KAMIL GIŻYCKI LWICA UANGA NASZA KSIĘGARNIA 1969 Okładkę projektował JULIUSZ MAKOWSKI I 1 u « t r e w a 1 LUDWIK MĄCI AG LWICA UANGA Elżbietka mieszkała ze swymi rodzicami na rozległej sawannie* w północnej części Wybrzeża Kości Słoniowej, w Afryce tropikalnej. Dom rodziców Elżbietki, zbudowany na wzór chat murzyńskich, kryty był grubą strzechą z liści palmowych, zwisającą bardzo nisko i dającą doskonałą ochronę przed żarem słonecznym. Otwory drzwiowe i okienne zasłaniały maty bambusowe, które łatwo dawały się podnosić i opuszczać. Ponieważ pośród Murzynów mieszkających w głębi kraju nie spotyka się złodziei, a nawet nie znane im jest słowo „kradzież", maty wystarczały zupełnie i nie trzeba było masywnych drzwi ani skomplikowanych zamków. Tuż za domem rozciągał się ogromny ogród otoczony wysoką siatką drucianą. W ogrodzie ro- * Sawanna — rozległe, wyżynne przestrzenie W krajach tropikalnych, pokryte wysokimi trawami Sawanny różnią się od stepów tym, że występują m nich także drzewa i krzewy. I ^ ^ ffrr* ' sły cytryny, zielone pomarańcze, smaczne i soczyste, ale tak delikatne, że nawet mowy być nie mogło o przewożeniu ich do Europy. W ogrodzie tym Elżbietka miała swoje „Zoo". Było tam kilka oswojonych antylop, kilka małpek figlujących pociesznie, był żuraw koroniasty mieniący się cudnie w słońcu metaliczną barwą piór, był także i marabut, ogromne ptaszysko z rodziny bocianów — niby to poważny i dostojny, a zawsze myszkujący za jakimś smacznym kąskiem, często nawet zaglądający do kuchni domowej, skąd zawzięcie przeganiał go ścierką Mamadu, czarny kucharz. Pewnego dnia przybył do domu rodziców El-żbietki biały myśliwy, który z licznym orszakiem Murzynów łowił w sawannie zwierzęta dla europejskich ogrodów zoologicznych. Podczas polowania myśliwy natrafił na gniazdo lwów. W gnieździe były małe. Lwica z taką wściekłością rzuciła się na Murzynów w obronie swoich dzieci, że kilku z nich poważnie poraniła i trzeba było ją zabić. W gnieździe znaleziono dwa dwutygodniowe może lwiątka. Jedno z nich lwica padając przy-dusiła, drugie zaś, samiczkę, zabrano i Murzyni nazwali ją „Uanga", co w ich języku znaczy „Jedynaczka". Tę właśnie Uangę podarował biały myśliwy Elżbietce. Uanga była stworzeniem małym, niezdarnym, o nadmiernie dużej głowie, grubych, krótkich łap- kach i cienkim, łysym ogonku. Sierść miała delikatną i puszystą niby jedwab, koloru jasnopiasko-wego, na którym wyraźnie znaczyły się ciemniejsze cętki. Elżbietka niezmiernie lubiła zwierzęta, toteż uradowana z podarunku, natychmiast wynalazła obszerny koszyk, wyścieliła go mięciutko i postawiła w swoim pokoju. Wyszukała również butelkę i smoczek i ułożywszy swą pupilkę w ciepłym i miękkim gniazdku, nakarmiła ją mlekiem. Uanga bardzo szybko nauczyła się pić z butelki. Ssała smoczek zawzięcie, zachłystywała się mlekiem, mruczała z zadowolenia, a najedzona — wyciągała się na miękkiej pościeli i spała po kilka godzin bez przerwy. Ale kiedy budziła się, wypoczęta i głodna, a nie poczuła delikatnego dotknięcia rączek Elżbietki i nie zobaczyła pełnej butelki mleka — zaczynała płakać i skarżyć się tak żałośnie, że słychać ją było nawet daleko w ogrodzie. Mijały tygodnie i miesiące. Uanga z małego, bezradnego stworzenia zmieniła się powoli w spore zwierzę. Miała co prawda wciąż jeszcze zbyt wielką głowę i zbyt grube łapy, ale sierść jej nabrała ciemnozłotego połysku, zniknęły ciemne cętki, ogon pokrył się krótkim włosem, a koniec ogona zdobiła całkiem już spora kitka. Malutkie przedtem i prawie bezbarwne oczy nabrały ciemnożółtego koloru i patrzyły bystro i z zaciekawieniem. Uanga nie spała już teraz w koszyku, lecz miała duży, wygodny materac. Nie lubiła jednak na nim leżeć i często wślizgiwała się pod moskitierę * do łóżka Elżbietki i tu układała się u niej w nogach. Pewnej nocy Uanga posłyszała w pokoju cichutki szelest, coś jakby delikatne tarcie skórą o podłogę. Lwica ostrożnie podniosła głowę i uważnie rozejrzała się po ciemnym pokoju. Tuż koło drzwi zasłoniętych bambusową matą zobaczyła długie, potężne cielsko zakończone małą, płaską, trójkątną głową z dwojgiem jarzących się ślepi. Ślepia dostrzegły widocznie Uangę, bo wpatrywały się uporczywie w lwiczkę, a z szerokiej paszczy potwora wysuwał się cienki, rozdwojony na końcu, poruszający się z ogromną szybkością język. Uanga nigdy jeszcze w swym krótkim życiu nie oglądała podobnego stwora, ale czuła, że ten niespodziewany gość jest śmiertelnym wrogiem. W jednej chwili, szybko jak błyskawica, przesunęła się pod moskitierą i skoczyła na podłogę. Stwór, pełznący już od drzwi w stronę łóżka, zatrzymał się na moment, podniósł nieomal wpół ciała, sprężył i z głośnym sykiem niby pocisk runął na lwiczkę. Lecz spóźnił się o ułamek sekundy * Moskitierą — zasłona chroniąca od ukąszeń moskitów, tj. komarów żyjących w krajach o klimacie gorącym. ' i ciężkie jego cielsko z głośnym klaśnięciem upadło na podłogę, gdy jednocześnie Uanga, odsądziwszy się, potężnym susem uskoczyła w bok, przewracając stolik, na którym stał duży, kryształowy wazon. Huk upadającego stolika i rozpryskującego się szkła obudził śpiącego w sąsiednim pokoju ojca Elżbietki i już po- kilku minutach napastnik legł martwy. Była to półtorametrowej długości, gruba jak pięść dorosłego człowieka żmija rogata, bar- dzo rzadko spotykana w sawannach, ale tak jadowita, że ukąszenie jej powoduje niechybną śmierć w krótkim czasie. Uanga jednak przypłaciła swoją waleczność drobnym kalectwem, bo jeden z odłamków wazonu, odbiwszy się od ziemi, ostrym jak brzytwa brzegiem odciął lwiczce ucho tuż przy głowie. W miarę jak Uanga rosła, coraz więcej czasu spędzała w ogrodzie. Wszystko ją tutaj niezmiernie interesowało, najwięcej jednak — menażeria Elżbietki. Pierwsza znajomość ze zwierzętami wypadła dość niefortunnie. Antylopy zobaczywszy lwiczkę uciekły w największym popłochu i skryły się do swoich stajenek, rozstawionych wśród zarośli. Małpki siedzące na drzewach narobiły tak piekielnego wrzasku, że przestraszona lwiczka schowała ogon pod siebie i szukała opieki u Elżbietki, tym bardziej że niegodziwe zwierzęta zaatakowały ją pomarańczami, łupinami bananów, a nawet twardymi, boleśnie godzącymi orzechami palmowymi. Żuraw koroniasty na widok dużego, płowego zwierzęcia kilku silnymi ruchami skrzydeł uniósł się przezornie w górę i, usadowiwszy się na strzesze domu, z wielką nieufnością spoglądał na nowego gościa. Najspokojniej przyjął pojawienie się lwiczki ¦— marabut. Stał jak zwykle na jednej nodze, zadumany i na pozór obojętny na wszystko, ale kiedy Uanga podeszła do niego, tak potężnie uderzył ją swym silnym dziobem, że lwiczka w pierwszej ehwili przewróciła się na ziemię, a potem zerwawszy się uciekła na wpół przytomna, postękując z przerażenia. Czas mijał szybko. Uanga wyrosła już na dużą lwicę o pięknych, wysmukłych kształtach, foremnej głowie i muskularnych nogach. Krótka, lśniąca sierść nabrała koloru złocistoczerwonego, a koniec kity u ogona stał się niemal zupełnie czarny. Zmieniły się również ruchy lwicy. Chodziła teraz poważnie i z godnością nosiła głowę. Coraz częściej — szczególnie nocą — wykradała się z domu i stanąwszy na podwórzu patrzyła w niebo usiane milionami gwiazd. Coraz częściej i baczniej słuchała stłumionych odgłosów dochodzących z pobliskiej sawanny. Szczególnie jeden głos wzbudzał w niej dziwny niepokój i tęsknotę. Był to potężny basowy ryk, który huczał jak grom i głusząc wszystkie inne głosy niósł się daleko, daleko poprzez sawannę w ciemność nocy. Ryk ten przybliżał się każdego wieczora coraz bardziej i wołał Uangę z jakąś przemożną siłą. Wabił ją w nieznane strony, ku bezkresnej sawannie i niczym nie skrępowanej wolności. Pewnej nocy Uanga zniknęła. Na drugi dzień Murzyni znaleźli jej ślady: przeskoczyła ogrodze- n nie, a dalej odbicia jej łap widniały obok odcisków potężnego lwa i prowadziły w sawannę. Minęło kilka tygodni od zniknięcia Uangr; a w okolicy poczęła grasować para lwów, wyrządzająca dotkliwe szkody. Lwy napadały bydło przy wodopojach, nocą zaś podkradały się do wiosek i porywały z zagród kozy i świnie. Kilku od-ważniejszych Murzynów urządziło zasadzkę, sprytne zwierzęta jednak nie tylko zdołały jej uniknąć, ale jeszcze rozpędziły i mocno poturbowały niefortunnych myśliwych. Odtąd też — jakby w odwet — lwy zaczęły napadać także i na ludzi. Najpierw na pojedynczych, zapóżnionych wędrowców lub pasterzy, potem na ludzi idących z pracy na roli, a wreszcie nawet na grupki kupców niosących na targ bawełnę i jarzyny. Strach padł na okolicę, tym bardziej że mimo kilkakrotnych obław lwy zawsze potrafiły w porę zniknąć bez śladu w sawannie. Wkrótce o lwach poczęły krążyć niesamowite opowieści, we wszystkich jednak lwica przedstawiana była stokroć go>-rzej od lwa, wszystkie też głosiły zgodnie, że lwica nie ma jednego ucha. Wreszcie pewnego dnia myśliwi wykryli, że samica ma w okolicy gniazdo z małymi i razem z lwem poluje przy pobliskim wodopoju, by daleko nie odbiegać od swych dzieci. Zebrano natychmiast kilkuset ludzi i zrobiono obławę. Tym razem lwy zostały otoczone i lew padł pod gradem kul, lwica zaś ciężko raniona przebiła się 12 przez lancucn nagonKi i zniKnęia gazies W nie. Przeszukano teraz nieomal każdą piędź ziemi; gniazdo znaleziono, lwica jednak przepadła bez śladu. Z gniazda zabrano dwa maleńkie, niezdarne jeszcze lwiątka i oddano je Elżbietce. Doświadczeni Murzyni radzili lwiątka zabić, bo jeśli matka żyje, to będzie ich szukać — większość jednak była zdania, że lwica po tak ciężkich ranach żyć już nie może i lwiątka na pewno są sierotami. Elżbietka, która bardzo boleśnie odczuła ucieczkę Uangi, z radością teraz zajęła się malcami. Karmiła je smoczkiem, pieściła, a nawet na noc zabierała z sobą do łóżka. Minęło kilka dni. Pewnej jasnej, księżycowej nocy Elżbietka obudziła się z uczuciem przedziwnego lęku. Siadła na łóżku i przytuliła do siebie oba lwiątka, które mrucząc sennie, ułożyły się jej na rękach. Nagle zatrzeszczała lekko w drzwiach bambusowa mata i do pokoju wsunął się potężny zwierz. Bezszelestnie przeszedł kilka kroków, lecz nagle posłyszawszy mruczenie lwiąt sprężył się cały i jednym szarpnięciem łapy zdarł moski-tierę. W jasnej poświacie księżyca Elżbietka zobaczyła teraz ogromną lwicę,, która rozwarłszy szeroko paszczę uzbrojoną długimi, białymi kłami, warcząc głucho gotowała się do skoku. Przerażona dziewczynka patrzyła na pałające niby rubiny ślepia zwierzęcia, na potężny łeb pozbawiony je- 14 unego uuna i nagie zuuszonym i rwącym się gio-sem krzyknęła: — Uanga! Na dźwięk tego głosu zwiotczały napięte mięśnie zwierzęcia, wargi okryły bielejące kły, ogromne łapy delikatnie wsparły się na łóżku, a szorstki, gorący język przejechał przez twarz dziewczynki. Potem lwica delikatnie wzięła w pysk oba lwiątka i tak cicho, jak weszła, zniknęła z pokoju. POGROMCA TYGRYSA MORSKIEGO Dwunastoletni Umaru mieszkał w Djibouti*, portowym mieście kraju Somali, leżącym we Wschodniej Afryce. Umaru jako prawdziwe dziecko Somali miał skórę czarną jak heban, był bardzo zgrabny, doskonale zbudowany i pływał jak ryba. Małą, podłużną jego głowę zdobiła bujna, wijąca się w kędziorach czupryna koloru czerwonej miedzi. Nie myślcie jednak, że Umaru był rudy. O, nie! Czerwoność ta pochodziła od... wapna, którym Murzyni Somali posypują sobie włosy, by wytępić z nich małe, natrętne owady. Umaru mieszkał z matką w glinianej chatce o płaskim dachu. Na dachu można było sobie spokojnie leżeć w nocy i patrzeć na usiane gwiazdami niebo, słuchać gwarliwego nucenia świerszczy, a także zachwycać się jaskrawym światłem dwu latarni morskich, które w miarowych odstępach czasu omiatały swoimi promieniami miasto i mo- ¦ Djibouti — czyt.: Dżibuti. 16 uinaiu mu fal uderzających z łoskotem o kamienne groble budującego się portu lub pełzających z dziwnie łagodnym szmerem po równych piaszczystych wybrzeżach. W.dzień Umaru rzadko bywał w domu. Skoro świt wybiegał na wybrzeże zobaczyć, czy na redzie * nie rzucił kotwicy jaki statek pasażerski, lub też śpieszył do portu, by zasięgnąć języka, czy w ciągu dnia statek taki nadpłynie. Statki handlowe nie interesowały go zupełnie, szczególnymi względami darzył natomiast statki pasażerskie, niezmiernie zaś lubił potężne kolosy oceaniczne, sprawiające wrażenie pływających miast, pełne różnobarwnego tłumu ludzi. Jeśli statku pasażerskiego na redzie nie było, Umaru biegał po wybrzeżu szukając krabów, muszli i przeróżnych żyjątek morskich, jakie odpływ pozostawiał w małych wgłębieniach piasku. Zbierał je co rychlej w mały koszyczek spleciony z trawy morskiej i niósł do miasta na targ. Ponien waż zwykle pierwszy pojawiał się na wybrzeżu, przeto znalezione przezeń ślimaki i kraby były najpiękniejsze i łatwo udawało mu się rozprzedać je wśród chętnych nabywców. Zarobiwszy w ten sposób kilkanaście centimów **, Umaru kupował * R e d a — obszar wodny przed portem, gdzie statki oczekują na wprowadzenie do portu. ** Centim — drobny pieniądz francuski, setna część franka. 2 I.wica fonga 17 natychmiast, daktyle zaś niósł matce, która owoce te suszyła, mełła na mąkę zwaną durra, a z mąki piekła w popiele przepyszne placki. Ale Umaru nie czekał na gorące podpłomyki. Szedł znów na wybrzeże i albo towarzyszył rybakom w ich wyprawach na pełne morze, albo szperał na odległych mieliznach w poszukiwaniu dużych barwnych muszli i krzaków koralowych, których szczególnie dużo bywało po gwałtownych burzach morskich. Zdobyczy tej jednak nie nosił na targ, lecz, wysuszywszy na słońcu, sprzedawał osobiście podróżnym i turystom przybywającym do portu z odległych krajów. W czasie tych wypraw Umaru często widywał trójkątne płetwy grzbietowe rekinów buszujących licznie po wodach Zatoki Adeńskiej i cieśniny Bab-el-Mandeb. Czerwonawą skórę tych potężnych ryb znaczyły ciemne, poprzeczne pasy i stąd biali ludzie nazywali je tygrysami morskimi. Umaru nienawidził rekinów całym sercem. Miał z nimi porachunki za swego ojca, Mamadu, najlepszego rybaka na całym wybrzeżu Somali. Stało się to przed kilku laty na oczach całego nieomal miasta. Umaru był wtedy zupełnie małym chłopcem, pamiętał jednak doskonale, jak ojciec będąc już blisko portu napadnięty został przez rekina. Byłby może wyszedł zwycięsko z tej opresji, gdyby rekin zaatakował go na wodzie głębokiej. Wtedy mógłby dać nurka i jeśli zdołałby rozpruć 18 rybak Somali nosi przy sobie, ocalałby. Niestety, woda była zbyt płytka i Mamadu zginął, zanim motorówka ratunkowa zdążyła odbić od brzegu. Umaru bardzo kochał swego ojca i przysiągł, że skoro tylko dorośnie, będzie tępił bezlitośnie krwiożercze tygrysy morskie. Na razie jednak był mały i starał się, jak umiał, pomagać matce. Ale nie myślcie, że właściwym zajęciem małego Murzynka było zbieranie muszli i krabów. Miał on zajęcie bardziej popłatne, chociaż trochę niebezpieczne, wymagające nadzwyczajnej umiejętności pływania i dużej odwagi. Skoro tylko na redzie stanął statek pasażerski, Umaru płynął z całą czeredą chłopców murzyńskich do statku i wyławiał w wodzie pieniążki rzucane z wysokiego pokładu przez pasażerów. Nie była to jednak sztuka, pieniążek bowiem upadłszy w wodę tonął bardzo powoli i można go było wyłowić bez trudu. Ale na każdy taki pieniążek czekało kilkunastu pływaków i oczywiście zwykle zdobywał go najsilniejszy. Dlatego też Umaru wynalazł sobie zajęcie, w którym miał bardzo mało konkurentów. Oto wybiegał na pokład statku ,i za pół franka zeskakiwał w morze. A skoki jego były tak piękne, tak pełne wdzięku, że zachwyceni pasażerowie obdarowywali go chętnie nie tylko drobnymi monetami niklowymi, ale dość często i mniejszymi banknotami. 19 ¦-J J -IIA^U-ŁJ ) wał swój skok popisowy. Wybiegał na górny pokład i stawał na burcie jednej z łodzi ratunkowych. Przez chwilę stał nieruchomo, podobny do lśniącej, hebanowej statuetki *, i badał wzrokiem rozpościerającą się nisko toń morza pokrytą ruchliwą gromadą łódek, szalup i holowników. Wybrawszy odpowiedni moment i wolne miejsce do skoku, wydawał ostrzegawczy okrzyk i w imponującym rzucie ciała zawisał w powietrzu. Z roz-krzyżowanymi szeroko ramionami opadał w dół niby olbrzymia mewa rzucająca się na żer. Nagle drobne ciało chłopca przekoziołkowywało w powietrzu raz i drugi, lecąc na pozór zupełnie bezwładnie. Patrzącym ludziom zamierały serca, gdyż zdawało się, że chłopak uderzy plecami w zwierciadło wody i zginie na miejscu. Ale tuż nad samą wodą Umaru błyskawicznym ruchem podrzucał całe ciało, wyciągał sztywno ramiona i złożonymi dłońmi wcinał się miękko w morze. W zielonej toni widać było dokładnie, jak szedł głęboko< do dna. Za chwilę jednak wypływał o kilkanaście metrów dalej, spoglądając śmiejącymi się oczyma na przerażone twarze widzów. Gdy wreszcie dopływał do trapu ** i wbiegał po nim na pokład, pa- * Statuetka — posążek, figurka służąca do ozdoby. ** Trap — schody zawieszone ukośnie wzdłuż burty statku, po których wchodzi się na pokład z łodzi lub nabrzeża. 20 wnaii gu ujmyKami meKiamanego zachwytu i do małej czarnej ręki wpychali pośpiesznie mnóstwo monet. Umaru uśmiechał się radośnie i łapiąc oddech w zmęczone płuca, dziękował grzecznie: — Merci, musiu, merci! Słowo „musiu" wypowiadał z prawdziwym wdziękiem właściwym małym Murzyniątkom i każdy wiedział, że oznacza ono „monsieur" * — „pan". Schowawszy pieniądze do woreczka zrobionego z rybiego pęcherza i przytroczywszy go do paska przytrzymującego wąską przepaskę na biodrach, Umaru skakał w wodę i płynął w ogromnych szczupakach do portu. Tu zwykle odwiedzał sklep starego przyjaciela, Araba, Ahmeda ben Bara i kupował kawał wzorzystego perkalu na suknię dla matki. Kupował też sporą garść daktyli, ale daktyle zjadał po drodze do domu, uważając widocznie, że przysmak ten słusznie należy mu się za ciężką pracę. Pewnego^ dnia przybił do Djibouti potężny parowiec z Dalekiego Wschodu. Był to olbrzym, jakiego chłopcu nigdy jeszcze dotąd nie zdarzyło się widzieć. Umaru jak zwykle popłynął do statku z całą gromadą swych czarnych rówieśników, nie brał jednak udziału w wyławianiu gęsto rzuca- * Merci, monsieur (franc, czyt.: mersi mesje) — dziękuję panu. Z. puiviauu UiUUJl^ui muuci, ic upjr y statek wokoło, podziwiając jego olbrzymie rozmiary. Wreszcie po ogromnych ogniwach łańcucha kotwicznego wdrapał się na pokład, ale skakać zaczął dopiero wtedy, gdy większa część łodzi odpłynęła od statku do portu. Skoki wykonywane z ogromnej wysokości przyniosły mu hojną nagrodę, pasażerowie bowiem nie pożałowali licznych datków. Zachęcony powodzeniem, Umaru postanowił wykonać jeden z najtrudniejszych skoków z kilkoma koziołkami w powietrzu i dlatego wrapał się na żelazne słupy blokowe, na których spuszczano w dół łodzie ratunkowe. Już w chwili skoku bystre oczy chłopca spostrzegły ostrą, trójkątną płetwę grzbietową rekina, prującą gładką powierzchnię wody. Rozmiary jej wskazywały aż nadto wyraźnie, że tygrys morski płynący szybko w stronę parowca należał do olbrzymów. Ale Umaru cofnąć się już nie mógł. Lecąc w dół wiedział doskonale, że wpadnie w toń 0 kilka zaledwie kroków od paszczy potwora. W chwili gdy Umaru pogrążył się w wodzie, na statku także zauważono rekina. Marynarze 1 pasażerowie zamarli w oczekiwaniu tego, co teraz miato nastąpić. Wszyscy przecież widzieli, jak tygrys morski chlusnął potężnym ogonem i niby torpeda runął w to miejsce, gdzie spadł Murzynek. Lecz nagle z piersi patrzących wyrwał się okrzyk ulgi: oto z toni wychyliła się czerwona czupryna chłopca, a w chwilę potem i cała głowa. Murzynek \r ¦¦T-.-rc.-~. im,i.jiwu 01^ vvuivuiu, a nao Lipnie JS.liJS.umd. townymi ruchami odpłynął w stronę morza, na bardzo głęboką wodę. Płynął posługując się jedną tylko ręką, w drugiej bowiem trzymał swój krótki, błyszczący nóż. ciemny Ksziait reKina poKazai się tuz pod powierzchnią wody. Potwór musiał być pewny zdobyczy, bo nagle przewrócił się na grzbiet ukazując biały brzuch i szeroko otwartą paszczę uzbrojoną w długie zakrzywione zęby. Ale w tej samej chwili Umaru znikł pod wodą i zebrani na pokładzie ludzie ujrzeli tylko tuż przy lśniąco-białym brzuchu potwora czarną rękę Murzynka uzbrojoną w nóż. Rekin skręcił się jak błyskawica, potem wyskoczył prawie do pół ciała nad wodę i runął znów w głębię, lecz ta krótka chwila wystarczyła, by ludzie na statku mogli zobaczyć, że brzuch straszliwej ryby rozcięty został prawie na całą długość. Zielonawa toń zabarwiła się ogromną purpurową plamą. Z gwałtownych ruchów, jakie wykonywał tygrys morski w kłębiącej się wokół wodzie, widać było, że potwór odniósł śmiertelną ranę. A Umaru tymczasem wychynął tuż koło dzioba statku i wdrapał się szybko po łańcuchu kotwicznym na pokład, witany głośnymi okrzykami podziwu i radości. DUDU Cała afrykańska puszcza tropikalna wie dobrze, że największym gadułą jest Dudu. Ludzie biali nazwali go ichneumonem, a czarni mieszkańcy wiecznie zielonych puszcz zwą go po swojemu: „Du-du", co znaczy po prostu: „Gaduła". Dudu jest drapieżnikiem, zgoła nienasyconym żarłokiem, a przy tym nałogowym ciekawskim. Wałęsa się po puszczy i zagląda w każdy kąt. Ciekawi go każdy kłąb gnijących liści, każde próchniejące drzewo, każda dziupla, wgłębienie w ziemi i każda nora. Wszystko musi zobaczyć swymi maleńkimi, do paciorków podobnymi oczkami, każdy przedmiot musi obwąchać i dotknąć czarnym, zawsze wilgotnym noskiem. A wzrok i węch ma wspaniały. Przechodząc obok spróchniałego pnia — natychmiast wywęszy, że gdzieś w głębi znajduje się ogromna, tłusta larwa, i bez chwili zastanowienia poczyna ostrymi pazurkami rozgrzebywać próchno, by wkrótce raczyć się zdobyczą. Równie łatwo wyszukuje ukry- te we wgięoiemu poa uscmi iud zakopane w piasku jaja żółwie. Stanowią one ulubiony przysmak Dudu, toteż delikatnie rozdziera pergaminową powłokę jaj i wypija je ostrożnie nie roniąc ni odrobiny. Doskonale potrafi wypatrzyć żerujące wśród traw młode pantarki, wykryć schowane w głębokiej dziupli pisklęta dzioborożca, potrafi złowić zwinną jaszczurkę, mysz leśną czy wielko-uchego szczura polnego. Nie gardzi i owadami. Z równym apetytem zjada wszelakie żuki, modliszki, olbrzymie wije, termity, szarańczę; brzydzi się natomiast skorpionami i pająkami, uważając je widocznie za strawę zbyt nieprzystojną dla swego podniebienia. Wędrując przez puszczę, Dudu gaworzy sam z sobą lub opowiada wszystkim — czy kto chce, czy nie chce słuchać — swoje przygody. Opowiada je beztrosko, nie przerywając nawet wtedy, gdy łapczywie pożywia się jakimś smakołykiem. Z intonacji opow:adań łatwo' poznać, czy Dudu jest zadowolony, czy też humor niezbyt mu dopisuje. Szczyt jednak kunsztu stanowi napuszona, samochwalcza pieśń, jaką śpiewa na całą puszczę po zabiciu węża. Trzeba bowiem wiedzieć, że Dudu to nieubłagany, śmiertelny wróg węży. Nienawiść jego do węży jest tak wielka, że dla walki z wężem gotów wyrzec się najsmaczniejszego nawet kąska, gotów porzucić jamkę pełną jaj żółwich, której kiedy indziej broniłby do śmierci. i/uuu ciucus.ujc is.az.ucgu wcz.ii, xuez,ćiieziue uu wielkości i stopnia jadowitości. Jest to tym większe bohaterstwo, że jad węża przedstawia dla niego śmiertelne niebezpieczeństwo, w walce zaś, gdzie nierzadko decyduje o zwycięstwie ułamek sekundy, konieczna jest niesłychana odwaga i zwinność. Po zwycięskim boju Dudu pusząc się okrąża zwłoki swego wroga i długo, długo opowiada o walce, jaką stoczył. Pewnego dnia przynieśli mi Murzyni maleńkie stworzonko, pokryte delikatną sierścią o rdzawej barwie. Zwierzątko podobne było do młodego szczurka, ale w pyszczku zamiast siekaczy gryzonia miało bielutkie i ostre jak szpilki kiełki drapieżnika. Był to młodziutki Dudu, złapany w czasie pierwszej swojej samodzielnej wyprawy na łowy. Włożyłem zwierzątko do małej klatki, wstawiłem spodek z mlekiem i wrzuciłem garść bawełny. Dudu mleko wypił, a z bawełny zrobił sobie posłanie, na którym natychmiast. zwinął się w kłębek i nakrywszy się długim puszystym ogonkiem, beztrosko zasnął. Po kilku godzinach przepędzonych w puszczy powróciłem do domu i chciałem znów maleńkiego ichneumona nakarmić; ten wyśliznął mi się zręcznie z klatki, wskoczył na moje ramię, a potem wlazł za koszulę i wystawiając tylko swój stożkowaty łepek — począł się wrzaskliwie dopominać o jedzenie. 28 V-'*_* UV- I w moim bungalow*, czując się niejako członkiem rodziny. Szybko zawarł znajomość, a później zaprzyjaźnił się z psami, w równie dobrej komitywie pozostawał ze wspaniałym kotem Kri-Kri, polubił też bardzo młodego oswojonego szympansa Maciusia. Po kilku dniach Dudu począł się rządzić w domu jak szara gęś. Dokładnie zwiedził wszystkie pokoje, przejrzał szafkę z bielizną, szafę na broń, bibliotekę, zrewidował szuflady biurka i ku niesłychanemu zdumieniu czarnego służącego powyciągał na środek werandy całą masę różnych, mniej lub więcej jadowitych owadów. Po oczyszczeniu mieszkania wdrapał się na strych, w którym odkrył widocznie bogato zaopatrzoną w tropikalną faunę** spiżarnię, gdyż z góry dochodził bez przerwy lekki tupot jego łapek po matach zastępujących sufit i cieniuchny, pełen zadowolenia pisk. Buszowanie, po pokojach, strychu i krokwiach podtrzymujących ogromną, grubą strzechę z liści palmowych nie przeszkadzało zupełnie ichneumo-nowi przychodzić na werandę i tu albo wypijać * Bungalow (ang., czyt.: banglou) — parterowy dom o lekkiej budowie, z werandami i wystającym dachem. Rozpowszechniony w Indiach, Azji Wsch. i Afryce, używany głównie przez Europejczyków. ** Fauna — ogół zwierząt zamieszkujących dany kraj czy okolicę; także ogół zwierząt zamieszkujących kulę ziemską. 29 \ używać wesołej zabawy z psami czy szympansem Maciusiem. Najmilszą zabawą Dudu była jazda na psim ogonie. Skoro tylko zobaczył na werandzie psy wylegujące się na chłodnej, betonowej posadzce, natychmiast podkradał się i chwytał ostrymi ząbkami któregoś z nich za nogę. A gdy pies podskakiwał zbudzony i zaczynał uciekać, Dudu wczepiał mu się pyszczkiem w koniec ogona i pozwalał się ciągnąć naokoło domu. Psy uważały początkowo tę zabawę za mocno niewłaściwą, potem jednak tak im się podobała, że same zachęcały ichneu-mona do przejażdżki. Przyjaźń Dudu z szympansem przerodziła się w obustronną miłość. Maciuś wywoływał zawsze rano swego przyjaciela ze strychu, a gdy ten z radosnym piskiem przybiegał na wezwanie — szympans częstował go bananem lub pomarańczą, a potem był mocno zmartwiony, że dary te nie robiły na ichneumonie żadnego wrażenia. Wnet jednak dwaj przyjaciele szli na poszukiwanie przygód w pole ananasów lub w pobliski gaj bananowców, skrzętnie omijając kuchnię, by nie oberwać ścierką od kucharza Taa. Stosunek Dudu do ludzi ułożył się w sposób zupełnie prosty. Dudu wiedział doskonale, że panem domu jestem ja i na moje zawołanie zjawiał * Boy (ang., czyt: boj) — chłopiec; tu: służący. 30 przyjaznych, choć nie pozbawionych pewnego lekceważenia, ale każdego< obcego Murzyna wyganiał natychmiast^ werandy domu, gryząc go po gołych piętach i zmuszając do ucieczki. W czasie obiadu Dudu zachowywał się zawsze spokojnie i nigdy nie prosił — jak to czyniły psy — o jakiś kąsek. Wyjątek stanowiła pieczeń z bawołu lub antylopy. Już sam zapach tej potrawy zmieniał go nie do poznania. Dudu poczynał tańczyć, oczy biegały mu niespokojnie, a język raz po raz oblizywał czarny, wilgotny nosek. Wystarczyła sekunda nieuwagi, a ichneumon niby błyskawica wskakiwał na stół, porywał kawałek pieczeni z talerza i znikał z nią w krzakach hibis-cusa*, rosnących na klombie przed domem. Psy oczywiście rzucały się za nim w pogoń chcąc mu zdobycz odebrać, szympans z głośnym krzykiem biegł przyjacielowi na ratunek, a zielony babu-in — małpa pełniąca funkcję stróża — poszczekiwał basem i ciskał na psy kamienie. Powstawał piekielny gwałt i rwetes, ale już po chwili psy wracały na werandę z minami wielce zawstydzonymi, skomląc cichutko i ocierając o ziemię podrapane nosy. Dudu zaś zjadał łapczywie przysmak, zadowolonym gaworzeniem wyrażając uznanie kucharzowi. * Hibiscus (łac, czyt: hibiskus) — występująca w licznych odmianach roślina tropikalna; w Europie hodowana w cieplarniach jako krzew ozdobny. 