Dashiell Hammett Lep na muchy przełożyła Maja Gottesman Iskry, Warszawa 1987 Main nie żyje Kapitan powiedział mi, że tą sprawą zajmują się Hacken i Begg. Złapałem ich, gdy wychodzili z pokoju detektywów. Begg wygląda jak piegowaty bokser wagi ciężkiej: jest łagodny jak szczeniak bernardyna, lecz mniej inteligentny. Mózgiem tej pary jest wysoki i chudy detektyw sierżant Hacken, już nie tak wesoły; jego wąska twarz jest ciągle zmartwiona. — Spieszycie się? — zapytałem. — Zawsze się spieszymy, jak jest fajerant — odrzekł Begg, a jego piegi przesunęły się robiąc miejsce na uśmiech. — Czego chcesz? — zapytał Hacken. — Chcę wszystko, co macie o Mainie. — Będziesz się tym zajmował? — Tak — odpowiedziałem. — Na zlecenie Gungena, szefa Maina. — Więc może wiesz, dlaczego miał te dwadzieścia kawałków gotówką? — Powiem wam rano — obiecałem. — Jeszcze nie widziałem się z Gungenem. Mam z nim randkę dziś wieczorem. Tak rozmawiając przeszliśmy do pokoju detektywów, zastawionego biurkami jak szkolna klasa. Było tam kilku policyjnych detektywów pochylonych nad raportami. My trzej usiedliśmy przy biurku Hackena i słuchaliśmy chudego detektywa. — Main wrócił do domu z Los Angeles w niedzielę o ósmej wieczorem z 20 tysiącami w portfelu. Pojechał tam, by sprzedać coś dla Gungena. Dowiedz się, dlaczego miał tyle w gotówce. Powiedział żonie, że wracał z Los Angeles ze znajomym, nie podał nazwiska. Żona położyła się około 10.30, on został jeszcze i czytał. Miał te pieniądze, dwieście studolarowych banknotów, w brązowym portfelu. Na razie wszystko jest O.K. Main siedzi w salonie i czyta. Jego żona śpi w sypialni. W mieszkaniu jest tylko ich dwoje. Budzi ją jakiś hałas. Wyskakuje z łóżka, biegnie do salonu. Zastaje tam męża mocującego się z jakimiś dwoma mężczyznami. Jeden jest wysoki i dobrze zbudowany, drugi niski, o raczej dziewczęcej budowie. Obaj mają gęby zasłonięte czarnymi chustkami i czapki naciągnięte na oczy. Kiedy zjawia się pani Main, ten niższy zostawia Maina, przystawia jej pistolet do głowy i rozkazuje, by była grzeczna. Main i ten drugi nadal się szamoczą. Main ma w ręku pistolet, a zbir próbuje wykręcić mu nadgarstek. Udaje mu się to i Main wypuszcza broń. Zbir wyciąga swój pistolet, celuje w kierunku Maina i schyla się, by podnieść pistolet Maina. Kiedy mężczyzna pochyla się, Main rzuca się na niego. Udaje mu się kopniakiem wytrącić zbirowi pistolet z ręki, lecz on ma już w drugiej ręce broń Maina. Leżą tak obaj przez parę sekund. Pani Main nie widzi, co się dzieje. I nagle — paf! Main pada, jego kamizelka płonie w miejscu, gdzie przeszła kula, prosto w serce. Zamaskowany facet trzyma w ręku dymiący pistolet Maina. Pani Main mdleje. Kiedy odzyskuje przytomność, w mieszkaniu oprócz niej i jej nieżywego męża nie ma nikogo. Zniknął jego pistolet i portfel. Była nieprzytomna około pół godziny. Wiemy to, bo sąsiedzi słyszeli strzał, choć nie wiedzieli, gdzie strzelano, i podali nam czas. Mieszkanie państwa Main jest na szóstym piętrze. Budynek jest ośmio- piętroWy. Tuż obok, na rogu Osiemnastej Alei, stoi budynek dwupiętrowy; na dole jest sklep spożywczy, nad nim mieszkanie właściciela. Za budynkiem biegnie mała uliczka, jakby przejście. To tyle. Kinney, patrolujący ten rejon, szedł właśnie Osiemnastą Aleją. Usłyszał strzał. Słyszał go wyraźnie, bo mieszkanie państwa Main jest po tej stronie budynku, wychodzi na sklep spożywczy, ale nie od razu umiał go umiejscowić. Stracił czas rozglądając się po ulicy. A kiedy doszedł do owego przejścia, ptaszki już wyfrunęły z klatki. Kinney znalazł jednak ich ślady — porzucili pistolet, który zabrali Mainowi i z którego go zastrzelili. Ale Kinney ich nie widział, nie widział nikogo, kto by mógł być mordercą. Z okna na trzecim piętrze na klatce schodowej w domu Mainów łatwo przejść na dach budynku ze sklepem spożywczym. Chyba tylko kaleka miałby z tym trudności. Okno jest stale otwarte. Z dachu na dół, na tę małą ulicę, jest tak samo łatwo. Jest tam żeliwna rura, głęboko osadzone okno, drzwi z wystającymi masywnymi zawiasami — prawie jak drabina prowadząca z góry na dół po murze. Begg i ja wdrapaliśmy się tam bez najmniejszego wysiłku. Tamci dwaj też mogli postąpić w ten sposób. Na dachu domu sklepikarza znaleźliśmy portfel Maina, pusty oczywiście, i chusteczkę do nosa. Portfel miał metalowe okucia. Chusteczka zacze- piła się o jedno z nich i poleciała razem z portfelem, kiedy te zbiry go wyrzuciły. — To chusteczka Maina? — Damska, z monogramem „E" w rogu. — Pani Main? — Ona ma na imię Agnes — powiedział Hacken. — Pokazaliśmy jej portfel, pistolet i chustkę. Rozpoznała pierwsze dwie rzeczy, jako należące do jej męża, ale chustka była dla niej czymś nowym. Podała nam jednak nazwę perfum, którymi pachniała chusteczka. „Dćsir du Coeur". I na tej podstawie zasugerowała, że niższy z zamaskowanych zbirów mógł być kobietą. Już przedtem wspominała, że miał dziewczęcą budowę. — Są jakieś odciski palców czy inne ślady? — Phels obejrzał mieszkanie, okno, dach, portfel i pistolet. Ani śladu. — Czy pani Main mogłaby ich zidentyfikować? — Twierdzi, że poznałaby tego małego. Możliwe. — Macie jakieś podejrzenia, kto to mógł być? — Na razie nie — odparł chudy detektyw i wyszliśmy. Na ulicy pożegnaliśmy się i ruszyłem do domu Bruno Gungena przy Westwood Park. Gungen, zajmujący się sprzedażą rzadkiej i starej biżuterii, był małym, zabawnym człowieczkiem. Nosił ciasny, mocno wywatowany w ramionach smoking. Jego włosy, wąsy i kozia bródka w kształcie łopatki były ufarbowane na czarno i natłuszczone tak, że błyszczały równie mocno, jak jego spiczaste, różowe paznokcie. Nie założyłbym się nawet o centa, że jego pięćdziesięcioletnie policzki nie były uróżowane. Wstał z głębi skórzanego fotela, by podać mi swą nie większą niż u dziecka, miękką i ciepłą rękę, kłaniając się i uśmiechając z głową przechyloną nieco na bok. Przedstawił mnie swojej żonie, która nie wstając od stołu skinęła mi tylko głową. Widać było, że jest od niego trzy razy młodsza. Nie miała więcej niż 19 lat, a wyglądała na 16. Była jak i on nieduża, miała oliwkową cerę i dołeczki na policzkach, okrągłe, piwne oczy i pulchne, umalowane wargi — robiła wrażenie drogiej lalki na wystawie sklepu z zabawkami. Bruno Gungen dość szczegółowo wyjaśnił żonie, że jestem z Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej i że wynajął mnie, bym pomógł policji znaleźć morderców Jeffreya Maina i odzyskać ukradzione dwadzieścia tysięcy dolarów. — Ach, tak — mruknęła tonem, który nie zdradzał najmniejszego za- interesowania, i wstała mówiąc: — Więc zostawię was, żebyście... — Ależ nie, moja droga! — Jej mąż machał do niej swymi różowymi palcami. — Nie mam przed tobą żadnych tajemnic. Udawałem, że się z nim zgadzam. — Wiem, moja droga — zwrócił się do żony, która posłusznie usiadła — że tak samo ci na tym zależy, bo przecież oboje lubiliśmy bardzo naszego drogiego Jeffreya, prawda? — Ach, tak — powiedziała z takim samym brakiem zainteresowania. — A więc... — zachęcająco zwrócił się do mnie jej mąż. — Rozmawiałem z policją — powiedziałem. — Czy mógłby pan dodać coś do tego, co oni wiedzą? Coś nowego? Coś, czego pan im nie powiedział? Gungen spojrzał na żonę. — Jest coś takiego, Enid, kochanie? :— Ja nie wiem o niczym — odparła. Zaśmiał się i spojrzał na mnie rozanielony. — I tak to wygląda — powiedział. — Nie wiemy o niczym więcej. — Main wrócił do San Francisco o ósmej wieczorem w niedzielę z dwudziestoma tysiącami dolarów w studolarowych banknotach. Trzy godziny później został zamordowany i obrabowany. Skąd miał te pieniądze? — To zapłata od pewnego klienta — wyjaśnił Bruno Gungen. — Od pana Nathaniela Ogilvie'ego z Los Angeles. — Ale czemu gotówką? Mały, wymalowany człowieczek wykrzywił się w chytrym uśmieszku. — To taka sztuczka — przyznał z zadowoleniem. — Chwyt zawodowy, jak to się mówi. Czy zna pan duszę kolekcjonera? To rzecz warta głębokich studiów. Proszę słuchać. Zdobywam złoty diadem wczesnej greckiej roboty lub, dokładniej, rzekomo wczesnej greckiej roboty, znaleziony w południowej Rosji, koło Odessy, także rzekomo. Nie wiem, na ile te przypuszczenia są prawdziwe, ale diadem jest niewątpliwie piękny. Zachichotał. — No i jest klient, niejaki pan Nathaniel Ogilvie z Los Angeles, całkowicie ogarnięty manią posiadania. Rzeczy, których sprzedażą się zajmuję, warte są tyle, co pan za chwilę zrozumie, ile można za nie dostać — ani mniej, ani więcej. Ten diadem — dziesięć tysięcy dolarów to najmniejsza suma, jakiej się za niego spodziewałem — został sprzedany tak, jak sprzedaje się zwykle przedmioty tego typu. Ale czy złote nakrycie głowy, zrobione dla jakiegoś dawno zapomnianego scytyjskiego króla, można nazwać zwykłym przedmiotem? Oczywiście, że ńie. Więc Jeffrey wiezie owinięty w watę, wspaniale opakowany diadem do Los Angeles, by pokazać go naszemu panu Ogilvie'emu. Nie mówi, w jaki sposób diadem dostał się w nasze ręce. Napomyka tylko o jakichś skomplikowanych intrygach, przemycie, coś o przemocy i bezprawiu, o konieczności zachowania tajemnicy. Dla prawdziwego kolekcjonera to wspaniała przynęta; dla niego nie ma to jak trudności. Jeffrey nie kłamie. O, nie. Mon Dieu, to byłoby nieuczciwe i podłe! Zaintrygował Ogilvie'ego i odmówił, i to bardzo zdecydowanie, przyjęcia czeku. Żadnych czeków, drogi panie. Nic, co zostawia ślady. Tylko gotówka! I to jest sztuczka, jak pan widzi. Ale co w tym złego? Pan Ogilvie jest zdecydowany kupić diadem, więc nasze małe kłamstewka powiększą tylko jego satysfakcję z zakupu; będzie bardziej cenił swój nabytek. A poza tym kto stwierdzi, że ten diadem nie jest autentyczny? A jeśli nawet nie jest, to to, co sugeruje Jeffrey, jest niewątpliwą prawdą. Pan Ogilvie kupił diadem za dwadzieścia tysięcy dolarów i stąd biedny Jeffrey miał tyle gotówki. Machnął ku mnie swą różową dłonią, gwałtownie pokiwał ufarbowaną głową i zakończył: — Voila! To wszystko. — Czy Main odezwał się do pana po powrocie? — zapytałem. Pan Gungen zaśmiał się, jakby moje pytanie go połaskotało, i zwrócił twarz ku żonie, tak że uśmiech był skierowany ku niej. — Jak to było, kochanie? — przekazał jej moje pytanie. Enid Gungen wydęła wargi i obojętnie wzruszyła ramionami. — Dowiedzieliśmy się, że wrócił, dopiero w poniedziałek rano, kiedy usłyszeliśmy o jego śmierci — przetłumaczył mi te gesty Gungen. — Prawda, moja gołąbeczko? — Tak — mruknęła gołąbeczka i wstając rzekła: — Panowie wybaczą. Mam list do napisania. — Oczywiście moja droga — odparł Gungen i obaj wstaliśmy. Idąc ku drzwiom przeszła tuż koło niego. Gungen zmarszczył swój mały nos i wywrócił oczami w karykaturze ekstazy. — Jaka cudowna woń, moja najdroższa — wykrzyknął. — Cóż za boski zapach! To prawdziwy raj dla nozdrzy! Czy to ma nazwę, kochanie? — Tak — odrzekła i nie odwracając się ku nam, stanęła w drzwiach. — Jaką? — „Desir du Coeur" — rzuciła przez ramię i wyszła. Bruno Gungen spojrzał na mnie i parsknął śmiechem. Usiadłem i zapytałem, co wie o Jeffreyu Mainie. — Wszystko, ani odrobiny mniej — zapewnił mnie. — Od dwunastu lat, kiedy skończył osiemnaście lat, był moim prawym okiem, moją prawą ręką. — Jaki to był człowiek? Bruno Gungen pokazał mi wnętrza swoich różowych dłoni. — A cóż w ogóle można o kimkolwiek powiedzieć? — zapytał. