R091 KAY THORPE Tropikalna goraczka Tytul oryginalu: Wild Streak Pierwsze wydanie: Mills 8 Boon Limited 1991 Przektad: Marek Zakrzewski Redakcja: Siawomir Chojnackl ROZDZIAŁ PIERWSZY W zapadającym mroku widać było krwawe potoki lawy spływające żlebami odległego o ponad trzydzieści , kilometrów wulkanu Pacaya, jednego z ośmiu czynnych wulkanów Gwatemali. Karen zastanawiała się, jak w ogóle można żyć w nieustannym zagrożeniu. Na szczęście. jej pobyt tutaj miał być krótki. – Tam, dokąd jedziemy, wulkanów nie ma – jakby odgadując jej myśli powiedział jasnowłosy mężczyzna, siedzący obok niej na tylnym siedzeniu taksówki. – Peten to nizinna dżungla – dodał. – I wilgotny żar. Dasz sobie radę? Karen spojrzała na niego z rozbawieniem w oczach, w których odbijały się światła jadących z przeciwka samochodów. – Trochę za późno na takie wątpliwości. – Ja ich nie mam. A ty? – Uśmiechnął się: – Bez obaw! Właśnie o czymś takim marzyłam, przyjmując ofertę pracy u ciebie. – Ja tylko pytałem! – odparł. – I wiedziałem, że tak odpowiesz. Nie byłoby cię tutaj, gdybym w to wątpił. – Przyjrzał się przez chwilę regularnemu owalowi jej twarzy pod koroną falistych jasnych włosów. – Pracujesz z niewłaściwej strony kamery. Z twoją urodą... – I z talentem za ćwierć grosza! – dodała bez najmniejszego żalu w głosie. – Bardzo mi odpowiada to, co robię. I to, że w tym zawodzie uroda się nie liczy. Więc profesor Rothman jest tu już od kilku dni? – Tak. Już się zadomowił. Jakiś jego przyjaciel, chwilowo nieobecny w kraju, oddał mu do dyspozycji willę. Tam będzie nasza baza. Czeka też na nas przewodnik, który w ubiegłym roku był z Rothmanem w terenie. Swoją drogą, to wspaniały pomysł z zabraniem telewidzów na spacer po dżungli. Będą kapitalne zdjęcia! – I, jak zwykle, Jake Rothman zbierze laury! – powiedziała kwaśno Karen. – Czy ludzie nigdy nie zrozumieją, że najważniejszy jest producent? Żx bez kamer i producenta szanowny pan profesor byłby po prostu jednym z wielu a~heologów? – Rothman jest chyba czymś więcej. Nie ma drugiego równie wszechstronnego naukowca. I nie zapominaj, że to jego nazwisko nadaje wartość końcowemu produktowi. Mnie pozostaje satysfakcja, że moje nazwisko coś znaczy dla tych, którzy dysponują funduszami. Z Rothmanem doskonale się pracuje, to stuprocentowy profesjonalista. I pomyśl: ma zaledwie trzydzieści kilka lat. W tej dyscyplinie to fenomen. – Słyszałam, że nie jest żonaty? – Nie. Cuka na kogoś odpowiedniego. – Karen zauważyła u swego rozmówcy ironiczny uśmieszek. Znała małżeńskie problemy swego pracodawcy. Miał trzydzieści dwa lata i był jednym z czołowych reżyserów-producentów filmów dokumentalnych, co bynajmniej nie sprzyja spokojnemu trybowi życia. W ciągu ostatnich kilku miesięcy, od kiedy pracowała. jako jego asystentka, ona również nie przebywała wiele w domu. ' Ubiegając się o tę pracę, nie miała wielkich nadziei na powodzenie. Zatrudniona w małej prowincjonalnej stacji telewizyjnej, zdawała sobie sprawę, że brak jej doświadczenia wielkomiejskich tuzów. Poza tym, miała dopiero dwadzieścia cztery lata. Szansa, jaką dał jej Roger, była jej największym sukcesem zawodowym. TROPIKALNA GORACZICA I oto teraz towarzyszyła mu w tej najwspanialszej, jaką można sobie wyobrazić, wyprawie. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem ~ powiedziała. – Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodę. – Na pewno nie – odparł Roger. – Nigdy nie miałem lepszej asystentki! – Dziękuję ci. – Te słowa podniosły ją na duchu. Obejrzała się. – Nie widzę drugiej taksówki! – Howard zna adres – oznajmił spokojnie Roger. – Po prostu pilnuje kierowcy, żeby nie szalał. Chodzi mu o kamery. Niedługo będziemy na miejscu. Jakby na potwierdzenie tych słów skręcili w boczną uliczkę, z niej w jeszcze węższą, potem w następną, by wreszcie zatrzymać się przed dwuskrzydłową drewnianą bramą w wysokim murze z kamieni. – Jesteśmy! – obwieścił Roger. – Idź dzwonić, a ja zapłacę i wyjmę bagaż. Kaxen wysiadła z taksówki i przeciągnęła się dla rozprostowania kości po wielogodzinnym locie. Poprawiła uniętą spódnicę i podeszła do bramy, przy której na lince wisiała rączka do wewnętrznego dzwonka. Gdy pociągnęła, rozległ się jazgot mogący obudzić umarłego. Taksówka już odjechała. Nikt nie otwierał. – Spróbuj jeszcze raz – poradził Roger. – Ktoś tam przecież musi być. Drugie pociągnięcie rączki wywołało niemal natychmiastową reakcję: pojawił się mężczyzna i, mrucząc z niezadowoleniem coś po hiszpańsku pod nosem, wpuścił ich do środka, po czym zamknął starannie bramę ignorując uwagę Karen, że zaraz przyjadą następni. Ogród przed domem mienił się wieloma barwami pnącej się wszędzie passiflory. Dom był w stylu hiszpańskim, z ozdobnymi kratami na oknach i z ta rasem w koronce kutych balustrad, biegnącym wokół budynku na wysokości parteru. Do wejścia prowadziły kamienne schodki. Z otwartych oszklonych drzwi wyszedł mężczyzna, którego wyraz twarzy uległ nagłej zmianie, gdy przenikliwe spojrzenie jego niebieskich oczu spoczęło na Karen. – Nie było mowy o zabieraniu kobiet! -powiedział. – Czy widzi pan jakiś problem, profesora? – odparowała Karen, dotknięta niemiłym powitaniem. – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Kim pani jest? – .Inteligentna twarz nadal była prodziwnie spięta. – Karen Lewis, moja asystentka – uprzedził jej odpowiedź Roger. – Miła cię widzieć, Jake! – Ciebie też – odparł Rothman. – Czego nie mogę powiedzieć o twojej asystentce. – Jestem tutaj dlatego, że dobrze znam swój fach – odezwała się Karen, hamując wzrastający gniew. – Miałam wrażenie, że tylko to się liczy w naszych czasach. – Może w niektórych dziedzinach. Tam, dokąd się udajemy, nie ma miejsca dla bojowniczek równouprawnienia. Nie wytrryma pani! Jake Rothman był wysoki, szczupiy, o męskiej budowie. Dziwnie nie pasowały do tej sylwetki gęste czarne włosy, mające sk.łoaność do skręcania się na końcu, mimo bezlitosnej ręki'fryzjera. Karen widziała go dwukrotnie w jego wcześniejszych programach telewizyjnych, ale bezpośrednie spotkanie to zupełnie co innego. Teraz należało zachować respekt i ostrożność. – Może spróbujemy? -– rruc~iła wyzwanie. W oczach Rothmana pojawił się błysk ironii. – Zmuszony jestem odrzucić propozycję – odparował. – Ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby rrtoe~,t~ coe~czu 9 pozostała pani aż do naszego wyjazdu do Petenu. Miło będzie popatrzeć na ładną buzię. – Widzę, że kobiety potrzebne są panu tylko w jednym celu! – wybuchnęła. – Spotkałam już takich! – I z łatwością dała sobie pani z nimi radę – dodał z rozbawieniem i lekkim sarkazmem. – Proszę wejść, panno Lewis! Chodź, Roger! Po długiej drodze zastużyliście na drinka. – Modliłem się o to! – Roger nie miał zamiaru kontynuować teraz rozmowy na temat udziału asystentki w wyprawie, ale uspokajająco mrugnął do Karen. Weszła pierwsza do obszernego pokoju, pełnego ciemnych dębowych mebli oraz jaskrawych narzut i zasłon – kompromis na rzecz wygody między starym i nowym łacińskim stylem. Z każdego kąta i miejsca pięły się ku światłu tropikalne rośliny. Całość tworzyła uroczy nastrój, którego Karen nie potrafiła w pełni docenić po lodowatym powitaniu. – Manuel pokaże pani pokój, a tymczasem... czego pani się napije? Karen zamierzała powiedzieć coś złośliwego, locz ugryzła się w język. Nie trzeba zadrażniać sytuacji. – Proszę wódkę z lodem! Rothman uniósł brwi. – Co pani chce udowodnić? – Tylko to, że lubię wódkę! – Usiadła na kanapce i już chciała założyć nogę na nogę, kiedy zdała sobie sprawę, że siedzący naprzeciwko Roger miałby zbyt ładny widok. Trzeba było włożyć na drogę spodnie! Krótkie spódniczki są modne, ale często stwarzają nieprawdziwy obraz osoby. Profesor Rothman potraktowałby ją z pewnością poważniej, gdyby była w spodniach i bez makijażu. Płonne nadzieje, pomyślała niemal natychmiast. Tacy mężczyźni jak Jake Rothman tkwią zbyt mocno w kokonie swoich uprzedzeń, aby dali się zwieść strojowi. Jake Rothman widział po prostu w kobietach słabszą płeć. Karen musi go przekonać, że się myli. Oczywiście ostatnie słowo w sprawie jej uczestnictwa w wyprawie będzie miał Roger. Jako producent ma chyba do tego prawo? Szklanka podana przez Rothmana była pełna płynu bliższego spirytusowi niż wódce – sądząc po paleniu, jakie poczuła przy pierwszym łyku. Potrafiła jednak opanować krztuszenie się i poważnie skinęła głową w jego kierunku. Rothman przyglądał się jej z rozbawieniem. – Dziękuję, akurat! – powiedziała rozsadzana wściekłością. – Czyżby gardło wyłożone azbestem? – spytał sucho. – Widziałem takich, którzy układali się pod stołem po jednym drinku. – Wniosek z tego prosty: łączę męską odporność z kobiecą łagodnością. – Ooo, i szybka w odpowiedziach! Nie na wiele się to przyda – dodał, jednakie na krótką chwilę w jego niebieskich oczach pojawiło się coś na kształt podziwu. – Moie porozmawiamy o wszystkim później -wtrącił Roger. – Zaraz się zjawi reszta ekipy. Jakby na ten sygnał zadźwięczał dzwonek u drzwi. Jake odstawił szklankę i poszedł otworzyć bramę. Karen była miło zaskoczona: profesor gotów jest do posług, gdy sługa jest zajęty! Gdyby tylko nie był taki arogancki w stosunku do kobiet! Antypatia wróciła. – Bardzo mi przykro. Ale nie martw się. Wyjaśnimy sprawę – powiedział Roger po odejściu Rothmana. – Kiedy? – Jak tylko znajdę się z nim sam na sam. Ulegnie, gdy zrozumie, że potrafisz dotrzymać kroku mężczyznom. – A jeśli nie? Teoe~r~ coMcztc~ 11 – Najważniejsze jest to, że jesteś mi potrzebna. Musi to zaakceptować. Karen wolałaby konfrontację od razu, już teraz. Jeśli jednak Roger woli inaczej... Jake Rothman ostudził jej entuzjaan. Nawet jeśli wszystko dobrze się ułoży, będzie stale świadoma jego wrogości. – Czy on ma coś przeciwko kobietom w ogóle? – spytała po chwili. – Chyba nie. Nie słyszałem, by gardził kobiecym towarzystwem. – Ale nie jest z nikim poważnie związany? – Nic mi o tym nie wiadomo. Chyba nie. – Roger uniósł brwi i spojrzał dziwnie na Karen. – Jesteś tym osobiście zainteresowana? – Ależ skąd! Można by tylko sądzić, że przy jego inteligencji będzie miał umysł bardziej otwarty. – Niektórzy mężczyźni nigdy nie traktują kobiet jak istot równyćh sobie. – Roger wzruszył ramionami. – Przynajmniej ty do nich nie należysz. I bardzo cię za to cenię. Twoja żona nawet nie wie, jaki los wygrała. – Moja żona – powiedział sucho – wykorzystuje to. – Chwilę się wahał, nim dodał: – Jedyne rozwiązanie to rozwód. Wszystko inne zawiodło. – Wie o twoim zamiarze? – Nie rozmawialiśmy otwarcie na ten temat, ale między wierszami wspominałem już o tym nieraz. Problemem jest uzyskanie dowodów. A ona jest mistrzynią w zacieraniu śladów. – Jesteś pewien, że ma kochanka? – Kolejnego z całego szeregu! – Roześmiał się sztucznie. – Nasze małżeństwo już dawno by się rozpadło, gd~rby nie James. – Ma zaledwie pięć lat! – Kiedy się urodził, myślałem, że jest szansa. Ale to nie trwało długo. Teraz powstrzymuje mnie tylko lęk przed jego utratą. – Spojrzał na Karen. – Powinienem był ożenić się z kimś takim.jak ty. Nie zdążyła mu odpowiedzieć, ponieważ z zewnątrz doszły ich odgłosy kroków i rozmowy. Zresztą i tak nie miała mu wiele do powiedzenia. Jego ostatniej uwagi nie potraktowała poważnie. Nic ich przecież nie łączyło. Trzej przybysze byli obładowani bagażem. Rothman zaproponował, by chwilowo zostawili sprzęt na tarasie, a następnie wprowadził przybyłą trójkę do pokoju, proponując drinka. – Za mniej więcej godzinę zjemy kolację – powiedział, gdy się rozgościli. – Zdążycie spokojnie wypić drinki i odświeżyć się po podróży. Mamy tylko trzy sypialnie, a więc niestety musicie rozlokować się po dwóch! – Spojrzeniem odszukał Karen. – Panna Lewis pozostanie oczywiście sama. – Żadnych przywilejów dla mnie! – zaprotestowała Karen. – Mogę spać gdziekolwiek. – Może zechce pani zatem dzielić sypialnię ze mną? – Podniesieniu brwi towarzyszył ironiczny ton. – Nie? Może i słusznie, bo sypiam w śpiworze, a poza tym chodzi przecież tylko o dwie noce. Panna Lewis nie jedzie z nami do Petónu – poinformował przybyłych. Mike Preston, dźwiękowiec, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale, otrzymawszy sygnał od Rogera, zamknął je szybko. W zamian za słowa poparcia obdarzył Karen przyjaznym mrugnięciem. Mike, o cztery lata starszy od Karen, wielokrotnie już dawał do zrozumienia, że trudno mu się jej oprzeć. Karen odpowiadała, że ona niema podobnego problemu. Jego nieco zniewieściała sylwetka i nadmierna troska o własny wygląd z pewnością nie wywoływały przyspieszonego bicia kobiecego serca. Miała teraz nadzieję, że Mike Preston będzie milczał, gdyż jakakolwiek interwencja z jego strony zostałaby reoe~xs coa~czx~ 13 uznana przez Rothmana za dowód uczuciowego zaangażowania i przyniosłaby odwrotny skutek. Inny problem przedstawiał kamerzysta Howard Baxter, mężczyzna lat około czterdziestu pięciu, cichy, z rzadziejącymi włosami i ogorzałą od pracy w plenerze twarzą. Wielokrotnie pracował z Rogerem w ciągu trzech minionych lat i obaj doskonale się rozumieli. Siedząc koło niego w samolocie Karen stwierdziła, że trudno go rozgryźć. Widząc teraz skierowane na nią spojrzenie Baxtera, zastanawiała się, czy przypadkiem i on nie ma też zastrzeżeń do jej obecności. Nie wptynie to oczywiście na decyzję Rogera, ale lepiej byłoby nie mieć przeciwko sobie dwóch członków wyprawy. Nigel Morris; asystent operatora, właściwie się nie liczył. Ten dwudziestosześcioletni brązowooki brunecik o chłopięcym wyglądzie interesował się wyłącznie swoją pracą, a obecnie pilnie studiował zawartość szklanki udając, że sprawa go nie dotyczy. Przez następne piętnaście minut omawiano plan pracy. Karen w tym nie uczestniczyła nie chcąc, by jakaś jej propozycja zmusiła Rogera do zajęcia stanowiska w obecności innych. Wbrew samej sobie, raz po raz zerkała na Jake'a Rothmana. Twarz miał '~ ściemniałą od pracy na słońcu, w słocie i wietrze – choć nie tak ogorzałą jak twarz Howarda – kości policzkowe wyraziste, a silna szczęka domagała się już ogolenia. Natrafiwszy raz na jego spojrzenie, opanowała się z trudem, by zbyt szybko nie odwrócić oczu. Zrobiło się jej gorąco. Emanował z niego męski magnetyzm. Gdyby nie ten jego paskudny charakter... Jake przerwał dyskusję, spoglądając na zegarek. – Czas pomyśleć o kolacji! – powiedział. – Roger, zajmiesz sypialnię z Howardem! Mike i Nigel drugą. Pozostaje nam panna Lewis. – Dość tej zabawy! – powiedziała znudzonym głosem Karen. – Ja mam na imię Karen, ty Jake! – Zauważyła ze zdziwieniem, że usta drgnęły mu w uśmiechu. – Dobrze, Karen, chodź, pokażę ci twój pokój. – Chcesz powiedzieć twój pokój? – Wstała i popatrzyła mu prosto w oczy, wytrzymując tym razem jego spojrzenie. – Prowadź więc! Sypialnie znajdowały się na tyłach domu. Dwie po obu stronach wspólnej łazienki, a trzecia w bocznym korytarzyku. Karen ujrzała typowo męskie pomieszczenie z tapczanem, o niebiesko-żółtym wystroju. – Przy sypialni jest prysznic i na tym kończą się luksusy. Właściciel willi, podobnie jak ja, nie chce zaśmiecać sobie życia zbędnymi sprzętami – powiedział Jake. Stojąc oparty o framugę drzwi, prawie sięgał głową górnej futryny. Był bardzo wysoki, sporo ponad sto osiemdziesiąt centymetrów. Szczupły i muskularny, ale inaczej niż Mike, pomyślała. Miał szerokie bary, a cała sylwetka sprawiała. wrażenie, iż czai się w tym człowieku wielka siła. Coś w niej drgnęło. – Ja też – odparła i zaskoczyła ją barwa własnego głosu. – Czy mam rozumieć, że nie jesteś z niczym i... z nikim związana? – Podniósł jedną brew. – Należy przez to rozumieć tylko tyle, że także nie lubię zaśmiecać sobie życia – wyjaśniła. – Przynajmniej tyle mamy wspólnego. Wygiął usta w sardonicznym uśmiechu i potrząsnął głową. – Nie jestem pewien, czy mówimy o tym samym – powiedział zaczepnie. – Kolacja za pół godziny. – Jadę z wami! – oświadczyła zimno, gdy odwrócił się, by odejść. – Potrafię nie tylko to, czego wymaga moja praca, ale i wiele innych rzeczy. Między innymi reoe~s coetczx~ 15 radzę sobie dobrze w trudnych sytuacjach, jak też z trudniejszymi ludźmi. Nie po to przejechałam osiem tysięcy kilometrów, aby mnie zdyskwalifikowała jednostkowa opinia. Roger uważa, że się nadaję, i to jest najważniejsze. – A czy to również nie jest jednostkowa opinia? – spytał i odszedł, nie czekając na odpowiedź. Chwilowa porażka, pomyślała zagryzając wargi. Odprężyła się pod prysznicem, po czym spośród dżinsów i bawełnianych koszulek wyciągnęła beżowe jedwabne spodnie i bluzkę, zabrane na wszelki wypadek, gdyby potrzebowała czegoś strojniejszego. Ubrała się i wyszła z sypialni umocniona w przekonaniu, że da sobie radę z profesorem Rothmanem, podobnie jak poradziła sobie w przeszłości z innymi przeciwnościami. W salonie zastała Jake'a, który obrzucił ją pozornie obojętnym spojrzeniem. Był w tych samych spodniach i koszuli co poprzednio. – Po raz pierwszy widzę kobietę, która nie tylko się nie spóźnia, ale zjawia się wcześniej. – Wiele rzeczy widzi się po raz pierwszy. Każdy nowy dzień – odparła z wesołością, której wcale nie odczuwała. – Nie musiałam z nikim dzielić łazienki. To również pomogło. – Zapomniałem zabrać z pokoju potrzebne mi rzeczy. – Przeciągnął dłonią po polir,~kach. – Maszynkę do golenia pożyczyłem od Rogera. – I po co to krygowanie się? Gdybyś zawołał, rzuciłabym ci przez szparę w drzwiach jakieś spodnie i koszulę. – Gdybym je chciał, to sam bym po nie przyszedł. I pozwolisz, że zrobię drobną uwagę: niepotrzebnie się wystroiłaś. Myślałaś, że tak się chadza po dżungli? – Byłam przekonana, ie Guatanala City jako stolica jest miejscem cywilizowanym, gdzie i ludzie są cywilizowani – odparowała. – I tylko na tę okazję wzięłam to, co teraz mam na sobie. – Jaka szkoda, że nie będą ci potrzebne – pozornej łagodności wypowiedzi zapizxzała ostra nuta w głosie. – Jeśli nie uda się nam' załatwić rezerwacji na piątek, to możesz tu pomieszkać do następnego lotu. – Dziękuję za gościnę, ale nie będzie mi potrzebna. Jadę z wami i ty mnie nie powstrzymasz! – Tak sądzisz? – powiedział cicho, ale niemiło. – A jakże to masz zamiar mnie przekonać? – Nie potrzebuję cię przekonywać. O składzie ekipy decyduje Roger. – Ale nie o składzie całej wyprawy. Byłabyś ciężarem. – Jako kobieta? – Była zbyt zdenerwowana, aby pamiętać o danej sobie obietnicy, że pozwoli załatwić sprawę Rogerowi. – Warto, żeby pan zrozumiał kilka faktów, profesorze Rothman! Różnimy się budową, ale niewiele jest rzeczy, których kobieta nie potrafi. Po pierwsze, uprawiam sporty. Wiele dni spędziłam, wędrując po górach. Robiłam dziennie do czterdziestu kilometrów. Jestem równie sprawna fizycznie jak ty, a może sprawniejsza, bo mam co najmniej dziesięć lat mniej. I dotrzymam ci kroku w każdym terenie. Przerwała dla nabrania oddechu. Była zadyszana jak po szybkim biegu. Jake przez długą chwilę spoglądał na jej falujące piersi, a potem podniósł głowę i napotkał jej wzrok. Karen poczuła, że oblewa ją gorąco. – Jest jeszcze inny problem. Nie pomyślałaś o tym? – spytał dziwnie jedwabistym głosem. – Ona jedna i ich pięciu? – No to co? – rzuciła wyzwanie. – Chyba nie muszę ci wyjaśniać. Będziemy w głuszy przez długi czas. W takich okolicznościach obecność jakiejkolwiek kobiety stwarza problem. A jeśli na ~reoe~~ cow~czau 17 dodatek kobieta wygląda tak jak ty, problem jest jeszcze większy. – Być może szanowny pan profesor nie potrafi wytrzymać kilku tygodni bez kobiety, nie należy jednak oceniać wszystkich według siebie. To miała być wyprawa naukowa, a nie wakacyjna wycieczka. – To szyderstwo miało go zranić. Wydął wargi. Znów ten uśmieszek! – W takim wypadku ja byłbym zagrożeniem dla kobiety. I dość z tymi profesorami, mam na imię Jake, zapomniałaś? Wejście Rogera przerwało dialog. Mówili zbyt cicho, aby Roger mógł cokolwiek usłyszeć, mimo to wyczuł napiętą atmosferę. Jake pierwszy przerwał milczenie. – Drinka przed kolacją, Karen? – spytał. – Byle nie wódki. To było trochę za mocne. – Z trudem opanowała drżenie łydek. Jake nie zareagował nawet skinięciem głowy. Spytawszy Rogera, czego się napije, poszedł do barku w odległym kącie pokoju, pozostawiając producenta i jego asystentkę na kanapce. – O co poszło? – spytał Roger półszeptem. – Wyjaśniłam mu parę prawd – powiedziała Karen. -A przede wszystkim tę, że gdybym była niepotrzebna, to byś mnie tu nie ściągnął. – To prawda – odparł i w jego oczach pojawił się dziwny błysk. – Więc kiedy mu to powiesz? – Kiedy będzie okazja – rzucił szorstko. – Na razie daj spokój. To nie czas i miejsce.~~ M~~ ~r __ t ~9.r~:,~a~r~n .Jsia~~ • ROZDZIAi. DRUGI Jadalnia była nieduża. Na elektrycznie podgrzewanym pomocniku stały przykryte półmiski. Jake wyjaśnił, że gospodarz nie ma służby do podawania do stołu. Z tonu, jakim to powiedział, można było się domyślić, że jest przeciwnikiem tego rodzaju usług. Wystarczy już, że ktoś inny gotuje. Karen w pełni się z nim zgadzała. Rozmowa podczas kolacji dotyczyła głównie zdjęć w mieście. Karen nie zabierała głosu, niezbyt pewna swojej pozycji. Parokrotnie poczuła na sobie wzrok Jake'a, sama jednak unikała patrzenia w jego stronę. Co będzie, jeśli Roger nie przekona upartego profesora? Na kawę i koniak zebrali się na werandzie. Karen z kieliszkiem w ręku odeszła kilka kroków pod pretekstem podziwiania bajecznie kolorowych, bujnych pnączy obrastających cały mur posesji. Nad głową miała niebo usiane gwiazdami – tymi samymi, które spoglądały na ruiny Majów w głębi dżungli Petenu. Niektóre z nich odkryto, nieliczne odkopano, większość zginęła na zawsze, porośnięta tropikalnym gąszczem. Ruiny, do których Jake Rothman miał zaprowadzić ekipę, zostały odkryte przed kilkoma miesiącami przez zaprzyjaźnionego z profesorem przewodnika Indianina, mającego za sobą już kilka wspólnych wypraw z archeologiem. Przypadkowe odkrycie ruin nie oznaczadó;vże Indianin trafi tam ponownie. W tropikalnym klimacie wszystkie ślady przejścia człowieka przez dżunglę giną po kilku dniach. Zaskoczył ją głos Rogera za plecami. Nie słyszała kroków. – Nie bądź taka przygnębiona. Jutro wszystko się ułoży. – Dlaczego nie dziś? Skoro ma się ułożyć, to czy nie lepiej układać od razu? – Nie. Niech Jake ma czas na oswojenie się z myślą o twoim udziale. Niech zobaczy, że jesteś integralną cząstką ekipy. A do tego czasu postępuj bardziej dyplomatycznie, nie zrażaj go do siebie! – Innymi słowy, chcesz mi powiedzieć, że mój udział w wyprawie nie zależy od ciebie? – W odpowiedzi otrzymała wzruszenie ramion. – Nie byłoby wskazane okazywanie przeze mnie... hm... przywódczych zapędów, gdy to on jest centralną postacią całego przedsięwzięcia – powiedział po chwili milczenia. – Jeśli o mnie chodzi, to nie mam żadnych wątpliwości co do twojej osoby, Karen. Wiesz o tym. Ale on cię nie zna. – Ty też znasz mnie zaledwie od kilku miesięcy. Skąd twoja pewność, że nie zawiodę w takich warunkach, w dżungli, w tropiku? – Znam twój charakter. Niedostatek doświadcienia wyrównywałaś zawsze silną wolą. A górskie włóczęgi zapewniły ci fizyczną sprawność. Nie sądzę, aby trudne warunki życia w dżungli sprawiły ci kłopot. – Jestem tego samego zdania – odparła Karen. – Pozostaje problem przekonania o tym naszego pana i władcy. – Głową wskazała na Jake'a, zdobywając się na krótki uśmiech. – On się boi o zasady etyczne i moralność! – Chyba o swoje własne – dodał Roger dość ostro. – Posiedzisz z nami, czy wolisz iść spać? Według naszego czasu jest teraz wpół do piątej rano. To gwałtowna zmiana czasu była najprawdopodobniej przyczyną pogorszenia się jej samopoczucia. – Położę się – powiedziała. – Jutro czeka nas ciężki dzień. Gdy szli po tarasie, Jake pilnie im się przyglądał, przenosząc wzrok z jednego na drugie. Sama twarz nic nie wyrażała, jedynie w jego niebieskich oczach zamigotało coś, co dało Karen wiele do myślenia. Czyżby sądził, że łączą ją z Rogerem jakieś więzy, i to stanowi istotną przyczynę oporu przed włączeniem jej do wyprawy? Karen oświadczyła wszystkim, że idzie spać. – Słodkich snów! – powiedział Mike z nadto poufałym uśmieszkiem. – Zaczynamy rano o rozsądnej porze, nie później niż o dziewiątej – zapowiedział Roger. – Ujęcia miejskie powinniśmy zakończyć wczesnym popołudniem, zostawiając sobie czas od piątej do szóstej trzydzieści na muzeum. A pojutrze, żeby nie wiem co, będę w samolocie lecącym do Petenu, pomyślała Karen, idąc do sypialni. Po dwudziestu minutach już miała zanurzyć się w świeżą pościel, gdy usłyszała delikatne pukanie. Włożyła lekki szlafroczek i otworzywszy drzwi doznała dziwnego ucaucia, jakby skurczu mięśni, widząc na progu Jake'a Rothmana. – Przepraszam – powiedział – ale potrzebuję kilku rzeczy na rano. – Ależ proszę, jesteś przecież u siebie! – Cofnęła się od drzwi. – W pożyczonym domu – poprawił i szybkimi krokami podszedł do szafy zajmującej całą ścianę. Spośród niewielu rzeczy wybrał parę spodni i koszulę. Ze zdumieniem usłyszała swój własny zduszony głos: – Źle ci się zdaje, jeśli myślisz, że coś mnie łączy z Rogerem. Obrócił się z parą wieszaków w ręku. – Po prostu para dobrych przyjaciół, tak? – Widać było ironię w spojrzeniu. ~reorn~~ coe~czx~ 21 – Pracuję u niego, i to wszystko! – A dlaczego miałoby to mnie interesować? Czuła, że czerwieni się na twarzy. – Nie chcę, żebyś pomyślał, że moja obecność tutaj ma pozazawodowe przyczyny. Roger po prostu widzi we mnie dobrą asystentkę, i nic więcej. – Nie jestem tego pewien. Nie do tego jesteś stworzona – zdobył się na kolejną porcję ironii. – Dziękuję za komplement – odparła lodowatym tonem: – To nie był komplement, a stwierdzenie faktu. Być może jesteś świetna w swoim zawodzie, ale nie łudź się, że uzyskanie tej pracy nie miało nic wspólnego z twoją urodą. Widziałem, jak Halsey patrzy na ciebie. Jakoś szybko pobiegł za tobą, kiedy odeszłaś. – Chciał podzielić się swoim niepokojem wywołanym twoją reakcją. Jake, słuchaj: potrzebna mi ta praca, nie chcę jej stracić. Nie mam do czego wracać. Daj mi szansę dowieść ci, że dla nikogo nie będę ciężarem! Niebieskie oczy złagodniały. – Jak miałabyś mnie o tym przekonać? – Daj mi tydzień! Jeśli po tygodniu twoje obawy się sprawdzą, odeślesz mnie. – Jak? O tym nie pomyślała. – Znajdziesz sposób. – Sposobu nie ma, wiesz o tym dobrze. Moja decyzja pozostanie w mocy. Idź lepiej spać. – W uśmiechu, którym ją obdarzył, nie było rozbawienia. – Moją ostatnią szansą jest wobec tego Roger. Jestem mu naprawdę potrzebna. Zatrzyma mnie. – Straciła cierpliwość wobec jego nieprzejednanej postawy. – Tak, on ciebie potrzebuje, raczej tak powiedz. – Znów ta ironia! – Nie ma w tym źdźbła prawdy! – odparła. Była. zbyt roztrzęsiona, aby zastosować się do rady Rogera i zachować dyplomatyczne milczenie. – Jeśli czyjkolwiek profesjonalizm budzi tu wątpliwości, to twój, ponieważ przesądom pozwalasz brać górę nad trzeźwym myśleniem. Najwidoczniej wszystkie kobiety w twoim życiu były dobre tylko do jednego. Ja do tej kategorii nie należę! W spojrzeniu mężczyzny rozbłysł ognik. Rzucił na ziemię wieszaki z ubraniem i ruszył ku Karen. Nie uczyniła nic, gdy wziął ją w ramiona i przywarł do niej ustami w palącym pocałunku. Nie potrafiła opanować fali gorąca i przyśpieszonego bicia serca,, które tłukło się w piersiach jak oszalałe. Zdała sobie tylko sprawę, że bezwiednie tuli się do niego, że jej piersi przywarły do męskiego ciała. Dopiero w tym momencie chciała stawić opór, próbowała nawet, ale bez skutku. Dygotała u złości na siebie, z oborania na niego i jeszcze z jakiegoś powodu, którego wolała bliżej nie analizować. Wreszcie ją puścił, a sardoniczny uśmiech na jego ustach pomógł Karen błyskawicznie ochłonąć. – Obrona przyszła zbyt późno, aby mnie przekonać – powiedział. – Brak ci praktyki, Karen. Do zobaczenia rano...! Wyszedł, ona zaś została w miejscu przygryzając wargi. Sama rzuciła mu wyzwanie, to prawda. I po co jej to było? Wszelka szansa na przekonanie go przepadła. Pozostał jedynie Roger. Wcale nie była go pewna po ostatniej rozmowie. Położyła się roztrzęsiona, ale zmęczenie wzięło górę i po pięciu minutach zasnęła. Obudziły ją promienie słońca. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Spojrzała na ogarek: szósta trzydzieści lokalnego czasu. ~reo~xs cow~czm 23 Wiedziała, że już nie zaśnie, wzięła więc prysznic, włożyła dżinsy i bawełnianą koszulkę, przeczesała włosy i zaledwie musnąwszy usta szminką wyszła na .dwór. Powietrze było chłodne i czyste, niebo intensywnie niebieskie, zaś jedyne chmury przyczaiły się w oddali między Szczytami górskimi. Stolica, Guatemala City, położona na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza, miała przez okrągły rok klimat wiosenny. Oparłszy się o balustradę tarasu, Karen wdychała bogactwo zapachów pnącego się wokół kwiecia. A jak piękna musi być dżungla? Wiele czytała o jej roślinności i przecudownych kwiatach. Jej myśli powróciły do sprawy wyjazdu. Jakże pragnęła. uczestniczyć w wyprawie, choćby tylko dla piękna przyrody. Dlaczego ten Jake Rothman jest taki uparty? – Dobrze spałaś? – spytał Mike, który najwidoczniej też wcześnie się obudził i właśnie wyszedł z domu. – Bo ja fatalnie. Zupełnie nie wiem, dlaczego. – Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, spojrzał z ukosa. – Szkoda, że Rothman jest taki trudny. – Można to i tak nazwać. – Karen uśmiechnęła się wzruszając ramionami. – I co zrobisz? – Nie wiem. Nie wiem, czy w ogóle mogę coś zrobić. – Roger może. – W ostatecznym rozrachunku profesor jest ważniejszy ode mnie. Roger nie będzie za mnie czy dla mnie nadstawiał głowy. – Dla mnie ty jesteś ważniejsza od profesora. – Śniadanie! Czuję kawę! – To była jej jedyna odpowiedź. Odeszła. Zdziwiła się, że już wszyscy są w jadalni. Na jej widok Jake skinął głową, nie przerywając mówienia: – ... samochody zamówiłem na ósmą trzydzieści. W jednym sprzęt, dwaj operatorzy i dźwiękowiec, w drugim reszta... – W samym mieście niewiele kręcimy – wtrącił Roger, jakby uznał, że nadszedł czas na podkreślenie faktu, że to on jest szefem ekipy. – Chcę mieć kontrasty między nowym i starym, chociaż, ściśle mówiąc, bardzo starej architektury tu nie ma, bo miasto powstało zaledwie przed dwustu laty. Niemniej to dobre wejście. Natomiast w muzeum jest sporo wykopalisk Majów. Załatwiłem także, że samolot, którym polecimy jutro do Petenu, najpierw okrąży miasto, żebym mógł zrobić kilka ujęć... ot, pożegnanie cywilizacji na kilka tygodni. – Masz nadal w planach Tikal? – spytała Karen, chcąć podkreślić swą przynależność do zespołu. – To jest miejsce zbyt już znane – włączył się Jake, nim Roger zdążył odpowiedzieć. – Prawie wszystkie ekipy filmowały już Tikal. Chal Luz jest mniejsze i w ogóle jeszcze nie filmowane. – Nie wiedziałem, że to miejsce ma już nazwę. – powiedział Roger. – Oficjalnie jeszcze nie ma – odparł Jake uśmiechając się. – Nazwałem tak te ruiny na cześć człowieka, który je odkrył. To nasz przewodnik, Luz Salvador. Z tego, co mi opowiadał, dżungla nie pokryła całkowicie ruin i nie powinno być trudności z filmowaniem. Problem w tym, żeby się tam dostać. O ósmej trzydzieści przyjechały dwa samochody terenowe prowadzone przez przyjaznych i sympatycznych kierowców. Jake zajął miejsce z przodu, pozostawiając Rogerowi i Karen tylną ławeczkę. Patrząc na głowę Jake'a, Karen nagle zapragnęła zanurzyć palce w jego gęstych, czarnych włosach. Nie uległa jednak odruchowi. Pocałunek ubiegłego wieczoru pozostawił niezatarty ślad w jej pamięci. Chwilami miała wrażenie, że również na ustach. ~neo~ co~czx~ 25 Zdawała sobie jednak sprawę, że to miała być jedynie nauczka. Liczne trzęsienia ziemi zniszczyły większość starych budynków miasta. Te, które ocalały, stały ściśnięte między nowoczesnymi wieżowcami. Szerokie aleje zapchane były samochodami. Stalowa wieżyca, zbudowana na wzór wieży Eiffla, stała okrakiem ponad jedną z głównych arterii. – Dla uczczenia Justo Rufino Barriosa – poinformował Jake. – To tutejszy bohater narodowy. – Bez powodzenia usiłował zjednoczyć centralną Amerykę – dopowiedziała Karen przypominając sobie, że coś o tym czytała. – Widzę, że odrobiłaś lekcje – skomentował Jake. Był zaskoczony. – Zawsze przygotowuję się do tematu – odparła. – I odrobiłam również lekcję z cywilizacji Majów. – Każda wiedza się przydaje – przyznał sucho. – Nawet jeśli nie może być od razu wykorzystana. Roger zachowywał dyplomatyczne milczenie. Mil czała i Karen. Nie zrezygnuję, postanowiła. Na pierwsze ujęcie wybrano katedrę stojącą pośrodku wielkiego jak park skweru. Jake wygłosił przed kamerą krótkie wprowadzenie. Pełen komentarz miał nagrać dopiero po powrocie i po zmontowaniu materiału. Obecnie chodziło tylko o krótki wtręt, by ożywić scenę. Kolejno zatrzymywali się we wszystkich godnych uwagi miejscach i robili więcej ujęć, niż to było konieczne. Jeśli produkt końcowy ma być dobry, montażysta musi mieć z czego wybierać. Całość powinna być spójna i logiczna. W tych sprawach Roger był mistrzem. Cała szóstka zjadła lunch w małej kafeterii, w bocznej uliczce. Miejsce polecił Jake. Karen wybrała kurę gotowaną w ziołach i winie, pozostali zaś woleli tortille – typowe dla tego regionu świata placki z kukurydzianej mąki wypełnione fasolą w gęstym, ostrym sosie, skrawkami mięsa czy też kury albo czymkolwiek innym, co dyktuje lokalny obyczaj – zawsze na ostro. – Na wieczór jesteśmy zaproszeni – poinformował Jake przy kawie po posiłku. – Kolacja z grilla, w ogrodzie. Pozwoliłem sobie przyjąć zaproszenie w waszym imieniu. Ostatnia okazja do spędzenia miłego wieczoru w cywilizowanym towarzystwie. – Wobec tego szkoda, że nie zabrałem smokingu – zażartował Mike. – Bardzo się cieszę na ten wieczór, a jeśli będą tańce, to zamawiam pierwszy – zwrócił się do Karen. – Nie wiem, czy jestem zaproszona – odparła. – Jakżeby mogło być inaczej?! – powiedział Jake z właściwą mu ironią. – Ponieważ nie zostałam zaliczona do członków wyprawy – rzuciła wyzwanie. – To inna sprawa. – Dla mnie ta sama. – Zrobisz, jak zechcesz – odparł Jake z beznamiętnym wyrazem twarzy. – Masz rezerwację na sobotę via Panama City. – Zauważył jej szybkie spojrzenie w kierunku Rogera i dodał: – Już z nim to omówiłem. – Przykro mi, Karen. Ale Jake ma rację. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Nie zostawię cię na lodzie. – Roger był wyraźnie zakłopotany. – Dziękuję – wycedziła, nie mając pomysłu na nic innego. Wiedziała, że ma obecnie prosty wybór: samotnie realizować szaleńczy plan podążenia za wyprawą albo wrócić do Anglii. Nie spodźiewała się, że stanie przed takim wyborem. Teraz dopiero dostrzegła gig~,atyczne trudności, jakie ją czekały, jeśli wybierze pierwszy wariaat. Dotarcie ~reoe~,ws coa~czx~ 27 lądem do wioski, w której czekał na nich przewodnik, trwałoby zbyt długo. Wszyscy byliby już w głębi dżungli. Raczej niemożliwe byłoby też znalezienie drugiego przewodnika, by pójść za nimi. Musiałaby więc pogodzić się z porażką i wrócić. Ale przynajmniej nie miałaby do siebie pretensji o poniechanie starań i łatwą rezygnację. Jake nie okazał najmniejszego zdziwienia brakiem protestu z jej strony. W oczach Nigela, siedzącego po drugiej stronie stołu, dostrzegła żal i sympatię. Sam, będąc asystentem, współczuł jej bardziej od innych. Żal Mike'a miał charakter osobisty, a jeśli idzie o Howarda, to nic go właściwie nie obchodziło. Natomiast Roger... To nie jego wina. Zachował się racjonalnie. Bez względu na jego reżyserskie talenty, publiczność była zainteresowana głównie Rothmanem. On przyciągał uwagę, a to mu dawało prawo do decydowania w wielu sprawach. Do muzeum przybyli już po jego zamknięciu dla publiczności. Oczekiwał ich jeden z kustoszy. Gdy rozstawiono sprzęt, Karen miała chwilę czasu, by rozejrzeć się po zbiorach działu poświęconego kulturze Majów. Zachwyciła ją ceramika, biżuteria i wizerunki bogów. – Yum Kaax, bóg kukurydzy – usłyszała zza ramienia głos Jake'a, gdy przyglądała się jednej z figurek. – Przystojny młodzieniec. – Bardzo – odparła, szybko, maskując zaskoczenie. – Czy Majowie składali ofiary z ludzi? – Bardzo rzadko. Celowali w tym Toltekowie i Aztekowie. – No i ty. – Jak mam to rozumieć? – Złożyłeś mnie w ofierze swoim uprzedzeniom. – Jako kobieta bez wątpienia inteligentna, powinnaś zrozumieć zasadność moich zastrzeżeń co do twojego udziału w wyprawie. – Źle trafiłeś, jeśli ode mnie żądasz podziwu dla twoich racji. Tylko ty jeden we mnie wątpisz. – Nie wyobrażasz sobie warunków życia w dżungli. – Westchnął zniecierpliwiony. – Podróż przez dżunglę to nie piknik. Kogo nie zmoże przedzieranie się w nieznośnym upale przez gąszcz, ten ulegnie insektom. Oprócz moskitów i termitów są tam przyjemniutkie owady, które wkręcają się pod skórę... – Larwy czerwonych pajęczaków i kleszcze – przerwała mu Karen. – Wszystko to doskonale wiem i wcale mnie to nie zniechęca. I przyjmę każdy zak~a,d, że zniosłabym wyprawę lepiej niż niektórzy jej uczestnicy. Jake obrzucił ją trudnym do odgadnięcia spojrzeniem. – Kusi mnie, żeby... – zaczął, ale przerwał usłyszawszy, że ktoś ją wzywa. – Zapomnijmy o tym. Chyba woła cię reżyser. Odeszła z żalem. Czuła, że gdyby miała jeszcze kilka minut, potrafiłaby przekonać Jake'a. Nadzieję jej wzbudzał fakt, że przez chwilę się zawahał. Teraz nie wolno rezygnować. Pozostał jeszcze wieczór, by go ostatecznie zjednać. ROZDZIAŁ TRZEQ Marimba – instrument trochę podobny do cymbałów i brzmiący jak one – jest tak długa, że musi na niej grać pięciu ludzi, aby wydobyć wszystkie tony. Karen podobała się ta nieco monotonna muzyka. – Nie jest to nadzwyczajne, ale tańczyć można – uznał Mike. – Idziemy? – zaproponował mało romantycznie. Na zaimprowizowanym parkiecie z desek położonych na owalnym basenie tańczyło już kilka par. Wielki ogród wokół luksusowej willi, bajkowo oświetlony reflektorami ukrytymi wśród drzew, pełen był gości z różnych stron świata. Po zapowiedzi Rothmana Karen spodziewała się gromadki ludzi wokół przenośnego rusztu na tarasie. W spodniach i bluzce czuła się nie najlepiej ubrana obok tych wszystkich eleganckich kobiet w barwnych sukniach. Z niechęcią poszła. na parkiet z Mikiem. W tańcu przytulił ją mocno i niemal natychmiast zaczął opuszczać dłoń w dół po plecach. – Uspokój się, Mike! – powiedziała zimno i zdecydowanie. – Albo schodzę... Roześmiał się wcale nie zniechęcony. – Trudno się oprzeć. Masz tak rozkoszny tyłeczek. – A jednak spróbuj to dla mnie zrobić. Nie wywołuj skandalu, który by mi zniszcaył ostatnią szansę wyjazdu z wami. – Myślałem, że to już zdecydowane. Byłem przeciwko takiej decyzji. Przydałabyśśię bardzo. -To ostatnie zabrzmiało dwuznacznie. --– Nudno będzie przez tyle dni bez towarzystwa kobiety w dzień i w nocy... – Może uda mi się go przekonać... – powiedziała jakby do siebie. – Nie wiem jak – odparł. – Chyba że go uwiedzżesz... – Wątpię, żeby dał sig w ten sposób przekonać. – Roześmiała. się. – Oczywiście, gdybym była gotowa zastosować tę metodę. Ciebie natomiast przekonałabym bez trudu. – Masz rację, ze mną nie miałabyś problemu! – przyznał. Jake właśnie tańczył z panią domu. Była to czarnowłosa piękność o typowo hiszpańskiej urodzie, chociaż imię i nazwisko, Elaine Sleeman, brzmiały po angielsku. Na trzecim palcu lewej ręki nosiła obrączkę. Wdowa czy rozwódka? Najwidoczniej podobała się Jake'owi, gdyż patrzył w jej oczy z wyrozumiałym, ciepłym uśmiechem. Przydałaby się taka wyrozumiałość wobec Karen! No tak, ale Elaine zachowywała się, jak przystoi rasowej kobiecie: nie usiłowała zdobywać męskich bastionów. Ot, luksusowa kotka, pociąwszy od włosów o lustrzanym połysku aż po pantofelki firmy Gucci. Suknia była z bawełny, ale nie ze sklepowego wieszaka, lecz od wykwintnego krawca. – Ładne stworzenie! – skomentował Mike. – I bogate. Mąż umarł w zeszłym roku, zaledwie po osiemnastu miesiącach małżeństwa. – A skąd ty to wiesz? – Już mi ktoś zdążył powiedzieć. Ludzie lubią plotkować, zwłaszcza gdy chodzi o kobietę, której starszy o pięćdziesiąt lat mąż pozostawił fortunę. – Roześmiał się ordynarnie. -– Ciekaw jestem, czy mu się to opłaciło? – Może go nawet kochała. Czy to takie niemożliwe? – Takie jak ona. kochają tylko siebie. Chociaż ze ~reoe~x~ coa~czx~ 31 sposobu, w jaki patrzy na Rothmana, można wnioskować, że on jest na drugim miejscu. Podobno go znała, nim wyszła za Sleemana. Dopisz sobie resztę. – Zbyt wiele insynuujesz. – Takie rzeczy się zdarzają. Młoda dziewczyna opętuje bogatego starca i szybko wysyła go na tamten świat, żeby odziedziczyć pieniądze, którymi będzie się cieszyć z kochankiem. – Bzdura! – powiedziała Karen z gwałtownością, jaka ją samą zaskoczyła. – Nawet, gdyby Jake znał ją wcześniej. On też jest bogaty... – W oczach Mike'a zobaczyła rozbawienie. – Ale masz poczucie humoru! – Troszkę może ubarwiłem. A skąd ty wiesz tyle o finansach pana Rothmana? – Tak przypuszczam. Biedny chyba nie jest. – I chyba masz rację. Słyszałem, że potrafi nieźle inwestować. – Mało mnie to obchodzi – zbyła go krótko. – Usiądźmy! – Z chęcią, muzyka jest do niczego. Karen jednak nie usiadła, lecz podeszła do zastawionego stołu, dołączając do Rogera. – Dobrze się bawisz? – spytał Roger. – Chyba żartujesz! W dniu, w którym straciłam pracę? – Pracę masz dalej i będziesz miała co robić do mojego powrotu. Nie zamierzam cię stracić, Karen! – odparł. Sposób, w jaki wypowiedział ostainie zdanie, bardzo ją zaniepokoił. Lubiła Rogera, lecz nie na tyle, by się z nim wiązać. Może mi się tylko zdawało, że w tych słowach był podtekst, pomyślała. – Może byś jednak jeszcze raz spróbował przekonać Jake'a? Kto mnie zastąpi? – spytała. – Chyba Nigel. Jeszcze o tym nie myślałem. A Jake zdania nie zmieni. Jasno to powiedział dziś rano. Dał mi do wyboru: ty albo on. – I mógłby zerwać umowę? Co ty opowiadasz? Nawet by nie próbował! – Z Rothmanem nigdy nic nie wiadomo. On ustanawia prawa. Poza tym ma rację: nie powinienem był cię zabierać. – I ty też? Przedtem byłeś odmiennego zdania. – Nie pomyślałem o innych aspektach sprawy... – Aha! Chodzi ci o to, że pięciu mężczyzn i jedna kobieta? – Coś w tym rodzaju. – Spojrzał na nią z ukosa. – Roger, proszę po raz ostatni, spróbuj jeszcze z nim porozmawiać! – Za późno. Masz już rezerwację. – Można odwołać. – Dalsze rozmowy są bezcelowe. – Ale nie masz nic przeciwko temu, żebym ja z nim porozmawiała? – Proszę cię bardzo, choć to strata czasu. – Obdarzył ją wymuszonym uśmiechem. – Z następnym filmem na wyspach nie będzie już żadnych problemów. W tej chwili Karen wcale to nie interesowało. Napełniła talerz i przeszła do stolików ustawionych na trawie. Usiadła przy pierwszym z brzegu, gdzie był już Howard, do którego właśnie dosiadł się Jake. Uznała, że pójście do następnego pustego stolika byłoby zbyt wieloznaczne. Jake nie miał talerza, a Karen nagle straciła apetyt i bezwiednie obracała w palcach kurze udko. Czuła bliskość siedzącego obok mężczyzny, który bawił się kieliszkiem wina. Patrzyła. na muskularne, opalone ramię spoczywające na białym obrusie, a potem podniosła wzrok na profil jakby wykuty z kamienia. Surowość rysów twarzy łagodził wykrój ust. Zadygotała, wspominając ich dotyk. Jake był bez wątpienią reoe~,xs cowlcz~ 33 postacią niezwykłą i należało to przyznać bez względu na to, czy się go lubiło, czy nie. Jake,_zapewne, równie silnie oddziaływał na Elaine Sleeman. Ciekawe, czy w hipotezie Mike'a jest źdźbło prawdy? Odrzuciła tę myśl. To niemożliwe. To pomysł jak z kiepskiego filmu lub kiepskiej powieści. A jeśli teraz ich coś łączy? No cóż, są dorośli, wolni... – Nie jesteś głodna? – spytał Jake. Zaskoczył ją, gdyż była przekonana, że zatopiony jest w rozmowie z Howardem. – Wygimnastykowałaś to kurze udo, może je teraz zjesz? – Może, a z kości zrobię sobie ozdobę do nosa. Podobno Indianie je noszą. – Do tego trzeba mieć wielki nos, zdecydowanie mniej piękny od twojego – odparł i palcem delikatnie przeciągnął po prostym grzbiecie jej nosa. Skrzywił ironicznie usta, gdy odruchowo szarpnęła się do tyłu. – Skoro nie masz zamiaru jeść, to może dasz się namówić na jeden taniec ze mną? Chciala odmówić, ale uświadomiła sobie, że oto zjawia się niespodziewana szansa. Unikając wzroku Rogera, który pojawił się przy stoliku, obdarzyła Jake'a krótkim uśmiechem. – No to zatańczmy, może odzyskam apetyt. Na parkiecie znajdowały się tylko dwie pary. Karen, choć zaliczała się do kobiet wysokich, sięgała zaledwie brody Jake'a, mając oczy na poziomie grdyki partnera. Ujmował ją lekko, lecz ona wyczuwała na plecach poduszeczkę każdego palca. Przerwała milczenie słowami, których absolutnie nie migla zamiaru wypowiedzieć: – Fani Elaine Sleemaa to piękna kobieta. – O, już o niej słyszałaś?! Ma na imię Elene, musiałaś źle usłyszeć. Znam jej rodzinę od wielu już lat. Studiowałem z jej starszym bratem. W czasie pierwszego pobytu w Gwatemali mieszkałem u rodziny Domingos. – Jej męża też znałeś? – Niezbyt dobru. Był wielkim samotnikiem. -Jake zmienił ton i zaczął mówić ostro. – Nasłuchałaś się plotek, więc muszę wyjaśnić ći jedno: Elena wyszła za Sleemana, by uratować własnego ojca przed bankructwem. I za swoje poświęcenie zasługuje na to, co ma. – Tak, chyba masz rację. – Karen była zła za przedwczesne i pochopne osądzenie tej kobiety. – Elena zna wszystkie plotki o sobie i je lekceważy. Możemy zmienić temat? – zapytał ostro. – Chętnie. Co zamierzałeś powiedzieć mi dziś po południu, nim wezwał mnie Roger? – To była jedynie chwilowa słabość. Zdania nie anieniłem. Nie ma dla ciebie miejsca w ekipie. – Wielki wódz przemówił! Uciekłeś się nawet do szantażu, żeby postawić na swoim? Dłoń na jej plecach zesztywniała i przyciągnęła ją bliżej. – Jakiego szantażu? – Jak to jakiego? Powiedziałeś przecież Rogerowi, że albo ty, albo ja? – Była świadoma, że jego ramiona zdolne są ją zgnieść. – Sądziłam, że całe przedsięwzięcie ma dla ciebie większe znaczenie. – Przedsięwzięcie jest zbyt ważne, aby ryzykować, dodając doń element seksu – tłumaczył z uporem. – Gdybyś była brzydka i miała pięćdziesiąt lat, wtedy bym nie oponował. – Dopiero wtedy powinieneś„ gdyż w tym wieku sprawność fizyczna pozostawia wiele do życzenia. Poza tym, wystarczą dwa dni w dżungli w warunkach, które mi opisałeś, a nikt nie będzie myślał o seksie. – Oczywiście, że będzie – odparł ironicznie. – Po raz ostatni mówię, że nie. Bądź grzeczną dziewczynką i przyjmij to jak należy. ~oenucx~ coa,~cztc~ 35 Jeszcze pokażę ci, co potrafię, pomyślała z wściekłością. Pojadę na tę wyprawę, żebym nawet miała paść trupem w drodze! Wioska, w której ekipa miała spotkać się z przewodnikiem Indianinem, znajdowała się o dwie godziny jazdy dość przyzwoitą drogą z San Samoza, dokąd mieli przylecieć samolotem. Z bedekera, który przywiozła z Anglii, dowiedziała się, że codziennie około południa kursuje z Guatemala City do Flores autobus i zatrzymuje się między innymi w San Samoza. Karen dojedzie tam dopiero około północy, ale zdąży dogonić ekipę jeszcze w wiosce lub w dżungli. Może to szaleństwo, ale czasami trzeba tak postępować, jeśli bardzo się czegoś pragnie. – Wygrałeś! – przyznała obłudnie. – Nie powiem już słowa na ten temat. – Doskonale! – Dłoń na jej plecach zwolniła uścisk. Przez chwilę tańczyli w milczeniu. Nagle Jake spytał: – Co cię skłoniło do przyjęcia tej pracy? Powiedz coś o sobie! – Jeszcze w szkole postanowiłam być producentem telewizyjnym. – I od razu w to weszłaś? – Studiowałam historię i miałam jej uczyć... – Rodzice nalegali? Spojrzała w mądre niebieskie oczy i poczuła szybsze bicie serca. – W pewnym sensie tak. Nie widzieli dla mnie przyszłości w telewizji. – A jaką ty właściwie widzisz dla siebie przyszłość? – Chciałabym osiągnąć to, co osiągnął Roger. Nie zaszłabym daleko, gdyby wszyscy mieli taki stosunek do kobiet jak ty. – Myślałem, że na ten temat definitywnie skończyliśmy. – Głos mu się zaostrzył. – Jesteś jak pies, którego nie można oderwać od kości. Karen pomyślała, że nie warto rujnować sobie reszty wieczoru. Za dwadzieścia cztery godziny będzie bliska zrealizowania swego celu. Jake będzie musiał docenić jej determinację i samozaparcie. A ona do Anglii nie wróci na pewna! – Przepraszam! To było ostatnie westchnienie – dała za wygraną. Taniec przerwał im służący, który podszedł i zaczął coś szeptać do ucha Jake'owi. – Muszę cię przeprosić – powiedział do Karen i odprowadził ją do stolika, przy którym siedzieli Roger i Howard, a następnie szybko odszedł za służącym. Karen zastanawiała się, czy to Elena go wzywa, a jeśli tak, to dlaczego? Czyżby poczuła zazdrość, widząc go w tańcu z inną kobietą? – Zawieszenie broni z Rothmanem7 – spytał Roger. – Z daleka wyglądało to nawet na zawarcie pokoju. – Widoki z daleka mogą wprowadzać w błąd – odpowiedziała Karen niemal, wesoło, myśląc o reakcji Jake'a, gdy ją zobaczy w wiosce lub na szlaku. Będzie to również szok dla Rogera, nie może go jednak uprzedzić, gdyż gotów jej surowo zakazać przedsięwzięcia. Przyjęcie nadal trwało, gdy je opuszczali całą grupą o północy. Elena wyszła, by ich pożegnać. Przez cały czas trzymała Jake'owi dłoń na ramieniu tak, jakby chciała zaznaczyć swe prawa do jego osoby. Jake zjawił się zresztą dopiero w ostatniej chwili. Zarówno on, jak i Elena byli niewidoczni od chwili wezwania go przez służącego dwie godziny przedtem. Karen widziała wiele mówiący blask w oczach Eleny i wyraz zadowolenia na twarzy. Natomiast z twarzy Jake'a trudno było cokolwiek odczytać. – Wszyscy musicie mnie odwiedzić po powrocie z Petenu! – powiedziała Elena po angielsku z hiszpańskim akcentem. Na chwilę musnęła wzrokiem Karen i dodała: – Jaka szkoda, że niepotrzebnie pani reoenc~~ cos,~czx~ 37 przejechała taki kawał świata! Są jednak miejsca, gdzie kobieta nie powinna się zapuszczać. – Ma pani świętą rację! Są takie obszary – odparła Karen dwuznacznie. – Dziękuję za gościnność! – Było mi bardzo miło – usłyszała w odpowiedzi, której towarzyszyło lekkie skinienie głową. W taksówce Karen siedziała obok Rogera. Zamknęła oczy udając, że śpi. Roger i siedzący obok kierowcy Jake także milczeli, zatopieni we własnych myślach. Z pewnością nie dotyczyły one Karen. Dopiero najwcześniej za dwadzieścia cztery godziny ona stanie się przedmiotem ich rozważań. Po powrocie do domu wszyscy ruszyli do swoich sypialni. Wyjazd na lotnisko przewidziany był na ósmą. Gdy Nigel przed odejściem życzył jej szczęśliwego powrotu do Anglii, powiedziała: – O świcie będę na nogach, żeby was wszystkich pożegnać i wyprawić. Nie mam zamiaru długo spać, nie chcę tracić dnia. – Jeśli masz zamiar udać się na zakupy, uważaj na kieszonkowców – ostrzegł ją Jake. – Zwłaszcza w okolicach placu targowego. Polują na turystów. – Chwilę przyglądał się jej z lekko sardonicznym uśmieszkiem. – Do zobaczenia! W sypialni zabrała się do przepakowywania bagażu. Nie po raz ostatni. To nastąpi dopiero w Fuentes Santos, gdzie zgromadzono już część zaopatrzenia dla wyprawy i skąd pierwszy etap prowadził drogą wodną. Na tym etapie wszystko powinno być jeszcze proste i stosunkowo łatwe. Dopiero w dżungli każdy kilogram będzie odgrywał wielką rolę. Na pewno wynajęto jakichś tragarzy, mimo to Karen nie miała zamiaru uchylać się od przynależnej każdemu części ekwipunku. W czasie jej nieobecności w pokoju musiał być Jake, ponieważ jego plecak na aluminiowym stelażu stał zapakowany w rogu, świadcząc swym wyglądem o profesjonalnym podejściu właściciela. Jake był przecież doświadczonym padróżnikiem. Karen zachwycała się opisami jego wojaży, publikowanymi w jednym z geograficznych czasopism. Między innymi to właśnie wpłynęło na jej szaleńczą decyzję uczestniczenia w wyprawie po krainie jakże odmiennej od szkockich pustkowi i jakże nęcącej. Podniecenie nie pozwalało jej zasnąć, wstała więc, by znaleźć coś do picia. Kuchnia znajdowała się za pokojem jadalnym – nowoczesna i bardzo funkcjonalna, obudowana licznymi szafkami i z dużą lodówką. Znalazłszy szklankę, nalała sobie saku pomarańczowego, już przygotowanego na śniadanie, i wyszła z nim na taras. Noc była chłodna i pachnąca – zbyt chłodna, by długo zabawić na otwartym powietrzu w bawełnianej piżamie. Ale pięć minut nie mogło zaszkodzić. Zdawała sobie sprawę, że tropikalny klimat Petenu w dzień i w nocy będzie nie do zniesienia – lepki żar przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Warto jednak wiele zapłacić za takie daświadczenie. Przyjechała w pełni przygotowana na wszelkie trudy! – Powinnaś mieć coś na nogach – usłyszała głos Jake'a od drzwi. – Nigdy nie wiadomo, na co nadepniesz. – Masz przedziwny sposób zaskakiwania ludzi! – Wzdrygnęła się, słysząc go niespodziewanie tuż obok, ale odpowiedziała spokojnie, z opanowaniem. – Nikt nie ma monopolu na bezsenność – odparł, podchodząc bliżej i stając obok. – Ani wyłączności na świeże powietrze. Był jedynie w szortach. :Na odsłoniętym torsie wiły się gęsto włosy. Poczuła pod iecenie. – Szorty są ustępstwem na rzecz dobrych obyczajów ~o~cx~ coe~czm 39 – powiedział, widząc jej spojrzenie. – Normalnie sypiam nago. – Możesz dużo oszczędzić na praniu. Zawsze jesteś podniecony przed nową wyprawą? – Oprócz wyprawy mogą być inne przyczyny. – Był wyraźnie rozbawiony. – Na przykład frustracja. – No, dziś nie możesz narzekać na frustrację! – wyrwało jej się, zanim zdołała ugryźć się w język. Obrócił się ku niej podnosząc brew. – I co mi jeszcze powiesz? – Chciałam powiedzieć, że jeśli ktoś jest tu sfrustrowany, to ja – poprawiła zażenowana. – Wcale nie to miałaś na myśli! – Mówił tonem zwykłej rozmowy. – Myślałaś o Elenie. Pominąwszy już ten oczywisty fakt, że to nie twoja ani niczyja sprawa, ciekaw jestem, skąd taka supozycja? – Kobiety wyczuwają takie rzeczy. – Wzruszyła ramionami z udawaną obojętnością. – Z własnego doświadczenia wiem, że kobiety potrafią dostrzec tylko to, co chcą. A poza tym skąd to zainteresowanie? – Mylisz się. Absolutnie mnie nie interesują twoje sprawy. – Odniosłem dziś inne wrażenie i załóżmy, że jest ono prawdziwe. Masz szansę teraz wypytać mnie, o co tylko chcesz! – Jesteś ostatnią osobą na tym świecie, o której chciałabym więcej wiedzieć, niż wiem – odparła przez zaciśnięte zęby. – Jesteś wspaniała, kiedy się złościsz! – Mówił kpiącym głosem. – Prawdziwa zielonooka megiera. Odważny człowiek z tego Rogera... – Już mówiłam, że nic mnie z nim nie łączy! – Chciałem dokończyć: że cię zatrudnia. – Wcale nie to miałeś na myśli. – Zamilkła. Uśmiech na twarzy Jake'a doprowadzał ją do szału. – Sądziłam, że jesteś ponad... że takie podłe zemsty... – Jeśli uważasz to za podłość, to może wolisz co innego... Jeśli pocałunek poprzedniego wieczoru miał być przede wszystkim nauczką, to ten był zupełnie inny. Czując usta mężczyzny wpijającego się w jej wargi, utraciła całkowicie wolę walki. . Gorące dłonie na plecach osuwały się w dół, poza skraj bluzki od piżamy. A potem palce zaczęły wędrować po jej nagiej skórze, odnajdując jej piersi. Wydała stłumiony jęk. Drżała wewnątrz jak liść osiki. Chciała chwycić jego dłoń i przyciągnąć do siebie, aby mocniej objął rozedrgane ciało. Oddawała mu pocałunek namiętnie, myśląc jedynie o trwającej chwili. – Chodźmy do domu – szepnął, oderwawszy się od jej ust. Pozwoliła się objąć ramieniem, obrócić i poprowadzić. Słyszała głośne bicie jego serca i czuła, że jej własne wali jak młotem. W zakamarkach świadomości kołatała myśl, że będzie tego żałowała, ale ciało nie reagowało na ostrzeżenie. W skroniach pulsowała krew. Dopiero widok łóżka w jej sypialni trochę ją otrzeźwił. Jeśli pozwoli Jake'owi na zbliżenie jedynie z powodu fizycznego pożądania, to straci do siebie cały szacunek. Mimo iż w tej chwili bardzo go pragnęła, wiedziała, że musi zmobilizować siły i myśli, by zdecydowanie powiedzieć nie. – Zbyt późno na próżne gesty obronne – odezwał się Jake łagodnym głosem, gdy usiłowała wyzwolić się z jego objęcia. – To gra nie w moim stylu. – Popełniłam błąd! – odparła z desperacją w głosie, gdy zaczął rozpinać guziki piżamy. Chwyciła jego dłonie, by przestał. – Jake, ja nie chcę! – Kłamiesz! -powiedział, wykrzywiając usta w złym TROPIYALNA GOMCZYA 41 grymasie. – Nędzne kłamstwo! Jak dalej brzmi tekst: „Zgodzę się, jeśli zabierzesz mnie na wyprawę"? Szalony gniew zgasił ostatnie resztki podniecenia. W jej oczach pojawiła się wściekłość. Otwartą dłonią z całej siły uderzyła go w opalony policzek. Na chwilę zamarł. Widziała ślady swoich palców na jego twarzy. Zacisnąwszy szczęki, wpatrywał się w nią zimnym spojrzeniem urażonego mężczyzny. – Twoja reakcja jest nie tylko spóźniona, ale wymaga także riposty – wycedził: – Daję ci wybór! Zawładnęła nią kolejna fala gniewu, który już zaczynał ustępować, gdyż pożałowała swego wybuchu. – Proszę, uderz mnie! – Nastawiła policzek. – Gdybym cię chciał bić, to wybrałbym inną część ciała – odparł z uśmiechem, który nie miał nic wspólnego z dobrym humorem. – Zmieniłem zamiar. Otrzymasz zapłatę w naturze! I znów ją pochwycił, i zaczął całować, ale nie był to pocałunek kochanka, lecz brutalna napaść szaleńca. Dźwignął ją i zaniósł na łóżko. Karen próbowała się wyrwać, ale był zbyt zwinny, zdołał ją pochwycić i przygnieść ciężarem swego ciała. Odnalazł jej usta i priywarł do nich tym razem w namiętnym pocałunku. Była świadoma jego podniecenia i swojego. Mimo wszystko pragnęła tego mężczyzny. I wydawało się, że nie ma już wyboru, jej ciało zaczęło wyraźnie poddawać się pieszczotom. Nagle Jake się odsunął. Leżała z rozpiętą piżamą, a on, wsparty na łokciu, przyglądał się jej. – Bardzo to jest ładne – powiedział z uznaniem. – Zapowiada wielką przyjemność. Jednakże odmówię jej sobie! – Podniósł się i usiadł na skraju tapczana. – Zasłoń się, nim złapiesz katar! Zmartwiałymi palcami zapinała guziki piżamy. Dopiero teraz zaczęła, doceniać jego poprzednią groźbę zapłaty. Czy „doceniać" było właściwym słowem? – Taka silna wola, co? – spytała zdławionym głosem. – Prawda? – Uśmiechnął się ironicznie. – Jedno z najtrudniejszych w moim życiu wyrzeczeń, ale warte, by cię czegoś nauczyć. – A czegóż to miałabym się nauczyć? – W konkretnym wypadku uczucia frustracji. Doświadczyłabyś jej wiele, gdybyś uczestniczyła w tej wyprawie. W każdym razie z powodu co najmniej dwóch jej uczestników. Zgada, może nic cię w tej chwili nie łączy z Rogerem ani z Mikiem, ale obaj obliczają swoje szanse. Sposób, w jaki reagowałaś na moje, powiedzmy, zaloty, świadczy, że nie potrafiłabyś się obronić przed tamtymi. – To było jedynie... – zaczęła, ale przygryzła wargę, świadoma, że nie powinna tego powiedzieć. – To było jedynie co? – nalegał Jake. – Pożądanie seksualne? Jestem świadomy, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni pragną seksu dla seksu, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru wprowadzać tego elementu do mojej ekspedycji. – I to jest jedyny powód wyeliminowania mniej – ~PY~~ – Może nie jedyny, ale główny. Już to raz mówiłem: gdybyś była starsza i brzydsza... – Wstał z wymuszonym uśmiechem. – Potrzebny mi zimny prysznic. Zwycięstwo kobiety, ha! Jake coś w niej rozbudził. Coś, z czego istnienia nie zdawała sobie sprawy! Nie powie mu o tym. Niech myśli, co chce! I to, co się wydarzyło, nie zmieni jej