31 i dalsze stawały się wyprawy łowieckie ichneumona, który jednak zawsze zjawiał się w domu na obiad i kolację. Często z wycieczek tych powracał poturbowany i pokrwawiony, zawsze jednak wesoły, zawsze gadatliwy i wścibski. Rany goiły się szybko, o guzach zapominał prawie natychmiast i chociaż pełna miska stała zawsze obok jego gniazdka, wolał włóczyć się po- puszczy w poszukiwaniu przygód, niż prowadzić żywot wygodny, leniwy i spokojny. W któreś niedzielne popołudnie siedziałem sobie na werandzie i przeglądałem pocztę otrzymaną z Europy. Psy leżały wyciągnięte na chłodnej po-. sadzce obok mego fotela, szympans Maciuś bawił się nie opodal piłką, a Dudu zwinięty w kłębuszek spał na moich kolanach. W pewnym momencie posłyszałem przeraźliwy krzyk szympansa. Spojrzałem w jego stronę i ze zgrozą spostrzegłem w odległości niespełna dwóch kroków długie, czarne cielsko węża, który nastraszony widocznie przeraźliwym krzykiem małpy podniósł przednią część ciała na jakieś pół metra w górę i kierując szybkimi ruchami swoją trójkątną głowę to w moją stronę, to w stronę Maciusia, patrzył na nas swymi zimnymi, okrutnymi oczkami. Zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie, w gadzie bowiem poznałem niezmiernie jadowitą czarną wi-perę, której ukąszenie bywa zawsze śmiertelne. Nie miałem pod ręką żadnej broni, nie mogłem 32 guj głęboki, a każde, najmniejsze nawet moje poruszenie mogło spowodować natychmiastowy atak wipery. Widocznie instynkt zachowawczy powstrzymywał także od ruchu i szympansa, stał bowiem niby wrośnięty w posadzkę i patrząc na węża, coraz ciszej powtarzał swoje pełne przerażenia: óh, 6h, óh. Tymczasem wąż podniósł się jeszcze wyżej, jakby przygotowując się do skoku, wysunął długi rozwidlony język i rozwarłszy szeroko paszczę, w której błysnęły zakrzywione kły, syknął złowrogo. To, co się stało w następnej chwili, dokonało się w jakimś nieuchwytnym prawie ułamku sekundy. W powietrzu mignął długi brązowy cień i z taką siłą uderzył w gada, że wąż jak odrzucona wichrem gałąź potoczył się aż pod murowaną barierę werandy. To skoczył Dudu. Ze snu zbudził go krzyk szympansa, ale dopiero syk węża zdradził mu obecność śmiertelnego wroga. Walka, jaka teraz rozegrała się na werandzie, była świadectwem bezprzykładnej odwagi i nieopisanej wprost zręczności ichneumona. Wąż, zaskoczony niespodziewanym atakiem, z błyskawiczną szybkością wykręcił swym potężnym, blisko dwumetrowym cielskiem i równie szybko zaatakował ichneumona. Ale Dudu nie darmo pochodził z rodu łowców węży, nie darmo posiadał mięśnie twarde jak stal sprężyste! Prześlizgując się tuż 33 unikał wściekłych uderzeń, zmuszając jednocześnie gada do ciągłego kręcenia się w kółko. W miarę walki ruchy ichneumona stawały się coraz szybsze, zdawało się nieomal, że zmienił się w rudawą mgławicę krążącą wokół czarnego cielska. Rozwścieczony wąż zadawał krótkie, lecz straszne uderzenia swoją płaską, trójkątną głową, widać było jednak, że uderza na oślep, że mimo ogromu swego cielska traci siły. Nagle gad podskoczył w górę, nieomal na całą swą długość, a potem z głośnym klaśnięciem upadł na ziemię. I w tej chwili zobaczyłem zdumiony, że Dudu wisi jakby przylepiony u jego szyi i z całej siły zaciska swoje szczęki na potężnym karku węża tuż u nasady głowy. Po kilku minutach potworny gad leżał już bez życia, a Dudu dysząc ciężko i dygocąc ze zmęczenia próbował rwącym się piskiem wyśpiewać swoją pieśń zwycięzcy. Spod mego fotela wylazły teraz schowane tam psy i jeżąc sierść obwąchiwały gada z wyraźnym obrzydzeniem, a Maciuś, chwyciwszy z kosza złocistą pomarańczę, pchał ją pod nos bohaterskiego przyjaciela i w swojej szympansiej mowie przemawiał doń tkliwie: ohóh, ohoh! Zwycięska walka z wężem nie zmieniła na pozór w niczym wesołego i wścibskiego usposobienia ichneumona. Bawił się jak zwykle z Maciu-siem i psami, wychodził na poszukiwanie przy- u gód w puszczę, a powróciwszy zmęczony do domu, układał się ufnie na moich kolanach do" snu lub też — popiskując żałośnie — pokazywał krwawiące rany odniesione w walce z jakimś napastnikiem. A jednak wydawało mi się, że Dudu stał się jakby dojrzalszy, stateczniejszy, że w ruchach jego zaczęła przebijać jakby pewna godność. Odnosiłem też wrażenie, że ichneumon czuje się odpowiedzialny za bezpieczeństwo współżyjących z nim w domu istot. 35 I ŁU1U i wieczorem dokładną inspekcję wszystkich kątów w całym mieszkaniu i w znajdującej się obok łazience, po czym dopiero zaglądał do kuchni, gdzie od dnia zwycięstwa nad wężem był gościnnie przyjmowany i karmiony przeróżnymi frykasami przez kucharza Taa. Przez dłuższy czas żyliśmy sobie względnie spokojnie, boć przecie mieszkając nieomal w samym sercu olbrzymiej puszczy afrykańskiej, rozciągającej się na powierzchni wielu tysięcy kilometrów kwadratowych, człowiek zawsze musiał zetknąć się z czymś nowym, nieprzewidzianym. Nie brało się tu oczywiście w rachubę rzeczy tak zwyczajnych, jak inwazja* wielkich, czarnych mrówek wędrownych, przed którymi uciekałem w popłochu wraz z mymi zwierzętami, jak nalot nienasyconej szarańczy, huragan łamiący stuletnie drzewa niby wątłe trawy czy wreszcie straszliwe ulewy tropikalne, zmieniające płytkie potoki i strumyczki w rozhukane i spienione rzeki niszczące wszystko, co znalazło się na ich drodze. Zwierzęta moje, urodzone w puszczy, żyły zupełnie swobodnie, niczym nie skrępowane i mimo że oswojone — zachowywały w pełni niezawodny instynkt swoich dzikich pobratymców oraz ich zwyczaje, złagodzone tylko może nieco współżyciem z człowiekiem. Puszcza była dla nich dru- * Inwazja — najazd, najście, napaść. gim aomem i narzucała im xe same prawa, podlegały zwierzęta tych samych gatunków. Z nastaniem pory suchej poczęły się dziać przedziwne jakieś historie z moim Dudu. Biegał niezmiernie zaaferowany, szukał czegoś niespokojnie, popiskiwał tęsknie i lekceważył nawet wyraźnie zaproszenia psów do zabawy. A wreszcie począł coraz częściej znikać w puszczy. Przez kilka pierwszych dni przychodził jeszcze na obiad, potem zaś powracał dopiero o zachodzie słońca, zmęczony, zziajany, ale dziwnie radosny i podniecony. Pewnego dnia siedziałem w wygodnym fotelu na werandzie przeglądając klisze fotograficzne z ciekawymi tańcami murzyńskimi, gdy nagle posłyszałem w okolicy klombu niezwykłe zupełnie w tonacji gaworzenie ichneumona. Była w nim nuta dziwnie tkliwa, miękka, prosząca, to znów jakby zabarwiona zniecierpliwieniem i rozkazująca. Zdumiony tą zupełnie nową dla mnie modulacją głosu zwierzątka, które tak dobrze przecież znałem, postanowiłem wstać z fotela, by zobaczyć, co się na klombie dzieje. Zanim jednak zdołałem podnieść się, na progu werandy ukazał się Dudu w towarzystwie drobniejszej nieco od niego, ale smukłej, zwinnej i ślicznej samiczki. Dudu tak był zajęty swoją towarzyszką, że nie zwracał na nic uwagi, a najmniej już chyba na mnie. Przypuszczam, że w tej chwili tylko samicz- 3T i K.a. oyia aia mego ważna, caiy zas świat nie Dyl wart nawet jednego włoska z jej puszystego ogonka. Dodać jeszcze trzeba, że Dudu był przecież „na swoich śmieciach", bo dom traktował jak swoją własność, którą w dobroci swego serca dzielił się z dziwacznym białym człowiekiem i kilkoma zaprzyjaźnionymi zwierzętami. Inaczej było z samiczką. Wydaje mi się, że Dudu musiał chyba roztoczyć przed nią cały swój wdzięk i oczarować ją wybitnym swym talentem krasomówczym, skoro zdecydowała się porzucić bezpieczną gęstwinę puszczy i wyjść na puste podwórze, tak czysto wymiecione, że nie było na nim najmniejszej nawet trawki czy liścia. By dostać się do' pierwszej oazy dającej jaką taką kryjówkę, to jest do klombu, trzeba było przebiec bez żadnej osłony całą tę, wcale znaczną przestrzeń. A od klombu należało przebyć kilkunastometrowy odcinek podwórza, by dostać się wreszcie do czegoś potwornie wielkiego, co Dudu nazywał swoim gniazdem. Samiczka biegła więc szybko, nie tylko dlatego, że wabiło ją wołanie Dudu, ale i z tej przyczyny, że na pustej, otwartej przestrzeni łatwo* było wpaść w ostre szpony szybujących nad podwórzem rozbójniczych orlików lub w paszczę krwiożerczego serwala*, który przyczajony w krzakach, czekał na nieostrożną kurę czy pantarkę. * Serwal — drapieżne zwierzę z rodziny kotów, pokryte gęstą, żółtobrunatną sierścią z czarnymi plamami. 38 OcUJ.iJ.uz.ivcl wiu.uvz.iuc owcgu naj zupełniej szym zaufaniem, bo wbiegła na werandę z taką swobodą, jakby wracała do< własnego gniazdka. Nagle jednak zamarła wpół kroku. Wparła się mocno przednimi łapkami w posadzkę i przysiadłszy na ogonku wlepiła we mnie wzrok pełen zdumienia i grozy. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu spotkała się oko w oko ze straszliwym, olbrzymim, białolicym stworem i przerażenie tak sparaliżowało wszystkie jej mięśnie, że nie mogła wykonać najmniejszego nawet ruchu. A Dudu tymczasem wabiąc dalej swą towarzyszkę biegł prędko w stronę miseczki z mlekiem, chcąc widocznie ugasić pragnienie i ugościć miłą. Przebył już może pół szerokości werandy, gdy wreszcie spostrzegł, że biegnie sam. Zatrzymał się więc, odwrócił w stronę samiczki i kilkoma rozkazująco brzmiącymi piśnięciami próbował przywołać ją do siebie. Samiczka jednak nawet nie drgnęła. Siedziała nadal nieruchoma, niby brązowa rzeźba, z przednimi nóżkami wpartymi w posadzkę, z głową podniesioną w górę, głucha na wszystko, co się wokół niej działo. I tylko błyszczące czarne oczka, wlepione we mnie, pełne wciąż jeszcze zdumienia i okropnego strachu wskazywały, że tkwi w niej życie. Dudu był wielkim szaławiłą i zabijaką, ale też i mądrym stworzeniem. Szybko zorientował się, 39 i.CJ OttliU W JVLJ.J\.U susach przypadł do swej towarzyszki, rozejrzał się groźnie wokoło, nie widząc jednak żadnego wroga trącił ją pieszczotliwie noskiem, jakby pragnąc obudzić z odrętwienia. A potem jął popiskiwać uspokajająco i chełpliwie, zapewniając widocznie, że tam gdzie on jest, nie może jej grozić żadne niebezpieczeństwo. Nie wątpię, że samiczka zrozumiała wywody swego towarzysza, bo przytuliła się ufnie do niego i nawet coś tam cichutko pod noskiem pisnęła, ale nawet na drobny ułamek sekundy nie oderwała wzroku ode mnie. Nie chciała też ruszyć się z miejsca, jakkolwiek Dudu starał się ją przekonać wszelkimi możliwymi sposobami, że taki upór jest zupełnie nieuzasadniony. Siedząc w fotelu obserwowałem z wielkim zainteresowaniem zachowanie się ichneumonów. Starałem się oczywiście najmniejszym nawet ruchem nie spłoszyć wpatrzonej we mnie samiczki i całą siłą woli powstrzymywałem się od śmiechu na widok przekomicznych zabiegów, jakimi Dudu usiłował przełamać niezrozumiały dla niego upór swojej towarzyszki. Pląsał przed nią w przedziwnych podskokach, stawał słupka, wachlował się swym długim, puszystym ogonkiem, wybiegał naprzód, zawracał, trącał samiczkę barkiem to z jednej, to z drugiej strony, oblizywał raz po raz jej czarny, wilgotny nosek swoim długim, wąskim języczkiem, gaworząc przy tym bez przerwy. Tań- 40 i nagle wskoczył na moje kolana, gdzie znów począł pląsać i rzewnie popiskiwać. Zdaje mi się, że widok Dudu wskakującego na moje kolana musiał zrobić na samiczce straszliwe wrażenie. Jęknęła bowiem przerażona i nie-> omal rozpłaszczyła się na posadzce pochlipując żałośnie. Mogło się zdawać, że opłakuje już swego towarzysza, który tak nieopatrznie wlazł sam w łapy białolicego potwora i zginie niechybnie w jego paszczy. Cichutki, rozpaczliwy płacz samiczki musiał spowodować w Dudu coś w rodzaju olśnienia, bo zamiast zeskoczyć z moich kolan i pobiec do niej, wdrapał się w oka mgnieniu na moje ramię, potem skoczył mi na głowę i tańcząc po niej popiskiwał radośnie, jakby wołał: „Nie bój się, mała! To jest przecież człowiek, z którym mieszkam w tym domu. Popatrz, jak go oswoiłem. Śpię na jego kolanach, tańczę na jego głowie, a on nawet palcem nie kiwnie. Nie płacz, on nam nic złego nie zrobi!" Samiczka zrozumiała widocznie radosne wołanie Dudu, bo przestała pojękiwać i podniósłszy się na łapkach, ciekawie, chociaż podejrzliwie jeszcze popatrzyła na mnie. A Dudu tymczasem zgrabnie zsunął się z mojej głowy na kolana, stanął słupka, pisnął zwycięsko i w pięknym skoku znalazł się znów obok swej towarzyszki. Przywi- 41 tai ją pieszczotliwym liźnięciem po iiokku, po czym poprowadził ufną, nie opierającą się już przez werandę do swojego gniazdka. Upłynęło kilka dni, w czasie których dość rzadko widywałem parkę moich ichneumonów. Codziennie rano przebiegały truchcikiem przez werandę, zatrzymywały się na progu, przez chwilę bacznie obserwowały podwórze, a potem szybko przemierzały pustą przestrzeń i znikały w puszczy. Przypuszczam, że przez cały dzień wałęsały się po kniei i polowały, gdyż dopiero wieczorem słychać było z poddasza ich głosy. Pewnego ranka siedząc przy śniadaniu zobaczyłem, jak Dudu ze swoją towarzyszką przebiegli werandę i zatrzymali się swoim zwyczajem na progu, by sprawdzić, czy na podwórzu nie czyha jakieś niebezpieczeństwo. Po chwili zniknęli szybko za murkiem otaczającym werandę. Od wyjścia ich nie upłynęła nawet minuta, gdy nagle z podwórza usłyszałem przeraźliwy, bolesny pisk samiczki, w następnej zaś chwili wściekły i jakby zduszony wrzask Dudu. Porzuciłem oczywiście śniadanie i wybiegłem na podwórze, gdzie oczom moim przedstawił się okropny widok. Oto. na ziemi siedział z szeroko rozpostartymi skrzydłami ogromny orlik brunatny trzymając w szponach samiczkę ichneumona, podczas gdy Dudu doskakiwał do jego szyi wyrywając z niej całe pęki piór. Orlik nie chciał widocznie wypuścić ze szponów zdobyczy, ale nie mógł 42 także poderwać się z nią z ziemi, gdyż musiał odpierać wściekłe ataki Dudu. Nagle pod naporem gwałtownej napaści ichneumona potężne ptaszysko zatoczyło się. Chcąc utrzymać równowagę orlik puścił jedną łapą swoją ofiarę i zaparłszy się szponami w ziemię, począł się bronić uderzeniami skrzydeł i ciosami zakrzywionego niby hak dzioba. Uderzenia skrzydeł były tak straszne, że Dudu odrzucany nimi przelatywał w powietrzu jak piłka i spadał na pół ogłuszony na ziemię o kilka kro- 43 .^ r j\uw uu uLuis.a. idziemy laineumon zrywai się jea-nak natychmiast i ze wzrastającą zaciekłością rzucał się na wroga. Gdy w pewnej chwili znów wyleciał w powietrze, spostrzegłem, że.teraz broczy już silnie krwią płynącą mu z lewej strony głowy. Widocznie otrzymał celny cios dziobem. Chwyciłem jakiś kij leżący na ziemi, by obezwładnić nim orlika, ale uprzedził mnie Dudu. Zerwał się z błyskawiczną szybkością i całą siłą swego ciała i rozmachu uderzył w pierś ptaka. Uderzenie było tak silne, że skrzydlaty pirat zachwiał się, a w następnym ułamku sekundy upadł na grzbiet wypuszczając ze szponów drugiej łapy na pół uduszoną samiczkę. W następnym jednak momencie przeciwnicy znów zwarli się z sobą, tym razem tak ściśle, że utworzyli jedną dużą bryłę toczącą się po ziemi w obłokach kurzu, z której co chwila wylatywały strzępki piór i kłaki skrwawionej sierści. Od czasu do czasu z tej kłębiącej się masy dochodziło chrapliwe krakanie lub bolesny pisk, czasem chrupnęło coś jakby złamana kość, to znów załomotało uderzenie skrzydła. Wyswobodzona ze szponów orlika samiczka była widocznie bardzo mocno poturbowana, gdyż z trudem powstawszy na nogi, znacząc każdy krok krwią ściekającą jej strużką z poszarpanego grzbietu — powlokła się utykając do klombu, gdzie skryła się w gęstwinie krzaków hibiscuso-wych. 44 VŁ W ŁtJ przewalali się nadal po ziemi rozpryskując wokół drobny żwirek wulkaniczny, jakim wysypane było podwórze. Ruchy walczących stały się tak szybkie, że mowy być nie mogło o uchwyceniu ich wzrokiem, a cóż dopiero o wmieszaniu się do walki! Uderzenie kija przeznaczone dla orlika — łatwo mogło ugodzić w głowę ichneumona. Nagle rozległo się głośne chrupnięcie, a równocześnie dziwnie skrzypiące, rwące się krakanie ptaka i łoskot gwałtownych uderzeń skrzydłami. Długie, brązowawe ciało Dudu jeszcze raz śmignęło w powietrzu i zatoczywszy szeroki łuk klapnęło o ziemię. Ichneumon leżał bez ruchu, skąpany we krwi, poraniony, pobity, oblepiony pierzem swego przeciwnika, z pyszczkiem zakrwawionym, z jednym okiem zupełnie zapuchłym, ale z drugim błyszczącym zuchwalstwem i chęcią walki. Podbiegłem do niego chcąc wziąć go na ręce, ale Dudu znów skoczył na wroga. Zobaczyłem teraz, że orlik z trudnością tylko opiera się na okaleczały ch nogach pomagając sobie jednym skrzydłem, podczas gdy drugie, złamane, zwisało bezwładnie. Skrzydlaty rozbójnik zdawał chyba sobie sprawę, że położenie jego jest beznadziejne, ale na nowy atak ichneumona odpowiedział okropnym uderzeniem swego ostrego, potężnego dzioba, którym z łatwością mógł rozbić czaszkę przeciwnika. Uderzenie to przyszło jednak o drobniutki ułamek 45 ję ptaka i zacisnął na niej szczęki. Ostre jak szpilki kiełki ichneumona dotarły poprzez warstwę piór do ciała i w kilka chwil później ogromny drapieżca, postrach kur, pantarek, kogutów leśnych i drobnych czworonogich ssaków, leżał bez życia na ziemi. Dudu okrążył kilkakrotnie szeroko rozpostarte zwłoki wroga, próbował zanucić zdyszanym i rwącym się głosikiem pieśń zwycięstwa, aż nagle, jakby sobie coś przypomniał, spojrzał niespokojnie zdrowym okiem wokoło, zawęszył, a potem kulejąc ruszył prosto do klombu. Dudu zjawił się przede mną dopiero wieczorem, prosząc, bym go wziął na kolana. Popiskiwał żałośnie pokazując swoje rany. Trzeba przyznać, że walka z orlikiem kosztowała go drogo. Miał oberwane zupełnie lewe ucho, obcięte dwa palce u przedniej prawej łapki, rozszarpany bok i kilka głębokich dziur od szponów na grzbiecie. Dzielne zwierzątko cierpliwie zniosło nakładanie opatrunku, a potem, kulejąc i piszcząc cichutko, zaprowadziło mnie do klomku, gdzie między liśćmi leżała na pół żywa samiczka. Kiedy schyliłem się, by wziąć ją na ręce — poderwała się ostatkiem sił, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa i biedactwo przewróciło się na bok. Próbowała jeszcze bronić się chwytając mnie ząbkami za rękę, nie miała jednak już mocy w szczękach, by je zacisnąć. 46 ścielonego bawełną koszyczka. Dudu natychmiast zajął miejsce obok niej i gaworząc cichutko lizał ją od czasu do czasu po nosku. Rekonwalescencja ichneumonów trwała blisko tydzień. Pierwszy wyzdrowiał Dudu, ale nie opuszczał swojej towarzyszki. Potem zwierzątka wyszły już razem i znów buszowały wesoło w gęstwinie leśnej. SŁOtf GlIGUA Marek miał dopiero siedem lat i chociaż urodzony w Polsce, już od dwóch lat mieszkał w puszczy afrykańskiej, gdzie ojciec jego był kierownikiem plantacji kawy. Chłopiec przyzwyczaił się szybko do życia w gorącym klimacie i zaczynał nawet lubić cichą, mroczną i tajemniczą puszczę. Ojciec oczywiście nie pozwalał, by syn sam bez opieki opuszczał plantację i błądził w gęstwinie leśnej, toteż z chłopcem chodził zawsze stary, doświadczony myśliwy, Murzyn Bogumbo, czarny jak węgiel, silny jak bawół, a odważny i zwinny jak lampart. Codziennie rano Marek odrabiał lekcje zadane przez ojca. Siadał wtedy na dobrze od słońca osłoniętej werandzie domu i uważnie przepisywał coś z książki lub uczył się rachunków. Bogumbo w tym czasie czyścił na stopniach schodów broń albo rzeźbił piękne figurki w kawałkach kości słoniowej nucąc z cicha jakieś piosenki w swoim szczepowym narzeczu. Od czasu do czasu podno- 48 i uiysKając oieią wspanrafycn żęboW, uśmiechał się do Marka szepcząc: — Aaa, Malek, smali massa, Malek! Chłopiec wiedział, że Murzyn nazywa go „Malek", ponieważ nie potrafi wymówić głoski „r", i że „smali massa" znaczy w śmiesznym, łamanym języku angielskim, jakim posługiwał się stary myśliwy — „mały pan". Tak samo nazywali go wszyscy robotnicy z plantacji. Wiedział też dobrze, że Bogumbo nudzi się w domu i chciałby „Malka" zabrać do puszczy, żeby pokazywać mu odciśnięte w ziemi ślady różnych zwierząt, uczyć wabienia małp i ptaków czy też szukania pszczół leśnych. Kiedy więc chłopiec kończył lekcje, wkładał hełm korkowy na głowę, brał swój maleńki flo-wer i wraz z czarnym opiekunem przemierzał szybko drogi plantacji, by zagłębić się w mroki puszczy. Bogumbo szedł tutaj zawsze pierwszy torując długim nożem drogę wśród lian. W puszczy czuł się lepiej niż w domu. Pokazywał Markowi głęboko w ziemi wybite ślady słoni, odciski racic bawołów i antylop lub zdartą pazurami lamparta korę drzew. Pokazywał też chłopcu różne rośliny jadalne, przestrzegał przed trującymi ucząc go czytać w.puszczy jak w otwartej księdze. Pewnego dnia o świcie, kiedy jeszcze puszcza i plantacja tonęły w gęstych mgłach, Bogumbo wbiegł zdyszany na werandę domu i zawołał: — Aou, massa, massa! Ty szybko, mnóstwo 4 Lwica Uanga 49 szyuK.o wziąć Karaum; wieiKa urzewa upasc na duża słoń! Szybko, mnóstwo szybko, massa! Ojciec, siedzący wraz z Markiem przy śniadaniu, wydobył natychmiast z szafy karabin przeznaczony na grubą zwierzynę i pobiegł za czarnym myśliwym, który sadził na przełaj między krzewami kawy, obsypanymi, jak śniegiem, białymi kwiatami o silnym zapachu jaśminu. Za ojcem podążał Marek. Na granicy plantacji, tuż przy sporym strumieniu, widać było w wilgotnej ziemi setki okrągłych, głębokich jam, wyciśniętych świeżo przez przechodzące w nocy stado słoni. Nieco dalej, na terenie wy karczowanym, uwijała się z głośnymi krzykami grupa Murzynów obok zwalonego starością olbrzymiego drzewa. Marek, podbiegłszy z ojcem i Bogumbo do drzewa, zobaczył, że padając przygniotło ono swym ciężarem ogromną, ważącą kilka tysięcy kilogramów słonicę. Zwierzę miało zdruzgotane biodro i żyło jeszcze, ale nie mogło się podnieść. Odpędzało tylko od siebie potężną trąbą tłoczących się dokoła Murzynów. Do ogromnego ucha matki tulił się mały słonik. Strzał w głowę skrócił męczarnie słonicy, syna jej postanowił kierownik plantacji zachować przy życiu. Pozostawienie jednak malca własnemu losowi nie było wskazane, gdyż słoniątko w puszczy bez opieki matki łatwo mogło się stać łupem lampartów. Należało zatem przenieść je bliżej domu. 50 cyzji kierownika — uważali bowiem, że młody słonik doskonale nadawał się na pieczyste — wycięli w puszczy kilka długich, giętkich pędów ro-tangu* i zrobili z nich mocne powrozy, by skrępować nimi słoniątko. Nie było to jednak łatwe. Słonik poczuwszy zarzucane na siebie pętle wpadł we wściekłość. Runął na Murzynów jak huragan, roztrącał ich ciężarem swego ciała i młócił trąbą po nagich grzbietach i udach. Murzyni uciekali z wrzaskiem przed rozzłoszczonym zwierzęciem, bacząc tylko, by nie wpaść pod jego nogi. Ostatecznie jednak udało się zarzucić celnie kilka pętli na klocowate nogi słonika, przywiązać go< do zwalonego drzewa i w ten sposób unieruchomić. Murzyni ocierali teraz pot i oglądali opuchnięte miejsca na udach — ślady po uderzeniach trąby zwierzęcia. Jeden z Murzynów, szczególnie mocno poturbowany, podszedł do kierownika plantacji i rzekł: — Aou, massa! To nie być słoń — to być burza... huragan! Słowo burza brzmi w miejscowym narzeczu murzyńskim ,,gugua" — tak więc mały więzień zdobył sobie imię i został nazwany „Gugua". Po kilku godzinach Gugua znalazł się wreszcie * Rotang — odmiana palmy o cienkiej, długiej łodydze; palma ta używana jest do wyrobu powrozów, plecionek, krzeseł, lasek itd. 4* 51 bliżu domu kierownika plantacji. Ale zaledwie zdjęto z niego pęta, rzucił się na ogrodzenie z taką zapalczywością, że zatrzeszczały potężne kłody, a wiążące je liany napięły się niby struny. Po całodziennym uganianiu po zagrodzie i bezskutecznym atakowaniu płotu Gugua położył się zmęczony pod jednym z drzew dysząc ciężko. Rzucono mu garść pachnącej trawy, wiązkę bananów i kilkanaście słodkich melonów. Gugua jednak nie tknął pokarmu. Ale wystarczało, by tylko ktoś pokazał się przy ogrodzeniu, słonik zrywał się niby błyskawica i z przeraźliwym chrumkaniem ruszał na śmiałka. Minęło kilka dni i Gugua nie jedząc nic ani nie pijąc wody tracił siły i wstawał coraz rzadziej. Doszło do tego, że przestał nawet poruszać swymi ogromnymi uszami, kiedy do ogrodzenia wchodził Murzyn, by położyć mu przed nosem świeże melony lub postawić wiadro wody. "Wkrótce też słonik schudł tak bardzo, że spod obwisłej skóry przeglądały mu wyraźnie kości i żebra. Małe oczka zwierzęcia nie śledziły już przebiegających przez zagrodę szkarłatnych jaszczurek, a zakończony szczecinowatą szczotką ogon nie zgarniał wielkich much siadających chmarami na wychudłym grzbiecie. Nie było żadnych wątpliwości: Gugua kończył swoje krótkie i smutne życie. 52 Marek, któremu ojciec nie pozwalał zbliżać się do słonia, uprosił teraz, by wolno mu było odwiedzić bezsilne zwierzę. Wszedł do ogrodzenia wraz z Bogumbo i nachylił się nad słoniem. — Malek! — ozwał się szeptem stary myśliwy. — Podrap go za uchem, bo słoń wielkie mnóstwo lubić takie drapanie! Marek podrapał zwierzę za uchem, usunął kilka wielkich kleszczy, które się tam usadowiły, a potem pogłaskał słonika po trójkątnej wardze. Gugua zmarszczył lekko skórę na trąbie, lecz palec chłopca przysunął delikatnie wargą do języka i począł ssać. 53 Uradowany 'Marek'" nie wyjął palca "ż pyszczka słonia, ale szeptem polecił myśliwemu, by przyniósł z domu puszkę mleka. Po chwili lał je cierpliwie kropla za kroplą na palec i czuł, jak Gugua coraz silniej przytrzymuje go wargą i zlizuje mleko. Odtąd codziennie rano i wieczorem odbywało się karmienie słonika, który wypijał coraz więcej mleka, coraz częściej otwierał oczy, a nawet energicznym ruchem ogona począł spędzać zbyt natrętne muchy i bąki. Gugua stawał się z każdym dniem silniejszy i weselszy, aż wreszcie ku ogromnej radości Marka począł podnosić się z ziemi i próbować pierwszych kroków na chwiejących się nogach. Chłopca witał radosnym chrząkaniem i teraz już zjadał nawet podawane mu przez Marka banany. I w końcu Gugua wyzdrowiał zupełnie. Przechadzał się wolno po zagrodzie, czasami nawet biegał jak rozbrykany źrebak, ale już nie rzucał się na ogrodzenie ani nie próbował wyłamywać pni z płotu. Jadł dużo, lecz tylko to, co dawał mu Marek: potem nabierał trąbą wody z wiadra i zlewał sobie nią głowę i uszy. Codziennie rano podchodził do ogrodzenia od strony domu i podniósłszy wysoko trąbę, chrząkał i porykiwał, jakby chciał powiedzieć: „Wstawaj, Marku, już czas! Gugua bardzo głodny, Gugua chce ciebie widzieć!" 