Charles Van Doren HISTORIA WIEDZY od zarania dziejów do dziś Przełożyli Bożena Stokłosa i Roman Gołędowski al fine Wydawnictwo Al Fine Warszawa 1996 Tytuł oryginału A HISTORY OF KNOWLEDGE Past, Present, and Future Copyright (c) 1991 by Charles Van Doren All rights reserved. First Published 1991 First Printed in the United States of America Rozdziały 1-7 przełożył Roman Gołędowski Rozdziały 8-15 przełożyła Bożenna Stokłosa Redaktor Jacek Ring For the Polish translation Copyright (c) 1996 by Wydawnictwo Al fine For the Polish edition Copyright (c) 1996 by Wydawnictwo Al fine Wydanie I ISBN 83-86829-51-6 Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN Dla Geny, Liz, Sally ijohna Spis treści Podziękowania / 13 Od autora do czytelnika /17 Postęp w wiedzy /17 Rodzaje postępu w wiedzy /18 Historia powszechna / 19 Człowiek pierwotny / 20 Wiedza szczegółowa / 21 Wiedza ogólna / 22 Wiedza pewna / 23 Wiedza i szczęście / 26 Zarys treści książki / 26 1. MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH / 31 Egipt / 32 Indie / 34 Chiny / 36 Mezopotamia / 38 Aztekowie i Inkowie / 40 Ludzka ofiara / 42 Judaizm / 44 Chrześcijaństwo / 46 Porównanie judaizmu i chrześcijaństwa / 47 Islam / 48 Porównanie judeo-chrześcijaństwa i islamu / 49 Buddyzm / 50 Lekcje z przeszłości / 53 Alfabety / 56 Zero / 57 2. GRECKA EKSPLOZJA / 60 Problem Talesa / 61 Wynalezienie matematyki: pitagorejczycy / 65 Demokryt, stworzenie atomizmu / 70 Problem Talesa: ostateczne rozwiązanie / 73 Moralna prawda i polityczny oportunizm: Sokrates, Platon i Arystoteles / 75 Sofizmat następnika / 77 Grecja versus Persja: owocny konflikt / 82 Tragedia Aten / 85 Herodot, Tukidydes i wynalezienie historiografii / 88 Duch myśli greckiej / 91 3. CO WIEDZIELI RZYMIANIE? / 96 Grecka teoria, rzymska praktyka /101 Prawo, obywatelstwo i drogi /104 Lukrecjusz /108 Cyceron / 111 Seneka /116 Tacyt /120 Czego nie wiedzieli Rzymianie /123 4. ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH /126 Upadek Rzymu /126 Europa po upadku Cesarstwa Rzymskiego /129 Triumf chrześcijaństwa - Konstantyn Wielki /131 Nadzieja chrześcijaństwa - święty Augustyn /133 Po upadku /136 5. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT /139 Walka o byt:/139 Świat wrogów /140 Problem Boga /141 Nauka i teologia /141 Teologia w innych religiach /143 Zasady teokracji /145 Imperium i papiestwo /146 Monastycyzm /148 Krzyżowcy /151 Obawy związane z przełomem tysiąclecia i późniejsze osiągnięcia / 153 Dysputa o prawdzie /155 Boecjusz / 155 Dionizy Pseudo-Areopagita /156 Awicenna /157 Piotr Abelard /158 Bernard z Clairvaux / 160 Awerroes / 160 Tomasz z Akwinu /162 Pyrrusowe zwycięstwo wiary nad rozumem /166 Taniec Dantego /168 6. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? /171 Nowy styl w malarstwie: perspektywa /172 Człowiek we wszechświecie /173 Odrodzenie się klasycznego nauczania. Petrarka / 175 Narodziny renesansu - Boccaccio /176 Człowiek renesansu /178 Ludzie renesansu: Leonardo, Pico, Bacon /182 Człowiek renesansu i idea liberalnej edukacji /186 Renesansowy humanizm /187 Montaigne /189 Szekspir /92 Cervantes /94 Czarna Śmierć / 197 Osiągnięcie Gutenberga / 200 Renesansowe miasta / 202 Państwa narodowe / 204 Kryzys państwa teokratycznego / 206 Erazm z Rotterdamu / 206 Tomasz Morus / 208 Henryk VIII /209 Marcin Luter / 212 Tolerancja i nietolerancja / 214 Człowiek w centrum / 216 7. EUROPA SIĘGA DALEJ / 218 Imperia mongolskie / 219 Marco Polo / 220 Wyprawy odkrywcze / 223 Kolumb / 225 Podróż dookoła świata / 228 Narodziny światowego handlu / 229 Handel ideami / 231 Hołd Kolumbowi / 234 8. STWORZENIE METODY NAUKOWEJ / 237 Jak pojmujemy naukę / 237 Trzy cechy nauki / 241 Obraz świata w nauce Arystotelesa. Materia / 244 Ruch w rozumieniu Arystotelesa / 245 Zakwestionowanie fizyki Arystotelesa / 247 Kopernik /251 Tycho Brahe / 252 Gilbert / 254 Kepler / 254 Galileusz / 256 Kartezjusz / 261 Newton / 264 Zasady rozumowania w nauce / 268 Rewolucja Galileusza i Kartezjusza / 271 9. WIEK REWOLUCJI / 273 Rewolucja przemysłowa / 273 Ludzkie maszyny i mechaniczni ludzie / 274 Wiek rozumu i rewolucji / 277 John Locke i rewolucja 1688 roku / 278 Własność, władza i rewolucja / 281 Dwa rodzaje rewolucji / 283 Tomasz Jefferson i rewolucja 1776 roku / 284 "Deklaracja Niepodległości" / 286 Własność praw /288 Robespierre, Napoleon i rewolucja 1789 roku / 290 Wzrost równości / 296 "Don Giovanni" Mozarta / 295 "Faust" Goethego / 303 10. WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI / 308 Różnica, jaką czynią pieniądze / 309 Gospodarka do 1800 roku. Pozycja chłopów feudalnych / 311 Pozycja ziemian / 312 Pozycja duchowieństwa / 313 Pozycja monarchy / 314 Pozycja kupców i bankierów / 315 Powstanie rynku pracy i stworzenie ekonomii / 318 Faustowski postęp / 322 Marksizm. Teoria i praktyka / 324 Marksowskie intuicje / 329 Fakty ekonomiczne. Siła pary / 332 Równość, jaką wprowadza lufa karabinu / 335 Magia elektryczności / 338 Magia matematyki / 341 Nowe sposoby postrzegania rzeczywistości / 344 Zniesienie niewolnictwa / 345 Szokując burżuazję / 349 Darwin i Freud / 351 11. ŚWIAT W 1914 ROKU / 356 Podziały ekonomiczne / 356 Zainteresowanie wojną / 358 Kolonializm / 359 Wojna burska / 362 Europejska beczka prochu / 363 Cechy wojny z lat 1914-1918 / 365 Myśli na temat wojny i śmierci / 366 Przyczyny wybuchu wojny / 369 12. WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI / 372 Postępy demokracji / 375 Komunizm / 381 Totalitaryzm / 384 Teokracja / 390 Równość ekonomiczna / 392 Dlaczego nie powołać rządu światowego? / 394 Jeden świat, jedna ludzka rasa / 398 13. WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA / 402 Grecka teoria atomistyczna / 402 Odrodzenie się teorii atomistycznej / 405 Czego dokonał Einstein? / 406 Czego nauczyła nas bomba atomowa? / 409 Zagadka życia /410 Nauka o dziedziczności / 412 Zasady funkcjonowania DNA / 413 Wielkość wszechświata / 415 Galaktyki / 415 Maleńka Ziemia/ 417 Wielki wybuch i pierwotny atom / 417 Zasada nieoznaczoności Heisenberga / 420 Niepewność wiedzy / 422 Wielki krok / 425 Bunt Zielonych / 427 Ziemska cieplarnia / 428 Wiedza i komputery cyfrowe / 430 Maszyny Turinga / 434 Zależność ludzi od techniki / 436 Sukcesy medycyny / 437 Cywilizacja pigułek / 439 AIDS - nowe wyzwanie / 441 14. WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU / 444 Środki przekazu i przekazy / 444 Rewolucja percepcji wizualnej. Picasso, Braąue i kubizm / 447 Pollock, Rothko i heksagonalna sala w National Gallery of Art w Waszyngtonie / 451 Rewolucja w urbanistyce. Bauhaus i Le Corbusier / 452 Profetyzm w literaturze. Yeats / 455 Droga do Indii / 456 Zamek i czarodziej / 457 Czekając na Godota / 460 Mass media i edukacja / 461 15. JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? / 467 Nowa faza komputeryzacji / 469 Problemy moralne związane z myślącymi maszynami / 470 Komputery - towarzysze ludzi / 472 Stworzenie myślących maszyn / 474 Trzy światy: duży, mały i średni / 476 Chaos - nowy przedmiot badań / 478 Ideonomia - poszukiwanie wiedzy ukrytej w języku / 480 Poznawanie Układu Słonecznego / 482 Czy ktoś zostawił dla nas wiadomości" / 485 Człowiek jako sąsiad innych ziemskich istot / 487 Hipoteza Gai - myśl o Ziemi jako żywej istocie / 491 Inżynieria genetyczna / 493 Eugenika / 494 Sporządzanie mapy ludzkiego genomu / 497 Eugenika i demokracja / 499 Przyspieszenie / 501 Nałogi / 504 Wojna w XXI wieku / 506 Bunt myślących maszyn / 509 Podziękowania Książka niniejsza jest podsumowaniem lektur, przemyśleń i rozmów całego mego życia. Zamysł jej narodził się niemal pięćdziesiąt lat temu, podczas studiów w St. Johan's College, gdzie zostałem wprowadzony w świat idei przez Scotta Buchanana, Jacoba Kleina i Richarda Scofielda. Po raz pierwszy zapoznałem się z literaturą dotyczącą historii powszechnej przed trzydziestu laty, gdy napisałem The Idea of Progress (Praeger, 1967). Moim doradcą był - zarówno wówczas, jak i dzisiaj - Mortimer J. Adler. W ciągu wielu lat niejednokrotnie dyskutowaliśmy nad licznymi przedstawio- nymi tutaj tematami. Udzielił mi także wielu wskazówek bibliograficznych. Jak to zwykle bywa, w jednych sprawach zgadzaliśmy się, w innych się różniliśmy. Niemniej jego intelektualne sądy przytaczane są w wielu fragmentach tej książki, zazwyczaj bez podania źródła, dlatego pragnę o tym wspomnieć w tym miejscu. Badacze historii wiedzy wiele zawdzięczają pracy FJ. Teggarta i G.H. Hildebranda. Przygotowany przez nich, starannie dobrany wybór klasycznych tekstów - The Idea of Progress (University of California Press, 1949) - wciąż stanowi użyteczny przewodnik po wielkich dziełach trzech tysiącleci. Za głęboką interpretację tej literatury jestem zobowiązany wielu history- kom filozofii, od Ibn Chalduna do Oswalda Spenglera, od Arnolda J. Toynbee do Fernanda Braudela. Zwłaszcza ten ostatni nauczył mnie zwracać baczną uwagę na drobne szczegóły codziennego życia, które tak wiele mówią nam o tym, jak ludzie naprawdę żyją, bez względu na to, co mówią czy piszą. W dziedzinie historii nauki dużo zawdzięczam różnym pracom Jamesa Burke'a (zwłaszcza Comections, Little Brown, 1978), Herberta Butterfielda (zwłaszcza pracy Rodowód