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, więc milczałem. — Powiem panu — podjął po chwili. — Jeffrey miał konieczne w mojej branży dobre oko i gust. Nikt oprócz mnie nie ma takiego wyczucia w tych sprawach jak Jeffrey. A w dodatku ta jego uczciwość! Nie chciał bym, żeby pan miał co do tego wątpliwości. Nigdy nie miałem takiego zamka, do którego i Jeffrey nie miałby klucza; i miałby do dziś, gdyby żył. Jest jednak jedno ale. W życiu prywatnym był niezłym łobuzem. Pił, był hazardzistą, lubił kobiety i dużo wydawał. O, tak, wydawać to on umiał! Z tym piciem, hazardem, kobietami i wydawaniem był... Bynajmniej nie był umiarkowany. Z pieniędzy, które odziedziczył, i z pięćdziesięciu tysięcy dolarów, które wniosła mu żona, nic już nie zostało. Na szczęście był ubezpieczony, inaczej jego żona zostałaby bez centa. Tak, to był prawdziwy Heliogabal. Bruno Gungen odprowadził mnie do drzwi. Powiedziałem dobranoc i poszedłem żwirowaną ścieżką do samochodu. Noc była pogodna, ciemna i bezksiężycowa. Wysoki żywopłot tworzył czarne ściany po obu stronach posiadłości Gungena. Po lewej stronie zobaczyłem w tej czerni ledwo widoczną dziurę — ciemnoszarą owalną, wielkości ludzkiej twarzy. Wsiadłem do auta, włączyłem silnik i odjechałem. Skręciłem w pierwszą przecznicę, zaparkowałem i ruszyłem piechotą z powrotem w kierunku posiadłości Gungena. Zaintrygowała mnie ta owalna dziura. Kiedy doszedłem do rogu ulicy, zauważyłem idącą z przeciwnej strony kobietę. Znajdowałem się w cieniu rzucanym przez mur. Ostrożnie wycofałem się za róg i gdy zobaczyłem bramę obramowaną cegłami, prawie się do niej przylepiłem. Kobieta przeszła przez ulicę; szła w kierunku zaparkowanych wzdłuż chodnika samochodów. Nie widziałem jej dokładnie, wiedziałem tylko, że to kobieta. Może wyszła z posiadłości Gungena, a może nie. Może to jej twarz widziałem na tle żywopłotu, a może nie. Równie dobrze mogłem zagrać w ciemno. Postawiłem na tak i poszedłem za nią. Szła w kierunku sklepu. Był tam telefon. Rozmawiała dziesięć minut. Nie wszedłem do sklepu, by ją podsłuchać, lecz pozostałem po drugiej stronie ulicy, zadowalając się obserwowaniem. Była to dziewczyna w wieku około dwudziestu pięciu lat, średniego wzrostu, klocowata, o jasnoszarych, podpuchniętych oczach i grubym nosie, z wystającą dolną wargą. Miała ciemne włosy i nie nosiła kapelusza. Otulała ją długa, niebieska peleryna. Śledziłem ją aż do domu Gungena. Weszła tylnymi drzwiami. Pewnie ktoś ze służby; nie była to jednak pokojówka, która po południu otworzyła mi drzwi. Wróciłem do samochodu i pojechałem do biura. — Czy Dick Fowley ma teraz jakąś robotę? — zapytałem Fiske:a, który w Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej pełni nocne dyżury. — Nie. Czy znasz tę historię o facecie, któremu operowano szyję? — Przy najmniejszej zachęcie Fiske zawsze gotów jest opowiedzieć kilkanaście takich historyjek. — Tak. Skontaktuj się z Dickiem i powiedz mu, że mam dla niego trochę śledzenia jutro rano w Westwood Park. Podałem Fiske'owi — by przekazał Dickowi — adres i rysopis dziewczyny, która dzwoniła ze sklepu. Potem jeszcze zapewniłem go, że znam historyjkę o Murzyniątku imieniem Opium i tę o tym, co powiedział pewien staruszek do swej żony na złotym weselu, także. Zanim zdążył mi zaproponować coś innego, schroniłem się w swoim pokoju, gdzie ułożyłem i zaszyfrowałem telegram do naszego oddziału w Los Angeles z zapytaniem o ostatni pobyt Maina w tym mieście. Następnego ranka wpadli do mnie Hacken i Begg i przedstawiłem im wersję Gungena wyjaśniającą, czemu Main miał przy sobie dwadzieścia tysięcy dolarów gotówką. Oni zaś powiedzieli mi, że pewien ich informator doniósł im, że niejaki Bunky Dahl, miejscowy partyzant, który bywa czasem bandytą, mniej więcej od dnia śmierci Maina szasta pie- niędzmi. — Jeszcze go nie mamy — rzekł Hacken. — Nie udało się nam go zlokalizować, ale wpadliśmy na trop jego dziewczyny. Oczywiście nie można wykluczyć, że te jego pieniądze pochodzą skądinąd. O dziesiątej tego ranka musiałem pojechać do Oakland, by zeznawać przeciwko dwójce oszustów, którzy sprzedali duże ilości akcji nie istniejącego przedsiębiorstwa produkującego kauczuk. Kiedy o szóstej wieczorem wróciłem do agencji, zastałem na biurku telegram z Los Angeles. Dowiedziałem się z niego, że Jeffrey Main zakończył swe interesy z Ogilvie'em w sobotę po południu, zaraz potem wymeldował się z hotelu i wyjechał nocnym pociągiem, powinien więc dotrzeć do San Francisco wcześnie rano w niedzielę. Ogilvie zapłacił za diadem nowymi stu-dolarowymi banknotami o kolejnych numerach; nasz oddział w Los Angeles dostał z banku Ogilvie'ego te numery. Przed pójściem do domu zadzwoniłem do Hackena i podałem mu numery banknotów i pozostałe informacje z telegramu. — Nie mamy jeszcze Dahla — poinformował mnie. Nazajutrz rano dostałem raport Dicka Fowleya. Dziewczyna opuściła dom Gungena o dziewiątej piętnaście poprzedniego wieczora, poszła na róg Miramar Avenue i Southwood Drive, gdzie czekał na nią jakiś mężczyzna w buicku. Dick podał jego rysopis: wiek około trzydziestu lat, wzrost około 177 cm, szczupły, waga około 63 kg, cera zwyczajna, ciemne włosy i oczy, pociągła, szczupła twarz o spiczastym podbródku, brązowy kapelusz, garnitur i buty, szary płaszcz. Dziewczyna wsiadła do auta i pojechali kawałek ku plaży wzdłuż Great Highway i z powrotem na Miramar i Southwood, gdzie wysiadła. Wyglądało na to, że wraca do domu, więc Dick zostawił ją i pojechał za mężczyzną do Futurity Apartments na Mason Street. Mężczyzna wszedł do środka na jakieś pół godziny, a potem wyszedł razem z jakimś facetem i dwiema kobietami. Ten drugi mężczyzna był mniej więcej w jego wieku, miał około 172 cm wzrostu, ważył około 77 kg, miał ciemne włosy i oczy, ciemną cerę, płaską, szeroką twarz o wystających kościach policzkowych. Ubrany był w niebieski garnitur, szary kapelusz, brązowy płaszcz, czarne buty; miał też perłową spinkę do krawata w kształcie gruszki. Jedna z kobiet miała około dwudziestu dwóch lat, była niską, szczupłą blondynką. Druga, o jakieś trzy, cztery lata starsza, ruda, średniego wzrostu, o zadartym nosie. Wszyscy czworo wsiedli do auta i pojechali do Algerian Cafe, gdzie zostali do około pierwszej w nocy. Potem wrócili do Futurity Apartments. O trzeciej trzydzieści obaj mężczyźni wyszli i pojechali buickiem do garażu na Post Street, a potem poszli piechotą do hotelu Mars. Po przeczytaniu tego wszystkiego wezwałem Mićkeya Linehana, wręczyłem mu raport i poleciłem: — Sprawdź, kto to jest. Mickey wyszedł. Zadzwonił telefon. Bruno Gungen: — Dzień dobry. Czy ma pan dla mnie jakieś wiadomości? — Być może — powiedziałem. — Jest pan w mieście? — Tak, w moim sklepie. Będę tu do czwartej. — Dobrze. Zajrzę do pana po południu. W południe wrócił Mickey Linehan. — Ten pierwszy facet — powiedział — ten, którego Dick widział z dziewczyną, nazywa się Benjamin Weel. Ma buicka i mieszka w Marsie, pokój 410. Jest kupcem, choć nie wiadomo w jakiej branży. Ten drugi jest jego przyjacielem, mieszka razem z nim od dwóch dni. Nic o nim nie wiem, nie zameldował się. Te dwie kobiety z Futurity to prostytutki. Mieszkają pod numerem 303. Ta większa występuje jako pani Effie Roberts, a mała blondynka to Violet Evarts. — Chwileczkę — powiedziałem i poszedłem do archiwum. Zajrzałem pod „W" — Weel, Benjamin, alias Kaszlący Ben, 36, 312 W. W teczce numer 36, 312 W wyczytałem, że Kaszlącego Bena Weela aresztowano w Amador County w 1916 roku i posłano na trzy lata do San Quentin. W 1922 roku złapano go znów w Los Angeles i oskarżono o próbę szantażu pewnej aktorki filmowej, lecz sprawa upadła. Jego rysopis pasował do opisu faceta z buicka. Na zdjęciu zrobionym przez policję w Los Angeles w 1922 roku widać było młodego mężczyznę o ostrych rysach, z trójkątnym podbródkiem. Zaniosłem zdjęcie do mego pokoju i pokazałem je Mickeyowi. — To jest Weel sprzed pięciu lat. Połaź trochę za nim. Kiedy Mickey wyszedł, zadzwoniłem do policyjnych detektywów. Nie zastałem ani Hackena ani Begga. W wydziale identyfikacyjnym był Lewis. — Jak wygląda Bunky Dahl? — zapytałem go. — Chwileczkę — powiedział Lewis. — Trzydzieści dwa, sześćdziesiąt siedem i pół, sto siedemdziesiąt cztery, krępy, oczy i włosy ciemne, szeroka, płaska twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, złoty mostek w dolnej szczęce po lewej stronie, brązowe znamię pod prawym uchem, zdeformowany mały palec u prawej stopy. — Macie jakieś jego zdjęcie? — Jasne. — Dzięki. Przyślę po nie kogoś. Poprosiłem Tommy'ego Howda, żeby po nie pojechał, i poszedłem coś zjeść. Po lunchu wybrałem się do sklepu Gungena przy Post Street. Pan Gungen był tego popołudnia jeszcze krzykliwiej ubrany, marynarka jego smokinga była jeszcze ciaśniejsza i bardziej wy watowana w ramionach; miał też szare spodnie w paski, karmazynowa kamizelkę i fantazyjny atłasowy krawat wyszywany złotą nitką. Przeszliśmy przez sklep i potem wąskimi schodami na półpiętro do maleńkiego biura. — Więc co mi pan powie? — zapytał Gungen, kiedy usiedliśmy. — Przede wszystkim mam do pana kilka pytań. Po pierwsze — kim jest dziewczyna o grubym nosie, wydętej dolnej wardze, z podpuchnię-tymi szarymi oczami, która mieszka w pana domu? — Nazywa się Rosę Rubury. — Jego twarz zmarszczyła się w pełnym zadowolenia uśmiechu. — To pokojówka mojej drogiej żony. — Ta dziewczyna prowadza się z pewnym kryminalistą. — Naprawdę? — Bardzo zadowolony pogładził różową dłonią swą farbowaną bródkę. — To jest po prostu pokojówka mojej drogiej żony. — Main nie przyjechał do Los Angeles autem z przyjacielem, jak powiedział swojej żonie. Wrócił pociągiem w sobotę wieczorem — był więc w mieście dwanaście godzin wcześniej niż pojawił się w domu. Bruno Gungen przechylił głowę i zachichotał: — A więc postęp! Postęp! Prawda? — Może. Czy pamięta pan, czy ta Rosę Rubury była w domu w niedzielę wieczorem, powiedzmy od jedenastej do dwunastej? — Pamiętam. Była. Wiem na pewno. Moja droga żona nie czuła się najlepiej tamtego wieczora. Moja ukochana wyszła wcześnie w niedzielę rano mówiąc, że wybiera się na przejażdżkę za miasto z przyjaciółmi; z jakimi — nie wiem. I wróciła o ósmej wieczorem skarżąc się na okropny ból głowy. Byłem przestraszony jej wyglądem, więc często do niej zaglądałem, by zobaczyć, jak się czuje. Stąd wiem, że jej pokojówka była cały ten wieczór w domu, przynajmniej do pierwszej. — Czy policja pokazała panu chusteczkę, którą znaleziono z portfelem Maina? — Tak. — Poprawił się na krześle; miał minę dziecka patrzącego na bożonarodzeniową choinkę. — Jest pan pewien, że należy do pańskiej żony? Chichot przeszkodził mu w odpowiedzi, kiwał więc tylko potakująco głową, a jego bródka jak miotełka zamiatała mu krawat. — Może zostawiła ją u Mainów, kiedy odwiedzała kiedyś panią Main? — podsunąłem. — To niemożliwe — sprostował. — Moja ukochana i pani Main nie znają się. — Ale pańska żona i Main znali się? Zachichotał i znowu omiótł krawat miotełką. — Jak dobrze? Uniósł wywatowane ramiona aż po uszy. — Nie wiem. — powiedział radośnie. — Zatrudniam detektywa. — Czyżby? — spojrzałem na niego gniewnie. — Zatrudnił mnie pan, bym znalazł tego, kto zabił i obrabował Maina, i po nic więcej. Jeśli myśli pan, że będę grzebał w pańskich rodzinnych sekretach, to jest pan tak głupi, jak prohibicja. — Ale dlaczego? Dlaczego? — wybuchnął. — Czyż nie mam prawa wiedzieć? Nie wynikną z tego żadne kłopoty, żaden skandal czy rozwód, tego może pan być pewien. Jeffrey nie żyje, więc cała sprawa i tak należy już do przeszłości. Kiedy żył, nie wiedziałem nic, byłem ślepy. Dopiero po jego śmierci dostrzegłem pewne rzeczy. Dla mojej własnej satysfakcji — tylko po to, błagam, niech mi pan uwierzy — chciałbym mieć pewność. — Mowy nie ma. — Byłem uparty. — Nie wiem niczego poza tym, co mi pan powiedział, i nie namówi mnie pan, bym się w to zagłębiał. A skoro nie ma pan zamiaru nic robić w tej sprawie, to czemu pan nie zapomni o wszystkim, nie zostawi tego w spokoju. — Nie, nie, mój drogi. — Gungen odzyskał radosny błysk w oczach — Nie jestem jeszcze stary, ale mam pięćdziesiąt dwa lata. Moja droga żona ma lat osiemnaście i jest naprawdę uroczą osobą. — Zachichotał. — Coś takiego już się zdarzyło i może zdarzyć się znowu, prawda? I czyż nie byłby to dowód mężowskiej przezorności, gdybym miał na nią jakiś haczyk? Coś w rodzaju cugli, żeby trzymać ją w szachu. A jeśliby miałoby się to już nigdy nie powtórzyć, to czyż dzięki takiej informacji posiadanej przez męża żona nie będzie bardziej posłuszna? — To pańska sprawa. — Wstałem. — Ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. — Ależ nie kłóćmy się! — Zerwał się i schwycił mnie za rękę. — Jak nie, to nie. Pozostaje jednak kryminalny aspekt sprawy: to, czym zajmował się pan do tej pory. Nie rzuci pan tego? Będzie jak się umówiliśmy, prawda? — A co, gdyby się okazało, że pańska żona maczała palce w zabójstwie Maina? Co wtedy? — Wtedy — wzruszył ramionami i rozłożył ręce — to będzie już tylko sprawa dla sądu. — W porządku. Dotrzymam umowy, ale tylko jeśli zrozumie pan, że nie ma pan prawa do żadnej informacji nie związanej z pańskim „kryminalnym aspektem". — Cudownie. I rozumiem, że w razie czego nie będzie pan mógł wyłączyć z tego mojej żony. Kiwnąłem głową. Znów chwycił mnie za rękę i poklepał ją. Oswobodziłem się i wróciłem do agencji. Na biurku zastałem wiadomość, bym zadzwonił do Hackena. Zadzwoniłem. — Bunky Dahl nie miał nic wspólnego ze sprawą Maina — powiedział. — On i facet zwany Kaszlącym Benem Weelem bankietowali tego wieczora w knajpie koło Vallejo. Byli tam od dziesiątej