54 nym bananów, pomarańczy i melonów, Gugua delikatnie dotykał twarzy chłopca końcem swej trąby, a potem poczynał wybierać z kosza owoce i zjadał je przymykając maleńkie oczka. Gugua rósł jak na drożdżach i dawno już przestał być małym, bezradnym słoniątkiem. Przyzwyczaił się nawet do widoku przechodzących obok Murzynów, ale jedynym człowiekiem, którego kochał, był Marek. Często, bawiąc się z chłopcem, owijał go wpół swoją trąbą i sadzał sobie na grzbiecie, a potem ostrożnie, z wielce zadowoloną miną obnosił po zagrodzie. Gdy Marek nie zjawiał się rano, aby przywitać swego przyjaciela, Gugua nie chciał nic jeść i tak długo chrząkał i porykiwał, dopóki chłopiec nie wybiegł z domu i nie podrapał go po uszach. Pewnego dnia, a było to na początku pory mokrej, Gugua wałęsał się po zagrodzie dziwnie niespokojny. Chodził z kąta w kąt, zrywał na pół wyschnięte zeszłoroczne trawy lub ze złością wydmuchiwał trąbą drobny żwir leżący na ziemi. Od czasu do czasu podnosił głowę i poruszał niespokojnie ogromnymi uszami, jakby chciał nimi rozpędzić gromadzące się na niebie chmury. Potem podchodził do ogrodzenia i długo* patrzył na dom. Gugua już od dwóch dni nie widział Marka. Kiedy pierwszego dnia rano zwykłym trąbieniem wzywał swego przyjaciela, z domu wyszedł zatros- 55 nie dłonią po trąbie rzekł: — Nie wołaj, Gugua, Marka! Chłopiec jest chory, nie trzeba mu przeszkadzać. Słoń na pewno nie rozumiał, co mówił ojciec Marka, odczuł jednak widocznie troskę i niepokój w jego głosie, bo przestał trąbić i tylko z coraz większą niecierpliwością oczekiwał ukazania się małego przyjaciela. Po południu nad puszczą rozszalała się straszliwa burza. Zrobiło się ciemno, a z olbrzymich, czarnych chmur przewalających się po niebie rozlegał się ogłuszający huk nie kończących się grzmotów. Tysiące błyskawic krajało niebo ognistymi liniami. Z niesamowitym szumem wdarł się w puszczę straszliwy huragan. Nagle jeden z piorunów uderzył w olbrzymią akację, stojącą o kilkadziesiąt kroków od domu, rozłupał ją niby trzaskę i zapalił. Wiatr poderwał płonącą jak smolne łuczywo ogromną gałąź, zakręcił nią w powietrzu i całą siłą rzucił na dach domu. Pod straszliwym uderzeniem zatrzeszczały i ugięły się bambusowe krokwie, a równocześnie wyschnięta palmowa strzecha buchnęła jasnym płomieniem. Gugua ogłuszony uderzeniem piorunu cofnął się w kąt swojej zagrody i z przerażeniem patrzył na szalejący słup ognia, który ogarnął cały dom. Nagle z tego morza płomieni, poprzez trzask łamiących się krokwi i belek posłyszał bolesny krzyk Marka. 56 czepem. Gugua podbiegł do ogrodzenia i poprzez dym unoszący się nad podwórzem zobaczył drobną figurkę chłopca, który, oślepiony żarem, rozpaczliwie biegał między duszącymi go kłębami dymu próżno szukając wyjścia. Gugua naparł na ogrodzenie, kiedy jednak pnie i liany nie ustąpiły, rozpędził się i całym ciężarem swego ciała uderzył w nie niby taranem. Pod tym uderzeniem pękły wiązania, rozsunęły się grube kloce i słoń z podniesioną wysoko trąbą zniknął w obłokach dymu. Gdy po chwili nadbiegł z plantacji zdyszany ojciec Marka z kilkudziesięcioma czarnymi robotnikami, w miejscu, gdzie stał dom, widać było już tylko stos dopalających się zgliszczy. A w zagrodzie słonia, pod drzewem, leżał na pół przytomny chłopiec, nad którym stał Gugua i dotykając delikatnie trąbą twarzy swego przyjaciela pochrząkiwał radośnie, jakby mówiąc: „Wszystko w porządku, Marku. Zakrztusiliśmy się trochę tym paskudnym dymem, to prawda, ale ja, Gugua, jestem z tobą. Podrap mnie za uchem!" ODMIENIEC Przyjaciela mojego, Janka Drogoża, zastałem w pożałowania godnym stanie. Siedział przy stole nie ogolony, ze zmierzwioną czupryną i smutnym, zatroskanym wyrazem twarzy. Obok na składanym krześle polowym leżał karabin myśliwski, na ziemi zaś walały się rozsypane paczki z nabojami. Nieco na uboczu stała otwarta szafka apteczna, w której gorączkowo widocznie czegoś poszukiwano, wszystko bowiem było w niej poprzewracane i pomieszane niby groch z kapustą. Przewędrowałem prawie tysiąc kilometrów przez puszcze i sawanny, by odwiedzić Janka, który był kierownikiem niedawno założonej plantacji drzew kapokowych*, i spodziewałem się oczywiście radosnego przyjęcia, a tu spotkał mnie przykry zawód. Drogoż, zawsze wesoły, uśmiechnięty, Drzewa kapokowe — drzewa rosnące w klimacie tropikalnym, których owoce dostarczają krótkiej bawełny, zwanej kapokiem. 59 noszący umranie tropikalne z prawdziwym wdziękiem, Drogoż znany wśród osadników afrykańskich ze swojej gościnności i wyśmienitego humoru — siedział teraz zmięty, osowiały i ledwo wymamrotał kilka niezrozumiałych słów w odpowiedzi na moje powitanie. — Malaria? — zapytałem współczująco. Drogoż wlepił we mnie zmęczone, przekrwione, na pół przytomne oczy i widać było, że zrozumienie mojego pytania sprawia mu wysiłek. Potem zerwał się, zaśmiał złowrogo, zgrzytnął zębami i obejmując desperacko głowę rękami, zawołał: — Człowieku! Nie mam malarii ani śpiączki, ani żadnej choroby tropikalnej! Nie! Ale mam już wszystkiego dosyć! Mam dosyć Afryki, plantacji, ludzi, a przede wszystkim... małp! Rozumiesz?... Małp... małp... pawianów! — Janek, opamiętaj się, chłopcze! — prosiłem. — Opamiętaj się... opamiętaj! — zakpił Drogoż, potem jednak dodał tonem zupełnie zrezygnowanym: — Ano, cóż... zwyciężyły mnie bestie... Jestem już bliski obłędu i dziwię się sam sobie, że jeszcze żyję. Cóż... zwyciężyły... — Kto zwyciężył? — przerwałem. — O jakich bestiach mówisz? Janek chciał coś powiedzieć, machnął jednak z westchnieniem ręką, wstał ciężko, włożył na głowę swój korkowy hełm, wsunął do kieszeni spodni dwie paczki naboi, wziął karabin do ręki i rzekł krótko: 60 Wyszliśmy z domu i przeszedłszy obszerne podwórze zagłębiliśmy się w plantację. Jak już mówiłem, była to nowo założona plantacja kapoku, zaprojektowana na kilka tysięcy hektarów, z czego już pięćset było uprawnych. Plantacja istniała zaledwie trzeci rok, posadzone więc w długich, równych szeregach drzewka były jeszcze cienkie i smukłe jak trzcina. Sadzono je w odległościach dziesięciometrowych, toteż dla zabezpieczenia przed wiatrem i zbyt gorącymi promieniami słonecznymi posiano między nimi w kilku rzędach kukurydzę, która rozrosła się teraz w bezkresny łan zieleni. Patrząc na tę wzorowo prowadzoną plantację, nie mogłem powstrzymać się od słów uznania dla pracy mojego przyjaciela, cenionego zresztą ogólnie rolnika tropikalnego. Drogoż jednak zdawał się nie zwracać na moje słowa najmniejszej uwagi, ale szybko prowadził mnie ścieżką w głąb tego morza zieleni. Nagle stanął, wyciągnął rękę przed siebie i rzekł krótko: — Popatrz! Spojrzałem we wskazanym kierunku i cofnąłem się przerażony: ogromna przestrzeń plantacji wyglądała tak, jakby przejechał po niej pułk czołgów. Kukurydza leżała pokotem na ziemi, zgnieciona, zmierzwiona, powyrywana z korzeniami, a z drzewek kapokowych pozostały tylko nędzne, 61 że o jakimkolwiek ratunku nie mogło być nawet mowy. — Orkan tędy przeszedł? — zapytałem. — Nie! To zrobiły pawiany! — rzekł głucho Janek. — Żartujesz! — obruszyłem się. — Żartuję? — głos Drogoża brzmiał tragicznie. — Czy myślisz, że mam ochotę do żartów? Człowieku, przecież to, co w tej chwili widzisz... to jest... to zaledwie drobny ułamek tego, co te przeklęte psiogłowy zniszczyły! I pomyśl... to stado grasuje tutaj dopiero od kilku miesięcy. Za pół roku nawet źdźbła nie zostanie na tej plantacji! — Od czego masz karabin? — zapytałem z wyrzutem. — Karabin?... Czy myślisz, że karabin coś pomoże?! Człowieku... zrozum... to jest przecież zorganizowana banda, która kpi sobie ze mnie, z mojego karabinu, z moich Murzynów, z pułapek, psów, ze wszystkich sztuczek, jakimi zniszczyć próbowali ją najwytrawniejsi tutejsi myśliwi. A wiesz, jaki jest rezultat tej walki? Czterdziestu ludzi pogryzionych przez pawiany jest niezdolnych do pracy, dwunastu musiałem odesłać do szpitala z poważnymi obrażeniami ciała, dwóch myśliwych psiogłowy tak poturbowały, że nie wiadomo, co z nimi będzie. Z całej sfory psów, specjalnie sprowadzonych do walki z tymi małpami, nie mam już ani jednego... 62 — zapytałem niedowierzająco. — Początkowo było to jedno stado liczące coś ponad pół setki małp. Pewnego dnia wdarły się na plantację i poczęły ogryzać młode pędy kukurydzy. Robotnicy spostrzegli szkodniki i przepłoszyli je krzykiem. Pawiany uciekły, ale wnet pokazały się w innej części plantacji i znowu poczęły ucztować na pędach kukurydzy. Gdyby najadły się i poszły spokojnie, można by machnąć ręką na straty, ale one wybierając widocznie najsmaczniejsze łodygi łamały i wyrywały z korzeniami całe mnóstwo innych. Pracujący w pobliżu robotnicy znowu próbowali przepędzić stado, ale teraz nie poszło to już tak łatwo: małpy stawiły zdecydowany opór, wrzeszcząc przeraźliwie i wyszczerzając na Murzynów swoje straszliwe zębiska. Mam wrażenie, że spotkanie to zakończyłoby się tragicznie, bo Murzyni poczęli już cofać się przed liczebną przewagą pawianów, ale krzyki zwabiły na miejsce potyczki mnie. Miałem ze sobą karabin, strzeliłem więc kilkakrotnie, kładąc trupem trzy najbliżej mnie znajdujące się małpy, co zmusiło resztę stada do ucieczki. — Więc jednak karabin pomógł! — zaśmiałem się ironicznie. Drogoż spojrzał na mnie z trudnym do określenia wyrazem twarzy, przez chwilę mełł w ustach jakieś szyderstwo, wreszcie wybuchnął: — Pomógł?!... Człowieku... przecież od tej 63 ,„iP . ,— ^^.^...^i uŁ.u.uŁiii s-iyua wotcjjjii w lc xjnaxp,y: uu czasu zaczęła się między mną i nimi walka na śmierć i życie! Widzisz te sykomory? — mówił wskazując na potężne drzewa rozrzucone pojedynczo lub małymi grupkami na obszarze plantacyjnym. — Zachowałem je podczas karczowania sawanny, bo dawały trochę cienia i służyły jako wiatrochrony. Teraz sykomory są punktami obserwacyjnymi dla pawianów. Możesz być pewny, że skoro zobaczysz na którymś z tych drzew małpę, stado gdzieś w pobliżu żeruje na kukurydzy. Małpi obserwatorzy są niezmiernie czujni i nic nie ujdzie ich uwagi. Jeśli zobaczą człowieka zbliżającego się w ich stronę, natychmiast alarmują przeraźliwym wrzaskiem swych towarzyszy i stado ucieka niszcząc na swojej drodze wszystko z jakąś przewrotną złośliwością. — Czyż nie mogłeś wystrzelać tych obserwatorów? — zapytałem. — Tak, udało mi się kilku z nich strącić, teraz jednak nic już wskórać nie mogę. Wypatrzą mnie bestie, choćbym czołgał się jak wąż w gęstwinie. Mam wrażenie, że jestem stale śledzony przez małpy, że wiedzą o każdym moim kroku, że zgadują każdą moją myśl... — Jesteś przemęczony, więc podlegasz złudzeniom! — przerwałem brutalnie. Drogoż spojrzał znów na mnie z przedziwnym błyskiem w oczach i jakby nie słysząc moich słów mówił dalej: 64 10 stado, pfżerzedzone zresztą dość poważnie przez mój karabin, zamiast zmniejszać się liczebnie, poczęło się powiększać. Początkowo nie mogłem tego zrozumieć, aż wreszcie zorientowałem się, że kilka pojedynczych stad pawianów wałęsających się w okolicznej sawannie połączyło się w jedną ogromną hordę. Każde stado zachowało swoją odrębność, ale w wyprawach na plantację cała horda podporządkowuje się staremu i bardzo doświadczonemu samcowi. Jest to zwierzę wyjątkowo złośliwe, obdarzone szatańską wprost przebiegłością i przewrotnością. Walka z nim jest beznadziejna, bo ten diabeł wcielony w pawiana potrafi ominąć każdą zasadzkę, unieszkodliwić każdą pułapkę i zjawia się ze swoją hordą tam, gdzie się go nikt nie spodziewał. Pojedynczy człowiek nie może już się pokazać na plantacji, bo małpy atakują go natychmiast. Bywały wypadki, że pawiany rozwścieczone strzałami myśliwych wpadały na gromady robotników i dotkliwie ich gryzły. Słuchałem wynurzeń Drogoża z wielkim zainteresowaniem, boć przecie sam nieraz z pawianami miałem do czynienia i wiele już słyszałem przedziwnych historii ó nadzwyczajnym sprycie i organizacji stadnej tych małp. Wróciliśmy do domu, a potem już sam z karabinem w ręku lub w towarzystwie murzyńskiego myśliwego włóczyłem się po plantacji i obserwowałem zachowanie się małp. Zauważyłem bardzo ... 5 Lwica Uanga 65 szybko, że Drogoż miał rację: małpi obserwatorzy, siedzący na dosyć nawet od siebie oddalonych sykomorach, śledzili ruchy każdego człowieka i zawiadamiali o nich stado żerujące w kukurydzy. Obserwatorzy ci nigdy nie dopuścili mnie do siebie na odległość strzału, jakkolwiek pozwalali mi podejść stosunkowo blisko, jeśli nie miałem z sobą karabinu. W sposobie żerowania małp także zauważyłem pewną taktykę. Horda wkraczała na plantację zawsze całym stadem, potem dzieliła się na małe grupy, które w wypadku alarmu natychmiast łączyły się z sobą. Małpy nie uciekały w panice, ale wycofywały się w porządku, niszcząc za sobą tak kukurydzę, jak i drzewka kapoku. Najpierw szły zawsze samice z niemowlętami, potem nie wyrośnięta jeszcze młodzież, następnie samice bezdzietne ze starszą młodzieżą, pochód zaś zamykały stare i silne samce. Jeśli jedna z małp wpadała w jakąś opresję, natychmiast najbliższe śpieszyły jej z pomocą i odpędzały wro- 66 rill Wlicuiiicill, Cl W 1 CliilC gryzły go swymi potężnymi szczękami i drapały ostrymi, twardymi paznokciami. Wieczorem siadywaliśmy z Drogożem na werandzie jego domu i zastanawialiśmy się nad sytuacją. A była ona naprawdę beznadziejna. Stan zniszczeń osiągnął już takie rozmiary, że dalsze prowadzenie robót na plantacji nie miało właściwie sensu. Jakże zresztą można było pracować, jeśli robotnicy rzucali pracę i uciekali? Nowych też nie udawało się zwerbować, bo żaden Murzyn nie miał ochoty narażać się na pokąsanie przez małpy. Aby wyjść z tej biedy, należało obmyślić wreszcie jakiś skuteczny środek, który by małpom obrzydził pobyt w okolicy. Półśrodki bowiem doprowadzały je tylko do coraz większej wściekłości i zawziętości. Omówiliśmy wszelkie możliwe i dostępne nam sposoby pozbycia się znienawidzonych szkodników, wszystkie jednak po dokładnym rozpatrzeniu miały jakąś słabą stronę. Aż wreszcie pewnego wieczoru, podczas rozmowy o życiu stadnym i zwyczajach pawianów... błysnęła nam pewna myśl! Następnego dnia zebrawszy kilkunastu pozostałych jeszcze Murzynów, zaopatrzeni w deski, słupki i narzędzia ciesielskie, ruszyliśmy gwarno w stronę niewielkiego pagórka, jedynego, jaki wznosił się na równinnym terenie plantacji. Wierzchołek pagórka był doskonale widoczny 67 niejsze jednak, mógł być obserwowany przez małpy z rosnącego niedaleko potężnego sykomora. Ponieważ szczyt pagórka porastały cierniste krzaki, Murzyni zabrali się najpierw do wycinania tych roślin, a kiedy już się z nimi uporali, poczęli budować zwykły, mały, okrągły domek tubylczy, pokryty strzechą z liści palmowych. Różnica między domkami Murzynów a wznoszoną chatką polegała tylko na tym, że ściany chatki zbudowane z tęgich, gęsto obok siebie postawionych słupków z twardego drzewa nie zostały pokryte gliną. Powałę i podłogę wykonano z grubych, dokładnie do siebie przylegających desek, silnie spojonych ze ścianami. Pracowaliśmy wśród wesołych okrzyków i śpiewu, nie zdziwiliśmy się też wcale zobaczywszy na konarach sykomora kilkanaście sylwetek pawianów, które śledziły nasze czynności z wielkim zainteresowaniem, ale i niepokojem* Zainteresowanie to musiało się udzielić chyba całej hordzie, bo po kilku godzinach wszystkie gałęzie drzewa były dosłownie oblepione małpami. Na godzinę przed zachodem słońca domek był gotowy. Wzniesiono wtedy do wnętrza dużą kiść bananów, kosz aromatycznych pomarańczy i naręcze złocistych ananasów. Owoce ułożono na podłodze w samym środku chatki, po czym jeden z myśliwych murzyńskich pomajstrował coś przy otworze drzwiowym, rozrzucił następnie po ziemi 68 garsc mioaycn Kaczanów Kuicuryazy" i zameldował Drogożowi, że robota skończona. Wróciliśmy do domu odprowadzani dalekim wrzaskiem małpiego stada, które natychmiast po naszym zejściu z pagórka opuściło swój punkt obserwacyjny i podążyło spiesznie ku rysującym się sinymi konturami skałom, będącym miejscem nocnego schronienia pawianów. Po przegadanej nocy już od samego rana siedzieliśmy na werandzie z lornetkami przy oczach. Około godziny dziewiątej pojawiły się na sykomorach zwykłe patrole małpie, śledzące każde poruszenie ludzi. W pół godziny potem zobaczyliśmy kilka pawianów sadowiących się na konarach drzewa rosnącego w pobliżu pagórka. Małpy te zdawały się interesować wyłącznie tajemniczą chatką, bo nawet na chwilę nie odrywały od niej wzroku. Prawie w samo południe pokazała się na szczycie pagórka pierwsza sylwetka pawiana. Małpa bardzo ostrożnie zbliżała się do chatki, okrążając ją kilkakrotnie z daleka i stosując przy tym fortel antylop, które podchodząc do wodopoju często zawracają niby to w panicznej ucieczce, by w ten .sposób wywabić z ukrycia ewentualnego wroga. Skoro małpa przekonała się, że w chatce nie ma nikogo, ostrożnie zbliżyła się do otworu drzwiowego i długo wpatrywała się we wnętrze izby. A później pokazała się druga, trzecia i czwarta małpa. Nowo przybyłe zwierzęta okrężyły także 69 kilkakrotnie chatkę, a potem poczęły Wsuwać swe łapy między słupki ścian, starając się widocznie tą drogą dosięgnąć leżących wewnątrz owoców. Próby te skończyły się oczywiście niepowodzeniem, wobec czego wszystkie małpy usiadły przed drzwiami, jakby naradzając się, co dalej robić. Po jakimś czasie przybyło jeszcze kilka, aż wreszcie cały pagórek zaroił się pawianami. Małpy sejmikowały rozgłośnie, uważnie oglądając chatkę, próbowały wyrywać i przegryzać słupki ścian, żadna jednak nie odważyła się wejść do środka. Przed wieczorem pawiany opuściły pagórek i udały się do swych skalnych pieleszy na nocleg. To samo działo się i przez dwa następne dni. Małpy oblegały chatkę, dokładnie nawet zrewidowały strzechę, ale żadna nie weszła do wnętrza domku, chociaż widok i zapach dojrzałych owoców musiał tym nienasyconym żarłokom sprawiać straszliwe męki. Czwarty dzień zaczął się podobnie jak poprzednie. Małpie patrole zajęły swoje punkty obserwacyjne na sykomorach, a i przy chatce też pokazało się kilka zwierząt. Zdawało mi się jednak, że były to wyjątkowo duże okazy, że poruszały się jakoś wolniej, z godnością. Okrążyły wielokrotnie chatkę, popróbowały siły swoich mięśni na słupkach ścian, a potem siadły przed drzwiami i — sądząc z żywej gestykulacji — rozpoczęły naradę wyglądającą raczej na sprzeczkę. 70 lornetkę pryzmatyczną zachowanie się małp, gdy nagle usłyszałem podniecony okrzyk Drogoża, który przed chwilą wszedł na werandę i podniósł swoje szkła do oczu: — Do stu tysięcy pcheł ziemnych... przecież to on... on... ten szatan wcielony w małpę! Spojrzałem na Janka pytająco, ale on nie odrywając lornetki od oczu mówił szybko, przerywanym z podniecenia głosem: — Patrz, patrz! Czy widzisz tego ogromnego pawiana z grzywą? To jest... to jest herszt tej całej bandy! Poznaję go, poznaję! Mamadu! — wrzasnął w stronę kuchni. — Przynieś mi mój karabin! Długo musiałem Drogoża uspokajać i tłumaczyć, że przecież odległość jest zbyt wielka, a huk wystrzału może tylko spłoszyć małpy i zniweczyć nasz plan. Gdy wreszcie Janek opamiętał się i przyznał mi rację, zabraliśmy się znowu do obserwacji chatki i siedzących przed nią zwierząt. Narada czy kłótnia trwała dalej. Małpy zdawały się roztrząsać jakiś ważny problem, starając się widocznie przekonać o czymś siedzącego tuż pod ścianą ogromnego pawiana, będącego — jak twierdził Drogoż — wodzem całej hordy. Małpy doska-kiwały do niego, wykonywały łapami ruchy przedziwnie podobne do gestów rąk ludzi starających się coś wytłumaczyć, a niektóre wyszczerzały wręcz zęby na swego przywódcę. On zaś odganiał 72 je \j\jl oicmc łapam owujc o u. ctazda w e a nawet bardziej napastliwe chwytał za łeb i okładał pięściami. Kłótnia stawała się coraz gorętsza, bo przyłączały się do niej coraz nowe, licznie przybywające na pagórek małpy. Nagle wszystkie pawiany usiadły jak na komendę i wyciągnęły szyje. Stary wódz hordy podniósł się na całą wysokość, oparł przednimi łapami 0 futrynę drzwi i wolno, ostrożnie wsunął głowę do wnętrza chaty. Po długiej chwili znów opadł na przednie łapy, smagnął ogonem po łbach najbliżej siedzących i wolno, z widocznym ociąganiem zniknął we wnętrzu chaty. Zgromadzone przed budynkiem małpy siedziały przez chwilę niby skamieniałe, nagle jednak podskoczyły w górę jakby podrzucone sprężyną i skacząc jedna przez drugą, w niesamowitej panice, uciekły z pagórka. Nie wiem, w jaki sposób robotnicy dowiedzieli się o tym, co się rozegrało na wzgórzu, bo kiedy wybiegliśmy na podwórze, Murzyni gromadzili się już przed werandą domu pokrzykując radośnie, śmiejąc się i klaszcząc dłońmi po udach. Najbardziej jednak zadowoloną minę miał ów myśliwy, który po ukończeniu budowy chatki majstrował coś przy otworze drzwiowym. Rozkrzyczaną gromadą wpadliśmy na pagórek 1 otoczyli chatkę, której wejście było teraz zamknięte. Pułapka została wykonana wspaniale: kiedy bowiem małpa pociągnęła za kiść bananów 73 umocowane u powały drzwi zsunęły się fugami * w dół. Wewnątrz chatki, stanowiącej obecnie wcale obszerną klatkę, szalał stary pawian. Wrzeszczał okropnym głosem, rzucał się całym ciężarem swego cielska na słupki ścian, chwytał je w swoje potężne łapy starając się złamać lub wyrwać z ziemi. Gniew pawiana doszedł do zenitu, kiedy zobaczył wokół swego więzienia żywo pokrzykujących i gestykulujących ludzi. Zdawać się mogło, że zwierzę w przystępie straszliwej wściekłości rozbije klatkę w drzazgi i dorwie się do gardeł ludzi. A ludzie nie próżnowali. Uzbrojeni w kleszcze i powrozy wyzyskiwali zręcznie każdy atak pawiana na ściany chatki i w krótkim czasie wszystkie cztery łapy małpy zostały przywiązane do słupków. Potem jeden słupek wycięto i kiedy zwierzę wychyliło przez otwór głowę, umiejętnie zarzucona pętla skrępowała długi psi pysk pawiana. Okrzyk triumfu wyrwał się z piersi ludzi otaczających chatkę, teraz bowiem pawian był już naprawdę unieszkodliwiony i nikt nie musiał się obawiać jego straszliwych szczęk, które z łatwością miażdżyły grube kości niby zeschłe patyki. * F u g a — wyżłobienie, wcięcie. Drzwi, o których mowa wyżej, zsunęły się pionowymi wyżłobieniami w futrynie. 74 ".....i teraz ao azieia przystąpił urogoz. utworzy i dużą blaszaną puszkę jaskrawoczerwonego lakieru i pomalował nim pysk pawiana. Operację powtórzył kilkakrotnie, starając się, by pysk małpy możliwie jak najdokładniej został pokryty lakierem. A potem, kiedy farba wyschła już dobrze, podniesiono w górę drzwi chatki, przecięto powrozy krępujące więźnia i zmuszono go do opuszczenia pułapki. Pawian tylko przez chwilę zatrzymał się w otwartych drzwiach, wyszczerzył na ludzi swoje potworne zębiska, a potem w kilku ogromnych susach zniknął w gęstwinie kukurydzy. Długo jeszcze słychać było jego gniewne wrzaski, cichnące w miarę oddalania się. Rezultat operacji dokonanej na starym pawianie spełnił w zupełności nasze przewidywania, a nawet je przewyższył. Małpy przerażone zamknięciem się pułapki, która stała się więzieniem ich prowodyra, uciekły w popłochu z plantacji i skryły się między skały. Pozbawione przewodnika obawiały się widocznie jakichś przykrych niespodzianek ze strony ludzi, nie wracały bowiem na plantację, szukając pożywienia między krzakami sawanny. Przypuszczalnie po kilkunastu dniach najsilniejszy samiec stałby się wodzem hordy, na razie jednak w małpiej społeczności panowało bezkrólewie. I oto nagle w drgającym od skwaru powietrzu rozległ się tak dobrze znany pawianom zew starego wodza. Osierocone zwierzęta przywitały ten 75 , a następnie titfmnie pośpieszyły na wezwanie. Wybiegły na obszerną polanę będącą zawsze miejscem spotkań pojedynczych stad przed wyprawami na plantację i nagle zatrzymały się jak wryte, bo zobaczyły przed sobą przedziwny jakiś stwór o jaskrawoczerwonym pysku. Pawiany widywały na sawannie wiele przeróżnych stworzeń, nigdy jednak nie spotkały zwierzęcia tak dokładnie naśladującego ich własne ruchy i głos, a posiadającego pysk błyszczący w słońcu oślepiająco przedziwną jakąś barwą. I zwierzę to nie tyle hordę zdumiało, ile przeraziło. Patrzyły więc małpy w trwodze na zbliżający się ku nim świecący pysk, ale gdy zwierzę podeszło na pół setki kroków, całe stado jak na komendę odwróciło się i w popłochu pobiegło ku skałom. Stary samiec, zdziwiony zapewne niezrozumiałą dla siebie ucieczką stada, począł biec za nim i krzyczeć. Na znany sobie głos pawiany zatrzymały się, skoro jednak zobaczyły zbliżającego się odmieńca, poderwały się znów do ucieczki. Od tego dnia pawiany zniknęły z okolic plantacji, ale wędrowni Murzyni opowiadali później, że widzieli daleko, daleko gdzieś na pograniczu sawanny i stepów ogromne stado psiogłowych małp, uciekające przed potężnym samcem o błyszczącym niby lustro, jaskrawoczerwonym pysku. WĘDROWNI KORSARZE Duży błękitny motyl, lśniący w promieniach słonecznych niby drogocenny klejnot, spłynął z lekkim wietrzykiem od kępy bananowców i zatrzepotał skrzydełkami nad purpurowym kielichem kwiatów hibiscusa, usiłując usiąść na długich pręcikach zakończonych poduszeczkami żółtego pyłku. Młody przyrodnik Jacek siedzący na werandzie przy stole zastawionym słoikami i pudełkami, obok których leżały pincety * i dziwaczne jakieś narzędzia do preparowania owadów, spostrzegł motyla i na chwilę zastygł w zdumieniu. — Do licha! — mruknął. — Skądże się ten krwiopijca wziął tutaj? Przecież ten gatunek widywałem tylko na krwi zwierzęcej! Czyżby to krwiożercze cacko popijało także i nektar kwiatowy? No, no... zaraz to sprawdzimy! — i Jacek * Pinceta — metalowe szczypce służące do chwytania drobnych przedmiotów; szczególnie szerokie zastosowanie mają w medycynie. 77 hełm tropikalny wiszący na poręczy stołka, potem pochwycił w rękę kij z siatką na motyle i wyskoczył za próg werandy. Błękitny motyl nie wiedział oczywiście, że zbliża się doń śmierć w postaci skradającego się z siatką człowieka, nie znalazł jednak widocznie w kwiecie poszukiwanego przysmaku, bo zatrzepotał skrzydełkami i prysnął w górę, jakby podrzucony silnym podmuchem wiatru, a potem poszybował w stronę wysokiej ściany puszczy. Jacek zaklął siarczyście, spóźnił się bowiem zaledwie o drobny ułamek sekundy i zamiast złowić motyla, pochwycił w siatkę kwiat hibiscusa. Chybiony ruch siatką nie speszył wcale młodego przyrodnika, ale podniecił pragnienie zdobycia ciekawego okazu fauny Afryki tropikalnej. Ruszył więc za motylem w pogoń, licząc na to, że owad zniży swój lot lub usiądzie na pnących się pędach bougainville'a *, tonących w powodzi drobnego, fioletowego kwiecia. Motyla nie zwabił jednak ani kolor, ani zapach licznych kwiatów. Szybował w powietrzu, zataczając liczne zygzaki, które doprowadziły go w końcu do widocznego z dala między drzewami duktu**, gdzie wreszcie zniknął pod baldachimem potężnych konarów pokrytych bujną zielenią liści. las. 78 * Bougainville (franc.) ¦— czyt.: bugęwij. ** Dukt — wyrąbana w linii prostej droga przez -"t""1 lej w maleńką ścieżynę, wijącą się między drzewami niby wąziuchna wstążeczka ceglastego koloru. Korony olbrzymów leśnych były tu tak gęsto splecione z sobą, że w puszczy panował mrok, rozjaśniany tylko tu i ówdzie przez cieniutkie strzały promieni słonecznych przedzierających się szczelinami w zwartej kopule zieleni. W pogoni za błękitnym motylem Jacek dotarł do ścieżyny, ale skoro tylko zagłębił się nią w puszczę, lśniący lazurem owad zniknął, jakby wessany przez mrok. Oczy młodego człowieka szybko przyzwyczaiły się do mroku, nie mogły jednak odnaleźć owada zagubionego gdzieś w gmatwaninie konarów i gałęzi oraz zwisających z nich niby sieć przeróżnych lian i pnączy waniliowych. Już chciał zawrócić w stronę duktu, gdy nagle tuż obok jego głowy zahuczał ogromny żuk. Jacek błyskawicznie machnął siatką, chybił, zobaczył jednak, że owad z głośnym chrzęstem skrzydeł przeleciał nad rozległą kępą paproci i ciężko usiadł na łodydze liścia młodej, krzaczastej jeszcze palmy rafiowej oświetlonej wąską smugą promieni słonecznych. Przebycie kępy paproci, pochwycenie owada i włożenie go do słoika wyciągniętego z kieszeni było dziełem jednej chwili. Pośpiech opłacił się sowicie, w słoiku bowiem — posiadającym korek z watą przesyconą eterem octowym — kurczowo przebierał nóżkami olbrzymi chrząszcz goliat. Była to niezwykle cen- 79 me chrząszczem Afryki tropikalnej, większym nawet od żuka nosorożca, straszliwego niszczyciela palm kokosowych i oleistych, ale także owadem wcale nie często spotykanym. Po goliacie Jacek złowił jeszcze dużą modliszkę, owada o skrzydłach przypominających do złudzenia więdnący liść, a potem kilka ogromnych os murarek. Wreszcie w pogoni za czarnym, aksamitnym żałobnikiem wybiegł na skąpane w słońcu, porzucone już murzyńskie pole ryżowe. Brnąc po kolana w kępach sztywnej słomy, z której ścięto tylko wiechetki kłosów, biegł za chyboczącym lekko w powietrzu motylem, aż nagle zawadził nogą o gałąź ukrytą w wysokiej trawie i zwalił się na ziemię, boleśnie uderzając kolanem o wystający sęk. Przez chwilę leżał w trawie postękując z bólu i rozcierając dłonią stłuczone kolano, potem podniósł się z trudem, usiadł na pobliskim pniu i rozejrzał się wokoło. Pole wydało mu się zupełnie obce. Nie mógł sobie przypomnieć, aby przechodził tędy kiedykolwiek, czy to podczas licznych wycieczek myśliwskich ze swym przyjacielem Andrzejem Goz-dawą, czy też w towarzystwie wiernego Mama-du, czarnego młodzieńca, bezcennego wprost przewodnika po puszczy i znakomitego pomocnika w zbieraniu owadów. Zajęty wyłącznie śledzeniem żałobnika, nie zwracał najmniejszej uwagi "¦¦ ust uLU(-Lemt: i Leraz, me mugi się zorientować,™ w którym miejscu wyszedł z puszczy na pole. Mimo woli spojrzał na zegarek na przegubie ręki. — Hm — mruknął — było kilka minut po dziewiątej, kiedy zobaczyłem motyla na hibiscusie, a więc już trzy godziny wędruję po puszczy. Kluczyłem w różne strony goniąc za owadami, musiałem jednak zrobić kawał drogi, bo przecież tego pola nigdy na oczy nie widziałem. W której, do licha, stronie może być chałupa Andrzeja? Jakkolwiek czuł jeszcze ostry ból w kolanie, ruszył, kulejąc nieco, poprzez kępy trawy ku zachodniej ścianie puszczy, skąd, jak sądził, wyszedł na pole. Zrobił zaledwie kilkanaście kroków, gdy wydostał się na szeroką ścieżkę wybitą głęboko w wysuszonej słońcem ziemi przez potężne racice bawołów leśnych, które tędy najwidoczniej przechodziły w czasie swych nocnych wypraw na murzyńskie pola w poszukiwaniu smacznych liści słodkich batatów* i delikatnych pędów krzewów "' kassawy **. Ścieżka prowadziła gdzieś w głąb pól, ocierając się nieomal o rosnącą opodal samotną palmę oleistą z rozcapierzoną szeroko koroną łodyg liściowych. Z końców łodyg zwisały na dłu- * B a t a t — roślina o wijących pędach, uprawiana w klimacie tropikalnym ze względu na mączyste bulwy podziemne. ** Kassawa — inaczej maniok — krzew uprawiany w klimacie tropikalnym dla mięsistych korzeni dostarczających pożywnej mączki. 