostatniego kamie- nia Eberta i uśmiechnął się. - Jestem tutaj, ponieważ mam coś, czego ty mógłbyś chcieć. Ebert wpatrywał się w DeVore'a zdumiony jego słowami. Nagle parsknął śmiechem. - Czegóż to mógłbym chcieć od ciebie? - Opuścił kamień bardzo ostrożnie, trzy pola od pierwszego kamienia. DeVore obserwował jego ruch. Pokręcił głową i wyjął ka- mień ze swego kubka. Postawił go pośrodku -między naroż- nikiem a środkiem planszy, jakby dzieląc jakiś przyszły układ kamieni przeciwnika. - Czyżbyś miał już wszystko, czego pragniesz, Hansie? Ebert zmrużył oczy. Postawił ze złością drugi kamień -- dwie linie od środka, pomiędzy kamieniem DeVore'a i swoim własnym, tak że pięć kamieni uformowało łamaną linię od narożnika do środka - dwa czarne, jeden biały, potem znowu dwa czarne. DeVore uśmiechnął się od ucha do ucha. - To interesujący układ, prawda? Ale równie słaby jak Siedmiu. Czarne mogą mieć przewagę liczebną nad białymi, ale białe nie zostały okrążone. Ebert spojrzał na niego. - Co to oznacza? DeYore postawił następny kamień, przesuwając go w kie- runku ch'u na zachodnią stronę planszy. Trójkąt, który utwo- rzyły trzy białe kamienie, znajdował się teraz z prawej strony trójkąta czarnych. Ebert rozważał przez chwilę sytuację na planszy, po czym spojrzał przeciwnikowi w oczy. DeVore przyglądał mu się uważnie. Jego oczy zmieniły się nagle, stały się czujne i niespokojne. - To oznacza, że służysz panu, którym pogardzasz głębo- ko. I stosownie do tego, grasz źle. Zwycięstwo czy porażka nie mają dla ciebie znaczenia. Ebert dotknął językiem podniebienia. Potem przesunął inny kamień osiem linii niżej, sześć od środka, w kierunku shang. To było konieczne posunięcie, ruch wzmacniający jego pozycję w grze. Mimo to DeVore rozszerzył obszar, który okrążył ze wszystkich stron. Szala zwycięstwa w tej grze przechyliła się na jego korzyść. - Czytasz w moich myślach, Shih DeVore. Czy wiesz, co myślę? - Wiem, że jesteś człowiekiem o niepospolitym talencie, Hansie. I wiem, że jesteś znudzony. To jest widoczne w twoim postępowaniu, w decyzjach, które podejmujesz. A nawet w sposobie siedzenia. A może się mylę? Może to, co widzę, to naprawdę wszystko, co potrafisz? Może nie stać cię na więcej? DeVore postawił kolejny kamień. Nieoczekiwanie to posu- nięcie przełamało na planszy układ, który stworzył Ebert, obejmując w posiadanie nowy obszar. Wydawało się, że to ruch w tej grze. Nie uczyniłby takiego ruchu bez istotnego powodu. - Wydaje mi się, że chcesz, abym odciął twoje kamienie, ale jeśli to zrobię, wejdziesz na ten obszar - przedstawił w ogólnych zarysach wyimaginowane posunięcie DeVore'a. - A jeśli tego nie zrobisz? - Cóż, to oczywiste, że to ty podzielisz moje zgrupowanie. DeVore uśmiechnął się. - Tak. To trudny dylemat do rozstrzygnięcia. Zatem co postanowiłeś? Ebert podniósł oczy, napotykając wzrok DeVore'a. Zrozu- miał, że przeciwnik usiłuje mu coś powiedzieć podczas gry. Ale co? Czy DeVore żądał od niego, by dokonał wyboru? Siedmiu lub on? Czy żądał od niego, by się ujawnił i zdeklarował? Postawił swój kamień, przedzielając grupę DeVore'a, pozo- stawiając swoją linię bez obrony. - Mówisz, że Siedmiu są słabi, ale czy jesteś silniejszy od nich? - Jeszcze nie. Spójrz na mnie! Jestem jak tych pięć białych kamieni na planszy. Jestem rozdzielony i rozproszony oraz otoczony przez przeważające siły wroga. Ale jestem dobrym graczem i mam większe szansę wygranej niż wtedy, gdy za- czynałem. Wtedy było siedmiu na jednego. Teraz... - Po- stawił szósty kamień, sześć linii w dół, cztery w kierunku shang, zamykając narożnik. - A teraz stosunek sił wynosi dwa do jednego. I każdy ruch poprawia moje szansę. Zwy- ciężę. Przypuszczalnie. Ebert postawił następny czarny kamień na linii przekątnej, uniemożliwiając DeVore'owi połączenie się jego kamienia z pozostałymi. Jednak ten ruch pozwolił DeVore'owi po- szerzyć zasięg własnego terytorium, więc zrozumiał, że prze- ciwnik stworzył tam nową aktywną grupę. - Wiesz, zawsze cię podziwiałem, Howardzie. Przypusz- czalnie mogłeś zostać marszałkiem. Wspaniale pokierowałbyś sprawami Siedmiu. - Właśnie... - DeVore uśmiechnął się od ucha do ucha, pokazując swoje drobne, ale wspaniałe zęby. - Ale nie wy- starczało mi nigdy służenie komuś innemu. Tak jak i tobie. Trudno nam obu kłaniać się ludziom mniejszym od nas. Ebert roześmiał się. Potem zrozumiał, jak daleko zaprowa- dził go DeVore. Mimo to, wszystko, co powiedział, było prawdą. Przyglądał się, jak DeVore stawia następny kamień, odbierając mu kolejne terytorium i okradając go z tych pól, które uznał za bezpieczne. - Rozumiem - powiedział, mając na myśli dwie sprawy. Przez pewien czas po prostu grali. Po kolejnych czterdziestu ruchach zrozumiał, że przegrał. DeVore zbił pięć jego kamieni i uformował nowy oddział w połowie shang. Gorzej, zepchnął go w kierunku ch'u i w dół w kierunku p'ing. Teraz zagrażało mu małe zgrupowanie pośrodku i miał tylko jedno wyjście - zagrać w strefie shang, obok środkowego kamienia, co stano- wiło sygnał dla jego ludzi do otwarcia ognia. Obracając czarny kamień w palcach, roześmiał się. -- Wydaje mi się, że zmusiłeś mnie do podjęcia decyzji. DeVore uśmiechnął się do niego. - Zastanawiałem się, co zrobisz. Ebert spojrzał mu przenikliwie w oczy. - Zastanawiałeś się? - Tak. Z początku nie byłem pewien. Teraz już wiem. Nie chcesz zagrać na tym obszarze. Zamiast tego zagrasz tutaj! - Pochylił się i wskazał palcem na punkt przecięcia. Ten ruch dawał tylko chwilową przewagę, ale nie ocalał zgrupowania przed rozbiciem. - Dlaczego powinienem wykonać ten ruch? - Ponieważ nie chcesz mnie zabić. I jesteś poważnie zain- teresowany moją propozycją. Ebert roześmiał się zdumiony. - Wiedziałeś? - Och, wiem, że masz tutaj trzech swoich najlepszych ludzi z oddziałów szturmowych. Zdawałem sobie sprawę z ry- zyka, jakie podejmuję. Ale co postanowiłeś? - Myślę, że już wiem - powiedział Ebert, jeszcze bardziej zaintrygowany. Nie kryjąc podziwu, postawił kamień tam, gdzie wskazał DeVore. - Dobrze. - DeVore postawił kamień na krawędzi shang obok środkowego kamienia. - Jestem pewien, że wziąłeś również pod uwagę potencjalny zysk. - Uśmiechnął się, patrząc na swoje ręce. - Będziesz królem świata, Hansie. T'angiem całego Chung Kuo. Ebert wpatrywał się w niego z lekko rozchylonymi ustami, ale milczał. - Jednak nie beze mnie. - DeVore spojrzał na niego, przewiercając go oczami na wylot. - Nie beze mnie, rozu- miesz? - Mógłbym cię zabić. Właśnie teraz. Obwołano by mnie bohaterem. DeVore skinął głową. - Oczywiście. Wiedziałem, co robię. Ale zapewniam cię, że wiedziałem, dlaczego tu przybyłeś. A ty wiedziałeś, ile możesz zyskać. Teraz roześmiał się Ebert. - To szaleństwo! DeVore przyglądał mu się spokojnie, jak gdyby wiedział już, jaki obrót przybiorą sprawy. - Szaleństwo? Nie, to nie większe szaleństwo niż rządy Siedmiu. I jak długo mogą jeszcze trwać? Najwyżej dziesięć lat, a może nawet mniej. Mądrzejsi ludzie z Góry zdają sobie z tego sprawę i pragną kontrolować proces zmian. Potrzebują jednak marionetki: kogoś podziwianego, kogoś spośród siebie, zdolnego i umiejącego sprawować władzę. - Ja nie pasuję do tego opisu. DeVore roześmiał się. - Może jeszcze nie, ale za rok będziesz takim człowiekiem. Ebert spuścił oczy. Wiedział, że nie może już odkładać decyzji. - A kiedy zostanę Tangiem? DeVore uśmiechnął się i spojrzał na planszę. - Zatem gwiazdy będą nasze. Świat dla każdego z nas. Świat dla każdego z nas, Ebert powtórzył w duchu słowa DeVore'a. Zatem chodziło mu o ekspansję. O zdjęcie powłoki Miasta Ziemia i emigrację w kosmos... Ale co pozostanie dla niego? - Jak widzę - ciągnął DeVore - wcale ci na tym nie zależy, prawda? - Podszedł do szafy z napitkami i nalał sobie drugi kieliszek brandy. Wracając, spojrzał wprost na młodego człowieka. - Myślałeś o tym, co będziesz z tego miał? Ebert spojrzał nań ze stoickim spokojem. - Oczywiście. Jaki inny mógłbym mieć motyw? DeVore uśmiechnął się uprzejmie. Ebert był płytkim, sa- molubnym człowiekiem, ale mógł być użyteczny. On nigdy nie zostanie Tangiem, to jasne. Byłoby niewybaczalnym błędem oddać rzeczywistą władzę w ręce takiego człowieka, ale na obecnym etapie było użyteczne, by tak myślał. - Masz wspaniałą brandy, Hansie! - DeVore wyjrzał przez okno. Góry wyglądały wspaniale. Widział stąd Matter- horn. Jego szczyt przypominał złamane ostrze. Nadchodziła zima. Ebert milczał, czekając na odpowiedź. - Pytasz, co będziesz miał z tego? Cały świat. Zrobisz z nim, co zechcesz. Czego więcej mógłbyś chcieć? - Spojrzał na młodego człowieka, spostrzegając od razu jego wyracho- wanie. - Przegraliście - powiedział Ebert po chwili. - Zginęło wielu z was. Pozostałeś sam. Dlaczego miałoby ci się powieść tym razem? DeVore pochylił głowę. Nagle się roześmiał. - Ach, tak... Ebert spochmurniał i odstawił kieliszek. - A oni są silni! - Mylisz się, Hansie - przerwał mu DeVore. - To oni są słabi, słabsi niż kiedykolwiek. Już prawie zwyciężyliśmy... Ebert zawahał się, po chwili jednak przytaknął. Tak było. Zrozumiał, jak były dzisiaj rozproszone Rodziny, jak bardzo zależeli od woli tych na Górze, którzy jeszcze pozostali wierni, od ludzi takich, jak jego ojciec. A gdy jego ojciec umrze? Spojrzał śmiało, podejmując decyzję. - Cóż? - zapytał DeVore. - Będziesz Tangiem? Ebert wyciągnął rękę do niego. DeVore uśmiechnął się i odstawił kieliszek. Postąpił na- przód, ignorując wyciągniętą rękę i objął młodego człowieka. CZĘŚĆ 4 - WIOSNA 2207 PODSTĘP I NIEWINNOŚĆ "Im bardziej abstrakcyjna wydaje się prawda, którą prag- niesz poznać, tym bardziej pociąga twoje zmysły". - Friedrich Nietsche, Poza dobrem i złem "Zerwij dla mnie goryczkę, podaj mi pochodnię! Niech jej niebieski rozwidlony kwiat sprowadzi mnie w ciemność, gdzie błękit staje się granatem, gdzie Persefona schroniła się przed wrześniowym przy- mrozkiem. Do królestwa, w którym mrok budzi się w mroku, a Persefona jest głosem nocy niewidzialnie zamkniętym w czerni ramion Plutona, przeszytym ciemną, gęstą namiętnością pośród mrocznej wspaniałości pochodni roniących ciem- ność na zagubioną pannę młodą i jej oblubieńca. - D. H. Lawrence, Bawarskie goryczki ROZDZIAŁ 12 Święto zmarłych W głębi ciemnej sali rozbłyskiwał szereg ośmiu monitorów. Na wszystkich ekranach pojawił się kontur ludzkiej czaszki. W słabym blasku monitorów można było dostrzec niewyraźny kształt przysadzistego korpusu aparatury z tablicami kontrol- nymi ustawionymi pod samymi ekranami. Obok znajdowało się metalowe obramowanie, przypominające szkielet, na któ- rym upięto mnóstwo zwojów. W lewym narożniku obracały się na wąskich rolkach stykowych stelaże z połyskującymi w półmroku taśmami. Tuż obok spoczywał na łożu nieokreś- lony ludzki kształt, pozbawiony rysów twarzy. Wreszcie po- środku sali znajdowała się komputerowa plansza graficzna, na której ogniskowało się światło ośmiu monitorów. Było późno. Minęła już trzecia w nocy i Ben Shepherd był zmęczony. Przed snem musiał jednak zrobić jeszcze jedną rzecz. Przykucnął przy stelażach i przejrzał błyskawicznie taśmy, aż znalazł to, czego szukał. Potem podszedł do kom- puterowej planszy graficznej i włączył taśmę. Na ekranie pojawił się obraz ptaka. Zatrzymał obraz i obejrzał go pod każdym kątem, jakby wypatrując jakiejś skazy. Potem, zado- wolony, puścił taśmę, obserwując, jak ptak rozpościera skrzy- dła i wzbija się w powietrze. W chwili, gdy ptak zamachał skrzydłami, rzucając się w przód z potężną siłą, znów za- trzymał taśmę. Pod wieloma względami był to prosty obraz - wyidealizowane wyobrażenie ptaka ukształtowane w próżni. Jeszcze raz przejrzał taśmy i wybrał trzy inne, z którymi powrócił do planszy. Przewinął poprzednią, wsunął nowe taśmy do kieszeni komputera i zsynchronizował wszystkie cztery w punkcie startu. Włączył przycisk. Tym razem ptak odpoczywał na żerdzi wewnątrz klatki w kształcie małej pagody. Gdy mu się przyglądał, drzwi klatki otworzyły się szeroko i ptak wyfrunął na wolność. Ben zatrzymał obraz i zmienił taśmę. Tym razem ptak wydawał się uwiązany w wąskiej szczelinie ledwie uchylonych drzwiczek klatki. Dziób i część głowy wystawały z klatki, podczas gdy reszta ciała pozostawała w środku. W tle mógł zobaczyć znajome otoczenie Skweru. Kiedy przewinął ta- śmę nieco dalej, zobaczył stoliki Cafe Burgundy. Przy jed- nym z najbliższych siedział on sam z dziewczyną. Patrzył prosto w obiektyw kamery, podnosząc rękę, jak gdyby wska- zywał na ptaka, który nagle uwolnił się z klatki. Dziew- czyna nie patrzyła na ptaka, jej twarz zwrócona była w jego stronę. Jej ognistorude włosy kontrastowały silnie z wiszącą zielenią. Uśmiechnął się niepewnie i przesunął taśmę w zwolnionym tempie, obserwując, jak dziewczyna powoli odwraca głowę, by zobaczyć uciekającego ptaka. W tej samej chwili, kiedy się odwróciła, skrzydło lecącego ptaka zasłoniło ich twarze. Na tym taśmy się kończyły. To był zaledwie epizod, który trwał nie dłużej niż dziewięć sekund, ale Ben pracował ciężko nad tą sekwencją przez kilka tygodni. Teraz jednak zastanawiał się, czy nie zrezygnować z niej zupełnie, choć było to jego ulubione ujęcie w całej kompozycji - kluczowy obraz, od którego zaczął wszystko. Jednak w miarę pracy nad dziełem ów epizod zaczął mu się wydawać niekonieczny. Tylko w tym fragmencie przesunął punkt obserwacyjny poza umysł widza, zmieniając ustaloną wcześniej perspektywę całości dzieła. Jednak z powodu tego krótkiego epizodu po- rzucił zupełnie pierwotny plan. W innej formie artystycznej nie stanowiłoby to żadnego problemu, jednak w nowej dzie- dzinie sztuki, jaką była bez wątpienia "muszla" stwarzało to nowe trudności. Doświadczenie z "muszlą", w której zawarł moment uwolnienia ptaka, opierało się bowiem na założeniu, że świadomość widza zostaje uwolniona na dziesięć sekund z jego czaszki, by mógł postrzegać rzeczywistość wielowymia- rowe To było niesamowite, oszałamiające doświadczenie, któ- re nie fałszowało rzeczywistości za pomocą otaczających ob- razów jak komiksowe "muszle" z przeszłości. We wszystkich "muszlach", z którymi przeprowadził po- przednio doświadczenia, taka gwałtowna zmiana punktu ob- serwacyjnego była w zasadzie podporządkowana głównemu celowi opowieści. Ben wykorzystywał efekt szoku, by pod- kreślić czy wypunktować fabułę. Mimo to dawniejsze formy "muszli" opierały się tylko na komiksowej wersji realnego wydarzenia. Tymczasem Ben dążył nawet nie do tego, by stworzyć doskonałą kopię rzeczywistości, ale pragnął wykre- ować samą rzeczywistość albo przynajmniej bardzo coś zbli- żononego do rzeczywistości. Gwałtowne zmiany perspektywy, jakie wystąpiły w epizodzie z ptakiem, niszczyły równowagę, której tak bardzo poszukiwał, niwecząc wszelkie jego wysiłki, by wykreować taką iluzję, która nie różniłaby się od najpraw- dziwszej rzeczywistości. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z kosztów - w rozumieniu artystycznym - takiego realizmu. Z ograniczoności środków, którymi dysponował, i zawężonej perspektywy każdej z dzie- dzin nauki i sztuki, którą musiał przekroczyć, by uzyskać wielowymiarowość konieczną do stworzenia nowej jakości. Nie wystarczyło wykreowanie doskonałej iluzji - konieczne było utrzymanie ciągu zdarzeń w poddanej doświadczeniu świadomości. Iluzja musiała wtopić się w historię dziejącą się w realnym czasie, może nawet urzeczywistnić się w świadomo- ści widza. Oczywiście istniała prosta odpowiedź. Mógł zrezygnować z gwałtownych przesunięć perspektywy, by nie zakłócać płyn- ności akcji. Jednak to ograniczyłoby opowieść. Byłoby uprosz- czeniem najgorszego rodzaju, ograniczeniem fikcji do winiety, właściwie streszczeniem. Zrozumiał to od razu i porzucił ten pomysł, jednak tygodnie zmagań z tym problemem nie przy- niosły odpowiedzi. Być może właśnie z tego powodu wszyscy jego poprzednicy, tworzący tę formę, trzymali się ąuasi-realizmu w komiksowym wydaniu, uważając zapewne, że doznania wyobraźni podwa- żają wiarę w realność zdarzeń, i budowali most pomiędzy tym, co "przeżywał" widz a rzeczywistością. Możliwe, że niektórzy z jego poprzedników próbowali nawet stworzyć to, nad czym pracował obecnie - eksperymentując z super- realistycznymi obrazami - i rezygnowali, stając w obliczu tych samych trudności. Być może. Jednak on musiał dokonać właściwego wybo- ru - i doścignąć wymarzony ideał albo zgodzić się na kom- promis, który zawężał wizję do perspektywy komiksu, przy- znając rację zwolennikom syntetycznej formy i dokonując zaledwie upiększenia dawnych "muszli". W gruncie rzeczy nie miał innego wyboru, jednak wciąż wahał się przed podjęciem ostatecznej decyzji. Przewinął taśmy z powrotem i włączył ponownie, tym ra- zem na jedną dziesiątą szybkości, pięć klatek na sekundę. Patrzył jak ptak powoli wydostaje się z klatki w wybuchu gwałtownego złotego płomienia, nie odrywając oczu od białej jak śnieg twarzy dziewczyny o ognistorudych puklach, którą zwróciła do obiektywu, zanim zasłoniło ją skrzydło ptaka. Przymknął oczy i zatrzymał obraz. To była najlepsza sek- wencja. Coś prawdziwego i zarazem pięknego. Małe, dosko- nałe dzieło sztuki. A jednak... Zadrżał, po czym zmazał na- granie. W jednej chwili epizod zniknął z taśmy. Przymknął oczy, pochylony nad aparaturą, zupełnie spokojny. Po chwili wzdrygnął się lekko i odwrócił. Tak czy owak obraz pozostał na zawsze w jego doskonałej pamięci. Usiadł na brzegu łóżka. Czuł pustkę. Wpatrywał się upo- rczywie, prawie obsesyjnie, w wąską bliznę otaczającą przegub jego lewej ręki. Później wstał i przeszedł do drugiego pokoju. Zatrzymał się, wciąż próbując rozwiązać problem, który hamował jego pracę. Jednak był tak zmęczony, że oczy prze- słaniała mu mgła. W ciągu kilku ostatnich tygodni stawiał sobie zbyt wielkie wymagania. Spiętrzył tylko problemy, nie znajdując żadnych rozwiązań. Odetchnął głęboko. - Małymi kroczkami! - powiedział sobie cicho w ciemno- ści. - Krok po kroku - dodał po chwili, jakby chciał się upewnić, że znalazł właściwą odpowiedź. Jednak wcale nie miał pewności, że w ten sposób dojdzie do celu. Odwrócił się, przecierając oczy, zbyt zmęczony, by zasta- nawiać się nad tym dłużej. Po raz pierwszy od wielu dni nie pragnął niczego innego, jak tylko zapaść w głęboki sen. A rano? Rano zacznie wszystko od nowa. * * * Skwer był rozległym obszarem na samej górze Kantonu Oksfordzkiego, na najwyższym poziomie skomplikowanego mrowiska schodzących w głąb ziemi college'ów. Ku radości każdego nowego rocznika, Skwer był sześcio- kątny, a nie kwadratowy, jak mieli prawo się spodziewać świeżo upieczeni studenci. Właściwie był to ogromny pokład przeznaczony do odpoczynku. Długie otwarte balkony wy- chodziły prosto na Zieleń, wysuwając się w pięciu kondygnac- jach z każdej strony, a nad nimi obracała się ogromna kopuła gwiezdna, będąca doskonałą imitacją prawdziwego nieba, nie zasłoniętego lodowym sklepieniem Miasta. Krążyły pogłoski, że właśnie tutaj spotkali się siedemnaście lat temu zdeterminowani Berdyczow, Lehmann oraz Wyatt i założyli Partię Rozproszeńców, by doprowadzić do zmiany w tym nieludzkim świecie poziomów. Mimo że nikt nie wie- dział czy pogłoska była prawdziwa, czy też nie, ściągała tu młoda inteligencja ze wszystkich siedmiu Miast. Jeśli świat myśli był kołem, to miejsce było jego piastą, a osią Zieleń. Tę wiecznozieloną hybrydę wyprodukowaną w kadziach SynFloru ograniczał szpaler sztucznych dębów. W środku znajdowało się akwarium - wysoka, podobna do małej pa- gody klatka o trzynastu kondygnacjach wzorowana na Liu he t'a - Pagodzie Sześciu Harmonii w Hang Czou. Jak zawsze, młodzi mężczyźni i kobiety przechadzali się ramię w ramię po ogromnym trawniku lub zbierali się na najniższym poziomie, by obejrzeć pastelowe ptaki. Skwer, który odwiedzało dziesięć tysięcy studentów był dumą Kantonu Oksfordzkiego. Elita z Góry posyłała swoje dzieci do Oksfordu tak jak przed wiekami czyniła to elita małych narodowych państw, zanim powstało Chung Kuo. Była to oaza kultury, która rodzinom z Pierwszego Poziomu dawała gwarancję, że ich dzieci będą kontunuowały chlubne tradycje. Zieleni nie szpeciły ekrany MedFacu, ale w chłodnych alej- kach spacerowych, wśród sztucznej zieleni, ustawiono małe ekrany video, na których można było obejrzeć lokalny kanał telewizji kablowej przeznaczony dla klienteli, która miała inne zainteresowania i inny smak niż reszta Góry. Pod nawisem zieleni mieściły się również sklepy i restaura- cje, butiki CulVidu i Syn-Parlours. Interesująca mieszanina nowego i starego, ponadczasowości i starych bibelotów, czys- tości stylu i dekadencji - schizofrenicznego oblicza sztuki, na którym odbija się jej uwielbienie. W Cafe Burgundy toczyły się żywe dyskusje. Szczególnie upodobali sobie tę kawiarnię studenci wydziału sztuk pięk- nych, którzy o tej godzinie zajmowali wszystkie stoliki, pro- wadząc ożywione dysputy o sztuce, gestykulując z całą pło- mienną pasją młodości. Nad stolikami i krzesłami z pociem- niałego i wypolerowanego drewna udrapowano sieć sztucznej zieleni, z której zwieszały się wspaniałe kwiaty o żywych barwach - purpurowe, żółte, czerwone i pomarańczowe kie- lichy z kolorowymi słupkami przypominające rozchylone pa- szcze smoków. Antyczne drewniane krzesła i stoliki nadawały Cafe Burgundy szczególny nastrój, choć w poprzednim stule- ciu nie były czymś wyjątkowym. Pośród stolików krzątali się kelnerzy Han. Mieli na sobie długie, proste, cynobrowe szaty ze sztucznego jedwabiu, skro- jone wedle mody z okresu dynastii Tang, z okrągłymi koł- nierzykami i wąskimi rękawami, ozdobione pomarańczową wstęgą na wysokości kolana. Na uboczu siedziało przy stoliku czworo studentów. Zjedli już posiłek i opróżniali trzecią butelkę wspaniałego burgunda, od którego kawiarnia wzięła nazwę. Puste krzesło dzieliło dwóch pogrążonych w rozmowie mężczyzn. Wyglądało to tak, jakby oczekiwali na znajomego, dla którego zarezerwowali wolne krzesło. Jednak w Cafe Burgundy wszystkie miejsca przy stole musiały być opłacone, nawet wtedy, gdy nie były zajęte. Przy stoliku rozległ się głośny śmiech. Ciemnowłosy mło- dzieniec o oliwkowej cerze uniósł kieliszek wina i rozparł się na krześle. Rubaszny ton jego głosu brzmiał raczej miło. Pod- ochocony winem mężczyzna był naprawdę przystojny. Miał arystokratyczną twarz o orlim profilu, pięknie ukształowane usta i ciemne, prawie cygańskie oczy. Był barczysty i wyglądał raczej na sportowca niż na artystę, chociaż wymyślny ubiór w jakiś sposób rekompensował to wrażenie. Kiedy mówił, gestykulował żywo, jakby rzeźbił w powietrzu. Starszy niż pozostali bywalcy Cafe Burgundy, o co najmniej cztery lub pięć lat, już z racji wieku cieszył się szacunkiem młodszych studentów, a często, tak jak teraz, wodził rej w dyskusji. 1A0 Nazywał się Siergiej Nowaczek i był rzeźbiarzem. Jego ojciec Lubosz był zamożnym kupcem, który na prośbę żony spełnił marzenia syna, kupując mu miejsce na Oksfordzie. Zresztą wcale nie dlatego, że nie był inteligentny. Siergiej łatwo mógł uzyskać posadę na uczelni. To była po prostu sprawa prestiżu, statusu. Na poziomie, na którym Lubosz prowadził swoje interesy, nie akceptowano państwowej jał- mużny. Siergiej właśnie opowiadał im o uroczystości, w której ucze- stniczył poprzedniego dnia. W odsłonięciu grobowca brało udział sześciu rzeźbiarzy z jego pracowni. Siergiej dopiero od niedawna otrzymywał zamówienia na rzeźby nagrobne, jed- nak rozprawiał o tym, jakby miał wielkie doświadczenie w tej materii. Ale taki już był jego sposób bycia, który podzi- wiali jego przyjaciele, nawet jeśli inni ludzie uważali go za aro- ganta. - Na początku wszystko szło świetnie - powiedział, sta- rając się zachować powagę. - Wszyscy zachowywali się god- nie. Częstowali mnie jedzeniem i napojami, starając się ze wszystkich sił nie okazywać mi tego, że nie należę do rodziny ani nie jestem Han. - Roześmiał się. - Obawiam się, że nie za bardzo to im się udawało. W każdym razie... Grobowiec był wspaniały. Zbudowano go w otoczonym murem ogródku w pobliżu domu. Masywny, dwupoziomowy, wykładany ze wszystkich stron białym marmurem; miał również bramę, przez którą mógłby przejechać czworokonny zaprzęg. - Sier- giej wypił łyczek i roześmiał się znowu. - W gruncie rzeczy ten grobowiec wydawał się większy niż sam dom! Słuchacze wybuchnęli śmiechem. - To dla nich typowe - zauważył drugi młodzieniec, Wolf, podnosząc kieliszek do ust. Był wyższy i mocniej zbu- dowany niż jego przyjaciel. Jego doskonałe północnoeuropejs- kie rysy twarzy wieńczyła równo przystrzyżona szopa koloru blond. - Oni przywiązują dużą wagę do śmierci. Siergiej podniósł kieliszek. - A także do dobrej pracy, prawda? - Co ma znaczenie dla ciebie - zakpiła Lotte, jedna z dziewcząt siedzących przy stoliku. Jej błękitne oczy rozbłysły figlarnie. To była prawda. Większość zamówień, jakie otrzymywał Siergiej, wiązała się z pogrzebami. Rzeźbił przeważnie posągi nagrobne dla Rodzin Mniejszych. Lotte była blondynką o bladej cerze i dużym biuście. Wbrew panującej modzie nosiła długi warkocz. Gdyby nie włosy i biust, wyglądałaby zupełnie tak samo jak jej brat bliźniak, Wolf. Obok niej siedziała ostatnia z ich czwórki - Catherine. Była drobniej- sza od przyjaciół, bardziej filigranowa, zielonooka. Miała piękne rude włosy i delikatną twarz o słowiańskich rysach. Siergiej uśmiechnął się. - W każdym razie, jak mówiłem, wszystko szło dobrze. Potem zaczęła się ceremonia pogrzebowa. Wiecie, jak to bywa podczas pogrzebu. Gromada nowokonfucjańskich kapłanów śpiewa o rozdzielonych duszach. Potem najstarszy syn wy- stępuje z orszaku i zapala świecę dla przodków. Cóż... właśnie miała zostać odsłonięta rzeźba, kiedy, wierzcie lub nie, naj- starszy syn zaplątał się w sznury swojego pau i potoczył się prosto w papierowe girlandy. - Nie! - Wszyscy troje unieśli się z krzeseł. Wolf roz- bawiony a dziewczęta przerażone. - Upadł nieszczęśliwie, ale przecież nie byłoby w tym nic katastrofalnego, gdyby podczas upadku nie upuścił świecy pomiędzy te girlandy. - Siergiej parsknął śmiechem i pokiwał głową. - Powinniście to zobaczyć! Na sznurach wisiały dwa lub trzy tysiące papierowych girland, suchuteńkich jak wiór, jakby tylko czekały na to, by ktoś zbliżył się z ogniem. Natychmiast zajęły się płomieniem. Najstarszy syn oczywiście wyszedł z tego upadku bez szwanku. Słudzy odciągnęli go natychmiast od szalejących płomieni. Ogień uruchomił system gaśniczy, zanim zdążyli temu zapobiec, i na głowy zaczęła nam się lać woda. Najgorsze było to, że nikt nie znał kombinacji do wyłączenia systemu, a klucz do ręcznego zamknięcia do- pływu wody zawieruszył się gdzieś. Tymczasem wszyscy prze- mokli do suchej nitki. A ponieważ ogródek wokół grobowca był otoczony murkiem, woda nie mogła odpływać. Na po- czątku wsiąkała w cienki podkład ziemi, ale wkrótce rozmyła go i zaczęła spływać po schodkach w głąb grobowca. Wypeł- niła grobowiec w kilka minut. - Siergiej pochylił się nieco i napełnił kieliszek, po czym rozejrzał się wokół siebie, zado- wolony z wrażenia, jakie jego opowieść zrobiła na słucha- czach. - I cóż? Jak myślicie, cc się stało? Wolf pokręcił głową. - Nie wiem. Być może najstarszy syn wpadł do wypeł- nionego wodą grobowca? Siergiej zmrużył oczy. - Ach, to mogłoby być nawet dobre, prawda? Jednak zdarzyła się jeszcze przedniejsza historia. Wyobraźcie sobie, że wciąż tam tkwimy, czekając, aż ktoś zmiłuje się nad nami i zakręci te rozpryskiwacze, gdyż woda zniszczyła nasze kosz- towne ubrania, pod stopami mamy kompletne bagno, a nikt nie ma dość woli, by okazać brak szacunku, opuszczając ogród, zanim ceremonia dobiegnie końca. I nagle zdarzyło się coś, czego nikt sobie nie mógł wyobrazić. Z grobowca wy- płynęła trumna! - Miej nas w opiece swej, Kuan Yin! - powiedział Wolf z oczami okrągłymi jak monety. - Biedak! - wymamrotała Catherine, spuszczając wzrok. Siergiej roześmiał się. - Biedak? Niech mnie kule biją! Przecież był martwy. Och, nie! Powinniście zobaczyć twarze tych Han! Wyglądali tak, jakby ktoś wepchnął w tyłek każdemu z nich gorące żelazko! Rozległy się pomruki i przeraźliwe okrzyki, a potem, niech mnie piekło pochłonie, jeśli kłamię, oni próbowali wepchnąć trumnę z powrotem do grobowca, mimo że woda wciąż ją wypychała! Szkoda, że nie widzieliście najstarszego syna, który ślizgał się w błocie jak lunatyk! - Bogowie, zlitujcie się nad nami! - powiedział Wolf. - Czy poradzili sobie w końcu? - Za trzecim razem udało im się wepchnąć trumnę z po- wrotem na swoje miejsce. Ale wówczas rozpryskiwacze zostały już wyłączone i słudzy wybierali wodę z grobowca, czym się dało. Mężczyźni roześmiali się, szczerząc zęby. Siedząca obok Wolfa Lotte uśmiechnęła się szeroko, ciesząc się ze śmiechu brata. Tylko Catherine wydawała się nie podzielać ich radości, jak gdyby czymś zatroskana. Siergiej zauważył jej nastrój i przysunął się do niej. - Co się stało? Podniosła wzrok. - Nic takiego... Zmarszczył brwi, co sprawiło, że się roześmiała. - W porządku - powiedziała łagodniej. - Myślałam po prostu o obrazie, nad którym pracuję. - Masz kłopoty? Skinęła głową. Wolf trącił łokciem Siergieja. - Nie martwiłbym się tym. Ona nie jest prawdziwą ar- tystką. Catherine spuściła oczy. Wolf zawsze kpił z tego, że malo- wała olejami na płótnie, podczas gdy, jak powiadał, praw- dziwy artysta maluje akwarelami. Catherine nie przejmowała się jego opinią. Widziała jego prace. Były doskonałe technicz- nie, jednak wydawały się pozbawione życia. Potrafił kopio- wać, ale nie umiał tworzyć. Spojrzała znowu na Siergieja. - Chciałabym pójść dzisiaj po południu na wykład. Lekko wysunął podbródek. - Na wykład? Uśmiechnęła się. - Och, zapomniałam. Nie było na zebraniu wykładowców i studentów college'u, prawda? Szukała czegoś w torebce. Położyła na stoliku maleńki, sześciokątny bloczek. Przez chwilę ogrzewała dłonią powierz- chnię, po czym odsunęła rękę. W powietrzu natychmiast uformował się mały, trójwymiarowy obraz. - To Fan Liang-wei, prawda? - powiedział Wolf, napeł- niając kieliszek. - Psst! - uciszył go Siergiej. - Posłuchajmy, co ten stary pierdziel ma do powiedzenia! Fang Liang-wei był jednym z najbardziej szanowanych ar- tystów shanshui w Mieście Europa. Jego obrazy wisiały w do- mach większości Rodzin Mniejszych. Długie, siwe włosy i za- pleciona w trzy małe warkoczyki broda Wielkiego Człowieka były