współczesnej nauki 1300-1800, wyd. polskie 1963) i Erwina Schródingera (zwłaszcza Naturę and the Greeks, Cambridge, 1954). Jeżeli chodzi o antropologów, to najwięcej nauczyłem się od Bronisława 14 Historia wiedzy Malinowskiego, Claude'a Levi-Straussa i lorda Raglana, autora The Hero (Vintage, 1956). Z kolei praca Roberta L. Heilbronera The Warldly Historians (Simon and Schuster 1933 1986) pomogła mi zrozumieć i wykorzystać liczne prace z dziedziny ekonomii. Zawsze gdy wracam do lektury Marshalla McLuhana Undemanding Media (McGraw Hill, 1965), niezmiennie jestem pod wrażeniem ogromnej jego wnikliwości i precyzji przewidywań. Żadna z ostatnio wydanych książek o doświadczeniach współczesnego świata nie wydała mi się równie bogata myślowo i prowokująca jak Marshalla Bermana All That has Solid Meks Into Air (Simon & Schuster, 1982). Nie miałem nigdy szczęścia poznać osobiście jej autora, ale z profesorem Berma- nem prowadziłem w duchu wiele dyskusji podczas bezsennych nocy. Książkę Bermana polecił mojej uwadze mój brat, John Van Doren; on również sprawił, że po raz pierwszy, wiele lat temu, przeczytałem doskonałe poetyckie ujęcie historii świata - Cargoes Johna Masefielda. Jestem mu wdzięczny za tę rekomendację i wiele innych, a także za przemyślane uwagi dotyczące mojej pracy oraz za rozmowy na przestrzeni pięciu dekad, z których bez wątpienia skorzystałem więcej, niż sam do nich wniosłem. Jestem także niezmiernie wdzięczny wszystkim moim przyjaciołom oraz studentom seminariów ostatnich sześciu lat. W trakcie nierzadko gorączko- wych dyskusji pomogli mi rozwiązać wiele problemów, które wprawiały mnie w zakłopotanie i irytowały. Dwudziestoletni okres piastowania stanowiska wydawcy Encyclopaedia Britannica przyniósł mi wielorakie, cenne doświadczenia. W szczególności nauczył mnie głębokiego szacunku zarówno dla kolegów, jak i dla ich pracy. Prawie nie było dnia, bym nie konsultował haseł tej encyklopedii. Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że jej wydawcy przez ponad dwieście lat zaangażo- wani byli w realizację tego samego zadania, które ja przedsięwziąłem w mojej pracy - to znaczy w przygotowanie historii wiedzy ludzkiej. Rzecz jasna, oni obrali inną drogę. Z niezmierną przyjemnością pragnę odnotować zobowiązania wobec trzech kolejnych osób. Pierwszą z nich jest Patrick Gunkel, wynalazca ideonomii, a zarazem mój przyjaciel od dwudziestu lat. W trakcie długich rozmów w ciągu wielu lat Pat pomógł mi zrozumieć to, że podobnie jak historia przeszłości istnieje też historia przyszłości. Bez skrupułów wykorzysta- łem niektóre jego wizje, w tym pomysł o towarzyszących komputerach (CCs). Zapewne najcenniejszą rzeczą, jakiej mnie nauczył, jest to, że przyszłość jest równie konkretna i poznawalna jak przeszłość. Oczywiście, najtrudniej przy- chodzi zrozumienie teraźniejszości. 15 Jestem niezmiernie zobowiązany moim wydawcom, Hillelowi Blackowi i Donaldowi J. Davidsonowi, którzy nalegali na jasność mego wywodu i żądali, bym pisał, poprawiał i przepisywał ponownie aż do uzyskania zadowalającego ich efektu. Jeżeli książka ta ma zalety, to właśnie im w znacz- nym stopniu je zawdzięcza. Jej błędy natomiast wynikają wyłącznie z moich niedopatrzeń. Nieocenioną pomocą służyła mi także moja żona, Geraldin, która dwu- krotnie czytała każdą stronę rękopisu i poczyniła tysiące sugestii. Wiele z nich wykorzystałem. Co więcej, pozwoliła mi na eksperymentowanie z pomysłami, gdy stawiałem tezy, które albo ją złościły, albo rozbawiały, albo zaciekawiały. Książka ta z pewnością nie zaistniałaby w tej postaci bez jej udziału. Cornway, Connecticut Sierpień 1991 Od autora do czytelnika 17 Obszerna literatura zajmująca się tematyką ludzkiego postępu z całą pewnością jest zbiorem dzieł różnych. Niektóre z tych rozpraw dostar- czają wielu inspirujących wrażeń, inne jednak (zwłaszcza z XIX wieku) budzą protest albo nawet śmieszą, kiedy optymistycznie próbują udowadniać, że z każdym dniem i w każdej dziedzinie stajemy się coraz lepsi. Ten rodzaj naiwności widać wyraźnie w dyskusjach nad takimi zjawiskami jak gospodarka, polityka czy zasady moralności oraz sztuka. W rzeczywistości trudno jest w pełni udowodnić twierdzenie o ogólnym wzroście dobrobytu na przestrzeni dotychczasowej historii ludzkości, o postępie w zarządzaniu, ewo- lucji typowych zachowań ludzkich czy tworzeniu wielkich dzieł sztuki. W niektórych okresach postęp w tych dziedzinach wydaje się rzeczywisty i wyraźny, w przypadku innych odnosimy jednak wrażenie, że prawdziwe jest twierdzenie wręcz przeciwne. Płomienna wiara autorów, takich na przykład jak francuski socjofilozof Auguste Comte, w nieodwołalność procesu postępu na wszystkich polach ludzkiej działalności, wydaje się bezpodstawna. Nie możemy już dłużej jej akceptować, nawet jeżeli kiedyś wydawała się prawdziwa. Postęp w wiedzy Zupełnie inną sprawą jest postęp w zakresie wiedzy ludzkiej. To jak najbardziej możliwa jest przekonywająca argumentacja, że postęp leży w naturze rzeczy. "Nie tylko człowiek dokonuje postępu z każdym dniem - pisał francuski filozof, matematyk i mistyk Blaise Pascal - ale cała ludzkość dokonuje nieustannego postępu... proporcjonalnie do tego, jak świat staje się starszy". Istota człowieka jako stworzenia rozumnego, jak to określili późniejsi 18 Historia wiedzy historycy, polega na ciągłym rozwijaniu przez niego potencjalnych możliwości przez gromadzenie doświadczeń przeszłych pokoleń. Tak jak w naszym życiu z dnia na dzień i z roku na rok uczymy się coraz więcej, ponieważ pamiętamy co najmniej część z tego, czego się nauczyliśmy, i dodajemy do tego naszą nową wiedzę, tak w historii ludzkości zbiorowa pamięć zachowuje część wiedzy z przeszłości i do niej dodawane są nowe odkrycia. Jednostkowa pamięć ginie, ludzie umierają, natomiast pamięć rodzaju ludzkiego jest wieczna lub przynajmniej można oczekiwać, że będzie istniała tak długo, jak ludzkość będzie pisała książki i czytała je, lub - co staje się coraz bardziej powszechne - w inny sposób gromadziła swoją wiedzę na użytek przyszłych pokoleń. Tempo, z jakim wzrasta całość ludzkiej wiedzy, różni się w zależności od epoki: niekiedy jest bardzo znaczne (na przykład dzisiaj lub w V wieku p.n.e.), w innych czasach ulega drastycznemu spowolnieniu (jak na przykład w tzw. ciemnych wiekach). Tak czy inaczej, postęp ten najprawdopodobniej nigdy się nie skończy - tak długo jak człowiek będzie człowiekiem. Rodzaje postępu w wiedzy Wiedza, gromadzona i poszerzana przez ludzkość, ma wiele odmian. Dzisiaj wiemy znacznie więcej na temat praw rządzących przyrodą, aniżeli wiedzie- liśmy przed stu laty, a za sto lat mamy nadzieję wiedzieć jeszcze więcej. Albowiem łatwo jest zrozumieć i przyjąć twierdzenie o postępie w zakresie wiedzy technicznej lub technologii i optymistycznie wierzyć w jego kontynu- ację w przyszłości. Natomiast postęp w innych dziedzinach wiedzy wydaje się jedynie praw- dopodobny. Dla przykładu, tak długo jak historycy mogą swobodnie pisać 0 przeszłości, a czytelnicy mają swobodę czytania ich książek (co nie zawsze się zdarzało - jak przypomina nam rzymski historyk Tacyt), tak długo nie zapomnimy idei sprawiedliwych, postępowych rządów, o których wprowadze- nie walczono w XVIII wieku podczas kolejnych rewolucji w Anglii, Ameryce 1 Francji. Nie oznacza to, że postęp w rządzeniu jest nieodwołalny. Mogą nadejść czasy, gdy spoglądając wstecz będziemy wzdychać do tych szczęśli- wych dni, kiedy demokracja rozkwitała na znacznej części naszego globu. Ale nawet wtedy o rządzeniu będziemy wiedzieli więcej, niż wiedzieliśmy kiedyś. Podobnie wzniosłe przykłady Sokratesa, Jezusa, św. Franciszka z Asyżu i pastora Martina Luthera Kinga, żeby wymienić jedynie kilka z wielu postaci, Od autora do czytelnika 19 nie zostaną zapomniane, dopóki będziemy czytać lub w inny sposób przywo- ływać historię ich życia i uświadamiać sobie, jakim wyzwaniem była ich postawa dla ludzkości. Nie oznacza to, że staniemy się od razu lepszymi ludźmi, ale będziemy wiedzieli znacznie więcej o wielkości i doskonałości człowieka... Historia powszechna Postęp w wiedzy następował powoli tak długo, jak długo pamięć rasy ludzkiej była przekazywana jedynie za pomocą słowa mówionego. Wyobraźmy sobie na przykład moment, gdy jeden z prehistorycznych ludzi odkrył, iż jego wielkiego wroga, ogień, można ujarzmić i wykorzystać w celu polepszenia warunków życia. Wobec braku zorganizowanych środków komunikacji musia- ło minąć zapewne wiele pokoleń, zanim wiedza ta stała się powszechna na całym globie. Wraz z wynalezieniem pisma proces tworzenia zbioru ogólnie dostępnej wiedzy uległ znacznemu przyspieszeniu. Dziś narzędzia służące gromadzeniu i przekazywaniu wiedzy ludzkości, takie jak komputery, same są przedmiotem prac mających na celu poprawienie ich i udoskonalenie. Można by powiedzieć, że historia ludzkości jest historią postępu i rozwoju ludzkiej wiedzy. Przynajmniej historia powszechna, która zajmuje się nie tyle czynami poszczególnych ludzi lub nawet społeczności, ile osiągnięciami i porażkami całej ludzkości, jest po prostu opisem tego, w jaki sposób wiedza rodzaju ludzkiego wzrastała i zmieniała się na przestrzeni wieków. Historia powszechna, pojmowana jako