80 6 Lwica Uanga 81 w kształcie butów. Gniazda zostały jednak z jakichś przyczyn opuszczone, nie było bowiem widać nigdzie ich mieszkańców ani słychać gwarli-wego szczebiotu ptaków. Ponieważ gniazda tkaczy, kunsztownie utkane z włókien rotangu lub żeberek liści niektórych roślin, są dla przyrodnika cenną zdobyczą, tym bardziej że każda odmiana tych ptaków inny kształt nadaje swym arcydziełom — Jacek bez namysłu zboczył z obranego poprzednio kierunku i wkrótce znalazł się obok palmy. Strącenie gniazda tkacza kijem jest rzeczą prawie niemożliwą, gdyż długa nitka, na której ono wisi, jest tak mocno przyczepiona do palmy, że nawet huragan rzadko zdoła ją wyrwać. Jacek dobrze o tym wiedział, toteż już chciał pójść na poszukiwanie długiej tyczki, do której mógłby przymocować nóż, gdy nagle spostrzegł na jednym z liści palmowych ogromnego pająka-ptasznika. Straszliwy drapieżnik wielkości pięści dorosłego mężczyzny, porośnięty długim, czarnym, ale rzadkim włosem, posuwał się wolno po łodydze liścia ku środkowi korony drzewa, zatrzymując się od czasu do czasu, jakby zmęczony dźwiganiem swego ogromnego odwłoka. Na widok owada niezmiernie trudnego do odnalezienia w gęstwinie gałęzi drzew, gdzie poluje na drobne ptaki lub zabija ich pisklęta w gniazdach — Jacek aż podskoczył z radości, zapomina- 82 bycie tak niezwykłego okazu było wyjątkową wprost okazją, na jaką próżno można czekać całe lata! Aby złapać pająka-ptasznika, który potrafi poruszać się z błyskawiczną szybkością, wykonywać dalekie skoki, a w razie niebezpieczeństwa odważnie atakować wroga — należy ściąć zamieszkane przez niego drzewo, gdyż gwałtowne uderzenie pnia o ziemię wypłasza owada z jego kryjówki, albo też trzeba wdrapać się na drzewo i tam szukać zdobyczy pośród liści. O ścięciu palmy nie było w tym wypadku mowy, Jacek miał bowiem przy sobie tylko scyzoryk o klindze wprawdzie mocnej i ostrej jak brzytwa, ale nie mogącej przecież zastąpić siekiery. Wdrapanie się zaś na kilkanaście metrów w górę po gładkim pniu nie było sprawą łatwą nawet dla zwinnego jak małpa Murzyna, a cóż dopiero dla Europejczyka nie przyzwyczajonego do tego rodzaju gimnastyki, i to w potwornym wprost skwarze tropikalnym. Młody przyrodnik stał przez chwilę bezradnie, próżno szukając w myśli sposobu zdobycia cennego owada. Najlepiej byłoby oczywiście pójść do domu, zwołać kilku Murzynów, zabrać siekiery i powróciwszy na pole ściąć palmę i złapać owada. Tak, ale żeby ten plan urzeczywistnić, należało najpierw znaleźć drogę do domu, co przecież zajęłoby z pewnością sporo czasu, a potem... potem... f 83 spoczęły na dziwacznym przedmiocie leżącym na wydeptanej pod palmą ziemi. Podniósł go szybko i poznał w nim pętlę zrobioną z rotangu, a używaną przez Murzynów do wchodzenia na pień palmy h i utrzymywania się na nim przy odrąbywaniu ciężkich kiści owoców wyrastających u nasady korony drzewa. Pętla taka nie tylko ułatwiała wdrapanie się na gładki pień, ale zabezpieczała przed upadkiem i dawała zupełną swobodę dla działania rąk. Pętla znaleziona przez Jacka została najwidoczniej porzucona niedawno, była bowiem giętka i nie naruszona jeszcze przez termity. Brakowało w niej kołka tworzącego zastawkę, ale ten drobiazg szybko dał się uzupełnić. Po zdjęciu obuwia i zatknięciu siatki za pas Jacek założył pętlę i opierając się na niej plecami począł wcale zgrabnie naśladować ruchy Murzynów wdrapujących się na palmy. Nie mając wprawy musiał oczywiście wiele razy odpoczywać, w końcu jednak, ociekając strumieniami potu, dotarł do wierzchołka. Teraz pochwycił u nasady dwie szerokie łodygi liści, podniósł się na nich z wysiłkiem i po chwili siedział już wygodnie w koronie palmy. Znalezienie ptasznika nie było oczywiście sprawą łatwą, pień palmy bowiem porośnięty był gęstwiną delikatnych paproci omotanych siecią cie-niuchnych pnączy, z których zwisały, pęki drob- '*¦ tuszków. Na kwiatkach tych roiło się wprost od czarnych kąśliwych pszczółek leśnych, złośliwych drobnych os i boleśnie tnących czerwonych mrówek. Jacek ostrożnie rozgarniał paprocie kawałkiem obłamanej łodygi, starając się znaleźć kryjówkę ptasznika, gdy nagle spod gęstej sieci barwnych pnączy wychynęło na pół metra w górę czarne cielsko plującego węża. Niespodziewany widok wstrętnego gada, który pluje w oczy napastnika cieczą powodującą ślepotę, tak przeraził młodego przyrodnika, że cofnął się on gwałtownie w tył, stracił równowagę i zwalił się w dół, ciężko uderzając ciałem o twardą jak kamień ziemię. Słońce przetoczyło się już z zenitu na zachodnią część nieba, kiedy Jacek ocknął się z omdlenia i z trudem podniósł powieki. Przez chwilę patrzył błędnym, nie rozumiejącym wzrokiem, potem jednak poruszył się instynktownie chcąc usiąść, ale tak ostry ból przeniknął jego ciało, że z jękiem opadł znów na ziemię. Przez długi czas leżał bezwładnie, mrużąc powieki przed oślepiającymi promieniami słonecznymi, aż wreszcie przezwyciężając okropny ból spróbował poruszyć najpierw prawą, następnie lewą ręką. Próba udała się i do zamroczonego upadkiem mózgu Jacka dotarła radosna świadomość, że kości obu rąk są całe. Po chwilowym odpoczynku przekonał się, że kręgi 86 ruch głową sprawiał niewypowiedziane wprost męki. Znacznie gorzej było z nogami. Nie reagowały zupełnie na wysiłek mięśni, były bezwładne, martwe. Powoli, bardzo powoli, opierając się na łokciach, Jacek przesunął się w stronę palmy, chcąc oprzeć się plecami o jej pień. Każdy ruch był potworną torturą, wyrywającą z obolałej piersi głuchy jęk, przyrodnik jednak przygryzał wargi do krwi i wlókł się cal po calu po ziemi rozpalonej żarem słonecznym. Gdy wreszcie ostatkiem sił dotarł do drzewa, ból w okolicy bioder stał się tak nieznośny, że znów zemdlał. Ocknął się nagle, z całą świadomością wypadku. Wiedział dobrze, że spadając z wysokości co najmniej dwunastu metrów cudem ocalał, łamiąc tylko obie nogi. Zdawał sobie też sprawę ze swej bezradności i z tego, że jeśli Andrzej nie znajdzie go przed nadejściem nocy, niewiele ma szans zobaczenia jutrzejszego dnia. Nie obroni się przecież przed lampartem czy rysiem błotnym, ba! nie będzie nawet w stanie odpędzić serwala czy innego małego drapieżnika, któremu bezwładnie leżące ciało może wydać się łatwym łupem. „Ach — pomyślał nagle z nieprzyjemnym uczuciem obawy — czy tylko Andrzej dość wcześnie spostrzeże moją nieobecność? Tyle razy przecież przestrzegał mnie, bym nie robił samotnych wy- któregoś z Murzynów i powrócę, jak zwykle, przed zachodem słońca". Pomimo piekielnego żaru poczuł na plecach zimny dreszcz, a w ustach przedziwną suchość. Krew waliła mu w skroniach tak gwałtownie, że zdawało się, iż rozerwie żyły. Szum w głowie potęgował się z każdą chwilą i niezmierna ociężałość ogarniała całe ciało. Z ogromnym trudem starał się zebrać pierzchające myśli, gdy nagle zmęczony wzrok uchwycił coś, co z wyschniętego gardła wyrwało okrzyk przerażenia: na stratowaną wokół palmy ziemię poczęły wybiegać z trawy czarne owady. Najpierw ukazywały się pojedynczo, potem zaś runęły szeroką, wielotysięczną, a może nawet milionową rzeką. Jacek poznał je natychmiast. Były to przecież straszliwe, czarne, wędrowne mrówki, przed którymi w popłochu uciekały wszystkie zwierzęta, nie wyłączając słoni. Duże lśniące mrówki-żołnierze biegły w bojowej postawie na wyprężonych nóżkach, z głowami podniesionymi do góry, z szeroko rozwartymi, ostrymi jak brzytwy, kleszczami. Przednie linie drapieżnych owadów dotarły do bosych nóg Jacka i pokryły je w jednej chwili czarną kotłującą się masą. Chory nie czuł zupełnie na zdrętwiałych nogach rozlicznych cięć zadawanych ostrymi szczękami napastników, ale 88 ----------------------O -c-------------------Ł lawina czarne szeregi głównych sił mrówek, biegnących z charakterystycznym szelestem ocierającej się o siebie chityny *. Dopadłszy bezwładnego człowieka z błyskawiczną szybkością pokryły go ze wszystkich stron ruchliwą skorupą swych ciał. Jacek wiedział, że teraz zbliża się jego koniec, ale świadomość, że żywcem zostanie zjedzony przez te nienasycone owady, doprowadzała go nieomal do szaleństwa. Kilkoma ruchami rąk zgarnął z twarzy i torsu przewalający się rój mrówek, gniotąc je w dłoniach na miazgę. Czuł, że w ciele tkwią mu setki twardych kleszczy oderwanych wraz z głowami od odwłoków, ale nie był w stanie o tym myśleć. Walczył uparcie z rozwścieczonymi jego oporem mrówkami, starając się nie dopuścić ich do oczu, nosa i uszu. Wiedział przecież dobrze, że ci wędrowni korsarze wygryzają swym ofiarom przede wszystkim oczy, by uniemożliwić im ucieczkę. Jakkolwiek drętwota obejmowała powoli całe ciało Jacka, strach przed okropną śmiercią i przemożna chęć życia dodawały mu sił. Bez przerwy zmiatał rękami napierające owady, ale miejsce zgniecionych zajmowały natychmiast nowe, nieprzebrane ich roje. Atakowały z taką furią, z ta- * Chityna — twarda substancja ochronna, z której zbudowane są pancerze owadów i skorupiaków. czuł straszliwe ukąszenia na mocno zaciśniętych powiekach i na wargach, a równocześnie przejmujący ból w nosie i wewnątrz uszu. Ostatnim wysiłkiem zgarnął mrówki z krwawiących ust i głosem pełnym rozpaczy zawołał: — Ratunku! Rat... Nie skończył. Otwarte usta w mgnieniu oka wypełniły się mrówkami. Uczuł bolesne cięcia w język, dziąsła i podniebienie, więc zmiażdżył owady zębami, ale nie zdołał ich już wypluć. Pod kurczowo zaciśniętymi powiekami rozbłysło nagle tysiące gwiazd, po całym ciele rozlała się przedziwna omdlałość i z uczuciem spadania w bezdenną przepaść stracił przytomność. W jasnym, czyściutkim pokoju szpitalnym siedziało dwóch mężczyzn, jeden, starszy, z siwiejącymi już skroniami, odziany był w biały kitel lekarski, drugi, młodszy, w ubraniu khaki *, wyglądał, jak gdyby przybył wprost z puszczy. — Pański przyjaciel, mister** Gozdawa, miał wyjątkowe szczęście — uśmiechnął się lekarz. — Oba złamania nóg nie są zbyt skomplikowane, obrażeń wewnętrznych nie stwierdziłem, ale skórę * Khaki (ang., czyt.: kaki) — szarozielony, ochronny kolor mundurów wojskowych; lekka, mocna tkanina tej samej barwy. ** Mister (ang.) — pan. 90 uj.cu.ci.tv nieprawdopodobną wprost ilość szczęk czarnych wędrownych mrówek. Znaleźliśmy też mrówki w uszach i w nosie, nie sądzę jednak, by te drapieżne owady zdążyły coś uszkodzić. Miał chłopak wyjątkowe szczęście... Gdybyście go znaleźli pół godziny później, nie miałby już oczu... Kiedy wyzdrowieje, niechże go pan nigdy nie puszcza samego do puszczy! MASANGI Antoni Dąb, przyrodnik i pracownik pewnego europejskiego muzeum zoologicznego, mieszkał już od dwóch lat w dziewiczej puszczy afrykańskiej zbierając przeróżne okazy fauny tropikalnej. Domek przyrodnika znajdował się na małej, wykar-czowanej polance w sąsiedztwie niewielkiej wioski murzyńskiej. Mieszkańcy wioski patrzyli początkowo bardzo nieufnie na młodego, samotnego białego człowieka, który łapał motyle, zbierał do słoika owady i ściągał skóry z zastrzelonych przez siebie ptaków, czworonogów i gadów. Powoli jednak nieufność zmieniła się w przyjaźń. Przyrodnik dzielił się ze swymi czarnymi sąsiadami mięsem upolowanej zwierzyny, pomagał im doraźnie w różnych kłopotach, dawał potrzebne lekarstwa, oni zaś odwdzięczali się przynosząc mu wszelakie owoce i jarzyny, złowione przez siebie przeróżne okazy fauny lub też własnoręcznie wykonane drobne przedmioty. lid WC1CU1LU.1C swego domku, gdy nagle posłyszał ciche, jakby stłumione westchnienie. Odwrócił się żywo i w wycięciu nisko opadającej strzechy palmowej, chroniącej werandę przed promieniami słonecznymi, zobaczył rosłego Murzyna w wąskiej przepasce na biodrach, trzymającego w ręku krótki oszczep zakończony szerokim, połyskującym ostrzem. — Ooo, Mambo? — zdziwił się przyrodnik uśmiechając się do Murzyna. — Cży masz jakie zmartwienie?. — Massa, aaa, massa! — zawołał zagadnięty strapionym głosem. — Wielkie nieszczęście, massa. Ty pójść, massa, ze mną, popatrzeć, co oni zrobić! — Cóż to za nieszczęście? — zaciekawił się Dąb. — Kto wam znowu coś napsocił? — Słonie, massa! Wielkie, mnóstwo wielkie stado słoni! — krzyknął Mambo i dodał rozpaczliwie: — Oni przyjść, zdeptać maniok, zdeptać fasola, zdeptać ryż, zjeść wszystkie banana, zjeść kukurydza, zjeść sorgo* i pójść do puszcza! — Słonie? — zdziwił się biały człowiek. — No cóż, pójdę z tobą, Mambo, zobaczyć, co wam te łagodne i bojaźliwe zwykle zwierzęta zawiniły. * Sorgo — dziś powszechnie uprawiana, pochodząca z Afryki, jednoroczna, dochodząca do wysokości czterech metrów roślina zbożowa; dostarcza pożywnego ziarna. 93 siuwa zeurai i uziuzunt: ua jrowieaziawszy stole pudła pełne rozpiętych na szpilkach motyli, ostrożnie złożył je do stalowej skrzynki i zaniknął, po czym nakrywszy głowę korkowym hełmem i zarzuciwszy na ramię małokalibrowy karabinek wyszedł z domu wraz z czarnym gościem. Wąziutką ścieżką przeszli najpierw przez lasek palm oleistych, potem przez niewielkie, zapuszczone pole ryżowe, na którym złociła się jeszcze zeszłoroczna trawa, by po przebiciu się przez gęstwinę gaju bananowego wyjść na spory placyk obramowany koliskiem kilkunastu glinianych chat, pokrytych wysokimi, stożkowatymi strzechami z liści palmowych. Na środku placyku, w cieniu ogromnego świętego drzewa n'je, przykucnęło na ziemi kilku szpakowatych Murzynów wokół krępego, również szpakowatego naczelnika wsi. Skoro Dąb ze swym towarzyszem podeszli do świętego drzewa, Murzyni powstali z godnością z ziemi i wyciągając suche, żylaste dłonie do białego człowieka, przywitali się z nim jak ze starym, dobrym, życzliwym i szanowanym przyjacielem — trzykrotnie, wedle zwyczaju, strzelając palcami. A potem wszyscy gromadnie, jak gdyby to już wpierw zostało uzgodnione, ruszyli wolnym krokiem przez placyk pustej zupełnie, jakby wymarłej wsi, kierując się na dobrze wydeptaną drożynę prowadzącą ku kępie drzew pomarańczowych, 1 gnicinucum piićjuzy pieprzowycn. ivill- cząc przeszli obok ostatnich chat i minąwszy na pół stratowany zagajnik bananów i papai* znaleźli "się na skraju ogromnego pola, na którym tu i ówdzie rosły palmy oleiste z postrzępionymi koronami długich liści, zwisających smętnie ku dołowi. Po polu snuły się grupki czarnych postaci gestykulujących żywo lub biadających płaczliwymi głosami. Między dorosłymi kręciły się gromadki dzieci, nawoływały się ze śmiechem, chowały w jakieś dołki, to znów wyskakiwały z nich z głośnym chichotem. Murzyni towarzyszący białemu człowiekowi sprowadzili go z drożyny w pole, ale już po kilkunastu krokach zatrzymali się i pokazując głębokie, okrągłe dziury wygniecione w miękkiej ziemi poczęli nieomal jednocześnie wołać: — Patrz, massa, patrz! Widzisz te ślady? O, tu i tu, i tam, i jeszcze tam! He, patrz, patrz, massa, tu jeszcze wczoraj być przecież nasze ogrody... czy widzisz teraz fasola albo bataty? Czy widzisz orzeszki ziemne, yam**, kukurydza, banany albo papaje? Dąb spojrzał uważnie przed siebie i z trudem tylko powstrzymał okrzyk zdumienia i grozy. Ca- * Papaje — drzewa melonowe rosnące w klimacie tropikalnym. ** Y a m (ang., czyt.: jem) — występująca w klimacie tropikalnym roślina wieloletnia o jadalnych częściach podziemnych, podobnych do ziemniaków. 95 le ogromne poie wygiąuaio pizeciez jćus. wieiK.it; pobojowisko. Ziemia była tu stratowana, poznaczona setkami okrągłych dołów tak szerokich i głębokich, że dzieci mogły w nich usiąść i skryć się przed wzrokiem stojących opodal rodziców. A przecież Dąb wiedział dobrze, że pole to było niedawno jeszcze żyznym ogrodem, skrzętnie uprawianym przez pracowite mieszkanki wioski. Każda kobieta miała tu swoją działkę, swoje grzędy, na których sadziła czarną fasolę, słodkie bataty, orzeszki ziemne, kukurydzę, yam, taro*, a nawet banany i papaje. Dąb znał tutaj dobrze każdą ścieżkę, każdy płotek z liści palmowych, bo wieczorami polował tu często na drobne antylopki wychodzące z puszczy i pasące się na soczystych liściach uprawianych w ogrodzie roślin. Teraz z ogródków i grzęd nie pozostało nawet śladu. Nie widać było ani jednego zielonego listka. Wszystko zostało zniszczone, wdeptane w ziemię, zryte i stratowane. Tylko tu i ówdzie walała się zwiędła już trawa wyrwanego z korzeniami prosa, a wiatr rozwiewał długie, delikatne białe włókna z rozdeptanych na miazgę łodyg bananowych. — To jeszcze nie wszystko, massa — ozwał się jeden z Murzynów. — Pójdź, zobacz lugany** manioku! * Taro — roślina tropikalna, spożywana jako jarzyna; w stanie surowym trująca. ** L u g a n — murzyńska nazwa pola powstałego przez wypalenie i wykarczowanie puszczy. 96 w mnuzeniu i przeszedłszy zniszczone pole zatrzymali się nad brzegiem sporej, wartkiej rzeczki, przecinającej uprawne ziemie wioski na dwie części. Rzeczka była płytka, ale szeroka i toczyła swoje krystaliczne nurty po łożysku wysłanym drobnym, czyściutkim żwirkiem. Codziennie rano wybiegała ze wsi gromada dzieci i ze śmiechem pędziła do tej rzeczki, by w jej przejrzystej, chłodnej wodzie wykąpać się i po-swawolić. Dzieciom towarzyszyły zawsze starsze dziewczęta i kobiety, które po kąpieli napełniały wodą duże naczynia tykwowe i niosły je ostrożnie na głowach do domu. Dąb znał oczywiście rzeczkę, nieraz bowiem ukryty w nadbrzeżnych krzakach wyczekiwał cierpliwie z ajparatem filmowym na wydry polujące tutaj na ryby. Po drugiej stronie rzeczki znajdowały się lugany manioku, krzaczastej rośliny o grubych, mą-czystych kłączach. Lugany graniczyły z puszczą rozciągającą się na setki kilometrów wokoło. I na tym terenie młody przyrodnik nie czuł się obco. Polował tu przecież często ze strzelbą lub aparatem fotograficznym na płochliwe antylopki--zebry, na duże antylopy pasiaste, tapirowate i na ogromne antylopy bongo dźwigające na głowach ciężkie, lirowato ukształtowane rogi — wiele bowiem tych pięknych stworzeń leśnych nęciły delikatne listki rosnące na wysokich łodygach krzewów maniokowych. Można też tu było spotkać Lwica Uanga 97 jezoz wierzą i czerwone świnie rzeczne, wdzierały się na lugany i ryły ziemię w poszukiwaniu smacznych kłączy. Ale teraz na luganach nie było już widać gęstwiny wysokich, cienkich, licznymi żeberkami poznaczonych łodyg, przeglądających poprzez zieleń delikatnych, palczastych liści. Całe pole, obramowane wysoką, niemal zupełnie czarną ścianą puszczy, ziało jakąś żałosną, cmentarną pustką. — Massa, ty pójść z nami, zobaczyć z bliska, co słonie zrobić z maniokiem — ozwał się naczelnik wsi, wchodząc w nurty rzeczki. Przeszli płytkim brodem przez wodę sięgającą im ledwie powyżej kolan i wkrótce znaleźli się na luganie. I tu, podobnie jak w ogrodach, wszystko było zniszczone, zdeptane lub powyrywane z korzeniami. Całe pole zasłane było mierzwą połamanych, zmiażdżonych i stratowanych łodyg krzewów maniokowych ob jedzonych skrzętnie z liści. Gdzieniegdzie tylko obok wdeptanych w ziemię pędów sterczały grube, do pół metra długości dochodzące kłącza, w przedziwny jakiś sposób ocalałe od ogólnej zagłady. Tu także widać było wszędzie wielkie, głębokie ślady kłocowatych nóg słoni, tak gęsto odciśnięte wt ziemi, jak gdyby przewaliła się tędy istna lawina tych olbrzymów. Towarzyszący przyrodnikowi Murzyni rozproszyli się po zniszczonym luganie, zbierając ocalałe kłącza, a Mambo, cieszący się sławą najlep- szego myśliwego w okolicy, starannie oglądał i odmierzał na drzewcu swojego oszczepu niektóre, szczególnie wielkie odciski nóg słoni. Dąb patrzył zdumiony na stratowany lugan. Wiedział, że słonie z powodów im tylko wiadomych upodobały sobie od pewnego czasu kąpiel w rzeczce. Po długich wędrówkach wśród puszczy przychodziły tutaj rodzinami liczącymi po kilka, a nawet po kilkanaście sztuk, prawdopodobnie dlatego, aby zmyć z siebie zmęczenie i nękające . je pasożyty. Czasami większa liczba rodzin zbierała się w jedno ogromne stado i wtedy setki potężnych, popielatych cielsk przewalały się przez rzeczkę niby lawina skał. Trochę śmiesznym mogłoby się wydawać określenie „kąpiel", bo rzeczka była przecież tak płytka, że olbrzymie zwierzęta nie mogły w niej nawet brzuchów zamoczyć. Ale słonie wcale nie potrzebowały głębi. Wchodziły do rzeczki i nabrawszy czyściutkiej, chłodnej wody w trąby, zlewały nią dokładnie grzbiety, głowy i boki. Prysznic musiał im sprawiać wiele przyjemności, bo pochrząkiwały zadowolone, a czasem nawet budziły mieszkańców wioski hałaśliwym trąbieniem. Po kąpieli słonie szły przez jakiś czas łożyskiem rzeczki w dół, a potem wychodziły na dawno wydeptaną przez siebie drożynę wiodącą przez stary lugan, zarośnięty wysoką trawą o liściach ostrych jak brzytwy. Zwykle przez trawę tę wędrowały gęsiego, prowadzone — wedle prastarego zwycza- 99 ju — przez leciwą, największą i najbardziej doświadczoną samicę. Ojciec rodziny, stary potężny samiec, zamykał zawsze pochód, ale w razie niebezpieczeństwa wysuwał się na czoło, by ogromem swego ciała zasłonić stado przed atakiem wroga. Słonie są wielkimi smakoszami i byle czego jeść nie chcą. Wyszukują w puszczy delikatne mimozy, wonne i soczyste trawy, słodkie liście, pożywne owoce przeróżnych roślin, orzechy palm, jadalne kłącza i korzenie, a także smakowitą korę niektórych gatunków drzew. Często łamią młode palmy oleiste, rozrywają ich pnie przy pomocy kłów i wyjadają miazgę, przypominającą smakiem rzepę. Słonie lubią też młode, zielone jeszcze źdźbła prosa i ryżu, często więc na polach zasianych tymi zbożami czynią wielkie spustoszenia. O wszystkim tym wiedział doskonale przyrodnik, nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego słonie teraz dopiero zaczęły plądrować ogrody i lugany, obok których przechodziły przecież już wiele, wiele razy. Zdarzało się oczywiście, że czasem po kąpieli skubnęły z ogrodów kilka melonów papai, zerwały parę kiści dojrzewających bananów lub też wyryły kłami z ziemi trochę kłączy manioku czy bulw batatów. Szkody te jednak nie były zbyt wielkie i nawet dotknięci nimi Murzyni nie bardzo się stratami przejmowali. Bardziej dotychczas dawały się we znaki stada bawołów leśnych, które żerowały na młodym ryżu, czyniąc poważne szko- 100 dy, bo okaleczałe roślinki — jakkolwiek wypuszczały potem nowe pędy — nie miały już sił wykształcić kłosów z ziarnem. Murzyni starali się oczywiście zabezpieczyć swoje pola i ogrody przed leśnymi szkodnikami. Nie posiadając jednak odpowiedniej na grubą zwierzynę broni palnej, uciekali się do pomocy przeróżnych pułapek, płoty bowiem z liści palmowych ochraniały tylko przed małymi antylop-kami. Na bawoły zastawiali więc samostrzały, które z ogromną siłą wyrzucały groty zakończone zadziorami, na słonie zaś budowali odpowiednie do ogromu ich cielsk pułapki. Tak więc w puszczy nad ścieżkami uczęszczanymi pr-zeż słonie wieszano pionowo na grubych konarach drzew ciężkie kloce zakończone u dołu krótkim, ale grubym, żelaznym oszczepem o szerokiej i bardzo ostrej klindze. W poprzek ścieżki przeciągano cienki, lecz mocno z włókien rafii spleciony sznur, który łączono z zastawką u pętli przytrzymującej kloc. Wędrujący ścieżką słoń przerywał taki sznur naporem swego ogromnego ciała, powodując oczywiście wyrwanie zastawki przy pułapce. Zwolniona z pętli ciężka kłoda spadała w dół i wbijała oszczep w grzbiet zwierzęcia. Nie każda jednak z tych pułapek uśmiercała słonia. Wiele z nich spuszczały spadające z góry suche gałęzie, przebiegające po drzewach małpy czy też inne jakieś drobne zwierzęta, które przegryzały sznur lub wyrywały zastawkę. 101 Mistrzem w stawianiu wszelkiego rodzaju pułapek był Mambo. Przy ich pomocy zaopatrywał wioskę w mięso, a jednocześnie chronił częściowo w ten sposób płody ziemne swych krewniaków przed zwierzętami. Mambo zastawiał też z powodzeniem pułapki na krwiożercze lamparty, serwa-le i drobniejsze drapieżniki, które często podkradały się do wsi, by zrabować kozę lub kurę. Przecinając na ukos zniszczoną plantację manioku Dąb podszedł do myśliwego, który z wyrazem niezwykłego u niego podziwu oglądał wyjątkowo wielkie ślady, głęboko wyciśnięte w ziemi. Spostrzegłszy obok siebie białego człowieka Mambo uśmiechnął się szeroko i wskazując na potężne ślady, zawołał z odcieniem dumy: — He, massa, patrz, patrz! Czy ty widzieć kiedy taki ślad? Kha! To być mnóstwo> wielki samiec! To być na pewno masangi od wszystka słoń. Patrząc na olbrzymie odciski Dąb przyznał szczerze, że tak wielkich śladów rzeczywiście nigdy jeszcze nie widział. Słoń, który je zostawił, musiał być naprawdę kolosem zasługującym w pełni na miano naczelnika czy patriarchy swego plemienia. — Massa — mówił dalej Mambo — ten masangi od wszystka' słoń on przyjść z odległa, daleka puszcza, on przyjść z cała swoja liczna rodzina. Po drodze przyłączyć się do niego inne, mniejsze stada i oni iść teraz jako mnóstwo wielka gromada. 