znane wszystkim, którzy oglądali kanał ArtVid, a nawet tym, którzy mieli mniej wyrafinowany smak artystyczny. Fang Liang-wei uosabniał wen ren - artystę akademickiego. Nie było w tym nic szczególnego, że profesorowie college'u zapowiadali swoje wykłady w telewizji, w końcu ich pensje zależały od liczby słuchaczy. Zazwyczaj jednak praktykowali to wykładowcy cieszący się mniejszą sławą, ci, którzy nudzili studentów, przysypiających w ledwie zapełnionych kilku pier- wszych rzędach. Wielki Człowiek nie musiał ściągać słuchaczy na swój wykład, zapowiadając go w telewizji. Jego pensja nie zależała od liczby słuchaczy. Niemniej jednak był próżnym człowiekiem i pragnął udowodnić akademickim kolegom swo- ją wyższość wypełnioną po brzegi salą. Drobna postać ukłoniła się niewidzialnej publiczności i po- informowała o wykładzie, który miał się odbyć jeszcze tego samego popołudnia. Fang Liang-wei przypomniał słucha- czom, że wykład, zatytułowany "Spontaniczność i skrupulat- ność", rozpocznie się za dwie godziny i że jego tematem będzie twórczość dwóch artystów shanshui - Tung Ch'i-ch'anga Cheng Ro. Siergiej wpatrywał się przez chwilę w hologram, po czym liechnął się i sięgnął ręką, by wyłączyć obraz. - To może być zabawne. Słyszałem, że warto posłuchać ego staruszka. - A Heng Chian-ye? - zapytał Wolf. - Chyba nie za- Mnniałeś o grze w karty? Siergiej zauważył, że Catherine spuściła oczy ze złością, /iedział, jak bardzo miała mu za złe jego słabości - hazard nocne pijaństwo - ale to tylko skłaniało go do jeszcze viększych ekscesów, jak gdyby chciał wypróbować jej miłość. Z uśmiechem zwrócił się do Wolfa. - W porządku. Powiedziałem mu, że przyjdę o czwartej, ale to dobrze zrobi temu małemu żółtemu bękartowi, jeśli rochę poczeka. Bardziej się napali na grę. Wolf roześmiał się. - Wciąż zamierzasz z nim zagrać? Powiadają, że to zna- komity gracz. Siergiej wysunął podbródek i spuścił wzrok w zadumie. - Tak, ale Heng mimo całej swojej bezczelności to zwykły sztywniak. Gorzej, on jest nieroztropny, kiedy znajdzie się pod presją. Jak wszystkim Han, bardziej mu zależy na za- chowaniu twarzy niż na zachowaniu fortuny. I to go zgubi. Obiecuję ci. Tak, zmierzę się z nim. W końcu nadszedł czas, by ktoś dał nauczkę młodemu Hengowi. - Siergiej pochylił się nieco, spoglądając na Lotte. - A ty, Lotte? Pójdziesz z nami? Znowu jego słowa i zachowanie miały zirytować drugą dziewczynę. Wszyscy wiedzieli, że Lotte durzyła się w młodym, przystojnym rzeźbiarzu. Ale nawet ona zrozumiała, że to żart, który miał dokuczyć Catherine. Jednak to nie umniejszyło ukłucia zazdrości, które poczuła Catherine. Jak zwykle Lotte najpierw spojrzała na brata, zanim od- powiedziała. - Cóż, ja powinnam, wiem, ale... - bąknęła lekko zaru- mieniona. - Musisz - uciął Siergiej, zamykając jej dłoń w swojej ręce. - Nalegam. Nigdy sobie nie wybaczysz, jeśli nie zoba- czysz Wielkiego Człowieka. Wolf odpowiedział za nią: - Musimy zrobić zakupy, ale jestem pewien... Wolf spojrzał na Lotte, dodając jej zachęty uśmiechem, a ona skinęła głową. Wciąż miał nadzieję, że jego siostra pewnego dnia poślubi Nowaczka. Nie żeby to wynikało z jego uczucia do Catherine. Nie, to nie miało znaczenia. - Dobrze - powiedział Siergiej, rozglądając się po twa- rzach przyjaciół. - A potem podejmę was wszystkich kolacją. * * * Sala wykładowa była wypełniona do ostatniego miejsca. Porządkowi biegali w tę i we w tę między rzędami krzeseł, próbując jakoś rozlokować tłoczącą się w holu publiczność, wyraźnie zaskoczeni liczbą przybyłych. Zwykle sala wydawała się ogromna i głosy zgromadzonych w niej słuchaczy roz- brzmiewały echem. Dzisiaj jednak przypominała brzęczący ul pełen oczekiwania. Dokładnie o trzeciej światła przygasły i w sali zapanowała cisza. Na podwyższeniu z przodu paliła się samotna lampka oświetlająca pulpit mównicy. Na podium nie było nikogo, ale po chwili wyłoniła się z mroku jakaś postać. Wśród publicz- ności rozległ się pomruk zdziwienia. Przybył sam Chu Ta Yun, minister edukacji. Stanął przy mównicy z lekko pochyloną głową i splótł ręce. - Ch'un tzu - zaczął tubalnym głosem. - Mam zaszczyt przedstawić jedną z największych postaci naszych czasów: człowieka o zasługach tak licznych, że nie sposób ich wymie- nić, artystę, którego osiągnięcia stawiają w pierwszym szeregu wśród najsławniejszych malarzy. Przedstawiam państwu czło- wieka, którego dzieło, kiedy przyszłe pokolenia spojrzą z dys- tansu na historię naszej kultury, będzie uważane za kamień probierczy naszej sztuki. Ch'un tzu, mam zaszczyt powitać w naszym college'u czcigodnego Fan Liang-weia, nadwornego malarza Jego Najjaśniejszej Wysokości Li Shai Tunga. Kiedy minister skończył, kłaniając się nisko, z mroku wy- łonił się Fan Liang-wei. Stanął w kręgu światła, opierając ręce na pulpicie mównicy, po czym ukłonił się publiczności. Roz- legł się cichy szmer podziwu i jednocześnie wszyscy słuchacze, jak jeden mąż, pochylili głowy na znak szacunku dla Wiel- kiego Człowieka. - Ch'un tzu - zaczął równie sztywno jak minister, ale zaraz uśmiechnął się i dodał: - Przyjaciele... Przez salę przebiegł cichy śmiech. Lody zostały przełamane. Jednak od razu twarz Wielkiego Człowieka stała się znowu poważna. Fan Liang-wei wysunął podbródek w ekstrawagan- ckim, choć pełnym zadumy geście, a jego głos nabrał mocy autorytetu. - Przybyłem tu dzisiaj, by porozmawiać o sztuce, a w szczególności o sztuce malarstwa shanshui, o której mam, albo tylko łudzę się, że mam, odrobinę wiedzy. Znowu wśród publiczności rozległ się cichy szmer rozba- wienia, ale jak poprzednio, wyrażał najgłębszy szacunek dla Wielkiego Artysty. Nie było nikogo, kto by nie uważał Fan Liang-weia za najwybitniejszego w całym Chung Kuo znawcę starożytnej sztuki shanshui. Wielki Człowiek rozejrzał się po wypełnionej po brzegi sali, jakby wypatrywał pośród zgromadzonego tłumu swoich przy- jaciół. - Jak już zapewne wiecie, zatytułowałem dzisiejszy wykład "Spontaniczność i skrupulatność". Poruszając się pomiędzy tymi dwoma biegunami ekspresji artystycznej, chciałbym przeprowadzić swoje rozważania na przykładzie dzieł dwóch największych przedstawicieli sztuki shanshaui: Tung Ch'i- -ch'anga, malarza z dynastii Ming, i Cheng Ro, artysty z dy- nastii Song. Zanim jednak przejdę do omówienia ich twórczo- ści i najlepszych dzieł, chciałbym skorzystać ze sposobności i przypomnieć wam Sześć Głównych Zasad krytyka Hsieh Ho, do których będę powracał wielokrotnie podczas tego wykładu. Fang Liang-wei przerwał, by spojrzeć na słuchaczy. Kiedy otworzył usta, by mówić dalej, otworzyły się drzwi i do sali, nie bacząc na posykiwania porządkowego, wtargnął jakiś młody człowiek. Porządkowy ruszył za nim, lecz po kilku krokach, spoglądając przepraszająco na podium, wycofał się z pochyloną głową, by zamknąć drzwi. Tymczasem młodzie- niec, przeszedłszy na wpół świadomie wzdłuż podium, zaczął wchodzić po stopniach na mównicę. Był już w połowie drogi, gdy Wielki Człowiek odchrząknął i odezwał się doń: - Wybacz mi, młody panie, ale czyja ci nie przeszkadzam? Młodzieniec odwrócił się i spojrzał na mównicę. Potem bez słowa wspiął się na ostatni stopień i usiadł. Z pobliskich rzędów rozległ się pomruk zdziwienia, a nawet ostre szepty dezaprobaty, ale młody człowiek nie zważał na to. Siedział obojętnie na schodkach, wpatrując się w mównicę z dziwną bezczelnością, która wskazywała na to, że ma po- nure, a może nawet złe intencje. - Czy jest nam tutaj wygodnie? - zapytał Wielki Czło- wiek z lekko wyczuwalnym rozdrażnieniem w głosie. Młodzieniec skinął głową. - Dobrze. Zatem możemy kontynuować. Jak już mówi- łem... Hsieh Ho w swoim klasycznym dziele z piątego wieku, Ku Hua-p'in-lu, wyłożył Sześć Głównych Zasad obowiązują- cych po wsze czasy, dzięki którym można rozpoznać wielkiego artystę. Znamy je wszyscy na pamięć, gdyż wielokrotnie po- wtarzaliśmy je w trakcie nauki. Jak wiemy, Hsieh Ho uważał, że o wielkości dzieła sztuki decyduje to, czy powstało zgodnie z Sześcioma Głównymi Zasadami, które tworzą naturalny porządek, wyrażający się w harmonii ducha. Sześć Głównych Zasad tworzy pewnego rodzaju hierarchię. U podstawy leży Pierwsza Zasada, która stanowi, że harmonia duchowa jest odbiciem ładu przyrody, odzwierciedleniem strumienia życia i wyraża się w przekonaniu artysty, że poprzez obraz przeka- zuje energię ch'i, zarówno ch'i samego malarza, jak i ch'i jego tematu, formując pierwszy szereg lub Pierwszy Poziom, jak wolicie. W sali rozległ się cichy śmiech, kiedy słuchacze zrozumieli grę słów Wielkiego Człowieka. Fan Lieng-wei mówił szybko. Jego gniew z powodu grubiaństwa młodzieńca, który zakłócił tok wykładu, chwilowo minął. \ - Pamiętając o tym, zrozumiemy z łatwością Drugą Za- sadę, która powiada, że swobodne pociągnięcia pędzlem two- rzą strukturę krajobrazu w powiązaniu z energią ch'i. Ta zasada wywodzi się z Pierwszej i w rzeczywistości jest od niej zależna, tak jak minister jest zależny od łaski Tanga. Podob- nie Trzecia Zasada, która nakazuje artyście wierność wobec tematu. Jak i Czwarta. - Zawahał się. Spojrzał na młodzieńca siedzącego na schodach. - Czy rozumiesz mnie, młodzieńcze? Młody człowiek skinął głową. - Dobrze, zatem przejdźmy szybko dalej. Czwarta z Sześ- ciu Głównych Zasad odnosi się do koloru. Piąta Zasada mówi o właściwym rozmieszczeniu różnych elementów w planie obrazu. A Szósta, ostatnia w tej wielkiej hierarchii, to kon- tynuacja doświadczeń przeszłości poprzez malarskie odwoła- nie się do wielkich klasycznych obrazów. - Fan Liang-wei rozejrzał się wokół siebie z uśmiechem. Przesunął się nieco, odwracając się do umieszczonego za nim ekranu i włączył go, by pokazać publiczności starożytny obraz. - Występuje tu oczywiście jeszcze jedna cecha, której Hsieh Ho wymaga od wielkiego artysty, a ponieważ jest właściwa sztuce, przekazuje ją każda z Sześciu Głównych Zasad. Ta cecha wiąże się z ching, z precyzją czy dokładnością szczegółu. - Wskazał na obraz. - To, jak sami widzicie, jest praca Tung Ch'i-ch'anga, jedno z największych dzieł sztuki dynastii Ming. Ten wiszący zwój... -Wielki Człowiek odwrócił się w stronę publiczności, ale nagle zaniemówił, gdyż młody człowiek wstał i zaczął schodzić ze schodów. - Wybacz mi - powiedział zgryźliwie. Widać było, że traci cierpliwość. - Ile razy będziesz mi jeszcze przerywał? Młodzieniec zatrzymał się. Na jego twarzy zaigrał lekki uśmieszek. - Nigdy więcej. Usłyszałem już dosyć... Twarz Fana wykrzywił grymas gniewu. Gdy po chwili Wielki Człowiek opanował się, podszedł na brzeg podium, stając naprzeciwko młodzieńca. - Co masz na myśli, mówiąc, że usłyszałeś już dosyć? Młodzieniec spojrzał na Fan Liang-wei, zupełnie nie prze- jęty, jak się wydawało, cierpkością jego głosu, nie onieśmielony jego sławą. - Właśnie to mam na myśli. Usłyszałem już dosyć. Nie muszę czekać, by wysłuchać do końca tego, co masz do po- wiedzenia, gdyż powiedziałeś już wszystko. Fan roześmiał się zdziwiony. - Rozumiem... Młodzieniec podniósł rękę i wskazał na ekran za plecami Fana. - Na przykład to jest śmieć! Na sali rozległ się pomruk zdumienia. Jednak teraz Fan Liang-wei uśmiechnął się. - Śmieć, hę? Czy rozważyłeś swoją opinię, Shih...1 Młody człowiek zignorował pytanie o nazwisko, tak jak zlekceważył śmiech publiczności w pierwszych rzędach. - Tak - odparł, robiąc dwa kroki w stronę podium. - Ten obraz jest martwy. Każdy, kto ma parę zdrowych oczu, może się o tym przekonać. Ale ty... - Pokręcił głową. - Cóż, nazwanie tego martwego, pozbawionego życia śmiecia jednym z największych dzieł sztuki z okresu dynastii Ming stanowi zniewagę dla inteligencji. Fan wyprostował się i najeżył z gniewu. Po chwili parsknął urywanym śmiechem. - Więc jesteś studentem malarstwa, młody człowieku? Młodzieniec pokręcił głową. - Ach, rozumiem. Więc kim właściwie jesteś? Przypusz- czam, że jesteś studentem? Na sali rozległ się śmiech, głośniejszy, twardszy, okrutniej- szy niż poprzednio, jakby studenci zagrzewali obu adwersarzy do wymiany zdań. Młodzieniec przekroczył miarę, a Wielki Człowiek upokorzył go. - Jestem naukowcem... - Naukowiec? Ach, rozumiem. Tym razem śmiech przetoczył się przez salę jak potężna fala. Fang Liang-wei uśmiechnął się, rozglądając się wokół siebie z miną zwycięzcy. - Wobec tego, jak możesz znać się na malarstwie? Młodzieniec wstał, nie zważając na śmiech. Poczekał, aż sala uciszy się, a potem odpowiedział Wielkiemu Człowiekowi: - Znam się wystarczająco, by wiedzieć, że Tung Ch'i- -ch'ang był miernotą i doprowadził do powolnego wyjałowie- nia niegdyś żywej formy artystycznej, jaką bez wątpienia było shansahui. Wielki Człowiek skinął głową. - Rozumiem. A Cheng Ro... mniemam, że był wielkim malarzem... twoim zdaniem? Śmiech ogarnął już wszystkich, ale tym razem wyczuwało się napięcie. Atmosfera zmieniła się, zelektryzowała słuchaczy przeczuciem wielkiej awantury. Publiczność poczuła krew. Młodzieniec opuścił głową. Potem nieoczekiwanie roześmiał się. - Czy wiesz, na czym polega twój problem, Fan Liang- -wei? - Spojrzał na staruszka wyzywająco. - Jesteś niewol- nikiem konwencji. Nie ma to nic wspólnego z prawdziwą sztuką, po prostu stanowi pozbawione wyobraźni rzemiosło, które ogranicza się do imitacji. Rozległ się cichy pomruk dezaprobaty. Mimo to Fan wciąż się uśmiechał. Był to jednak wymuszony grymas, maska uprzejmości, pod którą starzec wrzał z gniewu. - Odpowiem na twoje pytanie - ciągnął młody czło- wiek. - Tak, Cheng Ro był wielkim malarzem. On posiadał luech, tę bezcenną cechę, która pozwala artyście stworzyć coś niezwykłego przypadkowo, prawie niedbale. Jego rysunki tu- szem przedstawiające smoki... - Dość! - ryknął Fan, trzęsąc się z oburzenia. - Jak ośmielasz się robić mi wykład o sztuce, ty nieuku! Jak ośmie- lasz się obrażać mnie tymi bzdurami! Młody człowiek spojrzał wyzywająco na Fana. - Ośmielam się, ponieważ mam rację, gdyż wiem, że słu- cham głupca! Na sali zapanowała nagle śmiertelna cisza. Fan zaniemówił. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Głupca? - powiedział wreszcie lodowatym tonem. - A ty myślisz, że możesz zrobić to lepiej? Przez chwilę młody człowiek wahał się, po czym ku zdzi- wieniu wszystkich przytaknął i nie odrywając wzroku od twarzy Wielkiego Człowieka, wszedł na podium. ¦ * * Cafe Burgundy aż kipiała od plotek na temat tego, co wydarzyło się w sali wykładowej. Przy stoliku ustawionym blisko Zieleni rozmawiało czworo przyjaciół. Wolf opuścił wykład, ale Siergiej z Lotta widzieli, jak młody człowiek starł się z Fan Liang-weiem. - Powinniście go zobaczyć! - mówił Siergiej z płonącymi oczyma. - Wszedł bez wahania na podium i stanął przy pulpicie mównicy, jakby zamierzał wygłosić wykład! Wolf pokręcił głową. - A co powiedział na to Fan? - Co mógł powiedzieć? Przez chwilę był tak oszołomiony zachowaniem intruza, że zamarł z otwartymi ustami. Potem zaczerwienił się jak burak i zaczął krzyczeć na Shepherda, by usiadł. Och, to było wspaniałe. "To mój wykład!" - po- wtarzał stary bez końca. A Shepherd, nieporuszony, zwraca się ku niemu: "Wobec tego czy mógłby pan wyświadczyć nam tę uprzejmość i mówić z sensem?" Ryknęli na to śmiechem, wszyscy oprócz Catherine, która spuściła oczy. - Myślę, że widziałam już go tutaj. Siergiej skinął głową. - Naprawdę nie ma co się przejmować tym małym skur- wielem, który robi wszystko na pokaz. Czy wiesz, jak on się zachowuje? - Spojrzał na stół i podniósł kieliszek. - Przy- chodzi tu w godzinie szczytu i siada sam przy stoliku, gdyż płaci za pięć miejsc. Popija tylko kawę i rozkłada przed sobą kieliszkowy zestaw komputerowy. - Siergiej uniósł rękę w po- gardliwym geście i opróżnił kieliszek. Wolf przysunął się bliżej. - Dobrze, ale co się zdarzyło? Co powiedział Fan? Siergiej parsknął cichym śmiechem. - Cóż, to było dziwne. Wyglądało to tak, jakby Shepherd rzucił mu wyzwanie. Nie jestem pewien. Przypuszczam, że chodziło o zachowanie twarzy... W każdym razie zamiast posłać po portierów, by wyrzucili bezczelnego intruza, Fan powiedział, by młody człowiek podszedł do niego. - Założę się, że kazał mu się zamknąć... - Nie, a to, co nastąpiło później, zdumiało wszystkich: Shepherd rozpoczął wykład. - Nie wierzę! - Wolf wybałuszył oczy ze zdumienia. Catherine, która siedziała obok, wpatrywała się w swój kieliszek. - Tak... Trwał bardzo długo. To był istny stek nonsensów 0a temat artysty oraz przedmiotu sztuki, a także o tym, że istnieją dwa rodzaje wizji. Och, takie tam trucie! -- On nie truł, Siergieju. Był dobry, bardzo dobry. Siergiej roześmiał się i pochylił się nad stołem, uśmiechając się do rudowłosej dziewczyny, która była jego kochanką od prawie dwóch lat. - Kto ci o tym powiedział? Lotte? - Parsknął śmie- chem. - Cóż, ktokolwiek tak sądzi, myli się. Szkoda, że nie było cię wtedy na sali, Catherine! Shepherd zrobił wrażenie na publiczności, choć może w nie najlepszy sposób, ale... - Wzruszył ramionami, po czym podniósł rękę i rozczapierzył palce. - Cóż, to było naprawdę coś, psiakrew! Catherine spojrzała na niego, jak zwykle trochę onieśmie- lona jego zachowaniem. Podniosła kieliszek i przyłożyła do policzka. Chłodne czerwone wino rzucało różowy cień na jej twarz. - Nie słyszałam o tym, choć byłam tam. W głębi holu. Spóźniłam się, to wszystko. - Zatem wiesz, że to była zagrywka? Zawahała się, zaniepokojona. Nie lubiła mu się przeciw- stawiać, ale tym razem mylił się. - Ja... ja nie zgadzam się... Roześmiał się. - Nie zgadzasz się? Chciała poprzestać na tym, ale nalegał, by powiedziała więcej. - Co masz na myśli? Westchnęła. - Myślę, że on miał rację. Można na ten temat powiedzieć 0 wiele więcej, niż twierdzi Fan Liang-wei. Sześć Głównych Zasad... dławi sztukę, gdyż sztuka nie jest po prostu sprawą selekcji i interpretacji. Tak jak powiedział Shepherd, sztuka zależy również od wielu innych czynników, i to takich, których nie sposób wyrazić w formie wykładni czy zasad. Siergiej parsknął wyzywająco. Catherine zadrżała, zirytowana jego zachowaniem. - Wiedziałam, że to zrobisz. Jesteś taki jak Fan Liang-wei, który naigrawa się ze wszystkiego, z czym się nie zgadza. 1 obaj... Cóż, dostrzegacie tylko materialny aspekt sztuki, jego strukturę i plastyczne elementy. Nie rozumiecie... Siergiej pokręcił głową. Na jego wargach zagościł wyrozu- miały, protekcjonalny uśmiech. - A od czego to jeszcze zależy artystyczna wartość obra- zu? - przerwał jej. - Przecież obraz to tylko światło i cień struktura i kolor. To wszystko tworzy obraz, nic więcej. Obraz jest dwuwymiarowy. A to całe gadanie o sferze ducha to tylko... - Machnął ręką. Pokręciła głową, po raz pierwszy zła na niego. - Nie! To, o czym tak zawzięcie rozprawiasz, nie jest wielką sztuką, a zaledwie modelem, wypracowaną konstruk- cją. Na przykład ten obraz Tung Ch'i-ch'anga był kiczem. Siergiej prychnął. - Więc tak sądzisz? Ale to naprawdę nie ma nic wspólnego ze sztuką! - Uśmiechnął się, siadając znowu na krześle. - Ten chłopak przypadł ci do gustu, prawda? Rozzłoszczona odstawiła gwałtownie kieliszek, z którego chlusnęło wino, plamiąc zielony obrus. - Teraz ty pleciesz cholerne bzdury! Pokręcił głową, nie zwracając uwagi na jej protest. - Mój przyjaciel Amandsun mówi, że ten człowiek nawet nie studiuje na wydziale sztuk pięknych. W rzeczywistości jest tylko pewnego rodzaju naukowcem. In-ży-nie-rem! - wy- skandował każdą sylabę ostatniego słowa. Catherine wpatrywała się przez moment w Siergiej a, po czym odwróciła się i spojrzała na akwarium oraz jego barw- nych lokatorów. Na jednym z wyższych drążków trzepotał skrzydłami wielki złoty ptak, jak gdyby szykował się do lotu. Miał długie, jedwabiste pióra, od spodu czarne jak węgiel. Ptak otworzył dziób i zamknął go, nie wydając żadnego dźwięku. Siergiej przyglądał się dziewczynie, na wpół mrużąc oczy. Upajając się zwycięstwem, zadrwił na koniec: - Tak, założę się, że nasza droga Catherine przekona go, by pomajstrował nieco w jej sferze duchowej. Słowa Siergieja wywołały natychmiastowy skutek. Catheri- ne odwróciła się gwałtownie, chwyciła kieliszek i chlusnęła mu winem prosto w twarz. Siergiej zaklął szpetnie i wycierając oczy wstał, jakby za- mierzał uderzyć dziewczynę, ale Wolf przytrzymał go stanow- czo za ramię. - Nie posuwaj się za daleko, Siergieju! Catherine stała przez chwilę z głową cofniętą do tyłu, zawzięta i dumna. Jej twarz płonęła z gniewu. Potem wyjęła pięć monet z portmonetki i rzuciła na stół. - To za posiłek - oznajmiła i wybiegła prosto na główną ulicę, nie zważając na głowy uniesione znad sąsiednich sto- lików. Siergiej wycierał wino z piekących oczu rąbkiem obrusa. - To piecze! Cholernie piecze! - Dobrze ci to zrobi! - powiedziała Lotte, spoglądając na przyjaciela dziwnie zamyślona. - Zawsze musisz posuwać się za daleko, prawda? Siergiej popatrzył na nią gniewnie, lecz po chwili się uspo- koił. Grzywkę miał zlepioną winem, kołnierzyk poplamiony. Roześmiał się. - Miałem rację, prawda? Trafiłem w cel, w sam środek! Wolf roześmiał się, wymieniając z siostrą porozumiewawcze spojrzenia. - Tak... - przyznał uśmiechnięty, dostrzegając, że Lotte również się uśmiecha. - Nigdy nie widziałem, żeby była tak zła. Ale kim jest ten Shepherd? Skąd pochodzi? Siergiej wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że tego nikt nie wie. On nie pochodzi z żadnej ze znanych rodzin. I na pewno nie ma przyjaciół. - Czy myślisz, że to parweniusz? - zapytała Lotte, zbie- rając monety i układając je w stosik. - Sądzę, że tak! - Siergiej wytarł mokrą grzywkę palcami, po czym oblizał je. - Hmm... To mogłoby się okazać inte- resujące, gdybyśmy spróbowali się czegoś o nim dowiedzieć, nieprawdaż? Wolf roześmiał się. - Podoba ci się ten pomysł. Czy myślicie, że...? Siergiej zmarszczył brwi i pokręcił głową. - Nie, on jest zbyt rosły, by mógł pochodzić z Gliny. Przecież od razu można poznać te karzełki, które żyją dziesięć li głębiej. Nie, on pochodzi raczej ze Średnich Poziomów. Lotte uśmiechnęła się. - Cóż, skądkolwiek pochodzi, jest naprawdę śmiały. Mu- szę to przyznać. Siergiej zamyślił się, a w końcu przytaknął niechętnie. - Shepherd jest pozbawiony ogłady, ale na swój sposób potrafi zaimponować. Mimo że nie ma dobrych manier. Cho- dzi mi o to, że zbił z pantałyku poczciwego Fana. Stary nie wiedział, co począć. Możecie być pewni, że staruszek nie spocznie, dopóki nie wyrówna rachunków z naszym przyja- cielem. Wolf skinął głową. - Tak, zawsze bywają kłopoty z tą hołotą z niższych poziomów - powiedział, przyglądając się, jak jego siostra przekłada monety. - Oni nie wiedzą, co jest właściwe, a co nie. Nie mają poczucia li, stosowności. - Ani nie znają się na sztuce - dodał Siergiej. - Tak... - Parsknęli śmiechem, który rozniósł się echem nad stolikami. ¦ * * Ben cofnął się w cień, przyglądając się dwóm starcom klęczącym przed naprędce skleconym ołtarzykiem, na którym leżały papierowe dary i miseczki z ofiarnym jedzeniem. Obaj ukłonili się, mamrocząc jednocześnie modlitwę do duchów zmarłych. Jeden z nich wstał z klęczek i wycofał się z wciąż pochyloną głową, drugi zaś wyciągnął miotełkę z wewnętrznej kieszeni kurtki i podnosząc czarki z ofiarnym jedzeniem, odkurzył miejsca przed tabliczkami wotywnymi. Obaj mężczyźni znajdowali się nie dalej niż dziesięć lub piętnaście kroków od Bena, wydawało mu się jednak, że dzieli go od nich ogromna przepaść. Zauważył, że złożyli w ofierze papierowe pieniądze, a w zaplecionych w warkoczyki włosach nosili plastykowe gałązki "wierzby". Spochmurniał, nie rozu- miejąc tego rytuału. Kiedy starcy odeszli, podszedł do muru i przyjrzał się pozostawionym ofiarom. Gładki kwadratowy mur nie wyróż- niał się niczym szczególnym. Zamykał po prostu jedną z wielu ślepych uliczek, które odgałęziały się z Magistrali. Jednak tam, gdzie jak w zwykłym zaułku była gładka biała ściana, tutaj znajdowało się sto maleńkich tabliczek z instrukcjami, nazwiskami i datami śmierci. Ben przeczytał kilka z nich, potem podniósł jeden z papierowych banknotów. Był równie pięknie wykonany jak inne datki ofiarne, jednak żaden ban- knot nie był prawdziwy. To były pieniądze dla umarłych. Mniej więcej przez godzinę przechadzał się po najniższych poziomach Oksfordu, próbując zrozumieć, co się zdarzyło w sali wykładowej. Chodził po pustych korytarzach jak upiór, bez celu. A może tylko tak pomyślał. Śmiech nie uraził go. To był tylko pusty, pozbawiony zna- czenia hałas, ale właśnie pustka i skrępowanie, że mówił do umarłych, do hordy głodnych duchów, których -jak wierzyli Han - nic nie wiąże z tym światem, gdyż nie mają potomków, którzy zatroszczyliby się o ich ludzkie potrzeby. Słuchacze w sali wykładowej byli zagubieni i wyglądali na zagubionych. Nawet ich przewodnik duchowy, Wielki Człowiek. On wyda- wał się zagubiony nawet jeszcze bardziej niż oni. Te myśli sprawiły, że popadł w przygnębienie. A potem zdarzyło się to... Ben odwrócił się, słysząc jakiś hałas za plecami. Okazało się, że to tylko staruszek, który niósł dwa saganki umieszczone na koromysłach. Staruszek zauważył Bena i zatrzymał się. Jego twarz, podobna do oblicza starożytnego mędrca, była cała w zmarszczkach, jak gdyby martwił się ponurymi myś- lami Bena. Ben również przystanął. - Wybacz mi, panie, nie chciałem cię przestraszyć. Po prostu rozglądałem się tutaj... - Uśmiechnął się. - Czy jesteś sprzedawcą ch'al - Ch'a1 - Staruszek spojrzał na Bena ze zdumieniem, potem popatrzył na jeden z saganków, które niósł, i parsknął śmiechem. - Nie, panie. Jesteś w błędzie. To... - Roześmiał się znowu, ukazując pożółkłe pieńki zębów. - To nie jest ch'a, panie. To są prochy. - Prochy? Staruszek wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Oczywiście. Jestem Lu Nan Jen. Palacz zwłok! Oczywiście. Więc to prochy... Ben roześmiał się zdumiony. - A to wszystko? - zapytał, odwracając się, by wskazać na ołtarz, papierowe datki dla umarłych i czarki z ofiarnym jedzeniem. Staruszek roześmiał się z przymusem. - Dziwny z ciebie człowiek, mój panie. Czy nie wiesz, jaki jest dzisiaj dzień? To Sao Mu, Święto Zmarłych. Oczy Bena rozszerzyły się. Oczywiście! Piętnasty dzień trze- ciego miesiąca w starym kalendarzu. Ch'ing Ming - Święto światła i czystości, w którym sprząta się groby i zanosi wota zmarłym. - Wybacz mi - rzekł szybko. -Jestem studentem. Ostat- nio miałem wiele zajęć. - Ach, student... - Staruszek ukłonił się z szacunkiem. Saganki zawieszone na koromysłach, które dźwigał na ramio- nach, zakołysały się w tę i we w tę. Kiedy podniósł głowę, oczy mu błyszczały. - Obawiam się, że nie mogę zaofiarować ci tego popiołu, panie, ale w środku parzy się właśnie świeża ch'a, czy zechcesz zaszczycić moje skromne progi? Ben zawahał się, lecz ukłonił się staruszkowi. - Będę zaszczycony, Lu Nan Jen. Staruszek odwzajemnił jego uśmiech, kiwając głową, po czym ruszył w kierunku drzwi w głębi korytarza, a Ben za nim. Weszli do środka. Ben rozejrzał się po pokoju, a staru- szek odczepił saganki i zdjął z ramion koromysła. - Muszę cię przeprosić za nieporządek, panie. Miałem kilku gości, żywych gości, jeśli mnie rozumiesz. Ben skinął głową. W drugim końcu pokoju znajdowały się drzwi, nad którymi umieszczono znak w języku mandaryńs- kim, zakazujący wstępu osobom postronnym. Na ścianie obok wisiała wąska półka, na której leżał prawie tuzin kaset książ- kowych, łatwych w obsłudze. Oprócz tego w pokoju było tylko łóżko, mały taboret i niski stół, na którym stał czajniczek z ch'a i jedna czarka. Staruszek nalał ch'a i podał Benowi czarkę. - Podzielisz się ze mną, mam nadzieję? - powiedział Ben, patrząc mu w oczy. - Ja... - Starszy człowiek zawahał się, po czym lekko się ukłonił. Było jasne, że nie oczekiwał takiej uprzejmości. Ben wypił łyk ch'a i podał czarkę palaczowi zwłok. Gos- podarz znowu się zawahał. Potem, ośmielony ciepłym uśmie- chem Bena, siorbnął spory łyk. - Twoje życie musi być dziwne, Lu Nan Jen. Palacz zwłok roześmiał się i rozejrzał wokół siebie, jak gdyby zastanawiał się nad tym pierwszy raz. - Nie bardziej dziwne niż życie każdego człowieka. Możliwe, pomyślał Ben. Ale jak ono wygląda? Starszy człowiek usiadł na taborecie i pochylił się nieco, trzymając swobodnie czarkę z ch'a w jednej ręce. - Czy szukasz pracy? - zapytał rozbawiony ciekawością Bena. Ben roześmiał się. - Nie, mam wystarczająco wiele pracy, lao jen. Ale twoja praca... fascynuje mnie. Staruszek lekko zmrużył oczy. - Masz na myśli to, co robię, czy też to, co palę? - Czy zbyt łatwo nie rozdzielasz tych dwóch rzeczy? Palacz zwłok spuścił wzrok z dziwnym uśmiechem na war- gach. Spojrzał znowu na Bena, podając mu czarkę. - Wydaje się, że wiele wiesz, młody panie. Co studiujesz? - Życie - odparł Ben. - Przynajmniej tak powiada mój ojciec. Staruszek zastanawiał się przez chwilę, po czym skinął głową, poruszony powagą, jaką dostrzegł w oczach mło- dzieńca. - To samotne życie, młody panie. - Odkaszlnął i wytarł lekko zarośnięty podbródek. - Och... widuję wielu ludzi, ale tylko niewielu odważa się ze mną rozmawiać. - Czy zawsze byłeś samotny? - Zawsze? - parsknął staruszek. Jego ciemne oczy na- brały nagle przenikliwości. - "Zawsze" to bardzo długi czas, jak powiedziałoby panu wielu moich klientów, gdyby mogli mówić. Jak by ci odpowiedzieć... Nie, nie zawsze byłem samo- tny. Były w moim życiu kobiety, jedna czy dwie, kiedy byłem młody. - Podniósł oczy, nagle spoważniał. - Och, nie sądź mnie mylnie, panie! Jestem taki sam pod tym względem jak wszyscy mężczyźni. Wiek nie zmniejsza tych potrzeb, a piep- rzenie dobrze wpływa na samopoczucie, prawda? - Kiedy Ben nie odpowiedział, staruszek wzruszył ramionami. - W każdym razie były dwie kobiety w moim życiu, chociaż nie pozostały ze mną długo. Obie odeszły natychmiast, gdy od- kryły, co było w pokoju obok. Ben zmarszczył brwi, spoglądając na drzwi. - Chcesz to zobaczyć? - A czy wolno mi? Odstawił czarkę z ch 'a i podążył za staruszkiem, nie wie- dząc, co ujrzy za drzwiami. Prywatny piec do spalania zwłok? Pokój wypełniony czaszkami? Świeże zwłoki, częściowo po- ćwiartowane? Czy może coś jeszcze bardziej makabrycznego? Przebiegł mu po plecach lekki dreszcz strachu. Jednak rzeczy- wistość przeszła wszelkie oczekiwania. Podszedł bliżej, po czym roześmiał się zachwycony. - Jakież to jest piękne! - Piękne? - Staruszek stanął obok niego, próbując zro- zumieć, co takiego zobaczył Ben swymi