do po drugiej, kiedy zaczęli rozróbę i wyrzucono ich. Co do tego nie mam wątpliwości. Facet, od którego to wiem, jest w porządku, a dwóch innych jeszcze to potwierdziło. Podziękowałem Hackenowi, zadzwoniłem do rezydencji Gungena i zapytałem panią Gungen, czy mnie przyjmie. — Ach, tak — powiedziała. To chyba było jej ulubione wyrażenie, choć sposób, w jaki to powiedziała, nie wyrażał niczego. Wziąłem ze sobą fotografie Dahla i Weela, złapałem taksówkę i udałem się do Westwood Park. Po drodze, rozjaśniając umysł dymem papierosowym, wymyśliłem wspaniałą serię kłamstw, które miałem zamiar opowiedzieć żonie mego kienta i dzięki którym chciałem zdobyć potrzebne mi informacje. Mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów od podjazdu do domu Gungena stał samochód Dicka Fowleya. Szczupła, o ziemistej cerze pokojówka otworzyła mi drzwi i wprowadziła do salonu na piętrze. Gdy wszedłem, pani Gungen odłożyła Słońce też wschodzi i trzymanym w ręku papierosem wskazała mi krzesło. Ubrana w pomarańczową perską suknię siedziała w brokatowym fotelu z jedną nogą podwiniętą i znów wyglądała jak droga lalka. Obserwowałem ją zapalając papierosa; przypomniałem sobie moją poprzednią rozmowę z nią i jej mężem, a potem drugą z nim samym i zrezygnowałem z bajeczki, którą wymyśliłem po drodze. — Ma pani pokojówkę, Rosę Rubury — zacząłem. — Nie chciałbym, żeby słyszała, o czym mówimy. — Dobrze — powiedziała bez najmniejszego zdziwienia. — Przepraszam na chwilę — dodała i opuściła fotel i pokój. Po chwili wróciła i znowu usiadła w fotelu, tym razem podwijając pod siebie obie nogi. — Nie będzie jej przynajmniej przez pół godziny. — To wystarczy. Ta Rosę przyjaźni się z byłym kryminalistą nazwiskiem Weel. Lalka zmarszczyła czoło i zacisnęła pulchne, umalowane wargi. Czekałem, dając jej czas, by coś powiedziała. Nie powiedziała nic. Wyjąłem fotografie Weela i Dahla i pokazałem jej. — Ten ze szczupłą twarzą to przyjaciel Rosę. Ten drugi to jego kumpel, też oszust. Szczupłą, ale równie silną jak moja dłonią ujęła zdjęcia i patrzyła na nie uważnie. Jej usta zmniejszyły się i jeszcze bardziej zacisnęły, ciemne oczy pociemniały. A potem powoli rozpogodziła się, powiedziała: „Ach, tak" i zwróciła mi zdjęcia. — Kiedy powiedziałem o tym pani mężowi — rzekłem powoli — odparł: „To pokojówka mojej żony" i zaśmiał się. Enid Gungen milczała. — A więc? — zapytałem. — Co chciał przez to powiedzieć? — Skąd mogę wiedzieć? — westchnęła. — Wie pani, że pani chusteczkę znaleziono z pustym portfelem Mai-na? — rzuciłem mimochodem, udając zajętego strząsaniem popiołu do jaspisowej popielniczki w kształcie trumny bez wieka. — Ach, tak — mruknęła bez zainteresowania. — Powiedziano mi o tym. — Jak to się mogło stać? — Nie mam pojęcia. — A ja mam — powiedziałem — ale wolałbym wiedzieć na pewno. Proszę pani, oszczędziłoby nam mnóstwo czasu, gdybyśmy porozmawiali otwarcie. — Czemu nie — zgodziła się obojętnie. — Mój mąż panu ufa i pozwolił mnie przesłuchać. Nawet jeśli to dla mnie upokarzające, to i tak jestem tylko jego żoną. I wątpię, czy jakakolwiek nowa zniewaga, którą pan lub on wymyślicie, będzie gorsza od tego, co już przeszłam. Skwitowałem tę teatralną wypowiedź chrząknięciem i kontynuowałem: — Proszę pani, mnie interesuje tylko, kto okradł i zamordował Maina. I wszystko, co może mi w tym pomóc, interesuje mnie tylko o tyle, o ile może mi w tym pomóc. Czy rozumie pani, o co mi chodzi? — Oczywiście — powiedziała. — Rozumiem, że zatrudnił pana mój mąż. To było bez sensu. Spróbowałem znowu. — Jak pani myśli, jakie odniosłem wrażenie, kiedy byłem tu poprzednio i rozmawiałem z panią i pani mężem? — Nie mam pojęcia. — Proszę spróbować. — Niewątpliwie — uśmiechnęła się lekko — odniósł pan wrażenie, że mój mąż uważa, iż byłam kochanką Jeffreya. — A więc? — Czy pyta pan, czy naprawdę byłam jego kochanką? — Na jej policzkach pokazały się dołeczki, wyglądała na rozbawioną. — Nie, choć oczywiście chciałbym wiedzieć. — Oczywiście, że by pan chciał — powiedziała wesoło. — Jakie wrażenie pani odniosła tamtego wieczora? — zapytałem. — Ja? — Zmarszczyła czoło. — No, że mój mąż wynajął pana, by udowodnić, że byłam kochanką Jeffreya. Powtórzyła słowo „kochanka", jakby lubiła jego smak w swoich ustach. — Myli się pani. — Znając mojego męża, trudno mi w to uwierzyć. — Znając siebie, jestem tego pewien — obstawałem przy swoim. — Nie ma co do tego niejasności między pani mężem a mną. Jasne jest, że moim zadaniem jest znaleźć tego, kto okradł i zabił. Nic poza tym. — Czyżby? — Było to uprzejme zakończenie sporu, którym się już najwyraźniej zmęczyła. — Związuje mi pani ręce — poskarżyłem się wstając. Udawałem, że na nią nie patrzę. — Nie pozostaje mi nic innego, jak przycisnąć tę Rosę Rubury i tych dwóch facetów. Mówiła pani, że ona wróci za pół godziny? Patrzyła na mnie swymi okrągłymi, piwnymi oczami. — Powinna wrócić za parę minut. Chce ją pan przesłuchać? — Ale nie tutaj — poinformowałem ją. — Wezmę ją do Pałacu Sprawiedliwości i tamtych dwóch też. Czy mogę skorzystać z telefonu? — Oczywiście. Jest w tamtym pokoju. — Wstała, by otworzyć mi drzwi. Wykręciłem Davenport 20 i poprosiłem o połączenie z pokojem detektywów. Stojąc w salonie, pani Gungen odezwała się tak cicho, że ledwo ją usłyszałem. — Proszę poczekać. Wciąż trzymając słuchawkę odwróciłem się i spojrzałem na nią. W zamyśleniu szczypała swe czerwone wargi. Dopiero gdy odjęła rękę od ust i wyciągnęła ją ku mnie, odłożyłem słuchawkę. Wróciłem do salonu. Byłem górą. Teraz przyszła kolej na nią. Przyglądała mi się przez minutę lub dłużej, zanim zaczęła: — Nie będę udawać, że panu ufam. — Mówiła z wahaniem, jakby na wpół do siebie. — Pracuje pan dla mojego męża, a dla niego nawet pieniądze nie są tak ważne, jak to, co ja robię. To wybór między dwoma złami: z jednej strony pewność, z drugiej więcej niż prawdopodobieństwo. Przerwała i zaczęła pocierać dłonią o dłoń. W jej okrągłych oczach pojawiło się wahanie. Musiałem jej pomóc, bo pewnie by się wycofała. — Rozmawiamy w cztery oczy — zapewniłem ją. — Potem może' się pani wszystkiego wyprzeć. Uwierzą komu zechcą. Jeśli sama mi pani nie powie, wiem już, że dowiem się od tamtych. Odwołała mnie pani od telefonu, mam więc już tę pewność. Myśli pani, że powiem o wszystkim pani mężowi. No, ale jeśli wyciągnę to od tamtych, to on i tak przeczyta o wszystkim w gazetach. Jedyna pani szansa to zaufać mi. Warto z niej skorzystać. Tak czy inaczej decyzja należy do pani. Pół minuty ciszy. — A gdybym zapłaciła panu za... — szepnęła. — Za co? Jeśli naprawdę zamierzam powiedzieć wszystko pani mężowi, to wezmę pani pieniądze i powiem mu i tak, prawda? Wydęła swe czerwone wargi, jej oczy rozbłysły i na policzkach znów pojawiły się dołeczki. — To rozprasza moje wątpliwości — rzekła. — Powiem panu. Jeffrey wrócił z Los Angeles wcześniej, żebyśmy mogli spędzić razem dzień w mieszkaniu, które wynajmowaliśmy. Po południu zjawiło się tam dwóch mężczyzn, mieli klucz. Mieli też pistolety. Zabrali Jeffreyowi pieniądze. Po to przyszli. Miałam wrażenie, że wiedzą i o nich, i o nas. Zwracali się do nas po nazwisku i grozili, że wszystko opowiedzą, jeśli na nich doniesiemy. — Nie wiedzieliśmy co robić. Byliśmy w całkowicie beznadziejnej sytuacji. Nie mogliśmy nic zrobić — nie mieliśmy przecież pieniędzy, by zwrócić ukradzioną sumę. Jeffrey nie mógł udawać, że je zgubił lub że ukradziono mu je, gdy był sam. Jego potajemny, wcześniejszy powrót do San Francisco rzuciłby na niego podejrzenie. Jeffrey stracił głowę. Chciał, żebym z nim uciekła. A potem chciał iść do mojego męża i powiedzieć mu prawdę. Oba pomysły były głupie; nie mogłam się na nie zgodzić. Mieszkanie opuściliśmy osobno, trochę po siódmej. Prawdę mówiąc nie byliśmy wtedy w najlepszych stosunkach. Jeffrey nie był, teraz kiedy mieliśmy kłopoty, taki... Nie, nie powinnam tak mówić... Przerwała i stała przede mną spokojna jak lalka, bo po prostu przerzuciła na mnie swoje kłopoty. — To ci dwaj byli na zdjęciach, które pani pokazałem? — zapytałem. — Tak. — Pani pokojówka wiedziała o pani i Mainie? I o tym mieszkaniu? I o jego wyjeździe do Los Angeles i planie wcześniejszego powrotu z gotówką? — Nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością, ale niewątpliwie mogła się wiele dowiedzieć podsłuchując, szpiegując mnie czy przeszukując moje rzeczy. Miałam list od Jeffreya, w którym pisał o wyjeździe do Los Angeles i umawiał się ze mną na niedzielę rano. Mogła go znaleźć. Jestem dość nieuważna. — Pójdę już — powiedziałem. — Niech pani siedzi cicho, dopóki nie dam pani znać. I niech pani nie wystraszy pokojówki. — Proszę pamiętać, że ja nic panu nie powiedziałam — przypomniała odprowadzając mnie do drzwi. Z domu Gungena pojechałem prosto do hotelu Mars. Mickey Linehan siedział w hallu, przesłonięty gazetą. — Są w pokoju? — zapytałem. — Aha. — Chodźmy na górę. Mickey zastukał do drzwi z numerem 410. Metaliczny głos zapytał: — Kto tam? — Paczka — odpowiedział Mickey udając boya hotelowego. Szczupły mężczyzna ze spiczastym podbródkiem otworzył nam drzwi. Podałem mu wizytówkę. Nie zaprosił nas do pokoju, ale też i nie powstrzymywał, kiedy wchodziliśmy. — Ty jesteś Weel? — zapytałem go, gdy Mickey zamykał drzwi, i nie czekając na odpowiedź zwróciłem się do siedzącego na łóżku mężczyzny o szerokiej twarzy: — A ty jesteś Dahl? — Para kapusiów — zwrócił się Weel do Dahla beznamiętnym, metalicznym głosem. Siedzący na łóżku mężczyzna popatrzył na nas i wyszczerzył zęby. Spieszyłem się. — Chcę szmal, który wzięliście Mainowi — oznajmiłem. Zupełnie jakby to przedtem trenowali, obaj równocześnie roześmieli się ironicznie. Wyciągnąłem pistolet. Weel zaśmiał się chrapliwie. — Weź kapelusz, Bunky — zachichotał. — Biorą nas do aresztu. — Mylisz się — wyjaśniłem. — To nie aresztowanie. To napad. Ręce do góry. Ręce Dahla błyskawicznie znalazły się w górze. Weel wahał się, dopóki Mickey nie stuknął go w żebra lufą pistoletu. — Przeszukaj ich — poleciłem Mickeyowi. Przeszukał Weela, wyjął pistolet, jakieś dokumenty, trochę drobnych i specjalny pas na pieniądze. Potem zrobił to samo z Dahlem. — Przelicz forsę — powiedziałem. Mickey wyjął pieniądze z pasów, splunął na palce i zabrał się do roboty. — Dziewiętnaście tysięcy sto dwadzieścia sześć dolarów i sześćdziesiąt dwa centy — zameldował po chwili. Wolną ręką poszukałem w kieszeni kawałka papieru, na którym zapisałem numery banknotów, jakie Main dostał od Ogilvie'ego. Podałem go Mickeyowi. — Sprawdź, czy się zgadzają. Wziął kartkę, sprawdził i rzekł: — Zgadzają się. — Dobra. Schowaj pieniądze i pistolety i rozejrzyj się po pokoju, może znajdziesz coś jeszcze. Kaszlący Ben wreszcie odzyskał mowę. — Hej, chwileczkę — zaprotestował. — O co tu chodzi? To ci się nie uda! — Jednak spróbuję — zapewniłem go. — A może zaczniesz wołać: „Policja!"