102 Jeden słoń zjadać wielkie mnóstwo trawa, mimoza i owoce — gromada słoni zjadać sto razy tyle. W puszczy nie ma teraz deszcz, więc liść z drzewa opadł, trawa sucha i twarda, orzechów na palmie nie ma... słonie szukać... aż znaleźć ogrody czy lu-gany... i zjeść, mnóstwo szybko zjeść fasola i ryż, banana i kukurydza, sorgo i maniok i iść z pełnym brzuchem dalej do puszczy. — Więc myślisz, Mambo, że słonie zniszczywszy wasze ogrody i lugany nie wrócą tutaj więcej? — Auu, massa — zawołał myśliwy z głębokim przeświadczeniem w głosie — oni przyjść znowu... przy małym księżycu oni znowu tu przyjść! Może ten masangi od wszystka słoń pójść ze swoją rodziną dalej... ale tutejsze, oni wrócić na pewno! A może... może i masangi wrócić — dodał prawie szeptem. rf, W ostatnich słowach Murzyna była tak dziwna nutka nadziei, że Dąb spojrzał bystro na myśliwego i zapytał: — Mambo, powiedz szczerze, chciałbyś tego słonia zobaczyć? Murzyn pochylił się nad śladem, jakby nie słyszał pytania, po chwili jednak do uszu przyrodnika doszło stłumione, tęskne westchnienie. — O, massa, massa! Przez kilka następnych dni Mambo dokładnie badał wszystkie ścieżki wygniecione w ostatnim okresie, przez słonie w pobliżu wioski. A potem pożyczył od białego sąsiada kilka łopat, dobrał1 T sobie do pomocy paru silnych młodzieńców i wraz z nimi począł kopać dół na skraju obszernego pola ryżowego, obsianego na nowiźnie wyciętej w starej puszczy, a oddalonej niespełna pół kilometra od domu Dąba. Gdy dół już miał odpowiednie wymiary, myśliwy nakrył go najpierw gałęziami, potem liśćmi palmowymi, a te z kolei pokrył warstwą ziemi, w którą wetknął parę kęp dzikiego prosa i kilkanaście krzaczków karłowatej mimozy. W ten sposób powstała doskonale zamaskowana pułapka, która załamać się mogła tylko pod ogromnym ciężarem dorosłego słonia. Inne, lżejsze zwierzęta mogły po niej przechodzić bez najmniejszej szkody dla siebie. Pułapkę tę odwiedzał Mambo codziennie rano, ale jakkolwiek minął tydzień, potem drugi i trzeci — żaden słoń się w nią nie złapał. Bo słonie od czasu zniszczenia ogrodów i luganów manioku w ogóle się nie pokazywały ani w pobliżu wsi, ani w otaczającej wieś puszczy. Można było przypuszczać, że wywędrowały w inne okolice, bardziej obfitujące w smaczne pożywienie i zapomniały o swych dawnych ścieżkach. Mieszkańcy wsi, a szczególniej kobiety, na barkach których spoczywała uprawa ogrodów i pól, zupełnie się nie martwili długą nieobecnością słoni. Mogli spokojnie doprowadzić do porządku zniszczone pola i przygotować je pod nowy zasiew jarzyn. 1 Jedynym człowiekiem w tej wiosce zapadłej i zgubionej w bezkresnej puszczy, który tęsknie oczekiwał powrotu słoni — był Mambo. I to nie dlatego, by zdobyć mięso i kły któregoś z olbrzymich zwierząt, ale... czarny myśliwy żywił jakąś nieokreśloną nadzieję, że wraz ze stadem powróci jeszcze ów patriarcha słoni i on, Mambo, będzie miał może szczęście zobaczyć go w całej okazałości. Z nadziei tej zwierzał się czarny myśliwy tylko białemu człowiekowi. Pretekstem codziennych wizyt Mambo w domku przyrodnika było przyniesienie jakiegoś ptaka, nietoperza, świerszcza czy motyla, a czasem anty-lopki schwytanej w sidła czy innego czworonoga lub gada. A potem myśliwy siadał na progu werandy i patrząc, jak Dąb zręcznie preparuje przeróżne okazy fauny afrykańskiej, poczynał opowiadać o zwierzętach, na które polował już od początku swych chłopięcych lat w ojczystej puszczy. Opowiadania te zwykle kończyły się rozmową na temat kolosa, którego Mambo mianował masangi wszystkich słoni. Dąb wiedział dobrze, że doświadczeni murzyńscy myśliwi i tropiciele potrafią określić na podstawie śladów nie tylko wiek, płeć i wysokość zwierzęcia, ale też i cechy jego charakteru. Nie zdziwił się też wcale, że pod wpływem opowiadań Murzyna powstał w jego umyśle wyraźny obraz wspaniałego zwierzęcia, które — podobnie jak Mambo — zapragnął zobaczyć. 104 105 Zaczął się właśnie czwarty tydzień od ostatniej wizyty słoni na polach wioski, gdy nagle pewnego dnia w godzinę może po wschodzie słońca wpadł na werandę domku przyrodnika zdyszany chłopak murzyński i krzyknął: — Massa, wa, wa, saangi*! Massa, ty iść, iść prędko! Mnóstwo wielki słoń wpadł w pułapka i ryczeć! Mambo ciebie wołać, massa! Ty iść, popatrzeć! Saangi! Dąb siedział właśnie przy śniadaniu, usłyszawszy jednak nowinę, zerwał się jak oparzony od stołu. Zniknął w pokoju, skąd po chwili wybiegł z aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię i z małym aparatem filmowym oraz z torbą wypełnioną zapasowymi rolkami taśmy w rękach. — Massa, ty patrzeć na słoń przez to czarne pudełko? — zapytał domyślnie chłopak. Dąb uśmiechnął się potakująco, po czym nakrywszy głowę hełmem korkowym ruszył wraz z chłopcem w stronę pola ryżowego, na którym znajdowała się pułapka. Szybko przeszli polankę i zagłębili się w mroczną puszczę, idąc wąziutką ścieżynką wyciętą już dawniej w gęstwinie przez myśliwego Mambo. Nie przeszli jeszcze połowy drogi, gdy do uszu ich dotarły przedziwne jakieś odgłosy, niosące się od strony pola. Odgłosy te przypominały stłumio- * Saangi prędko. i OK — w narzeczu murzyńskim: szybko, ne porykiwania, chrząkania i westchnienia pomieszane z chaotyczną wrzawą ludzką i wysokimi tonami ręcznego bębenka. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze w miarę zbliżania się do pola, aż wreszcie całkiem już dokładnie można było rozróżnić pełne przerażenia porykiwanie słonia, głuszone wybuchami piskliwego śmiechu kobiet i triumfalnymi okrzykami mężczyzn. Dąb przebiegł ze swym towarzyszem jeszcze kilkadziesiąt kroków i nagle znalazł się na obszernym polu złocącym się w blaskach słońca dojrzałą trawą ryżową. Wybiegłszy z mrocznej puszczy stanął na chwilę oślepiony jasnym światłem słonecznego dnia, a potem ruszył na przełaj na miejsce, skąd najgłośniej dochodził wrzask, pisk i chichot ludzi oraz przerażony, rozpaczliwy nieomal, ale jednocześnie i pełen wściekłości ryk słonia. W odległości kilkunastu metrów od zwartej ściany puszczy, w pobliżu grupki pojedynczo rosnących drzew akacjowych, kłębił się tłumek czarnych, nagich prawie postaci, złożony z mężczyzn, kobiet i dzieci. Ludzie ci z głośnymi okrzykami, śmiechami i piskiem doskakiwali do uwięzionej w głębokim dole ogromnej słonicy, starając się dosięgnąć jej oszczepami, długimi zaostrzonymi żerdziami, a nawet kamieniami. Z głębokiej pułapki widać było tylko część grzbietu zwierzęcia podobną do jakiejś potężnej skały wystającej z ziemi oraz ogromną głowę z olbrzymimi płachtami wachlarzowatych uszu przy- 107 pominających skrzydła potwornego nietoperza. Długa trąba, zakończona chwytnym wyrostkiem, poruszała się niespokojnie wydając chrapliwe nieco, przerażone dźwięki. Spod nasady trąby wyzierały dwa duże, pożółkłe, wygięte lekko kły. Mimo że słonica nie mogła się poruszać w ciasnym dole, to jednak jak dotąd wcale skutecznie odpierała ataki krzykliwej gromady ludzkiej. Jedyną jej broń stanowiła oczywiście trąba, którą potrafiła władać niezwykle szybko i zręcznie. Chwytała nią i łamała skierowane przeciw sobie oszczepy i żerdzie, a nawet od czasu do czasu wydmuchiwała z ogromną siłą na tłoczących się ludzi strumień drobnego żwirku leżącego na brzegach dołu. Ale pole działania trąby było oczywiście niewielkie i ograniczało się tylko do obrony głowy. Okoliczność tę wykorzystywali Murzyni rzucając w odkryty grzbiet ciężkie żelazne włócznie, których zwierzę nie mogło dosięgnąć trąbą i wyrwać. Ludzie tłoczący się wokół schwytanej słonicy tak przeszkadzali przyrodnikowi w filmowaniu, że zaczął rozglądać się za jakimś wygodniejszym miejscem, skąd mógłby bez przeszkód utrwalić na kliszy rozgrywające się sceny. Najbardziej do tego celu nadawał się potężny konar rosnącej w pobliżu akacji, odgałęziający się od pnia prawie pod kątem prostym na wysokości kilku metrów ponad ziemię. Wdrapanie się jednak po niezmiernie grubym pniu, którego obwód wynosił kilkanaście metrów, byłoby oczywiście rzeczą niemożliwą, 108 1 gyy pmsr me pOKrywaia z jeanej struny sieć cienkich lian waniliowych, pnących się nieomal aż ku samemu wierzchołkowi drzewa. Po sieci tej — niby po szczeblach sznurowanej drabiny — dostał się Dąb na ogromny płaski konar. Na konarze tym można było nie tylko umieścić aparaty i torbę z zapasowymi rolkami, ale też usiąść lub położyć się wygodnie. Jedynym przykrym dodatkiem do tego wspaniałego obserwatorium były biegnące po konarze duże czerwone mrówki, niezwykle natrętne i kąśliwe owady, które natychmiast dobrały się do skóry człowieka, by pokosztować jego krwi. Przyrodnik rozlokował się właśnie wygodnie i wybrał odpowiednie miejsce do filmowania, gdy nagle na dole obok pułapki rozległ się głośny krzyk myśliwego Mambo, usiłującego zagłuszyć zgiełk ludzki i trąbienie słonicy. W tej samej chwili przyrodnik stwierdził z największym zdumieniem, że kręcący się wokół pułapki Murzyni pierzchają w straszliwym popłochu, jakby starając się znaleźć ratunek w możliwie szybkiej ucieczce. Dąb nie zdążył jeszcze zorientować się, co było powodem tej panicznej ucieczki, gdy z puszczy wybiegł olbrzymi słoń z wysoko nad głową wzniesioną trąbą, z której wydobywały się groźne porykiwania. Ogromne zwierzę wypadło z takim impetem na pole, że aż ziemia zadudniła pod jego ciężarem, a z drzew akacjowych posypały się liś- 109 iviurzynow olbrzym ryknął straszliwie, nastroszył swoje ogromne uszy i niby toczący się obryw skalny — runął za nimi. Ale Murzyni wiedzieli dobrze, co ich czeka, jeśli dostaną się pod klocowate nogi słonia, toteż zmykali jak dropie* gonione przez serwala. Jedynym człowiekiem, który nie tylko nie uciekał, ale starał się zwrócić na siebie uwagę zwierzęcia — był Mambo. I dzielny myśliwy osiągnął swój cel: słoń odwrócił się od uciekającej gromady, w której były kobiety i dzieci, i całą swą złość skierował na niego. Ale teraz Mambo nie czekał, aż słoń chwyci go trąbą, podniesie do góry, a potem grzmotnie o ziemię i zmiażdży nogami. Ze zręcznością małpy wdrapał się po pnączach na pień akacji i w chwili kiedy rozwścieczone zwierzę dobiegło do drzewa, legł, ciężko dysząc, ale z roześmianą twarzą na konarze obok Dąba. Ucieczka myśliwego doprowadziła słonia do straszliwej wściekłości. Zaryczał okropnie, zerwał trąbą zwisające z pnia liany waniliowe, rzucił je na ziemię, zdeptał na miazgę, a potem naparł na drzewo całym ciężarem swojego potwornego cielska. Cieńsza akacja trzasnęłaby pod tym straszliwym naporem niby złamana na pół zapałka, ale prastare drzewo nawet nie drgnęło. Samo było przecież mocno wrośniętym w ziemię olbrzymem 7 ¦4 \ * D r o p — duży, brodzący ptak stepowy; zamieszkuje głównie Afrykę, występuje także w Europie. 110 sl f iii>- uwti.vvicij.vj nawei straszliwych tropikalnych huraganów, które jednym tchnieniem waliły stuletnie drzewa z taką łatwością, jakby to były suche źdźbła trawy. Słoń był starym i doświadczonym mieszkańcem puszczy, rychło więc poznał, że drzewa tego nie zwali. Zrozumiał też, że nie dosięgnie konaru, na którym schronił się człowiek, nabrał więc w trąbę leżącego na ziemi żwirku i dmuchnął nim w górę. Wyrzucone z ogromną siłą kamyczki stuknęły sucho po gałęziach, tu i tam okaleczyły korę, zerwały trochę liści, a potem niby grad posypały się w dół. Słoń podreptał chwilę wokół pnia, groźnie wachlując się ogromnymi płachtami uszu, zwijając i rozwijając trąbę z chrząkaniem pełnym niezadowolenia. A potem dmuchnąwszy jeszcze raz żwirkiem w stronę konaru zdecydowanie już ruszył ku słonicy porykującej żałośnie w pułapce. Obaj przytuleni do drzewa ludzie odetchnęli z ulgą po odejściu słonia, a Mambo, widząc, że Dąb zabiera się do filmowania, uśmiechnął się szeroko i wielce podnieconym głosem począł szeptać: — Massa, aaa, massa! Ty patrzeć... ty patrzeć dobrze przez ono czarne pudełko, bo to być... to być on... on... masangi! Przyrodnik chciał coś odpowiedzieć, ale myśliwy zerwał się nagle jakby użądlony przez, skorpiona, usiadł na konarze i klasnąwszy dłonią po muskularnym udzie zawołał zdumiony: 112 trzeć!... Dąb nacisnął szybko sprężynę aparatu i taśma filmowa z cichym szelestem zaczęła przesuwać się w kamerze utrwalając na błonie każdy ruch obu zwierząt. A było tu naprawdę co filmować! Słoń nazwany przez Mambo „masangi" był rzeczywiście godny tego imienia. Był to kolos tak przewyższający swymi potwornymi rozmiarami wszystkie słonie, jakie Dąb dotychczas widział w puszczy i na sawannie, że śmiało można go było nazwać królem. Odpowiednio do swego olbrzymiego wzrostu i potężnych rozmiarów miał też i wspaniałe kły — długie, wygięte ku górze, grube u nasady, ostro zakończone. Na grubej, zwisającej nieco, pomarszczonej i pofałdowanej skórze olbrzyma widać było długie białawe rysy i zagłębienia. Były to ślady dawno już zabliźnionych ran, otrzymanych kiedyś w walkach z innymi samcami, a może też blizny po ostrzach oszczepów rzuconych rękoma czarnych myśliwych. Podszedłszy do pułapki olbrzym dotknął kilkakrotnie swą trąbą głowy uwięzionej słonicy, jakby ją w ten sposób chciał uspokoić i pogłaskać. Udało mu się to w zupełności, bo słonica przestała porykiwać żałośnie, a nawet chrząknęła kilka razy z widocznym zadowoleniem, kiedy samiec wyrwał z jej grzbietu sterczące oszczepy, połamał w kawałki i odrzucił daleko poza siebie. Następnie słoń pochwycił swoją trąbą trąbę uwię- Lwica Uanga 113 sposób z pułapki. Usiłowania te, jakkolwiek powtarzane wielokrotnie, nie dały jednak żadnego rezultatu, samica bowiem była zbyt ciężka, a poza tym z powodu ciasnoty dołu i gładkości jego ścian — nie mogła pomóc sobie nogami. Niepowodzenie zniechęciło widocznie olbrzyma, bo odsunął się nieco od pułapki, przez dłuższą chwilę stał bezczynnie, a potem począł wolno okrążać dół, jakby zastanawiając się nad znalezieniem właściwego sposobu wyratowania uwięzionej samki. Ale przechadzka ta na nic widocznie się nie zdała, bo słoń znów stanął przed słonicą i znów trąbą swoją począł próbować wyciągnąć ją z dołu. Teraz jednak przypadek przyszedł zwierzęciu z pomocą. Oto spod przednich klocowatych nóg olbrzyma, którymi zaparł się, by z tym większą siłą pociągnąć uwięzioną — poczęła się obsuwać ziemia i w ogromnych grudach wpadać do dołu. Bardzo możliwe, że brzeg dołu był już w tym miejscu naruszony nieco kłami samicy, w każdym razie w ścianie powstał zupełnie spory wyłom. Dąb, który właśnie w tej chwili zakładał nową kasetę filmu do aparatu, poczuł na swym ramieniu silny uścisk dłoni Mambo. Spojrzał więc na myśliwego i spostrzegł ze zdziwieniem, że Murzyn chichoce z cicha, radośnie i z wielkiego zadowolenia aż podskakuje na konarze. Równocześnie posłyszał śmiechem przerywany szept: 114 . — Massa... massa... masangi mądry... mnóstwo bardzo mądry... on uwolnić swoja żona! He, on ją uwolnić! W głosie myśliwego było tyle niekłamanej radości i zadowolenia, że Dąb ze zdumienia aż zaprzestał na chwilę swej pracy. Bo przecież Mu- 8- 115 *4 mięso i skóry, a nie po to, by obserwować ją w pułapkach, a potem puszczać wolno. Radość Mambo wydawała się tym dziwniejsza, że przecież napracował się on dobrze nad sporządzeniem pułapki, a słonica miała tak potężne kły, że dla myśliwego z zapadłej wioski leśnej stanowiły one prawdziwy majątek. Poza tym mięso słonicy byłoby pewnego rodzaju odszkodowaniem dla mieszkańców wsi za zniszczone przez słonie ogrody i lugany. Nie ulegało też wątpliwości, że Mambo, znany ze swej odwagi i sprytu, zdołałby rozprawić się i z olbrzymem i zdobyć także jego kły, które uczyniłyby go człowiekiem naprawdę zamożnym. Tymczasem olbrzym, który początkowo cofnął się nieco zaniepokojony obsuwaniem się ziemi, przybliżył się znów do pułapki, dokładnie i ostrożnie obmacał chwytnym palcem swej trąby uszkodzoną.ścianę, a potem pochylił głowę i kłami zaczął wyważać z niej potężne bryły i spychać je w dół. Pracował tak bez wytchnienia i wkrótce Dąb spostrzegł, że cielsko słonicy z każdą chwilą wyżej podnosi się z dołu, ściana zaś pułapki staje się coraz bardziej podobna do pochylni. A potem aparat przyrodnika uchwycił moment, kiedy słonica po pochylni spokojnie wychodziła z na wpół już zasypanego dołu, troskliwie podtrzymywana trąbą samca. Teraz oba słonie podniosły trąby w górę, przez chwilę zdawały się wietrzyć, a potem 116 wydawszy cos w Toazaju tnumiainego ryKu —*¦• ruszyły w stronę puszczy, gdzie wkrótce zniknęły w gęstwinie. Dąb odłożył aparat i spojrzał na Mambo. Twarz Murzyna jaśniała radością, a usta jego śmiały się, kiedy mówił: . — Niech on iść, niech on iść spokojnie w puszcza... Mambo być bardzo, mnóstwo bardzo szczęśliwy, bo on widzieć na swoje oczy masangi od wszystka słoń... MACIUŚ Przyjaciel mój, z którym mieszkaliśmy razem w puszczy liberyjskiej, kupił pewnego razu podczas pobytu naszego w Monrovii, jako podarek dla swej młodej żony, maleńkie pochlipujące żałośnie stworzonko. Sprzedawcą był czarny myśliwy ze szczepu Gola. Towar swój przyniósł do stolicy skądś z głębi kraju vr słusznym przewidywaniu, że w portowym mieście, gdzie przebywa sporo Europejczyków, łatwo znajdzie kupca, który zapłaci chętnie nawet dość wygórowaną cenę. Zakupione zwierzątko przyniesiono do naszego monrovijskiego mieszkania i w obecności wszystkich domowników wyjęto z rafiowego worka. I wtedy zobaczyłem, że było to małpie niemowlę, pochodzące z plemienia jasnolicych szympansów, których ojczyzną są pómocno-wschodnie dziewicze puszcze zachodniego -wybrzeża Afryki tropikalnej. Nabytek mego przyjaciela był pokraczną kruszynką o króciutkich i krzywych nieco nóżkach, 118 poniżej Kolan sięga] ącycn aiugicn przeurucu czynach, o dużej okrągłej główce z odstającymi małżowinami usznymi, z zapuchniętymi od płaczu orzechowymi oczkami, maleńkim płaskim noskiem i z szerokimi, ruchliwymi wargami wyciągającymi się w długi, ostry ryjek. Całe ciało zwierzątka — z wyjątkiem długich i wąskich dłoni oraz* szerokich stosunkowo stóp — porośnięte było czarnym, delikatnym włosem. Twarzyczka małpki pomarszczona była jak wyciśnięta cytryna, skrzywiona i nieszczęśliwa. Wyjęte z worka zwierzątko rozpłaszczyło się na stole na kształt żaby i poczęło wrzeszczeć, jakby je żywcem obdzierano ze skóry. Tłukło przy tym główką o deski, pomagając sobie zwiniętymi w piąstki rączkami, którymi bębniło w stół z wcale nie niemowlęcą złością. Nigdy nie miałem z niemowlętami do czynienia i nie znoszę wrzasków, toteż cofnąłem się przerażony, a w moje ślady podążył i mój przyjaciel. Nie zdołaliśmy jednak jeszcze ulotnić się z werandy, gdyż na progu zatrzymał nas władczy głos pani Hanki. — Zygmuś — powiedziała do męża — przynieś mi, kochanie, puszkę mleka, a pan — uśmiechnęła się do mnie — może pobiegnie na Water Site* i w którymś sklepie kupi smoczek. * Water Site (ang.) — czyt.: Uoter Sajt. =— zapytaiem zaumiony i nieco oburzony bezceremonialnym rozporządzaniem się moją osobą. — Smoczek! Taki gumowy smoczek, który zakłada się na butelkę, by niemowlę mogło łatwo ssać z niej mleko — wyjaśniła z miłym uśmiechem młoda kobieta. — Ależ ja nigdy smoczka nie kupowałem... nawet nie wiem dobrze, jak takie coś wygląda! — próbowałem się bronić. — Może pani obarczy tym zleceniem Zygmunta, bo on, jako żonaty... pewno się lepiej na tych sprawach rozumie... Dalszy ciąg moich wywodów przerwało mał-piątko. Z niemowlęcego kwilenia przeszło w tak straszliwy wrzask, pisk, jęk i lament, że obawiając się o całość moich bębenków usznych czym prędzej pochwyciłem hełm korkowy i uciekłem z domu. Nasze monrovijskie mieszkanie znajdowało się dosyć daleko od dzielnicy sklepowej, zwanej Water Site, a jednak aż tam dochodziły wrzaski małego szympansiątka. Odwiedziłem pierwszy z brzegu sklep europejski, należący do kompanii Irancusko-afrykańskiej *. Przywitano mnie tu jak zwykle bardzo grzecznie i zapytano, co chcę kupić. Kiedy powiedziałem, że potrzebuję smoczka * Kompania francusko-afrykańska — francuskie towarzystwo handlowe, powstałe dla handlu z koloniami francuskimi w Afryce. 120 cna niemowlęcia, sprzedawca, Francuz, popatrzył na mnie nieco zdumiony, potem przeprosił i pobiegł do kantoru, skąd po chwili wyszedł w towarzystwie kierownika sklepu. Obaj podeszli do mnie z radośnie uśmiechniętymi twarzami i ściskając moje dłonie poczęli wołać: — Ach, monsieur, gratulujemy, z całego serca gratulujemy! Dlaczego szanowna małżonka pana nigdy do nas nie przychodziła? Ach, jak nam przykro! Ale teraz madame * czuje się na pewno dobrze? A czym państwa niebo obdarzyło?... Chłopak?... A może śliczna dziewczynka? Uprzejmi Francuzi musieli na twarzy mojej zauważyć wyraz zdumienia i przerażenia, bo stropili się nieco i zamilkli. A gdy wyjaśniłem im, dla kogo potrzebny jest smoczek, wybuchnęli śmiechem i poczęli przepraszać za zbyt wczesne gratulacje. Niestety, w sklepie nie było smoczków, musiałem więc szukać dalej. A potem gratulacje składano mi w sklepie niemieckim, angielskim, szwajcarskim i holenderskim, chociaż z pewną powściągliwością, wiedziano bowiem powszechnie, że nie byłem żonaty. Wszędzie też musiałem wyjaśniać, dla jakich celów smoczek jest mi potrzebny, co z kolei powodowało przeprosiny i żal, że w sklepie towaru takiego nie ma, bo Murzyni bardzo rzadko karmią swoje dzieci mlekiem z butelek. Aż wreszcie w ma- * Madame (franc, czyt.: madam) — pani. 121 lenkim skiepiKu u ninausa, Który Handlował towarami japońskimi, znalazłem smoczki. Piękne gumowe smoczki, różowe, cienkie, elastyczne i nawet niedrogie. Kupiłem całe pudełko z czterema tuzinami sztuk... na zapas! Przyniosłem smoczki z miną zdobywcy świata i wręczyłem je pani Haneczce, otrzymując w zamian uroczy uśmiech. Kiedy jednak kazano mi rozwadniać mleko i podgrzewać je do jakiejś tam temperatury, zbuntowałem się i poszedłem szukać schronienia na plaży obmywanej ciepłymi falami Oceanu Atlantyckiego. Tam znalazłem wreszcie wymarzony spokój, tam nie słyszałem już bezustannego wrzasku szympansa, nie musiałem się obawiać, że w białym ubraniu siądę na coś, co pozostawiło na krześle małpie niemowlę. Od czasu do czasu odwiedzał mnie w tej pustelni mój przyjaciel i wypłakiwał na złocisty piasek swoją niedolę. — Co też mnie skusiło — biadał — kupować to małpie licho! Nie ma człek teraz ani chwili spokoju. Powiedz mi, mój drogi, skąd się bierze tyle złości w tak mizernym stworzeniu? Wrzeszczy to od wczesnego rana do późnej nocy, tłucze głową o podłogę, bije pięściami, drapie, paskudzi wszędzie, a Hanka tylko komenderuje: „Zygmuś, zagrzej mleczko, Zygmuś, przynieś małpce banana, obierz pomarańczę, wystaw na słońce zmoczony materacyk..." — lMe narzekaj, chłopcze, nie narzeka]! — przerwałem. — Właściwie powinieneś się cieszyć z tak dobrej praktyki. W przyszłości... kiedy będziecie mieli dzieci... to jak znalazł! Zygmunt machnął, zrezygnowany, ręką, a ponieważ słońce poczęło chylić się już ku zachodowi, ruszyliśmy wolno do domu, omawiając szczegóły rychłego naszego wyjazdu z Monrovii do puszczy. W domu przywitała nas pani Hanka wesoło uśmiechniętą buzią, oznajmiając już w progu, że po kolacji odbędzie się uroczyste nadanie imienia małemu szympansikowi. Po ukończeniu posiłku przenieśliśmy się na werandę owiewaną wieczorną bryzą * od morza. Z werandy rozciągał się wspaniały widok na bijący falami o skały ocean, wieczorem zaś wprost bajkowo migotały w ciemnej dali liczne światła stojących na redzie statków. Zasiedliśmy w wygodnych fotelach i wtedy dwaj nasi czarni boye przynieśli koszyczek, w którym na materacyku pod eiepłą kołderką spał smacznie pupilek moich przyjaciół. Posiedzenie nie trwało na szczęście długo, bo przecież pani Hanka, jako właścicielka i główna opiekunka małpiątka, miała oczywiście decydujący głos, a życzeniem jej było, aby szympansiąt-ko otrzymało piękne polskie imię: Maciuś. * Bryza — wiejący od morza wiatr w krajach gorących. 123 r-xopozycja zosiaia przyjęia oez sprzeciwu, cno-ciaż ja niebacznie napomknąłem, że lepiej może byłoby dać małpie jakieś inne imię, na przykład: „Ryczący potwór", „Wyjąca hiena" lub coś w tym rodzaju. Zuchwalstwo moje zostało srogo ukarane, Zygmunt bowiem, jako popierający bez zastrzeżeń wniosek swojej żony, otrzymał w nagrodę szklankę znakomitego wina, ja zaś tylko wodę sodową, i to bez lodu! W dwa dni później wyjechaliśmy z Monrovii do naszego osiedla w puszczy. Aby się dostać do tego osiedla, trzeba było jechać pół setki kilometrów samochodem, a potem drugie tyle iść piechotą przez nie kończące się lasy, tylko tu i ówdzie natrafiając na małe wioski murzyńskie leżące nad brzegami rzek. Droga piesza była bardzo zła, poprzecinana strumieniami i trzęsawiskami lub zatarasowana olbrzymimi pniami zwalonych przez burzę drzew. Na rzekach nie było mostów, musieliśmy je więc przechodzić w bród, podobnie jak i bagniste potoki, gdzie człowiek zapadał się w grząski muł prawie do pasa. Z trudem też wspinaliśmy się na strome zbocza wzgórz, a potem zjeżdżaliśmy na łeb, na szyję w dół. Maciusiowi niesionemu w koszyczku na głowie przez jednego z towarzyszących nam Murzynów podróż ta musiała sprawiać wielką przyjemność, bo nie tylko nie płakał, ale wysunąwszy główkę spod przykrywającego go pledu patrzył na wszystko wesołymi oczkami i po raz pierwszy zagadał 124 I óh, óhóh, óh, óh! Osiedle nasze w puszczy znajdowało się dopiero w początkowym okresie zagospodarowywania. W starej, dziewiczej puszczy wycięliśmy, wykar-czowali i wypalili na pewnej przestrzeni drzewa otrzymując w ten sposób dosyć obszerną polankę, na której stanęły dwa na wzór miejscowy sklecone szałasy, jeden dla Zygmunta i jego żony, drugi dla mnie. Na polance znalazło się też miejsce na założenie ogródka warzywnego i posadzenie kilkunastu bananowców i drzewek melonowych. Za strumykiem, który przecinał polankę, rozłożyło się osiedle zwerbowanych przez nas do pracy Murzynów. W tej leśnej dziczy, zupełnie odcięci od cywilizowanego świata, prowadziliśmy naszą pionierską' pracę. Wszystko tu trzeba było samemu obmyślić i zrobić, bo prócz składanych stołków, polowych łóżek i namiotów, prócz kilku garnczków, nakryć stołowych, instrumentów mierniczych i wszelakiego rodzaju narzędzi — nie było nic, do czego przyzwyczajeni są ludzie w Europie mieszkający we względnych wygodach. Ale właśnie to urządzanie wszystkiego od początku, wedle własnych pomysłów — stanowiło największy urok, dawało wspaniałą podnietę, pozwalało wierzyć w swe siły. Osiedle nasze nie było oczywiście ogrodzone żadnym płotem ani drucianą siatką. Żyliśmy we- 125 ce kilometrów kwadratowych wokół nas. Ściana mojego szałasu zrobiona z łodyg liści palmowych opierała się o drzewo, na którym od wczesnego ranka kłóciły się gromady szarych papug, a wieczorem sejmikowała liczna rodzina zielonych małp oburzona wtargnięciem obcych dwunogich istot w jej dotychczasowe królestwo. W nocy na polance słychać było nawoływanie się przeróżnych antylop, czasem przebiegało stado dzikich rzecznych świń, niekiedy zabłądziła para bawołów leśnych, a nierzadko słyszało się chrapliwy pomruk drapieżnego lamparta. Nasz żywy inwentarz składał się wtedy z szympansa Maciusia, dwóch suczek foksterierek, Żabki i Bigi, oraz psa wabiącego się Paskuda. Foks-terierki otrzymaliśmy od znajomych w Monrovii. Były to śliczne, bardzo rasowe szczeniaki pochodzące od psów zaaklimatyzowanych już w Afryce tropikalnej. Paskudę przyniósł nam w prezencie Murzyn z pobliskiej wioski. Wzięliśmy tego szczeniaka więcej z litości niż z potrzeby, bo psiak był w okropnym stanie. Był tak chudy, że robił wrażenie szkieletu, skórę zaś miał zupełnie niemal pozbawioną sierści, pokrytą skorupą krost i liszajów. Paskuda zaciekawił nas bardzo, ponieważ łączył w sobie wszystkie możliwe psie rasy w jedną beznadziejnie brzydką całość. Spotkanie Maciusia z foksterierkami nastąpiło przypadkowo i omal nie skończyło się tragedią. 