historia wiedzy, nie jest jedynie chronologicznym zapisem wszystkich kiedykolwiek dokonanych odkryć czy wynalazków. Wiele z nich - zapewne nawet większość - nie ma istotnego znaczenia. Historia wiedzy powinna przedstawiać w najszerszych i najbardziej ogólnych ramach znaczenie nowej wiedzy, którą ludzkość zdobyła w poszcze- gólnych epokach i dodała do istniejącego zbioru. Powinna też ukazywać, jak w niektórych epokach zmiany wywołane przez postęp wiedzy były nawet większe niż on sam oraz jak w innych czasach poważne obszary wiedzy zostały zapomniane lub też bezpowrotnie stracone, ponieważ wydawały się nieistotne w kolejnej epoce. Na przykład upadek imperium rzymskiego był niemal powszechnym kataklizmem, wywołującym smutek i cierpienie w całym europejskim świecie. Pomimo to lub nawet właśnie z tego powodu w kolejnych wiekach powstały nowe dziedziny wiedzy. Większej części owej nowej wiedzy nie rozwijano Historia wiedzy w późniejszych czasach, ale pozostała przykładem godnego uwagi sposobu życia, który odrzuciliśmy, choć być może kiedyś do mego powrócimy. W dobie renesansu ponownie przecież odkryto klasyczną wiedze grecka i rzymską, wywarła ona istotny wpływ na kształtowanie świata, w którym dziś żyjemy. Spójrzmy na XVII wiek, który nie był jedynie okresem wojen i podbojów, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, czy epoką wielu, aczkolwiek drobnych wynalazków i odkryć prowadzących do zwiększenia dobrobytu ludzkości. Wszystko to blednie w porównaniu ze stworzeniem w tym właśnie stuleciu metody naukowej, która okazała się kluczem do olbrzymiego postępu w wielu dziedzinach w ciągu trzech ostatnich wieków. "Eksplozja wiedzy" w naszych czasach jest zjawiskiem trudnym do zdefi- niowania, jeżeli miałoby to polegać na opisie każdego przyczynku do nowej wiedzy. Nasze stulecie dokonało jednakże licznych znaczących odkryć i po- ziom wiedzy wzrósł, co zapewne będzie miało istotny wpływ (niekoniecznie dobry) na życie ludzi w przyszłości. Pogłębienie wiedzy zawdzięczamy przede wszystkim wykorzystaniu jej pokładów nagromadzonych w ciągu poprzednich wieków. Tak tworzy się część historii powszechnej. Ów postęp wiedzy, zmiany, a także jej okresowe straty są tematem niniejszej książki. Jest to powszechna historia gromadzenia przez człowieka wiedzy o świecie, w którym żyje, i o nim samym, a niekiedy o porażkach w zrozumieniu jednej z tych spraw lub obydwu z nich. W ciągu wieków proces gromadzenia wiedzy przebiegał według wyraźnych wzorów, zatem można również pokusić się o pro- gnozowanie przyszłego postępu wiedzy. Im dokładniej zbadamy, w jaki sposób wiedza zmieniała się i pogłębiała w przeszłości, a zwłaszcza w ciągu ostatnich lat, tym dokładniej będziemy mogli przewidzieć zmiany, które mogą nastąpić w przy- szłości - przynajmniej w tej najbliższej. Inaczej to wygląda, gdy chodzi o odległą przyszłość. Tu możemy jedynie przypuszczać, co się wydarzy. W ostatnim rozdziale proponuję jednak kilka sugestii, które - jak wierzę - nie są pochopne i mogą wzbudzić zainteresowanie. Człowiek pierwotny Wiele zwierząt ma fizyczną przewagę nad istotami ludzkimi: lepiej widzą, słyszą, czują, szybkiej biegają i mocniej gryzą. Zwierzęta ani rośliny nie potrzebują szkół, by nauczyć się tego, co powinny wiedzieć, by przeżyć w nieprzyjaznym świecie. Człowiek zaś, pozbawiony odzienia, przedmiotów Od autora do czytelnika 21 i narzędzi, jest nagą małpą, drżącą z zimna, cierpiącą z głodu i pragnienia, przepełnioną lękiem przed samotnością. Ma natomiast wiedzę. To dzięki niej opanował Ziemię. Cały wszechświat oczekuje jego nadejścia, jak podejrzewam, z pewnym niepokojem. Bardzo trudno jest przeniknąć i zrozumieć umysł kogoś innego, nawet osoby dobrze nam znanej, kogoś, z kim żyjemy lub pracujemy na co dzień. Znacznie trudniej jest przeniknąć i zrozumieć umysły pary nagich małp - pierwszych ludzi, a dokładnie pierwszego mężczyzny i pierwszej kobiety, którzy mogli żyć nawet ćwierć miliona lat temu. Warto jednak spróbować, choćby tylko w wyobraźni. Nasi przodkowie zapewne niewiele się od nas różnili wyglądem. Mężczyzna mógł być niski, a kobieta jeszcze niższa, żadne z nich nie miało nawet metra pięćdziesięciu wzrostu. Spróbujcie wyobrazić ich sobie stojących przed wami, spojrzeć im w oczy. Co w nich dostrzegacie? Co oni dostrzegliby w was? Wyobraźcie sobie, że możecie swobodnie, bez lęku poznawać się nawza- jem. Ich język może okazać się dla was niezrozumiały. Przyjrzyjcie się im, gdy coś robią, a potem pozwólcie, by oni patrzyli na was. Gdy wyobrazicie ich sobie stojących przed wami, poruszających się, gestykulujących, porozumie- wających się ze sobą, chwytających, zabijających lub zbierających pożywienie, przygotowujących i spożywających je, czyszczących się, nakrywających przed zimnem, pieszczących się wzajemnie i uprawiających miłość - gdy wszystko to ujrzycie oczyma wyobraźni, będziecie mogli dojść do wniosku, że wiedzą oni całkiem sporo. Albowiem pewne rzeczy, które wy znacie, stworzenia te również znają. Wiedzą też o sprawach, o których wy wcale nie wiecie, chyba że jesteście doświadczonymi traperami. Gdy dojdziecie od tej konkluzji, uświadomicie sobie, że sporo z tego, co wiecie, poznaliście w podobny sposób jak oni. Co więcej, część waszej wiedzy jest podobna do ich wiedzy. Wiedza szczegółowa Nasze wyobrażone istoty dobrze zdają sobie sprawę z tego, gdzie się znajdują, wystarczająco dobrze, by poruszać się swobodnie i by przeżyć; i nawet jeżeli nie nadają nazw miejscom, które znają, muszą rozpoznawać znaki - zarówno zewnętrzne, jak i we własnej pamięci - by móc określić, gdzie się znajdują w danym czasie. Wiedzą także, że obok nich żyją inne istoty i muszą nauczyć się je rozpoznawać. 22 Historia wiedzy Wiedza tego rodzaju musi być ogromna i składa się z wielkiej ilości szczegółowych informacji: wiewiórka ma dziuplę w drzewie; wieczorem do wodopoju przychodzi tygrys, ale rano można tam czerpać wodę całkiem bezpiecznie; kamienie ze strumyka doskonale nadają się na groty strzał. Wszyscy znamy niezliczone przykłady tego rodzaju. To one w większości wypełniają nasze umysły i pamięć. Ten rodzaj informacji zapewne w większości, a być może wyłącznie, wypełnia również pamięć zwierząt. Wiedzą, gdzie się znajdują, nie lubią się gubić i z pewnością w ich głowach kłębią się wspomnienia szlaków, którymi wracali do domu przez nieznane terytorium. Mój czarny dog wie wiele rzeczy o swoim środowisku - jacy ludzie i jakie pojazdy są bezpieczne, a jakie nie, gdzie można zazwyczaj spotkać jelenia i świstaka - oraz to, że śniadanie zawsze kończy się dwoma kawałkami tostu z masłem i galaretką. Mój kot również ma w swoim umyśle wiele fragmentów szczegółowej wiedzy i jestem pewien, że ptaki w ogro- dzie, lisy w lesie czy myszy w stodole mają olbrzymią ilość informacji o świecie wokół nich. Dla myszy z pewnością, i zapewne dla kota oraz być może dla psa wszystkie sprawy, które znają, są sprawami szczegółowymi. Wiedza ogólna Istnieje natomiast inny rodzaj spraw, o których my wiemy, a one nie. Wiemy, że słońce wschodzi rankiem, przemierza nieboskłon i zachodzi wieczorem; jesteśmy o tym przekonani, niezależnie od tego, czy możemy obserwować jego drogę, czy nie (na przykład z powodu zachmurzonego nieba), i wiemy, że zawsze tak będzie, jak długo będzie istniał świat. Wiemy, że po zimie następuje wiosna, a po wiośnie lato. Wiemy, że wszystkie żywe istoty narodziły się i wcześniej czy później również umrą. Mówiąc krótko, znamy przyczyny rzeczy i zjawisk - a przynajmniej część z nich. Te i inne podobne fragmenty są elementami wiedzy ogólnej, które wyrażamy językiem rożnym od języka używanego wtedy, gdy opisujemy naszą wiedzę szczegółową. Rozważmy dwa zdania: Wiewiórka ma dziuplę w drzewie. Wszystkie żywe istoty rodzą się i umierają. Jakże różne, w ich wadze i pięknie, są te dwa oświadczenia! Pierwsze, bardzo proste, może nabierać wagi, jeżeli jesteśmy głodni. Ale wymaga Od autora do czytelnika 23 takich szczególnych okoliczności. Drugie jest doniosłe i prawdziwe, zawsze i wszędzie. Powiedziałem już, że zwierzęta nie posiadają wiedzy ogólnej - pojęciowej - a my ją posiadamy. Muszę przyznać, że nie jestem wcale tego pewien, zwłaszcza w przypadku niektórych zwierząt - na przykład mojego psa; ale nie mogę dowieść, że posiada on wiedzę ogólną, ponieważ nie może mi tego bezpośrednio powiedzieć. Jest zwierzęciem-niemową - wszystkie zwierzęta są niemowami z punktu widzenia człowieka - i dlatego nigdy nie będziemy wiedzieli, co tkwi w ich umysłach oprócz tego, co możemy wydedukować ze sposobu ich zachowania. Założyliśmy, że nie będziemy mogli rozmawiać z naszą wyimaginowaną parą nagich małp. Możemy jedynie przyglądać się ich zachowaniu. Na podstawie obserwacji możemy wydedukować, co wiedzą o życiu. Czy wiedzą, że słońce zawsze wschodzi rano i zachodzi wieczorem? Czy wiedzą, że wszystkie żywe istoty rodzą się, by następnie umrzeć? Czy wiedzą także, jakie są przyczyny niektórych rzeczy? Jeżeli nie wiedzą, istnieje proste wytłumaczenie: cofnęliśmy się zbyt daleko w czasie. Trzeba szybko posunąć naprzód wskazówki zegara. Wcześniej czy później natrafimy na pierwotnego człowieka, który oprócz wiedzy szczegóło- wej będzie miał też pewien zasób wiedzy ogólnej i dlatego będzie go można nazwać człowiekiem, takim jak my. Ten człowiek wciąż może być nagi, bojaźliwy, nie znający obrony przed wieloma niebezpieczeństwami. Ale będzie taki jak my pod jednym względem - podstawowym dla przedstawianych tu rozważań - pod względem typu wiedzy o świecie. Obecnie nie możemy powiedzieć, kiedy dokładnie to nastąpiło. Zapewne wydarzyło się przed milionem lat, a może jedynie przed dziesięcioma tysiąca- mi. Jak do tego doszło, jest dla nas równie tajemnicze. Najważniejsze jednak, że się wydarzyło i że istoty ludzkie zaczęły pojmować świat w nowy sposób, różny od sposobu pojmowania go przez zwierzęta, i stały się istotami świadomymi. Tak zaczyna się wielka historia, o której opowiada ta książka. Wiedza pewna Większa część naszej wiedzy szczegółowej jest pewna. Gdy na przykład przychodzi do określenia, gdzie się znajdujemy, możemy mieć rację lub się mylić, ale albo jedno albo drugie jest pewne. 