? Co? Możesz najwyżej użalić się nad swoją własną głupotą, bo myślałeś, że tak przycisnąłeś tamtą kobietę, że już nie musisz się o nic martwić. Gram z wami w to samo, w co wy z tamtą kobietą i Mainem... Tylko że ja gram lepiej, bo wy nie możecie nic zrobić bez wywołania zamieszania. A teraz się zamknij! — Więcej szmalu nie ma — poinformował mnie Mickey. — Tylko cztery znaczki pocztowe. — Weźmiemy je — powiedziałem. — To przecież osiem centów. Idziemy. — Hej, zostawcie nam parę dolarów — błagał Weel. — Czy nie kazałem ci się zamknąć? — warknąłem idąc ku drzwiom. Korytarz był pusty. Mickey zatrzymał się, trzymając Weela i Dahla na muszce, podczas gdy ja przełożyłem klucz na zewnątrz. Potem zatrzasnąłem drzwi, przekręciłem klucz, włożyłem go do kieszeni i zeszliśmy na dół. Auto Mickeya stało za rogiem. Siedząc w samochodzie przełożyliśmy nasze łupy, oprócz pistoletów, z jego kieszeni do moich. Potem Mickey wysiadł i wrócił do agencji, a ja wykręciłem i ruszyłem ku domowi, w którym zamordowano Jeffreya Maina. Pani Main nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat. Była wysoką dziewczyną o ciemnych, kręconych włosach, szaroniebieskich, otoczonych gęstymi rzęsami oczach i ciepłej, okrągłej twarzy. Jej pulchne ciało od stóp po szyję ubrane było na czarno. Przeczytała moją wizytówkę, kiwnięciem głowy skwitowała wyjaśnienie, że Gungen wynajął mnie, bym znalazł morderców jej męża i wprowadziła mnie do szarobiałego salonu. — Czy to ten pokój? — zapytałem. — Tak. — Miała przyjemny, lekko zachrypnięty głos. Podszedłem do okna i spojrzałem na dach sklepu spożywczego i na widoczną z okna część małej uliczki. Nadal się spieszyłem. — Pani Main — powiedziałem odwracając się od okna; mówiłem cicho, starając się złagodzić ostrość moich słów — kiedy zobaczyła pani, że mąż nie żyje, wyrzuciła pani pistolet przez okno. Potem przyczepiła pani chusteczkę do portfela i też wyrzuciła. Portfel był lżejszy od pistoletu, więc nie zsunął się z dachu. Dlaczego przyczepiła pani do portfela chusteczkę? Zemdlała. Złapałem ją, zanim upadła na podłogę, zaniosłem na kanapę, znalazłem wodę kolońską i sole trzeźwiące i zastosowałem je. — Czy wie pani, czyja to była chusteczka? — zapytałem, kiedy już przyszła do siebie i siedziała na kanapie. Pokręciła głową. — Więc po co to wszystko? — Była w jego kieszeni. Nie miałam pojęcia, co z nią zrobić. Wiedziałam, że policja będzie o nią pytać. Nie chciałam wysłuchiwać żadnych pytań. — Dlaczego opowiedziała pani tę historyjkę o napadzie? Nie odpowiedziała. — Ubezpieczenie? — podsunąłem. Potrząsnęła głową i wykrzyknęła: — Tak! Roztrwonił swoje własne pieniądze i moje. I potem... potem zrobił coś takiego. On... Przerwałem te oskarżenia. — Mam nadzieję, że zostawił jakiś list, jakiś dowód. — Miałem na myśli jakiś dowód na to, że go nie zabiła. — Tak. — Szarpała swą czarną sukienkę na piersiach. — Dobrze — powiedziałem wstając. — Z samego rana niech pani zaniesie ten list swemu adwokatowi i opowie mu wszystko. Wymamrotałem coś uspokajającego i ulotniłem się. Zapadała już noc, gdy po raz drugi tego dnia zadzwoniłem do drzwi Gungenów. Blada pokojówka poinformowała mnie, że pan Gungen jest w domu i poprowadziła na górę. Rosę Rubury schodziła właśnie na dół. Zatrzymała się na podeście, by nas przepuścić. Stanąłem przed nią, a moja przewodniczka poszła do biblioteki. — Jesteś załatwiona, Rosę — powiedziałem. — Daję ci dziesięć minut, żebyś się stąd zmyła. Ani słowa nikomu. A jeśli ci się to nie spodoba, to dam. ci okazję obejrzenia paki od środka. — Też pomysł. — Akcja się nie udała. — Wyjąłem z kieszeni zwitek pieniędzy, które zdobyłem w hotelu Mars. — Właśnie odwiedziłem Kaszlącego Bena i Bunky'ego. To zrobiło na niej wrażenie. Odwróciła się i popędziła na górę. Bruno Gungen podszedł do drzwi biblioteki i rozglądał się za mną. Spoglądał zdziwiony to na dziewczynę, teraz już wbiegającą na trzecie piętro, to na mnie. Miał już na ustach pytanie, lecz je uprzedziłem: — Załatwione — powiedziałem. — Brawo! — wykrzyknął, gdy wchodziliśmy do biblioteki. — Słyszysz, moja kochana? Załatwione! Jego kochana, tak jak tamtego wieczora siedząca przy stole, uśmiechnęła się obojętnie i mruknęła: „Ach, tak", a jej słowa były tak samo obojętne, jak uśmiech. Podszedłem do stołu i opróżniłem kieszenie. — Dziewiętnaście tysięcy sto dwadzieścia sześć dolarów i siedemdziesiąt centów, łącznie ze znaczkami — oznajmiłem. — Brakuje osiemset siedemdziesiąt trzech dolarów i trzydziestu centów. — Ach! — Bruno Gungen różową, drżącą dłonią gładził swą czarną bródkę i wpatrywał się we mnie z napięciem. — Gdzież je pan znalazł? Błagam niech pan usiądzie i opowie nam wszystko. Umieramy z ciekawości, prawda, moja najdroższa? Jego najdroższa ziewnęła. — Ach, tak. — Nie ma wiele do opowiadania — powiedziałem. — Aby odzyskać pieniądze, musiałem pójść na kompromis i obiecać milczenie. Maina obrabowano w niedzielę po południu. Tak jednak wyszło, że nie możemy skazać złodziei. Jedyna osoba, która mogłaby ich zidentyfikować, odmawia zeznań. — Ale kto zabił Jeffreya? — Gungen schwycił mnie za klapy. — Kto go zabił? — To było samobójstwo. Z rozpaczy, że okradziono go w okolicznościach, których nie mógł wyjawić. — To bzdura! — Mojemu klientowi najwyraźniej nie podobał się pomysł z samobójstwem. — Panią Main obudził strzał. Samobójstwo pozbawiłoby ją ubezpieczenia, zostałaby bez centa. Wyrzuciła pistolet i portfel przez okno, schowała list, który zostawił, i wymyśliła tę historyjkę o napadzie. — A chusteczka? — wykrzyknął Gungen. Był bardzo podniecony. — Ona nic nie znaczy — zapewniłem go uroczyście. — Oprócz tego, że Main — sam pan mówił, że lubił romanse — zabawiał się prawdo- podobnie z pokojówką pańskiej żony i że ona, jak wiele pokojówek, pożyczała sobie rzeczy pańskiej żony. Nadął swe uróżowane policzki i tupnął prawie jak w tańcu. Jego oburzenie było równie śmieszne, jak zdanie, które je wywołało. — Jeszcze zobaczymy! — Odwrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju, wciąż powtarzając: — Jeszcze zobaczymy! Enid Gungen wyciągnęła ku mnie rękę. Jej lalkowata twarz była cała w dołeczkach. — Dziękuję — szepnęła. — Nie wiem za co — mruknąłem, nie ujmując wyciągniętej ku mnie ręki. — Tak to pogmatwałem, że nie można by tu niczego udowodnić. Ale on i tak wie, bo czyż właściwie nie powiedziałem mu wszystkiego? — Ach, to! — Odrzuciła tę myśl jednym ruchem głowy. — Dopóki on nie ma dowodu, dam sobie znakomicie radę. Wierzyłem jej. Bruno Gungen z pianą na ustach wpadł do biblioteki i szarpał swą farbowaną bródkę, wściekły, że Rosę Rubury zniknęła. Nazajutrz rano Dick Fowley poinformował mnie, że pokojówka, Weel i Dahl wyjechali do Portland. Lep na muchy Był to typowy przypadek córki marnotrawnej. Od paru pokoleń Hambletonowie są bogatą i dość znaną nowojorską rodziną. W historii Hambletonów nie było nic, co mogłoby wytłumaczyć przypadek Sue, najmłodszej latorośli rodu. Z dzieciństwa wyniosła jakieś skrzywienie charakteru, które powodowało u niej niechęć do porządnej strony życia i pociąg do wszystkiego, co brutalne. W wieku dwudziestu jeden lat, w roku 1926, zdecydowanie wolała Dziesiątą Aleją od Piątej, kanciarzy od bankierów i Hymie'ego Nitownika od szanownego Cecila Windowna, który się jej oświadczył. Hambletonowie próbowali skłonić Sue do przyzwoitego zachowania, ale było już na to za późno — była pełnoletnia. Kiedy w końcu powiedziała im, żeby się wypchali, i poszła sobie, niewiele mogli na to poradzić. Jej ojciec, major Waldo Hambleton, porzucił wszelkie nadzieje ocalenia jej, nie chciał jednak, by wpakowała się w jakieś niepotrzebne kłopoty. Przyszedł więc do nowojorskiego biura Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej i poprosił, żebyśmy mieli na nią oko. Hymie Nitownik był filadelfijskim rzezimieszkiem, który po jakiejś kłótni ze wspólnikami przeniósł się z półatuomatycznym thompsonem, owiniętym w niebieską kraciastą szmatę, na północ, do tego wielkiego miasta. Nowy Jork nie był tak dobrym terenem do posługiwania się karabinem maszynowym jak Filadelfia. Thompson leżał więc bezużyteczny przez rok czy dłużej, podczas gdy Hymie zarabiał na swoje wydatki za pomocą pistoletu, polując na drobne okazje w Harlemie. Trzy czy cztery miesiące po tym, jak Sue z nim zamieszkała, udało się Hymie'emu nawiązać dość obiecująco wyglądający kontakt z szefem pewnej grupy, która przybyła do Nowego Jorku z Chicago, by zorganizować miasto na wzór zachodni. Chłopcy z Chicago nie chcieli jednak Hymie'ego — chcieli jego thompsona. Kiedy pokazał im karabin, ważny załącznik do swego podania o pracę, zrobili mu kilka dziurek w głowie i uciekli z thompsonem. Sue Hambleton pochowała Hymie'ego, spędziła kilka samotnych tygodni, zastawiła pierścionek, by mieć co jeść, a potem dostała pracę kelnerki w pewnym szynku prowadzonym przez Greka nazwiskiem Vassos. Jednym z bywalców knajpy był Babę McCloor, ponad sto kilo twardych szkocko- irlandzko-indiańskich kości i mięśni; ten czarnowłosy, niebieskooki, śniady olbrzym odpoczywał właśnie po piętnastu latach wa- kacji spędzonych w Leavenworth za zrujnowanie większości urzędów pocztowych między Nowym Orleanem a Omahą. W czasie tego odpoczynku zapewniał sobie pieniądze na napoje zabawiając się z przechodniami w ciemnych uliczkach. Babe'owi podobała się Sue. Vassosowi podobała się Sue. Sue podobał się Babę. Vassosowi wcale się to nie podobało. Zazdrość przytępiła instynkt samozachowawczy Greka. Pewnego wieczoru nie otworzył drzwi do swego szynku, kiedy właśnie Babę chciał tam wejść. Babę jednak wszedł, wraz z kawałkami drzwi. Vassos wyciągnął pistolet, ale Sue uczepiła się jego ramienia. Zaprzestał prób strzelania, gdy Babę walnął go kawałkiem drzwi, akurat tym z mosiężną klamką. Babę i Sue wyszli razem od Vassosa. Do tego momentu nasze nowojorskie biuro miało ją na oku. Nie była śledzona cały czas. Jej ojciec sobie tego nie życzył. Po prostu posyłaliśmy kogoś raz w tygodniu, by sprawdził, czy żyje, wyciągnął co się da od jej sąsiadów i znajomych, ale oczywiście tak, żeby się o tym nie dowiedziała. Do tej pory wszystko było proste, ale po tej demolce w knajpie Babę i Sue zniknęli na dobre. Po przetrząśnięciu całego miasta nasze nowojorskie biuro rozesłało do wszystkich oddziałów agencji w całym kraju informacje o tej sprawie, dołączając zdjęcia i rysopisy Sue i jej nowego przyjaciela. Było to pod koniec 1927 roku. Dopiero po prawie roku dostaliśmy z Nowego Jorku telegram. Po rozszyfrowaniu przeczytaliśmy: major hambleton dostał dziś telegram od córki z San Francisco stop cytuję przyślij mi 1000 dolarów pod adresem 601 Eddis Street mieszkanie 206 stop przyjdę do domu jeśli mi pozwolisz stop proszę powiedz czy mogę przyjść ale bardzo proszę przyślij pieniądze tak czy tak stop koniec cytatu stop hambleton daje upoważnienie na natychmiastowe wypłacenie pieniędzy stop poślijcie kogoś kompetentnego z pieniędzmi i niech umówi się co do jej powrotu stop jeśli możliwe niech w drodze towarzyszą jej mężczyzna i kobieta stop hambleton wysyła jej telegram stop informujcie natychmiast telegramem Stary wręczył mi telegram i czek mówiąc: — Znasz sytuację. Będziesz umiał to załatwić. Udałem, że się z nim zgadzam, poszedłem do banku, wymieniłem czek na plik banknotów o różnych nominałach i tramwajem pojechałem na 601 Eddis Street. Była to całkiem spora kamienica na rogu Larkin. Na skrzynce pocztowej w hallu, opatrzonej numerem 206, widniało nazwisko J. M. Wales. Nacisnąłem guzik z numerem 206. Kiedy drzwi zabrzęczały, wszedłem do środka i minąwszy windę poszedłem schodami na pierwsze piętro. Mieszkanie 206 było tuż przy schodach. Drzwi otworzył mi wysoki, szczupły, trzydziestoparoletni mężczyzna w eleganckim ciemnym ubraniu. Miał wąskie, ciemne oczy i pociągłą bladą twarz. Jego gładko zaczesane włosy przyprószone były siwizną. — Panna Hambleton — powiedziałem. — Aha, a o co chodzi? — Jego głos był delikatny, nie nazwałbym go jednak przyjemnym. — Chciałbym się z nią zobaczyć. Przymknął nieco oczy i zmarszczył brwi. — Czy chodzi o... — zaczął i przerwał, przyglądając mi się bacznie. Nie odezwałem się, dokończył więc swoje pytanie. — ...telegram? — Tak. Jego pociągła twarz pojaśniała. — Przychodzi pan od jej ojca? — zapytał. — Tak. Cofnął się i otworzył szeroko drzwi mówiąc: — Proszę wejść. Właśnie przed chwilą panna Hambleton dostała telegram od ojca. Pisze, że ktoś przyjdzie. Przeszliśmy przez mały przedpokój do słonecznego, tanio umeblowanego, lecz dość schludnego i czystego salonu. — Proszę usiąść — powiedział mężczyzna wskazując brązowy bujany fotel. Usiadłem. Mężczyzna usiadł naprzeciwko na obitej surowym płótnem kanapie. Rozejrzałem się po pokoju. Nie znalazłem niczego, co wskazywałoby na obecność kobiety. Mężczyzna długim palcem pocierał nasadę swego długiego nosa i powoli zapytał: — Przyniósł pan pieniądze? Powiedziałem, że wolałbym porozmawiać z panną Hambleton. Spojrzał na palec, którym pocierał nos, a potem na mnie i rzekł miękko: — Ale ja jestem jej przyjacielem. — Ach, tak? — skomentowałem. — Tak — powtórzył. Skrzywił się lekko, ściągając kąciki swych wąskich ust. — Pytałem tylko, czy przyniósł pan pieniądze. Nic nie odpowiedziałem. — Chodzi o to — powiedział całkiem rozsądnie — że jeśli przyniósł pan pieniądze, to ona wie, że wręczy je pan tylko jej osobiście. Jeśli ich pan nie ma, to ona nie chce pana widzieć. Chyba nie uda mi się jej przekonać, by zmieniła zdanie. Właśnie dlatego pytałem, czy je pan przyniósł. — Przyniosłem. Spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Pokazałem mu pieniądze, które wziąłem z banku. Radośnie zerwał się z kanapy. — Zaraz ją przyprowadzę — rzucił przez ramię idąc ku drzwiom. Wychodząc zapytał: — Czy pan ją zna? Czy ma jakoś udowodnić swoją tożsamość? — Tak będzie najlepiej — powiedziałem. Wyszedł zostawiając drzwi do przedpokoju otwarte. Po pięciu minutach był z powrotem, z dwudziestotrzyletnią szczupłą blondynką w bladozielonej jedwabnej sukience. Była piękna, mimo niewielkiej bwisłości kącików jej małych ust i