Marek Oramus Arsenał 1985 ROZDZIAŁ I Mleko, ocean mleka. Niesiony niewidzialnym prądem zbliżałem się ku powierzchni, wysyconej słonecznym światłem. Kaskady promieni załamywały się na mlecznych cząstkach i rozsypywały dookoła, otaczająca mnie przestrzeń składała się prawie wyłącznie ze świetlnych mikrowybuchów. Leżałem w promienistej poświacie, która była ich efektem, otulony nią szczelniej niż kokonem - i tylko warstwa mleka dzielącego mnie od powierzchni systematycznie zmniejszała się. Czułem ciepło i leniwą bezwolność w całym ciele. Wypływałem nadal. Światło stawało się coraz intensywniejsze, tempo wynoszenia nie malało, a jednak do zupełnego wynurzenia ciągle nie dochodziło. Spięty oczekiwaniem na nie, poddawałem się bombardowaniu promieni, godzących bezkarnie w moje ciało i powodujących w skórze bolesne mrowienie. - Wystarczy, Glaser - usłyszałem stłumiony głos. Doznałem olśnienia. Glaser! Zanurzono mnie w komorze pęcherzykowej, wypełnionej mlekiem, po to, żeby... Ale nie. Wyładowania znikły i równocześnie proces wynurzania się z musującego mleka ustał: jasność światła ustaliła się. Czekałem, co będzie dalej. - Daj spokój, Nyad - rzekł wyjątkowo zrezygnowanym tonem Chief Tenega. - Kogo chcesz oszukać? Przecież tu wszystko widać. Minęło jeszcze trochę czasu, zanim zorientowałem się, że słowa Chiefa Tenegi tym razem były skierowane do mnie. Uświadomiłem sobie wreszcie, gdzie jestem. Mój wzrok wyostrzył się i ocean wody wapiennej, momentalnie skrystalizowany w profilowane, matowe szkło, nakrył mnie od góry półokrągłym wiekiem. Nad nim paliły się lampy. Chief Tenega jeszcze raz powtórzył wywołanie, po płycie krypty, w której się znajdowałem, przesunęło się kilka cieni. - Udaje obrażonego - poznałem głos Glasera. - Zostawmy go, komandorze, niech leży. Dotąd doskonale radziliśmy sobie sami, poradzimy sobie i teraz. Chief Tenega wyraźnie się wahał. - Mam wrażenie, że błaznujemy tutaj niepotrzebnie - perorował Glaser. - W końcu nikt nas nie zapewnił, że to właśnie Nyad... - Nie, Glaser - Chief Tenega zdecydował się. - Musimy próbować do ostatka. Historia nigdy by nam nie wybaczyła, że nie wykorzystaliśmy wszystkich możliwości. Słuchałem z rosnącym zaciekawieniem. Historia. No, proszę. Musiało zajść coś ważnego. Chief Tenega - typ raczej polityka niż naukowca - nie stronił od dużych słów, których znaczenia często nie rozumiał, ale o historii mówił przy mnie po raz pierwszy. Musiało zajść coś cholernie ważnego. Postanowiłem nie dać poznać, że wychodzę ze skóry, żeby zgadnąć; o nic nie pytać, nie indagować. Jeśli byłem im aż tak niezbędny, prędzej czy później sami wyjawią, w czym rzecz. - Nyad! - powiedział Chief Tenega. Cienie znowu przesunęły się po wieku krypty. Nie odpowiedziałem i płyta zaczęła odjeżdżać wzdłuż prowadnic. Światła oślepiały; zanim nad wnętrzem anabiozera pojawił się wianuszek ciekawych twarzy, zamknąłem oczy. Byłem ich bardzo ciekaw, a jednak postanowiłem nie podnosić powiek. Wytrzymałem w ten sposób kilka sekund, potem - wbrew sobie - zacząłem się uśmiechać. Otworzyłem oczy. - O - powiedziałem tonem pełnym zdziwienia - kogo widzę? Sarroz, Coellan, Szklarz... o, i sam komandor zechciał się pofatygować... - uśmiechałem się do nich kolejno, do Glasera szczególnie serdecznie. - Witam, witam. A gdzie Nehemah, nasz kochany oprawca? - Tu jestem! - zawołała Nehemah zza zwałów aparatury. Po chwili pochylała się nad kryptą. - Jak się czujesz? - W porządku. Dolatujemy, co? Najwyższy czas zrobić rachunek sumienia... - Nie - uciął Chief Tenega, wyraźnie zły. - Na razie krążymy wokół Tytana. Wstawaj, jesteś potrzebny. - Chwileczkę - skrzyżowałem ręce na piersiach - do czego potrzebny? Kiedy zamykano mnie tu na pański rozkaz i opowiadano liczne bajki na dobranoc, obiecał mi pan święty spokój do samej Ziemi. Co prawda później czekał mnie proces i wyrok, ale przystałem na nie w zamian za te parę godzin krzepkiego snu... Aż tu raptem zmienił pan zdanie. Jestem potrzebny! - parsknąłem z oburzeniem w stronę zgromadzenia i opadłem na nagrzane dno krypty. - Więc nie zamierzasz stąd wyjść? - twarz Chiefa Tenegi poczerwieniała. - Ani mi się śni. - Odmawiasz wykonania rozkazu? - Odmawiam. Mnie już nic nie zaszkodzi - z satysfakcją patrzyłem na zaaferowane twarze Sarroza i Marty Coellan. Nehemah jak zwykle sprawiała wrażenie, jakby niewiele rozumiała z tego, co się działo. Chief Tenega łapał powietrze i łypał na mnie przekrwionym okiem, w którym malowała się niema prośba o zakończenie przedstawienia. - Źle pan zrobił sprowadzając tu całą załogę - rzekłem z wyrzutem. - Niech pan pomyśli, jak ucierpi na tym pański autorytet. Hortiz i Lloney pewnie na wachcie, co? Wezwij ich tutaj, Nehemah, trochę się rozerwą chłopaczyska... - Ani kroku! - warknął Chief Tenega do Nehemah, która już zmierzała w stronę interkomu. Był wściekły. Sarroz i Marta Coellan spoglądali nań z trwogą, gotowi na jedno skinienie lizać mu buty. Tylko Szklarz uśmiechał się pod wąsem, choć i on nie wyglądał na przesadnie ubawionego sytuacją. Dałbym się zabić, że coś kombinował przeciwko mnie. - Wie pan co, komandorze? - powiedziałem pojednawczo, chcąc uprzedzić Glasera - porozmawiajmy w cztery oczy. Niech pan wyrzuci stąd tych tam - pokazałem wzrokiem. - A nuż okaże się, że pogawędzimy sobie jak za dawnych czasów? - Wyjdźcie - powiedział Chief Tenega. Odczekał, aż zamkną się drzwi. - O co chodzi? - Nie domyśla się pan? Pokręcił w milczeniu głową, więc dodałem: - Rozkazał pan zamknąć mnie tu i uśpić, zapowiedziawszy pokazówkę przed Trybunałem Kosmicznym. Ten koleżeński gest dał mi do myślenia. Teraz przychodzi pan do mnie - jako kto? Dowódca? Przyjaciel? Kolega? Przyszedł pan rozkazywać - czy prosić? Nie należę do załogi, jak pan to ładnie ujął, więc pana gadanie obchodzi mnie tyle co nic. - Wycofałem złożony Trybunałowi raport - powiedział - i przywróciłem cię w prawach członka załogi. Liczę, że zastanowi cię to i skłoni do zmiany sposobu bycia. Na poważniejszy. - No, za to nie mogę ręczyć. Nie może pan żądać, żebym udawał kogoś innego. - Posłuchaj, Nyad: sprawa jest wielkiej wagi. Jeśli nam nie pomożesz, nie tylko skaże cię Trybunał, ale i każdy normalny sąd. To nie wszystko - spotka cię powszechne potępienie opinii publicznej. Nie będzie na Ziemi miejsca, gdzie mógłbyś się ukryć ze swoją niesławą. Wybieraj. Gwizdnąłem. - Brzmi to groźnie, ale raczej mało konkretnie. Sądzi pan, że się przelęknę? Odsunął się bez słowa od brzegu anabiozera. Usłyszałem odgłos zamykanych drzwi. Kończyłem się ubierać, kiedy weszła Nehemah. Kazała mi zdjąć koszulę, czułem zimne liźnięcie trąbki stetoskopu i miękki dotyk jej dłoni, ślizgających się po mojej skórze. Oczywiście żadnego parszywego choróbska nie wykryła, czułem się znakomicie. Składała instrumenty na niewysokim stoliku, postukując metalem o szklaną taflę; podszedłem cicho, capnąłem ją z tyłu i przycisnąłem do siebie. Westchnęła przeciągle. Poluźniłem uchwyt, a ona obróciła się W moich ramionach. Zadziwiająco smakuje pocałunek po okresie pogłębionej anabiozy. - Jak długo spałem? - Pięć i pół miesiąca. - Dlaczego Chief Tenega mnie zbudził? - Nie domyślasz się? Jesteś mu potrzebny. - Tyle sam wiem. Ale do czego? Wzruszyła ramionami i zapatrzyła się gdzieś w bok. Zbyt dobrze ją znałem, żeby dać się nabrać na tę kiepską sztuczkę. - Nie udawaj, że nie wiesz - powiedziałem surowo. - Zdradź mi zaraz tę wielką tajemnicę - całowałem jej małe ucho mając twarz zanurzoną w pachnącej chmurze włosów. Przywarła do mnie całym ciałem. - Niedługo sam się dowiesz - była coraz bardziej wiotka. Mój Boże, jak to cudownie po pięciu miesiącach znowu poczuć w ramionach kobietę. - A jeśli oni szykują na mnie pułapkę? - Nie szykują. - No, dobrze - zostawiłem ucho w spokoju i zająłem się szyją. Szyja Nehemah, podobnie jak cała reszta, stanowiła przykład wyjątkowo dobrej roboty natury - po powrocie wypadałoby pogratulować też rodzicom. Z powodu samej szyi można się było w Nehemah zakochać. Zjeżdżałem po niej wolno wargami aż do wgłębienia przed obojczykiem, które najbardziej lubię. - Och - powiedziała Nehemah. - Co robiłaś, kiedy leżałem w anabiozerze? - Nic takiego... - Przychodziłaś codziennie przetrzeć wieko ścierką? Przynosiłaś mi kwiatki? Siadałaś wieczorami obok i śpiewałaś dla mnie piosenki? - Wiesz przecież, że nie umiem śpiewać. Odsunąłem się, żeby widzieć jej twarz. Ładna dziewczyna, bez dwóch zdań. Pomyślałem, że to chyba jej ostatni lot - pora pomyśleć o domu, mężu i dzieciach, osiąść w jakimś spokojnym miejscu na Ziemi... tak jak to robią wszystkie. - Z kim teraz sypiasz? - spytałem. - Z Hortizem. - Powiedz mu, że dzisiejszy wieczór masz już zajęty. - Dobrze. Na książkach, półkach, na podłodze w kabinie osiadła cieniutka warstewka kurzu. Chodziłem między sprzętami, dotykając zmatowiałych powierzchni końcami palców, odnawiając stare znajomości. Moją drogę znaczyły lśniące smugi na blatach, wyrwane z monotonii równych rzędów grzbiety, przesunięte statuetki, po których zostawały czworokątne, ciemniejsze ślady. Wszystko tkwiło na swoich miejscach, tak jak to zostawiłem. Znalazłem ścierkę, wytarłem dokładnie blat biurka i okładki ułożonych na nim książek. Po namyśle postanowiłem na tym poprzestać. Usiadłem na tapczanie, wziąłem z półki nad nocną szafką ostatni model Canona - ostatni oczywiście przed odlotem z Ziemi, teraz pojawiły się na pewno nowsze. Dmuchnąłem na futerał, który momentalnie okrył się suchą mgiełką, wyjąłem aparat. W środku jeszcze był film. Ani rusz nie potrafiłem przypomnieć sobie, jaki temat fotografowałem pięć i pół miesiąca temu. Postanowiłem dowiedzieć się za wszelką cenę - nagle stało się to ważniejsze od wszystkiego innego. Kilkanaście klatek, które zostały do końca, wystrzelałem w ciągu pięciu minut, strojąc do obiektywu najstraszliwsze miny, wykrzywiając się ordynarnie, szczerząc zębiska i przewracając oczami. Od razu poczułem się lepiej. Wręcz ulżyło mi. Czekając na wywołanie filmu przerzucałem sfatygowane magazyny, które ktoś urzędujący tutaj wcześniej przyniósł ze sobą do ciemni i zostawił. Najnowsze nosiły daty sprzed dwóch lat. Pięć i pół miesiąca temu znałem niektóre z nich na pamięć; przypominanie sobie wielokrotnie obejrzanych fotografii pachniało powrotem do dawno minionych lat i było nawet do pewnego stopnia przyjemne. Rozkoszowałem się wypełniającą mnie atmosferą niefrasobliwości. Z połyskujących w słabym świetle stronic śmiały się do mnie roznegliżowane pannice, spoglądali sztywni politycy ze swymi żonami, brodaci artyści. Było mi dobrze, nie wiadomo właściwie, z jakiego powodu; przewracając strony, manipulując przy koreksie, przeglądając naświetlone klatki starałem się wykonywać jak najmniej ruchów, aby nie spłoszyć lekkiego jak eterek nastroju, który się we mnie rozgościł. Powiesiłem film, żeby wysechł i, ciągle jeszcze mając przed oczami onyksowe figurki Nehemah ujęte w prostokąty klatek, wywołałem numer Lloneya. Nie odezwał się. Zbyt dobrze znałem zwyczaje starego, aby przypuszczać, że opuścił o tej porze obserwatorium; wolałem raczej uznać swoją omyłkę. Wykręciłem jeszcze dwukrotnie numer kabiny, a potem, dowiedziawszy się od automatu, że pamięć mnie nie zawiodła, jeszcze raz obserwatorium. Lloney najwyraźniej grał sam ze sobą w rozbieranego pokera, bo nie miał ochoty podnosić słuchawki. Wobec tego poszedłem do obserwatorium. Było zamknięte. Stojąc przed drzwiami zastanawiałem się, czy Lloney po prostu nie chce nikogo widzieć, czy też śpi z czołem wspartym o okular. Wzruszyłem ramionami; jego nieobecność niczego nie psuła. Zabrałem z magazynu paczkę folii pozytywowych dużego formatu, których Lloney nigdy nie używał, wróciłem do ciemni. Ustawiłem powiększalnik tuż nad krawędzią stołu, na podłodze rozłożyłem ekran - i czekając za każdym razem po kilka minut - naświetlałem mało czułe folie do odbitek zdjęć gwiazd - własną wykrzywioną fizjonomią. Dwie ostatnie poświęciłem Nehemah. Wyszły - wszystkie - znakomicie. Te z Nehemah powiesiłem nad tapczanem w kabinie, do pozostałych dorobiłem podpisy i wyszedłem na korytarz. Na tablicy ogłoszeń przylepiłem najlepszą - Flip i Flap, Charlie Chaplin, Buster Keaton i Fernandel w jednej osobie: „Adam Nyad - mąż opatrznościowy”. Obok sterowni: „Los cywilizacji w rękach bohaterskiego astronauty” - i moja gęba na ścianie. „Czy mądry i dzielny Nyad wybawi ludzkość z opresji?” - i twarz, której nawet szaleniec nie posądziłby o dziesięć deko dobrych intencji. Naprzeciwko kabiny Marty Coellan dałem wizerunek, który wydał mi się najbardziej uwodzicielski - niech wie, co straciła. Podpis: „Pogromca siedmiogłowych potworów”. Z arkusza powieszonego na samym końcu wbijałem straszliwy wzrok prosto w drzwi Chiefa Tenegi, a z moich uśmiechniętych ust wydobywał się dymek: „On z nami - my z nim!” Po tej robocie zabarykadowałem się w kabinie; leżąc na łóżku przyglądałem się rozciągniętej w wystudiowanej pozie, młodszej o pięć miesięcy Nehemah i rozmyślałem, jak zareagują lecące na tym statku żywe symbole, których mózgownice nie znosiły krzty dowcipu, a które właśnie wystawiłem na kolejną próbę. Czekałem aż do kolacji i stopniowo ogarniała mnie złość - nikt nie dzwonił, nie przybywał, żeby się awanturować, nikomu moje fotogramy nie wydały się naruszeniem dobrego smaku i atmosfery codziennej wydajnej pracy. Jakby wisiały co najmniej od tygodnia. Wyślizgnąłem się z kabiny, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś postępujący zaraz za mną nie pozdejmował obrazków ze ścian - ale nie. Wisiały co do jednego. Obszedłem całą wystawę dwa razy, wracając natknąłem się na Martę Coellan, pod rękę, a jakże, z Sarrozem. Minęli mnie nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na tablicę ogłoszeń z wielką płachtą zdjęcia, o mnie samym nie wspominając. - Hej! - krzyknąłem za nimi. - Idziecie na kolację? Sarroz obejrzał się wprawdzie, ale nie odpowiedział słowem; trzymając się za ręce skręcili za róg i choć wyszli prosto na następny plakat, na próżno oczekiwałem kaskady ochów i achów Marty. O mało nie zawróciłem i nie pobiegłem za nimi z pretensjami. Wściekły zamknąłem się w kabinie. Ślepi czy co? Na kolację umyślnie spóźniłem się pół godziny; przekroczywszy z grobową miną próg jadalni zobaczyłem Hortiza manipulującego niemrawo przy automatach i Nehemah zapatrzoną w blat stołu. Przed nią stały talerze z prawie nie tkniętym posiłkiem. Usiadłem obok i patrzyłem, jak koniec palca Nehemah rozmazuje po stole białawy kleks mleka w skomplikowany labirynt ścieżek, plan miasta, w którym nie sposób się rozeznać nawet po trzydziestu latach udawania, że jest się jego mieszkańcem. Nie jadłem nic; po pięciu miesiącach anabiozera apetyt wspomina się jako coś niesłychanie odległego i niepotrzebnego. Czułem się jak wyrzeźbiony z kawałka wyschniętego drewna; drewniane ciało, myśli, odczucia, drewniana dusza. Nawet nieszczęsny Hortiz w kącie nie był w stanie wzbudzić we mnie odrobiny politowania. Zdjąłem rękę Nehemah z bardzo już odległego od centrum kleksa elementu szalonej mozaiki i nie patrząc jej w oczy poprowadziłem za sobą. Mijając pochylonego ciągle przy automacie do wydawania kawy Hortiza, zarejestrowałem tylko jego szklany wzrok. Pragnąłem z całej duszy, żeby się odezwał - wtedy mógłbym dać upust wypełniającej mnie wściekłości, o której wiedziałem, że wzięła się z oczekiwania na coś, czego nie byłem pewien, a co miało się zdarzyć za godzinę, za dobę lub za chwilę, z przeczucia czegoś, o co nie miałem ochoty więcej pytać - i jeszcze stojąc przed drzwiami, żeby przepuścić Nehemah, obejrzałem się chcąc dać mu szansę, ale on w tym samym momencie pokornie spuścił wzrok i z wielką gorliwością zajął się swoim automatem. Usiłowałem być miły dla Nehemah, ale nie potrafiłem. W efekcie przez pół nocy nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Wreszcie poczułem ów cudowny stan pogodzenia ze wszystkimi i wszystkim i przewróciwszy się na plecy spytałem Nehemah, czy Lloney pojawił się na kolacji. Nie odpowiadała tak długo, że pomyślałem w końcu, iż nie dosłyszała pytania albo, swoim zwyczajem, nie zwróciła na nie uwagi. - Nehemah, czy... Kłąb gorąca u mego boku poruszył się i westchnął ze zniecierpliwieniem: - Lloney wyleciał tydzień temu... i nie wrócił - długa przerwa. - Jak myślisz - przerwa - co on tam robi tak długo? ROZDZIAŁ II Człowiek po pięciu miesiącach spędzonych w anabiozerze staje się kimś zupełnie innym, w każdym razie w porównaniu z facetem, którym wydawał się kiedyś. Zmiany zaczynają się od fizjologii: tętno spada do czterdziestu uderzeń na minutę i na Ziemi potrzeba kilku dni, by wróciło do normy. Na statkach typu „Megahicle” okres ten wydłużał się do miesiąca. Oprócz tego przez dwadzieścia cztery godziny miałem przypominać sobie, że swego czasu dysponowałem apetytem - na razie poza płynami nie brałem do ust żadnego pokarmu. Tyle samo utrzymać się miało znaczne stępienie wrażliwości sensorycznej - po raz kolejny pojąłem, że świat mój był przede wszystkim światem dotyków. Biorąc w rękę jakikolwiek przedmiot odnosiłem wrażenie, jakbym chwytał go przez grubą rękawicę. Chodząc zataczałem się lekko. Na zdecydowanie wyższym poziomie znalazło się libido i nawet zastanawiałem się, czy Nehemah nie poszła ze mną do łóżka ze względów, powiedzmy, terapeutycznych, ale w końcu wolałem przyjąć, że zrobiła to z miłości. Z obniżonym znacznie progiem wrażliwości na bodźce dotykowe, lżejszy o dziesięć kilogramów - czułem się stworzony do sprawiania radości kobietom. Adam Nyad: rzeźba z lekkiego tekowego drzewa, wysuszona i stara, obdarzona przy tym - jak żadna z rzeźb - przywilejem ruchu. Słyszałem każdy szmer, w ciemnościach widziałem lepiej od kota - i tak miało pozostać jeszcze przez tydzień. Gdyby nie to, że mimo zmęczenia nie potrafiłem zasnąć, byłbym istotą doskonałą. Dłuższa anabioza zawsze powoduje kilkudniową bezsenność; prawdę mówiąc tej jednej rzeczy na serio się bałem, kiedy Chief Tenega ostrzegał mnie wobec załogi i groził zapuszkowaniem. Wszystko można wytrzymać, łącznie z syndromem rzeźby, jak fachowcy ładnie określili stan postanabiotyczny - z wyjątkiem tych kilku nocy, które należało spędzić w samotności. W końcu przecież wypadało zaprzestać żebraniny o uwagę innych ludzi - i zostawało się nawet bez tego kruchego wsparcia, jakie daje rozmowa. Mimo obecności kobiety, oddychającej równo u mego boku, miałem cierpieć samotnie, skazany na rozmyślania wiodące donikąd. Leżałem wpatrzony w mrok, przygotowany na wiele nudnych godzin ze sobą. W przypływie rozpaczliwej determinacji chciałem budzić Nehemah; nadludzkim wysiłkiem zdołałem powstrzymać się w ostatniej chwili i tylko mocniej objąłem jej gorące ciało. Przywarło do mnie leniwym ruchem - to było na razie wszystko, na co mogłem z jej strony liczyć. Anim się spostrzegł, jak zwekslowałem na wydarzenia minionego dnia. W zasadzie nie miałem sobie nic do zarzucenia. Zacząłem się zastanawiać nad drugą stroną medalu: skoro podczas mojej pięciomiesięcznej drzemki coś na „Megahicle” zaszło, mogłem tego dochodzić jedynie na podstawie słów i dziwnego zachowania Chiefa Tenegi oraz całej reszty. Nieplanowe budzenie oraz zdumiewająca skwapliwość, z jaką Chief Tenega przystał na moje warunki, dawały do myślenia. Nie miałem też pewności, czy łatwość, z jaką Nehemah zgodziła się pójść ze mną, nie wynikła na przykład z polecenia. W dodatku ta jej cholerna tajemniczość... Nehemah nigdy dotąd nie bawiła się w ten sposób. Po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, próbowała coś przede mną ukryć - i chyba przed kimkolwiek. Z drugiej strony nie zamierzała wcale udawać, że nie ochrania żadnego sekretu... Zaplątałem się w jałowe roztrząsanie wrażeń i prawie zapomniałem o głównej sprawie. Wywnioskowałem absolutnie poprawnie, że mnie potrzebują; czemu jednak stosują zmowę milczenia, skoro tak czy owak stałem się znowu - lub stanę w najbliższych dniach - jednym z nich? Nehemah powiedziała, że się dowiem - więc czemu zwlekali? Co przeszkadzało Chiefowi Tenedze wygarnąć wszystko od razu i albo zatrzasnąć klapę, albo rozmrozić mnie do końca? Nie mieli do mnie zaufania. Ha, trudno było wymagać od nich aż tyle... a może po prostu na coś czekali? Znienacka olśniło mnie. Czekali - przecież to jasne jak słońce - na Lloneya, który nie wracał. Dokąd poleciał? Utwierdzałem się w przekonaniu, że po usunięciu mnie z załogi coś musiało się zdarzyć. Coś... ciekawego. Chief Tenega niekiedy nie panował nad retoryką, jego wypowiedzi zawsze należało dzielić przez dwa, ale tym razem wydał mi się autentycznie zaaferowany. Jak człowiek - cholernie dobre spostrzeżenie - który pojął, że nie dorósł do okoliczności. Że trafiła się sprawa, która go przytłacza - i chętnie bym poszedł o zakład, że kiedy stał nad anabiozerem, jego oczy nabrały innego wyrazu. Uświadomiłem sobie dopiero teraz, że biła z nich rozpacz. Byłem mu nie tylko potrzebny, byłem jego ostatnią szansą. Oprócz Lloneya, rzecz jasna. Przypatrzyłem się wywodowi - wydawał się poprawny. Ciągle jednak nie wiedziałem najważniejszego - nie znałem powodu, który wywołał całe zamieszanie. Co najgorsze, nie spodziewałem się, bym zdołał go wymyślić. Pozostawał ostatni element: brak jakichkolwiek reakcji na dowcip z fotografiami. Spodziewałem się wywołać śmiech, oburzenie, posądzenia o kabotyństwo, błazeństwo, dziecinadę - jednym słowem o to, o co posądzano mnie przy okazji wszystkich dotychczasowych wybryków. Ale brak reakcji, kompletne milczenie odebrałem prawie jak kamień obrazy. Jakby efekt mojej parogodzinnej pracy zwyczajnie nie istniał. Jakbym ja sam nie istniał i nadal leżał pod mlecznobiałym, wypukłym wiekiem anabiozera. Starałem się myśleć o tym spokojnie, nie ulegać emocjom. W gruncie rzeczy plansze z moją gębą i głupawymi podpisami były nie tyle próbą rozbawienia kogoś, ile - po wygłoszonym w obecności Chiefa Tenegi credo - bezpośrednim, namacalnym dowodem, że podczas pięciu miesięcy przymusowej bezczynności nie zaszły w moim myśleniu żadne zdecydowane zmiany. Że o żadnej skrusze nie ma mowy. Cała akcja stanowiła manifestację suwerenności; dałem odpór i Chief Tenega wiedział już, że będzie mu ze mną trudno. A pozostali? Niemożliwe przecież, żeby nie dostrzegli, co kryje się za paroma błazeńskimi plakatami. Może otrzymali od Chiefa wyraźną instrukcję? Zostałem przy tym domyśle z konieczności; na potwierdzenie przypuszczenia, iż podlegam obecnie - jako egzemplarz przydatny teoretycznie do czegoś tam - specjalnemu traktowaniu, brakowało po prostu dowodów. Pomyślałem, że jestem egocentrykiem. Egocentryzm przylepił się do mnie, chciałem czy nie - wszędzie mi towarzyszył. Nawet pięć i pół miesiąca anabiozera nie dało mu rady. Zostawiłem za sobą cały mój poprzedni świat, do którego miałem prawo czuć się przywiązany; nowe sprzęty, przedmioty, sytuacje wymogły porzucenie ulubionych nawyków - a on jednak przetrzymał. Mogłem na niego liczyć. Jedyny pewnik na tej karuzeli - na siłę można było próbować szukać oparcia w tej stałości. Wystartowaliśmy jesienią, to znaczy na półkuli północnej trwała wtedy jesień. Wyszedłem z hotelu, w którym spędziłem bezsenną, samotną noc. Odziany w czarny, przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem, postąpiłem kilkanaście kroków - i wsiadłem do podstawionego pod samo wejście transportera. Większość załogi tkwiła już na miejscach; siedząc niemal w kompletnej ciemności, rozświetlanej tylko refleksami aerodromu, czekaliśmy zdaje się na Martę i Nehemah. Kierowca wyglądał jak odlany z metalu posąg; ćmił papierosa. Raz na jakiś czas ognik przed jego twarzą rozjarzał się i przygasał; zielonkawy poblask od zegarów oświetlał złożone na pulpicie, nieludzko spokojne ręce. Przegapiłem moment, kiedy nadbiegły. Wnętrze transportera od razu rozbrzmiało głosami. Jacyś ludzie zostali na płycie trzymając nad głowami czarne skrzydła parasoli; w napięte, śliskie, jakby tłuste czasze siekły miarowo strugi deszczu. Nie wiem, czemu zapamiętałem właśnie tę scenę. Jedna z przybyłych usiadła tuż obok i ni to nachylając się, ni to trącając mnie porozumiewawczo barkiem powiedziała: - Cześć. - Cześć, Marta - odburknąłem. Płyta aerodromu poruszyła się i pomknęła w tył. Jechaliśmy może pół minuty. Zamknąłem oczy, złożyłem głowę na bufiastą poduchę za karkiem. Czułem tylko dalekie, wytłumione wstrząsy, kiedy kabina transportera wędrowała na uchwycie podnośnika w kierunku luku promu. - Od tej chwili obejmuję dowództwo - odezwał się Chief Tenega. - Proszę o zapięcie pasów. Szarpnąłem klamrą, oprócz mojego szczęknięcia nie usłyszałem żadnych innych. Jak na komendę. Zakołysaliśmy się miękko na wspornikach, po chwili do kabiny dobiły łagodnie trzpienie zabezpieczenia. Uświadomiłem sobie, że od pewnego czasu słyszę granie silnika. Otworzyłem oczy; Marta siedziała zwrócona w zupełnie inną stronę, w szczupłej ręce, opartej na poręczy fotela, ściskała kosmatą maskotkę. Nie wiadomo dlaczego poczułem złość. Marta uśmiechnęła się w moją stronę - lub raczej wyobraziłem sobie, że się uśmiechnęła. Panował półmrok, mało co mogłem dojrzeć. Potem nastąpiło to, co zwykle: wtłoczenie w fotele, przyspieszone trochę oddechy, nagły moment nieważkości i szarpnięcie - prom przycumował do „Megahicle”. Wróciło ciążenie. Podnieśliśmy się z miejsc, żeby odejść do kabin. Anabiozer - zasypianie i w sekundę później budzenie. Na statku minęło pięć miesięcy. Ekrany wypełnione ogromną tarczą Jowisza. Pierwsze spotkanie załogi rozpoczęło się w dwie godziny po rozhermetyzowaniu ostatniego z anabiozerów. Mieliśmy celebrować odtąd z wielką pieczołowitością wspólne posiedzenia, na których piło się hektolitry kawy, soków, pożywek, oglądało coraz to nowsze zdjęcia, dyskutowało sto razy przedtem przedyskutowany i przyjęty program, proponowało zbędne poprawki, które powodowały kaskady słownych utarczek. Wytaczało się gromady argumentów, ściągając na pomoc filozofów, a nawet literatów. Posiedzenia robocze zamieniły się w popisy erudycji. Znikły prywatne rozmowy, w obserwatorium utrzymywał się nastrój dętej powagi. Od samego początku nie podobało mi się to przedstawienie; rozsierdzony sztucznością sytuacji, przy byle okazji ruszałem ostro do kpin, na zebraniach dekowałem się w kącie, starając się przybrać znudzony wygląd. Zbędne pytania, zaczepki, próby wciągnięcia do dyskusji kwitowałem opryskliwością, nie kryłem zniecierpliwienia. Trzeciego, a może czwartego dnia po przerwaniu anabiozy - Jowisz zalał już największy ekran - odniosłem wrażenie, jakbym odkrył źródło dewiacji. Graliśmy. Zachowywaliśmy się jak aktorzy. Jak ludzie wykonujący gesty, wypowiadający słowa wyłącznie na pokaz. Robiliśmy to dla kogoś, kto nas obserwował - lecz nie obserwował nas nikt. Czy możliwe, pytałem sam siebie, byśmy wysilali się dla ziemskiego audytorium, odsuniętego tylko o lata trwania wyprawy? Po tygodniu spędzonym w sposób, który uznałem za jałowy, wpadło mi do głowy coś, czego na dobrą sprawę mogłem się uczepić. Rozumowałem mniej więcej tak: odlecieliśmy poprzedzeni potworną reklamą. Każde z nas, wyłonione rzekomo z tysięcy kandydatów (w rzeczywistości nie było prawie żadnych selekcji, decydowało mianowanie - więc rodzaj protekcji) zostało obdarzone zaufaniem tłumów, organizacji, koronowanych głów, masmediów - i ponosiło cząstkę odpowiedzialności za MISJĘ. Opinie, jakie na nasz temat wtłaczała ludziom propaganda, obróciły się, w części przynajmniej, przeciwko nam: w jakimś fragmencie sami uwierzyliśmy w to, co o nas rozgłaszano. I to już nie byliśmy my. Straciliśmy autentyczność, więc i poniekąd tożsamość. Przemyciliśmy na „Megahicle” we własnych głowach stereotyp wyprawy - dla każdego niby odmienny, choć z grubsza łatwo dałoby się wyróżnić wspólne cechy. Każdy hołubił wizję swego udziału w programie - i wychodził ze skóry, żeby jej dorównać. Rzecz jasna nie przyznawaliśmy się przed sobą do tych oczywistości. Stereotypy „jednostkowe” składały się jednak na stereotyp wyprawy, MISJI - co do którego wszyscy milcząco się zgadzali, więcej, popierali go. Nikt nas nie obserwował; oglądaliśmy się sami przez okulary indywidualnych wyobrażeń na temat udziału w MISJI. Śmieszne, lecz prawdziwe - kiedy zdołałem sobie uzmysłowić tę farsę, wydała mi się tak nieprawdopodobnie żałosna, że chciałem o niej zapomnieć. Ale następne dni kazały mi do niej wrócić. Czułem się podle; widziałem coś, czego inni starali się nie dostrzegać. Każde, nie tylko wspólne spotkanie umacniało mnie w szalonym przekonaniu. W końcu nie wytrzymałem. Przeprosiwszy za brak delikatności, za mącenie i zakłócanie ciepełka, bluznąłem ze swojego kąta stekiem inwektyw. Już wypowiadając je wiedziałem, że nie osiągnę niczego. Przemyślenia wydały mi się naciągane, starannie ułożone zdania - mało przekonywające. Ucichło; siedem par oczu gapiło się z niedowierzaniem w kąt, skąd głosiłem herezje. - Właściwie na dziś skończylibyśmy - powiedział Chief Tenega głosem, który mnie zmroził. - Jeżeli nikt nie ma nic do dodania, zamykam posiedzenie. - Zaraz, zaraz - wyrwałem się znowu. - Zgłosiłem kilka wątpliwości. Może byśmy podyskutowali? - Dziękuję kolegom - powiedział spokojnie Chief Tenega. Ludzie podnosili się z foteli i wychodzili. Stałem jak głupi, uświadomiwszy sobie nagle, że próbuję nakłonić ich do tego, za co gromiłem jeszcze pięć minut wcześniej. - Proszę zgłosić się do mnie za kwadrans - rzekł wymijając mnie Chief Tenega - musimy porozmawiać. - Nie moglibyśmy tutaj? - spytałem odrobinę za głośno. - To rozkaz! - syknął. „Megahicle” od początku wyprawy, ba! od pierwszych ćwiczeń w symulatorze, przypominał mi wagon kolejowy. Trochę obszerniejszy niż zwykły wagon - ale jednak wagon. Patrząc na napierające zewsząd ściany, powstrzymywane kruchymi rozporkami, poczułem irracjonalny strach. - Niech pan spocznie - powitał mnie Chief Tenega. Opadłem na gąbczastą wykładzinę, z której z sykiem uszło powietrze. Siedział naprzeciwko mnie, przyglądając się splecionym rękom leżącym przed nim na blacie. - No i co pan wyprawia? - powiedział z nagłą złością, ciągle nie patrząc mi w oczy. - O co panu właściwie chodzi? Milczałem. Czekałem, co nastąpi dalej. - Zadałem panu pytanie - smagnął mnie ciężkim spojrzeniem. - Wszystkie wątpliwości wyłożyłem w konferencyjnej. Teraz on wydawał się grać na zwłokę. - Czemu się pan wygłupia, Nyad? - westchnął wreszcie. - Nie ma pan nawet pojęcia, ile pan zepsuł. - Nie bardzo rozumiem, panie komandorze. - Niech pan nie udaje. Zastanawiam się, czy zrobił pan to świadomie, czy... - zawahał się - przez głupotę. - Jak pan woli - wyrwało mi się. Nie zareagował. - Widzi pan - powiedział powoli - rozmaici spece od psychologii, terapii grupowej i tym podobnych dyrdymałów zrobili, co mogli, żeby ze zbieraniny przypadkowych bądź co bądź ludzi zmontować jaki taki zespół. Trzeba było przebadać po kolei nasze charakterystyki psychologiczne, podatność na stresy, zdolność do logicznego działania w sytuacjach ekstremalnych, potem ustalić, na jaki typ motywacji jesteśmy najbardziej podatni, a w końcu wybrać kompromisowy, jeden dla wszystkich system perswadowania - w zamiarze wywołania u każdego zbliżonych odczuć i postaw w stosunku do wyprawy. To musiał być zespół, Nyad, reprezentujący maksymalnie zbliżone poglądy na cele i sposób przeprowadzenia wyprawy. Kto by miał inne zdanie, powinien podporządkować się woli większości. Musieliśmy zatem, choć z żalem, pozbyć się największych indywidualistów, wyeliminować tych, którzy przejawiali inklinacje do zbyt samodzielnego, więc nie uporządkowanego i nie podporządkowanego celom wyprawy myślenia. Niech się pan nie śmieje - sztabowi wyprawy wydawało się, że taka zgodność warunkuje powodzenie. Więc niech pan uszanuje tę wielką pracę, nawet jeśli jest pan pewien, że zdała się psu na buty. Starał się mówić do mnie moim językiem, musiałem mu przyznać. - A jeżeli tak było? - zaryzykowałem. - Proszę? - Jeżeli poczyniono fałszywe założenia? Przecież sam ogrom wysiłku nie przesądza automatycznie o jego sensowności! No i zdaje mi się, że o wartości jakiejkolwiek ekipy stanowi przede wszystkim suma zalet jej składników. Chce mi pan wmówić, że kiedy wyrzuca się za burtę najlepszych, to zespół nie tylko nie traci, ale wręcz zyskuje na wartości? - Niech pan posłucha, Nyad - rzekł powstrzymując irytację. Tracił nerwy, bo zmuszałem go do wysiłku? Czy też dlatego, że kwestionowałem jego oczywistości? - Po pierwsze: wiedza tak się rozrosła, że jeden człowiek, nawet z dostępem do komputera, nie jest w stanie kontrolować wszystkiego. Od tego wymyślono fachowców, drogi Nyad, żeby z pewną porcją roboty uporali się sprawniej od laika - udał ton pobłażania i nawet postarał się o uśmiech. - Po drugie: bywają drużyny piłkarskie złożone z samych gwiazd, a mimo to nie odnoszą sukcesów. Szwankuje myśl taktyczna, która sprawia, że znakomici piłkarze tracą połowę ze swej wartości. I odwrotnie: dobrze ułożony plan pozwala średniej drużynie pokonać faworyta, bo wyzwala umiejętności, o które nikt by wcześniej średniaków nie posądził. Po trzecie: chcieliśmy odejść od systemu nakazowego. Uznaliśmy, że lepiej będzie wzbudzić w załodze przeświadczenie o słuszności wytkniętych celów i przedsięwziętych środków. Wtedy wyzwala się w ludziach dodatkową energię, inicjatywę, świadomość, nikt niczego nie robi z musu, tylko z dobrej woli, więcej - z przekonania. Chyba pan nie wątpi w wyższość takiego systemu? - W teorii wszystko wygląda ładnie - odparłem. - Największe idiotyzmy, oblepione czekoladą zdań, obsypane migdałami złotych myśli mogą wobec nie zorientowanych udawać tort. - Pan chyba się minął z powołaniem - stwierdził z przekąsem. - Powinien pan zostać poetą. - Proszę się rozejrzeć, panie komandorze. Właśnie przystąpiliśmy do degustacji wypieku. Jakże go pan znajduje? Gdzie pan widzi wyzwoloną inicjatywę, dodatkową inwencję? W piciu kawy, w bełkocie bez sensu? A tak, nie zapomniałem, jest zasadnicza różnica: tu pije się kawę świadomie, pieprzy bzdury nie inaczej niż z przekonaniem. Nie z musu, tylko z dobrej woli... ja panu nie przerywałem! Może pan nie wie, że jestem kibicem piłkarskim i parę meczów w życiu widziałem. Mówiąc o roli taktyki powiedział pan prawdę: średnia drużyna potrafi pokonać renomowaną. Ale zdarza się to raczej jako incydent niż reguła. To raz. Dwa: jeśli drużynę gwiazd wadliwy plan taktyczny zamienia w trzecioligowców, to co się stanie ze średniakami, którym trener maniak każe grać jakieś wydumiska? Podparł czoło otwartą dłonią: - Całkowicie się z panem nie zgadzam - moment przerwy. - Zastanawiam się, jakim cudem facet taki jak pan trafił na „Megahicle”. - Jasne, najlepiej, gdyby mnie tu nie było. Spałby pan lepiej, lepiej trawił, radośniej myślał o przyszłości... W gruncie rzeczy istnieje kategoria głupców, którzy uważają, że jeśli wyeliminować pewnych niewygodnych ludzi, to równocześnie znikną sygnalizowane przez nich problemy. - Nyad, przywołuję pana do porządku! - wstał i wielkimi krokami jął przemierzać przestrzeń za moimi plecami. - To nie jest zła załoga... i zasady jej organizacji także dadzą się bronić. Na razie sprawy wyglądają tak, jak wyglądają... ale o ludziach można coś powiedzieć dopiero w godzinie próby. Jestem skłonny twierdzić, iż w razie mobilizacji ten zespół ujawni w pełni wysokie możliwości. Tak. Sam pan się zdziwi. Więc na razie pana proszę: niech pan zaprzestanie destrukcji. Nic pan nie uratuje, a zrujnować może wiele. - Ta mi nie trafia do przekonania - pokręciłem głową. - Przecież nie wiezie pan tutaj stada baranów, które poza tym, że zajmują się astronomią, geologią, matematyką i świata nie widzą spoza kalkulatorów - kompletnie okastrowano ze zdrowego rozsądku. Jeśli wypowiedzenie na głos dość oczywistej cechy naszych dętych, niepotrzebnych konferencji rozwali panu załogę, lepiej zawrócić od razu. - Myli się pan - rzekł z naciskiem - te konferencje spełniają - oprócz innych, merytorycznych celów - rolę integrującą. Wie pan, ludzie są próżni. Tylko książki pełne są papierowych bohaterów zapominających o sobie. Ja w takich ludzi nie wierzę - jako odpowiedzialny za sukces całości muszę żerować na słabostkach ludzkich i wygrywać je w imię celów wyższego rzędu. Pan tę robotę psuje. Mam prośbę - niech pan tego więcej nie robi. Chciałem powiedzieć, że to wszystko nie trzyma się kupy, ale znowu musiałbym się powtarzać. Może zresztą - mimo pozorów szczerości - Chief Tenega coś jeszcze ukrywał przede mną? Poszedłem prosto do kabiny Marty, ale drzwi zastałem zamknięte. Postałem na korytarzu, rozłożyłem ręce, dotknąłem przeciwległych ścian i zawróciłem do siebie. Rzuciłem się na tapczan nie zapalając światła. Zasnąłem w ubraniu. Obudził mnie sygnał interkomu. - Halo, Adam - poznałem głos Lloneya - nie byłeś na kolacji. - Jakoś tak wyszło - wymamrotałem przecierając pięściami oczy. - Która godzina? - Jeszcze wcześnie - odrzekł po sekundzie. - Prawie ósma. Słuchaj, masz trochę czasu? To wpadnij do obserwatorium. Nie zastanawiałem się specjalnie nad jego zaproszeniem. Obserwatorium astronomiczne było najbardziej wysuniętym w przestrzeń punktem „Megahicle”; Lloney okraczył małe, wysokie krzesełko i przeglądał najnowsze fotografie nieba, które wykonał w ciągu pierwszych dni po anabiozie. - Znakomicie wyszły, nie? Co kosmos to kosmos. Nie ma tu tego przeklętego kurzu - przekładał szeleszczące płachty pomarszczonymi dłońmi. Stanąłem mu za plecami, przyglądałem się czarnym kleksom i proszkowi na przezroczystych arkuszach. Myślałem, czy mówiąc o kurzu miał na myśli atmosferę Ziemi. Kiwnąłem głową, ale nie zauważył. - Patrz w niebo - mówił zupełnie do siebie, jakby o mnie zapomniał. - Taak. Resztę zanalizuje komputer. Obserwuj gwiazdy... w nich tkwi cały sens świata. Już chciałem powiedzieć, że chyba przesadza, ale Lloney zwinął negatywy w zgrabną tutkę. Wręczył mi ją wskazując etażerkę o blaszanych półkach, całkiem pustych; umieściłem rulon na najwyższej. Lloney odepchnął się piętą od podłogi, odjechał daleko od blaszanego stolika. - Więc twierdzisz, żeśmy się zasugerowali filmami i gazetami... że usiłujemy dorównać wizjom stworzonym na użytek tych, co się z nami nie zabrali. Masz pretensje, że nie jesteśmy naturalni, że za mało w nas spontaniczności... tak to formułowałeś? Nie pytał, stwierdzał raczej, choć jego określenia trochę odbiegały od moich. - Jakieś to wszystko - szukałem odpowiedniego słowa - nieuczciwe. - Bo nasza sytuacja nie jest uczciwa. Znajdujemy się w kosmosie, w sztucznych warunkach - dlatego otoczenie cię drażni. Miejsce człowieka jest na Ziemi. Zmiana środowiska, dość gruntowna, nie sprowadziła się, niestety, tylko do modyfikacji rozkładu dnia, sposobu odżywiania czy myślenia. My ciągle nie umiemy uwierzyć w realność tej puszki sardynek, choć ona istnieje obiektywnie. Można oszukać zmysły, wyrugować stare przyzwyczajenia, ale nie sposób z dnia na dzień odmienić świadomość ukształtowaną od tysiącleci. Byłeś w otwartym kosmosie? Ja też - więc niby mieliśmy okazję, żeby się przyzwyczaić. Wiesz, kogo przypominamy w gruncie rzeczy? Zwierzęta wyprawiane na orbitę w pierwszych sputnikach. One też czuły się nieswojo i niczego nie rozumiały. - No, jest jakaś różnica - uśmiechnąłem się. - My wpędziliśmy się w to sami. - Właśnie - i wiemy, że zakłócenia równowagi psychicznej wynikają z nienaturalności sytuacji, w jakiej przyszło nam działać. Zgadzam się ogólnie z twoją diagnozą, ale bronię ludzkiego prawa do przesady z jednej strony i do bezradności - z drugiej. Nowa sytuacja ewokuje nowe typy zachowań, niektóre tak przesadne, że aż groteskowe - i tak będzie, póki człowiek nie poczuje się w kosmosie jak u siebie. - To jeszcze długo zejdzie - wypaliłem. Lloney poruszył się na krzesełku. - Ty się po prostu boisz - powiedział spokojnie. ROZDZIAŁ III Bałem się, ale on bał się również. Nie usiłował udawać bohatera, kiedy wyznawał mi swój strach zaraz potem. Być może poszukiwał w naszym dubeltowym odczuciu jakiejś wspólnoty, która pomogłaby mu łatwiej znosić to wszystko. Miał swoje lata, więcej życia za sobą niż przed - a jednak i on nie potrafił poradzić sobie z nową sytuacją. Nie wiedziałem, czy cieszyć się z tego sojuszu, czy nie. W końcu moje położenie zmieniało się bardzo nieznacznie przez to tylko, że było nas dwóch. Zaglądałem do Lloneya codziennie, zastając go za każdym razem niezawodnie na miejscu. - Chcesz to obejrzeć z bliska? - manipulował przy okularze teleskopu i popatrywał na mnie z boku, pokazując kciukiem gdzieś za siebie. Spojrzałem tam i dopiero po długiej chwili zrozumiałem, że szło mu o ten cały cyrk, w który się wpakowaliśmy. Astronomia nigdy mnie specjalnie nie pasjonowała; skinąłem głową bez entuzjazmu. Tej nocy kładłem się wstrząśnięty. Zobaczyć to uwierzyć. Co innego wiedzieć o czymś z książek i telewizji oświatowej, a co innego dotknąć tego przez własne zmysły. „Megahicle” wszedł na orbitę wokółjowiszową i okrążał boga planet, wpasowany między Ganimedesa a Callisto. Widziałem przesuwające się wolno po rozgwieżdżonym nieboskłonie cztery kamiennolodowe bryły, z których najmniejsza, Europa, dorównywała prawie rozmiarami Księżycowi. Patrzyłem ze wstrzymanym oddechem, jak dogania ją Io, mija, zakręca i znika za olbrzymią, rozlaną tarczą Jowisza. Parę dni później obserwowałem na tle tej tarczy przejście wszystkich trzech wewnętrznych wobec nas księżyców. Regularność i rozległość mechanizmu, jaki się przede mną roztoczył, przerastała o parę wysokość mą zdolność pojmowania. Ten świat istniał sam dla siebie - jeszcze nie było na Ziemi człowieka, a on już kręcił się jak olbrzymi zegar, zbudowany nie wiadomo przez kogo i po co. - Niesamowite - stwierdzałem odrywając się od okularu. - Patrząc na nie można zwątpić we wszystko. - Albo uwierzyć w Boga - rzucił spokojnie znad swoich fotografii Lloney. Grzebał w nich bez pośpiechu, jakby upajał go sam szelest arkuszy. Byłem wcieleniem cierpliwości. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o tak zwanym Bogu fizyków? - zapytał. - Bóg utożsamiony z prawami przyrody. Bóg jako los, jako prawidłowość; wyższa siła rządząca tym światem, dzięki której nic nie dzieje się tu bezcelowo, choć my z tego, co się dzieje, niewiele rozumiemy. Między innymi Einstein wierzył w takiego Boga. - I co? Lloney wzruszył ramionami: - Zdaje mi się, że on tu jest. Kiedy otwieram teleskop, mam wrażenie, jakbym zaglądał w jego przedpokoje. Nie potrafię tego opanować. Czuję się jak barbarzyńca, jak... świętokradca. Nasza bezczelność musi go zdumiewać. Pomyślałem, że przyszła moja kolej. Nie mogłem tylko siedzieć i słuchać. - Odbieram to trochę inaczej - zacząłem. - Wyrośliśmy i zostaliśmy ukształtowani w cywilizacji, gdzie każdy przedmiot, każdy twór powoływany był ze względu na człowieka. Nawet Księżyc zdawał się wisieć na niebie wyłącznie po to, by świecić zakochanym. Nasz świat - z niewielkimi wyjątkami - stara się traktować człowieka jako podmiot, najważniejszy element. Tu - zastanawiałem się przez moment - nikt nas nie oczekiwał. Żyliśmy przez długie lata o sześćset milionów kilometrów stąd, teraz przylecieliśmy z wizytą. Pobędziemy tutaj, odlecimy z powrotem, narodzą się nasze dzieci i wnuki, potem wnuki naszych dzieci i wnuki naszych wnuków - a tu ciągle, bez najmniejszych przestojów, będzie działać ta przeraźliwie dokładna i samowystarczalna maszyneria. Wiesz, co mnie przeraża? Po raz pierwszy w życiu, właśnie przez twój teleskop, zobaczyłem wieczność. - Czasem zdaje mi się - powiedział jakby nie słysząc - że on jest gdzieś w pobliżu. Że ta okolica wyjątkowo nadaje się na jego pałac. - I ty to mówisz? - udałem nieszczere zdziwienie. - Ty, astronom? - A dlaczego nie? Strach nie wyklucza zachwytu, wiedza - wiary. Wprost przeciwnie. Kiedy wybierałem kierunek studiów - właśnie taki - w moich motywacjach aż kłuła w oczy przypadkowość. Uzasadniałem wybór dziesiątkami argumentów, powyjmowanych najczęściej z cudzych ust. Potem, przez całe studia i dalej - gdy, brnąłem przez życie - nie przestawały mnie trapić wątpliwości. W końcu wymyśliłem, że zostaję astronomem nie dla pieniędzy czy sławy - to żadne pieniądze i mizerna sława - ale po prostu dla wrażeń estetycznych. Dla piękna ukrytego w tej nauce i jej przedmiocie. Rozparł się łokciami na blaszanym stole. - Wtedy nie rozumiałem jeszcze, co to oznacza. Teraz, kiedy zdaje mi się, że rozumiem, kiedy doszedłem, dlaczego jest to prawdą, nie odczuwam żadnej radości. Nic. Raczej przygnębienie, nawet przykrość. - Przykrość? - Dziwisz się? Czy to nie przykre: zrozumieć dopiero pod koniec życia, dlaczego się żyło? I że to miało sens? Nie, nie - wykonał gwałtowny gest, żebym nie przerywał. - Nie w tym rzecz, że tak późno. Dobrze, że w ogóle. Ale - zamilkł na chwilę - teraz, kiedy to odkryłem, chciałbym żyć wiecznie, żeby móc zawsze oglądać takie widoki. A tu trzeba po prostu umrzeć. - Powinieneś na zawsze pozostać w układzie Jowisza - palnąłem, zanim dotarło do mnie znaczenie tych słów. Przeprosiłem, czerwony ze wstydu. Uśmiechnięty, pogroził mi palcem: - Nie kracz, bo wykraczesz. To były jego sprawy i jego zmagania; dość miałem własnych. Niemal czułem, jak coś się powoli we mnie przełamuje. Niebo zamieniało się miejscami z Ziemią. To, w co do tej pory wierzyłem bez reszty, zaczynało mnie śmieszyć. To zaś, czego wymiaru nie byłem dotąd w stanie przewidzieć ni objąć, zaczynało przygniatać. Jowisz, ten kocioł z kipiącą farbą, sprawił, że nie potrafiłem wrócić do równowagi. Sarroz, mający jako drugą specjalizację wpisaną psychologię, rozłożył ręce. Rozprawiał o dysonansie poznawczym, któremu jakoby uległem, zalecał dystansować się... i czekać. Nigdy przesadnie nie szanowałem psychologii, ale teraz nie dałbym za nią funta kłaków. Sarroz, usłyszawszy tę opinię w mało oględnej formie, usiłował uczynić z tego symptom mego stanu. Wyśmiałem go. Odszedł urażony. Z tego okresu pamiętam jeszcze krótką rozmowę z Chiefem Tenegą. Zagadnął mnie z głupia frant, niby jowialnie i niby przypadkowo. - No, Nyad, co u ciebie słychać? Jak tam zdrowie? - Nietęgo. Jestem bardzo, bardzo chory, panie komandorze. - Nie opowiadaj - czekał na jakiś znak, objaw złamania konwencji. Wychodziłem ze skóry, żeby się nie uśmiechnąć i nadać swemu wzrokowi wyraz bolesnej, skupionej uwagi. Obserwowałem z satysfakcją, jak wydłużała mu się mina. - A na co... jesteś chory, Nyad? Nie wiesz przypadkiem? - Proszę tego nie bagatelizować, panie komandorze. Czuję, że to poważna sprawa - gęba wyciągnęła mu się jeszcze bardziej. Odczekałem chwilę i palnąłem: - Przestałem wierzyć w cokolwiek, panie komandorze. Może to i dobrze, że niczego nie zrozumiał. Nadal zachodziłem do Lloneya. Zmienialiśmy często orbity, mogłem się napatrzeć do syta. Zadziwiające - po pewnym czasie zaczęły mnie frapować nie wulkany na Io, nie zamarznięte do dna oceany na Callisto, nie rowy Ganimedesa - ale sam Jowisz. Tysiąckrotnie większa od Ziemi helowodorowa bania, „zimna gwiazda” - jak mówił Lloney, przyciągała wzrok i myśli. Obserwowałem zorze polarne i gigantyczne wyładowania strefy burz stokrotnie intensywniejszych od najwścieklejszych huraganów ziemskich, wpatrywałem się godzinami w Czerwoną Plamę, rozmiarami przewyższającą Ziemię, słuchałem objaśnień Lloneya, że to tylko gigantyczny antycyklon atmosferyczny, wirujący w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, że jego czerwony kolor bierze się z wyniesionego z dolnych warstw atmosfery fosforowodoru, który pod wpływem słonecznego ultrafioletu rozpada się między innymi na czerwony fosfor... Nie wiedzieć czemu zmartwiłem się, że powodem niemożności lądowania jest nie olbrzymia grawitacja Jowisza, ale brak nieciągłego przejścia atmosfery w skorupę, na której mogliby postawić stopę zdobywcy. Można było jedynie zanurzać się powoli w jego ciele, pod warunkiem dysponowania statkiem batyskafem, odpornym na atmosferyczne tornada i potworne ciśnienie, skraplające gazy i zestalające je w metalowe jądro - serce tego olbrzyma. Dziwne, że nie zwróciłem na to uwagi wcześniej, kiedy odbywaliśmy szczegółowe przeszkolenie z planetologii. Wtedy Jowisz obchodził mnie tyle co historia Maroka. Nawet teraz nie zdołałem - mimo usiłowań - znaleźć w Jowiszu nic „ludzkiego”, za co mógłbym nabrać doń sympatii - i mimo iż coś tam pamiętałem jeszcze z wykładów, wysiłek pogodzenia tej wiedzy z urągającym z wnętrza okularu obliczem okazywał się dla mnie ciągle za wielki. Jako inżynier pokładowy raczej nie narzekałem na brak zajęć, ale też praca nie stanowiła żadnej ucieczki. Godziny spędzane przy reaktorach i aparaturze dłużyły się niemiłosiernie. Wizyty w obserwatorium awansowały do rangi obrzędu. Czerpałem; kabotyńską przyjemność z używania przy byle okazji specjalistycznego języka astronomów, nosiłem też i ostentacyjnie wertowałem prace na temat promieniowania Jowisza, hipotez o jego powstaniu - nabijałem sobie tym głowę - i tak mijały kolejne dni. Żegnałem je bez żalu, tak były do siebie podobne. Marta, po kilku aluzjach na temat zaniedbywania, przestała boczyć się kokieteryjnie i - postanowiła mnie ignorować - przyjąłem zmianę bez sensacji. Na naszych naradach zaczęło się przebąkiwać o opuszczeniu układu Jowisza, gdy razem z Glaserem wzięliśmy się za: „bękarta” - mały reaktor energetyczny, mający znaczenie dopiero w przypadku poważniejszej awarii systemu głównego. Zgodnie z harmonogramem należało dokonać odpowiedniego przeglądu, połączonego z wymianą sekcji: skrajne miały iść do środka, a środkowe - po zbadaniu, co jeszcze da się wykorzystać, i rozsypaniu reszty na uranowe pastylki - do zbiornika odpadów promieniotwórczych. Czekało nas znowu trochę próżni, program wyprawy przewidywał międzyorbitalny lot ku Saturnowi, wszystkie urządzenia „Megahicle” musiały być sprawne... Nie cierpiałem Szklarza. Los zetknął nas jak na ironię wcześnie: studiowaliśmy razem w Akademii. Należał do tych ludzi, których nie znosi się od pierwszego wejrzenia i którym ma się ochotę dać w łeb za sam wygląd. Usiłowałem stłamsić w sobie głupie uprzedzenie, zdając sobie sprawę z jego nonsensowności, perswadując diabłu, co się we mnie na widok Glasera odzywał, że może to zupełnie fajny facet. Przy bliższym poznaniu wrażenie nie tylko nie osłabło, ale wzbogaciło się o nowe odcienie. Miał w sobie coś, czego nie mogłem znieść: sposób wysławiania się, gestykulowania, chodzenia, mizdrzenia się do kobiet, przeglądania gazet, nadskakiwania przełożonym... Postanowiłem w końcu, że muszę go zgubić w labiryncie, dni, bo tkwił przylepiony do moich pleców jak cień. Wykonałem więc w moim życiu kilka dzikich skoków, żeby go z siebie strząsnąć, nie mieć go obok i nie musieć absorbować nim myśli - na próżno. Odnajdywał się wkrótce i najniewinniejszym uśmiechem wyrażał obłudną radość ze spotkania. Kiedy dowiedziałem się, że zdołał również załapać się na „Megahicle”, poczułem przypływ wściekłości - lecz i rodzaj szacunku zaraz potem. Gra, o której wiedzieliśmy tylko my obaj, zyskała szansę kontynuacji. Psychologowie z Ośrodka Przygotowań Kosmicznych wręczyli mi na wstępie plik zdjęć i zapytali tylko, czy mam wobec tych ludzi jakiekolwiek zastrzeżenia. Przekładałem wolno zdjęcia, usiłując skupić się na twarzach, z których kilka rozpoznałem. Przy Szklarzu aż mną w środku zatrzęsło. Łypali podejrzliwie znad stołu, wreszcie któryś nie wytrzymał: - Coś pan zauważył? Zaprzeczyłem ruchem głowy. Moje kamienne oblicze, jeśli idzie o eksponowanie uczuć, mogłoby wtedy konkurować ze stojącym przed nimi nie wiedzieć dlaczego popiersiem Cycerona. Przełożyłem spokojnie zdjęcie Glasera pod spód i przyjrzałem się następnemu. - Nie - odparłem znudzonym głosem. - Myślałem tylko, że będzie więcej ładnych dziewczyn. - Jeszcze nie obejrzał pan wszystkich - wtrącił inny z komisji, ale zaksięgował uwagę. Machnąłem ręką. - I tak wiem, jak to się skończy. Te najładniejsze zostaną tutaj. A jeśli polecą, to najwyżej na Księżyc. Konsoleta sterownicza, szyba ochronna, niżej niewidoczne osłony przeciwneutronowe. O dwa metry w dół lśniąca posadzka hali reaktora z wydrążoną w niej studnią. W studni nieczynny rdzeń „bękarta”. Na posadzce obok studni srebrzystobrzuchy manekin, wewnątrz którego tkwił Glaser. Nie odzywaliśmy się do siebie więcej, niż potrzeba; on w milczeniu robił swoje przy sekcjach, opuszczając ostatnie do wnętrza „bękarta”, ja przy kontrolkach musiałem sprawiać wrażenia faceta, który drzemie. W rzeczywistości uważnie śledziłem rozwój sytuacji i wypatrywałem odpowiedniego momentu. Na wyciągnięcie ręki pieściła wzrok matowym poblaskiem niepozorna dźwigienka; wystarczyło ująć ją w dwa palce, pokonać opór sprężynki - i czekać. Szklarz zdawał się nie przeczuwać niczego. Geolog, biolog i, zdaje się, klimatolog - o reaktorach nie miał pojęcia. Straciłem na przygotowania cały poprzedni wieczór, wymówiwszy się nawet u Lloneya. Dłubałem głównie w sygnalizacji. Najtrudniej było dobrać się do wielkiego licznika wskazującego gęstość strumienia neutronów; odłączyłem go po prostu, a do zacisków doprowadziłem sygnał prosto ze sterówki, powodujący natychmiast maksymalne wskazanie. Musiałem niestety zepsuć jeden dozymetr, ładując go do końca skali; podczas przerwy udało mi się podmienić go Szklarzowi. Gdyby przed rozpoczęciem ostatniej fazy prac przyjrzał mu się dokładnie lub choćby sprawdził numer, mój plan rozwiałby się w mgnieniu oka. Aż drżałem z emocji. Ale nie - nie zwrócił uwagi. Zamyślony, rozmarzony nawet, jakby naczytał się przedtem poezji, właził niezgrabnie do brzucha wielkiego skafandra, w czym demonstracyjnie udzielałem mu tylko najniezbędniejszej pomocy. Właśnie opuszczał jedną z ostatnich sekcji i nachylony nad studnią próbował utrafić w odpowiedni kanał, gdy sekcja urwała się z zaczepu i runęła w dół. Glaser szarpnął się do tyłu, chcąc uniknąć uderzenia, które mu nie groziło, sekcja zaś, hałasując niemiłosiernie, wpadła między inne. Nie mogłem marzyć o szczęśliwszym zbiegu okoliczności. Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, moja ręka przełożyła szarawą dźwigienkę. Mój pulpit milczał, ale hala reaktora ożyła. Zapłonęły na krótko lampki ostrzegania, a po chwili całe pomieszczenie zalała krwista łuna. Ciszę rozdarło głębokie buczenie; wskaźnik gęstości strumienia neutronów skoczył na łeb, na szyję i po wyczerpaniu możliwości dalszego wzrostu, stanął na samych dziewiątkach akurat wtedy, gdy Glaser, miotnąwszy się razem z krępującym ruchy skafandrem, spojrzał w jego stronę. - Nie stój jak dupa - powiedziałem na dół. - Życie ci niemiłe? - Włącz pochłanianie - wychrypiał. Czekał, aż odwali się klapa osłony, mająca sporą bezwładność. - Jak? Sekcja uszkodziła układ sterowania. Wiej stamtąd, człowieku! - starałem się mówić spokojnie, bez ekscytacji. Przypuszczam, że olśniła go myśl o mistyfikacji. Gdyby jej usłuchał, wyszedłby z tej sytuacji zwycięsko. Ale zbyt mocno, zdaje się, wierzył w moją do niego nienawiść, aby nie przypuścić, że oto postanowiłem go zabić. - Osłony! - nie dawał jeszcze za wygraną. Ton jego głosu sprawił mi satysfakcję. - Uciekaj - powiedziałem zimno. Gramolił się z człekokształtnego kokona, blady, spocony, wodząc oczyma mniej więcej na wysokości moich piersi. Stałem z rękami w kieszeniach fartucha, patrząc przez szybę na jego roztrzęsione ruchy. Dokładał starań, żeby nie pokazać po sobie paniki, ale walczył kiepsko. - Zawiadomiłeś Nehemah? - dyszał ciężko, timbre jego głosu raz po raz dotykał jakiejś płaczliwej nutki. Stanowczo nie był to twardy facet. Przynajmniej w tym momencie. - Powinna już tu przyjść - załkał. - Po co? - zdziwiłem się. - Ty przecież już nie żyjesz. - Nie żartuj... po co tak... takie żarty... Nie reagowałem. Znęcanie się nad nim sprawiało mi przyjemność. Sadysta amator, brzęczało mi pod czaszką. Byłem zdumiony i zatroskany sobą, i zły na niego, że tak łatwo mi uległ. - Adam - powiedział półgłosem. Tym razem trafił znakomicie. Odwoływał się do moich pokładów ludzkiej solidarności w obliczu sytuacji tak krytycznej, że niemal ostatecznej. A gdyby coś takiego wydarzyło się naprawdę? - Uspokój się - warknąłem - przestań histeryzować jak baba. I bez ciebie mam tu dość kłopotów. Trzeba sprzątnąć ten bałagan. - Pomóż mi! - krzyknął. - Czy nie widzisz, że umieram? Obracał w palcach wyjęty z kieszonki dozymetr i wpatrywał się z niedowierzaniem we wziernik. Potrząsał przyrządzikiem, ale drucik nie miał prawa zjechać z maksymalnej dawki. - Trup - powiedziałem z naciskiem. Wyłączyłem kaskadę świateł szalejącą wokół nory „bękarta”, uciszyłem syreny, licznik gęstości strumienia pokornie zjechał do zera. - Ubieraj się z powrotem w ten pancerz i złaź na dół. Mierzył mnie wzrokiem, w którym nienawiść walczyła o lepsze ze wstydem. Potem odwrócił się i wyszedł z izolatki. Usiadłem przy konsolce, oparłem łokcie o pulpit, zagapiłem się w szybę, w której rysowało się niewyraźnie moje odbicie. Przepełniało mnie obrzydzenie - do siebie, do Glasera, do świata. Machinalnie przełączyłem kilka razy niepozorną dźwigienkę, wywołując za każdym razem nad studnią skromne efekty iluminofoniczne. - Światło i dźwięk - powiedziałem do siebie. Nadal czekałem na wezwanie. Wreszcie nadeszło. - Nyad, proszę stawić się niezwłocznie w moim gabinecie. Na korytarzu spotkałem Martę Coellan. - Komandor znowu za mną zatęsknił - uśmiechnąłem się do niej najładniej, jak umiałem. Wszedłem i usiadłem bez zaproszenia. Chief Tenega za biurkiem, Glaser - z prawej strony. - Pan nam ciągle przeszkadza - powiedział surowo Chief Tenega. - Bez przerwy usiłuje pan dezorganizować. Tak pana denerwuje, że jakoś nam się wiodło do tej pory? - Czy on - kiwnąłem głową w stronę Szklarza - musi i tutaj działać mi na nerwy? - Wolałbym, żeby dyskusja odbyła się w gronie wszystkich zainteresowanych - słowa „wszystkich” i „dyskusja” Chief Tenega wypowiedział z naciskiem. - Jeśli pan Nyad, oczywiście, pozwoli. - Najwyraźniej czekał, że zacznę się tłumaczyć, ale nie bąknąłem słowa. - Co się z panem dzieje, do cholery?! Wzruszyłem ramionami: - Żebym to ja wiedział - burknąłem. - Proszę? - Nie jestem w stanie odpowiedzieć na tak nieprecyzyjne pytanie. - Pan się wyraźnie uparł, żeby paraliżować życie naszego małego zespołu. Co pan zrobił przed chwilą przy reaktorze? Udałem głęboki namysł. - Ach, pan myśli o... Ha, ha! Taki niewinny, technokratyczny żarcik. Nikt rozsądny nie dałby się na to nabrać. - Ten, jak pan twierdzi, żarcik, w poważnym stopniu narusza rytm życia i psuje dobrą atmosferę na statku. Powinien pan przeprosić kolegę, nie uważa pan? Ludzie, którzy tu pracują... Przestałem słuchać. Słowa komandora przenikały przeze mnie nie czyniąc mi krzywdy. Nie natrafiały na opór, na nic, o co mogłyby zaczepić i szarpnąć. Stałem się pusty, wydrążony wewnątrz - jak manekin do prac reaktorowych, z którego z taką trwogą wysiadł przed kwadransem Glaser. Gdyby ten manekin posadzić zamiast mnie na krześle, zapewne nikt nie spostrzegłby zamiany. Chief Tenega przemawiałby równie płynnie jak dotąd, a Szklarz popatrywałby ze swego miejsca wzrokiem usatysfakcjonowanego prymusa. Nic by się przez taką modyfikację nie zawaliło we Wszechświecie. Opuściłem gabinet Chiefa Tenegi i wlokłem się korytarzem w stronę kabiny, starając się tak powłóczyć nogami, jakby to szedł pusty skafander do prac przy reaktorze. Pasjonująca zabawa. Zajęty dodatkowo dźwiganiem brzemienia nałożonej przez komandora nagany, której obiecał mi udzielić na najbliższej naradzie, wobec całej załogi, nie zauważyłem nawet nadchodzącego z tyłu Glasera. - Skarżypyta - rzuciłem, gdy mnie wymijał. Nie zareagował. Wlazłem do kabiny, zapaliłem światło i powoli, angażując wszystkie możliwe zmysły, z wielką uwagą zjeżdżałem regulatorem, aż w pokoju ustalił się półmrok. Stałem znowu z rękami w kieszeniach, bez jednej myśli w głowie. Byłem nadal tamtym skafandrem - z małą, rzecz jasna, różnicą. On mógł się jeszcze do czegoś przydać, ja... Zadzwonił gong, znak, że ktoś czeka przed drzwiami. Nie zmieniłem pozycji. Nie miałem zamiaru z nikim się widzieć. Drzwi rozwarły się szeroko, łysnęła w nich czerwona z gniewu gęba Szklarza. - Ty skurwysynu! - wybuchnął. - Ja ci jeszcze pokażę! Naprawdę mnie rozbroił. Parsknąłem śmiechem. Rżąc jak opętany szedłem w jego stronę, rechotałem coraz głośniej. Śmiech, śmiech - trzask zamykanych drzwi. Wypchnąłem go śmiechem, samym śmiechem, i to dopiero było śmieszne. Kaskady mojego rechotu waliły w napięte tworzywo, którym została obita płyta wejściowa, traciłem już oddech, lecz śmiałem się jeszcze bardziej szaleńczo. Ha - ha - haha!!! Chrypiałem z wysiłku, zachłystywałem się z przesytu tą obłąkańczą radością, do której powodów wcale nie było... Lecz i samej radości przecież... Urwałem w połowie kolejnego spazmu. Oddychałem szybko, przyglądając się opiętemu na desce tworzywu, co zagradzało drogę memu śmiechopłaczowi, nie pozwalało mu wydostać się na korytarz i gonić za Glaserem. Cisza rwała spokój na strzępy. Osunąłem się na posłanie; byłem ogromnie, ogromnie zmęczony. ROZDZIAŁ IV Tak jak się spodziewałem, najpiękniejsze dziewczyny trafiły do baz księżycowych, a i to pewnie na krótko. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Martę i Nehemah, nawet się ucieszyłem. Cały problem sprowadzał się do zagadnienia, z którą najpierw - i kiedy. Nehemah, blondynka, podobała mi się bardziej; postanowiłem zatem zacząć od Marty. No i na razie na Marcie skończyłem. Odpoczywaliśmy w zmiętej pościeli; w powietrzu rozświetlonym przyćmionym czerwonym światłem odkładały się pasemka papierosowego dymu. Srebrna miseczka na mojej piersi podnosiła się i opadała, w miarę jak oddychałem, z niewidocznych głośników sączyła się leniwa muzyka. Marta wierciła się, jak gdyby pościel była nie dość gładka, papieros w jej ustach topniał w przerażającym tempie. Nagle pożałowałem, że nie zdołałem sprostać groźbie samotnej nocy - rychło w czas. Popielniczka wgniotła mi skórę, potem uniosła się na długim wysięgniku kobiecej ręki i przepadła w ciemności - takie małe UFO, kursujące między blatem nocnego stolika, łóżkiem i puszystym dywanem. Poczułem na twarzy dotknięcie długich włosów. Błysk białek powracających z pościgu za metalowym zbiegiem z niedopałkiem na pokładzie. Gorący szept przy uchu: - Złe wiadomości, staruszku. Postanowiłam dać ci następną szansę. Ciekawa myśl mi zaświtała w głowie. Delikatnie uwolniłem się od naporu krągłego ciała, od którego buchało nasycone wonnościami i winem ciepło, zdjąłem przerzuconą władczo przez moje terytorium rękę, opuściłem nogi na dywan. - Przyniosę coś do picia - nie czekając na aprobatę ruszyłem za ścianę, do szafek, gdzie chomikowałem alkohole. Mimo ciemności bez trudu namacałem butelkę szampana. - Ciepły - zakomunikowałem półgłosem. - Niech będzie - powiedziała Marta z rezygnacją. - Nie chcesz chyba pić wrzącego szampana? - spytałem oburzony. Podstawiłem butelkę pod kran; szum wody zagłuszył odgłosy dalszych poszukiwań. Pozwolono nam zabrać z Ziemi po dziesięć kilogramów osobistego bagażu, który w dodatku nie podlegał kontroli. Ubrania, żywność, książki, przybory do pracy - to wszystko czekało na „Megahicle”. W skład tych dziesięciu kilogramów miały wejść rzeczy, do których czuliśmy przywiązanie i bez których nasz komfort psychiczny byłby zagrożony. Jakoś nie mogłem niczego takiego znaleźć w moim otoczeniu. Przez całe życie poniewierałem się po pokojach hotelowych, otoczony rojem przedmiotów dość przypadkowych, które gubiłem, zostawiałem, wymieniałem na nowe - jak tu mówić o przywiązaniu? Majtki, koszule z monogramami budziły we mnie obrzydzenie swą pretensjonalnością - zresztą kto miał haftować mi te monogramy? Zabrałem szczoteczkę do zębów, stary płaszcz kąpielowy, po namyśle jeszcze aparat fotograficzny z parą obiektywów („Na wypadek, gdybyśmy gdzieś wylądowali”, tłumaczyłem), trochę filmów. Okazało się, że idzie o rzeczy bardziej osobiste, intymne nawet, perorowali mi, bezradnemu małpoludowi, pełni cierpliwości psycholodzy z Ośrodka. Płaszcz, aparat, obiektywy, nawet szczoteczkę zaliczono do zestawu, w jaki wyposażano każdego członka załogi „Megahicle”. Wobec tego w przypływie rozpaczy kupiłem wielką flachę koniaku, kilka butelek szampana i naturalnej wielkości atrapę fallusa z ciałopodobnego tworzywa. Zamierzałem przytwierdzić go w łazience i wieszać na nim ręcznik albo coś w tym guście - nie zdążyłem. Do tej pory poniewierał się po dnie szafy. Straciłem na odnalezienie go nie więcej niż pięć sekund. Zawinąłem atrapę w ręcznik, stuknąłem dla niepoznaki szklankami, ująłem przez frotte mokrą szyjkę butelki. Udało się dotaszczyć cały ładunek do Marty. Manipulując obok tapczanu, gdzie nie padało mdłe światło lampy, upuściłem gumową atrapę na rozkudlone podbrzusze dywanu. Łyknęliśmy tęgo musującego płynu, niewiele zimniejszego niż przedtem - ale przecież temperatura nie miała teraz najmniejszego znaczenia. - To co - zagadnąłem sięgając poza tapczan - słyszałem, jak ktoś tu mówił o dawaniu. - Czemuś ty taki zimny - westchnęła tylko. Nie była to łatwa operacja. Na szczęście Marta, dostatecznie pijana winem i szampanem, nie zwracała uwagi na drobne uchybienia. Patrzyłem na jej plecy wstrząsane dreszczem rozkoszy, jakiej - dość melancholijna refleksja - nieczęsto doznawała w moim towarzystwie. Pod wpływem nagłego impulsu zerwałem się z pościeli, jednym susem przeskoczyłem włochaty dywan. Kątem oka zarejestrowałem, jak plama pleców i bioder, co nie wiadomo skąd wzięły się dzisiejszej nocy w moim łóżku, obraca się leniwie ku światłu. Wpadłem do sąsiedniego pomieszczenia, dłoń na kontakcie, druga na uchwycie żaluzji barku, pod stopami chłód nagiej posadzki, oczy pełne wyzwolonej niespodziewanie jaskrawości. W lustrzanym wnętrzu równy szereg butelek, największa z nich, brzuchata, rozkołysana brunatną zawartością wyrywa się posłusznie w ślad za wzywającą ją ręką, do podstawionej z hałasem szklanej przezroczystości pluska radośnie miodowa ciecz. Teraz przyłożyć do ust i nie zajmować się więcej losem tej porcji materii, powtórka, kilka głębokich wdechów, jakieś cienie wirują pod powiekami - rozerwać te zrośnięte od wieków fałdy skóry, wrócić do wnętrza filmu, z którego nie sposób zbiec przed końcem seansu. Na chwiejnych nogach ruszyłem z powrotem. W sypialni nie pozostało nic z ciepłej życzliwości. Jasne światło zabiło resztki intymności, Marta kończyła wciągać kombinezon. Coś uderzyło mnie w twarz jak tłusta, śliska ryba; przeleciało obok, zawadziło o ścianę i pacnęło ciężko na podłogę. Twarz Marty, jeszcze nie tak dawno uśmiechnięta, teraz wykrzywiona spazmem, otoczona burzą czarnych włosów. Usta, pięć minut temu obdzielające pocałunkami, miotają teraz w moją stronę pospieszne zdania. - Ty potworze! Ty egoisto! Czy jest jeszcze dla ciebie coś świętego? Godnego szacunku? Coś, z czego byś nie potrafił zakpić? Spójrz na siebie: kim ty właściwie jesteś? Mały wyśmiewacz - śmiej się, jeszcze! No, czemu się nie śmiejesz? Przecież to wszystko takie śmieszne! Bez sensu! Śmiej się, pajacu! Postąpiłem krok do przodu. - Marta... - Nie dotykaj mnie, ty potworze! - rzuciła się w kierunku drzwi, otwarła je i wypadła na korytarz. Próbowałem ją pochwycić, wychylony do połowy, ale wywinęła się i ze szlochem pobiegła przed siebie. - Zabiłbyś własną matkę, byle tylko się dobrze ubawić! - wrzasnęła przyspieszając jeszcze kroku. Nie ośmieliłem się jej gonić - nagi. W perspektywie korytarza otworzyły się jakieś drzwi. Sarroz, zarejestrowałem machinalnie. Cofnąłem się do siebie, pozostawiając niewielką szparę. Usłyszałem kilka dalekich, zniekształconych słów - i cisza. Co mogłem zrobić? Krzyczeć o swojej rozpaczy? Powiodłem palcami po twarzy. Kilka sekund zupełnie nieruchomych. Domknąłem drzwi. Kiedy zjawiłem się rano na śniadaniu, na mój widok umilkły rozmowy - a może tylko mi się wydawało. Usiadłem z boku; jadłem patrząc chyba przez kwadrans w jeden punkt na stole, a kiedy wreszcie podniosłem głowę, sala opustoszała. Poszedłem zobaczyć, co z „bękartem”. Zza konsolety Glaser sterował ruchami kogoś, kto tchnął swoje ciało w srebrzystobrzuchego. Zdecydowanie odrzucili wszelki pozór pośpiechu. O ile zdołaliby utrzymać takie tempo robót, utrata zajęcia nie groziła im jeszcze przez dziesięć lat po zakończeniu wyprawy. - Pomogę wam - zaproponowałem. Zaszyłem się w skórę zdartą z przedpotopowego stwora rodem z innej planety; odgłosy rozmowy Glasera z Hortizem, który wypełzł z trzewi brontozaura, dobiegały z daleka - jakby moją głowę ujęło ze wszystkich stron imadło o szczękach wyłożonych grubą warstwą waty. Zlazłem po drabince do kanału rdzenia, zaczepiłem sekcję, obejrzałem, rozłożyłem, złożyłem, po stwierdzeniu, że sąsiednie sekcje nie ucierpiały od uderzenia - opuściłem do kanału. Przed wieczorem „bękart” stanął gotowy do prób. Mogły upłynąć dwa dni, nie więcej. Poddałem „bękarta” próbom i przełączyłem na bieg jałowy. Powywnętrzałem się u Lloneya. Próbowałem zaczepiać Martę, ale traktowała mnie gorzej niż powietrze. Wreszcie przyłapał mnie osobiście na samotnej grze w bilard Chief Tenega - i jak przystało na dobrego gospodarza, co to nie potrafi zdzierżyć, by gdzieś w kącie marnował się solidny kawałek siły roboczej - od razu dał mi zajęcie. Chief Tenega mianowicie wybierał się w otwarty kosmos. Reprezentacyjny skafander o bardzo dobrych parametrach, szerokokątny Hasselblat z kolorowym filmem w środku, zwój lekkiej, nylonowej liny, pistolet odrzutowy... Za pozór wycieczki posłużyło usuwanie awarii czy przegląd jakiejś anteny - do czego Chief Tenega miał mniej więcej takie kwalifikacje, jak ja do tańczenia w balecie. Od razu to zobaczyłem: stoję, potulny paź, obok swego pana, dociągam rzemyki przy srebrnych blachach napierśnika, reguluję popręgi, wkładam mu do ręki wierny miecz, do drugiej tarczę ze znakami rodu. Wymagano ode mnie oczyszczenia konia i naoliwienia bryczki, by mój władca osiągnął maksimum zadowolenia z wieczornej przejażdżki po swych posiadłościach. Stawiłem się dokładnie o wyznaczonej porze. Rolę drugiego pazia pełnił ochoczo Hortiz, zaś po pięciu minutach w pobliże śluzy przyplątał się - niby przypadkiem - Szklarz. - Przygotujcie się, galernicy - powiedziałem na widok nadchodzącego Chiefa Tenegi. - Po południu kapitan będzie chciał trochę pojeździć na nartach wodnych. Na te słowa wszyscy trzej zrobili takie miny, jakby od tygodnia męczyła ich niestrawność. - Co pan właściwie chciał przez to powiedzieć? - zapytał oschle Chief Tenega. - Nic. Po prostu przypomniał mi się stary, dobry dowcip. - Czy aż taki dobry? Wie pan, kolego, różne słowa mają różne znaczenie w różnych okolicznościach. Powinno się myśleć, co się mówi, zwłaszcza przy przełożonych. - Pięknie pan to ujął - ukłoniłem się. - Opanowanie tej trudnej sztuki uznaję odtąd za naczelny cel mego życia. - Niech pan przestanie pytlować - powiedział ze złością Chief Tenega. - W aparacie tlenowym jest pusta butla - pokazał ręką. - Proszę przynieść pełną i dokonać wymiany. Gdy wróciłem z magazynu, Hortiz i nie mniej od niego gorliwy Glaser upychali właśnie Chiefa Tenegę we wnętrzu olbrzymiego próżniowego skafandra. Postawiłem świeżo przyniesioną butlę na stole i zająłem się wymontowywaniem pustej, starając się stracić na tę czynność jak najwięcej czasu. - Nyad! - wydyszał z wysiłkiem Chief Tenega. Zwróciłem się ku niemu skwapliwie i z szacunkiem. - Chodź no pan tutaj. We trzech, z gorliwym ponad wszelkie wyobrażenie Glaserem, bardziej sobie przeszkadzaliśmy, niż pomagaliśmy. Lecz widocznie najmniej chodziło o skuteczność i sprawność; Chief Tenega po prostu lubił krzątaninę wokół siebie. Czuł się dobrze dopiero wtedy, gdy - mimo woli pomyślałem o Jowiszu - był jak on obiegany przez kilkunastu satelitów. Całkiem możliwe, że wydawał się sobie równie wielki. Zakończyliśmy montować urządzenia skafandra, więc wróciłem do butli. Stały obok siebie na stole, dokładnie tak samo srebrne, z szerokim czerwonym pasem idealnie na tej samej wysokości. Nie różniło je nic - poza zawartością; żadnego otarcia, rysy, odpryśniętego lakieru. Przez moment wisiałem ręką w powietrzu. Ta, którą ująłem, była pusta. Poznałem to po nadzwyczajnej lekkości - ważyła nie więcej niż puszka po piwie. - Pospiesz się pan - sapnął z tyłu Chief Tenega. Wahałem się tylko przez chwilę. Zamontowanie butli w chwytakach, podłączenie zaworów, reduktora - w sumie najwyżej kilka ruchów. Jedynie manometr nie dawał się oszukać: strzałka wskaźnika niesłychanie opornie odbiła od zera i zatrzymała się o parę kresek wyżej. Dla kogoś, kto kiedykolwiek miał na plecach aparat tlenowy, fakt założenia pustej butli dawał się wykryć z łatwością. W dodatku instrukcja wyjścia przewidywała kilkakrotną kontrolę wskazań manometrów. Ponaglany gestami Chiefa Tenegi, podniosłem stelaż aparatu tlenowego i zawiesiłem komandorowi na plecach. Szklarz z Hortizem błyskawicznie dopadli pasków, klamerek, karabinków, eklerków, zatrzasków - zapinali je i łączyli z wielkim zapamiętaniem, nie wypowiadając przy tym słowa. Zagapiłem się na ich biegające na wyścigi ręce. - Hełm! - poderwał mnie rozkaz Chiefa Tenegi. Zza okrągłego kołnierza ze złączem, niby z wnętrza wieżyczki transportera opancerzonego, wyglądała głowa pokryta rzadką szczeciną. Para oczu świdrowała mnie z uwagą. Przypomniałem sobie o butli i obdarzyłem głowę szczerym uśmiechem. Oczka zamrugały prędko. Z satysfakcją nakryłem całość plastikowo-szklanym kołpakiem. Brakuje jeszcze tylko pawich piór - powiedziałem. Szklarz mocował śruby złącza, więc hermetyczny kask obciął moje słowa. Powierzchnia szyby zaparowała błyskawicznie, przesłaniając twarz komandora. Hortiz uruchomił klimatyzację wewnętrzną skafandra. Usłyszeliśmy głębokie westchnienie Chiefa Tenegi: znak włączenia radia i zarazem otwarcia instalacji tlenowej. Wilgoć zaczęła powoli znikać sprzed oblicza dowódcy. - Pełna hermetyzacja - zakomenderował Hortiz. - Jest, pełna hermetyzacja. Jeszcze minutę wcześniej Chief Tenega dysponował szansą zdemaskowania niewiernego sługi - mógł włączyć pustą butlę. Instrukcja przewidywała zresztą kontrolę instalacji tlenowej, lecz gdzieżby tak doświadczony astronauta tracił czas na bzdury. Hortiz i Glaser ani razu nie rzucili okiem na manometry, których tarcze połyskiwały białawo na tle stelażu. Wtykali Chief owi Tenedze do rąk Hasselblata, pistolet do manewrów i kamerę jednocześnie, potem rozstąpili się z szacunkiem i komandor ruszył w stronę włazu do śluzy. - Zapomniał pan skrzynki z narzędziami - rzuciłem za nim wesoło. Nie obejrzał się - nie mógł mnie słyszeć. Sekunda - i mięsista zasłona skryła go przed nami. Ciągle się uśmiechałem, zakłopotany, bezradny - oto w mojej obecności realizował się najmniej prawdopodobny wariant przebiegu wydarzeń, zbieg okoliczności w normalnych warunkach niemożliwy do zaprogramowania. Przypadek mnie sobie upodobał? Miałem fart? Tlen z jednej butli wystarczał na półtorej godziny. Mięśnie na mojej twarzy stężały; poruszyłem się w kierunku śluzy, jakbym chciał zatrzymać Chiefa Tenegę, bo z każdym jego krokiem mój dowcip nabierał powagi i już w ogóle przestawał być zabawny, nawet jeśli założyć, że był taki na początku, kiedy wszystko jeszcze dawało się łatwo odwrócić. - Niebo jest bardzo pogodne - zażartował głośnik niepewnym głosem komandora. Na myśl, że można tak bezczelnie iść na efekt, pozorując luz i powszednie obcowanie z próżnią, poczułem irytację. Wziąłem ze stołu butlę ciężką od zmrożonego w środku gazu i trzymałem w dłoniach jej chłodne, lekko chropawe ciało. Na ekranie telewizyjnym pokazał się obraz oddalającego się „Megahicle”. To Chief Tenega, umocowawszy sznur, odepchnął się od krawędzi włazu i płynął swobodnie w przestrzeni, jak się dawniej mówiło - wśród gwiazd. Gdyby nie kiepska jakość transmisji, widok na ekranie przypominałby malunki popełniane tak często w latach pierwszych wypraw kosmicznych. Bania planety, w głębi rozgwieżdżone niebo, na ich tle potężny ziemski owad z metalu, z wyeksponowanym napisem CCCP lub UNITED STATES, zależnie od szkoły. Brakowało tylko strug ognia z dysz. Głos Chiefa Tenegi opowiadał przez radio, jak to w kosmosie ślicznie. Zdawało mi się, że gdzieś czytałem podobne sformułowania. Obraz podskakiwał, przesuwał się, w miarę jak zmieniała się orientacja ciała dowódcy. - Przypomnijcie mu o antenie - zwróciłem się do Hortiza. - Może zabraknąć mu czasu - i złożyłem na jego wyciągniętych rękach ciężki walec z czerwonym pasem pośrodku. Zanim zdążył zareagować, byłem za drzwiami. Przy bilardzie zastałem tym razem Nehemah. Celowała z wielką uwagą, ale sposób, w jaki trzymała kij, wykluczał z góry jakikolwiek sukces. Podszedłem i najdelikatniej, jak umiałem, poprawiłem położenie kija, ale zaledwie go puściłem, znowu z taką samą beznadziejną determinacją bódł sukno stołu. Uderzenie - i bile rozpełzły się po planszy. - Wiem, co zaszło między tobą a Martą - powiedziała powoli, zgięta jeszcze nad stołem, z rękami wyciągniętymi w efekcie uderzenia. - Zwierzyła mi się. - Nic nie zaszło - mruknąłem. - To było na swój sposób dowcipne - uśmiechnęła się. - Ja chyba nie zareagowałabym w ten sposób. Mnie by się to podobało. - Tak? Nic prostszego. Jak się skupię, potrafię to powtórzyć. Pokręciła głową. - Tego rodzaju dowcipy są dobre na jeden raz. Powtórzone w tej samej scenerii, a zwłaszcza przy użyciu tych samych rekwizytów, przestają być śmieszne. - W miarę możliwości zmieniam rekwizyty - pomyślałem o Chiefie i mimo woli roześmiałem się. Patrzyła jak zawsze spokojnym wzrokiem, który tak łatwo wziąć za oznakę umysłowego rozpasania i wewnętrznego uładzenia. Kiedy nie zna się tajemnic kobiety o takim spojrzeniu, z rozpędu można ją posądzić o bardzo górne przymioty. Przeważnie się chybia, lecz kiedy się trafi, siódme niebo leży u twoich stóp. Napiliśmy się coca-coli, a potem poszliśmy do mnie. Trochę rozmawialiśmy. Nehemah oglądała książki, zaglądała do tomików z wierszami. - Zrób mi zdjęcie - powiedziała bawiąc się moim Canonem. Pstryknąłem kilka ujęć, które nie mogły wyjść dobrze: jeszcze jej nie znałem. Nie wiedziałem, kiedy jej uroda najbardziej zyskuje. Pozowała jak lalka - w jej oczach nie dostrzegłem żadnego ożywienia. - Zdejmij te rzeczy, Nehemah - zaproponowałem. - Zrobię ci ładne zdjęcia. Po południu „Megahicle” odbił od Jowisza. Z tej okazji Chief Tenega zapowiedział uroczystą kolację z alkoholem. Wydawało mi się śmieszne urządzanie kolacji z tego akurat powodu, tak jakby nie można było urządzić jej dzień wcześniej czy tydzień później, ale w końcu machnąłem ręką. Każdy pretekst do napicia się za darmo jest dobry. Chcą - niech mają. Myślałem trochę o panice Chiefa Tenegi, kiedy dowiedział się - i sprawdził - że musi skrócić wycieczkę. Przed lustrem w łazience Nehemah nakładała makijaż. - Jak ci się podobam? - te puste oczy lalki, twarz stężała w oczekiwaniu komplementu. - Imponująco - usiłowałem ją złapać i przyciągnąć do siebie, ale zdążyła odskoczyć. Odbiegła, za sekundę wróciła, pochyliła się nade mną. - Nie ruszaj się - czułem miękki dotyk na powiece, łaskotanie rzęs, brwi. Taksowała efekt fachowo, odsuwając głowę i od czasu do czasu mrugając do mnie porozumiewawczo. Było to nadspodziewanie przyjemne; gdzieś pośrodku mojego mózgu rozlewała się fala miłego ciepła. Nehemah zaśmiała się, w jej oczach błysnęło coś w rodzaju wahania, lecz nie, tylko lekki odcień ciekawości, jak zostanie ocenione dzieło. Podała mi lusterko. Oprawy mojego oka nie powstydziłaby się najtęższa dziwka. Drugie, nie tknięte nawet pastelem, wyglądało przy tamtym jak Kopciuszek. Weszliśmy do jadalni przed czasem, Nehemah w długiej sukni, ja w ciemnych okularach. Sarroz, Marta Coellan i Hortiz kończyli przygotowania. - Może w czymś pomóc? - zaproponowałem. Nehemah zachichotała. - Obejdzie się - powiedział zdaje się Sarroz. Wobec tego usiedliśmy od razu przy stole. Po paru minutach zjawili się Glaser i Chief Tenega; tuż po nich, strojny w wielką muchę przylepioną na białym gorsie, wkroczył Lloney. Nehemah chichotała. Ująłem pod stołem jej piąstkę i ścisnąłem delikatnie. Miejsca wokół stołu zapełniły się. Chief Tenega odczekał, aż ustaną wszystkie rozmowy, powstał z głośnym westchnieniem, potoczył usatysfakcjonowanym wzrokiem po zgromadzeniu. - Moi drodzy - rozpoczął - zebraliśmy się tutaj przy okazji, że tak powiem, nadzwyczaj pomyślnej. Zakończyliśmy etap naszej misji, etap, którego nie musimy się wstydzić. Każdy - każde z nas wniosło w powodzenie naszego zadania określony wkład; nie czas teraz na wymierzanie, jak wielki - mówiąc to patrzył wyraźnie na mnie, kielich wypełniony szampanem zadrgał nerwowo w jego ręku. - Przed nami dalsze dni i dalsze miliony kilometrów, rejony, których nie tknęła stopa ludzka... - chyba zrozumiał, że coś tu nie gra, bo przerwał na moment, rozpaczliwie szukając straconego wątku. Nie mogłem przepuścić takiej okazji, skoro nadarzała się sama. Zdjąłem okulary i z hałasem położyłem na blacie. Siedem par oczu opadło na moją twarz. Areopag ściętych oburzeniem lub tylko ciekawością masek. Nehemah zachichotała na cały głos. Nie wytrzymałem i też parsknąłem śmiechem. - Spokój! - krzyknął Glaser, chociaż nikt się nie odzywał. - Okażcie litość idiocie. Kilka głosów zaśmiało się niepewnie. Cisnąłem w Szklarza trzymanym w ręku kieliszkiem. Sarroz uwiesił się mego barku, strząsnąłem go pod nogi, ale zużyłem zbyt wiele czasu. Po chwili miałem na plecach co najmniej trzech. Słyszałem wysoki pisk Nehemah i okrzyki Marty, usiłującej powstrzymać Sarroza. Zadawałem na oślep potężne ciosy, szamotałem się w klatce utkanej z rąk, barków, nóg, karków; padając zobaczyłem jeszcze poważną twarz Lloneya, siedzącego bez ruchu na swoim miejscu. Ta twarz, skupiona, z gorejącymi źrenicami - towarzyszyła mi długo, nawet wtedy, gdy poczułem na ramieniu zimne ukłucie i, ułożony w wąskiej niszy, począłem zapadać się w mleczny ocean, coraz zimniejszy, ku warstwom cieczy coraz bardziej odległym od życiodajnych promieni, aż zawisłem jak wrak w głębinie, gdzie nie docierało nawet dalekie odbicie spraw dziejących się nad powierzchnią. Twarz Lloneya pierzchła po drodze - należała wszak do tamtego, nadpowierzchniowego świata. Umarłem na pięć i pół miesiąca. ROZDZIAŁ V Wkroczyłem do gabinetu Chiefa Tenegi prawie z pieśnią na ustach. „Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi Iść... taką obojętność jak ja mieć dla świata Być sternikiem duchami napełnionej łodzi I tak cicho odlecieć jak duch, gdy odlata?” - ryczałem. Chief Tenega obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem. - Niezłe. I aluzyjne. Sam pan to ułożył? - zagadnął. W jego głosie było tyle zainteresowania, co w kupie złomu, wyglądającej od roku transportu do huty. Kiwnąłem głową: - Dziś w nocy, między drugą a wpół do trzeciej. - Zawsze twierdziłem, że jest pan zdolnym człowiekiem. A teraz niech pan siada i słucha. Dopiero teraz zauważyłem spoczywającą przed nim tekę z papierzyskami. Otworzył ją, zajrzał z niechęcią do środka. Kartki zaniosły się suchym kaszlem pod jego palcami. W trakcie tych czynności jakby się rozmyślił. - Co ja będę panu opowiadał - mruknął. - Tu jest wszystko napisane. Sam pan zobaczy. Pchnął tekę w moją stronę. Nie poruszyłem się. Inaczej sobie wymalowałem w nocy to spotkanie. - Nie chciałbym pana uprzedzać... - rzekł widząc mój pytający wzrok. - Mógłbym coś niepotrzebnie zasugerować - dodał po sekundzie. Brzmiało to ciągle mało przekonywająco. - Popełniliśmy błąd - kontynuował. - Zresztą, kto wie, czy rzeczywiście błąd... Ale raczej tak. Zasugerowaliśmy się nawzajem. Każdy przecież widział i czuł co innego... i jakoś wspólnie, nie wiadomo kiedy, narzuciliśmy sobie jedną interpretację. - I dlatego przez cały wczorajszy dzień trzymaliście gęby na kłódkę? - Między innymi dlatego. - Więc były jeszcze inne powody? - Patrzył w bok, jak gdyby pytanie sprawiło mu przykrość. Wzruszył ramionami, niepewnie jakoś, po dziecinnemu. Wyparowała cała jego buta, jej miejsce zajęła bezradność. W jednej chwili zrobiło mi się go żal. - Nie chcieliście mącić mi dobrego samopoczucia? - Właśnie - ożywił się. - Właśnie tak. Darowaliśmy panu jeszcze jeden dzień życia. Chcieliśmy, żeby pan trochę odpoczął... odprężył się... nawet przez wątpliwej wartości zabawę. To - pokazał palcem segregator - nie czyni człowieka szczęśliwszym. Gdyby uznał pan za nieodzowne sięgnięcie do taśm, filmów i tak dalej, znajdzie pan tu także odpowiednie odnośniki. Cała niewiedza „Megahicle” jest do pańskiej dyspozycji. Zostawiłem go, zafrasowanego, małego człowieczka. Korytarz opustoszał. Moje wygłupy wisiały nietknięte na ścianach. Ni stąd, ni zowąd poczułem złość na siebie. Wyciągnąłem rękę w stronę najbliższego fotogramu - opadła z powrotem. Ten gest nie miał żadnego znaczenia. W połowie drogi przypomniałem sobie, że nie spytałem o Lloneya. Wahałem się, czy nie zawrócić. Trwał ten postój dość długo; szczegół nabrał w jednej chwili pierwszorzędnego znaczenia. W końcu wyperswadowałem sobie, że skoro w tej teczce mieści się wszystko, więc zmieścił się i Lloney. Zamknąłem - czemu? - drzwi kabiny na klucz. Światło na pół fula, nisko nad blatem, dokumenty (bo cóż innego?) zwaliłem na stół. Rzuciłem się na tapczan, złapałem jakąś książkę i zacząłem kartkować bezmyślnie. Jeśli w teczce rzeczywiście było wszystko, wszelki pośpiech tracił sens. Dlaczego nie miałem darować sobie jeszcze kwadransa? Albo pół godziny? Usiłowałem się skupić, ale wnętrze mojej głowy stało się ciasne. Wypełniał je mętlik. Lloney... jego twarz, spokój rąk, wielkie wewnętrzne zrównoważenie - cechy człowieka, który nie spodziewał się po życiu niczego więcej. I Chief Tenega, zmieniony do niepoznania. Co się stało, do diabła? Zerwałem się, wpadłem w fotel, złapałem opasłą papierową cegłę, szarpnąłem za klamrę. Tekturowa okładka podniosła się sama, jakby wypychało ją coś, co żadną miarą nie mogło pomieścić się w środku. W poprzek czystej kartki biegł rozstrzelonymi wersalikami jeden tylko krótki wyraz: ARSENAŁ Znałem to słowo od wieków. To imię. Przeczuwałem je. Dreszcz emocji przeleciał mi po plecach. Wpadłem między kartki, z zapartym tchem wertowałem zdjęcia, wykresy. Kiedy, zdrętwiały, zamykałem segregator, zegar wskazywał wpół do czwartej. Od Chief a Tenegi wyszedłem po ósmej. Niechbym o wpół do dziewiątej zobaczył po raz pierwszy znane od dawna słowo ARSENAŁ. Siedem godzin jak obszył. Dławiłem się obiadem. Nikogo nie spotkałem, cały „Megahicle” jakby się wyludnił. Zanotowałem to mimochodem, jak nieważny szczegół. Ja wiedziałem, od dawna wiedziałem o wszystkim. Czułem jego obecność - już tam, w pobliżu Jowisza. Dzieliły nas miliony kilometrów - a ja go czułem. Nie wiedziałem tylko, że to on. Że właśnie tak wygląda. Byłem za to pewien - choć pewność lokowała się gdzieś poza mózgiem - że nasze drogi się zejdą. W jakiś miesiąc po mojej anabiozie Lloney, fotografując Schmidtem pewien sektor nieba w pobliżu Saturna, zauważył w rogu negatywu plamkę szarawego koloru. Wyglądało to na wadę kliszy i tak też sobie obecność plamki wytłumaczył. Dla pewności zrobił nowe zdjęcie. Poszukał plamki - znalazł. Opisał dokładnie tę scenę, tak że zamknąwszy oczy zobaczyłem ją bez wysiłku: siedział w obserwatorium z opuszczonymi rękami, przypatrując się zrolowanemu negatywowi. Potem poszedł wyciągnąć poprzedni negatyw. Wyjął instrumenty i pomierzył średnice względne. Różniły się, ale to mogło wynikać zarówno z niedokładności pomiaru, jak i wzajemnego ruchu obiektu i „Megahicle”. Powtórzył pomiary i skoczył do obliczeń. Nie miał wątpliwości: obiekt pęczniał szybciej niż powinien. Mimo dwudziestu kilku godzin spędzonych bez odpoczynku Lloneyowi nie chciało się spać. Nie odczuwał zmęczenia. Do wieczora miał zdjęcia w pasmach podczerwieni i ultrafioletu, przybliżoną orbitę, masę, rozmiary, widmo radiowe i świetlne - a więc skład chemiczny powierzchni. Ale nic nie wskazywało, że Lloney znalazł się oko w oko z nowym nie znanym dotąd księżycem Saturna. Raczej z obłokiem gazowym, z chmurą materii o niezbyt wielkiej gęstości. Z czymś a la księżyce Kordylewskiego. Największa sensacja wyszła na jaw nieco później: sfotografowany w podczerwieni obraz obiektu przypominał małe słońce. Obiekt wysyłał ciepło. Lloney obliczył, ile powinno być tego ciepła, gdyby w grę nie wchodziła energia wewnętrzna. Wyszło, że nie powinno go być wcale. Ale w tej okolicy podobna anomalia zdarzała się: Jowisz emitował dwa i pół raza więcej energii, niż otrzymywał od Słońca, Saturn jeden i siedem dziesiątych. Tylko że w przypadku obiektu w grę wchodził współczynnik rzędu kilkudziesięciu. No i gigantyczne kule gazowe to nie to samo, co niewielki w tej skali obłok pyłowo-gazowy. Lloney, skrajnie wyczerpany, położył się w końcu spać. Ale nie mógł zasnąć. Trawiła go gorączka, przeżycia ostatnich godzin wydawały się nierzeczywiste. Scena jak z ponurych powieści: śmiertelne zmęczenie, umysł prawie w malignie - i zwlekający z nadejściem sen. Pisał, że się modlił: nie wódź nas na pokuszenie... to znowu usiłował zmusić się do dalszej aktywności, chciał wracać do obserwatorium, sprawdzić wszystko po kolei, jeszcze raz, krok po kroku... Tak nagle, że tego nie zauważył, zapadł w stan będący jakby przedłużeniem jawy. Spało tylko jego ciało, mózg trudził się generowaniem pospiesznych, rozgorączkowanych obrazów. Zbudziło go jaskrawe światło, usiadł w pościeli - w ciemności szalał dzwonek przy drzwiach. Sprawdził czas: minęły zaledwie dwie godziny. Od stojącego przed wejściem Chiefa Tenegi dowiedział się, że czternaście. Przez następne tygodnie „Megahicle” nieuchronnie przybliżał się do Saturna. W obserwatorium trwały gorączkowe prace. Chief Tenega na wieść o odkryciu, które zapewniało jego imieniu miejsce w encyklopediach, postanowił odkomenderować całą załogę do dyspozycji Lloneya, ale ten - zdaje się nie bez trudu - odwiódł go od tego zamiaru. Chiefowi nie bardzo trafiała do przekonania odmowa, zbyt przywykł - jak kiepski generał - do działań doraźnych. Skuteczność - w mentalności Chiefa Tenegi - zależała wprost od liczby zaangażowanych osób - na wieczornych naradach bez przerwy bito pianę na ten temat. Podziwiałem fragmenty ciętych filipik Lloneya. Towarzystwo podejrzewało go - choć nikt nie sformułował zarzutu explicite - o chęć zachowania monopolu na odkrycie: oto jakimi kategoriami myślał zespół, który Chief Tenega tak troskliwie strzegł przed moimi destrukcyjnymi poczynaniami. Skończyło się pozornym kompromisem - Lloney oczywiście postawił na swoim i nikomu nie pozwalał włazić na grządkę, którą uprawiał, ale zlecał załodze całe tony obliczeń. Z czasem Arsenał spowszedniał, załoga jęła narzekać na nadmiar czarnej roboty - i tym sposobem Lloney został sam na placu boju. Czytałem o tym nie bez mściwej satysfakcji. Zapuszkowanie mnie do anabiozera ułatwiało Chiefowi Tenedze sterowanie załogą, bo niby wzmacniało jego połatany autorytet, ale - z drugiej strony - zabrakło kozła ofiarnego, na którego konto spisywałoby się winę za kłótnie i niesnaski. W takiej z grubsza atmosferze „Megahicle” dolatywał do Saturna. W ciągu pięciu miesięcy Lloney zgromadził kosze dokumentacji na temat Arsenału. Wiedział o nim wszystko - nie wiedząc nic. Struktura fizyczna obiektu nie tłumaczyła jego nadprzyrodzonych właściwości: okresowej zmiany objętości, jasności, a nawet masy. W rytmie zmian „nie odkryto żadnej regularności, z której cokolwiek by wynikało”. „Megahicle” wszedł na ciasną orbitę wokół Tytana, największego księżyca w Układzie Słonecznym, otoczonego atmosferą z azotu i metanu. Wokół tego samego Tytana, po skomplikowanej trajektorii, na którą również nie było silnych, Arsenał przetaczał się jak wielka purchawka - fenomen niby naturalny, a jednak... Załoga „Megahicle” nie dawała sobie rady z klasyfikacją. Ponieważ potrzeba wpakowania Arsenału do jakiejś szufladki okazała się przemożna, natychmiast zbito dla obiektu specjalną skrzynkę z tabliczką NIEZIDENTYFIKOWANY OBIEKT KOSMICZNY - i w niej go na razie zamknięto. Pewnie - była w tym i nieścisłość, i śmieszność, lecz chodziło bardziej o łaty dla dziurawych psychik, protezy dla światopoglądów, nadwątlonych istnieniem cudu, czyli czegoś, co absolutnie i daleko wykraczało poza granice pojmowania. Znowu zarżałem z satysfakcją: czy trzeba było lepszej okazji, by zdemaskować umysłową ciasnotę i brak wyobraźni tych, co się znaleźli na „Megahicle”, a i tych, co się do ich nominacji przyłożyli? Odbierałem z nawiązką półlitrówki rekompensaty za leżenie w lodówce. Nie zdołała przytłumić mej nikczemnej radości myśl, że sam zachowałbym się nie lepiej, uczestnicząc w tym ponurym karnawale. Wieko anabiozera podzieliło „Megahicle” na mnie oraz resztę - póki taki podział mi odpowiadał, nie zamierzałem zeń rezygnować. Nigdzie nie znalazłem wzmianki, kto pierwszy zaproponował użycie „polipa”, czyli małej, jednoosobowej rakietki. Pomysł niby oczywisty - w lukach „Megahicle” znajdowały się trzy „polipy”, aż proszące się o wykorzystanie. Czynnikiem odstręczającym było ryzyko - spore, choć trudne do oszacowania. Przeważył argument, że więcej znacznie groziłoby przy próbie zacumowania w pobliżu NOK-a całego statku, który istniał wszak tylko w jednym egzemplarzu. Na pierwszy ogień poszedł Hortiz, który jako pilot najlepiej znał się na „polipach”, nawigacji itp. Zgłosił się sam, inne kandydatury nie padły. Rozumiałem dobrze stan dusz tej zbieraniny: tęsknota, nie, już żądza, by tanio wejść do rejestru, historia, ciągle historia przed oczami, płowe główki szkolnej dziatwy schylone nad opisem pierwszego w dziejach kontaktu, ale tanio, to znaczy zachowując na razie cenne życie, tak przydatne na co dzień. Zazdrościli Hortizowi tak, jak ja bym mu zazdrościł, a nie próbowali go zastąpić, jak ja bym nie próbował. I ten plugawy niepokój: a jeśli tam nie ma nic groźnego? Jeśli przekonanie, że kto wsiądzie teraz do „polipa”, kładzie życie na szali, zawdzięczam jedynie rozkołysanej nad miarę wyobraźni? Piłka na gumce, pies na łańcuchu - tyle reprezentował rozwibrowany mózg każdego z nich. Nie Hortiza. Hortiz był spokojny - jak człowiek, który wybrał. Celebrowano jego odlot, kilkakrotnie przekładano termin, ponieważ okazywało się, że w pośpiechu zapomniano przygotować, dopracować, ustalić. Zza skrupulatnie zapisywanych wydarzeń przebijała ogromna trema, lęk przed wykonaniem fałszywego ruchu lecz nie dziwiłem się. W tydzień po upływie pierwotnego terminu Hortiz wystartował. Śledzono lot z biciem serc, mało które, jak przypuszczam, wydarzenie w historii ludzkości dostarczyło naocznym świadkom tyle emocji. Początkowo Hortiz meldował tylko o normalnym przebiegu lotu, szarawy kłąb rósł na ekranie „polipa”. Program, opracowany szybko, co nie znaczy, że byle jak, przewidywał podchodzenie etapami. Hortiz postępował dokładnie w myśl wskazań, łączność na specjalnie dobranym kanale, poza pasmami aktywności NOK-a, sprawowała się znakomicie. Ze strony obłoku nie dało się zauważyć żadnych objawów „zdenerwowania”. Czekanie stawało się uciążliwe. Coś miało się zdarzyć - i nie działo się nic. Takiej ewentualności nikt nie przewidywał; chyba nikt z pozostałych na „Megahicle” jej nie chciał. Pusty kurs - sam potraktowałbym to jako wielkiego kalibru niespodziankę. Hortiz okrążył NOK-a w przyzwoitej odległości, zacieśniając coraz bardziej pętlę. W centrum sterowania zaczynało brać górę zniecierpliwienie: Hortiz nie mógł naprzykrzać się NOK-owi w nieskończoność. Albo należało rozkazać mu wracać, albo... Rozległy się głośne szepty, spoglądano wyczekująco na Chiefa Tenegę. Sytuacja rozwiązała się sama. Kiedy „polip” znajdował się po drugiej stronie NOK-a, zanikała kompletnie łączność - widocznie materia, z której składał się obiekt, posiadała silne własności pochłaniające. Chief Tenega polecił więc Hortizowi zaprzestać na ten czas meldunków. Od kilku zatem okrążeń łączność z „polipem” ustawała, gdy ten chował się za brzuszysko NOK-a, a wznawiała, gdy pojawiał się po przeciwnej stronie. I oto w okoliczności, kiedy należało koniecznie coś Hortizowi nakazać, ten nie ponowił meldunku. Jednocześnie „polip” przestał zacieśniać pętlę wokół NOK-a. Zmianę mogły spowodować dwa czynniki: albo Hortiz uznał, że dalsze zbliżanie nie ma sensu, jest niemożliwe lub stanowi zagrożenie, albo stracił kontrolę nad sterami. Obie ewentualności nie oznaczały niczego groźnego - poza zagadką co do stanu pilota. Jeśli panował nad „polipem”, nie należało się przejmować. Jeśli, dajmy na to, zasłabł, jego funkcje przejmował automat, zaprogramowany w ten sposób, że prowadził „polipa” z powrotem na „Megahicle”. Przejęcie sterów przez automat następowało w wyniku braku reakcji ze sterowni na powtarzającą się nieregularnie, w różnych kombinacjach, triadę bodźców: lampka - brzęczyk - lampka. Zadanie pilota polegało na wyłączeniu sygnałów; jeśli wyłączenie nie następowało, bodźce powtarzały się - intensywniej. Po trzeciej próbie automat odbierał stery. Taka właśnie sytuacja nastąpiła obecnie. Trajektoria „polipa” uległa zmianie, rakietka wpadła jeszcze na moment za obłok - i wystrzeliła stamtąd prosto w kierunku „Megahicle”. Łączności z Hortizem nie udało się odzyskać do końca. Otworzono właz; Hortiz siedział w środku, w fotelu, pasy zapięte przepisowo. Nie spał, nie zemdlał, nie oszalał, nie był chory. Sprawiał wrażenie przytomnego, lecz spoglądał nieco nieobecnym wzrokiem. Dał się wyprowadzić z łatwością i rozsądnie odpowiadał na pytania. Niektóre docierały doń z trudem i te trzeba było mu powtarzać. Wreszcie powiedział, że czuje się zmęczony i poprosił o pozwolenie udania się na spoczynek. Niebawem zasnął, tak twardo, że nie reagował, gdy Nehemah poprawiała mu czujnik, który się odkleił od spoconej skóry. Nie miał gorączki, puls ciągle w granicach siedemdziesięciu. Spał około czterech godzin, umieszczony dla pewności za szybą. Mało kto wychodził z pomieszczenia przylegającego do izolatki. Wymieniano półgłośne uwagi, snuto przypuszczenia na temat przyczyny takiego właśnie przebiegu lotu „polipa”. Wreszcie Hortiz otworzył oczy i po prostu zapytał, co się stało. W dokumentacji zaznaczono, że rozładował atmosferę. Przebiegu lotu od momentu ustania łączności nie pamiętał. Czy zasnął przy sterach? Nie czuł senności. Urwał mu się film? - przecież nie pił. Czy poczuł się źle? Nie, raczej nie. Co zażywał w czasie ostatnich dwudziestu czterech godzin? Nic, nie cierpi antybiotyków. Porzucono Hortiza na pastwę Nehemah i dla odmiany zajęto się „polipem”. Dokładny przegląd objął ważniejsze systemy, a przede wszystkim zapis czarnej skrzynki. Również te pracochłonne usiłowania nie wniosły do sprawy niczego nowego. Po upływie paru dni NOK nagle ożył. Wykresy z wycelowanych weń bezustannie czujników zaroiły się od pików. Wzrosła emisja energii, masa i rozmiary. Wzrosła też - co paradoksalne - gęstość. Po raz pierwszy Lloney zaobserwował olbrzymie fluktuacje materii wewnątrz obiektu. NOK nabrzmiał, zachwiał się na orbicie, lecz po kilka zaledwie godzinach skurczył się do poprzednich rozmiarów. Lloney przeglądał wykresy, komputer łykał programy i wypluwał wyniki, z których nic nie wynikało. Skazani tylko na siebie członkowie załogi „Megahicle” rozprawiali nerwowo na wieczornych posiedzeniach. Pojmowałem, jak musiało im doskwierać niezrozumienie fenomenu, który kpił arogancko z praw fizyki, odległy zaledwie o kilka godzin lotu „polipem”. Po jednej z narad zgłosiła się do Chiefa Tenegi Nehemah z propozycją odbycia następnego lotu. Komandor spytał przytomnie, czemu ewentualnie ten lot miałby służyć; otrzymawszy wyczerpującą odpowiedź, popartą notatkami, spuścił z tonu. Wyznał potem, że zaskoczyła go determinacja dziewczyny. Nehemah, gdyby ktokolwiek w przypływie szaleństwa postanowił mianować ją kapitanem „polipa” (jak wszyscy przeszła szkolenie z pilotażu), znalazłaby się zapewne na liście kandydatur do lotu jako ostatnia i tylko kataklizm na „Megahicle” byłby w stanie wywrócić tę kolejność. Chief Tenega uzależnił zatem dyplomatycznie decyzję od wyniku narady. Do następnego wieczora miał spokój, a gdy minęła doba, Nehemah wystąpiła z tak płomiennym przemówieniem, najeżonym argumentami, popartym opracowanym w szczegółach planem, że zebrani zaniemówili. Nikt nigdy nie widział takiej Nehemah. Z grubsza, perorowała Nehemah, przy założeniu wpływu NOK-a na ludzki organizm, jedynym pomostem na drodze do poznania natury obiektu stał się człowiek. Oprócz wybryków NOK-a na terenie fizyki jego wpływ na człowieka jest następnym elementem, który pozwala go badać. Po dyskusji nie zgodzono się z tym wnioskiem: gardłowano o braku podstaw do przypuszczenia o totalnej niemożności znalezienia innych sposobów badawczych, sugerowano niemożność „tymczasową”. Nehemah zaakceptowała uzupełnienie, po czym oficjalnie zaproponowała, by wystawić NOK-owi na przynętę jej własny organizm. Natychmiast pojawiły się soczyste od dwuznaczności komentarze, ale Nehemah nie pozwoliła utopić propozycji w śmiechu, dając odpór adwersarzom w zapierający dech sposób. Tu po raz pierwszy skorzystałem z bezpośredniego dostępu - przez przyciski na biurku - do oryginalnych materiałów i posłuchałem fragmentów nagrania. - Ktoś jest nałogowym narkomanem - rozpoznałem głos Marty Coellan. - Nie wie, w jaki sposób narkotyki działają na jego organizm, wie tylko, że im ulega. Czy stąd wynika, że jedyną drogą do określenia mechanizmu uzależnienia ma być dalsze zażywanie heroiny? Nie - głos Nehemah zidentyfikowałem z trudem - ale kolega narkomana, który ma zamiar uwolnić go od nałogu, powinien dla dobra eksperymentu raz zażyć. Uważam, że każde z nas powinno, się wybrać w pobliże NOK-a. W tej chwili nie wiemy właściwie, czy zasłabnięcie Hortiza to przypadek, czy początek serii. - Ale czemu lecieć ma akurat lekarz pokładowy? - pytał, zdaje się, Sarroz. - A jeśli coś się przydarzy złego? Kto nas będzie leczył? - Jeżeli NOK na nas wpływa, wpływa fizycznie - znowu Nehemah i znowu uczucie obcości jej głosu - musimy poznać objawy. Czy na każdego wpływa jednakowo? Czy każdy mu ulega? Zrozumcie, NOK jest jak choroba, przeciw której nie mamy szczepionki. Jeśli mam was leczyć, to muszę wiedzieć, z czego. Co do mnie, zatrzymałbym Nehemah na statku. Trafiał mi do przekonania argument Sarroza. Ale wtedy, w sali konferencyjnej, tych siedmioro ludzi ogarnął jakiś amok. Nehemah zwyciężyła. Chief Tenega wstał z miejsca i głośno bił jej brawo, komplementując urodę i mądrość, które tak rzadko chodzą w parze na parze tak wspaniałych nóg. Aforystyczno-kalamburowa inwencja Chiefa Tenegi przyprawiła mnie o ból śródgłowia, dość jednak, że odczekano do najbliższego sprzyjającego układu ciał, odziano Nehemah w skafander, podłączono pół setki czujników - i wyprawiono dokładnie śladami Hortiza. Symptomatyczne, że w sprawie wysłania Nehemah Hortiz nie zabierał głosu. Po osiągnięciu orbity, na której znalazł się pierwszy „polip” (Nehemah na wszelki wypadek leciała drugim), rozpoczęła się gonitwa wokół NOK-a - dokładnie jak poprzednio. I tak samo Lloney wraz z Martą Coellan czuwali przy wskaźnikach, a Chief Tenega i reszta załogi śledzili wyczyny „polipa” na rysowanym elektronicznie schemacie. Nie wydarzyło się nic. To znaczy, nie wydarzyło się wtedy. Nehemah wirowała wokół NOK-a przez kilka godzin, zgromadzonym w centrum sterowania stygły serca, ilekroć kryła się za obłok. Poprawnie gasiła kontrolki i odpowiadała na wezwania: normalnie, normalnie. Chief Tenega uzgodnił z nią maksymalne zbliżenie do obłoku. Nehemah zmieniła orbitę na eliptyczną i w periarsenalium niemal ocierała się o bok ciemnej chmury, ta jednak nie dawała się sprowokować i znosiła zaczepki pogodnie. Dalsze zbliżanie oznaczałoby wejście w strefę rozrzedzonej materii otaczającej NOK, nagrzanie pancerza i uszkodzenie „polipa” - Chief Tenega nakazał Nehemah zawrócić. Powrót odbył się bez przeszkód. Nehemah wyglądała na bardzo wyczerpaną, ale szczęśliwą - uśmiechała się, mimo iż oczy wpadały jej w głąb. Poprosiła o szklankę herbaty i nie napocząwszy jej oznajmiła, że czuje się straszliwie zmęczona, po czym zasnęła niemal na stojąco. Zaniesiono ją na posłanie. Niby nie powinno być powodów do obaw - a jednak, jak potem kolejno oznajmili członkowie załogi, czuło się w powietrzu niepokój. Umieszczono Nehemah, podobnie jak Hortiza, w izolatce. Na tym kończyła się ogólna część dokumentacji. Dalej zostały wpięte raporty szczegółowe z lotów „polipów” ku NOK-owi, zatytułowane nazwiskami pilotów. Autor tego fragmentu opracowania przywiązywał spore znaczenie do swej pracy, bo nazwiska, wypisane wielkimi ozdobnymi literami, umieścił na kolorowych wklejkach. Otwierały część raportową karty Hortiza i Nehemah, kończyły - Lloneya i moja. Raport Lloneya składał się tylko z informacji o terminie odlotu i kilku lakonicznych zdań, z których wynikało, że „polip” astronoma został wchłonięty przez obłok i więcej się nie wynurzył. Ostatnia sentencja, dopisana odręcznie, uznawała pilota za zaginionego. Za wklejką z moim nazwiskiem wpięto kartę z wydrukiem komputerowym. Słupek składał się wyłącznie z dat, którym towarzyszyły cyferki. Wywnioskowałem, że chodzi o godziny i minuty czasu „Megahicle”. Przyjrzałem się datom; niektóre pokrywały się z terminami wysyłania w kierunku NOK-a kolejnych „polipów”. Na wydruku wyszczególniono sytuacje astronomiczne, kiedy NOK i „Megahicle” znajdowały się bądź będą się znajdować w najkorzystniejszym położeniu względem siebie - biorąc za kryterium łatwość podjęcia wycieczki między nimi. Powiodłem palcem wzdłuż równego rzędu znaków i zatrzymałem się przy trzeciej linijce od końca. Data wypadała następnego dnia rano. Opadłem na oparcie fotela i zamknąłem oczy. Czułem się tak, jak może czuć się człowiek, któremu został jeszcze tylko dzień życia. Jeden dzień. Potem do pudła i jazda. Powinienem uważać się za szczęściarza, gdybym nie skończył tak jak Lloney. ROZDZIAŁ VI Oczywiście przysługiwało mi prawo do odmowy; wystarczyło zacząć obnosić się z własnym strachem. Odwracaliby się plecami na mój widok? Lepsze to niż pogrzeb w glorii. Tak zwana opinia publiczna - też do zniesienia. Żadna komisja, żaden trybunał na Ziemi nie uznałby mnie z czystym sumieniem za winnego. A jednak... Są w życiu sytuacje, wobec których bezsilne pozostają normy ułożone dawniej. Kpiłem z nich bezpiecznie, chroniony jak murem - nadzwyczajnością sytuacji właśnie. Ale bezkarny wobec kodeksów, wobec zgrai układaczy paragrafów i ich interpretatorów, stawałem w końcu sam przed sobą. Tu moje szansę na unik malały do niewygodnego minimum - ani gdzie uciec, ani gdzie się schować. Jeśli zamierzałem jeszcze kiedykolwiek przejrzeć się w lustrze bez obrzydzenia, nie miałem wyboru. Odegnać wątpliwości, co prowadzą donikąd, skoncentrować się na dokumentach. O ileż łatwiej żyje się miłośnikom konkretów! Każdy z raportów zawierał aneks, czyli jakby epilog lotu. Pierwszy z aneksów uderzał lapidarnością: nie więcej niż kilkanaście kartek. Następne rozrastały się, przewyższając objętością poprzedzające je raporty, więcej tam było literatury niż faktów, więcej obaw i fantazji niż trzeźwych sądów. Ulga, towarzysząca każdorazowo powrotowi „polipów”, okazała się przedwczesna. Po zakończeniu lotu ocenionego jako pomyślny Hortiz miał sen. Na naradzie nikt nie przywiązał szczególniejszego znaczenia do wzmianki na ten temat. Dopiero późniejsze wydarzenia sprawiły, iż to, co uznano za fanaberie rozregulowanego mózgu Hortiza, zaczęło się jawić jako początek dłuższego łańcucha. Wydawało się, iż ciągnąc zań z odpowiednią siłą można ruszyć z posad bryłę NOK-a, toteż zarówno szczegółowa opowieść o treści snu, jak i relacja Hortiza o majakach, nader mglista, zostały spisane i w formie stenogramu włączone do aneksu. Korzystając z możliwości mojego biurka odtworzyłem stosowne fragmenty z taśmy. Pytania zadawał Sarroz. SARROZ: Czy potrafiłbyś sprecyzować, jaki rodzaj przeżycia masz na myśli, skoro określenie „marzenie senne” uważasz za nieadekwatne? HORTIZ: Czuję, że nie zdołam tego wyjaśnić inaczej jak odwołując się do doświadczeń potocznych. Biorąc do ręki „New York Timesa” mogę obejrzeć zdjęcia, przeczytać podpisy pod nimi, potem przerzucić się na kronikę towarzyską albo rubrykę sądową. We śnie „New York Times” przypomina gazetę tylko z wyglądu, jej istnienie wynika z konwencji: płachta papieru pokryta drukiem trudnym do odcyfrowania. Czytanie gazety we śnie - także listu, depeszy, instrukcji, jakiegokolwiek dłuższego tekstu - kończy się zawsze, przynajmniej u mnie, urwaniem sceny lub przebudzeniem. Wysiłek pochwycenia rozmazujących się liter sprawia, że odczytuję jakieś niedorzeczności, zaczynam zastanawiać się nad nimi - to już prawdopodobnie stanowi wyjście poza konwencję snu, gra umysłu z samym sobą musi rozpoczynać się od nowa. Projekcja - dla odróżnienia będę używał tego terminu - projekcja na pokładzie „polipa” była o tyle podobna do snu, że uczestniczyłem w niej prawie taki, jak tu przed wami stoję. Jednocześnie brałem udział w wydarzeniach, co prawda egzotycznych, ale o realności trudnej do podważenia. Gdybym, uczestnicząc w projekcji, poczuł chętkę na lekturę, przeczytałbym gazetę od deski do deski. We śnie, gdzie i generator, i odbiorca są tym samym umysłem, coś w tym miejscu musiałoby się zablokować. Nie mogę układać listu do siebie i zaraz potem czytać go z wielkim zdziwieniem, chyba że zdołałbym podzielić swój mózg na dwie niezależne części, które by podjęły grę. SARROZ: Sugerujesz, o ile rozumiem, że w projekcji role te są podzielone? HORTIZ: Tak. Odbiorca jest taki sam jak we śnie - ludzki umysł. Natomiast generator wizji albo pochodzi z zewnątrz, albo pod wpływem jakiegoś zewnętrznego czynnika wyodrębnia się w mózgu niezależny obszar pełniący jego rolę. SARROZ: Jak to sobie wyobrażasz technicznie? HARTIZ: Nijak. To nie moje zadanie. Powiedziałem, co wiedziałem, moja rola skończona. SARROZ: Nie mów hop, póki nie przeskoczysz. Czy, twoim zdaniem, funkcję generatora zewnętrznego mógłby pełnić NOK? HORTIZ: Boję się odpowiadać twierdząco. W każdym razie nie zdziwiłbym się, gdyby tak się okazało. SARROZ: Tak czy nie? GŁOS Z SALI (Lloney): Kolego Sarroz, jeśli bardzo panu na tym zależy, możemy zaraz zorganizować plebiscyt. Pięć za, dwa przeciw, będzie miał pan problem rozwiązany. SARROZ: Więc co pan proponuje? LLONEY: Przyjąć, że należy brać taką ewentualność pod uwagę. Przez następną godzinę kołowano wokół problemu, pytania się powtarzały, uczestników narady opanowywało znużenie. SARROZ: Czy podjąłbyś się udowodnić, że projekcja istotnie miała miejsce wtedy, gdy przebywałeś na pokładzie „polipa”? HORTIZ: Nie. Czy wtedy, gdy „polip” krążył blisko NOK-a? Nie wiem. Tak przypuszczam. Później dwukrotnie śniłem fragmenty projekcji: raz bezpośrednio po powrocie na „Megahicle”, powtórnie podczas pokładowej nocy, zaraz po zakończeniu lotu. W obu przypadkach odniosłem wrażenie, że jedynie przypominam sobie - w zniekształconej formie - przeżycia wcześniejsze. Że mam do czynienia zaledwie z repliką zdarzeń, które zaszły wcześniej i w których brałem czynny udział. Wcześniej od powrotu na statek, ale później, niż nastąpił start „polipa” w stronę NOK-a. GŁOS Z SALI (chyba Glaser): Aż się prosi, żeby jakoś wypełnić tę dziurę w pamięci, co? (wybuchy śmiechu, głośne rozmowy, ktoś pyta, gdzie jest dzbanek z kawą). SARROZ: Proszę koleżeństwa, ustalamy fakty. Nasza praca posłuży wszystkim. Prosiłbym o wstrzymanie się od dowcipnych komentarzy (chwila przerwy). Historia, którą opowiedziałeś, nosi wiele cech snu: nieuporządkowana fabuła, nie całkiem racjonalne zachowanie bohatera, zdeformowanie scenerii, skoki w czasie. Dlaczego odniosłeś wrażenie, że coś takiego zdarzyło się rzeczywiście? Jak mogłeś brać w tym udział? Na czym opierasz przekonanie o realności projekcji? HORTIZ: Sam sobie zadaję te pytania. SARROZ: Ze złożonego wcześniej raportu wynika, że podczas lotu straciłeś przytomność... HORTIZ: Nie przytomność, a świadomość. Utrata przytomności kojarzy się najczęściej z fizycznym defektem organizmu, występuje jako jego skutek. Nie uległem żadnej kontuzji. Po prostu nagle przestałem kontrolować lot. SARROZ: W wyniku przemęczenia? Rozumiem, że brak uwagi ani ochoty nie wchodzi w rachubę. HORTIZ: Nie czułem się zmęczony, raczej podekscytowany. Pamiętam, że spojrzałem na duży ekran, w całości zajęty przez obraz NOK-a. I natychmiast potem znalazłem się na „Megahicle”. SARROZ: W rzeczywistości minęło około czterech godzin. Czy uwierzysz, że w tym czasie utrzymywałeś dokładnie zerową aktywność mózgu? (śmiechy). HORTIZ: Nie widzę tu nic śmiesznego. Jestem pewien, że przed lotem do NOK-a moja przeszłość była o to przeżycie uboższa. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. SARROZ: Przyznałeś się do pewnej... ekscytacji podczas lotu. To by znaczyło, że twój mózg znajdował się wtedy w stanie... nierównowagi. Proszę o potwierdzenie bądź zaprzeczenie. HORTIZ: Usiłuję odgadnąć, do czego zmierzasz. Każdemu lotowi, ogólnie: działaniu - towarzyszy pewne podniecenie, które jednak łatwo opanować. Brak równowagi umysłowej nie ma tu nic do rzeczy. SARROZ: Ale to nie był pospolity lot. Proszę o potwierdzenie bądź zaprzeczenie. HORTIZ: (po namyśle): No... potwierdzam. Ale to nie świadczy... SARROZ: Przepraszam. W naszym postępowaniu ciągle obowiązuje zasada brzytwy Ockhama. W obliczu wielkiego wzruszenia emocjonalnego zdarzają się przypadki utraty przytomności lub stany połowicznej, a nawet całkowitej dezintegracji jaźni. Trafiają się także formy swoistego eskapizmu w wygenerowane ad hoc projekcje, nie mające żadnego odniesienia w obiektywnej rzeczywistości. W ten sposób organizm ratuje swoje centrum dowodzenia przed destrukcją. HORTIZ: Zaraz, zaraz, więc to znaczy, że oszalałem? (śmiechy, głośne komentarze). Pylista droga, turkot kół, lśniące od potu końskie zady. Zwabiona ostrą wonią chmara much, bąków i gzów wiruje z bzykiem wokół zaprzęgu. Spod kopyt podnoszą się kłęby gęstego kurzu, lgną do lepkiej skóry zwierząt. Twarz woźnicy, wilgotna i czarna, wygląda jak maska. Woźnica ściska w rękach lejce; nie wie, skąd wziął się na trakcie i dokąd właściwie zmierza. Pamięta jak przez mgłę chłód wczesnego poranka i złote wieże miasta odpływające w tył. Teraz słońce przetacza się wolno przez środek firmamentu, konie zwalniają tempo, w przydrożnych trawach na czas przemknięcia wielkich kół przestają grać świerszcze. Żółty obłok kurzu rozwiewa się powoli w powietrzu, drobinki ilastego pyłu opadają na nieruchome blaszki liści, polne koniki podejmują cykanie na nowo. W dali niknie kwadratowa rufa karety. Lecz oto słońce, znudzone widać długim popasem w zenicie, spada gwałtownie w dół, jego tarcza nabrzmiewa, pęcznieje, nasyca się krwią w miarę zbliżania się do linii horyzontu. Woźnica wyciąga z kieszeni zegarek - ale i jego wskazówki przyspieszyły biegu. Powietrze ciemnieje, oczy woźnicy lustrują okolicę spod czarnego okapu kapelusza. W dali, ukryte wśród rozpanoszonej zieleni, widnieją zabudowania folwarczne. Konie same skręcają w ich stronę. Podwórze obejścia straszy nieładem, ale i pustką, przybysz waha się, nie schodzi z kozła. Wtem - jak na zawołanie - wyłaniają się skądś dwaj zgarbieni mężczyźni, bez słowa chwytają uzdy, wyprzęgają konie, prowadzą za róg najbliższego budynku o poczerniałych od deszczu ścianach. Pochyleni, skupieni na swym zajęciu, oczy utkwili w ziemi. Konie idą za nimi bez sprzeciwu. Przybysz, wciśnięty w miękkie siedzenie, wydaje się drzemać, nagi dyszel karety bodzie wieczorne niebo. Nic się nie dzieje. Żadnego ruchu, żadnego głosu. Świat pogrążony w kompletnym letargu zastanawia się, czy warto jutro zaczynać od nowa. W mroku przesuwa się blada plama - twarz podświetlona słabym promieniem lampy. Zachęcający ruch ręki, wahanie przybysza - zeskok na ziemię. Marsz w kierunku obejścia; z przodu kołyszą się w rytm kroków zgarbione, starcze plecy. Izba. Słodkawo-gęsty odór bucha przez otwarte na oścież drzwi, konglomerat dymu, bijących o sufit oparów z kotła, woni nie mytych ciał, nie pranej od dawna odzieży. Znowu gest - sekunda na zrozumienie, że to zaproszenie do stołu. Jadło dymi w misie, twardy chleb smakuje po królewsku. Dwie pary lokajskich oczu spoglądają w milczeniu od pieca. Wokół jednej z twarzy sterczą niechlujnie resztki zmierzwionych włosów. Druga przywodzi na myśl replikę Mefistofelesa, z haczykowatym nosem wetkniętym byle jak między parę błyskających paciorków. Kobieta? - bez reszty skoncentrowana na psim wyczekiwaniu dyspozycji gościa. Ten siorbie zalewajkę, zagryza chlebem, zamiata znad miski szerokimi spojrzeniami - w polu widzenia chwieją się ciągle na chudych patykach nóg dwie obszarpane kapoty. Przybysz pragnie, by wieczerza trwała jak najdłużej, ale ileż można przeciągać najprostsze czynności? Wielka łyżka przestaje skrobać puste dno, miska jedzie na środek stołu, spojrzenie w stronę pieca - i cóż dalej? Ten z haczykowatym nosem - kobieta czy nie kobieta? - sięga po lampę, znowu daje znak ręką, gość wstaje. Mijając starucha przylepionego do zimnych kafli skłania głowę; tamten odwraca wzrok. W ciemnej sieni przybysz słyszy wyraźnie tylko swoje kroki. Wydostają się na podwórze, z ciemności wyrywa się wściekłe ujadanie psa, lecz stara ucisza je krótkim warknięciem. Wchodzą do poskładanego z bierwion budynku, a raczej szopy, w której pachnie sianem i zbutwiałym drewnem, pchnięte drzwi protestują przeraźliwym skowytem zawiasów, po plecach gościa przelatuje mimowolny dreszcz. Stół. Haczykowaty nos stawia lampę na krzywym blacie, pokazuje rozłożone w kącie legowisko. Na wbitych w belki hakach wiszą pęki zeschniętych ziół, co dawno straciły zapach, jakieś wizerunki czy malowidła o treści niemożliwej do uchwycenia przy tak marnym oświetleniu. Za niektóre powtykano zmięte arkusze pożółkłego papieru, zakurzone wiechcie szmat. Przybysz dziękuje skinieniem głowy za posługę, ale wiedźma ani kwapi się do wyjścia. W ręku trzyma solidny, obity blachą kufer. - Bagaż jaśnie pana - mówi tubalnym głosem. Postaw tam - przybysz, zaskoczony, wskazuje na stół i haczykowaty nos posłusznie spełnia polecenie. Następnie życzy dobrej nocy, wycofuje się do drzwi balansując w niezgrabnych ukłonach. Timbre głosu nie pasuje do fizjonomii, do postury, do figury, ale przybysz nie ma czasu tym się zajmować. Zbliża się do kufra, próbuje zwolnić zatrzaski zamków. Szpera bezmyślnie po kieszeniach, palce natrafiają na dzwoniącą wiązkę kluczy. Pasują. Rzeczywiście - stwierdza zdziwiony - jego bagaż. Wnętrze kufra wypełnione szczelnie miękkimi szmatkami. Pozawijane skrupulatnie, drzemią w nich złote plasterki - wielkie, czerwone, cienkie jak poobrzynane denka konserwowych puszek. Przybysz wykłada je na stół, zdumiony ich ciężarem. Wreszcie kufer świeci pustym wnętrzem, zajmuje połowę blatu. Przybysz - opadłszy na masywny zydel - zamyśla się przepastnie, tak przepastnie, jakby wyzionął ducha. Nie śpij, przybyszu, nie śpij, bo całe życie prześpisz. Spójrz tylko: wokół twojej głowy rojno od widziadeł. Otaczają cię konterfekty o zakrzepłej mimice, tłoczą się sprzęty okulałe wskutek długotrwałej służby, między kątami zarosłymi pajęczyną polatują bezgłośnie nietoperze. Nie śpij! Za drzwiami odbijają się od ścian pospieszne szepty, roztapiają, wsiąkają w szpary; tuż za nimi drążą ciemność następne. Para obszarpańców nasłuchuje: jeszcze nie pora. Lepiej jeszcze poczekać. W rozedrganych rękach srebrne czoło siekiery, sękaty paluch próbuje ostrza: tym nam pomożesz, przyjacielu. Obok wyglansowanego buta przybysza sunie ogromny żółw - na przełaj przez klepisko. Ach, zdrajco, oczajduszo, wysłanniku piekieł - po coś przyszedł? Na przeszpiegi? Słoneczny bąk zatacza łuk i wgryza się w pomarszczoną szyję, tuż obok wężowej łepetyny z przesłoniętym skórną powieką okiem. Żółw, sięgnąwszy łapą, chwyta pocisk, kładzie do schowka na brzuchu - ani na chwilę nie przerywając dziarskiego marszu. Kolejne krążki o naostrzejszych brzegach godzą w cel z poprzednią precyzją; żółw ledwo nadąża, obraca ku gościowi ślepia wypełnione wdzięcznością - skulona babuleńka wiechciem brzozowych witek drażni brzucho podłogi. Rozdziawione usta, gołe dziąsła próbują uśmiechu, gruzłowate palce bezbłędnie wynajdują miotane zza stołu amulety. Stop! Za oknem szelest, księżyc wielki jak balia ociera się o czarną framugę. W powietrzu niepokój, duszność, głowa nabrzmiała myślami. Szybka decyzja: ukryć skarb i uciekać stąd, dokąd poniosą oczy - dokąd doniosą nogi. - Już kufer o blaszanych kantach połknął cały ładunek, klapnął paszczą wieka, już z rozdzierającym skrzypnięciem rozwarły się masywne wierzeje. Za progiem srebrny świat - źdźbła traw, starannie wykute w metalu, połyskują wężowymi grzbietami, pnie drzew z precyzyjnie odrobioną fakturą kory, w powietrzu ktoś rozpylił srebrzysty aerozol, który tak lekko daje się wdychać płucom. Kwitnący krzak jaśminu - nie było go tu przedtem - z drugiej strony ciężkie kiście białego bzu. Chata zbita ze srebrnych bali odpływa stopniowo w dal. Wiśniowy sad, na gałęziach świeże listki, poutykane między mrowiem kwiecia. Cóż z tego, że gdzie indziej kwitnienie skończyło się trzy miesiące temu - tutaj wiosna trwa wiecznie! Przestrzeń między ziemią a niebem wypełniają kłaczki srebra, na nich chyboczą się białe płatki, co nigdy nie opadną pod stopy śmiertelników. Zapach przenika nozdrza - stój, na litość boską! Dokąd idziesz? Gdzieś podział skarb, głupcze? Długie kontemplowanie pustych dłoni, pokrytych szarawym pyłkiem. Z sadu samotną chatę widać jak na planszy. Dziwna otoczyła ją jasność, jakby w środku potężny czarnoksiężnik próbował wszystkich swych mocy. Dobiec tam, wywlec za próg przeraźliwie ciężki kufer, porwaną z sieni łopatą odwalić plaster błyszczącej darni, kilkanaście ruchów - po kłopocie. Potem wystarczy przybyć ze sprowadzonymi z miasta żandarmami, by wygrzebać swoją własność i oddalić się bez przeszkód, pielęgnując pod powiekami obraz pary oberwańców udających się w łańcuchach na katorgę. Ale oto i oni: dwa długie cienie okrążające chałupę, czające się za węgłem. Quasimodo z żoną. Błysk siekiery to w jednych rękach, to w drugich. Trwa rytualny taniec, brzmią przeciągłe nawoływania. Niewidzialny transfokator przybliża plan zdumionym oczom. Zapadł się pod ziemię cały srebrny świat. Księżyc dał nurka pod poduchę z czarnych chmur, wrosły w glebę krzewy jaśminu i bzu. Teraz ściana z grubych bali rozstąpiła się bez żadnego odgłosu; z podłogi, w miejscu, gdzie spoczywał na stole drogocenny kufer, strzelił w górę szkarłatny płomień. Pali się z wesołym trzaskiem, buzuje między osmalonymi ścianami - lecz na próżno przybliżać ku niemu zgrabiałe ręce. Liźnięcia krwawych jęzorów są zimne, w miarę upływu czasu belki znikają bez śladu, jak wyrwane w czarną przestrzeń. Za nimi dążą omszałe dźwigary, przepadł dach, rozwiały się w powietrzu ściany. Ogień zgasł; stąd aż po horyzont rozciąga się puste pole. Gdzie się podziały zgliszcza? Spod stóp wsiąkają w ziemię resztki pogorzeliska. Pod nogami grube kłącza zarośli: szerokie liście łopianu, wąsate pokrzywy, oset, dziki chrzan i żółtlica. Zwrot przez ramię: sczezł jak zdmuchnięty sad, zniknęły zabudowania folwarczne, podwórze, para nieporadnych rabusiów. Wyrwy, głębokie na wiele metrów, szerokie jak bombowe leje - wypełnione wodą, zarośnięte zielskiem. Ramiona twarde jak konary drzew, oczy kłujące ziemię - może jeszcze tutaj? Albo tutaj? Tyle nie spenetrowanych miejsc, tyle szans pogrzebanych - pod podeszwami, a może tylko o metr dalej. - Do dzieła, kopaczu! - huczy głos nakazujący wrócić do pracy, nawykły do wydawania rozkazów, nie znoszący sprzeciwu. Ręce, gruzłowate od odcisków, ujmują posłusznie wyślizgane stylisko - jak drzewce sztandaru - i pewnie zanurzają zesztywniałą materię - jakie na niej znaki? - w obmiękłe cielsko. Wyrwana stamtąd ziemia zatacza łuk i za chwilę osypuje się po zboczu świeżego kopca. Dół już całkiem głęboki, aż kopać trudno - ciągle nic. Ucho wciąż nie chwyta tak oczekiwanego zgrzytu metalu o metal. Znowu mija wiele zamyślonych godzin. Może miejsce niedobre, kopanie za płytkie? Zbocza wykopu zarastają powoli zielskiem, opadłe deszcze stroją dno w siną taflę, a kopacz stoi oparty na drzewcu swej chorągwi. On - chorąży bez wojska. Gdzie się podziali dawni towarzysze? Słońce wschodzi, przetacza się nad zrujnowanym krajobrazem. Jak okiem sięgnąć - zwały porosłej trawą ziemi gryzą linię horyzontu, obok przez głębokie wyrwy chmury zaglądają w trzewia planety. Mijają lata: pod stopami to biało od śniegu, to seledynowo od świeżych kiełków traw, to żółto-niebiesko od kwiatów, to brązowo od opadłych liści. Mróz ściska okryte chudą kapotą barki, pieści je deszcz, liże słoneczny jęzor. - Kop, kopa-a-czu! - znowu ten głos, władny wszystko rozkazać. - Szukaj swojej szansy. O parę kroków w bok znowu zanurza się stalowe ostrze w ciasto ziemi. Kwiczy pod naciskiem stali drobny żwir, rzęzi z bólu wyrwany z wiekowego snu kamień. Mocniej! Pęka na dwie połowy liść łopaty, pryska w drzazgi stylisko, obciążone nad miarę. Zaraz pcha się w dłonie nowe narzędzie, na wszystko gotowe. Nawet nie ma czasu otrzeć czoła, trzeba kontynuować dzieło. I tylko ten przenikliwy szept nad uchem: - No, kopaczu, nie czas na odpoczynek. To zbyt błahy pretekst. Kop! Nuże! Jeszcze dużo pracy przed tobą... Ręce działają z precyzją automatu. Wymach - sztych. Wymach - sztych. Ta monotonna muzyka wciąga. Nie chce się jeść, nie myśli o odpoczynku. Od czasu do czasu pojawia się skrupulatny nadzorca ze swoim „No, kopaczu, pokaż, ile zrobiłeś”. Wiosny, lata, jesienie. Zimy. Wiosny, lata. Jesienie. - Kop, kopaczu. Tyle jeszcze pracy przed tobą... Już dawno zapomniałeś, czego szukasz. Zamieniłeś się w mechanicznego kreta, wyregulowanego tylko na jeden sygnał: zgrzyt metalu o metal. Tam, pod ziemią miało czekać na ciebie twoje złoto. Ile naprawdę dla ciebie jest warte? - No, kopaczu, dość tego próżnowania. Do dzieła! Ręce spokojnie wspierają się na wyślizganym trzonku. Nowa myśl rozjarza mózg, nie pozwala nadal odwalać gruntu. Nie kopać. Wolność. A jeśli nie było żadnego złota? - Kopa-a-czu - jakby z odcieniem uprzejmego zdziwienia. Nagła fala gniewu bije od spodu o ciemię. Znienawidzone narzędzie wzniesione nad głową, wypuszczone ze straszliwą siłą, godzi o ziemię czołgającą się u stóp. - Kopa-a-czu - cicho, jakby szemrał wyschły strumyk, sypka strużka piasku, dojrzały łan żyta. Zwrot przez ramię. Trącana podmuchami wiatru chwieje się na długim kiju uśmiechnięta, pełna życzliwości, żółta końska czaszka. - Kopaczu - mówi z wyrzutem - przecież już byłeś tak blisko. Wściekłość przesłania oczy czerwoną płachtą. Wyje powietrze roztrącane podniesioną łopatą. Opada lśniące ostrze na żółtawy uśmiech, razem z tysiącem kościanych kawałków pryska, rozpryskuje się sen. Sen Hortiza. ROZDZIAŁ VII W piętnastej minucie snu Nehemah niespodziewanie odsunęła kołdrę, opuściła bose stopy na posadzkę, wyciągnęła ramiona w bok i ziewnęła szeroko. Następnie nie otwierając oczu sięgnęła po szklankę z chłodną już herbatą i jednym haustem wychyliła zawartość. Podobno było w tej scenie coś niesamowitego. Z rozpuszczonymi włosami, bez makijażu, ze zmęczoną, nabrzmiałą twarzą, w przytłumionym oświetleniu Nehemah miała wyglądać jak wiedźma. Precyzja, z jaką jej palce zacisnęły się na szklance, sugerowała rodzaj transu. Stojący wtedy za szybą członkowie załogi „Megahicle” zinterpretowali stan lekarki ze zdumiewającą jednomyślnością. - Chodźcie tutaj - powiedziała Nehemah. - Coś wam opowiem. Chief Tenega powiódł wzrokiem po twarzach, jakby próbował zasięgnąć opinii obecnych. Niewiele mu to pomogło. - Mów, Nehemah. Słyszymy cię znakomicie. - Nie będę mówić przez szybę. Chcę, żebyście tu przyszli - w jej głosie dźwięczała osobliwa nuta: jakby nacisku i jednocześnie zdziwienia, że tak się upiera, i że nie potrafi przestać się upierać. Chief Tenega jeszcze raz spojrzał bezradnie dookoła i powiedział: - W porządku, Nehemah. Już do ciebie idziemy. - Jednocześnie wyrwał z notesu kartkę i napisał na niej dużymi literami: BROŃ. Kartkę wręczył Glaserowi. Ten skinął głową i zaczął powoli wycofywać się w stronę wyjścia. - Napisał pan: BROŃ - powiedziała Nehemah. Chief Tenega, zawstydzony, usiłował zaprzeczyć. - O Boże, skąd ja to wszystko wiem? - zachłysnęła się. - Glaser nie musi wychodzić. Nic wam nie grozi. Nie zrobię wam krzywdy. Dopiero to zapewnienie łagodnej i kruchej Nehemah potwierdziło powszechną obawę. Grupa weszła jednak do izolatki i rozlokowała się naprzeciwko łóżka. Izolatka była ciasna, zachowanie jak największego dystansu od kobiety w nocnej koszuli nastręczało trudności. Glaser po krótkim wahaniu dołączył do pozostałych. Stanął na wszelki wypadek w drzwiach, gotów w każdej chwili do odwrotu. - Nie bójcie się - powtórzyła Nehemah. - Mam wam coś ważnego do powiedzenia. - Co się z tobą dzieje, dziewczyno? - wyjąkał Chief Tenega. - Zbudź się wreszcie! Nehemah otworzyła oczy i potoczyła po gładkich ścianach nieobecnym spojrzeniem. - Nie wiem... chyba nic nadzwyczajnego, co? Skąd wam przyszło do głowy, że coś mogłoby się ze mną... u mnie... Zaśmiała się bezgłośnie, jakby chwytała powietrze lub zanosiła się dychawicznym kaszlem. Jej piersi pod ciekną materią falowały nieregularnie, zaciśnięte pięści wspierały się o uda. Szklana izolatka przemieniła się w naczynie pełne strachu. - Nie bójcie się - powiedziała twardo Nehemah. - Dlaczego czuję wasz opór? - Jak się mam nie bać, do cholery? - wybuchnął Lloney. - Pierwszy raz widzę coś takiego! Przecież w tę kobietę jakby diabeł wstąpił! Ktoś nie wytrzymał i zaśmiał się nerwowo. Napięcie spadło o stopień, Nehemah odetchnęła głęboko, rysy jej twarzy złagodniały - rozluźniła się. - Wracam z ciemnego pokoju - rozpoczęła. - Ze środka ciemności gęstej jak sadza. Taka ciemność istnieje - niedaleko stąd. Rozpuszczają się w niej odczucia, wspomnienia, myśli. Człowiek przestaje być sobą: ciemność demontuje go i wchłania po kawałku, aż nie zastaje nic. Cząsteczki ciała zostają rozproszone, lecz jednocześnie zachowuje się między nimi subtelna więź, z której nigdy nie zdawaliśmy sobie sprawy. Człowiek czuje, że nadal jest - kimś, kim był zawsze, a także kim nie był nigdy. Już nie maleńka drobina na styku przeszłości i jutra, ale continuum, rozpościerające się od zamierzchłej historii poprzez teraźniejszość - aż po dni przyszłe. Przestrzeń i czas stapiają się w jedno pod kopułą z gwiazd, małych ogników, które rozpalają się i gasną na życzenie. Oto jestem: wirujące jądro ciemności. Wiem, co to narodziny, a nie wiem, co to śmierć. Nie mam początku ani końca, chociaż wszystko dookoła zna swój początek i zmierza nieodwołalnie ku unicestwieniu. W izolatce zrobiło się cicho jak makiem zasiał. - Stamtąd przechodzi się do innego pokoju. Ciemność nasyca się barwą, raz czerwoną, raz niebieską. Dopełniają się wzajemnie, pulsują w rytmicznym zwarciu. Bije serce, do którego prowadzi jedna nić. Serce - zarazem mózg, do którego prowadzi jedna nić. I ciało - jedna nić. Jedna, a zarazem wiele. W pokoju, wypełnionym pulsującą kolorami ciemnością, która mnie wchłonęła, staję się spotęgowaną milionkrotnie wszechmożliwością - i jeszcze czymś ponadto. Jestem wszystkim, co rozciąga i się ponad wszystkim - i jeszcze czymś ponadto. Nie wiem, kim lub czym jestem. Skondensowaną omnipotencją, technologiczną puszką Pandory, która zawiera wszelkie możliwości. Te, co się przyoblekły w materialną postać, co się w nią przyobleką - i te, co nie spełnią się nigdy. Korzystam z siebie, bo nikt ze mnie skorzystać nie umie. Nieustannie się doskonalę, usprawniam własne mechanizmy, uciekam z wielkiej doskonałości w doskonałość jeszcze większą, a z tej w jeszcze większą. Biegnę ku wierzchołkowi drzewa, które nie ma końca. Uciekam. Kiedy mija chwila, nową witam już w innej postaci. W moim wnętrzu powstają nowe światy, zakwitają i giną. Na ich miejsce rodzą się inne. I te giną. Jedne staczają się w głąb, inne windują ku górze - nieustannie śledzi je moja świadomość. Są ich całe miriady. Jestem największym kreatorem i najznamienitszym katem i grabarzem. Lecz chcę obracać ten wieczny młyn, kręcić w sobie i dla siebie ten gigantyczny kalejdoskop - by nie oszaleć z nudów. Przerwała na moment, jakby chciała zyskać trochę czasu na uporządkowanie skojarzeń. - Następny pokój: ciemność rozjaśnia się - nie jaśniejąc. Rośnie temperatura. Pulsowanie staje się szybsze. Ruch cząstek przybiera na sile. Za tym pokojem dalsze; wychylam się - nieskończony ciąg. Przez nie wiedzie droga do tajemnicy mego istnienia, co przekracza ramy wyobraźni, ośmiesza sny filozofów. Dlaczego jest mnie tak wiele, a tak mało was? Po co żyję? W jakim celu toczę się samotnie przez wszechświaty? Jakie niosę przesłanie - i komu? Posiadam uniwersalną logikę i zasób informacji. Każda konfiguracja cząstek, które mnie wypełniają, mówi co innego - temu, kto umie czytać. Jestem skarbnicą. Magazynem. Arsenałem. Sejfem. Jestem sezamem. Biblioteką. Muzeum. Pamięcią i inteligencją. Twarz Nehemah błyszczała od potu, poprzez materiał koszuli przebijały mokre plamy. Ręce ugniatały kawałek pościeli z taką siłą, aż pobielały kostki długich palców. - Więcej jasności. Cząstki mojego ciała rozpraszają się: jeszcze moment - i pęknie krucha więź między nimi. Po chwili skupiają się w punkcie, sięgając równie bezwzględnie granicy istnienia - z drugiej strony. Potok światła porywa mnie: pędzę w strumieniu wyzwolonej energii, połykam olbrzymie przestrzenie. Już, już roztapiam się w nicości, kiedy nieznana siła zawraca mnie z powrotem - cofam się do jądra kondensacji. W ten sposób mijam kolejne pokoje. Żyję. Myślę. Jestem. Gdzieś we Wszechświecie oczekuje mnie przeznaczenie: ten, który nosi do mnie klucz. Może się dopiero narodził. Może narodzi się za sto - tysiąc - milion lat. Będę go szukać. Skazano mnie na poszukiwanie, na wędrówkę ustawiczną, nieprzemijającą - do skutku lub do kresu sił. Mym losem rządzi przeklęty imperatyw, moja wola okazuje posłuch moim władcom. Ich głos rozkazuje mi wciąż podążać przez pustkę. Ten, który do mnie wniknie, stanie oszołomiony bezmiarem bogactwa - lecz nie dokona tego nikt niepowołany. Jego osobowość - pokrewna mojej i tym, co mnie stworzyli na swój obraz i podobieństwo. Nieustannie zmienna, a jednocześnie stabilna. Dająca się kształtować. Zmienna w stabilności, stabilna w zmienności. Kluczem do mnie - istota żywa. Aby wejść do mnie i spełnić przeznaczenie, musi się ze mną stopić w całość. Musi się we mnie rozpuścić - choćby na krótką chwilę. Rozciągnę czas i obdaruję gościa cząstką skarbu. Lecz wejść do moich pokoi może wyłącznie ten, kto zrobi z daru właściwy użytek. Jeśli wtargnie siłą - zginie. Jeśli, wpuściwszy go, przekonam się o pomyłce, pomieszam mu zmysły i ześlę na niego błogosławieństwo śmierci. Bardziej odgadli niż usłyszeli ostatnie słowa Nehemah, tak cicho zostały wypowiedziane. Poruszyła jeszcze wargami, jak gdyby chciała wypchnąć przez nie coś, co jeszcze zostało niedopowiedziane, ale nie wydobyła głosu. To coś cofnęło się w niej, opadło, odpłynęło, ucichło i bezpowrotnie przepadło - przed szóstką skamieniałych postaci siedziała śmiertelnie zmęczona kobieta o skórze lśniącej od potu, podkrążonych oczach, przylepionych do czoła kosmykach - i znowu szczelnie zwartych powiekach. Pierwszy otrząsnął się Lloney. Podszedł do siedzącej i położył rękę na jej ramieniu. - Zostaw pan! - miotnął się z kąta Sarroz. - Niech pan nie przerywa transu! - Do diabła z panem i pańskim transem - powiedział spokojnie Lloney. - Cała drży. Pan by zajeździł nawet konia, byle tylko wydostać zeń jeszcze słowo. A potem nie miałby pan pojęcia, na co się to zdało. Marta podbiegła i razem ostrożnie ułożyli ciało dziewczyny na posłaniu. Nehemah westchnęła przeciągle i zdawało się, że zapadła natychmiast w kamienny sen. Astronom nagle pochylił się nad śpiącą. - Tysiąc słońc - mamrotała Nehemah. - Niesie mnie niewidzialny prąd... jak pędzimy! Migają pokoje wypełnione światłem. Boję się... Nie chcę! - jej szept, czy raczej wysoki świst, docierał teraz do wszystkich. Zaczęła drżeć na całym ciele, Marta i Lloney znów przytrzymali ją za ramiona. - Nie chcę! - opadła z rezygnacją na poduszkę. - Boże - wyszeptała po sekundzie - przecież ja umieram... Po kilku godzinach obudziła się nie pamiętając niczego. Sarroz wymógł na niej zgodę na hipnozę; podczas seansu zahipnotyzowani z reguły przypominają sobie zdarzenia i szczegóły, które na dobre - zdawałoby się - przepadły w ich pamięci. U Nehemah próba dała rezultat dokładnie zerowy, tak jakby relacjonowane niedawno wizje nie pozostawiły żadnego śladu w jej mózgu. Sarroz stwierdził, że to bardzo dziwne, po czym opadły mu ręce. Jeśli chodzi o Nehemah, to stała się z powrotem normalną, dawną Nehemah, jaką wszyscy znali i lubili. Do rozstrzygnięcia pozostała kwestia o pierwszorzędnym znaczeniu - jak zaklasyfikować monolog Nehemah w izolatce? Czy uznać go za rojenia przeciążonej mózgownicy, czy raczej przypisać go oddziaływaniu NOK-a na organizm ludzki? Rozstrzygnięcie dylematu okazało się trudniejsze niż przypuszczano - już chętniej opowiedziano by się za koncepcją zbiorowego omamu, bo i taka została wysunięta. Co gorsza, brakowało wiarygodnego zapisu przywidzeń Nehemah; aparatura sprzężona z izolatką miała wyłącznie medyczny charakter. Nikt nie zanotował słów lekarki, nie pomyślał o uruchomieniu magnetofonu. Dało to żałosne rezultaty. Treść majaków Nehemah można było więc odtworzyć korzystając wyłącznie z relacji świadków. Przystąpiono do tego zaraz po nieudanej próbie z hipnozą. Okazało się, że każdy z obecnych ma własną wersję wydarzenia; próbując spisać sens odebranego w izolatce komunikatu nie potrafiono oddzielić od rzeczywiście wypowiedzianych tam słów - własnych interpretacji. Sześć pisemnych wersji znacznie różniło się między sobą, mimo wzajemnych apeli o trzymanie fantazji na wodzy i unikanie ozdobników. Rozdzielenie tak zwanej prawdy obiektywnej od naleciałości okazało się zadaniem ponad siły dla specjalnie szkolonego zespołu „Megahicle”; postanowiono po maksymalnym uproszczeniu relacji przyjąć za wiarygodne powtarzające się u każdego fragmenty. O ewentualnych niejasnościach dyskutowano. Otrzymany w ten sposób kompromisowy zapis odpowiadał jednak prawdzie w stopniu niewiadomym. Na ile należało mu ufać - tego nikt nie był w stanie rozeznać. Biedna Nehemah, której najmniej można było zarzucić, udzielała tysięcznych odpowiedzi na powtarzające się pytania. Rozpaczliwie usiłowała pomagać, dręczona najwidoczniej poczuciem winy za wywołanie całej afery. Najpierw zwalono całą odpowiedzialność na szwankujący, rozstrojony system nerwowy lekarki. Było to mniej więcej tak samo uczciwe jak uznanie Hortiza za szaleńca. Nie, stanowczo załoga „Megahicle” nie popisywała się naukową ścisłością i pomyślunkiem podczas ataków na bastion Arsenału. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że bez lotów w kierunku NOK-a problem wizji, generowanych pod wpływem jego obecności, stanąłby znacznie słabiej - jeśli w ogóle. Ktoś przypomniał, że Nehemah mówiąc o konieczności wykonania lotu w kierunku Arsenału jako argument podała, iż człowiek stał się jedynym pomostem do poznania natury obiektu. Wyciągnięto taśmy z tamtego wieczoru, żeby wysłuchać dokładnego brzmienia zdania. Lloney zwrócił uwagę, iż jest to stwierdzenie o tyle zagadkowe, że w momencie narady nie było na jego potwierdzenie żadnych faktów. Hortiz zrelacjonował swój sen później - a jednak wszyscy milcząco przyjęli tak sformułowaną tezę w chwili, kiedy możliwości instrumentalnych badań NOK-a nie zostały bynajmniej wyczerpane. W tym miejscu rodziły się dwa pozornie błahe pytania. Czy Nehemah strzeliła to ważkie zdanie bez namysłu, czy też doszła doń po ciężkich medytacjach? Czy uczestnicy narady, którzy zaakceptowali je niemal bez oporów, powodowali się wyłącznie lenistwem i chęcią nieprzeciągania posiedzenia, czy innymi względami? Odpowiadając na pierwsze z pytań Nehemah obarczyła odpowiedzialnością intuicję oraz nawyki zawodowe: dla lekarza wszak najważniejszy jest zawsze człowiek. Tak więc i tu człowiek przesłonił jej kosmiczną purchawę - z nie najgorszym rezultatem, czyż nie? Na drugie pytanie odpowiadano przeważnie w ten sposób, że postawienie sprawy zgodne z dewizą „człowiek miarą wszechrzeczy” wydało się postępowe, naturalne oraz sugestywne. Dzięki temu wzbudziło mniej obiekcji, niż należało się spodziewać i po poprawkach, nie wnoszących nic nowego, uznane zostało za obowiązujące. W ten sposób wykluczono na pewien czas ukrytą w podtekście pytań sugestię, że Arsenał zdołał przez tysiące kilometrów przestrzeni kosmicznej omamić najpierw Nehemah, a potem szacowne gremium - po to, by móc przyjmować kolejne wizyty. To jeszcze mogło wyglądać na zwycięstwo zdrowego rozsądku. Niebezpieczeństwo czaiło się głębiej. Sen Hortiza nie narzucał zbyt określonych interpretacji; widzenie Nehemah - i owszem. Jeśli rezygnowano z wygodnej doktryny zaburzeń psychicznych, przed dociekliwymi umysłami załogi „Megahicle” otwierało Się ciemne pole. Ktoś wreszcie odważył się wyrazić głośno to, co myśleli wszyscy: że Arsenał jednak odpowiada za wywołanie zaburzeń. Mało tego: Arsenał (imię to wyparło stopniowo mało poetycki skrót NOK) nie wywołuje ich przypadkowo. Robi to celowo i świadomie. Po prostu stara się je wywoływać. Zawrzało. Przez dziesiątki lat przyzwyczajano umysły do wizji kosmosu pustynnego, jałowego, gdzie poza człowiekiem nie narodził się żaden intelekt. Zakwestionowanie tego pewnika groziło umysłowym chaosem, bezhołowiem - klapą. Poszłaby definitywnie w kąt cała naukowość, i tak dotąd poniewierana co się zowie. Ale raz obudzona fantazja zaczęła się zachowywać jak szarżujący nosorożec. Tego samego jeszcze wieczora padła hipoteza, że Arsenał to nic innego jak kosmiczna sonda, wysłana przez wysoko rozwiniętą cywilizację, mająca udzielać wsparcia wschodzącym rasom, gdy te znajdują się na takim poziomie, że bez szkód dla siebie będą umiały skorzystać z jej usług. Ha! Nic właściwie nie przeszkadzało w snuciu takich przypuszczeń, zwłaszcza że emanacja Nehemah pobudziła u niektórych obroty mózgownic osobistych. Ale już domysł, że to Arsenał wpłynął na Nehemah w ten sposób, by wybrała się doń w odwiedziny, uznałem za wyjątkowo niesmaczny. „Megahicle” zaczynał na dobre zmieniać się w towarzystwo gawędziarzy. Co mnie uderzyło niemile, to fakt, że w układaniu historyjek dla grzecznych dzieci uczestniczył z wielką zajadłością siwy, poważny Lloney. Ścisnąłem się za głowę: skoro po pięciu miesiącach pretendująca do miana rady naukowej załoga zamieniła się w gromadę komediantów, ja z błazna niemal etatowego musiałbym chyba przekwalifikować się w analityka. Nie bardzo mi się uśmiechała zamiana ról. Do tej nowej czułem o wiele mniej predyspozycji. Co prawda komedianci w niczym już nie przypominali komediantów, ich zrujnowane osobowości były elementem mało humorystycznym. O przyczynach mogłem dowiedzieć się ze sprawozdań z lotów - i z aneksów. Wydawało mi się, że śnię, gdy czytałem o kolejnych wyprawach zdobywców, zamierzających wedrzeć się Arsenałowi do brzucha po obiecane złote runo. Wracali, rzecz jasna, z niczym; po locie każdy musiał odwalić za karę solidną porcję majaków. Sarrozowi śniły się gaje pełne królików, a te króliki, rozlokowane na soczystozielonej murawie, zachowywały się wyjątkowo statecznie, jako że ich lewe tylne łapki jak jedna powpadały we wnyki. Na domiar złego po łączce przechadzał się gajowy z dubeltówką i raz po raz prażył z obu luf kulami dum-dum do nieszczęsnych zwierzątek. Sarroz, jednostka wrażliwa, musiał cały ten koszmar przefiltrować przez własne oczy. Utrzymywał, jakoby w rozmieszczeniu królików na płaszczyźnie była zakodowana wiadomość, także położenie krwawych trucheł miało nader ważne znaczenie. Zepsuł sporo papieru, próbując nanosić na arkusze bogate ornamenty, które potem przepuszczał przez komputer - za każdym razem daremnie. Jak wiadomo, psychologowie widzą matematykę nawet w sposobie zakładania skarpetek, matematyka jest ich obsesją, wieżą z kości słoniowej, tak że rozumiałem Sarroza i szczerze mu współczułem. Chiefowi Tenedze śniła się pustynia, palmy i piramidy wspierające się na szczytach - ten miał zawsze manię wielkości, nawet w snach. Marcie - stada biedronek odlatujących do ciepłych krajów. Wielkie chmary tych sympatycznych stworzonek tworzyły na tle nieba napisy w nieznanym języku. Glaserowi - żenująca scena wręczania łapówki. Biedak zaplątał się w wyjątkowo chciwe towarzystwo, a i sam wolał brać niż dawać (tłumaczył, że tylko we śnie), więc przez cały sen nic tylko namawiał rozmaitych tłuściochów do łapówek. W różnej zresztą formie. Twierdził, że płacił kobietami i złotem. Złoto było brunatne i rozłaziło się w rękach, kobiety grube i szpetne. Wręcz odrażające. Nic dziwnego, że Arsenał nie dał się przekupić. Wertowałem kartki i słuchałem taśm, bo prawdziwą przyjemność sprawiłoby mi dopiero odkrycie, że w relacjach między konsystencją złota a niską urodą kobiet ukryta jest matematyczna formuła, która po rozgryzieniu od razu wszystko wyjaśni - no, nie znalazłem. Niestety. Ten przegląd snów był czynnością beznadziejną. Nie znajdowałem między nimi żadnego wspólnego mianownika. W dodatku były mało atrakcyjne z czysto literackiego punktu widzenia - ot, sny urzędników. Moja jawa mogła z nimi zwycięsko konkurować - ze wszystkimi naraz. Zatelefonowałem do Nehemah. - Przyjdź do mnie zaraz - zaproponowałem - nie wytrzymam tego dłużej. To jedna wielka bzdura ten Arsenał, nie sądzisz? - Nie - odpowiedziała poważnie. - Zaraz przyjdę. Byłem na siebie zły, tak jakbym dał się wyjątkowo głupio nabrać. I pomyśleć, że przez to, iż dowódca zwichrował, ja mam wstawać z anabiozera i dwa dni po anabiozie lecieć z jakąś idiotyczną misją. MISJA. Historia nigdy by nam nie wybaczyła. To jakaś choroba. Przypomniałem sobie zaaferowanie Chiefa Tenegi i aż mną zatrzęsło. Weszła Nehemah. Nie tracąc czasu skierowaliśmy się w stronę łóżka. W naturze była równie piękna jak na wiszącym nad tapczanem obrazku. Patrzyłem z poduszki na oświetlony stół, na leżącą na nim grubą tekę i chwaliłem swą roztropność. Cokolwiek bym wymyślił, i tak miało to więcej sensu od stu Arsenałów razem wziętych. Nawet gdyby je wspomógł szwadron Chiefów Tenegów na Glaserach. Nadeszła noc i znowu zostałem sam. Nehemah posapywała miarowo przez sen. Wbijałem oczy w ciemność - tam, za metalową skorupą burty rozciągała się przestrzeń. Jego królestwo. W przestrzeni czekał ON. Poczułem, że drętwieję. Wyobraziłem sobie, że czeka na mnie rzeczywiście. Że zabawne pomysły, którymi przerzucali się na nudnych zebraniach poważni naukowcy - nagle okazały się prawdziwe. Ja tutaj, on tam. Wielki kosmiczny grzyb atomowy, kłąb metalicznego dymu, pętający się tędy i owędy. W porównaniu z „Megahicle” - absolut, który wszystko może. I oto nadlatujemy my: kostka pumeksu, bryłka porowatej materii. Stwardniała gąbka, którą kruszy czas. W jej komórkach dekują się bakterie, otoczone strefą warunkującą bezpieczne przetrwanie. Kropelki życia trwającego krócej niż chwila, wysepki malejącej na mgnienie entropii. Dokąd je pędzi strumień szybkiego czasu? Czego chcą dokazać, nim wtopią się w tło? A naprzeciwko ON ze swoim pomarszczonym obliczem. Starzec obserwujący z politowaniem raczkujące dziatki. Od czasu do czasu połykający jedno dla zabawy. Ojcze, jeśli możesz, odsuń ode mnie ten kielich. Na czole, na piersiach i plecach poczułem zimny pot, ale nie śmiałem wykonać ruchu, żeby go otrzeć. Nehemah spała wtulona w mój bok. Czułem pod żebrami łomotanie jej małego serca. ROZDZIAŁ VIII Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem rano, zaraz po wyrzuceniu Nehemah z łóżka, były odwiedziny u samego Chiefa Tenegi. Przyjął mnie w kabinie, zamiast - jak zwykle - w gabinecie. Uświadomiłem sobie dopiero po dłuższej chwili, że tu również brak jakichkolwiek symptomów rozpasanego indywidualizmu. Na ścianie wisiała duża reprodukcja Mony Lisy mistrza Leonarda - jedyny element, który można było od biedy uznać za oryginalny czy dowcipny. Po kątach walało się trochę sprzętu z ponadstandardowego wyposażenia statku. Po pierwsze zażądałem przesunięcia terminu odlotu z „Megahicle” - do czasu wyposażenia „polipa” w laserowy sygnalizator dużej mocy. Zwłoka wyniosłaby najwyżej kilkanaście godzin; spodziewałem się protestów Chiefa Tenegi, ale oprócz paru zdawkowych pytań o szczegóły nie usłyszałem słowa na ten temat. Notował skrupulatnie na kawałku papieru, kiwając ze zrozumieniem głową, jakby moje zachcianki wydawały mu się najzupełniej naturalne. Równocześnie popatrywał w bok, gdzie nic ciekawego nie zauważyłem. Istnieje taka poza, sam często się do niej uciekałem: oczy wbite w cokolwiek, ale wzrok w rzeczywistości skierowany do wewnątrz - świadczyć ma o transcendentalnym zamyśleniu. Obudziło się we mnie coś na kształt podziwu, że w takiej chwili chce mu się jeszcze zwodzić mnie tak tandetnie. Postanowiłem, że zaraz wyprowadzę go z odrętwienia i na samą myśl wstrząsnął mną dreszcz rozkoszy. - Panie komandorze - powiedziałem - proszę również o nadanie depeszy. - Dobra - mruknął znad kartki. Przez cały czas trwania naszej rozmowy mruczał tylko „dobra”, ewentualnie „zrobi się”. - Odbiorca: Arsenał, orbita Tytana, parametry orbity. Nadano z pokładu „Megahicle”, orbita Tytana, też parametry. Treść taka: Proszę o zarezerwowanie apartamentu z widokiem na morze, koniecznie na siódmym piętrze. Przybędę jutro o godzinie... Podpis: Adam Nyad. Miałem rację - obudził się. Patrzył na mnie rozszerzonymi oczyma, jakbym przed chwilą spadł z sufitu. Pióro wisiało nad kartką, jego złoty koniec drgał leciutko. - Proszę pisać - poradziłem - bo pan zapomni. - Obserwowałem biegający nerwowo po kartce koniec stalówki. - Czas dotarcia „polipa” należałoby podać w obrotach Arsenału wokół Tytana, licząc od momentu rozpoczęcia transmisji depeszy. - Jasne - stęknął. - Pochłonie to trochę energii, ale nalegałbym na użycie pełnej mocy sygnalizatorów głównych. Zależy mi po prostu, żeby sygnał zwracał uwagę. Żeby został dostrzeżony i odebrany. - Rozumiem. - Jeszcze jedno: kwestia języka, jaki zostanie zastosowany. Otóż życzę sobie, aby depeszę nadano morsem. Czekałem, że skończy pisać i podniesie głowę. Wbrew zapewnieniu nie rozumiał nic, postępował z tragiczną bezradnością faceta, który przestał obejmować zachodzące zjawiska swoim umysłem i ostatecznie zwątpił, że może odzyskać wpływ na to, co się wokół niego rozgrywa. Ale to mnie jeszcze nie satysfakcjonowało. - W kabinie „polipa” proszę ustawić coś w rodzaju ołtarzyka. Niech się tym zajmie ktoś z wyczuciem plastycznym. Odpowiednich motywów na zastanowienie dostarczą encyklopedie i albumy poświęcone kultom, wierzeniom i ceremoniom religijnym. Na pewno mamy coś godnego uwagi w bibliotece. Nie chciałbym jednak powielania - zastrzegłem. - Zdjęcia mają służyć wyłącznie inspiracji. Trzeba zachować istotę, ducha kultu; pod względem formy musi to być całkowita nowość. Chief Tenega notował jak najpilniejszy student na wykładzie. Zacisnął wargi i tylko oddychał trochę głośniej. - Rzecz jasna ołtarzyk ma oddawać cześć bóstwu Arsenału. Chciałbym, żeby to było określone jednoznacznie - poprzez dobór symboliki, zdobnictwa, elementów identyfikacyjnych... - uśmiechnąłem się do tej terminologii i Chief Tenega ten uśmiech chwycił. Odłożył pióro. - A może jeszcze Nehemah z Martą mają udawać chóry anielskie, co? A Sarroz i ja trzymać wartę przed prezbiterium? - Wątpię, czy dodałoby to splendoru całości – powiedziałem surowo. - Co do tych chórów... wie pan, to niezły pomysł. Tak, chóry koniecznie. Mam nadzieję, że coś odpowiedniego znajdzie się w taśmotece? Ale Chief Tenega, raz odważywszy się na protest, nie mógł tak łatwo spasować. - Wie pan, co myślę o pańskich propozycjach? Że mnożąc absurdalne zachcianki usiłuje pan doprowadzić do sytuacji, w której nie będziemy w stanie spełnić wszystkich co do joty, a pan powie wtedy: w takim razie ja rezygnuję, wyślijcie kogoś innego. - Proszę mnie nie obrażać, komandorze. To, co pan mówi, brzmi zbyt boleśnie w uszach człowieka, którego być może ogląda pan po raz ostatni. Pańskie słowa nie wydają mi się stosowne w obliczu zagrożenia, któremu mam sprostać. - Nyad, po co te grepsy? Usiłuje pan wzbudzić moją litość? Współczuję panu i bez tego. - Panie komandorze - powiedziałem patrząc mu prosto w oczy - na statku takim jak „Megahicle” nie powinno się w ogóle wspominać o współczuciu. Gdybym którąkolwiek z przedłożonych tu propozycji uznawał za zbędną, nie odważyłbym się fatygować pana i załogi. Tyle tytułem wyjaśnienia. Chce pan, żebym leciał? - ja też. Ale przecież nie w tym rzecz, żeby tylko przelecieć się i wrócić, a potem odwalić swoje w łóżku. Trzeba coś przy okazji załatwić, prawda? Więc niech pan pisze: chóry anielskie. Pozostaje jeszcze przetransmitowanie obrazu ołtarzyka i śpiewu chórów do Arsenału... - Morsem się tego zrobić nie da. - Słusznie, morsem się tego zrobić nie da - powtórzyłem. - Wymyślcie jakiś odporny na zakłócenia kod, podajcie go Arsenałowi, a potem prześle się wszystko cyfrowo. Co jeszcze... aha! Projekt ołtarzyka i muzykę chciałbym otrzymać wcześniej do zaakceptowania. - Dobra - burknął Chief Tenega. - Dużo tego jeszcze pan chowa w zanadrzu? - Komandorze, miałem całą noc na myślenie - roześmiałem się szeroko. - Część zasługi muszę więc sprawiedliwie oddać panu. - Poczerwieniał, a ja dodałem: - Niech się pan nie przejmuje. To życzenie było ostatnie. Jak tylko coś przygotujecie, proszę mi dać znać. Będę u siebie. Wychodząc zdjąłem ze ściany reprodukcję Mony Lisy, chociaż nie wiedziałem jeszcze, do czego mogłaby mi posłużyć. Tej nocy, drugiej z kolei po odmrożeniu, zrozumiałem najpierw, jak dalece jestem nie przygotowany do spotkania z Arsenałem - czymkolwiek by był. Uświadomiłem sobie istnienie spraw, bez rozstrzygnięcia których nie mam się co wybierać w podróż. Pal licho nawet głupi, ludzki strach - jeśli nie chciałem przeć na ślepo, żebrząc, jak wszyscy moi poprzednicy, o szczęśliwy traf, musiałem pojąć filozofię tej sytuacji i określić, do czego się sprowadza mój w niej udział. Ciemność ma to do siebie, że odrealnia. Chwilami zdawało mi się, że tkwię w środku historyjki opowiedzianej przy kolacji przez kogoś o rozkojarzonej wyobraźni - dla rozweselenia towarzystwa. Lada moment wrażenie pryśnie... trwało dalej. Leżałem jakby w malignie: kabina wypełniała się twarzami i obrazami, łapałem się na uleganiu majakom przez całe godziny, tak że traciłem w końcu świadomość miejsca i ważności problemów, które uparcie starałem się rozwikłać. Miarowy oddech Nehemah przywracał poczucie realności; gdy i ten sposób zawodził, paliłem światło i sprawdzałem czas na zegarku. Jeśli możesz, odsuń ode mnie ten kielich. Najpierw uzmysłowiłem sobie, że jestem sam. Mimo Nehemah, mimo rozciągniętych w podobnych do mej wnękach - Chiefa Tenegi, Hortiza, Glasera, Marty Coellan. Owładnęła mną samotność w znacznie głębszym wymiarze: byłem sam jako przedstawiciel rasy. Nie mogłem liczyć na wsparcie ze strony mych pobratymców, bo mi go nie potrafili udzielić. Gdzieś daleko unosiła się w przestrzeni Ziemia - lecz i stamtąd nie wolno mi było wyglądać pomocy, nawet gdyby była milion razy bliżej. Wyobraziłem sobie wielkie miasta, rozbłyskujące o zmierzchu łuną świateł i gasnące o świcie jak zmęczone, wielkie kolonie koralowców; ujrzałem ludzkie mrowie na ulicach i przepychające się arteriami pojazdy - wszystko tak dalekie i bezużyteczne, że aż obce... Na czym polega wspólnota człowieka z ludźmi, jeśli nie na podobieństwie myślenia i odczuwania, i podawaniu ręki w potrzebie? Poczułem się jak dziecko bez matki, które ledwo zaczęło stawiać pierwsze kroki, a sytuacja już wymaga od niego umiejętności sprinterskiego biegu. Lecz, konstatując samotność, miałem przecież prawo liczyć na uzbrojenie, na wytworzone przez mych współplemieńców w trakcie długiej historii narzędzia. Co mogłem wziąć w rękę, żeby nie iść bezbronny - znowu to samo porównanie - jak dziecko? Upływały minuty, nic nie przychodziło mi do głowy. Po raz pierwszy w życiu poczułem żal z powodu marnego wykształcenia, odebranego w młodości. Z założenia szkolono nas na nieuków, na żonglerów, którzy jak stos talerzy przeniosą na czubku głowy stertę potencjalnie użytecznych wiadomości, po kilka z każdej dziedziny nauki - i runą z tym bagażem zaraz za progiem. Byle komisja zdążyła zaliczyć punkty. Byłem jak tresowany pies, radosnym szczekaniem obwieszczający wynik dodawania, który - gdy nie ma podającego wynik sprzymierzeńca - siada bezradnie pod tablicą. Gdybym wiedział więcej... lecz gdzie gwarancja, że to więcej gwarantowałoby szybkie znalezienie recepty? Po nauce nie spodziewałem się żadnej wunderwaffe, bo już by ją odkryli lepsi ode mnie Lloney i inni, grzebiący wcześniej w bebechach komputerów. Literatura, sztuka? Co ja czytałem? Co odbierałem jako piękno? Do czego mógłbym tego użyć? Na rozpatrywanie własnej niedoskonałości w tej dziedzinie straciłem znowu o wiele za dużo czasu. Odcyfrowałem na zegarku, że upłynęła połowa nocy. Przesypała się połowa sekund danych mi na myślenie, a ja ciągle nie miałem nic. Po pierwsze - byłem sam. Po drugie - na konfrontację z nieznanym fenomenem szedłem nagi, z pustymi rękami. Wróciłem do punktu wyjścia. Na czym właściwie polegało moje zadanie? Wyświechtane sformułowanie o nawiązywaniu kontaktu traciło jednoznaczność. Czy było kiedykolwiek jednoznaczne? Ludzie rozumieli pod tym pojęciem, co im się żywnie podobało, miotali się między interpretacją typu wizyta dobrego wujka, który pogłaszcze, opowie o świecie i da na lody, a strasznym obrazem dzikiego zwierza w furii, który wypadł z zarośli i za chwilę kogoś rozszarpie. Kontakt to pojemny garnek, do którego każdy wrzucał, co mu się nawinęło. Jako pierwszy z ludzi zmuszony zostałem do włożenia łba do środka i naocznego stwierdzenia, że w środku nie ma nic. Na Ziemi przyjęło się operować zawężoną definicją kontaktu. Przyjęło się go utożsamiać z wizytą, rozmową, wymianą. O zajączku, schwytanym przez kłusownika we wnyki, da się powiedzieć, że był w kontakcie z cywilizacją, chociaż nikt z nim nie zamienił słowa. Całkiem więc możliwe, że i „Megahicle” kontakt z Arsenałem dawno miał za sobą. To właściwie kwestia umowy. Czy projekcje, generowane w wyniku lotów ku Arsenałowi (jeśli przyjąć istnienie związku między jednymi a drugimi), wypada uznać za nawiązanie kontaktu, czy nie? Jeśli nie, to co spełniałoby kryteria nawiązania łączności w sposób satysfakcjonujący? Jakie to kryteria? Kontakt, rozumowałem, sprowadza się do dwu- lub wielostronnej aprobaty pewnej wspólnoty. Do podtrzymywania i wzbogacania jej, do korzystania z niej, na przykład w celu wypracowania zrozumiałego dla każdej ze stron języka i porozumiewania się przy jego zastosowaniu. Ale, na Boga, na czym miałaby polegać wspólnota między mną, istotą z krwi i kości, a tym kłębem metalicznego dymu? Wszystkie sfery odczuwania, zakładając, że on odczuwał cokolwiek w moim rozumieniu tego pojęcia, mogły nas tylko dzielić. Wspólna była materia oraz przestrzeń, w której się zetknęliśmy - a może tylko wycinek przestrzeni? Co do praw rządzących tą materią i przestrzenią, już nie miałem takiej pewności. Nie jest powiedziane, że gdzie indziej we Wszechświecie obowiązują te same reguły i stałe fizyczne. Jeśli znał i potrafił stosować prawa, o których ludziom w ogóle się nie śniło, rozbieżność między nami wykluczała porozumienie. Co gorsza, jeśli wykorzystując te najnormalniejsze jego zdaniem prawa czynił coś, co my odbieraliśmy jako cuda, to całkiem prawdopodobne, że jego fizyka nie była naszą, a materia i przestrzeń oznaczały dla nas i dla niego różne rzeczy - tak dalece różne światy udało się nam zbudować z tych samych klocków. Do tej pory błądziłem wśród oczywistości. Jeżeli miało między nami dojść do sprzężenia wyższego rzędu, należało poszukać wspólnoty nieco dalej - w inteligencji, w sposobie myślenia, w logice. Oczywiście istniało znacznie więcej szans, by w tej sferze człowiek i egzemplarz z rodziny arsenałowatych całkowicie się rozmijali. Logika jednego, jej aksjomaty, operacje umysłu - jeśli miał umysł bądź był nim sam - oznaczałaby wtedy antylogikę dla partnera, niemożliwą do naśladowania lub choćby akceptacji. Sto lat temu takie spotkanie ukazywało się wizjonerom całkiem prosto: prześle się na początek ciąg liczb pierwszych albo ludolfinę do setnego miejsca po przecinku, żeby dać gościowi pojęcie, jak nasi matematycy precyzyjnie dzielą, następnie puści się prawo Pitagorasa, liczbowo i geometrycznie, i coraz bardziej skomplikowane szarady, a wreszcie zacznie się tak zwana wymiana osiągnięć. Mało komu jednak świtało pod czaszką, że po pierwsze nasza algebra ani my sami nie musimy wzbudzać zainteresowania inteligentnych kosmitów, a po drugie nasze usiłowania zapachną potężnie absurdem: dziecko liczące na patyczkach do trzech chwali się siwemu profesorowi, jakie ono zdolne. Byłżeby zatem kosmos więzieniem myśli egzystujących niezależnie i bez szans choćby na wzajemne muśnięcie? Nieprawdopodobna wizja. Już raczej jedne dla drugich przestają być czytelne z racji odmienności psychik, które je wykreowały. Czy może różnica kilku skal między nimi, za każdym razem zgodna z wszechświatową normą, pozwala im przenikać się bez żadnej dla siebie szkody - ale i bez pożytku? Albo też ów szumnie określany kontakt pozostaje dostępny dla jednej tylko strony i od jej dobrej woli wyłącznie zależy, czy tchnie w partnera trochę śmielszego ducha? Naszą - moją jedyną nadzieją była wiara w kosmiczny samarytanizm. Ja nie potrafiłem rozmawiać jego językiem - a on niechby potrafił moim. Ja nie potrafiłem go zrozumieć - on śledził bez wysiłku moje myśli, nawet te, których sobie nie uświadamiałem. Wiedział o mnie wszystko - ja o nim nie wiedziałem nic. Jaka rozmowa mogła z tego wyniknąć? O czym rozmawiać z kimś, przed kim nic nie da się ukryć? Miałbym stanąć przed sędzią, przed egzaminatorem, słuchać jego utyskiwań za marnie wykutą lekcję - nawet bez szansy na wykręt? W takim razie nie było po co ruszać się z kabiny. Nie warto też było podejmować wyprawy, gdyby nie rozumiał nic. Delektowałem się masochistycznie tym, co pozostało: ja jestem jaki jestem, on wie i rozumie akurat tyle, co trzeba. Tak jest mądry, że potrafi zgłupieć - do mojego poziomu. No, ewentualnie trochę mi podpowie co trudniejsze pojęcia i daty. Na zegarku kończyła się noc. Odkładałem go z poczuciem zmarnowanego czasu. Liczyłem, że podczas tylu godzin