młodymi oczyma. - Tak - powiedział Ben, wyciągając rękę, by dotknąć jednej z maleńkich postaci stojących pod drzewem. Wsunął palec do ust i posmakował. Smak był dziwny, ale znajomy. - Czego dodałeś do farby? Staruszek wskazał na mały stolik, na którym leżały jego pędzle i farby, a obok garnczków z farbami stał saganek podobny do tych, które niósł, kiedy Ben ujrzał go pierwszy raz. Był wypełniony popiołem. - Rozumiem - powiedział Ben. - Mieszasz farby z pro- chami? Staruszek skinął głową. Ben spojrzał na malowidło, które wypełniało niemal całą ścianę w głębi pokoju, na której pozostało tylko tu i ówdzie kilka białych plam, na obrzeżach i u samej góry. Ben wpat- rywał się i wpatrywał w malowidło. Przypomniał sobie nagle, co powiedział staruszek. - Jak długo, jak mówiłeś, pracowałeś nad tym malowi- dłem? Staruszek schylił się, by sprawdzić coś u dołu malowidła. - Nie mówiłem o tym... - Ale... - Ben odwrócił się i spojrzał na starca. W jego twarzy dostrzegł dziwne napięcie, którego nie zauważył wcześ- niej. - Mam na myśli to, co powiedziałeś o kobietach, z którymi mieszkałeś, kiedy byłeś młodszy. Czy już wtedy to tutaj było? - Ach! -Staruszek roześmiał się. - Nie, niezupełnie. Zaledwie mała cząstka tego wielkiego malowidła. To tu- taj... - Oddzielił ruchem ręki niewielką część kompozycji poniżej środka ściany. - Tak, oczywiście... Ben mógł wyraźnie zobaczyć różnicę. Postaci w tamtym miejscu były bardziej surowe niż pozostałe. Teraz, gdy zwrócił na to uwagę, mógł zobaczyć, jak rozrastała się cała kompozy- cja. Palacz zwłok uczył się swojej sztuki powoli, cierpliwie, rok za rokiem, wzbogacając zasób środków wyrazu. Aż... Ben wyprostował się i pierwszy raz objął spojrzeniem całą kompozycję. Przedstawiała taniec śmierci. Z lewej strony znajdowała się wielka postać - olbrzymia w porównaniu z innymi - która prowadziła korowód. Była wysoka i wychudzona. Jej skóra była blada i przejrzysta jak szkło. Miała ciało wygłodzonego zapaśnika, umięśnione nagie ramiona, długie nogi napięte jak u biegacza. Była zwrócona w lewo - na zachód i w ciemność w głębi - a jej wygolona głowa, podobna do końskiej, tkwiła na nienaturalnie długiej szyi. Postać wpatrywała się beznamię- tnie w nagi tłum, który podążał za nią, ręka w rękę, ścieżką wśród drzew. W swych długich, szczupłych rękach Śmierć trzymała flet - pustą trzcinę przytkniętą do pozbawionych warg ust. Z lejko- watego otworu fletu wyfruwało stado maleńkich ptaków, ciemnych jak kruki, okrutnych. Kiedy ptaki spadały na pląsa- jący tłum, wydziobując oczy i okaleczając członki ludzkie, ich okrągłe ślepia wyglądały jak maleńkie, mlecznobiałe paciorki. Po prawej stronie wyrastały drzewa: wierzba, jesion i mor- wa. Nieco niżej, z lewej strony, prawie po środku malowidła, przykuwał wzrok strumień płynący wśród skał, niosący żółty less z północnych Chin. Były to Żółte Źródła, pod którymi, jak powiadają, śmierć ma swoje królestwo - ti yu - więzienie ziemi. Ben zauważył, jak wielu spośród tego tłumu, zarówno Han, jak i Hung Mao, spogląda w górę na złotą wstęgę wody, zrozpaczonych, przechodzących obok, nie widzących jej nie- zwykłego piękna. Była to scena udręki, ale wyrażała również współczucie artysty wobec tych biedaków. Pod jednym z drzew obejmowa- ły się po raz ostatni dwie postacie, matki i dziecka, które za chwilę miały przyłączyć się do korowodu. Matka przezwycię- żyła strach, by utulić zapłakaną córeczkę. A dalej, pod najwyż- szą wierzbą, dwoje kochanków połączyło się w ostatnim roz- paczliwym pocałunku, wiedząc, że muszą rozdzielić się na zawsze. Patrzył i patrzył, wpijając się wzrokiem w obraz. Skinął głową, rozpoznając styl. To było shanshui - góry i woda. Jednak obraz nie miał nic wspólnego z pozbawioną życia perfekcją malowideł Tung Ch'i-ch'anga. Te góry były pełne życia, płynąca woda wzburzona, zmącona spadkiem ze skał. To była wizja ostateczności, nie tyle śmierci pojedynczego człowieka, ale całego świata - samego Chung Kuo. Ben stał przed malowidłem, drżąc na całym ciele. Od dawna nic nie poruszyło go tak głęboko. Palacz zwłok nie był wielkim malarzem, w końcu nie dysponował odpowiednią techniką, ale braki rzemiosła nadrabiał wizją. Właśnie dlatego jego dzieło było prawdziwe, posiadało ch 'i, żywotność, i to w nad- miarze. - Rozumiem teraz, dlaczego te kobiety odeszły od ciebie, Lu Nan Jen. Czy to był sen? Staruszek spojrzał na Bena. Jego zachowanie zmieniło się. Teraz nikt już nie mógłby pomylić go ze zwykłym sprzedawcą ch'a. - Więc rozumiesz? Ben spojrzał mu w oczy. - Kiedy to się zdarzyło? - Kiedy miałem dziesięć lat. Moje życie... - Wzruszył ramionami, po czym spojrzał w bok. - Od tamtego pamięt- nego dnia nie mogłem już zostać nikim innym niż Lu Nan Jen. - Tak... - Ben popatrzył znowu na fresk, poruszony jego prymitywną surowością. - Wszystko to... z powodu twojej profesji musiałeś być bardzo zapracowany. - Zapracowany? - staruszek roześmiał się. - Nie ma bardziej zapracowanego człowieka w Siedmiu Miastach niż palacz zwłok. Chyba że jest to jego żona. Powiadają, że co roku umiera osiemset milionów ludzi. Osiemset milionów, a z roku na rok ta liczba rośnie. Wciąż rośnie. Nie ma już miejsca dla tylu zmarłych w ziemi, więc oni wszyscy idą do moich pieców. - Roześmiał się z dziwnie zamyśloną twa- rzą. - Czy to ci przeszkadza, młody panie? - Nie - odpowiedział szczerze Ben, choć pomyślał o swo- im ojcu. Ile czasu jeszcze upłynie, zanim Hal Shepherd znaj- dzie się wśród umarłych, pozostając żywy tylko w pamięci swoich bliskich? Jednak i on spocznie w ziemi. Ben spochmur- niał. - Twoja wizja jest zdumiewająca, Lu Nan Jen. A jednak, kiedy o tym mówisz, brzmi to tak... prozaicznie. Tak jakby nie miało znaczenia. - Oni przybywają z nicości i powracają do nicości. - Czy właśnie w to wierzysz? Staruszek wzruszył ramionami. Jego spojrzenie powędro- wało ku postaci Śmierci. - Czy wiara w nicość jest jeszcze wiarą? Jeśli tak, wierzę! Ben uśmiechnął się. Było w tym więcej sensu, więcej mąd- rości niż w dziełach tysięcy takich malarzy jak Fan Liang-wei. A on sam w co wierzył? Czy wierzył w nicość? Czy ciemność była po prostu ciemnością? Czy też coś jeszcze kryło się w niej? Czy podobnie jak w świetle, istniała jakaś siła w ciemności? Może nawet ta sama siła? Staruszek westchnął. - Wybacz mi, młody panie, ale powinienem już odejść. Muszę zajrzeć do pieców! Ale jeśli życzysz sobie jeszcze pozo- stać... Ben pochylił głową. - Dziękuję ci, Lu Nan Jen. Jestem zaszczycony tym, że pokazałeś mi swoje dzieło. Nie każdego dnia zdarza się zoba- czyć coś tak prawdziwego. Palacz zwłok ukłonił się, po czym spojrzał znowu Benowi w oczy. - Jestem rad, że odwiedziłeś mnie, młody panie. Nie każdego dnia zdarza się spotkać kogoś, kto rozumie takie sprawy. Sen wykorzystuje nas, prawda? Ben skinął głową, wzruszony pokorą starca. Stworzył to wspaniałe dzieło, a jednocześnie wiedział, jak mało miał do czynienia z tą kreacją. To była prawdziwa wiedza. Ukłonił się znowu i ruszył do wyjścia, lecz po chwili przy- stanął. - Ostatnia sprawa - powiedział, odwracając się. - Czy wierzysz w duchy? Staruszek roześmiał się i rozejrzał wokół siebie. - Duchy? Dlaczego pytasz? Przecież nie ma tu nic oprócz duchów! * * * - Catherine! Czy jesteś tu? Zamknęła oczy i oparła czoło o gładką, chłodną powierzch- nię drzwi, starając się zmusić go, by odszedł i zostawił ją w spokoju, ale po chwili znowu usłyszała jego głos - silniej- szy, bardziej natarczywy. - Catherine? Jesteś tu, prawda? Wpuść mnie! - Wynoś się! -powiedziała zmęczonym głosem. -Jesteś umówiony z młodym Hengiem, nieprawdaż? Dlaczego więc nie pójdziesz tam i nie zostawisz mnie w spokoju? - Wpuść mnie! - upierał się, nie zważając na jej uwagi. - Musimy porozmawiać! Westchnęła i zrobiła krok do tyłu. Dotknęła zamka. Drzwi rozsunęły się natychmiast. Siergiej przebrał się. Miał teraz na sobie swoje ubranie do gry - ciemną jedwabną szatę, która nadawała mu srogi, prawie ponury wygląd. Catherine nigdy nie lubiła tego ubra- nia, szczególnie teraz, gdy gniewała się na niego. - Wciąż się na mnie dąsasz? - zapytał, wchodząc do pokoju. Zarzuciła prześcieradło na sztalugi, by ukryć obraz, który właśnie malowała, ale Siergiej podszedł prosto do nich i od- słonił go. - Czy to właśnie stanowi przyczynę twych wszystkich trudności? Uderzyła z irytacją w zamek, zamykając drzwi. - Czego chcesz? Roześmiał się i podszedł do niej. - To tak mnie witasz? - Spróbował ją objąć, ale ode- pchnęła go. - Zapominasz się! - powiedziała znowu, zakrywając sztalugi. - To był żart... - zaczął, ale naskoczyła na niego wściekle: - Zachowujesz się jak dziecko! Czy wiesz o tym? Wzruszył ramionami. - Sądziłem, że właśnie to ci się we mnie podoba? Poza tym to nie tobie chlusnięto winem w twarz! To boli. - W porządku. - Odwróciła się, ale złapał ją za rękę i przyciągnął. - Puść mnie! - powiedziała, spoglądając na jego zaciśnięte ręce. - Nie, dopóki mnie nie przeprosisz! Roześmiała się, zdziwiona jego zachowaniem. - Ja miałabym przeprosić ciebie? Po tym, co powiedziałeś? Prędzej zgnijesz w piekle, nim cię przeproszę! Ścisnął ją tak mocno, że krzyknęła z bólu. Wyrwała rękę. - Ty bękarcie... Nie masz prawa! - Nie mam prawa? - Pochylił się groźnie nad nią. - Po tych dwóch spędzonych ze mną latach masz czelność mówić, że nie mam prawa? Jego głos był twardy, twardszy niż kiedykolwiek. Catherine odkryła nagle, że boi się go. Czy Siergiej zawsze był taki? Czy ukrywał swoje prawdziwe oblicze pod maską wdzięku? Tak, zawsze o tym wiedziała. Możliwe, że to właśnie tak ją pocią- gało. Teraz jednak miała tego już dość. Była zmęczona jego bezmyślną dominacją. Niech ten bękart zapije się na śmierć, niech zadaje się z dziwkami, niech przepuści wszystkie pienią- dze! Nic ją to już nie obchodzi! - Po prostu odejdź, Siergieju! Teraz, zanim zrobisz z siebie jeszcze większego głupca! Zobaczyła, że oczy rozbłyskują mu gniewem i zrozumiała, że nie powinna była tego mówić. Rozwścieczony pochwycił ją brutalnie za kark i przyciągnął do siebie. - Głupca? Mimo strachu zauważyła zbieżność słów z tymi, których Fan Liang-wei użył podczas wymiany z Shepherdem. Wyry- wała się zaciekle, bijąc go na oślep po ramionach i plecach, lecz siłą pochwycił ją za podbródek i wymusił pocałunek. A potem uwolnił ją, jak gdyby z nią skończył. - A teraz pójdę zobaczyć się z Hengiem! Drżała, nieświadomie wycierając ręką usta. - Bękarcie... - powiedziała cicho. - Ty obrzydliwy bę- karcie... - Była bliska łez. Gniew ustąpił, czuła się tylko zraniona. Jak śmiał to zrobić? Jak śmiał potraktować ją jak swoją własność? Jedynie pokręcił głową. - Dorośnij, Catherine! Na miłość bogów, dorośnij! - Ja...? Jej oburzenie zupełnie go nie obeszło. Odwrócił się, trzas- kając pięścią w zamek i przepchnął się przez drzwi, nie cze- kając, aż się do końca otworzą. I odszedł. Przez chwilę wpatrywała się w otwarte drzwi. Czuła na przemian strach, gniew i ból. Potem, kiedy drzwi zamknęły się, poszła do kuchni. Wyjęła z kredensu butelkę brzosk- winiowej brandy i nalała sobie duży kieliszek. Trzymając go w obu rękach, wypiła ją jednym haustem, zamykając oczy. Mocny płyn palił ją w gardle. Wzdrygnęła się. Bękart! Jak on śmiał! Powróciwszy do pokoju, postawiła kieliszek na podłodze. Odsłoniła obraz i przyjrzała się mu. To miał być ich wspólny portret - Siergieja i jej. Chciała podarować mu go z okazji drugiej rocznicy ich znajomości, która przypadała za dwa tygodnie. Jednak teraz... Spojrzała na portret nowymi oczyma. To było gówno. Martwe gówno. Równie zły obraz jak pejzaż Tung Ch'i- -ch'anga. Zaczęła zamalowywać obraz, obserwując, jak twarze z wolna znikają pod warstwą białej farby. Przez chwilę nie czuła nic, potem podniosła kieliszek i przy- cisnęła go odruchowo do policzka. W końcu podniosła go do ust i wypiła. Nagle powzięła decyzję. Pieprzyć go! Jeśli myślał o niej w taki sposób, jeśli tak miał ją traktować - nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Niech będzie koniec między nimi! Przełknęła brandy. Palący smak alkoholu sprawił, że łzy trysnęły jej z oczu, wbrew postanowieniu, że nie będzie płakać. Pociągnęła nosem i podniosła kieliszek, wznosząc pożegnalny toast w kierunku niemych drzwi. - Pieprz się, Siergieju Nowaczku! Niech wezmą cię wszys- cy diabli! ¦ * * Siergiej zatrzymał się u szczytu schodów, zaglądając do olbrzymiej, słabo oświetlonej sali gry w "Jadeitowej Piwonii". Nad stołami, przy których toczyła się gra, paliły się lampy. Nad barem w głębi sali migotał półksiężyc kolorowych świa- tełek. Tłumek kibiców zebrał się wokół kilku stolików, przy których toczyła się gra. Dochodził stamtąd gwar podnieco- nych głosów. W powietrzu unosił się słodki, prawie pieprzny zapach cy- namonu zmieszanego z wonią kwitnącej śliwy, dziwnie kobie- cy, choć jednak zbyt mocny, by uznać go za przyjemny. To był ich zapach - zapach synów Rodzin Mniejszych i ich przyjaciół, który wyróżniał elitę Han. Siergiej uśmiechnął się. Teoretycznie "Jadeitowa Piwonia" była klubem miesza- nym, członkostwo w nim zależało nie od rasy, ale od rekomen- dacji i wyboru, ale w praktyce jedynymi gośćmi byli Hung Mao, tacy jak on sam. Nazywano ich Yang kuei łzu - "Morskimi diabłami", barbarzyńcami. Nawet Han stojący w drzwiach, patrzył na niego z góry. Siergiej dostrzegł pogardę, która kryła się pod maską powierz- chownej uprzejmości. Skośnooki portier odwrócił się, gdy przeszedł obok niego i szepnął kilka słów w swym własnym języku do swego kolegi. Usłyszał, jak się śmieją i zrozumiał, że śmieją się z niego. Cóż, dzisiaj wieczorem zetrze uśmiechy z tych gładkich, wygolonych twarzy. A Heng? Bezwiednie uśmiechnął się sze- rzej. Dzisiaj sprawi, że również Heng na długo przestanie się uśmiechać. Zszedł po wykładanych pluszowym dywanem schodach. Minął ogromną smoczą paszczę wyrzeźbioną z drewna i ruszył w kierunku baru. Zatrzymał się przy dużym sześciokątnym stoliku nakrytym jasnoczerwonym jedwabnym obrusem, któ- rego obrzeża zdobiły obrysowane zielenią podobizny wu fu - pięciu bogów pomyślności. Uśmiechnął się i ukłonił. - Heng Chian-ye... Mam nadzieję, że otrzymałeś list ode mnie? Heng Chian-ye siedział pośród swoich przyjaciół, czterech gładko ogolonych Han tuż po dwudziestce. Długie paznokcie i haftowane kimona stanowiły wizytówkę ich rasy. Spojrzeli zimno na Siergieja jak na kogoś obcego, jednak Heng ukłonił się mu z lekkim uśmiechem na wargach. - Witamy, Shih Nowaczek. Otrzymałem list. Mimo to zastanawiałem się, czy pokażesz się dzisiaj w klubie. - Uśmie- chnął się szerzej, jakby starał się podkreślić kpinę. - W każ- dym razie zjawiłeś się, hę? No cóż... proszę, usiądź tu! Zawo- łam kelnera, by podał ci drinka. - Tylko wino - odparł Siergiej, odpowiadając na nieme pytanie i uśmiechnął się na powitanie do siedzących przy stole, pogardzając nimi w duchu. Z nie schodzącym z twarzy uśmiechem wyjął jedwabną sakiewkę z kieszeni kurtki i rzucił ją na stół, tak że wylądowała tuż przed Heng Chian-ye. Świadomie popełnił nietakt, choć nie zamierzał obrazić Hana. W kręgach, w których obracał się Heng Chian-ye, nie wymagano dowodu wypłacalności od gracza, który zasiadał do gry. Wśród ch'un tzu było to nie do przyjęcia. Tak postępowali tylko hsiao yen, mali ludzie. Nie uszło uwagi Siergieja, że Heng i jego przyjaciele wy- mienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechnął się w duchu. Arogancja i poczucie wyższości świadczyły o ich słabości. A im bardziej mógł podsycić ich arogancję, tym większą zyskiwał nad nimi przewagę. - Co to takiego? - zapytał Heng, wskazując z odrazą na sakiewkę, jakby była brudna. - Mój stosik - powiedział Siergiej, wychylając się odro- binę z krzesła^ jak gdyby zbity z tropu. - Zajrzyj do środka! Myślę, że wystarczy na rozgrzewkę! Heng roześmiał się i pokręcił głową. - Ależ, Shih Nowaczek, nie mamy tutaj zwyczaju po- stępować w ten sposób. Siergiej zmarszczył czoło, jakby zdumiony. - Wobec tego nie życzysz sobie grać? A ja myślałem... Heng uśmiechnął się z przymusem. - Nie to miałem na myśli. - Jego angielszczyzna była oszczędna, uprzejma. Podniósł sakiewkę dwoma palcami i rzu- cił ją przez stół w kierunku Siergieja. - Nie byłoby cię tutaj, gdybym... wątpił w twoją wypłacalność! Siergiej uśmiechnął się. - Wybacz mi - powiedział, rozglądając się wokół siebie, po czym podniósł sakiewkę i schował ją z powrotem do kieszeni. - Nie zamierzałem cię urazić. - Oczywiście - odpowiedział Heng z uśmiechem, jednak sposób, w jaki spojrzał na swych przyjaciół, ujawnił, co naprawdę myślał. - Rozumiem, Shih Nowaczek. Nasze zwy- czaje są odmienne, ale gra... Siergiej pochylił nieco głowę, jakby doceniając mądrość tego, co powiedział Heng Chian-ye. - Gra jest grą. Tak samo dla Han, jak i dla Hung Mao. Heng skinął głową. - Właśnie. A skoro tak jest... zagramy? - Po prostu ty i ja, Heng Chian-ye? Czy może ch'un tzu przyłączą się do nas? Heng spojrzał na swoich przyjaciół. - Chan Wen-fu? Tsang Yi? Czy zagracie? Obaj Han przytaknęli, pozostali dwaj, jak gdyby na rozkaz, wstali i przesiedli się. - Będziesz Zachodem, shih Nowaczek, a ja Wschodem; moi przyjaciele Północą i Południem. Siergiej rozsiadł się wygodniej i odebrał kieliszek od kelnera, który pojawił się przy nim. - Świetnie! Czy mamy nową talię kart? Heng wysunął podbródek, dając znak kelnerowi, który po chwili powrócił z zapieczętowaną talią i podał ją Nowaczkowi. Siergiej ważył przez chw ilę karty w ręku, po czym odłożył je na stół. - Przynieś inne! Heng uśmiechnął się z przymusem. - Czy coś jest z nimi nie w porządku, Shih Nowaczek? - Wcale nie, Heng Chian-ye. Proszę, wybacz mi! To moja słabostka... przesąd... - wymówił ostatnie słowa cicho, jak gdyby zawstydzony swoją słabością. Zobaczył szybki ruch w oczach Henga, kiedy ów spojrzał na Północ i Południe, jakby dodając otuchy swoim przyjaciołom. - Czy jesteś bardzo przesądny, Shih Nowaczek? - Nie tak bardzo, ale to... - Wzruszył ramionami i od- wrócił się, by odebrać nową talię od kelnera. Położył ją obok drugiej i, ku zaskoczeniu Henga, odpieczętował pierwszą. - Ale ja myślałem... Siergiej spuścił wzrok, ignorując Henga i rozkładając karty jak wachlarz. W jednej talii Chou, czyli "Państwa", znaj- dowało się sto sześćdziesiąt kart ułożonych w dziewięć pozio- mów czy zgrupowań. Najwyższą kartą był cesarz, siedzący na tronie w złotych szatach. Pod nim znajdowało się jego siedmiu siwobrodych ministrów ubranych w proste stroje, kontrastu- jące z pełnymi przepychu szatami cesarza. Trzecie w hierarchii były głowy rodziny - dwadzieścia dziewięć bogato zdobio- nych kart, różniących się wysmakowanymi detalami zdobień. Następny poziom tworzyło czterech generałów w jednako- wych wykwintnych mundurach. Karty te można było odróżnić tylko po twarzach sędziwych Hung Mao. Na kolejnym pozio- mie znajdowały się cztery żony cesarza uszeregowane według hierarchii pałacowej, a w szóstym rzędzie dwie konkubiny. Ich skąpy ubiór czynił je najbardziej atrakcyjnymi figurami w całej talii. Potem szło ośmiu cesarskich synów. W ich rysach można było dostrzec podobieństwo do ich czcigodnych matek. Poza tym mądrze podkreślono je barwami i ozdobami. Potem, na ósmym poziomie tej skomplikowanej hierarchii, występowało osiemdziesięciu jeden urzędników uszeregowanych w dziewię- ciu rzędach po dziewięć kart. Wyróżniały ich wielkie naszywki chi ling umieszczone ostentacyjnie z przodu ich błękitnych mundurów. Wreszcie na dziewiątym poziomie - ostatnim wielkim porządku Państwa - znajdowały się dwadzieścia cztery karty przedstawiające prezesów kompanii wraz z sym- bolami ich korporacji - wielu znanych, ale też i wielu zapom- nianych, odkąd pierwszy raz zagrano w tę grę sto dwadzieścia lat temu - które znajdowały się na zwojach Edyktu. Odwrócił na moment jedną z kart i sprawdził uważnie, czy nie jest znaczona, po czym porównał ją z drugą. Rewersy były jasnoczerwone, złamane w środku przez wzór trzech koncen- trycznych pierścieni utworzonych przez splecione ze sobą smo- ki - dwadzieścia dziewięć czarnych w zewnętrznym kręgu, siedem większych w drugim i w samym środku pojedynczy złoty smok, największy. Wielka paszcza smoka pożerała jego własny ogon. Siergiej uśmiechnął się. - To piękne karty, Heng Chian-ye. Twarze figur wyglą- dają tak, jakby sportretowano żywe postaci. Heng roześmiał się. - I tak było, mój przyjacielu. Te karty stanowią doskonałą kopię pierwszej talii Chou, narysowanej ręcznie przez Tung Men-tiao. Siergiej popatrzył na karty z szacunkiem. Zatem to były rzeczywiście małe portrety ludzi, którzy kiedyś pełnili właśnie te funkcje w państwie. Wielki artysta i satyryk Tung Men-tiao znał ich za życia. Siergiej uśmiechał się. To w jakiś sposób dodawało grze pikanterii. - Zaczynamy? - zapytał Heng. - Jeśli złożysz karty, ustalimy, kto rozpocznie grę. Siergiej przez pierwsze kilka godzin starał się panować nad tokiem gry. Karta szła mu nawet nieźle. Szczęście przechylało się niekiedy w jego stronę, a porażki wynikały z jego własnej głupoty. Przez cały czas przyglądał się grze Henga i jego przyjaciół, upewniając się, że współpracują ze sobą, choć pozornie wydawało się, że wszyscy grają na swój rachunek. Wszystko było nazbyt przejrzyste, szyte zbyt grubymi nićmi. Mogło ogłupić kogoś innego, ale on nie był zwykłym graczem. W grze Chou przewyższał wszystkich. Został mistrzem tej gry w dzieciństwie, kiedy grywał z ojcem i wujkami o kieszon- kowe. W ostatniej grze wyciągnął cesarza, ale zachował to w sek- recie, gdy Heng wyłożył na stół trzech ministrów. Zagranie Henga przyniosło mu sukces, więc Siergiej zakończył tę partię ze stratą tysiąca juanów. Nie uszedł jego uwagi błysk chciwo- ści w oczach Henga i zrozumiał, że jego przeciwnik dojrzał. Pozwolił Hengowi wygrać w dwóch ostatnich rozdaniach. Heng musi poczuć, że ma dobrą passę. Kiedy zgarnie dwie pule pod rząd, ogarnie go prawdziwa gorączka gry, a wtedy Siergiej weźmie sprawy w swoje ręce. Spuścił oczy, udając, że nie zauważył jak Heng spojrzał porozumiewawczo na Tsang Yi. Domyślał się, co nastąpi. - Wybaczcie mi, ch'un tzu - zaczął Han, kłaniając się najpierw swym przyjaciołom, a potem Siergiejowi. - Ale muszę już iść. Mój ojciec... - Oczywiście... - powiedział Heng uprzejmie, zanim Sier- giej zdążył zaprotestować. - Rozumiemy to, prawda, Shih Nowaczek? Tak, rozumiemy, pomyślał Siergiej i uśmiechnął się w du- chu, widząc, jak drugi z przyjaciół Henga zajmuje miejsce Tsanga przy stoliku. - Wykupię Tsanga - oznajmił Han, patrząc wyzywająco w oczy Siergiejowi. Potem, odwracając się do Henga, do- dał: - Ale posłuchaj, Chian-ye, dlaczego nie moglibyśmy trochę ożywić naszej gry? Heng roześmiał się, jakby nie zrozumiał swojego przyjaciela. - Jak to, Yi Shan-ch'i? Czy ostatnia gra nie była dla ciebie wystarczająco podniecająca? Yi skłonił odrobinę głowę. - Wybacz mi, czcigodny kuzynie, ale nie to miałem na myśli. Sądzę, że równą radość sprawiało przyglądanie się tej grze, jak sam udział w niej. Jednak w takiej grze trzeba dodatkowego smaczku, nie sądzicie? Gdybyśmy podnieśli sta- wkę do dziesięciu tysięcy juanów... Heng roześmiał się i spojrzał na Siergieja. - Może tak. Lecz zapytajmy naszego przyjaciela. Cóż, Shih Nowaczek? Co na to powiesz? Czy chciałbyś podnieść stawkę, czy poprzestaniesz na dotychczasowej? Heng zastosował delikatny chwyt, zbyt delikatny, gdyż sugerował, że gość ma możliwość wycofania się bez utraty twarzy. Jednak to nie byłoby takie proste. Nie należał do nich, nawet jeśli siedział razem z nimi przy stoliku. Był Yang kuei tzu - cudzoziemskim diabłem, barbarzyńcą. Spuścił oczy i zmarszczył czoło, jakby rozważał tę propozycję. Po chwili znowu podniósł wzrok. - Dziesięć tysięcy juanów... - Roześmiał się nerwowo. - To o wiele więcej niż przegrałem w poprzednich grach przez cały dzisiejszy wieczór. A jednak... Yi Shan-ch'i ma rację. To uczyniłoby grę bardziej interesującą. Heng popatrzył na swych przyjaciół, po czym zwrócił się do Siergieja. - Nie chciałbym na ciebie naciskać... - Wcale tego nie robisz... - Siergiej pokręcił stanowczo głową, jak gdyby zdecydował się. - Zgoda, niech będzie dziesięć tysięcy juanów. Na dobre i złe... Obserwował rozdanie Yi. Jak zawsze Heng podnosił każdą kartę z rozpromienioną twarzą, jak mapę mającą doprowadzić go do olbrzymiego skarbu. Siergiej zaczekał, aż otrzyma w tym rozdaniu wszystkie siedemnaście kart, obserwując pozostałych graczy. Kiedy ułożył je w ręku według wielkości, wrócił myślą do ostatniej gry, w której Heng zgarnął całą pulę. Zasady Chou były ułożone w prosty sposób; chodziło o to, by gracz zebrał jak najwięcej punktów w ostatniej grze. Zdobywając punkty, gracz nie tylko wzmacniał swoją pozycję, ale również osłabiał przeciwników. Skomplikowany system zrzutek i wymian, ślepe dobieranie kart i otwarte wyzwania zostały tak zaprojektowa- ne, by symulować ten aspekt życia politycznego, który wyraża się w lepkiej sieci intryg oplatającej system każdej władzy. Siergiej ściskał w ręku wachlarz wysoko notowanych kart, ministrów i głów rodzin, i generałów, którzy w tej grze, tak jak w prawdziwym życiu, popadali nagle w niełaskę i upadali, odsłaniając podszewkę życia - niszczycielską siłę nałożnic i synów. W Chou wartość karty nie zawsze wyrażała jej znaczenie w grze. Na przykład nałożnica pod koniec gry warta była zaledwie osiem punktów - pięćdziesiąt sześć punktów mniej niż głowa rodziny i sto dwadzieścia sześć punktów mniej niż minister. Dopóty, dopóki... Dopóki cesarz był bez żony. W każdym wypadku nałożnica wyrażała negatywny aspekt, jednak wraz z cesarzem nie tylko podnosiła własną wartość, ale pozwalała cesarzowi wziąć lewę. Podobnie było z synami. Zwykle w końcowym podsumowa- niu zyskiwali tylko po cztery punkty, jednak w towarzystwie swoich czcigodnych matek zdobywali tyle samo, ile minister. Wytrawny gracz dążył jednak do zdobycia pary żon z sy- nami i odebrania żon graczowi, który miał cesarza, aby potem, w ostatnim rozdaniu, wymienić te pary na zakładników i w ten sposób podkopać pozycję przeciwników. Siergiej uśmiechnął się, gdy odkrył, że ma w ręku dwie nałożnice. Cóż, dobrze. Tym razem zatrzyma je. Zagra tak, by wydawało się, że otrzymał je pod koniec gry. W pół godziny później przegrał grę. - Rozegramy kolejną partyjkę, ch'un tzul - zapytał Heng, notując w tabeli zwycięstwo Yi. Siergiej zajrzał do punktacji. On sam był jedenaście tysięcy do tyłu, Chan dziewięć tysięcy, Heng osiem. Yi, który wykupił deficyt Tsanga o wysokości dwóch tysięcy, miał teraz dwa- dzieścia osiem tysięcy zysku. Tym razem rozdawał Heng. - Czy ktoś ma cesarza? - zapytał, rozkładając w ręku swoje karty. Siergiej obojętnie położył przed sobą kartę z wizerunkiem cesarza i wziął drugą z kupki. Cesarz dawał graczowi olbrzy- mią przewagę, lecz równocześnie mógł on wiele stracić w nie- korzystnym układzie tej karty z konkubinami i synami żon. Siergiej uśmiechnął się znowu. Miał dobrą, ba, wspaniałą rękę do gry. Rozdanie przyniosło mu trzy żony i trzech ministrów. Otrzymał również nałożnicę. Prześliczną nałożnicę o oczach łani. Spuścił wzrok, na moment odrywając myśli od gry, wraca- jąc pamięcią do awantury z Catherine. Poprzednio odsunął wspomnienie o zajściu w kawiarni i kłótni w jej mieszkaniu, ale wszystko powróciło. To była jego wina. Zrozumiał to dopiero teraz. Zastanawiał się, dlaczego Catherine zawsze go prowokowała. Dlaczego nie umiała być taka jak inne kobiety, które znał. Jej zachowanie zirytowało go. Dlaczego zawsze musiała być tak uparta? Czyżby nie wiedziała, że to działało na niego jak czerwona płachta na byka? A na dodatek ta cała wrzawa wokół tego Shepherda. Dlaczego to zrobiła, jeśli nie na złość jemu? Przecież wiedziała, jak bardzo był zazdrosny. Dlaczego nie mogłaby być choć odrobinę bardziej ustępliwa? Z drugiej strony podobał mu się jej charakter, tak odmienny od usposobienia płochliwej Lotte i podobnych do niej dziewcząt. Roześmiał się cicho, świadomy tych sprzeczności. - Czy masz aż tak dobre karty, Shih Nowaczek? - za- pytał Heng z uśmiechem. - Myślę, że tak, Heng Chian-ye - odpowiedział, wy- chylając się, by położyć na stos kart dwóch ministrów. - My- ślę, że tak. W dwie godziny później przegrywał już sześćdziesiąt jeden tysięcy. Oczywiście, że nie tylko on przegrywał. Chan miał deficyt w wysokości dziewiętnastu tysięcy. Ale Yi wygrywał osiemnaście tysięcy, a Heng, który zgarnął pulę w czterech ostatnich grach, miał na swoim koncie sześćdziesiąt dwa ty- siące. Wszystko szło doskonale. Właśnie tak, jak zaplanował. Rozejrzał się wokół siebie. Heng Chian-ye uśmiechał się radoś- nie. W ciągu ostatniej godziny rozluźnił się i zaczął ostro popijać, toteż wkrótce popełnił błąd, zrzucając niewłaściwą kartę. Ten błąd mógł go kosztować wszystko. Tylko szybka akcja Yi, który zasłonił wachlarzem swych kart jego kartę, zapobiegła katastrofie. Siergiej udał, że tego nie zauważył. Nadszedł czas, pomyślał i uśmiechnął się w duchu. Heng chełpił się swoją wygraną. Propozycja musiała wyjść od niego. W takim towarzystwie jak to musi się wydawać, że to Heng zaproponował podwojenie stawki. W ciągu ostatniej godziny wokół stolika zgromadził się mały tłumek, zaintrygowany widokiem Hung Mao grającego w Chou w "Jadeitowej Piwonii". Nie uszło uwagi Siergieja, że za każdym razem, gdy przegrywał, w ciżbie kibiców podnosił się pomruk zadowolenia. Poczuł, że twardnieje mu serce. Do- brze, zaraz im pokaże. Odchylił się nieco w fotelu, udając, że dławi ziewnięcie. - Jestem zmęczony - powiedział. - Chyba już bardzo późno. - Uśmiechnął się do Henga. - Może powinienem odejść od stolika, dopóki nie straciłem całego majątku. Heng popatrzył na swoich przyjaciół, po czym spojrzał znowu na Siergieja. - Czyżbyś zamierzał nas pożegnać, Shih Nowaczek? Siergiej wyprostował się i odetchnął głęboko, jakby próbo- wał otrzeźwieć. - Już wkrótce... - Twoje szczęście musi się odwrócić! - Musi? - Siergiej roześmiał się ochryple. - Cóż, moż- liwe... - W każdym razie... - Heng rozejrzał się wokół siebie, po czym przysunął się znowu do Siergieja. - Może będziesz miał sposobność, by odzyskać swoje pieniądze, mój przyja- cielu. Zagrajmy jeszcze raz. Po prostu ty i ja. O sześćdziesiąt jeden tysięcy. Siergiej spuścił wzrok. Niespodziewanie pokręcił głową. - Nie słyszałem tego. Nawet gdybym wygrał, cóż, wy- szedłbym na zero. Byłoby tak, jakbyśmy wcale nie grali. - Spojrzał Hengowi w