126 miseczkę mlekiem i podstawił ją baraszkującym na podwórku szczeniakom. Scenie tej przyglądał się szympansik ze swego koszyczka ustawionego w progu szałasu jego pani. Skoro boy odszedł do innego zajęcia, Maciuś wygramolił się z koszyczka i poruszając się wcale zgrabnie na czworakach, dopadł nie spodziewających się napaści psiaków. Chwyciwszy suczki w dłonie wypił najpierw mleko ze spodka, potem jedną suczkę przytrzymał swoją chwytną nogą, drugą zaś począł szczegółowo oglądać, obracając ją na wszystkie strony. Przypuszczam, że małpka miała szczerą ochotę zobaczyć, co też znajduje się wewnątrz tej ciekawej, pulchnej i ciepłej zabawki, suczka jednak tak energicznie sprzeciwiła się tym badaniom, że straszliwy jej skowyt oderwał mnie od mego zajęcia i w ostatniej nieomal chwili zdołałem biedne zwierzątko wyrwać z zębów Maciusia. Później, gdy szczeniaki podrosły już, a Maciuś nieco zmądrzał, zapanowała między nimi prawdziwa przyjaźń i zrozumienie. Tylko stosunki Maciusia z Paskuda, który długo musiał się leczyć ze swych krost i liszajów i z racji tego oddzielony był od innych zwierząt — przez wiele miesięcy pozostawały na stopie wojennego pogotowia. Okres ząbkowania u Maciusia przeszedł stosunkowo spokojnie, jakkolwiek nieraz puchły mi uszy od wrzasku małpy. Szympansik prócz mleka jadł chętnie banany i pomarańcze, chrupał deli- 127 z ogórka, nie gardził też chlebem i herbatnikami. Rósł szybko, nabierał sił i wreszcie począł wałęsać się po wszystkich kątach. Z niesłychaną zręcznością wspinał się na drzewa, kołysał na lianach i wyczyniał przeróżne akrobatyczne sztuczki. Nigdy jednak nie zapuszczał się sam w puszczę, nawet wtedy gdy wabiły go małpy przebiegające gdzieś w pobliżu w koronach drzew. Po ziemi chodził Maciuś na czworakach opierając się na zwiniętych napięstkach, potrafił jednak przejść też kilka kroków i w pozycji stojącej. Przedstawiał wtedy niezmiernie komiczny widok, bo szedł na swych króciutkich nóżkach krokiem niepewnym, kołyszącym się, przechylał przy tym głowę ku tyłowi, brzuszek zaś wypinał w przód. Bardzo lubił gaworzyć i nieomal przez cały dzień słychać było jego szympansią mowę, składającą się z dźwięków: óh, óh, óhóh, óh, powtarzanych w pewnych kolejnościach i intonacjach, zależnie od tego, czy chciał wyrazić zadowolenie, prośbę, czy też smutek lub złość. Poczynał też psocić na potęgę. Ponieważ interesował się wszystkim i wszystko musiał wziąć w ręce, pomacać, popróbować językiem czy zębami, wszystko trzeba było przed nim zamykać do stalowych kufrów, w których Europejczycy w Afryce tropikalnej przechowują swoje rzeczy. Kufry stalowe, a właściwie skrzynki czy walizy, nie są jakimiś pancernymi szafami dla ukrywania skar- 128 dow, używa się len w tropiłcacn alategó, ze tef-mity nie przegryzają blachy, oprócz tego kufry te mają zamknięcia hermetyczne, nie przepuszczające wilgoci. Pewnego dnia po powrocie z puszczy zauważyłem, że Maciuś ma cały pyszczek powalany atramentem. Zwróciłem na to uwagę żony mego przyjaciela, ona jednak uspokoiła mnie twierdząc, że flaszka z atramentem jest dobrze schowana, więc małpka powalała sobie prawdopodobnie pyszczek sokiem z jagód. Po południu preparowałem skórę niezmiernie barwnego koguta leśnego i musiałem zapisać wszelkie dane dotyczące długości, wysokości, barwy oczu i nóg tego ptaka. Próżno szukałem mego doskonałego wiecznego pióra. Zniknęło jak kamfora! Dopiero w kilka dni później boy mój znalazł przypadkowo w piasku pod ścianą szałasu bakelitowe obłamki, marne szczątki mojego „Wa-termana". Na szczątkach tych wyraźnie widać było rysy zrobione zębami Maćka. A potem zginął mi pęk kluczy od kłódek do stadowych kufrów. Zapasowe klucze znajdowały się, jak zwykle, wewnątrz jednego z kufrów, nie pamiętałem jednak — którego. O otwarciu kłódek innymi kluczami czy też wytrychami nie mogło być mowy, był to bowiem wyrób patentowany i duplikaty * można było otrzymać tylko w fabry- * Duplikat — drugi egzemplarz; w tym wypadku drugi komplet kluczy. ii Lwica Uanga 129 \x. uiu ziy wszystkie małpy świata, przypuszczałem bowiem, że do zniknięcia kluczy głównie przyczynił się Maciuś, a potem musiałem przepiłować uchwyty wszystkich kłódek, bo jak to zwykle bywa — zapasowe klucze znajdowały się w kufrze otwartym na samym końcu. Innym znów razem zginął mi zegarek. Był to kieszonkowy chronometr* doskonałej szwajcarskiej fabryki „Zenith", który wiernie służył mi w przeróżnych klimatach, zawsze punktualny i niezawodny. Pamiętałem dobrze, że idąc rano pod prysznic zrobiony z wiadra z wkręconym w dno sitkiem, położyłem zegarek na stojącym obok łóżka kufrze. Pod prysznicem zabawiłem pięć, może osiem minut, a kiedy powróciłem do szałasu, natychmiast zauważyłem brak chronometru. Począłem szukać zguby we wszystkich możliwych miejscach — w bieliźnie pościelowej, w kufrach, na ziemi, pod matą wyściełającą podłogę — oczywiście bez skutku. Wezwany do pomocy boy znalazł jedynie porzuconą obok szałasu, rozgryzioną tubkę z pastą do zębów. Siady zębów na tubce wskazywały wyraźnie, że porwał ją Maciek, u którego zresztą nieco później odkryliśmy na wargach zupełnie wystarczające dowody winy. Jasne więc było, że małpa myszkowała w szała- * Chronometr — bardzo dokładny zegarek przenośny, który dzięki specjalnym urządzeniom nie podlega wpływom ciśnienia' ani temperatury. 130 me "¦poaezsanJR)jej krótkiej nieobecności i jeśli ściągnęła tubkę z pastą do zębów, to równie dobrze mogła też zabrać i zegarek. Zegarek znaleziono po kilku godzinach... w wiadrze pełnym wody, przygotowanej do napełniania filtru! Wiedziałem oczywiście, że małpę trudno jest oduczyć psot, bo zwierzę przecież nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, ale do wściekłości doprowadzało mnie twierdzenie pani Hanki, iż Maciuś jest najgrzeczniejszym stworzonkiem na świecie, na które ja rzucam niczym nie uzasadnione podejrzenia. Wkrótce jednak, ku ogromnej mojej radości, ów grzeczniutki Maciuś dał się we znaki także i swej pani. Pewnego razu posłyszałem w chatce moich przyjaciół lament pani Hanki, groźny krzyk Zygmunta, a następnie straszliwy wrzask szympansa. Wybiegłem z mojego szałasu i natknąłem się na uciekającego z przeraźliwym wrzaskiem Maćka. Od małpy rozchodził się tak silny zapach perfum, że aż musiałem się cofnąć. Przy obiedzie dowiedziałem się, że małpka dobrała si% do otwartego kufra pani Hanki, znalazła w nim flakon bardzo drogich francuskich perfum, wyciągnęła szklanny korek i całą zawartość wcale sporej buteleczki wylała sobie na łepek. A potem znów to milutkie małpiątko ściągnęło swej pani piękny pierścionek z pudełka i tylko szczęśliwemu przypadkowi należało zawdzięczać, że klejnot nie przepadł tak jak moje klucze. W kil- 131 KBTdni poznlej żnalezloiio w ziemi p5d matą „pTy-watny skarbiec" Maćka. W głębokiej, starannie wykopanej jamce leżały pieczołowicie ułożone srebrne szylingowe * monety, dwie srebrne łyżeczki, kilka sznurów kolorowych, szklannych perełek przeznaczonych na podarunki dla Murzynek, garść guzików wszelkiego kształtu i rozmiarów, kawałek nadgryzionego mydła toaletowego i sporo najrozmaitszych drobiazgów skrzętnie powyciąganych z beztrosko nie zamykanych kufrów gospodyni szałasu. Po wykryciu „skarbca" zostało zwołane przez władzę najwyższą posiedzenie, na którym miano przedyskutować wytyczne prawidłowego wychowania szympansiąt obarczonych złymi skłonnościami. Długi i światły referat na ten temat wygłosiła przewodnicząca posiedzenia, a słuchacze poważnie pokiwali głowami i poszli do swoich zajęć. Nie wiem, niestety, jakie metody zastosowano w dalszym wychowywaniu Maciusia, bowiem w kilka dni potem wyruszyłem w trzymiesięczną podróż badawczą po puszczy liberyjskiej. Kiedy wróciłem z podróży, nie mogłem poznać .naszej polany, zmieniła się ona bowiem w obszerną farmę. Rozrósł się ogród warzywny, założono kurniki z setką gdakających kur, posadzono szkółki drzewek, stanęła kuźnia i stolarnia i w ogóle przybyło wiele różnych nowości. Wycinano też * Szyling — moneta angielska, 1/20 funta szter-linga. 132 11CA HUW i zabudowania gospodarcze. Przyjaciel mój kręcił się jak w ukropie, a pomagała mu dzielnie jego żona energicznie komenderująca czarnym kucharzem i domowymi boyami. Za gosposią biegał krok w krok Maciuś, zmężniały, doskonale odżywiony, porośnięty krótkim, lecz gęstym i lśniącym futerkiem. Maciusiowi towarzyszyły całkowicie już niemal wyrośnięte foksterierki, tylko Paskuda z miną wielce znudzoną wylegiwał się w cieniu. Pies ten był już zupełnie zdrowy, wypasiony, pokryty gęstą błyszczącą sierścią o tak wielu kolorach, że robił wrażenie barwnego bukietu. Prawdziwą ozdobę Paskudy stanowił jego puszysty ogon, podwójnie zakręcony w obarzanek, poznaczony barwnymi cętkami i pręgami. Zwierzęta poznały mnie natychmiast i przywitały tak radosnym skomleniem, piskiem i wrzaskiem, że co rychlej poszukałem schronienia w naszej prymitywnej jeszcze łazience. Później, gdy siedziałem już przy stole zastawionym na moją ->' cześć przeróżnymi frykasami, Maciuś wgramolił mi się na kolana, objął ramionami za szyję i przytulił delikatnie swój pyszczek do mojej twarzy. Potem popatrzył mi swymi orzechowymi oczkami głęboko w oczy i cichutko wyszeptał: óh, óhóhóh, óh, jakby mówiąc: „Psociłem ci na potęgę, ale byłem wtedy mały i głupi... Przypuszczam, że nie gniewasz się na mnie i pozwolisz mi być twoim przyjacielem..." II Budowa nowego domu nie trwała zbyt długo, gdyż budowano go na wzór chat murzyńskich z żerdzi oblepionych gliną, z tą jednak różnicą, że chaty tubylcze mają tylko jedną izbę, a dom nasz posiadał ich trzy. Dom otaczała weranda tworząca z jednej strony coś w rodzaju obszernego i przewiewnego hallu, służącego do spożywania śniadań, picia poobiedniej kawy i wieczornych rozmów. Cały budynek pokryty był wysoką, grubą, nisko ku ziemi opadającą strzechą z liści palmowych. Nieco na uboczu stanęły budynki gospodarcze, a więc łazienka i kuchnia, podręczny magazyn, dalej zaś kurnik z obszernym wybiegiem otoczonym siatką drucianą. Po drugiej stronie podwórza urządziliśmy nowy, dosyć spory ogród warzywny, do którego przylegało pólko zasadzone kilku setkami ananasów. Podwórze wokół domu było dokładnie oczyszczone z wszelkiej roślinności, by nie dawać w niej schronienia wężom, jadowitym skorpionom i sko-lopendrom * oraz innym niepożądanym gadom i owadom, od których roi się w puszczy tropikalnej. Wyjątkiem był jedynie spory klomb kwiatowy obsadzony krzakami hibiscusów. * Skolopendra — owad występujący w krajach tropikalnych i śródziemnomorskich. Długość przedstawicieli najwyższych gatunków dochodzi do 25 cm, liczba nóg — do 173 par. 134 i inne niezbędne meble wykonane według naszych własnych rysunków w naszej własnej stolarni. Deski na meble zostały przetarte przez naszych traczy. Jako materiał budowlany posłużyły mahonie i inne szlachetne drzewa, równie pospolite w otaczającej nas puszczy, jak w Polsce olcha, świerk czy sosna. Pracy było tak dużo, że nie mieliśmy nawet chwili wytchnienia. Bo przecież wszystko musieliśmy robić sami. Samiśmy więc stawiali piec kuchenny, murowali komin z własnoręcznie zrobionych cegieł, budowali piec do pieczenia chleba, cementowali posadzki, bielili ściany. Okoliczni Murzyni z wiosek leśnych nigdy takich rzeczy nie robili, bo im zresztą nie były potrzebne — musieliśmy więc zakasać rękawy i każdą, najdrobniejszą niemal rzecz własnoręcznie wykonać. Gdy wreszcie wszystkie najważniejsze czynności zostały ukończone, nowy dom objął w posiadanie mój przyjaciel wraz ze swoją małżonką. W domu nie było jeszcze co prawda ani okien, ani drzwi, ponieważ jednak w puszczy nie ma złodziei — .brak ten szybko usunięty został przy pomocy cienkich mat bambusowych, które można było podnosić i opuszczać. I wtedy nasza gosposia wybrała się w podróż do Monrovii, skąd powróciła „po dziesięciu dniach z całą furą przeróżnych przedmiotów gospodarskich. W prawdziwy za- 135 ¦J- ¦• X niakalna i szwedzkie lampy benzynowe, dające niesłychanie silne światło. Ja oczywiście nadal mieszkałem w moim starym szałasie, ale w przyszłości chciałem go zamienić na mały, wygodny, kawalerski domek. Stało się jednak inaczej. Przyjaciel mój tak poważnie zachorował, że bez zwłoki musiał wyjechać na leczenie do Europy. Razem z nim wyjechała oczywiście i jego małżonka, pozostałem więc sam, mając teraz na karku nie tylko moją pracę etnologiczną * i przyrodniczą, ale również i administrację wcale rozległej farmy. Odprowadziłem przyjaciół na statek odpływający do Europy i powróciłem do puszczy. Na werandzie powitał mnie Maciuś, który nie mogąc odpędzić cisnących się do mnie psów wdrapał mi się na ramiona i kurczowo objął za szyję. Zbyt byłem wtedy zmartwiony chorobą przyjaciela i zaabsorbowany nowymi obowiązkami, by śledzić zachowanie się szympansa po odjeździe jego opiekunki. Zdawało mi się jednak, że Maciuś wcale dobrze wyczuwał zmianę sytuacji. Wyraźnie tęsknił za panią Hanką i często szukał jej po całym domu, ale bez żadnych grymasów i fochów poddał się ostrzejszej nieco dyscyplinie wprowadzonej przeze mnie. * Etnologia — nauka zajmująca się badaniem kultury różnych ludów. 136 Pierwszym, nieprzyjemnym dla Maćka znakiem nowych porządków była przeprowadzka z sypialni do pracowni. Małpiątko spało poprzednio w pokoju sypialnym moich przyjaciół w specjalnie dla niego uplecionym koszu, gdzie miało materacyk, poduszeczkę i kołderkę. Z chwilą kiedy sypialnię zająłem ja, Maciuś powędrował razem ze swoim koszem do pracowni, do której się zresztą prędko przyzwyczaił. Przez pierwszych tylko kilka wieczorów popłakiwał cichutko w samotności. Śniadania jadaliśmy razem na werandzie. Maciuś bowiem miał swój stołeczek, na którym siadał przy stole. Małpa przeszła już początkową 137 przy stole bardzo grzecznie. Boy, który nakrywał do śniadania, stawiał przed Maciusiem emaliowaną miseczkę napełnioną mlekiem i pokruszonym-chlebem lub herbatnikami. Potem zawiązywał małpce serwetkę pod brodą, a do ręki wkładał jej łyżeczkę. Początkowo Maciuś niechętnie posługiwał się tym narzędziem, uważając, że lepiej nadaje się do odganiania psów, które również asystowały przy śniadaniu. Powoli jednak nauczył się używać łyżeczki całkiem umiejętnie i jadł grzecznie, bez marudzenia, z apetytem, często nawet wy-1 lizując miseczkę do czysta. Potem otrzymywał banana, pomarańczę lub kawałek melona, a po zdjęciu serwetki mógł bawić się z psami i uganiać z nimi po podwórzu. Niekiedy brałem z sobą Maćka do puszczy. Biegł oczywiście zupełnie swobodnie, bez jakiegokolwiek łańcuszka czy smyczy. Wdrapywał się na drzewa, przebiegał między konarami i po lianach niby po wiszącym moście przechodził z pnia na pień. Podczas tych wędrówek zdarzały się Maćkowi różne przygody. Raz z przeraźliwym wrzaskiem umykał przed atakującymi go, rozsierdzonymi pszczółkami leśnymi, a potem przez dwa dni postękiwał, nie mogąc miejsca znaleźć dla mocno opuchniętego siedzenia. Kiedyś znów opadło go na drzewie stado małych białonosych małpek z wyraźnym zamiarem prze- 138 szukał ratunku w ucieczce, lecz odważnie stawił czoło atakującej go gromadzie. Początkowo obie strony podniecały się przez pewien czas wojowniczymi okrzykami, które w małpiej mowie były na pewno straszliwymi wyzwiskami, a potem już doszło do bójki. Białonosy otoczyły szympansa ze wszystkich stron i poczęły go okładać piąstkami, a także kąsać. Maciuś oczywiście nie pozostawał im dłużny, a był już w tym czasie sporym i silnym zwierzęciem. Toteż w koronie drzewa zakotłowało się gwałtownie i po chwili widać było tylko przewalające się kłębowisko ciał. Całą puszczę napełnił przeraźliwy wrzask, pisk, skomlenie i żałosny lament. Mimo że miałem z sobą małokalibrowy karabinek, nie mogłem Maciusiowi przyjść z pomocą, obawiałem się bowiem, by nie trafić go przypadkowo kulą. Zresztą walka nie trwała długo. Z kłębowiska małp poczęły wymykać się najpierw pojedynczo poturbowane białonosy wlokąc za sobą bezwładne nogi lub machając nadwerężonymi rękami. A potem nagle całe stado pierzchło w niezrozumiałej dla mnie panice zostawiając na placu boju zwycięskiego szympansa. Maciuś przez dobrą chwilę trząsł gniewnie gałęzią i szyderczymi wyzwiskami ścigał uciekającego wroga, potem wolno, z widocznym trudem zsunął się po lianie w dół i z na pół radosnym, na pół żałosnym pochlipywaniem położył się u moich stóp. 139 mu. Wyglądał biedak okropnie. Białonosy pokaleczyły go dotkliwie zębami, powyrywały mu całe kępy sierści z pleców, ramion i głowy, podbiły mu jedno oko i naderwały małżowinę lewego ucha. Popłakiwał cichutko, kiedy opatrywałem mu rany, poddawał się jednak zabiegom spokojnie, bez sprzeciwu też pozwolił nałożyć sobie bandaże. Wyglądał w nich jak mumia egipska. Ale kiedy chciałem go położyć do koszyka, mrugnął do mnie figlarnie zdrowym okiem i pojękując ruszył w stronę kuchni. Zrozumiałem ten manewr! Otóż kucharz Taa przepędzał zawsze Maćka ścierką z terenu swego władania, teraz jednak szympans spodziewał się, że widokiem swym skruszy kamienne serce mistrza patelni i dostąpi zaszczytu obejrzenia tajemniczego przybytku wabiącego smakowitymi zapachami. Przewidywał słusznie. Taa aż ręce załamał zobaczywszy kulejącego Maciusia spowitego w bandaże. Pochwycił postękującego szympansa w ramiona i zaniósłszy go do kuchni nakarmił przeróżnymi frykasami. Potem pozwolił mu buszować do woli między garnkami. W ten to sposób udało się Maciusiowi jeden jedyny raz spojrzeć w zaklęty rewir kuchenny, bezkarnie dotknąć błyszczących patelni i rondli, a nawet zajrzeć do piekarnika, skąd buchała rozkoszna woń świeżego ciasta. 140 rewnej nocy zuuazu mnie z gięuoKiego snu uu-lesny krzyk Maćka. Krzyk przeszedł następnie w jakiś niesamowity jęk, potem w urywany szloch i bezradne kwilenie. Przerażony, wyskoczyłem z łóżka ,i zaświeciwszy dużą lampę elektryczną przebiegłem przez sypialnię i pokój jadalny do pracowni. Tu zobaczyłem przedziwne widowisko. Maciuś tańczył pośrodku izby w niesamowitych podrygach, wymachiwał ramionami, chwytał się rękami za głowę, za nogi, drapał po brzuchu, po bokach, to znów po grzbiecie wijąc się przy tym w konwulsyjnych drgawkach. W pierwszej chwili' pomyślałem, że jestem świadkiem jakiegoś niezwykłego ataku nie znanej mi małpiej choroby, gdy nagle sam począłem skakać i wierzgać pod wpływem dziesiątków i setek bolesnych cięć na ciele. Natychmiast zrozumiałem, co się stało. Otóż do domu wtargnęły z puszczy wielkie, czarne mrówki wędrowne i zaatakowały śpiącego smacznie w koszu szympansa, a także i mnie, skoro tylko wszedłem do pracowni. Nie było ani chwili do stracenia. Należało czym prędzej ratować własną skórę i małpę. Chwyciłem Maćka wpół i w kilku szalonych susach wypadłem na dwór usiłując wymknąć się z podwórza zalanego istną rzeką drapieżnych owadów. Czułem dokładnie, jak stopy moje miażdżyły ruchliwą masę biegnących po ziemi mrówek, ale równocześnie czułem też coraz więcej bolesnych cięć na całym ciele. 141 JW-- mi sitj wreszcie wyrwać z morderczego pierścienia nienasyconych owadów. Postawiłem Maćka na ziemi i szybkimi ruchami rąk począłem zgarniać z ciała rozwścieczone zapachem krwi mrówki. Zgarniałem przeważnie tylko odwłoki z nóżkami, oderwane bowiem głowy tkwiły głęboko wbitymi kleszczami w ciele. A potem musiałem jeszcze oczyścić z mrówek Maciusia, który zresztą sam wcale skutecznie wyiskiwał je ze swego gęstego futerka. Żaden z moich Murzynów nie mieszkał w pobliżu domu, przesiedzieliśmy przeto z Maciusiem resztę nocy w łazience, którą na szczęście mrówki ominęły. Dopiero rano boy mój wraz z kucharzem Taa wyciągali mi z pleców i ramion tkwiące tam mrówcze kleszcze, czemu z wielką uwagą przyglądał się Maciuś starając się pomóc im w tej czynności. Wędrowne mrówki okupowały dom jeszcze przez dzień, po czym poszły sobie do puszczy pozostawiając silny zapach kwasu mrówczanego, a na posadzkach mieszkania stosy dokładnie wewnątrz wyjedzonych pancerzy chitynowych, błoniastych skrzydeł i setki nóg wszelakich owadów. Z jakich zakamarków powyciągały mrówki tych bardzo w domu niepożądanych intruzów, tego oczywiście nie wiem, byłem jednak bardzo wdzięczny małym wojownikom za oczyszczenie mieszkania i nie miałem nawet żalu za lekkie nadj werężenie mojej własnej skóry. Maciuś był zdaje 142 iiiiicgu iucuua, wsz.cia.ie uuwicm mrówek począł od tej pory uważać za swych osobistych wrogów. W kilka dni później otrzymałem z Monrovii zwykłą miesięczną przesyłkę pocztową, zawierającą listy, czasopisma i książki przywiezione statkami z Europy. Między listami znalazłem przemiłą wiadomość od jednego z moich przyjaciół, który był kierownikiem dużej plantacji kawy w Kamerunie. Donosił mi, że powracając z urlopu spędzonego w Europie odwiedzi mnie wraz ze swą żoną, którą znalazł sobie w Polsce. Ucieszyłem się oczywiście niezmiernie i przygotowałem wszystko na przyjęcie miłych gości. W trzy tygodnie później młode małżeństwo przybyło holenderskim statkiem do Monrovii, a po dwudniowym pobycie w stolicy znalazło się pewnego wieczora zmęczone i głodne w moim domu w puszczy. Dla pani Basi, która po raz pierwszy wyjechała za granice Polski, wszystko w Afryce było nowe, dziwne i bardzo interesujące, puszcza jednak wydała się jej dzika, tajemnicza i niesamowita, odurzająca skwarem przepełnionym ciężkim, słodka-wym zapachem. Nie potrafiła też rozróżniać twarzy Murzynów i skarżyła się, że wszyscy czarni mieszkańcy puszczy są do siebie bliźniaczo podobni. Znałem oczywiście to wrażenie, przeżyłem je bowiem w taki sam sposób przed laty w Chinach czy na Malajach. 143 i guaviuin uuuclieiii UU pracownię zmieniając ją na możliwie przytulną i wygodną sypialnię. Maciusia z koszykiem miałem zamiar zabrać do siebie, pani Basia jednak nie chciała się na to zgodzić, tak się jej szympansik podobał. Trzeba przyznać, że Maciuś — mało uprzejmy dla obcych — od pierwszego wejrzenia zapałał wielką sympatią do młodziutkiej kobiety. Przypuszczam, że odżyła w jego pamięci pani Hanka i jej pieszczoty. Jakkolwiek młoda para robiła dużo wycieczek i często brała udział w moich polowaniach, to zwykły tryb życia na farmie mało się zmienił. Wstawaliśmy o wschodzie słońca, jedliśmy razem śniadanie na werandzie, potem ja z przyjacielem szedłem na farmę, a pani Basia gospodarzyła w domu razem z Maciusiem. Bo szympansik nie odstępował kobiety na krok, a gdy tylko siadała, gramolił się jej na kolana, obejmował ręką za szyję i przytulał swój pyszczek do jej twarzy. Pewnego dnia rano usiedliśmy jak zwykle do śniadania, ja odziany już do wyjścia w puszczę, moi goście jeszcze w lekkich i przewiewnych piżamach. Boy rozlał już kawę do filiżanek i podał w dzbanuszku mleko, gdy zauważyłem, że stołeczek Maciusia jest pusty. Zdziwiło mnie to bardzo, bo przecież szympans biegł zwykle do stołu na pierwszy dźwięk stawianych naczyń i chwyciwszy w ręce swoją miseczkę niecierpliwie ocze- 144 na mieKo. me MacieK miaf także biegać czasem na dzień dobry do dwóch oswojonych antylopek, które przebywały w sporym wybiegu ogrodzonym siatką drucianą. Poleciłem więc boyowi zawołać małpkę na śniadanie. Przez dłuższą chwilę słychać było nawoływania Murzyna, Maciuś jednak nie tylko się nie zjawił, ale nawet nie odezwał. Zaniepokojony trochę wyszedłem na podwórze i sam zacząłem wołać Maćka. Również bez skutku. Coraz bardziej niespokojny przeszukałem łazienkę, magazyn, ogród, kępę bananowców i papai, potem moją sypialnię, a wreszcie i strych. Maćka jednak nigdzie nie było. W poszukiwaniach wzięli też czynny udział i moi goście. Ponieważ jednak zguba się nie znalazła, powróciliśmy do przerwanego śniadania. Nastrój przy stole był oczywiście bardzo smutny, a pani Basia, która Maćka naprawdę polubiła, wycierała ukradkiem „pocące się" oczy, bo wydawało się nieomal pewne, że małpka została porwana przez któregoś z włóczących się licznie w okolicy lampartów. Dla mnie osobiście strata Maćka była niezmiernie przykra, nie tylko bowiem lubiłem go i przyzwyczaiłem się do jego obecności, do jego psot i tak czule okazywanego mi przywiązania, ale był on dla mnie także niezwykle ciekawym i cennym obiektem badań inteligencji człekokształtnej małpy żyjącej w warunkach zupełnej swobody. Siedzieliśmy jeszcze przy stole snując wszelakie 10 Lwica Uanga 145 przypuszczenia na xemai tajemniczego Maciusia, gdy nagle spostrzegłem, że dolny brzeg opuszczonej maty w drzwiach pokoju sypialnego moich gości porusza się jakoś dziwnie, a potem odchyla ukazując długą, wąską, czarną rączkę. W ślad za rączką pojawiła się także czarna kosmata nóżka. A potem... potem zza maty wyłoniło się coś przedziwnego, otulonego w delikatny jak pajęczyna cielisty jedwab. Po chwili to „coś" wyprostowało się i wtedy oczom naszym ukazał się Maciuś przystrojony w damską bieliznę. Dolna część ciała szympansa tkwiła w zupełnie prawidłowo włożonych króciutkich majteczkach, górną zaś połowę okrywała tegoż koloru koszula. Ponieważ jednak majteczki były nieco za szerokie w pasie i opadały małpce na nogi, Maciuś podciągał je jedną ręką na brzuszku, podczas gdy drugą przytrzymywał na grzbiecie zbyt długą dla niego koszulę. Stojąc tak wyprostowany na dwóch nogach, patrzył na nas oczkami błyszczącymi wielkim zadowoleniem i wyciągając w ciup wyraźnie uśmiechnięte wargi, radośnie zagadywał: óhóhóh, óh, oh, óhóh, óh, jak gdyby mówił: „Patrzcie, jak mi pięknie w tym stroiku! I ja też potrafię się ładnie ubrać". Patrząc na tak wystrojoną małpkę nie mogliśmy się powstrzymać od serdecznego śmiechu. A Maciuś, niezmiernie z siebie zadowolony, przedefilował przed nami, wdrapał się na swój stołek i sięgnął po pustą jeszcze miseczkę. 146 ¦"- iNieuawne zmartwienie zmienno się więc w ogólną wesołość. Pani Basia opowiedziała nam, że zauważyła kilkakrotnie, jak szympansik obserwował ją przy ubieraniu i rozbieraniu się. Nie zwracała jednak na to najmniejszej uwagi, nigdy też nie przyszło jej na myśl, by te małpie obserwacje mogły mieć jakieś następstwa. Doszliśmy również do wniosku, że Maciuś rozmyślnie ukrył się w sypialni i nie odpowiadał na wołania, bo pragnął bez przeszkód wystroić się w szmatki, które już dawno musiały go frapować. Po śniadaniu miała pani Basia trochę trudności z. rozebraniem Maćka, który uważał już widocznie, że jedwabny strój jest teraz jego niepodzielną własnością. Aż przyszedł niestety przykry dzień pożegnania. Maciuś widocznie przeczuwał rozstanie, bo trudno go było oderwać od pani Basi. A potem, gdy szliśmy już drożyną prowadzącą przez puszczę do szosy monrovijskiej, długo jeszcze słyszeliśmy żałosny lament małpki. iii Statek odpływający na południe zabrał na swym pokładzie moich miłych przyjaciół, a ja powróciłem znowu do mojej samotni w puszczy. Przywiozłem jednak z sobą małą kocinę, podarunek od znajomych monrovijskich Francuzów. 