spłynie na mnie strumień jasności, że od samego tasowania wariantów całość wyda mi się mniej zagmatwana. Czułem znużenie i zawód, że nic takiego nie nastąpiło. Po cholerę mizdrzyć się do siebie, konstruować modele, które - niechby i bardzo liczne - nijak się mają do rzeczywistości. Czy w ogóle zamknięcie tej sytuacji w prosty, dostępny kontroli mózgu schemat nie przerasta możliwości ludzkiego umysłu? Wszak i geniusz nie wpadnie na genialne rozwiązanie, gdy rozwiązania nie ma. Wtedy właśnie, wyplute przez samo jądro ciemności, stanęły mi przed oczami słowa Kierkegaarda. Zobaczyłem je równie wyraźnie, jak gdyby wykuto je z białego kamienia. Litery unosiły się w powietrzu - znowu, zdaje się, uległem malignie - i w pewnym momencie same złożyły się w tę nie wiadomo jak dawno temu przeczytaną sentencję: „Tak więc wobec Boga nigdy nie mamy racji”. Smakowałem każde słowo z osobna, nie dziwiąc się ich obecności. Przypuszczam, że zmęczony wiodącymi donikąd dociekaniami, ciągle wolałem pozorować żwawość umysłową niż skłonić się ku ostatecznej rezygnacji. Spodziewałem się, że świt przyniesie wyzwolenie od tej męczarni. Powtarzałem: wobec Boga... nigdy... nie mamy racji. Serce uderzyło mi mocniej, gdy po wypowiedzeniu w myślach chyba po raz setny słowa Bóg uświadomiłem sobie, że w gruncie rzeczy sytuacja człowieka postawionego wobec wszechmocnego kosmicznego indywiduum równa się sytuacji pyłu u stóp absolutu. Przy takiej interpretacji z odsieczą szły mi natychmiast wszystkie religie świata. Tylko... czy umiałem z tej odsieczy skorzystać? Kiedy odkryłem drogę, nie potrafiłem nią pójść. Nigdy nie byłem religijny, uważałem opowiedzenie się za jednym z licznych ziemskich bogów za zawężenie, klatkę, krok do tyłu. Może ci, którzy obrabiali, lepili moją psychikę, chcieli, abym tak uważał? Żałowałem za grzechy, za ten główny grzech mego życia. Można religii nie przeżywać, tylko się na niej znać. Być znawcą, nie wyznawcą. Zamiast wierzyć - rozważać na zimno. Od tysiącleci poważna część najlepszych umysłów ludzkości nie zajmowała się niczym innym, jak obrabianiem między żarnami półkul mózgowych kwestii wiary, boskości, stosunku człowieka do bóstwa i - bóstwa do człowieka. Dorobek tych wieków stałby przede mną otworem - gdyby ci, co ładowali pamięci komputerów „Megahicle”, uznali, że wiedza ta przyda się na cokolwiek w okolicach Saturna. Byłem przeraźliwie pewien, że na całym statku nie ma ani jednej przyzwoitej książki traktującej o metafizyce. Niechże zatem relacja między Adamem Nyadem oraz Arsenałem przypomina choć z grubsza relację człowiek - wszechmoc. Jakiej teraz poszukiwać między nami wspólnoty? Jaką postać przyjmie nasz dialog? Hołdu wynikłego z uwielbienia, ofiary, ceremonii ku czci? Ba, ale ja go wcale nie wielbiłem. Daleki byłem od tego. Porozumienie między nami dokona się przez rozum albo wcale, postanowiłem butnie. Nie przez wiarę. Nie przez miłość. Przez nadzieję? Przez miłosierdzie? Res sacra miser - ale czy on uważał podobnie? Czy miłosierdzie jest formą miłości? Znowu opadło mnie wrażenie, że kołuję. Tak więc wobec Boga... Wprawdzie stałem wobec absolutu, lecz nie wobec Boga. Porozumienie - tylko przez rozum. Czy wyłącznie? Jak jeszcze można się komunikować? Na migi. W tym wypadku poprzez fakty, gesty. Każdy lot „polipa” to jakby pytanie - czy odpowiedź? Co jeszcze, myślałem gorączkowo. Boże, ześlij grom na nauczycieli i system oświatowy, który produkuje takie kaleki jak ja. Co jeszcze? Takie same odczucia, zachowanie, identyczna postawa. Akceptowanie tego samego - bądź nie. Miłość do tego samego, nienawiść skierowana w tę samą stronę. Upodobania. A wobec siebie? Tolerancja, brak ingerencji, powstrzymywanie się od działań destrukcyjnych - czy już nie są objawami sympatii? Nadal czegoś nie potrafiłem odblokować. Czego? Pytania skakały po głowie jak żaby. Co łączy mnie i tego tam, zbudowanego z kosmicznego kurzu - poza tym, że znaleźliśmy się w pobliżu siebie? To, że nie chcemy na razie stracić się z oczu. Przypadek? Wzajemna ciekawość? Przypuśćmy. Skoro prezentujemy jakiś tam poziom intelektu... No tak. Opadłem na poduszkę. Co stanowi wspólny mianownik różnych rodzajów inteligencji? Logika, jak się rzekło, niekoniecznie. Zmysły - wykluczone. Skutki działania? Umiejętność realizowania planów? Zdolność uczenia się? Może jeszcze... poczucie humoru? Predyspozycje ludyczne? Ironia lub autoironia, skłonność do szaleństwa, uleganie schizofrenii? Właśnie - gdyby tak zwariować? Rezultat mych dociekań był przygnębiający. Cokolwiek bym począł, zda się na nic. Każdy pomysł wydawał mi się jednakowo głupi. Pozostał lot - nadzieja na szczęśliwy traf - powrót. Gest - czekanie na reakcję, której znowu się nie zrozumie. Nowy gest. Tak do znudzenia. Błędne koło. Rozpacz. Dobiłem do dna. Zalany czarną beznadziejnością, spocony, oblepiony śliskim powietrzem, trawiłem spokojnie upokorzenie. Dookoła ciągle rozpościerała się noc. Żeby zaraz wywołać poranek musiałbym nacisnąć guzik. Nie chciało mi się. Dzień niczego nie obiecywał. Oprócz klęski. Znienacka pomyślałem o Lloneyu. Ujrzałem jego twarz, pooraną bruzdami, zasępioną - twarz bez uśmiechu. Wierzył, że trafiliśmy do pałaców Boga, że nie niebo, ale okolice Jowisza bardziej nadają się na boskie apartamenty. Raporty nie powtarzały tej sugestii nawet żartem - albo więc byłem świadkiem zabawy Lloneya w mistycyzujące spekulacje, albo stałem się, z jego wyboru, powiernikiem wielkiej tajemnicy. Coś mi nie wyglądało na to, żeby astronom bawił się Bogiem dla odprężenia umysłu, w celu oderwania się od całek. To nie był podobny do mnie bufon. Bóg jest o krok i prawie zagląda nam w okna - miałem szczęście towarzyszyć chwili, kiedy Lloney nie potrafił dłużej tłamsić w sobie tego przekonania. Ale dlaczego wybrał mnie? Bo nie ze wszystkiego odważyłem się kpić? Nie potrzebowałbym nad ranem prawić sobie komplementów, gdyby Lloney był teraz pod ręką... oddałbym sporo za możliwość wykręcenia numeru jego kabiny i zadania mu paru pytań. Chwyciłem słuchawkę i przyłożyłem do ucha. Długi sygnał działał prawie kojąco. - Tu Lloney - odezwał się daleki głos. Zamarłem. - Tu Lloney... Lloney... - zdążyłem dobrze się nastraszyć, nim dotarło do mnie, że to tylko automat. Czy nie należałoby się wybrać do kabiny astronoma, rozmyślałem, poszukać jakiegoś śladu, znaku, który by naprowadził bezradny umysł na właściwą drogę? Stanęło mi przed oczami to surowe wnętrze, bez żadnych zbędnych bibelotów: stół, lampa, parę półek z książkami. Odwiedziłem tę kabinę jeden jedyny raz - wręcz nie było na czym skupić zainteresowania, zatrzymać oka. Podszedłem do książek, w większości starych, z luźnymi kartkami i zabazgranymi marginesami. Mało powieści; jakieś poradniki techniczne, tablice, które równie dobrze można by włączyć do pokładowej biblioteki. Lloney musiał bardzo się do nich przyzwyczaić i w zamian oddać parę kilogramów osobistego bagażu. Może - odmiennie niż ja - czuł się zakłopotany podejmując decyzję, jakie przedmioty zabrać, a jakie zostawić? Z tytułów, które by mogły zainteresować przeciętnego czytelnika, znalazłem „Dramat Alberta Einsteina” Antoniny Vallentin, „Kandyda” Woltera i „Die Wunder des Himmels” z 1910 roku. Odwracając ciężkie karty zadrukowane szwabachą, wyobrażałem sobie Lloneya, jak z pobłażliwością rozczytuje się w tym dziele z okresu astronomii romantycznej. Na najniższej półeczce znalazłem małą książeczkę w skórze, którą otworzyłem dziwiąc się zarówno cienkości bibułkowych kartek, jak i jej obecności niemal u wezgłowia wielkiego uczonego. Lloney chwycił mój zaintrygowany wzrok, ale ponieważ o nic nie pytałem, on niczego nie wyjaśniał, patrzył tylko spod krzaczastych brwi, aż zmieszany odłożyłem to cacuszko z powrotem między książki. Wyskoczyłem z łóżka, zostawiając wyrwaną ze snu Nehemah, i rzuciłem się w kierunku biblioteki. Drżącymi z emocji paluchami wertowałem spisy, stukałem w klawisze katalogu. Miałem szczęście - była. Na jednym z bardziej podrzędnych miejsc, w dziale „Różne” - gdzie nawiedzonych czytelniczą chucią oczekiwały traktaty o budowie oczyszczalni ścieków agresywnych chemicznie i gramatyka narzecza guarani - znalazłem Biblię. Unosiłem ją do kabiny jak najcenniejszy skarb. Chłonąłem wydrukowany na najcieńszej bibułce tekst. Ci, którzy napisali to dzieło, znajdowali się w podobnym do mojego stanie ducha. Zanim Nehemah obudziła się powtórnie, siedziałem już po uszy w psalmach. To było mniej więcej to. Humor psuła mi właściwie tylko jedna rzecz: im dalej posuwałem się w lekturze, tym mniej miałem ochoty na kpiny. „Tak więc wobec Boga nigdy nie mamy racji”. Dopiero teraz, choć ciągle niejasno, uświadamiałem sobie, w co się wpakowałem. ROZDZIAŁ IX Na trzeci dzień, o godzinie dwudziestej trzeciej z minutami czasu pokładowego „polip” odbił od „Megahicle”. Zaledwie skończyłem orientowanie rakietki w przestrzeni, kanciasta bryła statku jęła odpływać w czerń - automat przejął stery. Wykonywałem w końcu standardowy lot, ręce i głowę musiałem mieć wolne. „Megahicle” zniknął wessany przez roziskrzony całun. Spod górnej krawędzi ekranu zwisał bladoczerwony brzuch Tytana. Obłoki, oceany, sto stopni Kelvina na powierzchni. Mieliśmy tam lądować. Na lewo i w dole ekranu, w obszarze obciętym dolną krawędzią, gdzie i tak bałbym się spojrzeć, sunął po swojej powolnej orbicie powód zmiany planów - Arsenał. Dzięki przesunięciu terminu lotu zyskałem ponad dwanaście godzin. Coś trzeba było z tym czasem zrobić. Oczyściłem blat biurka ze zbędnych szpargałów i ułożyłem na nim najcenniejsze moje skarby: nieważną legitymację Sandwich Players Clubu, medal z okazji zdobycia nagrody w turnieju poetyckim i zdjęcie Turmana De Classona, znanego futbolisty, w akcji. Zwłaszcza do zdjęcia czułem głębokie przywiązanie. Zastanowiłem się, o co mógłbym wzbogacić tę kolekcję i nie bez wahania dołączyłem Biblię. Przetrząsnąłem kieszenie i pamięć, obszedłem wokoło pokój i nawet zajrzałem do bagaży, ale nie trafiłem na nic godnego umieszczenia na biurku. A zatem Biblia, medal, legitymacja i wycięte z gazety zdjęcie. Tyle tylko chciałem zabrać z „Megahicle” przeciw Arsenałowi. Skromniutko. Rycerz Nyad wyprawia się na smoka. Przypatrywałem się niepozornym przedmiotom, onieśmielony tym, że nie bije od nich żadna magiczna siła, gdy zadzwonił telefon. - Mówi Tenega. Nyad, muszę panu przekazać niepomyślną wiadomość - zawiesił głos, może dla efektu, a może istotnie czuł się zakłopotany. - Wal pan - uciąłem te skrupuły. - Konsultowałem pańskie pomysły z załogą... i chodzi o to, że załoga nie zgadza się uczestniczyć w ich realizacji. Załoga odmawia przyłożenia ręki do czegoś, czego przeznaczenia nie rozumie. Innymi słowy, musiałby pan objaśnić, czemu służą te wszystkie brewerie, przedstawić jakiś program... - Podobnie jak uczynili Sarroz, Glaser i inni przede mną? - zapytałem cierpko. - Prawdziwa mania... te powszechne wołania o wyjaśnienie. Niech pan powie załodze, o ile jest gdzieś w pobliżu, że po raz kolejny na tym statku straciłem wiarę w człowieka. Albo nie; sam powiem. Wracając do spraw istotnych: mam do pana prośbę. - No? - po drugiej stronie przewodu Chief Tenega wyciągnął się w jedno wielkie ucho. - Wpadłby pan do konferencyjnej? - Wcześniej chciałbym zajrzeć - do Lloneya. Proszę o udzielenie pozwolenia. - Ale po co? - robił wrażenie zmieszanego. - Tam nic nie ma... - Był pan tam? - spytałem bez ogródek. - I czego pan szukał? - Tak sobie wdepnąłem... dla odświeżenia pamięci. Wie pan, spadło to na nas tak nagle. Nikt się nie spodziewał. - Dobra, będzie jeszcze okazja wymienić parę zdań na ten temat. Coś pan ruszał? Zabierał? - Ależ skąd! Jak pan śmie mnie posądzać?! - Tylko pytam. Więc i ja chciałbym tam wdepnąć... dla odświeżenia pamięci. Tak jak się spodziewałem, nie znalazłem nic. Jeżeli zostało tu coś ważnego, powinno leżeć na wierzchu. Zapaliłem lampy - Lloney nigdy chyba nie używał tyle światła, unikał jaskrawości. Powierzchnia mebli zdążyła już zmatowieć. Zadziwiające, jak szybko najbliższe przedmioty zapominają o człowieku. Oślepiona jaskrawym blaskiem kabina przywodziła na myśl przesłuchiwanego aresztanta. Wypełniała ją wyłącznie pustka, obecność Lloneya dawno się stąd ulotniła. Zajrzałem do szuflad - tych otwartych. Na półkach nie przybyły chyba żadne istotne nowości. Wziąłem do ręki Pismo Święte, żeby sprawdzić wydanie. Potem otworzyłem na psalmach, szukając uwag, ale w odróżnieniu od innych, karty tej księgi pozostały nie tknięte pismem astronoma. Podczas tych operacji spomiędzy wyklejki i okładki wysunął się złożony na pół karteluszek - dziwne, że nie zauważyłem go za pierwszym razem - i cicho jak motyl opadł na dywan. Podniosłem go i machinalnie wsunąłem do kieszeni, za okładkę Biblii wypożyczonej z biblioteki. Wycofałem się na palcach, żałując, że tu przyszedłem. W konferencyjnej panował podobnie mroczny nastrój, chociaż karnie zjawili się wszyscy. Mruknąłem pozdrowienie i na biurku przed Chiefem Tenega złożyłem wielgachną twarz w złoconych ramach, których wartość z pewnością przewyższała wartość reprodukcji. - Najmocniej przepraszam, ale nie będzie mi potrzebna. - To po cholerę zdjął mi ją pan ze ściany godzinę temu? - wybuchnął. Stanąłem jak wryty. - Człowiek, żeby nie upaść, czepia się byle czego - palnąłem z grubej rury, ciągle walcząc o wydobycie się z osłupienia. Męski głos z tyłu - Hortiz? Sarroz? - tak rzadko śmiano się na tym statku - zarechotał sztucznie, jakby przymuszany przez właściciela. Usiadłem na najbliższym wolnym miejscu, ale tak, by mieć wszystkich na oku. - Nie rozumiem - powiedział Chief Tenega. - Dużo czytam ostatnio - wyjaśniłem. Zapanowała zła cisza. Czekałem. Chwyciłem już wiszące w powietrzu napięcie i wiedziałem, że prędzej czy później ktoś się wychyli. Ja miałem czas - co najmniej do dwudziestej trzeciej. - Mów, Hortiz - odezwała się Marta. - Nie ma co tak siedzieć. - Zanim tu wszedłeś - powiedział zwracając się wyraźnie do mnie - miała miejsce raczej burzliwa dyskusja. Mówiąc w skrócie wytknęliśmy pełniącemu dotąd obowiązki dowódcy doktorowi Tenedze nieudolność i błędy w dowodzeniu wyprawą. Po wyczerpaniu listy najważniejszych zarzutów doktor Tenega próbował obrony. Czy pan skończył, doktorze? Chief Tenega siedział nieporuszony. - W takim razie pora przejść do wniosków. Nie sądzę, aby wyjaśnienia doktora Tenegi kogokolwiek usatysfakcjonowały. Zgadza się? - potoczył wzrokiem po zgromadzonych. Odpowiedział mu szmer aprobaty. - Jestem zdania - wyrwał się Glaser - że chce się tutaj zbyt pospiesznie i niesprawiedliwie osądzić człowieka. Przypomina mi to jako żywo poszukiwanie kozła ofiarnego. Może istotnie niektóre pociągnięcia dowódcy budzą obecnie naszą dezaprobatę, ale łatwo potępiać po czasie. Wtedy, kiedy podejmował decyzje, istniały uzasadniające je okoliczności. Powiedzmy sobie wreszcie, że proces podejmowania decyzji na „Megahicle” był do przesady demokratyczny: komandor Tenega firmował je tylko własnym nazwiskiem, konsultując się przedtem wiele razy z członkami załogi. Tak więc, jeśli decyzje były nietrafne, miejmy pretensje do siebie. Spójrzmy prawdzie w oczy: wszyscy się z nimi zgadzaliśmy, nikt nie wysuwał zastrzeżeń... - Źle się wysuwa zastrzeżenia z anabiozera - wtrąciłem. Rozległy się śmiechy. - Wyrokując tak prędko o braku kompetencji i nierozeznaniu sytuacji łatwo człowieka skrzywdzić. Czy weźmiecie za to odpowiedzialność? Uważam, że należy zaczekać do zakończenia wyprawy i jeśli zarzuty zostaną podtrzymane, przedłożyć sprawę do rozstrzygnięcia przed Trybunał Kosmiczny. Czy ktokolwiek z was, przepraszam, z nas, gotów jest oświadczyć, że na miejscu dowódcy w obliczu takich zagrożeń zachowałby się lepiej? Nie należy ani na chwilę zapominać, że znaleźliśmy się w wyjątkowej sytuacji, która prawdopodobnie przerasta każdego z nas z osobna i wszystkich razem - a liczą się przecież, przede wszystkim, dobre intencje. Że komandor Tenega miał zawsze jak najlepsze intencje - to chyba dla nikogo nie ulega wątpliwości. - Powtarzam raz jeszcze - włączył się zdenerwowany Chief Tenega - że to, co się tu wyprawia, jest sprzeczne z obowiązującymi przepisami. Nie ma możliwości formalnego odwołania dowódcy przez załogę, zwłaszcza podczas lotu. Zostałem mianowany komendantem tego statku i nikt mnie dotąd z tej funkcji nie odwołał. Jeżeli istotnie załoga wnosi zastrzeżenia co do mojego dowodzenia, proponuję, po raz nie wiadomo który, następujący tryb postępowania: sformułować zarzuty, pozwolić mi je skomentować, a następnie przesłać do Centrum. Niech się Centrum zastanowi i zadecyduje. - To potrwa nie krócej niż rok. - Sygnał idzie około półtorej godziny. - Ale tego typu sprawy się wloką. Czeka nas co najmniej kilka miesięcy bezkrólewia. Co do tego czasu? - Trzeba czekać. - Czekać - parsknął Hortiz. - Czekać. Trzeba działać, nie czekać. Trafia się nam okazja jedna na miliard, a wszystko, co pan potrafi zaproponować - to strata czasu. Wybaczy pan, doktorze, ale większość załogi, w imieniu której zabieram głos, uważa taką postawę za niepoważną. Stawiam wniosek o uznanie doktora Tenegi winnym sformułowanych tu zarzutów - potrząsnął kilkoma kartkami papieru - i udzielenie mu votum nieufności. Nie wierzyłem własnym uszom. Z niedowierzaniem śledziłem rozwój sytuacji. Okazało się, że zaginięcie astronoma coś w ludziach przełamało, przepełniło puchar goryczy wzbierającej w każdym z uczestników tej niefortunnej wycieczki. Na „Megahicle” zawiązał się spisek. Nie brałem udziału w głosowaniu, chociaż - jak wyczułem - bardzo liczono na moje włączenie się do gry. Mimo to czterema glosami przeciwko dwóm pozbawiono Chiefa Tenegę dowództwa. - To bezprawie, jawne bezprawie - powtarzał łamiącym się głosem Chief Tenega. - Jeszcze pożałujecie. Pamiętajcie, że was ostrzegałem. - W imieniu większości załogi - kontynuował Hortiz - proponuję powierzyć obowiązki dowódcy „Megahicle” i całej wyprawy Adamowi Nyadowi. Wszystkie twarze zwróciły się ku mnie. Najwyraźniej był to dzień niespodzianek. Usiłowałem się uśmiechnąć, ale zdobyłem się tylko na krzywy grymas. Cóż się porobiło! Wystarczy pauzować przez pięć miesięcy, aby zdarzyło się więcej po naszej myśli, niżbyśmy osiągnęli prąc przez ten czas bez ustanku do wytyczonego celu. - Za późno się zerwaliście, chłopcy - powiedziałem. - Trzeba było się zgłosić pół roku temu. Teraz nie ma mowy. Wyjeżdżam z tego miasta. Posłyszałem głosy: „Wiotka kokietka”, „Zastanów się”, „Królewna Grymasela” i coś tam jeszcze. Wstał Hortiz: - Czy to znaczy, że odmawiasz? - Skinąłem głową. - Czy to decyzja ostateczna? - Jak najbardziej. Zaszokowałem ich bardziej niż oni mnie; nie wiedzieli, co począć. Chief Tenega z miejsca odzyskał wigor. Po krótkiej naradzie z Sarrozem i dziewczynami Hortiz ogłosił, że kwestia ustanowienia następcy doktora Tenegi zostaje odłożona na później. - Chcę złożyć oświadczenie - rzekł Chief Tenega. Z całej jego postawy biła ogromna pewność. - Oświadczam, że nie przyjmuję do wiadomości wyników głosowania ani samego głosowania, i że nadal będę pełnił obowiązki dowódcy wyprawy. Pańska intryga, kolego Hortiz, jest godna ubolewania. Wzywam pana do podporządkowania się rozkazom. - Czy nie moglibyśmy raczej przejść do rzeczy? - spytałem. - Zostałem tu wezwany, aby rozproszyć wątpliwości załogi co do tego, czy proponowane przeze mnie działania mają sens, czy nie. - Otóż to - powiedział Glaser. - Koledzy wybaczą, ale na wieść, że mam budować ołtarzyk ku czci i szperać w taśmotece w poszukiwaniu anielskich pień, doznałem sprzecznych uczuć... Należałoby sprawdzić, czy po tak długim okresie anabiozy kolega Nyad pozostał normalny... - Kto zna „polipa”, ten wie, że do kabiny z pilotem ciężko wcisnąć szpilkę - w głosie Chiefa Tenegi dźwięczała nieskrywana satysfakcja. - Czy pan, doktorze Tenega, nigdy nie odróżni żartu od rzeczowej propozycji? - kiwałem z politowaniem głową. - Panu i pańskiemu fagasowi rzeczywiście przydałby się wypoczynek. Co jeszcze budzi wątpliwości? - Sygnalizator. Do czego panu potrzebny? - Do nadawania sygnałów. Co jeszcze? - Jakich sygnałów? - Właśnie się zastanawiam. - A ta pretensjonalna depesza? - Nie została wysłana? - zaniepokoiłem się nie na żarty. - No, kochani, jak można w ten sposób? - Potraktowaliśmy to jako żart - uśmiechnął się jadowicie Glaser. - Chwileczkę - powiedział Hortiz i rzeczywiście od razu zapadła cisza. Chłopak miał posłuch, trzeba przyznać. - W gruncie rzeczy gotowi jesteśmy poważyć się na każde szaleństwo, ale na szaleństwo uzasadnione. Jeden Lloney wystarczy. Domagamy się od ciebie drobiazgu: wytłumaczenia, czemu ono służy. Inaczej mówiąc, zależy nam na poznaniu programu twojego lotu. - Dlaczego ja sam mam układać program? Wy macie większe doświadczenie. Wszyscy przecież przedstawiliście takie programy. I zrealizowaliście je od a do zet. - Nie - odparł - nikt nie miał jasnego planu... może oprócz Nehemah. Rezultaty znasz. Ale najwyższy czas, aby z błędów wyciągnąć naukę. Albo polecisz po coś, albo wcale - jego słowom towarzyszył zgodny pomruk obecnych. - Daleko zajdziesz, młodzieńcze - roześmiałem się. - Polecę po to, żeby wrócić. - Za mało. - A gdybym powiedział tak: pełna improwizacja? Pokręcił głową: - Nie. To znaczy tyle co nic. Program! - Dobrze. Chcieliście boksu, będziecie go mieli. Zaczniemy od pytania. Dlaczego nikt z tutaj siedzących nie wyruszył na ratunek Lloneyowi? Cisza i opuszczone głowy. - Dlaczego nikt nie ruszył dupy, żeby ratować najwartościowszego człowieka w promieniu miliarda kilometrów? Rozum wam odjęło? Strach was obleciał? Czy może uznaliście, że trzeba czekać? - Nikt nie kwapił się do wyjaśnień, więc dodałem: - Jego też pytaliście o program? - Wypowiadasz jeden z argumentów przeciw doktorowi Tenedze - Hortiz potrząsnął papierem. Nie, robaczki. Za dziesięć godzin mam wsiąść do „polipa” i ruszyć śladem Lloneya. Postarajcie się wejść w moją skórę. Pal sześć wasze wygodnictwo i tchórzostwo, wasze kokony samousprawiedliwień i wasze „trzeba czekać”. Wolałbym lecieć z wiarą, że jeśli coś mi się przydarzy, to „Megahicle” wyjdzie z siebie, żeby udzielić mi pomocy - do ostatniego żywego człowieka na pokładzie. Po to tu przybyliśmy. A jak nie miało się ochoty narażać kochanego życia, trzeba było spokojnie dogorywać w państwowym pensjonacie, wyglądając co miesiąc listonosza z rentą. Ponieważ nie dajecie mi gwarancji, że mogę na was polegać, ja odmawiam wam prawa do stawiania pytań. I do wątpliwości. To moja gra - wy stoicie z boku. Jeżeli koniecznie musicie uspokoić mózgi - nie sumienia - to wytłumaczcie sobie, że jadę po Lloneya. Ktoś musi to zrobić, żeby pozostali mogli jeszcze kiedyś spojrzeć sobie w oczy. Jak makiem zasiał. - Wolno wam oczywiście powiedzieć: wobec tego umywamy ręce. Rób, co chcesz, Nyad. Wtedy po raz kolejny nazwę was bandą gówniarzy. Proponujecie mi tutaj: obejmij nad nami dowództwo. A gdzieście byli, jak Tenega pakował mnie do lodówki? Proszę bardzo: mówcie, jak ratować Lloneya. Ale zaraz potem za stery i wio! Ja się nie pcham. Chętnie ustąpię kolejki. Wstałem. - Hortiz, pana proszę o dopilnowanie sprawy sygnalizatora, łącznie z odbiornikiem i deszyfratorem. A nuż zacznie odpowiadać w ten sam sposób. Depesza - trzeba go przecież uprzedzić, wszystko jedno jak. Miałem wrażenie, że to, co proponuję, brzmi dostatecznie urzędowo - jeśli jednak uważacie inaczej, przeredagujcie tekst. Byle zostały podstawowe informacje. Spotkamy się na obiedzie. Obiad, luźne rozmowy w trakcie, dłubanie przy sygnalizatorze jakby odmieniły ludzi. Drobne złośliwości ustąpiły miejsca wzajemnej życzliwości. Poczułem się zbędny - skoro wszystko zaczynało grać, zazębiać się i chodzić jak dobrze naoliwiony mechanizm, moja obecność mogła to tylko popsuć. Nigdy nie kochałem ociekającej lukrem atmosfery, więc żeby nie strzelić czegoś głupiego, wróciłem do kabiny. Wziąłem ołówek, żeby ponotować w punktach - co, jak i kiedy. Stopniowo ulatniała się moja euforia. Liczyć na improwizację, na to, że genialne rozwiązanie pojawi się samo w odpowiedniej chwili? Po raz pierwszy i ostatni w życiu musiałem zagrać rolę artysty - tyle od tego zależało. Mózg miałem jak z drewna, nie czułem podniecenia, drgania owego nerwu, bez którego najlepszy występ przemienia się w żałosną kompromitację. Zżerała mnie trema iście kosmiczna. I gdy tak siedziałem pogrążając się coraz bardziej w totalnym zwątpieniu, ktoś zadzwonił do drzwi. Podszedłem otworzyć. - Marta? Dla jakiegoś powodu jej strój i postawa wydały mi się uroczyste. Minęła mnie i weszła do środka. Usiadłem naprzeciwko i starannie unikając jej oczu, zapatrzyłem się w czarne jak smoła włosy, w których połyskiwały różnokolorowe kulki - zapewne rodzaj sprytnych spinek. Zająłem myśl odgadywaniem ich konstrukcji. - Przyszłam, chociaż potraktowałeś mnie kiedyś jak ostatnią dziwkę - zaczęła wreszcie. Poruszyłem się gwałtownie w fotelu i zaraz tego’ pożałowałem. Nie miałem najmniejszej ochoty prosić o przebaczenie - ani teraz, ani w ogóle. Niestety, za gapiostwo się płaci. Marta zamilkła, co oznaczało, iż rozmowa już toczy się według schematu obowiązującego od wieków kobiety i mężczyzn. - Nie uważam, żebym cię tak potraktował - powiedziałem skruszonym głosem - ale skoro czujesz się dotknięta - przepraszam. (Ha, ha, dotknięta - zarżałem w myśli). Nieraz było mi paskudnie z powodu tamtego wieczoru... i teraz, kiedy zostało mi tylko parę godzin, najbardziej potrzebuję pojednania. Pragnę z całego serca, by nikt więcej nie chował do mnie urazy. Aż sam się wzruszyłem tą przemową. Ale słowa rodem z kiepskiego wodewilu najwyraźniej poskutkowały. - Nie wiem, co o tobie myśleć - rzekła nie kryjąc zakłopotania. - Wobec ciebie zawsze jestem taka bezradna... Raz mam cię za skończonego łajdaka, kiedy indziej dałabym się zabić, że to poza maskująca pokłady szlachetności. - Zamyśliła się. - Przyszłam, żeby powiedzieć ci coś ważnego. Śniłeś mi się ostatniej nocy. Chciałem wyrazić ubolewanie, że nie mogę odwzajemnić się tym samym, ale w porę ugryzłem się w jęzor. Jak pojednanie to pojednanie. Oczy Marty zaszkliły się; wyglądała na szczerze przejętą. - Widziałam cię tak jak teraz; wyglądałeś jak zwykle na faceta, który niczym się nie przejmuje. Oświetlenie było słabe, półmrok, a może noc, po twojej twarzy pełgał blask idący chyba od ogniska. Trzymałeś w ręku duży, białawy przedmiot. Popatrz, Marta, powiedziałeś, znalazłem to w kabinie Lloneya. Spojrzałam i zobaczyłam, że jest to ogromna końska czaszka o długich, żółtych zębach; odniosłam wrażenie, jakby stanowiła oddzielny, żywy organizm - coś a la kot albo pies pokojowy. Ty gładziłeś kość palcami i mówiłeś do mnie: zobacz, zobacz, kto by się spodziewał, że on takie rzeczy tam u siebie trzyma. Poor Lloney, powiedziałeś, pamiętam wyraźnie, a czaszka jakby poruszyła ci się na ręku, zupełnie jak małe dziecko. Przyjrzałam się jej dokładnie, a zwłaszcza zębom, właściwie była to pełna zębów paszcza, a wtedy jeden z nich wysunął się ze szczęki i upadł ci pod nogi. Ale ty niczego nie zauważyłeś, tylko dalej głaskałeś tę czaszkę po grzbiecie i mówiłeś: poor Lloney, poor Lloney. Tak mnie to przeraziło, że się obudziłam. Pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, gdy ochłonęłam, była taka, że ty już do nas nie wrócisz. Spoważniałem. - Hortizowi też śniła się czaszka - powiedziałem - ale był z nią w znacznie gorszej komitywie. - To wszystko - rzekła. - Obiecaj mi, że będziesz uważał na siebie. Trzymałem w ramionach tę dobrą, ciepłą kobietę i myślałem o jej śnie. - Zdajesz sobie chyba sprawę, że w tej chwili nie poprawi mi to nastroju - powiedziałem przy pożegnaniu. - Owszem - odparła - ale chyba lepiej, żebyś wiedział. Nawet jeśli ten sen nic nie znaczy. Odprawiano mnie serdecznie, z klepaniem po ramieniu, ze łzami. Przyszli nawet Chief Tenega i Glaser i pożegnali się chłodno. Usiłowałem obrócić się w kabinie, żeby jeszcze raz rzucić okiem na sześć znajomych twarzy, ale ciasnota panująca w „polipie” udaremniła ten zamiar. Pokrywa luku odsunęła się i „polip” wypchnięty został w przestrzeń. Tor mojego pojazdu powoli zbliżał się do drogi przebytej przez Arsenał. W ostatniej fazie lotu miałem ją przeciąć pod stosunkowo dużym kątem i zawiązać pierwszą pętlę szerokiej orbity. Raporty podkreślały, że podchodzenie do Arsenału wiąże się z niepowtarzalnymi przeżyciami emocjonalnymi i estetycznymi. O ile prawdziwości tego sądu w odniesieniu do doznań pierwszego rodzaju nigdy nie ośmieliłbym się kwestionować, o tyle odmawiając kosmicznej purchawie prawa do piękna doznawałem niestety uczucia satysfakcji. Zdawałem sobie doskonale sprawę, iż nikczemny ten wybieg ma mi rekompensować klęskę, którą ponosiliśmy w pierwszym w historii ludzkiej zetknięciu z egzemplarzem kosmicznej fauny. Nie przeszkadzała mi też świadomość, że po przetłumaczeniu urody Arsenału na bardziej dostępne ludzkim zmysłom i tradycji kanony mógł się okazać zupełnie przystojny - po prostu darzyłem go niechęcią. Ponieważ piękna nie kochać trudniej, w mig okrzyknąłem go brzydalem. Rozumienie i nawet potępianie mechanizmu awersji nie likwidowało jednak jej samej, toteż gdy trafiały się zdjęcia, na których Arsenał wypadał fotogenicznie, odbierałem je z irytacją. O ile wiem, nie podzielał jej nikt. Kiedy znalazłem się na optycznej, uświadomiłem sobie z przeraźliwą jaskrawością, iż jeśli zamierzam cokolwiek zdziałać, jeśli nie chcę z góry postawić się na przegranej pozycji, muszę się zdobyć na trochę więcej życzliwości dla przeciwnika - czymkolwiek był. Postanowić łatwo, zrobić trudniej. Nie należę do ludzi, którzy bez trudu przeskakują z jednej krańcowości w drugą; z kolei - im mniejszą liczbą stałych punktów oparcia dysponowałem, tym gorzej - tak mniemałem, może niesłusznie - przedstawiała się moja sytuacja. Z niespodziewaną pomocą przyszedł mi sam Arsenał, ukazując się w całej swojej krasie. Gdybym musiał koniecznie porównać go do czegoś znanego, przywołałbym na pomoc negatywową fotografię korony drzewa: buka, klonu, kasztana. Czapa gęstego listowia, otulająca szczelnie gałęzie, późną jesienią zmieniająca zabarwienie na żółte i czerwonawe. Negatywowy obraz takiej korony, pozbawionej pnia, unosił się teraz przede mną na tle gwiazd. Aby lepiej go widzieć, przełączałem obiektywy na podczerwień i ultrafiolet. Po pewnym czasie analogia z koroną drzewa przestała mi odpowiadać, głównie wskutek różnicy kształtu - obłok był bardziej regularny. Porównałem go do kłębu waty, cała wata wyprodukowana od zarania ludzkości przez wszystkie fabryki świata zebrała się w tym jednym miejscu - ale ta wata też została sfotografowana na negatywowej klatce. W dodatku kłąb się poruszał, to flaczał, to pęczniał, jak gdyby od wewnątrz nieustannie napierały nań niewidoczne, potężne siły. Jakby w środku - wpadłem na ten pomysł jeszcze później - rodziła się nowa gwiazda, której światło, szukając gwałtownie ujścia, usiłowało rozepchnąć krępujące je obłoki i wytrysnąć we wszystkie strony oślepiającymi strugami. Gołym okiem trudno było zauważyć jakiekolwiek przemieszczenia materii wewnątrz obłoku, natomiast na odpowiednio przyspieszonym filmie kłąb kipiał, przelewał się, gotował; wielkie masy ciężkiej, smolistej substancji waliły się w głąb, wypływały na ich miejsce inne, niekiedy - szczególnie w okolicach równika - występowało zjawisko ślizgania się warstw. Wał o jaśniejszym froncie posuwał się równoleżnikowo, spieniony jakby z wściekłości, i nakrywając wiry przed sobą, jak wielka płyta wygaszał je, lecz zaledwie przesunął się dalej, już w tym miejscu powstawało nowe kłębowisko. W rzeczywistości upływały trzy, cztery godziny, czasem nawet więcej. Bywały okresy wzmożonego niepokoju Arsenału i całe doby zupełnej martwoty, kiedy zewnętrzne kontury obłoku wygładzały się i NOK przypominał zawieszoną w przestrzeni piłkę. Lloney nazwał tę fazę fazą odpoczynku; z reguły nie utrzymywała się ona zbyt długo. Rzecz jasna, nie zdołaliśmy ustalić, co powoduje owe zmiany, jaki jest ich charakter i czemu służą tak energochłonne manewry - ale czyż cała dotychczasowa nauka zdobyła się na wiele więcej? Ciągle wy, naukowcy, opisujecie świat, mierzycie, ustalacie, twierdzicie, ciągle jest to zbieranie danych ilościowych, perorowałem Lloneyowi, kiedy wreszcie zaczniecie objaśniać całą tą maszynerię? Lloney dobrotliwie wzruszał ramionami i odpowiadał, że być może nigdy, po czym pytał, czy wiedząc, że jego usiłowania najprawdopodobniej okażą się daremne, ma z tego powodu od zaraz rzucić robotę, przestać liczyć i fotografować? Mijała czwarta godzina lotu; z „Megahicle” porozumiewałem się wyłącznie półsłówkami. Nadchodził moment decyzji: czy zacieśniać orbitę, czy latać tak nadal. W porównaniu z mymi poprzednikami dysponowałem możliwością dźgania kosmicznej ropuchy szpadami sygnałów laserowych; Hortiz niczego nie sugerował, nie starał się mnie popędzać, lecz wiedziałem dobrze, że czeka, aż zacznę na dobre - i ciągle nie zdobywałem się na decydujący manewr. Oglądałem Arsenał z różnych stron - wirował raczej wolno, co stanowiło kolejną zagadkę - i w końcu doszedłem do wniosku, że najbardziej przypomina zastygły kłąb dymu, unoszącego się z płonącego szybu albo zbiornika naftowego. Inna była jedynie barwa - tam błyskały języki ognia, tu grały tylko różne rodzaje czerni, no, najwyżej szarości. Co jedno okrążenie czerwonawa tarczka Tytana chowała się w obłoku, jak pieniążek do skarbonki, i to był właśnie moment, kiedy ostatecznie pozbyłem się uprzedzenia do Arsenału. Zabawa zaczynała się już po raz drugi, zrobiłem trochę zdjęć, żeby nie siedzieć bezczynnie, i oczekiwałem wyłonienia się Tytana spoza obłoku. Śledziłem, w związku z tym, sam obłok bardzo uważnie, jak gdybym się spodziewał, że masy materii rozstąpią się albo zrzedną znienacka i zobaczę pieniążek w brzuchu Arsenału, ale oczywiście nic takiego... Coś - jakby iskra, nie iskra - nie mogłem widzieć dokładnie - skaza na szkle - refleks światła... Zmrużyłem oczy dla poprawienia ostrości wzroku, przeszkadzało mi coś, co wisiało między mną a ekranem, opar jakby czy dymek, rozmywający obraz, podniosłem się z fotela, żeby rozwiać ruchem ręki to zadymienie czy ściemnienie, lecz zapomniałem o pasach. Przykuły mnie z powrotem, szarpnąłem się - daremnie, sięgnąłem zaraz do klamer, bo przeszkoda sprzed oczu nie ustępowała, palce moje powinny spocząć na niklowanej blaszce, namacać zaczep i zwolnić go... Poczułem przez materiał skafandra rękę uciskającą me ramię i usłyszałem nad uchem szept: - Ruszaj, młody panie. Jego Wysokość zgodził się wysłuchać twoją prośbę. Ucisk zelżał. Poczułem, że idę, popychany lekko przez stojącego za mną; towarzyszył mi jego szept. - Śmiało, podejdź do oblicza Jego Wysokości. Wyrażaj się zwięźle i jasno, unikaj słów porywczych i mogących urazić majestat Najwyższego. Stąpałem po lśniącej posadzce, pokrytej wzorami, nad którymi straciło zdrowie i życie niejedno pokolenie najwyborniejszych mistrzów. Znajdowałem się w nieskończonej długości prezbiterium, otaczały mnie rzeźbione w złocie i krysztale galerie, kolumnady i posągi w półokrągłych niszach - barokowy przepych kształtów, na które nie śmiałem podnieść wzroku. Moje oczy, wypełnione bijącą zewsząd świetlistością, były utkwione w zbiegającej się daleko perspektywie korytarza, nakrytego od góry fantazyjnym sklepieniem. Była to kwintesencja starych katedr, najdoskonalszy gotyk stopiony z najbardziej rozbuchanym barokiem, przy czym połączenie to bynajmniej nie wystawiało poczucia harmonii na próbę. Wręcz przeciwnie. Notowałem to spostrzeżenie niejako szóstym zmysłem, pięć pozostałych trzymając niby na uwięzi, w pełnym bolesnego sprzężenia skupieniu. W perspektywie nie dostrzegłem niczego, co czyniłoby moje posuwanie się sensownym, lecz całym ciałem wyczuwałem czyjąś bliską obecność. Rosło we mnie zdumienie na widok tych wnętrz, a moja siedząca na ramieniu dusza mdlała z bojaźni i zachwytu na przemian. Wreszcie coś kazało mi się zatrzymać. Stanąwszy uczułem na twarzy powiew, muśnięcie ledwo, i w tchnieniu prawie że niedostrzegalnym rozpoznałem jedno tylko niesłyszalne słowo. - Witaj - szmer cichy, jakby gdzieś za moimi plecami osypała się strużka piasku. - Witaj, najjaśniejszy panie - złożyłem głęboki ukłon i przez pewien czas miałem przed oczami me stopy w butach z miękkiej skóry, depczące te wytworne wzory, w których czuło się zaklętą w geometryczne kształty melodię matematycznie doskonałą. - Cóż cię sprowadza do mnie o tak niespodziewanej porze? - bez wyrzutu, łagodnie raczej, rzekł głos bezgłośny, a ja gotów byłbym pójść o zakład, że za mymi plecami rozsypał się jeden z alabastrowych posągów, błyskawicznie zamieniony w sypki kopczyk. - Panie, wybacz śmiałość, ale chciałem spytać o przyjaciela. Wyruszył do ciebie i nie powrócił. Nie wiem, czy po drodze przydarzyło mu się nieszczęście, czy też nadal zatrzymujesz go u siebie. Zdawało mi się, że powietrze, omywające dotąd mą twarz, zatrzymało się i pochłodniało. Czekałem. Mój rozmówca, którego czyjś szept kazał od początku tytułować po królewsku, zwlekał z odpowiedzią. Stałem jak wrośnięty w posadzkę. Chyba światła przygasły. - Wybacz, że tak długo namyślałem się, co ci odpowiedzieć - znowu poczułem na twarzy owo tchnienie z katedralnych wnętrzności - ale musiałem zapytać mej pamięci. Twój przyjaciel dotarł do mnie bezpiecznie, lecz zatrzymały go tutaj tajemnice, których rozświetlenia domagał się jego umysł. Niestety, uległ całkowicie wzruszeniu, które płynie z poznania. Pokazałem mu rzeczy, których widok oślepił jego oczy, opowiedziałem o innych, które spowodowały zamęt w jego myślach. Wybacz po raz drugi, lecz głowa twego przyjaciela okazała się za ciasna dla spraw, które usiłował objąć. Wydaje mi się, iż śmierć, którą wybrał świadomie i w pełni przytomności, uczyniła go szczęśliwszym. - Najjaśniejszy panie, pozwól mi zatem mieć następną prośbę. Moment bezruchu powietrza. - Chcielibyśmy opłakiwać mego przyjaciela nad doczesnymi szczątkami, w których za życia mieszkał jego duch. Czy prośba o wydanie ciała nie wyda ci się zbyt natrętna? - Twoja prośba zostanie spełniona. Ukłon, emanacja wdzięczności w stronę zbiegającej się perspektywy. Powietrze stawało się chłodne i nieruchome. - Dzięki ci, panie. - Żegnaj. Wycofałem się tyłem, ze wzrokiem wbitym w znaki posadzki. Miałem wrażenie, że cofam się po karcie olbrzymiej księgi, spisanej w nie znanym mi języku. Dotknąłem palcami klamry na ramieniu. Chłód metalu otrzeźwił mnie. Na ekranie krążek Tytana wyłaniał się spoza NOK-a. - Nyad, odezwij się! - usłyszałem podniecony głos Hortiza. - Jeszcze jedno wywołanie... - Tu Nyad, wszystko w porządku. Zagapiłem się. Co tam u was? - Pelengatory wykryły „polip” Lloneya. Idzie ku nam od strony Arsenału po radialnej. Lloney na razie milczy. Cholera, nie wiem, czy nie lepiej, żebyś zawrócił. Spodziewamy się tu nowości... - Niesłusznie - zdziwiło mnie zdecydowanie, jakie zabrzmiało w mym głosie. - Lloney nic wam nie powie. Niech prowadzenie „polipa” przejmie komputer, a my kontynuujemy. - Dlaczego tak uważasz? To, że się nie odzywa, nie świadczy jeszcze... - Świadczy. - Pewność, z jaką wyrzekłem to słowo, napełniła mnie zdumieniem. - Lloney nie żyje - zdziwiłem się przelotnie moją niespodziewaną wiedzą i nie czekając na żadną reakcję Hortiza rzuciłem w mikrofon: - Skupcie się trochę i przygotujcie na parę minut nerwów. Idę na styk. ROZDZIAŁ X Odjąłem trochę prędkości; „polip” znurkował i jął powoli staczać się z orbity. Zaczęło się. Decyzja o ścieśnianiu orbity wokół pyłowych obłoków pociąga za sobą spore niebezpieczeństwo: rozproszone cząstki tworzą wokół tego typu obiektów rozległą aureolę, a ich warkocz ciągnie się niekiedy tysiącami kilometrów. Kiedy „polip” trafi w taką chmurę, jego pancerz zaczyna się rozgrzewać. Ucieczka wymaga przyspieszenia; nie mając danych o rozległości chmury, można po prostu nie zdążyć i spłonąć (czy raczej stopić się). Z kolei zmniejszenie prędkości pomaga na krótko, gdyż obłok zaczyna wsysać w siebie pojazd i szansę ratunku maleją do zera. Manewrowanie wokół tego typu obiektów było w praktyce kosmicznej absolutną nowością i z pewnością kryło w sobie niespodzianki, których się nie domyślaliśmy. Tu można było zginąć ot, tak sobie, przez prosty przypadek - i nikt nie zwróci na tę śmierć uwagi, jak na śmierć Ikara ze słynnego obrazu Bruegla. Zdawałem sobie sprawę, że lada moment muszę coś zrobić, wykonać jakiś gest. Jaki? Mózg, przygnieciony czymś w rodzaju sporego kamienia, nie podsuwał żadnego rozwiązania. Tkwiłem w fotelu z gałami wlepionymi bezmyślnie w migające na ekranach parametry orbity, opanowywał mnie coraz większy, płynący z poczucia bezradności spokój. Zaraz, zaraz... w mojej głowie rozbłysnęła jakby lampka. Skoro to, co przedsięwezmę, tak czy owak nie zmieni biegu wypadków, nie odwróci postanowienia losu, po cóż się wysilać? Jakie znaczenie mają moje niezdarne próby? Poszukując w bezsenną noc podobieństw między człowiekiem a kosmiczną purchawą, dobrowolnie zgodziłem się uczestniczyć w farsie. Przecież to czysta kpina! Boże, jaką rozkoszą byłoby poszydzić na pełny gwizdek z tej kiczowatej sytuacji, z siebie w roli dziarskiego astronauty, z misjonarzy niosących tak zwanym gwiazdom posłanie ludzi, których „Megahicle” zajmował tyle, co kursy giełdowe sprzed dwudziestu lat. Och, wychłostać tę fikcję cienkim biczem satyry, przywalić jej z buta, poskakać po niej trochę, niech czym prędzej zdechnie! A zatem do dzieła: kpić do utraty tchu, do ostatka władz umysłowych! Boska kpina, jedyny dostępny sposób na kontakt z absolutem, jeśli nie skuteczniejszy, to przynajmniej równie dobry, jak każdy inny - bo inny. No, tego nikt przede mną nie wymyślił! Dziwiłem się, jakim cudem taka oczywistość tak długo nie przyszła mi na myśl. Omal jej nie przegapiłem. Niech żyje kosmiczny wygłup! Nie dał Chief Tenega podręcznika Arsenałowej gramatyki, poszukamy wspólnego języka w absurdzie. Niech żyje absurd! Wiwat ironia! Pochyliłem się nad pulpitem. Czułem, jak budzi się moja głowa. Nie byłem sam. Nie byłem bezbronny. Diabli wzięli brak zdecydowania, skrupuły, tremę - czułem się lekki jak piórko. Po prostu miałem to wszystko gdzieś. - Good evening, sir. My name is Ijon Tichy. I am the most famous traveller in this part of Universe - stwierdziłem na wstępie. Mikrofon połknął komunikat i w mig przekazał go sygnalizatorowi, pierwsze wiązki skondensowanego światła pomknęły w przestrzeń. Jednocześnie ekrany zadały sobie trud wyświetlania tych kilkunastu bezsensownych wyrazów. Słusznie. Musiałem mieć przed oczami źródło inspiracji. NA POCZĄTEK NAJKRÓTSZA HISTORIA LUDZI: RODZILI SIĘ, CIERPIELI, UMIERALI. ZAMIESZKUJEMY OKOLICE SPOKOJNEGO SŁOŃCA. TERAZ POJAWIŁEŚ SIĘ TY. CZY UWAŻASZ, ŻE ŻYLIŚMY TU ZBYT SIELANKOWO? - Jak u Pana Boga za piecem - podsumowałem i przez myśl przeleciała mi twarz Lloneya, jak przypadkiem odkryta przy rozdawaniu karta. JAK U PANA BOGA ZA PIECEM Odczekałem dobrą chwilę, cały ten bzdurny tekst, przesłany milisekundowymi impulsami, na pewno zdążył już wyhamować w brzuszysku chmury. Czyżbym spodziewał się odpowiedzi? Nie, to tylko taka nie najmądrzejsza zabawa. Przypomniałem sobie szkolne zabawy z komputerem, polegające na wykorzystywaniu go jako stochastycznego generatora natchnienia. Pakowało się w pamięć zestaw najprzeróżniejszych wyrazów, najczęściej zupełnie do siebie nie pasujących, po czym komputer grupował je zupełnie przypadkowo i co sensowniejsze kombinacje wyświetlał. Niektóre zestawy były zastanawiające, „podawaliśmy” je na gotowo bądź po lekkiej obróbce, traktując jako źródło inspiracji. Jeden z takich mechanicznych wierszy wyrzuciła na brzeg nieposłuszna pamięć. Postanowiłem uraczyć nim NOK-a. BEZCZYNNOŚĆ GRYZIE JAK MÓL ZA KOSZULĄ HEJ CNI KOMPANI PODAJCIE MI LAUBZEGĘ NIEUSTRASZENI ZABÓJCY ARSENAŁÓW WYCHODZĄ Z SIECIĄ ZŁOWIĆ KSIĘŻYC ABY OŚWIETLIĆ SOBIE DROGĘ - Teraz będzie następny wierszyk - oświadczyłem niespodziewanie dla samego siebie, ponieważ żadnego wierszyka nie przygotowałem. Pstryknąłem włącznik sygnalizatora i zacząłem deklamować: POWIEDZ, SĄSIEDZIE, JAK CI SIĘ WIEDZIE CZYŚ ZDRÓW, CZY NOGI CIĘ NIE BOLĄ CZYŚ SMOK, CZY POTWÓR, PTAK CZY NOWOTWÓR MAŁPA, CHIMERA CZY DZIWOLĄG? Opanowywał mnie dziwny trans, w żyłach, w głowie i w trzewiach rozlewało się szczególne uniesienie - mieszanina świątecznej beztroski i frywolności, jak po wypiciu paru głębszych. Litery na ekranie rozmazywały mi się w oczach, musiałem czynić niewielki wysiłek, aby zawracać ku nim uwagę i w ogóle żeby cofać się do kabinowej rzeczywistości. Moje usta nadal wypowiadały słowa, które odczytywałem na ekranie. MISIA ASIA, MISIA BELA MISIA KASIA - KONFACELA MISIA A, MISIA BE, MISIA KASIA KON-FA-CE! To mi się naprawdę spodobało. Przypomniałem sobie, że swego czasu byłem dzieckiem. Nieposłusznym, niegrzecznym brzdącem, drącym nagminnie portki na tyłku, błyskawicznie brudzącym rajtuzy i uwielbiającym zabawę w doktora. - Mary na ze młyna przedstawiała kina! - ryknąłem. Wściekły chichot trząsł mną przez dobre parę minut. Przecierałem załzawione oczy, ale skoro tylko docierała do mej świadomości treść napisu palącego się spokojnie w ciemnym powietrzu, ulegałem spazmom na nowo. Ciasnota kabiny nie przeszkadzała w oderwaniu się od realiów - wystarczyło przymknąć oczy. Dotychczasowa rzeczywistość odpływała hen, rozmazywała się w mętliku szalonych myśli, traciła na znaczeniu, a ja, choć zdawałem sobie sprawę, co dzieje się ze mną i wokół mnie, przyzwalałem na zmiany milcząco. Wewnętrzne przekonanie, którego nie musiałem potwierdzać, że kontroluję sytuację, nie opuszczało mnie ani przez chwilę. Bawiłem się. Nie liczyło się nic poza moją zabawą. Kabina „polipa”, która nie była już żadną kabiną, raczej pokojem przechodnim, ciemnym, wielkim, wypełniła się szmerami. Od spodu, od podłogi tego pokoju wzbierały szepty i podchodziły coraz wyżej - jak woda. Czułem, jak ocierają się o moją skórę, jak łagodnie wpływają w moje uszy, ślizgają się wokół mej głowy, ramion. Bez wątpienia stałem się ośrodkiem ich zainteresowania, zgadzałem się na ich rozpasanie, pewien, że dość ruchu ręką, by przepędzić je precz - w ślad za głosami wyłoniły się wnet twarze, a właściwie maski, zawieszone na długich sznurkach i potrącane ruchem powietrza. Żadnej nie rozpoznałem, ale ponad wszelką wątpliwość ich rysy nie były całkiem obce. Rozpierała mnie miłość totalna, gotów byłbym wybaczyć światu przewiny od big-bangu - jak leci, Bogu darować jego obojętność i wyniosłość, złu - wszechobecność i wścibstwo. Mózg pogrążył się w słodkim bezwładzie, jakbym zaraz zamierzał zapaść w sen, szczęśliwy i zmęczony po udanym dniu, ciężkie powieki dawno opadły mi na oczy i jaźń zawęziła się od jednego jedynego jasnego punktu gdzieś pod sklepieniem czaszki, a i on miał zaraz zgasnąć, oczekiwałem tego ze spokojem, jednocześnie poddając się rozkoszy płynącej z prawdziwego uwolnienia - od ciała, nałożonych przez nie więzów, od grawitacji konwenansów, od ograniczeń talentu i myśli nie dość ostrej, by przebiła piętrzące się na drodze barykady. Rozkosz owa narastała, nie ulegało kwestii, że wraz z zagaśnięciem iskierki pod czaszką, przeleci huragan i zmiecie, unicestwi, zabije; oczekiwałem cierpliwie i z determinacją na ów moment, coraz bardziej oddalając się od realności, z którą byłem dotąd związany, gdy zmroził mnie ostry szept nad uchem. Usiłowałem uciec od niego, wciąż tęskniąc za realizacją wcześniejszej rozkosznej obietnicy, ale przywarł do mnie, nie dawał za wygraną, lodowaty dech wwiercał się w skronie i rozganiał - spowijające je ciepłe ciemności, odpędzał senność i apatię. Ulegałem z kolei jemu, czepiając się ostatkiem sił tamtej nadziei na rychły odpoczynek, ciepło zalewało mnie znowu, a głos przycichał - i tak krążyłem między zbawieniem ostatecznym a powrotem do świata trudu i mrozu, nie wiedzieć jak długo. Dawałem się unosić, nie wiedząc w końcu, po którym ze zmagających się żywiołów spodziewać się zwycięstwa. - Nie daj się nawinąć na szpulkę! - powiedział naraz głos ostry, od którego wionęło przejmującym zimnem. W jednej chwili mróz przeniknął całe moje ciało, potrząsnął mną, ocknąłem się, otworzyłem oczy. Przeczytałem z niedowierzaniem napis na ekranie: NIE DAJ MI BOŻE, BROŃ BOŻE, SKOSZTOWAĆ TAK ZWANEJ ŻYCIOWEJ MĄDROŚCI DOPÓKI ŻYCIE TRWA, PÓKI ŻYCIE TRWA I TYLKO TAKĄ MNIE ŚCIEŻKĄ POPROWADŹ GDZIE ŚMIEJĄ SIĘ ŚMIECHY W CIEMNOŚCI I GDZIE MUZYKA GRA...1 Mikrofon i sygnalizator zastałem w położeniu otwartym; musiałem zatem wypowiedzieć te słowa, a Arsenał wysilał już pewnie nad nimi swój skudlony łeb. Najgorsze, że ja tych słów nie mogłem wypowiedzieć - nie zetknąłem się z nimi nigdy. Zapuściłem rozpaczliwego żurawia w głębiny pamięci, miotałem się bezradnie przez jakiś czas i po wynurzeniu skonstatowałem tylko, że nawet jeśli je kiedyś przeczytałem lub usłyszałem, to dostępu do okoliczności tego wydarzenia broni ciemna kurtyna. Wpatrywałem się w tekst z zatroskanym wyrazem twarzy; od wyryczenia słynnej sentencji o Marynie upłynęło niecałe pięć minut. Sprawdziłem zapis: nic, poza oglądanymi właśnie wersetami, nie umknęło mej uwagi. A jeśli to... Arsenał? Aż mną wstrząsnęło. Odpowiadałby mi - mną? Mymi ustami? Przeze mnie? Zatem, które - z wypowiadanych przeze mnie słów były mym pytaniem, a które - jego odpowiedzią? Sięgnąłem ręką i ustabilizowałem orbitę; potrzebowałem czasu na zastanowienie. Czujniki pancerza „polipa” wykryły obecność pierwszych cząstek wchodzących w skład Arsenału. Bury kłąb zalał ekrany, moja misja miała się ku końcowi. Mogłem próbować dotrzeć jeszcze bliżej, ale ta granica eskalacji wysiłków była wyraźnie określona. Pozostawało wymachiwanie szpadą sygnalizatora. - Przestańmy grać w bambuko - powiedziałem niezbyt głośno. - Robię z siebie durnia, a ten palant, ten patafian na skalę kosmiczną, ten tuman pospolitego kurzu ani drgnie - urwałem uświadamiając sobie, że podczas tej oracji przełącznik sygnalizatora znajduje się w mało ciekawej pozycji „start”. Machnąłem na to ręką, ale zirytowało mnie własne niedbalstwo: stanowczo za często sprawiałem sobie niespodzianki podczas tej wymiany iście bokserskiej. A jeśli on bierze ze mnie tylko tyle, ile chce i tylko to, co mu się podoba? Jeśli w tych przeoczeniach nie ma przypadku? Włącza mnie i wyłącza, a gdy tylko zapragnie, robi ze mnie gadającą lalkę? Czemu właściwie przestałem zacieśniać orbitę? Ja tak chciałem - czy on? Zamarłem z dłonią na dźwigni ciągu. Zaraz, zaraz: czy przypadkiem właśnie teraz nie realizuję jego tajnego zamiaru? Osunąłem się w fotel. Czy ja odrobinę nie przesadzam? Jeszcze trochę i wpadnę w manię prześladowczą... Trudno, nie skleisz rozbitego jajka, co poszło w eter, to poszło. Trzeba się skupić i nie popełniać więcej błędów. - Straszysz samego siebie - odezwałem się i natychmiast zamilkłem. Chciałem powiedzieć: o, znowu. Znowu dałbym sobą pokierować. Wyłączyłem sygnalizator. Najlepiej milczeć. A jeśli jemu odpowiada, abym akurat milczał? Nie, stanowczo to całe ględzenie, błądzenie, wikłanie nie przynosi mi chwały. Dałem się zagonić w kąt własnej wyobraźni. Nawet przy założeniu, że zdołałby przemienić mnie w łącze posłuszne swej woli, gdzież pewność, że to słowa stanowią osnowę przekazywanej przezeń informacji? Dlaczego nie myśli albo, na przykład, stany psychiczne - moje kolejne rozterki i depresje? Też ciekawe pytanie, od jak dawna zorganizował sobie na „Megahicle” teatr marionetek? Na żadną z tych wątpliwości nie znajdowałem odpowiedzi. Pomyślałem: żadna strata. Nawet gdyby ją znał, i tak bym jej nie pojął - bądź zlekceważył. Spojrzałem na ekran. STRASZYSZ SAMEGO SIEBIE - wołały świetliste litery. Gorączkowo starałem się ustalić, kiedy je wypowiedziałem: przed czy po wyłączeniu sygnalizatora? Nerwy - niedobrze. Plus rozwidlenie osobowości. W ten sposób nie zdobędziemy twierdzy. Muszę zebrać się w garść, coś postanowić, nie siedzieć tu jak manekin. Hipoteza, że Arsenał używa kolejnych wysłanników „Megahicle” jako przekaźników, wyszła w zasadzie od Nehemah. Zbieżność z moimi własnymi odczuciami sprawiła, iż pomysł „gadającej lalki” wydał mi się teraz znacznie mniej karkołomny niż na statku. Czy użycie takiego sposobu było równoznaczne z zakwalifikowaniem nas, ludzi, do grupy istot niższych? Szukałem argumentów na nie; może Arsenał istotnie miał nas za Einsteinów i tylko chwilowo degradował do roli narzędzi piszących kredą po tablicy, pewien że lada moment zrozumiemy mowę znaków? Możliwe, że podejmował coraz to nowe próby, na które odpowiadaliśmy bełkotem, czyli w sensie informacyjnym - milczeniem. Dlaczego zatem miałby nas traktować poważnie? Czemu miałby uważać nas za równych sobie - z sympatii? Z grzeczności? Dla zasad jakiegoś kosmicznego savoir-vivre’u? Bardzo lubię ryby, w ogóle - zwierzęta; czy jest to wystarczający powód do zachwytu nad ich zdolnościami umysłowymi? Owszem, można się cieszyć, że pies aportuje kij albo podaje łapę, są to wyczyny na górnym progu jego możliwości. Że ma inteligentne ślepia, że tak mądrze patrzy, jakby wszystko rozumiał... Ale przecież nie sposób rozmawiać z psem choćby o pogodzie. Choćbym nie wiadomo jak kochał się w psach, nie uznam psiej rasy za równą ludzkiej, zawsze będę je traktował z pobłażliwością. Ot, element tego samego świata - lecz nie partner. No, dość tych akrobacji dziesięć centymetrów nad poziomem areny. Przejrzałem zapis. Pora przyznać się do klęski, Nyad. Szkoda, że spodziewałeś się po sobie rewelacji. Metoda prób i błędów, jedyna tobie dana, ma w nazwie próby i błędy. To znaczy, że należy spodziewać się po niej przede wszystkim błędów, a ty liczyłeś od razu na główną wygraną. Zrobiłeś, co było do zrobienia: przypadkowe impulsy na wejście, rejestracja wyjścia, a nuż ktoś wyszlifuje klucz, który wszystko objaśni? Byłem „gadającą lalką” czy nie - sprawa bez znaczenia. Grunt, że nie wypowiedziałem nic wartościowego. Należało zbierać manatki. Połączyłem się z Hortizem i wyznałem swą bezradność. Oczekiwałem z jego strony na okrzyki typu „a widzisz” lub „a nie mówiłem”, ale nawet jeśli miał ochotę obnosić się z satysfakcją, że Wyszło na jego, nie dał po sobie poznać. Moja porażka była porażką wspólną - więc i jego. Akurat powód do szczeniackiej radości. Tak nisko jeszcze nie upadliśmy. - Wracaj - powiedział - mamy Lloneya na optycznej. A nuż dostaniemy punkt zaczepienia. - I dalej nic? - stwierdziłem raczej niż zapytałem. - Nie rozumiem. - Nie odzywa się? - za wszelką cenę chciałem przedłużyć rozmowę. W końcu i tak zostałem sam. Zaprogramowałem komputer na zacieśnienie orbity do określonej granicznej gęstości molekuł wchodzących w skład Arsenału, po czym na rozwinięcie pętli i powrót na „Megahicle”. Umyślnie starałem się marnować czas, lecz po chwili znów byłem bezrobotny. Wobec tego wydobyłem zdjęcie Turmana De Classona w akcji: wykrzywiona z wysiłku twarz, piłka pod pachą. Przypomniałem sobie dobre chwile spędzone w Sandwich Players i obróciłem w palcach trofeum, przyznane mi ongiś przez wysokie jury za wybitne osiągnięcia poetyckie. Następnie, z krzywym uśmiechem sięgnąłem do kieszeni skafandra, skąd po krótkiej szarpaninie wyciągnąłem dopasowany kształt. Z Biblii wystawały białe rożki zakładek. Pogładziłem mięciutkie okładki, przejechałem palcami po tłoczonych złotych literach i otworzyłem na założonym miejscu - pierwszym, jakie się nawinęło. - „Kiedy patrzę na Twoje niebiosa, dzieło palców Twoich, na księżyc i gwiazdy, któreś ustanowił - przeczytałem powoli. - Cóż jest człowiek, że pamiętasz o nim...” 2 Nakryła mnie fala nagłego zwątpienia. Cóż jest człowiek... cóż jestem? Kto o mnie pamięta? Tu, oderwany od życiodajnej wysepki „Megahicle”, zawieszony jak przynęta u pyska nieziemskiego indywiduum, byłem tak samotny, jak bodaj żaden człowiek przede mną i po mnie. - „Uczyniłeś go niewiele mniejszym od niebieskich mocy, chwałą i blaskiem ukoronowałeś go” 3 - podniosłem głowę, potoczyłem wzrokiem po ekranach. Nic ciekawego. „Polip” staczał się systematycznie ku Arsenałowi, wskaźnik gęstości materii okołopróżniowej pulsował coraz większymi wartościami. - Przypuśćmy, że to prawda. A potem go porzuciłeś, skazałeś na samego siebie, na wieczne błądzenie, na ślepotę i niezrozumienie aż do śmierci. Czymże różnimy się od roślin? Życie ludzkie nie jest bardziej celowe od życia cebuli: urodzić się, zakwitnąć, umrzeć. Czasem cebuli wydaje się, że powołano ją do realizacji boskich planów, usiłuje, wczepiona głową w ziemię, objaśniać rozgrywające się dookoła niej wydarzenia i dorabiać do nich transcendentalne uzasadnienie, podczas gdy jej szczytowym przeznaczeniem jest po prostu wpaść do garnka i zginąć w zupie. Znowu zapadałem się w głąb siebie, słowa wylatywały ze mnie bez wysiłku, jakbym tylko stał im na drodze. Kabina obejmowała mnie swą ciepłą dłonią, zroszone czoło przykrył mi okład z przymglonych świateł. - Od czasu do czasu na grządce pojawiają się osobniki próbujące zanegować święty, ustalony od wieków porządek. Cebula miarą wszechrzeczy, wykrzykują nieskromnie, zawracają w głowach innym, bałamucą, żerując na znanych tęsknotach. Pozostaje po nich chaos, części populacji już nie podoba się rosnąć ogonem do góry, to przeżytek, wołają. Jeszcze inne wyprawiają się na sąsiednie grządki i tam usiłują robić rewolucję wśród dyń, kopru i rabarbaru, dopóki nie nadejdzie ogrodnik i nie usunie nieproszonych gości. Ciasno wam u siebie? - zamruczy pod nosem i wrzuci rewolucjonistów do worka, między buraki i marchew. Zamyśliłem się: razem z innymi cebulami znalazłem się w wiązce, wysłanej w specjalnym, bezpiecznym opakowaniu do innej części ogrodu. Tacy byliśmy butni, tacy rozpęczniali... aż natrafiliśmy na ten oto czarny arbuz, który tak skutecznie zniszczył nasze zadufanie. Zerknąłem na amulety, które zabrałem ze sobą w nadziei przepędzenia strachu i przywołania na pomoc dobrych bożków ogrodu - i ogarnęło mnie rozrzewnienie. Magia... gdy człowiek nie rozumie świata, tworzy doń wytrychy magiczne, to mu pozwala lżej żyć. Turman De Classon nadal wykrzywiał się ze zdjęcia, piłka pod jego pachą wydawała się równie mocno ściśnięta jak przedtem. W okienku przeskakiwały cyferki. Następna zakładka. - „Panie, serce moje nie było harde i nie wywyższały się oczy moje, nie goniłem za rzeczami zbyt wielkimi i zbyt cudownymi dla mnie”4 - przeczytałem. - No, tu nasze drogi ostatecznie się rozchodzą. Wystarczy. Dłużej nie pozwolę naśmiewać się z siebie. Moja pycha była starta w proch. Ująłem Biblię za okładki, przewróciłem grzbietem do góry i delikatnie potrząsnąłem. Wraz z zakładkami, które nie były mi już do niczego potrzebne, wyfrunął spomiędzy żółtego pierza stron ów świstek, zabrany z kabiny Lloneya. Dotąd nie znałem jego treści; jakoś nie zdążyłem się z nią zapoznać. Najpierw miałem myśli zajęte zebraniem załogi, potem przygotowaniami do lotu... potem przyszła Marta, a jeszcze później po prostu zapomniałem. Rozwinąłem karteluszek, zapisany drobnym jak mak pismem. Zbliżyłem go do oczu i pospiesznie przebiegłem rządki liter. Jeszcze raz. I jeszcze. COŚ POSTANOWIŁ, NIECH SIĘ ZIŚCI NIECHAJ SIĘ WOLA TWOJA STANIE ALE WYBAW MNIE OD NIENAWIŚCI OCAL MNIE OD POGARDY, PANIE TY JESTEŚ NIEZMIERZONE DOBRO KTÓREGO NIE WYRAŻĄ SŁOWA WIĘC MNIE OD NIENAWIŚCI OBROŃ I OD POGARDY MNIE ZACHOWAJ KAŻDY TWÓJ WYROK PRZYJMĘ TWARDY PRZED MOCĄ TWOJĄ SIĘ UKORZĘ LECZ CHROŃ MNIE, PANIE, OD POGARDY OD NIENAWIŚCI STRZEŻ MNIE, BOŻE 5. Ze zdumieniem odkryłem, że już od dłuższego czasu czytam te słowa wprost z ekranu - ale w jaki sposób tam trafiły? Grzebiąc w moich pamiątkach, musiałem potrącić przełącznik sygnalizatora... Za późno, żeby powstrzymać elektroniczne bebechy od rzygania. Diabli nadali... Doświadczałem ulgi, pozbywając się ostatnich skrupułów. „Coś postanowił, niech się ziści”. - Bądź wola twoja - wymamrotał ktoś poza mną. Kto? Nieważne. Uległem nowemu atakowi. Głowę mą oblepiała twarda, ciężka skorupa; podniosłem ręce chcąc zdjąć hełm, ale dłonie dotarły bez przeszkód do skroni. Zbierałem myśli, zaskoczony tą niespodzianką. No pewnie, przecież wcale nie zakładałem hełmu, wisiał spokojnie na swoim miejscu, potrafiłbym go dojrzeć, gdybym nieco obrócił się w lewo, potrafiłbym go też dosięgnąć, w razie potrzeby. Czy on na pewno tam wisi? A jeżeli znikł? Niezdarnie wierciłem się w pasach, chciałem wykręcić głowę i spojrzeć do tyłu, poza ekrany, ale sztywny kołnierz skafandra okazał się przeszkodą nie do pokonania, dziwne, przecież skafandry nie mają tak wysokich i ciasnych, sięgających aż za potylicę obroży! Sięgnąłem pod szyję i szarpnąłem z całej siły, zawył cienko darty materiał, nabrałem do płuc powietrza, a wtem kabiną „polipa” targnęło, obraz na ekranach, przypominający transmisję mieszania czarnego gipsu w wiadrze, zatrzymał się w ramach i ponownie jął płynąć, ale niemrawo jakoś i opornie. Nowe targnięcie wyhamowało go skuteczniej, rozdziawiłem gębę, bo oznaczać mogło to tylko jedno: że „polip” znieruchomiał względem Arsenału - lub odwrotnie. Rzuciłem okiem na górny ekran, pokazujący większy fragment przestrzeni, i oniemiałem. Na boku piłki wydzieliła się łata, wyspa monstrualnej wielkości, która przemieszczała się po grzbietach zafalowań i wirach z prędkością kątową równą prędkości „polipa”! Aha, powiedziałem sobie zadowolony z odkrycia, w kabinie zerwał się podmuch, widziałem, jak wytrząśnięte z Biblii skrawki papieru, karton legitymacyjny z fantazyjnym nadrukiem i zdjęcie z gazety zerwały się równocześnie spomiędzy płytek i tasterów pulpitu, zawirowały nad nimi w zwolnionym tempie, mignęła mi przed oczami zdziwiona facjata De Classona, ciągle nie wypuszczającego piłki, po czym - ustawione w szyk przypominający klucz gęsi - przeleciały obok mego ucha. Wessała je ciemność nade mną czy za mną. Nowy wstrząs wyrwał w powietrze trofeum poetyckie, medal za wiersz o miłości błysnął niklowanym podbrzuszem jak ryba i przepadł gdzieś pod nogami. A więc opuścili mnie ostatni przyjaciele. Zrejterowali haniebnie, wydając na pastwę zdarzeń. A idźcie sobie, powiedziałem wyglądając dalszych rewelacji. Nie czekałem długo. Tarcze ekranów, jak jedna pokazujące wnętrze wiadra z gipsem, zaczęły się rozstępować, jakby umieszczono je na ruchomych stelażach, odsuwanych teraz przez niezwykle sprawnych operatorów, zmieniających dekoracje w tym teatrze. Od początku podejrzewałem, że to oszukaństwo, ta cała wyprawa, „polip”, „Megahicle” i Arsenał; że cały kosmos wokół nas to mistyfikacja, obliczona na zrzucających regularnie datki telewidzów! Ha! Wydało się nareszcie! Pulpit - płyta nabita różnokolorowymi kamykami - spłynął w dół i usiadł u mych stóp, przeobrażając się ciągle po drodze, skorupa kabiny wzdęła się i dla odmiany popędziła do góry, jaśniejąc przy tym znacznie, wręcz rażąc oczy blaskiem niemiłosiernym, poręcze fotela znikły, a wraz z nimi sam fotel, aż musiałem stanąć o własnych siłach. Stałem porażony nagłą jasnością, nic a nic nie widząc na oczy, a ruch wokół mnie stopniowo tracił na impecie. Podmuchy ustały, osłabieniu uległo wrażenie, iż wokół mnie, za mną, nade mną przemieszczają się całe ściany, potężne kamienne bloki, rosną kolumny, wyskakują z marmurowej płyty posągi, krużganki i zdobienia, z lekkością wgłębiają się wielkie nisze, a jednocześnie czoło fali zmian prze naprzód, jak rozścielany przed dostojnikiem dywan; stałem niczego nie rozumiejąc, lecz przeczuwając niewyraźnie, co się święci. Wystarczał mały wysiłek, by mimo panoszącego się blasku przywrócić zdolność widzenia oczom, lecz wciąż nie zamierzałem się nań zdobyć, by nie potwierdzać wrażenia deja vu. Już tu kiedyś byłem, stałem w tym samym miejscu. Po huraganie, który ucichł przed chwilą, rozlał się wokół błogi spokój, twarz mą omywało pachnące i świeże jak po wiosennym deszczu powietrze. Nikt mnie wprawdzie nie popędzał, ale głupio było się nadal ukrywać. Rozwarłem powieki; prąd powietrza, jakby tylko na to czekał, wypowiedział bezgłośnie słowa powitania. Pochyliłem się w dwornym ukłonie, zanim jeszcze postanowiłem, że się skłonię, i oczywiście ujrzałem swoje buty, depczące kunsztowne wzory, których ukrytą treść zaraz zachciało mi się odgadywać. Zamiast tego wyprostowałem tułów - ten sam kryształowy korytarz, przełyk wielkiej katedry katedr, bez początku i końca. Tym razem nie czułem za sobą niczyjej obecności, niczyjej pomocnej dłoni, która by wsparła w potrzebie. - Witaj, panie - powiedziałem bez zastanowienia - cieszę się, że znowu dopuściłeś mnie przed swoje oblicze. - Radość jest w takim razie obopólna - westchnęło powietrze, najwyraźniej rozbawione, choć nie wiedziałem dlaczego. - Jak brzmi tym razem twoja prośba? - Panie, sam wiesz najlepiej. Nie każ mi wołać na pomoc nieudolnych słów, by powtarzały rzeczy znane ci od dawna. Coś sprawiło, że biegle przemawiałem tym dziwnym językiem, zanim jeszcze myśli moje zaczynały trudzić się nad odpowiedzią. Ha, jak teatr, to teatr. Tu każdy ma wyznaczoną rolę. - A więc postanowiłeś pójść drogą twego przyjaciela. Nie odstrasza cię jego los? - Kto umiera szczęśliwy, bo znalazł sens i cel, tego śmierć nie przeraża - powiedziałem bez namysłu. - Rozumie, że dotarł pomyślnie do końca i wśród tajemnic, które otworzyły się przed nim na oścież, nie zostało już nic godnego ofiary dalszych dni - opanowywała mnie irytacja. - Czy tak?! - krzyknąłem. Powietrze poruszyło się - excusez le mot - pobłażliwie. Mój nagły bunt podziałał na nie rozbrajająco. Dotknęło mojej twarzy. - Podejdź bliżej - odczytałem. ROZDZIAŁ XI W Utyce obywatele nie chcą się bronić. Podstawowe zajęcia ludności: handel i kopulacja. Oraz chlanie na umór. Dawniej także napełnianie kałdunów, obecnie - wskutek znanych trudności - znacznie mniej rozpowszechnione. Od pewnego czasu jednak handel nie przynosi zadowolenia ani pieniędzy. Co się tyczy kopulacji - od dawna przestała być źródłem radości. Nie kojarzy się z rozkoszą, raczej ze spełnianiem zadań. Najefektowniejsze przedstawicielki Utyki trudnią się prostytucją; tubylców nie stać na bodaj krótki seans upadku w ich towarzystwie. Co sprytniejsze wychodzą za cudzoziemców. Kto tylko może, opuszcza kraj, wykorzystując dla zdobycia zezwolenia na wyjazd posiadane wpływy, stawiając na szalę resztki majątku, ryzykując przyszłość własną, rodziny i potomstwa. Jedzenie służy wyłącznie podtrzymywaniu procesów biologicznych, pochłaniając całość skromnych dochodów przeciętnego obywatela. Tu się nie je, tu się odżywia; zaopatrzenie ułatwia rozbudowany system asygnat. Niedługo zostanie doprowadzony do stanu doskonałości. Pomyśleć, że w czasach, które teraz wydają się zamierzchłe, Utyka eksportowała pszenicę. Teraz ziarna nie starcza na własne potrzeby. Na import nie ma środków. Za asygnaty i coś, co kiedyś było pieniądzem, a teraz z trudem pełni jego rolę, kupuje się artykuły o niewiadomym składzie, podobno nawet szkodliwe. Jedynie chlanie na umór odpowiada dawnej nazwie. To w dalszym ciągu jest to. Rząd raczy obywateli mieszankami piorunującymi na bazie karbidu, z obowiązkowym dodatkiem fuzli. Prywatne gorzelnie stały się powszechną formą opozycji. Dowcip, który już zdążył się zestarzeć, ale dobrze oddaje stan świadomości oraz determinację społeczeństwa: dwaj faceci piją metyl leżąc pod cysterną na bocznicy. Pij szybciej, bo się ściemnia, mówi jeden do drugiego. Jeszcze tylko parę wiosen, jeszcze parę przygód z losem - i nastąpiłoby powszechne pogodzenie. Ale oto w. Utyce wybuchł bunt. Chcemy żyć jak za dawnych czasów. Chcemy handlować według własnego widzimisię. Nie będziemy produkować dywanów, za które cała zapłata to włożona przez nas praca. Chcemy godności w życiu i życia w godności. Wrzenie na ulicach. Manifestujące tłumy. Ktoś klepnął mnie w ramię. Z niechęcią oderwałem twarz od papierowego tubusa, wewnątrz którego przesypywało się kolorowe szkliwo. Moje miejsce przy kalejdoskopie zajął natychmiast inny widz; wycofałem się w stronę, gdzie tłum wydawał się rzadszy, i przystanąłem, aby zebrać myśli. - Kilka prymitywnych grepsów, drewniane dialogi, mało odważne sądy, banalne spostrzeżenia. Przykrojone to według parabolicznych krzywek, niesie cię, masz wrażenie, do sedna - aż raptem fiut! odjeżdża w całkiem inną stronę. Całość podana - szeptem! - z dziesiątego rzędu, na przydechu, z waleniem serca, przez gruby parawan z waty. Sumienie artysty bije skrzydłami o pręty klatki, żal duszę ściska, serce boleść czuje: gdyby tak jeszcze cyzelować kształt krzywej, może udałoby się podnieść poziom aluzji o pół centymetra! Aż tu nadchodzi salceson na dwóch nogach, ubiór na nim opięty, i grubym paluchem obala wątłe budowle z piasku, drze na strzępy koronki tak misterne, jak pajęczyna. Rzucacie się na ziemię, jęczycie, ach, jęczycie. Ktoś rozciągnął nad wami zbawczy parasol niemożności, kłębicie się pod nim jak robactwo pod kamieniem, bojąc się wystawić umysł na działanie słońca - a bez kamienia żyć nie potraficie! Biedni głupcy, doprowadzeni do takiego kociokwiku, że podniecacie się byle rzęchem. To co, pójdziemy do mnie? Chyba już kiedyś widziałem tę kobietę. Mogła mieć tyle lat co ja albo mniej, nie zaglądam dziwkom w metryki. Ubrana wyzywająco, suknia z głębokim dekoltem, jaskrawy makijaż, dobre nogi. Dyplom filologii albo teorii sztuki. Duże niebieskie oczy, w których odbijam się ja. - Dla mnie to martwy klawisz - powiedziała. - Mało prawdy o życiu, żadnej muzyki w człowieku. - My się znamy? - nie zdobyłem się na nic oryginalnego. Obserwowałem, jak jej ładne usta rozciągają się w uśmiechu. - Pół godziny temu zaczepiłam cię na ulicy. Ja i moje koleżanki doszłyśmy do wniosku, że skoro od jutra zostaniemy oddane żołdactwu na uciechę, warto się puścić ostatni raz w wolnym mieście. Na ciebie padł mój wybór... ale dostałam kosza. - Nic nie pamiętam - położyłem dłoń na czole, jakbym chciał zdjąć niewidzialną blokadę. - Nic dziwnego. Jestem twoją pamięcią. Ciesz się, że wróciłam. W mieście trwał festyn albo odpust, na odświętnych ubraniach, na wypomadowanych włosach osiadały trociny z nabojów do korkowców. Huk wystrzałów zlewał się z dźwiękiem piszczałek i pojękiwaniem różowych baloników: niemal bez ustanku rozlegały się krótkie sapnięcia pukawek, nadzwyczaj czynnych w rękach rumianych malców. Dryfowaliśmy między straganami, popychani przez mieszczuchów. Ci, co wracali od strony strzelnicy, mieli klapy obwieszone kwiatami z kolorowych piór; towarzyszące im kobiety obowiązkowo niosły przed sobą całe pęki tych trofeów i wyzywająco zaglądały w twarze przechodzącym. Tknęła mnie nagła wątpliwość. - Czy ty mnie nie oszukujesz? Czy nie opowiadasz za każdym razem innej wymyślonej historyjki? Skąd mam wiedzieć, kiedy mówisz prawdę, a kiedy nie? - Prawda - prychnęła - ja wam już nie wystarczam? Chorujecie na prawdę tylko dlatego, że puściła was kantem. Wyemigrowała, zostawiając to miasto mnie - pamięci. Miasto prawdy znajduje się daleko, na innym kontynencie. Jeszcze dalej leży miasto odwagi, ale nie ma w nim miłości. W mieście miłości nie ma szczęścia. Rozumiesz, jak świat jest urządzony? - W mieście pamięci nie ma prawdy - powtórzyłem w zamyśleniu. - Dziwne miasto dziwnych mieszkańców: niby bawią się, krzyczą, śpiewają, a ich oczy pozostają puste. Co najwyżej wyziera z nich smutek. - To mój brat. Codziennie wpada z wizytą. Przesiaduje głównie u prawdy, tej przerażającej despotki. Straszna wiedźma, nie daje po nocach spać. Jak się uczepi - nie przepędzisz. - Prawda może być smutna, zgoda. Ale że i pamięć nie znosi radości? - Och, radość, dawno jej nie widziałam. Sądzisz, że jeszcze żyje? - paplała. Poważniejąc: - Myślisz o mnie na pewno tak: co jej przeszkadza się cieszyć, przecież potrafi sobie przypomnieć piękne chwile z życia. - Westchnęła. - Nie dość samej przeszłości do osiągania uciechy. Piękne wspomnienia działają nawet przygnębiająco - tym bardziej, z im nędzniejszą chwilą bieżącą przyjdzie je zestawić. Oddalona nieco od części handlowej wirowała karuzela; niemłody mężczyzna o ogorzałej twarzy grał na helikonce i wyśpiewywał: Jechała pani z panem areoplanem Puszczali sobie pszczole na dupę gołe! Całkiem na uboczu, na składanym krzesełku turystycznym siedział schludnie odziany staruszek. Przed nim płonęły zmięte kartki papieru. Regularnie dokładał nowych, które wydzierał z grubego foliału oprawnego w skórę. Trząsł się, chichocząc przy tej robocie. - Palę mój słynny traktat filozoficzny o szczęściu - wyjaśnił. - Jutro nikomu się nie przyda. - Myśli pan, że coś zagraża miastu? - Nawet sporo - dołożył kolejną kartkę, która zajęła się błyskawicznie i strzeliła wesołym płomieniem. - Jedni mówią, że osaczają nas wrogie armie, drudzy - że nad miastem wisi groźba epidemii. Krążą wieści o gigantycznym kataklizmie, który zmiecie wszystko z powierzchni ziemi, o klęskach żywiołowych niezwykłej intensywności... Przepowiednie są zgodne jak nigdy, a dziś mamy przecież ostatni dzień kwietnia - dodał konfidencjonalnym szeptem. - Chyba niedobrze pan robi - powiedziałem wskazując ognisko. - Traktaty o szczęściu najbardziej potrzebne są wtedy, gdy ludzi nawiedza rozpacz, nędza, zwątpienie. - Głęboka uwaga, młodzieńcze. Spójrz tylko na moją twarz - uśmiechał się szeroko. - Czy tak wygląda człowiek, który niszczy dzieło całego życia? Schyliłem się i podniosłem kawałek nadpalonej kartki. Była nią, przycięta do formatu okładek, strona z gazety. „Wielkie manewry sił zostały przedłużone... - czytałem. - Dowódca...” - reszta liter ginęła w spaleniźnie. „Tajfun pustoszy wybrzeże - głosił następny tytuł. - 20 ofiar śmiertelnych”. „Niespotykana plaga wron”, „Kometa na wschodnim niebie” - odczytywałem, w miarę jak staruszek wyrywał kolejne kartki. - Co to jest szczęście? - spytała moja pamięć. - To, co każdy uważa za szczęście - staruszek wetknął kartki w płomienie, miniaturowe ognisko zajaśniało nowym blaskiem. Poszliśmy w stronę straganów z obuwiem siedmiomilowym. Buty wyglądały na zdefasonowane, sprzedawano je wyłącznie na talony, których ważność przedłużono na mocy specjalnego edyktu. Nie opodal natknęliśmy się na człowieka wystającego cierpliwie pod naciągniętym na kije płóciennym daszkiem - był tak chudy, że przypominał jedną z żerdzi. Surowych desek straganu nie zalegał żaden towar, także na pętelkach i przeciągniętych między kijami drutach nie wisiało nic, co nadawałoby się na sprzedaż. - Państwo sobie życzą? - zagadnął z krzywym uśmiechem. Co najmniej połowy przednich zębów pozbył się jeszcze w zeszłym stuleciu. Chciałem się wycofać, lecz tłum napierał. Dopiero wtedy spostrzegłem kawałek tektury z nagryzmolonym napisem: CZAPKI-NIEWIDKI, GALANTERIA, KONFEKCJA. - Przedłużacze, pogrubiacze! - wrzeszczał przeciskający się przez tłum inny, niewielkiego wzrostu przekupień, obwieszony jakby pętami kiełbasy. Zatrzymał się przed nami i spojrzał filuternie: - No co, dać jeden? - Nnie... - wydukałem kompletnie zaskoczony - dziękuję. - Lepiej niech pan weźmie, w krytycznym momencie będzie jak znalazł - odrzekł, ale nie nalegał. Poszedł dalej i po chwili znowu usłyszałem jego „Przedłu-u-żacze, pogrrrubiacze!”. - Pigułki szczęścia! Kamienie obrazy! Maść na zmartwienie! - niosło się wokół w miarę, jak mijaliśmy kolejne stragany. Zdołaliśmy wydostać się z ciżby na chodnik. Półleżał na nim zarośnięty osobnik w powalanym kurzem ubraniu. Sączył ciecz z wielkiej flaszy, co drugi łyk mamrotał: - Jutro wszystko piekło pochłonie - i zaraz potem wykrzykiwał: - Na pohybel! Podał mi butelkę; pociągnąłem potężny haust. - Pańska pamięć wygląda dziś kwitnąco - wyraźnie mówił o kobiecie u mego boku. - Moja pamięć? - zdziwiłem się. - Czy wierzy pan, że początkowo wziąłem ją za wesołą panienkę z pensjonatu Madame Q? - Jedno drugiego nie wyklucza. W tym mieście to nagminne połączenie. - A gdzie podziewa się pańska pamięć? Nie widzę jej w pobliżu. - A tę butelkę pan widzi? To już czwarta. Przy pierwszej kręciła się niedaleko, potem skorzystała z okazji. Wróci pewnie jak zwykle nad ranem. Jeszcze łyka? Usłyszałem wysoki śmiech i zobaczyłem, jak moją pamięć unosi dwóch żigolaków w ciemnych okularach. Pomachała mi ręką na pożegnanie. - Wróć! - krzyknąłem z rozpaczą - nie zostawiaj mnie! - Nigdy nie twierdziłam, że jestem ci wierna. Adieu! Plątałem się pomiędzy ludźmi, jeszcze bardziej samotny niż zazwyczaj. Trafiłem na spory plac, doszczętnie zapełniony. Balkony i okna sąsiednich kamienic - pełne głów. Na czubku gładkiego, mocno nasmarowanego mydłem słupa wkopanego w środek placu wisiał spory wieniec kiełbasy ozdobiony wstążkami. Co pewien czas para mundurowych doprowadzała wyblakłych, ostrzyżonych do skóry mężczyzn, którzy bez entuzjazmu próbowali swych sił. Mundurowi eskortowali ich do wielkiej kwadratowej ciężarówki; kilkanaście innych czekało nieco dalej, w pogotowiu. Właśnie kolejny zawodnik sposobił się do ataku na wypolerowaną udami gładź. Oparł dłoń o białe drewno - czyżby chciał zorientować się w jego gatunku? - potem objął słup wysoko splecionymi dłońmi i wskoczył nań, pracując bosymi stopami. Jego poczynaniom towarzyszył pomruk dezaprobaty tłumu, a kiedy osłabły nieszczęśnik mniej więcej w połowie słupa stracił płynność ruchów i zamajtał nogami w powietrzu, z kilkunastu miejsc zerwały się ironiczne okrzyki i buchnęły salwy śmiechu. Nagle zdałem sobie sprawę, że zrzucam spodnie i koszulę. Na mój widok mundurowi prowadzący nowego ochotnika zatrzymali się, blada twarz chłopca nabrała życia - i znów zszarzała w wyrazie krańcowej obojętności. Było chłodnawo, to fakt, lecz nie czułem podmuchów wiatru. Zdołałem od razu skupić na sobie zainteresowanie kibiców, toteż zawodnik, który z najwyższym trudem trzymał się na słupie, łapiąc drugi oddech, zaniepokojony brakiem reakcji widzów, postanowił sprawdzić, co się dzieje. Widząc faceta w kalesonach i podkoszulku - najwyższe uosobienie niewiary w jego poczynania - wykonał jeszcze kilka konwulsyjnych rzutów ku wierzchołkowi, po czym bezlitosna grawitacja ściągnęła go na bruk. Podniosła się wrzawa, ktoś cisnął nieszczęsnemu zwiniętą w kłąb garderobę, a mundurowi natychmiast usunęli go z pola widzenia. Zapomniano o nim zaraz po klęsce, jaką poniósł. Objąłem słup kolanami i wspinałem się miarowo, to prostując tułów, to podciągając nogi. Oczy utkwiłem w wierzchołku, a raczej w zawieszonej na nim kiełbasie; sądząc po ciszy panującej na dole szło mi niezgorzej. Do kiełbasy dotarłem ze sporym zapasem sił; zerwałem nagrodę jedną ręką i okręciłem wokół szyi, po czym z godnością, bez pośpiechu zsunąłem się na ziemię. Podniosła się wrzawa i co najmniej setka rąk wyciągnęła się po mnie, kompletnie nie zważając, żem półnagi i utytłany mydłem. Leciałem do góry w zwolnionym tempie, tuż obok przemieszczała się kiełbasa, podobna nadzwyczajnie do tego, co oferował fachowiec od pogrubiaczy. Kiedy znalazłem się w szczytowym punkcie trajektorii, okrzyki na chwilę wygasły, lecz oto zacząłem opadać z kiełbasą na twarzy, sprężyste końcówki chlastały mnie po policzkach, aż spadłem na samo dno wrzawy, w wyciągnięte na moje powitanie ręce. Niesiono mnie - dokąd? Jechałem na oklep na grzbiecie tłumu, wylatując w regularnych odstępach w powietrze. Wiwatowano na moją cześć; jakiś smarkacz palił raz za razem z korkowca, przykładając mi niemal lufę do czaszki. Byłem pewien, że proch osmalił mi twarz, a niebieskie ziarenka wżarły się głęboko w skórę. Starałem się dosięgnąć chama, ale chował się zwinnie za plecami zziajanych mężczyzn, od których buchało piwskiem, i zapewne wtedy nabijał broń, bo kiedy lądowałem w hamaku z ramion i głów, cucił mnie, jak wybuch granatu w uchu środkowym - kolejny wystrzał. Dotarliśmy do zbitego z surowych desek podwyższenia i użyczający mi dotąd karków mężczyźni postawili mnie na ziemi z niejaką ulgą. Ujrzałem kilka drewnianych stopni, z których spływał wyleniały dywan, niegdyś płomiennie czerwony. Ktoś wyciągnął ku mnie szklankę z wodą, wylałem ją sobie w rozpalone gardło, zdziwiony jej smakiem; oddając właścicielowi naczynie, omiotłem przelotnym, spojrzeniem saturator z napisem WODA ŻYCIA i przystępnymi cenami. Wstąpiłem na schody, kierując się ku centrum zaimprowizowanej sceny, gdzie już oczekiwano mojego przybycia. Burmistrz miasta wygłosił na moją cześć piękne przemówienie, zaś miejscowa piękność przybliżyła się z wysoką na pół metra, misterną koroną ze słomy, kwiatów, bibułek i różnych świecidełek. Tłum czerniał u mych stóp, daleko z tyłu, niczym paluch kościotrupa wycelowany w niebo, sterczał słup, którego zdobycie okazało się aż takim triumfem. Burmistrz zakończył mowę, tłum buchnął gwałtowną owacją, a miejscowa piękność podeszła z koroną uśmiechając się nieśmiało. Pochyliłem rozdygotany od szczęścia łeb, a kiedy mocowała mi słomianą konstrukcję na skroniach, bluzka na jej piersiach rozchyliła się szeroko. Zapatrzyłem się w jędrne krągłości, ulegając bez reszty leniwej atmosferze fiesty, od wewnątrz rozgrzewany poczuciem sukcesu totalnego. Ów moment nieuwagi drogo mnie kosztował: brzegi słomianej korony przebiły skronie i wżarły się głęboko w kość, przeszedł mnie nagły mróz, szarpnąłem się, zatoczyłem, przed oczami zaczęły fruwać czerwone nietoperze, spostrzegłem jeszcze, iż rysy miejscowej piękności zdumiewająco przypominają moją pamięć, a burmistrz to po prostu jej brat smutek - śmiał się, skurczybyk, krzywym uśmieszkiem, po którym poznałbym go nawet na końcu świata. Obraz tłumu, białych desek, słupa falował mi przed oczami, przedłużaczo-pogrubiacze owinęły się wokół mej szyi odcinając dopływ zbawczego tlenu, chciałem krzyknąć, wezwać pomocy, lecz pomost z desek ruszył znienacka do przodu, nie utrzymałem się na nim, rozrzuciłem szeroko ramiona i w słomianej koronie na głowie, półślepy, oszalały z bólu i poniżenia - wykopyrtnąłem się prosto w niebyt. Jak długo leżałem? Po jakich manowcach poniewierała się moja dusza? Mówił daleki głos: - O losach miasta zadecyduje pojedynek. Reprezentant miasta stanie naprzeciwko herosa uosabiającego wrogie mieszkańcom siły: przyrody, ludzkie i boskie. Będą na siebie nacierać do ostatecznego rozwiązania. Centralne eliminacje wyłoniły śmiałka gotowego walczyć za miasto. Jeśli zwycięży, wojska nieprzyjaciół odstąpią, wody rzek wrócą do koryt, a kometa zniknie z nieboskłonu. W przeciwnym wypadku... Rozległe, równe pole od horyzontu po horyzont. Słońce nad głowami. Drzew, domostw, ludzi - ani śladu. Tylko my dwaj. Mierzył mnie uważnym spojrzeniem, z którego bił nieludzki prawie chłód i obcość. Na moich oczach zaczął rosnąć, jakby niewidzialny agregat pchnął w jego gumową powłokę dodatkową porcję powietrza. Jego pierś, ramiona, nogi okryła blacha zbroi, głowę ozdobił kopiec hełmu i szyszak z piórami, a w grubą rękawicą dłoni ściskał potężny miecz. Drugą ręką ujmował tarczę pokrytą dziwnymi znakami. Niczego nie wiedziałem o tym herbie poza jednym - był mi nienawistny. Czarny Rycerz. Przez szparę zatrzaśniętej przyłbicy oglądałem jego mocne nogi, osłonięte błyszczącymi nagolennikami, wparte solidnie w grunt. Krajobraz również się zmienił. Gdzieś w dali dogasały odgłosy toczącej się bitwy. Ziemia wokół nas była zryta od kopyt końskich, daleko, na samym niemal widnokręgu ścigały się grupki jeźdźców. Przez zapach naoliwionego metalu przedzierała się do nozdrzy odurzająca woń zgniecionych traw. Brunatne kulki pieprzowca przy byle potrąceniu sypały się wprost pod nogi. - Rusz się, ty śmierdzielu! - krzyknąłem, aby przegonić wzbierające roztkliwienie. - Możesz być pewien, że tym razem twoja wypełniona łajnem głowa spadnie na ziemię jak piłka! Nie pozostał mi dłużny. - Ty warchlaku w ludzkiej skórze! - zaryczał. - Wypruję ci flaki i rozciągnę na tykach, żeby wszyscy widzieli, ile z nich wyjdzie prezerwatyw! - Przestań bluźnić, pederasto! Pożegnaj się raczej z dobrymi wspomnieniami, bo jeszcze dziś robale odprawią na tobie nabożeństwo! - Boże, dlaczego muszę potykać się z tym ciurą! Uważaj, ludzki ogryzku, bo jak cię dopadnę, wyrwę ci kutasa z korzeniami i przerobię na pędzel! - Urwę ci jądra za pomocą siły odśrodkowej! Od tarcia o powietrze dostaniesz poparzeń trzeciego stopnia wewnątrz odbytnicy! - Nastąp się, wypierdku mamuta! Jak cię palnę w ten głupi łeb, to lecąc umrzesz z głodu! Trzymaj prosto żelazo, to nie tłuczek do bicia świń! - Ale na ciebie wystarczy, szambiarzu! - skoczyliśmy ku sobie, aż lekki dymek uniósł się z tratowanej żelaznymi racicami ziemi. Śmignąłem mieczem, ale zdołał zasłonić się tarczą i ostrze spłynęło bezsilnie po twardym owalu. Z kolei sam zaatakował, ciężka broń rozcinała ze świstem powietrze, nad podziw posłuszna jego ręce. Zdawało mi się, że mam do czynienia z żywym stworzeniem o kształcie miecza, które samodzielnie dybie na moje życie. Rąbałem wszędzie, gdzie zauważyłem pojawiający się czarniawy szpic, osłaniałem się tarczą, parłem naprzód, uskakiwałem - wszystko’ na nic. Nie zdołałem go nawet drasnąć. Co pewien czas rozdzielaliśmy się i puszczając spomiędzy blach kłęby pary, dysząc jak zgonione psy pożeraliśmy się wzrokiem, aby zaraz na nowo sczepić się w jeszcze zajadlejszej młocce. Zbyt późno spostrzegłem w naszych zmaganiach dokładność zegarka i współzależność, jak między parą zębatych kół. Rąbnięciu mieczem odpowiadało z drugiej strony wystawienie tarczy i sparowanie ciosu; pchnięciu - uskok, cięciu - zastawienie. Poruszaliśmy się w jednakowym rytmie sprzężonych części tego samego mechanizmu i pomyślałem, że nie zwyciężę go wcześniej, nim nie zdołam zerwać tego krępującego zamiary rytmu. Nadludzkim wysiłkiem udało mi się zmylić go raz i drugi, a kiedy pchnął potężnie i ostrze zaryło się głęboko w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy stałem, trzasnąłem ile sił w klingę i rozdygotana rękojeść wysunęła się z jego omdlałej dłoni. Krzyknął cicho - ze zdumienia albo z wściekłości. Cofał się myszkując oczami za kamieniem, kawałkiem kija. Bezskutecznie. Podchodziłem rozkoszując się nieuchronnością tego, co zaraz miało nastąpić, wzywając w duchu mego patrona, by w takiej chwili nie odmówił pewności ręce. I wtedy nastąpiło coś niesłychanego; gdybym nie był naocznym świadkiem tego zjawiska, nigdy bym nie uwierzył. Oto podzielił się na dwoje, występując po prostu z siebie i stając obok, a każdy z nich identycznie wyglądał jak drugi, z tą tylko różnicą, że nowy Czarny Rycerz ściskał w garści miecz. Nie zdążyłem ochłonąć, gdy wyszedł z niego trzeci wojownik, przez mgnienie oka wisiał jakby nad równiną; z powodu zalewającego twarz potu nie mogłem śledzić tego dokładnie, ale ponad wszelką wątpliwość nie miałem do czynienia z przywidzeniem. Analogicznym sposobem pojawił się i czwarty, kropla w kroplę jak tamci i równie mocno uzbrojony; postawszy nie dłużej niż kilka głębszych oddechów, zaczęli jednocześnie postępować w moją stronę. Cofałem się pewien, że z każdym ich krokiem przybliża się mój koniec, a wtedy ten, z którym walczyłem na początku, dopadł wbitego w grunt oręża i z ochotą dołączył do szeregu. Nie pozostało mi nic innego jak powtórzyć ten ich (jego?) manewr. Podzieliłem się i siły uległy wyrównaniu. Starliśmy się; szczęk broni, chrapliwe oddechy i szuranie nóg między kępami pieprzowca znowu wypełniły powietrze. Rąbnięciu mieczem odpowiadało z drugiej strony wystawienie tarczy; pchnięciu - uskok; cięciu - zastawienie. Działaliśmy w jednakowym rytmie sprzężonych części, należących do tego samego mechanizmu. Zerwać rytm, którego byliśmy więźniami, powiedziałem sobie. Inaczej będziemy poruszać się w tym somnambulicznym tańcu do skończenia świata, będziemy wchodzić w kolejne figury, stawiać żelazne stopy zgodnie z wyznaczonymi przez nieznanego wodzireja prawidłami, szczerząc na siebie zęby, następując, odskakując, atakując, parując... Co wart jest pojedynek na śmierć i życie, zakończony jedynie krańcowym utrudzeniem, śmiertelnym znużeniem, od którego pot chlupie w żelaznych garnkach i rurach okrywających ciało - człowiek bardziej podobny jest do zdezelowanego pieca niż do żywego stworzenia. Nie przestając bić mieczem i machać tarczą, rozmyślałem o tym wszystkim, zdumiony, że z tej sceny, w której uczestniczyłem, jeden wynika wniosek: cel niczym, ruch wszystkim, ład świata polega na nieustannej przepychance i nigdy żadna z walczących sił nie zdobędzie nad drugą takiej przewagi, by potrafiła ją zniszczyć, nigdy nie poważy się zadać decydującego ciosu, ponieważ może egzystować jedynie w powiązaniu z przeciwniczką - albo wcale. Od mądrości, które sączyły mi się do głowy, czułem suchość pod czaszką, i chociaż bardzo chciałem, nie potrafiłem zaprzestać zadawania nowych razów i odpierania tych, które godziły we mnie, a zadając i odpierając, czułem zarazem, jakbym pociągał niewidzialną nitkę, dowiązaną do ramienia mego wroga; im zaś silniej uderzałem, tym silniej nitka owa, uczepiona, jako się rzekło, wrażego ramienia, unosiła je wraz z tarczą w taki dokładnie sposób, że Czarny Rycerz nie mógł doznać żadnej szkody. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że gdy on ruszał do natarcia i rąbał z pasją, te same nitki podrywały w górę moją tarczę lub miecz, albo wręcz cały sznur, przytwierdzony już nie wiedzieć do czego, porywał mnie nagle w bok, machałem w powietrzu nogami, co dawało złudzenie, jakbym sam przeskakiwał w bezpieczniejsze miejsce. Nie obracałem głowy, lecz czułem obok siebie obecność trzech pozostałych, i dałbym słowo, że z nimi działo się dokładnie to samo. Zapadły ciemności i na niebo wypełzł wielki księżyc; w słabej poświacie nitki absolutnie nie były widoczne, nie musiałem jednak zważać, by nie przeciąć którejś, gdyż na ostrze miecza zostały najwyraźniej uodpornione - gdyby tak nie było, czar nadający doskonałą przeciwbieżność i swego rodzaju symetrię naszym ruchom, dawno by został przez któregoś z nas zdjęty. - Stójcie! - krzyknąłem niespodziewanie, bo mi zaświtało wspaniałe rozwiązanie. - Jeżeli nie chcemy tu na siebie nastawać bez żadnego skutku do śmierci z wyczerpania, musimy przerwać ten łańcuch, co sprawia, że wszystkie ruchy jednej strony znajdują zaraz odpowiednie przeciwdziałanie drugiej. Może mi się zdawało, ale wykrzyczeliśmy te słowa chórem czterech jednakowych głosów. Zadyszeliśmy się przy tym, bo utrudzenie dawało się we znaki, a zdanie było długie. - Ha! - wrzasnęli na to tamci, tak równo, jakby się zmówili - ale powiedzcie przynajmniej, jak tego dokonać? - Chociaż ich zdanie było krótsze, dałbym głowę, że zadyszeli się tak samo. - Musimy się umówić - powiedzieliśmy - że w chwili, kiedy my zaatakujemy, wy poniechacie wszelkiej obrony. - Tacyście mądrzy - oni na to - a może by odwrotnie? Chcecie nas zmóc lada jakim podstępem? Rozgorzała walka, kto komu ma ustąpić. Kto ma atakować, starając się o wielki impet i gwałtowność, a kto czekać tylko, wstrzymując ile sił własne tarcze i miecze próbujące wybiegać orężu wroga naprzeciw. Rezultat był taki, że po całej nocy słanialiśmy się tylko na nogach. - Wystarczy! - powiedzieli oni w świcie powstającego poranka, pośród świergotu ptaków. Krajobraz znowu przeformował szyki, zza horyzontu wyskoczyły kępy drzew. - W samej rzeczy trzeba się umówić. Niech jedni zaatakują z całej mocy, a inni z całej mocy zaniechają obrony. Nie ma innego sposobu rozstrzygnięcia tej nieszczęsnej kabały. Po krótkich rokowaniach doszliśmy do zgody, że dwaj nasi i dwaj tamci zaatakują, a pozostali - znalazłem się wśród nich - mają skupić się na nadstawieniu karków. Ruszyli z takim impetem, że wydawało się - zetrą w puch. Rozbiją. Stratują. Posiekają. Zabiją. Choć się sprzeniewierzałem umowie, postanowiłem nie zaprzestawać obrony. O dziwo, podobnie postąpił każdy z czterech atakowanych. - Nie udawajcie - powiedzieli tamci z niezadowoleniem - żeście zupełnie poniechali obronnych ruchów. Nie oszukacie nas. My na to, że potwarz, prawie wcale się nie broniliśmy, a oni na nowo gderają o oszustwie, my o zaufaniu, a oni go nie mają. Jeśli chcą, mogą przecież przekonać się sami. Po krótkich oporach przystali na propozycję. Uderzyliśmy z nagła, wkładając w uderzenia całą moc zbolałych, wołających o odpoczynek mięśni. Jeszcześmy dobrze nie zaczęli, gdy ich tarcze i miecze skutecznie odbiły nasze ciosy. Dla odmiany spróbowali oni. Tym razem postanowiłem pozwolić sobie na lekką zwłokę. Mimo to tarcza we właściwym momencie znalazła się w odpowiednim punkcie przestrzeni, tak że atak zdał się psu na buty. - Jeszcze raz! - zakomenderowałem i widocznie w jednej chwili pomyśleliśmy to samo, bo wypowiedzieliśmy propozycję jednym głosem. - Do czterech razy sztuka. Stęknęli, skoczyli, mieczami zdzielili, lecz nasze tarcze wyrwały się na przekór woli do przodu, cofając się dopiero po odparciu ataku. Jeszcze raz uderzyli i teraz, dla odmiany, miecze pobiegły mieczom na spotkanie, ciągnąc za sobą bezwładne ze zmęczenia ręce. Słońce powoli wznosiło się nad równiną i z traw obficie parowała rosa. Padliśmy sobie w objęcia i brataliśmy się w uściskach, wśród łez i biadolenia na fatum, co nie pozwala rozstrzygnąć naszej sprawy. Potem powlekliśmy się ostatkiem sił do widocznego nie opodal gaju i w cieniu drzew, nie mając nawet siły zdjąć rozpalonych skorup, posnęliśmy jak baranki. Kiedy się obudziłem, byłem sam. Parę metrów dalej leżała zbroja Czarnego Rycerza - osobno napierśnik, pas, nagolenniki. Wziąłem do ręki: profilowana tektura wysmarowana byle jak czarną farbą. On sam, w wełnianym tylko podkoszulku i przepoconych gaciach, chłeptał wodę z pobliskiego źródełka. Ująłem rękojeść miecza, podsunąłem się cicho i ugodziłem z rozmachem jego miękkie ciało. Opadł głową w wodę nie wydawszy jęku. Wyciągnąłem ciało z wody, popatrzyłem na wykrzywioną twarz. Nie był już młody, na skroniach bielały pierwsze pasemka siwizny. Zrzuciłem hełm, odpiąłem łańcuch z ryngrafem, odrzuciłem precz zbędne już skorupy. Boże, cóż za ulga! Klęcząc obok małego strumyka czekałem, aż oczyści się woda. Z twarzą nisko nad uspokojoną wreszcie taflą źródła - było tak głębokie, że dno wydawało się ciemne, nieprzeniknione - spojrzałem w oczy własnemu odbiciu i skoczyłem na równe nogi, jak rażony piorunem. Sprawdziłem tyle razy, że nie mogło być mowy o pomyłce. Położyłem trupem własnego sobowtóra. - Nie trap się. Próbowałeś naruszyć ustalony ład świata, a to nie takie proste. Nawet gdy zamiar się uda, sprowadza to całą rzecz do punktu wyjścia. Kto to powiedział? Daleki głos? E, zdawało mi się. Przyłożyłem usta do powierzchni wody i zapominając o całym świecie zapijałem się łapczywie. Jak grom z jasnego nieba siadł mi na plecach rozdzierający ból. - Zdrajco! - chciałem krzyknąć, ale impet uderzenia wepchnął mnie pod wodę. ROZDZIAŁ XII Nikt nie czekał na mnie przy wyjściu z luku. Zwlekałem w nadziei, że ktoś się jednak pokaże czy odezwie, a jednocześnie pragnąłem uniknąć świadków mego sromotnego powrotu. Coś się we mnie obsunęło, zawaliło, zapadło, grzebiąc doszczętnie wielkie nadzieje, ekscytację, wręcz ochotę do życia. Czułem się jak lalka wypełniona popiołem: suchy, wypalony od środka. Kogo obchodzi los przynęty, co nie zdołała zwabić? Zwierz obwąchał mnie tylko i wzgardziwszy - odszedł. Odrzuciłem z ciężkim westchnieniem te wszystkie pasy, klamry, roje przewodów. Gramoląc się do wyjścia usiłowałem dociec, co mi dolega. W tym skafandrze byłem ja - i nie ja. Znałem doskonale wnętrze „polipa”, a jednak konkretne przedmioty, kształt rękojeści, układy sygnalizatorów napełniały mnie zdumieniem. Zupełnie jakbym wcześniej nie miał z nimi do czynienia. Można tysiąc razy przechodzić po tym samym mostku, babrać ręce w tych samych zajęciach - i w pewnej chwili nie móc odnaleźć samego siebie w powtarzanych od lat sytuacjach, słowach czy gestach. Umieściłem skafander na wieszaku, drzwi do sąsiadującego z „szatnią” centrum sterowania lotem rakietek były uchylone. Zajrzałem. Żywej duszy. Jarzyły się ekrany, błyskały wskaźniki, ale nikogo to nie obchodziło. Na tarczy głównej widniał jeszcze tor lotu mojego „polipa”: ostatnie okrążenie i powrót. A Lloney? Szukałem na ekranach - ani śladu. Drugi kanał zapisu - pusty. Sprawdziłem luki: oprócz mojego żaden od dawna nie był w użyciu. Nadal brakowało jednego pojazdu. Na korytarzu aż mną rzuciło do tyłu. Z gładzi ścian mało co się zachowało, zewsząd zwisały czarne chorągwie, girlandy kiru, szarfy jak z pogrzebowych wieńców. Stałem oniemiały, w głowie dzwoniło mi - tylko jedno pytanie: skąd wzięli tyle czarnego płótna? Tak jakby to było w ogóle istotne. Po paru niepewnych krokach odważyłem się wyciągnąć rękę: sucha bibuła szeleściła w palcach. Dzwoniłem do kolejno napotkanych kabin i próbowałem drzwi, wszędzie z jednakowym rezultatem. Piąte czy szóste z kolei wreszcie ustąpiły. Zaskoczony zatoczyłem się do środka, coś usiadło mi miękko na twarzy, złapałem w ciemności za spływający z sufitu luźny kawał materiału, który stawił krótki opór i został mi w ręku. Rozjaśniłem mrok, w garści trzymałem solidny całun z krepy; odrzuciłem go z obrzydzeniem. Zdążyłem się tylko obrócić - wisiał na swoim miejscu. Szarpnąłem. Tym razem opierał się zaciekle. Dopóki patrzyłem, nic się nie działo. Ledwo odwróciłem wzrok, zsunął się spod sufitu z cichym szelestem. Identyczną płachtę ściskałem w ręku. Odrzuciłem w kąt. Nowa zasłona, gdy po nią sięgnąłem, stężała jakby, gotowa walczyć do ostatka. Roześmiałem się i opuściłem rękę. Zbyt monotonna zabawa. To była moja kabina, tak jak ją zostawiłem - wyłączywszy ów całun. Rozglądając się wracałem do jakiej takiej równowagi. Innych zmian nie zauważyłem. Tylko nad tapczanem, tam gdzie umieściłem zdjęcia Nehemah, wisiało coś innego. Zerwałem arkusze i podniosłem do oczu; przeniesione na biały papier obrysy sylwetek były podzielone przerywanymi liniami na pola z numerkami w środku. Widziałem już kiedyś coś podobnego - na ilustrowanej instrukcji rozbierania półtuszy wieprzowych, wywieszonej w sklepie rzeźniczym. Przeglądałem kartki, niczego nie rozumiejąc. Siedziałem długo, z ociąganiem zbierałem się do wyjścia, jakby przestało mi zależeć na wyjaśnieniu zmian, które zaszły pod moją nieobecność. Wykąpałem się i ubrałem po ludzku: spodnie, sweter. Wygarnąłem na talerz zawartość puszki konserw, zjadłem, popiłem. Korytarz wyglądał dokładnie jak przedtem; nad drzwiami Chiefa Tenegi wisiały szczególnie obfite girlandy czarnego pierza. Strzygli nożyczkami i nizali na sznurek, czy co? Wizja załogi „Megahicle”, pochylonej zgodnie nad robótką, rozbawiła mnie na pół minuty. Szedłem w stronę konferencyjnej, moje wykrzywione konterfekty pozdejmowano ze ścian i zastąpiono schematami dziwnych urządzeń. Biomechanizmy, osądziłem po namyśle. Na jednym zdołałem nawet zidentyfikować zgięte odnóże, rękę albo nogę, strzałki wskazywały kierunek ruchu szczudłowatych elementów, a ponumerowane odnośniki identyfikowały ważniejsze części. Wokół tablicy ogłoszeń, dobrze oplecionej pierzastym boa, migotały kolorowe lampki wielkości główki od szpilki. Wpięte w gęstwinę czarnych liści, rozbłyskujące to tu, to tam - sprawiały wrażenie dekoracji do groteskowego przedstawienia. Pięć rysunków, a właściwie bladych grafik różnego formatu bielało na zielonej płycie. Przedstawiały twarze, oddane techniką podobną trochę do fotograficznej polaryzacji. Po ciągłej kresce jednakowej grubości rozpoznałem autorstwo komputera. Ręka najbieglejszego nawet artysty nie potrafi naśladować pisaka plottera, wędrującego jak po sznurku. Same rysunki bynajmniej mną nie wstrząsnęły. Kiedyś wyobrażano sobie, że w ten sposób będą nas postrzegać sztuczne mózgi: jako mechanizmy, nie osobowości. Odebrałem je trochę, jak graficzne przedstawienie mechanizmu właśnie, mechanizmu twarzy. Osobliwe połączenie atlasu anatomii ze zdjęciem rentgenowskim i prospektem firmy produkującej cyborgi: na odarte ze skóry czerepy z widocznym dokładnie układem mięśni, nałożony był delikatny rysunek formacji kostnych. O ile dobrze pamiętałem odpowiednie tablice, nie wszystko się zgadzało. A więc cyborgi. Człowiek ulepszony. Wystawa ostatnich osiągnięć myśli racjonalizatorskiej inżynierów ludzkiej głowy. Dojrzałem napis PIONIERZY KOSMICZNEGO KONTAKTU, wybity na pasku folii za pomocą kieszonkowej drukarki. Nie rzucał się w oczy, bo folia miała ten sam kolor, co tablica. Pod rysunkami podpisy: nazwiska, jakieś liczby. Tenega - 550. Glaser - 300, Sarroz - 250, Coellan i Nehemah - po 100. Odpowiednio do liczb zmniejszał się format kartoników i zmieniała ich pozycja na planszy. Rodzaj gry? Ostatnie notowania brydżowe? Galeria przodowników pracy w dekorowaniu „Megahicle” na czarno? Dodałem liczby i wzruszyłem ramionami. W każdym razie nie były to promile. Sala konferencyjna nie odbiegała wyglądem od korytarza. Nareszcie zobaczyłem ludzi: w pokrytych czarną materią fotelach drzemały zakapturzone postacie. Na odgłos otwieranych drzwi obróciły się wszystkie twarze. Rozpoznałem je z trudem. W oczach dziewczyn zauważyłem blask ożywienia, sympatii, może nadziei - i obawy. Mężczyźni, z Chiefem Tenegą na czele, powitali mnie spojrzeniami twardymi, pozbawionymi życzliwości. Jak gdyby moje pojawienie psuło część sekretnego planu, który ułożyli i któremu - ich zdaniem - właśnie z mojej strony groziło największe niebezpieczeństwo. Chief Tenega siedział na podwyższeniu, którego tu wcześniej nie było. Za nim, na ścianie rozpościerał się czarny kwadrat płótna bez żadnych znaków - od sufitu aż do podłogi. - Panie komandorze, inżynier pokładowy Nyad melduje powrót z lotu rekonesansowego. - Spocznij, Nyad. Siadajcie. Ale najpierw przebierzcie się. Wystarczy, jeśli narzucicie przepisowy strój. Pospieszcie się. Nehemah wyciągnęła w moją stronę bury kłąb szmat; machinalnie odebrałem go od niej. Trzymałem szmaty w rękach i patrzyłem na Chiefa Tenegę. - Przepisowy? - spytałem. - Chyba według przepisów żeglugi śródlądowej w Zimbabwe. - Nie dyskutujcie, Nyad. Róbcie, co mówię. - Chwileczkę, panie komandorze. Sądzę, że należy mi się przynajmniej parę zdań wyjaśnienia. Co to za maskarada? - pokazałem ręką ściany i osoby. - Co to wszystko znaczy? - W trakcie waszej nieobecności na statku nawiązaliśmy kontakt z cywilizacją pozaziemską. Właśnie zgłębiamy podstawowe zasady nauki braci w rozumie, przygotowując się duchowo do wizyty, która ma nastąpić jutro. Chcemy podjąć gości jak najdostojniej. Miło mi, że zwróciliście uwagę na odświętne dekoracje pomieszczeń. - Ale dlaczego na czarno? - Czerń - święty kolor. Barwy klubowe boga Bandaraala... - ...który jest wszędzie i nigdzie - zaszemrały głosy. - Czarny to kolor żałoby - przypomniałem. - Tak było zawsze i tak pozostanie. Nie wydaje się panu niestosowne zdobienie statku na czarno w takim momencie? Po śmierci Lloneya można to odbierać dwuznacznie. - A kto wam powiedział, że Lloney nie żyje? - Przecież... - zamarłem z otwartą gębą. - Lloney przybędzie jutro wraz z naszymi gośćmi. No, jak długo mamy czekać? - A Hortiz? Gdzie się podział? - Lepiej nie wspominajcie publicznie imienia tego uzurpatora. Został zamknięty w anabiozerze. Kiedy wrócimy na Ziemię, odpowie przed sądem za próbę buntu i sabotażu. Nie był w stanie docenić rozmiarów szczęścia, jakie nas spotkało, więc dla dobra załogi i wzajemnych stosunków z braćmi w rozumie musieliśmy go izolować. Wkładajcie strój i zajmujcie miejsce. Macie sporo do nadrobienia. Spojrzałem na kłąb szmat i odłożyłem go na najbliższe krzesło. - Nie włożę tego. - Coście powiedzieli? - Nie będę robił z siebie błazna. Glaser już wcześniej przysunął się w moją stronę, jakby zamierzał wyjść z sali i chciał mnie obejść, ale zatrzymał się ciekaw zakończenia sceny. Chief Tenega musiał dać mu sygnał, który umknął mej uwagi. Spomiędzy fałd kostiumu wysunęła się ręka Glasera z białawym przedmiotem, nie zdołałem porządnie dojrzeć, co to było, cofnąłem się tylko, żeby sparować cios i w tej samej chwili mym barkiem targnął nieziemski ból, jakby wyrywano mi rękę ze stawu. Sufit znalazł się bardzo nisko nade mną i powoli odpłynął. - ...ostrzegałem was - mówił głos Chiefa Tenegi. Pochylały się nade mną twarze w mnisich kapturach. Jakieś ręce uniosły mnie, a inne zaczęły naciągać ciemny habit. Słyszałem szelest materiału, obraz otoczenia falował mi przed oczami, do uszu docierały jedynie strzępki słów. Aj! - wrzasnąłem, zbyt mocny chwyt na nowo pobudził ból w karku. Podniesiono mnie, posadzono na jednym z foteli, czyjaś ręka zdecydowanym ruchem zarzuciła mi kaptur na głowę. - Kolego Glaser - Chief Tenega wskazał mnie ruchem brody. Glaser przysunął się bliżej. Starając się nie sygnalizować ciosu, wyrżnąłem go zdrową ręką w szczękę. Tyle tylko zdołałem zauważyć, że śmieszny kaptur spadł mu z głowy, a on sam poleciał W tył. Zdążył jednak wysunąć rękę z piekielną bronią - był widać przygotowany na atak. Po mojej prawej nodze przejechał czołg. Nic więcej nie zapamiętałem. Ocknąłem się na tapczanie w swojej kabinie. Światło było przyblendowane, czarny całun wyzywająco wisiał na dawnym miejscu. Na fotelu, okutana w czarny łachman, drzemała Nehemah. Dostrzegłem na nocnym stoliku szklankę z sokiem i wyciągnąłem po nią rękę. Aż zawyłem nie swoim głosem. - Kto... gdzie... - Nehemah zbudziła się i toczyła wokół nieprzytomnym wzrokiem. Zorientowała się w końcu, gdzie przebywa, i przyjęła sztywną postawę w fotelu. - Daj mi pić - poprosiłem. Byłem jak sparaliżowany. Zrozumiała, że nie zdołam sobie poradzić o własnych siłach, a jednak zanim podeszła, zawahała się przez moment. - Ciebie też bili? - spytałem po paru łykach. Z nieruchomą twarzą patrzyła w bok. - Co tu się stało, Nehemah? Mówże, na miłość boską! Położyła palec na ustach. Drzwi kabiny odskoczyły, wsunęła się jakaś postać. Nie wiedziałem, kto zacz. Szklanka dotknęła mych warg i chcąc nie chcąc musiałem połknąć jeszcze kilka łyków. To był Sarroz. Spojrzał na mnie z góry. - Nie bądźcie samobójcą - powiedział. - Rozważcie dokładnie, co wam powiem. Tamci mieli na nas namiar od dawna. Wiedzieli, co i jak. Wkrótce po waszym odlocie zdecydowali się ujawnić... to jest nawiązać kontakt. - Po naszym odlocie? - zdziwiłem się. - Chyba po moim? Jakim językiem pan do mnie mówi? - Dajcie spokój, kolego. My tutaj pragniemy tylko wspólnego dobra. Również waszego. - Coś się nie zgadza - przypominałem sobie z wysiłkiem kolejne fazy lotu „polipa”. Lata upłynęły od tamtego czasu. - Po czterech godzinach lotu słyszałem jeszcze z centrum głos Hortiza. Nieprzytomny mogłem być drugie tyle. Plus czas na okrążanie Arsenału. Mieliście najwyżej szesnaście godzin. Za szybko się uwinęliście. - Na statku nie było was tydzień, dobrze to sobie wbijcie do głowy. Prawie straciliśmy nadzieję na oglądanie waszych doczesnych szczątków. - A Lloney? Pamiętam, że kiedy rozpocząłem schodzenie do Arsenału, „polip” Lloneya zmierzał prosto ku „Megahicle”. - To nie był Lloney. - A kto? - Oni. Zmaterializowali się tutaj i przemówili do nas naszym językiem. Kiedy się widzi taki cud na własne oczy, robi to na człowieku wrażenie. - A jeśli to był sen? Zbiorowy omam? Roześmiał się bez radości: - W takim razie omam trwa. Jesteśmy jego częścią. - Dobra, przylecieli. Czego chcieli? - Obiecali pomoc, udostępnienie własnych osiągnięć - oczywiście postawili pewne warunki... - Jakie? - Lepiej śpijcie - powiedział z nagłą złością. - Dowiecie się jutro. Trzasnął drzwiami i wyszedł. - Co z Hortizem? - na wszelki wypadek zadałem to pytanie szeptem. - Chodź tu bliżej, Nehemah. Najlepiej połóż się obok. Rozpłakała się: - Już nigdy nie będzie jak dawniej - łzy kapały jej z oczu, ocierała je szerokim rękawem. - Przestań lamentować! - syknąłem. - Zastanówmy się lepiej, co począć. Co z Hortizem? - Hortiz nie zgodził się na ich warunki. Zrozum, działo się to okropnie szybko, ich pojawienie się wywołało szok. Zesłanie Ducha Świętego poruszyłoby nas mniej. Rozumieliśmy ich bez słów, jakaś transmisja albo coś w tym guście... - Przed chwilą Sarroz twierdził, że przemówili naszym językiem! - Bo tak było! Potrafią mówić, ale ta forma chyba ich męczy albo stanowi utrudnienie. Dlatego zaraz z niej zrezygnowali. Hortiz poprosił o czas do namysłu, powiedział, że musimy się naradzić - ale oni nalegali. Żądali natychmiastowej zgody. Hortiz powoli, jakby walczył z niewidzialnym oporem, odmówił przyjęcia warunków. Wtedy Chief Tenega powiedział: „Ale to ja jestem tutaj dowódcą”. Jeden z tamtych podał mu grom i Chief Tenega zrobił z Hortizem dokładnie to, co Glaser z tobą. Potem zmusili mnie, żebym dała mu zastrzyk, i zamknęli w anabiozerze. - A ta dekoracja? - Wywołali ją zdalnie. - Po co? - Będą nas przygotowywać do operacji zrzucenia