oczy. - Nie, mój przyjacielu. W naszym świecie muszą być zwycięzcy i przegrani, prawda? Jeśli mamy zagrać, zagrajmy, ale... o siedemdziesiąt pięć tysięcy. W ten sposób będę miał szansę wyjść nieco na swoje. Heng uśmiechnął się, obrzucając szybkim spojrzeniem przy- jaciół. Przy stole nagle zapanowała cisza. - Podnieśmy stawkę do stu! Twarz Siergieja wykrzywił udawany grymas, jakby inten- sywnie się nad tym zastanawiał. Wzruszył ramionami. - Zgoda. Niech tak będzie - zgodził się i przywołał kelnera. - Przynieś mi filiżankę mocnej czarnej kawy z dwie- ma kostkami cukru! Muszę zachować jasność umysłu w tej grze. Popijał kawę małymi łyczkami. Dopiero po dwudziestu minutach zdecydował się przystąpić do gry. - Wydaje mi się, że tym razem powinno mi dopisać szczęś- cie - powiedział, napotykając wzrok Henga. Spostrzegł od razu, że tą niewinną uwagą rozzłościł przeciwnika. Zobaczył, jak trudno było Hengowi opanować narastającą wściekłość, i zrozumiał, że go pokona. - Mimo to - dodał szybko -¦ naprawdę powinienem już ruszyć do domu. Dziękuję ci za gościnność, Heng Chian-ye. Zagraj ze mną, kiedy będziesz mógł! Wiesz, gdzie mnie znaleźć? Wysunął krzesło spod stołu i wstał. - Zaczekaj! - Heng pochylił się, wyciągając rękę w kierun- ku Siergieja. - Czy na pewno musisz już iść, Shih Nowaczek? Jak sam powiedziałeś, szczęście może się teraz odwrócić w two- ją stronę. Dlaczego więc uciekasz od swego szczęścia? Czy na pewno nie boisz się, że przegrasz wszystko, mój przyjacielu? Siergiej odwzajemnił jego wzgardliwe spojrzenie. - Ja miałbym się bać? Heng uśmiechnął się lekko. - Tak, boisz się... - Zawahał się, po czym nagle się zdecydował. - Zagrajmy, Shih Nowaczek, ostatnią grę, ale tym razem o stawkę naprawdę wartą gry, o dwieście tysięcy, nie, o dwieście pięćdziesiąt tysięcy! Siergiej obrzucił spojrzeniem przyglądających mu się Han, dostrzegając napięcie w każdej twarzy. Tutaj nie chodziło już o pieniądze. Dla Henga była to teraz kwestia zachowania twarzy. Usiadł, opierając pewnie ręce na brzegu stołu, wpatrując się w Henga. Jego rysy stwardniały, spoglądał na Hana wy- zywająco. - W porządku, ale zagrajmy nie o dwieście pięćdziesiąt tysięcy... Pójdźmy na całość, Heng Chian-ye! Jeśli mam zagrać z tobą, zagrajmy o milion juanów. Rozumiesz? Siedzący przy stole wstrzymali oddech, po czym rozległ się gniewny pomruk. Heng wydawał się nieświadomy wrzawy wokół niego. Wpatrywał się w Siergieja z wybałuszonymi oczami, jakby znajdował się w szoku. Ręce mu drżały, na czole pojawiły się krople potu. - I cóż? - zagadnął Siergiej. Niezdolny wydobyć głos, Heng skinął głową. - Dobrze... - Siergiej wziął do ręki talię kart, lecz, ku zaskoczeniu wszystkich, podał ją Yi. - Rozdajesz, Yi Shan- -Ch'i. Nie chcę, by ktokolwiek mówił później, że to była nieczysta gra. Zobaczył, jak oczy Henga zrobiły się nagle okrągłe, a potem zobaczył znak przeznaczenia na jego przestraszonym obliczu. Już wiedział, jak się sprawy mają. Na twarzy zachował maskę obojętności, choć był wewnęt- rznie ożywiony. Mam cię teraz, skośnooki bękarcie, pomyślał z satysfakcją. Trafiłem dokładnie tam, gdzie chciałem. Milion. Tak, Heng nie miał miliona. Nie mógł też pożyczyć takiej sumy od swoich przyjaciół. Nie miał żadnego wyboru. Jeśli przegra, będzie musiał zwrócić się do swego wuja. * * * Heng Yu obrócił się na krześle, odprawiając sługę, po czym wyszedł do przedpokoju. W głębi klęczał Heng Chian-ye z opuszczoną nisko głową, niemal dotykając czołem podłogi. Heng Yu podszedł do zrozpaczonego młodzieńca, spoglądając na niego z wyraźną troską. - Co się stało, kuzynie? Heng Chian-ye pozostał w tej samej pozycji. - Wybacz mi, wuju Yu, ale przyszedłem do ciebie z ogro- mną prośbą, od której spełnienia zależy moje życie. Heng Yu, minister deportacji Li Shai Tunga i głowa rodziny Heng, skubał swą brodę. Chian-ye był synem jego młodszego o czternaście lat wuja, ministra Heng Chi-po, który zmarł jedenaście lat temu. W ciągu ostatnich pięciu lat kilka razy musiał spłacić długi chłopaka, gdy ten znalazł się w kłopotach. Wszystko zmieniło się sześć miesięcy temu, gdy Chian-ye otrzymał prawo do spadku. Teraz, gdy miał już swoje własne pieniądze, był rzadkim gościem w domu swojego wuja Yu. - Masz prośbę, od której spełnienia zależy twoje życie? O tej godzinie, Chian-ye? Czy wiesz w ogóle, która jest go- dzina? Czy nie możesz zaczekać z tym do rana? Heng Chian-ye pokręcił nieśmiało głową. - Nie przyszedłbym tutaj, wuju, gdyby to nie była sprawa niezwykle pilna. Heng Yu spochmurniał, zmieszany. Głowę miał zaprząt- niętą postaciami z raportów, które studiował, zanim przybył Chian-ye. - Co się stało, Chian-ye? Czy ktoś zachorował? - zapytał, mimo że wiedział, iż nie o to chodziło. Z takimi wieściami przyszedłby Fu Hen, ale nie Chian-ye. Chyba że... Poczuł nagle, że przenika go lodowaty chłód. - To nie chodzi o Fu Hena, prawda? Heng Chian-ye uniósł nieco głowę. - Nie, czcigodny wuju. Nikt nie jest chory. Ja... Heng Yu westchnął z ulgą i pochylił się nad klęczącym młodzieńcem. - Czy piłeś, Chian-ye? - Ja... - zaczął młody człowiek i niespodziewanie z oczu trysnęły mu łzy. Chian-ye, który nigdy nie wypowiedział słowa skruchy, gdy wypominał mu jego rozrzutny styl życia, szlochał teraz żałośnie. Heng Yu spojrzał na Chian-ye, który ściskał błagalnie straj jego pau, i pokręcił głową. Jego głos zabrzmiał nagle donośnie, jak głos ministra, który rozkazuje swojemu podwładnemu: - Heng Chian-ye! Opamiętaj się! Popatrz na siebie! Pła- czesz jak czteroletni brzdąc! Nie wstyd ci? - Wybacz mi, wuju! Nic na to nie mogę poradzić! Przy- niosłem hańbę naszej czcigodnej rodzinie. Straciłem milion juanów! Heng Yu zaniemówił. Nagle parsknął cichym śmiechem niedowierzania. - Jestem pewien, że źle usłyszałem, Chian-ye. Milion ju- anów? Chian-ye skinął lekko głową, potwierdzając swoje wyznanie. Milion juanów! Heng Yu nie mógł w to uwierzyć. Zapewne doszło do tego przy karcianym stoliku. Heng Yu rozejrzał się po surowym wnętrzu przedpokoju, spoglądając na masywne filary i małe posągi bogów z brązu, które spoczywały w wykuszach ściennych po obu stronach, uderzony jego nierzeczywistością. Pokręcił głową. - Czy to jest w ogóle możliwe, Chian-ye? Przecież nawet ty nie mógłbyś stracić tak dużo. Jednak wiedział, że to prawda. Tylko strata tak ogromnej sumy mogła przywieść Chian-ye do jego domu. Nic mniej poważnego nie mogło doprowadzić go do takiego stanu. Heng Yu westchnął. Jego irytacja zmieszała się z nagłą rozpaczą. Czy nigdy nie uwolni się od brzemienia, którym obarczył go jego wuj, przekazując swoje wady synowi? Naj- pierw ta sprawa z Luo Kangiem, a teraz to. Czyżby najgorsze wady jego wuja odradzały się w tym nicponiu, który niechyb- nie roztrwoni fortunę całej rodziny? Teraz musiał pożyczyć milion juanów i zrezygnować ze swoich planów. Musiał wziąć tę wysoce niekorzystną pożycz- kę, którą zaproponował mu Shih Saxton. Milion juanów! Zaklął w duchu. Potem odsunął się, wyrywając rąbek swojego pau z zaciśniętej ręki swego kuzyna darmozjada, - Wejdź do mojego gabinetu, Chian-ye, i powiedz mi, co się stało! Usiadł przy wielkim ministerialnym biurku i wysłuchał ze srogim wyrazem twarzy opowieści Chian-ye. Kiedy kuzyn skończył, pogrążył się w myślach, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Wreszcie spojrzał na niego, potrząsając głową. - Jesteś głupcem, Chian-ye. Najpierw ty przeciągnąłeś strunę. To już było wystarczająco złe. Ale potem... Cóż, jak mogłeś przyobiecywać coś, czego nie byłeś w stanie spełnić? To nie do zniesienia! Chian-ye zarumienił się i zwiesił głowę, słysząc wyrzuty wuja. Więc jednak jest w tobie poczucie prawości, pomyślał Heng Yu, skoro się wstydzisz. - W każdym razie - ciągnął poruszony wyraźnymi ozna- kami wstydu kuzyna - należysz do rodziny, Chian-ye, i nosisz nazwisko Heng. - Wymówił to z dumą, co sprawiło, że zdziwiony młodzieniec podniósł głowę, napotykając jego spoj- rzenie. - Tak, Heng. A nazwisko Heng musi być godne szacunku, choćby nawet nadano je przez pomyłkę, czy też osoba, która je nosi... - Masz na myśli...? Głos Heng Yu stwardniał: - Mam na myśli to, że masz być cicho i wysłuchać mnie do końca! Heng Chian-ye pochylił znowu głowę, wyrażając całą swoją postawą wolę poprawy. - Tak jak mówiłem, nazwisko Heng musi cieszyć się sza- cunkiem i nic nie może go zbrukać. Tak więc, Chian-ye, spełnię warunki Shih Nowaczka. Dostanie brązowy posążek Ko Ming w zamian za odroczenie twojego długu. Informacje, których zażądał od ciebie, możesz sam uzyskać, i to od razu. Terminal jest w narożniku. W każdym razie... zrobisz dla mnie dwie rzeczy. Chian-ye podniósł nieznacznie głowę, nagle słuchając z uwagą. - Najpierw podpiszesz dokument, w którym wyrazisz zgodę na to, żeby połowa twojego rocznego dochodu była składana w zaufane ręce. Sumę tę otrzymasz wtedy, gdy skończysz trzydzieści lat. Chian-ye zawahał się, lecz skinął głową. - Dobrze. Po drugie, zrezygnujesz ze swojego członkostwa w "Jadeitowej Piwonii". Chian-ye spojrzał na niego ze zdumieniem. - Ależ, wuju... - zaczął, lecz widząc gniewne zdecydo- wanie na twarzy Heng Yu, spuścił oczy. - Skoro tak uważasz, wuju Yu. - Dobrze - powiedział łagodniej Heng Yu. - A teraz idź do terminalu. Chyba wiesz, jak on działa. Kody zazna- czono z prawej. Zapytaj mnie jednak, gdybyś nie mógł sobie z czymś poradzić. Będę tutaj jeszcze kilka godzin, muszę przeczytać raporty. Gdy Chian-ye podszedł do terminalu, usiadł przy biurku, skubiąc lewą ręką swoją siwą brodę. Milion juanów! To naprawdę mogło się skończyć katastrofą. Ale ta... ta sprawa. Uśmiechnął się. To była zesłana przez niebiosa sposobność, by ukrócić lekkomyślne poczynania kuzyna i zmusić go do samodyscypliny. A cena? Wartość tej brzydkiej statuetki z brą- zu wynosiła najwyżej dwieście tysięcy juanów. Do tego doda malutki strzęp informacji o koledze ze studiów i dług Chian-ye zostanie w ten sposób spłacony, zgodnie z układem, jaki zawarł po grze Shih Nowaczek z jego kuzynem. Skinął głową, zadowolony z obrotu sprawy, po czym po- wrócił znowu do czytania raportu. Zamierzał właśnie wsunąć dyskietkę do kieszeni komputera, gdy usłyszał głos Chian-ye. - Wuju Yu? - Tak, Chian-ye? - Wydaje mi się, że tu nie ma jego pliku. Heng Yu roześmiał się. Wstał i podszedł do terminalu. - Oczywiście, że jest, Chian-ye. W Chung Kuo każdy ma swoją kartotekę. Musiałeś wcisnąć niewłaściwy kod. - Spoj- rzał na ekran. Przeczytał: INFORMACJA NIEDOSTĘPNA. - Proszę - powiedział, odbierając skrawek papieru z ręki ku- zyna. - Pozwól mi sprawdzić szczegóły! - Zmartwiał nagle, wpatrując się w nazwisko, które zobaczył na zwitku papieru. Potem roześmiał się z przymusem. - Czy coś jest nie w porządku, wuju Yu? - Nie... nic. Ja... - Uśmiechnął się uspokajająco i pono- wił próbę, którą podjął poprzednio Chian-ye, ale otrzymał tę samą odpowiedz. - Hmm... - mruknął. - Terminal musi być uszkodzony. Wezwę jednego z moich ludzi, by przyszedł i sprawdził to. Heng Chian-ye przyglądał mu się dziwnie. - Czy mogę zaczekać, wuju Yu? Nie odpowiedział od razu. Głowę miał zaprzątniętą pyta- niami, które zadawał sobie w duchu. Potem pokręcił głową, jakby był nieobecny. - Nie, Chian-ye... - Nagle, przypominając sobie, jaki był dzisiaj dzień, spojrzał na kuzyna. - Czy wiesz, jaki dzisiaj mamy dzień, Chian-ye? Młodzieniec pokręcił głową. - Czy wiesz, że marnowałeś czas na grze w karty, podczas gdy grób twojego ojca pozostał nie omieciony? Chian-ye przełknął ślinę i spuścił oczy ze wstydem. - Sao Mu - powiedział cicho. - Tak. Sao Mu. Jeszcze pozostały trzy kwadranse do północy. Idź więc, Chian-ye, i spełń swój synowski obowiązek. Uzyskam dla ciebie te wiadomości rano, obiecuję ci. Kiedy Chian-ye wyszedł, zamknął drzwi i powrócił do terminalu. Ben Shepherd... Co zamierza zrobić Shih Nowaczek, skoro pragnie zasięgnąć informacji o chłopcu Shepherda? Jedno było pewne. Nie chodziło o niewinną ciekawość. Dla nikogo, Hana czy Hung Mao, wyrzucenie miliona juanów na coś tak drob- nego było nie do pomyślenia. A jeśli to nie jest drobna sprawa? Odwrócił się i spojrzał na dyskietkę z raportem. Podjął decyzję. Raport mógł poczekać. Ta nowa sprawa była o wiele ciekawsza, niż sądził, cokolwiek to było. ROZDZIAŁ 13 Catherine - Czy pozwolisz, że się przysiądę? Spojrzał na nią z uśmiechem, jakby stworzył ją sam w swych marzeniach. To spojrzenie odebrało jej odwagę. Jego inten- sywność była niespodziewana, nienaturalna. A jednak uśmie- chał się. - Do mnie? Nagle poczuła się niepewnie. Przy jego stoliku stało tylko jedno krzesło. Kelnerzy przenieśli pozostałe do innych stoli- ków, by nikt nie mógł zakłócić mu spokoju. Dziewczyna poczuła, że się rumieni. Twarz płonęła jej ze wstydu. Spłoszona, unikała jego wzroku. - A więc? - powiedział, odsuwając się nieco. Jego palce spoczywały na klawiaturze podręcznego zestawu komputero- wego. Wydawał się nieosiągalny, a jednak uśmiechał się. - Ja... ja chciałam... - Próbowała spojrzeć mu w oczy, tajemnicze i głębokie. Przykuwały jej wzrok, niemal ją hip- notyzując. - ...przysiąść się do ciebie. - Nagle zaczęła się bać. Stała się czujna. - Gdzie się przysiąść? - Rozłożył ręce w geście bezrad- ności. Po chwili jednak uśmiechnął się szeroko i dodał łagod- niej: - W porządku. Przynieś krzesło. Przyniosła krzesło i usiadła naprzeciwko niego. - Nie tutaj. Bliżej. - Wskazał miejsce obok siebie. - Nie potrafię rozmawiać ponad stolikiem. Skinęła głową i przesunęła krzesło tam, gdzie wskazał. - Teraz lepiej. - Wciąż jej się przyglądał. Nie odrywał oczu od jej twarzy od chwili, gdy odezwała się do niego pierwszy raz. Ponownie przebiegł jej po plecach dreszcz strachu. Nigdy nie spotkała kogoś takiego... Pokręciła głową i znowu wzdrygnęła się, odczuwając dziwny lęk. Nigdy nie czuła się tak... bezradnie. - Co robisz? "Co robisz?", nie "Kim jesteś?", jak się spodziewała. Za- miast sztywnego wstępu do prezentacji zadał leniwe, bezpo- średnie pytanie, które przełamało lody pomiędzy nimi. Po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego. - Ja... maluję. Skinął głową i zacisnął wargi, po czym ujął jej dłonie i przyj- rzał się im z uwagą, obracając je w swoich rękach, tak stanowczych, pięknych i ciepłych. Palce dziewczyny były smu- klejsze i bledsze niż jego własne. - To dobre ręce - powiedział, ale nie puścił jej dłoni. - A teraz powiedz mi, o czym chciałaś ze mną porozmawiać? Może o rękach, może o milionie innych spraw, pomyślała. Ciepło jego silnych rąk falowało wokół jej własnych i spra- wiało, że nie mogła wydobyć głosu. Spojrzał na nią znowu, starając się wejrzeć w jej umykające oczy. - Co się stało, Catherine? Spojrzała na niego gwałtownie. Skąd znał jej imię? Przyglądał się jej uważnie. Nagle roześmiał się cicho. - Ledwo cię słyszę. Usiądź bliżej! Dochodzą tutaj różne głosy. - A ty słyszysz je wszystkie? Zapamiętujesz je? - Tak. Nie patrzył już na nią tak przenikliwie. Jego spojrzenie było mniej drapieżne. Jednak wciąż miała wrażenie, że pożera ją wzrokiem. Jego rozszerzone źrenice płonęły tak intensywnie, jakby znajdował się pod wpływem narkotyku. Ale już nie bała się tego wzroku, przed którym nie mogło się nic ukryć. Jeszcze przed chwilą czuła się osaczona i obrażona, zawstydzona jego nieugiętym spojrzeniem. Teraz jej obawa przed nim zniknęła, rozwiała się. Ciepło jego rąk... - Co malujesz? Przed chwilą wszystko wydawało się takie ważne, ale teraz... Pokręciła głową, nie patrząc na niego, choć była świadoma kształtu jego głowy, rysów twarzy, swobody jego pochylonego w krześle ciała. To było takie nieoczekiwane. Roześmiał się, i czysto szczerze, jakby cieszył się tą chwilą. Nie myślała nawet, że jest zdolny do takiego śmiechu. - Jesteś małą gadułą, prawda? Jesteś taka elokwent- na... - Podniósł głowę, podkreślając ostatnie słowo lekko przemądrzałym tonem, jakby chciał wywołać jej śmiech. Parsknęła, rozbawiona tą delikatną kpiną. - Na pewno miałaś jakiś powód, żeby do mnie podejść. A teraz siedzisz tak blisko, wspaniała, milcząca i... piękna. - Jego głos złagodniał. Oczy miał na wpół przymknięte, zapat- rzone w głąb siebie jak ciemne, pochłaniające swoją własną energię czarne słońca. Delikatnie objął palcami jej nadgarstki i odszukał puls. Był przyśpieszony. Spojrzała na niego zdziwiona. Potem opuściła wzrok, wy- czuwając otaczającą jego przegub bliznę. - Twoja ręka...! - wykrzyknęła. - Jest ręką - powiedział, podnosząc ją do jej oczu, by mogła się lepiej przyjrzeć. - Miałem wypadek, kiedy byłem dzieckiem. - Och... - Jej palce błądziły po zgrubieniu, które łączyło sztuczną rękę z ciałem. Poczuła dreszcz. To była piękna, silna ręka. Zamknęła ją w swojej dłoni, splotła palce z jego palcami i spojrzała na niego. - Czy mogę cię namalować? Jego oczy się rozszerzyły. Przyglądał się jej uważnie, stara- jąc się zrozumieć znaczenie jej słów. Potem uśmiechnął się do niej, a jego uśmiech był podobny do kwiatu, który rozwija się wolno w słońcu. - Tak - powiedział. - Chciałbym, żebyś mnie namalo- wała. * * * Nie był to najlepszy obraz, jaki namalowała. Jednak był niezły, a nawet świetnie skomponowany, a siedząca postać wyglądała jak żywa. Kiedy Catherine oderwała się od niego, powracając do rzeczywistości, zobaczyła, że Ben siedzi na brzegu jej łóżka i uśmiecha się. - Skończyłam. \ Spojrzał na nią z roztargnieniem. - Co skończyłaś? Roześmiała się. - Twój portret, Benie. Już go namalowałam. - Ach... - Wstał i przeciągnął się. Spojrzał znów na nią. - Szybko się uwinęłaś. - Niezupełnie. Pozowałeś prawie trzy godziny. - Trzy godziny? - Roześmiał się dziwnie. - Przepra- szam. Byłem sto mil stąd. - Mil? Uśmiechnął się. - To nic takiego. Po prostu archaizm, słowo, które wyszło już z obiegu... Odsunęła się, by mógł przyjrzeć się obrazowi, ciekawa, co o nim myśli. Przez chwilę patrzyła na obraz, próbując spojrzeć na portret oczyma Bena. A potem spojrzała na niego. Wydawał się zasępiony. - Co się stało? - zapytała, czując dławienie w gardle. Wyciągnął rękę, wskazując niejasno na obraz. - A gdzie w tym wszystkim ja jestem? Zaśmiała się krótko, niepewnie. - Co masz na myśli? - To... - Uniósł obraz razem z mechanicznymi sztaluga- mi i cisnął na ziemię. - To gówno, Catherine! Pozbawiony życia knot. Zastygła na moment, zbyt wstrząśnięta, by powiedzieć co- kolwiek. Nie mogła uwierzyć, że mógł tak postąpić, tak... ordynarnie. Patrzyła na niego, rozgniewana tym, co zrobił. Potem schyliła się i podniosła obraz. Płótno rozdarło się na blejtramie i nie nadawało się już do niczego. Przycisnęła je gwałtownie do siebie, głęboko zraniona postępkiem Bena. Nagle wy buchnęła gniewem. - Wynoś się! - wrzasnęła. - Wynoś się stąd w tej chwili! Odwrócił się, jak się zdawało nie poruszony jej wybuchem. Potem schylił się nad łóżkiem i wziął do ręki album, który położył tam wcześniej. Przyglądała mu się w milczeniu, cze- kając, aż wyjdzie, ale on tylko podał jej album. - Spójrz! - powiedział, patrząc jej spokojnie w oczy. - To jest to, o czym myślę. Tak właśnie powinnaś malować, zamiast produkować te knoty, które mylisz ze sztuką. Roześmiała się zdziwiona. On był niewiarygodny. - Ty bezczelny bękarcie! - Miała ochotę uderzyć go w twarz i zdzielić obrazem w ten jego zakuty łeb. Zadufany w sobie pyszałek! - Przejrzyj to! - powiedział nagle mocniejszym głosem, w którym zabrzmiał rozkazujący ton. Nagle jego głos dziwnie złagodniał. - Po prostu popatrz, to wszystko. A potem, jeśli nie zrozumiesz, o co mi chodziło, natychmiast odejdę. Myś- lałem, że jesteś inna niż reszta. Myślałem... Wzruszyła ramionami, po czym spojrzała znowu na album. Na czarnej okładce nie było winiety. Zawahała się, spojrzała gniewnie na Bena, doszukując się w jego zachowaniu jakiejś ukrytej zniewagi, ale wydawało się, że się uspokoił, więc rozczarowana spochmurniała i odłożyła obraz. - Dobrze! - powiedziała, biorąc od niego album. - Ależ masz tupet, ale odpłacę ci za wszystko! Nie powiedział nic. Przyglądał się jej wyczekująco. Jego ciemne oczy wydawały się chłonąć każdy atom jej ciała. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Usiadła na brzegu łóżka, kładąc album na kolanach. Popat- rzyła na Bena przez na wpół przymknięte powieki. - Co tutaj jest takiego? - Zobacz sama! Przez dłuższy czas milczała, siedząc z pochyloną głową i przesuwając palcami po kształtach i formach, które znaj- dowały się wewnątrz albumu. Nagle spojrzała na Bena sze- roko otwartymi oczyma. Wyparował z niej cały gniew. - Kto to namalował? Usiadł obok niej i wziął album do ręki. Wertował go, by odnaleźć reprodukcje obrazów, które chciał jej pokazać. - Ten tutaj wyszedł spod ręki Caravaggia. To jego Wie- czerza w Emaus, powstała ponad sześćset lat temu. A to obraz Vermeera, namalowany prawie sześćdziesiąt lat później, zaty- tułowany Pracownia artysty. Ten z kolei namalował Rem- brandt. Nazywa się Arystoteles kontemplujący popiersie Ho- mera i powstał dziesięć lat wcześniej. A tu widzisz Laokoona autorstwa El Greca... Położyła ręce na jego dłoniach, powstrzymując go od prze- rzucania stronic. - Ja... ja nigdy nie widziałam nic podobnego. One są... - Zadrżała, po czym spojrzała na niego, nagle przestraszona. - Dlaczego nie widziałam ich nigdy przedtem? Myślę, że są piękne. One są tak prawdziwe... - Umilkła, nagle zaniepo- kojona, uświadamiając sobie, co miał na myśli. Ona namalo- wała go w tradycyjny sposób, jedyny, jaki znała, ale on znał lepsze metody. - Co to znaczy? - zapytała, przesuwając palcami po bladych, wydłużonych kształtach. - Kim oni są? Roześmiał się cicho i pokręcił głową. - Ten człowiek leżący pośrodku to Laokoon. Był kap- łanem, ostrzegł Trojan, by nie pozwolili wejść drewnianemu koniowi przez bramę Troi. Potrząsnęła głową, nie rozumiejąc. - Gdzie była Troja? Co masz na myśli, mówiąc o drew- nianym koniu? Roześmiał się jeszcze raz, zdumiony jej szczerością. Nie- oczekiwanie wzruszyło go to. - To starożytna opowieść o wojnie, która toczyła się trzy tysiące lat temu pomiędzy dwoma narodowymi państwami. Wojna ta wybuchła z powodu kobiety. - Z powodu kobiety? - Tak... - Odwrócił oczy z nikłym uśmiechem na war- gach. - Jakie to dziwne. Wywołać wojnę z powodu kobiety? - Odwróciła głowę. - A to? Ben milczał przez chwilę, wpatrując się w obraz. Potem spojrzał na Catherine. - Jak ty to widzisz? Wzruszyła lekko ramionami. - Nie wiem. Ten obraz różni się wyraźnie od pozostałych. Wszystkie są ciemne, wyraziste a zarazem proste. Ale ten... w tych oczach jest taka pogoda, taka wiedza. - Tak... - Roześmiał się cicho, zdumiony jej słowami. - To piękne, prawda? Ten malarz nazywał się Modigliani i ma- lował trzysta lat później niż jego poprzednicy. Ten obraz nazywa się Ostatnia miłość. Ta dziewczyna była jego kochanką i nazywała się Jeanne Hebuterne. Kiedy umarł, wyskoczyła z okna na piątym piętrze. Catherine spojrzała ostro na niego, po czym popatrzyła znowu na obraz. - Biedna kobieta. Ja... -- Zawahała się. ¦- Ale dlaczego? Dlaczego nigdy nie słyszałam o żadnym z tych malarzy? Dla- czego nie uczą o nich w college'u? Odwzajemnił jej spojrzenie. - Gdyż nie istnieją, przynajmniej oficjalnie. - Co masz na myśli? Na chwilę zastygł nieruchomo. W końcu potrząsnął głową. - Nie, to niebezpieczne. Nie powinienem ci tego pokazy- wać, a nawet wspominać o tym... Zrobił ruch ręką, jakby chciał zamknąć album, gdy zoba- czyła jeszcze jeden niezwykły obraz przy samym końcu. - Co to jest? - zapytała. - Dlaczego nie widziałam tego przedtem? - To obraz Leonarda da Vinci. Nosi tytuł Madonna z Dzieciątkiem, świętą Anną i Janem Chrzcicielem i został namalowany dokładnie siedemset osiem lat temu. Catherine milczała, przyglądając się reprodukcji. Po chwili spojrzała znowu na niego, ale jej oczy były teraz pełne bólu i żądały wyjaśnienia. - Ale dlaczego, Benie? I co masz na myśli, mówiąc, że nie istnieją? Przecież te obrazy istniały. A ludzie, którzy je malo- wali, również istnieli, prawda? Czy to wszystko jest jakimś strasznym żartem? Pokręcił głową, nagle znużony. Czy on ponosi winę za to, że to wszystko zniknęło, że ukrywano przed nimi prawdę? Czy to była jego wina? Nie, a jednak czuł jej przygniatające brzemię, gdyż on wiedział, podczas gdy inni nie mieli o tym najmniejszego pojęcia. Ale czy to była naprawdę jego wina? Czy miało to coś wspólnego z tym, co czuł, odkąd przybył do Miasta? Czy nie wiązało się to z uczuciem, że w całym tym świecie tylko on jeden jest prawdziwy? Nie mógł znieść tego straszliwego uczucia dystansu wobec wszystkiego i wszys- tkich w Mieście, które sprawiało, że kiedy próbował dotknąć tej pozornej rzeczywistości, rozpływała się nagle, pozostawia- jąc go pośrodku pustki. Nagle zabrzmiało w jego głowie echo słów starego człowie- ka: "Duchy? Przecież tutaj nie ma nic oprócz duchów!" - i zadrżał. Czy czuł się tak dlatego, że pokazał jej te obrazy? Czy miało to związek z tym, co zrodziło się między nimi i upewniło go, że nie był jedyną żyjącą istotą, jedynym oddychającym stwo- rzeniem w tym ogromnym mirażu rzeczywistości, w tym do- mku z kart, który rozsypie się po przebudzeniu? Możliwe. Teraz uświadomił sobie, co zrobił. Powierzył jej swój sekret, mamiąc ją tymi obrazkami z innego świata. Więc co teraz będzie? Powinien się wycofać i powiedzieć jej, by zapomniała o wszystkim, co widziała. A może powinien za- prowadzić ją krok dalej? Spojrzał znowu na dziewczynę i wziął ją za rękę. Przez chwilę zastanawiał się, jak postąpić. Potem uśmiechnął się i ścisnął jej dłoń. - Czy kiedykolwiek czytałaś Wichrowe wzgórza! Zawahała się, po czym skinęła głową. - Dobrze. Zatem chcę, żebyś ponownie przeczytała tę książkę. Tym razem w oryginalnej wersji, tak jak to napisano trzysta sześćdziesiąt lat temu. - Ale to jest... - Roześmiała się i spuściła oczy, zanie- pokojona tym wszystkim. - Co robisz, Benie? Dlaczego pokazujesz mi te rzeczy? - Aby cię przebudzić. Chcę, żebyś zobaczyła wszystko tak, jak ja to widzę. - Nie patrzył na nią, ale na zniszczony obraz na sztalugach. - Wczoraj kogoś spotkałem. To był Lu Nan Jen, palacz zwłok. On również maluje. Nie tak jak ty. Ma jednak coś, czego nie masz ty, czego nie ma w sztuce Han... własną wizję. On potrafi przeniknąć aż do istoty rzeczy. Zrozumiał, co jest siłą napędową tego wszystkiego; jasno, wyraźnie, na swój użytek. Zrozumiał, że życie wyraża się również w tych aspektach rzeczywistości, które w naszym mniemaniu odzwierciedlają tylko nieubłaganą potęgę śmierci. Kiedy podeszłaś do mnie w Cafe Burgundy, zastanawiałem się nad wielkością jego dzieła, któremu poświęcił całe swoje życie, próbując namalować swoją niesamowitą wizję, swój dawny sen. Rozmyślałem, co też mogło ją w nim zbudzić. Co sprawiło, że rozkwitła w duszy człowieka obdarzonego talen- tem, który wiedział instynktownie, w jaki sposób ją przekazać. A potem zjawiłaś się ty, i pomyślałem... Przyglądała mu się teraz z bliska, z głową wysuniętą w przód, z rozchylonymi w oczekiwaniu ustami. - Co pomyślałeś? Spojrzał na nią. - Co robisz dzisiaj po południu? Była rozczarowana. - Nic. Dlaczego pytasz? - Czy nie wybrałabyś się gdzieś ze mną? Tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłaś... Zmrużyła oczy. - Gdzie? - Tam, gdzie nikt nigdy nie schodzi. Do Gliny. * * * Ben wynajął człowieka, który szedł teraz dziesięć kroków przed nimi, trzymając wysoko łukową lampę. W jej świetle ukazywały się fasady starych budynków z szarego kamienia; twarde, masywne kształty wyłaniające się na krótko z najgłęb- szego cienia. Ben niósł drugą, mniejszą lampę - lekką, z długim uchwy- tem. Dawała słabe światło, rzucając jedynie mały, perłowy krąg wokół idącej pary. Catherine ściskała mocno jego rękę, zafascynowana i prze- straszona. Nie wiedziała nic. Myślała, że to wszystko znisz- czono. Ale przecież przetrwało, opustoszałe, pozostawione w ciemności, odizolowane od dzikiej pustyni, która otaczała budowle ze wszystkich stron. W ciemności rozbrzmiewał głos Bena, który opowiadał jej historię tego miejsca. - W przeciwieństwie do wszystkich poprzednich architek- tów, ludzie projektujący Miasto Ziemia odcięli się zupełnie od tradycji. Postanowili zburzyć wszystko, co wiązało się z prze- szłością. Najwyższe gmachy zostały zrównane z ziemią, ale pozostałe budynki po prostu przebudowano, tak by nie służyły już przeszłości. - Spojrzał na Catherine. - To wszystko, co oglądamy teraz, nie stanowi nowej formy architektury, ale nową epokę geologiczną. Wraz z Miastem Ziemia weszliśmy w technozoik, erę technologiczną. Wszystko inne pozostawiliś- my za sobą, w Glinie. - Przerwał, wskazując na gmach zwieńczony kopułą, który ukazał się w blasku latarni prze- wodnika. - Czy zauważyłaś, że w Mieście nie ma kopuł, nawet w rezydencjach Pierwszego Poziomu? Oczywiście, znaj- dują się tam kopie architektury Han, choć nawet i te pałacyki \ są wzorowane na niezbyt odległej w czasie architekturze, nie starszej niż sprzed pięćdziesięciu lat. Nie pozostało jednak nic ze starej zachodniej architektury, którą wyrugowano zupełnie. Elegancję linii zastąpiły surowe kształty: sześcioboki, ośmio- boki, wtopione w krystaliczną strukturę, która sprawia, że Miasto wygląda tak, jak gdyby świat zastygł. - Jakie to jest piękne! - Catherine wskazała na obły dach kopuły. - Tak, prawda? Pokręciła głową, nie rozumiejąc. - Ale dlaczego? - Domyślam się, że nikt nie odważy się zbudować kopuły czy ozdobić swojego domu w obawie przed tym, że władze mogłyby zwrócić uwagę na jego osobę. Takie rzeczy wywołują w nas poczucie, że jesteśmy indywidualnościami, a oni bali się tego. Wzruszyła ramionami. - Nie rozumiem. Ben rozejrzał się wokół siebie. Krąg światła oświetlał tylko kopułę. Dalej znajdowały się wielkie, szare, kamienne budyn- ki, wtopione w pustkę. Jak gdyby nie istniało nic poza tym, co wyłaniało się w ostrym, białym świetle lampy. Ben uśmiechnął się w duchu, uświadamiając sobie, że to był klucz do tego, co sam robił. Narzędziem artysty było światło, które pozwalało wydobyć z ciemności wąski krąg pozornej rzeczywistości. Spojrzał na dziewczynę i odpowiedział jej: - Na krótko przed powstaniem Miasta Ziemia nastąpił wiek wielkiej, indywidualnej ekspresji, nie znanej dotąd w his- torii naszego gatunku. Architekci Miasta Ziemia, Tsao Ch'un, jego ministrowie i ich sługusi, uznali symptomy za przyczynę. Uważali ekscentryczność i ekstrawagancję, piękno i ekspresję za wirusy kultury i postanowili je wyplenić. Jednak zbyt wiele musieliby