24 Historia wiedzy Nasza ogólna wiedza o funkcjonowaniu przyrody i sposobie zachowania istot ludzkich zawsze jest w pewnym stopniu wątpliwa. Nawet jeżeli dotyczy to tak "pewnego" zjawiska jak na przykład wschód słońca, zdajemy sobie bowiem sprawę z tego, że jest to w najlepszym wypadku zjawisko wysoce prawdopodobne, a nie pewne. Może coś przydarzyć się Ziemi lub Słońcu takiego, co zburzyłoby ten układ. Dwa typy naszej wiedzy ogólnej charakteryzują się pewnością. Pierwszym jest wiedza twierdzeń oczywistych. Drugim natomiast jest wiara. Nie ma tak wielu twierdzeń oczywistych; niektórzy filozofowie twierdzą, że nie ma ich w ogóle. Nie musimy zagłębiać się w filozoficzne dysputy, by zrozumieć, o co tu chodzi. Weźmy dla przykładu ogólne twierdzenie: Skończona całość jest większa niż każda z jej części. Gdy zrozumiemy, co oznacza "skończona całość", "część" i "większy", zobaczymy, że twierdzenie to jest bez wątpienia prawdziwe. Innym oczywistym twierdzeniem jest: Rzecz nie może jednocześnie, w tym samym czasie i pod tym samym względem, istnieć i nie istnieć. Podobnie jak w poprzednim przypadku, jeżeli zrozumiemy znaczenie poszczególnych terminów, twierdzenie to uznamy bez wątpienia za praw- dziwe. Tomasz Jefferson powiedział kiedyś, że twierdzenie ogólne, którym rozpo- czął Deklarację Niepodległości, a mianowicie, że wszyscy ludzie są sobie równi, jest również oczywiste. Większość nie zgadza się jednak z tym, nawet jeżeli akceptuje je jako prawdę. W rzeczywistości nie ma zbyt wielu twierdzeń oprócz dwóch przytoczonych przeze mnie, które są powszechnie akceptowane jako oczywiste. Wiele matematycznych twierdzeń jest z pewnością prawdziwych, jeżeli przyjmiemy założenia, na których są one oparte. Gdy zdefiniujemy pojęcia "dwa", "plus" i "równa się" w konkretny sposób (mimo że nie jest to takie proste), wtedy "dwa plus dwa równa się cztery" z pewnością jest prawdą. To samo odnosi się do twierdzenia, że "suma kątów w trójkącie równa się sumie dwóch kątów prostych", jak i do innych bardziej skomplikowanych twier- dzeń matematycznych. Ale świat matematyki nie jest światem realnym; albowiem pewność, jaką w nim znajdujemy, jest pewnością, którą tam wkładamy, dlatego nie jest dziwne, że ją potem znajdujemy. Pewność Od autora do czytelnika 25 twierdzeń oczywistych zawarta jest w naturze rzeczy. Ale istnieje jedynie kilka takich twierdzeń. Wiara także jest wiedzą pewną; podstawą pewności jest w tym przy- padku objawienie. Jeżeli jest to objawienie bezpośrednie, tak jak na przy- kład w przypadku Mojżesza, wtedy nie ma wątpliwości. Znacznie trudniej przychodzi niektórym absolutnie i ostatecznie przyjąć objawienie na pod- stawie czyjegoś świadectwa, czyli pośrednio. Niektórzy uważają, że tak naprawdę nikt nie może w pełni zaakceptować takiego objawienia bez Bożej pomocy, czyli łaski. Twierdzą, że wiara, która jest absolutną pewnością istnienia Boga, nie jest możliwa bez aktu łaski. Jeżeli zapytamy, skąd ktoś wie, że otrzymał Bożą łaskę, odpowiedź brzmi: jeżeli wiesz z pewnością, że Bóg istnieje, to znaczy, że ją otrzymałeś; jeżeli tej pewności nie masz, łaska nie została ci dana. Pomimo widocznego błędnego koła takiego rozumowania, dla wielu jest ono wystarczające. W każdym razie sporo ludzi wierzy nie tylko w to, że Bóg istnieje, ale że prawdziwe są także inne wynikające z tego twierdzenia głoszące, że: Bóg stworzył świat, Bóg rządzi światem, Bóg kocha ludzkość, a wszystko, co się zdarza, zgodne jest z boskim planem. Dla tych ludzi są to twierdzenia pewne, dotyczące prawdziwego świata, równie pewne jak twierdzenie, że słońce wschodzi każdego ranka i zachodzi każdego wieczora. Wiara nie jest niedawnym nabytkiem rasy ludzkiej. Wydaje się prawdopo- dobne, że nasza wyobrażona para pierwotnych ludzi mogła znać lub wierzyć w pewne rzeczy z taką samą upartą pewnością, która obecnie charakteryzuje wiernych. Jeżeli na przykład owi pierwotni ludzie wiedzieli, iż słońce codziennie wschodzi i zachodzi, mogli również wierzyć i być przekonani, że słońce może nie wzejść, jeżeli przestaną je o to prosić i składać mu ofiary. Mogli nieza- chwianie wierzyć, że narodziny dziecka nie następują, dopóki inny bóg nie zostanie zjednany lub ułagodzony, a śmierć ostatecznie przychodzi jedynie do tych, którzy wzbudzili gniew bogów. Innymi słowy, mogli być przekonani, że z pewnością rozumieją świat, ponieważ rozumieją bogów, a świat musi być taki, jaki wierzą, że jest. To przekonanie było wygodne dla wielu pokoleń, w tym zapewne naszych praprzodków, ale okazało się także źródłem cierpienia dla innych. Dawno temu (choć nikt nie wie dokładnie, jak dawno) jedni ludzie zaczęli sądzić, że wiedza oraz wiara są podstawą ich życia, że zagrażają im wszyscy ci, którzy różnią się od nich wiedzą oraz wiarą, i dlatego powinni zostać zabici. To tylko jeden z dowodów na to, że wiedza nie zawsze przyczynia się do naszego szczęścia. 26 Historia wiedzy Wiedza i szczęście Nie wydaje się, by zwierzęta były nieszczęśliwe, przynajmniej w ten sposób, w jaki nieszczęśliwi bywają ludzie. Walt Whitman pisał w Song ofMyself: Myślą, że mógibym odwrócić się i żyć ze zwierzętami, Są one tak spokojne i tak zamknięte w sobie,.. Na całym świecie żadne z nich nie jest nieszczęśliwe. Ludzie mogą czuć się nieszczęśliwi zarówno z powodu tego, co wiedzą, jak i z powodu tego, że czegoś nie wiedzą. Niewiedza może dawać szczęście jedynie dopóty, dopóki nie jest sama siebie świadoma: jeśli tylko ktoś uświadomi sobie własną niewiedzę, będzie usilnie dążył do tego, by przestać być ignorantem. W przypadku kotów nazywamy to ciekawością, natomiast w przypadku ludzi z pewnością chodzi o coś głębszego i bardziej zasadni- czego. Pęd ku wiedzy, zrodzony ze świadomości jej braku, jest powszechny i trudno się mu oprzeć. Jest to odwieczna pokusa ludzkości i żaden człowiek, a zwłaszcza dziecko, nie może przezwyciężyć jej na dłużej. Ale jest to pragnienie, jak mawiał Szekspir, które narasta wraz z tym, czym się żywi. Nie sposób zaspokoić żądzę zdobywania wiedzy. A im jesteście inteligentniejsi, tym ostrzej ono występuje. Wiedzy szczegółowej brakuje tej cechy istotnego niezaspokojenia. Podob- nie jest z wiarą, która wykracza poza ramy rozumowego pojmowania. Dlatego też od niepamiętnych czasów jedynym skutecznym lekarstwem na chorobę nienasyconego pragnienia wiedzy była wiara. Nasi starożytni przodkowie mogli posiadać prosty ekwiwalent wiary. Miały ją lub twierdziły, że tak było, także miliony naszych dawnych przod- ków. Jednak czy dziś wielu jest takich, którzy mają błogie przekonanie, że ich wiedza jest wystarczająca i nie pragną poznać niczego więcej? A może choroba "nienasycenia" wiedzą stała się już epidemią, która dotyka wszystkich ludzi? Zarys treści książki Książka ta składa się z piętnastu rozdziałów. Pierwszy - "Mądrość starożyt- nych" - obejmuje czasy od około 3000 roku p.n.e. i opisuje najbardziej Od autora do czytelnika 27 znaczące składniki wiedzy ogólnej, dostępnej przedstawicielom starożytnych imperiów, od Egipcjan do Azteków oraz Inków. W zarysie przedstawia to, co wiedziała ludzkość przed eksplozją myśli greckiej, która nastąpiła w VI wieku p.n.e. Rozdział drugi - "Grecka eksplozja" - opisuje owo epokowe wydarzenie i wpływ dokonań Greków na dalszy postęp wiedzy. Cywilizacja grecka została wchłonięta i zaadaptowana przez Rzymian, którzy wiedzę Greków traktowali nieufnie. A jednak, choć nie zawsze odnosili się do niej przychylnie, to właśnie Rzymianie przyczynili się do tego, że najważniejsze elementy greckiego dziedzictwa przetrwały. Jak pokazuje roz- dział trzeci - "Co wiedzieli Rzymianie" - obywatele Rzymu posiadali również ważną własną wiedzę, której pewne elementy stworzyły podstawy wiedzy współczesnej. Imperium rzymskie padło pod naporem hord barbarzyńców w V wieku n.e. Dwa kolejne rozdziały - "Światło w wiekach ciemnych" i "Średniowie- cze: wielki eksperyment" - opisują świat, który zaistniał po zmierzchu imperium. Życie stało się zupełnie inne, wiedza również. W szczególności w czasie tysiąclecia po upadku Rzymu przeprowadzono wielki eksperyment dotyczący sprawowania władzy, który, mimo iż się nie powiódł, dał znaczącą lekcję przyszłym pokoleniom. Rozdział szósty - "Co narodziło się w renesansie?" - opisuje zmiany w wiedzy wywołane ponownym odkryciem