ciał. Tak to określili. Według ich nauki ciało jest więzieniem, należy się go wstydzić i dążyć do wyzwolenia z jego okowów. Posiadanie ciała świadczy o dzikości, urąga boskości Bandaraala. Kiedy wszedłeś do konferencyjnej, powtarzaliśmy właśnie krótki kurs ich podstawowych dogmatów. - Chryste Panie - chciałem się złapać za głowę, ale ból przypomniał o swym istnieniu. - A czy pomyśleliście, do czego to prowadzi? O nas, o innych ludziach... o całej Ziemi? - Mnie się wydaje, że to tylko straszny sen, który minie. Lada chwila przebudzimy się, po którymś z kolei otwarciu oczu zastaniemy znowu zwykły korytarz „Megahicle”, kabiny, staniemy się znowu normalni, nikt nawet nie wspomni o tym koszmarze... Zamykam oczy, otwieram - i ciągle nic. - A inni? - zapytałem. - Jak to znoszą? - Nastrój przygnębienia jest raczej powszechny. Jedynie Chief Tenega wydaje się w swoim żywiole. Chociaż... dwa dni temu wezwał mnie i prosił o środek na migrenę. Miał czerwone oczy, w popielniczce przesypywały się niedopałki. Poczułam od niego alkohol, zresztą puste butelki stały jeszcze na stole. Nawet nie próbował ich ukryć. Glaser basuje mu jak zwykle, stał się jego prawą ręką. Sarroz... sam widziałeś. Ze strachu gotów na wszystko. Marta próbowała popełnić samobójstwo. Słyszałem własny oddech. - Odratowaliśmy ją. Prawdziwy cud. Miała szczęście - po tej dawce... Na zebraniu Chief Tenega najpierw potępił ją za słabość ducha, a potem chwalił za pogardę dla ciała. - Boże, Boże - mamrotałem - co za koszmar. Przypomniałem sobie o tablicy ogłoszeń. - Chief Tenega postanowił ogłosić listę pionierów kosmicznego kontaktu, z wymierzeniem zasług poszczególnych członków załogi. - W procentach? - zażartowałem. Skinęła głową. - Ale tam suma wynosi ponad sto procent! - chciałem się roześmiać, nie bardzo mi wyszło. Uczestniczyłem w paranoi, zgoda, ale ciągnęło się to stanowczo za długo. - Nadwyżka pochodzi z oszacowania udziału w walce z wewnętrznym sabotażem. - Czyli ze mną? - I z Hortizem - uzupełniła. - A te rysunki? - Oni przysłali. Zdalnie - tak samo jak dekorację. To była straszna chwila. Weszłam po coś do kabiny, usiadłam, przy biurku na minutę, może pół. Przygasło światło. Spojrzałam - ta zasłona u drzwi już wisiała. Korytarz wyglądał, jak wygląda. - Nie próbowaliście tego zerwać? - Chief Tenega uprzedził nas, że takie akty nie zdadzą się na nic. Marta zerwała coś ze ściany. Zaraz odrosło na nowo. Tarłem czoło nie zważając na rwanie w barku. - Kiedy mnie to puści? - spytałem. Nie zrozumiała, więc powtórzyłem: - Kiedy ból minie? Jak się ta broń nazywa? - Jeszcze ze dwie godziny. Grom. Groźnie, prawda? - Ale raczej adekwatnie. Nazwa pochodzi na pewno od gromić... dużo tego mają? - Chyba jeden egzemplarz. Zastanawiałem się głęboko, choć wiedziałem, że prochu nie wymyślę. - Nie siedź tam sama. Chodź do mnie - zaproponowałem. - Nie wolno. Chief Tenega zabronił. Wszystko, co wiąże się z ciałem, jest bardzo źle widziane. Jemy i pijemy teraz u siebie w kabinach, prawie po kryjomu. To samo dotyczy mycia. Zamknęli nawet mój gabinet. Chorzy urągają boskości Bandaraala. - Doglądanie kontuzjowanych też jest zakazane? - Jeszcze nie - cień uśmiechu. - Przecież to idiotyczne. No, chodź. Wahała się. - Posłuchaj, jeśli zastosujemy się do wariackich zarządzeń, to kto nas weźmie za ludzi normalnych? Jeśli będziemy postępować jak wariaci, staniemy się nimi! Nie rozróżnisz! Tylko w jeden sposób możemy się ocalić: na każdym kroku bojkotując ich zarządzenia. Co się stało? - Myślę, że jesteśmy na podglądzie. - Nie są w stanie bez przerwy szpiegować, słuchać każdego słówka. Sprawdźmy ich. Chodź. Jednym skokiem znalazła się obok, wtuliła się we mnie, przez podwójną warstwę grubego płótna czułem jej młode ciało. Obecnie zakazany owoc. Wyzwanie rzucone bogu ciemności. Położyła głowę na mojej piersi i ni stąd, ni zowąd zaczęła chlipać. Drzwi kabiny otworzyły się. Usłyszałem głos Sarroza. - Nehemah, odejdź do swojej kabiny. Tym razem jeszcze nie powtórzę komandorowi, ale miej się na baczności. Wstała powoli i patrząc na mnie wielkimi oczyma, błyszczącymi od łez, cofała się ku drzwiom. Miotnąłem się z łóżka i padłem na dywan twarzą. Leżałem nie starając się podnieść ani zmienić pozycji. - Nie ryzykujcie, Nyad - huczał u góry głos Sarroza. - Tak wam pilno? Do czego? Zaczekajcie przynajmniej do jutra. - Zwracając się najwidoczniej do Nehemah dodał: - To już zapomnieliście, że nauka zakazuje płaczu? Trzasnęły drzwi. Strzępiaste włókna dywanu łaskotały w nozdrza, więc przewaliłem się na plecy. Próbowałem usiąść, ale po bardzo krótkich staraniach spasowałem. Co mogłem zrobić w tej sytuacji, skoro własnoręczne zablokowanie drzwi kabiny kojarzyło mi się z wyczynem omalże cyrkowym. Inaczej: co należałoby zrobić w pierwszym rzędzie? Poteoretyzujmy. Przypuśćmy, że jestem zdrów i sprawny, nie dostałem gromem, nic mi nie dolega. Po pierwsze - sprawdzić, czy kabina jest strzeżona. Jeżeli nie... wymknąć się niepostrzeżenie - a dalej? Dotrzeć do centrum sterowania lotem „polipów” i szczegółowo zbadać zapis. W jakim celu? Dowiem się, jak długo przebywałem poza statkiem. Tylko tyle? Dla takiego drobiazgu ryzykować życie? To przecież można osiągnąć dużo prościej. Dotknąłem skóry na policzkach i brodzie: zarost chrzęścił pod palcami, ale z pewnością nie był to zarost tygodniowy. Po co więc miałbym opuszczać kabinę? Żeby zakraść się do Chiefa Tenegi i zadusić go we śnie? I cóż by mi z tego przyszło? O żadnej ukrytej broni na statku nie wiedziałem. Pistolet odrzutowy działał w zamkniętym pomieszczeniu obosiecznie, podusilibyśmy się jak króliki. Mogłem jeszcze ściągać ze ścian nowe, harmonizujące z wnętrzami ornamenty. I to bez sensu. Żeby za chwilę, urągając mojemu wysiłkowi, znowu wisiały na dawnych miejscach jak nietknięte? Doprawdy, nie miałem powodu wychodzić. O zamykaniu kabiny, barykadowaniu się w obawie przed intruzami myślałem teraz z rozbawieniem. Miałbym się chować po szafach, zaszyć w kącie, ze strachu drżeć jak norka? A może włazić pod łóżko? Osobliwe. Ja. Pod łóżkiem. Właściwie w imię jakiej idei miałbym zaprzestać przyjmowania wizyt, witać nieproszonych gości zamkniętymi na głucho drzwiami? Dlaczego nie z otwartymi rękami, serdecznie? Wymykać się z kabiny, żeby gdzieś zajrzeć lub coś wykraść... dobre sobie! A cóż to ja jestem, przestępca jaki, lunatyk na urlopie, domokrążca szukający noclegu? Czy nie przebywam u siebie, w mojej kanciapie ciasnej, w norze o jednym wyjściu, na którą mam przydział? O, nie zrobię im tej przyjemności, bym miał się kryć jak szczur, ja, współwłaściciel, co prawda okresowy, tego kawałka porowatej stali. Niedoczekanie! - I nie myślcie sobie, że coś się zmieniło! - wrzasnąłem ku przesłaniającej drzwi czarnej szmacie. - Ja pozostałem taki sam! Taki sam jak przedtem! Krzyk mnie zmęczył; gdzieś w dole brzucha ból rozpulsował się ostrzegawczo. Starałem się leżeć spokojnie, póki rwanie nie ucichło. Rozważałem w tym czasie kwestię, w jaki sposób najłatwiej pozbyć się habitu w kolorze smaru do łożysk. Przy odrobinie zachodu potrafiłbym go chyba ściągnąć przez głowę? Ale, powiedziałem sobie, żadnych nieodpowiedzialnych demonstracji, Nyad. Demonstracje dla siebie, przed samym sobą - gdzież sens, gdzie logika? Demonstrowanie musi odbywać się przy świadkach, inaczej staje się nic nie znaczącym gestem. Jasne, nie lubisz swojego nowego ubranka. Nikt nie wymaga, żebyś je zaraz pokochał. Nadaje się w sam raz do tego, żeby w nim leżeć na podłodze, nie zaprzeczysz chyba, że dzięki niemu ci cieplej, nie wieje ci w nerki, od podłogi nie ciągnie, właściwie dlaczego tak się zapierałeś tam, w konferencyjnej? Dlaczego nie chciałeś choćby przymierzyć? Sprawić trochę radości dobremu komandorowi Tenedze? Założę się, że jest całkiem twarzowe... Przeglądałeś się chociaż w lustrze? Wrócił mi dobry humor, przemawiałem do siebie z czułością, jak do dziecka. Chciałeś jeszcze o coś zapytać, Nyad? Coś cię jeszcze trapi? Jakaś pilna kwestia domaga się natychmiastowego rozstrzygnięcia? Nic? No to spać. Jutro będzie nowy dzień. Niech ci głowę do snu utuli matka nadzieja. Obliczyłem sobie już wcześniej, że tej nocy, po raz pierwszy od przerwania anabiozy powinienem na parę godzin zasnąć. Przekręciłem się i nie bez wysiłku ściągnąłem z tapczanu koce, poduszkę i co tam jeszcze było. Nakryty po uszy tym wszystkim, usiłowałem się wyłączyć. Nie miał mi kto zgasić światła. Posłyszałem z korytarza - mimo zamkniętych drzwi - odgłos kroków. Mężczyzna, osądziłem; kroki ucichły przed moją kabiną Chwila ciszy. Pewnie ktoś ważny. Kto wie, czy nie sam bożek Bandaraal. - Wejść! - ryknąłem. - Nie stać tam jak palant! I uniosłem głowę na poduszce, żeby się przyjrzeć wchodzącemu Drzwi istotnie otwarły się, ktoś wlazł i stał za całunem z czerni Poznałem po butach i sylwetce: Chief Tenega. ROZDZIAŁ XIII - Serdecznie witam, panie komandorze - odezwałem się do cienia. - Przyszedł pan mnie dobić? Wylazł zza kotary z obliczem bardzo marsowym. - Nie poprosicie nawet, bym usiadł? - jego grobowy głos pasował doskonale do scenerii ostatnich wydarzeń. - Usiądźcie - powiedziałem - na tym fotelu dla gości. Zechciejcie wybaczyć, że uchybię roli gospodarza, nic nie podam i w ogóle będę się mało ruszał. - Możecie leżeć, mnie to nie przeszkadza. - Rozczulające - rozczuliłem się. - Rozrzewniające, rozbrajające. Zdumiewające, fascynujące. - Przestańcie małpować - powiedział ostro. - Niczego żeście się nie nauczyli, ani teraz, ani w przeszłości. - Niczego - jęknąłem. - Liczyłem, że można na was polegać. Żeście przemyśleli swe błędy, okazali skruchę, postanowili poprawę. A wy dalej to samo. - Skruchę, ja? Skruchę? - dziwowałem się. - Pan komandor pomylił mnie z kimś innym. - Właśnie mówię, że się przeliczyłem. Przestańcie już błaznować. W sytuacji, w której się znaleźliśmy, naprawdę przystoi powaga. - Tak? A ja myślałem, że tylko brak powagi może nas uratować. Na powadze nie zostało już suchej nitki. - Źleście myśleli. Pragnę też zauważyć, że można błaznować, ile wlezie, nie tracąc powagi, i odwrotnie: będąc bardzo poważnym zachowywać się jak błazen. - Nie przyszedłem do was przerzucać się krotochwilami. - Ale za to z gromem w ręku. Tenega gromowładny. Skrzywił usta w grymasie dezaprobaty. - Nie mam broni - pokazał puste ręce. - Niech was to przekona, że przychodzę w dobrej wierze. - Akurat - bardzo mi się chciało mówić tego wieczora. - Najpierw, za pana aprobatą i z pana polecenia zostałem bestialsko pobity, potem gwałtem wciągnięto na mnie ten szlafrok, a w końcu przyniesiono tutaj i ciśnięto jak worek. Więc leżę. Worek. Z workiem będzie pan gadał? Worek pana wysłucha, worek panu nawet rozumnie raz i drugi odpowie. Ale worek nie kiwnie małym palcem, żeby panu w czymkolwiek ułatwić życie. - Jeszcze o nic nie zdążyłem poprosić - rzekł oschle Chief Tenega. Widać było, że moja tyrada ostudziła go trochę. - Pan nigdy nie prosi - zdążyłem wtrącić - pan żąda. - Zostawmy to - rzekł z rezygnacją. - Posłuchaj, Nyad. Najpierw fakty. Najważniejszy: nie jesteśmy już sami w kosmosie. Ziemia nie jest jedyną planetą, na której pojawiło się życie. „Megahicle” już nie porusza się w próżni - stał się obiektem obserwacji. Do naszego spokojnego domku w leśnej głuszy zapukali goście. Chcemy czy nie chcemy - jesteśmy na nich skazani. Sami nie zdołamy się ich pozbyć, a głusza leśna dlatego jest głuszą, że ludzkie oko rzadko tu zagląda. Przez wiele stuleci ludziom żyło się tutaj, jak u Pana Boga za piecem, nikt tu nie zachodził, nikt nas nie niepokoił. Chatka była wspólna, dookoła las nieprzebyty, ani dokąd odejść, ani kogo sprowadzić. Pojawienie się obcych bardzo tę sielankową sytuację komplikuje. Mamy do czynienia z mądrzejszymi i silniejszymi, bardziej zaawansowanymi w rozwoju. Więcej od nas wiedzą o lesie, że tak się wyrażę, swobodniej się po nim poruszają. Nie zabiegaliśmy o odwiedziny, zostały nam narzucone. Musimy się pogodzić z faktem, że odtąd nasz domek nigdy nie będzie już tym, czym dawniej. - A więc rację miał jednak Szkłowski - westchnąłem. - Co? A, tak. Wszystko wskazuje, że w tej części Galaktyki wyrosły tylko dwie zaawansowane cywilizacje - nasza i ich. - I pierwsze spotkanie z kosmitami wcale nie okazało się gratką, co? Z deszczu wpadliśmy pod rynnę, nie pod róg obfitości. Spróbuję odgadnąć cel pańskiej wizyty: w związku z tymi strasznymi wieściami przyszedł pan zapytać o moje zdrowie. Nie? Więc chyba spodziewa się pan pochwał i peanów na cześć własnego męstwa i przebiegłości? - Zostaliśmy poddani ciężkiej próbie. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy, jak ciężkiej. Musiał się ktoś znaleźć - podniósł głowę - kto w tej beznadziejnej sytuacji nie stracił zimnej krwi i nie opuścił rąk. Podjąłem decyzję - czy słuszną, oceni historia. Wziąłem za nas odpowiedzialność. Pan myśli, że to lekki bagaż? - Ja nic nie myślę - odparłem. - Przestałem myśleć, odkąd wróciłem do cyrku, który dotąd miałem przez pomyłkę za międzyplanetarny statek badawczy. Trzeba dużego tupetu - mówiłem w powietrze nade mną - żeby upatrywać własnych zasług w przyczynieniu się do tego, co nas tu spotkało. Z jednej strony pomagać w nakładaniu obroży na nasze szyje, z drugiej ubolewać faryzejsko: wiem, że wam nielekko, robiłem, co tylko mogłem, jakże wam współczuję. Nawet się nie poruszył. Ja leżałem, on siedział, płynęły zmęczone minuty. Głupia, niepotrzebna scena. My dwaj nie mieliśmy sobie nic nowego do powiedzenia. Jednak nie odchodził. Bezwstydnie czekał, aż te parę zdań spłynie po nim na sam dół. - Najbardziej przygnębia mnie wasz głupi upór - odezwał się znużonym głosem człowieka naprawdę ciężko doświadczonego przez bliźnich. - Wasza niezdolność do ogarnięcia rangi problemów i docenienia wysiłku przeciwstawienia się im. - Zakaszlał, bo głos uwiązł mu w gardle. - Bij, chlaszcz na odlew, kop, wyśmiewaj się - jeżeli zrozumiałeś do końca, o co tutaj chodzi. Ale nie waż śmiać się pustym śmiechem idioty, gdy nic nie pojąłeś z rozgrywki, w której uczestniczymy. Zachciało mi się wyć. Boże, dlaczego nie uczyniłeś mnie wilkiem? Dlaczego obrałeś sobie akurat mnie za obiekt do testowania, ile potrafi wytrzymać człowiek? Za jakie grzechy przeszłe i przyszłe robisz błazna z błazna? Rim-tim-tim, pa-ra-ra, tirli-tirli - bum! Toczy się wesoło po ziemi mój mózg, to, co nim kiedyś było, zanim zostało zamienione w piłkę. W balon na uwięzi. W ołowianą kulę. Czemu przychodzisz do mnie, diable, naigrawasz się i wodzisz na pokuszenie - bawisz się moją bezradnością? Postanowiłeś ośmieszyć moje niewinne grymasy, gdy na dnie duszy nie pozostało nic prócz rozpaczy? Zamierzałem milczeć, milczeć uporczywie. Milczeć i milczeć. Ani słowa więcej. Pary z ust. Zasznurować gębę i czekać, aż moje milczenie przepędzi go tam, skąd przyszedł. Wypchnie z kabiny i zmusi do ucieczki. Bardzo dobry plan. I prosty w realizacji. Wystarczy nic nie mówić. Trochę konsekwencji. Zamiast tego usłyszałem własny głos: - Zastanawiam się nad jednym, panie komandorze. Czy to ja zwariowałem, czy pan, czy cały świat? Obliczam właśnie, jak długo jeszcze potrwa ten beznadziejny film, w którym miejscu się zerwie i kiedy zobaczymy własne, roześmiane twarze. Ustaliłem moją prywatną taktykę, która przerazi pana prostotą: leżeć tutaj z właściwą mi godnością, czekać na ten wspaniały moment, marzyć o nim, upajać się nim! Co pan na to? Spojrzał na mnie tak zdegustowany, jakbym był końską padliną. Jednocześnie mrugnął okiem. Moment - posłał mi promienny uśmiech. - Chyba pana rozgryzłem. Pan chce mnie do siebie zrazić swoim zachowaniem - pogroził mi pobłażliwie palcem. - Oj, figlarz z pana. Niedobry Nyad, na żarty mu się zebrało. Ale dewiza Tenegów od pokoleń brzmi: nie dać się zwieść pozorom! - ostatnie słowa wyryczał. Wytrzeszczałem oczy ze zdumienia. - Warn, figlarzom, kuglarzom, złym krotochwilarzom - tylko figle w głowie - podjął poprzedni wątek. - Nic was nie obchodzi, że stary Tenega źle sypia, gryzie się i zamartwia. Wy tylko krotochwile - takie, siakie, owakie, a ja pytam sam siebie: śnię czy o drogę pytam? Trzech Chiefów Tenegów spacerowało naraz po kabinie, obijali się o siebie, pieklili, rozpychali, wygrażali rękami, rwali włosy z głowy teatralnymi gestami. - Podziwiam waszą ślepotę - grzmiał najbliższy, z czerwoną od gniewu twarzą. - Zamykacie się wewnątrz waszych organizmów, ale otworzymy je wkrótce, otworzymy... Nie nadążacie za szybko następującymi wydarzeniami, nie rozumiecie mojej gry! Sroga kara spadnie na wasze karki: zmiażdży was koło historii! - Nie mam wyrzutów sumienia - drugi rozkładał ręce, jakby dziwiły go własne słowa. - Tylko obawa mnie zamęcza, że znaczące uwarunkowania sytuacji ciągle pozostają przed wami zakryte. Nic nie robicie, by je odkryć! Trzeci starał się tamtych przekrzyczeć: - Stawiam czoło dwóm zagrożeniom jednocześnie: z zewnątrz i od wewnątrz! Z jednej strony brak zrozumienia, z drugiej - porozumienia. Ratuj, Banda-raalu - zawył - już dłużej nie mogę! - Panu dla przykładu wydaje się, że pan ironizuje, sili się na parodie czy podejmuje inne prześmiewcze akty - mówił Chief Tenega z fotela - a to tylko wyraz pańskiej tragedii wewnętrznej, przerażenia, niedorośnięcia do sytuacji. Oczekiwałem od pana pomocy - poprzez spojrzenie z innego punktu na całokształt zagadnień. Nawet tego nie chce mi pan darować. Histeryzuje pan, zamiast pomóc mi znaleźć słynny punkt oparcia, dzięki któremu podniosę ten kamień. Kamień, kamień! Kto pierwszy rzuci kamieniem? Moja głowa pełna różnokolorowych wiatraczków, osadzonych na cienkich drucikach. Słowa Chiefa Tenegi przemykały między nieważkimi blaszkami, kluczyły między martwymi skrzydełkami, niezdolne żadnego potrącić. Dwa światy, dwa przenikliwe wobec siebie rodzaje materii. Słowa - wiatraczki. Żaden się nie kręcił. - Nie było innego wyjścia niż im ulec - mówił. Zamknąłem oczy, wyobrażając sobie, że niedługo odłączę się od tego filmu. Zasnę. Rano, kiedy się obudzę... - ...a raczej sprawić, by uwierzyli, że się im uległo. Gdybym odmówił obcesowo, jak to uczynił Hortiz, zabraliby się za nas siłą. Doprawdy ciekaw jestem, co pan chciałby im przeciwstawić. - Solidarność. Załogę stojącą jak mur - a tymczasem pan komandor bez cienia wątpliwości wyręczył złych Marsjan - zerwałem się, wiatraczki w mojej głowie zawirowały. - Zamiast żeby oni nam wyrządzili krzywdę, my skrzywdziliśmy się sami. Piękna robota, jeszcze piękniejsza motywacja. Zastąpił ich pan - na razie w szlachtowaniu psychik. Zagrożenie przeczuwane pan zastąpił konkretnym, zrealizowanym. Ciekawa zasada: obić swoich, zanim ucierpią od obcych. Od rodaka będzie mniej bolało. Przykład dialektyki stosowanej: obić, by nie zostać obitym dotkliwiej. Jak pan na to wpadł, komandorze? Poszarzał na twarzy i głębiej osunął się w fotel. Jego wiatraczki nie były tak odporne jak moje. - Skąd pan wiedział, na co oni by się zdecydowali? Może nie byli tacy prędcy do urywania nam łbów? Pan wyimaginowaną opresję zastąpił realną - w imię czego? Skoro nie wiemy o nich prawie nic, nie rozumiemy ich mentalności, nie chwytamy sposobu myślenia ani kryteriów, według których przebiega, należało czekać na ich posunięcie. Symulowanie obcej psychiki może się dokonać tylko poprzez wytworzone przez nią fakty, w całym Wszechświecie nie ma innego sposobu. Tymczasem pan pozbawił nas najważniejszego faktu, uprzedzając ich i dając jeszcze w prezencie przekonanie o łatwości, z jaką ulegliśmy. - Przypuśćmy, że stawilibyśmy opór. Oni zrealizowaliby swój zamiar tak czy owak, a kto wie, ile nas by to kosztowało. Nie wiadomo, czy mielibyśmy teraz okazję tak przyjemnie gawędzić, ja i pan. - Panie komandorze - uniosłem się na łokciu i patrzyłem mu prosto w oczy. - A cóż gorszego mogło nas jeszcze spotkać? Wystarczy spojrzeć, co stało się z pańską załogą, o której jedność tak pan niegdyś zabiegał. Glaser i Sarroz służą panu częściowo ze strachu, częściowo z nadziei na korzyści. Marta usiłowała popełnić samobójstwo, Nehemah - półżywa z przerażenia. Lloney - zaginiony, prawdopodobnie na dobre, Hortiz w anabiozerze, ja leżę zbity jak mięso na kotlet. Zostaliśmy sponiewierani moralnie i fizycznie, pozbawieni godności i wartości. Oto, do czego pan doprowadził. Oto, kim pan dowodzi. - Lloney żyje - odparł prawie wesoło - nie udało się panu. - Widział go pan? Rozmawiał z nim? Tak panu powiedzieli... Teraz niech pan uważa: gdybyśmy się postawili, niezależnie od konsekwencji, nabraliby do nas szacunku. Pobiliby nas, zabili - ale w głębi duszy, o ile mają dusze, myśleliby o nas z respektem. Komandor Tenega na wieki zostałby dowódcą grupki straceńców, mężnych jak lwy. Jak Leonidas w wąwozie termopilskim. Kim pan jest teraz? Tyle pan wart, ile ta upodlona załoga. Nie ma potrzeby liczyć się z panem, gdyż nikt za panem nie stoi. Jest pan sam, nikt pana nie popiera - oprócz nich. Teraz dopiero mogą sobie pozwolić na wszystko. - Ma pan wyjątkowy dar ekstremalnej interpretacji wydarzeń - rzekł. - No to niech pan zapamięta, że dzięki mojej pozornej uległości żyjemy. Życie jest najwyższą wartością, nie bohaterska śmierć. Trupy nie przydadzą się na nic. Kto żyw, zawsze jeszcze zachował szansę. Ten, jakże mu tam... Leonidas... Persowie i tak przeszli. Gdyby wycofał się z wąwozu, on i jego ludzie wiele razy mogliby stanąć w potrzebie. Przydaliby się swej ojczyźnie w innych sytuacjach, kiedy było o wiele więcej szans na zwycięstwo. - Myli się pan - z trudem powstrzymywałem się od podniesienia głosu - jeśli pan twierdzi, że po zmarłych, po tych, co padli, zostaje tylko gnój. Że lepszy żywy tchórz niż martwy bohater. Narody złożone wyłącznie z żywych tchórzy pierwsze próbowały układów z najeźdźcami - argumentując, być może, podobnie jak pan. Szybko poznikały z powierzchni ziemi, dziś nikt o nich nie pamięta. Pozostały te, w których znalazło się przynajmniej kilku szaleńców gotowych poświęcić życie. Bardzo możliwe, że ich ofiara zdała się na nic, rozpatrując rzecz na chłodno, w kategoriach osiągniętego rezultatu. Nie zatrzymali biegu historii, wróg i tak zdobył, co miał zdobyć... po prostu umarli daremnie. Ale ich imiona poszły między ludzi, podawały je sobie tysięczne wargi wraz z opowieścią o czynach - i ta opowieść, z czasem zamieniona w legendę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniała tchórzy w bohaterów, gotowych umierać za to samo co tamci. Bez wątpienia coś musi być w obronie głupiego wąwozu przez trzysta osób gotowych na wszystko, zdobytego notabene dzięki zdrajcy, że po dziś dzień pamiętamy o niej - a upłynęło - bagatelka - dwa i pół tysiąca lat. Wie pan, komandorze, że ja, tak jak pan, uważam życie za największą wartość, ale zawsze będę starał się pytać: jakie życie? Czy życie in vitro, życie jako takie, czy też życie z konkretnym przymiotnikiem, który czasem przyczynia kłopotów przy wyborze. Lubię żyć, jeszcze lubię, i zdaje mi się, że nie mam wielkiej ochoty umierać, nawet w glorii - nie wiem także, jak się odczuwa dotknięcie śmierci. Wiem natomiast, a przynajmniej zaczynam się domyślać, jak wygląda życie w hańbie, w niewoli, życie beznadziejne niewzniosłe, i już ta skromna wiedza powoduje zakłócenie mojego stabilnego dotąd układu kryteriów. Do tej pory byłem pewien: życie największą wartością, trzeba żyć, nie warto kłaść głowy nawet za największe sprawy. Teraz już bym się wahał, wywołany do odpowiedzi. Dzięki panu - skłoniłem głowę. - Panu zawdzięczam to nagłe olśnienie. Powiem jeszcze jedno, skoro się rozgadałem: jeśli nie jest pan kanalią, nie chciałbym przez minutę przebywać w pańskiej skórze. Pańska sytuacja wobec samego siebie - rozumie pan, co mam na myśli? - musi wyglądać nieciekawie. - Moje wewnętrzne rozterki zostawmy na boku - odpowiedział. - Ludzie widzą we władzy głównie beneficja; dla mnie władza oznacza przekleństwo. Za prawo do decydowania płaci się bólem sumienia. Balast - i tyle. - Zreflektował się. - Dźwiganie go traktuję jako obowiązek nie tylko wobec naszej grupki, także wobec całej ludzkości, którą reprezentujemy i która położyła w nas nadzieje. - Tere-fere - przedrzeźniałem go. - Wdziewa pan na siebie szaty męczennika, stroi twarz w obliczone na współczucie grymasy - a gdybym panu powiedział: rzuć pan ten krzyż, prawdziwy czy wydumany, to obojętne, zrzuć go pan i zamiast dalej podchodzić w kurzu i upale pod kolejną Golgotę, wyciągnij się pan w cieniu najbliższego drzewa - zrobiłby pan to? - Ale... - Zrobiłby pan? Ciężko się zmagał ze sobą, wił jak robak. Chciał coś tłumaczyć, rozprawiać o uwarunkowaniach, którym trzeba co dzień od nowa stawić czoło, o zwykłej ludzkiej omylności i zmęczeniu umysłu, które sprawia, że wszystko wydaje się względne - za każdym razem osadzałem go w pół słowa, i tak przyduszając prawie że kolanem zmusiłem w końcu, by jego okrągła głowa obróciła się wolno na znak zaprzeczenia. - Nie potrafię inaczej - mówił spokojnym głosem, jakby wyznanie przyniosło mu ulgę. - Nie żądaj od nowojorczyka, by z dnia na dzień cofnął się między Pigmejów, żył w lepiance z brudną żoną i gromadą brzuchatych bachorów - i jeszcze czerpał z tego zadowolenie. Moja wina - uderzył się w piersi łapą jak bochen - dopuściłem, by zrobiono ze mnie wąsko wyspecjalizowane zwierzę, przystosowane do życia w dżungli. Teraz już nie mam wyboru - poza dżunglą ginę - ryknął boleśnie. - Cierpię albo wydaje mi się, że cierpię, co w sumie na jedno wychodzi, ale nie wyobrażam sobie innego życia, więcej, każda zmiana warunków uczyniłaby mnie tysiąc razy bardziej nieszczęśliwym, gdyż zostałbym na zawsze pozbawiony narkotyku o niezrównanym działaniu. Myślcie o mnie co chcecie, potrafię to znieść, ale nie każcie mi rezygnować z tej partii, wobec której poker jest nieskończenie śmieszny i mało podniecający. - A rosyjska ruletka? - zapytałem. Nastroszył się, zawstydzony niespodziewanym wyznaniem. Zawstydzony? On? Polityka jest grą symultaniczną - teatr, szachy, literatura, turniej blagierów, wszystko na kupę; prawdziwy wielobój rozciągnięty na lata i - teraz już - miliardy kilometrów. Tutaj i odruch wstydu miał swoje miejsce, był jak blotka rzucona na stolik. Więc Chief Tenega przyszedł do mnie wieczorem na brydża? - Czy pan przypadkiem nie przesadza? - nabrałem do płuc powietrza, nie wiedząc jeszcze, co chce wygrać u mnie, ale będąc pewien, że muszę mu w tym przeszkodzić. - Jakaż to władza? - ironizowałem. - Pół tuzina ludzi pod komendą, do tego pudło z żelaza, które w tej pustce nic nie znaczy. Niech pan ogłosi się dyktatorem strefy wielkich planet, księciem Jowisza, Saturna i tak dalej, przynajmniej będzie brzmiało imponująco. - Myli się pan. „Megahicle” jest tylko przyczółkiem, wypustką, która pierwsza chwyciła sygnał. Jako chyba pierwszy człowiek na Ziemi mam okazję podejmować decyzje na skalę międzyplanetarną. Kiedy wrócimy, już nie będziemy tymi ludźmi co teraz. Obejmiemy stanowiska, będą nas słuchać, będziemy mieli wpływ, będziemy rządzić, Nyad, rządzić! Nie rozumiesz tego? Dlaczego jesteście tacy tępi? - na jego obliczu pojawił się wyraz drapieżności, głos przestał go słuchać i także stał się drapieżny. Oto prawdziwy Tenega, przemknęło mi przez głowę. Wąsko wyspecjalizowane zwierzę, stworzone do życia w dżungli, bardzo groźne w jej granicach. Miej się na baczności! Dla niego nie ma rzeczy świętych. Nie męczą go głupie skrupuły, nie prześladuje sumienie. - Pomówmy więc o Ziemi - zaproponowałem. - Pańskim zdaniem, wiedzą już o chatce? - Z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładam, że tak. Wygląda na to, że penetrują układ od dawna. Ale nawet, jeśli zawitali w te strony po raz pierwszy, słaba to dla nas pociecha. Skoro obserwowali nas od dłuższego czasu, wiedzą, iż nadlecieliśmy z wewnątrz układu. Na podstawie rozwijanych prędkości nietrudno się domyślić, że „Megahicle” nie jest statkiem pozaukładowym. Czyli planety macierzystej należy szukać bliżej Słońca. Zmierzyli promieniowanie radiowe Marsa, Ziemi, Wenus - i po krzyku. Kiwnąłem głową: - Proste jak drut. Dlaczego jednak wybrali nas, tutaj? Bo byliśmy bliżej? Czemu nie lądowali bezpośrednio na planecie? - Nie wiemy, czy nie lądowali. Ostatni komunikat z Ziemi pochodzi sprzed dziesięciu dni. - Pan nie powiadomił Ziemi? - Jeszcze nie. Waham się, jak postąpić. Tak źle i tak niedobrze. - Widząc mój zaskoczony wzrok dodał: - Zgoda, Ziemia jak najszybciej powinna dowiedzieć się całej prawdy. Z drugiej strony wysłanie niezręcznego komunikatu może u nich wzbudzić podejrzenia co do naszej lojalności - bo o tym, że są w stanie wyłapać sto procent naszej emisji, jestem przekonany. Nie odzywałem się. Świadomość, że na Ziemię nie ma co liczyć, że jesteśmy od niej kompletnie oderwani, że tam ludzie żyją własnym życiem i nic o naszych zmaganiach nie wiedzą, podziałała przygnębiająco. Poczułem niemal fizycznie, jak bardzo jesteśmy osamotnieni i jak beznadziejnie przedstawiają się nasze szansę. - Dlaczego wybrali nas? - ciągnął dalej. - Myślę, że zadecydował przypadek. Gdybyśmy tu nie dotarli, być może dalej pozostawaliby w ukryciu. Stanęliśmy im na drodze, drodze ku Ziemi - a oni po prostu skorzystali z okazji, jaka się napatoczyła. Proszę się postawić w ich sytuacji: ma pan przed sobą cywilizację na skalę planety, a nawet dwóch planet, jeśli wliczymy Księżyc. Cywilizację dysponującą bronią zdolną razić cele pozaplanetarne - a więc ewentualne ujarzmienie jej wiązałoby się z wojną. Czy nie lepiej trochę zaczekać, przygotować się, zgromadzić jeszcze trochę informacji? Wojna nie zając, nie ucieknie. W takiej sytuacji nadlatuje „Megahicle”. Znakomita okazja, by potraktować załogę jak próbkę. Klatka pełna świnek morskich sama pcha się im w ręce. - Zgoda, ale po co w takim razie ujawnili się nam? - spytałem. Chief Tenega wzruszył tylko ramionami. - Dla mnie to kapitalny szczegół. Wyjaśnienia mogą być dwa: pierwsze, że przez nieuwagę, odrzucam. Drugie - ponieważ nie ma to już znaczenia - przyjmuję jako pewnik. A wie pan, dlaczego ukrywanie się przed nami nie ma dla nich znaczenia? Bo my nic nikomu więcej nie powiemy. Inaczej mówiąc próby, jakim postanowili nas poddać, będą mieć charakter niszczący. Zastanawiał się. Wyraz jego twarzy świadczył, że ostatni wniosek nie bardzo pasował do jego koncepcji. - A wobec tego - zadałem ostatni sztych - pańska strategia nie ma sensu. - Rojenia - powiedział. - Tylko rojenia. - Którym może pan przeciwstawić jedynie inne rojenia. Bardziej optymistyczne. Ta ich obsesja ciała... co im wadzi ciało? Czy człowiek może w ogóle istnieć bez ciała? Na Ziemi żyło do tej pory ze sześćdziesiąt miliardów ludzi i ani razu nie zdarzył się przypadek, by mimo śmierci ciała ocalał człowiek. A nawet jeśli jest tak, jak chce chrześcijaństwo - gdzież gwarancja, że oni potrafią wypreparować z nas dusze i tchnąć je - właśnie, w co? W inne ciało? W przedmiot? W mechanizm? - Przypomniałem sobie naraz rysunki z kabiny i korytarza. - Taka operacja nie budzi mej akceptacji, ponieważ, abstrahując od jej istoty, nie dostrzegam w niej sensu. - A jeżeli chodzi im tylko o zaspokojenie doktryny? - zapytał cicho. - Wtedy tym bardziej. Nie mam zamiaru umierać tylko dla przyjemności Bandaraala. - Nie bluźnijcie - powiedział ostro. Zreflektował się i chyba zmieszał, i znów nie wiedziałem, ile w tym było udawania. - Teraz niech pan posłucha mnie. Nie odpowiada mi pańska interpretacja, nawet jeśli w stu procentach pokrywa się z prawdą. Po przyjęciu jej - a nie wiemy, czy nie jest fałszywa - pozostaje tylko czekać z założonymi rękami. Ewentualnie własnoręcznie wyprawić się w zaświaty. Przeciwstawię pańskiej - inną koncepcję. Zakładam, że są bardziej przewrotni, niż pan sądzi. W takim razie operacja zrzucenia ciał, na którą nalegają, ma dać im inną korzyść niż poznawcza. Zechce pan zauważyć, iż przeprowadzenie takiej operacji jest bez wiedzy o naszej biologii niemożliwe... - ...albo też chcą się uczyć w trakcie, świadomie kilka pierwszych egzemplarzy przeznaczając na straty. - O, już pan przechodzi na moją stronę - uśmiechnął się z satysfakcją. - Ale to cała modyfikacja, więcej pan nie osiągnie. Tak, przynajmniej kilka egzemplarzy muszą utrzymać przy życiu. W tym nasza szansa. Ja zakładam, że oni nie chcą nas zniszczyć... inaczej niż przez przypadek. Czy wylądowali na Ziemi? Nie sądzę. Będą nas prosić o zaanonsowanie. - Chcą tam zajechać na naszych karkach - powiedziałem po długiej chwili. - Nie mam pewności, czy powinniśmy im pozwolić. - Ani ja. W związku z tym mam do pana prośbę. - Słucham. - Pan jako jedyny człowiek na tym statku cieszy się autorytetem u załogi. Mechanizm pana popularności pozostaje dla mnie zagadką; poprzestańmy na stwierdzeniu, że mógłby pan być dla mnie użyteczny. Zgodziliśmy się przed chwilą, że mamy wspólny cel, różnice dotyczą sposobu osiągnięcia go. Nasza wspólna walka... - O co chodzi? - przerwałem. - O utworzenie wśród załogi jednolitego frontu, który by mnie popierał - wobec nich. Tu, na „Megahicle”, na spory, nawet na kłótnie jest dość miejsca, natomiast zdaje mi się, że wobec nich powinniśmy przynajmniej udawać jedność. Pozostawiam panu wybór metod, niemniej chciałbym być o nich poinformowany. - A jeśli nie zdołamy udawać jedności? - Moja sytuacja nie będzie gorsza niż obecnie. Wspólnie z Glaserem i Sarrozem będziemy utrzymywać posłuch przy użyciu siły i tak czy owak realizować własny plan. W przypadku odmowy sytuacja zmieni się głównie dla pana: Nyad otworzy listę kandydatów do operacji zrzucenia ciała. - To szantaż? - Skąd. Gram z panem w otwarte karty. - Jaką mam gwarancję, że mimo udzielenia panu wsparcia nie pójdę pod nóż jako pierwszy? - aż się zdziwiłem, zadając takie pytanie. Dobrze, niech myśli, że zależy mi na... - Ma pan na to moje słowo. Pokiwałem głową. Obaj z Chiefem Tenegą graliśmy od tego momentu wyłącznie o czas: Chief Tenega z nimi, ja z Chiefem Tenegą. Obaj byliśmy skazani na jałmużnę: tyle, ile zechcą dać. - Jakie korzyści wynikną z tego dla tych, których zdołam przekonać? - Pewien wpływ na decyzje. W dyskusji się okaże, jak znaczny. Zrozumiałe, że jeśli wysuniecie nierealistyczne postulaty... - W porządku - powiedziałem. - Porozmawiam rano z Martą i Nehemah. I z Sarrozem - dodałem po namyśle. - Zaraz - rzekł z naciskiem. - Nie. Muszę jeszcze raz przemyśleć pańskie zachowanie - wobec nich i wobec nas. Ja także zagram z panem w otwarte karty: muszę się przekonać wewnętrznie, że nie celuje pan na przykład w funkcję ziemskiego namiestnika z ich ramienia. - Zrobiłem pauzę, ale nie zareagował. - Mam jeszcze kilka pytań. Arsenał to ich sprzęt? - Na pewno. Czemu służy - nie wiem. Pojazd - chyba nie, broń - też raczej wykluczone. - Może rodzaj kanału przesyłowego? Poruszył się niecierpliwie. - Rzucanie fantastycznych przypuszczeń nie przybliży nas do prawdy ani o cal. Pamięta pan trans Nehemah? Racja, pan wtedy... - machnął ręką. - Ale zna pan zapis. - Odpowiadający prawdzie w stopniu niewiadomym. - Tak. Dokładnie w ten sposób. Jako rejestratory pod wypływem silnej emocji okazaliśmy się do luftu. Jeśli nas testowali... - Szczegółowo pan to rozebrał - gwizdnąłem. - Tak. Analizowałem pewne punkty o kilka miesięcy dłużej od pana. Niewiele wskazuje, że Arsenał jest w istocie arsenałem wiedzy, składnicą mądrości, superbiblioteką, dobrym wujaszkiem, który schyli się nad nami i sypnie z rękawa pomocami naukowymi czy receptami na zadyszkę cywilizacji. - Więc czymże jest, do cholery? - Ba! Jak mi pan powie, będziemy wiedzieli obydwaj. - Oni nie chcieli powiedzieć? - odciąłem się. Zaprzeczył ruchem głowy. - Nie zdobył pan ich zaufania. Patrzył na mnie spokojnie. - W tym celu trzeba by chyba wyjść ze skóry - dobiłem puentę. Tylko leciutki uśmieszek. Znowu pomyślałem o dżungli. Może już jestem zjedzony, choć sam o tym nie wiem? Chief Tenega, jakże inny od tego, którego znałem. Boże, jak mało wiemy o ludziach znajdujących się od nas w zasięgu ręki. - Przyszedł mi do głowy pewien pomysł - powiedziałem. - Wypuśćmy Hortiza. To zrobi dobre wrażenie, a para rąk przyda się na pokładzie. - Zastanowię się. Wie pan, dlaczego przyszedłem właśnie do pana?;- spytał wstając. - Budzi pan mój lęk swą nieobliczalnością. To coś, czego nie potrafię naśladować, nawet tutaj - puknął się w czoło. - I jeszcze z jednego powodu. Na „Megahicle” jest pan moim jedynym przyjacielem. Ruszył wolnym krokiem i zniknął za zasłoną. Oprzytomniałem. - Niech pan zgasi światło! - zdążyłem krzyknąć. Leżałem w ciemności i coraz bardziej chciało mi się spać. Słuchałem cichnących kroków na korytarzu. Poruszyłem nogą - ból ustąpił. - Będę się modlił za ciebie do Bandaraala - powiedziałem ziewając. Bardzo się chciałem zaśmiać, ale mi nie wyszło. ROZDZIAŁ XIV Siedzieliśmy - Heinz Zwei-Drei i ja - na kamiennym tarasie nadmorskiej kawiarni, kompletnie się sobą nie interesując. Stolik nasz wydawał się płynąć na dziobie wielkiego okrętu; wystarczyło wychylić się za pobliską barierkę, by zobaczyć rozbijające się u podnóża skalnej ściany grzywy. Heinz Zwei-Drei śledził jakiś szczegół na linii horyzontu, ja rozglądałem się wokół, zdumiony, iż poza nami nikt nie zaludnia tego pięknego krajobrazu. Usiłowałem sobie przypomnieć, skąd się tutaj wziąłem i od jak dawna grzeję zydel obok kawiarnianego stolika, ale nie potrafiłem zająć tym myśli dłużej niż przez chwilę. Czas upływał na doskonałej bezrefleksyjności, a jednak - rzecz zdumiewająca - nuda mi nie doskwierała. - Tak musi wyglądać niebo - powiedziałem niespodziewanie. - Czy jesteśmy w niebie? - Nie wiem - odrzekł niechętnie Heinz Zwei-Drei nie zmieniając pozycji. Jego oschłość sprawiła, że przestałem nalegać. Zapatrzyłem się i ja w pomarszczony brzuch oceanu i w nakrywającą go od góry błękitną czaszę. Jej dno na moich oczach zaczęło ciemnieć. Przeklęte gapiostwo: nim zdołałem sobie uświadomić zmianę, zrobiło się szaro. Mrok spadał na świat jak deszcz; Heinz Zwei-Drei przestał wypatrywać żagielków na oceanie i zwrócił się całym ciałem w moją stronę. Nie zauważyłem, kiedy to nastąpiło. Stopniowo osaczyły nas ciemności. Nasz stolik został wydzielony z ciemnej zawiesiny stożkiem światła bijącym z niewidzialnego punktowca. Dzięki temu widziałem Heinza Zwei-Drei nie gorzej niż poprzednio i poszedłbym o zakład, że jego twarz nabrała daleko bardziej uroczystego charakteru. Jego strój również się zmienił. Miał teraz na sobie granatową luźną szatę w tonacji nocy, bardzo szerokie rękawy spływały swobodnie wzdłuż ciała. Na głowie wyrosła mu szpiczasta czapka z tego samego materiału; przysiągłbym, że wdział ją nie dawniej niż przed sekundą - uszło to jednak mojej uwagi. I czapka, i dziwna szata pokryły się niebawem srebrnymi półksiężycami, na tkaninie pokazały się sześcioramienne gwiazdy i złote koła. Symbole te jakimś cudem przeniknęły na otaczające nas płaszczyzny; zrozumiałem, że niepostrzeżenie trafiliśmy do zamkniętego pomieszczenia. - Spójrz, cudzoziemcze - odezwał się Heinz Zwei-Drei - w tej niewielkiej skrzynce mieści się cały wszechświat. - Szczupłe dłonie o długich palcach trzymał teraz nad blatem stolika w taki sposób, jak gdyby na czymś je wspierał. Przyjrzałem się dokładniej i rzeczywiście dostrzegłem zarysy metalowego pudełka ze śladami spoin, z którego wystawało coś na kształt komina. - W środku, w kompletnej ciemności, wirują kłaczki galaktyk, z racji nikłych rozmiarów widoczne dopiero przez ten specjalny okular - pstryknął palcem we wziernik. - Tym oto pokrętłem reguluje się powiększenie. Kręcąc w prawo obserwator odnosi wrażenie, jakby wpływał do wnętrza pudełka, obracając zaś gałkę w kierunku przeciwnym doświadcza wynoszenia z głębi ku soczewkom okulara. Galaktyki spływają w dół, podobne do chmur, potem do strzępków pierza, do opadających w czarną czeluść śnieżynek. - Po co - spytałem - po co mi pan to opisuje? - Zakręćmy pokrętłem w prawo - ciągnął nie zrażony mą dociekliwością. - Wystarczy. Blisko dna pudełka, w samym kącie znajduje się spiralna galaktyka, a w niej układ dziesięciu planet. Jedna z nich była kiedyś zamieszkana... przez rasę ze skłonnościami do ekspansji. Przywarł oczodołem do wziernika. - Rozwój tej typowo mechanicznej cywilizacji dokonywał się głównie kosztem otoczenia. Atmosferę planety nasyciły trujące wyziewy, wody zostały zamienione w cuchnące bajora, a samą planetę pokryto betonem i asfaltem, aby nie mogła krzyczeć. Nie jest to wyłącznie kwestia okrucieństwa; po prostu nie potrafili inaczej. Nawet promienie słoneczne, choć niezbędne do życia, stanowiły zagrożenie dla stworzonego przez nich świata, ponieważ demaskowały jego brzydotę. Słońce zostało więc otoczone grubym murem z żaroodpornych cegieł, aby już nigdy światło nie rozdarło miłych ciemności, które odtąd spowiły szczelnie tamte okolice. Radości z tego powodu starczyło na dwa stulecia. Pozostały niedosiężne gwiazdy. Z nienawiści do nich wyłupili sobie oczy, a zamiast nich wmontowali mechaniczne ślepia, które nie sięgały tak daleko. Następny etap reform polegał na pozbyciu się ostatniego reliktu minionych czasów - ciała. W nowych warunkach, skonstruowane przez ewolucję organizmy odmawiały posłuszeństwa, były to właściwie kadłuby z mnóstwem mechanicznych łat, protez, przystawek, zastawek i stymulatorów. Król Heron-Dławiciel-Buntów-w-Zarod-ku wydał dekret, aby jego poddani na planecie przy pomocy specjalnie wyszkolonych ekip pozbyli się swych cielesnych powłok. Realizację planu poprzedziła hałaśliwa kampania propagandowa. PRECZ Z CIAŁEM! - wołały uliczne hasła, neony, czołówki programów TV. Dobrze opłaceni eksperci na oczach milionów rozprawiali się z mitem o szczęśliwości czasów, których reliktem było ciało. Błękitne niebo, powietrze pełne ptactwa, czyste i rybne wody nie są ideałem, do którego powinien tęsknić świadomy patriota, mówili. Inni wytrwale dowodzili istotnych ograniczeń ciała jako takiego. Ciało potrzebuje pokarmu, którego nie ma w nadmiarze; kiedy go nie otrzymuje, wiotczeje i sztywnieje na znak buntu. Ciało wymaga dbałości o nie, co odbywa się kosztem ducha. JAKŻE UBODZY SĄ CI, CO ZAPATRZYLI SIĘ W SWE CIAŁO! - grzmieli kaznodzieje nowej ideologii. CIAŁO GNĘBICIELEM DUSZY! ZNIESIENIE CIAŁA DA CI ŻYCIE WIECZNE! POZNACIE, CO TO PEŁNIA I GŁĘBIA! I tak dalej. Operację przeprowadzono w ciągu jednej nocy, znanej odtąd pod nazwą Nocy Wybawienia. Pośpiech spowodował, iż niektóre szczegóły techniczne nie zostały dopracowane; pociągnęło to za sobą śmierć wielu operowanych, głównie spośród przeciwników Herona-Dławiciela, którzy poszli na pierwszy ogień. Historia nie potwierdziła obaw opozycji. Poddani Herona-Dławiciela chwalili sobie zmianę, zwłaszcza w wypowiedziach dla rządowych publikatorów, z radością gładzili nowe członki, klepali się żelaznymi prawicami w pękate torsy, aż huczało w smrodliwym powietrzu planety (ale smrodu nie czuli). Rechotali na znak radości pełną mocą gumowych gardzieli - kto przy zdrowych zmysłach troskałby się o ich całość, skoro w każdej chwili można było dokonać bezpłatnej wymiany? Niepotrzebne zaś nikomu krwawe półtusze odwieziono szeroką szosą asfaltową w góry i zwalono w przepaść, która się tam otwierała. Transportery pozbywały się ładunku z mdłym mlaskaniem, jakby karmiły niewidocznego giganta. Kiedy ostatni podjechał na skraj urwiska, by rzucić w mrok cuchnące płaty, okazało się, iż przepaść jest wypełniona po brzegi. Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że przez następne wieki nic się na planecie Herona nie działo. Wiele wysiłku wymagało utrzymanie zdobyczy, jaką lud otrzymał w Noc Wybawienia. Nie do wszystkich dotarła prawda o dobrodziejstwie, jakie stało się ich udziałem. Byli i tacy, co odważyli się kwestionować nieomylność Heronowego rozporządzenia, a reformę uznali wręcz za krok niepoczytalny. Z głębokiem smutkiem należy stwierdzić, że ich demagogiczne hasła trafiały na podatny grunt. Wobec chronicznych braków w zaopatrzeniu wymiana zużytych bądź uszkodzonych układów nie odbywała się tak bezproblemowo jak zakładano. Zamiast obiecywanej równości społeczeństwo planety uległo daleko posuniętej stratyfikacji: najpierw obsługiwano dostojników, następnie zasłużonych, weteranów, przodowników pracy i tak dalej. Pieniła się korupcja, kumoterstwo, nepotyzm. Byli na Heronei tacy, którzy leżeli całymi latami błagając o pomoc - i nie zajmował się nimi nikt. Wielu okaleczonych rozebrał doskonale zorganizowany czarny rynek - lecz Heron nigdy się o tym nie dowiedział. W sto lat po wprowadzeniu reformy jej najzajadlejsi przeciwnicy zostali wytrzebieni do sztuki. „Skoro uporaliśmy się z nieszczęściem i niedostatkiem na własnej planecie - powiedział wtedy Heron-Dobroczyńca - pora ponieść żagiew przemian dalej”. W istocie, podboje szły znakomicie. Podbite rasy od razu zarażano duchem reform i nie bacząc na sprzeciwy, narzucano model szczęścia obowiązujący na Heronei. Okazało się, że większość ras nie dorosła do wspaniałej oferty Heronejczyków. Trzeba było włożyć wiele pracy, założyć wiele garnizonów, by okiełznać ich nieposłuszeństwo, brak zrozumienia i dobrej woli. Ale trudności jedynie podniecały zapał reformatorów. Z powodu kosztów misji znaczna część zacnych Heronejczyków cierpiała nędzę. To dla was się tak poświęcamy, tłumaczyli nie wdzięcznym przy każdej okazji. Dla nich się poświęcacie, piętnowała oportunistów oficjalna propaganda heronejska. Kiedy uratujemy cały wszechświat, nastąpi powszechny dobrobyt. Czas płynął. Opanowawszy układ planetarny Heronejczycy zdobyli galaktykę i wygasili w niej wszystkie słońca. W ten sposób powstała czarna mgławica, którą wytrwali podróżnicy kosmiczni nazwali Okiem Wołu. Wygaszenie galaktyki zauważyła znakomita większość plemion gwiezdnych, zwłaszcza tych długowiecznych, które najłatwiej postrzegają wszelkie zmiany na niebie. Biura podróży całego wszechświata organizowały wycieczki dla turystów mających ochotę obejrzeć z bliska ten fenomen. Sprytni Heronejczycy w mig chwycili szansę. Wyłapawszy do jednego przybyszów i do cna ograbiwszy ich statki, wygasili jeszcze dwie galaktyki, a potem jeszcze dwie dalsze, dzięki czemu napływ przyjezdnych wzrósł pięciokrotnie. Heinz Zwei-Drei przerwał opowiadanie, jego głos docierał do mnie z daleka i działał niemal usypiająco. Słuchając jak zaczarowany, nie dostrzegałem już ani stroju maga, ani ścian pokrytych tandetnymi malunkami, widziałem natomiast dokładnie wszystko, czego dotyczyła opowieść. Przed mymi oczami przesuwał się jakby film: wnikałem w coraz to niższe pokłady makrokosmosu z pudełka, aż wreszcie wyhamowałem na powierzchni Heronei. Oglądałem cudaczne miasta, utopione w dymach, mieszkańców zrywających się na sygnał syren, te same stwory przebrane za żołnierzy i wyrzynające się na polach bitew. Obserwowałem Herona przygotowującego edykt i pracę ekip, wydziedziczających w Noc Wybawienia Heronejczyków z ich ostatniej doczesnej własności. Narodziny nowej rasy, kondukt pojazdów zmierzających krętymi serpentynami w najwyższe góry na planecie, dławienie konjtrreformistów, przepełnione więzienia, wrzaski torturowanych, mordowanych - kolejne obrazy cisnęły się do moich oczu, napierane przez następne. Głos Heinza Zwei-Drei to cichł, to przybierał na sile, ale nic z rozgrywających się wydarzeń nie umknęło mej uwagi, żaden szczegół nie został mi oszczędzony, nie mogłem uciec - choćbym chciał - w niezrozumienie ani odejść spokojnie do innych zajęć. Teraz, gdy Heinz Zwei-Drei nareszcie umilkł, przestałem podlegać władzy ruchomych obrazków. Poczułem, że ścierpły mi nogi i od siedzenia w niewygodnej pozycji zdrętwiał kręgosłup. W łuki brwiowe wciskały mi się obsady z gładkiego materiału, wyprostowałem tułów i w tejże chwili obrazy pierzchły sprzed oczu, rozpłynęły się w dole, a ja ujrzałem tylko przymglone szkiełka i dwa tubusy okularów, wystające z tej samej skrzynki, którą - wyśmienicie to pamiętałem - Heinz Zwei-Drei miał przecież przed sobą. - Dobrze się pan czuje? - zapytał łagodnie. Kiwnąłem przelotnie głową, zdumiony zmianami, jakie zaszły wokół. Znajdowaliśmy się chyba w jakiejś szopie, na hakach wisiało pełno sprzętów niewiadomego przeznaczenia, po kątach poniewierały się zwoje lin i okrągłe pojemniki podobne do beczek. Coś trąciło mnie w ramię - odwróciłem się i niemal wpadłem na psi pysk porośnięty długimi kudłami. Spomiędzy nich z niemal ludzkim wyrazem patrzyła para żółtych oczu. - Poznajcie się - powiedział Heinz Zwei-Drei - to jest Rin-tin-tin. - Cześć, bydlaku - dotknąłem z odrazą psiej sierści, wyczuwając pod nią potężne cielsko. Psisko znowu trąciło mnie pyskiem, niemal obalając z krzesła, po czym z największym trudem wpakowało się pod stolik. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby słoń próbował zmieścić się do psiej budy. Rin-tin-tin zwalił się na moje nogi, w najlepsze układając się do snu. Ważył chyba ze dwieście kilo. Z powodu zaabsorbowania Rin-tin-tinem ani spostrzegłem, że mag znikł. Jakby wsiąkł w ziemię. Wierzgałem w krześle, mając nogi przykute do podłoża Rin-tin-tinem. Zajrzałem pod stół, który nie był już stolikiem z kawiarni, lecz i pies ulotnił się bez śladu. Nogi jednak nadal miałem unieruchomione. Chciałem sięgnąć, by przekonać się, co je krępuje, ale nie mogłem rozerwać rąk. Jakaś niewidzialna siła przytwierdziła je z tyłu do oparcia krzesła. Zawiasy drzwi zaniosły się skowytem i do pomieszczenia weszło dwóch Heronejczyków. Z bliska wyglądali jeszcze bardziej odrażająco. Płaskie, topornie odrobione w metalu maski, nakryte kołpakami hełmów, pod wąskimi okapami sterczały przegubowe wizjery, zamontowane w czaszowatych wgłębieniach. Jeden z przybyłych miał na sobie szatę Heinza Zwei-Drei, ale rozciął ją wzdłuż i zarzuciwszy na ramiona używał jako płaszcza. Drugi zapakował się w skórę zdumiewająco podobną do futra Rin-tin-tina. Przyszło mi na myśl, że mag wraz z psem przebrali się za drzwiami i zaraz odegrają dalszą część przedstawienia. - Więc to ten - powiedział osobnik w szacie. - Patryk zwany Małpim Gajem. Szpieg? - Zapewne, wasza miłość. Tylu ich kręci się tu ostatnio. Z niewiadomych powodów rozumiałem ich język. Język? Przecież żaden nie odezwał się słowem! Kiwali blaszanymi baniakami obracając wizjery to na mnie, to na siebie. Z pewnością wymieniali przy tym uwagi, posługując się łącznością wewnętrzną, lecz skąd miałbym dostęp do tajnych kanałów? Głos, którym obaj przemawiali, nie był nieznajomy. Poznałem go. Należał do Heinza Zwei-Drei. Stopniowo przypomniałem sobie, skąd się wziąłem w szopie. Leciałem „polipem” w stronę Oka Wołu, aby przesłać serię korespondencji dla „Sandwich Players Magazine” i na wysokości piątej planety systemu przejął mnie patrol heronejski. - Daleko się zapędził - stwierdził ten w płaszczu. - Dziurawe te wasze kordony, oj, dziurawe. - Robimy co w naszej mocy, wasza miłość - ten drugi łasił się wokół niego jak kot. - Ale zaopatrzenie nie dociera, z załogami też coraz gorzej... - Dobra, dobra, zawsze znajdziecie jakieś wytłumaczenie. Co zamierzacie z nim zrobić? - Gdyby wasza miłość raczył zasugerować... - Skomunikujcie się z pałacem królewskim. Szpieg tej rangi... - Nie wiem, czy propozycja drażnienia majestatu widokiem tego chłystka nie zostanie poczytana jako zbędna śmiałość. - Kto nie ryzykuje, nie wygrywa. - Przestańcie wydziwiać - poprosiłem, ale nie dosłyszeli. Pokręcili się jeszcze i wyszli. Wobec tego zatrzasnąłem powieki i wyłączyłem się - albo zostałem wyłączony. Kiedy stanęliśmy przed obliczem majestatu, król zaryczał zdrowym śmiechem, aż się echo poniosło po pałacowych ciemnych kazamatach. Polecił bezzwłocznie odesłać pyszałka w skórze psa do demontowni, a gdy go brali wśród lamentów, pozwolił sobie na sekundę wątpliwości: czy nie za łagodnie postąpił? A niech tam, niech dwór widzi łaskawość monarchy. - Żleś uczynił, królu - powiedział złapany na szpiegowaniu Małpi Gaj, jak gdyby znał prądy królewskich myśli. Król aż się zatrząsł z oburzenia. - Jak śmiesz odzywać się do mnie takim tonem? - Dlaczego wstrzymał popędliwość straży pałacowej, która na tak wielki afront co sił rzuciła się ku więźniowi? Był to dzień dziwnych wątpliwości. Małpi Gaj pokłonił się i rzekł: - Zechciej, królu, wybaczyć śmiałość, ale tam, skąd przybywam, obowiązują inne prawa niż twoje. Jako człowiek wolny nie widzę powodu, abym nie mógł z tobą rozmawiać jak równy z równym. Nie jestem szpiegiem ani nikim groźnym. Zechciej więc oddalić straże albo przykaż im, by się opanowały, bo nie z nimi rozmawiam, tylko z tobą. Teatr, myślał król. Co mnie powstrzymuje przed wydaniem rozkazu, by go rozszarpano na strzępy? Przecież to wcale niezabawne. - Pochwycono cię na szpiegowaniu. Znaleziono przy tobie akcesoria służące szpiegowskiej profesji jak źrenice i klapy słyszne - powiedział. - Już za samo to mógłbym kazać cię ćwiartować. Oto dowód łaski: odejdź i nie pokazuj się więcej. - Nie - pokręcił głową Małpi Gaj. - Zostanę tu tak długo, jak zechcę. - Niech ci będzie - rzekł zrezygnowany król. - To jeszcze nie wszystko - nastawał Małpi Gaj. - Stanowczo domagam się zwrotu zrabowanych z mego statku rzeczy. Na królewski znak szesnaście transporterów rozpoczęło przeładowywanie dóbr na statek Gaja, znajdujący się dotąd na holu patrolowca. Po trzech miesiącach ukończyły robotę. Heron wykorzystał ten czas na studia. W starych papierach odkrył przepowiednię, że pewnego dnia zjawi się przybysz z dalekich stron, władny doprowadzić do ruiny całe imperium. Nie wolno go zabić - wtedy powróci w tysiącu nowych wcieleń. Zwyciężony w uczciwej walce - nie zagrozi nigdy więcej. - Więc nadal twierdzisz, żeś bez winy? - zagadnął, a gdy Małpi Gaj potwierdził, Heron postanowił przyprzeć go do muru: - Czymże zaświadczysz, niegodny maślaku, że słowy kłamliwymi nie plwasz? Skąd niby wiedzieć mam, czy plugawość twego jęzora dodatnią nie jest? - debatując nad problemem naczytał się starych ksiąg i wyzwolenie się od ich sposobu przemawiania było dla niego trudne. - Z twojej doskonałości, królu - odrzekł śmiało Małpi Gaj, kłaniając się, a król, choć nie znosił jego jadowitego oddechu, zdawał się być usatysfakcjonowany. - Doskonałość moja jest wielka - przyznał bez dłuższego wahania - ponieważ wynika z doskonałości rasy, do której należę. Ale dość o tym. Kusi mnie chęć poznania sposobu, jakim dowiedziesz swojej niewinności. Tu Heron uśmiechnął się i skinął na siepaczy, ci zaś z chrzęstem przysunęli się bliżej i zamarli, wyczekując jak głodne psy na słowo, na gest króla. Ścisnęli głownie szabel. Pot wystąpił na czoło Małpiego Gaja. - Daj spokój, królu, życie i tak nie ma sensu! - próbował obrócić sprawę w żart. - Nie, przyjacielu, życie ma sens - uśmiechnął się król metalowymi wargami i zajaśniał w pełni swej dobrotliwej łaskawości. - Ma sens choćby dlatego, że tak kurczowo się go trzymasz. Znów skinął ręką królewską metalową, a siepacze skoczyli po kamiennej posadzce. Wstrzymani następnym gestem przystanęli, utkwiwszy w Małpim Gaju ślepia podobne do odwróconych lornetek. - Życie ma sens! - wrzasnął rozpaczliwie Małpi Gaj. - Bezsprzecznie, przyjacielu - rzekł Heron. - Twoim zaś zadaniem będzie ukazać ten sens moim wizjerom w jego czystej postaci albo wydobyć z życia samo klarowne, sedno, abym mógł je ujrzeć i mógł go dotknąć. Daję ci na to trzy dni. Już nazajutrz Małpi Gaj przybył do pałacu. Eskorta, która przez cały czas towarzyszyła mu dyskretnie, pozostała u drzwi, zgięta w pokłonach, a on wyciągnął w stronę króla dłoń, na której leżało małe, okrągłe ziarenko. „Miałem zawsze jedno tylko prawdziwe pragnienie - myślał król. - Na własne oczy, z bliska obejrzeć sedno życia”. Poruszył się na tronie, głośno zaś spytał: - Czy spełniłeś mój rozkaz, Małpi Gaju? - Tak, królu. Oto jest sedno życia. Król wziął ziarenko w palce - było twarde. „Tak, to naprawdę jest sedno życia”, pomyślał. Jego mechaniczne serce zadrżało, a prądy w krystalicznym mózgu rozkołysały się szeroką amplitudą. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów Heron doświadczył strachu. Żądając eksperymentalnego dowodu czuł się jak hazardzista. Gra pociągała go tajemniczością - wynik nie dawał się obliczyć z góry. Zarządcy królewscy rozesłali po Heronei szperaczy, aby ci znaleźli miejsce, spełniające warunki Małpiego Gaja. W końcu wysoko w górach trafili na coś odpowiedniego. Prowadziła tam stara szosa z asfaltu, aż do samego urwiska. Widząc to posępniejsze od cmentarza miejsce Heron znów nie oparł się słabości, lecz nie dał po sobie poznać, że się boi - bo kogo? czego w końcu? Małpi Gaj znalazł szczelinę w skale, nasypał do niej czarnej, tłustej substancji, błyszczącej i przeraźliwie miękkiej - jakby żywej, a zaraz potem umieścił w niej ziarenko. Oznajmił, że pozostaje tylko czekać - wiek, może trochę dłużej. W te pędy przykazał Heron sprowadzić ze stolicy Neutrinowy Przyspieszacz Rzeczywistości i ustawić obok skały. Załączono agregat, król wraz ze świtą i Małpi Gaj cofnęli się za barierę ochronną. Wstrzymali oddechy. Znieruchomieli. Zaszumiało, orły krążące nad szczytami zaczęły poruszać się coraz szybciej - do obłędu; niektóre spadały w przepaść, kamienie podnosiły się z szosy i wyskakiwały na wysokie półki skalne, pęknięcia w szosie zrastały się, goiły... Turnie stawały się ostre. - Stop! Zatrzymać! - krzyknął król. - NPR włączono w odwrotnym kierunku! Zanim nadworny elektryk wyłączył maszynę, Małpi Gaj zdążył zauważyć, że przepaść jest wypełniona. Orły górskie ciągle spadały w głąb i podnosiły się z kawałkami dziwnej substancji w dziobach. - Noc Wyzwolenia! - zaszemrała świta. Ścięto pospiesznie winnych, zaszumiało, buchnęło z trzewi maszyn żarem, bo musiała teraz odrabiać stracony czas i cofać cofnięte, orły krążyły tak szybko, że widać było tylko czarne smugi nurkujące w obłokach, kamienie waliły się w czeluść z łoskotem, a asfalt szosy pękał z trzaskiem. Turnie łagodniały, łagodniały... A wtem Heron i cała świta wydali jęk i zdusili go wpół jak dokuczliwą muchę. Oto ze szczeliny wyjrzał zielony listek, rozchylił się, puścił ze swego wnętrza drugi, trzeci, dziesiąty... Po sekundzie w szczelinie rosło wielkie drzewo o grubych konarach, korzeniami wczepione w skałę, darło na kawałki asfalt, a orły z krzykiem chroniły się w jego gałęziach. Liście obsypały najmniejszą jego witkę, z poszumu budził się wiatr i rozpędzał czarne chmury, porywał z ziemi tumany kurzu i ciskał je królewskiej świcie w okrągłe ze zdumienia lornetki oczu. Piach i drobne kamyki dzwoniły o metal masek. - Precz! - krzyczał król. - Precz, precz! I patrzył jak urzeczony dalej, a drzewo rozrastało się szumliwie, wypełnione niezrozumiałą potęgą, korzenie jego wdzierały się w każdą skalną szparę, w każde wolne miejsce... Aż skała nie wytrzymała dłużej, pękła, rozleciała się na tysiąc kawałków! - Precz! - krzyczał król. Doskoczył do maszyny, przełożył rękojeści, strzelił wyłącznikami. Skała z powrotem przyrosła na miejsce, drzewo zaczęło się zmniejszać. Malało, malało, aż wreszcie zupełnie skryło się w szparze. Król wyłączył maszynę. - Bierzcie go! - rozkazał sługom, a kiedy złapali Małpiego Gaja i przykuli do ziemi dziesiątkiem silnych ramion, podszedł do skalnej szczeliny, wydłubał z niej glebę, wyjął ziarenko i roztarł żelazną piętą na asfalcie. - Dość tych fanaberii! - powiedział. Przypatrywał się Małpiemu Gajowi. Uśmiechał się. - Królu... - zaczął Małpi Gaj, ale żelazna rękawica stłumiła resztę słów. - Niech mówi - rzekł Heron, ciągle uśmiechnięty. - Królu, przekonałeś się o potędze życia. Czy każesz mnie zabić? - Bezwzględnie - rzekł król zdecydowanym głosem. - Zadałeś cios temu, w co wierzyłem wczoraj, dziesięć lat temu, zawsze. Ograbiłeś mnie. Uczyniłeś nędzarzem. Pokazując, co sam uważasz za sedno życia, zachwiałeś moją wiarę. Nie ma dla ciebie litości. - Pójdźmy na wymianę - zaproponowałem. - Mam na pokładzie całe wory tych nasionek, codziennie jadam je w zupie albo w sosie... chcesz? Wszystkie ci daruję, wszystkie, bylebyś... - Kończyć z nim - rozkazał król. Nawet nie trzeba było brudzić katowskiej szabli, wystarczyło trzepnąć porządnie rękawicą w ten miękki, porosły rzadką szczeciną łeb, aby Małpi Gaj przestał komukolwiek zagrażać. Podnieśli go żołnierze - leciał przez ręce. Cisnęli ciało w przepaść - poczułem, że lecę. Orły górskie nerwowo przyspieszyły lot. - Kłamią stare przepowiednie - powiedział Heron. Nikt prócz mnie nie pojął znaczenia słów, którymi próbował dodać sobie animuszu. Otworzyłem oczy. Siedzieliśmy - Heinz Zwei-Drei i ja - na kamiennym tarasie nadmorskiej kawiarni. ROZDZIAŁ XV - Zdrzemnął się pan? - - zapytał szyderczo. - W takiej chwili? - Jakoś tak wyszło - tarłem policzek, który piekł od leżenia na gładkim blacie. - To dziwne, zawsze kiedy mnie zabijają, muszę się obudzić. - Nie ma w tym nic dziwnego - stwierdził kategorycznie. - Gdyby się pan kiedyś nie obudził, będzie to najlepszym dowodem, że zabili pana naprawdę. - Jak właściwie skończyła się historia z Heronem i Małpim Gajem? - spytałem, żeby zmienić temat. - Pamiętam, że wpadłem do przepaści... - Do tej samej przepaści Heron na znak tryumfu nakazał wsypać zawartość worów, o których wspominał Małpi Gaj. Jedno ziarenko upadło na litą skałę, a inne stało się łupem górskich orłów. Ale dziesiąte, setne i milionowe zaklinowały się w szczelinach, w których przetrwały najbardziej niekorzystny okres. Z wiosną ze szczelin wyjrzały zielone kiełki... - ...wydając plon stokrotny - dokończyłem. A może trzasnęlibyśmy po kielichu? - Niech pan spojrzy - poradził, a ja zamiast alkoholu znalazłem przed sobą gotowe do użytku wzierniki. - Tak wygląda Heronea dzisiaj. Między starymi przerdzewiałymi korpusami, w stalowych czerepach, gdzie dawniej kołatała się myśl - rosną paprocie. Na całej planecie szumią wielkie drzewa. W nocy widać gwiazdy na czystym niebie, w dzień przyświeca jasne słoneczko - ktoś mający stare, niedokładne mapy wyrżnął rakietą w mur z żaroodpornych cegieł... Zapierający dech efekt pirotechniczny potargał mur na wielkie kawały, które rozproszyły się we wszystkie strony. Ze szczelin chlusnęły potoki światła, jakby to nie prztyczek zbłąkanej rakiety, a potężna eksplozja wewnętrzna dokonała dzieła zniszczenia. Oślepiający blask raził w oczy; przetarłem załzawione powieki. - Nie znoszę happy endów - wychlipałem. - Są nieżyciowe. Skrzywił się jak po marnym alkoholu. - Dlaczego uważa pan, że to był happy end? Wątpię, czy król Heron by się z panem zgodził. A może ma pan na myśli tego nieszczęśnika, którego niedbalstwo o mapy rozsmarowało na cegłach? - Nadal czegoś wypatrywał na morzu. Sięgnąłem ku tubusom wzierników, ale namacałem tylko kieliszek z wódką. Wytrąbiłem zawartość jednym haustem. - Czy grozi nam niebezpieczeństwo? Rozgląda się pan i rozgląda. Pomogę panu, proszę tylko powiedzieć, czego mam szukać. - Sam nie wiem - wyznał ze stropionym wyrazem twarzy. - Gdyby zauważył pan coś nienormalnego... w powietrzu, obok siebie, w sobie... Biały kruk, latający Holender, krótko mówiąc element, który wzbudzi pański niepokój... - Cały ten świat wzbudza mój niepokój. Niepokoi mnie, że tu siedzę. Niepokoi, że nie wiem, po co. Nic w ogóle nie wiem, przypominam główkę sałaty na grządce, pełną niepokoju - i to też niezwykle mnie niepokoi. - Pana po prostu niepokoi życie jako takie - podsumował. - Tyle razy zdarza się przesiedzieć wiele godzin na próżno, trwonić dni, tygodnie... wtedy nie podnosi pan alarmu. Zawsze pan taki drobiazgowy? Większość ludzi w przeciwieństwie do pana po prostu żyje - nie pytając, czemu to służy. - Wegetuje, nie żyje. Namawia mnie pan, bym ich naśladował? Skądże. Obawiam się tylko, że pańska pasja, niewątpliwie bardzo cenna, nie przyda się na nic. Dostarczy tylko dolegliwości płynącej z zadawania zbędnych pytań, szukania sensu tam, gdzie go nie ma. Pan by cały świat chciał rozebrać na śrubki jak rower, poskładać, jeszcze raz rozebrać, wreszcie usiadłby pan gdzieś w kącie i jął biadać, że w śrubkach nie ma wielkiej celowości, że pięknie zazębiający się mechanizm nie służy przenoszeniu z miejsca na miejsce. Nie prościej przyjąć, że tak niestety dzieje się ze światem, z każdym światem? To zbyt rozległa maszyneria, żeby się nie rozregulowywała - nawet pod okiem stwórcy. Tu pan wetknie trochę sensu - zabraknie gdzie indziej. Zatka pan jedną dziurę - otworzy się inna. Wie pan, jaka jest najzabawniejsza koncepcja Boga spośród tych, które wymyśliłem? Rozbitek miotający się po szalupie i zatykający szpary. - Chyba pan przesadza - powiedziałem oschle. - Bóg to Bóg, rozbitek to rozbitek. Co z niego za Bóg, skoro nie potrafi utrzymać byle łódki w należytym stanie? Boskość polega na swobodnym rozkazywaniu wichrowi i falom - między innymi oczywiście. Jeśli Bóg znalazł się w szalupie, to nie z konieczności, tylko dla kaprysu, dla doświadczenia... - Szalupę należy traktować jako metaforę. - Naprawdę? Podziwiam pańskie skojarzenia: rower, szalupa... Ale skoro porównuje pan świat do szalupy i sadowi w niej Boga, to niewątpliwie w określonym celu. - A jeśli zamiast szalupa powiem - okręt? Transatlantyk? Prom? Liniowiec? - Co to zmienia? - denerwowałem się. Ten świętokradca zamierzył się na Boga, w którego wierzyłem, na mojego Boga. Każdy człowiek wierzy w Boga, nawet gdy o tym nie wie, a ci, którzy utrzymują, że Boga nie ma, którzy się pienią z wściekłości na najmniejszą wzmiankę o nim - wierzą w niego najsilniej. - Rośnie stopień komplikacji. Do tego stopnia, że boża wszechmoc przestaje nadążać. - Świat zbyt skomplikowany dla Boga? Jakże więc mógł zostać przez niego stworzony? - Czy zawsze udaje się kontrolować własne dzieło? Ma pan dzieci? Można powiedzieć, że dziecko jest dziełem rodziców - nie przez sam fakt powołania do życia, to grubiańska interpretacja. Przez wychowanie, wpajanie wartości, meblowanie w głowie staramy się popchnąć nasze dziecko na wybraną przez nas drogę. Nic pospolitszego na świecie niż rozczarowania rodziców - dziećmi. Tyle sobie po nich obiecywali, tak bardzo pragnęli je skierować tam, a nie gdzie indziej... Pozostała starość, gorzkie przeżuwanie porażki. A ziemska technika? Nie zaprzeczy pan, że w całości tworzy ją człowiek - ale czy również w całości kontroluje? Stosowanie techniki, teraz już nieodzowne, wywołuje skutki uboczne w postaci kataklizmów, do których ujarzmienia trzeba znowu techniki. Kółko się zamyka... ale mówiliśmy o Bogu. Kiedy postanowił zabrać się do roboty nad światem, zrozumiał, że to zadanie na miarę jego boskości. Spełnił je. Dał z siebie wszystko. Efekt: stworzył kamień, którego nie może dźwignąć. Rozumie pan? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. - Pozostaje znane filozofom pytanie, czy w takim razie nadal pozostał Bogiem. Dla nas nie ma ono żadnego znaczenia. Jako odprysk spod dłuta zaplątaliśmy się między dekoracje, rekwizyty i narzędzia w rzeźbiarskiej pracowni, jesteśmy na nią skazani, tutaj dokona się nasz los. Czy mistrz zabrał się do poprawiania posągu, czy też porzucił dzieło i odszedł z nowym zamiarem w głowie, zrealizować go w innym miejscu - interesuje nas tylko o tyle, że tu uważalibyśmy go za swego sojusznika. Mielibyśmy prawo - tak nam się wydaje - liczyć na jego wsparcie. Ale i to nieważne. - W końcu zmusi mnie pan do przyznania - powiedziałem ze złością - że nic nie ma znaczenia, łącznie z pańskim rozumowaniem. Jednak siedzimy tu, ja i pan, pan psuje oczy topiąc wzrok w zamglonej dali, ja... - wzruszyłem ramionami. - Jeszcze minutka - rzekł - proszę o odrobinę cierpliwości. Czy Bóg pozostaje w świecie, który urządził, czy zebrał manatki i wyjechał? Czy pojawia się tu i ówdzie osobiście, nie jako konsekwencja wcześniejszych działań? Otóż i to, proszę pana, nie ma większego znaczenia dla szczęśliwych okolic, gdzie od jednej do drugiej jego wizyty mijają eony. Roześmiałem się trochę sztucznie: - Przecież nie czekamy tu na niego? - Od samej wizji mróz przeleciał mi wzdłuż kręgosłupa, śmiech zgasł na ustach. Łatwowierny głupiec: zbyt wiele rzeczy przyjmowałem poważnie. Przy byle okazji pozwalałem sobie grać na wyobraźni. Karciłem się tyle razy: wyobraźnia nie fortepian, nie wolno dopuszczać do zawładnięcia nią byle komu - i zawsze tak samo łatwo dawałem się nabrać. - Zależy, co uznamy za boskość. Zwierzętom człowiek może wydawać się boski, człowiekowi... - zamyślił się. - Więc gdyby pan zaobserwował coś niespodziewanego... - Niepokojącego - przypomniałem. - Właśnie. Gdyby na przykład ktoś paluchem nacisnął niebo z drugiej strony albo wodę w morzu zamienił w kartofle... - Boję się podnosić co pięć minut fałszywy alarm. Zresztą zaćmienie słońca sam pan zauważy. Od strony niskich zabudowań zbliżała się, balansując między stolikami, smukła, ładna dziewczyna, którą Heinz Zwei-Drei zaprezentował mi jako księżniczkę Mirrindę. Rozmowa urwała się. Siedzieliśmy we troje, prawie nie odzywając się do siebie, księżniczka oglądała paznokcie, Heinz Zwei-Drei lustrował morze, a ja biedziłem się nad sposobami wybrnięcia z głupiej sytuacji. - Mam coś - nachyliłem się do jego ucha - niepokoi mnie księżniczka. - Słusznie - odparł z kamienną twarzą. - Ja żartowałem - szepnąłem zdumiony jego reakcją. - A ja nie. Przy kolacji Heinz Zwei-Drei wznosił toasty szampanem. Spełnialiśmy je z księżniczką Mirindą bez entuzjazmu; gadatliwość i dobry humor gospodarza zaczynały mnie drażnić. Księżniczka okazała się jego kompletnym zaprzeczeniem, od powitania nie wypowiedziała bodaj słowa. Siedziała niedbale na krześle, mechanicznie podnosiła do ust kieliszek, myślami błądziła zupełnie gdzie indziej. Coś w końcu dotarło do Heinza Zwei-Drei, ponieważ ni w pięć, ni w dziewięć ogłosił, że udajemy się na spoczynek i prawie opryskliwie nakazał Mirindzie, by zaprowadziła mnie do pokoju. - Czy pana bagaże są już na górze? - spytała. - Bagaże? - zastanowiłem się. - Nie mam pojęcia... - Nikt z nas nie miał bagaży - wyręczył mnie Heinz Zwei-Drei. Spojrzałem na niego przelotnie i wstąpiłem na schody. Szliśmy długo w kompletnej niemal ciemności, łagodzonej tylko jaśniejszymi prostokątami okien. Zasapałem się, po księżniczce nie było znać zmęczenia. - To tutaj - powiedziała otwierając jakieś drzwi. - Siódme piętro i widok na morze. Wszedłem do środka. Okno było otwarte na oścież, u stóp wieży, w której się znajdowaliśmy, rozbijały się fale. W połowie dystansu między mną a nimi, niby medal na potężnej piersi baszty, odcinał się żółty prostokąt. Usiłowałem pogodzić wrażenie niebotycznej wysokości z niskimi zabudowaniami, do których weszliśmy z tarasu. Księżniczka ciągle stała w drzwiach. - Proszę mi powiedzieć - zdobyłem się na odwagę - co to wszystko znaczy? - Nie rozumiem pana - odszepnęła przez ciemność. - Urwisko nad oceanem, Jaś Dwa-Trzy, pani, ja... Nie sądzi pani, że każde z nas jest na swój sposób... dziwaczne? - Myślałam, że to pan... - zamilkła. - Co - ja? - Czy pan jest solipsystą? - Co? Raczej nie... - z opóźnieniem przypomniałem sobie znaczenie słowa solipsyzm i machnąłem lekceważąco ręką. Jeszcze raz wyjrzałem przez okno. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie paliło się światło. Gwiazdy kłuły w oczy jak zamrożony strumień sztucznych ogni. - Nie ufa mi pani? - zapytałem. Milczała. - Czemu tu wszędzie tak ciemno, do cholery! - wybuchnąłem. Usłyszałem jakby szelest, wykonałem zwrot - ale księżniczka znikła. Wysunąłem głowę na korytarz - cisza i spokój. I te przeklęte ciemności. Pomyślałem o rozświetlonym oknie na ścianie wieży i zacząłem szukać po omacku lampy. Nie znalazłem. Usiadłem na krześle i zastanowiłem się. Następnie przetrząsnąłem kieszenie - nic nadzwyczajnego. Wahałem się” czy spenetrować pokój, ale zrezygnowałem. Było zbyt ciemno; poza tym jeśli ktoś lub coś mogło udzielić odpowiedzi na me wątpliwości, z pewnością nie należało szukać tego tutaj. Chwyciłem ciężki kandelabr, w którym nie było świec, a który bardzo dobrze leżał w ręce, i wyszedłem na korytarz. Panowała tu niczym nie zmącona cisza, wyraźnie słyszałem własny oddech i szuranie podeszew po szorstkiej posadzce. Echo tłukło się z tyłu nieporadnie, wywołując złudzenie, jakby ktoś skradał się w ślad za mną. Przystanąłem - szelesty ucichły. Wieża wydawała się wnętrzem wielkiego, dawno wygasłego pieca. Przez cały czas nie mogłem pozbyć się uporczywego przeświadczenia, że postępując naprzód ani na jotę nie zbliżam się do rozwiązania zagadki. Nadal działałem na ślepo: wiejski osiłek w starożytnym zamku, liczący tylko na zadany po omacku cios kandelabrem. Zawstydziłem się i postanowiłem zawrócić. Odnalezienie wejścia do pokoju przysporzyło trudności, ale gdy ponownie znalazłem się w środku i runąłem w butach i ubraniu na posłanie, obiecałem sobie solennie nie ruszać się z miejsca, dopóki czegoś nie wymyślę. Zza okna dobiegał stłumiony szum fal bijących o fundamenty baszty i wpływało rześkie, złote od gwiazd powietrze. Dlaczego księżniczka Mirinda - Boże, cóż za imię - posądzała mnie o solipsyzm? Myśl, że mógłbym być inspiratorem zachodzących wydarzeń, napełniła mnie na krótko rozbawieniem. Miałbym tu głos decydujący, nawet o tym nie wiedząc? Wobec tego powinienem również umieć przewidzieć, co wydarzy się w najbliższej przyszłości. Heinz Zwei-Drei zjawi się tutaj w turbanie, w szarawarach i z krzywą szablą, hałłakując gardłowo, żeby zakatrupić mnie we śnie? Ha, bardzo możliwe, skoro ja sam wybierałem się w odwiedziny z kandelabrem. A może wpadnie tu Rin-tin-tin, ucharakteryzowany na psa Baskerville’ów, i zanim wyskoczę przez okno, bestia rozszarpie mi gardło? Albo księżniczka Mirinda wślizgnie się w stroją odaliski i podczas miłosnych harców zada mi cios zatrutym sztyletem? Poruszyłem się na wzdętym posłaniu, na jakimś ciężkim brokacie, zimnym i śliskim w dotyku i wyszywanym najpewniej złotymi nićmi. Brała mnie potężna złość na siebie - za jałowe kołowanie, za bezsilność. Algorytm był przecież taki prosty: należało przewidzieć najbliższą przyszłość, z przepowiedni dowiedzieć się, co zrobię, a następnie wstać i zrobić to. Pozostawała bagatelka: zamienić się we wróżbitę. Jak? Chyba tylko wypruć sobie wnętrzności i z dymiących kich wyczytać przeznaczenie. A jeśli klucz do tajemnicy rzeczywiście tkwił we mnie? Zacząłem zabawiać się w wymyślanie różnych okolic ciała, gdzie został ukryty. Nie do wiary, ale ostatnim miejscem, które bym o to posądził, była głowa. Aż się uniosłem z drogiego brokatu i usiadłem. Wiecznie niedoceniana głowa! Co też chowa w sobie tak pojemna puszka na myśli jak moja? Jak w niej grzebać, aby wydobyć to, co najistotniejsze? Od której strony zacząć? Biczowałem się przez pewien czas w ten sposób, aż wreszcie przestało to być zabawne. Postanowiłem przeskoczyć w abstrakcji szczebelek wyżej: założyłem, iż rzeczywiście możliwe byłoby poddanie biegu wydarzeń mojej kontroli. Pod jakimi warunkami? Musiałbym te wydarzenia inspirować, wywoływać, planować... kto wie, czy nie wymyślać od początku do końca. A nade wszystko rozumieć. - O, cholera - powiedziałem i ze szlachetnym szelestem zjechałem z brokatowych poduch. - O jasny gwint. Niech mnie przerobią na paliwo rakietowe, jeśli ta głowa nie generuje wspaniałych ciekawostek, o ile ją poskrobać we właściwym miejscu. Wizja rzeczywistości wytwarzanej przez kogoś, kto znajduje się - wewnątrz niej, porażała perspektywą, którą otwierała. Pod warunkiem, że pomysł miał się jakoś do świata, w którym gościłem. Chodziłem w kółko po pokoju, przystając co kilka okrążeń przed oknem i zastanawiając się, jakby tę abstrakcję ściągnąć do poziomu realności. Jeśli istotnie uczestniczyłem w kreowaniu tej rzeczywistości, powinienem nią władać. Powinienem rozkazywać jej myślą! - Niech się noc zamieni w dzień - powiedziałem nieswoim głosem, wstydząc się przed samym sobą, że robię z siebie aż takiego idiotę. Czekałem chyba z minutę, ale mrok za oknem nie zjaśniał ani o ton. Gwiazdy sterczały w tym samym miejscu nieboskłonu jak przymurowane. Mimo iż nie spodziewałem się innego rezultatu, poczułem coś na kształt rozczarowania. Podjąłem spacer, obijając się o sprzęty i kopiąc niektóre ze złości. - Przeklęte ciemności! - złorzeczyłem. Palce natrafiły na jakiś przedmiot. Mój kandelabr. Porwałem go i z całej siły cisnąłem w głąb pokoju. Zadźwięczało tłuczone szkło. Zapragnąłem nagle obecności księżniczki Mirindy z jej milczkowatym zaabsorbowaniem. Potrzebowałem oparcia w innym człowieku. Wszystko jedno, w kim. Byleby tylko mnie tolerował. Zza wpółotwartych drzwi pokazała się łuna rosnącego światła. - Przechodziłam tędy - powiedziała księżniczka. Stała w progu osłaniając chybotliwy płomień. - Usłyszałam hałas... nie było zamknięte... - Proszę wejść - zaproponowałem machinalnie. - Nie wie pani, gdzie tu może być lampa? Ze trzy godziny siedzę tak po ciemku. - Tam - pokazała. Podeszła ze świecą do niskiego stolika w kącie. Pod jej nogami zachrupało szkło. Blat był pokryty mlecznymi okruchami, lampa wspierała się o ścianę, a w tym, co kiedyś stanowiło szkielet abażura, tkwił zatopiony kandelabr. - Rozbił ją pan - powiedziała ze smutkiem. Kiwnąłem bez przekonania głową. - Niech pani nie odchodzi... mam przywidzenia, kiedy zostaję bez światła. - Proszę, niech pan weźmie - wręczyła mi świecę. - Mnie niepotrzebna. Kiedy się zbliżyła, ująłem jej ręce i zarzuciłem je sobie na szyję. Wydawało mi się, że nie ryzykuję szczególnie; narażałem się najwyżej na ostrą uwagę, że się zapominam. W najgorszym wypadku na policzek. Ale księżniczka swoim zwyczajem nie zareagowała ani słowem. Leżałem z głową księżniczki na piersiach, widziałem jej rozsypane włosy i czułem na skórze ciepły, równy oddech. Świeca wypaliła się, a mrok za oknem zaczął szarzeć. Wysunąłem się z objęć Mirindy, ubrałem po cichu, wymknąłem ostrożnie z komnaty. Na korytarzach w najlepsze mościła się ciemność, błądziłem trochę po labiryntach schodów, drzwi i posadzek. W pokoju, którego żółte okno zauważyłem na ścianie baszty, Heinz Zwei-Drei siedział w fotelu ze splecionymi dłońmi i przyglądał mi się spode łba. - Nareszcie - rzekł. - Czekam na pana - zawahał się - od kilku godzin. Nie spieszył się pan przesadnie. Ton wyrzutu w jego głosie zirytował mnie. - Stawiennictwo obowiązkowe, co? - zakpiłem. - Jakoś tak wyszło. Nigdy nie przejawiałem wybitnego zamiłowania do roboty umysłowej. - Szkoda - westchnął. Naprawdę wyglądał na zafrasowanego. - Przyszedłem zadać panu jedno pytanie. Bez metafor, figur, otwartym tekstem. Nie dał mi dokończyć: - Niesłusznie uważa się pan za wyjątek. Pan jeden cierpi, miota się, dręczy, a pozostali stąpają beztrosko wokół i torturują pana zwłoką w udzielaniu wyjaśnień. Zastanawiam się, czy można to podciągnąć pod egoizm. - Jeśli w parku rozboli mnie ząb - powiedziałem - nie mam powodu przypuszczać, że całe otoczenie, od ławek do koszy na śmieci, jęczy na ból zębów. - W pańskim parku nie ma miejsca na ludzi? Wprowadźmy więc jeszcze jednego mężczyznę, lat pięćdziesiąt sześć, i kobietę, lat dwadzieścia cztery. Widzi pan, jak zrobiło się ludno? Teraz rewelacja: całą tę trójkę bolą zęby. - Zbieg okoliczności. Przypadek. Nie mogą cierpieć na tę samą dolegliwość. - A jednak. W tym dziwnym parku każdego bolą zęby. Dlatego nie zagląda tu wielu gości - roześmiał się. - Park ma po prostu takie a nie inne właściwości. Urządzono go na zapleczu izby wytrzeźwień; pensjonariusze wracają do zdrowia wśród kląskania słowików i bujnej zieleni, a jednocześnie każdy z nich zostaje srodze ukarany za wybryk, jakim jest niewątpliwie tak znaczne nadużycie alkoholu - do utraty pamięci. - Pięknie pan mówi - przyznałem - tylko, że od tego nie robi się jaśniej w mojej głowie. - Może to pańska wina? - zwalił się całym ciałem na oparcie fotela, podbródkiem celował w sufit, jakby wystawiał szyję do cięcia. - Zauważył pan, że nie ma tu żadnych książek, gazet, nic drukowanego? - Owszem. Nie widziałem też radia ani telewizora. - Proszę więc sobie wyobrazić, że czyta pan książkę. Nie podoba się panu. Zdania nie wiążą się ze sobą, sytuacje pana drażnią, a całość niczemu nie służy. Tę samą książkę czyta pan po pięciu latach. Odbiór - krańcowo różny. Gotów pan mówić o autorze w samych superlatywach, nie może się pan nachwalić stylu i biegłości w budowaniu intrygi. Pięć lat zmienia człowieka do niepoznaki, jego gust, preferencje... Ale uprawnione jest również podejrzenie, że przeobraziła się książka. Wreszcie mogliście zmienić się oboje. - Wszystko płynie - podchwyciłem. Zignorował tę uwagę. - Przypuśćmy, że ta książka tylko się panu śni - mówił. - Jako zagorzały czytelnik chce ją pan czytać we śnie. Gdyby jednak zapragnął pan ujrzeć na przykład stronicę, wychwyci pan z tekstu ledwo pojedyncze słowa, strzępki zdań, bardzo rzadko całe sekwencje. Dzieje się tak dlatego, ponieważ i książka, i czytający są dziełem tego samego mózgu, istnieje więc między nimi współzależność wykluczająca dokładne naśladowanie czynności czytania, takiej jak na jawie. Gdybym się jednak uparł, że muszę precyzyjnie, słowo po słowie odczytać treść tej stronicy, nastąpiłoby zerwanie snu. Przebudziłbym się, prawda? Mając przed sobą książkę, szklankę czy gazetę mogę dokonać wszechstronnych badań ich struktury, obserwować pod mikroskopem szklany zgład, przyglądać się kłaczkom celulozy, zrobić analizę chemiczną farby drukarskiej itp. Mogę postępować inaczej: wybrać się do fabryki szklanek, drukarni czy redakcji i tam szukać odpowiedzi na pytania, czemu użyto takiego a takiego rodzaju materiału, pisano o tym, nie o czym innym. W jakimkolwiek kierunku bym poszedł, nie napotkam pustki. We śnie takie postępowanie, choć możliwe, nie występuje nigdy. Nie tylko dlatego, że jest jak na sen zbyt logiczne. Struktura snu jest, że się tak wyrażę, jednowarstwowa, w przeciwieństwie do wielu warstw rzeczywistości. Kto by się chciał przebić poza sen, trafi na jawę; kto by się chciał przebić poza rzeczywistość, natknie się na kolejną warstwę. Wiadomo, że po użyciu bardzo dużych powiększeń papier rozleci się na cząsteczki, atomy, jądra i elektrony - i można by tak zstępować w dół, dokładnie po tropach fizyki, a z drugiej strony wstępować po schodach do nieba - jak astronomowie. Cała nauka ludzi stanowi próbę przebicia się poza rzeczywistość, dotarcia do tej ostatniej warstwy. - A jeżeli ostatniej warstwy nie ma? - spytałem. - Słyszał pan przecież o koncepcji hierarchicznej budowy Wszechświata. Jeśli najniższa warstwa mikroświata przechodzi niepostrzeżenie w najwyższą - kolejnego makroświata? Ludzi urzekło kiedyś podobieństwo modelu atomu do układów planetarnych, ja i pan wiemy, że wielkiego podobieństwa nie ma, przynajmniej na tym szczeblu, kto wie jednak, czy ta analogia nie naprowadziła ich na dobrą myśl. - Tak - zgodził się bez wahania - gdybym został postawiony w roli konstruktora światów i obawiał się zdemaskowania, utworzyłbym właśnie taki łańcuch. Jego rozległość, przy równoczesnym braku narzędzi o odpowiedniej rozdzielczości sprawia, że musimy szukać innego sposobu. Nie w strukturze materii, a w strukturze zdarzeń nasza szansa. Wróćmy do książki, która stara się w jakiejś mierze naśladować rzeczywistość. Dzieło pisarza nigdy nie będzie dokładnym odzwierciedleniem świata realnego, z racji różnych ograniczeń: konwencji, czasu, talentu, cierpliwości czytających. Pisarz musi stosować selekcję, dzielić bohaterów na ważniejszych i mniej ważnych, pomijać długie okresy ich życia, które niczego nie wnoszą do fabuły. Struktura powieści jest uproszczona w porównaniu ze strukturą świata. Dobra książka to taka, która mimo wymienionych ograniczeń odzwierciedla tę strukturę w miarę ściśle i na wielu piętrach. Teraz proszę się postawić w roli bohatera książki. Czy możliwe jest wnioskowanie o kształcie i układzie „prawdziwego” świata na podstawie danych zawartych w powieści, swoiście pojęta rekonstrukcja? Twierdzę, że nie. Można tylko dotrzeć do granicy struktury, a więc wnosić o jego niekompletności, czyli fałszywości. Rozumie pan? Nasz świat nie jest kompletny, ponieważ ma wyraźne granice. Wydaje mi się, że został przez kogoś wymyślony. Podszedł do otwartego okna, na poszarzałym nieboskłonie migotały ostatnie gwiazdy. - Proszę spojrzeć - pokazał - oto ostateczny dowód fałszerstwa. Przez całą noc nie obróciły się nawet o pół stopnia. - Po wczorajszej rozmowie mnie to nie zdumiewa - zupełnie niechcący uderzyłem w lekceważący ton. - Miejscowy Bóg definitywnie okazał się fuszerem. Patrz w gwiazdy, człowieku - kontynuowałem - jeśli chcesz dowiedzieć się prawdy o ziemi... lub o Bogu. Znałem kogoś o identycznych zainteresowaniach - aż urwałem z wrażenia. Skomplikowana łamigłówka, rozsypana do tej pory byle jak i byle gdzie, ułożyła się. Chaos zrodził porządek, wielkie słońce zapłonęło w mym mózgu. - Lloney! - wykrzyknąłem. - Jak Boga kocham, Lloney! Przecież ty nie żyjesz! Miał na sobie strój, w którym widziałem go po raz ostatni: ciemny garnitur, śnieżnobiała koszula od Mayersa, wielka mucha w grochy. Przebranie w tych warunkach równie stosowne, jak kamizelka na chudych żebrach ludożercy. - Chcę cię dotknąć - powiedziałem. - Niewierny Tomaszu - tylko oczy miał takie, jak zapamiętałem. Przycisnął mnie lekko do piersi. Postarzał się przez te kilka miesięcy, jego głowa była całkiem siwa. - Przecież ty nie żyjesz - powtórzyłem. - Co się dzieje? - Wygląda na to, że jesteśmy więźniami Arsenału. Przebywamy wewnątrz chmury - jako kopie, reprodukcje, odbitki... jaka nazwa najbardziej ci odpowiada? Uczestniczymy w kolejnej projekcji. Taka jest jego wola. W pewnym momencie uzna za stosowne zakończyć przedstawienie i przeniesie nas - razem lub oddzielnie - do kolejnego filmu. - A nasze prawdziwe ciała? Gdzie je umieścił? - Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że nie obchodzą go bardziej niż nas. Nie wiem również, jak długo to potrwa. Dla mnie czas się nie liczy. Mogę istnieć w takiej formie jak teraz - albo wcale. On mnie wskrzesił, jest panem mego życia. Robi ze mną, co mu się żywnie podoba. - Nie ma żadnych szans przeciwstawienia się jego woli? - Widzę, że nie oduczyłeś się jeszcze myśleć dawnymi kategoriami - zaśmiał się sucho, jakby kaszlał. - Są, ale bardzo ograniczone. Coraz trudniej stawiać mu opór, z projekcji do projekcji przechodzę z gorszą pamięcią - jakby zużywała się jakaś biologiczna matryca, na podstawie której odbija mnie ciągle na nowo. Tracę coraz więcej czasu na przychodzenie do siebie, przeżywam okresy martwoty, zastoju... bardzo dziwne, że pozwolił nam się spotkać. Czemu służą kolejne generacje - zabawie? badaniu? dialogowi? Sam fakt, że mogę zastanawiać się nad tym, odzyskiwać pamięć, podejmować decyzje, które wydają mi się samodzielne, świadczy chyba o wadze, jaką przywiązuje do wierności odtworzenia. Czyżby zależało mu na superdokładnej reprodukcji ludzkiego indywiduum, z wolną wolą na czele? - Dla nas chyba lepiej, że zostawia nam więcej luzu - wtrąciłem bez przekonania. - Woli plątać nasz wybór poprzez okoliczności, sekwencje zdarzeń niż wewnętrzne ograniczenia - mówiłem jak dobrze wykutą formułkę. Wizja Lloneya ciągle była dla mnie zbyt niesamowita, bariera immunologiczna mojego pojmowania chroniła mnie przed nią skutecznie. - I ja tak sądzę. Rzecz w tym, że i tak nie potrafimy, a przynajmniej ja nie potrafię, wykorzystać tego atutu do końca. Jeśli nas analizuje dla celów badawczych, jego dbałość o naszą, że tak powiem, tożsamość wewnętrzną, podobieństwo do ludzi - jest zrozumiała. Pytałeś, co mu mogę przeciwstawić. Niewiele. Po pierwsze mogę demaskować kolejne światy, w których mnie osadza. Sądziłem, że wraz z upływem czasu stopień trudności będzie narastać - jak przy testach na inteligencję. Pomyliłem się: zdarzają mu się szkolne wpadki, nie wiem, czy celowe, czy przez nieuwagę. Po drugie: mogę - jeśli oczywiście zdołam - doprowadzić do wykazania wewnętrznej sprzeczności danego świata i spowodować taką konfrontację jego elementów, że projekcja pryśnie. Dotąd udało mi się to tylko raz. Mogę wreszcie, i ten sposób stosuję najczęściej, odmawiać zgody na udział w projekcji, w nadziei, że następnej nie będzie. W efekcie doprowadzam tylko do zmiany projekcji. - Nie mógłbyś wyrażać się jaśniej? Co to za sposób? - A jak myślisz? - miał wzrok człowieka zawstydzonego, przyłapanego na kompromitującym uczynku. - Ordynarnie pozbawiam się przytomności. Śmiercią nie sposób tego nazwać, nie umiera się na niby. Musiałem pokonać wielkie opory psychiczne, ale opłaciło się: wobec takich zagrań pozostał bezradny. Środki? Zawsze coś się znajdzie. Dwukrotnie skakałem oknem, zjadałem truciznę... za każdym razem zmartwychwstawałem w innym świecie. - Skąd wiesz, że uśmiercając ciało sprzeciwiasz się jego zamiarom? A jeśli z premedytacją wywołuje u ciebie tę decyzję? - Skoro przerywam projekcję, którą on chce kontynuować, tym samym sprzeciwiam się jego woli. To marny dowód, wiem. Spójrz - wyciągnął ku mnie przeguby z różowymi węzłami świeżych blizn - czasem i jemu nie starcza cierpliwości. Coraz częściej idzie między nami na ostro. Samobójstwo pozostaje najpewniejszą metodą, ale kiedy pociąłem się szkłem, doprowadził na moich oczach do zarośnięcia ran. Uznałem za swój sukces, że dał się sprowokować do otwartej interwencji... tak nisko upadliśmy, Adam. - Nachylił się do mego ucha: - Czekam teraz na lokomotywę... na jakiś młyn, szatkownicę, fabrykę dżemu - zachichotał. - Lloney - wyszeptałem - chyba nie mówisz tego poważnie. - Czułem się słabo. Nogi miałem miękkie w kolanach i musiałem usiąść. - A dlaczego? Tu nie ma miejsca na żarty. Najgorsze, że nie mogę na serio umrzeć, że zawsze zdoła mnie wskrzesić. Przechowuje matrycę w pamięci i tłucze kolejne wcielenie. Budzę się w nowym otoczeniu niczego nie pamiętając i zaraz muszę podejmować cały trud na nowo. Rola zmartwychwstańca nuży mnie coraz bardziej. Mój obecny dylemat brzmi: czy przystać na życie w pewnym konkretnym świecie, póki go nie wyłączy, bez buntu, który i tak zda się na nic - i czekać na jego posunięcia, czy też starać się poprzez szybkie zmiany doprowadzić jak najszybciej do zużycia matrycy - lecz skąd pewność, że dysponuje tylko jedną? - A jeśli on bada właśnie to zużywanie? - spytałem słabym głosem. - Kim on jest, Lloney? Co o nim wiesz? - Pamiętasz, jak w pewnym momencie przy okazji odlotu „Megahicle” dużo się mówiło i pisało o możliwości wysyłania automatycznych sond do układów, gdzie dojrzewają obce cywilizacje. Nieliczne głosy wskazywały na prawdopodobieństwo przysłania takiej sondy do Układu Słonecznego. Sam naliczyłem dwie albo trzy wypowiedzi, których autorzy utrzymywali stanowczo, że taka sonda już krąży... i to oni mieli rację. Tyle że nie przybyła w celu nawiązania kontaktu i obsypania dzikich podarunkami. Arsenał krąży w Układzie Słonecznym od lat, a jego zadanie polega na kontroli cywilizacji ziemskiej, pilnowaniu, by wzrastała tak, a nie inaczej, a kiedy trzeba - na ingerowaniu w jej rozwój. - Chcesz powiedzieć, że odpowiedzialność za uboczne efekty rozwoju cywilizacji - zanieczyszczenie środowiska, przeludnienie, ciągła groźba wojny, kontrast między Południem a Północą, zbrojenia - należy spisać na jego konto? - Powiem uczciwie: nie mam dowodów. Tutaj trudno je zdobyć. Ale nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Pod wpływem ostatnich doświadczeń rozważam także inny pomysł: że Arsenał nie jest wyrzutnią, ale wręcz ssawą informacyjną. Nie w sensie technologii czy techniki, ale socjotechnologii i socjotechniki. Gdybyśmy trafili w kosmosie na podobną do Ziemi planetę, zrobilibyśmy pewnie to samo. W pobliżu określonej kategorii obiektów opłaca się instalować nawet bardzo skomplikowane systemy informacyjne. - Boże - podparłem ciężką głowę - traktuje nas jak mrówki. - Gorzej. - Zapadło ponure milczenie. - Ta dziewczyna - zawahał się - napastowała cię w nocy? Kiwnąłem głową. - Kręciła się cały czas w pobliżu. Teraz śpi. Czemu pytasz? - i nie dając mu dojść do słowa zarzuciłem go pytaniami. - Boisz się jej? Skąd ją znasz? Spotkałeś ją w innej projekcji? - Nie jestem zazdrosny - jego uśmiech, wreszcie prawdziwy, znany mi uśmiech jakby mówił: „Zazdrość? Tutaj?” - Widzieliśmy się po raz pierwszy. Ale ten element zaczyna się powtarzać. W pewnej chwili ni stąd, ni zowąd zjawia się koło mnie ktoś nowy - pies, dziewczyna, przedmiot - i depcze mi po piętach. Nie mogę się go pozbyć, co bywa niekiedy uciążliwe. Nazywam takich gości pijawkami; bywa, że projekcja przekształca się w grę z pijawką, którą staram się zgubić, odłączyć od siebie. - Po co miałby cię śledzić? Przecież i tak wie i kontroluje wszystko. - A jeśli nie? Jeśli demonizujemy jego wszechmoc? Może usiłuje mnie zmylić, wprowadzać fałszywe kamyki do tych łamigłówek? Po cholerę zadaje sobie tyle trudu? - zamilkł i zastanawiał się nad czymś. - To, że umieścił nas razem w tej samej wizji, także stanowi novum. Czyżby zabierał się do organizowania parad z udziałem całej załogi „Megahicle”? Jak tak dalej pójdzie, ściągnie tu stopniowo całą Kalifornię. - Księżniczka Mirinda - powtórzyłem dwa magiczne słowa. A jeśli była moją pijawką? Lloney nasłuchiwał. Aż się uniósł z fotela. - Już są - powiedział. Do pokoju wsunęła się twarz księżniczki w aureoli długich włosów. Po chwili, potrącając ją bezceremonialnie, wpadło do pomieszczenia ogromne psisko. - Ależ się was naszukałam - oznajmiła księżniczka z radością. - Tutaj się chowacie! Jaki piękny poranek - szczebiotała - chodźmy czym prędzej na taras! ROZDZIAŁ XVI Upał - nieziemski. W głowie łomot, jakby kuła w nią bez przerwy co najmniej setka parowych młotów. Pot cieknie strumieniami i momentalnie wysycha, oblepiając pancerzem soli, gorący oddech pali skórę, roje karminowych tęcz przewalają się pod powiekami. Leżę na rozpalonym ruszcie, odziany w mundurek misternie kuty z cienkiej blachy, rozgrzanej do białości. Gdzie się podziała kraina wiecznej szczęśliwości, wystygłe wnętrze wieży, chłodne marmury, lodowate napoje w wysokich szklankach? Perlisty śmiech przef runął wysoko jak stado srebrnych skowronków, w ślad za nim uniosły się słowa tubalnej odpowiedzi. Z nieba opuszczał się dzwon pełen roztopionego metalu. Nadzwyczajnym wysiłkiem rozerwałem skórzane wory, na dnie których drzemał mój wzrok. W kabinie panowała atramentowa ciemność, gęsta, nagrzana, tłoczona konwulsjami niewidzialnej sprężarki do uszu, ust, nosa, do oczu. Skóra na twarzy, nabrzmiała i jednocześnie spływająca lepką mazią, sprawiała wrażenie nałożonej dodatkowo powłoki - uwierała mnie, krępowała, niemal irytowała dokuczliwym, obcym uściskiem. Przez pewien czas, utopiony jeszcze w gorącym półśnie wierzyłem święcie, że to całun znad drzwi opadł na mnie, osiadł gumową maską, która przywarła i odtąd codziennie rano będę witał w lustrze kogo innego. Otarłem twarz, mokrą jak po wynurzeniu z wody, odrzuciłem precz rosnące na mnie góry koców, pościeli, i prawie zupełnie przebudzony zerwałem trzy warstwy odzieży, wilgotnej, zrolowanej. Nasłuchiwałem: żaden odgłos nie mącił ciszy. Nagle moja paniczna szarpanina wydała mi się tak niestosowna, że aż śmieszna. Stwierdziłem, że klimatyzacja na „Megahicle” działa jak zwykle sprawnie. Czemu zatem przypisać trawiącą ciało gorączkę? Dwóm uderzeniom groma? Męczyło mnie pragnienie, zapaliłem nocną lampkę i dopiłem sok przyrządzony przez Nehemah. Rozkoszowałem się - półnagi zewłok rozciągnięty na podłodze - chłodem łagodnie omywającym rozpalone członki. Ręka, noga, mózg na ścianie! Na ostatni etap przyszło mi trochę czekać. Nie szkodzi. Nic straconego. Cierpliwemu wszystko przychodzi na czas, mawiali starożytni Chińczycy. Z jednej strony doznawałem ulgi, w miarę jak organizm wypromieniowywał resztki zmagazynowanej od wczoraj energii kinetycznej, z drugiej... szkoda gadać. Podczas sięgania po sok wzrok mój padł na nieszczęsny całun, pyszniący się u drzwi jak chorągiew obcego mocarstwa. Są sny, z których budzimy się z wdzięcznością dla losu, że zmory pierzchły przed jawą, są też inne, żegnane z rozpaczą - tak musieli się budzić więźniowie obozów koncentracyjnych - bo oto trzeba wracać do środka koszmaru, tak niesamowitego, że niemal na granicy realności. Wiedziałem, że już nie zasnę. Zaczynał się ostatni dzień mego życia. Obracałem pod czaszką trzy proste słowa, ale złożona z nich całość ciągle pozostawała jednakowo abstrakcyjna. Zabierałem się do rzeczy od innej strony: pozostało ci jeszcze z dziesięć godzin, perswadowałem komuś w środku, kto zdecydowanie odrzucał moje rewelacje. Może dwanaście, a może tylko osiem, próbowałem. Wypchaj się, brzmiała jego odpowiedź. Taki nadzwyczajny miał to być dzień, a takie zwyczajne godziny go otwierały! A ty byś chciał od razu trąb archanielskich, grzmotów i błyskawic od rana! „Koniec świata nastąpi przy ogólnym śmiechu i oklaskach dowcipnisiów, którzy będą myśleli, że to żarty”. Rozpocznie się od sztywnego przemarszu do konferencyjnej, najokazalszej sali na „Megahicle” - bo przecież nie do jadalni, urągającej boskości Bandaraala. Następnie zostaną wygłoszone stosowne przemówienia: najpierw powitalne Chiefa Tenegi, a wkrótce po nim w naszych głowach rozbrzmi świergotliwa muzyka ich słów. Jak się zachować w tej historycznej chwili? Pierwszy pomysł, który mi się natychmiast nasunął, był oczywiście bezdennie głupi. Trwa wymiana not, wyniosły ceremoniał, Soren Kierkegaard, „Albo - albo” (tłum. Jarosław Iwaszkiewicz) wszyscy aż sztywni od celebry, a tu drzwi się otwierają, uderzone podmuchem wiatru, wpadam z impetem i biegnę nago, odziany tylko w czarną szarfę na cześć Bandaraala, z pękiem czarnych liści, przytroczonym gumką do tyłka. Na środku czoła rozbłyskuje brylant, biała iskierka zerwana spod tablicy ogłoszeń... nie, to zbyt trudne technicznie, a efekt żaden. Albo inna wersja: stoją wszyscy w karnym szeregu, ja spóźniam się jak zwykle, wchodzę boso, w kąpielowym płaszczu. Chief Tenega na mój widok przerywa orację, piorunuje mnie wzrokiem, robi się przeraźliwie cicho, gasną światła, włącza się ostry reflektor, po nim głośniki, leniwa muzyka płynie w powietrzu, łasi się do skamieniałych przybyszów, wsącza do uszu - ja zaś, przeginając się w biodrach jak zawodowa striptizerka zsuwam płaszcz z ramion, wyciągam ręce i pozwalam mu wolno opaść... a potem gazu do „polipa”! Tu krzyk, jęk, rwetes, skandal, poruszenie! Zerwanie stosunków! Przybyszów trafia szlag, ulatniają się w mig względnie korkują błyskawicznie na zawał - o ile mają serca. A jeszcze lepiej byłoby namówić Martę i Nehemah na wspólny występ. Tylko skąd wziąć tyle reflektorów? Zabawiałem się tak dosyć długo. Końcowy efekt wytężonych prac umysłowych wyglądał następująco: przyjmujemy przybyszów w konferencyjnej zbiorowym odśpiewaniem pieśni „Raz młody bosman miał wychodne”. Nagusieńki Chief Tenega wygłasza odczyt inauguracyjny na temat „Dlaczego asceza jest szkodliwa?” Przed mównicą, po obu jej stronach Sarroz i Glaser, z rękami założonymi do tyłu, przepasani jedynie szarfami z białą literą B. W głębi rozbierają się Marta i Nehemah, a w kluczowym momencie wpadam ja i kilkakrotnie okrążam salę wolno jak maratończyk. Z kolei mężczyźni tworzą węża, posuwając się w stronę kobiet krokiem perkoza, dopadają ich i dają przybyszom pokazowy living-show. Ukazuje się ułożony z żarówek napis ZIEMIA WITA WAS TYM, CO MA NAJLEPSZE! Muzyka ustępuje miejsca odgłosom fizjologicznym (mlaskanie, ciamkanie, siorbanie, głośne przełykanie, a także pocieranie, szybkie oddechy, jęki itd.) Wjeżdża zaprogramowany wcześniej automat-garkuchnia i serwuje przybyszom wielkie michy z parującą fasolką po bretońsku! No, wystarczy, Nyad. Dość. Basta. Pożartowaliśmy, poprzerzucaliśmy się krotochwilami, rozruszaliśmy mózgownicę - pora nadstawić worek i łapać skarby myśli, które z niej wypadną. Tak radykalne przestawienie zwrotnicy nigdy nie przychodziło mi bez oporów. Znajdowałem dziką przyjemność we wzbogacaniu poprzedniej wizji o nowe szczegóły. Złożony z ludzkich grzbietów i kończyn stwór, nie przerywając dotychczasowych czynności intonuje wielogłosową pieśń KONTAKT! KONTAKT! KONTAKT! PRZEŻYJMY TO JESZCZE RAZ! Wstałem i wsadziłem głowę pod strumień zimnej wody. A gdyby tak w trakcie uroczystości skąpać ich w nieczystościach? Zgiń, przepadnij. Całka z siedemdziesięciu pięciu trzecich pierwiastków z iks do siódmej. Uff! Pomogło. Wziąłem kąpiel, nałożyłem świeże rzeczy i poszukałem czegoś do zjedzenia. Nie znalazłem. Nowy przywilej na „Megahicle”: śniadania w łóżku - proszę bardzo, ale wiktuały załatwia się we własnym zakresie. Dochodziła czwarta, kiedy wymknąłem się na korytarz. Rozpoznawałem statek, ale nie charakter dawnego „Megahicle”, który mnie akceptował. Teraz czułem się jak intruz. Jak łatwo wygonić psa z jego budy... Przemykałem pod ścianami, poganiany natarczywością szelestu, jaki wydawało potrącane przez podmuch czarne upierzenie ścian. Z drzwi jadalni znikł ideogram w postaci pary skrzyżowanych sztućców, a jego miejsce zajął skromny napis, znów na zielonej taśmie: ZRZUCANIE CIAŁ. SALA ZABIEGOWA. Sięgnąłem do zamka - drzwi stały otworem. Dawno nie widziałem tylu plansz jednocześnie. Takiej różnorodności formatów, takich kłębowisk kolorowych linii. Ściany pokryte planszami, plansze pod sufitem, umieszczone w rzędach wzdłuż ścian. Dostęp do nich był trudny, ale tu za ważniejsze uznano zmasowanie ataku na potencjalnego przeciwnika. Obejrzałem kilka, wyłonionych na chybił-trafił - przedstawiały rozrysowane szczegółowo schematy, rozmaite rzuty, przekroje, ułożenia; nader często stosowano technikę podobną do malowideł staroegipskich, tułów widoczny z przodu, biodra z boku. Nieznani projektanci usiłowali zmieścić jak najwięcej na każdym planie i konstrukcję stawiali znacznie wyżej niż precyzję zapisu. Monotonia wykresów znudziła mnie, w istocie naśladowały tylko wczorajsze ilustracje, te z kabiny i z tablicy. Grzebałem w planszach w nadziei, że zobaczę wreszcie, jakiemu celowi mają służyć przedstawione operacje. Możliwe, że kryły się takie w tej masie, nie chciało mi się szukać. W związku z przepełnieniem niewielkiego w końcu pomieszczenia nie starczyło miejsca ani na całun, ani na resztę tego czarnego paskudztwa. Wezbrała we mnie wdzięczność. Na dawnym miejscu stały automaty, ale odłączone od źródeł zasilania i utopione w zwałach plansz. Cofnąłem się i zlustrowałem ten fragment pomieszczenia. Arkusze, gdzie indziej naciągnięte, przylegające do siebie z milimetrową dokładnością, tu rozstępowały się, a ich brzegi zostały sfałdowane. Z pewnością często je przemieszczano - wsadziłem między nie głowę. Skrzynka zasilania. Wystarczyło wgnieść przełącznik, wleźć między papierowe płachty i zabrać z automatu to, na co miałem ochotę. Objuczony, wydostałem się spomiędzy papieru. Rozglądałem się odruchowo za krzesłem czy kawałkiem stołu, lecz meble poznikały bez śladu. Wobec tego zerwałem planszę demonstrującą bodaj sposób rozebrania półtuszy kobiecej na schab, karczek, żeberka i polędwicę, rzuciłem pod nogi i złożyłem na niej cały prowiant. Chwilę zastanawiałem się, czy niczego nie brak, żebym potem nie musiał wstawać i uzupełniać. Wyłączyłem zasilanie - skoro obowiązywał taki zwyczaj, nie widziałem powodu, by go nie uszanować. Następnie zasiadłem do posiłku. Byłem mniej więcej w połowie, kiedy raczej wyczułem niż usłyszałem szelest otwieranych drzwi. Zwrócony do nich bokiem, nie zdążyłem obrócić się i gość wycofał się bez przeszkód. Zamarłem z na wpół przeżutym kęsem. Nim zdążyłem cokolwiek postanowić, drzwi powtórnie uchyliły się i do środka wśliznęła się - Nehemah! - Ty masz zdrowie - powiedziała stając obok zaimprowizowanego obrusa. - Wszyscy jęczą, wypłakują oczy, ze zgryzoty nie mogą spać - a ty obżerasz się w najlepsze. - Zapraszam - wskazałem miejsce na podłodze. - Śniadanie na trawie. Ostatnie po tej stronie życia. - Myślałem, że wzniosłość tych słów zetnie ją z nóg. - Jak się najem, będę mógł jęczeć dwa razy głośniej. - Jesteś bardzo nieostrożny, wiesz? - usiadła jednak. Nie pozbyła się habitu, więc nie wiedziałem, co ma na myśli - moje skromne obżarstwo czy nieodpowiedni strój. - Kiedy jestem głodny, potrafię myśleć tylko o jedzeniu. Napijesz się czegoś? Wyjdźmy stąd - powiedziała. - W każdej chwili ktoś może nas tu zaskoczyć. Masz szczęście, że to mnie zaschło w gardle, a nie na przykład Glaserowi. Trudno było nie przyznać jej racji. Zebrałem z planszy to, co się jeszcze nadawało, resztki zawinąłem i razem z papierem wyrzuciłem do zbiornika odpadków. Musiałem jeszcze raz włączyć zasilanie, by zabrać więcej napojów. Obładowani, dotarliśmy do mojej kabiny. Skąd się bierze u kobiet ów niepospolity dryg do sprzątania? Zawsze uważałem, że nie należy im w tym przeszkadzać. Uporządkowanie kabiny zajęło Nehemah nie więcej jak pięć minut - ja straciłbym przynajmniej pół dnia. Jedliśmy i pili jak za dobrych czasów, kiedy żadne z nas nie słyszało o Bandaraalu. - Chief Tenega powinien nas aresztować i oddać inkwizycji - rzekłem. Świat znowu zaczynał nabierać kolorów. - Nie śmiej się - szepnęła - za takie ekscesy grożą surowe sankcje - napiła się coli. - Co absolutnie nie przeszkadza załodze „Megahicle” w regularnym korzystaniu z automatów. - A Chief Tenega? Zaśmiała się. - Najpierw wysłał Glasera, teraz nawet nie chce mu się zachowywać pozorów. Natknęłam się na niego ze dwa razy. - Wprowadzanie przepisów nie mających szans na realizację pogłębia tylko istniejące bezprawie - zacytowałem popularnego myśliciela, Janisława Juliusza Derwca-Dyrcza. Człowiek chodzi nafaszerowany cudzymi mądrościami jak zepsute mięso czerwiami i ani się obejrzy, jak ta lub owa myśl samodzielnie wydostaje się na zewnątrz. Ale żeby również kapłan nowej wiary, Chief Tenega... ha, on także musi jeść. Cóż za wspaniały przykład dialektyki! Zapałałem do naszego dowódcy szczerą sympatią. - W ciągu tych kilku dni - mówiła Nehemah cicho, bez satysfakcji - wytworzyła się niepisana umowa. Jeśli, zakradłszy się do jadalni, zastaniesz kogoś w środku, masz się jak najszybciej wycofać. Odczekać, aż weźmie, co mu potrzeba i odejdzie. W zamian liczyć możesz na to samo. Kiedy zobaczyłam cię ucztującego demonstracyjnie na podłodze, pomyślałem, że ci już wszystko jedno. - Kolejny samobójca - jęzor znów mnie ubiegł. W jej oczach wyrozumiałość walczyła o lepsze ze zdumieniem, to ona się zmieszała; nie ja. Natychmiast pierzchła moja wesołkowatość. - Przepraszam - powiedziałem. - Widziałam się z Martą - rzekła - potrzebuje opieki. Fizycznie nic jej nie dolega, ale nerwy... Całkiem rozstrojone. Może ją krzywdzę, ale nie mogę pozbyć się przeświadczenia, że planuje powtórkę. W takich chwilach najlepiej milczeć. Po prostu. - Chyba ciągle nie wierzy, że ją odratowaliśmy. Połknęła sporo tabletek... co tylko zdołała zgromadzić. Upłynęło dostatecznie dużo czasu, by organizm wchłonął kompozycję trucizn. Krótko mówiąc nie powinno jej być między nami. - Kiwałem bez przekonania głową. - Mało tego - podjęła po chwili. - Wykonałam sondowanie żołądka i dwunastnicy. Z wziernikiem. Nie ma większych uszkodzeń. - Cuda się zdarzają - powiedziałem z powątpiewaniem. - Zmieniłaś się, Nehemah. Jesteś jakby starsza... doroślejsza... - Wszyscy się zmieniliśmy - westchnęła. - Pytanie tylko, czy na lepsze. - Kiedy oni przylecą? - W samo południe. - Jak się przedstawia możliwość obudzenia Hortiza? Spojrzała z uwagą: - Nie zamierzasz chyba... - Odpowiadaj na pytanie. Obiegła wzrokiem wnętrze kabiny. - Daj trochę muzyki - powiedziała. Wcisnąłem klawisz. Kiwnęła ręką, żebym się nachylił. - Anabiozerem steruje komputer, który nie posłucha nikogo poza Chiefem Tenegą - szeptała mi prosto w ucho. - Potrafisz naśladować jego głos? - Trzeba odłączyć komputer - teraz ja muskałem wargami jej ucho. Dobrze zorganizowane konspirowanie potrafi być przyjemne. - Chodzi tylko o pretekst... a gdyby uzasadnić takie posunięcie względami zagrożenia zdrowia? - Komputer niczego nie przyjmie na wiarę. Poza tym nie wiemy, czy Chief Tenega nie zostawił w jego pamięci tajnych instrukcji na wypadek odłączenia. - Otworzymy anabiozer ręcznie. - To niebezpieczne.