zniszczyć, by odnieść pełny sukces w tej walce. Zrozumieli, że łatwiej będzie zwalczyć pewne kierunki sztuki, niż wykorzenić samą sztukę. Spróbowali więc pogrzebać starą sztukę pod jej nowymi, pozbawionymi indywidualnej ekspresji formami. Miasto Ziemia miało być miejscem, gdzie nikt nie pragnąłby niczego. Gdzie wszystko, czego potrzebowała fizy- czna istota, mogło być dostarczone. To miała być Utopia - świat po drugiej stronie Rzeki Brzoskwiniowych Kwiatów. Dziewczyna patrzyła posępnie na Bena, nie rozumiejąc ani tego określenia, ani tego, co mówił. Wydawała się nieświado- ma tego, co próbował jej wyjaśnić. Ben wiódł ją wolno przez labirynt ulic. Podwójne światło niesionych lamp, jak słońce i księżyc, odbijało się w sklepieniu utrzymującym nad ich głowami Miasto. - Miasto stało się klatką ograniczającą życie ludzkie do spraw materialnych. Nie dostarczało w ogóle strawy ducho- wej, do której tęskniły wrażliwsze istoty. Jak gdyby zapom- niano, że istnieją uskrzydlone dusze, które pragną latać. Roześmiała się, zdziwiona jego słowami. To było oczywiste, że ptaki trzymano w klatkach. Któż słyszał kiedykolwiek, by jakiś ptak latał wolno? Mury zagrodziły im drogę. Szli teraz wąską, boczną aleją, przewodnik zaledwie kilka kroków przed nimi. Blask jego lampy wypełniał ciemność silnym białym światłem. Przez chwi- lę wydawało się im, że spacerują po Mieście. Dopóki nie spojrzysz. Dopóki nie przystaniesz i nie wsłu- chasz się w ciszę, uzmysławiając sobie, że otacza cię mrok... Ben rozglądał się w milczeniu. Po chwili spojrzał znowu na Catherine. - To miał być pejzaż pozbawiony wszelkich znaczeń. Pej- zaż bez odniesień. Przystanął, więc zatrzymała się również. Jednak teraz prag- nęła już tylko jednego - musiała wydostać się stąd pomimo dziwnego piękna tego miejsca. Nie czuła się tutaj swobodnie. Była przestraszona. Czuła się bezbronna. - Jesteśmy stworzeniami Ziemi, Catherine - powiedział. Wypatrywał czegoś w ciemności, za kręgiem lampy. - Stwo- rzenia Ziemi... a jednak... - zawahał się, jakby myśl o tym sprawiła mu ból - a jednak chcemy latać. Czy nie sądzisz, że to dziwne? Przyglądała się staremu ceglanemu murowi, geometrycz- nemu wzorowi cegieł. - Nie wiem - powiedziała. - Być może ludzkość pod- świadomie pragnęła stworzyć coś podobnego do Miasta. Moż- liwe, że to doskonały wyraz tego, co zawsze nosiliśmy w sobie. Spojrzał na nią przenikliwie, kręcąc przecząco głową. - Nie! To jest śmierć. Tym właśnie jest Miasto. Śmiercią! Poczuła, że wzdrygnął się z odrazy. Dopiero teraz zro- zumiała, dlaczego tak bardzo się izolował, dlaczego zawsze wydawał się tak wyobcowany. - Mówisz tak, jakbyś nie był z Miasta. Jak gdyby... - Nie wypowiedziała swojego pytania. Powie jej o tym sam, jeśli zechce. - Trzymamy się dawnych nazw - powiedział. - Ale one nic już nie znaczą. Są odcięte od korzeni, tak jak wielu spośród nas. - Jednak nie ty - zauważyła po chwili. Roześmiał się, ale nic nie odrzekł. Zirytowała ją ta tajemnicza strona jego osobowości. Wy- swobodziła dłoń z jego ręki i poszła sama. Podążył tuż za nią. Światło jego lampy rzucało słaby cień na pobocze. Była zła. Zraniło ją to, że był tak nieustępliwy wobec niej. Jak gdyby nic dla niego nie znaczyła. Zatrzymała się i odwróciła się do niego. Trzymał wysoko lampę, która oświetlała jego twarz, nada- jąc jej dziwny wygląd, gdyż tylko połowa jego oblicza wyła- niała się z ciemności. - Pójdziemy dalej? - zapytał. Nie mogła nic wyczytać z tej twarzy. Była surową maską cieni i światła. - Nienawidzę tego miejsca - odparła. Rozejrzał się wokół siebie. Światło lampy kołysało się nad nimi, rzucając blask na okna budynków po drugiej stronie ulicy. Martwe, czarne, szklane oczy, w których nie odbijało się nic. Dotknęła jego ramienia. - Wracajmy, Benie! Proszę! Uśmiechnął się gorzko i skinął głową. Zatem wrócą znowu do Oksfordu. Zresztą ta nazwa również nic dla niej nie zna- czyła. Jednak tutaj gdzie przebywali przez ostatnie dwie go- dziny, było zupełnie inaczej niż w nierzeczywistości, którą zbudowano nad Gliną. Mimo panującej ciemności było to miejsce prawdziwe. * * * Widziała siebie we śnie, spacerującą obok niego, widziała lampę, którą niósł ponad głową, ciemną starożytną metropolię otaczającą ich ze wszystkich stron i zagubioną w mroku, wysoko ponad nimi, konstrukcję Miasto. Znowu ujrzała labirynt. Zobaczyła jego ciemne i tajemnicze rzeki, Izys i Cherwell, płynące cicho jak krew w żyłach Ziemi. W tym niezwykłym śnie stała z Benem na starym kamiennym moście, trzymając go za rękę. A kiedy podniósł lampę, woda, woda tak czarna niczym atrament, rozbłysnęła jak czerwone wino. Obudziła się rozpalona i włączyła lampkę na nocnym sto- liku. Była czwarta nad ranem. Usiadła na łóżku, rozcierając zdrętwiałe dłonie, przyglądając się im ze zdumieniem i ulgą. Były tak rzeczywiste. A przecież przed chwilą widziała, jak ciemne wino przepływa pod łukiem mostu, czuła, jak pulsują ich ciała, zatopione w sobie... To było tak rzeczywiste, że przebudzenie wydawało się krokiem w dół, we wszechogarniający mrok wokół nich. Sie- działa, drżąc nie tyle z zimna, co z nadrealistycznego poczucia swojego drugiego ja, które objawiło się w postaci ze snu, spacerującej w ciemności, nie rozumiejącej nic z tego, co ich otaczało. Zamknęła oczy, by powrócić do snu, ale obraz rozpłynął się już i zniknął na zawsze. Wstała z łóżka i podeszła do płócien. Usiadła na taborecie przed sztalugami. Siedzenie ziębiło jej gołe pośladki. Splotła bose palce stóp na okrągłej barierce i wyprężyła swe smukłe ciało jak kot. Jej piękne, płomiennorude włosy opadały wach- larzem na plecy. Przez połyskujące, puszyste pukle prześwi- tywała piękna jak kość słoniowa skóra. Wpatrywała się uważnie w obraz. Był ciemny, stonowany. Dominowały w nim czerwienie i zielenie, silnie skontrastowa- ne, obramowane czernią, która zdawała się krwawić z brzegów malowidła. Twarde, kanciaste kształty. Farbę kładła grubo, płótno było pofałdowane jak pejzaż. Z obrazu spoglądała jego twarz. Plamki czerwieni i zieleni jak odpryski szkła kształ- towały jego ciało. Zieleń oczu była tak intensywna, że wyda- wała się jarzyć i spychać wszystko w ciemność. Namalowała go siedzącego na krześle, nieco pochylonego w przód. Ramio- na miał napięte, jak gdyby właśnie zamierzał się podnieść. Jego długie palce splatały się prawie miłośnie na kolanach. W obrazie uwidaczniała się jakaś nieuchwytna cecha kom- \ pozycji, której nie przypisałby jej żaden z jej przyjaciół. Do- minowała u niej teraz podskórna łagodność, dzięki której zmniejszyła się przewaga kanciastych i ciemnych form. Obraz żył. Uśmiechnęła się z dumy, że prześcignęła samą siebie. To był prawdziwy przełom. Nowy kierunek w malars- twie. Dotychczas naśladowała obowiązujący kanon, uważając mimikrę za własną sztukę. Teraz poszła nową drogą, zupełnie odmienną od wszystkiego, co robiła przedtem. Wyzwoliła na obrazie nie tylko energię form, ale potrafiła nadać kompozycji niezwykłą aurę. Światło w ciemności. Za ostrą, jakby wyrzeźbioną linią kształtów kryła się wysub- limowana struktura światłocieni, która nadawała jego twarzy łagodność. W miarę jak się przyglądała, jego oczy stawały się mniej przeszywające, łagodniały. Wyciągnęła rękę, by dotknąć powierzchni obrazu. Przesu- wała palcami wzdłuż linii bieli aż do miejsca, gdzie postać Bena ginęła w ciemności. Na pierwszy rzut oka tło wydawało się prawie ciemne, ale w strukturze można było dostrzec subtelne wariacje szarości i czerni. Budynki, dziwne formy architektoniczne. Upiorne obrazy, które uważała za rzeczywiste. Wszystkie stłoczone ciasno - uwięzione pod cieńszą linią bieli. Jak blizna na ciemnym, rozdartym płótnie. Pokręciła głową, zezując na postać na obrazie - sztywny, niemal pozbawiony życia kształt siedzący na krześle. A jednak emanowała z niej niezwykła, prawie przerażająca witalność. W każdym szczególe wyrażała się dwoistość jego charakteru, której nie uświadamiała sobie, dopóki nie zwrócił jej na to uwagi. Rozluźniła się, zadowolona z obrazu, i wyprostowała się, opuszczając ręce na kolana. Potem wyprężyła się, wymachując rękami w górę i w dół. Jej piersi unosiły się przy każdym ruchu. Opuściła ramiona i roześmiała się. Czuła się wspaniale. Pochyliła się i wyłączyła program graficzny pod dolną ramą obrazu. Musnęła palcem klawiaturę co sprawiło, że postać zaczęła się obracać. Gdy ukazało się lewe ramię i twarz z profilu, wcisnęła klawisz stopu i usiadła. Wpatrzyła się w portret Bena. Był przystojny, a nawet piękny. Udało się jej przekazać to, czego z początku w nim nie dostrzegała - dzikość, przenikliwość spojrzenia. Przesunęła centrum obrazu, przybliżając nadgars- tek i uwypuklając muskuł. Przyglądała się szczegółom, spraw- dzając strukturę kopiowania optycznego, czuwając nad tym, by automat ekstrapolował dokładnie jej intencje. Zanim przy- stąpiła do pracy, długo wpatrywała się w obraz. W końcu położyła paletę na kolanach i pracując na kopii optycznej za pomocą lasera, dobrała odcienie. Ponownie przesunęła cent- rum, przez cały czas patrząc na obraz. Zmarszczyła czoło, przygarbiona, zgięta nad obrazem. Jej ręce kształtowały plas- tyczną powierzchnię, by nadać jej głębię. Kiedy skończyła, dochodziła już prawie ósma i pomiędzy listewkami żaluzji ukazało się sztuczne światło świtu. Jednak pracowała dalej, pomimo potwornego zmęczenia. Miała ochotę go zobaczyć. Jej ubranie leżało na krześle obok łóżka. Włożyła je i pode- szła do zestawu komunikacyjnego. Wcisnęła kod z pamięci. Po chwili na płaskim ekranie ukazała się jego twarz. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Muszę się z tobą zobaczyć. W odpowiedzi uśmiechnął się łagodnie. - Zatem zaraz będę. Ekran pociemniał. Siedziała zamyślona. Po chwili odwróciła się i pochyliła nad łóżkiem, podnosząc książkę, którą upuściła kilka godzin temu. Przez moment wpatrywała się w okładkę jak zaczarowana. Nagle otworzyła ją na chybił trafił i zaczęła czytać. Zadrżała. Tak jak mówił Ben, trudno było porównać tę przedziwną i piękną książkę z tamtą wersją, którą znała. Była niestosowna, a jednak piękna, niezaprzeczalnie piękna. Powieść, którą pamiętała, opowiadała nudnawą, umoral- niającą historię chłopca z Gliny, adoptowanego przez rodzinę z Pierwszego Poziomu, który odpłacił nikczemnością za ich zaufanie, próbując zdeprawować ich uczciwą córkę. W tamtej wersji uczucia synowskie zatriumfowały nad namiętnością. Ale tutaj... Pokręciła głową i odłożyła książkę. Mimo wszystkich eks- cesów, ta historia, z którą zapoznała się dzisiaj, była o wiele prawdziwsza niż tamta opowieść. Ale co to miało znaczyć? Co to wszystko znaczyło? Obrazy, dziwne budynki pod Mias- tem, a teraz ta dziwna opowieść o dzikich wrzosowiskach \ i nieokiełznanych namiętnościach. Na co to wszystko się skła- dało? Gdzie Ben wyszperał te wszystkie starocie? I dlaczego nie słyszała o nich nigdy wcześniej? Dlaczego? Usiadła. Po plecach przebiegł jej lekki dreszcz. To było tak niezwykłe. Istniały rzeczy, które zarazem nie istniały. Rzeczy, o których, jeśli Ben nie kłamał, było niebezpiecznie nawet wiedzieć. Dlaczego coś takiego istnieje i co to oznacza? Przymknęła oczy, by uspokoić wewnętrzne głosy. Nagle podniosła się na łokciach. Ben zaraz przyjdzie. Od razu wyruszył w drogę. "Zatem zaraz będę!" - Usłyszała znowu jego głos. Zoba- czyła go wyraźnie pod powiekami. Uśmiechnęła się, otwierając znowu oczy. Jeszcze nawet jej nie pocałował. Ale czy tak musi być? Dlaczego nie miałaby go sama ośmielić? Wstała i rozejrzała się wokół siebie. Roześmiała się, czując dreszcz. Jeszcze nawet jej nie pocałował. Ale może zrobi to tym razem. Może... * * ¦ Ben stał w progu. Był rozluźniony, jedną rękę opierał o rozsuwane drzwi, a drugą przygładzał włosy. - Naprawdę... - rzekł. - Wolałbym zaprosić cię na śniadanie. Wydawał się odprężony, dziwnie zadowolony - ale z siebie, nie z jej obecności. Ledwie na nią spojrzał. Poczuła się porzucona, zbyteczna, jakby była niczym. - Mogłabym ci coś ugotować... Znowu pokręcił głową, stanowczo, jakby odsuwał ją na bok. Poczuła ucisk w żołądku i odwróciła się od niego, ale zauważyła, jak jego spojrzenie przesunęło się obojętnie po pokoju, nie zatrzymując się na niczym, jak gdyby nie widział niczego. Odwróciła się i zobaczyła, że patrzy na zakryty obraz. Ale w jego oczach nie było ciekawości. Pierwszy raz wydawał się jej tak oderwany od świata. Nigdy dotąd nie widziała, aby był tak ożywiony, a zarazem zamknięty w sobie. Przyjrzała mu się nieco dłużej, po czym wzruszyła ramio- nami i wzięła do ręki torebkę. - W porządku, jestem gotowa. Znaleźli spokojny zakątek w głębi Zieleni w ogródku Cafe Burgundy. Z początku jadł w milczeniu. Od innych stolików odgradzała ich zasłona, dając złudzenie prywatności. Mimo to dochodziły tu głosy bywalców kawiarni. Głosy tych, którzy wyspali się i rześcy witali nowy dzień filiżanką kawy. Irytowały ją równie mocno, jak jego milczenie. Jeszcze bardziej była rozdrażniona jego zachowaniem - obojętnością i lekceważe- niem. Patrzyła przez stół na jego ręce, podziwiając, jak swobodnie opiera je na brzegu pustej miseczki. Zobaczyła ich zniekształ- cone twarze odbijające się w wyszlifowanym podwójnym lodzie. Zastanawiała się, dlaczego Ben jest tak pochłonięty sobą, tak odizolowany od świata. Zdawało się jej, że łatwiej byłoby wyciągnąć ręce ku czarce i pochwycić jego widmowe ręce odbijające się w przezroczystym lodzie, niż dotknąć jego ciepłych, prawdziwych dłoni. Poczuła dziwny ucisk w skro- niach, jakby para niewidzialnych rąk ścisnęła jej głowę, powstrzymując ją od tego, by spojrzeć mu w oczy. Jednak nie było to nic realnego, zaledwie fantom, który stworzyła jej wyobraźnia. Spojrzała na swój nie tknięty posiłek. Nie powiedziała nic 0 swym nowym obrazie ani o tym, dlaczego go wezwała o świ- cie. Nie powiedziała nic o tym wszystkim, co czuła, patrząc na to gwałtowne wyobrażenie jego twarzy, które stworzyła. Zmusił ją swoim zachowaniem, by zamknęła się w sobie. Przeciął wszystkie więzi, które ich łączyły. Marzyła o tym, by mieć dość siły, aby wstać i zostawić go tam, siedzącego przed pustą miseczką. Była tak napięta, że stało się to nie do zniesienia. A potem on odezwał się wreszcie, biorąc jej dłonie w swoje ręce, a ich dobroczynne ciepło spłoszyło fantomy 1 przepędziło gorycz, którą odczuwała z powodu jego wynio- słości. - Czy kiedykolwiek próbowałaś prawdziwego jedzenia, Catherine? Spojrzała na niego zdumiona. - Co masz na myśli, mówiąc o prawdziwym jedzeniu? Roześmiał się, wskazując na jej pełną miseczkę. - Wiesz, nigdy nie widziałem, żebyś jadła. Nawet jednego kąseczka. - Trzymał jej ręce stanowczo, ale niezbyt mocno. \ W jego oczach rozbłysnęły figlarne ogniki. Nigdy dotąd tak się nie zachowywał wobec niej. - Jem - powiedziała, wywołując tym prostym oświad- czeniem jego śmiech. - Ale ciągle cię nie rozumiem. - Zatem odpowiedź brzmi: "nie" - rzekł. Pokręciła głową, rozgniewana znowu, choć w inny sposób. Dokuczał jej. Był przykry. Spuściła wzrok. - To dziwne, co staje się ważne. Bez żadnego szczególnego powodu. Stajemy się niewolnikami rzeczy. Nie potrafimy się od nich uwolnić. - Podniósł na nią oczy. Stracił zupełnie dobry humor. - I to jest twoją obsesją, prawda? Jedzenie? - Zrozumiała od razu, że jej żart chybił celu. Trafiła kulą w płot. Zro- zumiała, że go zraniła. Możliwe, że to była jego obsesja, a przed obsesją nie broni człowieka nawet humor. Więc taki jesteś naprawdę? Przez jakiś czas nie mówił nic. Patrzyła, jak płoną mu oczy. Jak zielone wzburzone morze. Nagle spojrzał znowu na nią i powiedział: - Chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać. * * * Mieszkanie Bena znajdowało się w północnej części Kanto- nu Oksfordzkiego, na samych obrzeżach modnego studenckie- go dystryktu. Catherine rozglądała się po głównym pokoju. - Nigdy nie wyobrażałam sobie... - powiedziała cicho do siebie, gdy zobaczyła, że Ben stoi w drzwiach, trzymając w obu rękach kieliszki napełnione winem. - Jesteś uprzywilejowana - oznajmił, podając jej kieli- szek. - Zwykle nie wpuszczam tu nikogo. Poczuła się zarówno zadowolona, jak i dotknięta jego uwagą. Pokój był długi i obszerny, skromnie umeblowany. Pośrod- ku, na pokrytej pluszowym dywanem podłodze stała niska sofa, a obok niej mały stolik do kawy. Inaczej niż w miesz- kaniach jej przyjaciół, na ścianach nie wisiały żadne obrazy, nie było żadnych drobiazgów czy małych rzeźb na blacie stołu. Było tu schludnie i prawie pusto. Była rozczarowana. Oczekiwała czegoś więcej - podob- nego wystroju, jaki miało mieszkanie Siergieja. Ben przyglądał się jej. Spojrzała mu w oczy i zobaczyła, że uśmiecha się, jakby czytał w jej myślach. - Tutaj jest zbyt pusto, prawda? Ten pokój wygląda jak dekoracja z jakiegoś okropnego, pozbawionego smaku dra- matu? Roześmiała się zakłopotana. - Och, nie martw się. To jest... - machnął ręką, zatacza- jąc przesadny krąg - pewnego rodzaju maska. Powierzchnia. Na wypadek, gdybym musiał kogoś zaprosić. Wypiła łyk wina, przyglądając mu się twardo, próbując zrozumieć znaczenie tego, co powiedział przed chwilą. - Więc? - odezwała się. - Co zamierzasz mi pokazać? Kieliszkiem, który trzymał w ręku, wskazał w głąb pokoju, na zabezpieczone zamkiem szyfrowym drzwi. - Zaraz wyjawię ci tajemnicę - powiedział. - Chodź. Poszła za nim, zdziwiona, dlaczego bawi się z nią w tę grę. Przecież na ogół był szczery, bezpośredni. Po co te wszystkie sztuczki i wybiegi? Co takiego ukrywał? Czego się bał? Wystukał palcami szyfr i po chwili rozbłysnęło światełko. Ben nacisnął prawym kciukiem przycisk we wgłębieniu i drzwi rozsunęły się z sykiem, odsłaniając drugi pokój, równie ob- szerny jak ten, w którym stali. Weszła tam, uderzona kontrastem. Mimo swoich ogromnych rozmiarów, pokój był niezmiernie zatłoczony. Ściany były ledwie widoczne zza regałów. Pomię- dzy nimi wisiały reprodukcje i obrazy. W głębi pokoju, przy samej ścianie, stało małe, nie zasłane łóżko. Obok stołu i łóżka leżały stosy książek - nie taśm z książkami, ale prawdziwych książek, takich jak ta, którą jej podarował. Rozchyliła usta ze zdumienia i zachwytu. Ale naprawdę przyciągnęła jej uwagę dziwna aparatura stojąca pośrodku pokoju. Podeszła do urządzenia. - Czy to jest właśnie to, co robisz? - zapytała, wyczuwa- jąc, że delikatne ramiona maszynerii drżą pod jej dotknięciem. Rusztowanie armatury oplatały delikatne zwoje przewo- dów, które otaczały kołyskę. Wewnątrz leżała kukła wielkości człowieka, o ludzkich kształtach, ale z twarzą bez rysów, z gładkimi, pozbawionymi linii papilarnych rękoma. Twór wyglądał jak maszyna, jednak gdy dotknęła go, zadrżał jak żywa istota. Jego biała, prawie przejrzysta powłoka odbijała padające z sufitu światło, rozbłyskując i migocząc. Ta istota była piękna. Sama w sobie stanowiła dzieło sztuki. - Czy to potrafi coś zrobić? - Samo nie, ale współdziała ze mną. Spojrzała na niego, potem znowu na machinę, przypomi- nając sobie, co powiedział Siergiej, który nazwał go nauko- wcem, konstruktorem. Ale jak to wszystko miało się do tego, co on wiedział o sztuce? Skąd się wzięła ta jego głęboka intuicyjna wiedza? Spochmurniała, próbując to wszystko zro- zumieć i złożyć w całość. Spojrzała na podstawę aparatury, na grube taśmy oplecione wokół szpul, jakby miała przed sobą jakiś prymitywny relikt z technologicznej przeszłości. Nigdy nie widziała czegoś podobnego. Obeszła maszynerię, daremnie próbując zrozumieć jej dzia- łanie. - Co to jest? - zapytała w końcu, spoglądając na niego. Stał z drugiej strony maszyny, patrząc na nią poprzez delikatny szkielet urządzenia i przepiękną sieć zwojów. - To właśnie chciałem ci pokazać. Uśmiechnął się, ale pod tym uśmiechem mogła wyczuć jego napięcie. Z jakiegoś powodu dla niego to było ważne. - Czy zaufasz mi, Catherine? Czy zrobisz coś dla mnie? Spojrzała na niego, próbując przejrzeć jego intencje, ale to było niemożliwe. On nie był podobny do innych ludzi. Trudno było orzec, czego chciał i dlaczego. Przez chwilę wahała się, lecz skinęła głową, dostrzegając, z jakim napięciem czekał na jej odpowiedź, jakby obawiał się, że odmówi. Podniecenie, jakie rozbłysło wcześniej w jego oczach, po- wróciło znowu, ale tym razem udzieliło się Catherine, jakby rzucił na nią urok. - To jest cudowne. Najlepsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Poczekaj chwilę, a sama zobaczysz, jakie to cudowne, jakie prawdziwe. W jego głosie zabrzmiała dziwna, prawie dziecięca nuta - niewinność - która wstrząsnęła nią. Był tak szczery, kiedy to mówił. Tak całkowicie bezbronny. Patrzyła na niego inaczej niż dotychczas, odkrywając siły tkwiące w jego naturze, któ- rych istnienia nawet nie podejrzewała. Dziwne. To sprawiło, że chciała przyciągnąć go do piersi, jak matka przytula swoje dziecko. A zarazem w tym samym momencie pożądała go z taką siłą, że aż zadrżała, lękając się samej siebie. * * * Ben stał u szczytu rusztowania, spoglądając z góry na Catherine. Dziewczyna leżała na wznak w kołysce, naga, z zamkniętymi oczami, poruszając lekko powiekami. Jej piersi unosiły się i opadały równomiernie, jak gdyby spała. Piękne, ognistoczerwone pukle układały się wokół jej policzków i szyi. Jej nagie ciało podtrzymywały strzemiona, ale szyja była unieruchomiona w sztywnej obręczy, otoczonej czułymi włók- nami z lodu. Wyglądało to tak, jak gdyby jej głowa znaj- dowała się w klatce z odprysków rozbitego szkła. Delikatna sieć przewodów rozwijała się jak wachlarz z wąskiej taśmy przyklejonej u podstawy jej czaszki i biegła wzdłuż ciała dziewczyny. W regularnych odstępach rozmieszczone były małe przekaźniki sensomotoryczne, przyklejone do jej skóry kawałkami plastra. W sieci znajdowało się w sumie osiem- dziesiąt jeden przekaźników, więcej niż połowa z nich była rozmieszczona bezpośrednio na czaszce Catherine. Twór leżał na łóżku, nieruchomy. Ben spojrzał na znajomy kształt i uśmiechnął się. Był już prawie czas. Popatrzył na tablicę kontrolną. Z lewej strony monitora znajdowało się osiem małych ekranów - na każdym widniał zarys czaszki. W tej chwili rozbłyskiwały sekwencją podstawowych danych. Pod obudową kołyski powoli na dużych szpulach przewijała się taśma. To było standardowe urządzenie, oryginalna pai pi, ale Ben przyłączył do niego nowy element, który działał w wyjątkowy sposób - i teraz wprawił go w takie pod- niecenie. Skontrolował migoczące obrazy, przewijającą się taś- mę, po czym spojrzał na dziewczynę. Dostrzegł lekkie drżenie ciała, szczątkowe trzepotanie mię- śni w miejscu, gdzie przekaźniki były połączone z zakoń- czeniami nerwów przekazujących bodźce do mózgu. Tygodnie takiego upiornego drżenia ciała mogły uszkodzić system ner- wowy, niekiedy nieodwracalnie. Nałogowcy spędzali niegdyś całe miesiące w swych "muszlach". \ Na każdym z ośmiu ekranów pojawił się znacznik położe- nia. Piętnaście sekund na odcinek. Ciemne, fiołkoworóżowe wskaźniki doszły do szczytowego punktu na sześciu ekranach. Gdy kompozycja skończyła się, opadły całkowicie. Przez chwi- lę nie wskazywały nic. Potem rozpoczął się nowy odcinek. Nagle znaczniki pojawiły się na wszystkich ekranach. Zgodnie z tym, co wskazywały, Catherine przebudziła się, otwarła szeroko oczy, usiadła i rozejrzała się wokół siebie. Jednak dziewczyna w kołysce spała, miała zamknięte oczy. Jej piersi unosiły się i opadały równomiernie. Lekkie drżenie jej człon- ków zanikło. Była teraz spokojna, pogrążona we śnie. Sekundy mijały powoli. Wskaźnik w górze prawego ekranu opadł, kiedy odcinek zakończył się, a wraz z nim końcowe odliczanie. Ben uśmiechnął się, patrząc jak Catherine otwiera oczy, potrząsa głową i próbuje podnieść ręce. Przeszkodziły jej w tym przymocowane do jej czoła przewody. Spojrzała wokół zmieszana, nie wiedząc przez krótką chwilę, co zrobić. Potem zobaczyła go i rozluźniła się. - Jak się czujesz? - zapytał. Popatrzyła na niego pytająco. Jej zielone oczy miały ten sam odcień jak jego własne. Leżąc w "muszli" wyglądała naprawdę pięknie. Dziwne, że dotąd tego nie zauważył, że widział, jak jest piękna, a jednak nie zwrócił na to uwagi. - Nie rozumiem... - zaczęła. - Przebudziłam się i sie- działeś obok mnie w Cafe Burgundy. Wypiłam zbyt dużo i zasnęłam. Ja... miałam sen. Rozmawialiśmy... na temat kolorów... a potem odwróciłam się i spojrzałam na pagodę. Ty powiedziałeś coś o uciekającym ptaku i... tak, tam, w głębi Zieleni latały ptaki. Uciekły ze swych klatek. Potem jeden z nich pofrunął w moim kierunku. Jego skrzydła muskały mnie po twarzy, mimo że kręciłam głową, by uniknąć ich uderzeń. Śmiałeś się, a ja się odwróciłam i zobaczyłam, że trzymasz ptaka w dłoniach. Wyciągnęłam ręce i... - Prze- rwała i zmarszczyła brwi. Zdawała się patrzeć w głąb siebie. Próbowała sobie uzmysłowić, co się zdarzyło. - I? Spojrzała prosto na niego. - A potem przebudziłam się znowu. Byłam tutaj. - Chciała pokręcić głową i ze zdumieniem odkryła, że jest unieruchomiona. Wpatrzyła się ze zdumieniem w zwoje prze- wodów, które oplatały jej szyję, jak gdyby powinny się roz- puścić. Nagle spojrzała na niego. - Nie powinnam być tutaj, prawda? Chodzi mi o to, że się obudziłam... Więc to... - Na jej twarzy uwidoczniło się zmieszanie. Zniżyła głos niemal do szeptu: - To musi być taśma! Uśmiechnął się. - Dobrze - powiedział łagodnie. - To właśnie chciałem usłyszeć. Zaczął odczepiać przekaźniki szybko, metodycznie, pew- nymi ruchami rąk. Jak chirurg. - Nie nadążam za twoim rozumowaniem, Benie. Co z tego było rzeczywistością? Mam na myśli to, że teraz jestem w pra- wdziwym świecie, prawda, ale ta chwila w Cafe... Spojrzał jej z bliska w oczy. - To była taśma, moja własna taśma. Pracowałem nad nią przez ostatnie cztery miesiące. Roześmiała się, wciąż nie rozumiejąc. - Czy chcesz mi wmówić, że to twoja taśma? Odpiął pasy i uwolnił jej szyję. - Właśnie to powiedziałem. - Zaczął masować mięśnie jej szyi, wiedząc z doświadczenia, jak będzie się czuła, dopóki napięcie nie minie. - To moje dzieło, cała ta scena w Cafe. Spojrzała na niego, odwracając głowę, by zobaczyć go wyraźnie. Zmarszczyła nos. - Nie mogłeś zrobić tej taśmy. Nikt nie robi takich taśm. Przynajmniej nie takich, jak ta. I nie sam. Najpierw pokazałeś mi coś, co przypominało komiks... To była pai pi, prawda? Słyszałam o nich. Nad jedną taką taśmą pracowało tuzin ludzi, czasami setki. - Jest tak, jak ci powiedziałem. Przesuwał się za nią, rozluźniając wiązania i obniżając powoli kołyskę, w której leżała. Potem wspiął się na rusz- towanie, by odczepić od jej ciała przewody i przekaźniki sensomotoryczne. Masował delikatnie jej skórę, by pobudzić krążenie. Robił to wszystko skrupulatnie, jakby w zwolnionym tempie. - Nie lubię pracować w zespołach - powiedział, nie patrząc na nią. Kucając, zdjął bliźniacze przekaźniki z jej \ sutek, delikatnie pocierając je opuszkami palców. Nabrzmiały, pobudzone jego dotykiem, ale pracował dalej, uwalniając jej ciało ze strzemion, które podtrzymywały ją w kołysce "mu- szli". - Kilka lat temu postawiłem sobie problem. Słyszałem o pai pi i ograniczeniach tej formy, ale uświadomiłem sobie, że "muszle" powinny wyglądać właśnie tak. Nikt sobie nawet nie wyobrażał, jak daleko sięgają ich możliwości. - Wciąż nie nadążam za twoimi myślami, Benie. Nie mogę się połapać w tym, co mówisz. Podniosła się na łokciach i wpatrzyła się w niego. Jego ręce spoczywały spokojnie na jej gorących udach - obojętnie, jak się jej wydawało. Wciąż była zmieszana. To było tak rzeczy- wiste. Obudziła się, a potem obudziła się znowu, to wszystko. A teraz Ben schyla się nad nią, dotyka jej ud i mówi te wszystkie nonsensy o tym, co - jak wszyscy wiedzą - sta- nowiło ślepy zaułek technologiczny. Pokręciła gową. Jego oczy skupiły się na niej, nagle świadome. - O co chodzi? - Wciąż cię nie rozumiem, Benie. To było prawdziwe. Ja wiem, że tak było. Naprawdę ptak wyleciał na mnie prosto z Zieleni. Czułam prawdziwy zapach kawy i papierosów, i ten lekki powiew, który czuje się zawsze w Cafe Burgundy. Wiesz, gdy powietrze cyrkuluje w tunelach, tam i z powrotem. I wszy- stko inne również było prawdziwe. - Przymknęła oczy, wspo- minając. - Słaby gwar rozmów. Szczęk talerzy i brzęk kielisz- ków, syreny fabryczne pod kominem. To stałe drżenie, które wyczuwa się wszędzie. - Otworzyła oczy i spojrzała na niego prosząco. - To było rzeczywiste, Benie. Powiedz mi, co to było! Pokręcił głową. - Nie. To wszystko było na taśmie. Każdy najmniejszy szczegół. " - Nie. - Potrząsała gwałtownie głową. - Chodzi o to, że widziałam cię tam. Siedziałeś naprzeciwko mnie. To na pewno byłeś ty. Ja wiem, że tak było. Powiedziałeś... - Wy- prężyła się, przypominając sobie, jak skinął do niej. - Po- wiedziałeś, że nie powinnam się ich bać. Powiedziałeś, że one mają instynkt latania. - Powiedziałem coś takiego, to prawda. Ale nie do ciebie. I nie w Cafe Burgundy. Usiadła, wspierając się na jego ramionach, czując gładką strukturę materiału. Potem przysunęła się, by dotknąć jego twarzy, szorstkości jego policzków, gdyż jeszcze nie ogolił się dzisiaj. Roześmiał się łagodnie. - Nie potrafisz powiedzieć, co jest realne, prawda? Czy to, czy też tamto? A jednak jesteś tutaj ze mną, Catherine! Właśnie tu, a ja jestem teraz z tobą. Przyglądała mu się uważnie. Nagle oderwała spojrzenie, przestraszona i zmieszana. - To przedtem - powiedział. - To wszystko, co widzia- łaś przedtem, było fikcją, moją własną fikcją. To nigdy nie zdarzyło się naprawdę. Ja to zrobiłem! - Wyciągnął rękę i dotknął jej podbródka. Drugą przyciągnął ją do siebie, aż spojrzała znowu na niego. - Ale to... to jest rzeczywiste. To, co dzieje się w tej chwili. - Przybliżył twarz do jej twarzy, musnął wargami jej usta. Oczy jej zogromniały. Wreszcie zrozumiała. - Wobec tego... - Jednak czuła się tak, jakby próbowała coś pochwycić, a to znikało przed jej oczami. Blask zgasł na jej twarzy. Spuściła oczy i potrząsnęła głową. Ben wyprostował się i wyszedł z klatki rusztowania. Pod- niósł z łóżka swoje niebieskie jedwabne pau i podał jej. - Proszę, włóż to! Wzięła szatę, wpatrując się w nią niepewnie, jakby zabrakło jej wiary, czy istnieje naprawdę, jakby w każdej chwili miała obudzić się znowu i odkryć, że to był sen. Przyglądał się jej przez chwilę. Jego oczy szukały jej oczu. Potem odwrócił się. - Włóż to, Catherine! Włóż to, a ja zaparzę kawę! * * ¦ Leżała na łóżku owinięta w jego niebieskie pau, opierając się plecami na poduszkach i popijając małymi łyczkami kawę. Ben przemierzał wielkimi krokami pokój, przystając od czasu do czasu, by spojrzeć na nią. Potem ruszał dalej, ges- tykulując przesadnie, gdy mówił. Wydawał się naładowany energią. Jego potężna atletyczna sylwetka balansowała pomię- dzy naturalnym wdziękiem i nienaturalną czujnością. Wy- glądał jak jakaś dziwna, wspaniała, inteligentna bestia. Gdy \ mówił, rozbłyskiwały mu oczy, a ręce obracały się w powiet- rzu, jakby nadawały mu nowe kształty. Obserwowała go zahipnotyzowana. Przedtem miała tylko niejasne pojęcie, kim był, ale teraz już wiedziała to na pewno. Gdy nabrała pewności, odkryła, że niepokoi go ogrom jego osiągnięć. To wszystko było takie rzeczywiste... Usiadł obok rusztowania, opierając się jedną ręką o pio- nowy stojak. - Na początku nie zdawałem sobie sprawy z tego, że nie wystarczą technologiczne sztuczki. Praca nad tym wymagała przede wszystkim wielkiego poświęcenia, ogromnej energii i czujności... Uśmiechnęła się, słysząc to. Jak gdyby ktokolwiek mógł być bardziej czujny niż on. - Więc... Zacząłem od pewnego rodzaju komiksu. Dziesięć klatek na sekundę. To dało mi pojęcie o przyszłym kształcie dzieła. Potem rozwinąłem scenerię. Dopracowałem szczegóły. Nagrywałem wszystko dwadzieścia pięć klatek na sekundę. Wreszcie wygładziłem nagranie, doskonaląc każdy detal, i na- grałem wszystko ponownie z szybkością pięćdziesięciu klatek na sekundę, powoli upodobniając to do rzeczywistości. - Zro- bił rękoma mały ruch, jak gdyby wyciągał najpiękniejszą nitkę z ciasnego motka przędzy. - Przyszło mi na myśl, że mogę to zrobić tylko w ten sposób. Po prostu musiałem przybliżyć taśmę do prawdy, tak jak to tylko było możliwe. - Ale jak? Nie rozumiem, w jaki sposób stworzyłeś to wszystko? To jest... - Wzruszyła ramionami i roześmiała się zdumiona. - Nie. To jest po prostu niemożliwe. Nie mogłeś tego zrobić? Jak? - A jednak zrobił to. Wiedziała, że dokonał tego, wbrew logice. - Jak? - Stał się bardzo spokojny. Na wargach zaigrał mu lekki uśmiech, po czym nagle zniknął. Przez chwilę nie rozumiała, co zamierza zrobić ze swoim ciałem, z twarzą, na której pojawił się dziwny grymas. Potem, nagle wstrząśnięta doskonałością jego imitacji, otworzyła usta ze zdumienia. A potem on przemówił: - "Ale jak? Nie rozumiem, w jaki sposób stworzyłeś to wszystko. To jest..." - Wzruszył ramionami i roześmiał się, łagodnym, kobiecym, pełnym zdumienia śmiechem. - "Nie. To jest po prostu niemożliwe. Nie mogłeś tego zrobić? Jak?" To była doskonała imitacja. Doskonała kopia jej zachowa- nia, gestów, grymasu twarzy, głosu. Ben doskonale uchwycił najmniejsze niuanse i intonację głosu. Był tak znakomitym parodystą, że wydawało się jej, jak gdyby przemówiło jej własne odbicie w lustrze. Pochyliła się gwałtownie, rozlewając kawę. - To jest... - Nie mogła wypowiedzieć słowa. Była prze- rażona. Poczuła mrowienie na plecach. Przez chwilę zdawało się, że spada gdzieś w dół, potem opanowała się. Przypatrywał się jej, przez cały czas obserwował ją czujnie jak obiektyw kamery, dostrzegając i zapamiętując każdy naj- mniejszy niuans w jej zachowaniu. - Musisz inaczej spojrzeć na rzeczy, Catherine. Spróbuj zobaczyć je z innej strony. Od środka. Nie ma innego sposobu, by zrozumieć to wszystko. - Popatrzył na nią czujnie, jak gdyby sprawdzał, czy nadąża za jego rozumowaniem. Skinęła głową, wycierając bezwiednie palcami kawę rozlaną na jego ubraniu, ale oczy miała na wpół przymknięte, nie- pewne. - Artysta, każdy artysta, jest aktorem. Jego działanie to zawsze naśladowanie, nawet kiedy wyraża się w najbardziej przejmujący sposób. I jak zwykły aktor, nawet największy artysta musi się nauczyć grać przed publicznością. - Uśmie- chnął się, otwierając szeroko ramiona, jak gdyby chciał objąć nimi cały świat. W jego gorejących oczach płonęła wizja, która mogła spopielić cały świat. - Zobaczyłaś zaledwie odrobinę. Dojrzałaś przebłysk tego, co zamierzam stworzyć, Catherine. To, czego doświadczyłaś dzisiaj, to zaledwie nikła sugestia ostatecznej formy. - Wybuchnął urywanym, ostrym śmie- chem, który zabrzmiał jak okrzyk triumfu. - Mówię o nowej sztuce, o jakiej zawsze marzyli wszyscy prawdziwi artyści. - Powoli opuścił ramiona. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a oczy stały się nagle przenikliwe. Zaciskając pięści, wymierzył je w swoją pierś, pochylając się jak tancerz. Zastygł tak na moment, napięty, skupiając wszystkie siły, jak gdyby stał pośrodku świata. - To nie jest taka sztuka, jaką znasz. Nie... - Pokręcił głową, jakby odczuwając wielki ból. - To jest coś prawie nie do zniesienia, coś przechodzącego ludzką wytrzymałość. Coś przerażającego, a jednak pięknego, zbyt pięknego, by można było wyrazić to słowami. - Roześmiał się zimno. Jego oczy płonęły tak przenikliwie, że aż przeraża- ły. - Ta sztuka musi przerażać, Catherine. Musi być tak zimna, że przeszyje serce jak lodowaty grot, a jednak zarazem tak gorąca, że rozpłomieni je jak małe słońce płonące w ciem- ności czaszki. Czy możesz to sobie wyobrazić? Czy potrafisz sobie wyobrazić, jaka to będzie sztuka? - Znowu wybuchnął zimnym, szkaradnym śmiechem. - To nie będzie sztuka dla ludzi słabych. Nie, taka sztuka zniszczy małych ludzi, zmiaż- dży ich jak owady! Wzdrygnęła się, niezdolna oderwać od niego wzroku. Wy- glądał teraz jak demon. Jego oczy przypominały ciemne, żarzące się węgliki. Jego ciało wydawało się zniekształcone, straszliwe, prawie obce. Pochyliła się gwałtownie. Filiżanka wypadła jej z rąk. Ben zobaczył, jak filiżanka spada na podłogę, a jej zawar- tość rozlewa się na dywanie. Zobaczył i zamknął ten obraz w pamięci. Spojrzał na nią zdumiony. Jej piersi wychyliły się spod roz- piętego pau, stercząc śmiało spod niebieskiego materiału. Jak szalejący ogień ogarnęło go pożądanie. Usiadł obok niej i pochylił się, by rozchylić jej szatę i do- tknąć jej gorącego ciała. Pieścił delikatnie jej piersi, po czym zamknął je w dłoniach. Przybliżył twarz do jej twarzy i po- całował ją delikatnie. Wyprężyła się, drżąc w jego ramionach, i nagle przywarła do niego z całej siły. Zadrżał, zdumiony siłą tego, co sam poczuł. Po chwili delikatnie, łagodnie pchnął ją na łóżko, przyjmując z zachwytem wszystko, co mu ofiarowała, od- dalając od siebie jasne, przeszywające światło, które objęło go w posiadanie zaledwie przed chwilą, i wślizgując się w jej ciemność jak kamień opadający w serce głębokiej bezdennej studni. ROZDZIAŁ 14 Stracona oblubienica - Cóż sprawiło, ministrze Heng, że zażyczyłeś sobie mnie zobaczyć? Heng Yu do tej pory klęczał, dotykając czołem zimnej kamiennej posadzki. Teraz wstał, ośmielając się spojrzeć na T'anga. Li Shai Tung siedział na tronie, wysoki i barczysty, ubrany w żółte szaty cesarskie. Posiedzenie Rady Ministrów skoń- czyło się przed godziną, ale Heng Yu pozostał dłużej, prosząc o prywatną audiencję u Tanga. Na podium reprezentacyjne prowadziły trzy szerokie stopnie. U podnuża schodów stał kanclerz Tanga, Chung Hu-yan. W ciągu ostatnich kilku miesięcy, odkąd starzec stracił wyraźnie siły, na barkach od- danego, uczciwego Chunga, spoczywało więcej władzy i to właśnie do niego zwrócił się Heng natychmiast, gdy zakoń- czyły się obrady. Teraz Chung spoglądał na niego z lekkim uśmiechem. - Jestem niezmiernie wdzięczny, że okazałeś mi łaskę, Chieh Hsia, dając mi szansę porozmawiania z tobą... - zaczął Heng. - Nie prosiłbym o to, gdyby nie chodziło o sprawę niezwykłej pilności. Tang uśmiechnął się. - Oczywiście. Jednak proszę abyś mówił krótko, Heng Yu. Jestem już spóźniony na następne spotkanie. Heng ukłonił się znowu, świadomy długu wdzięczności wo- bec kanclerza za uzyskanie posłuchania. - Chodzi o młodego Shepherda, Chieh Hsia. Tang zmarszczył czoło. - O chłopca Hala? Co z nim? - On jest w college'u, prawda, Chieh Hsia? Li Shai Tung roześmiał się. - Gdybyś nie miał pewności, Heng Yu, nie wspomniałbyś o tym. Ale o co chodzi? Czy chłopak ma kłopoty? Heng zawahał się. - Nie wydaje mi się, Chieh Hsia, by akurat w tej chwili groziło mu niebezpieczeństwo. Jednak pewne fakty, które zauważyłem, wskazują na to, że grozi mu ono w najbliższym czasie. Li Shai Tung pochylił się, gładząc ręką swoją zaplecioną brodę. - Rozumiem. Ale dlaczego zwróciłeś się z tym do mnie? Czy to nie jest sprawa dla generała Nocenziego? Heng ukłonił się lekko. - W zwykłych okolicznościach powiadomiłbym generała, Chieh Hsia, ale mając na uwadze chorobę ojca Bena Shepher- da i ewentualne przyszłe powiązania chłopca z księciem Yu- anem... - Nie dopowiedział reszty, ale Li Shai Tung zro- zumiał. Heng miał rację. To nie była zwykła sprawa, którą mogłaby się zająć Służba Bezpieczeństwa. Cokolwiek by Ben powiedział o swych intencjach, postanowiono, że zostanie doradcą Li Yuana, nie tylko ze względu na wspaniale dobrane geny. Nie do pomyślenia było, aby mogło mu się coś przyda- rzyć. - Co sugerujesz, Heng Yu? Heng Yu ukłonił się, po czym wyjął zwój, który przygoto- wał wcześniej. Chung Hu-yan odebrał go od niego i wręczył T'angowi, który rozwinął pismo i zaczął czytać. Kiedy skoń- czył, spojrzał na Henga. - Dobrze, masz moje przyzwolenie, Heng Yu. Podpiszę to i wręczę generałowi kopię. Jednak nie zwlekaj z tym. Chcę, żebyś zaczął działać natychmiast. - Oczywiście, Chieh Hsia. - I, Heng Yu... - Tak, Chieh Hsia? - Mam u ciebie dług wdzięczności. Jeśli mógłbym ci wy- świadczyć jakąś małą grzeczność, powiedz o tym Chung Hu- kano wi. Heng Yu ukłonił się nisko. - Twoja hojność przepełnia mi serce, Chieh Hsia, ale wybacz mi, że nie będę szukał nagrody za to, co było moim obowiązkiem wobec mego pana. Jak zawsze, Chieh Hsia, nie proszę o nic, jak tylko o to, by móc dalej ci służyć. Prostując się, zobaczył uśmiech zadowolenia na twarzy starca i zrozumiał, że postąpił mądrze. T'ang mógł mu ułatwić rozwiązanie wielu spraw, ale z każdą z nich mógł sobie pora- dzić sam. W każdym razie dobra opinia Tanga była sto- kroć cenniejsza niż cokolwiek innego. Ukłonił się powtórnie, po czym pochylił głowę przed Chung Hu-yanem i wycofał się z sali. Był pewien, że któregoś dnia te wszystkie poświęcenia mu się opłacą i że w przyszłości zbierze tysiąckrotne żniwo, choć dzisiaj odrzuca lekką ręką nagrody Tanga. Tymczasem zorientuje się, co to za sprawa z tym Nowaczkiem. Dotrze do sedna, a potem Tang dowie się o wszystkim od niego. Kiedy wielkie wrota zamknęły się za nim, rozejrzał się po wielkim holu i korytarzach pałacowych, uśmiechając się do siebie. Tak, dni starego Tanga były policzone. A kiedy nade- jdzie czas, książę Yuan będzie potrzebował kanclerza - młod- szego niż Chung Hu-yan. Człowieka, na którym będzie mógł polegać absolutnie. Heng Yu kłaniał się służącym, których mijał z szerokim uśmiechem na twarzy, rozjaśniającym jego rysy. Więc dlaczego nie on miałby zostać kanclerzem? Dlaczego nie Heng Yu, którego akta były czyste, a lojalność i zdolności niekwestionowane? Kiedy zbliżył się do wrót pałacowych, olbrzymie, obite skórą drzwi zewnętrzne zaczęły się rozsuwać, wpuszczając blask słońca w wysoki, obszerny korytarz. Na zewnątrz stali gładko wygoleni gwardziści z elitarnej brygady Tanga. Po- chylili nisko głowy, kiedy przechodził pomiędzy nimi. Sma- kując w duchu ów moment, Heng Yu, minister Li Shai Tunga, Tanga Miasta Europa, roześmiał się cicho. Tak, pomyślał, patrząc na wielki krąg słońca. Dlaczego nie? * * * Catherine stała w drzwiach. Patrzyła na niego. Ben siedział na brzegu łóżka, przygarbiony, wpatrzony w konstrukcję, otaczającą kołyskę. Obudził się pełen życia. Uśmiechnął się, pocałował ją deli- katnie i powiedział, by zaczekała, aż przyniesie jej śniadanie. Nie wracał tak długo, że zajrzała do kuchni. Gapił się bez- myślnie na swoje ręce. Nawet nie zaczął przygotowywać śnia- dania. - Co się stało? - zapytała. Wstał i minął ją bez słowa, jakby w ogóle nie istniała. Usiadł na łóżku tak pochłonięty sobą, tak zaabsorbowany, że aż się przeraziła. - Ben? - powiedziała, stawiając tacę obok niego. - Zro- biłam śniadanie. Czy zjesz razem ze mną? Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem. - Co? - Śniadanie! - Uśmiechnęła się i uklęknęła obok niego. - Ach... - Uśmiechnął się blado w odpowiedzi. To był zaledwie cień uśmiechu. - Co się stało, Benie? Proszę! Nigdy przedtem nie widzia- łam cię w takim nastroju. Powiedz, co cię gnębi. Przez chwilę nie odzywał się. Potem sięgnął do kieszeni szlafroka i podał jej coś To był list. Wzięła go z obawą, wyczuwając jego niezwyk- łość. Usiadła na podłodze u jego stóp, trzymając list ostrożnie, jak gdyby był stary i kruchy jak książka, którą jej dał. Wyjęła z koperty zmięte kartki i wygładzała je na kolanach. Przez chwilę wahała się, jakby miała uczynić coś wzbronionego. Przeczuwała, że to mógł być list od innej kobiety, od jakiejś dawnej kochanki, wzywający go, by wrócił do niej. A może zawierał coś jeszcze; coś, co byłoby mu trudno jej powiedzieć? Spojrzała na Bena i zaczęła czytać list. Po kilku chwilach zerknęła na niego. - To list od twojej siostry? Skinął głową. - Ona chce tutaj przyjechać i odwiedzić mnie. Chce zo- baczyć, czym się zajmuję. - Ach... - Choć wydało jej się to dziwne, nie poczuła ulgi. W tonie tego listu było coś niepokojącego. - A ty nie chcesz tego? Ponownie pochylił głowę, zaciskając usta. Przez chwilę unikała jego wzroku, oglądając książki na półce nad łóżkiem - nie znane jej dotąd książki, których tytuły były równie dziwne jak ich skórzane okładki, książki takie, jak Ernestus Berchtold Polidoriego, Farmer z Inglewood Forest Helme'a, Eleonora Poego, Potęga współczucia Browna czy Manfred Byrona. Przyglądała się im przez chwilę, po czym spojrzała znowu na Bena. Złożyła kartki i wsunęła je z powrotem do koperty. Oddała mu ją. - Przybyłem tu, by uciec od tego wszystkiego - powie- dział, odbierając od niej list. Przyglądał mu się przez chwilę, jak gdyby był żywą istotą, po czym schował go do kieszeni. - Tutaj. - Wskazał na rusztowanie "muszli", książki i repro- dukcje na ścianach, na różne osobiste drobiazgi porozrzucane po całym pokoju. Wzruszył ramionami. - No cóż, tutaj jest inaczej, to wszystko. Pomyślała o Lotte i Wolfie, zaczynając rozumieć. - Czy masz na myśli to, że w domu jest zbyt ciasno i czujesz się przytłoczony z tego powodu? Popatrzył na bliznę na przegubie swej lewej ręki. Potem spojrzał na nią. - Możliwe. - Uśmiechnął się blado, spoglądając gdzieś w głąb siebie, jak gdyby pragnął poukładać wszystko w swojej głowie. - Zjedz śniadanie! - przypomniała mu. - Powinieneś coś zjeść. Robi się zimno. Przyglądał się jej uważnie. Po chwili, jakby nagle podjął decyzję, wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. - Zapomnij o śniadaniu. Chodź. Wracajmy do łóżka. ¦ * * - No wiec? Masz akta? Heng Chian-ye odwrócił się i pstryknął palcami. Natych- miast podszedł do niego służący, kłaniając się i wręczając mu owiniętą w jedwab teczkę. - Myślę, że znajdziesz tam wszystko, czego potrzebu- jesz - powiedział Heng, wręczając mu teczkę. - Powiedz mi jednak, Nowaczek, dlaczego chcesz tyle wiedzieć o tym czło- wieku? Czy w jakiś sposób stanął ci na drodze? Siergiej Nowaczek spojrzał na Henga, po czym znowu na wypis z kartoteki. - Wprawdzie to nie twój interes, ale odpowiem ci. Nie, nie wszedł mi w drogę. Chodzi raczej o to, że nasz przyjaciel Shepherd jest nazbyt tajemniczy, a ja nie znoszę tajemnic. Heng Chian-ye wpatrywał się w Nowaczka, opanowując gniew, który odczuwał w jego obecności. Ten Hung Mao nie ma pojęcia, na jakie naraził go kłopoty. - Przeprowadziłeś prywatne śledztwo, jak przypusz- czam? - zagadnął. Była to druga z kwestii, które interesowały wuja. Nowaczek wskazał wzrokiem na wypis z kartotek. - Czy to wszystko? Heng uśmiechnął się. - Wiesz, jak to jest. Im bogatszy człowiek, tym mniej jest w kartotece. Ci, którzy mają dostatecznie dużo pieniędzy, kupują sobie anonimowość. - A ty myślisz, że tak jest również w tym wypadku? - Jego ojciec jest bardzo bogaty. Wystarczająco bogaty, by kupić mu miejsce w Oksfordzie, nawet gdyby nie miał żadnych zdolności. Nowaczek skinął głową. - Wiem. Widziałem zapisy w college'u - oznajmił z lekką goryczą. - Ach... - Heng lekko skinął głową, zapamiętując, co powiedział Siergiej Nowaczyk. - A statuetka z brązu? Heng Chian-ye odwrócił się nieco. Znowu pojawił się słu- żący, niosąc tym razem prostą sakiewkę z przejrzystego plas- tyku. Heng odebrał ją i zwrócił się do Nowaczka. Jego rysy zaostrzyły się, oczy stały się zimne i wrogie. - To drogo mnie kosztuje. Gdybym mógł, wolałbym raczej pożyczyć milion juanów, niż zgodzić się na warunki wuja. Ale zanim wręczę ci statuetkę, chciałbym się dowiedzieć, dlaczego chciałeś ją mieć. Chyba nie sądzisz, że jest warta milion juanów? Nowaczek przyjrzał się Hengowi. W oczach Henga do- strzegł wrogość. Spuścił wzrok, uśmiechając się kwaśno. - Za naszymi plecami nazywacie nas długonosymi, ale przecież sam masz niezły nos i lubisz go wścibiać, gdzie nie trzeba, prawda, Heng? Oczy Henga zapłonęły gniewem, ale opanował się, pamię- tając, że wuj przykazał mu, aby nie dał się sprowokować. - A gdybym nie dał ci tej statuetki? Nowaczek roześmiał się. - Świetnie. Zapiać mi milion. W ratach, jeśli wolisz. W każ- dym razie mam interesującą propozycję. Sto pięćdziesiąt ty- sięcy juanów rocznie. - Skrzyżował spojrzenie z Hengiem. - Ale to chyba więcej niż dostajesz, jak słyszałem. Mogłoby się wtedy okazać, że byłoby ci trudno związać koniec z końcem. Zabrakłoby ci pieniędzy, by prowadzić życie, do jakiego przy- wykłeś. Heng przełknął ślinę i prawie brutalnie rzucił sakiewkę w ręce człowieka, który wygrał z nim w karty. Siergiej przyglądał się Hengowi przez chwilę, widząc, jak bardzo był zły, po czym spojrzał na sakiewkę, wyczuł z za- dowoleniem przez miękki, cieniutki jak skóra materiał kształt statuetki z brązu. - Dobrze - powiedział. - Więc jesteśmy na czysto, Heng Chian-ye. Rzekłbym, że twój dług został spłacony. Zgoda? Heng Chian-ye odwrócił się gwałtownie. Zrobił gniewnie trzy kroki, po czym przystanął z twarzą pociemniałą ze złości i wskazał oskarżycielsko palcem w kierunku swego dręczy- ciela. - Strzeż się, Nowaczek! Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Następnym razem możesz trafić na kogoś, kto nie dba tak bardzo o honor. A wtedy dowiesz się, co naprawdę świat myśli o takiej szumowinie jak ty. Siergiej wpatrywał się w niego zuchwale. - Odpieprz się, Heng Chian-ye! Nie masz więcej honoru niż pierwszy lepszy kutas z Triad. Jedyny powód, dla którego spłaciłeś dług, to twój strach przed tym, by nie stracić twarzy w oczach swoich przyjaciół. Ale to twój kłopot. Ja mam to, czego chciałem. Heng otworzył usta, jakby zamierzał odpowiedzieć mu w tym samym stylu, ale przemilczał zniewagę. Roześmiał się i pokręcił głową. Jego głos zabrzmiał zimniej, prawie groźnie: - Tak myślisz, mój przyjacielu? Naprawdę? * * * Weszli do Cafe Burgundy i zajęli stolik blisko Zieleni, płacąc również za trzy puste krzesła. Catherine usiadła z prawej strony. Miała za sobą pagodę, która stanowiła jakby ob- ramowanie dla jej pięknej bladej twarzy otoczonej ognistą aureolą włosów. "Mój ptak" - tak ją nazywał teraz, i to zdawało się do niej pasować. Uśmiechnął się, podziwiając jej profil. Potem odwrócił się i podniósł rękę, by zamówić wino. Przez cały wieczór był cichy, zamyślony. Nadszedł drugi list. Trzymał go w kieszeni kurtki. Jeszcze nie otworzył koper- ty. Wyczuwał jej kształt na piersi przez miękki materiał, uzmysławiając sobie jego sekretną obecność. Catherine również milczała, ale z innych powodów. Jej milczenie wynikało z wykluwającej się zazdrości, którą tak dobrze poznała w ciągu ostatnich kilku dni. Wkrótce zjawił się kelner i nalał im wina, po czym wstawił butelkę do wiaderka z lodem. Ben wzniósł toast, stukając kieliszkiem w kieliszek dziewczyny. Catherine spojrzała na niego. - Czego ona chce? Prawie uśmiechnął się, domyślając się, co naprawdę myślała. Jego nagła nieobecność. Listy. Kapryśny nastrój. Wiedział, że Catherine uważała to wszystko za oczywisty znak jego niewier- ności. Ale nie była pewna. W każdym razie jeszcze nie. Stąd wzięło się jej kamienne milczenie. Wypił trochę wina i odstawił kieliszek. - Proszę. - Wyjął list z kieszeni i podał jej. Zmrużyła podejrzliwie oczy i wzięła list z jego ręki. Przez pewien czas wpatrywała się po prostu w kopertę, niepewna, dlaczego pokazał jej list. Powąchała go. - Otwórz! - zachęcił ją, rozbawiony jej niepewnością. - Albo oddaj mi, a ja go otworzę. To list od mojej siostry, od Meg. Skinęła głową, przekonana tylko w połowie, ale oddała list. Patrzyła, jak otwiera go paznokciem kciuka i wyciąga z koper- ty cztery cieniutkie kartki. Nie patrząc na nią, podał jej list. - Proszę... Spojrzała na kartki. Na początku obojętnie przesuwała po nich wzrokiem, potem czytała z coraz większą ciekawością. W końcu spojrzała na niego ze zmienioną twarzą, otwarcie. - Ale dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? To było takie okrutne, gdy pozostawiłeś mnie w ciemności. Myślałam... - Zarumieniła się i spojrzała w bok. Odebrał jej list. - Nie cieszysz się, Benie? Myślę, że to miło z jej strony, że martwi się o ciebie. Mogłaby się zatrzymać u mnie, jeśli byś się zgodził. Mogłaby spać na rozkładanym łóżku w moim pokoju. Spojrzał na nią, po czym wrócił wzrokiem do listu. Kiedy skończył czytać, złożył go i wsunął z powrotem do kieszeni. - I co ty na to? - powiedziała zirytowana jego zacho- waniem. - Byłoby cudownie, gdybym poznała twoją siostrę. Naprawdę cudownie. Ben nalał sobie trochę wina i opróżnił szybko kieliszek. Dziewczyna przyglądała mu się w zadumie. - O co chodzi? O czym mi nie powiedziałeś? Pokręcił głową. - Nie lubisz jej? Czy o to chodzi? Roześmiał się. - Co, Meg? Nie, ona jest... - Uśmiechnął się, patrząc dziwnie w kieliszek. - Ona jest po prostu wspaniała. - Spoj- rzał na Catherine, wyciągnął rękę i uniósł delikatnie jej pod- bródek. Pocałował ją. Uśmiechnęła się. - To przyjemne, ale co będzie z nią? - Ona zatrzyma się u mnie - oświadczył, po czym zapy- tał, zmieniając temat: - Co zjemy? Przyglądała mu się przez chwilę. - Nie wiem. Zrób mi niespodziankę. Roześmiał się nagle, niewytłumaczalnie, jak zwykle. - Ostrygi, zjedzmy ostrygi! - Tylko ostrygi? - Nie tylko ostrygi, ale pełen talerz ostryg, i to najlep- szych. Zamówię ich więcej, niż prawdopodobnie zdołamy zjeść. - Wydął policzki i wypchnął przesadnie brzuch. Roze- śmiał się, po czym pstryknął palcami na kelnera. Ucieszyła się z gwałtownej zmiany jego nastroju, ale zarazem zaniepokoiło ją to. Nie znała go przedtem z tej strony, choć uderzyło ją coś w jego charakterze, gdy ją przedrzeźniał. Przygryzła język. Śmiech przy sąsiednim stoliku rozproszył ją, zmuszając do tego, by odwróciła głowę. Kiedy spojrzała znowu na niego, przyglądał się jej z lekkim uśmiechem na wargach. - Niekiedy jesteś po prostu dziwny - powiedziała ze śmiechem. - Na przykład nie chcesz mówić o swojej rodzinie. Co w tym złego? Nigdy ze mną o nich nie rozmawiasz. Wzruszył ramionami. - To nie jest ważne. To po prostu dom. A tu jest tutaj. Zwykle rozdzielam te dwie sprawy. Spuściła oczy, zastanawiając się, czy on zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział. Poczuła się dotknięta tym, że w jakiś sposób ją wykluczył. Pomniejszona. - Tam jest zbyt ciasno - ciągnął. - Zbyt... - Parsknął krótkim, prawie bolesnym śmiechem. - Zbyt uczuciowo. Wiem, że trudno ci to wszystko zrozumieć. Nienawidzę tego, duszę się tam. Potrzebuję czegoś innego. Dlatego musiałem odejść. - Odstawił kieliszek i szczypnął palcami skórę na lewej ręce. Patrzył jak marszczy się i wygładza. - Gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim? Czy jestem dla ciebie ważna, czy traktujesz mnie tylko jak rzecz, którą można się pobawić? - Możliwe - odparł, patrząc jej szczerze w oczy. -Może jedno i drugie. To tylko dwie różne formy własności. Chciała powiedzieć coś, czego być może żałowałaby później, kiedy znowu rozległ się śmiech przy jednym z sąsiednich stolików. Tym razem jeszcze głośniejszy. Poczuła nagle chłód. Rozpoznała ten zimny, kpiący śmiech. Siergiej... Obejrzała się i dostrzegła go natychmiast. Siedział nie dalej niż dwadzieścia ch'i od ich stolika. Obrócił się na krześle i uśmiechnął się do niej. - Catherine! Jak cudownie, że znowu cię widzę! Poznała od razu, że jest pijany. Poderwał się chwiejnie z krzesła. Podszedł do nich i wyciągnął puste krzesło spod stolika. Usiadł obok niej. Ignorując Bena, pochylił się nad nią bezczelnie. - Jak się masz, moja droga Catherine? Minęło już trochę czasu, odkąd widzieliśmy się ostatnio... - Czknął, po czym odwrócił się ze złośliwym uśmiechem na zaczerwienionej twa- rzy. - A kto to jest? - Udawał, że się przestraszył. - Na mój honor, czy to nie jest nasz przyjaciel geniusz? - Ukłonił się z przesadną uprzejmością. Jednak gdy wstawał, jego rysy nagle stwardniały, a oczy zlodowaciały ze złości. - Chciałbym zamienić z tobą kilka słów na osobności, przyjacielu! - W je- go głosie brzmiała wyraźna pogróżka. Rozdrażnienie Catherine wywołane zachowaniem Bena zmieniło się teraz w strach przed Siergiejem. Wiedziała, jaki był niebezpieczny, gdy znajdował się w takim nastroju. Ben z uśmiechem odwrócił się, by przywołać kelnera. Tak, pomyślała, to najlepszy sposób, by zażegnać awanturę od razu, zanim sytuacja wymknie się z rąk. Jednak Ben, zamiast zażądać od kelnera, by usunął pijanego Siergieja, zamówił nową butelkę wina i dodatkowy kieliszek. Potem zwrócił się do swego antagonisty: - Mam nadzieję, że napijesz się z nami? Siergiej prychnął ze zdumienia i złości. - Naprawdę nie mogę w to uwierzyć, Shepherd. Jesteś takim malutkim wytwornym gówienkiem! Myślisz, że możesz kupić cały świat, prawda? - Siergieju... - zaczęła, ale uderzył pięścią w stół, patrząc na nią gniewnie. - Zamknij się, Catherine! Możesz dowiedzieć się czegoś 0 tym uśmiechniętym chłoptasiu! Tego było już za wiele. Zamknęła oczy, pragnąc, by to wszystko się skończyło. Siergiej wychylił się z krzesła. Jego zachowanie stało się otwarcie wrogie. - Nie jesteś stąd, prawda, Shepherd? Ben milczał, zamyślony. - Nie jesteś stąd, prawda? Catherine otworzyła oczy. Na twarzy Bena błąkał się słaby tęskny uśmiech. - Poszperałem trochę - powiedział Siergiej, pochylając się w kierunku Bena i zionąc skwaśniałym oddechem. - 1 zgadnij, co odkryłem. - Roześmiał się zimno. - Nasz przyjaciel kupił sobie miejsce w Oksfordzie. Tak jak kupuje sobie wszystko. Catherine pokręciła głową. - Nie rozmiem cię. Ja... Siergiej obruszył się. Na jego twarzy była wypisana odraza. - On jest szarlatanem. Nie powinien być tutaj. Jest taki jak wszystkie inne pasożyty. Jedyna różnica jest w tym, że nie jest Han. - Roześmiał się brutalnie, po czym spojrzał znowu na Catherine, wyraźnie rozgniewany. - Przeciwnie niż my wszyscy, Shepherd nie ma żadnych kwalifikacji. Nie zdał nigdy żadnego egzaminu. A co do jego pracy... - Parsknął z wyraźną drwiną, aż ludzie przy sąsiednich stolikach przerwa- li rozmowę, zaciekawieni co nastąpi. - Nigdy nie uczęszczał na seminaria. Nigdy nie napisał eseju. A zamiast przystąpić do końcowych rocznych egzaminów, zwyczajnie zapomniał o nich. Po prostu pojechał do domu. On jest z Powierzchni, rozumiecie? A przynajmniej stamtąd pochodzą jego pieniądze. Jego słowa wywołały śmiech, jednak Siergiej nie dał się zbić z tropu. Rozwinął teraz skrzydła, wskazując ręką na cel swojego ataku. - Tak, on jest dziwny. Jest bardzo bogaty i ma koneksje na samej górze, jak powiadają. Jednak tkwi w tym wszystkim pewna tajemnica. On nie jest z Miasta i dlatego pogardza nami. Catherine wpatrywała się w Siergieja, nie rozumiejąc. Co miał na myśli? Przecież wszyscy pochodzili z Miasta. Nie było innego miejsca, skąd ktokolwiek mógłby przybyć do Oksfor- du. Jeżeli... Pomyślała o odręcznie napisanych listach, o tylu dziwnych sprawach związanych z osobą Bena - i ogarnęły ją wątpliwości. Potem przypomniała sobie, co robił, czego do- świadczyła w kołysce. - Mylisz się, Siergieju. Nie rozumiesz... Siergiej podniósł się z krzesła i obszedł stolik. Pochylił się nad Shepherdem. - Nie. Ja rozumiem to nazbyt dobrze. On jest pieprzoną ropuchą, śmierdzącą grudką błota, niczym więcej! Obserwowała ich niespokojnie, przerażona tym, co nastąpi. - On jest pijany - powiedziała błagalnie. - On nie miał tego na myśli, Benie. To pijacki bełkot. - Bała się o niego. Ben nie znał Siergieja. Nie wiedział, jaki miał występny cha- rakter. Ben spojrzał na nią, ignorując natręta. Wydawał się spokoj- ny, nie poruszony ani słowami, ani fizyczną obecnością po- chylonego nad nim mężczyzny. - Pozwól mu się wypowiedzieć, moja miłości! To tylko słowa. Pierwszy raz nazwał ją swoją miłością, ale ona nawet tego nie zauważyła. Spostrzegła tylko, że łagodne słowa Bena tylko rozwścieczyły Siergieja. - Mylisz się - powiedział lodowato. - To więcej niż słowa. Ben odwrócił się i spojrzał na niego nieustraszenie. - Kiedy głupiec mówi ci, że się mylisz, ciesz się z tego! Tego dla Siergieja było już za wiele. Rzucił się gwałtownie na Bena, próbując zacisnąć mu ręce na szyi, ale Ben odepchnął go i wstał z krzesła, patrząc mu w oczy. Siergiej sapał z wściek- łości. Ponownie spróbował pochwycić Bena. Złapał go za prawą rękę, starając się ją wykręcić i zmusić go, by uklęknął. Catherine zerwała się, krzycząc przeraźliwie. - Nie! Proszę, Siergiej! Nie rób mu krzywdy! Proszę cię, nie rób mu krzywdy! Biegli ku nim kelnerzy, próbując przepchnąć się przez tłum, ale ścisk wokół stolika był zbyt duży. Używając brutalnej siły, Siergiej powalił Bena, stękając z wysiłku. Ben jednak przetoczył się do przodu, pozbawiając przeciwnika równowagi. Siergiej zatoczył się i upadł na krzes- ło. Kiedy wstał, krew spływała mu z rozciętego policzka. - Ty bękarcie... - Z wściekłością rzucił się znowu na Bena, ale zaatakowany poruszał się o wiele szybciej. Kiedy Siergiej chybił i poleciał głową do przodu, Ben obrócił się i złapał Siergieja za prawą rękę w przegubie. Rozległ się trzask pękającej kości. Siergiej wrzasnął z bólu i upadł na kolana. Jego ręka zwisła bezwładnie. Przez chwilę Ben stał nad nim na rozstawionych nogach, pierś falowała mu nierówno. Nagle wzdrygnął się. - Nie miałem zamiaru... Jednak już się stało. Ręka rzeźbiarza była połamana i bez- władna. Wkrótce zacznie