klasycznej cywilizacji po wiekach zapomnienia. Ukazuje również, jak prace nad zrozumieniem starożytnego świata i włączeniem nowo powstałej wiedzy w świat średniowiecza dokonały przełomu w kulturze i wprowadziły ludzkość na burzliwą drogę rozwoju trwającą aż do dnia dzisiejszego. Około 1500 roku historia powszechna, a zatem i postęp wiedzy wkraczają w nową fazę. Ponad sto tysięcy lat musiało upłynąć, by populacja ludzka wzrosła do 400 milionów, poziomu, który osiągnęła właśnie w 1500 roku (o tyle wzrośnie liczba ludzi na Ziemi w latach 1995-2000, czyli w ciągu zaledwie pięciu lat!). Rozdział siódmy - "Europa sięga dalej" - próbuje wyjaśnić tę niezwykłą zmianę. Główny akcent pada na dokonanie Kolumba, który zastał świat podzielony, a w spadku zostawił świat zmierzający ku jedności, tak charakterystycznej dla czasów współczesnych, która w przyszło- ści pogłębi się zapewne jeszcze bardziej. Postęp ludzkości jest czymś więcej niż jedynie postępem wiedzy człowieka Zachodu. Mimo to w latach 1550-1700 człowiek Zachodu stworzył metodę zdobywania wiedzy, która wkrótce rozpowszechniła się na całym świecie. Oprócz wiedzy naukowej istnieją inne jej dziedziny; opisuję to w rozdziale ósmym - "Stworzenie metody naukowej", choć żadna z nich ani obecnie, ani 2g Historia wiedzy w przewidywalnej przyszłości nie ma takiej mocy, prestiżu i wagi, jaką posiada wiedza naukowa. Nauka stała się najbardziej wyróżniającą dziedziną ludzkiej działalności i nieodzownym narzędziem gwarantującym przeżycie miliardom mieszkańców naszej planety. Principia Newtona, dzieło opublikowane w 1687 roku, ukształtowało przekonanie, że światem rządzą zasady mechanistyczne. Przekonanie to miało istotne znaczenie, między innymi zapoczątkowało rewolucję przemysłową, ale to nie ten rodzaj rewolucji najlepiej charakteryzuje XVIII wiek. Rozdział dziewiąty - "Wiek rewolucji" - zajmuje się kolejno rewolucją angielską z 1688 roku, amerykańską z 1776 i francuską z 1789 roku i ukazuje, jak odkrywano nowe idee rządów i organizacji społeczeństwa, idee realizowane ostatecznie - lub prawie ostatecznie - w naszych czasach. Rozdział dziesiąty - "Wiek XIX - przedsionek nowoczesności" - obejmuje pełne wydarzeń stulecie od 1815 roku, czyli od bitwy pod Waterloo, do 1914 roku, czyli do wybuchu pierwszej wojny światowej. Rozdział ten opisuje, w jaki sposób gruntowna przemiana społecznych i gospodarczych instytucji, dokonana głównie za sprawą rewolucji przemysłowej, ale również przez polityczne rewolucje poprzedniego wieku, torowała drogę ku nowemu i zu- pełnie innemu światu, który zamieszkujemy dzisiaj. Wszystkie idee tej zmiany można znaleźć w myśli dziewiętnastowiecznej, chociaż ich realizacja często musiała zaczekać do XX wieku. Rozdział jedenasty - "Świat w 1914 roku" - zawiera opis narodzin nowego, znanego nam obecnie świata. W tym czasie wiele wydarzeń mających miejsce w jednym punkcie naszego globu wywoływało zmiany w wielu innych punktach. Nic więc dziwnego, że konflikt zbrojny, który wybuchł w tym roku, przekształcił się w konflikt światowy. Czy dlatego wojna musiała zniszczyć starą cywilizację, aby nowa mogła zaistnieć? Przyczyny leżą nie tylko w samej naturze wiedzy, ale także w naturze człowieka. Kolejne trzy rozdziały, zatytułowane "Wiek XX - triumf demokracji", "Wiek XX - nauka i technika" "Wiek XX - sztuka i środki przekazu", zajmują się wielkimi osiągnięciami prowadzącymi do przełomowego po- stępu wiedzy oraz jedynie ubocznie wydarzeniami, które miały miejsce w okresie siedemdziesięciu pięciu lat od wybuchu pierwszej wojny światowej. Wielu współcześnie żyjących ludzi było naocznymi świadkami wydarzeń i wielkich, postępujących przemian. Natomiast zapewne żadna osoba, w tym również ja sam, nie może bezstronnie spojrzeć na ten wspaniały, a zarazem okrutny i twórczy wiek. Mam jednak nadzieję, że większość czytelników lepiej sobie uprzytomni pojawienie się nowej, opisanej tu wiedzy i zrozumie jej znaczenie. Od autora do czytelnika 29 Ostatni rozdział został zatytułowany "Jaki może być wiek XXI". Opisuje inne zmiany w ludzkiej wiedzy, a zwłaszcza w takim jej wykorzystywaniu, jakiego świadkami będziemy prawdopodobnie jeszcze przed rokiem 2100. Rozdział traktuje także o sprawach, które mogą stać się faktem w owym czasie, chociaż co do tego nie ma większej pewności. Jeżeli tak się stanie, to znajdą się wśród najważniejszych wydarzeń w historii ludzkiej wiedzy, która jest przecież historią ludzkości. 1 MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH Od czasu rozpoczęcia się historii pisanej, przed około pięćdziesięcioma wiekami, ludzkość nauczyła się wielu rzeczy nie znanych naszym prymitywnym przodkom. Ludzie w różnych częściach świata nie tylko odkryli, jak ze zwierzęcych skór szyć odzienie, ale również jak tkać wełnę, bawełnę i len, by następnie wytwarzać z nich ubrania. Odkryli nie tylko to, jak polować na zwierzęta, będące ich pożywieniem, ale także jak uprawiać zboża i wypiekać chleb. Nauczyli się sadzić nasiona w dziczy, karczować ziemię i przygotowywać ją pod zasiew, nawadniać ją i nawozić. Zaczęli budować domy i monumentalne konstrukcje z drewna, kamieni, cegieł i innych materiałów, częściowo istnie- jących w formie naturalnej, częściowo wytwarzanych przez człowieka. Na- uczyli się także sporządzać odlewy posągów oraz innych dzieł sztuki, a także wydobywać z ziemi rudy metali, wytapiać je i tworzyć nowe metale przez łączenie różnych pierwiastków występujących w przyrodzie. Trzeba też ze smutkiem przyznać, że znaczną część inwencji ludzkiej zajęło wynajdywanie nowych sposobów zabijania i torturowania innych ludzi, groźba zadawania bólu lub śmierci została bowiem uznana za najlepszą, a często też i jedyną metodę sprawowania rządów nad ludzkimi masami. W kilku czę- ściach świata - w Egipcie, Mezopotamii, w Persji, Indiach i Chinach - utworzono imperia, których władza rozciągała się na rozległe tereny i miliony poddanych. Państwa te zapewniały mieszkańcom pokój i chroniły ich przed przemocą innych ludów. Nie zapewniały natomiast bezpieczeństwa przed zakusami równie despotycznych władców, sprawujących rządy przy użyciu siły i podstępów. Niemal wszędzie kapłani, którzy zajmowali się interpretacją równie abso- lutnej i despotycznej woli bogów, współpracowali z kolejnymi władcami, by utrzymywać ludność w ryzach. Ludzie zaś godzili się z tym, ponieważ nie 32 Historia wiedzy mieli innego wyboru. Zapewne nawet im się nie śniła inna możliwość, nie sądzili bowiem, że mogą przejąć rządy w swoje ręce. Panowało wówczas przekonanie, że podział na rządzących i rządzonych jest nieuchronny. Wszędzie, ujmując to w pewnym uproszczeniu, istniał stan wojny pomię- dzy rządzącymi i rządzonymi. Wszędzie, jak pisał Tukidydes, silni robili to, co chcieli, a słabi cierpieli to, co mieli do wycierpienia. Nie istniał żaden sędzia poza przemocą, a sprawiedliwość i prawo były zgodne z interesami silniejszego. Jednak nawet wówczas ludziom wiodło się coraz lepiej, a ich liczebność wzrastała. Rywalizując z większymi zwierzętami o dominację, człowiek rozpo- czął dzieło oczyszczania planety ze swych "wrogów" - tygrysa szablozębnego, mamuta i dziesiątków innych gatunków. Już w II tysiącleciu p.n.e. niemal wszystkie gatunki większych zwierząt zostały albo wytępione w wyniku polo- wań, albo udomowione, albo też uznane za "zwierzynę łowną". Innymi słowy, służyły jako źródło przyjemności, pomoc w pracy lub pożywienie. Różne religie w odmienny sposób postrzegają miejsce i rolę człowieka w świecie. Na przykład Żydzi wierzyli, że na początku świata Bóg stworzył raj, z którego człowiek przez swój błąd (a raczej winę kobiety) został wygnany. Odtąd Bóg skazał człowieka na pracę. Jednakże miłował go i dlatego dał mu ziemię i wszystko, co było potrzebne do utrzymania się i przeżycia. W ten sposób eksploatacja królestwa roślinnego i zwierzęcego została usprawiedli- wiona boskim dekretem. Ale również i to prawo opierało się na przemocy, działając w interesh silniejszego; ponieważ wierzono, że pochodzi od samego Boga, uważano je za słuszne. Egipt Pierwsze wielkie imperia powstały w dolinach wielkich rzek Afryki i Azji. Egipt, który - jak wierzono - zrodził się z Nilu, był zapewne pierwszym z nich. Zaistniał i został zjednoczony gdzieś pomiędzy 3100 a 2900 rokiem p.n.e. i przetrwał jako mniej lub bardziej niezależne państwo bez mała trzy tysiąclecia, aż do podboju przez Rzymian w 30 roku p.n.e. Trzy tysiące lat istnienia to w historii państwa naprawdę długo, po części mogło to wynikać z braku w sąsiedztwie rywalizującego imperium, co powo- dowała geograficzna izolacja kraju. Z trzech stron Egipt otaczały bowiem praktycznie niedostępne pustynie, dlatego próby inwazji, jeżeli takowych MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 33 dokonywano, następowały od strony Przesmyku Sueskiego. Ten zaś wąski skrawek lądu mógł być stosunkowo łatwo broniony. Trzeba jednak zauważyć, że inne imperia również były odizolowane, a mimo to me przetrwały aż tak długo. Egipcjanie posiadali bowiem sekret, którego nie zapominali przez trzydzieści wieków. A był nim lęk przed zmianami i głęboka do nich niechęć. Egipskiemu państwu brakowało wiele z tego, co w naszym odczudu jest niezbędne do efektywnego