opuchniętych niebieskich oczu. Wstałem. — To jest panna Hambleton — powiedział mężczyzna. Dziewczyna rzuciła mi szybkie spojrzenie i spuściła oczy, nerwowo bawiąc się paskiem trzymanej w ręku torebki. — Czy może pani jakoś udowodnić swoją tożsamość? — zapytałem. — Oczywiście — powiedział mężczyzna. — Pokaż mu, Sue. Otworzyła torebkę, wyjęła jakieś papiery i podała mi. — Ależ usiądźmy — powiedział mężczyzna. Usiedli na kanapie, ja zaś znowu na bujanym fotelu i przeglądałem to, co mi dała. Były to dwa listy zaadresowane do Sue Hambleton na ten adres, telegram od ojca proszący o powrót do domu, dwa pokwitowane rachunki sklepowe, prawo jazdy i książeczka kredytowa na niecałe dziesięć dolarów. Zanim skończyłem przeglądać dokumenty, po zakłopotaniu dziewczyny nie pozostało ani śladu. Oboje patrzyli na mnie spokojnie. Wyjąłem z kieszeni fotografię, którą dostałem z naszego nowojorskiego biura na początku polowania, i porównałem twarz z fotografii z twarzą dziewczyny. — Twoje usta mogły się skurczyć — powiedziałem — ale jak twój nos mógł się tak wydłużyć? — Jak ci się nie podoba mój nos — powiedziała — to może wolałbyś pójść do diabła? — Jej twarz poczerwieniała. — Nie o to chodzi. Twój nos jest pierwsza klasa, ale to nie jest nos Sue. Zobacz sama — podałem jej zdjęcie. Spojrzała na zdjęcie, a potem na mężczyznę. — Aleś cwany — powiedziała do niego. Patrzył na mnie przymrużonymi, ciemnymi i lekko błyszczącymi oczami. Nie odrywając ode mnie wzroku burknął ostro do dziewczyny: — Siedź cicho! Siedziała cicho. Mężczyzna też siedział i patrzył na mnie. Siedziałem i ja, patrząc na niego. Gdzieś tykał zegar. Mężczyzna patrzył to w jedno, to w drugie moje oko. Dziewczyna westchnęła. — Więc? — rzekł cicho mężczyzna. — Nieźle wdepnęliście — powiedziałem. — To znaczy? — spytał obojętnie. — Zmowa w celu wyłudzenia pieniędzy. Dziewczyna zerwała się z kanapy, uderzyła mężczyznę w ramię i wrzasnęła: — Ale jesteś sprytny! W co ty mnie wpakowałeś? To miała być dziecinna zabawa, co? Jak babki z piasku! Spójrz na siebie. Boisz się nawet powiedzieć mu, żeby spadał! Stanęła przede mną, cała czerwona, i wrzeszczała na mnie z góry (wciąż siedziałem na fotelu). — No, na co czekasz? Chcesz buzi na do widzenia? Nie jesteśmy ci nic winni, prawda? Nie dostaliśmy twoich cholernych pieniędzy, więc won! Spadaj! — Spokojnie, siostro — warknąłem. — Jeszcze coś rozwalisz. — Na miłość boską, Peggy, przestań wrzeszczeć, daj innym szansę — odezwał się mężczyzna. — No, czego chcesz? — zwróciła się do mnie. — O co tu chodzi? — zapytałem. Mówił szybko i chętnie. — Pewien facet, imieniem Kenny, nadał mi tę robotę. Powiedział mi o tej Sue Hambleton i że jej stary ma forsę. Pomyślałem sobie, że spróbuję. Myślałem, że stary albo elegancko od razu przyśle pieniądze, albo wcale ich nie da. Nie spodziewałem się, że wyśle kogoś. Więc jak przyszedł ten telegram, że wysyła kogoś, trzeba było zrezygnować. Ale, cholera, to był tysiąc dolarów gotówką. Nie mogłem nie spróbować. Mogło się udać. Wziąłem więc Peggy, żeby udawała Sue. Facet miał przyjść dziś, więc musiał być stąd, i można było liczyć, że zna Sue tylko z opisu. Z tego, co mówił Kenny, wynikało, że Peggy jest do niej całkiem podobna. Wciąż nie rozumiem, skąd masz to zdjęcie, przecież wysłałem telegram do starego dopiero wczoraj. Wczoraj wysłałem też dwa listy do Sue pod ten adres, żeby mieć jakiś dowód dla listonosza. — Kenny dał ci adres starego Hambletona? — Jasne. — Dał ci adres Sue? — Nie. — Skąd Kenny wytrzasnął tę sprawę? — Nie mówił. — Gdzie on teraz jest? — Nie wiem. Wyjeżdżał na Wschód, miał tam jakąś inną robotę i nie mógł sam się w to zabawić, nadał ją więc mnie. — Dobre ma serce ten Kenny — powiedziałem. — Znasz Sue Hambleton? — Nie — rzekł z naciskiem. — Dopiero od Kenny'ego się o niej dowiedziałem. — Nie podoba mi się ten Kenny — stwierdziłem. — Bez niego wasza historyjka lepiej by brzmiała. Opowiedz ją inaczej. Wolno pokręcił głową. — To nie byłaby prawda. — Szkoda. Ta zmowa w celu wyłudzenia pieniędzy nie jest dla mnie taka ważna. Chcę znaleźć Sue. Moglibyśmy się dogadać. Znów pokręcił głową, ale przygryzł górną wargę i w jego oczach widać było namysł. Dziewczyna stanęła trochę dalej, patrzyła to na mnie, to na niego. Widać było, że nas nie lubi. W końcu skoncentrowała się na nim i w jej oczach znowu pojawiła się złość. Wstałem i powiedziałem: — Rób, jak chcesz, ale skoro się upierasz, będę musiał zabrać was oboje. Uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami i też wstał. Dziewczyna wepchnęła się między nas, twarzą do niego. — No tak, najlepiej milczeć! — warknęła. Zwiewajmy, ty kretynie, albo ja sama zwiewam. Nie mam zamiaru wpaść tu razem z tobą. — Zamknij się — powiedział gardłowo. — Sam mnie zamknij — krzyknęła. Próbował, obiema rękami. Sięgnąłem ponad jej ramionami, schwyciłem go za nadgarstek, a drugą rękę odepchnąłem. Dziewczyna wysunęła się spomiędzy nas i stanęła za mną krzycząc: — Joe ją zna. Te rzeczy dostał od niej. Jest w St. Martin przy 0'Farrell Street, ona i Babe'McCloor. Słuchając dziewczyny uchyliłem głowę, by uniknąć prawego sierpowego Joe'ego, wykręciłem mu lewą rękę do tyłu, biodrem powstrzymałem jego kolano, a lewą dłoń wetknąłem mu pod brodę. Właśnie miałem mu zaaplikować coś z karate, kiedy przestał się rzucać i wyjęczał: — Wszystko powiem. — Byle szybko — zgodziłem się. Puściłem go i odsunąłem się trochę. Mężczyzna rozcierał swój nadgarstek i mierzył groźnym wzrokiem dziewczynę. Obrzucił ją czterema nieprzyjemnymi wyzwiskami, z których „głupia kretynka" było najłagodniejszym i rzekł: — On blefował z tym więzieniem. Chyba nie myślisz, że stary Hambleton marzy o takiej reklamie? Nie było to dalekie od prawdy. Usiadł znów na kanapie, nadal masując nadgarstek. Dziewczyna pozostała na swoim miejscu i śmiała się z niego przez zęby. — No, w porządku, gadajcie. Niech gada jedno z was — powiedziałem. — Wszystko już wiesz <— wymamrotał mężczyzna. — W zeszłym tygodniu byłem u Babe'a i dowiedziałem się o tej sprawie. Szkoda mi było zmarnować taką okazję. — Co Babe teraz porabia? — spytałem. —i Nie wiem. — Nadal tak dużo pali? — Nie wiem. — Akurat. — Naprawdę. Jeśli znasz Babe'a, to wiesz, że z niego nic się nie da wyciągnąć. — Od jak dawna on i Sue tam siedzą? — Chyba jakieś pół roku. — Z kim teraz pracuje? — Nie wiem. Babę zawsze montuje sobie grupę tylko na jedną robota — Jak mu się powodzi? — Nie wiem. Zawsze jest tam co zjeść i wypić. Po pół godzinie takiej konwersacji wiedziałem już, że wiele się nie dowiem. Poszedłem do telefonu w korytarzu i zadzwoniłem do agencji. Chłopak w centrali powiedział mi, że MacMan jest w pokoju detektywów. Poprosiłem, aby mi go natychmiast przysłano, i wróciłem do salonu. Joe i Peggy odskoczyli od siebie jak oparzeni, gdy wchodziłem. Po niecałych dziesięciu minutach przybył MacMan. Wpuściłem go i po- wiedziałem: — Ten facet mówi, że nazywa się Joe Wales, a dziewczyna to rzekomo Peggy Carroll z mieszkania 421. Złapałem ich na próbie wyłudzenia forsy, ale zawarłem z nimi układ. Wychodzę teraz w tej sprawie. Zostań tu z nimi. Nikt nie może stąd wyjść ani wejść i tylko ty możesz podejść do telefonu. Za oknem są schody przeciwpożarowe. Okno jest teraz zamknięte i lepiej go nie otwierać. Jeśli nasza umowa zagra, puścimy ich wolno, ale jeśli zaczną coś kombinować podczas mojej nieobecności, to możesz zrobić z nimi, co chcesz. MacMan kiwnął swą twardą, okrągłą głową i ustawił krzesło między Joe'em i Peggy a drzwiami. Wziąłem kapelusz. — Hej, nie wydasz mnie przed Babe'em, co? Tak było w umowie — zawołał Joe Wales. — Tylko wtedy, jak będę musiał. — Wolałbym już pójść do kicia — powiedział. — W więzieniu byłbym bezpieczniejszy. — Zrobię, co będę mógł — obiecałem — ale dostaniesz to, na co zasłużyłeś. Idąc do St. Martin — tylko kilka przecznic od mieszkania Walesa — wymyśliłem, że zagram przed McCloorem i dziewczyną detektywa z agencji, który podejrzewa, że Babę brał udział w napadzie na bank w Alamedzie w zeszłym tygodniu. Nie brał w tym udziału — o ile pracownicy banku dobrze opisali tego, kto ich obrabował — więc moje rzekome podejrzenie go nie przestraszy. Udowadniając swą niewinność może dostarczyć mi jakichś informacji. Przede wszystkim zaś chciałem zobaczyć dziewczynę, by móc zameldować o tym jej ojcu. Nie miałem powodu przypuszczać, że Babę i Sue wiedzieli, iż ojciec kazał jej szukać. Babę był notowany, więc nie było w tym nic dziwnego, że jakiś kapuś odwiedza go od czasu do czasu i próbuje mu coś przypiąć. St. Martin był niewielkim trzypiętrowym budynkiem z czerwonej cegły, stojącym między dwoma wyższymi od niego hotelami. Na liście lokatorów, zgodnie z tym, co powiedzieli mi Joe i Peggy, przeczytałem: R. K. McCloor, 313. Nacisnąłem dzwonek. Nic. Dzwoniłem cztery razy i nadal nic. Nacisnąłem guzik z napisem „Dozorca". Drzwi otworzyły się. Wszedłem do środka. W drzwiach do mieszkania tuż przy wejściu stała krzepka kobieta w pogniecionej bawełnianej sukience w różowe paski. — Mieszka tu ktoś o nazwisku McCloor? — spytałem. — Trzysta trzynaście — powiedziała. — Od dawna tu mieszkają? Zacisnęła swe tłuste wargi, popatrzyła na mnie uważnie, zawahała się, ale w końcu powiedziała: — Od czerwca. — Co pani o nich wie? Znów się zawahała, uniosła w górę podbródek i brwi. Podałem jej swoją legitymację. To było w porządku, pasowało do historyjki, którą miałem zamiar opowiedzieć na górze. Jej twarz, gdy uniosła ją znad legitymacji, błyszczała z ciekawości. — Proszę wejść — powiedziała cichym szeptem i cofnęła się do mieszkania. Wszedłem za nią. Usiedliśmy na kanapie. — O co chodzi? — szepnęła. — Może o nic — dostosowałem się do niej i też mówiłem szeptem. — Siedział za włamanie do sejfu. Chcę z nim pogadać, bo może był zamieszany w pewną niedawną sprawę. Nie mam nic do niego. Może się ostatnio nawet ustatkował. Wyjąłem jego zdjęcie — z przodu i z profilu — zrobione w więzieniu Leavenworth. — To on? Chwyciła je ochoczo, kiwnęła głową i powiedziała: — Tak, to on. — Przeczytała rysopis na odwrocie i powtórzyła. — Tak, to on. — Jest z nim żona? — zapytałem. Kiwnęła energicznie głową. — Nie znam jej — powiedziałem. — Jak wygląda? Opisała dziewczynę, która mogła być Sue Hambleton. Nie mogłem pokazać zdjęcia Sue; ujawniłoby to moje prawdziwe intencje, gdyby Sue i Babę się o tym dowiedzieli. Znów zapytałem ją, co wie o McCloorach. Nie wiedziała wiele: czynsz płacili w terminie, prowadzili nieregularny tryb życia, czasem urządzali alkoholowe przyjęcia, często się kłócili. — Myśli pani, że są teraz w domu? — zapytałem. — Dzwoniłem, ale nikt mi nie otworzył. — Nie wiem — szepnęła. — Nie widziałam ich od tej kłótni przedwczorajszego wieczora. — Poważna kłótnia? — Taka jak zwykle. — Może pani sprawdzić, czy są w domu? Spojrzała na mnie niepewnie. — Nie sprawię pani żadnego kłopotu — zapewniłem. — Ale jeśli zwiali, to chciałbym o tym wiedzieć i przypuszczam, że pani też chciałaby to wiedzieć. — Dobrze, sprawdzę. — Wstała i poklepała się po kieszeni, w której zabrzęczały klucze. — Niech pan tu zaczeka. — Pójdę z panią tylko na trzecie piętro i tam poczekam gdzieś w ukryciu — powiedziałem. — Dobrze — zgodziła się niechętnie. Na trzecim piętrze zostałem przy windzie. Kobieta zniknęła za rogiem w ciemnym korytarzu i usłyszałem odgłos dzwonka. Dzwoniła trzy razy. Potem usłyszałem brzęczenie jej kluczy i jeden z nich zachrobotał w zamku. Trzask zamka. Kobieta nacisnęła klamkę. Potem nastąpiła długa cisza, zakończona krzykiem, który wypełnił korytarz. Wyskoczyłem zza rogu, zobaczyłem przed sobą otwarte drzwi, wbiegłem do środka i zatrzasnąłem drzwi za sobą. Krzyk ucichł. Znajdowałem się w małym, ciemnym przedpokoju; były tam jeszcze trzy pary innych drzwi. Jedne były zamknięte. Drugie prowadziły do łazienki. Wszedłem przez trzecie. Gruba dozorczyni stała w progu, tyłem do mnie. Odepchnąłem ją i zobaczyłem to, na co patrzyła. W żółtej piżamie lamowanej czarną koronką leżała na łóżku Sue Ham-bleton. Leżała na plecach, z rękami wyciągniętymi nad głową; jedną nogę miała podwiniętą, druga zwisała z łóżka, bosą stopą wsparta o podłogę. Ta bosa stopa była zbyt biała, by mogła należeć do osoby żywej. Twarz dziewczyny była tak samo biała, jak jej stopa, tylko od prawej brwi do kości policzkowej biegła opuchnięta, czerwona plama, były też jakieś zadrapania na szyi. — Niech pani zadzwoni po policję — poleciłem dozorczyni, a sam za cząłem przeglądać szafy, szuflady i