puchnąć. Siergiej dotknął jej ostroż- nie palcem drugiej ręki. Jęknął z bólu i upadł, tracąc przytom- ność. Ben cofnął się, obejmując wzrokiem nieprzytomnego. Spoj- rzał na Catherine. Zasłaniała dłonią usta, wpatrując się w ran- nego mężczyznę. - Ben - powiedziała łagodnie, opanowanym głosem. - Och, Ben, co ty zrobiłeś? * ¦ ¦ Meg rozglądała się wokół siebie, gdy szli Magistralą w kie- runku windy tranzytowej. Powietrze było nieruchome, jakby tkwiło w zamkniętym pudełku. To było pierwsze, co zauwa- żyła. Powietrze było nieruchome. Nie słyszała szelestu liś- ci, szmeru wody, brzęczenia owadów. Zamiast tego zoba- czyła małych chłopców, którzy rozpylali wodę wśród skrzynek z kwiatami albo podlewali olbrzymie dęby osadzone w głę- bokich nieckach w podłodze. Na ich gałęziach wisiały klat- ki - olbrzymie, ozdobne klatki, pełne barwnie upierzonych ptaków. Ale żaden z nich nie fruwał, a gałęzie drzew nie uginały się i nie tańczyły na wietrze. - Oni lubią właśnie takie... - powiedział Ben, jak gdyby to wyjaśniało wszystko. Spochmurniał i spojrzał na Meg. - Ale mnie nie wystarcza. Nic mnie tutaj nie zadowala. To wszystko jest takie powierzchowne. Nie ma tu nic głębokiego, nic zakorzenionego, trwałego. To był pierwszy poranek Meg w Mieście, chociaż tutaj oznaczało to jedynie zmianę w natężeniu sztucznego oświet- lenia. Na zewnątrz, za murami z zastygłego tworzywa, wciąż było ciemno. Tutaj jednak to nie miało żadnego znaczenia. W całym Mieście Europa czas był jednakowy. O jego upływie nie decydowały lokalne różnice, jak niegdyś, ale był zgodny ze wschodem i zachodem słońca na wschodniej krawędzi Miasta. Poranek. To była jeszcze jedna niedoskonała imitacja. Tak jak drzewa, kwiaty czy ptaki. Tutaj to słowo straciło swoją odwieczną precyzję - nie było słońca, które nadałoby mu realności. Musieli przebyć pięćdziesiąt poziomów, by dotrzeć do ob- szaru, na którym zbudowano college. Nazywano to miejsce "otwartym pokładem", gdyż zostało zaprojektowane tak, by studenci odnosili wrażenie, że przebywają w otwartej prze- strzeni, a nie w ciasnym mrowisku korytarzy zamkniętych sklepieniem, którego niemal dotykało się głową, gdziekolwiek się szło. Mimo to Meg poczuła, że się dusi. Tutaj nie było tak jak w domu, gdzie drzwi otwierały się prosto na świeżość ogrodu. Tutaj oczy napotykały za każdym razem gładką ścianę labiryntu, na który byli skazani wszyscy mieszkańcy Miasta. Zapomniała już, jakie to było okropne miejsce. Przypomi- nało klatkę. - Jak możesz tutaj wytrzymać? Rozejrzał się wokół siebie i wziął ją za rękę. - Tęskniłem za tobą, wiesz? Tutaj jest... bardzo trudno. - Trudno? Zatrzymali się pośrodku sześciokątnego placu. Z każdej strony otaczały ich wysokie kondygnacje balkonów. Ich prze- jrzyste lodowe tarasy odbijały i załamywały światło. - Powinieneś wrócić do domu, Benie. Wszystko to... - Rozglądała się wokół siebie, kręcąc głową. - Wszystko to źle na ciebie działa. - Możliwe - powiedział, nie patrząc na nią. - A jednak muszę spróbować to zrozumieć, choć to okropne miejsce, Meg. Tylko to pozostało ze świata, który stworzyliśmy. Zamierzała zaprzeczyć, by przypomnieć mu o domu, ale opanowała się. To nie była właściwa chwila, by powiedzieć mu, dlaczego przyjechała. Poza tym rozmowa o domu mogła go tylko rozwścieczyć. A może miał rację? Może musiał spróbo- wać zrozumieć to wszystko, by potem móc powrócić, wiedząc już na pewno, że w Mieście nie ma nic, do czego by tęsknił? - Wydaje mi się, że jesteś przygnębiony, Benie. Czy to sprawia to ponure miejsce, czy też jest jeszcze inny powód? Uśmiechnął się półgębkiem. - Masz rację, jestem przygnębiony z innego powodu. - Uczynił mały rozpaczliwy gest. Potem popatrzył na setki balkonów. Przez przejrzyste jak szkło ściany można było zobaczyć setki, tysiące ludzi. Byli wszędzie, gdziekolwiek spoj- rzał. Nikt tutaj nigdy nie był samotny. Nawet przez ściany swego mieszkania czuł presję tych ludzi. Spojrzał znowu na siostrę. Jego twarz stała się nagle szcze- ra, otwarta. - Czuję się tutaj samotny, Meg. Bardziej samotny niż to sobie kiedykolwiek wyobrażałem. Spuściła oczy, zaniepokojona nagłym wglądem w jego uczu- cia. Nigdy by się tego nie domyśliła. Opowiedział jej o bójce w Cafe Burgundy. Kiedy skończył, spojrzała na niego przerażona. - Ale przecież nie można cię winić za to, co się stało. To on cię sprowokował. Przecież się tylko broniłeś? Uśmiechnął się z przymusem. - Tak uznały władze. Znalazło się nawet kilku świadków, którzy to potwierdzili, broniąc mnie przed jego oskarżeniem. Jednak to jeszcze pogarsza całą sprawę. - Dlaczego, skoro było tak, jak mówisz? Unikał jej wzroku. - Zaproponowałem, że pokryję wszystkie koszty leczenia i zapłacę za syntetyk, jeśli to okaże się konieczne, ale on odmówił. Myślę, że będzie się obnosił z tą złamaną ręką jak z jakimś symbolem. - Spojrzał na siostrę. Jego oczy były pełne bólu, urazy i gniewu. I jeszcze czegoś. - Nie powinieneś się obwiniać, Benie. To była jego wina, nie twoja. Zawahał się, po czym pokręcił głową. - Tak się tylko wydaje. Postarałem się, żeby to wyglądało w ten sposób. Naprawdę jednak cieszyłem się z tego, Meg. Użyłem całej siły i to sprawiło mi ogromną radość. Pchnął ręką w powietrzu, pokazując jej, jak podchwycił i skręcił rękę Siergieja w przegubie, łamiąc mu nadgarstek. - Czy rozumiesz, Meg, że sprawiło mi to przyjemność? Przyglądała się bratu, nie rozumiejąc. Nie znała dotąd tej ciemnej strony jego charakteru i mimo jego słów nie mogła w to wszystko uwierzyć. - To poczucie winy, Benie. Obwiniasz się o coś, czego nie zrobiłeś umyślnie. Roześmiał się i spojrzał w bok. - Wina? Nie, to nie jest poczucie winy. Złamałem mu rękę jak zbutwiałą gałązkę, wiedząc, że tak będzie. Nie rozumiesz tego? Wiedziałem, że był pijany i jak łatwo było go powalić. - Pochylił się ku niej, zniżając głos do szeptu: - Mogłem tylko wykręcić mu rękę. Mogłem powstrzymać go, aż przybiegliby kelnerzy i rozdzielili nas. Jednak nie zrobiłem tego. Chciałem zadać mu ból. Przeprowadziłem eksperyment, Meg. Czy ro- zumiesz mnie? Tak pokierowałem tą całą bójką, by złamać mu rękę. Wzdrygnęła się. Pokręciła głową, wpatrując się w niego z przejęciem. - Nie. Jednak oczy mu płonęły. A jeśli on mówi prawdę? - Więc czego się nauczyłeś? Jak to było? Wciąż trzymała dłoń w jego ręce. - Mogę zobaczyć to wszystko, gdy tylko zamknę oczy, poczuć, jak to było. Jak lekko nim miotałem. Pamiętam jego ciężar i szybkość, z jaką przeleciał obok mnie, gdy zrobiłem unik. Pamiętam, ile musiałem użyć siły, by złamać mu rękę. Ta wiedza jest... - Wzruszył ramionami, po czym spojrzał na siostrę, ściskając delikatnie jej rękę. - Nie wiem, jak to powiedzieć. Czułem swoją siłę, swoją potęgę. - I cieszyłeś się tym?-Przyglądała mu się uważnie, walcząc z odrazą i starając się zrozumieć to, co czuł w tamtej chwili. - Możliwe, że masz rację - powiedział, ignorując jej pytanie. - Możliwe, że powinienem wrócić do domu. - A jednak coś cię tu zatrzymuje? Skinął głową, wciąż ściskając pieszczotliwie jej rękę. - Masz rację. Brakuje mi czegoś. Wiem czego. Tego, czego nie potrafię zrozumieć. - Ale tutaj nic nie ma, Benie. Rozejrzyj się wokół siebie. Nic, zupełnie nic. Wzruszył ramionami. Wydawało się, że zgadza się z nią, ale myślał o Lu Nan Jen, palaczu zwłok, i o Catherine. Mylił się co do tych dwóch spraw, i to bardziej niż przypuszczał. Spojrzał na siostrę. - W każdym razie lepiej już idź! Masz wizytę za godzinę. Popatrzyła na niego z wyraźnym rozczarowaniem. - Myślałam, że pójdziesz ze mną? Powiedział Catherine, że spotka się z nią o jedenastej. Przyrzekł, że pokaże jej więcej reprodukcji starych obrazów, ale widząc rozczarowanie Meg, zrozumiał, że nie może zo- stawić jej samej. - W porządku - powiedział z uśmiechem. - Pójdę z to- bą do kliniki. Ale potem mam coś ważnego do zrobienia. * * * Ben rozglądał się wokół siebie, podziwiając wspaniały wy- strój poczekalni. Zdziwił się. Nie spodziewał się takiego luk- susu na niższym poziomie. W dodatku zastanowiła go ogrom- na liczba kamer bezpieczeństwa. Przyszło mu na myśl, że musi być jakiś głębszy powód wyposażenia kliniki Melfi w tak rozbudowany system kontroli. Ściany i sufit w poczekalni były w kolorze błękitnym, a zielony dywan na podłodze ozdabiała żółta lamówka. Z bo- ku na ozdobnym cokole stała rzeźba z brązu. Przedstawiała kobietę w ciąży - Hung Mao, a nie Han. Jej nagie kształty stanowiły odwieczny symbol płodności. Naprzeciwko posągu wisiał jedyny obraz w całym pomieszczeniu - olbrzymie płótno olejne kontrastujące z niebieskimi ścianami. Obraz przedstawiał dąb, olbrzymi dąb stojący pośrodku soczyście zielonego pola starożytnej Anglii. Sam obraz nie zaskakiwał niczym szczególnym. Jednak w kontekście otoczenia jego obecność wydawała się zaskaku- jąca. Dlaczego wisi tutaj? Podszedł bliżej. Zmrużył oczy, patrząc na niewielką żołądź leżącą pod dębem na głównym planie kompozycji. Wypisano na nim dwa maleńkie inicjały. AS. Jak co?* Uśmiechnął się w duchu. Przypomniał sobie o tych wszystkich porównaniach, których nauczył się, gdy był dzieckiem. Silny jak wół. Chytry jak lis. Dumny jak paw. Mocny jak dąb. I długowieczny jak dąb. Wpatrywał się w inicjały, próbując wywnioskować ich znaczenie. Potem odwrócił się i spojrzał na Meg. - Byłaś już tu wcześniej? Skinęła głową. - Przychodzę tu raz na pół roku. - A matka? Również tu przyjeżdża? Meg roześmiała się. - Oczywiście. Pierwszy raz, gdy byłam tutaj, przyszła ze mną. Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Nie wiedziałem o tym. - Nie przejmuj się tym, Benie. To kobiece sprawy. Łatwiej jest nam przyjechać tutaj, niż im przybyć do posiadłości, gdyż dzięki temu nie odrywamy ich od pracy. Skinął głową, nie patrząc na nią, ale nie był zadowolony. Coś niedobrego kryło się za tym wszystkim. Coś... Odwrócił się, gdy rozsunęły się drzwi i zobaczył wysokiego, raczej silnie zbudowanego mężczyznę. Był to Han o szerokiej, dziwnie nieokreślonej twarzy, odziany w długi do kostek, brunatny strój, wykończony ciemnozieloną jedwabną lamów- ką. Kiedy wszedł do poczekalni, uśmiechnął się i zatarł ner- wowo ręce. Skłonił się lekko przed Meg i zwrócił się do Bena. - Proszę mi wybaczyć, Shih Shepherd, lecz nie spodziewaliś- * AS (as) - Jak" w języku angielskim. my się pana. Jestem Tung Tan, główny konsultant. Gdybym wiedział, że chce pan towarzyszyć siostrze, zasugerował- bym... - Zawahał się i najwyraźniej niepewny, czy powinien mówić dalej, uśmiechnął się i pochylił głowę. - W każdym razie, skoro jest pan tutaj, lepiej będzie przejść do środka, nieprawdaż? Ben spojrzał uważnie na konsultanta. Ten człowiek był wy- raźnie skonfundowany jego przybyciem. Ale dlaczego, skoro miały to być tylko rutynowe badania? Dlaczego jego obecność miałaby zakłócać pracę kliniki zajmującej się "kobiecymi spra- wami?" - Cieszę się, że cię widzę! - odezwał się konsultant do Meg. - Oczekiwaliśmy cię w przyszłym tygodniu, ale oczywiś- cie nie ma sprawy. Trochę jednak potrwa, zanim przygotuję wszystko do badania. Ben spochmurniał. Ale ona powiedziała... Spojrzał na Meg, żądając wzrokiem wyjaśnienia, dlaczego przemilczała to, że wizytę miała wyznaczoną dopiero na przyszły tydzień. Nakazała mu spojrzeniem, żeby był cierpliwy. Przeszli za Tung Tanem przez sale w amfiladzie; wszystkie miały równie luksusowy wystrój jak poczekalnia. Były to wielkie, obszerne pokoje urządzone jak na Pierwszym Pozio- mie, a nie jak na Średnim, gdzie mieściła się klinika Melfi. Tung Tan wcisnął kod w zamku, po czym zwrócił się znowu do Bena, już bardziej opanowany. - Gdyby zechciał pan być tak uprzejmy i zaczekać tutaj, Shih Shepherd? Postaramy się, by nie czekał pan zbyt długo. Testy mają wyłącznie rutynowy charakter, ale zajmą trochę czasu. Czy mam polecić jednemu z moich asystentów, by coś panu podał? - Czy chce pan, żebym stąd wyszedł? - Benie... - Meg spojrzała na niego łagodnie, prosząc, by nie robił zamieszania. Uśmiechnął się. - W takim razie poproszę o filiżankę kawy i faks z naj- nowszymi wiadomościami. Konsultant uśmiechnął się i poszedł polecić, by przyniesio- no Benowi wszystko, o co prosił. Meg popatrzyła dziwnie na brata. Znała go dobrze i wiedziała, że nigdy nie przeglądał faksu z wiadomościami. - Co zamierzasz zrobić? - szepnęła, gdy tylko Tung Tan wyszedł z pokoju. Ben uśmiechnął się - tym pozornie niewinnym uśmiechem, który zawsze uruchamiał sygnał alarmowy w głowie Meg. - Nic. Po prostu opiekuję się moją młodszą siostrą. Chcę się upewnić, że przyszła do kliniki we właściwym czasie. Spuściła oczy. Nie uszedł jej uwagi wykrętny gest Bena. - Wyjaśnię ci to wszystko, Benie. Przyrzekam, że zrobię to, ale nie teraz. - Spojrzała na niego i pokręciła głową. - Posłuchaj, obiecuję. Powiem ci później. Tymczasem za- chowuj się tutaj tak jak powinieneś. Proszę, Benie. Wrócę mniej więcej za godzinę. Uspokoił się i uśmiechnął się do niej. - Dobrze. Spróbuję być grzeczny. Młoda dziewczyna przyniosła mu kawę i stos faksów z wia- domościami, po czym zaprowadziła Meg do innego pokoju, by się przebrała. Ben siedział spokojnie przez jakiś czas, udając, że przegląda nonsensowne wiadomości, chociaż ciągle rozglądał się ukradkiem wokół siebie. O ile mógł się zorien- tować, nie był obserwowany. Choć przy bramie wejściowej do kliniki Melfi rozmieszczono tak wiele kamer systemu bez- pieczeństwa, tutaj nie było żadnej. Dlaczego? zastanawiał się. Przecież należało już do tradycji, że również wewnętrzne po- mieszczenia w każdej instytucji znajdowały się pod stałą kon- trolą telewizyjną. Wstał, przeciągając się i udając zmęczenie. Potem ruszył przed siebie, przyglądając się z bliska ścianom, otworom wen- tylacyjnym, upewniając się, że nigdzie nie ma ukrytej kamery. Był pewien, że nie jest obserwowany. Dobrze. Wobec tego pogrzebie trochę głębiej. Spróbuje znaleźć odpowiedź na kilka pytań, które mu się nasunęły. Wyszedł na korytarz. Przystanął, nasłuchując. Z prawej strony dobiegał słaby gwar głosów, ale z lewej panowała zupełna cisza. Spróbował otworzyć rozsuwane drzwi. Jeśli go ktoś zatrzyma, powie, że szuka toalety. Mały pokój był pusty. Zasunął drzwi za sobą i rozejrzał się. Znowu wydawało mu się, że i w tej sali nie ma ukrytej kamery, jak gdyby nie było to tutaj konieczne. A przecież musieli zamontować system bezpieczeństwa, jeśli mieli stałą klientelę. Przemierzył pokój szybkimi krokami i spróbował otworzyć drzwi w głębi. Te również były otwarte. Za nimi znajdował się długi, wąski pokój - jasno oświetlony. Z lewej strony stały szafy z kartotekami. Eureka! wykrzyknął w duchu, uśmiechając się lekko. A jed- nak to, że mógł tak łatwo dostać się do ich dokumentacji, wydawało mu się dziwne, bardzo dziwne. Jak gdyby nie oczekiwali tego, że ktoś spróbuje tu wejść. Zmarszczył czoło, próbując zrozumieć to wszystko. Potem szybko przeszedł wzdłuż rzędu szaf, szukając numeru, który zobaczył na karcie Meg, kiedy okazała ją przy wejściu. Znalazł go bez trudu. Zaledwie dotknął szufladki, otworzyła się gwał- townie. Kartoteki Meg nie było w przegródce. Oczywiście, zabrali ją stamtąd. Podobnie jak w wielu innych klinikach, gdzie wykonywano zabiegi delikatnej natury, dokumentacja była prowadzona w staroświecki sposób, sprawozdania pisane ręcz- nie przez konsultantów, a w komputerze nie było kopii, po- nieważ to nie mogło wydostać się poza... Zdziwił się, spostrzegając znajome nazwisko na jednej z ka- rtotek. Kobiece sprawy...? Roześmiał się nagle, wiedząc już, dlaczego Tung Tan był tak speszony. Były tu kartoteki wszystkich Shepherdów! Wszystkich, bez wyjątku! Przerzucił szybko karty i znalazł własną, napisaną odręcznie jak reszta i zawierającą jego pełny medyczny zapis - również kopię jego karty genetycznej. Zadrżał. Poczuł dziwną mieszaninę bólu i ulgi. Było tak, jak myślał. Augustus miał rację. Eksperyment Amosa wciąż trwał. Ben wpatrywał się w kartę genetyczną, porównując ją z tą, którą nosił w pamięci, odkąd po raz pierwszy zobaczył ją w dzienniku swego wielkiego prapradziadka znalezionym w starym domu tego dnia, kiedy stracił rękę. Te dwie karty były identyczne. Przejrzał jeszcze raz dokumentację, aż znalazł kartotekę ojca. Przez jakiś czas przeglądał w milczeniu stronice. Pokiwał głową. Wreszcie znalazł potwierdzenie swych domysłów - małą notatkę z 18 lutego 2185 roku, dnia sterylizacji ojca, której dokonano bez jego wiedzy pod pretekstem prostego zabiegu... Było to pięć lat przed urodzeniem się Bena. Przewertował znowu dokumentację, szukając kartoteki ma- tki. Wyciągnął ją z przegródki w szufladzie i podniósł do oczu. Wiedział już, gdzie spojrzeć. Przeczuwał, co w niej znajdzie. Mimo to był zaskoczony tym, co przeczytał. Implant przygotowano siedem miesięcy przed jego urodze- niem, co oznaczało, że odżywiano go początkowo gdzie in- dziej. Przez całe osiem tygodni, zanim został umieszczony w łonie matki. To, oczywiście, miało sens. W ciągu ośmiu ty- godni mogli wywnioskować, czy embrion jest zdrowy i czy będzie się rozwijał prawidłowo. Płód miał wówczas zaledwie cal długości. Jego nóżki i ręce, palce, uszy, nos i usta dopiero się wykształcały. Osiem tygodni to wystarczająco długo by się upewnić, że wszystko jest w porządku. To miało sens. Oczywiście, że tak. Jednak zaniepokoiła go myśl o tym, że najpierw rozwijał się w probówce, a dopiero potem wprowadzono go do macicy. Zawsze myślał, że... Oparł ręce na brzegu szuflady, przytłoczony prawdą, którą odkrył. Wiedział o tym wszystkim, choć starał się zepchnąć tę wiedzę do podświadomości, odkąd zajrzał do dziennika Augustusa Shepherda. Mimo to nie był na to przygotowany. Wzdrygnął się. Więc to wszystko było prawdą. Hal nie był jego ojcem - Hal był jego bratem, jak tak zwany wielki, wielki prapradziadek, jak Robert -jego "wielki pradziadek", jak Augustus i jego dziadek James. Wszyscy byli braćmi. Wszyscy bez wyjątku byli z nasienia tego starca. Wszyscy byli synami Amosa Shepherda i jego żony Aleksandry. Przewertował kartoteki i znalazł jej własną. Potem roze- śmiał się. Powinien był się domyślić. Nazwa kliniki - Melfi! Przecież to było panieńskie nazwisko jego praprababki. Nie, panieńskie nazwisko jego matki. Co oznaczało, że... Sięgnął do następnej szuflady. Otworzyła się pod jego do- tknięciem, odsłaniając nowe kartoteki. Żadna nie była ozna- czona symbolem żołędzia. A wewnątrz szuflady kartoteki były czyste, jeszcze nie zapisane. - Takie było to wielkie dzieło - powiedział do siebie, kiwając głową. Takie było złudzenie Amosa, które zbudował wokół siebie, podobnie jak zapełnione androidami miasteczko w posiadłości. Cała ta wielka tajemnicza szarada została stworzona po to, by nasienie genialnego Shepherda, jego idee, jego świat trwały wiecznie, odradzając się w jego kolejnych wcieleniach - genetycznych kopiach. A klinika Melfi stanowiła centrum tego wszystkiego, miejsce, w którym przeprowadzano wielki plan Amosa. Dlatego ukryto tę klinikę na jednym ze Średnich Poziomów. Dlatego zastoso- wano tak wiele środków bezpieczeństwa na zewnątrz i tak mało w środku. Nikt tutaj nie przychodził oprócz kobiet Shepherdów, które poddawano testom, a kiedy nadchodził właściwy czas, zgodnie z planem Amosa, implantowano w ich łona dzieci Amosa. Nic dziwnego, że Tung Tan zaniepokoił się, widząc go tutaj. Ben odwrócił się, słysząc, że rozsuwają się drzwi. To był Tung T'an. - Co, u diabła...? - zaczął konsultant, po czym urwał nagle, widząc otwartą szufladę z kartotekami. Przełknął śli- nę. - Nie powinieneś być tutaj, Shih Shepherd. Bez roześmiał się. - Nie, nie powinienem, ale jestem. Konsultant zrobił krok w jego kierunku. Zatrzymał się, zasępiony, próbując odkryć, jak wiele Ben się dowiedział. - Czy zechcesz wyjść, Shih Shepherd? - Oczywiście. Dowiedziałem się wszystkiego, co chciałem wiedzieć. Han wykrzywił twarz. - Nie rozumiesz... Ben pokręcił głową. - Wcale nie, Tung T'an. Widzisz, ja wiedziałem o tym od dawna. Ale nie wiedziałem, w jaki sposób przeprowadzono to wszystko, ani gdzie. Wszystko to - wskazał na karto- teki - tylko potwierdziło moje przypuszczenia. - Wiedziałeś? - Tung T'an roześmiał się i pokręcił gło- wą. -O czym wiedziałeś, Shih Shepherd? Tu nie ma nic takiego. - Jak sobie życzysz, Tung T'an. Ujrzał błysk w oczach tego człowieka, rozważającego, co powinien uczynić. Tung T'an skinął niechętnie głową. - Nigdy nie powinieneś tego zobaczyć. To dlatego... - Dlatego trzymacie mężczyzn Shepherdów z dala od tego miejsca. - Ben uśmiechnął się. - Bardzo mądrze. Wszak to tylko "kobiece sprawy". Ale stary Amos nie posunąłby się tak daleko, prawda? - Przepraszam? Ben pokręcił głową. Nie, Tung Tan nie wiedział nic o tym, jak daleko mógłby dojść Amos, gdyby zechciał. Stare mias- teczko było najlepszym przykładem możliwości tego starca. Dlatego odtworzył je w każdym detalu. Ale to... w pewnym sensie rozczarowało go. Było prawie tak, jak gdyby... Roześmiał się, rozważając po raz pierwszy serio ten dziwny pomysł. A jeśli Amos chciał, by jeden z nich odkrył to wszystko? A jeśli była to część jego planu - rodzaj testu? Im więcej o tym myślał, tym bardziej wydawało mu się to prawdopodobne. Prywatny stary dom, ukryty pokój, wewnęt- rzny ogród, daremna podróż. Nic z tego nie było naprawdę konieczne, chyba że te rzeczy zostały pomyślane jako wskazó- wki - kolejne drzwi, przez które trzeba przejść, aż ostatnie drzwi zostaną otwarte. A jednak... A jednak napatoczył się na to przypadkiem. Wizyty w kli- nice Melfi nie miał złożyć on, lecz Meg. O ile... Przybyła tydzień wcześniej. Dlaczego? Jaki miała powód, by przyśpieszyć wizytę w klinice o tydzień? Tung Tan wciąż wpatrywał się w Shepherda. - Stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji, Shih Shepherd. - Dlaczego, Shih Tung? Pomyśl o tym. Nie możesz wy- mazać tego, co widziałem, ani tego, co wiem. Nie, chyba że mnie zabijesz, a tego nie możesz zrobić! - Roześmiał się. - Zresztą to wszystko zostało stworzone po to, by chronić mnie. Nie masz innego zdania, prawda? Tung T'an pochylił głowę. - Mimo to... - Nie musisz nikomu nic mówić, Tung T'an - przerwał mu Ben - nawet tego, że tutaj byłem. Ze swej strony będę zachowywać się tak, jakby to miejsce nie istniało. Rozumiesz mnie? - Zbliżył się do Hana, zmuszając go siłą woli, by spojrzał mu w oczy. - Nigdy mnie tu nie było, Tung T'an. A ta rozmowa... Nigdy do niej nie doszło. Tung T'an przełknął ślinę, nagle uświadamiając sobie cha- ryzmatyczną moc stojącego przed nim młodego człowieka. Skinął głową. - Dobrze. Więc wróć do mojej siostry, Shih Tung. Ona jest taka sama jak ja. Nie lubi, kiedy każe się jej czekać. Ach, ale przecież wiesz o tym, prawda, Tung Tan? Ty jeden ze wszystkich powinieneś wiedzieć, jacy jesteśmy, my, Shepher- dowie! * ¦ * Meg siedziała w sedanie obok Bena. Przyglądała się mu. Był taki spokojny, odkąd wyjechali z kliniki, zbyt spokojny. Poznał się na czyichś sztuczkach, tego była pewna. Nie uszło jej uwagi, jak był zmieszany Tung T'an, kiedy wrócił do niej, i domyśliła się, że to z powodu tego, co powiedział lub zrobił Ben. Kiedy zapytała o to brata, zaprzeczył, by cokolwiek zaszło pomiędzy nim a Tung Tanem, ale wiedziała, że kłamał. Tych dwóch starło się o coś ważnego dla Bena, skoro wciąż się tym martwił. Spróbowała znowu: - Czy to miało coś wspólnego ze mną? Spojrzał na nią i roześmiał się. - Nie zrezygnowałaś, prawda? - Uśmiechnął się. - Nie, skoro to tak zaprząta ciebie. Wychylił się, biorąc ją za ręce. - To nic, naprawdę nic, siostrzyczko. Gdyby to było ważne, powiedziałbym ci. Przyrzekam! Roześmiała się. - To nie ma sensu, Benie. Jeśli to nie jest ważne, nie ma powodu, abyś to przede mną ukrywał. A gdyby było ważne, powiedziałbyś mi, jak mówisz. Dlaczego zatem nie powiesz mi tego? Wzruszył ramionami. - W porządku. Powiem ci, o czym rozmyślałem. Myś- lałem o dziewczynie, którą spotkałem tutaj. Ma na imię Catherine. Powinienem spotkać się z nią dwie godziny temu, ale prawdopodobnie teraz porzuciła mnie. Meg spojrzała na niego, nagle bardzo spokojna. - O dziewczynie? Ścisnął delikatnie jej ręce. - Tak, o mojej przyjaciółce, która pomagała mi w pracy. Meg popatrzyła na brata. Przyglądał się jej z lekkim, prawie drażniącym uśmiechem na wargach. - Jesteś zazdrosna, prawda? - Nie - zaczęła, lecz spuściła oczy, lekko zarumieniona. Nagle roześmiała się. - Och, to niewiarygodne, Benie. Ty naprawdę tak myślisz. Jestem ciekawa, to wszystko. Nigdy nie myślałam, że... - Że mam tutaj przyjaciół? - Skinął głową. - Sam również nie sądziłem, że zaprzyjaźnię się z kimś z Miasta. Zresztą spotkałem ją zaledwie tydzień temu. To było dziwne. Widzisz, wykorzystałem ją w charakterze modelu w trakcie mojej pracy. Wykorzystałem ją bez jej wiedzy. Przychodziła do kawiarni, w której często przesiadywałem. A potem, pew- nego dnia, podeszła do mojego stolika i przedstawiła mi się. Uśmiech powrócił na twarz Meg. - Kiedy mi ją przedstawisz? Popatrzył na jej ręce, potem podniósł je do suchych warg i pocałował czule. - Może dzisiaj wieczorem? Jeśli oczywiście, ona będzie jeszcze chciała rozmawiać ze mną po tym poranku. * * * Kiedy weszła Catherine, Ben siedział z Meg w głębi baru. Rozważnie wybrał miejsce, w którym poprzednio nie było żadne z nich dwojga - neutralny grunt - i powiedział Meg tyle, ile mógł jej powiedzieć. Nie chciał, by czuła się wyobcowa- na. Ben zobaczył ją pierwszy i pochylił się nieco, by dotknąć ręki siostry. Meg odwróciła się, widząc, jak Catherine zmierza w ich kierunku, lawirując między stolikami, początkowo niepewnie, potem, kiedy spostrzegła, że zauważyli ją, już pewniej. Swoje płomiennorude włosy zaczesała do góry, co podkreślało jej rysy. Meg pomyślała, spoglądając na dziewczynę w przyćmionym świetle, że Catherine jest naprawdę ładna. Ben wstał i podał jej rękę, ale Catherine spojrzała na niego tylko przelotnie. - Ty musisz być Meg - powiedziała, obchodząc stół i usiadła na krześle obok niej. Roześmiała się cicho, potem dotknęła delikatnie nosa Meg, sprawdzając jego kształt i zarys jej ust. - Tak - dodała po chwili. - Jesteś bardzo podobna do niego, prawda? - Odwróciła się, patrząc na Bena. - Cześć, Ben. - Cześć, Catherine - odparł wcale nie morderczym to- nem. Odsunął swoje krzesło i odwrócił się, by zawoła kelnera. Meg przyglądała się jej profilowi. Ben nie powiedział nic, ale ona zrozumiała. Dziewczyna była w nim zakochana. Patrzyła na nią tak, jak nauczył ją patrzeć Ben. Zauważyła że Catherine ma piękne i mądre ręce, i przenikliwe oczy -i oczy artystki. Spostrzegła od razu, jak dziewczyna patrzy na Bena - pozornie obojętnie, ale zarazem niepewnie, jakby czuła się zraniona. Ben zamówił wino i zwrócił się do nich. - Przy okazji, to jest Catherine. Ona maluje. Meg skinęła głową, zadowolona, że rozpoznała to od razu. - Co malujesz? Abstrakcje? Portrety? - Chciała zapytać 0 pejzaże, ale trudno było jej uwierzyć, że ktoś stąd mógłby podjąć taki temat. Dziewczyna uśmiechnęła się i spojrzała szybko na Bena, zanim odpowiedziała. - Maluję to, co mnie zainteresuje. Namalowałam nawet portret twojego brata. Ben pochylił się nad stolikiem. - Powinnaś to zobaczyć, Meg! To całkiem niezły obraz. Meg uśmiechnęła się. Jeśli Ben powiedział, że obraz jest "całkiem niezły", mogło to oznaczać tylko to, że dziewczyna była wspaniała. Spojrzała na Catherine inaczej, dostrzegając jej gibką, niemal zwierzęcą sylwetkę i sposób, w jaki patrzyła. Jak kot, zupełnie jak kot. Kelner przyniósł wino. Kiedy oddalił się, Ben wzniósł toast na cześć obu dziewcząt. - Za dwie najpiękniejsze kobiety w Mieście. Ran pei! Meg spojrzała z boku na dziewczynę. Spostrzegła rumie- niec, który wykwitł na jej twarzy. Catherine nie była pewna, do czego zmierzał Ben. Nie znała go wystarczająco długo. Wyczuła jednak bezbłędnie lekkie rozdrażnienie w jego głosie 1 dostrzegła psotne iskierki w oczach. Jego nastrój się zmienił, a może raczej on zmienił swój nastrój. - Czy ten obraz... - zapytała Meg. - Jest dobry? Catherine spuściła oczy, uśmiechając się. Nie było żadnej przesady w tym geście, tylko szczególna pokora. - Myślę, że tak. - Podniosła wzrok ostrożnie, by nie spojrzeć na Bena. Jej policzki płonęły. - To najlepsza rzecz, jaką namalowałam. Mój pierwszy prawdziwy obraz. Meg powoli skinęła głową. - Chciałabym to zobaczyć, jeśli pozwolisz. Nie pamiętam, by ktoś malował Bena, jeśli w ogóle go portretowano. Dziewczyna ukłoniła się jej lekko. Przez chwilę panowała cisza. Potem Ben odchrząknął, pochylając się ku Meg. - Ona jest nazbyt skromna. Słyszałem, że będzie miała wystawę swoich prac w college'u. Meg zauważyła, że Catherine spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma i domyśliła się, że dziewczyna nie powie- działa o tym Benowi, ale sam to odkrył. Spojrzała znowu na Catherine. - Kiedy nastąpi otwarcie wystawy? - Na wiosnę. - Na wiosnę? - Meg zadumała się nagle, po czym roze- śmiała się. - Dlaczego się śmiejesz? - Catherine wpatrywała się w nią w zamyśleniu. Ben również spojrzał na Meg, przenikliwie, lecz jakby z od- dalenia. - Gdyż to wszystko jest takie dziwne. Mówisz: "na wios- nę" i dla ciebie oznacza to jedno, a dla mnie... - Zapatrzyła się w swój kieliszek, świadoma, jak dziwnie spojrzała na nią Catherine. - Po prostu dla mnie wiosna jest porą roku, a tutaj... - Napotkała utkwione w niej zielone oczy dziew- czyny. - A tutaj nie ma wcale pór roku. Catherine przyglądała się jej badawczo, szukając, ale nie znajdując tego, co chciała zobaczyć w jej twarzy. Potem lekko wzruszyła ramionami. - Ty również mówisz zagadkami, tak jak on. - Po prostu dlatego, że słowa mają dla nas różne znacze- nie - powiedział Ben, cofając się i opierając głowę o ściankę działową. Był to komentarz skierowany wyłącznie do Meg, która zauważyła od razu, że Catherine to zraniło. Była nie tylko zraniona. Meg nagle poczuła chłód ściskający jej żołądek. To było coś więcej niż miłość, więcej niż zwykłe pożądanie. Dziewczyna była opętana przez Bena. Kiedy spoj- rzała znowu na brata, tłukło się jej w głowie jedno, jedyne słowo: "trudno". Właśnie to powiedział wcześniej. Teraz za- czynała to rozumieć. - Słowa są tylko słowami - powiedziała, uśmiechając się do dziewczyny i dotykając jej ręki. - Nie przejmujmy się nimi tak bardzo. * * * Sześć godzin później Catherine skończyła pakowanie pre- zentu. Postawiła obraz przy drzwiach. Potem wzięła prysznic, ubrała się i umalowała. Dzisiaj pójdzie z nim na spacer. Samotnie, jeśli