rządzenia. Funkcjonowało jednak wystarczająco dobrze. Zapewne nikt nie stosował się tak dokładnie do maksymy mówiącej, że jeżeli coś działa, to nie należy niczego zmieniać. Gdy już zorganizowano królestwo i gospodarkę opartą na rolnictwie, uzależnionym od corocznych wylewów Nilu, władcy Egiptu, razem z klasą panującą, stali się zagorzałymi przeciwnikami postępu w jakiejkolwiek dziedzinie. I rzeczywiście, w ciągu trzech tysięcy lat postęp był wyjątkowo ograniczony. Podobnie jak we wszystkich starożytnych imperiach, w Egipcie obowiązy- wała ścisła hierarchia. Na samym szczycie stali bogowie, a pod nimi rozciągał się szeroki świat zmarłych. Na dole hierarchii natomiast znajdowała się cała ludzkość, co w szczególności oznaczało Egipcjan. Wyjątkową pozycję zajmował faraon, stojąc pomiędzy światem ludzi a światem zmarłych (i bogami powyżej nich). Pełnił rolę jedynego łącznika pomiędzy światem żywych a światem duchów. Faraon był kimś więcej niż zwykłym człowiekiem, a to z powodu swej roli w kosmicznej hierarchii. Obawiano się go i oddawano mu niemal boską cześć, a kwestionowanie jej oznaczałoby kwestionowanie wszystkiego, zarówno regular- ności wylewów Nilu - od których zależał byt społeczności - jak i ma'at} czyli społecznego porządku. Trzeba zaznaczyć, że w tym nadzwyczaj konserwatywnym i tradycyjnym społeczeństwie o wszystkim decydował właśnie ów porządek. Egipskie rolnictwo zawdzięczało swoją wydajność w dużej mierze żyznemu mułowi nanoszonemu corocznie przez rzekę. Konsekwencją tego była zazwy- czaj nadwyżka siły roboczej. Według egipskiej interpretacji porządku społecz- nego nikt nie powinien pozostawać bezrobotny, dlatego też ową nadwyżkę wykorzystywano do realizacji zakrojonych na olbrzymią skalę projektów budowlanych. Wzniesienie wielkich piramid w ciągu czterech wieków, od ok. 2700 do 2300 roku p.n.e., również dzisiaj wydaje się niesłychanym przedsię- wzięciem, a przedeż Egipcjanie nie mieli nawet metalowych narzędzi do obróbki kamienia (noże i dłuta wykonywali z obsydianu, czarnego szkła wulkanicznego). Wyzwanie to zarówno pod względem fizycznym, jak i ekono- micznym było ogromne. Co powodowało tak ogromny konserwatyzm Egipcjan i tak uporczywe 34 Historia wiedzy trwanie przy tradycji? Dlaczego przywiązywano taką wagę do utrzymania porządku społecznego, że poświęcono zmiany i jakikolwiek postęp? Czy dlatego, że rzeka, która umożliwiła narodziny społeczeństwa, wciąż nie zmieniała swego biegu? Czy może był to odwieczny nawyk, zwyczaj, który nie mógł być złamany? A może przyczyna leżała w ich temperamencie, który podpowiadał obranie drogi niezmiennego trwania, co dla wielu ludzi jest wartością do dnia dzisiejszego? Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle trudna, jeśli w ogóle takowa istnieje. Jedno warto jednak zaznaczyć: starożytny Egipt, tak skrajnie konser- watywny, wydawał się gloryfikować śmierć. Człowiek żył, aby umrzeć, i wiódł życie tak, by przygotowywać się do śmierci. Śmierć dla Egipcjan nie była jednakże tym, czym jest dla nas, ale rodzajem zawieszenia, fantasmagorycznej nieśmiertelności. Umarli wciąż znajdowali się wśród żywych, w powietrzu, na ziemi i w wodach Nilu. Ich obecność dawała tym starożytnym ludziom pewien rodzaj psychicznego komfortu. Być może nie jest to wystarczające wyjaśnienie postawy Egipcjan. Może wystarczy powiedzieć, że nawet dzisiaj wielu ludzi przyjmuje egipskie podej- ście do życia, woląc zachowanie status quo aniżeli jakiekolwiek zmiany, nawet jeżeli oznaczałyby one postęp. Innymi słowy, w ich działaniu nie było niczego nietypowego. Warto dostrzec też pewną mądrość tkwiącą w takiej postawie. Sama zmiana dla zmiany ma wątpliwą wartość. Jeżeli życie można zaakceptować takie, jakim jest, to po co je zmieniać? Dla despotycznych władców wierność tej zasadzie ma jeszcze większe znaczenie, każda bowiem zmiana z punktu widzenia despoty jest zmianą na gorsze. Oczywiście, tyrani naszych czasów wcale nie zapomnieli o tej zasadzie. Indie Począwszy od około 2500 roku p.n.e. przez dziesięć stuleci nad rzeką Indus, płynącą przez obecny zachodni Pakistan, rozkwitała starożytna cywilizacja. Jej dwa główne miasta, Mohendżo Daro i Harappa, zamieszkiwała przeszło sto tysięcy mieszkańców, a wiele pomniejszych osad rozrzuconych było na terenie znacznie przekraczającym obszar dzisiejszego Pakistanu. W momencie najwię- kszego rozkwitu, około 2000 roku p.n.e, cywilizacja doliny Indusu zajmowała większy obszar niż Egipt czy Mezopotamia, co czyniło ją w owym czasie największym imperium. MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 55 Mohendżo Daro nagle przestało istnieć około połowy II tysiąclecia, prawdopodobnie w wyniku ataku aryjskich najeźdźców. Nieco dalej na południe cywilizacja owa przetrwała nieco dłużej i zapewne stopniowo zmie- szała się z późniejszymi kulturami środkowych i zachodnich Indii. Niewiele wiemy o społecznej organizacji cywilizacji doliny Indusu oprócz tego, że jej następcy wyznawali zasadę hierarchicznego porządku, zwanego systemem kastowym. Przez wiele stuleci był on potężnym narzędziem pozwa- lającym na kontrolowanie olbrzymiej populacji, w której istniały drastyczne różnice dotyczące bogactwa, władzy i przywilejów. W dzisiejszych Indiach istnieją tysiące kast, ale są tylko cztery zasadnicze grupy owych kast (warny). Podział ten wywodzi się jeszcze z czasów przed Chrystusem. Na szczycie hierarchii stoją bramini (kapłani), następnie kszatri- jowie (wojownicy), dalej wajśjowie (kupcy) i na końcu śudrowie (artyści, rzemieślnicy, słudzy). Układ hierarchiczny w zasadzie nie różnił się od swoich odpowiedników w innych społeczeństwach. Natomiast geniusz systemu kasto- wego tkwił w potężnym mechanizmie sprzężenia zwrotnego. Człowiek nie tylko rodził się na przykład jako śudra; stawał się również śudrą przez wykonywany zawód, przynależny jedynie danej kaście. Każdy był więc w pewien sposób "skażony" wykonywanym zawodem, sposobem odżywiania i zwyczajami; ponieważ to "skażenie" było nieuniknione i nieodwołalne, spotykało się z powszechną akceptacją. Jest powszechną regułą, że ludzie znajdujący się na dole drabiny społecznej stanowią większość, a w przeszłości wręcz przytłaczającą większość populacji. Ich życie jest podlejsze, brutalniejsze i krótsze od życia bardziej szczęśliwych współziomków. Dlaczego więc trwali bezczynnie w tym stanie uciemiężenia? Mniejszość znajdująca się na górze mogła posiadać niemal całkowity monopol na władzę, chociaż sama władza nie zapewnia przedeż wszystkiego. System społecznego zróżnicowania musi bowiem opierać się na czymś, w co wierzą wszyscy, a nie tylko pewna część. Taką rolę odgrywał i po części wciąż odgrywa system kastowy. Jakże łatwo przychodzi nam krytykowanie Hindusów za bezwiedne pod- dawanie się rygorom systemu kastowego, podczas gdy my deszymy się wolnością społeczną. Przy bliższym przyjrzeniu okazuje się jednak, że nasze klasy społeczne mają wiele wspólnego z indyjskimi kastami. Członkowie najniższej klasy często są przekonani, że należą do niej z oczywistych wzglę- dów; to samo odnosi się zresztą do członków wyższej klasy. Członkowie każdej z klas czują się wyraźnie nieswojo, gdy znajdą się w towarzystwie osób z innej klasy. Istnieją pewne zawody, które zazwyczaj wykonują przedstawiacie wyższych klas, to samo dotyczy także ludzi z niższych klas. Ludzie z różnych 36 Historia wiedzy klas odmiennie się odżywiają, mają odmienne obyczaje w życiu rodzinnym, zalotach i tak dalej. Starożytne kultury na indyjskim subkontynencie mogły jako pierwsze odkryć istotne środki do utrzymywania społecznego porządku. Z pewnością były jedynymi kulturami, które twardo stosowały zasadę dywersyfikacji spo- łecznej. Trwa to zresztą do dzisiaj. Trzeba zauważyć, że takie zróżnicowanie klasowe jest wielkim wrogiem równie wielkiej idei równości społecznej, która jest zresztą znacznie starsza. Chiny Pierwsze ślady osadnictwa na obszarze obecnych Chin pochodzą sprzed około 350 000 lat. Dynastia Shang, pierwsza, o której zachowały się historyczne wzmianki, panowała nad znaczym obszarem współczesnych Chin od ok. 1750 do 1111 roku p.n.e. W tym ostatnim roku Zhou, czyli poddani Shangów, pokonali ich i założyli własną dynastię, która przetrwała do 255 roku p.n.e. W tym czasie miały miejsce społeczne niepokoje, które zakończyły się wraz z pierwszym prawdziwym zjednoczeniem Chin w roku 221 roku p.n.e. Dokonał tego Qin, jeden z czterech lub piędu różnych, choć blisko spokrewnionych ludów zamieszkujących ten teren. Ich wspólny kroi" przyjął imię Shi Hunagdi, czyli Pierwszy Cesarz Chin. Tereny, nad którymi panował, od tej pory określały obszar Chin. W późniejszych epokach państwo miało niekiedy inny kształt terytorialny, ale ziemie Shi Huangdi pozostały niepo- dzielnymi terenami właściwych Chin. Nowy cesarz wkrótce zabrał się do konsolidacji swych zdobyczy terytorial- nych. Jego pierwszym wielkim przedsięwzięciem była budowa sieci dróg. Drugim - połączenie i umocnienie ciągu murów strzegących północnych granic. Przy tym zapewne największym z kiedykolwiek podjętych przedsię- wzięć budowlanych pracowało setki tysięcy robotników. Roboty zakończono po przeszło dziesięciu latach, a ukończony mur rozciągał się na przestrzeni dwóch i pół