decyzji. Może jeszcze bardziej ją umocni. Warto będzie zobaczyć jego twarz, gdy ujrzy Karen na szlaku. ROZDZIAŁ CZWARTY San Samoza nie różniła się niczym od innych mieścin, mijanych podczas nie kończącej się podróży autobusem. Karen wysiadła na zapylonej, ciemnej uliczce. Autobus odjechał. Dopiero w tym momencie zrozumiała, że spaliła za sobą mosty. Teraz należało znaleźć jakiś środek transportu do Fuentas Santos. Łatwo powiedzieć, ale przy znajomości zaledwie paru słów po hiszpańsku... Świat jednak należy do odważnych! Skoro po szosie jeżdżą samochody, to znaczy, że gdzieś jest jakiś warsztat. Jeśli nie mają w nim samochodu, to w każdym razie kogoś polecą. Nawet jej nie przyszło do głowy, że o tej porze warsztat może już być zamknięty. A gdy to sobie uprzytomniła, pomyślała, że nie warto martwić się zawczasu. Ekipa już przed wieloma godzinami dotarła do Fuentas. Noc mieli spędzić w jedynym hotelu mieściny, a następnego dnia wyruszyć w dół rzeki z przewodnikiem. Banda mężczyzn! Czeka ich nie lada szok. Co powie Jake? Sądząc z jego zachowania, uwierzył, że Karen teraz już wie, gdzie jest jej miejsce. Nadal robiło się jej gorąco, gdy uświadamiała sobie, że widział ją obnażoną, że dotykał jej piersi. Miała ochotę rozdrapać paznokciami arogancką twarz i zmyć z niej ironiczny uśmieszek. W pewnym sensie dokona tego za kilka godzin. Bardzo niedobrze, że oszukuje Rogera. .Rano była już niemal gotowa wyjawić mu swe plany. Oficjalnie musiałby je potępić, ale może dałby jakoś do zro zamienia, że ją w istocie popiera. Przecież potrzebuje jej w pracy, a to w ostatecznym rozrachunku liczy się najbardziej. Zdobyła się w końcu na odwagę i bardzo łamanym hiszpańskim spytała jakiegoś przechodnia o garaż. Zrozumiał i zaczął coś tłumaczyć, ale tak szybko, że nic nie pojęła. Na szczęście pojawił się drugi przechodzień – przywołany przez pierwszego – który znał trochę angielski. Wyjaśnił, że warsztat już jest zamknięty, ale on ma samochód i gotów jest odwieźć ją do Fuentas za odpowiednią zapłatą. Zgodziła się na wymienioną sumę bez targowania. Jakiś wewnętrzny głos ostrzegł ją przed jazdą samochodem z nieznajomym, ale udała, że go nie słyszy. Niech się dzieje, co chce, musi dojechać do Fuentas! Pojazd znajdował się o parę uliczek dalej, a gdy go ujrzała, była pewna, że nie ujedzie nawet kilometra. Pudło było przerdzewiałe, maska przywiązana sznurkiem, a opony całkowicie łyse. Wnętrze nie przedstawiało się lepiej: pióra i pierze wskazywały, że wehikuł słu~:y do przewożenia drobiu na targ. Gdy opadła na wystające z siedzenia sprężyny, w powietrze wzbił się tuman kurzu. Kierowca, który, jak się okazało, miał na imię Pedro, był zachwycony swoim samochodem i z miłością wsłuchiwał się w stukot i jazgot towarzyszący zapuszczaniu silnika. Karen pomyślała, że najbliższa godzina będzie egzaminem przed czekającymi ją trudami podróżowania w dżungli. Benzyna i kurze odchody tworzyły zapachowy bukiet przyprawiający o mdłości. Przewidywana godzina jazdy bardzo się przedłużyła i do miasteczka wjechali dopiero około wpół do dwunastej w nocy. Na uliczkach nie było żywej duszy. Hotelik znaleźli nad rzeką. Okazał się niewie TROPIKALNA GORĄCZKA 4S le lepszy od samochodu, ale za nie zasłoniętymi oknami widać było światełka i ludzkie cienie. Była wdzięczna kierowcy, że nie pytał, co zamierza robić w tej zapomnianej przez Boga i świat okolicy, toteż oprócz umówionej sumy dała mu jeszcze dobry napiwek. Gdy samochód odjechał, pomyślała ze strachem, że tym razem nie ma już odwrotu. Nadeszła chwila, która zadecyduje o jej dalszym losie. Weszła na szeroką, zrujnowaną werandę przed hotelem, zaczerpnęła głęboko powietrza i pchnęła polówkę wahadłowych drzwi. Znalazła, się w pomieszczeniu recepcyjno-barowym z kilkoma niedbale poustawianymi stołami. Tylko jeden był zajęty. Roger, siedzący na wprost drzwi, zobaczył ją pierwszy i skamieniał. Rozmowa przy stoliku zamarła, gdy pozostali obrócili głowy za jego spojrzeniem. Jake siedział tyłem do Karen. Obrócił się wolno. Jego twarz nie wyrażała zaskoczenia – zupełnie jakby się jej spodziewał. Parodiując styl znanej telewizyjnej postaci, odezwała się: – Niespodzianka, niespodzianka! Czy ktoś mi zaoferuje drinka? – Jak tyś to zrobiła? – spytał Mike z szerokim uśmiechem wyrażającym głęboką aprobatę. – Autobus, taksówka – powiedziała niedbale. Potrząsnęła przecząco głową, gdy Jake uniósł się z krzesła. – Już odjechała,. – Będą inne – oznajmił z niezmienną zawziętością. – Raniutko powrócisz do San Samoza. – Nie zgadzam się, Jake! – Roger wystąpił z niespodziewaną stanowczością. – W mieście mogliśmy ją zostawić, ale nie tutaj! Nie mamy teraz wyboru. Musi jechać z nami, czy nam się to podoba, czy nie. – Wstał i przysunął od sąsiedniego stolika krzesło. Patrzył na Karen z lekkim wyrzutem. – Siadaj! Na pewno jesteś zmordowana. Miguel! – Dał znak ręką mężczyźnie za barową ladą. – Drinka dla pani! – Obrócił głowę ku Kares: – Obawiam się, że nie mają tu wódki. – Może być piwo... Widzę, że też je pijecie – powiedziała z rozmysłem, by podkreślić, że w zachowaniu niczym się od nich nie różni. I dodała wyjaśnienie dotyczące jej nagłego zjawienia się: – Ja się łatwo nie poddaję. – To już wiem – stwierdził Jake obojętnym tonem. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. – I wiem też, kiedy przegrałem. Poznaj naszego przewodnika. Luz, to jest Kares Lewis, asystentka Rogera. Wynika z tego, że jedzie z nami. Tym samym co poprzednio tonem Jake obwieścił, że Kares będzie niosła swój plecak. – A jakże inaczej? – odparła, jeszcze w pełni nie wierząc swemu szczęściu. – Możesz się nie obawiać, w razie potrzeby udźwignę i ciebie. – Ooo! Nie wiedziałem, że lubisz nosić mężczyzn na rękach. Już się zgłaszam! – odezwał się Mike. Kares gotowa była kopnąć go pod stołem. Brako wało tylko takiego gadania, żeby wszystko popsuć. Na ratunek pośpieszył Howard: – Przestań silić się na te dowcipy, Mike! – Już dobrze, dobrze! – żachnął się nie zrażony dźwiękowiec. – A co ja takiego powiedziałem? Krępy mężczyzna, łączący najprawdopodobniej funkcję właściciela hotelu i barmana, postawił przed Kares szklanicę brunatnego płynu bez śladu piany. Nie pijała piwa i nie potrafiła ocenić jego jakości. Ostrożnie upiła łyczek cierpkiego i gorzkiego napoju, z trudem opanowując grymas niesmaku. – Głodna? – spytał Roger. – Niespxjalnie – skłamała, zdając sobie sprawę z późnej pory i z tego, że w takim miejscu nie ma nic ~reor~cw~ cos~czx~ 47 gotowego. Raz jeszcze pociągnęła łyk ze szklanki. Nie smakowało lepiej. – O której wyruszamy? – spytała. – O wschodzie! – odparł Jake. – Będziemy chodzić spać wcześnie i wstawać wcześnie, a to – wskazał na szklanki – jest ostatni alkohol, aż do czasu naszego powrotu. Korzystajcie więc! Kares czuła wielkie podniecenie. Brała udział w ekspedycji. Musi się starać, aby nie dać powodu do uwag Jake'owi, który właśnie ponownie zabrał głos: – Od dziś śpimy w moskitierach. Już zdążyliście się przekonać, że są całe masy różnorakich insektów. Luz, znajdziesz jakąś moskitierę dla panny Lewis? – Mam na imię Ka.ren – zwróciła się do Gwatemalczyka. – Przepraszam za sprawienie kłopotu. – Żaden kłopot – odpowiedział doskonałą angielszczyzną. – Od początku kazano mi przygotować sprzęt i ekwipunek dla sześciu osób. – Po chwili dodał: – Wszystko będzie bardzo prymitywne... jesteś przyzwyczajona do takich warunków? – Ani mniej, ani bardziej niż pozostali. Znam życie bez łazienki! – Hmm... – Luz spoglądał na nią bacznie. – Nie wyglądasz na osobę obeznaną z bardzo prymitywnymi warunkami. – Pierwsze wrażenia bywają złudne – odparła. – Zabieram tylko tubkę kremu, a o resztę zatroszczy się natura. – Ha, powrót do natury! – Ni w pięć, ni w dziewięć odezwał się Mike. Kares go zignorowała. Jake wydął usta z powątpiewaniem, jakby nie wierzył, że kobieta jest zdolna zrezygnować z zawartości swojej kosmetyczki. Ale ona udowodni mu to rano, pojawiając się bez śladu tuszu i szminki. Luz poszedł po ekwipunek dla Kares. Jake, pozostawiwszy nie dopite piwo, wstał i z pozorną obojęt nością poinformował Karen, że mężczyźni §pią na werandzie, a ona może zająć hotelowy pokój albo dołączyć do pozostałych. Pomyślała sobie, że Jake spodziewa się, iż skorzysta z pokoju. Jego niedoczekanie! Cóż jej może grozić ze strony insektów, gdy będzie w moskitierze? Zresztą weranda będzie luksusem w porównaniu z tym, co ich czeka. – Oczywiście śpię na werandzie! – oświadczyła. – Potem sypiamy w namiotach, prawda? – Namioty nie chronią przed mieszkańcami dżungli. I przed gorącem. Nadal nie rezygnujesz z wyprawy? – Miałabym zrezygnować z powodu braku namiotu? – udała oburzenie. – Toaleta jest tu, na zapleczu. Może pójdziesz pierwsza, a potem męska załoga? – Doskonale! – Za nic w świecie nie pozwoli mu, by wprowadził ją w zakłopotanie, pomyślała. On to robi specjalnie! – Może mi ją pokażesz? – Ależ oczywiście! A to zostaw! – powiedział, gdy chciała podnieść swoją torbę, którą postawiła obok krzesła. – Przepakujesz się, kiedy Luz przyniesie twój ekwipunek i plecak. Wegniesz tylko tyle, ile potrafisz udźwignąć i będziesz w stanie nieść, łącznie z zaopatrzeniem ogólnym i rzeczami osobistymi. Poszła wskazanym przez Jake'a ciemnym, wąskim korytarzykiem na zaplecze baru-recepcji. Szedł krok za nią. Nie zdziwiła się, gdy poczuła jego dłoń na swym ramieniu, kiedy znaleźli się sami. Zaproponowała mu, by jej wskazał drogę do toalety właśnie w celu odbycia jak najszybciej nieuchronnej rozmowy. Zatrzymał ją i oparł plecami o ścianę. – Nie potrafisz zrozumieć, kiedy ci mówię nie? – spytał z wyraźną złością. – Nie wtedy, kiedy to mówisz ty – odcięła się. – Przyjmując Pracę, akceptowałam warunek, że pojadę ~reo~uc~e cow~czx~ 49 wszędzie, gdzie potrzeba. Nie wolno mi zrywać umowy przy pierwszych trudnościach. – Ale Roger zgodził się z moimi argumentami. – Bo mu przystawiłeś pistolet do głowy. – Nie dbała o dobór słów czy ostrożność przy dobieraniu argumentów. Przede wszystkim chciała dotknąć Jake'a. – Chociaż wcale w to nie wierzę, ie byłbyś gotów się wycofać, gdyby Roger dalej nalegał na moją obecność. Bez telewizyjnej ekspozycji byłbyś nikim. – Myśl sobie, co chcesz. Powiem ci jedno! – Zacisnął mocno palce na jej ramieniu, aż zabolało. – Twoje prawdziwe imię brzmi Kłopoty. Wielkie kłopoty, bez których świetnie moglibyśmy się obejść. Daję ci jedną radę: uważaj na każdy swój krok! – Jestem dziwnie przekonana – odparła – że jakiekolwiek kłopoty, jeśli takowe będą, nie wynikną z mojej przyczyny, może raczej z twojej... – Ty jesteś przyczyną samą w sobie, głupia dziewczyno! Nawet Nigel oblizuje się na twój widok. – Masz skłonności do przesadzania! – Czyżby? – Drugą ręką ujął ją pod brodę zmuszając, by spojrzała mu w oczy. – Wiem, jakie wzbudzasz pokusy. Wzbudzasz je u Mike'a. Wzbudzasz u Rogera. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co stanie się po paru dniach życia w izolacji od świata? Wszyscy oni rzucą się sobie do gardła. Jego uchwyt był bolesny, ale postanowiła nie okazywać tego. Raniące były również jego słowa. Nie ulegnie im jednak! – Już ci mówiłam, że są mężczyźni i mężczyźni. Skąd wniosek, że ty jeden potrafisz pasować nad swoimi namiętnościami? – Jeśli masz na myśli ubiegłą noc, to szczerze powiem, że nie było to łatwe. – Jego słowom towarzyszył martwy uśmiech. – Może więc przez cały czas martwisz się jedynie o siebie? – odparowała, zdnmiona,~że ma odwagę tak drażnić mężczyznę, ale uradowana satysfakcją; jaką jej to dawało. Podniosła dłoń i palcem delikatnie obrysowała skraj jego ust, świadoma własnego podniecenia. – Profesor Rothman, sławny naukowi, ulega ludzkim słabostkom? Jake zesztywniał. Jeszcze mocniej ścisnął ramię Karen. Gdy się odezwał, mówił cicho, lecz z pewnością nie łagodnie: – Poczekaj, ja ci pokażę, gdzie twoje miejsce! Z wielką przyjemnością dam ci nauczkę! Otworzyła szeroko oczy, patrząc prowokacyjnie. Czuła się względnie bezpieczna wiedząc, że niedaleko znajdują się koledzy. – Do takich nauczek potrzeba dwojga, profesorze! A wątpię, czy gwałcenie kobiet poprawia reputację naukowców. – Kto tu mówi o gwałceniu! – niemal wykrzyknął. – Wczoraj wydawałaś się dosyć chętna. Zaczerwieniła sig po korzonki włosów i była wdzięczna mrokowi, że skrył to przed jego wzrokiem. – Zbyt dużo wina, a za mało snu. To był powód. I możesz być pewien, że to się nie powtórzy. – Tak twierdzisz? – Spojrzał na jej usta. Uśmiechnął się. – Może masz rację, ale nie czas na sprawdzanie. Za drugimi drzwiami jest pomieszczenie, którego szukasz. Mam nadzieję, że zdołasz przeżyć ten szok. – Puścił ją i cofnął się nieco. – Potem wróć do nas. Ekwipunek będzie już na pewno czekał. Spięta i rozdygotana zmusiła się, by pójść we wskazanym kierunku. Gdy weszła do malutkiego pomieszczenia, zdusiła mimowolny okrzyk obrzydzenia. W brudnej komórce znajdowała się jedynie dziura ~reor~~x~ coe~czxs Sl w cementowej podłodze. Już lepsza byłaby dżungla! I to nazywa się hotel? Kiedy wróciła do baru, Jake spojrzał na nią ze złośliwym uśmiechem. Nic nie dała po sobie poznać. Luz czekał z ekwipunkiem. Otrzymała plecak, lekki śpiwór, muślinową moskitierę i pakunek aluminiowych rurek, których przeznaczenia nie mogła odgadnąć – nie zabierali przecież namiotów! – póki Jake nie objaśnił, że po złożeniu konstrukcja służy do rozpięcia moskitiery. – Pamiętaj, że moskitiera nigdy całkowicie nie zabezpiecza przed insektami, ale jest nieodzowna. Jeśli masz jeszcze siły, to zapakuj się teraz, bo rano nie będzie na to czasu. Nie było możliwości odseparowania się, więc pakowała się przy wszystkich. Mimo iż zabrała bardzo mało rzeczy, postanowiła niektóre zostawić do powrotu. Na szczęśae udawali się na teren obfity w wodę. Co upierze wieczorem, powinno wyschnąć do rana. Wkrótce skończyła, zapięła plecak i podniosła się z podłogi. Jake wysączył resztkę piwa i też wstał. – Pokażę ci, jak składa się stelaż i zakłada moskitierę. Od jutra będziesz robiła to sama-powiedział. – Myślę, że dam radę – odparła żartobliwie, ale zaczepnie. Boczna weranda, w odróżnieniu od frontowej, była nieco solidniejsza. Obserwując Jake'a, który składał stelaż, podziwiała ekonomię jego ruchów. Widać było, że jest to dla niego czynność powszednia. Musiał spędzać wiele czasu w takich właśnie warunkach. Nic dziwnego, że nigdy się nie ożenił. Jakaż kobieta pogodziłaby się z podobnym życiem i wielomiesięcznymi ucieczkami męża na łono natury? W każdym razie nie Elena Sleeman, chyba że Karen źle ją oceniła. Ale.chyba nie. Taka wyrafinowana osóbka wymaga nieustannej atencji. I większość mężczyzn gotowa jest to jej zapewnić. Jake mógł zajmować się nią od czasu do czasu, ale bez wątpienia na pierwszym miejscu stawiał swój zawód. – Pytałem, czy zrozumiałaś? – oderwał ją od tych myśli głos Jake'a. – Czy ty w ogóle uważałaś? – Zrozumiałam – odparła. – To doskonale – powiedział, rozbierając szybko stelaż. – Wobec tego możesz teraz złożyć sama. Znajdujący się w pobliżu. Roger składał już swój zgodnie ze wskazówkami Jake'a. Karen uklękła, dość sprawnie ustawiła szkielet i spojrzała na Jake'a niewinnymi oczami. – Dobrze? – Ale harcerka! A czy pomyślałaś, w czym będziesz spała? Bo my w kusej bieliżnie. Jeśli o ciebie chodzi, to wolałbym, byś była odziana w coś mniej skąpego. Pozostało nam niewiele godzin snu. – Nie obawiaj się – oświadczyła. – Nie będę pokusą dla nikogo! – podkreśliła ostatnie słowo. – Skoro wszystko już wiesz, zajmę się własnym ekwipunkiem. Zatrzymał się jeszcze chwilkę przy Rogerze i pochwalił go za dobre rozłożenie moskitiery. Gdy odszedł, Karen spojrzała na Rogera i bezradnie, jakby przepraszała, rozłożyła ręce. – W każdym razie jestem ci wdzięczna, że mnie poparłeś – powiedziała. – Nie mogłem zrobić nic innego widząc, jak daleko gotowa jesteś pójść, by zrealizować swoje pragnienie. – Obowiązek, nie tylko pragnienie – odparła. – Gdzie mój szef, tam i ja – powiedziała ze śmiechem. – Otrzymasz podwyżkę, gdy wrócimy – obiecał. – I nie mam zamiaru pozwolić ci odejść! Wolała nie zastanawiać się nad dwuznacznością tego oświadczenia. Na razie miała dość kłopotów. ROZDZIAŁ PIĄTY Lekki śpiwór z gąbką od strony ziemi okazał się całkiem wygodny. Karen zdecydowała się na bawełnianą piżamę; aby nikogo nie denerwować i nie narażać na wzrost ciśnienia. Jake czy nie Jake, nie miała jednak zamiaru nosić w dżungli stanika. Byłaby to dla niej tortura w tropikalnym, wilgotnym klimacie. Dość luźne koszule powinny skryć to, co powinny. Roger zasnął szybko. Słyszała jego delikatne chrapanie. Jake ułożył się na końcu werandy koło Luza. Karen zastanawiała się, czy Jake też będzie chrapał. Trzeba się do tego przyzwyczaić, pomyślała. Będą w drodze przez co najmniej dwa tygodnie. Sama nie wiedziała, kiedy zasnęła, ale wydawało się jej, że w jednej sekundzie straciła świadomość, a już w następnej obudziła się, słysząc głos Rogera i widząc szary poranek. – Łazienka jest chwilowo wolna – mówił odsłaniając moskitierę. – Na twoim miejscu skorzystałbym z o i, bo później będziesz musiała wybierać między rzeką a jeziorem. Łazienka, która wyglądem nie ustępowała ubikacji, miała dwie miednice i stary prysznic. Może rzeka byłaby lepsza, pomyślała. Już poprzedniego wieczoru ułożyła na plecaku koszulę i spodnie oraz parę solidnych butów, których zaletą było to, ie nie sztywniały po zamoczeniu, co 'w dżungli, gdzie padały tropikalne deszcze, miało ogromne znaczenie. Były wygodne i powinny zabez pieczać przed pęcherzami, tak groźnymi w tym miejscu i klimacie, gdzie każde pęknięcie naskórka groziło infekcją. Łazienka się nie zamykała. Karem zrezygnowała z prysznica na rzaz miednicy, nad którą po zdjęciu góry od piżamy dobrze się namydliła, a następnie obmyła się za pomocą gąbki. Chwilowo czuła się świeżo, ale wiedziała dobrze, że w ciągu dnia lepki pot da się wszystkim dobrze we znaki. W poodbijanym lustrze jej twarz wyglądała na zmęczoną. A może sprawiał to jedynie mrok nie doświetlonego przez malutkie okienko pomieszczenia? Zawiązując włosy aa karku pomyślała, że być może ochronią ją przed żarem. Z drugiej strony, krótkie włosy są teraz modne. Właściwie powinna była je ściąć. Gdy już się wycierała, otworzyły się drzwi i do środka wszedł Jake. Nie wycofał się, kiedy ją zobaczył. Miał na sobie te same bawełniane spodnie khaki, co poprzedniego wieczoru i ręcznik przewieszony przez ramię. – Pozostali już czekają – powiedział. – Twoje pięć minut dawno minęło. – Robisz to celowo! – skomentowała jego słowa Karem, zasłaniając się ręcznikiem. – Chciałaś tu być, więc jesteś, ale nie oczekuj żadnych przywilejów – odparł, wzruszając ramionami. – I skąd ta nagła skromność? Już widziałem to, co zakrywasz) – Był to epizod, który się nie powtórzy! Jeśli pozostały w tobie resztki przyzwoitości, to pozwól mi się ubrać! – Gniewny błysk w jej oczach osłabł jednak pod wpływem przedziwnego uczucia, które ją nagle ogarnęło. Widząc jego spojrzenie pomyślała, że być może posunęła się za daleko, ale Jake tylko skinął głową i wyszedł, rzuciwszy na koniec: rsor~civs ooe~czu 55 – Masz minutę. Odczekała chwilę, aż zamknął drzwi, i sięgnęła po koszulę, a petam po spodnie. Po trzydziestu sekundach była ubrana, włosy miała przeczesane palcami. Była gotowa, ponieważ zrezygnowała ze szminki. Gdy wyszła, zobaczyła Mike'a czekającego obok Jake'a. – Warto było czekać, aby cię zobaczyć – powiedział. – Nawet bez makijażu. Nie zareagowała, Jake także milczał. Obaj weszli do łazienki. Karem wróciła na werandę, gdzie Roger skończył właśnie pakowanie śpiwora i teraz paskami przytraczał go do plecaka. Miał na sobie spodnie podobne do spodni Jake'a -w kolorze khaki z naciągniętymi na ich nogawki skarpetami oraz sportową koszulę. – A gdzież jest tropikalny hełm? – zażartowała Karem. – Myślałam, że stanowi obowiązkowe wyposażenie reżyserów na planie w dżungli? – To tylko w filmach nosi się coś takiego – odparł. – Od słońca ochroni nas dżungla. – Widząc jaskrawożółty szalik, który Karem wyjęła z plecaka, wykrzyknął: – Bardzo ładny! – Po prostu utrzyma włosy – wyjaśniła. – Czy J~Y P~~ wyruszeniem? – A co myślisz! Miguel czy ktoś inny przygotował nam wczoraj wcale niezłą kolację. Nie jestem tylko pewien, co tutaj podaje na śniadanie. Pewno tortille. Karem nie obchodziło, co to będzie, byle tylko dostała coś do jedzenia. Zjadłaby konia z kopytami, taka była głodna. Nigel i Howard wstali na końcu. Luza nie było. Roger wyjaśnił, że przewodnik raz jeszcze sprawdza wszystkie zabierane w drogę zapasy. Mieli płynąć rzeką dwiema łodziami. W odległości mniej więcej dwu dni znajdowało się jezioro, od którego rozpoczną wędrówkę dżunglą, pozostawiając łodzie ukryte. Wrócą nimi później do Fuentas. Śniadanie było smaczne i doskonale zaspokoiło głód. Składało się oczywiście z kukurydzianych placków wypełnionych fasolą w brunatnym ostrym sosie i smażonych jajek. Jedli przy stole wystawionym na werandę. Patrząc na leniwie płynącą rzekę, Karen czuła podniecenie przed wielką przygodą. Pierwszą z wielu, jakie ją oczekiwały! Nim rok dobiegnie końca, odwiedzi z ekipą Rogera krańce świata. A kiedyś, w przyszłości, sama będzie prowadziła własną ekipę. W ciągu trzech lat zamierzała osiągnąć swój cel. Będzie wtedy miała dwadzieścia siedem lat! Zastali Luza na pomośc,~ie, przy którym stały dwie krypy z motorkami. Załadunek odbywał się dalej bez oznak szczególnego pośpiechu. Dla mieszkańców tej krainy, gdzie nic się nie działo, a wszystkie dni były do siebie podobne, czas niewiele znaczył. Natomiast gromadka gapiów wskazywała,, że odpłynięcie dwu zwykłych łodzi jest wydarzeniem na tyle niecodziennym, iż warto się temu przyjrzeć. W każdym razie z wczesnego odpłynięcia nici! Jake zareagował złośliwym uśmieszkiem na widok żółtego szalika. – Ale owady będą miały uciechę – powiedział. – Żółty kolor je wabi. Szyi nie zasłaniaj, bo zanadto będziesz się pocić, natomiast włosy podwiąż sznurowadłem. – Kiedy nie mam zapasowych – wyznała Karen i zobaczyła zmarszczoną brew. – Twierdziłaś, że jesteś doświadczonym górskim włóczęgą! Dodatkowe sznurowadła to rzecz podstawowa. A może polegasz zawsze na towarzyszącym ci kawalerze, który uzupełnia braki wyposażenia? – Myślę, że każdy z nas, z wyjątkiem jednej reoe~,rrs co~czm 57 doskonałej istoty w naszym gronie, popełnia od czasu do czasu jakiś błąd. Ty jeszcze nigdy niczego nie zapomniałeś? – Nigdy – odrzekł. – Mogę ci dać sznurowadło, jeśli nie przeszkadza ci czarny kolor. – Kolor jest mi obojętny, byle spełniało swe zadanie – powiedziała Karen zgodnie. – W takim razie nie trzeba było zabierać szalika, który do niczego nie służy – dobijał ją Jake. Zjawili się dwaj operatorzy i dźwiękowiec z aluminiowymi nosidłami na plecach, z pudłami na taśmy, kamery i pozostały sprzęt. Obie łodzie miały piynąć razem. W czasie drogi przewidziane było filmowanie. Przyszli widzowie będą oczywiście oglądali tylko jedną łódź, a w niej Jake'a, Luza i dwóch tragarzy. I w ogóle mało kto pomyśli, że aby powstało to, co było widać na ekranie, musiała płynąć druga łódź z reżyserem i ekipą. Ona, Karen, stanowiła cząstkę tej ściśle współpracującej ekipy tworzącej dzieło! Słońce grzało już dobrze, gdy wszystko było wreszcie gotowe i mogli wsiadać do łodzi. Pierwszy uczynił to Jake i natychmiast podszedł do swego plecaka, z którego w ciągu paru sekund wyjął parę sznurowadeł. Do najmniejszego drobiazgu wie dokładnie, gdzie co zapakował, pomyślała Karen raczej kwaśno niż z podziwem, przyjmując sznurowadła. Była poza tym pewna, że cała sprawa z szalikiem nie miała nic wspólnego z wabiącą owady barwą. Jake'owi chodziło o ten drobny akcent kobiecości, który, jego zdaniem, może przeszkadzać w dżungli. Jake po prostu dalej nie mógł się pogodzić z jej obecnością. Niech się nie godzi. Nic już nie może na to poradzić. W parę sekund wymieniła szalik na sznurowadło. Szalik zawiązała na nabrzeżnym słupku. Niech go sobie ktoś weźmie, jeśli chce. – Odpiywamy! – obwieścił Rager. -Jesteśmy bardzo spóźnieni) Krypa była spora i jako płaskodenka bardzo stabilna. Karen usiadła pod brezentowym daszkiem osłaniającym połowę łodzi. Podziwiała hart ducha i ciała pasażerów pierwszej krypy, która nie miała brezentowego daszka ani żadnej innej osłony przed palącym słońcem. Jake siedział z przodu, w astrym słońcu jego ciemne włosy lśniły, podwinięte rękawy koszuli odsłaniały muskularne ramiona. Tuż za nimi siedział Luz – również okaz fizycznej tężymy. Widać było, że obu tych mężczyzn łączą silne więzy przyjaźni. Dwaj ludzie różnych ras posiadający tyle wspólnych cech! Obaj samowystarczalni, obaj uciekający od zobowiązań mogących zakłócić ich styl życia, obaj zatopieni w śvi~iecie własnych wyobrażeń! Jest w tym coś P~Ygnębiającego, Pomyślała. Gdy znaleźli się pośrodku rzeki i popłynęli szybciej, stworzyli jakby własną bryzę, która przyjemnie chłodziła. Dżungla dotykała brzegów rzeki. Karen nie zauważyła śladów człowieka, choć wiedziała,, że żyją tu szczepy wypałające skrawki lasu dla uprawy kukurydzy. Nie brakowało i innych mieszkańców dżungli. Jaskrawobiałe czaple łowiły ryby na przybrzeżnych płyciznach, zielone pasiaste żółwie pływały tuż pod powierzchnią wody, małpie zastępy powrzaskiwały i piszczały w gęstej zieleni, wychylając się z niej od czasu do czasu. Na pochylonych nad wodą gałęziach wygrzewały się w słońcu iguany o płazich głowach i pokrytych łuskami tułowiach, kojarzących się z zamieszkującymi ziemię potworami sprzed milionów lat. Niektóre z nich miały dwa metry długości i budziły w Karen lęk, mimo iż wiedziała, że nie są to zwierięta mięsożerne. reor~x~ coa~czx~ 59 Z kamerą wspartą na ramieniu Howard był w swoim żywiole. Mike z zapałem łowił dźwięki. Jaka szkoda, iż nie można nagrać zapachów, pomyślała Karen, tego wspaniałego bukietu woni trudnych do określenia. Jake robił notatki do przyszłego komentarza. Zarówno on, jak i Luz zachowywali się normalnie, nawet nie próbowali „grać do kamery", co zawsze czynią amatorzy. Karen natomiast zapisywała to, co dyktował jej Roger oraz notowała vuszystkie. ujęcia, numerując je i oznaczając datą oraz wzmianką o ilości metrów taśmy. Będzie to nieoceniona dokumentacja przy montażu. Pewne pomysły, które teraz rzucał jej Roger, później mogłyby ulecieć z pamięci. Komary były wszechobecne. Na szczęście zabrała płyn przeciwmoskitowy, którym posmarowała, odsłonięte części ciała łącznie z twarzą. Najbardziej ze wszystkich był pogryziony Nigel. Nim dobili do brzegu na lunch, cały spuchł. – Spróbuj mojego płynu – zaproponowała Karen. – Mnie uratował! – Rano się smarowałem. Co prawda innym. Spróbuję twojego – powiedział. Zjedli szybko skromny posiłek składający się z zabranych ze śniadania tortilli, sera i owoców. Jeden z tragarzy, imieniem Santino; zagotował wodę w podróżnej kuchence. Mieli więc kawę. W dniach następnych podstawą wyżywienia będzie to, co znajdą w dżungli, obwieścił im już dawno Jake, natomiast suchy prowiant musi stanowić rezerwę. To nie miejsce dla smakoszy, dodał z półuśmiechem. Mógł się nie trudzić, jeśli adresatem tej uwagi miała być ona, pomyśła.ła Karen. Gotowa jest jeść to, co będzie. Próbowała już kiedyś pieczonego węża i mięso krokodyla, i nawet jej to smakowało. Nie wolno mieć żadnych uprzedzeń! Popłynęli dalej. Rzeka wiła się jak wąż. Czasami oba brzegi tak bardzo zbliżały się do siebie, że mieli nad głowami~zielony gąszcz pełen kolorowego ptactwa i kwiecia, czasami rozchodziły się na kilkaset metrów. Dżungla była tak gęsta, że jedynie w nielicznych miejscach udałoby się wysiąść na ląd bez wycinania gałęzi maczetami, w które wypasaźeni byli tragarze. Późnym popołudniem dotarli do miejsca, które Luz, pamiętając swą poprzednią wędrówkę, wyznaczył na obozowisko. 'Tragarze Santino i Juan przystąpili natychmiast do wycinania młodych pędów palm i wznoszenia z nich osłon. Pod nimi rozłożą śpiwory. – To na wypadek deszczu – wyjaśnił Roger. – Gęstwina. liści zatrzyma nawet ulewę! – Z sympatią spojrzał na Karen: rozluźniła kałnierzyk koszuli, pod którą perlił się pot. – Diabelski klimat – stwierdził. – Ale trzymasz się wcale dobrze. – Czuję się jak nie wyżęta ścierka – przyznała. – Pocieszam się, że nie tylko ja. – Rozejrzała się dokoła i zobaczyła Jake'a konferującego z Luzem. – No, może z wyjątkiem tych dwóch panów! – dodała. – To pewnie rezultat wewnętrznej dyscypliny. Zwycięstwo myśli nad słabym ciałem! Chciałbym mieć ich odporność – powiedział Roger. Przez chwilę przyglądał się Karen. – Nie ~%ałujesz? – W żadnym wypadku! 