10* 147 trudno jednak było odmówić znajomym, którzy chcieli kociaka oddać tylko w „dobre ręce", bo był to ponoć potomek jakiejś wyjątkowo rasowej kociej pary. Maciuś przyjął nowego domownika — któremu Murzyni moi nadali imię „Kri-Kri" — z niezmierną radością zakończoną niestety przeraźliwym wrzaskiem. Szympans wyobrażał sobie pewno, że jest to nowa, ciekawa, specjalnie dla niego przywieziona zabawka. Kiedy jednak zabrał się do jej szczegółowego oglądania, tak mocno oberwał pazurkami po pyszczku, że od tego czasu zaczął się do Kri-Kri odnosić z należytym szacunkiem. Po upływie pewnego czasu oba zwierzaki stały się wielkimi przyjaciółmi, ale Kri-Kri zawsze zachował swoją niezależność, „chodził własnymi ścieżkami" i nie pozwolił się Maćkowi tak tyranizować jak Żaba czy Bibi. Foksterierki przyjęły kotka bez żadnych zastrzeżeń otaczając go nawet bardzo tkliwą, prawie macierzyńską opieką. Tylko Paskuda traktował kociaka z wyraźną pogardą, potem jednak i jego stosunek do kota uległ zasadniczej zmianie i często można było zobaczyć oba zwierzęta śpiące razem na chłodnej posadzce werandy. W okresie kiedy Kri-Kri zjawił się w moim domu, Maciuś miał niespełna dwa lata, był więc jeszcze zupełnym dzieckiem, jeśli się weźmie pod uwagę prawidłowy rozwój szympansa. Od dawna 148 już, actiii, uicgcu ua uz,wuictK.auii, wspi- nał się z zadziwiającą wprost zręcznością na drzewa, posiadał już imponującą siłę w ramionach, a jednocześnie był nadal psotnym, wszędobylskim, wesołym dzieciakiem. A jednak ten beztroski, lekkomyślny — zdawałoby się — Maciuś bardzo wyraźnie przez długi czas tęsknił za panią Basią. Często przerywał nagle najweselszą nawet zabawę, wciskał się w kąt fotela i siedział cichy, jakby zadumany, nie zwracając najmniejszej uwagi na zaczepki rozbawionych foksterierek ani na przyjazne nawoływania dużego babuina, który biegał po podwórzu na długim łańcuszku, pełniąc odpowiedzialną służbę stróża domu. Czasami miałem wrażenie, że szym-rJansik z całym rozmysłem, z całą świadomością szukał kogoś po wszystkich pokojach, zaglądając do łazienki, biegając do ogródka, potem do kępy bananowców i papai i nawołując przy tym tęsknym, żałosnym głosem. A potem wracał zawiedziony na werandę, przybiegał do mnie, obejmował mnie ramionami za kolana i wpatrując się we mnie swymi zasmuconymi orzechowymi oczkami zdawał się o coś pytać w swojej szympansiej mowie, czego niestety nie rozumiałem. Przypuszczam, że podczas pobytu pani Basi odżyło w świadomości Maciusia wspomnienie pani Hanki, pierwszej jego opiekunki i wychowawczyni. I widocznie ta podświadoma tęsknota tkwiła w nim zawsze, bo z przedziwną ufnością garnął się później 149 misjonarzy czy też żon pracowników olbrzymiej plantacji drzew kauczukowych. Minęło znów kilka miesięcy. Pewnego dnia zabawiłem nieco dłużej w puszczy, a potem wracałem spiesznie, by przed zachodem słońca być w domu. Poprzez splątaną lianami gęstwinę drzew błyskała czasem olbrzymia purpurowa tarcza słoneczna, malując niebo tak pięknymi i subtelnymi barwami, jakie oglądać można tylko na zachodnim wybrzeżu Afryki. Jakkolwiek nigdy nie potrafiłem się dość nasycić tymi cudownymi zachodami słońca — to jednak teraz, nie zważając na nic, silnymi uderzeniami ciężkiego, długiego noża pośpiesznie torowałem sobie drogę przez gęstwinę, bo nie miałem z sobą ani broni, ani latarki, a tu w bliskości równika noc zapada natychmiast po skryciu się słońca za oceanem. Wpadłem w próg domu żegnany ostatnimi, złocistą purpurą nasiąkniętymi promieniami słońca i stanąłem zdumiony. Cała weranda, drzwi i okna domu tonęły w zieleni świeżych liści palmowych i ogromnych bukietach hibiscusów, w kwiatach pomarańczy i storczyków o odurzającym zapachu. Stół, nakryty obrusem śnieżnej białości, ubrano girlandą różowego kwiecia migdałowego, a obok krzątał się mój boy, zwany ,,Blackboy em" *, z twarzą rozjaśnioną szerokim uśmiechem. Blackboy (ang.) — czyt.: Blekboj. 150 na niezwykłą dekorację. — O, massa! — zawołał Blackboy. — Przecież jutro twoje święto, mnóstwo wielkie święto! — Jakie święto? — zdziwiłem się. — O, massa, massa! Jutro przecież Christmas! Spojrzałem na kalendarz. Boże, przecież to dwudziesty czwarty grudnia! Wigilia. W nawale pracy zupełnie zapomniałem o świętach, tym bardziej że była to pora sucha i wieczorem termometr wskazywał trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. Temperatura ta i wieczna zieleń puszczy otaczającej mój dom tak bardzo przecież kłóciły się z pojęciem Bożego Narodzenia — mroźnego i śnieżnego, jakie przeżywałem kiedyś, dawno, dawno w Polsce. Zresztą tyle świąt spędziłem czy to pod namiotem na bezkresnych stepach Azji, czy też w dziewiczych, mrocznych puszczach Afryki, zwykle samotnie, rzadziej z kilkoma tubylcami, że wyniesiona z rodzicielskiego domu tradycja spłowiała już, zszarzała i maleńka ledwie tylko iskierka sentymentu tliła w sercu. Patrząc teraz na pięknie udekorowany doim zawstydziłem się nieco, bo kiedy ja o świętach zapomniałem, Murzyni moi, nie obchodzący przecież Bożego Narodzenia, w tak piękny i wzruszający sposób okazali mi całe swoje przywiązanie... Wyszedłem z łazienki wykąpany i przebrany, załączyłem baterię do aparatu radiowego i począ- 151 biornik chwytał cały świat i z coraz to innej stacji płynęły przez głośnik kolędy. Starałem się nastawić Warszawę, co zwykle bywało sprawą beznadziejną, bo, jak twierdzili specjaliści, fale odbijały się od gór Atlasu i Warszawy można było słuchać dopiero poza równikiem. Zdarzały się oczywiście czasem szczęśliwe dni, kiedy odbiornik chwytał zupełnie niespodziewanie stację warszawską, ale po chwili fale cichły i ginęły w eterze ustępując miejsca silniejszym nadajnikom z innych krajów. Zaledwie z głośnika popłynęły tony muzyki kościelnej, nadawanej z Londynu, już Maciuś, który ułożył się na spoczynek w koszyku, wyskoczył spod kołderki i pędząc co tchu na swych krótkich nóżkach przypadł do moich nóg. Bo Maciuś uwielbiał muzykę i lubił zarówno radio, jak i gramofon. Wyczekiwał chwili, gdy mnie w pokoju nie było, i kręcił gałkami naśladując z mistrzowską precyzją moje ruchy. A gdy złapał jakąś stację, chodził koło aparatu zaaferowany, oglądał go ze wszystkich stron, przykładał ucho do skrzynki, a potem po swojemu wtórował muzyce ile sił w płucach: óh, óh, óhohoh, 6h, 6h! Szczególnie podobała mu się muzyka z Wysp Hawajskich i Kuby, a gitara hawajska wprowadzała go wprost w stan zachwytu. Podskakiwał wtedy na swoich krótkich nóżkach lub kręcił się wokoło i przytupywał niby wodzirej na chłopskim weselu. 152 swoje ulubione płyty i szalał z radości, jeśli zobaczył, że otwieram pudło mechanizmu. Było już dosyć późno, kiedy po spędzeniu Wigilii ze wszystkimi moimi zwierzętami poszedłem spać. Psy ułożyły się na swoim legowisku w magazynie, Kri-Kri wyszedł na polowanie, a Maciuś, bardzo zmęczony i senny, położył się do swego koszyczka, nakrył kołderką, westchnął głęboko i zanim zgasiłem światło, pochrapywał już cichutko. Ze snu wyrwał mnie piekielny wrzask. Wyskoczyłem z łóżka, chwyciłem ciężki rewolwer i latarkę elektryczną i wypadłem na werandę. W oślepiającym blasku potężnego reflektora ujrzałem najpierw dwoje niebieskawo jarzących się ślepi, a potem wspaniały kształt ogromnego lamparta. Zwierzę weszło widocznie na werandę w poszukiwaniu psów — ulubionego przysmaku lampartów, ale stróżujący babuin w czas ocknął się ze snu, a zobaczywszy śmiertelnego wroga, wrzaskiem zdradził jego obecność. Wolno podniosłem swego czterdziestopięcioka-librowego colta * w górę, celując między oczy oślepionego zwierzęcia, gdy nagle — ,,Bóg się rodzi, moc truchleje" zabrzmiało potężnym śpiewem z sypialni! W tym samym momencie zaskoczony * Colt — rewolwer sześciostrzelny; nazwa pochodzi od nazwiska jego wynalazcy, amerykańskiego konstruktora broni, Samuela Colta (1814—1862). 153 bił się jak piłka od posadzki i zniknął za obmurowaniem werandy. W sypialnym pokoju Maciuś podskakiwał przed odbiornikiem, z którego płynęły tony kolędy. Wykorzystał gałgan moją nieobecność, by dobrać się do ulubionej zabawki, jakim jednak cudem zdołał złapać akurat Warszawę — to już było dla mnie tajemnicą. Kiedy podszedłem do aparatu, Maciuś przypadł do moich nóg i chwyciwszy mnie rękami za kolana, zadarł w górę swoją okrągłą czarną główkę. Patrząc na mnie wiernymi, trochę może zaniepokojonymi oczkami, złożył wargi w podkówkę i w swej szympansiej mowie począł gwarzyć: óhóh, óh, óhóh, co miało pewnie znaczyć: „Nie martw się, żeś tego paskudnego lamparta nie zabił! Przecież i tak go w końcu ustrzelisz". Proroctwo to spełniło się oczywiście, bo lamparty dość często odwiedzały nocami podwórze. Potem skóry ich suszyły się w magazynie. Wszystkie moje zwierzęta miały najzupełniejszą wolność, starałem się też możliwie najmniej wtrącać w ich prywatne sprawy. A jednak jakoś samorzutnie ustalił się w naszym życiu pewien porządek dzienny. W tym czasie dom był już zaopatrzony w drzwi i okiennice, a w ramy okienne wprawiona została 154 wnętrza żadnych owadów. Drzwi i okiennice pracowni i jadalnego pokoju zamykało się szczelnie na noc, otwierałem tylko okiennice w sypialni, by w ten sposób zyskać trochę przewiewu. Codziennie rano na pół godziny przed świtem Kri-Kri wracał z nocnego polowania, wskakiwał na parapet okienny sypialni i miauczał tak długo, aż obudzony wołałem: — Dobrze, dobrze, Kri-Kri! Już wstaję! Kot obserwował mnie przez siatkę w oknie, opuszczał jednak swoje miejsce dopiero wtedy, gdy zobaczył błysk lampy elektrycznej i mnie odchylającego moskitierę. Ubrany w piżamę wychodziłem na werandę i otwierałem drzwi pracowni, budząc Maćka. Na progu czekał na mnie leżący na grzbiecie Kri-Kri. Wedle ustalonego już rytuału musiałem kota pogłaskać po- głowie i brzuchu, po czym obaj szliśmy do łazienki. Tu Kri-Kri siadał na brzegu stolika z przyborami toaletowymi i obserwował mnie, jak zapalałem lampę szwedzką, jak się goliłem, brałem prysznic i przebierałem w ubranie khaki. Po porannej toalecie szliśmy znów razem na werandę, gdzie boy krzątał się już przy nakrywaniu do śniadania. Maciuś oczekiwał nas zwykle przy stole trzymając w rękach swoją miseczkę i łyżkę, przekomarzając się z foksterierkami, które doskakiwały do niego i udawały, że chcą go zębami pochwy- 155 J,,-™ przy śniadaniu, wracał bowiem późno z nocnych wycieczek, zmęczony, z potarganymi uszami, a nierzadko dotkliwie pokąsany przez psy z sąsiednich wiosek murzyńskich. Zawsze podziwiałem niesłychany spryt tego niepoprawnego nocnego włóczęgi, który potrafił omijać szczęśliwie setki niebezpieczeństw czyhających na niego w puszczy. Do śniadania podawał boy zawsze dwie puszki mleka pasteryzowanego*. Zawartość tych puszek dzieliło się między Maćka, Kri-Kri i foksterierki, chociaż te ostatnie otrzymywały właściwie bardzo niewiele mleka — ot, tak tylko dla okrasy. Po śniadaniu szedłem zawsze na farmę, zwierzęta zaś zajmowały się swoimi sprawami. Kri--Kri zwijał się na fotelu w kłębek i odsypiał nocne polowanie, foksterierki wyruszały na poszukiwanie Paskudy, a Maciuś składał wizytę babuino-wi. Często jednak szympans rezygnował z zabawy z małpą-stróżem i szedł ze mną na farmę lub do puszczy. Stawał wtedy prosto na nogach, chwytał mnie dłonią za wskazujący palec i kołysząc się niby kaczka, stąpał z wielką godnością, lekko wypinając do przodu brzuszek. * Pasteryzowane mleko — mleko pozbawione bakterii metodą wielokrotnego podgrzewania w naczyniu zamkniętym do temperatury niższej od temperatury wrzenia. Nazwa pochodzi od nazwiska twórcy tej metody, znakomitego chemika francuskiego, Ludwika Pasteura (czyt.: Pastera), 1822—1895. 156 Lubiłem niezmiernie te wspólne przechadzki, dawały mi one bowiem okazję do bardzo wielu ciekawych spostrzeżeń. Małpka zachowała całkowicie instynkt zwierzęcia dzikiego, nie osłabiony ani trochę przebywaniem w warunkach stworzonych jej przez człowieka. Jedną z niezmiernie ciekawych właściwości tego instynktu zaobserwowałem u Maćka przy próbowaniu owoców, jagód i pędów wszelakich roślin, które napotykał w czasie swych wędrówek po puszczy, a których nigdy przedtem nie widział. Szympans był nie tylko ła- 157 I W ' i v^icr>.awoJMiii, na tt.az.uyiij. kroku znajdował coś godnego uwagi. Najbardziej oczywiście interesowało go to wszystko, co nadawało się do jedzenia. Niczego jednak nie chwytał łapczywie i nie pchał do pyszczka bez uprzedniego spróbowania. Każdą nieznaną roślinę, jagodę, owoc czy orzech wzięty do ręki najpierw wąchał, potem lekko nadgryzał zębami i ostrożnie dotykał końcem języka. Rośliny, grzyby i korzenie trujące poznawał natychmiast węchem i odrzucał je z wyraźną złością, bardzo rzadko tylko próbując językiem. Rośliny niejadalne, ale nieszkodliwe odrzucał zupełnie obojętnie, bez jakiegokolwiek wstrętu czy zawodu. W instynkt Maćka wierzyłem tak dalece, że bez najmniejszej obawy próbowałem smaku tych owoców czy jagód, które on zjadał. Maciek też naprowadził mnie na kilka roślin, które przesłane do Instytutu Tropikalnego w Anglii okazały się bardzo cennymi środkami leczniczymi. Cierpiąc na przykład na niedomagania żołądkowe małpka leczyła się sama, wyszukując w puszczy odpowiednią roślinę. Maciek, zawsze bardzo żywy i rozbawiony w czasie przechadzki po puszczy czy farmie, udawał okropnie zmęczonego, kiedy trzeba było powracać do domu. Kładł się wtedy na ziemi, chwytał rękami za stopy swych krótkich nóżek i jęczał żałośnie, jakby mówił: „Och, nie mogę iść dalej, nie mam sił! Zlituj się nade mną... weź mnie na ręce!" 158 .....• uuawaiem oczywiście, l" też niezmiernie żółwie hodowane w specjalnym wybiegu, dokładnie ogrodzonym siatką drucianą o drobnych oczkach. Często też składał Maciuś wizyty dwom oswojonym antylopkom zanosząc im świeżą trawę, młode pędy bambusowe i kiście bananów czy naręcza melonów papai. Do wspaniałych zabaw należało cwałowanie na grzbiecie jednej czy drugiej antylopki, chociaż grzbiet czarnej był znacznie wygodniejszy niż rdzawej. Czarna t V nym tempie, nie spadało się więc z niej tak łatwo, jak z kościstego nieco grzbietu antylopki rdzawej, która często wierzgała lub ni stąd, ni zowąd klękała nagle w najszybszym biegu, wyrzucając jeźdźca pięknym łukiem daleko przed siebie. Maciuś bardzo nie lubił takich niespodzianek, gdyż nagłe zetknięcie z twardą ziemią nie należało bynajmniej do przyjemności. Podniósłszy się po upadku, ostrożnie i delikatnie obmacywał przez chwilę obolałe miejsca, potem zaś gniewnym tonem wyjaśniał antylopce, co o niej myśli, i obrażony opuszczał wybieg. Pewnego dnia siedziałem w fotelu na werandzie z Maćkiem na kolanach przeglądając przyniesioną mi z miasta pocztę. Nagle Maciuś zamruczał dziwnie zdumionym głosem i przechylił się w przód, jakby chciał coś lepiej zobaczyć. Spojrzałem w tę stronę i na kępie hibiscusów rosnących przed domem, a obsypanych dużymi, do purpurowych kielichów podobnymi kwiatami, zobaczyłem parę maleńkich ptaszków-nektarników, bardziej przypominających metalicznie błyszczące żuki niźli ptaki. Ornitologowie * twierdzą, że w Afryce kolibrów nie ma, a więc ptaszki uwijające się nad kwiatami hibiscusów nie mogły należeć do tej rodziny, chociaż z kształtów i bajecznie lśniącego upierze- Ornitolog — uczony zajmujący się ptakami. 172 cu klejnotu przypominały pewną odmianę kolibra kolumbijskiego. Samiczka nie większa od cykady* wisiała w powietrzu przed kielichem kwiatu, tak szybko trzepocząc skrzydełkami, że zdawało się, iż spowita jest w świetlną mgiełkę wypromieniowaną z jej metalicznego upierzenia przypominającego barwą szlachetny szmaragd. Samczyk był większy, bardziej jeszcze strojny i posiadał długi, rozwidlony ogon z piór lśniących przeczystym, ciemnym błękitem. On również zawisnął w powietrzu przed kielichem purpurowego kwiatu i długim, cienkim dziobkiem zdawał się pić z niego nektar. Ptaszki te widziałem już przedtem kilkakrotnie, zawsze jednak wśród kwiatów i nigdy z tak bliska jak teraz. Nigdy też przy tych spotkaniach nie miałem ze sobą mojej maleńkiej śrutowki strzelającej tak zwanym „dunstem", czyli drobniutkim śrucikiem mniejszym od ziaren maku. Śrucikiem takim można zestrzelić nawet motyla nie psując zupełnie jego skrzydełek. Przypuszczałem, nie bez racji zresztą, że ptaszki te są nie znanym jeszcze gatunkiem i jeśli je zdobędę, nazwisko moje uwieczni się jako nazwisko ich odkrywcy. * Cykada — duży owad żyjący w klimacie ciepłym i gorącym; wydaje dźwięki przypominające nieco granie naszych świerszczy. 173 T *" j uz cnciaiem zrzucie iviacKa z Koian, oy sKOCzyc do pokoju po śrutówkę, gdy nagle stała się rzecz zgoła nieoczekiwana. Gdzieś spod gęstwiny liści ukazał się jakiś czarny stwór, mignął w powietrzu w potężnym skoku i opadł na ziemię. Kwiat, przed którym jeszcze przed sekundą wisiała samiczka, chwiał się jakby potrącony silnym uderzeniem, a do uszu moich doszedł z ziemi cieniuchny, żałosny pisk. W tejże samej chwili samczyk spadł jak kamień w dół. Teraz dopiero zobaczyłem, że stwór, który mi mignął na tle hibiscusa, był to wstrętny, ogromny pająk-ptasznik. W łapach swych trzymał maleńką ptasią samiczkę popiskującą płaczliwie. W czarne zaś włochate jego cielsko bił zapamiętale cienkim, delikatnym dziobkiem samczyk, pięciokrotnie chyba mniejszy od napastnika. A bił tak skutecznie, że włochaty potwór puścił z łap zdobycz, ale odwróciwszy się gwałtownie, zaatakował obrońcę. Stało się to tak szybko, że samczyk nie zdołał umknąć i teraz on z kolei dostał się w łapy straszliwego pająka. Oswobodzona samiczka tak była zmaltretowana, że z wielkim wysiłkiem podfrunąwszy w górę, zupełnie wyczerpana, opadła na jakąś gałązkę. Samczyk, dostawszy się w łapy pająka, pisnął przeraźliwie, ale nie stracił widocznie przytomności, począł się bowiem rozpaczliwie bronić. Ostrymi pazurkami zaparł się w cielsko napastnika i raz po raz uderzał dziobkiem w jego łeb 171 i bardzo widocznie celnym uderzeniu pająk wypuścił swoją ofiarę z łap i legł na liściach pokrywających ziemię. Obok niego leżał, ciężko dysząc, także i jego pogromca. Nie zdołałem jeszcze podnieść się z fotela, a już Maciek skoczył do kępy. Po chwili szympans wrócił i podnosząc w górę swoją rękę pokazał mi uwięzionego w dłoni samczyka. Odebrałem małpie biednego ptaszka i poczułem pod palcami gwałtowne kołatanie zmęczonego malutkiego serduszka. Ptaszyna patrzyła na mnie maleńkimi perełkami swych oczek i nawet nie próbowała szamotać się w ręce. A Maciek wdrapał mi się znów na kolana i ciekawie spoglądał to na mnie, to na ptaszka. — No cóż, Maciusiu — rzekłem — trzymam w ręku klejnot tak delikatnie przyniesiony przez ciebie, że nie stracił nawet jednego piórka. Klejnot ten może mi przynieść sławę, ale... jak myślisz, Maciusiu... czy nie byłoby to arcyłajdactwem, jeślibym teraz zabił tego maleńkiego bohatera, ,który bez chwili namysłu rzucił się w obronie swojej samiczki na wroga wielokrotnie przewyższającego go siłą? Maciuś spojrzał mi głęboko w oczy, jakby rozumiejąc moje słowa, a potem ciekawie przyglądał się barwnej ptasiej kruszynce siedzącej spokojnie na mojej otwartej dłoni. A kiedy ptaszek rozprostowawszy skrzydełka i strzepnąwszy długim ogon- 175 JjPf I * uio-iai i uDiaui na jącej już siły samiczki, Maciuś radośnie zawołał swoje: 6h, óhóh, óh, óh. Maciuś zaprzyjaźnił się bardzo z kaczką, nazwaną przez Blackboya: „Dag-Dag". Ptak ten powinien właściwie nosić imię „Kaczka-dziwaczka", ale dla Murzyna ze szczepu Dżokole słowa te byłyby zbyt trudne do wymówienia. Dag-Dag była kaczką afrykańską, różniącą się tym od swoich krewniaczek z innych kontynentów, że nie potrzebowała do szczęścia wody. Czuła się znakomicie bez stawu, basenu, rzeki czy strumienia, jakkolwiek w porze mokrej chętnie spacerowała po podwórzu i z lubością chlapała się w płytkich bajorkach. Dag-Dag była wielce dystyngowaną kaczką. Jej sukienka z piór miała kolor ciemny, prawie granatowy, toteż wspaniale odbijały od tego tła żółte nogi i żółtawozielony, szeroki dziób. Bystre oczy kaczki okolone były szerokimi, żółtymi obwódkami, które nadawały jej wygląd nobliwej* starszej damy patrzącej na świat przez lorgnon**. Prawdziwą jednak ozdobę Dag-Dag stanowiła jej szyja. Nie była ona jak u innych kaczek pokryta pie- * Nobliwa — wytworna, godna. ** Lorgnon (franc, czyt.: lorńją) — rodzaj okularów na długiej rączce. 176 szyjnikiem z drobnych narośli podobnych nieco do narośli u indyka. Zwykle naszyjnik ten był koloru jasnożółtego, gdy jednak kaczkę spotkała jakaś przykrość lub gdy posprzeczała się z którąś ze swych sióstr, naszyjnik stawał się purpurowy, słusznie więc można było twierdzić, że Dag-Dag umiała się rumienić. Dag-Dag miała sporo zmartwień, mąż jej bowiem, kaczor Kwag-Kwag, był niepoprawnym za-walidrogą. Awanturował się z kogutem, ze wspaniałym samcem perliczek błębitnoszyich, a nawet szukał zwady z prześlicznym, dwa razy od siebie większym dzikim kogutem leśnym, który dość często odwiedzał kurnik. Kwag-Kwag również nosił bardzo elegancki strój, a mianowicie granatowy surducik przystrojony z tyłu kilkoma filuternie do góry zakręconymi piórkami lśniącymi niby wypolerowany szafir. Podobnie jak Dag-Dag miał żółte obwódki wokół oczu oraz wspaniały naszyjnik narośli przypominających kształtem kiść winogron. Narośle te nabrzmiewały i mieniły się purpurą nadając kaczorowi wygląd groźny, ale też i bardzo dostojny. Kaczor nie znosił Paskudy i skoro tylko zobaczył go na podwórzu, natychmiast biegł ku niemu kołysząc się śmiesznie na swych krótkich nogach i sycząc z wściekłości. Paskuda nie zwracał początkowo najmniejszej uwagi na niczym nie uzasadnioną nienawiść Kwag-Kwag, kiedy jednak 12 Lwica Uanga 177 I począł z całych sił tłuc skrzydłami, pies, któremu z trudem udało się oderwać od napastnika, unikał go od tego czasu równie skwapliwie, jak jeżozwierza. Stosunki kaczora z Maćkiem były znacznie znośniejsze, chociaż też niezupełnie przyjazne. Kwag-Kwag krzywym okiem patrzył na wielką przyjaźń szympansa z Dag-Dag, ale bał się go napastować, pamiętał bowiem bezlitosne lanie, jakie od niego otrzymał, gdy kiedyś w napadzie złego humoru zaatakował go dziobem. Maciuś oszołomiony niespodziewaną i niczym nie wytłumaczoną napaścią począł w pierwszej chwili uciekać, potem jednak odezwała się w nim duma szympan-siego rodu, pochwycił więc patyk i tak chwacko jął nim okładać kaczora, że tylko wmieszanie się w tę sprawę Blackboya ocaliło złośliwego ptaka od ciężkiego kalectwa, a może i od śmierci. Zwykle rano Dag-Dag wymykała się z kurnika i przychodziła przed werandę, by przywitać się z Maciusiem kilku przyjaznymi kwaknięciami, po czym wędrowała w stronę kuchni, wiedziała bowiem dobrze, że kucharz Taa sypnie hojnie ryżem na jej widok. Tak przyzwyczaiłem się do tych codziennych wizyt porannych kaczki, że pewnego dnia ze zdumieniem i pewnym niepokojem stwierdziłem, iż Dag-Dag od kilku już dni nie pokazała się przed werandą. Kaczkę mógł oczywiście porwać lamus part lub serwal, boć przecież podwórze nie było odgrodzone od puszczy żadnym płotem, dziwnie jakoś jednak nie mogłem się pogodzić z myślą o tak tragicznym końcu tego miłego ptaka. Przyczynę zniknięcia Dag-Dag wyjaśnił Black-boy. Zaprowadził mnie na koniec podwórza i tam, tuż na skraju puszczy, pokazał mi ogromną kolczastą kulę. Przyjrzawszy się uważniej tej kuli spostrzegłem, że jest ona gniazdem mojej kaczki, misternie utkanym z gałązek pewnego krzaka, uzbrojonych w bardzo długie, twarde i niezwykle ostre kolce. Zewnętrzna strona kuli wyglądała więc jak ogon jeżozwierza, wewnętrzna zaś wymoszczona była miękkimi włóknami z liści bananów, bawełną, piórami i puchem. Na ściółce tej siedziała wygodnie Dag-Dag przykrywając swym ciałem kilkanaście dużych jaj. Przyznam się, że gniazdo to oglądałem ze szczerym podziwem. Był to przecież prawdziwy obronny zamek, tak najeżony kolcami, że żaden napastnik nie mógł się do niego dostać. Zupełnie nie mogłem odgadnąć, w jaki sposób ptak dostaje się do wnętrza, skoro między cierniami nie było nawet takiej szczeliny, by mogła przecisnąć się przez nią maleńka myszka polna. Nie przypuszczam oczywiście, by Dag-Dag zauważyła moje zdziwienie i chciała się pochwalić swoim arcydziełem, w pewnej chwili jednak poczęła dziobem manipulować coś w obronnym murze i wyjmować z niego króciutkie gałązki z kolia* 179 cami. Gafązki te odkładała w największym "porządku na boki i wkrótce w kolczastej kuli powstał tak duży otwór, że kaczka mogła swobodnie wyjść z gniazda. Natychmiast jednak po wyjściu założyła otwór leżącymi obok kolcami tak dokładnie, że nie mogłem nawet poznać, gdzie otwór się znajdował. Spokojna o gniazdo i leżące tam jaja — powędrowała Dag-Dag do kuchni i głośnym kwakaniem przypomniała się kucharzowi. Któregoś popołudnia siedziałem na werandzie przy pisaniu listów, gdy nagle do uszu moich dotarło tak dobrze mi znane, niecierpliwe kwakanie. Spojrzałem na podwórze i tuż za obmurowaniem werandy zobaczyłem defilującą dumnie Dag-Dag, która prowadziła za sobą tuzin puszystych kacząt podreptujących jedno za drugim. Roześmiałem się na ten widok serdecznie, a Dag-Dag zerknęła na mnie filuternie, przedefilowała jeszcze raz przed werandą i bacznie oglądając się na wszystkie strony poprowadziła swoje pociechy przed kuchnię. Tu kaczęta otrzymały drobno pokruszone gotowane żółtka, a potem włożono je do wygodnego kojca. Maciuś siadywał często przed kojcem i prowadził długie rozhowory z Dag-Dag. Aż pewnego dnia zdarzyło się wielkie nieszczęś-• cie. Do magazynu, gdzie stał kojec, wśliznęła się ogromna żmija rogata. Dag-Dag kwaknęła przeraźliwie i zasłoniła swym ciałem kaczęta, ale nim żmija zdążyła zaatakować, rozpaczliwy krzyk 180 Zobaczywszy gada porwał leżący obok kij i uderzył w potężne cielsko. Rozwścieczona żmija skoczyła gwałtownie i w tej samej chwili uderzyła Maciusia swymi jadowitymi zębami. Żmija została ostatecznie zabita, ale mały szympans przypłacił swoje bohaterstwo śmiercią. Na jad żmii rogatej nie ma jeszcze lekarstwa. Maciuś, mój wieloletni przyjaciel z afrykańskiej puszczy, śpi teraz spokojnie w korzeniach wiekowego drzewa żelaznego, a rodzinna puszcza szumem swoim śpiewa mu do snu. POLANA CZARNEGO SOBOLA W czasie moich wędrówek po Azji Środkowej zatrzymałem się na dłuższy postój pośród obszernej polany znajdującej się na północnych skłonach grzbietu górskiego Tannu Oła oddzielającego Mongolię od ogromnej doliny, będącej miejscem źródeł potężnych potoków górskich, z których powstaje jedna z największych rzek Syberii: Jenisiej. Na polanę tę przybyłem w towarzystwie dwóch myśliwych urodzonych w tym kraju, którzy na swych górskich konikach przywieźli mój namiot i ekwipunek. Myśliwi pomogli mi w założeniu obozowiska, a potem wyruszyli na swych konikach w dalszą drogę ku źródłom rzeki Bei-kem, gdzie znajdowały się ich zagrody z jeleniami ma-rałami hodowanymi dla rogów używanych w lecznictwie chińskim. Myśliwi mieli jesienią powrócić na polanę, by wraz ze mną powędrować później do Mongolii. Polana moja otoczona była z trzech stron prastarym borem drzew szpilkowych, schodzącym aż 182 do brzegów szerokiej górskiej rzeczki, która toczyła swoje spienione i burzliwe nurty po kamienistym łożysku w dół do Chua-kem, takie bowiem imię w swym górnym biegu nosi rzeka Jenisiej. Przybyłem na polanę wczesną wiosną, ale już po zniknięciu śniegów, które bieliły się jeszcze tylko na wysokich turniach i halach. Pod wpływem ciepłych wiosennych promieni słonecznych drzewa szybko puściły pąki, a ziemia zaczęła porastać delikatną soczystą runią. Pewnego dnia pokazały się nieśmiało pierwsze drobne kwiatuszki, a w tydzień później cała polana tonęła wprost w powodzi różnokolorowego kwiecia, na którym aż roiło się od dzikich pszczół i dużych czarnych trzmieli. Polana miała kształt podłużny i zajmowała sporą część stoku górskiego. Tu i ówdzie porastały ją niskie krzaki tarniny i dzikich porzeczek, ale tylko w jednym miejscu, prawie w samym środku, .znajdowała się kępa potężnych cedrów syberyjskich o pniach tak grubych, że kilku ludzi z trudnością mogłoby je objąć, a tak wysokich, że zdawało się, iż wierzchołkami sięgają chmur. Na polanie znajdowało się też sporo potężnych okru-chów skalnych, które prawdopodobnie oderwały się kiedyś od turni i stoczyły w dół. Musiało to jednak zdarzyć się bardzo dawno, bo rozciągający się nad polaną bór był zwarty i nie nosił żadnych śladów staczania się głazów. 