tysiąca kilometrów - od Zatoki Uaotuńskiej do Tybetu. Przez dwa tysiąclecia Wielki Mur wyznaczał, w mniemaniu Chińczyków, granicę pomiędzy światem cywilizowanym a światem barbarzyńców. Najważniejsza zmiana wprowadzona przez Shi Huangdi dotyczyła zasad porządku społecznego. Jednym ruchem zniósł feudalizm, który kształtował chińskie społeczeństwo przez tysiąc lat, i zastąpił go złożonym systemem państwowej biurokracji, opartej na zasadach konfucjańskich. MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 37 Owe zasady stworzył Konfucjusz, mędrzec żyjący w latach 551-479 p.n.e. Wywodził się z nobliwego, acz zubożałego rodu, osierocony, wychowywał się w biedzie. Wiedzę zdobywał samodzielnie, co nie przeszkadzało mu zyskać sławę najbardziej uczonego człowieka swych czasów. Pomimo tego osiągnię- cia, a także innych zalet, nie mógł otrzymać odpowiedniej funkcji pozwalającej na wykorzystanie jego talentów. Dlatego też zebrał wokół siebie grupę uczniów i rozpoczął ich kształcenie. Dla potomnych stał się najsławniejszym nauczycielem w całej historii Chin, a jednocześnie jednym z najbardziej wpływowych ludzi wszechczasów. Konfucjańska doktryna jest bardzo złożona i na przestrzeni wieków ulegała istotnym zmianom. Jedna zasada pozostała wszakże niezmienna. Głosiła, że wszelkie dostojeństwo powinno mieć oparcie wyłącznie w posiadanych umie- jętnościach. Według Konfucjusza umiejętności i moralna doskonałość, bar- dziej aniżeli urodzenie, predestynowały człowieka do piastowania ważnych urzędów. Umiejętności zdobywało się poprzez naukę, a w późniejszych stule- ciach, gdy konfucjanizm stał się zasadą kierującą państwem, poprzez znajo- mość konfucjańskich tekstów. Shi Huangdi, wyznawca konfucjanizmu, oparł swoją nową warstwę biuro- kracji na zasadzie moralnej doskonałości. Przynależność do tej warstwy zapewniały jedynie odpowiednie umiejętności (tylko najwyższe stanowiska rezerwowano dla członków rodziny cesarskiej). Było to coś zupełnie odmien- nego od dotychczasowego systemu feudalnego, gdzie pozycja zależała od urodzenia i potęgi militarnej. Feudałowie nie poddali się bez walki. W szczególności pewna liczba intelektualistów wystąpiła z ostrym sprzeciwem wobec zmiany starego syste- mu. Shi Huangdi nie tolerował jednak dysydentów. Czterystu sześćdziesięciu protestujących intelektualistów poddano torturom, a następnie zakopano żywcem w ziemi. Krok ten spowodował ogromny szok, ponieważ intelektua- liści cieszyli się w Chinach przywilejem nietykalności. Jeszcze większe zdumie- nie wywołał rozkaz cesarski spalenia wszystkich ksiąg, oprócz tych, które dotyczyły prawa, ogrodnictwa i ziołolecznictwa. Jedynie to dziwne trio przed- miotów określono jako bezpieczne. Wszystkie inne dziedziny wiedzy uznano za wyklęte, a dyskutowania o nich zakazano. Głównym pragnieniem Shi Huangdi było osiągnięcie nieśmiertelności. Próbowano zjednać każde bóstwo, oczywiście na koszt państwa, a rozesłani w różne zakątki imperium gońcy mieli poszukiwać eliksiru nieśmiertelności. Na niewiele się to jednak zdało, a cesarz zmarł zaledwie w dwanaście lat po założeniu państwa. Po śmierd Shi Huangdi imperium załamało się, choć nasiona zostały 38 Historia wiedzy posiane. Jak się okazało, innowacje wprowadzone przez Shi Huangdi miały kluczowe znaczenie w zarządzaniu tak wielkim państwem jak Chiny, które od ok. 200 roku p.n.e. do ok. 200 roku n.e. były największym i najludniejszym krajem na świecie. Owe zmiany dotyczyły zwłaszcza: ustanowienia i utrzyma- nia państwowej administracji, której urzędników dobierano w zasadzie na podstawie ich umiejętności; uważnej kontroli gospodarki; masowej realizacji projektów, przy których znajdowała zatrudnienie nadwyżka siły roboczej; przeświadczenia, że nadmierna wiedza może okazać się niebezpieczna. Chińczycy nigdy nie zapomnieli tych zasad. Obecny komunistyczny reżim stosuje się do każdej z nich, dwa tysiące lat po śmierci Shi Huangdi. Zasady te zostały zaadaptowane także przez innych despotów w światowej historii, a nawet przez niektóre demokratyczne rządy. Jeszcze nie tak dawno akces do brytyjskiej służby zagranicznej uzależniano od znajomości ładny i greki oraz od zdolności przekładu klasycznych tekstów na wykwintną angielską prozę. Uznawano za oczywiste to, że jeżeli człowiek potrafił nauczyć się dobrze łaciny i greki, równie dobrze mógł nauczyć się czegokolwiek innego, w tym dyplo- macji. Większość totalitarnych reżimów w naszych czasach zatrudniała obywateli rządzonego państwa do realizacji ogromnych budowli, stawianych częściowo dla chwały reżimu, a częściowo po to, by uniknąć buntu bezrobotnych. Poza tym każdy despota w historii próbował izolować swych obywateli od wszelkie- go rodzaju wiedzy, z wyjątkiem tej najbardziej praktycznej. Wykształceni ludzie wciąż poszukiwaliby zarówno wolności, jak i sprawiedliwości, a właśnie tego despoci pragnęli umknąć. Mezopotamia Zanim przejdziemy do omawiania dokonań Mezopotamii, pozwólmy zrobić małą dygresję dotyczącą chińskiego pisma, aby w lepszym świetle ujrzeć rozwiązania na tym polu mieszkańców Mezopotamii. Najwcześniejsze przy- kłady chińskiego pisma pochodzą z czasów dynastii Shang (XVIII-XII w. p.n.e.). W 1400 roku p.n.e. chińskie pismo zawierało ponad dwa tysiące pięćset znaków, z których większość również dziś może być odczytana. W obecnej formie pismo zostało skodyfikowane w czasach dynastii Qin (panowanie Shi Hunagdi, ok. 221-206 roku p.n.e.). Chińskie pismo jest prekursorem pisanego języka japońskiego i koreań- skiego, mimo że języki mówione tych krajów różnią się od siebie w zasadniczy MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 39 sposób. Chińska pisownia jest zatem zarówno bardzo stara, jak i niezmiernie wpływowa. Nie jest jednakże najstarszym "alfabetem" na świecie. Zaszczyt jego stworzenia należy przypisać Sumerom, którzy zamieszkiwali dolną Mezopotamię (obecnie południowy Irak) w IV i III tysiącleciu p.n.e. Mezopotamia, dosłownie "kraj międzyrzecza", jest kolebką najstarszej ludzkiej cywilizacji. Tygrys i Eufrat, dwie wielkie rzeki zachodniej Azji, biorą swój początek w górach wschodniej Turcji i płyną na południe przez północną Syrię i Irak. Obydwie rzeki przebywają ponad dwie trzecie swego biegu przed wpłynięciem na żyzną Nizinę Mezopotamską wypełnioną mułem rzecznym. W dolnej części niziny rzeki łączą się, tworząc Szatt-al-Arab, która wolno płynie zakolami na odcinku stu pięćdziesięciu kilome- trów przed ujściem do Zatoki Perskiej. Rodzaj prymitywnego pisma rozwinięto w tym wyjątkowo żyznym regionie już około 8000 roku p.n.e. W 3500 roku p.n.e. ten system nabrał spójności. W 3100 roku p.n.e. bez wątpienia stanowił zapis języka sumeryjskiego. Znaki klinowe starożytnych Sumerów składały się z około tysiąca dwustu różnych "liter", reprezentujących liczby, imiona i takie pojęcia jak "ubranie" i "krowy". Początkowo używano pisanego języka do notowania na przykład liczby krów czy też zwojów materiału posiadanych przez poszczególne osoby. Przez wieki zapisy służyły zasadniczo do celów obrachunkowych. Dopiero wraz z rozwojem cywilizacji, gdy coraz więcej spraw należało odnotowywać, język pisany zyskiwał na złożoności. Stało się tak zwłaszcza wtedy, gdy sumeryjskie pismo zaadaptowali Akadowie w III tysiącleciu p.n.e. Akadowie, którzy pokonali Sumerów, odziedziczyli po nich wiele, chociaż ich społeczna struktura i system własności różniły się znacznie od sumeryjskiego. Później zaś także Babilończycy i Asyryjczycy, następcy Akadów w roli władców Mezopo- tamii, dodali do pisma swoje znaki. Mezopotamia przechodziła liczne zmiany polityczne, począwszy od IV tysiąc- lecia, gdy część z niej została początkowo zjednoczona pod panowaniem Sume- rów, a zakończywszy w 529 roku p.n.e. na podboju przez wojska perskie dowodzone przez Cyrusa Wielkiego. Mimo to pismo nigdy nie zostało zapomnia- ne. Być może żadna inna cywilizacja poza dzisiejszą nie była tak uzależniona od pisma, nawet jeżeli przyjąć, że zapewne tylko nieliczni mieszkańcy w Mezopotamii umieli pisać. Skrybowie, którzy pisali listy, sporządzali rejestry i obliczenia zarówno dla królów, jak i zwykłych obywateli, zawsze cieszyli się wysoką pozycją. Starożytne ogłoszenia dla uczniów i praktykanów w tym fachu głosiły, że skrybo- wie zajmują się pisaniem, a pozostali ciężko pracują. Wśród Sumerów, Akadów, Babilończyków i Asyryjczyków umiejętność czytania i pisania otwierała drogę do bogactwa i wpływów. Przypomina to Historia wiedzy dzisiejsze czasy, gdy umiejętność interpretowania czarnych znaczków na skrawku papieru otwiera drogę do kariery przed większością ludzi, podczas gdy brak tej umiejętności skazuje mniejszość na gorsze życie. I chociaż proporcje ilościowe jednej grupy do drugiej od czasów Asyryjczyków uległy radykalnym zmianom, to sama zasada zachowała swoją moc. Aztekowie i Inkowie Gdy hiszpańscy konkwistadorzy dotarli w 1519 roku do Kotliny Meksyku i trzynaście lat później do wysoko położonych dolin andyjskich, ku swemu zdumieniu odkryli tam piękne, kwitnące miasta sprawujące władzę nad imperiami, które swoimi rozmiarami śmiało mogły konkurować z najrozleglejszymi państwa- mi Europy. Państwa Azteków i Inków były wysoko rozwinięte. Obydwie cywiliza- cje ugięły się jednak pod