'Trochę wilgotnego żaru miałoby mnie zniechęcić? Gdybym szukała spokojnej pracy w klimatyzowanym studio, to z pewnością znalazłabym coś takiego i nie zgłaszała się do ciebie. Wiedziałam, co mnie czeka. Przecież nazywają cię Livingstonem telewizji. Skrzywił się w uśmiechu. – Moja żona nazwała mnie Niespokojnym Duchem, nigdy nie ma mnie tam, gdzie powinienem być. Jej pretensje nie są bez racji. Znikam z domu na całe tygodnie. TBOPIiALNA GO~CZYA 61 – Wielu mężów tak robi w pogoni za sukcesem. Musiała sobie z tego zdawać sprawę, kiedy za ciebie wychodziła. – Wtedy jeszcze nie bawiłem się w produkowanie filmów dokumentalnych. Problem polega na czym innym: jej nie interesuje moja praca.. Nie wychodź za mąż, Karen, tylko kierując się uczuciem! Dla harmonijnego współżycia nieodzowna jest wspólnota zainteresowatt. Będę brał to pod uwagę, żeniąc się ewentualnie po raz drugi. – Już się zdecydowałeś na rozwód? – Tak. Zaraz po powrocie. Do rozwiązania jest tylko sprawa Jamesa... – Milczał przez chwilę, a potem, zmieniając nieco ton, zapytał: – Zamierzasz mieć kiedyś dzieci, Karen? – Nigdy jeszcze o tym poważnie nie myślałam – odparła ze śmiechem. – Jeśli nawet, to przedtem muszę znaleźć męża. I jest drugie „jeśli": jeśli uda się pogodzić macierzyństwo z pracą. – Na razie jeszcze nie masz na oku kandydata? – W ciągu ostatnich miesięcy nie miałam a.ni czasu, ani okazji spotkać kogoś takiego – wyznała, lekceważąc ostrzegawczy sygnał, który pojawił się w jej świadomości. – I nikt na ciebie nie czeka w rodzinnym mieście? – Nie. – Ale przecież spotkałaś już mężczyzn, do których czułaś sympatię? – nalegał uparcie. – Z taką urodą nie dożywa się dwudziestu paru lat bez pozostawienia na drodze paru złamanych serc. Karen roześmiała się szeroko, nie chcąc traktować tematu poważnie. – Nie jestem wampem, miałam oczywiście paru kawalerów, ale jeszcze nie spotkałam nikogo, z kim chciałabym dzielić resztę życia. – Resztę? To znaczy, że nie uznajesz rozwodów? – Tego nie powiedziałam. – Zdawała sobie sprawę, że cała rozmowa wchodzi na dość niebezpieczne tory. – To przecież zależy od okoliczności. Nie mając doświadczenia, nie mogę ustanawiać sztywnych zasad. Jeśli wyjdę za mąż, to chciałabym być pewna, że związek jest trwały. Ale kto to może wiedzieć na sto procent? – Grunt to mieć nadzieję --~ odparł. – Najważniejsze, by mąż podzielał twoje zainteresowania, pamiętaj! Przyjęła z ulgą zakończenie przez niego rozmowy. Być może błędnie odczytywała różne drobne sygnały, ale jednak stawała się coraz bardziej pewna, że zainteresowanie Rogera jej osobą wykracza poza ramy zawodowej współpracy. Bardzo się to jej nie podobało. Był bez wątpienia przystojnym mężczyzną, ale nie budził w niej najmniejszych emocji. W odróżnieniu od Jake'a, przyznała niechętnie. Nie znosiła tego człowieka, a mimo to jedno jego spojrzenie powodowało przyśpieszone bicie serca. Gdyby tamtego wieczoru nie zmobilizowała wszystkich sił przeciwko własnym pragnieniom, to z całą pewnością by ją posiadł. Myśl o tym wywołała gorący dreszcz. Oczywiście dla niego byłaby to chwilowa przyjemność, natomiast dla niej znacznie głębsze przeżycie. Dlatego właśnie należało trzymać się od tego pana z daleka, pomyślała. Była przekonana, że jego groźby poprzedniej nocy były jedynie próbą drażnienia jej. Nie miał zamiaru ich spełnić. Niemniej teraz będzie obserwował uważnie, czy przypadkiem nie prowokuje swoim zachowaniem któregokolwiek z pozostałych mężczyzn. Poprzysięgła sobie, że nie dopuści do sytuacji, w której mogłaby się stać przyczyną konfliktu. ROZDZIAŁ SZÓSTY Obozowali na małej polance otoczonej gęstą dżunglą. Pozostały tu ślady niedawnego pobytu ludzi: kupka popiołu. Juan rozpalił ogień w tym samym miejscu, a po parunastu minutach Santino przyniósł złowione ryby. Nadziane na patyki, piekły się wkrótce nad rozżarzonymi węglami. Rozmawiali przy ogniu właściwie o niczym Karen wtrącała, się jedynie wtedy, gdy miała coś istotnego do powiedzenia. W świetle ognia wszystkie męskie twarze były jednej barwy, różniły się tylko kształtem. Przyglądając się im, czyniła różne obserwacje. Na przykład Mike – jeśli o siebie nie zadba, będzie miał za kilka lat nalaną twarz. Początki już było widać. Ciekawa jest twarz Howarda – jakby miała dwa życia: zawodowe i prywatne. Nigdy nie mówił nic o swojej rodzinie. Podobno miał bardzo wyrozumiałą i tolerancyjną żonę. Uśmiechnęła się, pochwyciwszy spojrzenie Nigela. On i Howard byli zupełnie różni, ale dobrze im się razem pracowało. Chwilami Karen miała dla Nigela macierzyńskie uczucia, ot, taki młody, niedowarzony szczeniak. Miły. Zdała sobie nagle sprawę, że Jake bacznie się jej przygląda z drugiej strony ogniska. Czerwone ogniki tańczyły mu po twarzy i oświetlały cyniczne wykrzywienie ust. I jak zwykle serce podskoczyło jej do gardła. Niech go diabli wezmą, pomyślała ze złością. Psuje miły wieczór! Czy rzeczywiście pragnęła, by go wzięli diabli? Czy naprawdę wolałaby, żeby go tu nie było? A mo że to był jedynie słaby głos :instynktu samozachowawczego? Ryby były wspaniałe i na pewno ich nie zabraknie w dalszej drodze, gdyż w dżungli będą się posuwali wzdłuż strumienia. Poza tym będzie zwierzyna! Luz miał dubeltówkę. Wyłącznie w tym celu, uspokoił Karen, gdy go o nią spytała. W celu zdobywania pożywienia. Jaguary podobno uciekają przed ludźmi. Chociaż nigdy nie wiadomo, jak zachowa się dzika bestia! ° Po długim dniu chętnie kładła się spać. Przypadkiem czy w rezultacie zamysłu śpiwór Jake'a znalazł się obok jej śpiworu. Odziana w piżamę, zazdrośaka męicxyznom skąpego ubioru. Wilgotność i upał wcale nie zmalały z nadejściem nocy. W takiej sytuacji nawet deszcz byłby mile widziany. – To dopiero początek. Będzie gorzej – odezwał się Jake. – Chciałaś, to masz! – A kto narzeka? Czuję się doskonale! – odparła, mimo że ten dzień w gorącym tropiku bardzo ją zmęczył. – O tak, czujesz sig doskonale! – powiedział z przekąsem. – Wolisz udławić się kłamstwem, niż przyznać, że popełniłaś błąd. Cóż, nie ma już powrotu! – Dobranoc! – zakończyła rozmowę, choć miała jeszcze ochotę dodać, że nie wróciłaby nawet, gdyby mogła. W nocy parokrotnie budziły ją nieznane dźwięki. Raz uniosła głowę, by patrxxć, jak Luz podsyca gasnący ogień. Jake tuż obok spał cicho. Nie chrapał! Gdy wreszcie zasnęła na dobre, śniły się jej świątynie i ofiarne ołtarze Majów, wokół których chodzili mężczyźni o okrutnych oczach, odziani w lamparcie skóry i ustrojeni w pióra, a wszyscy mieli twarze Jake'a Rothmana. neoe~rt~e co~czm 65 Chóralne piskliwe krzyki małp o świcie wybiły wszystkich ze snu. Karen wodą z rzeki napełniła blaszane naczynie i znalazłszy ustronny kąt, umyła się przed włożeniem czystej koszuli. Wyprane wczoraj rzeczy, powieszone na palmowych pędach, wyschły. Jeśli będzie tak robić co wieczór, zawsze będzie miała coś czystego do włożenia. Wszyscy mężczyźni – z wyjątkiem Mike'a, który oświadczył, że zapuszcza brodę, braz Indian, którzy nie mieli zarostu – ogolili się starannie. Mike znosił podróż najgorzej. – Prawie nie spałem! – narzekał. – Komary cięły mnie bezlitośnie. Żaden płyn nie pomógł. – Pokazał opuchlizny i wyraźne cięcia na ramionach. – Jestem bliski śmierci! Karen także była lekko pocięta. Na sze zapach jej skóry w kombinacji z płynem przeciw insektom niezbyt podobał się komarom. W pierwszym odruchu znów chciała zaproponować Mike'owi swój ptyn, wyraźnie lepszy od jego, ale pomyślała, że może ją to drogo kosztować, gdy mikstura się wyczerpie. Wiedziała poza tym, że Mike'owi nic się nie stanie, gdyż, tak jak wszyscy, otrzymał wymagane szczepienia i zażywał tabletki przeciw malarii. Nigel miał inny problem. Oprócz moskitów natarły nań kleszcze, które Luz pomógł mu wyciągnąć spod skóry. Zostały jednak bolesne rany. To już wyglądało poważniej. W tym wypadku dobry uczynek wydawał się konieaay, skoro Nigel nie miał niczego, et~ mogłoby mu pomóc. Ona miała przecież dwie buteleczki. Powinny wystarczyć. Wyczekała chwili, gdy nikt na nich nie patrzył, i dała mu jedną. – Jesteś pewna, że ci wystarczy? – nie ukrywał zdziwienia jej odruchem. – Fajny z ciebie kumpel! Dziękuję! Pomyślała sobie, że dla kobiety określenie „kumpel" nie jest takim znowu komplementem. Niemniej wdzięczność Nigela była szczera. – Jeśli skończyliście gruchanie, to ruszamy w drogę! – odezwał się surowo Ja,k.e, a Ka,ren aż podskoczyła. Nie słyszała, kiedy podszedł. Jake bacznie obrzucił spojrzeniem Nigela i dziewczynę. I wcale nie łagodniej powiedział: – Nie spakowałaś jeszcze śpiwora! A może czekasz, żeby to zrobił ktoś za ciebie! – Już to robię – odparła Karen nie zrażona. – Pomogę ci – zaproponował Nigel. – O, nie! – powiedział Jake zdecydowanym głosem. – W czasie tej podróży każdy zajmuje się swoimi rzeczami. Masz trzy minuty – zwrócił się do Karen. -A czego nie zdążysz zebrać„ zostawiamy i odpływamy. Jasne? – Tak jest, proszę wadze! Miałam wrażenie, że wszystkim kieruje Luz. – Luz jest przewodnikiem. Tu nie ma wodzów i kierowników. – Czyżby? – zapytała iranicznie i odeszła, a serce waliło jej jak młotem. Widziała, jak Jake mocno zacisnął szczęki. Pomyślała, że kiedyś doprowadzi go do takiego stanu, że bez względu na. świadków posunie się do rękoczynu. Mimo to rzuciła jeszcze na koniec: – Zapamiętam to sobie! Gdy z rzeczami znalazła się nad wodą, byli już tam wszyscy. Roger wzruszył tylko ramionami, kiedy przeprosiła za spóźnienie. – Kilka minut! Żadna różnica – powiedział. – I tak dość czasu spędzimy na tej, krypie. – Aż nadto rozprostuje pan nogi, gdy zejdziemy na ląd po dotarciu do jeziora – poinformował go Luz. – Nim znajdziemy to, czego szukamy, czeka nas bardzo długa wędrówka pr~cez dżunglę! – Jeśli w ogóle znajdziemy! – wtrącił Mike bardzo TROPIYALNA GO~CZYA (1% zdegustowany. – Nie zdawałem sobie sprawy, że dżungla jest taka gęsta. – Po to my trzej, ja, Juan i Santino, mamy maczety – powiedział Luz. – Będziemy wyrąbywali ścieżkę. A jeśli idzie o znalezienie tego miejsca.... Mam zapisane kierunki kompasu. Karen głęboko wątpiła, czy posuwanie się w dżungli będzie takie proste, jak to usiłował przedstawić Luz. Ale dopóki sama nie musi wyrąbywać drogi, da sobie radę. Zresztą nie ma wyboru. Po południu wpłynęli na rzekę prowadzącą do jeziora. Był to dopływ tej, którą już zdążyli poznać. Teraz posuwali się pod prąd, i to dość wartki, ale motory ich łodzi spisywały się doskonale. Z ulgą powitała jezioro, które było zapowiedzią odpoczynku przed pieszą wędrówką następnego dnia. Jezioro w kształcie sierpa miało około dwustu pięćdziesięciu metrów w najszerszym miejscu, a jego powierzchnia była gładka jak lustro. Luz skierował łódź w takie miejsce, gdzie brzeg, nie porośnięty dżunglą, opadał łagodnie ku wodzie. W głębi wykarczowanej polanki widniały jeszcze na drągach resztki daszku z liści, co świadczyło, że stosunkowo niedawno gościli tu ludzie. Luz wyjaśnił, że pozostawili to drwale wyrąbujący drzewa mahoniowe. Ponownie zbudowano spory dach z palmowych pędów, nazywany przez Indian „champas". Juan, Mike i Nigel wypłynęli na jezioro w poszukiwaniu ryb na kolację, zaś Luz i Santino zniknęli w dżungli z zamiarem upolowania jakiejś zwierzyny. Karen usiadła na mahoniowym klocu i przyglądała się stadu białych jak śnieg czapli, które obsiadły uschnięte drzewo na przeciwległym brzegu. Ptaki głośno skrzecząc, rozbawione niby dzieci, oblepiły wszystkie martwe gałęzie i drzewo wyglądało teraz jakby w pełnym rozkwicie białych kwiatów. Niebo z różowego zrobiło się caxrwone, potem ciemnopurpurowe. Howard bez przerwy kręcił. Karen żałowała, że nie zabrała własnej kamery. Po raz pierwszy zaczynała rozumieć tak silne umiłowanie natury przez Jake'a. Takiej natury! Jak bardzo się to różniło od życia w mieście i pracy biurowej. Poczuła przyspieszenie pulsu, gdy ktoś stanął za nią. Nie potrzebowała nawet odwracać głowy, by wiedzieć; kto to był. Wszystkimi zmysłami wyczuwała jego obecność. – Czy coś powinnam robić, zamiast siedzieć tu i gapić się na piękny świat? – spytała. – Nie widzę nic do roboty – odparł Jake i zrobiwszy krok przez kłodę, usiadł koło niej. Wsparł łokieć na kolanie i patrzył na jezioro. – Co za widok! Wynagradza wszystkie trudy podróży – powiedział. – Czy nie każda chwila w podróży jest tego warta? – spytała Karen sztywniejąc, gdy poczuła na sobie jego wzrok. – Są chwile piękne i bardzo trudne – odrzekł. – Już to zauważyłam. Czy będzie jeszcze gorzej? – To zależy od tego, co masz na myśli, mówiąc „gorzej". Weźmy jeden przykład: jeśli będziesz dalej gruchała z Nigelem tak jak dziś rano, to może być gorzej. – Przecież to dzieciak! – wykrzyknęła zaskoczona. – Dwudziestosześcioletni! Zresztą w takich sprawach lata mają małe znaczenie. – Ach, co za głęboka myśl! – zakpiła. – Upierasz się, żeby mi. wsadzać szpileczki. Dobrze ci to nawet idzie, jestem już cały pokłuty. Wracając do sprawy: ślepy zauważy, że młody Morris patrzy na ciebie nieprzytomnym wzrokiem. Niedobrze robisz, rozbudzając jego nadziej. ~o~s co~zc~ 69 – Ofiarowałam mu tylko buteleczkę płynu przeciwko moskitom, a nie własne ciało. Jeśli to jest według ciebie rozbudzaniem nadziei, to masz nieprzyzwoite myśli. A w ogóle nie jest mi nic wiadomo o jego nadziejach, w odróżnieniu od nadziei innych, o których mogłabym co nieco powiedzieć... – Kobieta zawsze wie, gdy ktoś ma na aią ochotę – rzucił bezbarwnym głosem. – Właśnie! – Starała się zachować spokój. – Ale jedynie ludzie prymitywni wyrażają owe uczucia w ordynarny sposób. Sądziłam, że znasz lepsze słownictwo. – Znam, znam! – powiedział. – Jednakże słowa, jakich użyłem, doskonale oddają to, co spojrzeniem i wyrazem twarzy komunikuje mężczyzna kobiecie, z którą chce się przespać. Natomiast w chwili obecnej mam większą ochotę na dokonanie fizycznej napaści, niż na okazywanie miłosnego zapału. Trzymaj język za zębami, jeśli chcesz wrócić żywa! – Zawrzyjmy umowę – zaproponowała Karen. – Ty mnie zostawisz w spokoju i ja ciebie zostawię w spokoju. – Ale czy innych też zostawisz w spokoju? – Potrząsnął głową i ironicznym wykrzywieniem ust odpowiedział na rozsadzający ją gniew. – Jesteś typowa dla twojego gatunku, Karen! Podpalasz lont, odsuwasz się o parę kroków i czekasz na wybuch. – Twoja gorycz i sarkazm są rezultatem jakiejś wielkiej porażki. I rany zadanej ci przez kobietę – oznajmiła z ironią, którą sobie założyła, przygotowując replikę. – To nie gorycz, ale realizm. To nie sarkazm, a tarcza. – Roześmiał się krótko. – Nie zaprzeczam, że mnie pociągasz. Od pierwszej chwili, kiedy pojawiłaś się przed domem i spojrzałaś tymi zielonymi oczami. I jednocześnie pomyślałem, ie oto jest kobieta, która wymaga osadzenia. Może powinienem raczej powiedzieć: oszlifowania. Karen tak mocno zacisnęła dłonie, że paznokcie wbiły się jej w skórę. Dygotała na całym ciele. – Stwierdzam, że jesteś zdeprawowany! – parsknęła. – Lepsze byłoby słowo „zdesperowany". Chcesz prawdy, to a powiem: chętnie dałbym sobievkopniaka, że odmówiłem tego, co ofiarowywałaś mi tamtego wieczoru. – To jedynie moja chwilowa słabość – wyjaśniła. – Już ci powiedziałam, że to się nie powtórzy. – Stanowi to dla mnie wyzwanie – odrzekł. – Pamiętasz, co mówiłaś o ludzkiej słabości? Zerwał się i sppjrzał na n:ią ponuro z góry. – Przed nami długa droga. Wiele się jeszcze może wydarzyć! Na pewno jednak nie to, co on ma teraz na myśli! Obiecała sobie, że nie da mu najmniejszej okazji do spełnienia gróźb! Po kolacji Roger odciągnął ją na bok w celu, jak oświadczył, omówienia planu pracy, chociaż szybko się zorientowała, że myślami błądzi zupełnie gdzie indziej. – O czym z takim zapałem rozmawiałaś z Jakiem? – zapytał niby to niewinnie. – Kiedy odchodził, byłaś gotowa rzucić się na niego. – Powtarzał swoje stare racje. Już mnie to nudzi – odparła obojętnym tonem. – Wygląda na to, że nie ma zamiaru wybaczyć ci twojej obecności i że jesteś jedynie tolerowana. To znaczy przez niego, bo jeśli o mnie chodzi, to bardzo się cieszę. Nie żałujesz jeszcze? – Niczego nie żałuję! – Potrząsnęła przecząco głową. – A jeśli idzie o komfort, to różnie miewałam w życiu. – Nawet taki żar i chmary insektów? ~oe~tNe coa~czx~ 71 – No, może tu jest trochę gorzej! – Roześmiała się. – Najważniejsze, że to znoszę. I zniosę wszystko, co w naszej pracy będzie konieczne. Chcę tylko, aby traktowano mnie na równi z innymi. – To znów nie jest takie łatwe! – Roger tym razem się roześmiał. – Pewne racje Jake miał. Zabieranie kobiety na podobną wyprawę łączy się z ryzykiem komplikacji. Powinienem był o tym wcześniej pomyśleć. – To znaczy, że wolałbyś, abym się nie pojawiała nad rzeką? – Spojrzała. bacznie na Rogera. – Z jednej strony tak, z drugiej nie. – Chwilę się zawahał. – Chyba wiesz, co do ciebie czuję, Karen? Myślę, że łączy nas nie tylko praca. Jeśli o mnie chodzi, to na pewno nie tylko to. Czasami mi się wydaje, że i ty... Zastygła. Jeszcze tego brakowało? Oczywiście, cały czas podejrzewala Rogera, że interesuje się nią jako kobietą. Udawała, że niczego się nie domyśla. Ale stojąc w obliczu nowej sytuacji, nie wiedziała, co odpowiedzieć. – Roger... -zaczęła, powstrzymał ją jednak gestem ręki. – Słuchaj, ja wiem, że teraz nie czas na takie rozmowy. Zostawmy to na potem. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, co czuję. – Dotknął jej dłoni. – Dobrze? Właściwie to był czas, żeby sobie raz na zawsze wszystko powiedzieli, ale nie chciała teraz urazić Rogera. Skąd mu przyszło do głowy, że była nim kiedykolwiek zainteresowana? Musiał coś kiedyś opacznie zrozumieć. Wyjaśnianie, że się myli, pogorszyłoby jedynie zaistniałą sytuację. Niech ta sprawa poczeka. Uśmiechnęła się blado i odparła, że dobrze. Jake rozmawiał z Luzem; Roger podszedł do nich, zostawiając Karen pogrążoną w myślach na temat bezpośredniej i dalszej przyszłości, która już nie wydawała sig taka zabawna jak przed paroma minutami. Trudno jej będzie kontynuować pracę u Rogera po wyprawie. Łatwo powiedzieć, ale gdzie znajdzie podobne zajgae? Z wielką niechęcią zaczęta przyznawać rację Jake'owi, który przecież mówił, że Roger, przyjmując ją do pracy, kierował się nie tylko jej fachowością. Przyczyną głośnego szelestu liści mógł być wiatr, gdyby nie to, że gorące powietrze stało w bezruchu. Może to małpy harcują? Starała się wierzyć, że to nie dzikie zwierzęta. Jak to jednak dobrze, że jest w dość licznym gronie. Przed dziesiątą wszyscy już byli w śpiworach. Karen po jednej stronie miała Howarda, po drugiej Luza. Jake gdzieś się zapodział, z rozmysłu czy przypadkiem. Nie była tego pewna. Była pewna natomiast, że jeszcze go nie rozgryzła. Obudziła się w zupełnych ciemnościach. Żarzyły się tylko węgle. Spojrzawszy na fosforyzowane wskazówki zegarka stwierdziła, że jest dopiero wpół do trzeciej nad ranem. Mimo niespełna pięciu godzin snu nie czuła się zmęczona. Dokoła wszyscy spali. Było jej gorąco, a poza tym coś ją drążyło, ba! – rozsadzało. Zapragnęła nagle ruchu. Nie mogąc dłużej wytrzymać, wysunęła się ze śpiwora. Zeszła na brzeg jeziora, gdzie stały łodzie. Trafiła bez trudu. Od strony obozowiska nikt jej nie mógł teraz zobaczyć. Zdjęła obie części piżamy i powiesiła na jakiejś gałęzi. Chwilę stała rozkoszując się leciutką bryzą, a potem zrobiła krok ku wodzie. Tylko jedno zanurzenie. Nie miała zamiaru piywać. Jakieś nagie ramię chwyciło ją od tyłu, przyprawiając o śmiertelne przerażenie. Przez ułamek sekundy ~oe~x~ co~cz~u 73 myślała, że to boa dusiciel. Jej strach zmalał dopiero wtedy, gdy wyczuła plecami męskie ciało. – Czyś ty zwariowała? – usłyszała przy uchu szept Jake'a. – Puść mnie! – Szarpnęła się mocno, wbijając paznokcie w rękę, która ją trzymała. Nie zważała, że może go pokaleczyć. Nie puścił jej, natomiast obrócił ku sobie, trzymając tak mocno i blisko, że głowę miała wtuloną w jego ramię. – Ty idiotko! – wysyczał. – Czy ty sobie zdajesz sprawę, co cię czekało? – Nie miałam zamiaru odpływać daleko ani pozostawać w wodzie długo. Co by mi się mogło stać? – Piranie! Potrafią w ciągu paru minut obrać do kości konia! A na twoje miękkie ciało wystarczyłoby kilkanaście sekund. – Spojrzał na jej obnażone piersi. – Ale by miały ucztę – powiedział już innym tonem. – Jestem pewna, że gdyby wejście do wody było rzeczywiście tak niebezpieczne, to byś już wcześniej ostrzegł wszystkich – odparła, patrząc mu prosto w oczy. – Myślałem, ie masz więcej zdrowego rozsądku. Ale się myliłem. W ogóle nie słuchasz niczyich rad! – zaatakował. – To, że ci się jeszcze nic nie stało, nie oznacza, że niebezpieczeństwa nie ma. Kryje się na każdym kroku. A gdy będziemy szli przez dżunglę, będzie jeszcze większe. Węże na odgłos krokóvr w zasadzie umykają, ale one stanowią wyjątek. I tez nie wszystkie. Za to żmije, jeśli uznają, że ich obszar jest zagrożony, atakują natychmiast. Chociaż zdawała sobie sprawę, że w obecnej sytuacji byłby to i tak pusty gest, przez cały czas miała ochotę zasłonić piersi ręką. – Dobrze, już dobrze! Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia, a teraz mnie puść! – To nie wszystko, ca miałem i mam ci do powiedzenia – dodał. – Paza tym wydaje mi się, że nie dotarło do ciebie ani jedno słowo. Czy tobie w ogóle można coś wytłumaczyć? – Można, i wytłumaczyłeś. Już nie będę więcej ryzykowała, obiecuję, chociaż nadal nie wierzę, by świat dżungli był taki groźny dla człowieka! – Nigdy nie potrafisz ustąpić! – Prawie czarne oczy z dwoma świetlistymi, niby gwiazdy na pustym niebie, punkcikami wpatrywały się w nią intensywnie. – A może kompleks agresji Poruszyła ją nagle myśl, że jest źdźbło prawdy w tym, co powiedział. Zapragnęła, by wziął odwet, by znów ją zaczął całować, nie pozostawiając tym razem żadnego wyboru oprócz wyrażenia zgody na wszystko, czego by pragnął. I nie miało z tym nic wspólnego, czy go lubiła, czy nie znosiła. – To śmieszne, co mówisz – odparła gniewnie. – Czyżby? – spytał ochrypłym głosem. – A może sprawdzimy? ROZDZIAł. SI6DMY Gdy Jake zaczął ją tulić i całować, stawiała opór jedynie pozorny. W pełni zdawała sobie z tego sprawę. On także. Jego pocałunki były namiętnie pożądliwe, ale nie brutalne. Domagały się odpowiedzi i otrzymywały ją. Wszystkie wewnętrzne głosy sprzeciwu zamarły. Zarzuciła mu ręce na szyję, delektując się wspaniałym uczuciem bliskości jego ciała. Jęknęła z rozkoszy, gdy rozwarł jej usta, napierając językiem delikatnie, choć uparcie. Od pierwszej chwili wiedziała, że tak właśnie będzie, chociaż żadne doświadczenie w przeszłości nie przygotowało jej do przeżywania tak intensywnego pożądania. Gdyby nawet chciała teraz przestać i oderwać się od niego, nie było mocy, które skłoniłyby do tego jej ciało. Zresztą nie chciała przestać! Czuła cudowny dotyk jego dłoni na piersiach, i jeszcze cudowniejszy dotyk jego warg. Muśnięcia językiem porażały ją jak prąd. Wiła się w jego ramionach. Wraz ze zniknięciem wszystkich hamulców zniknęła świadomość miejsca i faktu, że tuż obok są ludzie. Nie istniało nic poza tą chwilą. Chętnie osunęła się na ziemię, z radością przyjmując na siebie ciężar jego ciała. Jeszcze nigdy nie doznała podobnego uczucia. Jakby jakieś wielkie wyzwolenie! Jake! Silny, pełen radości życia i taki męski Jake! Dygotała, gdy się połączyli i gdy wprowadzał ją na niebotyczny szczyt rozkoszy... – To było dla ciebie! – szepnął jej do ucha. -A teraz dla nas... Zamknęła oczy, gdy ponownie poczuła na sobie jego ciężar. Nagle pod powiekami ujrzała nieprawdopodobny blask i połączyli się raz jeszcze. Poczuła jego dłoń na ustach, gdy tłumił jej bezwiedne okrryki przez cały czas wspinaczki na upragniony przez nią szczyt. Nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo tak leżeli spleceni w uścisku. Powrót da świadomości i uzmysłowienie sobie tego, co zaszło, był przykry. W ostatnich sekundach najwyższego uniesienia przestała w ogóle myśleć, a patem wszystko się zatarło, zgasło i jakby pozostała sama, zawieszona w przeogromnej przestrzeni. Teraz nastąpiła reakcja w postaci jakiejś wewnętrznej paniki. Nic już nie będzie takie, jak było. Znalazła się w nowej sytuacji, którą sama sprowokowała. Nowej, ale nie lepszej. Nie ośmielała się odpowiedzieć sobie na pytanie, co też Jake teraz a niej myśli. I w ogóle, co czuje. Pewno męskie zadowolenie i jednocześnie Pogardę? – Skłamałbym mówiąc, ;ie czegokolwiek żałuję -szepnął. -To musiało się stać, wcześniej czy później. – Uniósł się na łokciu i spoglądał na jej twarz w mroku. – A ty nie byłaś temu tak bardzo niechętna. – Nie musisz tego podkreślać – powiedziała stłumionym głosem. – Jestem i tak już całkowicie pogrążona. – Pogrążona? – zdziwił się. -– Nie zaspokojona? Karen poczuła, jak ją oblewa gorąca fala. Wiedziała, że się czerwieni i była zadowolona z panujących ciemności. – Nie chcę o tym mówić! ~– Przez zaciśnięte zęby dodała: – Puść mnie, Jake! – Innymi słowy, dajesz mi do zrozumienia, że chciałabyś o wszystkim zapomnieć. – Zaczął nagle mówić groźnie: – Nic z tego! Już ci raz powiedziałem, ~rrtoe~,w~ coeJ~czx~ 77 że ja się tak nie bawię. Raz cię miałem i będę chciał mieć znów. Takie jest życie. Nie da się nagle zapomnieć i pożegnać. – Przecież... prźecież nie możemy tego kontynuować – powiedziała zdesperowana. – A jeśli... pozostali się dowiedzą? – Oczywiście masz na myśli Rogera? – Przyglądał się pilnie jej twarzy, czekając na reakcję. – Skoro o tym mówimy, jakie masz wobec niego plany? – Wyłącznie profesjonalne. Już ci to mówiłam. – On inaczej wyobraża sobie przyszłość. Z twojego powodu rozpadło się jego małżeństwo. – To kłamstwo! – Rozdrażniło ją niesłuszne oskarżenie. – To się stało znacznie wcześniej, niż ja się pojawiłam. – Niech będzie. Wpakowałaś ostatni gwóźdź do trumny. – Też nieprawda! Nigdy świadomie nie zachęcałam go do niczego. – Świadomie czy nieświadomie, dostarczyłaś mu jakiegoś argumentu, który potraktował jako sygnał. Dał to do zrozumienia, ostrzegając mnie... – Ostrzegając ciebie? Przed czym? – Karen zdrętwiała. – I to było powodem... że się stało...? Wyrażające siłę usta wykrzywiły się w niemal zwyczajowym cynicznym uśmiechu. Obrzucił wzrokiem ciało Karen, mimo ciemności znacznie jaśniejsze od ziemi, na której leżała. – Powodów tego, co, jak powiadasz, się stało, szukaj w sobie. Święty nie oparłby się pokusie, a ja nie pretenduję do aureoli. Jeśli powiedziałaś mi prawdę, to wyjaśnisz Rogerowi jego pomyłkę. Jeśli sama tego nie zrobisz, uczynię to ja. Karen, patrząc na wykutą niczym z granitu twarz, dziwiła się, jak do tego człowieka można żywić inne uczucia oprócz nienawiści. – Powiesz mu o tym? O tym, co zaszłó między nami? – Jeśli to będzie wskazane. Jest może zbyt późno na ocalenie jego małżeństwa, ale jeszcze czas na ostrzeżenie. Roger nie zastruguje na to, by go wykorzystywać do robienia kariery w zawodzie. Jeśli jesteś zdolna, to powinnaś dać sobie radę i bez takiego oparcia. – Odwrócił się i usiadł, by sięgnąć po rzucone na ziemię szorty. – Wracajmy, nim ktoś się obudzi i zauważy, że nas nie ma. Nie :należy prowokować niesnasek i napięć. – Ja cię nienawidzę! -~ wyk:rayknęła. – Nie znoszę! Jesteś wstrętny! – Nieprawda, wcale tak nie my'slisz. Myślisz o mnie to samo i tak samo jak ja a tobie. Jeszcze nie wyrzuciliśmy z siebie tega wszystkiego, co się tam zebrało. Czy nam się u.da ;przed powrotem do Guatemala City, pokaże przyszłość – powiedział to jako rzecz oczywistą. Karen też usiadła i nagle zorientowała się, że będzie musiała wstać, by z drzewa zdjąć piżamę. – To się już nie powtórzy! -– rzuciła ostro ze świeżo odzyskaną pewnością siebie. ~~– Obiecuję ci to! – Już to raz obiecywałaś ~~– przypomniał jej Jake. – Nie ma wątpliwości, że nim się pożegnamy, powtórzysz to jeszcze wielokrotnie. Kobiety są zawsze dziwnie przekonane, iż łatwiej od mężczyzn kontrolują seksualne impulsy i apetyt~r. Ivtistoria stwierdza, że to nieprawda. Oho, chyba masz problemy! Odwrócę się, możesz wstać i iść po pi%amę. Jestem najdalszy od tego, by wprawiać w zakłopotanie damę. Jego ironia trafiła w sceno. Jakież to ma teraz znaczenie, że ją zobaczy w seraju Ewy? A poza tym było jeszcze zupełnie ciemna. Gdy wstała, zachwiała, się na nogach, były jak z gumy. Otrzepała plecy przed włożeniem piżamy. ~orn~x~ co~czx~ 79 – Idź pierwsza – powiedział. – Ja poczekam. Mniejsze ryzyko obudzenia kogokolwiek. Karen miała duże wątpliwości, czy by go to obeszło, gdyby nawet wszyscy zobaczyli wracającą parę. Bez względu na to, co Jake mówił, mężczyzna jest zupełnie inny. Przeżycie z Jakiem było cudowne. Teraz jednak wydawało się jej, że jest napiętnowana, zbrukana. Sama myśl o spotkaniu z towarzyszami podróży, którzy by wiedzieli o tym, c6 się stało, napawała ją przerażeniem. Kto nie znosi gorąca, nie powinien zbliżać się do ognia, pomyślała ze złością, gdy, obróciwszy się na pięcie, odeszła bez słowa do obozowiska. Nie była stworzona do tego typu przeżyć. Jaku z niesłychaną łatwością pogwałcił wszystkie zasady drogie jej sercu. I nie miała wątpliwości, że jeśliby nadarzyła się sposobność, zrobiłby to powtórnie. A więc nie wolno mu dać takiej szansy. Nawet wówczas, gdy wszystko w niej wyrywało się ku niemu. Ogień przygasał. Podeszła i dołożyła kilka przygotowanych polan, po czym wślizgnęła się cichutko do śpiwora. Po prawej stronie Howard oddychał miarowo. Wydawało się, że pozostali także śpią. Dopiero gdy się obróciła, zobaczyła otwarte oczy Luza. Odbijały się w nich płomyki z ogniska. Była pewna, ie Luz o wszystkim wie, chociaż nie wyrażał tego spojrzeniem. W pierwszej chwili chciała coś powiedzieć, wyjaśnić, ale, po pierwsze, to nie jego sprawa, a po drugie, cóż właściwie miałaby wyjaśniać i jakie miałoby to znaczenie? Po paru minutach usłyszała kroki Jake'a. Była wybita ze snu i nie liczyła na to, że zaśnie przed świtem. Jeśli szelest obudzi sąsiadów Jake'a, to najwyżej pomyślą, że na chwilę wstał, by spełnić potrzebę. W pewnym sensie spełniał potTZebę, pomyślała z wątpliwym humorem. Leżąc teraz samotnie, ba rdzo go pragnęła. Mówi się, że miłość i nienawiść są uczuciami pokrewnymi, ale Karen nigdy w to nie wierzyła. I nawet teraz nie chciała w to uwierzyć. Gdy nadszedł poranek, była zmęczona i duchowo, i fizycznie. Bała się zetknięcia twarzą w twarz z Jakiem, aby nie ujrzeć czegoś nie chcianego w jego oczach. Nabrała do miski wody z rzeki, umyła się, i to poprawiło nieco jej stosunek do świata. W czystych spodniach i koszuli była, niemal gotowa stawić czoło przeciwnościom dnia. Łodzie pozostawili na brzegu solidnie zakotwiczone i przywiązane. Powinny stać bezpiecznie do ich powrotu, chyba że nadeszłyby tropikalne ulewy. Było to jednak mało prawdopodobne o tej porze roku. Myśl o przedzieraniu się przez dżunglę wywoływała niepokój. W jeziorze były