inne zakamarki. Dopiero późnym popołudniem wróciłem do agencji. Poprosiłem w archiwum, żeby sprawdzili, czy mamy coś na Joe'ego Walesa i Peggy Carroll i wszedłem do gabinetu Starego. Odłożył papiery, które właśnie przeglądał, gestem zaprosił, bym usiadł, i zapytał: — Widziałeś ją? — Tak. Nie żyje. — Ach, tak — rzekł Stary, zupełnie jakbym go właśnie poinformował, że pada deszcz, uśmiechnął się i uprzejmie wysłuchał mojej opowieści, od opisu wizyty u Walesa po znalezienie martwej Sue. — Ktoś jej przedtem dołożył; miała ślady na twarzy i szyi — zakończyłem. — Ale nie to było przyczyną zgonu. — Myślisz, że została zamordowana? — spytał, wciąż łagodnie się uśmiechając. — Nie wiem. Doktor Jordan uważa, że to mógł być arszenik. Właśnie stara się go wykryć. A w mieszkaniu znaleźliśmy coś zabawnego. Grube kartki szarego papieru włożone w książkę, w Hrabiego Monte Christa. Książka była owinięta w gazetę sprzed miesiąca i wetknięta w kąt za kuchenką. — Aha, lep na muchy z arszenikiem — mruknął Stary. — Tak jak w sprawie Maybricka i Seddonsa. Po rozpuszczeniu w wodzie uzyskuje się cztery do sześciu granów arszeniku z jednej kartki; dość, by zabić dwie osoby. — Zajmowałem się podobną sprawą w Louisville w 1916 roku. Dozorczyni widziała, jak McCloor wychodził wczoraj o 9.30 rano. Dziewczyna już pewnie wtedy nie żyła. Nie widziano go od tamtej pory. Wcześniej tegoż ranka sąsiedzi słyszeli, że rozmawiali i że ona jęczała. Nie było to nic nowego, więc nie zwrócili na to szczególnej uwagi. Dozorczyni powiedziała mi, że poprzedniego wieczoru też była u nich awantura. Policja go szuka. — Czy powiedziałeś policji, kim ona jest? — Nie. Co robimy w tej sprawie? Nie można powiedzieć im o Wałęsie nie mówiąc im wszystkiego. — Obawiam się, że trzeba będzie powiedzieć o wszystkim — powiedział z namysłem. — Zatelegrafuję do Nowego Jorku. Wyszedłem z gabinetu. W archiwum czekały na mnie dwa wycinki gazetowe. Z pierwszego dowiedziałem się, że piętnaście miesięcy temu Joseph Wales, alias Holy Joe, został aresztowany wskutek skargi pewnego farmera nazwiskiem Toomey, twierdzącego, że stracił 2500 dolarów na jakimś lewym interesie, który mu zaproponował Wales i trzech innych mężczyzn. W drugim wycinku była informacja, że sprawę umorzono, bo Toomey nie zjawił się w sądzie — prawdopodobnie został przekupiony przez Walesa, który, jak to często bywa, zwrócił mu część pieniędzy, a może i całość. To było wszystko, co mieliśmy w archiwum o Wałęsie; o Peggy Carroll nie było nic. Wróciłem do mieszkania Walesa. Drzwi otworzył mi MacMan. — Co słychać? — spytałem. — Nic, ciągle tylko narzekają. — Zadowolony pan teraz? — spytał z nadzieją Wales. Dziewczyna stała przy oknie, przypatrując mi się z niepokojem. Nie odpowiedziałem. — Znalazł ją pan? — zapytał Wales marszcząc brwi. — Była tam, gdzie mówiłem? — Tak — odpowiedziałem. — To dobrze. — Rozpogodził się nieco. — To znaczy, że ja i Peggy jesteśmy czyści, nie? — Przerwał, oblizał dolną wargę, dłonią pogładził brodę i zapytał nerwowo: — Nie wydał nas pan, co? Pokręciłem głową. Przestał gładzić brodę i zapytał z irytacją: — O co więc chodzi? Czemu się pan tak zachowuje? Stojąca za nim dziewczyna wtrąciła się z goryczą: — Dobrze wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że się z tego nie wypłaczemy. Ale cwaniak z ciebie! — Weź Peggy do kuchni i zamknij drzwi — poleciłem MacManowi. — Holy Joe i ja porozmawiamy sobie od serca. Dziewczyna wyszła chętnie, ale gdy MacMan zamykał już drzwi, wsunęła jeszcze głowę i zwróciła się do Walesa: — Mam nadzieję, że rozwali ci nos, jeśli spróbujesz coś zataić. MacMan zamknął drzwi. — Zdaje mi się, że twoja przyjaciółka uważa, że coś przede mną ukrywasz — powiedziałem. Wales spojrzał groźnie na drzwi. — Potrzebna mi ona jak piąte koło u wozu — rzekł z żalem. Zwracając się do mnie próbował nadać swej twarzy wygląd uczciwy i przyjacielski. — Czego pan chce? Byłem z panem szczery. O co teraz chodzi? — A jak myślisz? Zagryzł wargi. — Czemu mam zgadywać? — zapytał. — Jestem gotów do współpracy, ale nie wiem, czego pan chce. Nie siedzę w pana głowie. — Szkoda, pewnie by ci się tam podobało. Pokręcił głową i powoli podszedł do kanapy. Usiadł ciężko, nachylony do przodu, z dłońmi splecionymi między kolanami. — W porządku — westchnął. — Niech pan pyta. Mnie się nie spieszy. Podszedłem i stanąłem przed nim. Nachyliłem się i wziąłem go pod brodę; nasze nosy prawie się dotykały. — Zrobiłeś błąd, Joe, wysyłając telegram tuż po morderstwie — powiedziałem. — On nie żyje? — zapytał natychmiast, a jego oczy dopiero po chwili zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. To pytanie wytrąciło mnie z równowagi. Z trudem udało mi się powstrzymać od zmarszczenia czoła i w moim głosie było zbyt wiele spokoju, gdy zapytałem: — Kto nie żyje? — Kto? Skąd mam wiedzieć kto? O kim pan mówi? — A o kim myślałeś? — nalegałem. — Skąd mam wiedzieć? No, dobrze. Stary Hambleton, ojciec Sue. — Zgadza się. — Puściłem jego podbródek. — Mówi pan, że go zamordowano? — Nie opuścił głowy. — W jaki sposób? — Lep na muchy z arszenikiem. — Lep na muchy z arszenikiem — powtórzył w zamyśleniu. — To zabawne. — Tak, bardzo. Gdzie go można kupić? — Kupić? Nie wiem. Nie widziałem go od dzieciństwa. Nikt nie używa lepu na muchy w San Francisco. Tu nie ma much. — Ktoś go jednak użył — powiedziałem. — Na Sue. — Sue? — gwałtownie zerwał się z kanapy. — Tak. Zamordowano ją wczoraj rano — arszenikiem z lepu na muchy. — Oboje? — zapytał z niedowierzaniem. — Jak to oboje? — Ją i jej ojca. — Tak. Spuścił głowę i pocierał ręką o rękę. — No to wpadłem — rzekł powoli. — Właśnie — przytaknąłem radośnie. — Chcesz powiedzieć wszystko? — Niech pomyślę. Pozwoliłem mu pomyśleć i wsłuchiwałem się w tykanie zegara. Myślenie wywołało krople potu na jego szarobiałej twarzy. W końcu usiadł prosto i wytarł twarz pstrokatą chustką. — Będę mówił — powiedział. — Teraz już muszę. Sue chciała odejść od Babe'a. Mieliśmy razem wyjechać. Ona... Zaraz panu pokażę. Wyjął z kieszeni złożony kawałek grubego papieru i podał mi. Wziąłem go i przeczytałem. Kochany Joe! Już dłużej tego nie zniosą. Musimy szybko wyjechać. Dziś wieczór Babę znów mnie pobił. Jeśłi naprawdę mnie kochasz, to niech to będzie szybko. Sue. Pismo było typowe dla kobiety zdenerwowanej: wysokie, kanciaste i zwarte. — To właśnie dlatego chciałem zdobyć ten tysiąc — powiedział. — Od dwóch miesięcy nie miałem grosza przy duszy i jak wczoraj dostałem ten list, to po prostu musiałem jakoś zdobyć forsę, żeby zabrać Sue od Babe'a. Ona by się nie zgodziła na oskubanie swego ojca, więc musiałem to zrobić bez jej wiedzy. — Kiedy ją ostatni raz widziałeś? — Przedwczoraj, tego dnia, kiedy wysłała ten list. Widzieliśmy się po południu, była tutaj, a list napisała wieczorem. — Czy Babę podejrzewał, że coś kombinujecie? — Wydawało się nam, że nie. Zresztą nie wiem. Cały czas był zazdrosny, czy był powód czy nie. — A był? — Sue była dobrą dziewczyną — odpowiedział Wales patrząc mi prosto w oczy. — No, ale została zamordowana — swierdziłem. Nie odpowiedział. Zaczęło się ściemniać. Podszedłem do drzwi i przekręciłem kontakt, cały czas nie spuszczając Walesa z oczu. Właśnie odsuwałem rękę od kontaktu, gdy za oknem coś trzasnęło. Trzask był ostry i głośny. Spojrzałem w stronę okna. Na schodach przeciwpożarowych przycupnął jakiś człowiek i zaglądał do środka przez szybę i firankę. Był potężnie zbudowany i o ciemnej karnacji; po tym poznałem, że to Babę McCloor. Lufa jego dużego, czarnego pistoletu dotykała szyby. Stuknął w okno, by przyciągnąć naszą uwagę. Udało mu się to. Niewiele mogłem zrobić. Stałem i patrzyłem na niego. Nie widziałem, czy patrzy na mnie czy na Walesa. Widziałem go dość wyraźnie, ale koronkowa firanka zamazywała szczegóły. Chyba jednak nie zaniedbywał żadnego z nas, a firanka nie zanadto przesłaniała mu widok. Był bliżej niej, a ja przecież zapaliłem światło. Wales siedział nieruchomo na kanapie i wpatrywał się w McCloora. Jego twarz miała dziwny, zastygły i ponury wyraz; oczy też były ponure. Nie oddychał. McCloor stuknął lufą w szybę i trójkątny kawałek szkła rozbił się na podłodze. Niestety hałas był zbyt słaby, by wywołać z kuchni Mac-Mana. Dzieliły nas dwie pary zamkniętych drzwi. Wales spojrzał na wybitą szybę i przymknął oczy. Przymykał je powoli, po troszeczku, tak jakby zasypiał. Jego zastygła, ponura twarz zwrócona była w stronę okna. McCloor strzelił do niego trzy razy. Kule zrzuciły Walesa z kanapy aż pod ścianę. Oczy wyszły mu na wierzch, zęby też, aż do dziąseł; język wypadł na zewnątrz. A potem głowa mu opadła i już się więcej nie poruszył. Kiedy McCloor zniknął, rzuciłem się ku oknu. Odsunąłem firankę i właśnie otwierałem okno, gdy usłyszałem, że wylądował na ziemi. Do pokoju wpadł MacMan, dziewczyna tuż za nim. — Zajmij się tym — poleciłem mu wychodząc przez okno. — McCloor go zastrzelił. Mieszkanie Walesa było na drugim piętrze. Schody przeciwpożarowe kończyły się tu żelazną drabinką, która pod ciężarem człowieka opuszczała się do poziomu betonowej nawierzchni podwórka. Z podwórka było tylko jedno wyjście. Pobiegłem tamtędy. Przestraszony, niski mężczyzna stał pośrodku chodnika i gapił się na mnie. Potrząsnąłem go za ramiona. — Przebiegał tędy taki duży facet? — Chyba krzyczałem. — Gdzie pobiegł? Chciał coś powiedzieć, ale tylko pokazał ręką w kierunku drewnianego płotu przed pustą parcelą po drugiej stronie ulicy. Tak się tam spieszyłem, że zapomniałem mu podziękować. Prześliznąłem się pod płotem; szkoda mi było czasu na szukanie wejścia. Parcela była duża i zachwaszczona i ktoś nawet tak duży jak McCloor łatwo mógł się tam ukryć kładąc się na ziemi. W oddali usłyszałem szczekanie psa. Może szczeka na kogoś przebiegającego obok. Pobiegłem w tamtą stronę. Pies był na otoczonym drewnianym płotem tylnym podwórku, na rogu wąskiego przejścia prowadzącego z parceli na ulicę. Zajrzałem z góry przez płot, ujrzałem tam tylko samotnego ostrowłosego teriera. Pobiegłem wąskim przejściem, a on nadal warował przy swojej części płotu. Schowałem pistolet do kieszeni i wybiegłem na ulicę. Jakieś pięć metrów od przejścia, przed sklepem z cygarami, stał zaparkowany samochód. Jakiś policjant rozmawiał ze szczupłym mężczyzną o ciemnej twarzy, stojącym w drzwiach do sklepu. — Którędy pobiegł ten duży facet, który minutę temu wybiegł z tego przejścia? — zapytałem. Policjant milczał. Szczupły mężczyzna pokazał głową w dół ulicy. — Tędy — powiedział i wrócił do rozmowy. Powiedziałem „dziękuję" i poszedłem w kierunku rogu ulicy. Był tam automat telefoniczny do wzywania taksówek i dwie wolne taksówki. Półtorej przecznicy dalej jechał tramwaj. — Czy ten duży facet, który był tu chwilę temu, wziął taksówkę, czy pojechał tamtym tramwajem? — zapytałem dwóch taksówkarzy, którzy stali oparci o jedno z aut. Jeden z nich, wyglądający na sprytniejszego, powiedział: — Nie pojechał taksówką. — To ja pojadę. Niech pan łapie ten tramwaj — poprosiłem. Tramwaj tymczasem przejechał już trzy przecznice. Ulica była zatłoczona i nie bardzo widziałem, kto z niego wysiada. Dogoniliśmy go, gdy zatrzymał się przy Market Street. — Niech pan jedzie za tramwajem — poprosiłem kierowcę wyskakując z taksówki. Z tylnej platformy zajrzałem przez szybę do środka. W tramwaju było tylko osiem czy dziesięć osób. — Na Hyde Street wsiadł taki duży facet — powiedziałem do konduktora. — Gdzie wysiadł? Konduktor popatrzył na srebrnego dolara, którego obracałem w palcach, i przypomniał sobie, że duży facet wysiadł na Taylor Street. Srebrny dolar zmienił właściciela. Wyskoczyłem, gdy tramwaj skręcał na Market Street. Taksówka zwolniła i kierowca otworzył drzwi. — Na Szóstą i Mission Street — powiedziałem wskakując do środka. Z Taylor Street McCloor mógł pójść wszędzie. Musiałem zgadywać. Przeciwna strona Market Street wydała mi się prawdopodobniejsza. Było już ciemno. Musieliśmy pojechać aż do Piątej Ulicy, żeby wydostać się z Market Street, potem do Mission Street i z powrotem na Szóstą. Nie spotkaliśmy McCloora po drodze; na Szóstej też go nie było. — Na Dziewiątą — poleciłem kierowcy i po drodze wyjaśniłem mukogo szukamy. Przyjechaliśmy na Dziewiątą. McCloora nie było. Zakląłem i puściłem w ruch mój mózg. McCloor to włamywacz. Poszukuje go całe San Francisco. Instynkt włamywacza mógł podsunąć mu pomysł skorzystania z pociągu towarowego. Stacje towarowe mieściły się w tej części miasta. Może też być