to będzie możliwe, lub także z jego siostrą, jeśli to będzie konieczne. Przez chwilę przeglądała się w lustrze, długim na całą ścianę. Założyła ciemnozieloną, opadającą swobodnie szatę, przewiązaną wstążeczkami w przegubach. Uśmiechnęła się, zadowolona ze swojego wyglądu, wiedząc, że spodoba się Benowi. Potem spuściła wzrok, dotykając podnie- bienia koniuszkiem języka, wspominając, co się zdarzyło. Dzisiaj po południu przyszła kartka od Siergieja. Niemiły liścik pełen goryczy, wyrzutów i oskarżeń o zdradę. Słowa Siergieja zraniły ją głęboko, przywołując znowu to wszystko, co wycierpiała w kilku ostatnich tygodniach. Ale również sprawiły jej ulgę. Jej związek z Siergiejem nie mógł przetrwać. Próbował uczynić z niej swoją własność, pozbawić osobo- wości. Zadrżała. To już się stało. Jego starcie z Benem było nieu- niknione i - w pewnym sensie - konieczne. Musiała dokonać wyboru. Siergiej stał się dla niej człowiekiem z przeszłości. Za to Ben był jej przeznaczeniem. Pojechała "torpedą" na północ, przez wieczorny mrok. Było po siódmej, kiedy dotarła do terminalu na obrzeżach Miasta. Stamtąd pojechała dalej tramwajem sześć kominów na wschód i dwa na północ. Zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić i powiadomić go o swoim przyjeździe, lecz zdecy- dowała, że nie i wcisnęła kod. To pozbawi go okazji do przeprosin. Wolała sprawić mu niespodziankę. Pojechała windą na jego poziom, trzymając pakunek w rę- ku. Obraz był ciężki i marzyła o tym, by go postawić. W środ- ku oparła go o ścianę w przedpokoju i zdjęła pelerynę. Zapach kawy wypełniał mieszkanie. Z uśmiechem weszła do kuchni, łudząc się, że go tam znajdzie. Kuchnia była pusta. Catherine nasłuchiwała przez chwilę, potem weszła do salonu. Nie było nikogo. Na stole stały dwie puste szklanki. Przez chwilę rozglądała się wokół siebie. Spo- chmurniała, myśląc, że popełniła błąd, gdyż oni prawdopo- dobnie wyszli. Potem jednak przypomniała sobie kawę na stole. Przeszła przez pokój i stanęła przy drzwiach, opierając się o nie ręką. Nasłuchiwała. Nic albo prawie nic. Jednak gdy wsłuchała się w ciszę, dobiegł ją cichy oddech. Spróbowała otworzyć drzwi. Nie były zamknięte. Przesu- nęła je powoli. Serce biło jej jak oszalałe, ręce drżały. W pokoju było ciemno, choć oko wykol. Kiedy rozsunęła szerzej drzwi, światło z salonu rozświetliło ciemność. Zauważyła od razu, że kołyska wraz z rusztowaniem została przesunięta na bok, dostrzegła tylko otwartą przestrzeń dywanu i brzeg łóżka. Weszła do środka, słysząc wyraźnie czyjś regularny oddech. W pierwszej chwili wydawało się jej, że to pojedynczy oddech, ale potem zrozumiała, że w pokoju śpią dwie osoby. Zasępio- na podeszła bliżej, wypatrując w ciemności. - Ben? Ben...? - wyszeptała. - To ja, Catherine. Uklęknęła i pochyliła się, aby go przebudzić. Nagle cofnęła rękę. Te włosy... Dziewczyna przetoczyła się na łóżku i spojrzała na nią ciemnymi, zaspanymi oczyma. Obok leżał Ben, przytulony do niej, schowany w jej ramionach. Jedną ręką obejmował ją w pasie, drugą ściskał pierś. Wstrzymała oddech. Kuan Yinl Przecież to jego siostra! Meg spojrzała na dziewczynę. - Ben? - zapytała sennie, niezupełnie rozbudzona, dra- piąc się leniwie w ciemnej gęstwie swej płci. Catherine wstała. Czuła, że z trudem może się utrzymać na nogach. Z jej ust wydarł się jęk bólu. Widziała teraz wyraźnie ich splecione ciała, zroszone miłosnym potem. - Ja... - zaczęła, ale słowa uwięzły jej w gardle. Nie było tu nic do wyjaśnienia. Mogła tylko wynieść się stąd i spróbo- wać żyć z tym, co zobaczyła. Powoli ruszyła tyłem w stronę drzwi. Meg podniosła głowę, próbując zobaczyć, kto ją przebudził. - Ben? Catherine rzuciła głową do tyłu, jakby przestała panować nad swymi ruchami, i uderzyła w drzwi za sobą. Potem niepewnych nogach, słaniając się jak pijana - prosto w krąg jasnego ostrego światła w salonie. Przewróciła się na stół. Uklęknęła, by zebrać szkło z rozbitych szklanek. Potem leżała przez chwilę na podłodze, opierając rozpalone czoło o nogę stołu. Usłyszała, że drzwi rozsuwają się, i wstała szybko, wycie- rając ręką twarz, mokrą od łez. To był Ben. Wyciągnął ku niej rękę, ale odtrąciła ją, szczerząc zęby jak zaszczute zwierzę. - Ty bękarcie... - zaskomliła. - Ty... - Mogła jedynie potrząsnąć głową. Jej twarz była przepełniona wyrazem żalu i gorzkiego rozczarowania. Opuścił rękę i pochylił głowę. To był bolesny gest, który Meg, obserwująca to wszystko z drugiego pokoju, zrozumiała. Nie powiedział jej. Catherine nie wiedziała nic o tym, co łączyło ją z Benem. Meg spojrzała na Catherine, która cofała się do drzwi. Stała tam przez chwilę, drżąc jak w febrze. Jej blada piękna twarz była mokra od łez, wykrzywiona grymasem żalu i gniewu. Nagle odwróciła się i wybiegła z mieszkania. A Ben? Meg zobaczyła, jak stoi pośrodku pokoju z opuszczoną głową, jak gdyby cała jego wspaniała siła, a wraz z nią życie, wyparowała nagle z niego. Wyglądał na zranionego, głęboko zranionego. Wiedziała jednak, że dojdzie do siebie. Kiedyś pogodzi się z tym. A może to było najlepsze wyjście. Być może tak. W tej sytuacji... Podeszła i objęła go mocno, przyciskając nagie piersi do jego pleców. Rozpalony policzek przytuliła do jego karku. - Wszystko będzie dobrze - szeptała, całując go w jego obnażone ramię. - Wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci! To ja, Meg. Jestem tutaj. Nie opuszczę cię. Przyrzekam, że cię nie opuszczę. Ale kiedy odwróciła delikatnie jego twarz, zobaczyła, że Ben patrzy na nią nie widzącymi oczyma, a jego policzki są mokre od łez. - Odeszła - powiedział złamanym głosem. - Nie rozu- miesz, Meg? Kochałem ją. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz, ale kochałem ją. A teraz ona odeszła. * * * Dopiero po pewnym czasie Meg znalazła prezent. Przenios- ła go do salonu, położyła na podłodze, uklęknęła i rozpako- wała. Obraz był przepiękny. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Meg myślała, że nikt inny nie potrafi tego do- strzec, ale na obrazie tej dziewczyny znalazła to wszystko, co wiedziała o bracie - siłę duchową i surowe piękno jego ciała. Zamierzała zapakować obraz z powrotem, by ukryć go gdzieś, aż odejdą stąd, kiedy Ben wyszedł z łazienki. - Co to jest? - zapytał, patrząc na nią z lekkim zacie- kawieniem w oczach. Zawahała się, lecz podniosła obraz i obróciła w jego kie- runku. - Musiała to zostawić ta dziewczyna - powiedziała, przy- glądając się mu, widząc, jak jego oczy rozszerzają się ze zdumienia, jak gdyby obraz przywracał go znowu do życia. - Catherine - poprawił ją, nie odrywając oczu od obra- zu. - Ona miała imię, Meg, tak jak ty i ja. 1 była prawdziwa, tak prawdziwa, jak ten portret. Podszedł bliżej. Pochylił się, przyglądając mu się uważnie, badając opuszkami palców ślady konturów i strukturę obrazu. Meg obserwowała go przez cały czas, widząc, jak jego twarz zmienia się, jak ból, podziw i żal rzeźbią na przemian jego rysy. Spuściła oczy, przebiegł ją lekki dreszcz. Ich życie było tak niewinne, tak wolne od tych wszystkich komplikacji. Ale teraz... Potrząsnęła głową, po czym spojrzała znowu na niego. Przyglądał się jej. - O co chodzi? - zapytał. Pokręciła głową. Nie chciała mówić. Oboje czuli się wy- starczająco źle z tego powodu. Jej słowa mogły tylko pogor- szyć sytuację. Jednak dostrzegła jakąś w nim zmianę. Zauwa- żyła, że na jego twarzy pojawił się przelotny grymas, który świadczył o tym, że jego wielki ból przemienił się na chwilę w jakiś twórczy zamysł. Wzdrygnęła się nagle. Więc tylko tym było to wszystko dla niego? Darem diabła? Czy nie mógł być po prostu człowie- kiem? Czy wszystko, czego doświadczył, co przeżył, musi zostać poświęcone na pustym, nieludzkim ołtarzu jego sztuki? Chciałaby, żeby była inna odpowiedź, ale wiedziała, że dla niego nie ma innej drogi. On nie mógł zaistnieć w inny sposób, niż przekazując w formie dzieła sztuki swoje istnienie. Nie mógł być wolny, zanim się nie zniewoli. I nie miał innego wyboru. Był jak Ikar, szalony, wyzywający bogów, owładnięty pokusą, by uwolnić się z praw natury, które ograniczały jego zbuntowaną duszę. Uniosła oczy, napotykając jego wzrok. - Muszę za nią pójść, Meg. Muszę. - Nie musisz. Czy nie rozumiesz, Benie? Ona widziała nas. Nigdy ci tego nie wybaczy. - Ale... - Spojrzał znowu na obraz. Twarz wykrzywił mu grymas bólu. - Ona mnie zrozumiała, Meg. Zobaczyła mnie takiego, jakim jestem naprawdę. Zadrżała. - Wiem, ale nie możesz za nią pójść. Już jest za późno, Benie. Nie rozumiesz tego? - Nie - powiedział, wstając. - Nie, jeśli pójdę teraz do niej i będę błagał ją o przebaczenie. Opuściła głowę, nagle bardzo zmęczona. - Nie, Benie. Nie możesz pójść, nie teraz! - Dlaczego? - Jego głos brzmiał gniewnie, wyzywają- co. - Podaj mi choć jeden powód! Westchnęła. Tego właśnie nie mogła powiedzieć mu przed- tem. To był powód, dla którego przyjechała tutaj o tydzień wcześniej. Teraz jednak musiała mu to powiedzieć. Spojrzała znowu na niego. Jej oczy zwilgotniały. - Z powodu ojca. Jest bardzo chory. - Wiem... - zaczął. - Nie, Benie, nic nie wiesz - przerwała mu. - Lekarze zbadali go trzy dni temu, w dniu, w którym napisałam do ciebie. - Głos jej drżał lekko. Upuściła obraz. Stała zwrócona twarzą do niego. Łzy spływały jej po twarzy. - On umiera! - krzyknęła. - Lekarze dają mu najwyżej miesiąc życia - mó- wiła z gniewem. - Najwyżej sześć tygodni! - Przełknęła ślinę, potem pokręciła głową. Patrzyła na niego błagalnie. - Czy nie rozumiesz? Nie możesz pójść do niej, gdyż musisz przyje- chać do domu. Musisz! Matka potrzebuje ciebie. Bardzo cię potrzebuje. Ja również, Benie. Bardziej niż kiedykolwiek. ¦ * * Memorandum - datowane 4 maja 2207 roku Do Jego Najjaśniejszej Ekscelencji Li Shai Tunga, Wiel- kiego Doradcy i Tanga Ch'eng Ou Chou (Miasta Europa) Chieh Hsia, Twój uniżony sługa błaga, żeby wolno mu było poinfor- mować jego Ekscelencję, że sprawa, o której rozmawialiśmy, sama rozwiązała się pomyślnie. Zaangażowana w niej dziew- czyna nazwiskiem Catherine Tissan (zobacz w załączonym raporcie MinDis PSec 435/55712) powróciła do swojego daw- nego kochanka, Siergieja Nowaczka (zobacz w załączonym raporcie MinDis PSec 435/55711), który pod naciskiem przy- jaciół wiernych Jego Najjaśniejszej Ekscelencji, zaniechał swo- jej osobistej akcji przeciwko Shepherdowi (zobacz w kopiach załączonych dokumentów). Sam Ben Shepherd - jak bez wątpienia Jego Ekscelencja już wie - powrócił do domu, by zaopiekować się swym dogorywającym ojcem, porzucając studia w Oksfordzie i za- razem usuwając się przed groźbą możliwego ataku lub po- rwania. Wiedząc o tym, jak ważny jest los rodziny Shepherdów ze względu na rację stanu, Twój pokorny sługa poczuł się w obo- wiązku upewnić się, czy pod powierzchnią tych wydarzeń kryje się zwykła rywalizacja w miłości, czy też jest to głębsza sprawa, przemyślny plan, by podkopać państwo. Takie śledz- two odsłoniło nieco interesujących faktów, szczególnie jeśli chodzi o naturę interesów ojca Siergieja - Lubosza Nowacz- ka. Jego rezultaty zostaną wkrótce przekazane Waszej Eks- celencji. Twój pokorny sługa Heng Yu minister przemieszczeń ludności Ch'eng Ou Chou (Miasta Europa) Heng Yu przeczytał pierwszą kopię. Był z niej zadowolony. Pochwycił pędzelek i umoczył go w tuszu, po czym podpisał się fantazyjnie na każdej z trzech kopii. Pierwszą prześle do Li Shai Tunga. Drugą zatrzyma dla siebie. Trzecią... Cóż, trzecią przekaże księciu Yuanowi poprzez swojego człowieka w pałacu w Tongjiangu - Nan Ho. Heng Yu uśmiechnął się. Sprawy nie mogły pójść lepiej. Chłopiec był bezpieczny, T'ang zadowolony, a on znacznie bliżej celu, do którego dążył. Czegóż więcej mógłby pragnąć? Oczywiście, nie o wszystkim wspomniano w dokumentach. Na przykład w raporcie na temat Siergieja Nowaczka pominął sprawę statuetki z brązu. To była interesująca historyjka, która mimo wszystko od- zwierciedlała dobry charakter młodego Nowaczka. Śledztwo przeprowadzone na temat brązowej statuetki wykazało, że kiedyś należała do ojca Siergieja, Lubosza Nowaczka, który sprzedał ją, by ocalić swojego przyjaciela. Siergiej Nowaczek wiedział o tym i tak zaplanował swoje posunięcia, by odzyskać statuetkę i zwrócić ją swojemu ojcu. Sprawa Shepherda, jak się okazało, była innej natury - stanowiła owoc zazdrości, która wywołała całą tę burzę. Jednak siłą napędową działania Siergieja była właśnie statuetka. W rezultacie powróciła ona do Lubosza Nowaczka na jego sześćdziesiąte urodziny. A ojciec Siergieja? Heng Yu usiadł, skubiąc brodę. Lubosz Nowaczek był, jak wielu czołowych kupców, powszechnie szanowanym człowiekiem interesu. W każdym razie szanowa- no jego zawód, gdyż sam Lubosz Nowaczek działał jako pośrednik Średniego Poziomu pomiędzy koncernami z Pierw- szego Poziomu i Siecią. Mówiąc otwarcie, pracował dla pew- nych szefów Triad, działając na ich polecenie na Górze - ku- pując i sprzedając na rozkaz, biorąc w zamian swoją dolę. Znajomość z takim człowiekiem mogła okazać się użytecz- na, toteż Heng Yu spotkał się z nim. Ten nadęty półgłówek Fan Liang-wei, którego nazywano Wielkim Człowiekiem, wielce rozbawił Heng Yu. Kiedy mini- ster przemieszczeń ludności wezwał go do siebie i nakazał mu poniechać jego wysiłków mających na celu usunięcie Bena z college'u, Fan Liang-wei zacietrzewił się jak kogut. Wtedy Heng Yu pokazał mu dokument podpisany osobiście przez T'anga i zagroził mu dożywotnim zesłaniem - nawet pod Sieć, jeśli dojdzie do niego choćby słówko o tym, że Wielki Człowiek działa w jakikolwiek sposób w tej sprawie. Tak, to było niezmiernie satysfakcjonujące. Twarz Fana sta- nowiła wspaniały widok, kiedy próbował powściągnąć swoją dumę i pogodzić się z faktem tak ogromnych wpływów tego bezczelnego młokosa. Prawie dostał apopleksji z tłumionego gniewu. Heng Yu zachichotał. Potem spojrzał na swojego młodego kuzyna. - Coś cię rozbawiło, wuju? - Tak, Chian-ye. Pewna sprawa, którą załatwiłem wczo- raj. Lecz wróćmy do tizczy. Chciałbym, ażebyś dostarczył te dokumenty. - Podniósł z biurka dwie kopie i wręczył mu je. - Pierwsza kopia musi zostać doręczona wyłącznie do rąk Chung Hu-yana, a druga do Nan Ho w Tongjiangu. Obaj ci ludzie będą cię oczekiwali. - Czy to wszystko, wuju Yu? Heng Yu uśmiechnął się. Nadeszła chwila, by okazać swoją wielkoduszność. - Nie, Chian-ye. Jestem bardzo zadowolony z tego, co zrobiłeś dla mnie w minionym tygodniu. W tych okolicznoś- ciach zdecydowałem się ponownie przemyśleć sprawę twoich pieniędzy. W dowód szacunku dla twoich dawnych i przy- szłych obowiązków mojego pierwszego asystenta otrzymasz dodatkową sumę dwudziestu pięciu tysięcy juanów na rok. Heng Chian-ye ukłonił się nisko, zaskoczony wspaniało- myślnością wuja, ale zarazem bardzo zadowolony. - Jesteś najbardziej szczodrobliwym człowiekiem, wuju Yu. Bądź pewien, że postaram się ze wszystkich sił żyć w taki sposób, by udowodnić ci, że jestem godzien zaufania, jakie we mnie pokładasz. - Dobrze. Zatem przejdźmy do rzeczy, Chian-ye. Te pa- piery muszą znaleźć się w rękach tych szanownych osób w ciągu najbliższych sześciu godzin. Heng Yu odprowadził wzrokiem swego wychodzącego ku- zyna, po czym wstał, przeciągnął się i ziewnął, zastanawiając się przez chwilę, co jego wuj, ojciec Chian-ye, zrobiłby w tej sytuacji. A sprawa kliniki Melfi? To również będzie użyteczne. Postanowił zachować to w se- krecie, aż nadejdzie właściwy czas. Bo chociaż jego wuj Heng Chi-po był tłustym, skorumpowanym człowiekiem, miał rację w jednej sprawie: informacja była potęgą. A kto posiadał ją, miał również władzę. Tak. A szczególnie w tych dniach, które miały wkrótce na- dejść. Bowiem w Chung Kuo zmiany zachodziły szybko. Z głębi Miasta dochodziły wieści o sprawach, o których na- leżało wiedzieć. Heng Yu, minister Tanga, skinął głową do siebie i zgasił światło na biurku. Rano spotka się z kupcem Luboszem Nowaczkiem. Zaofe- ruje mu nowy towar, za który Nowaczek wspaniale zapłaci. Informację. Koniec Księgi Drugiej OD AUTORA Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w XVII wieku Włoch Matteo Ricci, który założył w roku 1583 i prowadził aż do swej śmierci w roku 1610 pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilku- dziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilkadziesiąt tysięcy różnych piktogra- mów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy - używane w trzech wiel- kich zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania i Ameryka - znany również jako system Wadę'a), system Ecole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system Lessinga (Niemcy). Natomiast Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworze- niem standardowej formy fonetycznej opartej na systemie niemiec- kim, którą nazwali hanyu pinyin fang'an (Schemat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 stycznia 1979 r., a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Sam postanowiłem korzystać w mojej książce ze starszego i moim zdaniem znacznie elegant- szego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych, którzy przyzwyczaili się do twardszej postaci pinyin, podaję krótką tabelę konwersji, w której z lewej strony znajdują się symbole Wade'a-Gilesa, a z prawej pinyin. p odpowiada b ts' odpowiada c ch' odpowiada ch t odpowiada d k odpowiada g ch odpowiada j ch odpowiada q j odpowiada r t' odpowiada t hs odpowiada x ts odpowiada z ch odpowiada zh Mam nadzieję, że dzięki temu udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym, jak sądzę, źle przysłużył się współczesny pinyin. Poematy Impromptu Meng Chiao i wiersz bez tytułu Li Shang- -Jina zaczerpnąłem ze wspaniałego dzieła A.C. Grahama Wiersze z późnej dynastii Tang, wydanego przez Penguin Books, Londyn, 1965. Wiersz Po Chu-I Do Li Chiena w przekładzie Arthura Waleya znalazłem w Wierszach chińskich opublikowanych przez George Allen and Unwin, Londyn, 1946. Przekładu na język angielski pieśni Wu Man-yuana Dwie białe gęsi (pieśni Fei Yen w rozdziale siódmym) dokonała Ann Birrell w dziele Nowe pieśni z jadeitowego tarasu (Antologia wczesnej chińskiej poezji miłosnej, opublikowanej przez George Allen and Unwin, Londyn 1982.) Cytaty z dzieła Sun Tsy Sztuka wojenna zostały opublikowane w przekładzie na język angielski Samuela B. Griffitha przez Oxford University Press, 1963. Cytat z książki Arthura Koestlera Akt twórczy zaczerpnąłem z wydania Hutchinson & Co, opublikowanego w Londynie 1969, za zgodą wydawcy. Fragmenty prac Nietzschego (które przełożył na j. angielski RJ. Holhngdale) zostały zaczerpnięte z następujących tomów: Tako rzecze Zaratustra {Księga dla wszystkich i dla nikogo), wydanego przez Penguin Books, Londyn 1961; Pomiędzy dobrem a ziem {Preludium do filozofii przyszłości), Penguin Books, Lon- dyn 1973; Ecce homo {Jak stajemy się tym, kim jesteśmy), Penguin Hooks, Londyn 1979. Bawarskie goryczki D.M. Lawrence'a znalazłem w jego Ostat- nich wierszach (1932), ale fragment, który zacytowałem, jest wcześniejszą wersją tego poematu. Cudowną recepturę na Yang Sen "Wiosenne wino" - o któ- rym wspominam w Rozdziale pierwszym, można przeczytać na stronicy 163 Chińskiej medycyny ziołowej Daniela P. Reida opub- likowanej przez Thorsons, Londyn, 1987. Gra Wei chi, o której piszę w tym tomie, jest bardziej powsze- chnie znana pod swoją japońską nazwą Go, i chociaż nie jest może najstarszą grą świata, ale na pewno najbardziej elegancką. David Wingrove, kwiecień 1990 r. PODZIĘKOWANIA Jeszcze raz dziękuję tym wszystkim, którzy przeczytali i poddali krytycznej ocenie fragmenty Złamanego koła pod- czas długiego okresu inkubacji. Moim redaktorom - Nockowi Sayersowi, Brianowi De Fiore, Johnowi Pearce'owi i Alyssie Diamond - zarówno za ich cierpliwość, jak i entuzjazm. Moim towarzyszom z bloku pisarzy: Chrisowi Evansowi, Davidowi Garnettowi, Robowi Holdstockowi, Garry'emu Kilworthowi, Bobbie Lammingowi i Lisie Tuttle; Andy'emu Sawyerowi, za spojrzenie outsidera, właśnie wtedy, gdy tak bardzo było potrzebne, i, jak zawsze, mojemu dzielnemu orędownikowi i krytykowi z pierwszej linii, Brianowi Griffinowi, za to, że nie pozwolił mi spocząć na laurach. Podziękowania należą się również Robowi Carterowi, Rit- chie Smith, Paulowi Bougie, Mike'owi Cobleyowi, Lindzie Shaughnessy, Susan i dziewczętom oraz dziewczynkom (Jes- sice, Amy i malutkiej Georgii) i Is and the Lunatics (z Can- terbury) za podtrzymywanie mnie na duchu podczas długiego samotnego pisania tej książki. I również "Nan i Dziadziusio- wi" - Daisy i Percy'emu Oudot za pomoc, kiedy sprawy się komplikowały i... za herbatę! Wreszcie, dziękuję Magmie, chłopakom z IQ i grupie Car- diacs za nastrojową muzykę, która tak pasuje do klimatu tej książki. SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH Znaczenia większości mandaryńskich słów, które występują w tej powieści, można domyślić się z kontekstu. A skoro wiele z nich pojawia się bardzo często, uznałem, że warto je krótko wyjaśnić. ai yal - wyrażenie potoczne używane w wypadku zaskocze- nia lub konsternacji; amah - służebnica domowa; ch'a - herbata; chi pao - jednoczęściowy strój, na ogół bez rękawów, no- szony przez kobiety; Chieh Hsia - zwrot oznaczający "Wasza Wysokość", po- chodzący od wyrażenia "Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwracano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali "pod stopniami"; chou - państwo; tutaj także nazwa gry w karty; ch'u - zachód; ch'un tzu - dawne chińskie określenie z okresu walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się za- sadami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli obyczaje. Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako "dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowa- nia - zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach -jak i rzeczywista klasa w Chung Kuo, chociaż by do niej należeć, trzeba osiągnąć pewien poziom materialnej nieza- leżności i mieć wyższe wykształcenie; chung - czarka z wieczkiem służąca do podawania ch'a; fu jen - "Wielmożna Pani", w odróżnieniu od t'ai t'ai - "pani"; hei - dosłownie "czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojen- nych. W tej książce określam tak genetycznie wyproduko- wanych (przez GenSyn) półludzi używanych jako policja szturmowa do tłumienia rozruchów na niższych poziomach; hsiao chieh - niezamężna dama; hsiao jen - "mały człowiek/małe ludziki". W Księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: "Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie "dżentelmenów" (ch'un tzu) i "małych ludzików" {hsiao jen), nie stosowane nawet w czasach Kon- fucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo; hsien - dawniej okręg administracyjny o zmiennych rozmia- rach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo kon- kretnego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć sfer po 30 pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch li, czyli około jednego kilometra. Sferę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta; hun - wyższa dusza albo emanacja duchowa, która, jak wierzą Chińczycy, idzie po śmierci do nieba, by połączyć się z Shang Ti (Najwyższym Przodkiem) i mieszka wiecznie w jego pałacu. Hun powstaje w momencie poczęcia (zobacz P'o); Hung Mao - dosłownie "czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żegla- rzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chi- nami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do plądrowania chińskich statków i portów) słowo to oznacza również pirata; Kan Pei! - "na zdrowie" - toast; kang - chiński piec, służący także jako piekarnik, a w czasie chłodnych zim jako platforma do spania; k'ang hsi - okres panowania cesarza z dynastii Ch'ing (lub Manchu), którego długie władanie (1662-1722) jest uwa- żane za złoty wiek chińskiej ceramiki porcelanowej. Lawen- dowa czarka w "Jadeitowym dzwoneczku" nie pochodzi z k'ang hsi, ale jest wyrobem Chun chou z okresu Sung (960-1127) i uważana za jedno z najpiękniejszych (i rzad- kich) cacek chińskiej ceramiki; kao liang - mocny chiński trunek; Ko Ming - "rewolucyjny". T'ien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi (Huang Ti). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest go wart, a rebelia przeciwko tyranowi - który pogwałcił Mandat swą niesprawiedliwością, złymi uczynkami i nieuczciwoś- cią - nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz właściwe wy- rażenie gniewu Niebios; Kuan Yin - bogini miłosierdzia - Han brali wielkie piersi buddyjskiego męskiego bodhisattvy Avalokitsevary (co Han tłumaczą jako "Ten, co słucha dźwięków świata", czyli "Kuan Yin") za atrybut kobiecości, i od dziewiątego wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin przed- stawiają ją zazwyczaj jako Madonnę Wschodu, piastującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskiego boga wojny; Kuo-yu - język mandaryński używany w Chinach Konty- nentalnych. Znany także jako Kuan hua lub Pai hua; kwai - skrót od kwai tao, "ostry nóż" lub "szybki nóż". Tutaj słowo to oznacza specjalną grupę wojowników spod Sieci, którzy górowali umiejętnościami i samodyscypliną nad zwyczajnymi nożownikami do wynajęcia; lao jen - starzec, również weng - szacunek; li - chińska "mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu; mui tsai - w mowie potocznej oznacza to albo "małą siost- rę", albo "niewolnicę", chociaż najczęściej - tak jak i w tej książce - to ostatnie. Inne mandaryńskie określenia tego statusu to: pei-nu i ya tou; nu shi - niezamężna kobieta; pai pi - "sto piór"; nazwa eksperymentów ze sztuczną rze- czywistością, które Ben Shepherd określił jako "muszle"; pau - prosta, długa szata noszona przez mężczyzn; p'ing - wschód; p'ip'a - czterostrunowa lutnia używana do grania tradycyj- nej chińskiej muzyki; Ping Tiao - niwelacja, zrównywanie (z ziemią); shang - południe; shih - "wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w za- sadzie odpowiadający naszemu "pan". Oryginalnie okreś- lano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla od- różnienia od znajdujących się poniżej w hierarchii społecz- nej pospolitych "panów" (hsiang sheng) i dżentelmenów (ch'un tzu) ponad nimi; Ta Ts'in - chińska nazwa Imperium Rzymskiego. Znali tak- że Rzym jako Li Chien oraz "Ziemię na Zachód od Morza". Rzymian Chińczycy nazywali "Wielcy Ts'in", w odróżnie- niu od Ts'in, jak w czasie Dynastii Ts'in (265-316 n.e.) określali samych siebie; tai ch'i - Początek lub Jedność, z której, zgodnie z chińską kosmologią, rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao, przedstawiającym wirujący krąg mroku i światła; t'ing - pawilon o odkrytych ścianach w chińskim ogrodzie. Budowany w centralnym punkcie ogrodu, miał symbolizo- wać znaczenie miejsca, które zajmuje człowiek w natural- nym porządku rzeczy; tsu - północ; wei chi - "gra okrążeniowa", bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą Go. Wymyślił ją jakoby legendar- ny Cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca; yang - "pierwiastek męski" w chińskiej kosmologii, który wraz ze swoim dopełniającym przeciwieństwem "pierwiast- kiem żeńskim" yin tworzy tai chi, derywat Prajedni (Pier- wotnej Jedności); yuan - podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai - "kawałek" albo "bryłka". Yuan dzielił się na sto fenów; Ywe Lung - dosłownie "Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo. "Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocnefcielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, a na brzegu splecione ogona- mi tworzyły obręcz" [fragment "Księżycowego Smoka" z czwartego rozdziału Państwa Środka]. I \ O AUTORZE Urodzony w Battersea, w południowym Londynie, w 1954 roku, David Wingrove uczył się w szkole podstawowej w Bat- tersea. Porzucił szkołę w 1972 roku, by poświęcić się karierze bankowej, i został jednym z najmłodszych członków Stowa- rzyszenia Bankierów. Mimo niewątpliwych sukcesów, głęboko rozczarowany, porzucił bank w przeddzień swych dwudzie- stych piątych urodzin w 1979 roku i powrócił do nauki, uzyskując w 1982 roku dyplom pierwszego stopnia z literatury angielskiej i amerykańskiej na Uniwersytecie Kent w Canter- bury. Otrzymał jedno z dziesięciu stypendiów naukowych Departamentu Edukacji i Nauki Zjednoczonego Królestwa tego roku i rozpoczął trzyletnią pracę nad doktoratem na temat dzieł Thomasa Hardy'ego, D.H. Lawrence'a i Williama Goldinga. Później poświęcił się wielu sprawom - renowacji starego wiktoriańskiego domu, wydaniem kilku tomów prac krytycznych z dziedziny literatury sf, pracą redaktora na pół etatu, opieką nad swymi trzema córkami Jessicą, Amy i Geo- rgią i pisaniem powieści Wiosenny dzień na skraju świata (znanej później pod zmienionym tytułem Chung Kuó), która pozwoliła mu wrócić do doktoratu w 1986 roku. Tego roku opublikował również napisaną wspólnie z Bria- nem Aldissem, uhonorowaną nagrodą Hugo, książkę Trylion- letnia Hulanka; Historia science fiction. Obecnie mieszka w Stoke Newington w północnym Londynie. SPIS TREŚCI Część 3 Jesień 2206 - SZCZYPTA POPIOŁU 15 7. Sadzawka w ruinach 17 8. Cienie 56 9. Osłonięte światło 100 10. Wyspa 146 11. Król świata 195 Część 4 Wiosna 2207 - PODSTĘP I NIEWINNOŚĆ 235 12. Święto zmarłych 237 13. Catherina 284 14. Stracona oblubienica 312 Od Autora 349 Podziękowania 351 Słowniczek wyrazów mandaryńskich 352 O autorze 357 BIBLIOTEKA REBISU OFERTA SPRZEDAŻY WYSYŁKOWEJ Pragnąc ułatwić Państwu zakup książek, wprowadzamy nową atrakcyjną formę sprzedaży: sprzedaż wysyłkową. OFERUJEMY ^ dostarczanie nowości równocześnie z ich ukazaniem się na rynku ^ subskrypcję na wybrane serie wydawnicze i wybranych autorów t^ nieosiągalne już na rynku pozycje z lat ubiegłych po starych cenach ^ pełną informację o nowych tytułach i planach wydaw- niczych ^ * DLA KAŻDEGO KLIENTA ATRAKCYJNE ZNIŻKI' OD 5% DO 20% CENY DETALICZNEJ ^ dla stałych klientów wydawnictwa przewidujemy liczne nagrody, m.in. bezpłatną wysyłkę, premiowanie przed- płaty, gratisy Zamówione przez Państwa książki zostaną dostarczone do domu. Wszystkich zainteresowanych tą formą zakupu prosimy o przesłanie na kartkach pocztowych zgłoszenia pod adresem: Księgarnia Wysyłkowa FAKTOR 02-792 Warszawa 78 skr. pocztowa 60 Informujemy, że Księgarnia Wysyłkowa FAKTOR realizuje wysyłkę w imieniu Domu Wydawniczego REBIS.