piranie, dżungla zaś roiła się od węży. Prawdopodobieństwo ukąszenia nie było wcale małe. Luz odszukał ślady jakiegoś szlaku i Santino przystąpił do wycinania maczetą przejścia. Patrząc na niego miało się wrażenie, że wycinanie lian i palmowych pędów jest dziecinną zabawą... Przygnieciona ciężarem plecaka i opływająca potem Karen była jednak szczęśliwa, że nie musi tego robić. Howard szalał z kamerą filmując, co się dało, a przede wszystkim czołówkę eksploratorów idących za dwoma Indianami, którzy maczetami otwierali szlak. Roger wydawał dyspozycje operatorowi, Mike rejestrował na taśmę dźwiękową doraźne komentarze Jake'a. Od czasu do czasu zatrzymywano się na ujęcia statyczne, życie dżungli jednak trzeba było łapać na gorąco, natychmiast. Usłyszeli szum rzeki, nim do niej dotarli. Ujr7a,wszy ją, Karen stwierdziła, że jest zbyt vi~ąska i zbyt płytka do nawigacji. Jedynie indiańskie kanu mogłoby nią przemknąć. ~reor~rws coa,~czx~ 81 – Jak myślisz? – spytała Rogera, gdy zatrzymali się na krótki odpoczynek – ile czasu potrwa wędrówka doluin? – Nie wiadomo – odparł. – Luz co prawda twierdzi, że dwa dni, ale to zależy od tego, czy trafi na własne ślady. Mamy posuwać się wzdłuż tej rzeczki, czyli przedzieranie się nie będzie takie trudne. Podobno wypływa z jeziorka blisko ruin. W dżungli pełno jest tych jezior – dodał. – Może dlatego Majowie budowali swoje miasta w Petenie. Nie mieli problemu z wodą. – Rzucił na nią spojrzenie z ukosa. – Myślałaś trochę o tym, co mówiłem wczoraj? – Mieliśmy o tym zapomnieć do powrotu – odpowiedziała. – Taki miałem zamiar, ale... czekanie jest niemożliwe. Chciałbym uzyskać odpowiedź teraz. A w każdym razie... wstępną deklarację. A więc? W pobliżu stał Jake, pogrążony w rozmowie z Luzem. – Bardzo cię szanuję, bardzo cię podziwiam, Roger! I to wszystko. Ogromnie aii przykro, jeśli odniosłeś . wrażenie, że jest jeszcze coś. – Rozumiem. – Twarz mu spochmurniała. – Wyciągałem fałszywe wnioski. – Chyba tak. – Rozłożyła ręce bezradnym gestem. – Nie miałam pojęcia, że sądzisz... Gdybym o tym wiedziała... – To co? – zapytał. – Zrezygnowałabyś z pracy? – Sama nie wiem. Teraz to już nieważne. – Przygryzła wargi. – A to z kolei znaczy, że...? – Jest chyba jasne, że po powrocie będę musiała sobie poszukać czegoś innego. – Tylko z tego powodu? Pracuj dalej, jeśli chcesz. Mnie to nie przeszkadza: – To by zostało między nami – odparła. – Mój problem, nie twój. W tym wypadku sprawy osobiste trzeba odłożyć na bok. Niełatwo byłoby mi znaleźć równie dobrą asystentkę. Bo okazałaś się doskonałą współpracownicą! Gotową na wszystko i wszystkie warunki, czego dowodem twoja obecność tutaj. – Powiedział to wszystko lekkim tonem. – Czy nadal masz zamiar żądać rozwodu po povi~rocie? – spytała z wahaniem. – Chyba tak. – Wzruszył ramionami. – Muszę się wyzwolić od Sylwii. – A James? – Sąd zabezpieczy mi prawa. Poza tym, i tak mało go widuję. Wszyscy już czekali. Spojrzenie, które im rzucił Jake, było jednoznaczne. – Jesteście już gotowi? – spytał. – Gotowi na wszystko! – odparł .wesoło Roger. Podńiósł się z pniaka i pomógł wstać Karen, patrząc jej z uśmiechem w oczy. – Najważniejsza jest nasza robota! – zakończył rozmowę. Karen wiedziała, że Roger stawia pracę na pierwszym miejscu. Z pewnością wiedziała o tym i Sylwia, trudno się więc było dziwić, że szukała pocieszenia w ramionach innych mężczyzn. Poszli dalej. Dzień był parny i gorący, ale jakże podniecający nowymi widokami, z których część została utrwalona na taśmie. Zatrzęsienie ptactwa i motyli! Karen zachwycił wielki motyl, który na skrzydłach pięciocentymetrowej szerokości miał znamiona w kształcie ludzkiego oka. – To sowi motyl! – poinformował Jake. Poszycie było najgęstsze tam, gdzie mogły dotrzeć promienie słońca, natomiast w nieprzeniknionym cieniu pod drzewami rosło niewiele. I znów Jake wyjąśnił, ~oenu~x~ coavczxs 83 że nie jest to typowa dżungla Tarzana. Dość cienkie liany,mogły służyć najwyżej jako huśtawki dla małp. Rozbili obozowisko na naturalnej polance w pewnej odległości od rzeki, wzdłuż której się posuwali. Karen, zwabiona głośnym szumem wody, odkryła mały wodospad z niecką pod spodem, pozwalającą nawet popływać. Lecz myśl o piraniach powstrzymywała ją od kąpieli. Jake zastał ją na brzegu rzeki. Ujrzawszy go, lekko zesztywniała. Na szczęście tym razem była całkowicie ubrana. – Możesz się nie obawiać – powiedziała. – Nie mam zamiaru rzucić się na pożarcie piraniom. – Właśnie przyszedłem ci powiedzieć, że tutaj nie ma piranii. Luz gwarantuje. Proponuję, żebyś wykąpała się od razu, pierwsza, a potem my się zjawimy całą gromadą. – Mam się kąpać, a ty będziesz tu stał, rzekomo mnie pilnując? Dziękuję, nie. Poczekam na swoją kolej. – Nie rzekomo, ale naprawdę pilnując. W dżungli wszystko się może zdarzyć. Poza tym nie należę do gatunku podglądaczy nagich kobiet. Włożył ręcz do kieszeni i dodał: – Nie mam zamiaru przepraszać za minioną noc. Zasłużyłaś na to. – Czyżbyś traktował to jako zemstę? – Być może z początku. – Był zapatrzony w wodę, na ustach błąkał mu się lekki uśmieszek. – Potem tylko wielkie pożądanie i czysta potrzeba. Wyjaśniłaś sytuację Rogerowi? – Mówiłam, że nie ma co wyjaśniać. – Uważam, że jest. Widzę, że ja to będę musiał zrobić. – To nie twoja sprawa – zaoponowała ostro. – Jake... -:Masz pół godziny na kąpiel – przerwał jej. – Łącznie z czasem na przyniesienie z plecaka wszystkiego, co ci potrzebne. Może wolisz tu zostać pod opieką Mike'a czy Nigela? – Wolałabym się kąpać bez anioła stróża. Jeden wart drugiego. – Jesteś pewna? Dalsza rozmowa nie miała sensu. Karen straciła nadzieję na porozumienie ~,ę z tym człowiekiem. Poszła do obozowiska. Jake miał rację. Już lepiej, żeby on czuwał nad jej bezpieczeństwem. Z mieszanymi uczuciami przyjęła określenie wypadków minionej nocy jako „caysta potrzeba". Oczywiście, w pewnym sensie miał rację, jednakże w jej wypadku dochodził jeszcze element emocjonalny. Myślała o Jake'u. Pod pancerzem, jakim się okrył, tkwił człowiek, którego chciałaby lepiej poznać. Rzadko zrzucał ten pancerz. Kiedy mówił o swojej pracy. Albo kiedy opaloną dłonią muskał z czułą wrażliwością jakąś roślinę. Pojedynek na słowa nie prowadził do niczego. Jeśli chciała, by zmienił do niej stosunek, ona musi zmienić także swój. Nie była też zupeinie przekonana, w jakim kierunku powinny zmierzać ich wzajemne stosunki. Po wczorajszej nocy była pewna tylko jednego: nigdy go nie zapomni. Zabrała swoje rzeczy, nie zwracając niczyjej uwagi. Każdy był czymś zajęty. Do wodospadu miała około dwustu metrów dość łatwej drogi nie porośniętym terenem. Szła. ostrożnie, patrząc, gdzie stawia stopy, by nie nadepnąć na jakąś żmiję. Luz pokazywał jej w ciągu dnia zwinięte żmije, podobne do kupki zeschłych liści. Mieli z sobą serum, ale po co kusić licho. Jake siedział na kamiennym bloku, którego poprzednio nie zauważyła. Widząc odrzucone na bok liany i pędy roślin, zrozumiała dlaczego: Jake odkrył go w czasie jej nieobycności. Wstał z kamienia i skinął, TROPIHALNA GORĄCZKA by podeszła. Kamienny blok był rzeźbiony nie znanymi jej symbolami. – Stela Majów – wyjaśnił. – Bóg wie, skąd i po co się tutaj znalazła. Jedyna w całej okolicy. Karen wodziła palcami po nacięciach w kamieniu, myśląc o ludziach, którzy przed setkami lat to stworzyli. Ruiny, do których prowadził Luz, leżały jeszcze o dwa dni drogi stąd, więc stela nie jest prawdopodobnie ich częścią. – Może to stela grobowa kogoś, kto tu właśnie zginął? – wysunęła z wahaniem hipotezę, pewna, że Jake ją zaraz wyśmieje. – Takie nagrobki stawiano wodzom Majów. Stawiano też stele wotywne. – Masz rację – powiedział Jake, a w jego oczach nie było śladu kpiny. – Już raz stwierdziłem, że dobrze odrobiłaś domową lekcję. To, co powiedziałaś, jeśt możliwe, niemniej rzadkie. – Historia Majów jest fascynująca – ton Jake'a zachęcił ją do kontynuowania tematu. – I właściwie nikt nie wie, dlaczego ich cywilizacja tak nagle zginęta. Co ty sądzisz? – Tak samo nie wiem. Różne mogły być przyczyny. Epidemia, głód, susza. Może nawet rewolucja społeczna, kiedy lud miał już dość spełniania podwójnej roli niewolnika i baranka ofiarnego. I dla mnie to ostatnie wydaje się najbardziej prawdopodobne. Ta rzeczowa rozmowa wyzwoliła w Karen zupełnie nowe uczucie. Zapragnęła, aby zawsze tak mogli rozmawiać. Ze smutkiem pomyślala, że nie dorównuje mu wiedzą. Wiele musiałaby się nauczyć i przeczytać, a także doświadczyć, by prowadzić dyskusję jak równy z równym. Nigdy tego nie osiągnie! Patrzył na nią spod ściągniętych brwi, jakby się nad czymś poważnie zastanawiał. Gdy wreszcie sil odezwał, w jego głosie zabrzmiała nutka skruchy i smutku zarazem. – Budzisz we mnie przedziwne niepokoje, Karen. – Nie leży to w moich zamiarach – odparła sthttnionym głosem. – Leży czy nie leży, niemniej stałaś się dla mnie problemem, którego wolałbym nie mieć. Stale widzę przed oczami twój obraz z minionej nocy... gdy leżałem na tobie... – Przestań! Minionej nocy, Jake, ja... ja wcale nie chciałam, aby to się stało... – Może i ja również nie, w każdym razie nie świadomie. – Zaśmiał się krótko, jakby ze wstydem. – I kto wie, czy nie wyrządziłem sobie krzywdy. Obawiam się, że będziesz powodem kilku moich bezsennych nocy. Była pewna, że ją to samo czeka, i to nie tylko przez kilka nocy. Gdy teraz patrzyła na niego, walczyły w niej sprieczne uczucia. Czy znalazłaby na świecie innego człowieka, który by ją tak do głębi poruszył? Nieodgadniony był wyraz wpatrzonych w nią niebieskich oczu. – Weźże tę kąpiel, nim wszyscy nadejdą. Karen przygryzając wargi obróciła się ku leżącej w trawie steli. Przez ułamek sekundy była gotowa sobie samej wyznać coś, z czym dotychczas kryła się we własnych myślach: Skoro jednak Jake czuł wyłącznie fizyczne pożądanie i nie miał innych uczuć, nie było sensu rozpalać ich w sobie. ROZDZIAŁ 6SMY Kąpiel była cudowna, woda wspaniała. Zanurzona po szyję, Karen spędziła kilka minut w absolutnym błogostanie. Dopiero potem rozpoczęła właściwe ablucje, używając specjalnego mydła, które mało się pieniło, a doskonale zmywało brud i tłuszcz. Gdy wyszła. z wody, Jake był zatopiony w odczytywaniu tekstu na steli. Wytarła się i ubrała, po czym podeszła do niego oświadczając wesoło, że skończyła i może iść do obozowiska po pozostałych. Jake schował notatnik do kieszeni i powiedział, że też wraca, gdyż musi zabrać z plecaka świeżą koszulę i bieliznę. Słońce chyliło się ku zachodowi. Pozostawała najwyżej godzina dnia. Temperatura powietrza była już znośniejsza: Ta właśnie pora i wczesne poranki najbardziej Karen odpowiadały. Zwłaszcza po kąpieli czuła się wspaniale. Wracali gęsiego. Jake szedł pierwszy. Blisko obozu dał jej znak, by stanęła, ujął ją za ramię i wskazał na drzewo. Początkowo nic nie widziała w gęstym listowiu, dopiero po chwili rozróżniła sylwetkę dużego zwierzęcia, które bez ruchu zwisało z gałęzi głową w dół. – Leniwiec! Bardzo rzadko można go spotkać. – To jest nocne zwierzę, prawda? – Tak. Co jeszcze o nim wiesz? – Uważnie się jej P~YB~~. – Ge prawie nigdy nie schodzi na ziemię, bo właściwie umie się tylko czołgać. I że jeśli go zaatakować, to może pokiereszować pazurami. I to chyba wszystko! – W każdym razie wiesz więcej, niż wie się przeciętnie – powiedział prawie z podziwem. Nie puszczał jej ramienia. Choć trzymał lekko, dotyk jego palców parzył. Obrócił ją ku sobie i poczuła na swej piersi muśnięcie grzbietu dłoni, co ją zelektryzowało. Chciała zaczerpnąć głęboko powietrza, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Ogarnęła ją nagła chęć, by zarzucić mu ręce na szyję i przyciągnąć głowę mężczyzny jeszcze bliżej. – Jest w tobie coś, czego nie podejrzewałem – powiedział oderwawszy się od jej ust. – Nie znam kobiety, która przecierpiawszy tyle, ile ty przecierpiałaś w minionych dniach, potrafiłaby jeszcze zdobyć się na uśmiech, zachowała taką pogodę ducha. – Palcem delikatnie głaskał jej policzki i podbródek. – Nie ma takiej drugiej! – dodał miękko. Jej serce waliło, puls się rozszalał. Patrzyła na niego ze zdziwieniem. Bez sardonicznego uśmiechu i bez ironii w głosie był człowiekiem, któremu trudno było się oprzeć. Poprzednio też trudno było się oprzeć, pomyślała kwaśno. Ale to wszystko nie ma sensu! Wyprawa się skończy i każde pójdzie w swoją stronę. Nie to jest teraź ważne. Ważne jest, by się nie domyślił jej prawdziwych uczuć, i to corftz poważniejszych. – Nie ma takiej drugiej! Każda kobieta to zawsze słyszy – powiedziała to z pełną świadomością. Zesztywniał, lecz zaraz się roześmiał i puścił ją. – Masz absolutną rację. Na przyszłość muszę dobierać oryginalniejsze komplementy. Ich wspólny powrót do obozowiska nie uszedł uwagi pozostałych. Z twarzy Mike'a łatwo było wyczytać, co myśli. Najgorsze, że wcale się nie mylił. – Znalazłam wspaniałe miejsce do kąpieli – poin rrto~x~ coa~czm 89 formowała Karen, chociaż i tak wszyscy mogli zauważyć jej mokre włosy. – Już jest do waszej dyspozycji! – Koło tego kąpieliska leży stela w trawie – Jake zwrócił się do Rogera. – Warto sfilmować, póki mamy światło. A kąpiel potem. Gdy skończyli pracę, słońce już zachodziło. Karen wróciła do obozowiska, mężczyźni zaś zostali, by się wykąpać. Z daleka słyszała płynący przez dżunglę rubaszny męski śmiech. Na pewno opowiadają sobie pikantne dowcipy. Są w swoim gronie. Nagle poczuła się osamotniona. Piekące się nad ogniem dzikie indyczki, ustrzelone przez Luza, zaczęły wydzielać wspaniałe aromaty, od których aż ciekła ślinka. Mieli tego wieczoru urozmaicone menu: oprócz ryb i mięsa, papaje i banany! Karen rozmyślała nad najbliższą przyszłością: jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to za dwa dni trafią do ruin. Dwa dni filmowania na miejscu, potem powrót. Jeszcze nie zdecydowano, czy przed powrotem do Guatemala City Roger uda się do Tikalu. Być może dojdzie do wniosku, że ma dostateczną ilość materiału. Szanse na ponowne spotkanie z Jakiem w Anglii były nikłe, chyba że on sam wykazałby inicjatywę. To jednak wątpliwe. Jeśli idzie o pana profesora Jake'a Rothmana, nic nie było pewne. Nie widząc jej, szybko o niej zapomni. Podczas kolacji zajadali indyczkę palcami. Zapachy nie kłamały: mięso było świetne. Gdy po kolacji Karen popijała kawę z plastykowego kubka, czuła zadowolenie, którego nie potrafiły zakłócić nawet chmary komarów. Jak obce po tej przygodzie będzie się wydawało życie w mieście. Nie odczuwała najmniejszej chęci powrotu do Londynu. Jake i Roger pogrążeni byli w rozmowie i nie zwracali uwagi na nic i na nikogo. Mogła więc spokojnie przyglądać się Jake'owi. Zadygotała przypominając sobie dotyk jego ust na swoich wargach. Powiedział, że posiadłszy raz, będzie chciał znów ją posiąść. Miała to samo pragnienie, z tą różnicą, że jej chodziło o coś więcej niż o zaspokojenie fizycznej potrzeby. Wbrew własnym instynktom, wbrew rozsądkowi zakochała się w tym człowieku! Nie było sensu dalej ukrywać tego przed sobą! Ale przyznańie się też nie przyniosło ulgi. Siedzący nie opodal Mike obserwował Karen. – Nic z tego nie wyjdzie! – powiedział. – Nie oszukuj się. Karen wzdrygnęła się zaskoczona, gdyż nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. – On po prostu wykorzystuje okazję – ciągnął Mike. – Każdy z nas by to zrobił na jego miejscu. – Nareszcie wiem, jaki jesteś naprawdę. Nie oceniaj wszystkich według siebie – odparła opanowanym głosem. – Wszyscy jesteśmy mężczyznami, kochanie! – roześmiał się ordynarnie. – A czego się spodziewasz? I nie rób takich min, bo też nie jesteś święta. Wiem dobrze, co jest między wami. Widziałem was oboje wczoraj w nocy nad rzeką... – Tyś... tam był? – Spojrzała na niego z obrzydzeniem, które nie pozwalało jej mówić. – Zobaczyłem, że poszedł za tobą, więc poczekałem parę minut i też poszedłem. Tak byliście zajęci sobą, że nic nie słyszeliście, ale co widziałem, to widziałem. – Uśmiechnął się obleśnie. – Jak cię rozruszać, to jesteś dobra, nie ma co! – Ty... wstrętny podpatrywaczu! – Zdawała sobie sprawę, że to brzmi śmiesznie, ale nie potrafiła nic innego wymyślić. Rozsądek podpowiadał, że Mike mało mógł widzieć w ciemnościach, mimo to było jej ~reoe~,w~ cos~czx~ 91 po prostu głupio. – Jesteś świnia, a nie mężczyzna! – dodała. – Jeszcze ci pokażę, czy nie jestem mężczyzną! Jeszcze zdążę przed powrotem. Co to, Rothman ma wyłączność? Z bliźnimi trzeba się dzielić! – W świetle ogniska lśniły mu oczy. – Nie dopuściłabym cię na odległość kija! – parsknęła Karen, chociaż wiedziała, że powinna była źignorować prostaka. Wstała i odeszła, by rozciągnąć nad śpiworem moskitierę. Nie powinno nikogo dziwić, że robi to teraz, zbliżała. się bowiem godzina nocnego odpoczynku. Położyła się i znów pogrążyła w myślach. Słysząc ożywione rozmowy mężczyzn, poczuła się jak piąte koło u wozu. Jake miał rację. Nie powinna była tu przyjeżdżać. Nawet Mike'a trudno ostatecznie winić, że traktuje ją jako łatwą zdobycz. Chociaż jego zachowanie jest niewybaczalne. Od tej chwili powinna trzymać się z daleka od Jake'a. Skoncentruje się na pracy..Tak jak Roger. Trzeciego dnia około południa dotarli do celu. Jeziorko, nad którym zatrzymali się, było nieco mniejsze niż poprzednie i częściowo pokryte porostem podobnym do rukwi. Zielona ściana dżungli, na którą Luz natarł z maczetą, wydawała się nie do przedarcia, ale po usunięciu pierwszej warstwy zbitego poszycia okazało się, że można przejść bez większego trudu. Ruiny znajdowały się blisko jeziorka. Patrząc na wielkie obrobione głazy, Karen doznawała uczuć właściwych odkrywcy. A jakże musiał to przeżywać Luz, gdy trafił tu po raz pierwszy! Jake wspomniał kiedyś, że Luz żyje dla samego odkrywania, że nic go poza tym nie interesuje. Czasami tylko wynajmuje się jako przewodnik, by zarobić na utrzymanie. Santino i Juan zabrali się do wycinania polanki na obozowisko. Maczety były jakby przedłużeniem ich rąk, cięli równo przy ziemi i miarowo. Karen usiadła na jakimś głazie. Gdy podszedł Jake, serce zaczęło bić jak oszalałe. – Unikasz mnie – stwierdził krótko. – Masz konkretny powód? – Myślałam, że powody są oczywiste – odparła. – Raczej nagła zmiana stanowiska! – Zwężonymi do szparek oczami przyglądał się jej profilowi. – Nic w tym nie ma nagłego. – Postanowiła nie ustępować. – Po prostu to, co się stało, nie powinno było się stać. – Masz absolutną rację – zgodził się. – Ale stało się i nie możemy zaprzeczyć faktowi, że oboje tego pragnęliśmy. Czy i temu chcesz zaprzeczyć? – Zostaw mnie w spokoju! – Nie potrafię! – Nim to powiedział, milczał przez długą chwilę. – Od początku wiedziałem, że nie potrafię. I to było powodem, że nie chciałem, byś brała udział w wyprawie. Problem z tobą polega na tym, że nie pasujesz do przyjętego stereotypu. – Stereotypu, jaki stworzyli sobie mężczyźni – roześmiała się fałszywie. – Pełno jest kobiet gotowych na wszystko, by osiągnąć upragniony cel. Możesz być tego pewien. Pod tym względem niczym nie różnią się ode mnie. – Ja nie mówię o ambicjach upartych i zaciętych kobiet. Takich widziałem na pęczki. Ty masz w sobie coś spxjalnego. Mimo iż stał o krok od niej i jej nie dotykał, poczuła na skórze falę gorąca, będącą jakby rezultatem bezpośredniego zetknięcia z żarem ciała mężczyzny. – I co... z tego wynika? – wyszeptała zduszonym głosem. ~oe~,w~ coa~cztU 93 – To, że nie chciałbym cię zgubić po powrocie z wyprawy. Karen zmusiła się, by spojrzeć w niebieskie oczy. Bez powodzenia usiłowała odczytać, co się w nich kryje. – W jakim celu? – spytała. – To się dopiero okaże – powiedział wzruszając lekko ramionami. – Miałam wrażenie – mówiła wolno – że jesteś związany z Eleną Sleeman? – A skąd ci to przyszło do głowy? – Z patrzenia na nią. Na przyjęciu było dla mnie oczywiste, że ona cię uważa za swoją własność. – Elena jest przyzwyczajona do tego, że mężczyźni leżą u jej stóp. – Uśmiechnął się blado. – Wszystkich mężczyzn uważa za swoją własność. – I twierdzisz, że nic między wami nie maj – Nic, co by teraz dotyczyło nas. Powiedziałem ci już, że nie jestem świętym. Nie jestem też zakonnikiem żyjącym w celibacie. Mam trzydzieści cztery lata i jestem normalnym mężczyzną, jak zdołałaś już stwierdzić. To wszystko nie oznacza, że nieprzytomnie latam za wszystkimi kobietami. – Cichym głosem dodał: – Pragnę ciebie, Karen! Oszaleję, jeśli będę musiał zbyt długo czekać. ,Przemknęło jej przez głowę, że cała ta rozmowa miała na celu doprowadzenie do konkluzji wypowiedzianej na końcu. Odrzuciła tę myśł dlatego, że nie chciała w nią uwierzyć. Jeśli go kochs~, to musi mu też ufać. A poza tym, także pragnęła wziąć go w ramiona, i to jak najszybciej. Odpowiedź wyczytał z jej oczu, a na twarzy rozlał mu się uśmiech. – Jest jeszcze tylko jedno – powiedział. – Wyjaśnienie sprawy z Rogerem. – Już to zrobiłam – odparła. – Przed dwoma dniami. – Świetnie! Jak to przyjął? – Tak jak przyjmuje wszystko. Z pełnym zrozumieniem. Naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z jego uczuć do mnie. Wierz mi, Jake! I nie miałam nic wspólnego z katastrofą jego małżeństwa. Mam nadzieję, że jakoś ułoży sobie życie. – Masz zamiar dalej u niego pracować? – Tak. – Zaproponował ci to7 – Spojrzał uważnie. – Tak. Jest zdania, że obie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. – Opowiada głupstwa! – padła krótka odpowiedź. – Po powrocie zacznij szukać czegoś innego. – Pomyślę o tym – obiecała. W tym momencie gotowa była wszystko obiecać. Postanowiła myśleć tylko o tym, co jest teraz. Chłonąć każdy dzień. Wystarczało, że Jake myśli o niej i coś do niej czuje. Pozostałe godziny dnia spędzono na filmowaniu. Jake wywijał maczetą obok Luzy i obu Indian, zdradzając duże doświadczenie. Od czasu do czasu prostował się i do podstawianego mu mikrofonu nagrywał krótki komentan dla przyszłych telewidzów. Mała przestrzeń, którą odsłaniali, zawierała dobrze zachowane resztki piramidy o stromych stopniach wykutych w gładkim licu pochyłej ściany. Tę właśnie piramidę odkrył Luz w czasie poprzedniej wędrówki. Omszała i obrośnięta wspinającymi się na sam szczyt pnączami o grubych łodygach, stała na końcu jakby szerokiej alei ze stelami po obu stronach. Przy kolacji Jake stwierdził, że jeszcze jeden dzień powinien im wystarczyć, by zebrali dość materiału do programu. – Mam nadzieję, że opró~ młotka znalezionego przez Luza trafimy na inne przedmioty – dodał. – Telewidzowie oczekują wielu odkryć. TROPIeALNA GORĄCZKA 9S – Trzeba było przywieźć kilka figurek, zakopać je i pod okiem kamery odkryć – odezwał się Mike. – Byłoby to samo. Jake nawet na niego nie spojrzał. – Nie dla mnie! – odrzekł. – Powinniśmy rozpocząć pracę o świcie, a potem odpocząć, kiedy będzie najgoręcej. Nie można przesadzać. – Myślałem jeszcze-o Tikalu! – wtrącił niespodziewanie Roger. – Pamiętam, jak mówiłeś, że wszyscy to już tyle razy widzieli w różnych filmach podróżniczych, ale ujęcia z Tikalu byłyby potrzebne, by pokazać ludziom, jak to miejsce, gdzie teraz jesteśmy, wyglądało w okresie swojej świetności. I z Tikalu moglibyśmy polecieć prosto do Guatemala City. – Ty decydujesz! – powiedział Jake. – Moje zastrzeżenia dotyczyły czasu, jaki nam to zajmie. – Przeciągnął się i ziewnął. – Róbcie, co chcecie, ale ja idę spać. Jutro czeka nas długi i ciężki dzień. A dzisiejszy wieczór wyda się jeszcze dłuższy, pomyślała Karen. Gdyby tylko mogli znaleźć odosobnione miejsce! Piękne słowa o spotkaniu po povirrocie, ale to jest odległe o milion lat! Wraz z zachodem słońca umilkł małpi jazgot. Z dżungli dobiegł nagle przeraźliwy, niemal ludzki ryk bólu i małpy znów się rozwrzeszczały. – Jaguar dopadł swej ofiary – powiedział Luz. – Do nas nie podejdzie? – spytał lekko drżącym głosem Nigel. – Ludzkie mięso mu nie smakuje. Woli małpy albo jelenie. Możecie spać spokojnie – odparł z powagą Luz. Bynajmniej to nie drapieżniki dżungli były powodem bezsenności Karen. Wpatrzona w muślin moskitiery, przemyśliwała każde słowo Jake'a. Czy mówił to poważnie, czy ot tak, aby tylko powiedzieć? Czy jej uczucia to miłość, czy zwykłe zadurzenie się? Tej nocy leżał tuż obok niej. Dostrzegła jakiś ruch i zobaczyła, że Jake unosi moskitierę. – Idę nad jeziorko – szepnął. – Odczekaj pięć minut i. przyjdź. Przez całe pięć minut zastanawiała się, czy posłuchać rozkazu. Nie rozstrzygnąwszy problemu, wyśliznęła się ze śpiwora. Pragnęła Jake'a. Jakie to proste! Bezszelestnie wyszukała w plecaku latarkę, by oświetlić sobie drogę po odejściu od ogniska. Wszyscy spali. Mike chyba także. Jake stał nad jeziorkiem i palił cygaretkę, aby odpędzić komary. – Myślałem, że już nie przyjdziesz – powiedział. Wpadła mu w ramiona. Bezbłędnie, jak gołąb wracający do swego gołębnika, pomyślała, dziwiąc się sama takiemu porównaniu. Nie było na co czekać, skoro już postanowiła tu przyjść. – Byłem bliski szaleństwa w ciągu tych paru dni – wyznał – ilekroć mi się przypominało rozkoszne uczucie, jakiego doznałem trzymając cię w ramionach – ostatnie słowa wyszeptał już w jej włosy. Czuła rozkoszny dotyk błądzących po jej ciele dłoni. – Co ty ze mną robisz? – szepnął. – To samo, co ty ze mną – odparła ze śmiechem. – Pomyśleć, że z mojej winy mogłoby cię 'tu nie być... – Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tylko jęknął z rozkoszy, gdy Karen do niego przylgnęła. – Ale już nie żałujesz? – spytała. – Kto wie? – Odsunął ją trochę od siebie i wpatrzył się w ledwo widoczną w mroku twarz kobiety. – Rzuciłaś na mnie jakiś urok! – Wcale nie zamierzałam. Byłam zresztą przekonana, że mnie nienawidzisz. – Stawała się coraz bardziej ośmielona jego nowym sposobem zachowania i mówienia, a nawet wyrazem twarzy. ~reoenc~x~ coe~czn~ 97 – To była. samoobrona. Myślałem, że jesteś związana z Rogerem. – Myślałeś tak nawet wtedy, gdy kategorycznie zaprzeczyłam? – Nie raz mnie okłamano. – I znów to cyniczne wydęcie ust. – Mam wrażenie, że obracałeś się wśród niewłaściwych ludzi – powiedziała. – Z pewnością masz rację. – I zaraz niemal groźnie oświadczył: – Ale uprzedzam cię, że raz wszedłszy w posiadanie, niełatwo oddaję swoją własność! – Ja także – zapewniła pośpiesznie, słysząc w jego słowach zapowiedź wspólnej przyszłości. Miała ochotę powiedzieć mu w tym momencie, że go kocha, ale pomyślała, że to zbyt wczesne, zbyt emocjonalne, a także zbyt wiążące wyznanie. Objęła jego ciemną głowę i skłoniła ją ku sobie. Obdarzyła Jake'a najgorętszym z pocałunków. Zawierał wszystkie obietnice oraz namiętności nabrzmiałe w ciągu minionych paru dni. Odpowiedział na, to, wsuwając dłonie pod trykotową koszulkę i delikatnie pieszcząc jej plecy. Rozdygotana, oszołomiona zdążyła jeszcze pomyśleć, że nigdy w życiu niczego tak bardzo nie pragnęła, jak teraz tego mężczyzny. W ciągu paru sekund byli rozebrani, Karen wtopiła twarz w jego zarośniętą pierś, wdychała jego zapach. To jest jej mężczyzna! Powtarzając sobie tę przecudowną prawdę, spoczęła na ziemi pod jego ciężarem. Jake całował jej usta, każdy kącik zamkniętych oczu, muszle uszu. Potem jego usta pieściły szyję, piersi, zagościły na sutkach, które jakby rozkwitły pod dotykiem języka mężczyzny, zsunęły się jeszcze niżej i niżej, by zadośćuczynić jej pragnieniom. Ostateczne spełnienie miało przyjść dopiero za chwilę. Jakże cudowne było łączenie się dwojga ludzi. Tuląc się do niego, czując go w sobie, Karen wied7.iała, że nigdy nikogo innego nie będzie tak pragnęła. I że nigdy nikogo tak już nie pokocha. Chciała wydobyć z siebie jakieś słowa, ale coś, co tkwiło w niej gdzieś głęboko, zakazywało głośnego ich wypowiedzenia. A potem już było za późno, gdyż cały świat zawirował, wyrzucając ją w ugwieżdżony kosmos. Przed powrotem wykąpali się razem. W obozowisku zastali Luza dorzucającego drewno do ogniska. Karen chciała zatrzymać się w ciemnościach, ale Jake pociągnął ją za sobą. Luz spojrzał na nich z aprobatą. – Idź spać, kochanie! – powiedział Jake czule do Karen. – Ja posiedzę trochę z Luzem. Pa, do rana! Najmniejszego ruchu z żadnego ze śpiworów. Karen miała nadzieję, że wszyscy rzeczywiście śpią. Długo leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w obu mężczyzn przy ogniu i zgadując, o czym rozmawiają. Jedno było pewne: nie o piej. Jake nie należał do tego rodzaju mężczyzn. Jake jest jej! I ona go kocha! I tak będzie zawsze. Nic już tego nie zmieni. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Berło w kształcie uzbrojonej w pazury łapy jaguara było w doskonałym stanie. Karen oglądała je z podziwem, myśląc prozaicznie, że zaginęła, nawet pamięć o człowieku, który przed kilkuset laty ostatni trzymał ten przedmiot w ręku. Pod stosem kamieni, prawdopodobnie będących niegdyś jedną ze ścian tajemnej kryjówki, Jake odnalazł masę przedmiotów o bezcennej dla archeologów wartości: liczne naczynia do kadzideł, gliniane figurki, a także obrzędowy rzeźbiony pastorał z twardego grabowego drewna, które potrafi przetrwać stulecia. Figurki były w większości potłuczone, ale z pewnością kilka z nich uda się posklejać. Berło zapakowano starannie, aby zabrać z sobą, natomiast pozostałe przedmioty pozostawiono dla przyszłych archeologów. Teraz nie mieli ani czasu, ani sprzętu do prac wykopaliskowych. – Sądzisz, że Gwatemalczycy przyślą tu ekipę? – spytała Karen. – To by dopiero było wspaniałe, uczestniczyć w pracach archeologicznych! – Kto to wie, czy przyślą. To bardzo drogie przedsięwzięcie – odparł Jake, otrzepując ręce o spodnie. Patrzył na Karen z miłym uśmiechem. – No, co? Już pewno z niecierpliwością czekasz na powrót do cywilizowanego świata? – Tak naprawdę, to mi go wcale nie brakowało – wyznała, także się uśmiechając. – Były rekompensaty... – Sama świadomość jego obecności tui obok wywoływała. przyśpieszone bicie serca. – Staramy się dogodzić naszym gościom – zażartował. Mike przyglądał się im z odpychającym wyrazem twarzy. Karen spostrzegła go w pewnym momencie i drgnęła. Jake to zauważył, ściągnął brwi i odwrócił głowę. – Pójdę teraz spakować rzeczy – powiedziała szybko, by odwrócić uwagę Jake'a i znaleźć się poza zasięgiem wzroku Mike'a, który zaczął ją po prostu irytować. Na kolację raz jeszcze jedli dzikie indyki, a także suszone jarzyny. Ze swojego miejsca przy ognisku Karen widziała szczyt piramidy, oblany przygodnym promieniem księżyca. Rozmyślała o czasach, kiedy pod tą piramidą składano ofiary z ludzi i samookaleczano się, gdyż było to miłe bogom i zyskiwało ich przychylność. Wzdrygnęła się. – Zobaczyłaś ducha? – spytał Howard. – Tak, duchy odległej przeszłości. – Spojrzała na Howarda nieco zdziwiona, gdyż po raz pierwszy od wyjazdu zwrócił się do niej. – Myślałam sobie, że jednak lepiej jest żyć teraz niż w tamtych czasach. – Wskazała głową na piramidę. – To prawda. Kapłani mieli boskie życie, ale wierni podłe – zgodził się. – Nie wątpię, że złożyliby z ciebie ofiarę, Karen! Zawsze wybierali najpiękniejsze dziewczęta. – Co za komplement! A skąd ty wiesz o ich obyczajach? – Moja żona jest kopalnią informacji. Kiedy się dowiedziała, że tu jadę, obłożyła się książkami o Majach. Mówiła mi, że oni nie byli tacy krwiożerczy jak Toltekowie i Aztekowie. – Tak, Ja,ke też o tym mówił. – Zdała sobie sprawę, że Howard spojrzał na nią bacznie, gdy wymówiła to imię. Udała jednak, ie tego nie widzi. Czyżby się ~reoen~v~ co~,~czxn 101 zdradziła tym jednym słowem, sposobem jego wypowiedzenia? – Czy żona nie narzeka na twoje zbyt częste wyjazdy? Przepraszam, może to zbyt osobiste pytanie? – Jakoś się układa – obojętnie wzruszył ramionami. – Ty też będziesz spędzała sporo czasu w podróżach, jeśli zostaniesz u Rogera. – To~rawda, ale nie mam własnej rodziny. – Jeszcze nie – odpowiedział i przez chwilę milczał. – Przyjmij radę od kogoś, kto mógłby być twoim ojcem. Trzymaj się z dala od Mike'a i uważaj na niego. On nie znosi dostawania po nosie. Usiłowała zbagatelizować sprawę śmiechem. – Wiesz dobrze, o czym mówię. Zgadzam się, że Rothman to lepsza partia, tylko że... – Wcale nie jest tak, jak sądzisz! – wyrwało się jej, nim zdała sobie z tego sprawę. Rozejrzała się nie= spokojnie dokoła. Wszyscy wydawali się być zajęci własnymi sprawami. – Ja nie jestem taka! – powiedziała. – Tak też myślę – odparł spokojnie. – Jedne kobiety bardzo wykorzystują swoje powaby, inne jakby je ignorują. Ale zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku kobieta udająca się na taką wyprawę jak ta, nie może się spodziewać, że będzie traktowana jak kumpel. Nigel jest z twojego powodu tak rozkojarzony, żd zapomina, jaki mamy dzień. – Powstrzymał ją, gdy chciała coś wtrącić. – Nigel jest niegroźny, nie zrobi ci krzywdy. Natomiast Mike to inna sprawa. Jego popędy są prymitywne. W jego opinii kobiety istnieją tylko po to, żeby zaspokajać męskie potrzeby. W normalnych warunkach nie brakuje mu kandydatek. – Widać, że dobrze go znasz. – Pracujemy razem już od dłuższego czasu. Dobry fachowiec, koleżeński, uczynny, ale pod warunkiem, że ma wszystko, czego chce. Przez ostatnie dwa dni chodzi jak wściekły wilczur. Zazdrość, frustracja? Nazywaj to, jak chcesz. Ważne, byś się pilnowała! Byłoby niesłuszne twierdzić, że Mike nie może mieć powodów do zazdrości, zwłas:r~cza ie Howard domyślał się, iż coś łączy Karen i Jake'a. Pozostali też już pewno się domyślali, a Luz wiedział od samego początku. Na przyszłość trzeba zachowywać większą ostrożność. Nie wolno im wymykać się nocą na potajemne spotkania. Za kilka dni wrócą do San Samoza, potem jeszcze tylko "I'ikal i powrót do Anglii. Jeśli Jake myślał poważnie a kontynuacji tego, co tu zaczęli, to zrozumie jej argumenty. Zresztą jej też nie będzie łatwo. Nawet teraz, patrząc na Jake'a siedzącego po drugiej stronie ogniska, zapragnęła nagle znaleźć się w jego ramionach. Jakby wyczuł jej spojrzenie i podniósł na nią oczy. Przy Howardzie, który wszystko obserwował, nie potrafiła zachować się naturalnie. Rozjaśniła twarz w nienaturalnym uśmiechu i ni stąd, ni zowąd zaczęła coś paplać o ujęciach, które tego dnia kręcili. Jeśli nawet Howard zdał sobie sprawę z przyczyny jej nagłego zainteresowania kątami ujęć i zbliżeniami, to nie dał tego po sobie poznać. Poza tym zawsze, w każdej chwili był gotów mówić o swojej pracy. Karen starała się skupić n.a tym, co Howard jej opowiadał i zapomnieć o wszystkich nurtujących ją problemach. Przy najbliższej okazji porozmawia o wszystkim z Jakiem i postara się, żeby zrozumiał. O dziesiątej wieczorem zaczęło padać i padało przez całą godzinę. Nie po raz pierwszy błogosławili palmowe pędy, z których co noc układali daszki nad śpiworami: nie przenikała przez nie nawet kropla wody. Wcześnie rano zwinęli obozowisko. Przed odejściem Howard zdążył jeszcze sfilmować piramidę Majów skąpaną w porannej mgle. Karen wracała z ulgą, ale jednocześnie z żalem, że nie udało się lepiej zgłębić Teor~rx~ coe~czx~ 103 tajemnicy wygasłej cywilizacji. Gdy po raz ostatni spojrzała na ruiny, w pełni zrozumiała tęsknoty Jake'a, skłaniające go do ciągłych podróży w nieznane. Karen chciała go spytać, jakie wyprawy planuje na najbliższą przyszłość, lecz bliskość pozostałych członków ekipy bardzo ją krępowała. Na pewno zwykłym pytaniom, wynikającym z prostej ciekawości, przypisaliby inną treść. Obietnica kontynuowania znajomości w Anglii mogła nic nie znaczyć, jeśli sam Jake nie miał zamiaru , długo w niej pozostawać. Wmawiała też sobie, że z pewnością się myli sądząc, iż Jake zachowuje się wobec niej dość chłodno od samego rana. Może chciał wygasić jakiekolwiek podejrzenia osób trzecich? Na szczęście nie wspomniała mu o nocnym podglądaniu przez Mike'a i nie miała zamiaru tego uczynić. Zachowanie Mike'a było jednoznaczne. Jeśli się do niej odzywał, to z tak wyraźną pogardą, że zwracał uwagę innych, chociaż Karen starała, się to ignorować. Wieczorem Roger odciągnął ją na bok pod pretekstem omówienia jakichś szczegółów scenariusza i zapytał wprost: – Czy masz jakieś kłopoty z Mikiem? – W jakim sensie? – W tym jednym. Sądząc z jego zachowania, w ciągu ostatnich paru dni cierpi z powodu urażonej dumy. Gdybym miał zgadywać, tobym powiedział, że czegoś od ciebie chciał, a ty mu odmówiłaś. – Nawet mnie nie dotknął. – Nie skłamała. – Jeśli na coś cierpi, to z pewnością na straszny żar, tak jak my wszyscy. – Jedni więcej, inni mniej. Ty zawsze wyglądasz świeżo! – Podniósł rękę w przepraszającym geście, gdy wyraz jej twarzy uległ gwałtownej zmianie. – To była tylko chłodna obserwacja. Złożyłem broń, gdy się zorientowałem, co czujesz do Jake'a. – Czy to jest takie oczywiste? – spytała Karen. – Może nie dla wszystkich. Ja jestem uczulony. – Chwilę się wahał. – Nie przyjmuj tego jako próby zepsucia ci humoru, ale wydaje mi się, że Jake już do kogoś należy. – Do Eleny Sleeman? – nadała pytaniu ton zwykłej ciekawości. – Właściwie, no, tak. – Hył nieco zmieszany i zarazem zdziwiony. – Skąd wiesz? Jake ci to powiedział czy odgadłaś? – To po prostu nieprawda. – Nie mogła się oprzeć, by mu tego nie powiedzieć. – Ich nic poważnego nie łączy. – Elena ma inne zdanie. Zwierzyła mi się, że się wkrótce pobierają. – Nie wierzę w to! – odrzekła Karen z gwałtownością, która miała zagłuszyć nagły krzyk serca. -Jake by tego nie... -przerwała czując, jak ją oblewa gorąco na widok spojrzenia Rogera. – Jake by nie skłamał! – dokończyła z trudem. – Chcesz powiedzieć, że zaprzeczył? – Niezupełnie tymi słowami. – Karen starała się sobie przypomnieć, co dokładnie powiedział jej Jake na temat znajomości z piękną Eleną. Chyba użył sformułowania „nic, co by teraz dotyczyło nas". Zrozumiała to jako zapewnienie, że jeśli nawet coś było między nimi, to już się skończyło. Skoro jednak Elena mówi, że mają się pobrać...? – Widzę, że cierpisz z tego powodu. Bardzo mi przykro. Nigdy bym nie posądził Rothmana o podobną podłość. Od początku widziałem, że mu się podobasz. On się tego wyraźnie bał i dlatego tak oponował przeciwko twojemu uczestnictwu. Tak czy inaczej nie powinien był... – Roger się zająknął. – Nie mam Tsoeo~xe coa~cze~ 105 prawa dawać ci żadnych nauk i rad. Niemniej chciałem, żebyś sobie zdawała sprawę z sytuacji. Nie chcę, by ktokolwiek cię skrzywdził, Karen! Próżne życzenie, pomyślała. Świat wokół niej runął. Jake po prostu zapełniał sobie wolny czas. Nie żywił do niej żadnych głębszych uczuć. Czeka go jednak niemiła niespodzianka. Będzie musiała zmobilizować wszystkie swoje zdolności aktorskie, aby mu pokazać, że i ona nie żywi do niego żadnych uczuć. Jeszcze tego samego wieczóru podczas kolacji pojawiła się okazja zemsty. Na ofiarę wybrała Nigela Morrisa. Coś w niej protestowało przeciwko wykorzystywaniu chłopaka w podobnie niecnym celu, ale potrzeba upokorzenia Jake'a była silniejsza niż jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Siedząc koło Nigela zaczęła go wypytywać o jego życie i pracę. Z udawanym podżiwem słuchała jego odpowiedzi, cały czas obserwując zachowanie Jake'a. Spojrzał kilka razy w jej kierunku, wyraźnie czuła, to spojrzenie, ale nie reagowała. Miała przedziwne wrażenie, że od Jake'a płynie ku niej troskliwa serdeczność, a może nawet coś więcej. W nocy nie padało, ale wilgotność powietrza była nie do zniesienia. Obudziwszy się o brzasku w rozkrzyczanej już i rozćwierkanej dżungli, Karen postanowiła czym prędzej pozbyć się oblepiającej ciało, niemalże nadającej się do wyżęcia, piżamy. Musiała więc zejść nad niezbyt głęboką w tym miejscu rzekę, zanurzyć się i obmyć. Jeśli się pośpieszy, to zdąży, nim obudzą się pozostali, pomyślała. W coraz jaśniejszym świetle budzącego się dnia nie miała najmniejszych trudności z trafieniem do brzegu. Zdjęła bawełnianą piżamę i po kolana weszła do wolno płynącego strumienia, rozkoszując się miłym chłodem wody. Ukucnęła i zaczęła się pluskać. Dobrego humoru nie zepsuł jej nawet widok płynącego węża. Stała nieruchomo, aż wąż ją minął i zniknął, dobijając do przeciwległego brzegu. Dopiero wówczas, gdy lekko przeniosła wzrok w prawo, zobaczyła łanię, która z łbem pochylonym nad wodą nagle zastygła w bezruchu na jprawdopodobniej wietrząc niebezpieczeństwo. Zastygła też i Karen, gdyż usłyszała groźny pomruk. Z zarośli niby z procy wyskoczył jaguar i zwalił z nóg bezbronne zwierzę. Wsparty łapami o zdobycz, z położonymi uszami i sztywnym ogonem, drapieżnik spoglądał przenikliwymi oczami na miejsce, gdzie stała Karen. Zdawała sobie sprawę, że zwierzę może ją dopaść w ciągu paru sekund. Wszystkie instynkty nakazywały brać nogi za pas i uciekać. – Stój tam, gdzie stoisz! Nie ruszaj się! – usłyszała za sobą cichy, spokojny głos Jake'a. – Niech się upewni, że nie masz zamiaru odbierać mu zdobyczy. Karen niemalże się roześmiała, gdyż nie wyobrażała sobie czegoś mniej groźnego niż naga kobieta. Gdy jaguar wreszcie odciągnął łanię od brzegu i zniknął z nią w głębi dżungli, Karen poczuła, że już nie stoi zesztywniała ze strachu, tylko trzęsie się cała na galaretowatych nogach. – Teraz już możesz wyjść na brzeg – powiedział Jake. – Szybko! Karen odwróciła się i ruszyła ku Jake'owi, który czekał na nią z ponurą twarzą. Zarzucił jej na ramiona ręcznik, którym się owinęła. – Bałam się – wyszeptała. – Gdybyś się poruszyła albo krzyknęła, mógł skoczyć. Tyle dobrego z całej historii, że jesteś osobą jedyną być może, która widziała w dżungli jaguara zabijającego ofiarę. Bo ja zjawiłem się o parę sekund za późno. , Karen wiedziała, ie Jake mówi to tylko po to, aby jej dać czas na ochłonięcie po straszliwej przygodzie, ~reoe~x~ coe~czx~ 1 107 natomiast w rzeczywistości jest wściekły. Niebieskie oczy słały lodowate spojrzenie. Trochę już oprzytomniała. Pokiwała głową z rezygnacją. – Trudno, no powiedz, co masz do powiedzenia. Że nie powinnam tu sama przychodzić, że nie powinnam wchodzić do wody. – Żx nie powinno tu ciebie w ogóle być! Kropka, koniec! Od początku miałem rację, przynajmniej w tej sprawie. Podniosła dumnie głowę, gdyż przypomniała sobie rewelacje Rogera dotyczące człowieka, w którego miłość zaczęła już wierzyć. – W innych sprawach nie miałeś? – Tak wygląda. Wszystko jest dla ciebie zabawą? Muszę przyznać, że nieźle grasz. – O czym ty mówisz? – spytała zimno. – Nie udawaj, wiesz dobrze. Od miesięcy już masz Mike'a na długiej smyczy... – On ci to powiedział? – Zaprzeczysz? Słysząc taki ton, podniosła dumnie głowę. – Oczywiście, zaprzeczam. Co Mike sobie myśli, to jego sprawa. – Jeśli stosowałaś wobec niego terapię, którą wczoraj aplikowałaś Nigelowi, to nic dziwnego, że uznał to za podrywanie. Kto teraz następny na liście? Może Luz? Chociaż z nim nie pójdzie ci tak łatwo. Jej twarz oblała się pąsem. – Nie masz prawa do takich sugestii, nie masz prawa mówić takich rzeczy! – krzyknęła. – A dlaczegóż by nie? Stwierdzam po prostu, że jesteś sprawiedliwa, że wszystkich obdzielasz równo. Mogę się zgodzić z jednym, a mianowicie, że na mnie złamałaś sobie ząbek i chcesz się teraz zemścić, mizdrząc się na moich oczach do Nigela. Żabym nie był nadto zadufany w sobie. Ale nie wolno ci krzywdzić Bogu ducha winnego chłopaka, którego zwodzisz fałszywymi nadziejami. I nie próbuj temu wszystkiemu zaprzeczać! – powstrzymał ją, gdy otworzyła usta, by coś wtrącić. – Znam już twoje gorące zapewnienia, i po raz drugi się nie nabiorę. – Dlaczego miałabym się na tobie mścić, za co? – z trudem dobyła z siebie te kilka słów, zdrętwiała i przerażona. – To część twoich zagrywek. Ale tym razem przeliczyłaś się. Nie ma mnie, przestaję się bawić! A więc to koniec! Tak należało rozumieć jego słowa. Miała ochotę rzucić mu w twarz własne oskarżenie, powiedzieć wszystko, czego się dowiedziała od Rogera, ale wówczas dałaby mu poznać, że bardzo ją zranił. Za wszelką cenę musi dalej prowadzić grę obojętności. – Wobec tego cześć, do widzenia, było miło! – Gdyby wiedział, ile ją kosztowało wypowiedzenie tych słów! Przez opaloną twarz mężczyzny przemknęło coś, jakby boleść czy żal, potem powróciła zimna zawziętość. – Tak prosto się nie kończy! – powiedział. – Na pożegnanie należy się nam coś więcej. – Przyciągnął ją brutalnie i wpił się ustami w jej usta. Zarzuciła mu ręce na szyję, choć wiedziała, że ręcznik, którym jest owinięta, opadnie natychmiast, gdy Jake ją odepchnie. Tak zareagowała, niemal odruchowo, chociaż miał to być pocałunek obraźliwy i poniżający, ponieważ nadal był tym mężczyzną, którego kochała. Natychmiast jednak zaczęła się wyrywać, chcąc odzyskać panowanie nad sytuacją. Usłyszeli bliskie chrząknięcie. Jake dość delikatnie i powoli ją puścił, tak że miała czas złapać osu ~reoenu~xs con,~czx~ 109 wający się ręcznik, a następnie obrócił się ku przybyszowi. – Mamy problem – powiedział Luz, nie dając nic po sobie poznać. – Zachorował Nigel. Jake nie tracił czasu na dalsze pytania wiedząc, że sprawa musi być poważna, skoro Luz aż tu po niego przyszedł. – Ubierz się i wraca j do obozu! – rzucił krótko do Karen i poszedł za Luzem, nawet się nie obejrzawszy. Tylko Mike zauważył jej powrót do obozu, pozostali otaczali kręgian spoconego i głośno jęczącego chłopaka. Nigel miał ściągniętą i śmiertelnie bladą twarz i rozpaczliwie trzymał się za brzuch. Jake, który klęczał obok, wydawał się po raz pierwszy całkowicie zagubiony. – To stało się tak nagle, że można podejrzewać wyrostek robaczkowy – oznajmił bez większego przekonania. – Przy wyrostku nie ma takich bólów – powiedziała Karen, nim się w ogóle zorientowała, że wypowiada jakąś opinię. – Myślę, że to po prostu nieżyt żołądka. Coś zjadł. – Masz przygotowanie medyczne? – zapytał z ironią, unosząc brwi i patrząc zimno niebieskimi oczami. – Inaczej bym się nie odzywała. Mam prawo udzielać pierwszej pomocy. Pokazać zaświadczenie? – Postanowiła stawić czoło jego ironii i sarkazmowi. Miała już tego dość! Uklękła przy Nigelu po drugiej stronie i uśmiechając się spokojnie zaczęła delikatnie obmacywać prawą dolną stronę brzucha. – Tu coś czujesz? – spytała. W gromadce za plecami ktoś parsknął śmiechem. Karen była pewna, że to Mike. Tylko on jeden był zdolny w takiej sytuacji dostrzec w jej słowach coś dwuznacznego. – Wyżej – jęknął Nigel. – Jakby skurcz! – Zwinął się, podciągając kolana pod klatkę piersiową, jakby chciał zdusić atak bólu. Usiłował też wymiotować, ale bez powodzenia. Karen zauważyła jednak, że sporo wymiotował wcześniej. Wskazywało to, z jednej strony, na zatrucie pokarmowe, z drugiej, że już właściwie wszystko wydalił. Przypomniała, sobie natychmiast, że infekcja wirusowa również powoduje wymioty. Na chwilę przymknęła oczy, aby'4 się zastanowić, co ~w tym wypadku należało zrobić. Gdy je otworzyła, spotkała ostre spojrzenie zwężonych oczu Jake'a. – No i? – nalegał. – Teraz niewiele możemy zrobić. Trzeba czekać, aż podrażnienie jelit ustąpi – powiedziała z pewnością siebie, chociaż jej nie miała. – Do tego czasu nie można go ruszać. – Jak długo? – spytał Jake cierpko. – Nie jestem lekarzem! – Wzruszyła ramionami. – Sądzę, że jakieś dwadzieścia cztery godziny. W apteczce jest mleczko magnezjowe. To mu powinno pomóc. Poszła go poszukać, wróciła z buteleczką i ponownie klęknąwszy przy Nigelu, uniosła mu głowę. Napełniła zawiesistym ptynem plastykową łyżeczkę i kazała. wypić. – To wszystko, co teraz mogę zrobić – powiedziała do chorego. Najwidoczniej ból był w tej chwili mniejszy, gdyż Nigel spojrzał na nią oczami pełnymi uwielbienia i podziękował. Jake wstał, ale nie wyciągnął ręki, by pomóc jej podnieść się z ziemi. – Zostawmy go teraz. Gdy odeszli parę kroków, spytał Karen: – Jesteś pewna swojej diagnozy? – Nie na sto procent – odparła. – Już raz powie ~reor~tN~ coe.~czx~ 111 działam, że nie jestem lekarzem. Jestem natomiast względnie pewna, że to nie wyrostek robaczkowy. – Chylę głowę przed twą większą od mojej wiedzą – odparł jak zwykle z sarkazmem. – Skoro jednak ma to być coś, co zjadł, to powiedz mi, dlaczego my wszyscy nie mamy podobnych objawów? – Dlatego, że nie każdy jest w równym stopniu uczulony na te same produkty. W tym wypadku mogły to być grzyby, które znalazł Santino. A nawet nagłe uczulenie na mięso indyka:.. – Ona ma rację – powiedział stojący obok Luz. – Widziałem już takie wypadki. Dwadzieścia cztery godziny bez jedzenia, tylko na wodzie, i powinien czuć się znacznie lepiej. Zobaczę, jak z naszymi zapasami destylowanej wody. Tylko taką może pić. – Posiedzę przy Nigelu – zaproponowała Karen po odejściu Luza.. – Przynajmniej będę odpędzała, od niego muchy. – Spojrz~.ła prosto w oczy Jake'a. – Zapewniam cię, że innej motywacji nie mam! Twarz mu nie złagodniała, nadal patrzył zimno. – To już .nie ma żadnego znaczenia, prawda? Karen odwróciła się przygryzając wargi. Wmawiać sobie, że jej na nim nie zależy, jest łatwo, ale czuć to samo – niemożliwe. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Roger postanowił skorzystać z niespodziewanego postoju, by przejrzeć materiały i notatki. – Jesteś mi teraz potrzebna! – powiedział, gdy Karen broniła się przed opuszczeniem chorego. – Zrobiłaś dla niego wszystko, co było można.. On już czuje się lepiej. – Naprawdę, czuję się lepiej – zapewnił ją Nigel jeszcze słabym głosem. – Nie jest mi już mdło i nie mam bolesnych skurczów. Może będę już mógł iść po południu... – Po południu nie warto wyruszać. Żaby znów rozbijać obozowisko po paru godzinach? Poleżysz sobie do rana – powiedziała Karen. – Wtedy już na pewno będziesz mógł iść. – Zwróciła się do Rogera: – To nam zbytnio nie skomplikuje harmonogramu, prawda? Jeden dzień? – Damy sobie radę – odparł. – Co za szczęście, że to było tylko lekkie zatrucie pokarmowe! – Gdy odszedł parę kroków z Karen, powiedział: – Ty też niezbyt dobru wyglądasz. Mam nadzieję, że to nie to samo? Karen przecząco potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy Roger w istocie zmartwił się jej wyglądem, czy też obawia się dalszego opóźnienia. – Może to upał. Wszystkim nam dał się we znaki – mruknął Roger. – Nawet Jake wygląda na zmęczonego, a przecież jest przyzwyczajony do tropiku. – Spojrzał z ukosa, a nie widząc jej reakcji, dodał z pewnym ociąganiem: – Słuchaj... wracając do tego, co ci wczoraj powiedziałem... Ja mogłem się mylić... – Nie sądzę – ucięła krótko. – Nie mówmy o tym. – Mam wielką ochotę powiedzieć mu w oczy, co o nim myślę! – wybuchnął. – Prosiłam cię, żebyś o tym nie mówił. To nieważne. Natomiast ważna jest teraz nasza praca – starała się mówić prukonująco. – Ile potrzeba czasu na Tikal? Roger bez najmniejszego protestu zaakceptował zmianę tematu. – To zależy, ile go będziemy w ogóle mieli. Nie wiem przecież, ile czasu zajmie nam teraz powrót do San Samozy. Wiesz, ie musimy być w Anglii przed końcem miesiąca. W zasadzie, jeśli wszystko pójdzie dobrze, to zostaną nam jeszcze ze dwa dni na odpoczynek w Guatemala City. Będziemy w tej samej willi. Jake... Przepraszam bardzo, nie miałem zamiaru do niego powracać. Karen milczała, nie wiedziała bowiem, co powiedzieć. Był dopiero dwudziesty pierwszy. Często więc jeszcze będzie widywała pana. Rothmana. Postanowiła, że jeśli uda się jej dostać wcześniejszą rezerwację, to zrezygnuje z owego odpoczynku w mieście. Wieczorem Nigel czuł się na tyle dobru, że na chwilę wstał i napił się mleka z orzecha podobnego kształtem do kokosa. Był jednak bardzo osłabiony. Karen miała pewne wątpliwości, czy będzie zdolny do marszu następnego dnia, ale zachowała tę opinię dla siebie. Mając tyle bagaży, ile mieli, nie zdołaliby nieść jeszcze noszy z Nigelem. A poza tym, nosa trzeba by dopiero zrobić. Następnego poranka Nigel, choć twarz miał bladą i ściągniętą, oświadczył zdecydowanie, że jest gotów do drogi. Powiedział też, że spał jak niemowlę. Za to ja prawie nie spałam, pomyślała Karen. Luz zostawił Nigelowi tylko mały plecaczek, rozdzielając ekwipunek chłopaka między pozostałych. Wyruszyli szlakiem poprzednio przetartym, dzięki c~nnu pokonali szybko dużą część drogi. Gdy późnym popołudniem rozbijali obóz, Nigel odzyskał na tyle siły, że pomagał w ogólnych pracach. Skorzystał też z pierwszej okazji, by wylewnie podziękować Karen za jej troskę i pomoc. Gdy protestowała mówiąc, że przecież nic takiego nie zrobiła., powiedział: – Najważniejsze było to, ie koło mnie siedziałaś! – Spojrzał na nią wzrokiem, od którego Karen zamarło serce. – Karen, kiedy wrócimy... – Kiedy wrócimy, będę szukała innej pracy – przerwała mu. Przez chwilę patrzył nic nie rozumiejąc, a potem się zaczerwienił. – Ale chyba nie z mojego powodu? Nie ukrywałem, co do ciebie czuję, ty jednak przecież... Jak to może być, że wszyscy dokoła wyciągają fałszywe wnioski z jej zachowania? Czy naprawdę nie można okazywać mężczyźnie sympatii i koleżeństwa, by wszyscy nie zaczynali podejrzewać romansu? Owszem, od samego początku wiedziała, że przed Mikiem trzeba się pilnować. Ale reakcja Rogera była już dla niej zaskoczeniem. Teraz znów Nigel! Jeszcze trzeba, żeby zaczął się do niej umizgiwać Howard, a sama zacznie myśleć, że Jake miał absolutną rację oceniając ją w ten sposób. Nie tylko on, ale nawet po części i Howard, co ujawnił w rozmowie przed dwoma dniami. To prawda, że w stosunkach z ludźmi nie brała pod uwagę swego powabu, z tej prostej przyczyny, że nie zdawała sobie sprawy, iż go tyle posiada! – To nie ma nic wspólnego z tobą – odparła. – Po prostu praca przestała mi odpowiadać. – Przecież ta wyprawa była wyjątkowa – zaprotes ~reor~tN~ coe~czx~ 115 towa.ł. – Następna nie będzie taka trudna. Chyba nie mówisz poważnie? – Mówię bardzo poważnie. – Czy Roger o tym wie? – Jeszcze nie. I wolę, żeby nie wiedział, póki nie wrócimy. – Będzie bardzo zmartwiony. Słyszałem, jak mówił do Howarda, że jesteś nieoceniona. Zastanów się, Karen, należysz do zespołu! – Do powrotu do Anglii. – Zmusiła się do uśmiechu. – A ty szybko wracaj do zdrowia i chwilowo zapomnij o naszej rozmowie, bardzo cię proszę! – Obiecuję, jeśli ci na tym zależy. Jake nie zbliżył się do niej przez cały dzień. Zaskoczył ją dopiero przy pakowaniu plecaka. Spojrzawszy w jego chmurną twarz, straciła tę odrobinę nadziei, że przyszedł z dobrymi intencjami. ,Cóż znowu złego zrobiła? Frontalny atak nie pozostawił co do tego żadnych wątpliwości: – Zdaję sobie sprawę, że zawsze ci jest potrzebny ktoś, kogo możesz prowadzić na. smyczy. Myślałem jednak, że uzgodniliśmy, iż zostawisz Nigela w spokoju? Było na to wiele odpowiedzi, ale ta, którą Karen wybrała, nie należała do najmądrzejszych: – Nic nie uzgadnialiśmy! Tyś wydał rozkaz, a ja nie mam zamiaru twoich rozkazów słuchać! – Wobec tego powiem inaczej: jeśli nie przestaniesz zawracać głowy temu biedakowi, który myśli, że się nim poważnie interesujesz, to ja mu opowiem o nas! Karen opadła na pięty, by spojrzeć prosto w oczy Jake'owi, który ze skrzyżowanymi nogami usiadł naprzeciwko na ziemi. Z daleka można było sądzić, że są zatopieni w przyjaznej rozmowie. Bliskość Jake'a wywoływała w Karen fizyczny ból. – O nas opowiesz? A co takiego? – spytała cedząc słowa. Zobaczyła, że Jake zacisnął szczęki. – Wszystko, co należy, by przestał mieć wobec ciebie jakiekolwiek zamiary i nadzieje. Mogłaby mu właściwie teraz powiedzieć, że już to uczyniła, ale co by to zmieniło? – Cóż za nagła troska o Nigela? Twój brat czy swat? – powiedziała zamiast tego. – Powinowactwo losu. Bratnia dusza – odparł. – Wiem, jak łatwo potrassz zbałamucić niewinną minką. – Można by to zastosować do innych. Przejrzyj się w lustrze i zastanów nad swoją moralnością, zanim zaczniesz krytykować bliźnich. – A to co ma znowu znaczyć? – Patrzył zmienionymi oczami. Karen opanowała się. Wypominanie mu Eleny mogło sugerować głębsze zaangażowanie jej samej, a nie chciała, by o tym wiedział. Niech raczej myśli, że potraktowała to jedynie jako przygodę, niż miałby domyślać się prawdy. Wzruszyła więc ramionami, aby uwiarygodnić swą odpowiedź: – Mato znaczyć, że na pewno nie jesteś kandydatem na świętego. Ani nie byłam twoją pierwszą partnerką, ani nie zostanę ostatnią. Takie zachowanie zupełnie nie przystoi człowiekowi, który rzuca podobne oskarżenia pod moim adresem. Usprawiedliwia cię oczywiście fakt, że jesteś mężczyzną, a mężczyzna, zgodnie z obwieszczanym przez siebie kodeksem, nie ma żadnego obowiązku hamować swoich chuci, nieprawdaż? – W każdym razie nie wtedy, kiedy nie można się oprzeć pokusie – odparł z ironią w głosie. – A ty byłaś pokusą nie do odparcia. Prrxpraszam za opuszczenie paru miłosnych sesji! Trzeba przyznać, że kochanie się z tobą pozostawia niezapomniane wrażenia. ~reoe~cx~ coMczm 117 – Nie szargaj tego, co dotyczy miłości i kochania! – odparowała. – Wolałabyś ordynarniejsu słowa? Jeśli nie, to się ich tak gwałtownie nie dopraszaj) Myśmy się kochali, szanowna pani. To było namiętne kochanie. Amour! – Przestań! – rzuciła drżącym głosem. – Nie chcę o tym mówić! – Mówić może nie chcesz, ale mnie chciałabyś! Tak samo jak ja ciebie! Oboje mamy tego pecha! – Wstał z ziemi jednym szybkim -ruchem i spojrzał na Karen z góry. -Mówiłem poważnie. Jeśli już koniecznie potrzebna ci zabawka, powróć do Mike'a. Jego nie zranisz na pewno. I tak się skończyło, pomyślała z goryczą. Nie było dla niej żadnym pocieszeniem, że nadal jej pragnął. Zwykły fizyczny pociąg, i nic więcej. Jakaż była głupia zadurzając się w nim po uszy! I jeszcze głupsza nie potrafiąc teraz się od tego uczucia uwolnić! Ponieważ Nigel czuł się już zupełnie dobru, nie musiała się o niego więcej troszczyć. Tłumaczyła sobie, że unika z nim bezpośrednich kontaktów dla dobra chłopaka, a nie z powodu pogróżek Jake'a, który i tak sobie przypisu zasługę. Może i z tego powodu nie zniechęciła z miejsca Mike'a, gdy podszedł do niej na szlaku. – Romansik zakończony? – spytał. – A to pech! – Ty się do tego przyczyniłeś – odparła, odsuwając z czoła wilgotny kosmyk włosów i poprawiając plecak. – Ja? A cóż ja miałem z tym wspólnego? – zapytał niewinnym głosem. – Zachowując się publicznie tak, jakbym do ciebie należała. I na pewno coś takiego powiedziałeś Jake'owi! – oskarżyła go. – Powiedziałem mu tylko prawdę. Że mnie obskakiwałaś, nim postanowiłaś dobrać się do Rogeri~. – To wszystko kłamstwa, i wiesz o tym doskonale! – rzuciła się na niego. – Nigdy nie powiedziałam słowa ani nie zrobiłam niczego, co by dawało ci prawo podobnie mówić. – Może nic nie powiedziałaś i nic nie zrobiłaś. Ale patrzyłaś! Twoje ciałko i oczęta bardzo wiele mówią! – Ludziom z chorą wyobraźnią. – Aa! Jesteś kusicielką, Karen! Obiecujesz to, czego potem nie chcesz dać. – Chwilę milczał. – Niektórym, bo Rothman dostał. Jego nie oszukałaś. Nie było sensu dalej prowadzić tej rozmowy. Niech sobie Mike myśli, co chce. Nic jej to nie obchodziło. Może miał i trochę racji, może jej sposób bycia jest w oczach mężczyzn jakimś zaproszeniem? Nie potrafiła na to odpowiedzieć. – Przykro mi, że tak myślisz – oświadczyła. – Nic na to nie póradzę. – Tego bym nie powiedział. Ja potrafię wybaczać. Teraz, kiedy Rothman odpadł, będziesz kogoś potrzebowała... – Wiesz co, jesteś zwykła gnida! – rzuciła z niesmakiem. – W miłości wszystko się wybacza! – odparł nie zbity z tropu. – Ja za tobą szaleję, Karen! Działasz na mnie jak nikt! Błagam cię a jedną szansę! Czterech mężczyzn chce tego samego, każdy stosuje inną metodę. I żaden nie użył słowa „kocham", pomyślała z goryczą. – Nie masz nic do zaofiarowania, co by mnie interesowało! – odrzekła zimna. – Proszę cię, idź do diabła i zostaw mnie samą! Luz obwieścił krótki odpoczynek. Unikając patrzenia w kierunku Jake'a, Karen podeszła do Howarda, który coś majstrował przy kamerze. – Jakiś problem? – spytała. reo~ co~cze~ 119 – Da się łatwo naprawić – odparł. – Źle wyglądasz. Czy cię przypadkiem nie bierze to samo co Nigela7 – Nie! Żadne z nas nie wygląda kwitnąco, jeśli już o tym mowa. Osiem dni w dżungli dało się każdemu we znaki. – Zwłaszcza kobiecie otoczonej sprośnymi samcami! – padła na wpół kpiarska odpowiedź. – Znowu kłopoty z Mikiem? – Dam sobie z nim radę! – Nie bądź taka pewna siebie. Osiem dni bez kobiety to jego rekord. Dobry Bóg tylko wie, jak dożył swoich lat bez jakiegoś choróbska. Tak, z pewnością cierpi bardziej od pozostałych i kiedy trafi mu się okazja, nie będzie myślał o konsekwencjach. – Nie myślisz chyba, że on... – zamilkła. – Ucieknie się do gwałtu? – dokończył za Karen. = Oczywiście, jeśli wszystko inne zawiedzie. A potem będzie jego słowo przeciwko twojemu... – Chciałeś powiedzieć, że nikt nie uwierzy takiej dziwce jak ja? – Tak bym cię nie określił, Karen. Ale o to mniej więcej chodzi. Niektórzy mężczyźni święcie wierzą, że kobieta myśli „tak", kiedy mówi „nie". No, w najgorszym wypadku myśli „może". – Ty uważasz inaczej? – Jeśli nawet kiedyś tak myślałem, to żona wybiła mi to z głowy. Hilary mogłaby cię niejednego nauczyć w dziedzinie tresowania mężczyzn. I w ogóle, jak dawać sobie z nimi radę. – Bardzo bym chciała kiedyś ją poznać – odparła z uśmiechem odwzajemniającym jego uśmiech. – Da się zrobić! – powiedział i obrócił głowę ku Rogerowi, który właśnie podszedł. – Co się stało? – Luz znalazł na brzegu rzeki ślady jaguara. Jake chce tu zostać i sfilmować jaguara. Chyba warto, bo to coraz rzadsza zwierzyna. Możemy mieć sensacyjne ujęcia! Na propozycję Jake'a zbudowano niewielką platformę na jednym z wyższych drzew na brzegu rzeki. Powstałe w ten sposób stanowisko kamery starannie zamaskowano gałęziami. – Powinno się udać, jeśli wiatr nie zmieni kierunku – oświadczył Jake po powrocie do rozbitego już obozowiska. – Pod warunkiem, że jaguar nadal przebywa w okolicy – dodał. – Musimy być na stanowisku przed zachodem słońca, może tuż przed wyjściem na polowanie przyjdzie do wodopoju w tym samym miejscu. – A jeśli się nie pojawi, ta mamy całą noc siedzieć na drzewie? – zapytał Roger. – Trzeba wrócić tam przed świtem, ponieważ drugą szansę będziemy mieli o wschodzie słońca. – Chwilę się zastanawiał. – Miejsca na górze starczy tylko .dla dwóch osób. Dźwięk dogramy, chyba że mikrofon chwyci. – Nie ma problemu – zapewnił go Mike. – Mam wybór czułych mikrofonów. Gdy była mowa o sprawach zawodowych, Mike stawał się zupełnie innym człowiekiem. Szkoda, że tylko wtedy. Karen jednak w dalszym ciągu nie mogła uwierzyć, by Mike mógł posunąć się tak daleko, jak to sugerował Howard. Zaczęła zmieniać zdanie, gdy nieco później, wychodząc z gęstego poszycia, które zapewniało chwilowe odosobnienie, znalazła Mike'a zaczajonego pod krzakiem. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że w pobliżu, choć niewidoczni, byli pozostali. Pierwsze słowa Mike'a całkowicie ją zaskoczyły. – Chciałbym cię przeprosić, rr~czywiście w ostatnich dniach zachowywałem się paskudnie. Więc przepraszam, i daj buzi. reo~ coe~czm 121 Zrobiła głęboki wydech, bliska parsknięcia śmiechem. Zmiana taktyki! I jaka prostacka! – Przeproszenie przyjmuję, ale bez buzi. – Mogłabyś zrobić gest! – odezwał się nieco ochrypłym głosem. – A ja umiem całować wcale nie gorzej od Rothmana. Może jeszcze lepiej pieszczę. Na pewno do tego tęsknisz... – Do niczego nie tęsknię i raz na zawsze wbij sobie do głowy, że mnie nie interesujesz! Zejdź mi teraz z drogi. – Nie odejdę, zanim mi nie dasz tego, po co przyszedłem! – Zostaw ją w spokoju! – usłyszeli oboje i obrócili głowy w stronę drzew, spod których wysunęła się ciemna sylwetka. Był to Nigel, ale jakże inny od spokojnego chłopca, którego znała Karen. Księżyc błysnął w jego oczach i oświetlił ściągniętą gniewem twarz. – Wszystko w porządku, nic się nie stało – uspokoiła go Karen. – Nie jest w porządku! -warknął Mike i zaciskając pięści zrobił krok w kierunku Nigela. – Co cię to, do cholery, obchodzi?! – Zawsze mnie obchodzi, kiedy trzeba usadzić gnojka! – padła pogardliwa odpowiedź. – A ty właśnie jesteś gnojek... . Nie dokończył, gdyż Mike rzucił się na niego i przewrócił na ziemię. Karen głośno krzyknęła, co wywołało nagły jazgot małp, które już ułożyły się do snu w zakamarkach drzew. Dwaj tarzający się po ziemi mężczyźni byli na wszystko głusi. Nigel walczył dzielnie, chociaż było widać, że jest słabszy. Pierwszy przybiegł Luz, a tuż za nim Juan i Santino. Luz dał znak głową i obaj Indianie pochwycili Mike'a, podczas gdy Nigelem zajął się przewodnik. Po chwili zjawił się Roger. – Co się tu, u diabła, dzieje?! – zapytał usiłując przekrzyczeć skrzeczące naokoło małpy. – Ją zapytaj! – warknął Mike wskazując na Karen. – Ona jest wszystkiemu winna! – To kłamstwo! – zaprze~,;zył Nigel. – Pchałeś się do niej jak naparzony kocur! – Zamknijcie się obaj! – krzyknęła Karen, która była już u kresu wytrzymałości. Dygocząc i jednocześnie usiłując opanować głos„ zwróciła się do Rogera: – Nieważne, kto co zaczął. Skrawa zamknięta. Może na tym skończymy? Pojawienie się Jake'a i Howarda zwolniło Rogera z obowiązku odpowiedzi na apel Karen. Jake w jednej chwili zorientował się w sytuacji i wyciągnął odpowiednie wnioski. – Mogliśmy się tego spodziewać. – Zwrócił się do Karen: – Jesteś zadowolona? Masz, czego chciałaś! – Słowa te wzburzyły Karen i dotknęły do głębi. – To nie była wina Karen – zaprotestował Nigel. – Nie jej wina, że to bydlę ją napastowało! Zobaczyła rzucone na nią spojrzenie zwężonych oczu Jake'a i wiedziała, że znów źle odczytał sytuację. Małpy powoli cichły, dżungla odzyskiwała harmonię nocnych dźwięków. W Karen wszystko się gotowało. Nienawidziła ludzi, nienawidziła świata. – Skończcie, przestańcie wreszcie! – powiedziała ostro. – Mam was dość! Jesteście abrzydliwi! – Na nieszczęście jesteś związana z nami, tak jak i my z tobą – powiedział Jake. – Wcale tak być nie musi! – odparła dumnie i odeszła z wysoko podniesioną głową, ignorując nieśmiałą próbę Rogera, by ją zatrzymać. Palące się w odległości pięćdziesięciu metrów ognisko było dla niej drogowskazem. Poszła prosto do śwego śpiwora i zaczęła pakować rzeczy. ~oe~s co~czx~ 123 Raczej wyczuła, niż usłyszała za sobą czyjeś kroki, ale się nie odwróciła. – Co przez to chciałaś powiedzieć? – spytał Jake dość obojętnym głosem. – Myślałam, że wyrażam się jasno! – rzuciła przez ramię. – Bez waszego towarzystwa wrócę szybciej! – Nie bądź śmieszna! – odparł. – Nigdzie sama nie pójdziesz! – Spróbuj mnie zatrzymać! – Po co ja? Zdrowy rozsądek powinien cię zatrzymać. Zakładając, że go kiedykolwiek miałaś. – Gdy nie zareagowała, schylił się i chwycił ją za ramię, podciągając do góry i obracając ku sobie. Jego palce ściskały jak stalowe pierścienie, a oczy ciskały błyskawice gniewu. – Skończ z tymi głupotami! Z wyjątkiem Nigela, który patrzył w ich kierunku, wszyscy udawali, że są bardzo zajęci. – Puść mnie! – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Wyraziłeś jasno swoją opinię o mnie. Co ciebie obchodzi, co ja zrobię? – Musi mnie obchodzić. Myślisz, że daleko byś zaszła, idiotko?! Miał rację, ale nie zamierzała mu jej przyznać. – Wolę nadepnąć na największą żmiję, niż mieć dłużej do czynienia z którymkolwiek z was! – prychnęła. – Miałem wrażenie, że opiekuje się tobą Nigel. – Nie prosiłam go o to. Nikogo o nic nie prosiłam, wbrew temu, co twierdzisz. Ciągle zaciskał palce na jej ramieniu i spoglądał na nią surowo. – Dowody świadczą przeciwko tobie. – Raczej mów o własnej interpretacji faktów! Jakie dowody? Słowa Mike'a? Niewiele więcej warte od twojego! – A kiedyż to cię okłamałem? – zapytał ściągając brwi. Zbyt późno się wycofać! A poza tym najwyższy czas, żeby się dowiedział, za kogo go uważa! – Nie konkretnymi słowami, to przyznam. Jesteś na to za sprytny. Ciekawa jestem, czy Elena zdaje sobie sprawę, jakiego to będzie miała drugiego męża,. O wierności nie ma co mówić! – A skądże ten pomysł małżeństwa z nią? = spytał z wyrazem twarzy, z którego nic nie dało się wyczytać. – Z pierwszego źródła, chać w tym wypadku wątpię, czy jest to źródło krystalicznej czystości. – Ona ci to powiedziała? – Powiedziała Rogerowi. Podczas przyjęcia. – Mógł ją źle zrozumieć. – I po co te wykręty? – Potrząsnęła głową. – Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz się przyznać? Chyba że się wstydzisz tego, co powiedzą ludzie. – A dlaczegóż miałbym się czegokolwiek wstydzić? – Nie dał się sprowokować. – Żeby nie potwierdzać kr~cych plotek. – Jakich znowu plotek? Zdawała sobie sprawę, i~ poszła za daleko, ale mimo to nie zamierzała przestać. – Ludzie mówią, że już pr•~ed jej pierwszym małżeństwem zawarliście umowę. No i małżeństwo przyniosło jej majątek, prawda? Głośny śmiech Jake'a zwrócił uwagę siedzących przy ognisku. – I podejrzewasz, że mogłem zorganizować... zgładzenie starego? Odpowiedź miała na końcu języka, ale w porę się powstrzymała. Jake miał okropne wady, ale mordercą nie był na pewno! Spoglądając nań czuła, że odpływa od niej nienawiść pozostawiając pustkę. ~o~s cowczx~ 125 Jego życie, jego przyszłość! Ona była tylko chwilową zabawką. – Zresztą to wszystko jest nieważne – powiedziała martwym głosem. – Nic mnie to nie obchodzi. Wydawało się przez chwilę, że Jake zamierza podać w wątpliwość jej zapewnienie, ale wzruszył tylko ramionami i zwolnił uścisk palców. – Wiemy, na czym każde z nas stoi – oznajmił. – Dość jednak tych bzdur z samotną wędrówką. Karen od początku zdawała sobie sprawę, że z jej strony jest to jedynie pusty gest i że musi znosić obecne towarzystwo jeszcze przez parę dni. Wiedziała też, że Jake nie pozwoliłby jej wędrować samotnie przez dżunglę. Pahzyła za nim, gdy szedł do ogniska, by dołączyć do pozostałych. Upewniła się co do jednego: Jake nie zaprzeczył, że zamierza poślubić Elenę, gdyż byłoby to nieprawdą. Albo też obciążyłby kłamstwem samą Elenę. Pozostawało jedno pytanie: kiedy? ROZDZIAŁ JEDENASTY Tuż przed świtem obaj „myśliwi" powrócili na platformę obserwacyjną. Karen spędziła bezsenną noc i była szczęśliwa, że wreszcie nadszedł dzień. Ubrała się i przyglądała Indianinowi Santino, który na roznieconym ogniu przygotowywał kawę. Podszedł do niej Roger. – Przepraszam za ubiegły wieczór – zaczął. – Wszyscy byliśmy wytrąceni z równowagi. Miałem rozmowę z Mikiem. – Z jakim wynikiem? – spytała. – Twierdzi, że go nachodziłaś. – Wzruszył ramionami. – Uwierzyłeś mu? – Oczywiście, że nie. – Zawahał się i .obrzucił ją bystrym spojrzeniem. – Wiem, że nie zrobiłaś nic świadomie. Okoliczności uniemożliwiają ci wtopienie się w zespół. Wystajesz jak palec z dziury. Jedna kobieta. Nie powinienem był cię zabierać. Mój błąd. – Wiem, że zmieniłeś zdanie. W gruncie rzeczy zmusiłam cię, żebyś mnie zabrał. Biorąc to pod uwagę, mogę o tyle zgodzić się z Mikiem, że sama się tego dopraszałam. – On zarzuca ci więcej, ale ja wiem, że nie jesteś taka. – Dziękuję za świadectwo moralne – odparła. Po chwili wahania zapytała: – Powiedz mi szczerze, Roger, czy ja naprawdę sprawiałam wrażenie, że widzę w tobie coś więcej niż szefa? – Prawdopodobnie takie było moje pobożne ży-~. czepie. – Skrzywił twarz w kwaśnym uśmiechu. – Jest coś takiego w twoim zachowaniu, że człowiek myśli, że go jakoś specjalnie traktujesz, jakoś inaczej niż innych. I każdy, kto ma z tobą kontakt, takie odnosi wrażenie. – Chcesz powiedzieć, że flirtuję z każdym? – To nie to. Powiedziałbym inaczej: koncentrujesz się na osobie, z którą rozmawiasz. Słuchasz nie przerywając. To bardzo rzadkie u kobiet. W rozmowie ze mną stwarzasz, na przykład, wrażenie, że moja opinia znaczy dla ciebie więcej niż opinie innych... – W sprawach zawodowych tak jest! Chcę się nauczyć wszystkiego, poznać wszystkie tajniki tej pracy. Natomiast w sprawach osobistych... Bardzo przepraszam, jeśli tak było. Na przyszłość nie będę tak intensywnie chłonęła twoich wypowiedzi. – Sytuację poza tym komplikuje twoja uroda, twój wdzięk... Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, to... – umilkł potrząsając głową. – To już nieważne. Wybór zrobiłem dobry, okazałaś się świetną pracownicą. I raz jeszcze powtarzam, że nie chciałbym cię utracić. – Chyba będziesz musiał. Poprawią się wtedy stosunki w zespole. Nie odpowiedział, oo zrozumiała jako potwierdzenie, że podziela jej opinię. – W kaidym razie, rozpytam się dokoła, czy nie ma czegoś dla ciebie. – Dziękuję – odparła, wiedząc, że nie skorzysta z tej propozycji, ale teraz wolała tego nie mówić. Pomyślała, że być może na pewien czas powróci do domu, aby w spokoju przemyśleć własną przyszłość. Chwilowo trzeba zrezygnować z wielkich ambicji. Jake i Howard wrócili upojeni sukcesem. Jaguar nie tylko powrócił do wodopoju, ale przyprowadził dwoje szczeniąt. Howard puścił im przez wizjer całą nakręconą sekwencję. Karen żałowała, że nie widziała tej sceny na własne oczy. Tego ranka Mike ostentacyjnie ją ignorował. Było oczywiste, że uważa się za pokrzywdzonego. Karen była oburzona na takie zachowanie. Po prostu nie poczuwała się do najmniejszej winy. Najgorsze, że nie potrafiła przestać myśleć o Jake'u. Usiłowała go unikać, było to jednak trudne w tak małym zespole. Kiedy spostrzegła, że idzie za nią na szlaku, pomyślała, iż ją pilnuje, by nie oderwała się grupy, – Nie mam zamiaru robić nic głupiego – odezwała się wreszcie, wyprowadzona z równowagi jego milczeniem. – Już mi to wyperswadowałeś. Wolałabym, żebyś mi nie dyszał nad karkiem. – Musimy porozmawiać – powiedział opanowanym głosem. – O czymże jeszcze moglibyśmy mówić? – zapytała z szyderczym śmiechem. – O wielu sprawach! – Wydawało mi się, że wczoraj powiedzieliśmy sobie już wszystko, co było do powiedzenia. A może szukasz tylko pretekstu? – Pretekstu do czego? – Do wznowienia uciech. Pozostało przed nami tyle dni. Dlaczegóż by się nie zabawić? – podkpiwała. – Taki miałaś stosunek do tego, co było? – zapytał cecho. – Po prostu naszkicowałam ci scenariusz, jaki mógł powstać w głowie takiego jak ty człowieka – pośpieszyła z wyjaśnieniem w obawie, że wziął poważnie jej słowa. – Nie pozwoliłabym się dotknąć za milion dolarów! – Pieniędzy ci nie ofiaruję, ale nie zaprzeczam, że nadal bardzo cię pragnę! I ty również mnie pragniesz. Tego jednego jestem pewien. – Położył dłoń na jej ramieniu. – Karen... Szli na samym końcu, rząd postaci przed nimi eros coa~czx~ 1Z9 powoli ginął im z oczu. Wyrwała mu się, potknęła o korzeń i upadła ciężko na kolano. Z bólu zaćmiło się jej w oczach, trysnęło kilka łez. Otarła je szybko grzbietem dłoni. Wstała z trudem, ignorując wyciągniętą dłoń Jake'a. – Zostaw mnie! Dam sobie radę! – powiedziała przez zaciśnięte .zęby, walcząc z bólem. – Mam wątpliwości. – Pochwycił ją, gdy chciała odejść. – Poczekaj parę minut... – To tylko otarcie. Jeśli nie będę szła, to spuchnie. Chodźmy, straciliśmy już za dużo czasu. – To najmniej ważne. Dobrze, wiem, że to jedynie otarcie. Gdyby było coś poważniejszego, nie mogłabyś ustać na nogach. Mimo to musisz przyjąć moją pomoc. – Ujął ją wpół. – Pomoc przyjmę, byle nie twoją! – rzuciła mu w twarz. – Jeśli wolisz Mike'a, możemy go zawołać. Wiedziała, że gotów jest to zrobić. Rezygnowanie z pomocy z powodu osobistych nieporozumień było głupie, pomyślała. Nie odpowiedziała więc i poczuła, że Jake ujął ją jeszcze mocniej. – Oprzyj się na mnie całym ciężarem! – polecił. Usłuchała. Ból w kolanie był nadal silny. Można było spodziewać się opuchlizny i usztywnienia stawu. – Korzystając z chwilowego odosobnienia powinniśmy sobie parę rzeczy wyjaśnić – odezwał się Jake po dłuższym milczeniu. – Po pierwsze, i jest to chyba rzecz najważniejsza, nie mam zamiaru zostawać drugim mężem Eleny. Jeśli rzeczywiście tak powiedziała Rogerowi, to po powrocie będę musiał z nią porozmawiać. Karen zupełnie nie wiedziała, co myśleć o tym dość zaskakującym oświadczeniu. Chciałaby w to,uwierzyć, jednakże nie umiała tak od razu pozbyć się swoich wątpliwości. Czyżby Elena mogła Rogerowi powiedzieć coś takiego nie mając ku temu podstaw? – Mogłeś to wczoraj ,powiedzieć... – Nie byłem w nastroju do wyjaśniania czegokolwiek. Dopiero siedząc w nocy na platformie i czekając na pojawienie się jaguara miałem czas na przemyślenie wielu spraw. Doszedłem do wniosku, że być może w przeszłości zbyt pochopnie formułowałem pewne opinie. Największym moim błędem było to, że brałem pod uwagę wypowiedzi Mike'a. – Przestałeś więc uważać, że go kosiłam, że go rozpalałam? – Przestałem wierzyć, że w wypadku Mike'a czy Rogera działałaś z rozmysłem, świadomie. Twój problem polega na tym, że nie potrafisz zachowywać się inaczej, kiedy jesteś zainteresowana mężczyzną, a inaczej ze zwykłej ości. W pierwszym wypadku jesteś zbyt powściągliwa, w drugim zbyt wylewna. Oczywiście to nie usprawiedliwia zachowania Mike'a, a skoro już o tym mówimy, to i mojego. I na zakończenie: mam nadzieję, że potraktujesz mnie z większą wyrozumiałością, niż ja traktowałem ciebie... Karen usiłowała przemyśleć szybko to, co powiedział Jake: jeśli mówił prawdę, to znaczy że Elena kłamała. Po co? Jaki miała w tym cel? I w dodatku opowiadać to człowiekowi, którego praktycznie nie znała? – A czy nie jest możliwe – spytała po chwili – że mimowolnie dałeś jej do zrozumienia, że może się spodziewać...? Podobno ja bezwiednie rozbudzam w ludziach nadzieje. Ty też mogłeś to zrobić. Zwłaszcza, że byliście... – umilkła. – Kochankami – uzupełnił. – Nie zaprzeczam. I żałuję, to był błąd. Mój błąd. Jeśli na tej podstawie snuła fantazje, to nie moja wina. Nie było nigdy najmniejszej sugestii... TROPIKALNA GORĄCZKA 131 – Czy podczas tego przyjęcia, na którym byliśmy, wy się... kochaliście? – Nie. Tamto już dawno minęło. – Ale to ona cię wzywała? – Chciała ze mną pomówić o swoim bracie. Tym, z którym studiowałem. Wpadł w tarapaty. Okazało się, że to jakaś bzdura. – Jake chwilę się zastanawiał. – Kiedy teraz o tym myślę, to zaczynam podejrzewać, że jej rzeczywiście zależało na odciągnięciu mnie od ciebie... – Skoro między wami wszystko było skończone, to po co miałaby to robić? – Bo wiedziała, że mnie interesujesz. – Musiała być bardzo zadowolona, kiedy usłyszała, że nie jadę na wyprawę? – Powiedziałem jej o tym. Nie miałem wówczas pojęcia, jaka jesteś uparta, no i... wytrwała. Chociaż, kto wie, może podskórnie zdawałem sobie z tego sprawę. Ale wiesz co? Już wtedy obmyślałem, jak by sig z tobą spotkać po powrocie! Na szlaku zobaczyli Luza, który szedł w ich kierunku. Widząc ich oboje, uśmiechnął się. – Przed paroma minutami zauważyliśmy, że was nie ma. Już myślałem, że coś się stało. – Potknęłam się – poinformowała go Karen. – Nic poważnego. Kolano trochę potłuczone, i to wszystko. – To wystarczy, żeby powstał poważny problem, jeśli spuchnie. Trzeba koniecznie chodzić! Może uda mi się gdzieś po drodze znależć specjalne ziele, które może bardzo pomóc. Powinno go tu być pełno. Zajmij się nią – powiedział do Jake'a – a ja pójdę poszukać. Pozostali będą czekać. Zatrzymałem ich. – Jakoś idziemy, wolno, ale zawsze. Chyba wyprzedzili nas najwyżej o pięć minut? – Dziesięć – odparł Luz i zniknął między drzewami. – Możesz iść czy wolisz odpocząć? – spytał Jake. – Mogę iść dalej. I właściwie mogę iść sama. Myślę, że dam radę. – No to spróbuj! – Puścił ją. W chwilę potem na jego ustach pojawił się ów charakterystyczny ironiczny uśmieszek, gdy zobaczył, że Karen aż syknęła z bólu, stanąwszy na stłuczonej nodze. – Może jednak chwilowo zrezygnujesz z samodzielności? – zapytał. – Nie – odparła krótko, nie mając zamiaru tłumaczyć, że jego bliskość i dotyk poważnie jej utrudniają racjonalne myślenie. Ostatnie dni były dla niej emocjonalną huśtawką, przechodziła z jednej skrajności w drugą. Nie była teraz pewna swoich uczuć. Chciała je przeanalizować i wszystko przemyśleć. Jake pozwolił jej iść samej, ale szedł tuż obok, w każdej chwili gotów do ~omocy. – Upór może zaprowadzić w ślepą uliczkę – stwierdził. – Więc przestań być taka uparta. Ja już powiedziałem bardzo dużo. I nie powiem więcej, nim nie otrzymam sygnału od ciebie. – Jakiego sygnału? – Że możemy się spotkać w połowie drogi. Wszystko układało się doskonale, zanim nie nastąpiły te nieporozumienia. Miała już na końcu języka odpowiedź, że układało się dobrze tylko w jednym: w zbliżeniu fizycznym. Powiedziała jednak zupełnie inne słowa: – Oboje popełniliśmy błędy w rozumowaniu, zgoda. Ale co z tego wynika? – Zaraz zobaczysz! – Chwycił ją za rękę i zatrzymał. Stanął tuż przed nią, a jego niebieskie oczy wyrażały uczucia trudne do określenia: zadowolenie, triumf i jeszcze coś znacznie głębszego. – To ostatnie sekundy naszej wspólnej samotności w czasie tej wędrówki. Nie traćmy ich! Złożył na jej ustach gorący pocałunek. Karen Teor~.xs coa~cze~ 133 zapomniała o bólu, zapomniała o całym świecie. Oplatające ją ramiona i ten pocałunek! Wieki minęły od chwili, kiedy po raz ostatni była w jego objęciach. – Chyba musimy iść – powiedział z wielką niechęcią, gdy oderwała usta dla nabrania oddechu. – Luz gotów jest przysłać po nas ekspedycję ratunkową. Wszystko między nami wyjaśnione? – Wszystko! – odparła, porzucając resztki wątpliwości. – To dobrze. Wobec tego nie będziesz miała nic przeciwko temu, żebym cię podpierał, a właściwie, żebyś ty oparła się na mnie? – ujął ją wpół i ruszyli. Wszyscy czekali na nich na polance. Luz i Santino jeszcze nie wrócili z poszukiwań cudownego ziela, jak ich poinformował Roger. Ponieważ zbliżało się południe, postanowili zjeść lekki posiłek. – Przepraszam, że musieliście na mnie czekać! – przeprosiła Karen. – Potknęłam się. – Każdemu z nas mogło się to przytrafić, i dziwne, że się nie przytrafiło – pocieszył ją Roger. – Na szczęście był koło ciebie Jake. Dopóki Luz nie zaczął nas liczyć, nie miałem pojęcia, że cię nie ma. – Dziwne jest też to, że nie słyszeliśmy twojego wołania, by się zatrzymać – powiedział z sarkazmem Mike. – Prawda; jakie dziwne? – zgodził się z kamiennym spokojem Jake. – W każdym razie nic się z tego powodu nie stało. – Będziesz mogła teraz iść? – spytał Roger widząc, jak Karen z dużym trudem wyciąga przed siebie nogę. – Boli? – Wszystko będzie dobrze – zapewniła, niezbyt w to wierząc. Z coraz większym trudem poruszała puchnącą nogą. Mogło być jeszcze gorzej. Przydałaby się laska. Na pewno znajdzie się tu jakaś gałąź, z której uda się coś wystrugać. Luz i Santino wrócili niosąc naręcze wielkich zielonych liści, podobnych do zwykłego szczawiu. Po wyciśnięciu z nich gęstego soku obłożyli nimi kolano. Może to tylko pobożne życzenie, , niemniej Karen była przekonana, że ból natychmiast się zmniejszył. Kiedy po posiłku wyruszyli w drogę, mogła iść bez większych trudności, podpierając się laską wystruganą przez Luza. – Co za cudowne lekarstwo! – wykrzyknęła. – Noga już prawie wcale nie boli. – Te liście mają podwójne działanie – powiedział Luz. – Przeciwdziałają opuchliźnie i jednocześnie zniecaulają. Mają wiele zastosowań. W dżungli znaleźć można lekarstwa na liczne choroby. Niestety, w tej części kraju nie ma ziela, które przydałoby się Nigelowi... – Nie masz już dość życia w dżungli? – spytała go. – Kiedy mi się znudzi, ta wychodzę z dżungli i jadę do miasta. – Wzruszył ramionami. – Ale w dżungli jest wszystko, czego mi potrzeba! – Słyszałam, że od dawna znasz Jake'a? – zmieniła temat, chociaż wiedziała, że nie otrzyma wyczerpującej odpowiedzi na to, co ją naprawdę interesuje. – Od pierwszej jego wyprawy do Gwatemali. To bardzo dobry człowiek. Można mu zaufać. – A twoja żona, co ona myśli? – Nie mam żony. – Luz przyjrzał jej się chwilę w milczeniu: – Jeśli mu nie ufasz, to po co z nim zaczynasz? – spytał wprost. – Po prostu nie mogę się powstrzymać. Coś mnie do niego ciągnie – wyznała z wielką szczerością. – I teraz chcesz się upewnić, czy dobrze robisz? Ja ci tego nie powiem, bo nie wiem. Nie znam jego ~rsoenu~x~ coe~czx~ 135 prywatnego życia, a tylko fragmenty zawodowego. Sama musisz wyrobić sobie zdanie, kim jest i jaki jest. Nie opodal Jake z ożywieniem rozmawiał z Rogerem i Howardem. Karen, wpatrzona w jego profil, zastanawiała się, czy w tej sytuacji wolno jej kierować się instynktem. Jak zwykle, około wpół do piątej pa południu rozbili obozowisko w pobliżu rzeki. Korzystając z okazji, Karen przeprała parę drobiazgów i rozwiesiła je na pobliskiej gałęzi. Jake pojawił się na brzegu w tym samym celu. – W dżungli najbardziej mi brakuje dobrze uprasowanych koszul – powiedział wesoło. – Jak tam kolano? – Doskonale! Prawie go nie czuję. To jakieś czarodziejskie liście. – Jeszcze przez kilka dni musisz zmieniać kompresy z liści. Luz przed chwilą poszedł ich szukać. Skuteczne są tylko świeże. – Wdzięczna mu jestem za tę troskę – odparła Karen. – Chociaż chodzi mu pewnie również i o to, żebym nie opóźniała powrotu. Czy do Anglii wracasz z nami? – ostatnie słowa wypowiedziała sztucznie lekkim tonem, jakby tylko mimochodem. – Tak. Mam do dogrania komentarz. – To będzie dopiero po ukończeniu montażu? – W którym chcę uczestniczyć. Oprócz tego mam inne zobowiązania. – Jake rozwiesił swoje pranie na sąsiedniej gałęzi. – Trzeba to będzie zabrać, jak tylko odcieknie woda. Może być deszcz. Dotychczas mieliśmy szczęście, że padało jedynie w nocy. Gdy spojrzał na nią badawczo, poczuła nagłe drżenie, ale nie spuściła oczu. Coś mu się chyba nie podobało w jej zachowaniu, gdyż spytał ostrzejszym tonem: – Myślałem, że już wszystko wyjaśnione. A teraz widzę jakieś dręczące cię wątpliwości. Co mam jeszcze zrobić albo powiedzieć, byś uwierzyła, że jestem śmiertelnie poważny? Przez głowę I~aren przemknęła myśl, że jest coś, co jeszcze mógłby zadeklarować. Takiego jednak zobowiązania raczej się nie spodziewała. Owszem, być może zamierzał kontynuować znajomość i romans nawet po powrocie do Anglii, ale jaką to miało przyszłość? Czy nie lepiej zerwać teraz, od razu, nie ryzykując znacznie głębszego rozczarowania, a może i późniejszego dramatu? – Nic – odparła. – To nic istotnego. Ściągnął brwi. Był zamyślony. – Dziś rano... – zaczął. – Dziś rano to było dziś rano. Od tego czasu wiele myślałam. Nie ukrywam, że mnie bardzo pociągasz, Jake. Powiem ci więcej: nie mogę się tobie oprzeć. – Roześmiała się krótko i nieszczerze. – Cóż jeszcze mogę powiedzieć? To wszystko, jeśli o mnie idzie.. – Rozumiem. – Nic nie potrafiła odczytać z wyrazu jego twarzy. – Myślałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy kontynuowali nasz romans i zaspokajali nasze wzajemne potrzeby – powiedział dość brutalnie. – A ja tak nie sądzę – odparła ledwo opanowując drżenie głosu. – To się skończyło. I pozostańmy przy tym... – Jak chcesz. Żadne z nas nie ma więcej złudzeń. – Wzruszył ramionami, jakby zrzucał z siebie przeszłość. Gdy odchodził, Karen pomyślała, że jeśli o nią idzie, to złudzeń nie miała nigdy, nawet w marzeniach. Teraz natomiast czuła, że coś dławi ją w gardle i zaraz wybuchnie płacom. ROZDZIAŁ DWUNASTY Obie łodzie znaleźli w dobrym stanie. Trzeba było tylko wylać trochę wody, która zebrała się na dnie. Było południe i Karen chętnie . wyruszyłaby od razu w drogę, przeważyła jednak ogólna opinia; by poczekać do rana. Była bardzo z tego niezadowolona, gdyż mieli teraz płynąć częściowo pod prąd i droga powrotna mogła trwać nawet i trzy dni. No i potem jeszcze wyprawa do Tikalu! Kiedy jednak Roger w pewnej chwili powiedział, że właściwie mógłby wykorzystać archiwalne nagrania Tikalu, przyjęła to z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, skróciłoby to czas spędzony w towarzystwie Jake'a, z drugiej, prawdopodobnie raz na zawsze pozbawiłoby ją okazji odwiedzenia sławnego zabytku. W ciągu minionych dwóch dni Karen i Jake nie rozmawiali na żadne tematy osobiste. Jake nie unikał jej wprawdzie, ale zachowywał się chłodno i rzeczowo. Chwilami żałowała, że zajęła takie stanowisko. Jakże wielką cenę przyszło jej teraz płacić za przyszły spokój! Było zbyt późno, by cokolwiek zmienić. Czuła, że nieprędko dojdzie do siebie po tym wstrząsie. Jeśli w ogóle dojdzie! Była pewna jednego: musiałaby spotkać na swej drodze człowieka zupehue niezwykłego, by potrafił zastąpić Jake'a. Po dwu tygodniach spędzonych w dżungli prawie nikt z zespołu nie był w dobrej formie. Nawet Luz miał wymizerowaną twarz. Jezioro stanowiło wielką pokusę dla wszystkich. W wyniku nalegań Luza kąpiel została jednak c~tk:awicie zakazana. Piranii wprawdzie nie widać, ale wiadomo, że czatują, zapewniał Luz. – Nie wiem, co wy na ta – odezwał się Jake – ale chyba dobrze byłoby zjeść na kolację smażoną rybkę? Może wypłyniemy jedną łodzią i coś złowimy? – To paskudztwo? – spytał Nigel wskazując na miejsce, gdzie przed chwilą obserwował kłębiące się piranie. – Ja dziękuję! – Piranie są bardzo dobre ~– zapewnił Jake. – Chociaż ja myślałem o innych. Jest taki sprawny z wędką mikrofonową w ręku, Nigel, ta może połowisz ze mną karpie? – Chętnie – odparł Nigel. Luz także wyraził ochotę. Popłynęli na środek jeziora używając wioseł, by nie spłoszyć ryb. Karen trochę żałowała, że zostaje, ale n:ie była w odpowiednim nastroju. Usiadła na jakimś pniaku i patrzyła na jezioro, jednym uchem słuchając bardzo fachowej rozmowy Rogera, Howarda i Mike'a. Jak ten Mike ją denerwował! Gdyby nie on, to pewnie też włączyłaby się do rozmowy. Wypadek nastąpił nagle. Jeszcze przed chwilą