na tyle chytry, by przyczaić się gdzieś, a nie zwiewać. W takim razie wcale nie przeszedł na drugą stronę Market Street. Jeśli się gdzieś schował, to i jutro też będzie go można szukać. Jeśli zaś ma zamiar się ulotnić, to trzeba go łapać teraz albo nigdy. — Na Harrison — poleciłem kierowcy. Pojechaliśmy na Harrison Street, potem na Trzecią, w górę Bryant na Ósmą, w dół Brannan znowu na Trzecią i na Townsend — ale nie spotkaliśmy McCloora. — Ciężka sprawa — powiedział współczująco taksówkarz, gdy stanęliśmy naprzeciwko dworca osobowego Southern Pacific. — Pójdę rozejrzeć się na stacji — powiedziałem. — Niech pan tymczasem ma oczy otwarte. Kiedy zwierzyłem się glinie na dworcu z moich problemów, przedstawił mnie dwóm tajniakom, którzy też czekali na McCloora. Posłano ich tam po znalezieniu ciała Sue Hambleton. Śmierć Holy Joe'ego Walesa była dla nich nowiną. Wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem przed wejściem moją taksówkę. Jej klakson pracował zawzięcie, był jednak zbyt astmatyczny, bym go mógł usłyszeć w środku. Mój czujny taksówkarz był cały podniecony. — Taki facet, o jakim pan mówił, właśnie wyszedł z King Street i wskoczył do odjeżdżającej szesnastki. — W którą stronę jechała? — W tę — wskazał na południowy wschód. — Łapiemy go — powiedziałem wskakując do auta. Tramwaj zniknął za zakrętem Trzeciej Ulicy dwie przecznice przed nami. Gdy dojechaliśmy do rogu, był już cztery przecznice dalej i właśnie zwalniał. Jeszcze się nie zatrzymał, gdy wyskoczył z niego jakiś facet. Był wysoki, ale nie wyglądał na takiego, bo był bardzo szeroki w ramionach. Nie wytracił szybkości, lecz momentalnie przeskoczył chodnik i zniknął. Zatrzymaliśmy się tam, gdzie wyskoczył. Dałem kierowcy pieniądze i powiedziałem: — Niech pan jedzie z powrotem na Townsend Street i powie tamtym glinom na dworcu, że poszedłem za McCloorem na stację towarową Southern Pacific. Wydawało mi się, że poruszam się bezszelestnie pomiędzy dwoma rzędami wagonów towarowych, ale nie przeszedłem jeszcze sześciu metrów, gdy zaświeciła mi w oczy latarka i jakiś ostry głos polecił: — Stój spokojnie. Stałem spokojnie. Spomiędzy wagonów wyłonili się jacyś ludzie. Jeden z nich wymienił moje nazwisko i dodał: — Co tu robisz? Zgubiłeś drogę? Był to Harry Pebble, detektyw policyjny. Przestałem wstrzymywać oddech. — Cześć Harry. Szukasz Babe'a? — zapytałem. — Tak, właśnie przeszukujemy wagony. — On tu jest. Właśnie przyszedłem tu za nim. Pebble zaklął i zgasił latarkę. — Uważaj, Harry — powiedziałem. — Nie igraj z nim. Ma niezły pistolet i już załatwił dziś jednego chłopaka. — Jednak trochę z nim poigram — obiecał Pebble i polecił jednemu ze swych ludzi, żeby ostrzegł tych po drugiej stronie stacji, że McCloor tu jest, i żeby zadzwonił po posiłki. — Posiedzimy tu sobie i przytrzymamy go, dopóki nie przyjdzie pomoc — powiedział. Brzmiało to rozsądnie. Rozeszliśmy się, by czekać na McCloora. Raz Pebble i ja zawróciliśmy jakiegoś chudego włóczęgę, który próbował wśliznąć się między nami na stację, a innym razem jeden z ludzi Pebble'a złapał jakiegoś trzęsącego się małolata, który z kolei chciał się wyśliznąć. Poza tym aż do przybycia porucznika Duffa i kilku samochodów pełnych gliniarzy nic się nie działo. Większa część naszych sił utworzyła kordon wokół stacji. Reszta w małych grupach rozeszła się po terenie, przeszukując metr po metrze. Złapaliśmy jeszcze kilku włóczęgów, których przeoczył wcześniej Pebble i jego ludzie, ale nie było wśród nich McCloora. Nie natrafiliśmy na żaden jego ślad, aż ktoś wdepnął w jeszcze jednego kolejowego włóczęgę, schowanego w cieniu wagonu. Przyszedł do siebie dopiero po paru minutach, ale i wtedy nie mógł mówić. Miał złamaną szczękę, a kiedy zapytaliśmy go, czy to McCloor mu przyłożył, kiwnął głową. Zapytany, w którym kierunku udał się McCloor, wskazał ręką na wschód. Poszliśmy tam i przeszukaliśmy stację Santa Fe. Nie znaleźliśmy McCloora. Pojechałem z Duffem do Pałacu Sprawiedliwości. MacMan był w gabinecie kapitana z trzema czy czterema detektywami policyjnymi. — Wales umarł? — zapytałem. — Tak. — Zdążył coś powiedzieć? — Zmarł, nim wyszedłeś przez okno. — Masz dziewczynę? — Jest tutaj. — Powiedziała coś? — Chcieliśmy zaczekać z tym na ciebie — powiedział detektyw sierżant 0'Gar. — Nie wiedzieliśmy, co na nią masz. — Dajcie ją tu. Jeszcze nie jadłem kolacji. A co z autopsją Sue Hambleton? — Przewlekłe zatrucie arszenikiem. — Przewlekłe? To znaczy, że dawano go jej po trochu, a nie naraz? — Aha. Jordan z tego, co znalazł w jej nerkach, jelitach, wątrobie, żołądku i krwi, wyliczył, że miała w sobie mniej niż jeden gran arsze-niku. To nie mogło jej zabić, ale Jordan twierdzi, że znalazł arszenik w jej włosach i że musiał dostać się do jej organizmu co najmniej miesiąc temu, skoro doszedł tak daleko. — Czy jest możliwe, że to nie arszenik ją zabił? — Nie, chyba że Jordan to znachor, a nie lekarz. Policjantka wprowadziła Peggy Carroll. Blondynka była zmęczona. Jej powieki, kąciki ust i w ogóle całe ciało było obwisłe, a gdy podsunąłem jej krzesło, opadła na nie ciężko. 0'Gar kiwnął do mnie swą siwą, okrągłą jak kula głową. — No to teraz nam powiedz, Peggy, jaka jest twoja rola w tej całej sprawie — poprosiłem. — Ja tu nic nie mam do powiedzenia. — Nie podniosła wzroku. — Joe mnie w to wpakował. Sam to panu powiedział. — Jesteś jego dziewczyną? — Można to tak nazwać — zgodziła się. — Jesteś zazdrosna? — A co to ma do rzeczy? — Spojrzała na mnie zdziwiona. — Sue Hambleton miała właśnie zamiar z nim uciec, kiedy ją zamordowano. Dziewczyna usiadła wyprostowana na krześle i powiedziała spokojnie i powoli: — Jak Boga kocham, nie wiedziałam, że ją zamordowano. — Ale wiedziałaś, że nie żyje — stwierdziłem. — Nie — powiedziała z takim samym zdecydowaniem. Stuknąłem 0'Gara łokciem. Przybliżył do Peggy swą wystającą szczękę i wrzasnął: — Co ty nam tu wciskasz? Wiedziałaś, że nie żyje. Jak mogłaś ją za bić nie wiedząc o tym? Przywołałem pozostałych policjantów. Otoczyli ją i zgodnym chórem ciągnęli śpiewkę swego sierżanta. Przez następne parę minut dużo na nią wrzeszczano, krzyczano i ryczano. Jak tylko przestała im pyskować, wtrąciłem się znowu. — Chwileczkę — powiedziałem. — A może ona jej nie zabiła? — Akurat — wtrącił się 0'Gar, skupiając na sobie uwagę, tak że pozostali mogli się w naturalny sposób wycofać. — Czy chcesz mi powiedzieć, że... — Nie powiedziałem, że ona jej nie zabiła — zaprotestowałem. — Powiedziałem „może". — A więc kto? Przekazałem to pytanie dziewczynie. — Kto zabił? — Babę — odpowiedziała natychmiast. 0'Gar prychnął, by pomyślała, że jej nie wierzy. — Skąd to wiesz, skoro nie wiedziałaś, że nie żyje? — zapytałem z udawanym zdziwieniem. — Przecież to jasne — powiedziała. — Zorientował się, że Sue ma zamiar uciec z Joe'em, więc ją zabił, a potem poszedł do Joe'ego i jego też załatwił. To typowe dla Babe'a. — Ach, tak? A od jak dawna ty wiedziałaś, że chcą razem uciec? — Od samego początku. Joe mi powiedział, miesiąc czy dwa temu. — I nie miałaś nic przeciwko temu? — Pan nic nie rozumie — odparła. — Oczywiście, że mi to nie przeszkadzało. Chcieli się ze mną podzielić. Wie pan, że jej ojciec ma szmal. Na to polował Joe. Ona była dla niego tylko kluczem do sejfu starego. A ja miałam dostać swoją dolę. — Aha. A w jaki sposób, twoim zdaniem. Babę by ją zabił? — On? Chyba nie myśli pan, że on... — To znaczy w jaki sposób by to zrobił? — Och, chyba rękami. — Wzruszyła ramionami. — Gdyby się już zdecydował, to zrobiłby to szybko i gwałtownie... — zasugerowałem. — Tak właśnie — zgodziła się. — Twoim zdaniem nie mógłby jej na przykład truć stopniowo, przez cały miesiąc? W niebieskich oczach dziewczyny pojawił się niepokój. Przygryzła dolną wargę i powiedziała powoli: — Nie, nie wyobrażam sobie tego. To nie w stylu Babe'a. — A kto mógłby zrobić to w taki sposób? Otworzyła szeroko oczy i zapytała: — Myśli pan o Joe'em? Nie odpowiedziałem. — To mógł być Joe — powiedziała z przekonaniem. — Ale Bóg jeden wie, czemu miałby pozbywać się takiej dojnej krowy jak Sue. Chociaż z nim nigdy nic nie wiadomo. Oskubał już niejednego. Był sprytny, ale nie za bardzo przebiegły. Ale jeśliby chciał ją zabić, to zrobiłby to właśnie w ten sposób. — Czy on i Babę byli w dobrych stosunkach? — Nie. — Czy często bywał u Babe'a? — O ile wiem, to wcale. Był zbyt podejrzliwy wobec Babe'a, żeby dać się tam złapać. Właśnie dlatego wprowadziłam się na górę, żeby Sue mogła się tam z nim spotykać. — A więc w jaki sposób Joe mógł ukryć w jej mieszkaniu lep na muchy, którym ją otruł? — Lep na muchy?! — Jej zdziwienie chyba było prawdziwe. — Pokaż jej — powiedziałem do 0'Gara. Wyjął lep z szuflady i pokazał jej z bliska. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem zerwała się z miejsca i obiema rękami schwyciła mnie za ramię. — Nie wiedziałam, co to jest — powiedziała. — Joe miał to dwa miesiące temu. Oglądał to, kiedy akurat weszłam. Zapytałam, co to, a on uśmiechnął się tym swoim uśmieszkiem i powiedział, że z tego się robi aniołki, zwinął to i schował do kieszeni. Nie przejęłam się tym: Joe ciągle wymyślał jakieś metody, by się wzbogacić, ale nic z tego nie wychodziło. — Widziałaś to potem? — Nie. — Czy dobrze znałaś Sue? — Wcale jej nie znałam. Nawet jej nie widziałam. Trzymałam się z daleka, żeby nie popsuć Joe'emu jego planu. — Ale znałaś Babe'a? — Tak. Byłam na paru przyjęciach, na których on też był. To wszystko. — Kto zabił Sue? — Joe — odparła. — Przecież miał ten papier, za pomocą którego ją zabito. — Czemu to zrobił? — Nie wiem. On czasem głupio kombinował. — Ty jej nie zabiłaś? — Nie, nie, nie! Dałem znak 0'Garowi. — Kłamiesz! — Rzucił się ku niej, wymachując jej przed nosem lepem na muchy. — Ty ją zabiłaś. Pozostali policjanci otoczyli ją i też krzyczeli. Peggy siedziała oszołomiona i policjantka, która ją przyprowadziła, zaczęła się niepokoić. Wtedy powiedziałem gniewnie: — W porządku. Wrzućcie ją do celi i niech to sobie przemyśli. A potem zwróciłem się do niej: — Przypomnij sobie, co powiedziałaś Joe'emu dziś po południu. Teraz nie pora na kręcenie. Przemyśl to sobie dziś w nocy. — Jak Boga kocham, to nie ja ją zabiłam — powiedziała. Odwróciłem się do niej plecami. Wyprowadzono ją. — Uch! — ziewnął 0'Gar. — Ale jej daliśmy wycisk. — Niezły — zgodziłem się. — Gdybym miał kogoś lepszego, powiedziałbym, że to nie ona zabiła Sue; bo jeśli mówi prawdę, to zrobił to Joe. Ale czemu otruł kurę, która znosiłaby mu takie piękne, złote jajka? W jaki sposób i po co schował truciznę w ich mieszkaniu? Babę miał motyw, ale na pewno nie i jest typem powolnego, systematycznego truciciela. Chociaż nic nie wiadomo, on i Joe mogli nawet być wspólnikami. — Mogli — powiedział Duff. — Ale trzeba by mieć bujną wyobraźnię. Jak by nie patrzeć, Peggy jest na razie najbardziej podejrzana. Przycisnąć ją znowu rano? — Tak — powiedziałem. — I musimy znaleźć Babe'a. Wszyscy byli już po kolacji. MacMan i ja też poszliśmy coś zjeść. Gdy po godzinie wróciliśmy do pokoju detektywów, było tam prawie pusto. — Ktoś dał cynk, że McCloor jest na Przystani 42, i wszyscy tam pojechali — powiedział nam Steve Ward. — Dawno? — Dziesięć minut temu. Wzięliśmy z MacManem taksówkę i ruszyliśmy ku Przystani 42. Nie dojechaliśmy tam. Na Pierwszej Ulicy, tuż koło Embarcadero, taksówka nagle przyhamowała. — Co...? — zacząłem i wtedy zobaczyłem stojącego przed samochodem dużego mężczyznę z dużym pistoletem. — Babę — mruknąłem i przytrzymałem MacMana, by nie wyciągał pistoletu. — Zawieź mnie do... — mówił właśnie McCloor do przestraszonego kierowcy, kiedy nas zobaczył. Przeszedł na moją stronę i otworzył drzwi, trzymając nas na muszce. Nie miał kapelusza. Jego włosy były mokre i przylepione do głowy; spływały z nich małe strumyczki wody. Ubranie też było całe mokre. Spojrzał na nas ze zdziwieniem. — Wyłazić — rozkazał. Gdy wysiadaliśmy, krzyczał do kierowcy: — Czemu, do cholery, nie złamałeś chorągiewki, skoro masz pasażerów? Kierowcy już nie było. Wyskoczył z auta i uciekał w najlepsze. McCloor rzucił za nim jakieś przekleństwo i szturchnął mnie lufą mówiąc: — No, raz-dwa, spadajcie. Nie poznał mnie najwidoczniej. Było dość ciemno i ja byłem w kapeluszu. Tam u Walesa widział mnie tylko przez parę sekund. Odsunąłem się. MacMan też. McCloor zrobił krok do tyłu, aby nie znaleźć się między nami i zaczął na nas wrzeszczeć. MacMan rzucił się na rękę McCloora, tę, w której