183 w ¦"¦'• w cearowej Kępie, poa osioną ioziuzysiycn gałęzi pokrytych długimi, pachnącymi żywicą szpilkami, postawiłem mój namiot myśliwski, obok zaś zbudowałem z żerdzi szałas dumnie nazwany „kuchnią", w nim bowiem przyrządzałem posiłki w dni deszczowe. W dni pogodne ognisko rozpalałem oczywiście przed namiotem, a potem wieczorami długo siedziałem przy stosie żarzących się węgli i słuchałem krzyków dużych białych sów, pohukiwania puszczyków lub przerażających wrzasków puchaczy polujących gdzieś w urwiskach granitowych turni. Obozowisko moje było tak dobrze ukryte w kępie, że obcy mógł przejść obok, nie podejrzewając nawet jego istnienia. Dym także nie mógł zdradzić mojej obecności, do ogniska bowiem kładłem tylko gałęzie i szczapy cedrowe, a te dymu prawie nie dają. Rano, jeszcze o zmroku, budził mnie codziennie głośny wrzask dużej barwnej sojki, która kępę obrała sobie za mieszkanie; na jednym z cedrów uwiła gniazdko i sprowadziła do niego samczyka. Skostniały od nocnego chłodu wyskakiwałem spod moich wełnianych koców, wykonywałem dla rozgrzewki poranną gimnastykę, a potem biegłem na bosaka do rzeczki, by w jej lodowatych nurtach zmyć resztki snu. Wytarłszy ciało do czerwoności grubym ręcznikiem, wracałem co tchu do namiotu, wdziewałem ubranie uszyte z doskonale wyprawionej skóry jeleniej, na nogi wkładałem 184 p , czyn uiugit: uuiy z cnuiewimu na kich podeszwach, i zależnie od zawartości spiżarni albo przyrządzałem sobie śniadanie, albo ze strzelbą ruszałem w las po zdobycz. W tych porannych wycieczkach towarzyszyła mi przez dłuższy czas owa sojka mieszkająca w kępie. Latała nieomal tuż nad moją głową i krzyczała przeraźliwie, jakby chcąc uprzedzić wszystkie zwierzęta w puszczy o mojej obecności. Później, kiedy już przyzwyczaiła się do mnie, przestała mnie prześladować iswoim towarzystwem, a może po prostu więcej czasu musiała poświęcić na wysiadywanie jajek. Nie przepuściła jednak żadnemu większemu zwierzęciu, jakie pokazało się na polanie. Latała nad nim z wrzaskiem, jakby je chciała przegnać albo też opowiedzieć wszystkie możliwe plotki o człowieku samotnie mieszkającym w kępie. Sojkę tę nazwałem „Kumą", imię to bowiem znakomicie odpowiadało jej niepowstrzymanemu gadulstwu. Wokół polany roiło się po prostu od wszelakiej zwierzyny i ptactwa. Na wartko płynącej rzeczce siadywały często duże pstrokate kaczki. Samce tych ptaków nosiły dumnie na szyjach kolorowe narośle, podobne do purpurowych naszyjników. Kaczki zobaczyć można było zawsze na najbardziej rwących nurtach, jak dzielnie płynęły przeciw prądowi, raz po raz nurkując w spienionej toni. Musiały tam znajdować dużo pożywienia, bo często po wypłynięciu na powierzchnię przełykały 185 coś tak pracowicie, że aż im czerwone narośle na J szyi pąsowiały z wysiłku. Tuż nad brzegiem rzeczki rosło kilka starych, wysokich brzóz. Na najniższych konarach tych drzew siadały zwykle rano jarząbki i przechyliwszy główki w dół zdawały się wypatrywać przemykającej wśród kamieni kuny, łasicy czy zwinnego, krwiożerczego gronostaja. Czasami z głośnym szumem i łopotem skrzydeł sadowił się na gałęziach brzóz ciężki głuszec i spokojnie zabierał się do wydziobywania z kory drobniutkich mchów rosnących jedynie na tym gatunku drzewa. Często z gęstwiny malin czy porzeczek wyfruwało w górę z wielkim hałasem stadko szarych samiczek cietrzewi spłoszonych przez lisa. Ptaki te ciężkim lotem szybowały nisko nad polaną i po chwili zapadały bez śladu gdzieś w gęstwinę traw i zarośli. Na przeciwległym brzegu rzeczki mieszkała w jakiejś norze stara wydra „Wąsatka". Nazwę tę nadałem jej z powodu długich, nastroszonych, prawie zupełnie siwych wąsisków, które często przygładzała łapkami. Musiała być chyba prababką wydrzego rodu, bo piękne jej brązowe, lśniące futerko miało na sobie białawy nalot, a długi klinowaty ogon aż srebrzył się siwizną. Wąsatka była widocznie bardzo doświaczoną i świadomą swojej siły mieszkanką puszczy, bo z powagą i godnością spacerowała spokojnie po kamienistym brzegu rzeczki. Czasami stawała słupka i roz- 186 "glądała' się bacznie wokoło, to znów z wielką uwagą patrzyła w górę, gdzie na tle czystego błękitu nieba widać było maleńką sylwetkę orła szybującego wśród przestworzy. A potem przebiegała zwinnie przez zwaliska potężnych okruchów skalnych i nagle wychylała się tuż nad małą zatoczką obramowaną kamiennym wałem. Toń zatoczki była cicha i gładka, nie zmarszczona ani prądem, ani najlżejszym nawet podmuchem wiatru i miała kolor ciemnogranatowy przechodzący nieomal w zupełną czerń zdradzającą ogromną głębię. I rzeczywiście zatoczka była bezdenną wprost dziurą, której dna nigdy nie mogłem dosięgnąć. Wąsatka stawała na kamiennym progu, łapkami przygładzała nastroszone wąsy, przez chwilę przyglądała się swemu odbiciu w wodzie, a potem bez szelestu dawała nurka w granatową toń. Przez długą chwilę nie było jej widać, aż nagle woda mąciła się i w promieniach słonecznych błyskało srebrzyste, purpurą nakrapiane, wrzecionowate ciało pstrąga, trzepoczącego w płaskiej paszczy wydry. Drapieżnik dopływał szybko do brzegu, zręcznie wdrapywał się na kamienie i tutaj z widocznym apetytem zjadał złapaną rybę. Łowy powtarzały się kilkakrotnie, po czym najedzona już Wąsatka wyciągała się na dużym płaskim kamieniu i wygrzewała w słońcu. Polowania wydry bacznie zawsze obserwował soból, który ze swoją samiczką zamieszkiwał wy- 187 samotnie wśród rumowiska skalnego. Zwinne to zwierzę siadało na gałęzi zwisającej nad zatoczką i opierając się na swych mocnych przednich nóżkach patrzyło uważnie na ucztującą wydrę błyszczącymi jak paciorki, czarnymi oczkami, poruszając niespokojnie puszystym ogonkiem i oblizując nerwowo wargi czerwonym językiem. Soból otulony był w prześliczne, lśniące, jedwabiste, prawie zupełnie czarne futerko z czerwo-nawożółtym podgardlem. Czarne sobole są niezmiernie rzadkie, a futerka ich osiągają bardzo wysoką cenę na rynkach światowych. Mój soból był z tej przyczyny najcenniejszym zwierzęciem puszczy, dlatego też na jego cześć polanę nazwałem „Polaną Czarnego Sobola", a samo zwierzątko — „Kubusiem". Samiczka Kubusia była też bardzo ładna i zwinna, futerko jej jednak miało barwę brunat-noszarą, pospolitą u soboli zamieszkujących knieje północnych stoków gór Tannu Oła. Kubuś i jego małżonka byli parą straszliwych drapieżców. Polowali ze szczególnym zamiłowaniem na wiewiórki zwykłe i burunduki, czyli wiewiórki latające, na drobne ptactwo, myszy leśne i inne gryzonie. Parka ta nie gardziła jednak i resztkami ryb zostawionymi przez Wąsatkę, a kilkakrotnie nawet wyjadła pstrągi z moich wię-cierzy wyrzuconych przez prąd na kamienistą łachę. 188 Dyl niezmiernie wojowniczy i zazarosny o swój teren łowiecki. Wystarczyło, by jakiś obcy soból pokazał się tylko w pobliżu polany, a już Kubuś wytropił go w jakiś nie wytłumaczony dla mnie sposób i sromotnie intruza przeganiał. Czasami musiał jednak staczać ciężkie walki z natrętami, ale wychodził z nich zawsze zwycięsko, jakkolwiek nierzadko wracał do swego gniazda poturbowany do krwi, z poszarpanym futerkiem na grzbiecie. Częstym gościem na polanie był lis „Rudzik". Zwyczajny rudy lis z kitą mocno wyleniała, ale sprytem i przebiegłością przewyższający nawet sobola Kubusia. Lis wiedział oczywiście o moim pobycie na polanie, ale zdawał się również wiedzieć, że futro jego w okresie wiosennych i letnich miesięcy nie przedstawia żadnej dla myśliwego wartości, bo nie bardzo nawet starał się mnie unikać. Rudzik polował na jarząbki i cietrzewie, na zające górskie i wszelkie inne drobne zwierzęta. Widziałem go nawet, jak skradał się do kulawego jelonka piżmowego, który z trudem piął się po osy pisku skalnym na wysokogórską halę. Lis nie gardził także odpadkami z mojej kuchni. A odpadki te w postaci wnętrzności upolowanej przeze mnie zwierzyny musiały mu chyba smakować, bo Rudzik staczał o nie często krwawe boje z ogromnymi i nieustępliwymi krukami, zwinnymi i bezprzykładnie odważnymi gronostajami, które ośmielały się wyrywać lisowi nieomal z paszczy 189 pochwycone" przez niego kąski, oraz z"całą gromadą drapieżnego ptactwa zlatującego się na ucztę z najdalszych chyba okolic puszczy. Na soczystej trawie polany pasły się często jelenie. Wychodziły ostrożnie z lasu i zatrzymawszy się na skraju polany bacznie patrzyły, czy nie dostrzegą jakiegoś podejrzanego ruchu. Podnosiły w górę głowy i wilgotnymi nozdrzami chwytały wonie niesione lekkim wiatrem. Na polanę wychodziły dopiero wtedy, gdy były pewne, że nie ma w pobliżu żadnego wroga, i pasły się spokojnie. Jeśli jednak któreś ze zwierząt zobaczyło lub wyczuło skradającego się rysia czy rosomaka, gwałtowną ucieczką natychmiast alarmowało swych towarzyszy i całe stado w ogromnych susach znikało w zbawczej kniei. Chcąc dokładnie obserwować życie i zwyczaje licznej zwierzyny mieszkającej lub przechodzącej przez polanę, wybudowałem w kępie urządzenie zwane przez myśliwych amboną. Była to platforma z żerdzi umieszczona na wysokości kilku metrów nad ziemią, zamaskowana jedliną i gałązkami cedru. Na ambonę wchodziło się po drabince tak ustawionej, że nie można jej było zauważyć z polany. Przez doskonałą lornetkę mogłem wyraźnie widzieć każdy ruch zwierząt, sam nie będąc przez nie dostrzegany. Ponieważ ambona znajdowała się stosunkowo wysoko, żadne zwierzę, o najdoskonalszym nawet węchu, nie było również w stanie pochwycić z ziemi zapachu człowieka. Nie płoszy- 190 ™X* *—*¦**¦»^- M'|/WiŁV»Jl Miałem co prawda początkowo trochę niepowodzeń z powodu wrzasków Kumy, której ambona wcale się nie podobała, stopniowo jednak sojka tak przywykła do mojej obecności na platformie, że często nawet dotrzymywała mi towarzystwa skacząc po gałęziach maskowania. Pewnego dnia siedziałem przed namiotem i naprawiałem więcierze, gdy nagle Kuma buszująca gdzieś na wierzchołku cedru poczęła wrzeszczeć, jakby jej ktoś ogon wydzierał. Kuma bała się, a więc i nie lubiła sobola Kubusia, nie cierpiała lisa Rudzika, a trzęsła się po prostu ze złości na widok gronostaja, toteż zbliżanie się tych zwierząt do kępy witała zawsze alarmującym, znanym mi już dobrze krzykiem. Wrzask jej w ów poranek miał jednak całkiem nowe dla mnie brzmienie. Była w nim wyraźna nuta zdumienia, niepewności i podniecenia, co tak nie licowało z usposobieniem tego wścibskiego i natrętnego ptaka, że mimo-wiednie odłożyłem więcierz, a pochwyciłem karabin oparty o słup namiotu. Sojka sfrunęła z cedru, okrążyła z wrzaskiem gąszcza malinowe w zachodniej stronie polany, po czym wróciła na kępę i wylądowawszy na dachu kuchni poczęła podskakiwać i pokrzykiwać tak gwałtownie, jakby śpieszyła się oznajmić mi czym prędzej wyjątkowo ciekawą ploteczkę. Przyczyna niezwykłego podniecenia Kumy wyjaśniła się, skoro wszedłem na ambonę i spojrza- 191 wiedziny na polanę przyszła ogromna niedźwiedzica z dwojgiem kilkumiesięcznych niedźwiedziąt i wlokącym się za nimi starszym, może już rocznym niedźwiadkiem. Niedźwiedzica, jak przystało na poważną matronę, matkę dzieci, szła wolno, majestatycznie, wedle niedźwiedziego zwyczaju miarowo kołysząc swoją ogromną głową. Czasem skubnęła z krzaka jakiś świeżutki pączek, czasem zerwała kilka zielonych jeszcze i kwaśnych gron dzikich porzeczek, to znów odwaliła potężną łapą leżący na jej drodze kamień lub okruch skalny i z uznaniem patrzyła, jak niedźwiedziątka z pośpiechem rzucały się na odsłonięte miejsce, by ruchliwymi języczkami złowić uciekające mrówki i inne owady. Dzień był skwarny i z powolnych ruchów niedźwiedziej mamy można było wywnioskować, że jest bardzo zmęczona, a może i śpiąca. Zatrzymywała się przy każdym większym obrywie skalnym, obwąchiwała go bacznie, chwilę jakby się namyślała, a potem znów szła dalej, rozdrapując napotkane na drodze spróchniałe pnie, by wydobyć z nich na światło dzienne tłuste larwy, wszelakie żuki i poczwarki. Przysmaków tych niedźwiedzica nie zjadała sama, lecz pozostawiała je swym dzieciom, które starały się pochwycić zdobycz jedno przed drugim, warcząc, odpychając się, szarpiąc za uszy lub wyrywając sobie całe garści sierści. 192 Wędrówka ta doprowadziła w końcu niedźwiedzią gromadkę do ogromnego głazu, który przed wielu chyba setkami lat stoczył się ze szczytu góry i leżał teraz między krzewami malin i czarnych ożyn. Wystająca nad krzaki część głazu była zu- 13 Lwica Uanga 193 stołu, bardzo nieznacznie nachylonego w stronę rzeczki. Przy głazie tym niedźwiedzica zatrzymała się, okrążyła go raz i drugi, pokręciła się jakoś niespokojnie, potem z wyraźnym trudem wdrapała się na wierzch, przez chwilę podreptała na miejscu i wreszcie rozciągnąwszy się na kamieniu na całą długość, z widocznym zadowoleniem poddała się pieszczocie gorących promieni słonecznych. Dwa małe niedźwiedziątka wdrapały się na skałę za przykładem matki, ale kiedy ta zasnęła, poczęły się nudzić. To jeden, to drugi starały się zwrócić na siebie matczyną uwagę, pociągając ją za kudły lub gryząc w uszy. Pieszczoty te nie podobały się widocznie niedźwiedzicy, bo obruszyła się gniewnie. A gdy niedźwiadki znów zbyt głęboko wbiły swoje ostre ząbki w jej uszy, rozdała między nie kilka tęgich klapsów, po których psotniki z głośnym skomleniem zsunęły się ze skały, wpadając niemal w objęcia starszego niedźwiadka. I teraz dopiero zaczęła się wesoła, beztroska zabawa! Niedźwiedziątka tarzały się w trawie, przewracały koziołki, mocowały się, czubiły, ale wszystko to odbywało się pod troskliwą opieką starszego niedźwiadka, który znakomicie pełnił obowiązki czułego piastuna. A potem obydwa niedźwiadki pod opieką swej niani ruszyły na oględziny najbliższej okolicy i poszukiwanie zdobyczy. Przewracały więc wspólnymi siłami kamienie, by łowić znajdujące 194 waniu smacznych bulw irysów, dzikiej cebuli i różnych jadalnych korzonków. Rozdrapywały spróchniałe pnie wywęszywszy w nich tłuste larwy, a nawet urządziły sobie prawdziwą ucztę, gdy natrafiły na kopiec czarnych mrówek. Samodzielna wędrówka po polanie i wtykanie nosa w każdą norkę burunduka stanowiły bardzo przyjemne zajęcie i z pewnością dawały malcom wiele ciekawych spostrzeżeń. Wędrówka ta byłaby na pewno doprowadziła małych włóczęgów do cedrowej kępy, lecz na to najwidoczniej nie chciała się zgodzić Kuma. Zerwała się nagle z gałęzi i krążąc niziutko nad niedźwiadkami poczęła im tak okropnie wymyślać w swojej ptasiej mowie, że przestraszeni malcy co tchu umknęli pod zbawczy głaz. Ale wrzask Kumy obudził i starą niedźwiedzicę. Przeciągnęła się leniwie raz i drugi, potem usiadła, podrapała się łapą po karku i bokach, mruknęła coś niechętnie, a następnie obejrzała się niespokojnie wokoło. Usłyszawszy zdyszane posapy-wanie malców zsunęła się błyskawicznie z nagrzanego słońcem kamiennego łoża i z wyraźną czułością jęła obwąchiwać tulące się do niej niedźwiedziątka. Potem ziewnęła rozgłośnie, jeszcze raz przeciągnęła się, aż zatrzeszczało jej w stawach, i wolnym, kołyszącym krokiem skierowała się ku rzeczce. 195 irr matki, biegli obok niej gwarząc coś beztrosko, z tyłu zaś podążał piastun. Na brzegu rzeczki niedźwiedzia rodzinka zatrzymała się i wyszukawszy sobie wygodne miejsce ugasiła pragnienie. A potem matka trąciła nosem jedną ze swych pociech i ta natychmiast wgramoliła się po przedniej nodze rodzicielki na jej szeroki grzbiet. Teraz niedźwiedzica weszła w wodę i wolno, ostrożnie, unikając głębszych miejsc i rwącego nurtu poczłapała na drugi brzeg. Piastun patrzył na niedźwiedzicę z wyraźnym zainteresowaniem, ale i niezadowoleniem. Wreszcie po chwili wahania zdecydował, że należy iść w ślady matki. Przed wejściem do rzeczki popróbował jednak, czy woda nie jest zbyt zimna. Nurt rzeczki był lodowaty, toteż niedźwiadek szybko cofnął łapę, pomachał nią w powietrzu, jakby sparzył się czymś gorącym, i zamiast iść za matką, usiadł zrezygnowany na piachu. Niedźwiedzica znalazłszy się na drugiej stronie otrząsnęła z kudłów wodę, zupełnie tak, jak to czyni pies po kąpieli, potem rozsiadła się wygodnie i zwróciwszy swój ogromny łeb w stronę pia-1 stuna, poczęła groźnie i gderliwie warczeć. Nie rozumiem niedźwiedziej mowy, przypuszczam jednak, że w tym warczeniu zawarte były jakieś mocno przekonywające słowa, piastun bowiem bez sprzeciwu pozwolił usadowić się na swym grzbiecie młodszemu braciszkowi i, chociaż nie- 196 anemie, wiazi jeanaK bohatersko w lodowatą wodę. Szedł bardzo powoli, wysoko podnosząc łapy i wybierając płycizny, na których znajdowało się najwięcej kamieni. W ten sposób, zamoczywszy tylko nogi i gęste futerko na brzuchu, dobrnął do sporego stożkowatego odłamu skalnego, leżącego prawie w samym środku koryta rzeki. Czując się zapewne zmęczonym, a może chcąc po prostu ogrzać nogi skostniałe w lodowatej wodzie, postanowił odpocząć na skale. Począł się więc na nią wdrapywać. Początkowo wszystko szło dobrze i chociaż siedzące na grzbiecie swego opiekuna niedźwiedziątko zaczęło bojaźliwie pochlipywać, piastun wgramolił się na szczyt kamienia. Czy jednak skała była zbyt śliska, czy pazurki niani za mało ostre, dość że w pewnej chwili zwierzę zachwiało się, straciło równowagę, wywróciło koziołka i wraz ze swym ciężarem zwaliło się na drugą stronę wprost w głęboki nurt omywający kamień. Rozległ się głośny plusk, a zaraz potem przeraźliwy wrzask, który umilkł nagle i zmienił się w rozpaczliwe parskanie, bulgotanie i świszczące sapanie. Piastun po niefortunnym upadku szybko wypłynął na powierzchnię wody i po krótkiej walce z prądem dotarł do kamienistej łachy. Znacznie gorzej było z niedźwiedziątkiem. Wpadłszy w lodowatą toń, wrzasnęło z przerażenia i zachłysnąwszy się wodą puściło łapami grzbiet opiekuna. Silny prąd pochwycił oszołomionego i parskającego 197 gu ri.j.ij\aiviuuiic J. llct ]JU1 go, oślepionego i opitego wodą jak beczka rzucił w spieniony wir. Nie wiadomo, jak by się skończyła dla biednego malca ta przygoda, bo o kilkaset metrów dalej spieniona woda rozbijała się z szumem na ostrych progach, a potem waliła w dół huczącym wodospadem. Na szczęście w poprzek rzeki leżał ogromny pień zwalonej wichrem starej jodły. Niesione burzliwym prądem na pół żywe zwierzątko zawadziło w pewnej chwili o jedną z zatopionych gałęzi i instynktownym ruchem wczepiło w nią ostre pazurki. Po okropnej walce z wściekłym prądem, który wyszarpywał zwierzątku oślizłą gałąź i ze straszliwą siłą wpychał je w pieniącą się otchłań, niedźwiadek zdołał wreszcie wydostać się na powierzchnię wody i zaczerpnąć powietrza. A potem, pokonując wytrwale szarpiący i pianą plujący nurt, wdrapał się na zbawczy pień. Zmaltretowany i trzęsący się z zimna odpoczął chwilę na pniu, ale wkrótce potem począł czołgać się po nim ku rumowisku kamieni, na których leżał odziomek drzewa. Pień był gładki jak szkło, śliski, mokry, zlewany całymi strugami lodowatej wody i podczas tej męczącej podróży nogi niedźwiedziątka nieraz ześlizgiwały się z drzewa i kilkakrotnie w ostatniej dosłownie chwili ostre pazurki znajdowały jakieś zaczepienie i ratowały malca przed upadkiem w kipiel. Gdy wreszcie niefortunny rozbitek znalazł się na suchym końcu 198 śnie, otrząsnął futerko z wody i co siły w nogach pobiegł w stronę brzegu. Biegł na przełaj, potykając się na kamieniach, wpadając po szyję w liczne odnogi rzeczki, przewracając się na naniesionych przez wodę gałęziach i pniakach, rozpryskując fontanny bryzgów z płytkich zalewisk i kałuży. Dopadłszy do siedzącej matki, która na pozór spokojnie, ale bacznie śledziła przebieg wypadków, niedźwiedziątko pisnęło z uciechy i przytuliło się ufnie całym ciałem do jej ciepłego, opiekuńczego futra. Niedźwiedzica uważnie obwącha-ła malca, liznęła go parę razy po nosie, a potem podniosła wysoko głowę i patrząc w stronę pia-stuna siedzącego jeszcze na łasze kamiennej ryknęła gniewnie i tak donośnie, że głos jej odbiły echem skalne urwiska nad polaną. W ryku starej niedźwiedzicy musiała być jakaś rozkazująca nuta, która oszołomionego całym zdarzeniem piastuna wyrwała z osłupienia. Biedak wyczuł też widocznie i groźbę w wołaniu rodzicielki, bo opuścił w dół uszka, podwinął pod siebie króciuteńki ogonek i wolno, bardzo niechętnie, wybierając możliwie naj wygodniejszą i najsuchszą drogę, ruszył ku wołającej. Gdy wydostał się wreszcie na brzeg i zbliżył nieśmiało z widocznym poczuciem winy do ^ec Iźwiedzicy, ta chwyciła go jedną łapą za ^afk, P}Z ytrzymała, a drugą wlepiła mu w sie&^ie V ci mocnych klapsów. 199 nieuważnemu piastunowi tak do złudzenia przypominały mi ruchy kobiet rozdzielających w podobny sposób klapsy niegrzecznym dzieciom, że parsknąłem śmiechem, pełnym jednak wzruszenia na wspomnienie własnych dziecięcych lat. Niedźwiedzica odwiedziła jeszcze kilka razy Polanę Czarnego Sobola, towarzyszyło jej jednak wtedy tylko dwoje dobrze już podrośniętych niedźwiadków. Piastun nie był potrzebny dla silnych i przedsiębiorczych podrostków, odłączył się więc od matki, by w puszczy pędzić swój własny, niezależny żywot. Na wschodnim krańcu polany rosło ogromne stare drzewo mające w pniu obszerną dziuplę, zamieszkaną przez rój dzikich pszczół. Brzęk skrzydeł pracowitych owadów słychać było na polanie od świtu do późnego wieczoru. Pszczoły zbierały skrzętnie pyłek i nektar z pachnących kwiatów, znosiły je do barci i tam przerabiały na wosk i złocisty, pachnący miód. Na przysmak ten było oczywiście sporo amatorów, począwszy od sobola, Kubusia, dla którego miód był większym bodaj smakołykiem niż tłusty młody jarząbek, a skończywszy na mnie, samotnie w tej puszczy żyjącym człowieku. Cieszyłem się myślą, że w lecie wybiorę z barci kilka plastrów aromatycznie pachnącego miodu i słodzić nim zacznę paskudnie gorzkie ziółka z liści porzeczek, jakie z braku prawdziwej herbaty i cukru pić musiałem na tym psz.uz.uiy i uziupię troskliwą opieką przed wszelakimi szkodnikami, sam jednak przygotowywałem drabinę i potrzebne do miodobrania narzędzia. Byłem przecież przekonany, że miód należy do mnie i ja tylko mam prawo z niego korzystać. Chciałem oczywiście, by nektaru tego było jak najwięcej, odkładałem więc miodobranie z dnia na dzień, chociaż gorzka herbata z liści porzeczkowych stawała się w smaku coraz wstrętniejsza. Nie przypuszczałem oczywiście, że z przebiegłości mojej może kto inny skorzystać! Pewnego dnia, kiedy wracałem z położonych wysoko nad granicą lasów hal, gdzie obserwowałem stadka niezwykle zgrabnych i pięknych koziorożców, już z daleka posłyszałem na polanie przeraźliwy lament całej, dosyć teraz licznej rodziny Kumy. Wrzask sojek był tak głośny i natarczywy, zdradzający tak wielkie poruszenie i zdenerwowanie, że mimo woli przyśpieszyłem kroku, bo byłem już pewny, że na polanie zdarzyło się coś niezwykłego. Wydostawszy się z lasu, biegiem popędziłem do kępy i bacznie obejrzałem moje gospodarstwo. Wszystko było w porządku. Namiot stał na swoim miejscu, szałas kuchenny i ambona także, kociołek do gotowania wody wisiał na trójnogu nad paleniskiem, a patelnia i kilka garnków leżały na półce tak, jak je położyłem po wyszorowaniu po wczorajszym śniadaniu. 200 201 vjut:iA;iiiiąiem wałem się, że przecież wrzask sojek dochodzi od strony wschodniej, a więc tej, w której znaj do wa-io się drzewo z barcią pszczelą. Drzewo to widać było doskonale z mojej ambony, wdrapałem się więc na nią szybko, popędzany jakimś nieokreślonym uczuciem niepokoju. Kiedy spojrzałem 2 ambony w kierunku mojej barci, nogi ugięły się pode mną z wrażenia i złości. Bo na pniu owego drzewa widać było ogromne cielsko potężnego niedźwiedzia, który trzymając się kurczowo pnia trzema łapami — czwartą, przednią, wyczyniał dziwne jakieś ruchy tuż przy otworze dziupli. Na widok intruza dobierającego się do moje-g o miodu ogarnął mnie taki gniew, że chwyciłem ^karabin, by posłać kulę niecnemu złodziejowi. Opamiętałem się jednak szybko i zamiast strzelać — podniosłem lornetkę do oczu. Niedźwiedź był godnym przedstawicielem swego rodu, jakkolwiek musiał być stosunkowo młody. Miał na sobie wspaniałe, gęste, brunatne futro, a potężne jego łapy zakończone były długimi, żółtawymi pazurami, wczepionymi w korę drzewa. Ogromną głowę wcisnął nieomal w szyję, a nos starannie ukrył w załamaniach kory. Jedną łapą poruszał przed otworem dziupli, co doprowadzało pszczoły do szału. Tysiące małych, kąśliwych owadów otaczało chmurą olbrzymiego złodzieja i rzucało się na niego z furią, chcąc go dosięgnąć żądłami. Niestety, raz zaplątawszy się 202 w aiugicn i gęsiycn jsuaiacn zwierzęcia, prozno> starały się z nich wydostać. Przez długą chwilę niedźwiedź wisiał na pniu i poddawał się spokojnie atakom rozjuszonych-owadów. Dopiero kiedy na futrze utworzyła ma się z pszczół cała ruchoma skorupa, zsunął się; z drzewa i szybko pocwałował do rzeczki. Tu wlazł, bez wahania w głęboki, rwący nurt i począł w wodzie przewracać się z boku na bok, nurkować i parskać — jakby rozkoszował się zimną kąpielą. Potem wygramolił się na brzeg i otrząsnął z wody. Na gęstym futrze misia nie było już ani jednej pszczoły, bo zimny prąd zmył dokładnie wszystkie owady zaplątane w długiej sierści zwierzęcia. Dwa albo trzy razy jeszcze przemyślny niedźwiedź łowił w swoją sierść pszczoły broniące barci i zmywał je następnie w burzliwych nurtach rzeczki. Za każdym razem coraz mniej owadów zaplątywało się w gęsty kożuch zwierzęcia, coraz, mniej też latało przed otworem dziupli. A potem, kiedy już kilka tylko pszczół rozpaczliwie krążyła> wokół drzewa, miś wdrapał się nieco wyżej i długimi pazurami począł rozrywać szczelinę. Spadały teraz na ziemię całe kawały rozdzieranego drzewa, a gdy otwór stał się już dostatecznie duży, niedźwiedź zanurzył w barci łapę, po czym wyjął ją szybko trzymając w pazurach kawał białego plastra. Zdobycz zniknęła oczywiście w szeroko* 204 nową porcję przysmaku. I byłby pewno niedźwiedź zjadł spokojnie całą zawartość barci, gdybym nie zobaczył, że gęsta, złocista ciecz spływa mu po łapach i kudłach brzucha w dół na ziemię. Marnotrawienie takiego przysmaku wydało mi się karygodne, wybiegłem przeto na polanę ze strzelbą i kilku strzałami w powietrze przepędziłem precz złodziejaszka. Potem przyniosłem drabinę, wlazłem po niej do wysokości dziupli i ostrożnie wybrałem z barci pozostałe jeszcze plastry, zapełnione dokładnie gęstym, aromatycznym miodem. Od tego dnia herbata z liści dzikich porzeczek miała przyjemny zapach miodu i była... słodka! Pijąc tę leśną herbatę podziwiałem zawsze niezwykłą zmyślność niedźwiedzia, który w tak sprytny sposób potrafił pozbawić barć jej właścicielek i obrończyń i zawładnąć miodem. Miałem przy tym oczywiście lekkie wyrzuty sumienia wobec misia, bo przepędzając go od uczty, sam przecież dopuściłem się grabieży. Pocieszałem się jednak nadzieją, że sprytne niedźwiedzisko powetuje sobie stratę z nawiązką, sporo bowiem innych barci, równie, a może bardziej zasobnych w miód, znajdowało się w puszczy. Na polanie życie potoczyło się znowu zwyczajnym trybem. Kuma, jak już mówiłem, wychowała kilkoro dzieci, które krzykliwością wcale matce nie ustępowały; Kubuś też nie pozostał w tyle, 205 gdyż troje" zgrabnych soboląf uczyło siępod Kierunkiem ojca polować na jarząbki. Rudzik przychodził co prawda samotnie pod kępę, widziałem jednak wiele razy kręcące się po polanie młode lisy dziwnie do niego podobne. Wąsatka także wyprowadzała młode wydrzęta na spacer i uczyła je łowienia pstrągów. Musiała mieć chyba jednak wiele kłopotów i zmartwień z wychowaniem malców, bo wąsy jej nabrały śnieżnobiałej barwy, a brązowe futerko pokryło się pięknie srebrną siwizną. Gdy nastały przymrozki i na krzakach porzeczek i malin poczerwieniały liście, przybyli moi przyjaciele myśliwi. Z prawdziwym żalem pożegnałem Polanę Czarnego Sobola wraz ze wszystkimi jej (mieszkańcami, z którymi przeżyłem kilka cudownych miesięcy. SPIS OPOWIADAŃ LWICA UANGA........ 5 POGROMCA TYGRYSA MORSKIEGO . . 16 DUDU........... -26 SŁOŃ GUGUA......... 48 ODMIENIEC.......... 59 WĘDROWNI KORSARZE...... 77 MASANGI........... 92 MACIUŚ........... 118 POLANA CZARNEGO SOBOLA . . . . 182 1 "'¦"" • PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1969. Wydanie III. Nakład 20 000 + 235 egz. Ark. wyd. 7,5. Ark. druk. 13. Papier druk. mat. kl. V, 70 g. 82 X 104 Częstochowa. Oddano do składania w styczniu 1969 r. Podpisano do druku 5. IV. 1969 r. Druk ukończono w maju 1969 r. Zakł. Graf. im. M. K. — Poznań Zam. 151/69 — G-3/311