Nigel wciągał na pokład łodzi wielką rybę, a teraz krzyknąwszy rozpaczliwie, już bił bezradnie rękami po wodzie. Jake poderwał się i bez namysłu skoczył do jeziora, niebezpiecznie rozkołysawszy łódź. Po chwili wynurzył się koło Nigela i zaczął go holować w stronę burty. Luz wyciągnął rękę, złapał Nigela najpierw za włosy, a potem pod pachę i x wysiłkiem wciągnął go do łodzi. Zdążył jeszcze pomóc wdrapującemu się Jake'owi. Z miejsca, w którym stała przerażona, zasłaniając usta dłonią, by nie krzyczeć, Karen widziała srebrzyste reoe~x~ coeAc~u 139 pasemka odpadające od ciała Jake'a, gdy rozpaczliwie się otrząsał. Pozostali na brzegu trzej mężczyźni, zaalarmowani krzykiem, obserwowali wypadek, a Howard zdążył przyłożyć wizjer do oka i już nagrywał całą scenę. Luz zapuścił motor i skierował łódź do brzegu. Karen nagle ożyła. – Niech ktoś otworzy apteczkę i wyjmie środki antyseptyczne. Będą nam potrzebne. A potem opatrunki. Wszyscy trzej byli pokąsani. Luz ucierpiał najmniej, miał poranione jedynie grzbiety dłoni. Ko-` szala Jake'a wisiała w strzępach, a z parunastu miejsc na piersiach i na plecach sączyła się krew. Nigel był w najgorszym stanie: miał pokąsane całe ciało, ale żadne z ukąszeń nie wydawało się groźne, jedynie dużo krwawił. Problem mógłby powstać wówczas, gdyby utracił ponad pół litra krwi. Czym prędzej zabrała się do dezynfekowania i opatrywania ran. Byleby nie doszło do reakcji pourazowej w postaci szoku: mimo upału Nigel cały się trząsł i twarz miał białą jak kreda. – To moja wina! – wyjąkał, szczękając zębami. – Zanadto się wychyliłem. – Nic się nie martw, chłopie – pocieszał go Luz. – Wszystko będzie dobrze. To drobne nakłucia, żaden mięsień poważniej nie tknięty. Idę teraz do lasu po te same liście, którymi Karen miała obłożone kolano. Pomogą w szybkim gojeniu się ran. Karen, gdy skończyła z Nigelem, zajęła się Jakiem. Krwawienie prawie ustało, ale wszystkie ranki trzeba było zdezynfekować i opatrzyć. Watką zanurzoną w środku antyseptycznym delikatnie dotykała ukąszonych miejsc na opalonych plecach, usiłując opanować drżenie palców. Roger i Mike pomogli Nigelowi ułożyć się na posłaniu i na polecenie Karen podłożyli mu coś pod nogi, aby stopy znajdowały się wyżej niż głowa. Wrócił Luz z dużą ilością szczawiopodobnych liści i w naczyniu zgniótł je w oleistą masę, by następnie posmarować nią wszystkie ukąszone miejsca na ciele Nigela. – Tobie też się to przyda – powiedziała Karen do Jake'a, zamykając flakon z płynem. – Bardzo boli? – Bywało gorzej – odparł. – Mieliśmy szczęście! – To nie było szczęście. Nigel nie miałby żadnej szansy, gdybyś natychmiast nie skoczył do wody. – Jake nadal siedział obrócony do niej plecami, z głową oblaną słońcem. Z trudem opanowała. chęć wyciągnięcia dłoni i pogładzenia karku mężczyzny. Zdradziłaby się wówczas całkowicie. – To była ogromna odwaga z twojej strony! Obrócił ku niej głowę z nikłym uśmiechem na ustach. – Nie rób ze mnie bohatera, działałem po prostu instynktownie. Gdybym miał czas pomyśleć, to pewnie bym nie skoczył. – Wiem, że byś skoczył. Ocaliłeś mu życie – starała się mówić zwykłym tonem. – Sam by się wykaraskał. Piranie reagują na mięso gotowane albo na krew. Jeśli ktoś nie ma żadnego skaleczenia, to jest raczej bezpieczny. Poza tym zabicie czegoś większego od małpka wymaga trochę więcej czasu. – Inaczej mi mówiłeś, kiedy... – urwała, zawstydzona tym, co miała powiedzieć. – Wiem, wtedy-troszkę :przesadziłem. – W jego głosie nie było żadnej skruchy. – Ryzyko tak czy inaczej istniało. Czy wolałabyś kąpiel w towarzystwie piranii niż to, co się wtedy stało? A jednak nie przepuścił okazji, którą mu stworzyłam, pomyślała Karen. – Nie chcę o tym więcej mówić, Jake! Skończyło się! Teo~ coe~czm 141 – A czy naprawdę musi się skończyć? – Jeśli o mnie chodzi, tak. – Chcesz powiedzieć, że straciłaś zainteresowanie moją osobą? – Tak ci w to trudno uwierzyć? – Biorąc pod uwagę to, co między nami było, trudno. – Przyjmij więc moje zapewnienie, że tak jest. Karen znajdowała się u kresu wytrzymąłości. Pokusa, by przyjąć wyzwanie losu i pozwolić, by pokierował jej przyszłością, była tak wielka, że miała dużą ochotę ulec. Hamowała ją jedynie myśl, że to naprawdę nie ma sensu, gdyż Jake'a po paru tygodniach znów poniesie w świat. – Pójdę zobaczyć, jak czuje się Nigel – oświadczyła i niezbyt pewnym krokiem skierowała się w jego stronę. Stwierdziła z satysfakcją; że nie jest już taki blady. Udało mu się otrząsnąć z szoku. Powitał ją słabym uśmiechem. – Jestem wybrańcem bogów – zażartował. – Najpierw zatrucie, a teraz piranie. Aby zabezpieczyć się przed ciągiem dalszym, chyba zrezygnuję z pracy plenerowej. – Skrzywił twarz w uśmiechu, gdy ujęła jego rękę, by zmierzyć mu puls. – Poproś któregoś z chłopaków, żeby to zrobił, jeśli chcesz mieć prawdziwy odczyt – powiedział. Karen miała już zupełnie dosyć tego typu męskich żartów i gdyby nie to, że Nigel był chory, z pewnością odpowiedziałaby ostro. Na każdym kroku sprawdzały się przepowiednie Jake'a co do konsekwencji udziału kobiety w podobnej wyprawie. Przysięgła sobie, że,aa przyszłość będzie ostrożniejsza z wyborem pracy. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wkrótce potem zapadł mrok. Wieczorem Nigel poczuł się o tyle lepiej, że spałaszował obfitą kolację. Poszli spać wcześniej, by wyruszyć z pierwszym brzaskiem dnia. Luz oświadczył, że przy odrobinie szczęścia powinni dotrzeć do Fuetas drugiego dnia wieczorem. Karen bardzo się z tego ucieszyła. Następnego dnia rano jak zwykle obudziła się przed świtem i jak zwykle nie było mowy o ponownym zaśnięciu. Zrezygnowała więc z dalszego wyczekiwania . na sen i cichutko wyślizgnęła się ze śpiwora. Wszyscy jeszcze spali. Było gorąco, czuła pot na całym ciele. Postanowiła obmyć się trochę w jeziorze. Wysrebrzone księżycem jezioro było równie zachęcające jak poprzedniej pamiętnej nocy. Tym razem nie zamierzała się jednak kąpać. Zdjąwszy przepoconą górę piżamy, uklękła i nabierając wodę w dłonie oblewała nią ciało. Miły chłód sprawiał ulgę. Wiedziała, że po kilku minutach znowu będzie opływała potem. Teraz jednak było wspaniale! Bardzo wyczulona po ostatnim doświadczeniu na wszystkie odgłosy dżungli, zastygła na moment słysząc odgłos łamanej gałązki, a potem błyskawicznie się obróciła,. Na tle słabiutkiej łuny znad dogasającego ogniska dojrzała sylwetkę Jake'a. – Pomyślałem sobie – powiedział – że teraz z kolei zbyt poważnie potraktujesz to, co powiedziałem o reagowaniu piranii tylko na krew. Nie warto ryzykować! – Nie miałam zamiaru się kąpać – odparła Karen. – O to możesz być spokojny. Chciałam się tylko ochłodzić. – Wciągnęła głęboko powietrze, świadoma przyspieszonego bicia własnego serca i drżenia całego ciała. – Za chwilę wracam! – dodała. – Poczekam tu na ciebie – odrzekł spokojnie. – Nie! – Wstała z kolan, gdy zaczął się zbliżać, i dłońmi zasłoniła piersi. – Nie chcę, żebyś tu zostawał! – Dżungla jest dla każdego – powiedział stając tuż przed nią. -Mogę chodzić, gdzie chcę, i robić, co chcę. – Nie ze mną! rsor~.ws coycz~u 143 – Ty także będziesz robiła ze mną, co zechcesz. Oboje będziemy robili to, czego pragniemy – roześmiał się ochrypłym głosem. Zesztywniała, gdy ją do siebie przyciągnął. Przez następne długie chwile nie padło między nimi ani jedno słowo. Wielki gniew, który wszystko rozpętał, przeobraził się teraz w dziką namiętność. Gdy ją posiadł, oplotła go z całej siły nogami, rozkoszując się jego władzą nad jej ciałem. I tak w absolutnej harmonii rytmicznych ruchów dotrwali do kataklizmu zespolenia. Powolnemu powrotowi na ziemię towarzyszyła przykra myśl, że tym razem jej pełne oddanie nie pozostawiło w świadomości Jake'a najmniejszych wątpliwości co do uczuć, jakimi go obdarza. Zdemaskowała się. Pierwsze słowa, jakie do niej skierował, gdy się podniósł i odstąpił o parę kroków, wywołały w niej szok: – Teraz jesteśmy kwita. Rachunki wyrównane. Nie dla mnie, mój drogi, pomyślała z bólem serca. Dla mnie jeszcze długo nie będą wyrównane. Po dwu tygodniach spędzonych wyłącznie w dżungli i na wodzie, Guatemala City wydawała się miejscem z innej planety. Patrząc przez okienko samolotu na rozciągnięte przedmieścia stolicy, Karen pomyślała, że chętnie poleciałaby od razu dalej do Anglii. Roger jednak postanowił, że odpoczną parę dni w Gwatemali. Poza tym niemożliwe byłoby otrzymanie miejsc na lot tego samego dnia. Trzeba przyznać, że odpoczynek i regeneracja sił były im potrzebne. Zwłaszcza Nigelowi. Mimo wszelkich zabiegów parę ranek nie chciało się goić i konieczna była pomoc ambulatoryjna. Karen już zapowiedziała, że zaraz po wylądowaniu zawiezie Nigela do szpitala, a potem oboje dołączą do pozostałych, którzy pojadą tymczasem do znanej im już willi na gorącą kąpiel i po świeżą bieliznę. Ostatnie dni były chyba najgorsze ze wszystkich. Jake jakby jej nie znał. Siedział teraz po drugiej stronie kabiny samolotu, wsparty o podgłówek, z zamkniętymi oczami. Wyglądał tak, jakby to, co się zdarzyło, nie pozostawiło ~v nim żadnego wrażenia, był nieprzystępny. Zresztą nie miała zamiaru do niego się zbliżać. Nie było sensu. Otrzymał od niej już wszystko, czego chciał. – Wydaje mi się, że jedynie na Jake'u i Luzie wyprawa nie pozostawiła najmniejszych śladów, są tacy sami – odezwał się siedzący obok niej Nigel, zupełnie jakby czytał w myślach Karen. – Jak to? Jednego i drugiego lekko pokąsały piranie. – Nie o tym myślałem ~– odparł Nigel. – Ja się czuję tak, jakbym był kimś innym. – Spojrzał na Karen ze smętnym uśmiechem. – Wtedy się zagalopowałem, prawda? – Już sobie nawet nie przypominam. – Karen wzruszyła ramionami. – Jesteś bardzo miła. – Po chwili dodał: – Można by to nazwać tropikalną gorączką, prawda? W dżungli wszystko ma inny wymiar; każde przeżycie i każda myśl są takie intensywne! Karen pomyślała z goryczą, że jeśli rzeczywiście była to tropikalna gorączka, która ich wszystkich ogarnęła, to w jej wypadku temperatura utrzymywała się nadal. I nie widać, by miała zamiar się obniżyć. Nie pomoże tej sytuacji fakt, że przez następne parę dni będzie mieszkać pod jednym dachem z Jakiem. Samolot obniżył lot i zbliżał się do lądowiska. Karen chwyciła się oparć fotela. Z mieszanym uczuciem przyjęła decyzję Jake'a, iż z obojgiem pojedzie do szpitala. Jego argument, że ~rrto~ co~cztc~ 145 ani Karen, ani Nigel nie znają hiszpańskiego, był w zasadzie słuszny, ale przecież w szpitalu jest personel mówiący po angielsku. – Być może – powiedział Jake, gdy przedstawiła mu ten argument. – A może nie ma? Nie będziemy ryzykowali. Chodzi o to, żebyś niepotrzebnie nie traciła czasu. Obecność Jake'a bez wątpienia pomogła. Nigela zabrano do ambulatorium prawie natychmiast. Widząc rezerwę i powści~gliwość Jake'a Karen pragnęła, by nie musieli zbyt długo czekać na Nigela. Sam na sam z Jakiem było jej teraz potrzebne jak dziura w moście. Po dłuższym milczeniu, pragnąc za wszelką cenę przerwać tę ponurą ciszę, zapytała: – Chyba go nie zatrzymają w szpitalu? – Musiałby być umierający – padła odpowiedź. – Szpital pęka w szwach. Mają za mało łóżek. – Rzucił jej krótkie spojrzenie: – Martwisz się o niego? – Tyle samo, ile martwiłabym się o każdego w podobnym położeniu. – Nawet o mnie? – wykrzywił usta w tym przeklętym sarkastycznym uśmiechu. – Gdybyś miał infekcję, naturalnie! Ale wyszedłeś cało. – Najwidoczniej jestem odporny na większość życiowych przypadków. – Sarkazm i ironia! – Jakie masz teraz plany? – spytał. – Chcę jak wszyscy odpocząć parę dni, a potem wrócić do domu. – No właśnie, co potem? Pytałem o te dalsze plany. – Jeszcze nie zdecydowałam. – Może zajmę się zupełnie czym innym. – Co chcesz robić? – O tym również jeszcze nie zdecydowałam. – Sta rała się mówić lekkim tonem., ale przychodziło jej to z wielkim trudem. – A ty? f."<~ planujesz? – Po Bożym Narodzenix~ mam dwumiesięczny objazd Stanów z odczytami. --Wzruszył ramionami. – A później mam stypendiu~:n fuo,dacji Lorriston na. cały rok i będę grzebał w zieaa~i na półwyspie Jukatan. A więc program, który ponastawiał mało czasu na sprawy osobiste, pomyślała :I~:.aren. Tego się właśnie obawiała. Słusznie więc ur,~yn:~a~~, Zdecydowanie mówiąc „nie". Za kilka tygodni żegnał~~by go z jeszcze cięższym sercem. Ale jednocześnie wyja;śn!:ało to również sprawę małżeństwa z Eleną. Jasne przecież było, ie owa piękna dama nie wytrzya~~.łaby nawet tygodnia w jukata.ńskiej dżungli, nie mówiąc już o roku. Wszystkie te rozważania :nie; przyniosły Karen żadnej ulgi. No cbż, musi to wszystl~:o przeżyć i przecierpieć! Wrócił Nigel, bardzo się nad. sobą litując. Powiedział, że zabieg był nieprzyjemny i bolesny, i że zostaną blizny w paru miejscach. Karen była przekonana, że Nigel będzie dumnie obnosił swre blizny, pokazując je wszystkim dokoła. Co nie p<~wi.nna chyba dziwić, bo niewielu ludzi wpadło między piranie i wyszło z tego cało. Wszyscy troje wrócili d.a willi, ;gdzie reszta zespołu odpoczywała na tarasie. Ka.ren czym prędzej poszli wziąć prysznic, o którym jw~ż tak długo marzyła. Miała przedziwne uczucie, że strumień gorącej wody jakby ją odmładza, a czyste włosy ;przynoszą fizyczną ulgę. Usłyszała pukanie do dr~;~wi. Gdy szła otworzyć, wiedziała, że to Jake. I rze;cxywiście. Stał w progu w kąpielowym płaszczu. Gbrzucił ją szybkim spojrzeniem. . – Chciałbym wziąć parę r~ec;zy z sypialni – powiedział. Karen bez słowa odstąpiła ad drzwi, by mógł ~reoeo~tN~ coa~czx~ 147 wejść. Poprawiła ręcznik, który zaczął się jej osuwać. Świadoma była, że Jake dostrzegł ten ruch. Pewnie pomyślał; że wyreżyserowała to niby obluźnienie ręcznika. Niech sobie myśli. Została przy otwartych drzwiach, trzymając dłoń na klamce. Gdyby je zamknęła, pomyślałby, że zrobiła to w określonym celu. Kiedy zabrał już wszystko, czego potrzebował i obrócił się do niej, jej twarz przybrała obojętny wyraz. Nie przyszło jej to łatwo. – Czego się boisz? – spytał. – Niczego się nie boję! – odparła spokojnie. – Po prostu chcę się wreszcie ubrać. – Masz jeszcze godzinę do kolacji – powiedział, wpatrując się w nią niebieskimi oczami. – To co z tego? – tym razem jej głos lekko zadrżał. – Akurat żeby wypić drinka przed kolacją. – Czas na wiele innych rzeczy – stwierdził. Jej serce zatrzepotało w rodzącym się pragnieniu, ale postanowiła je opanować. Wzięła głęboki oddech. – Myślałam, że powiedzieliśmy sobie już dość. Rachunki były rzekomo wyrównane! . = I ja tak myślałem. – Blado się uśmiechał. – To wcale nie takie łatwe. W odróżnieniu od ciebie nie potrafię powiedzieć sobie „pstryk" i wyłączyć kontakt. Gdyby on wiedział! Patrzyła na niego zamglonymi oczami. Zdawała sobie sprawę, że robi niemądrze, ale nie potrafiła się oprzeć. W jej oczach odczytał odpowiedź, wzięte z szafy ubrania rzucił na krzesło i podszedł do drzwi. Zsunął z klamki jej bezwolne palce, zamknął drzwi i przekręcił klucz. Karen drżała, gdy tulił ją do siebie. Wiedziała, że nie potrafi dalej ukrywać swoich uczuć, ale to naprawdę nie miało już najmniejszego znaczenia. Kochała tego człowieka do szaleństwa! I tylko to wydawało się w tej chwili istotne. Kąpielowy ręcznik opadł na podłogę. Jake ob sypywał pocałunkami jej twarz i pieścił dłońmi ciało; rozpoznawał znane miejsca z czułością i zmysłowością, która rozpalała ją aż do fizycznego bólu. Niech bierze wszystko, pomyślała, to wszystko do niego należy, nie ma przed nim nic do ukrycia! Wyszeptała cicho jego imię, a on pojął jej myśli. Wziął ją w ramiona i zaniósł na łóżko. Delikatnie położył się koło niej. Ujął jej twarz w obie ręce i długo i namiętnie ją całował. Oddawała pocałunki nic już nie ukrywając, odsłoniwszy się całkowicie, bez reszty, we wspaniałym, upajającym poddaniu. Gdyby miała więcej do oddania, dostałby! Gdyby było więcej do wzięcia, wzięłaby! Ustami i dłońmi delikatnie muskała i poznawała to wspaniałe męskie ciało, czując jego napięcie i wiedząc, że tym razem ona nad nim panuje, że dotyk jej palców wywołuje naprężenie męskich mięśni, daje im siłę, potencję, bezgraniczną żywotność. Oddała mu swe ciało i czyniąc to otworzyła swe serce i okazała mu swą miłość. Jake Rothman, najwspanialszy mężczyzna! – Nie pozwolę ci odejść – powiedział potem, spoczywając całym ciężarem swego ciała na Karen i całując jej piersi. – Chcę, żebyś ze mną została! – Do Nowego Roku? – spytała cicho ochrypłym głosem. – Nie widzę większego sensu. – To pojedź ze mną do Stanów. – Na Jukatan także? – zaśmiała się nerwowo. – Żądasz ode mnie, żebym zrezygnował ze stypendium? – Podniósł głowę i patrzył oczami, w których widać było niepewność. – Nie ośmieliłabym się o to prosić! – odparła czując, że ma sucho w gardle. – No to pojedź ze mną na Jukatan! Jest tam zupełnie dobre mieszkanie, pewien komfort nawet, żadnych problemów jak te, jakie mieliśmy w ciągu ostatnich dwu tygodni. weo~u~xs coa~czm 149 – A co bym tam robiła? To znaczy oprócz...? – Moglibyśmy pracować razem! Wykazałaś tak wielkie zainteresowanie naszym odkryciem w Chal Luz! – Nie mam żadnych kwalifikacji. Byłabym w efekcie kulą u nogi. – Nie trzeba nadzwyczajnych kwalifikacji do prac wykopaliskowych. Wystarczy zaangażowanie, no i inteligencja. Tej ci nie brak. Zaangażowania także. – Palcem delikatnie przeciągnął po jej ustach i rozbłysły mu oczy, gdy bezwiednie zadrżała. – Oczywiście to nie byłaby kariera, o której marzyłaś... – Zupełnie nie o to chodzi – odparła. Badania archeologiczne również mogą być wspaniałą okazj$. Stanowią kuszącą perspektywę, otwierają różne możliwości dla kogoś, kogo to pasjonuje. Ją właśnie pasjonowało. Tylko jak długo by to trwało? I później znów miałaby problem z pozbieraniem się... – Więc o co? – nalegał. – Wiem, że wiele żądam, ale... – To by nam nie wyszło, Jake – wydusiła z siebie z trudem. – Nie potrafiłabym tak żyć. – Nie sądziłem, że takie znaczenie mają dla ciebie warunki. – Wzruszył ramionami. – Nie mówię o komforcie. Powiem ci, o czym myślałam: o braku wyraźnych perspektyw na przyszłość. Wiem, że jest obecnie rzxzą przyjętą, iż dwoje ludzi mieszka razem, nie myśląc o tym, co będzie dalej. Mnie to nie odpowiada i nie wystarcza. Potrzebuję czegoś więcej. – Na przykład miłości? – spytał martwym głosem. – Ja sobie zdaję sprawę, że chwilowo miłość jest jednostronna, ale tak nie musi pozostać. Daj jej szansę. – Nie mogę – ledwo wydobyła te słowa przez ściśnięte gardło. – Nie mogę cukać na coś, co może nigdy nie przyjść. – Rozumiem – odparł; poderwawszy się, usiadł na skraju łóżka i sięgnął po szlafrok. – Wobec tego nie ma o czym więcej mówić, tak? Nie ma, pomyślała zdając sobie sprawę, że jej uczucia dla niego są wielokrotnie silniejsze niż to, co on mógł czuć wobec niej. Bez względu na to, jak intensywnie mógł jej pożądać fizycznie, było to niewystarczające. Gdy po pewnym czasie wyszła przed dom, zastała na tarasie Mike'a. Chciała się natychmiast cofnąć, ale on podniósł rękę w niemym apelu, by została. – Chcę cię przeprosić. Zachowywałem się rzeczywiście jak zwierzę – powiedział bez wstępów.. Był wyraźnie przybity. – Bo wiesz, wzięła mnie taka zazdrość, że straciłem nad sobą panowanie. Bardzo cię przepraszam! Obojętne jej były te przeprosiny, gdyż Mike nic dla niej nie znaczył. No, ale przynajmniej oprzytomniał! – Zapomnijmy o tym! – odparła wzruszając lekko ramionami. – Dziękuję! Napijesz się czegoś? – wskazał na tacę z drinkami. – Proszę o wódkę z sokiem pomarańczowym. – Usiadła w wiklinowym fotelu. – W porównaniu z Petenem jest tu prawie chłodno! Podając drinka wpatrywał się w jej dekolt z nadmiernym, jak zauważyła Karen, zainteresowaniem. Kocur nie zmieni swojej natury, pomyślała. Mimo przeprosin pozostał tym samym Mikiem. – Założyć ci coś na ramiona? – zaproponował. – Nie, dziękuję – odparła potrząsając głową. – Aż tak chłodno nie jest. Powiedziałam to tylko dla porównania. – Upiła łyczek z podanej szklanki. – Ciekawa jestem, gdzie się wszyscy podziali? – Jeśli masz na myśli Rothmana, to wyszedł – odparł cierpko Mike, zajmując sąsiedni fotel. – Widziałem, ~reoęn~v~ coMczx~ 151 jak wychodził jakieś piętnaście minut temu. Juan powiedział, że wróci dopiero po kolacji. Poszedł do Eleny, pomyślała. Być może nie ma zamiaru się z nią żenić, niemniej do niej poszedł. Czyja to wina? Gdyby przyjęła jego propozycję, to pozostałby w willi. Od tej chwili wieczór stał się ponury i trwał w nieskończoność. Z trudem doczekała chwili, kiedy mogła wreszcie wstać od stołu i obwieścić, że idzie spać. W czasie kolacji nikt nie komentował nieobecności Jake'a, miał przecież prawo robić, co chce. Następnego dnia Jake miał przekazać władzom wykopaliska z Chal Luz. Roger chciał to zarejestrować na taśmie, dlatego na uroczystość udawał się cały zespół. Po tym wydarzeniu wszyscy mieli mieć dwa wolne dni. Karen jeszcze nie wiedziała, co będzie w tym czasie robić. Chyba chodzić z kąta w kąt, użalając się na własny los. Jak zwykle obudziła się przed świtem bez najmniejszej ochoty na dalszy sen. W jej głowie kłębiły się myśli, których noc nie potrafiła uśpić. Wstała, by znaleźć coś do czytania, co pomogłoby jej przetrwać do świtu. Wpadające przez okna światło księżyca pozwoliło bez trudu znaleźć główny salonik, gdzie musiała jednak zapalić światło, by odczytać tytuły książek stojących na półce w głębi. Zobaczyła sporo książek angielskich, zarówno powieści, jak i literatury faktu. Wybrała szpiegowską powieść Le Carrego. Niemal upuściła książkę, gdy obróciwszy się zobaczyła Jake'a, który stał w drzwiach prowadzących z tarasu. Miał na sobie ten sam płaszcz kąpielowy, co po południu, a na stopach sandały. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Masz jakieś problemy? – spytał. – Jeden. Nie mogę zasnąć. – Wydawało się jej, że powiedziała to zbyt poważnie i pryncypialnie, więc uśmiechnęła się sztucznie: ~~– Famyślałam sobie, że pomoże mi w tym książka. – Wszystko zależy osi treści ~– zauważył. – Istnieje możliwość, że jeszcze bardziej cię rozbudzi. – Jakie więc proponujesz rozwiązanie? – zapytała i natychmiast tego pożałowała, widząc jego ironiczny uśmieszek. Szybko więc dodała: – Stop! Nie odpowiadaj na moje pytanie! – Nie miałem zamiaru ud~.aelać ci rad – odparł. – Przyszedłem tu, żeby przyrządzić sobie filiżankę kawy. Przyłączysz się do mnie? Rozsądek nakazywał szybkie pożegnanie się i umknięcie do sypialni. Jednakże rozsądek rzadko panuje nad odruchami. Pa chwili szła już z nim do kuchni, dalej trzymając książkę pod pachą. Ostatecznie filiżanka kawy ani niczego nie pogorszy, ani nie polepszy. Najwyźej odłoży chwilę rozstania. Jake fachowo zaparzył kawę w mniejszej z maszynek. Siedząc na barowym stołku i małymi łyczkami popijając aromatyczny napój, Karen szukała w myślach jakiegoś neutralnego tem atu do rozmowy, ale kiedy się wreszcie odezwała, nieoczekiwanie zadała pytanie, które jej nawet przez myśl nie przeszło: – Byłeś dziś wieczorem u Eleny? – Owszem, byłem – odparł słodząc kawę. Pomyślała sobie, że skarn już dotknęła tematu, to równie dobrze może go kontynuować do wyczerpania. T I jaka konkluzja tej wizyty? – A jakiej ty byś chciała? – To chyba zależy od ciebie? – Z twoich słów wynika, że właściwie nie uwierzyłaś w to, co ci mówiłem: że nic mnie już z Eleną nie łączy. A skoro o tym mowa: Elena kategorycznie zaprzecza, jakoby powiedziała Rogernwi, że za mnie wychodzi. Twierdzi, że coś mu się pokręciło. Karen przez długą chwilę wpatrywała się w Jake'a. rso~ coa~czx~ 153 – Sądzisz, że to możliwe? – Jeśli nawet powiedziała coś, co Roger źle zrozumiał – wzruszył ramionami – to żadnego nieporozumienia już nie ma. Wszystko zostało jasno powiedziane. – Co to znaczy? – spytała z podejrzliwością. – To, co powiedziałem. Elena wie wszystko o nas... – Wszystko? – Nie w szczegółach, ale to, co istotne. I nie wspominałem również o jednostronności uczuć. – Wykrzywił usta w sardonicznym uśmiechu. -Moja duma nie pozwoliła mi się przyznać, że zakochałem się w kobiecie, która nie chce mi się odwzajemnić tym samym uczuciem. W pierwszej chwili Karen była pewna, że źle usłyszała, i patrzyła na niego tępo. To niemożliwe, by powiedział coś takiego. Jakby z wielkiej odległości usłyszała swój głos: – Czy byłbyś łaskaw powtórzyć to ostatnie zdanie? – Po co? – odparł cynicznie. – Przecież postawiłaś sprawę jasno. Powiedziałaś, że widzisz znikome prawdopodobieństwo, byś mogła mnie pokochać. Musiałem się z tym pogodzić. W dalszym ciągu Karen nie wierzyła własnym uszom. Jakże on mógł być tak ślepy? Odpowiedziała sobie sama: przecież i ona nie zdawała sobie sprawy z jego prawdziwych uczuć. Oboje mieli opaski na oczach i byli śmiesznie pewni swoich własnych vyniosków. Jeszcze w tej chwili trudno jej było zdobyć się na powiedzenie tego, co on przecież musiał widzieć w jej spojrzeniu, jeśli dobrze patrzył. Patrzył, ale dalej nie rozpoznawał. Nagle odezwał się, uderzając pięścią w blat: – A właśnie że nie, do diabła! Nie pogodzę się z tym! Nie pozwolę, aby poszło na marne to, co nas połączyło w ciągu tych paru tygodni. Nie odwrócisz się plecami i nie odejdziesz! Nie pozwolę ci, Karen! Wyjął jej z dłoni filiżankę i odstawił na bok, koło swojej, potem ściągnął Karen ze stołka w swoje ramiona. – Z amerykańskich odczytów już się nie wykręcę, ale mogę zrezygnować ze stypendium. Znajdą wielu innych na moje miejsce. Pojedź ze mną do Ameryki! Daj mi szansę pokazać ci, jakie będrae nasze wspólne życie! Wszystkie wątpliwości, jakie jeszcze mogły kołatać się jej po głowie, zgasił pocałunek Jake'a. Namiętny i czuły zarazem. Oddawała go chętnie, żarliwie, przepełniona uczuciem. Zarzuciła mu ręce na szyję, objęła mocno, tuląc twarz do jego twarzy z sercem przepełnionym miłością. – Widzisz? – powiedział miękko. – To wcale nie będzie takie trudne! – Kocham cię! – Nagle słowa te przyszły jej bardzo łatwo. – Kocham cię od wisków, Jake! Zastygł. – Przecież mnie od wieków nie znasz? – patrzył przedziwnie, jakimś niesłychanie intensywnym spojrzeniem. Zaśmiała się cicho i pocaławała go mocno w szyję. – Więc od pierwszego dnia, pierwszej godziny, od pierwszej minuty i sekundy, kiedy cię ujrzałam! – Ze mną było to samo! -– Trzymał ją tak, jakby nigdy nie zamierzał jej wypuścić. – To dlaczego, do diabła, nie pisnęłaś nawet stówka? Dlaczego kazałaś mi myśleć, że tylko ja...? – Dlatego, że myślałam, rx to tylko ja... A tobie zależy wyłącznie na moim... – Na twoim ciele? Na nim też! I na twojej twarzy... – Głaskał delikatnie jej policzki. – I na tym wspaniałym temperamencie... na odwadze i na wytrwałości! Moje życie nabrało nagle sensu w dniu, w którym pojawiłaś się tutaj z Rogerem, choaaż w pierwszych chwilach nie zdawałem sobie z tego sprawy. Głównym powodem ~eoe~vs coe~czxe 155 mojego sprzeciwu wobec twojego udziału w wyprawie był lęk, że zbliżysz się za bardzo z Rogerem. Chciałem cię mieć dla siebie! Wyłącznie dla siebie! – Ja naprawdę nie miałam pojęcia o uczuciach Rogera – powiedziała – a także nigdy świadomie nie zachęcałam Mike'a do zalotów. Jestem zupełnie ślepa, gdy chodzi o odczytywanie ludzkich intencji. – Wyłącznie dlatego, że nie zdajesz sobie sprawy z własnego oddziaływania na ludzi. Spojrzysz tymi niebieskimi oczami i człowiek gotów jest wszystko zrobić! Muszę wymyślić jakiś tajny sygnał, który ci będę dawał, kiedy zobaczę, że to robisz – roześmiał się cicho. – W przeciwnym wypadku cała ekipa na Jukatanie przestanie pracować i będzie tylko wzdychała do ciebie. – Zdał sobie nagle sprawę z tego, co powiedział, i cmoknął niezadowolony. – Przepraszam. Wycofuję się! Mówiłem poważnie, że zrezygnuję ze stypendium. Wymyślimy coś innego, gdzie będziemy mogli połączyć nasźe umiejętności. Coś takiego, jak obecna wyprawa. – To może być jedynie przerywnikiem, od czasu do czasu – orzekła Karen. – A poza tym, te moje umiejętności bardzo ci się mogą przydać na Jukatanie. Przecież potrzebny ci jest ktoś do prowadzenia dziennika, robienia zestawów. Ja jestem dobrym organizatorem. Myślę, że będę ci mogła pomóc. Przecież już mówiłam, że archeologia mnie fascynuje. – 'Jesteś pewna? – Spojrzał na nią niepewnie. – Może tylko tak mówisz? Potrząsnęła głową. Bardzo go kochała również za tę gotowość do kompromisów. – Mówię zupełnie poważnie. Wcale nie mam zamiaru budować wspólnego życia na zasadzie jednostronnych poświęceń... – zawahała się szukając w jego twarzy odpowiedzi na nowe wątpliwości. – Zakładając, 156 ~rrtos coa~czx~ oczywiście, że w tym wypadku chodzi o budowanie wspólnego życia? – Całego życia, jeśli mam coś do powiedzenia – odparł natychmiast. – Czy sądzisz, że twoi rodzice będą bardzo rozczarowani, jeśli ich córka poślubi mnie jak najszybciej, bez wielkich przygotowań i uroczystości? – Tym razem on się zawahał. – Zakładając, oczywiście, że ma ochotę wyjść za mnie. A takie są moje warunki! – powiedział z uśmiechem. – Chcę cię mieć na wyłączną własność, potwierdzoną kontraktem, żadnych tam czasowych dzierżaw! – Ja też nie chcę dzierżaw – odparła. – Jeśli mam jechać z tobą do Stanów, to musimy pobrać się szybko. Ponieważ pięć tygodni, jakie pozostają do tego czasu, nigdy by mojej mamie nie wystarczyły na przygotowanie przyzwoitego, jej zdaniem, ślubu, to chyba będzie lepiej, jeśli postawimy wszystkich wobec faktu dokonanego. – Miałem nadzieję, że to powiesz! – Przytulił ją mocno, zanurzając twarz w jej włosach. – Rano powiemy o tym reszcie, a teraz chodźmy do łóżka – wyszeptał namiętnie. – Mam ci jeszcze wiele rzeczy do opowiedzenia... Ona chciała równie dużo opowiedzieć jemu. Słowami bądź inaczej: ~' _ ' drugi sposób wyrażał to samo. ł "~.i:; `iw tł CLV~ ~ó~sM~~ ~we~ ~.,` > ~ ~ e,~.~ Rado w an .a 1`'~łiQn Ó~'1,