trzymał pistolet. Ja walnąłem go pięścią w szczękę. Mógłbym równie dobrze uderzyć kogoś innego; McCloor nawet nie drgnął. Odsunął mnie z drogi i przysunął MacManowi w gębę. MacMan padając zatrzymał się dopiero na taksówce, wypluł jeden ząb i czekał na jeszcze. Próbowałem zaatakować McCloora z lewej. MacMan skupił się na prawej; nie udało mu się uchylić przed pistoletem, dostał w łeb i padł. Tak już pozostał. Kopnąłem McCloora w kostkę, ale nie udało mi się go powalić. Prawą pięścią walnąłem go w krzyż, a w lewą złapałem pełną garść jego mokrych włosów i zawisłem na nich. Potrząsnął głową i zachwiałem się. Przyłożył mi w bok i poczułem, że moje wnętrzności i żebra złożyły się razem jak kartki w książce. Uderzyłem go w kark. To było niezłe. Coś mu zaburczało w piersiach, lewą ręką zmiażdżył mi ramię i dołożył mi prawą, w której trzymał pistolet. Przykopałem mu w coś i znowu uderzyłem go w kark. Gdzieś z ulicy, od strony Embarcadero, usłyszałem gwizdek policyjny. Jacyś ludzie biegli ku nam. McCloor sapnął jak lokomotywa i zrzucił mnie z siebie. Nie chciałem tego. Próbowałem się nie dać. Zrzucił mnie jednak i zaczął uciekać. Pozbierałem się i wyciągając pistolet pobiegłem za nim. Przy pierwszym rogu zatrzymał się i obrzucił mnie ołowiem — trzy strzały. Ja też — jeden. Żaden z nich nie był celny. Zniknął za rogiem. Obszedłem róg szerokim łukiem, nie mając pewności, czy nie czeka na mnie przylepiony do muru. Nie czekał. Był ze trzydzieści metrów dalej, między magazynami. Biegłem za nim, a ważąc tylko 86 kg miałem lepszy czas niż on ze swoimi stu kilkunastoma kilogramami. Przebiegł na drugą stronę ulicy, pobiegł w głąb lądu, z dala od wybrzeża. Na rogu świeciła latarnia. Gdy wszedłem w jej światło, odwrócił się i wycelował we mnie swój pistolet. Nie słyszałem szczęknięcia iglicy, ale musiała szczęknąć, bo rzucił bezużytecznym już pistoletem we mnie. Pistolet przeleciał około metra obok mnie i narobił hałasu uderzając w jakieś drzwi. McCloor odwrócił się i zaczął uciekać. Pobiegłem za nim. Posłałem obok niego kulę, aby dać znać, gdzie jesteśmy. Przy następnym rogu chciał skręcić w lewo; zmienił zamiar i pobiegł prosto. Przyspieszyłe'm, zmniejszając dystans między nami do jakichś 120, 150 metrów i zawołałem: — Stój albo cię położę! Skoczył w bok, w jakieś wąskie przejście. Przebiegłem obok, aby zobaczyć, czy nie zaczaił się na mnie, i też tam wbiegłem. Światło padające z ulicy wystarczało,4 żebyśmy się mogli nawzajem widzieć. Przejście było ślepe — z murem po obu stronach, zakończone wysokimi betonowymi zabudowaniami z oknami i drzwiami, które przesłaniały stalowe okiennice. McCloor stał naprzeciwko, niecałe sześć metrów ode mnie. Wysunął szczękę, skulił ramiona, ręce przygotował do walki. — Ręce do góry — rozkazałem biorąc go na cel. — Z drogi, człowieczku — warknął robiąc jeden sztywny krok w moim kierunku. — Bo cię zjem. — Jeszcze jeden krok i cię kładę — powiedziałem. — Spróbuj. — Zrobił jeszcze ten jeden krok, na lekko ugiętych nogach. — Dostanę cię nawet nafaszerowany kulkami. — To zależy, gdzie je umieszczę. — Byłem rozmowny, bo chciałem, by zaczekał, aż przyjdą inni. Nie chciałem być zmuszony do zabicia go. To można było zrobić i z taksówki. — Nie jestem Annie Oakley, ale jeśli z tej odległości nie uda mi się przestrzelić ci kolan, to bardzo proszę... A jeśli uważasz, że strzaskane kolana to przyjemność, to spróbuj. — Do diabła! — powiedział i spróbował. Strzeliłem mu w prawe kolano. Pochylił się do przodu. Strzeliłem mu w lewe kolano. Upadł. — Sam tego chciałeś — powiedziałem z żalem. Podciągnął się na rękach i usiadł. — Nie myślałem, że to zrobisz — wycedził przez zęby. Rozmawiałem z McCloorem w szpitalu. Leżał na plecach, wsparty o poduszki. Jego skóra była blada i naciągnięta wokół ust i oczu, ale nic poza tym nie wskazywało na to, że cierpi. — Dosyć mnie zniszczyłeś, stary — powiedział, gdy wszedłem. — Przepraszam — powiedziałem — ale... — Ja się nie skarżę. Sam się o to prosiłem. — Dlaczego zabiłeś Holy Joe'ego? — spytałem mimochodem, przyciągając sobie krzesło do łóżka. — No, no, pytanie pod złym adresem. Zaśmiałem się i powiedziałem mu, że to ja byłem w pokoju razem z Joe'em, kiedy to się stało. McCloor skrzywił się i rzekł: — Byłem pewien, że już cię gdzieś widziałem. Więc to było tam. Nie zwracałem uwagi na gębę, tylko na ręce. — Dlaczego go zabiłeś? Zacisnął usta, zmrużył oczy, pomyślał chwilę i rzekł: — Zabił pewną kobietę, którą znałem. — Zabił Sue Hambleton? — zapytałem. Przyglądał mi się chwilę badawczo, zanim odpowiedział. Skąd wiesz? — Sue mi powiedziała. Daj mi szluga. Dałem mu papierosa, przypaliłem, a potem zaprotestowałem: — To niezupełnie się zgadza z tym, co wiem. Powiedz po prostu, co się stało i co Sue powiedziała. Zacznij może od tego wieczoru, kiedy na biłeś jej śliwę pod okiem. Namyślał się przez chwilę, powoli wypuszczając dym nosem. — Nie powinienem tego robić, to fakt — powiedział w końcu. — Ale zrozum, nie było jej całe popołudnie i nie chciała powiedzieć, gdzie była, i pokłóciliśmy się o to. Co dziś jest? Czwartek. Więc to było w poniedziałek. Po tej kłótni wyszedłem i spędziłem noc w jakiejś melinie na Army Street. Wróciłem do domu o siódmej rano. Sue cholernie źle się czuła, ale nie chciała żadnego konowała. To było dosyć dziwne, bo śmiertelnie się bała choroby. McCloor podrapał się w zamyśleniu w głowę, zaciągnął głęboko, praktycznie zjadając resztę papierosa. Wypuścił dym nosem i ustami jednocześnie, przyglądając mi się tępym wzrokiem poprzez chmurę dymu. Potem rzekł szorstko: — No, a potem umarła. Ale jeszcze przedtem powiedziała mi, że Joe ją otruł. — Powiedziała, w jaki sposób? McCloor pokręcił głową. — Pytałem ją, co się dzieje; nic nie mówiła. A nagle zaczęła jęczeć, że ją otruto. Jestem otruta, jęczała. Arszenik. Ten cholerny Joe, mówi. A potem przestaje mówić i odwala kitę. — Aha. I to wtedy zrobiłeś? — Poleciałem szukać Joe'ego. Znałem go, ale nie wiedziałem, gdzie mieszka; dopiero wczoraj się dowiedziałem. Byłeś tam, kiedy przyszedłem. Wiesz, jak było. Zwędziłem jakiś wóz i zaparkowałem na Turk Street, żeby nim potem zwiać. Jak tam wróciłem, już po wszystkim, stał przy nim gliniarz. Pomyślałem, że podejrzewa, że jest skradziony, więc go zostawiłem i pojechałem tramwajem na stację. Tam była cała kupa glin, więc musiałem wejść do wody w China Basin; popłynąłem do mola, tam przyuważył mnie strażnik i musiałem popłynąć w inne miejsce. Na brzegu udało mi się wymknąć policji, ale potem znowu nie miałem szczęścia. Nie zatrzymałbym tej taksówki, gdyby miała złamaną chorągiewkę. — Wiedziałeś, że Sue chce uciec z Joe'em? — Nic o tym nie wiem — odparł. — Wiedziałem, że mnie oszukuje, ale nie wiedziałem z kim. — Co byś zrobił, gdybyś wiedział? — Ja? — uśmiechnął się chytrze. — To samo. — Zabiłbyś oboje — powiedziałem. Potarł kciukiem dolną wargę i spokojnie zapytał: — Myślisz, że zabiłem Sue? — Myślę, że tak. — Dobrze mi tak — powiedział. — Chyba na starość robię się naiwny. Po cholerę tu siedzę i gadam z jakimś głupim szpiclem? Z tego są tylko kłopoty. No to spadaj, chłopie. Już mam dosyć trzaskania dziobem po próżnicy. I rzeczywiście. Już nic z niego więcej nie wyciągnąłem. Stary siedział i słuchał, stukając delikatnie końcem długiego, żółtego ołówka i przyglądał mi się przez okulary swymi łagodnymi, niebieskimi oczami. Kiedy skończyłem, zapytał uprzejmie: — Jak się czuje MacMan? — Stracił dwa zęby, ale czaszka cała. Wyjdzie za dwa dni. — I co o tym myślisz? — Samobójstwo — odpowiedziałem i poprawiłem się na krześle. Stary uśmiechnął się uprzejmie, ale sceptycznie. — Mnie się to też nie podoba — westchnąłem. — I jeszcze nie jestem gotów, by napisać raport. Ale to jedyny prawdopodobny wniosek. Ten lep był schowany za kuchenką. Tylko głupiec próbowałby ukryć coś przed kobietą chowając to za jej własną kuchenką. Ale ona sama mogła to zrobić. Peggy twierdzi, że Holy Joe miał ten lep. Jeśli Sue go schowała, to znaczy, że dostała go od niego. Mieli zamiar uciec i czekali tylko, by Joe, który był goły, zdobył trochę szmalu. Może bali się Babe'a i schowali tę truciznę, by mu ją wsypać, gdyby wcześniej rozszyfrował ich plan. A może przed ucieczką chcieli mu ją dać i tak. Kiedy zacząłem rozmawiać z Joe'em o morderstwie, myślał, że to Babę wykitował. Może był i zdziwiony, ale jeśli już, to tym, że stało się to tak szybko. Bardziej się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że Sue też nie żyje. Jednak nawet wtedy nie był tak zdziwiony, jak w chwili, kiedy zobaczył McCloora żywego za oknem. Sue umarła przeklinając Joe'ego; wiedziała, że została otruta, i nie pozwoliła McCloorowi wezwać lekarza. Czy to nie może znaczyć, że obraziła się na Joe'ego i sama zażyła truciznę zamiast dać ją Babe'owi? Trucizna była przed nim ukryta, ale nawety gdyby ją znalazł, to i tak nie zostałby trucicielem. Jest na to zbyt twardy. Chyba że przyłapał ją, jak próbowała go otruć, i kazał jej samej połknąć truciznę. To jednak nie wyjaśnia obecności arszeniku w jej włosach. — A twoja hipoteza o samobójstwie to wyjaśnia? — zapytał Stary. — Być może — odparłem. — Niech pan nie szuka dziury w całym. Dziur i tak jest dosyć. A więc jeśli tym razem popełniła samobójstwo, to może próbowała już przedtem, powiedzmy po jakiejś kłótni z Joe'em miesiąc temu, i nie udało się jej. Stąd byłby ten arszenik we włosach. Nie ma żadnego dowodu, że zażyła coś w ciągu tego miesiąca. — Żadnego dowodu — zaprotestował łagodnie Stary — oprócz tego, co wykazała sekcja zwłok; przewlekłe zatrucie arszenikiem. Domysły specjalistów nigdy nie wpływały na moje teorie. — Lekarz opiera się na małej ilości arszeniku znalezionej w jej ciele — mniejszej niż dawka śmiertelna. A ilość trucizny znaleziona w żołądku po śmierci zależy od tego, ile dana osoba zwymiotowała przed śmiercią. Stary uśmiechnął się dobrotliwie i zapytał: — Ale, jak sam twierdzisz, nie możesz jeszcze umieścić tej teorii w sprawozdaniu. Co więc teraz proponujesz? — Jeśli nie ma nic innego w programie, to poszedłbym do domu, rozjaśnił mój umysł papierosami i próbował coś wykombinować. Chyba zdobędę też egzemplarz Hrabiego Monte Christo i przekartkuję go. Nie czytałem tego od dzieciństwa. Ta książka została owinięta lepem na. muchy, żeby po prostu paczka była większa i dała się wcisnąć za kuchenkę. Ale może i w książce coś jest. W każdym razie sprawdzę. — Ja już to zrobiłem wczoraj wieczorem — powiedział Stary. — I...? — zapytałem. Wyjął książkę z szuflady, otworzył tam, gdzie kawałek papieru służył za zakładkę, i podał mi, wskazując różowym palcem odpowiedni akapit. Przypuśćmy więc, że naszą trucizną jest brucyna. Pierwszego dnia zażywasz pani jeden miligram, a dwa następnego; po dziesięciu dniach dojdziesz już pani do centygrama, po dwudziestu dniach następnych, stosując wciąż tę samą dozę, połkniesz pani trzy centygramy; dawkę tę zniesiesz pani jak najlepiej, a byłaby niebezpieczna dla kogoś, kto nie przedsięwziąłby tychże środków ostrożności; tak po miesiącu, pijąc zatrutą wodę z karafki, zabijesz pani osobę, którą byś tą wodą poczęstowała, sama zaś naraziwszy się tylko na lekką niedyspozycję . — O, właśnie — powiedziałem. — O, właśnie. Bali się uciec nie zabija jąc Babe'a. Byli pewni, że będzie ich szukał. Sue próbowała się uodpornić na arszenik. Przyzwyczajała swój organizm do niego, biorąc stale coraz większe dawki, aby kiedy zdecydują się otruć Babe'a, mogła zjeść razem z nim zatrute jedzenie, nic nie ryzykując. Chorowałaby potem, ale nie umarłaby i policja nie mogłaby jej podejrzewać, bo przecież też jadła to zatrute jedzenie. Wszystko się zgadza. Po tej awanturze w poniedziałek wieczorem, kie- dy to napisała do Joe'ego, nalegając na szybką ucieczkę, próbowała przyspieszyć swą odporność i zbyt szybko zwiększyła swe przygotowawcz e dawki, wzięła zbyt wiele. To dlatego przeklinała Joe'ego, to był jego plan. — Może rzeczywiście przedawkowała próbując przyspieszyć — zgodził się Stary — ale niekoniecznie. Są ludzie, którzy mogą wykształcić w sobie zdolność przyjmowania dużych dawek arszeniku bez kłopotu, jest to jednak u nich pewien przyrodzony dar, taka właściwość organizmu. Normalnie każdy, kto próbowałby zrobić to co Sue Hambleton, skończyłby tak jak ona. Zatruwałby się powoli, trucizna by się kumulowała i w końcu spowodowałab y śmierć. Sześć miesięcy później Babę McCloor został powieszony za zamordowanie Holy Joe'ego Walesa. Dygitalizo wał Bodziokb