- Musimy ryzykować. Chcesz stać i czekać, aż cię obiorą z mięsa? Dotarliśmy do anabiozerów bez przeszkód. Chyba nikt nas nie widział. Drzwi były zamknięte i oplombowane, ale zamek słuchał dłoni Nehemah - do anabiozerów i gabinetu lekarskiego, który w każdej chwili musiał być do dyspozycji, wiodło jedno wejście. Hortiz leżał z zamkniętymi oczami, jego twarz wyglądała na skupioną. Pomyślałem o sobie w tej roli. Nehemah przypatrywała się wskaźnikom i stukała na klawiaturze instrukcję dla komputera. - Wóz albo przewóz - powiedziałem. - Gdzie jest wyłącznik? Pokazała palcem. Odłączyłem anabiozer, po miniaturowej tablicy rozdzielczej przeleciały świetliste smugi. Nehemah regulowała przyrost temperatury. Pozostało nam tylko czekać. Gdyby komputer wszczął alarm, nie mielibyśmy szans na obronę. Mało cech rozsądku nosiło nasze postępowanie. Należało jednak wziąć coś do ręki. Temperatura rosła, pompa tłoczyła tlen, ale twarz Hortiza nie zmieniała wyrazu ani koloru. Co prawda, w pomieszczeniu zalegała ciemność, zadowoliliśmy się światłami anabiozera. Bezwładność psychiki... brak światła nie sprawiał, że byliśmy lepiej ukryci, a jednak żadne z nas nie zdobyło się, by je włączyć. Z podświetlonymi od dołu na niebiesko twarzami, milczący, skupieni - podobni byliśmy do pary uczniów czarnoksiężnika. - Jego ciało nie nagrzewa się - powiedziała Nehemah rozedrganym głosem. - Serce nie podejmuje pracy. Nie wraca oddech. Boże, on przecież nie... Nakryłem dłonią jej usta. Istotnie, wskaźniki nie ruszały się z poprzednich pozycji. Jednocześnie temperatura przestała wzrastać. Na konsoli zapłonął sygnał kontaktu mikrofonicznego z odmrożeńcern. - Hortiz - powiedziałem bez sensu. - Tu Nyad. Hortiz, odezwij się. Słyszysz mnie? Nehemah szlochała sucho z twarzą ukrytą w dłoniach. Potrząsnąłem nią lekko. Podniosła głowę. W wilgotnych śladach na jej policzkach odbijały się światła anabiozera. - Popełniliśmy jakiś błąd? - nalegałem. - Mówże, na Boga! Kręciła głową, spoglądając spoza mojego ramienia na szybę. Puściłem ją. - Hortiz - powiedziałem do leżącego. Obróciłem kołem i wieko zaczęło odjeżdżać wzdłuż prowadnic. Buchnął nam w nozdrza odór anabiotycznych konserwantów. Nie zważając nań pochyliłem się nad ciałem. Jakaś ledwo wyczuwalna suchość skóry, niedostrzegalne zmarszczenia przywodziły na myśl mumię. Przyrządy nadal wskazywały na brak oznak życia. Nie musiałem im wierzyć. Śmierć była widoczna gołym okiem. - Nie wygłupiaj się, Hortiz - bardziej próbowałem dodać otuchy sobie niż jemu. Wyciągnąłem rękę, by dotknąć jego piersi. Spodziewałem się poczuć chłód i wilgoć - nie zdążyłem. Postać Hortiza wydawała się ulepiona z cienkiej bibułki, podobnie jak gniazda os, ale nieporównanie bardziej kruchej i sztywniejszej. Pod naciskiem spory płat klatki piersiowej zapadł się do środka. Cofnąłem rękę jak rażony prądem. W piersi Hortiza ziała czarna dziura, w której migotały szarawe płatki popiołu. Nehemah wydała zduszony okrzyk i targnęła się do tyłu. Znałem takie zjawisko, ale nie w odniesieniu do ludzi. W przegrzewaczach, w eksploatowanych intensywnie wymiennikach ciepła, nie remontowanych na czas, dochodzi do przepalania ścianek. Na pozór blacha prezentuje się całkiem solidnie, ale wystarczy muśnięcie, by rdza osypała się wielkimi kawałami w dół. Podobnie skorodowany wydał mi się Hortiz. - Boże jedyny - wyszeptałem - co to jest? - Nehemah podeszła z tyłu i trwożliwie zaglądała do wnętrza anabiozera. - Masz pojęcie, Nehemah, co się tutaj stało? Cofaliśmy się na palcach. Nehemah pociągnęła mnie do gabinetu, wcisnęła w rękę proszek. Daremnie próbowałem go pochłonąć gwałtownymi skurczami przełyku, suchego jak pieprz. Szklanka z wodą. Opadłem na obrotowe krzesełko, ująłem Nehemah za rękę. - Musimy się rozdzielić - powiedziałem. - Wróć do kabiny i połóż się na tapczanie. Pościel sobie wygodnie, co się da - umocuj, sama też przy wiąż się pasami. - Chcę iść razem z tobą - upierała się. - Nie. Bezpieczniejsza będziesz w kabinie. I bardziej mi się przydasz. Zamknęliśmy anabiozer i cicho jak złodzieje wymknęliśmy się na korytarz. Pocałowaliśmy się na pożegnanie. - Wracaj szybko. - Dobra. Wiesz, co? Zajrzyj po drodze do Marty. Powtórz jej, że szykują się przeciążenia. Sterownia „Megahicle”, jeśli różniła się od wnętrza „polipa”, to na pewno nie rozmiarami. Trochę większe ekrany, trochę więcej tablic, wskaźników i lampek. Tylko dwa fotele. Funkcję głównego pilota sprawował komputer, ludzie spełniali rolę ogniwa zapasowego. W przypadku manewrów z większymi przyspieszeniami reszta załogi kładła się w otwartych anabiozerach. Zająłem prawy fotel, w którym zwykle sadowił się Hortiz. Rzut oka na najważniejsze przyrządy upewnił mnie, że podstawowe systemy działają sprawnie. Zablokowałem wejście. - Podaj najkrótsze trasy do Arsenału - zwróciłem się do komputera. - Start w ciągu najbliższego kwadransa. Zademonstruj schematy na ekranie C, przyjmując jako kryterium optymalizacji możliwość kontynuowania lotu w kierunku Ziemi. - Potrzebne dodatkowe dane - odpowiedział. - Maksymalne zużycie paliwa, dopuszczalne przyspieszenia. - To zależy - zastanawiałem się. - Jakim sprzętem do automatycznego odpalenia w przestrzeń jeszcze dysponujemy? - Siedmioma sondami typu „Ankor” i dwoma próbnikami osobowymi typu „Goliat”. - Zasobne w paliwo? - Z wyjątkiem jednego „Goliata”. Nie mam nad nim kontroli. - Dobrze, rezygnujemy z niego. Podaję dodatkowe dane: do dyspozycji cały zapas paliwa łącznie z rezerwą, przyspieszenie minimalne 2 g, modialne 4 g, w impulsach do sześciu. Zobaczyłem zdeformowaną głowę w ciemnym szkle ekranu i pomyślałem, że ostatnim razem przeglądał się w nim Hortiz. Obecnie pożarty przez Bandaraala. Ekran rozjarzył się, na zielonym tle - obsesja jaka czy co? - pokazał się pęk krzywych. Studiowałem je z uwagą. - Trajektoria numer trzy - podałem decyzję komputerowi. - Powiększyć. Start za siedem minut. - Czy działa pan z upoważnienia komandora Tenegi? - zainteresował się komputer. - Nie. Postępuję zgodnie z paragrafem sto dwudziestym siódmym, punkt trzeci instrukcji pokładowej. Fizyczne zagrożenie ekspedycji. Manewr konieczny. - Sprecyzować, na czym polega zagrożenie. - Błędna decyzja komandora Tenegi, wpuszczenie obcych istot na pokład. Śmierć dwóch członków załogi, u pozostałych stan silnej depresji psychicznej. Jedna próba samobójstwa. Diagnoza przyczyn: wpływ działalności NOK-a. - Prawdopodobieństwo postawionej diagnozy: 0,4. Brak podstaw do zastosowania paragrafu 127, punkt 3. Chwileczkę. Konsultuje się z Chiefem Tenegą, przemknęło mi przez myśl. Już wcześniej przerzuciłem dźwigienkę sterowania w położenie MANUAŁ. Wydobyłem się z fotela, by zabezpieczyć wejście dodatkową blokadą mechaniczną. - Komandor Tenega nie podziela pańskiej interpretacji wydarzeń - oznajmił komputer. - Za samowolne manewrowanie statkiem grozi kara zgodnie z paragrafem 187 instrukcji... - Znam instrukcję - uciąłem. Włączyłem wewnętrzny tor komunikacji i wybrałem kabinę Marty. - Marta? - Adam! Słuchaj, jesteśmy razem z Nehemah. We dwie raźniej. Powiedz nam, co ty... - Pasy założone? Wyłączam sztuczną grawitację - obrót „Megahicle” wokół długiej osi został wyhamowany. Wszechogarniające uczucie lekkości. - Pięć sekund do startu... trzy... jedna... - oczami wyobraźni widziałem Glasera wybiegającego na korytarz i zwracającego się - grom w ręku, a jakże - ku sterowni. Teraz bujał sobie pod sufitem. Dałem ognia i obraz pierzchnął. Silniki ryknęły, ścianami wstrząsnęło kilka szaleńczych wibracji, ale nie mogłem dłużej rozgrzewać - to by ich ostrzegło. Ciąg od razu na dwa g, jesteś rzeźnik, nie pilot, pomyślałem, ale ręka twardo dzierżyła dźwignię w tym samym punkcie zębatki. Zawsze ogarnia mnie wspaniałe uczucie, kiedy gwiazdy na ekranach ruszają z miejsc, a osiemdziesiąt dwa tysiące ton masy spoczynkowej ożywa, z bezwładnego żelastwa zamienia się w żywe stworzenie - i płynie poprzez czarną pustkę, bijąc z dysz żywym ogniem. Powtórnie ujrzałem Glasera na korytarzu, grom wypadł mu z ręki i potoczył się po lekko pochyłej wykładzinie, złapał go, gramolił się niezdarnie pod podwójnym ciężarem. Wyrzuciłem dźwignię z zębatki i wolnym suwem dobiłem do trójki. Odwykliśmy, w fotelu było ciężko, a co dopiero w korytarzu, na kolanach. Cofnąłem dźwignię o spory kawałek, odetchnąłem głęboko parę razy, po czym błyskawicznie zablokowałem ciąg w pozycji 5 g. Takie zabawy drogo kosztują statek i podróżnych. Szklarz, jeśli podniósł się na nogi, leżał teraz gdzieś pod ścianą z rozbitą łepetyną, mocno potłuczony. Wnętrza kabin musiały przedstawiać okropny widok. Kto nie zdążył uczepić się albo przywiązać, miał się z pyszna. Cofnąłem ciąg na dwójkę i włączyłem interkom z kabiną Chiefa Tenegi. - Komandorze, tu Nyad - mówienie szło mi ciężko. - Przepraszam najmocniej za te harce... - Odpowiecie Nyad przed sądem - wycharczał. - Ja się o to postaram. Pożałujecie, żeście podnieśli rękę... - Skończmy, komandorze, z tym volapikiem. Chcę panu tylko oznajmić, że nie pan jest moim wrogiem. Ani nikt z załogi - brakowało mi tchu. - Niech pan o tym nie zapomina. - Zdrajco, jak śmiesz! - pienił się bezsilnie. - Uwaga, komandorze - dobiłem znów do czwórki, a nawet dalej, bo tor statku za bardzo oderwał się od krzywej obliczeniowej. Cała wstępna faza lotu upłynęła na podobnej szarpaninie. Hortiz w anabiozerze rozpadł się chyba na garść prochu, która przemieszczając się szorowała dno krypty. Postanowiłem przestać się znęcać. - Nehemah - powiedziałem do kabiny Marty - teraz będzie parę minut spokoju. Mam do ciebie prośbę: wyjrzyj na korytarz. - Ja pójdę - oświadczyła Marta. Słyszałem szczęk rozpinanych klamer, zniekształcone słowa rozmowy, szelesty, potem kroki. Huk zatrzaskiwanych drzwi zlał się z okrzykiem Marty. - Glaser idzie do sterowni! Cały we krwi! - Masz trzy sekundy. Na miejscu? Spryciarz, pewnie przeczekał bezpiecznie pierwsze porywy. Szarpnąłem od razu do sześciu. Jeśli po tej dawce nie stracił ochoty na przechadzkę, następnym razem będę chyba musiał go zabić. Leżałem jak pod prasą, odliczając napływające z głębin uderzenia serca. Gdzieś wewnątrz statku walił oszalały dzwon, tu docierało tylko lekkie pulsowanie w uszach. Podnosiłem się i opadałem jak mucha na piersi olbrzyma, przerzucenie dźwigni wymagało tytanicznego wysiłku. Nie da się często powtarzać takich szarż. Ustabilizowałem ciąg na trójce. - Nic wam nie jest? - spytałem kabinę Marty. - Prawie nic. Nehemah puściła się krew z nosa... ale już OK - przebijał się głos Marty. - Zdejmij jeszcze trochę, nie można rozmawiać. Teraz lepiej. Słuchaj, może by zajrzeć do Tenegi i Sarroza? Na pewno strasznie porozbijani. - Nie radzę. Jak zobaczą, że wyszłyście bez szwanku, domyśla się wszystkiego. Odpocznijcie trochę, za parę minut znowu prasa, bo schodzę z krzywej. Przełączyłem do Tenegi: - Jak tam, komandorze? Charczał przekleństwa, złorzeczył. Czyli przetrzymał. Twardy zawodnik. - Opamiętaj się, Nyad - spróbował perswazji, ale słysząc mój wzgardliwy śmiech dodał z nienawiścią: - Żałuję, że cię nie zabiłem. - Za późno, komandorze. - Tak zakończyła się ostatnia z naszych rozmów. Należało finalizować przedsięwzięcie. - Wybierz istotniejsze fragmenty zapisu z ostatnich kilku dni - nakazałem komputerowi - i przenieś na osiem niezależnych kaset dużej pojemności. Umieść kasety w zasobnikach sond i „polipa”... to jest, chciałem powiedzieć, próbnika typu „Goliat”. - Możliwe ładowanie bezpośrednie - wtrącił. - Tym lepiej. Na dany znak odpalenie w kierunku Ziemi. Zaprogramuj je tak, by na wysokości orbity Marsa włączyły się po raz pierwszy ich nadajniki. - Dotąd działałem jak w transie, teraz nadeszło znużenie. Wytrzymać, jeszcze chwilę. Mój głos mówił: - Niezależnie od tego wyślemy komunikat do Centrum. Będę dyktował. Nadawać nieregularnie, szyfrować metodą RSA. Podaję mnożnik i mnożną. Przed samym odlotem obrabiały nas służby bezpieczeństwa. Jeden z bezpiekarzy - tak na nich mówiliśmy - wręczył mi małe okrągłe pudełko. Zapytałem, czy to maść przeciw moskitom. Kazał otworzyć. Zawierało kilka centymetrów taśmy. - Słyszał pan o metodzie RSA? - spytał. Miał nieprzyjemne, zimne oczy. - Klucz szyfru ustala się na podstawie iloczynu dwóch kilkudziesięciocyfrowych liczb pierwszych. Tu pan ma zapisane te liczby. - W co chcecie mnie wrobić? Mam wierzyć w jakiś szyfr? Przy znanym ilorazie liczb pierwszych komputer znajdzie czynniki w ciągu godziny. - Dobry komputer - rzekł oschle - potrzebuje na to miliona lat. Rzecz jasna, jeśli się wcześniej nie rozsypie. - Ale ja nie zamierzam niczego nadawać! - wykrzyknąłem. - Niech pan nie będzie taki pewny. Nie wiadomo, co zdarzy się po drodze. Analogiczną pastylkę otrzyma inny członek załogi. Obaj pozostaniecie nie ujawnieni. Wpuściłem tasiemkę do komputera. Przez ponad kwadrans dyktowałem tekst. Poleciłem Marcie jeszcze raz wyjrzeć; Glaser spoczywał nieruchomo pod ścianą. Z pozostałych kabin dobiegały tylko jęki i ciężkie oddechy. „Megahicle” płynął wzdłuż krzywej jak po sznurku, Tytan znikł, jego miejsce zajął Arsenał. Zmieniłem kąt nachylenia oparcia i wyciągnąłem się. Zmęczenie usiadło na oczach żelaznym motylem, czułem się ociężały jak nagrobny kamień. Powieki, opadając, odcięły mnie od świata. - Zdrzemnął się pan? W takiej chwili? Kto to powiedział? Nikogo. Martwa cisza. Grzyb Arsenału rozlewał się po ekranach. Dobijaliśmy. - Sondy gotowe do odpalenia? - Gotowe. - „Goliat” gotów? - Gotów. - Odpalać w kierunku Ziemi. Liczyłem tąpnięcia. Siedem słabych, jedno wyraźniejsze. I cisza. - Komunikat nadany? - Tak, do tej pory trzykrotnie. Nic nie pozostało do roboty. „Żegnajcie, piękne Hiszpanki...” Oparłem ciężką głowę na pokrytej pluszem gąbce. Dlaczego muszę zabić ten świat? Dlaczego właśnie ja? Wiele dałbym, żeby ktoś zastąpił mnie w roli kata. - Zawsze zdoła mnie wskrzesić - powiedział z kąta Lloney. - Historia nigdy nam nie wybaczy - rzekł z drugiego kąta Chief Tenega. - Czas na taras - powiedziała księżniczka Mirinda. - Czy pan jest solipsystą? Krzywa na ekranie omijała Arsenał łagodnym łukiem. Złapałem rękojeść, z wlepionym w ekran wzrokiem liczyłem tylko szczęknięcia zębatki. Pierś przygniatał narastający ciężar. Rzeczywisty tor statku odchylił się ku Arsenałowi. Żadna myśl nie zaszczycała mózgownicy. Nie ten film to inny. Człowiek, skromny dzierżawca mianowany przez Boga przychodzi, zasiada na chwilę wśród sprzętów - i już go nie ma. Granie silników, dzwony w uszach. Oto moja zemsta: podać lusterko bazyliszkowi, niech się przejrzy. Skonfrontować modele, tak pogmatwać sznurki, że cała konstrukcja runie. A jeśli spod ruin wyłoni się tylko następna warstwa? W takim razie trzeba uciekać przed Bandaraalem, wiecznie niesytym, przed Nocą Wybawienia - tam, gdzie nie zdołają cię już dosięgnąć. Trzeba się unicestwić chcąc ocaleć, trzeba umrzeć, by nie zginąć. Na sąsiednim fotelu przysiadła księżniczka Mirinda. Mirinda - czy Nehemah? Uderzające podobieństwo... Chciałem pomachać jej ręką, prawda, ściskałem w niej dźwignię. Osiemdziesiąt dwa tysiące ton runęło z nieba w kurz, który podniosły końskie kopyta z gościńca. Ołów tężał w mych żyłach, odpłynął z gałek, dostrzegałem tylko barwne plamy. Na sekundy przed uderzeniem buchnęła jasność zrozumienia. Nie „Megahicle”, lecz ja miałem osiemdziesiąt dwa tysiące ton i rwałem poprzez kosmos. Prawdziwy „Megahicle” nie ruszył się z miejsca, spokojnie obiegając Tytana. Zakołysał mną śmiech, nie mój, cudzy, zawtórowałem mu - korek na fali. Rozpostarłem ramiona jak skrzydła i leciałem, pędziłem, gotów zmieść wszystko, co stanie mi na drodze... lecz gdzież się podział NOK? Niebo przede mną było czyste, uroczyście czarne na cześć Bandaraala, lśniły porozrzucane przez nieznanego siewcę kryształowe ziarna gwiazd. Śmiech bulgotał mi w gardle jak wino, wylewał się, wypełniał cały kosmos. Śmiejąc się szaleńczo spadałem dostojnie między gwiazdy. ROZDZIAŁ XVII Spadałem w kaskadzie oślepiającego światła. Straciłem zupełnie poczucie ciała; był tylko pęd bezkresny ku niewiadomemu przeznaczeniu i paraliżujący wolę, spiętrzony strach przed unicestwieniem. Przelatywałem nad nieskończonej długości talią kart, z których każda migotała, kiedy ją mijałem, wielobarwnym podbrzuszem i momentalnie zostawała z tyłu. Wachlarz nakładających się obrazów kwitł jak bukiet, rozrastał się, eksplodował wzorami i kolorami, które potem wsiąkały w otoczenie, wypierane przez nowe kombinacje, a ja ciągle ulegałem złudzeniu, że sunę nad egzotycznym lasem, nad gniazdami pełnymi rajskich ptaków, i że nie dam rady wyhamować w pędzie. Nie potrafiłbym określić, jak długo trwała dziwna podróż - chyba całe wieki. Zdążyłem pozbyć się bagażu poprzedzających ją zdarzeń i na nowo je wspomnieć, ale już bez emocji, jako ciekawostkę, ponieważ dotyczyły kogo innego. Trud podróży, a może wyczerpanie ostatnimi przeżyciami sprawiły, że spłynął na mnie sen, który zmył zmęczenie, odświeżył mnie i odmienił. Wyłoniłem się u brzegu nowego świata jako zupełnie inna forma istnienia. Pozbawiony ciała, nie potrafiłem zobaczyć się ani dotknąć. Innym, nie znanym dotąd sposobem postrzegałem otoczenie i odbierałem wrażenia. Jedno nie ulegało wątpliwości: nadal żyłem. Znajdowałem się wewnątrz ograniczonej przestrzeni, przy czym charakter ograniczenia okazał się materialny. Wyglądało to na ogromny kanał o nieregularnie zmiennym przekroju; zawisłem w pobliżu jego geometrycznego środka. Ani długości kanału, ani przeznaczenia nie potrafiłem sobie jasno uzmysłowić. Kiedy uznałem dekoncentrację za dostateczną, rozprężyłem się ostrożnie, przylegając ściśle na małym odcinku do ścian. Używając antropomorficznych skojarzeń byłem wielką toroidalną dłonią obmacującą cembrowanie kanału na całym obwodzie jednocześnie. Kanał zdawał się przebity w litym materiale, zapewne przy użyciu metod termicznych albo mechanicznych, ale ani mieszanina gazów wokół mnie nie zawierała śladów spalonych frakcji, ani nie odnalazłem pyłu czy odłamków, pozostałych po obróbce. Nie natrafiłem także na żadne szczeliny, co zmusiło mnie do porzucenia zamiaru wydostania się tą drogą. Płynąłem powoli wzdłuż kanału. Wypełniająca go mieszanina gazów o nietypowych parametrach - ale jakie parametry były dla mnie typowe? - zdawała się drzemać; to by znaczyło, że ani przewód, ani materiał, w którym został wydrążony, nie podlegały zmiennym lub nie zrównoważonym siłom. Bardzo istotny był brak fal akustycznych, głównego niebezpieczeństwa, przed którym musiałem się strzec - skąd o tym wiedziałem? Gdybym dostał się na przykład do fragmentu szczelnego systemu transportowego lub komunikacyjnego, mógłbym mieć trudności z opanowaniem wywołanych przemieszczeniami masy uderzeń pneumatycznych. Dotarłem do miejsca, gdzie ściany rozsuwały się, tworząc rodzaj podwyższonego, półkolistego sklepienia. Pojawiły się pierwsze zdobienia, liście i listki, kiełki, wybrzuszenia, wyrastające z gładkich płaszczyzn wysmukłe stożki o skierowanych ku górze wierzchołkach, kolumny, głowice, gzymsy, ornamenty, a dalej krużganki, nisze, posągi, amfilady i nie wiedzieć co jeszcze. Tu, gdzie się znajdowałem, całe to bogactwo było w stanie utajonym, poszczególne elementy kryły się w ścianach, wtopione do połowy w materiał, jak gdyby wyłaniały się z niego i zostały powstrzymane niespodziewanym zakrzepnięciem. Nie do wiary, ale nie mogłem pozbyć się przeświadczenia, że ściany same wypuściły - niczym rośliny - tę niesamowitą bujność kształtów. Wiedziałem już, gdzie jestem. Połknęła mnie katedra katedr, uczyniła swym więźniem. Tym razem powietrze milczało. Czekałem - nadaremnie. Nikt się nie pojawi, nie objaśni, nie wytłumaczy. To, co chciałem wiedzieć, tkwiło tutaj, rozproszone po ścianach, rozmienione na miliardy ozdóbek; tkwiło we mnie, w tym, co wiedziałem i pamiętałem. Wystarczyło pozbierać rozsypane szkiełka, poskładać razem i odczytać rozwiązanie. Gdzieś w kosmosie, okrążając pracowicie nachmurzone czoło Arsenału unosił się „polip” z uśpionym astronautą na pokładzie. Metalowa skorupa ochraniająca człekokształtnego małża. Tego, który odważył się sięgnąć po tajemnice nieba. Przed nim paliły się wskaźniki, podniesiony głos, zniekształcony odległością i niedoskonałością podających go sobie przekaźników wołał, wzywał, apelował. Po ekranach przesuwały się spokojnie obrazy, kontrastując z dramaturgią słów. Skakały rzędy liczb, wybłyskiwały schematyczne rysunki - i znikały urażone obojętnością człowieka, który spał, spał, jakby to miał być ostatni sen w jego życiu. Jego ręce spoczywały na klamrach pasów, nieruchome, pod fotelem poniewierały się jakieś papierki, karteczki, blaszka - pieniążek? Nogi astronauty, wpuszczone pod pulpit, były niewidoczne. Szeroko rozwarte oczy chłonęły widok, który się przed nimi rozpościerał - daleko poza granicami kabiny. Tylko krótki oddech, zrywający się od czasu do czasu w jego piersi sygnalizował, że żyje. Pomyślałem, że niektóre odłamki mozaiki znajdują się również tam, a może jeszcze dalej - kto wie, jak daleko. Przypomnienie tego było na swój sposób przykre. Gdybym pozostał zdolny do przeżywania uczuć, może pożałowałbym chwil wolności od kłopotliwego dziedzictwa. A tak pozostała tylko chłodna konstatacja. Tunel rozrósł się w przestronną jaskinię. Na jej dnie - mogłem wyróżnić „górę” i „dół” dzięki wykrytej wcześniej grawitacji - zauważyłem płaską posadzkę: jęzor w tej nieskończonej długości paszczy. Pokrywały ją regularne wzory, przywodzące na myśl znaki nieznanego języka, barwną sagę przetłumaczoną na mowę kamieni, ich kształtów i kolorów. W mojej obecności realizował się pomysł jak ze snu wariata: żeby w załomach murów z alabastru utykać informację! Trzeba podobnego niezrównoważenia, by podążać tym szlakiem i wydłubywać z zakamarków wszystko jak leci. Zastanowiłem się - czy naprawdę nie ma metody w tym szaleństwie? Czymże jest w takim razie archeologia, badanie dawnych kultur, rekonstrukcja życia dawnych ludów z garści skorup, mizernych resztek, co po nich zostały? Czym praca detektywa, lustrującego miejsce zbrodni? Czym zajęcie myśliwego, wnioskującego z rozmieszczenia śladów, co w nocy wydarzyło się w lesie? Lecz ślady, z którymi ja miałem do czynienia, porażały gigantycznością. Miałaby tak ogromna praca służyć tylko gestowi - jak pomachanie chustką przy odjeździe pociągu? A kto mi zaręczy, że nie mam do czynienia z preferowaną przez Arsenał formą zabawy, podobną do dziecinnego budowania z klocków? Więc wyświetlałby dla mnie obrazki, strugał zabawki, trudził się opowiadaniem historyjek tylko dla rozweselenia? Mnie - czy siebie? Może nie było go stać na więcej, skąd mogłem wiedzieć, jakiej rangi wyczynem było sprowadzenie przepastnego dystansu między nami do widziadeł i znaków - cóż z tego, że niezrozumiałych? Całą swoją materialną powłoką lgnąłem ku alabastrowym powierzchniom, oblepionym przez mrowie kształtów. Jeżeli było wyjaśnienie, znajdowało się tutaj, a ja winienem je leżącemu przed ekranami ciału, ponieważ z niego zostałem wyjęty i uformowany od nowa. Zmuszony do czytania ścian, stropu i posadzki jednocześnie, przemieszczałem się wewnętrznie, aby ograniczona pojemność sensorów nie hamowała tempa. Niestety, miałem rację. Nie był to zbiór przypadkowych śladów, pozwalających zrekonstruować mały fragment przeszłości; te ślady odciśnięto i pozostawiono z premedytacją. To był list albo lepiej - pamiętnik. W każdym razie zapis. Zawierał wiele ponad to, co mogłoby mnie interesować, jak gdyby przymus koncentracji wydał się autorowi zbyt uciążliwy, więc emanował całkiem dowolne treści, kompletnie nie dbając o selekcję. Czy wobec tego był przeznaczony dla mnie? Waliły się na mnie głazy informacji zbędnej, spomiędzy których ledwo przebłyskiwał strumyczek tego, co chciałem wiedzieć ja. Oprócz faktów, które znałem, ale monstrualnie zdeformowanych, do tego stopnia inaczej odbieranych, ocenianych, komentowanych, że wręcz innych, natrafiałem bez przerwy na luźne dywagacje nie mające z nimi nic wspólnego, rozmyślania na sto tematów jednocześnie, ale pokrętne jakieś, rozwidlające się niczym konary wielkiego drzewa, przebiegające w nie uporządkowany sposób i zdawałoby się nie zmierzające donikąd, urywające się nagle, nie sfinalizowane żadną dostępną dla mnie konkluzją, znienacka ustępujące miejsca innym rozważaniom, całkowicie dla mnie abstrakcyjnym bądź niezrozumiałym; wcale często i niespodziewanie pojawiały się klejone byle jak modele, rzadko doprowadzone do końca, przeważnie zarzucone wpół, jakby wynik w trakcie prac przestał go interesować, a może był mu już znany, nie dostrzegałem żadnego powiązania między sąsiadującymi ze sobą elementami zapisu, wszystko było wrzucone do jednego worka, miotałem się bezsilnie w tej gęstwie coraz mniej pewien, że to, co wydobywam, że linie zapisu, które śledzę, mają się jakoś do siebie, że nie ja, poprzez własną interpretację, zmuszam je do nabierania takiej a nie innej wymowy, chciałem porzucić tę piekielną plątaninę, lecz sensem mego przebywania tutaj było ustawiczne przedzieranie się przez nią, kluczenie w niej, błądzenie; moim przeznaczeniem były te chaszcze informacji, jak przeznaczeniem zająca są krzaki, w których przycupnął, coś nie pozwalało mi zrezygnować, wpychało z powrotem między ściany jak korek - i tej woli, zawartej wewnątrz i na zewnątrz mnie nie byłem w stanie się przeciwstawić. Jako Forma Pośrednia miałem pełnić rolę pomostu między człowiekiem a obłokiem z kosmosu. O ile dobrze zdołałem odebrać i przetłumaczyć jego stan emocjonalny, Arsenał był wypełniony goryczą. Po zbadaniu parametrów ludzkiego organizmu postanowił poddać jeden egzemplarz ni to eksperymentowi, ni to przemianie. Najodpowiedniejszy wydawał się Lloney, ale astronom nie wytrzymał zabiegu - próba okazała się niszcząca. Arsenał zamknął się w sobie, głęboko przeżywając niepowodzenie i poszukując jego przyczyn. Konstrukcja jego jaźni wykluczała rekompensatę krzywdy ofierze, chociażby w formie współczucia; rozczarowanie wynikało raczej z krachu sekretnego planu. Złość NOK-a była złością rzemieślnika na tandetny materiał. Niejasne było jedno - najprawdopodobniej wiedział, że taki będzie finał. Nie przewidywał, nie obliczał szans, a wiedział. Nie dostosowywał myśli do tworzywa, ale klął tworzywo, bo nie dorastało do myśli. Nie rozumiałem jego psychiki. Czegoś w nas poszukiwał - i nie znajdował. Czego? Uznał ludzi za rasę ułomną, niegodną jego zainteresowania i dalszych wysiłków, a jednak po okresie depresji wznawiał próby, rozważał inne warianty postępowania. Spośród załogi „Megahicle” w grę wchodził jeszcze Nyad. Trudno mi było ustalić, na czym polegały kryteria kwalifikacyjne Arsenału, inteligencja chyba nie miała wiele do rzeczy. W każdym razie nie tylko. Arsenał obawiał się, że Nyad okaże się równie kruchy jak Lloney, a nie uśmiechała mu się rola Lewiatana, uśmiercającego myszy mimowiednie, samą obecnością i postacią. Nie mając żelaznego algorytmu grał na zwłokę, próbując określić podprogową „wytrzymałość” czy pojemność mózgu kandydata - znowu wyszło mu, że powinien spróbować eksperymentu, modyfikując go i znacznie ograniczając jego zakres. Inna rzecz, że bardzo chciał otrzymać pozytywny wynik i decyzja o poprawkach przyszła mu nie bez trudu. Z pewnych przesłanek wynikało również, jakby się spieszył, ale czynnika wymuszającego pośpiech nie zdołałem poznać. Arsenał był zafascynowany ludzką naturą, której nie potrafił pojąć ani się z nią utożsamić. Niemal wielbił te jej części, których sam nie posiadał - nieobliczalność, intuicję, uleganie wzruszeniom. Tak się złożyło, że jednocześnie cechy te obracały się przeciwko niemu. Natomiast najwyższą pogardą darzył ciało ludzkie i także swoje niepowodzenia składał na karb jego niedoskonałości. Przewidywał, że nowe spotkanie również zakończy się klęską, czynił próby, aby ją odwlec. Jego pęd do przekształcania człowieka wykazywał cechy maniackie. Wyświetlając w mózgu Nyada różnorodne historyjki, umieszczając go w centrum intryg znał już ostateczny wynik - i nie przerywał doświadczenia. Zastanowiło mnie to. Czyli że gra jeszcze nie zakończona - przynajmniej dla mnie. A jeśli dla mnie, to i dla niego. Czy spodziewał się po mnie wybryków, które rozwalą klamry jego rachunków? Natychmiast założy nowe - będzie czekał. Zabawa w kotka i myszkę. Dobrnąłem ledwie do połowy wielkiej jaskini, za którą prześwit wydawał się zwężać. Wyraźny zapis na temat Nyada urywał się i dalej następował szereg niezrozumiałych znaków. Przyłapałem się na spostrzeżeniu, że koncentruję się głównie na wzorach posadzki, nie potrafiłem myśleć wielotorowo, z jednakową sprawnością w każdym paśmie. Jeśli byłem choć w części jego dziełem, znowu nie musiał sobie gratulować. Cofnąłem się, żeby przypomnieć sobie ściany, na nowo rozlałem się pośród tryskających z nich kształtów. Gładkie czoła narośli pod mym dotykiem pocieplały. Ożyły? Ogrzewał je oddech? Powietrze nadal było przecież nieruchome. Może wewnętrzny krwiobieg ścian spowodował, że zagrały w nich uśpione dotąd odruchy? Snułem się pomiędzy rzeźbami porażony myślą, że cały ten świat powstał ze względu na mnie, a zaklęta w alabaster symfonia stopniowo odkładała się gdzieś głębiej, za cienką przesłoną, warstwa po warstwie, czekałem, byłem wytrwały, miałem czas, donikąd nie było mi spieszno, mijałem zdobyte już wierzchołki i zaraz pokazywały się na mojej drodze nowe, cierpliwe jak zdecydowana na wszystko kobieta. Labirynt. Mistyfikacja obliczona na wprowadzenie w błąd. Dziwne, dotąd zakładałem całkowitą prostolinijność Arsenału - po cóż miałby mnie zwodzić? Teraz natknąłem się na coś, co kazało mi się zatrzymać. W stronę Słońca zmierzał pozaukładowy statek o dziwnych, obcych kształtach. Statek istot, których dziełem był obłok. Jego wizyta stanowiła zagrożenie. Dlaczego? Brnąłem dalej. W trakcie długoletniej misji Arsenał wisiał nad każdym ważniejszym przedsięwzięciem ludzi, cofając się coraz bardziej w głąb Układu, w miarę jak rósł zasięg aparatury montowanej na ziemskich sputnikach. Pragnął uniknąć wykrycia - dlaczego więc nie zamaskował się przed nadlatującym „Megahicle”? Arsenał był w kropce. Został postawiony wobec wyboru. Jego dylemat narodził się ze stopniowego odstępowania od wpojonych mu zasad. Rozumiał, że postępowanie wobec rasy rozumnych istot musi cechować elastyczność. Tak się zaczęła korozja. Pod wpływem dalszych kontaktów z ludźmi Arsenał rozstroił się, zdegenerował - uczłowieczył. Jego działalność zaczęła budzić wątpliwości tych, których interesy miał tu ochraniać. Wysłali statek. Z dnia na dzień ludzie stali się dla NOK-a ostatnią szansą, ale teraz, kiedy naprawdę ich potrzebował, zrozumiał, jak mało o nich wie. Nie rozumiał ich i nie mógł liczyć na ich zrozumienie. Przepaść dzieląca go od nich okazała się nie do wypełnienia. Jeszcze podejmował próby, wątpiąc generalnie w pomyślny rezultat - lecz na całkowite odrzucenie zasad nie było go stać. Poszukiwał sposobu zachowania wpływu na losy tej planety, a wiedział, że nie znajdzie. Jeśli chciał nadal istnieć, a chciał, musiał wrócić do pierwotnego, ortodoksyjnego programu. Akceptował ten nakaz - z musu, a bardziej dlatego, że było to bliższe jego naturze niż wypowiedzenie posłuszeństwa. Jeszcze śledziłem tę wąską wstążeczkę, niknącą między zwałami innych narośli, aż rozumiałem, że nie była przeznaczona dla mnie. Wbrew jego zamierzeniom poznałem, na czym polega zarys jego sekretu. Ale przecież przybyłem tu... Wstrząs? Wydało mi się. Cały wielki fragment ściany drgnął niby potrącony przypadkiem przez pracujący zajadle mechanizm - jak nałożony nierówno kadr filmu. Amplituda mogła być rzędu tysięcy angstremów - błysk światła? Powtórnie uległem złudzeniu, tym razem od innej strony. Czyżby wicher powiał w tunelu pod Wszechświatem? Przeniknął mnie nagły dreszcz, obejmowałem jedne kształty, ślizgając się i smużąc wśród innych, zakrzepłe wodospady białej lawy wylewały się z przebitych ścian, rozdzielały, łączyły, niespodziewanie ginęły bez śladu albo jak grzebień morskiej fali toczyły się przed siebie, powstrzymane nagle w tym zamiarze przez coś lub kogoś - zmianę planów? kaprys? rozkaz? zaklęcie? Posuwałem się jak pastylka w górę przełyku, jak matryca, na której co chwilę odbijał się inny wzór. Nie wiedziałem, nie przeczuwałem końca tej drogi. Z rozrzuconych obok, pode mną, dookoła mnie znaków wyłaniał się inny, nie znany dotąd świat, który zachwycał rozległością i zgraniem elementów, wszystko w nim było użyteczne, a fragmenty pozornie zbędne po krótkim wahaniu wskakiwały na swoje miejsce, wtapiały się w całość, już nie sposób wytyczyć na nowo granicy, zresztą nie tęskniłem do siekania na kawałki i podnoszenia ociekających sokiem sztuk do ust-oczu-języka, potrząsania przy nosie-uchu-policzku, ten świat zwalił się na mnie od razu skończony, gotowy, od razu ze wszystkich stron, musiałem mu ulec, wypełniając dać się wypełnić, a podróżując pozwolić, by podróżowano we mnie, rosnąc dać rosnąć - dopiero wtedy mogłem posuwać się szybciej, biec, a potem prawie pędzić, zostawiając z pośpiechu strzępki ciała na oblepionej żywicą gładzi, zostawiałem kłaczki samego siebie nurkując w głąb tej studni, której dno ciągle pozostawało odległe, gnałem, pędziłem, rumor, wizg, coś zwaliło się za mną, upadło, ale to przecież mile, mile z tyłu, było w tym pędzie coś przerażającego, czego nie potrafiłem opanować, gdyż równocześnie ze zdobywaniem przeze mnie tego kawałka nylonowego przewodu, suto ornamentowanego na wewnętrznej powierzchni, równocześnie ze zdobywaniem sam byłem zdobywany, zdobywając ulegałem i nieznany był zwycięzca tego wyścigu. Co się wypełni pierwej, zadawałem pytanie, które zaraz zostawało mile, mile z tyłu, pęd wydzierał mi je, po nim następne i następne, działo się ze mną coś nieoczekiwanego, pędziłem wzdłuż budzących się z wiekowego uśpienia ścian, w powietrzu, którego cząsteczki zaczynały ledwo drgać, budził się ukojony dotąd duch, władca tego labiryntu, i już było nas trzech, troje, trzy, i naraz wszyscy zostaliśmy z tyłu, a z przodu, z przodu, z przodu również nic, bo i przód został z tyłu, nie wzbudziło to mego zdumienia, oszustwo od początku do końca, miraż, który pryśnie, a my zbudzimy się, ujrzymy swoje roześmiane twarze, to rojenia, tylko rojenia, którym mogę przeciwstawić jedynie inne rojenia, bardziej optymistyczne, kto tu jest, co to jest, gdzie, jak, po co, skąd? Och, pędziłem, wieki, wieki całe, a pęd upajał jak narkotyk, dno studni ciągle pozostawało ukryte w dalekiej perspektywie, wirowałem między ścianami w szalonym tańcu, ściany podawały sobie rozpalone jądro, w które się zamieniłem, odbijały mnie jak piłkę, wielkie płonące serce, bijące w dzikim rytmie, rozrywane, przyciskane do innego serca, pędźmy, jeszcze szybciej, bo już czuję wzbierający obok mnie ocean, lada chwila nie będę w stanie mu umknąć, sprostać, powstrzymać, wygrać wyścig, od dna świadomości podnosi się nowe rozumienie, nowsze, jeszcze nowsze, idzie falami ku górze, a każda fala szarzeje jak popiół w porównaniu z tą, która ją ściga, choć przed chwilą wydawała się zwałem mrugających diamentów, już wiem, wiem wszystko, połknąłem wszystkie rozumy, bo dałem się im połknąć, więcej nie sposób pomieścić, lecz pędźmy, pędźmy, na miłość boską, bo jeszcze otwarły się rezerwowe schowki na te bogactwa za dziesięć su, już pełne, ale otwarły się nowe, i te pełne, na litość, siedemset milionów wyścigów w tym jednym wyścigu, więc pędźmy, pędźmy, na Boga, z przeczuć, z mgieł wyłania się nowy świat niewart funta kłaków, jego uroda zapiera dech, mąci umysł, czy możliwe jest istnienie czegoś równie pięknego, okropnego, odrażającego, przeto pędźmy tam, żeby zdążyć poznać go i zadomowić się w nim, zanim zerwać się będzie trzeba do dalszej drogi, kamienne globy wirują wokół świetlistych kleksów, teraz już nie ma najmniejszych wątpliwości, czemu służy ten popularny, powielony miliardy i miliardy razy wzór - niczemu, dlaczego w tej powtarzalności nie ma monotonii, choć jest, ale to już mile, mile z tyłu, przed nami stokroć piękniejszy i logiczniejszy kraj, za nim czai się jeszcze sto innych, nie starczy sił, nie starczy życia, aby dosięgnąć ostatnich, topią się ściany i wosk kształtów zaklętych zaczyna mięknąć, leje się, pryska i zostaje mile, mile z tyłu, a wokół zaczyna bić w szalonym rytmie inne wielkie serce, góra, wewnątrz której biegł kanał, ożyła i teraz dopiero zacznie się zabawa, ale oto wypełniło się to, co miało się wypełnić, kłaczki materii rozsiane na pyskach chimer, wata mgły, mgła waty na wykrzywionych paszczach, koniec uczty, trawi mnie od wewnątrz wielki pożar, spalam się, płonę, lecz teraz dopiero zacznie się zabawa, toteż pędźmy, pędźmy, naprzód, jeszcze szybciej, dotrzeć tam, gdzie już ukazuje się obietnica dna studni, sedna, które spina wszystko jak klamra, dotrzeć, zdobyć, posiąść, upoić się, póki jeszcze można, Boże największy z bogów, cóż to za straszliwy kataklizm, tu materia unicestwia samą siebie, a rozum obraca się we własne przeciwieństwo, miliony samochodów na pełnej szybkości, szum opon, warkot silników, jeden wielki strumień światła, dno studni, wir gigantyczny, jeszcze sekunda, może pół, ale wcześniej dotrzeć, dopaść, posiąść, potem żałować, ale nanizać jeszcze jeden z tych światów na wątłą nić pamięci, wyciągniętymi, omdlałymi z wysiłku ramionami dotknąć, musnąć chociażby wyje powietrze we wnętrzu słonecznej turbiny ktoś tutaj jest zobaczyć jego twarz dotknąć przynajmniej musnąć błagam odsłoń się nie zostawiaj mnie samego szum miliona opon miliona samochodów pędźmy dogonić wyścig omdlałe z wysiłku wyciągnięte w przestrzeń protuberancje pękające bezgłośnie krople słońc dno studni W przełyku wielkiej katedry katedr spoczywało ciało Adama Nyada. Czołgał się do ostatka po posadzce, usiłując przeniknąć symfonię wzorów - dzieła największych mistrzów tego fachu - i utrudzony bardzo zrezygnował w połowie kolejnej stronicy, odchodząc na chwilę w śmierć. Nad leżącym stała księżniczka Mirinda, nieco z tyłu czekał Heinz Zwei-Drei i wielki, kosmaty Rin-tin-tin frasował się nad bardzo skomplikowanym zagadnieniem abstrakcyjnym. - Będziesz opiekować się mężczyzną do ostatnich jego dni - tchnienie powietrza było lodowate, dziewczyna skuliła się i aż potarła ramiona. - Będziesz czuwać nad jego pomyślnym trwaniem, bronić go i żywić, będziesz jego żoną, przyjacielem i powiernikiem. Wolno ci go kochać i służyć mu, i dbać, aby do końca życia pozostał szczęśliwy. W dniu jego śmierci wrócę po ciebie. Księżniczka złożyła ledwo uchwytny ukłon. - Wy zaś - zwrócił się Arsenał do maga i psa - nie jesteście potrzebni w tej formie. Mag zgiął się w pokornym ukłonie i nawet psisko wykonało ludzki, niezgrabny dyg. Wyraz jego pyska zdawał się świadczyć o uldze i satysfakcji z opuszczenia niewygodnego ciała. Wskoczyli jeden w drugiego jak cyrkowcy i zniknęli. - Nic więcej nie możemy dla niego uczynić - westchnęło powietrze. Księżniczka skłoniła głowę. ROZDZIAŁ XVIII Wieczorami wychodzili w stronę otaczających autostradę wzgórz, siadywali na zboczu i przypatrywali się przebiegającym po asfaltowej wstędze samochodom. Nyad potrafił spędzić w ten sposób kilka godzin, jego towarzyszka również nie okazywała znudzenia. Odkąd objęli tę opuszczoną stację benzynową, odległą od miasteczka o parę kilometrów, uważano ich powszechnie za dziwaków. Nie mieli wielu przyjaciół i nie zabiegali o nich. Najwyraźniej wystarczali sami sobie, nie przejmowali się opinią odludków, skromny żywot z dala od zgiełku całkowicie ich satysfakcjonował. Możliwe, że chodziło im po prostu o azyl, że od ludzi wymagali tylko tyle, by dali im spokój. Na pewno nie sprowadzili się tu dla pieniędzy - stacja była usytuowana tak nieszczęśliwie, że poprzedni właściciel poszedł z torbami. Najpierw pojawiła się w miasteczku pani Nyad. Bez wątpienia była piękną kobietą i jej przyjazd wywołał wielkie zainteresowanie. Jej mąż zjawił się później, kiedy wszystkie formalności zostały zakończone, przywieziony samochodem przez panią Nyad. Wydawał się jakby nieobecny i po miasteczku rychło poszła wieść, że jest niespełna rozumu. Lejąc benzynę z dystrybutora błądził wzrokiem ponad dachem samochodu, ignorował zaczepki i próby wciągnięcia do rozmowy. Miał nieprzyjemny zwyczaj odchodzenia w trakcie czyichś wywodów - bez słowa przeprosin. Jeśli odpowiadał, to przeważnie od rzeczy. Z czasem ludzie z miasteczka spisali go na straty, zniechęceni bezowocnością prób; omijali go także kierowcy nielicznych samochodów, zajeżdżających do tankowania. Pozostawiony sobie wydawał się dostatecznie szczęśliwy. Cały ciężar prowadzenia interesu spoczywał na barkach pani Nyad. Można było podziwiać energię i pomysłowość tej dziewczyny, godnej lepszego losu niż wyczekiwanie w obskurnej budzie, czy kto przypadkiem nie zechce wpaść po kanapkę albo przepłukać gardło. Zapewne z nudów sprowadziła na stację trochę książek i rzadcy goście zastawali ją za kontuarem nieodmiennie zaczytaną. Nigdy natomiast nie widziano przy lekturze jej męża. W jeden z letnich, pogodnych dni na stacji benzynowej zatrzymał się elegancki porsche, z którego wysiadł nie mniej elegancki mężczyzna. Nyad nalał do zbiornika, zainkasował należność, usiadł na swoim krześle z żaglowego płótna i wbił oczy w niebo. Ale samochód nie kwapił się do odjazdu. - Zapali pan? - nieznajomy wyciągnął paczkę rothmansów. Nyad pokręcił głową. - Tu nie wolno palić - powiedział wreszcie z wysiłkiem, kiedy gość dawno zwątpił w uzyskanie odpowiedzi. Obracał w palcach pudełko, rozglądając się bacznie. - Posłuchaj, Nyad - gadał spiesznie, półgłosem, przypadłszy do krzesełka - bardzo dobrze wiem, kim jesteś. Ty także wiesz, i wiesz jeszcze więcej, chodzi tylko o to, żebyś sobie przypomniał. Pomyśl chwilę, skup się i powiedz, co się z tobą działo podczas ostatniego okrążenia Arsenału. Przypomnij sobie! Zaprogramowałeś komputer na graniczną gęstość materii okołoprzestrzennej, straciłeś przytomność, ale dzięki automatowi wróciłeś cało na „Megahicle”. „Megahicle”, słuchaj, nic ci ta nazwa nie nasuwa? Według czarnej skrzynki straciłeś przytomność po trzech sekundach od chwili wypowiedzenia słów „Bądź wola twoja” czy coś takiego. Co się dalej działo, chłopie? - czekał na reakcję Nyada, ale na próżno. - Byłeś nieprzytomny aż do powrotu „Megahicle” i potem jeszcze przez siedem miesięcy, kiedy już nikt nie wierzył, że się z tego wychrapiesz. Obudziłeś się i powiedziałeś: „Zimno tutaj”. Mówże coś, chłopie! Coś przecież musiałeś zapamiętać! Nic ci nie utkwiło? Na twarzy Nyada nie drgnął żaden muskuł. Wiatr targał leciutko jego posiwiałe włosy i gdyby nie one, wydawałby się jeszcze młodym człowiekiem. Było jednak w jego twarzy coś takiego - oprócz zmarszczek, rzecz jasna - co kazało wierzyć z całej siły, że ten człowiek odebrał od życia swoją porcję i na więcej nie ma co liczyć, boby nie starczyło na obdzielenie innych. - Słuchaj, Nyad, wpadnę tu znowu za parę dni. Jak nie pamiętasz, mówi się trudno. A może poddałbyś się hipnozie? Załatwimy najlepszych fachowców. - Nyad nie odpowiadał, zapatrzony w dal. - No to zostawiam ci gazetę z artykułem o tobie. O, tutaj, na pierwszej stronie. Ten facet na zdjęciu to ty. Tak wyglądałeś przed wyprawą. To twoi towarzysze: Lloney, Hortiz, Tenega... - Lloney - powtórzył obcym głosem siedzący. Na moment jakby opuściła go obojętność, uniósł się w zamiarze powstania, ale natychmiast zapadł się w siebie i jego martwy wzrok jak przedtem wbity był w chmury. Elegancki facet czekał na olśnienie, ale się zawiódł. Znów przypadł do kolana Nyada. - Przeczytaj to, koniecznie. Dowiesz się, że po waszym odlocie Arsenał znikł, a sondy, które zostawiliście w układzie Saturna przestały działać. Trzy sekundy, Nyad! Tylko te trzy sekundy! Jesteś jedynym facetem, który przeżył własną śmierć! Klucz do tego wszystkiego jest w tobie, pomóż go tylko wydostać! Dopiero teraz zauważył, że pani Nyad od dłuższego czasu stoi obok. Wykonał niezgrabny ukłon i zaczął wycofywać się ku samochodowi. - A więc nas znaleźliście - powiedziała dziewczyna. - Kto pana wynajął? Edmonton? - Ależ, łaskawa pani - gość, gdy dotarł do drzwi, poczuł się bezpieczniej. - Nie znam żadnego Edmontona. Nazywam się Johns i pracuję w „Evening Standard Magazine”... Pani Nyad dostrzegła gazetę złożoną na kolanach męża, podniosła ją - rzut oka wystarczył jej na zorientowanie się w zamiarach przybysza. - Niech go pan zostawi w spokoju. Bardzo proszę, niech pan go zostawi w spokoju. Niech pan powtórzy Edmontonowi, że on jest żywym człowiekiem, nie królikiem doświadczalnym, i wobec tego należy traktować go jak człowieka. Potem od czasu do czasu znajdowała gdzieś porzucony niby to przypadkiem egzemplarz tego samego numeru oraz innych gazet, które w miarę rzeczowo pisały o zakończeniu wyprawy „Megahicle”. Kilka razy w samochodzie trafiła na podrzucone jakimś cudem odbitki ksero, kolorowe zdjęcia Tytana. Nadszedł pocztą od nieznanego nadawcy kolorowy album poświęcony wyprawie. Niszczyła wszystko. Odkrywszy wśród książek sprowadzonych na stację pracę poświęconą efektom ekspedycji „Megahicle” wrzuciła ją do pieca. Była pielęgniarką w ekskluzywnym szpitalu, do którego przywieziono Nyada, gdy już przycichła cała wrzawa i stało się oficjalnie wiadome, że Edmonton i jego ludzie z Departamentu Psychiki Ośrodka Przygotowań Kosmicznych nic nie zdołają wskórać. Za zebrane na koncie wynagrodzenie Nyada zakupiła tę stację. Musiała wziąć z nim ślub, aby móc się nim dalej opiekować i reprezentować go w zawieranych transakcjach. Było to skomplikowane zagadnienie prawne, ale w końcu udało się pokonać trudności. Mniej więcej po roku, licząc od pojawienia się Nyadów w miasteczku, ich stacja benzynowa stała się znana w okolicy. Kantyna prawie zawsze była pełna. Goście pili coca-colę i piwo, popatrując na panią Nyad, kupowali komiksy i kieszonkowce, dokładnie takie same jakie oferowano do nabycia w miasteczku. Nyad zdawał się niczego nie dostrzegać. Powodzenie żony go nie obchodziło. Trochę pomagał w kuchni albo po prostu wynosił się przed barak, siadał na płóciennym krześle między dystrybutorami i gapił się przed siebie. Pewnego dnia pod wieczór Nyad wycierał szklanki. Wycierał to nie jest właściwe określenie, on je polerował, wkładając w nieatrakcyjne zajęcie tyle zaangażowania, że mogło to tylko śmieszyć. - Ej, staruszku - powiedział jeden z gości - przez te szklanki ani nie zauważysz, jak ukradną ci żonę! Nyad zwrócił na niego puste oczy, ale nie odezwał się słowem. Młodzik pod dotknięciem jego wzroku aż poszarzał, mięśnie na jego twarzy zastygły. Zabrał swojego drinka i odszedł w głąb pomieszczenia. - Chłopaki, to hipnotyzer! - zawołał inny z gości, lecz nikt się nie roześmiał. Nyad gapił się nad ich głowami za odchodzącym. - Zaprawdę, przemija człowiek jak cień - wyrecytował głuchym głosem. Szklaneczka w jego rękach obracała się miarowo. - Nadaremnie tylko wrzawę czyni, gromadzi, a nie wie, kto zabierze6. Skończywszy z wycieraniem wyszedł obsłużyć samochody, które właśnie nadjechały. Właściciel jednego z nich, szczupły facet koło, sześćdziesiątki, poprosił o skontrolowanie wycieraczek. Nyad obejrzał je, usiadł za kierownicą i puścił w ruch mechanizm. - Stałeś się nieostrożny - powiedział - nie powinieneś tak często się tu pokazywać. Miły dziewczęcy głos z taśmy śpiewał słowa popularnego przeboju, przechodząc po chwili w parlando. Czy my kiedy wrócimy do Arkadii? Bardzo wątpię; szare dni się sypią Zza płacht gazet stare strachy łypią Dla Pigmejów tu klimat wprost boski Czy my kiedy wrócimy do Arkadii? - Pamiętasz Nehemah? - spytał właściciel samochodu. - Została piosenkarką i ma się całkiem nieźle. - Daj mi tę kasetę - zaproponował Nyad. - W zamian dostaniesz swoją książkę. - Już przeczytałeś? Sam? W niecały tydzień? - Jak widzisz. Idzie mi coraz lepiej. Dlaczego podkreśliłeś zdania: „Dzieją się wielkie sprawy. Gwiazdy otwierają się jak róże. Ognista Tarcza czeka w pół drogi. Zmienia się cały świat”? - Bo to prawda. Adam, jeszcze trochę cierpliwości. Sprawy idą w dobrym kierunku. Pewnego dnia zjawię się po ciebie i więcej tu nie wrócisz. - Ulecz samego siebie - roześmiał się Nyad. Na tylnym siedzeniu rozwalało się ogromne psisko o płowej sierści i rozumnych oczach. Wyglądało przez tylną szybę i Nyad, chowając do kieszeni kasetę, podniósł rękę w geście pożegnania. Palce środkowy i wskazujący ułożył w znak V. Wyglądał jak kaznodzieja błogosławiący pielgrzymów. Podjechał nowy samochód. Kierowca przetarł oczy - pies najwyraźniej machał Nyadowi łapą. Zapadły ciemności, goście napełnili salkę kantyny gwarem i cisnąc się przy bufecie, robili pani Nyad zupełnie konkretne propozycje. Dziewczyna nie wyglądała na oburzoną, uśmiechała się lekko i kręciła głową w kierunku najbardziej natarczywych nagabywaczy. Jej prostolinijność była wzruszająca. Młodzik, który usiłował sprowokować Nyada, mocno już podchmielony, za wszelką cenę usiłował poznać jej imię. - Mówią na mnie Mirinda - odpowiedziała po długich targach. - To moje zdjęcie. - Ustawiła się na tle wielkiego plakatu z roześmianą dziewczyną, trzymającą w ręku butelkę mirindy. Podobieństwo było uderzające. Napis na plakacie głosił: MIRINDA - WHY NOT A DOUBLE? Posypały się propozycje. - Poproszę Mirindę. - Ile kosztuje Mirinda? A z podaniem do łóżka? - Przepadam za Mirindą. Chciałbym obejrzeć z bliska. - A ja wypróbować! - Według pani - czy Mirinda lepsza jest do obiadu, czy po kolacji? Lepsza w łóżku czy na krześle? - Czy częste używanie Mirindy nie wpływa na uwiąd? - Czy można podawać Mirindę dzieciom? Do ssania? - A dorosłym? - Mój syn dostaje wypieków na myśl o Mirindzie! - Przed użyciem wstrząsnąć! - Raczej popieścić, ha, ha! Uśmiech nie schodził z ust dziewczyny, a oczy nie traciły pogodnego wyrazu. Błyskawicznie otwierała butelki i wydawała resztę, nie przyjmując napiwków i spoglądając na balansujących poza granicą przyzwoitości mężczyzn raczej z rozbawieniem i zainteresowaniem niż z dezaprobatą. Kiedy przyszła pora zamykać, zalotnicy wynieśli się z ociąganiem. Lśniące samochody odjeżdżały jeden po drugim. Pozbierała butelki, wymyła naczynia, pościerała stoliki. Pogasiła na stacji światła, wyłączyła neon. Wychodząc przekręciła w zamku klucz. Wtedy spostrzegła, że na podjeździe został jeszcze jeden krążownik. Zastanawiała się już wcześniej, do kogo mógłby należeć. Wzruszyła ramionami - w końcu nie jej sprawa. Obróciła się na pięcie chcąc pójść w stronę domu, ale drogę zastąpił jej młodzik w skórzanej kurtce. Oczy błyszczały mu jak w gorączce. - Zabieram panią na przejażdżkę - wydyszał gorącym szeptem i mocno ujął ją za rękę. - Ma pani coś przeciwko temu? Obejrzała się na pociemniałe szyby; Nyad zapewne położył się spać. Z tyłu stał jeszcze jeden mężczyzna. Pozwoliła się prowadzić w stronę samotnego buicka bez żadnych oporów. Wsiedli. Dopiero podczas jazdy zorientowała się, że mężczyzn jest trzech. - Popatrz, popatrz - powiedział ten, który wyszedł z młodzikiem. - Kto by przypuszczał, że ta lalunia pójdzie za nami jak owieczka. Wolała się upewnić: - Przysłał was Edmonton? - To twój naganiacz? Nigdy o nim nie słyszałem. - Rechotali przez dłuższy czas, młodzik prowadził z fantazją i prawie nie spuszczał z niej wzroku. Rola łowcy serc sprawiała mu satysfakcję i chętnie na nią przystał. - Zapytaj ją, Frank, ile wzięła. Niech skonam, jeśli wyjdzie taniej niż sto od łebka - powiedział trzeci z mężczyzn, najbardziej pijany. Młodzik roześmiał się hałaśliwie i zwymyślał go od patafianów. Zjechali z autostrady ku ciemnej ścianie lasu. - Wysiadamy, laluniu - wyszła posłusznie i zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć, młodzik rozciągnął ją na masce. W tym momencie stała się rzecz niepojęta: mieli wrażenie, że dostali się w sam środek straszliwego cyklonu. Młodzik wyleciał z impetem w powietrze, upadł bezwładnie i więcej się nie poruszył. Ten, który mówił „lalunia”, zainkasował cios w szczękę; jego głowa cudem utrzymała się na szyi. Ostatni, który martwił się o pieniądze, otrzymał potężnego kopniaka i rycząc upadł w błoto. Całe przedstawienie trwało nie dłużej niż dwie sekundy; Mirinda nasłuchiwała, a potem wsiadła do buicka. Zanim ruszyła, dokładnie przeszukała wnętrze wozu. Obudziła Nyada i kazała mu jechać za sobą. Odstawiwszy buicka w pobliże miejsca odpoczynku trójki narwańców, drzemiących w dziwnych pozach, przesiadła się do Nyada. Zawrócili ku stacji. W drodze powrotnej nie padło między nimi ani jedno słowo. Trzech pokiereszowanych znaleziono nazajutrz i przewieziono do szpitala. Prześwietlenie wykazało rozległe złamania i zmiażdżenia. Szeryf miał wyrazić opinię, że sprawców należy poszukiwać wśród miejscowych drwali, zwłaszcza takich, którzy potrafią swobodnie posługiwać się szyną. Ponieważ poszkodowani milczeli solidarnie, a ten, który miał zgruchotane biodro, wręcz niczego nie pamiętał, śledztwo zostało umorzone. W tym samym mniej więcej czasie Nyadowie podejmowali gości z daleka. Stacja benzynowa była potem przez parę tygodni zamknięta, po czym wszystko wróciło do normy. Nyad po tych paru tygodniach zmienił się nie do poznania. Stał się rozdrażniony, o byle co wpadał w pasję, ale w miarę upływu miesięcy stopniowo stał się dawnym, małomównym maniakiem, po którym trudno spodziewać się ludzkich odruchów. Nadal wychodzili w każdy pogodny wieczór, aby odprawiać rytuał długiego przyglądania się samochodom. Nawet wtedy, gdy zapadał mrok i o obecności pojazdów na szosie świadczyły tylko długie smugi reflektorowych świateł, nie ruszali się z miejsca. Nadchodziła na palcach noc, stopniowo cichły wszelkie odgłosy. Nyad natężał słuch i łowił szum opon po asfalcie. Niekiedy w trakcie tego nocnego zasłuchania zrywał się z gardłowym okrzykiem, wywracał płócienne krzesełko, wełniany koc spadał mu z kolan. Na jego twarzy malował się gigantyczny wysiłek. - Ten dźwięk... ten odgłos... - bełkotał. - Wiem... pamiętam! Cichł pod miękką dłonią żony, uspokajał się, wracał do poprzedniej, wynegocjowanej od dawna formy zachowania, a tymczasem zwinne ręce dziewczyny składały aluminiowe pręty krzesełka, podnosiły koc, wkładały ten bagaż na Nyada, który zagapiony to w rozgwieżdżone niebo, to w rząd sunących świateł zdawał się zapominać o całym świecie. Mirinda ciągnęła go za rękaw; na ten znak ruszał za nią posłusznie. Schodzili powoli zboczem ku autostradzie, pełnej świateł, obok której czekał ich dom okryty mrokiem. wrzesień 1980 - kwiecień 1983 Warszawa - Rybnik 1 Agnieszka Osiecka, „Wielka woda” (fragment) 2 Fragment psalmu 8, 4-5 (tłum. Czesław Miłosz). 3 Fragment psalmu 8, 6 (tłum. Czesław Miłosz) 4 Psalm 131, 1 (tłum. Czesław Miłosz) 5 Natan Tennenbaum, „Modlitwa o wschodzie słońca” (kolejność strof została odwrócona) 6 Psalm 39, 7 (tłum. Czesław Miłosz) ?? ?? ?? ??