naciskiem nielicznych europejskich armii. Imperium azteckie padło w ciągu roku od przybycia Hernana Corteza. Imperium inkaskie przetrwało nieco dłużej, ale po trzech latach uległo Francisco Pizarrowi i jego 168 hiszpańskim żołnierzom, którzy pokonali olbrzymią i wspaniale zorganizowaną armię stojącą na czele imperium liczącego 12 milionów mieszkańców. Aztekowie nie byli wcale pierwszym ludem, który stworzył zasobne i silne państwo w Mezoameryce. Poprzedzali ich bowiem Toltekowie, a tych z kolei poprzedzały inne ludy, które obecnie giną w pomroce dziejów. Populacja dzisiej- szego Meksyku wzrastała i spadała wraz z powstawaniem, rozwojem i upadkiem kolejnych imperiów. Za Azteków, w czasie hiszpańskiego podboju, żyło tam co najmniej pięć milionów dusz pod bezpośrednią kontrolą Montezumy n, ostatnie- go z azteckich władców. Poza tym azteccy panowie ściągali trybut od znajdujących się w sąsiedztwie mniejszych państewek i plemion. Aztekowie posiadali pismo, całkiem dokładny kalendarz, umieli także budować rozległe i piękne budowle kamienne, mimo że nie znali metalowych narzędzi. Jednak najbardziej uwagę przyciągały ich sukcesy rolnicze. Stosowali intensywny system płodozmianu wspomagany złożonymi pracami irygacyjny- mi. Uprawiali wiele zbóż, warzyw i owoców, w owym czasie nie znanych hiszpańskim najeźdźcom. Warto wiedzieć, że dzisiaj około 60 procent gatun- ków roślin uprawnych na świecie wywodzi się z Meksyku i Peru, znanych tam już bowiem przed około pięciuset laty, Inkaskie imperium rozciągało się od współczesnego Quito w Ekwadorze do dzisiejszego Santiago w Chile, na długości ponad pięciu tysięcy kilome- trów. Podobnie jak Aztekowie, również Inkowie posiadali znacznie ilości MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 41 szlachetnych kruszczów, chociaż wydaje się, że srebro i złoto kochali bardziej za piękno niż ze względu na wartość handlową, którą z kolei widzieli w tych błyszczących metalach Hiszpanie. Gdy Inkowie zdali sobie sprawę, jak bardzo Hiszpanie pożądają złota, uznali, że oddając im jego część, łatwo się ich pozbędą. Polityka ta jednak się nie sprawdziła. Hiszpanie wcale nie odeszli, co w konsekwencji doprowadziło do upadku państwa Inków. Trzeba przyznać, że Inkowie byli doskonałymi budowniczymi, a ich wspaniałe miasto Machu Picchu, usytuowane na siodle górskim w peruwiańskich Andach, jest do dziś jednym z najbardziej niezwykłych stanowisk archeologicznych na świecie. Pizarro nigdy nie wkroczył do tego miasta, ponieważ Inkowie porzucili je, zanim jeszcze Hiszpanie wtargnęli w te strony w 1532 roku; ruiny miasta zostały odkryte dopiero przez amerykańskiego historyka Hirama Binghama, który dotarł do nich w 1911 roku. Przez pięćset lat miasto leżało w zapomnieniu i zapewne nigdy nie dowiemy się, dlaczego tak było. Inkowie byli również znakomitymi budowniczymi dróg ciągnących się tysiące kilometrów, stworzyli sieć królewskich traktów, które łączyły ważniej- sze ośrodki w imperium. Nie znali jednak koła, dlatego drogi budowano z myślą o pieszej wędrówce, a niekiedy przecinały one urwiska górskie serią stromych stopni wykutych w skale. Warto zaznaczyć, że Inkowie nigdy też nie wynaleźli prawdziwego pisma*. Przez stulecia żyli w odległości niecałego tysiąca kilometrów od cywilizacji w Mezoameryce, ale nie wiedzieli nic o osiągnięciach swych sąsiadów. Ich wiedza i umiejętności w niektórych dziedzinach oraz ich braki w innych są naprawdę zdumiewające. Co sprawiło, że Hiszpanie unicestwili te kwitnące cywilizacje tak szybko i łatwo, że dziś pozostały po nich tylko nieliczne ślady w postaci monumentalnych budowli, garstki złotych ozdób i wreszcie roślin, które uprawiali? Odpowiedź może leżeć w zasadach, wedle których owe cywilizacje były zorganizowane. Imperiami tymi rządziły strach i przemoc. Zarówno Aztekowie, jak i Inko- wie byli w pewnym stopniu arrivistes (przybyszami). W obydwu przypadkach bezlitosna, na wpół barbarzyńska mniejszość przejęła władzę nad poprzednimi cywilizacjami, zapewne znajdującymi się w stadium schyłkowym. Nowi wład- cy, dokonawszy w bezlitosny sposób podboju przy użyciu militarnej siły, nie widzieli powodu, by rezygnować z niej podczas sprawowania rządów. Nie zaprzątali sobie głowy zdobywaniem miłości i lojalności swych poddanych. Chcieli jedynie uchronić ich przed zakusami zewnętrznych wrogów. Ale * Do celów obrachunkowych posługiwali się jedynie systemem węzełków wiązanych na sznurkach, tzw. qipu - przyp. tłum. *2 Historia wied2y wrogowie wewnętrzni - czyli sami władcy - okazali się, jak wiadomo, groźniejsi aniżeli obcy. A cena za tak określoną wolność, jak się okazało, była niezwykle wysoka. Opłacano ją krwią dzieci i młodzieży. Składanie ofiar z ludzi w tych dwu cywilizacjach było powszechną praktyką. U Azteków liczba rytualnych ofiar wprawia wręcz w osłupienie. W ostatnich latach przed hiszpańskim podbojem cotygodniowo składano w ofierze tysiąc dzieci i młodzieńców. Strojnych we wspaniałe szaty zaciągano po stopniach na szczyt wysokiej piramidy i tam zabijano na specjalnym ołtarzu. Aztecki kapłan, z zakrwawionym nożem w ręku, odsłaniał szaty i sprawnie rozcinał klatkę piersiową, a drugą dłonią wyrywał bijące serce, które okazywał zgromadzonemu poniżej ludowi. W ten sposób pozbawiano życia wielu jeńców schwytanych podczas najazdów na sąsiednie plemiona. Przeto nie dziwi fakt, że wszyscy wrogowie Azteków szybko stali się gorącymi sprzymierzeń- cami prących naprzód Hiszpanów, chcąc dopomóc w obaleniu tych okrutnych rządów. Nie na wiele im się to zresztą zdało. Wkrótce zwycięscy konkwistadorzy uczynili ich swymi niewolnikami. Inkowie nie składali regularnych ofiar z ludzi, natomiast robili to podczas pogrzebu władcy i wtedy ich liczba była zatrważająca. Setki kobiet oszałamiano, po czym ścinano im głowy i zakopywano razem ze zwłokami władcy. Setki innych ginęły, gdy państwo znajdowało się w trudnym okresie. Niewrażliwi na cierpienia ludzkie kapłani twierdzili, że tylko w ten sposób można przebłagać bogów, i tak wspaniali młodzieńcy i dziewczęta umierali na ociekających krwią ołtarzach. Pizarro nie otrzymał znaczącego wsparcia ze strony sprzymierzeńców indiańskich, ponieważ Inkowie podbili wszystkie okoliczne plemiona. Tym razem pomocne okazały się dynastyczne spory, które spowodowały rozłam wśród Inków. Jeden z kandydatów do tronu z radością powitał Hiszpanów, widząc w nich sojuszników, którzy nadeszli mu z pomocą. Został jednak uwięziony, a następnie stracony, przez co całe imperium pogrążyło się w krańcowym chaosie. W ciągu pięćdziesięciu lat populacja licząca dwanaście milionów spadła do połowy miliona, a tysiące Indian cotygodniowo umierało w Andach, padając ofiarą nie słabnącej hiszpańskiej żądzy srebra i złota. Ludzka ofiara Składanie ofiary, to jeden z podstawowych obrzędów, praktykowany niemal we wszystkich religiach. Ogromna jest różnorodność istot i przedmiotów składanych w ofierze, jak również form samego rytuału. MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 43 W akcie składania ofiary, który stanowił centralny punkt starożytnych religii; najczęściej zabijano zwierzęta, przedstawiające zazwyczaj znaczną wartość dla ówczesnych ludzi: często był to wół lub baran, których siłę i męskość ofiarowywano bogu w zamian za boski dar siły i męskości. Nie- jednokrotnie żywą ofiarę zastępowały dobra materialne, takie jak wino czy woda, chleb lub ziarno, chociaż w pewnym sensie dobra te wcale nie były "martwe". Uważano bowiem, że bóg obdarzył je szczególnego rodzaju życiem, które było mu zwracane w nadziei, że tchnie on je ponownie w wino lub ziarno. Wydaje się, że zwyczaj składania ofiar ludzkich zrodził się wśród pierw- szych społeczności rolniczych. Rzadko praktykowały go ludy żyjące wcześniej, prowadzące zbieracko-łowiecki tryb życia, natomiast istniał we wszystkich ważniejszych religiach starożytnych. Starożytni Grecy, Rzymianie, najdawniej- si Żydzi, Chińczycy i Japończycy, Indianie i wielu innych składali bogom w odległych epokach ludzkie ofiary. Często taką osobę ubierano najpierw we wspaniałe szaty i przyozdabiano klejnotami, by w chwale mogła odejść. Ofiary, wybierane niejednokrotnie spośród wyróżniających się młodością i urodą przedstawicieli danej społeczności (bogowie pragnęli najlepszych), duszono, topiono, zakopywano żywcem lub też przecinano im gardła, by krew mogła zrosić i tym samym użyźnić ziemię lub rozpryskać się na ołtarzu. Gardła byków, baranów i kozłów również rytualnie podrzynano, by ich krew rozlewała się po ziemi, w ten sposób próbując przebłagać bogów lub zjednać ich w celu uzyskania pomocy. W skali całego globu praktykowano dwa zasadniczo odmienne obrzędy ofiarne. W jednym z nich ofiarę zabijano i tylko fragment jej dała palono (w ten sposób ofiarując ją bogu), a pozostałą część spożywano, co miało stanowić wyraz więzi pomiędzy ludźmi, a zapewne również i więzi z bogiem. W innych obrządkach cała ofiara ulegała zniszczeniu. Ofiarę poświęcaną bogom w nie- biosach palono, by dym mógł wznieść się do siedziby bogów, natomiast przeznaczaną bogom świata podziemnego - zakopywano. Dzięki Homerowi dowiadujemy się, że pierwszy typ ofiary był powszechny wśród oblegających Troję. Wielokrotnie w Iliadzie znajdujemy opis złożenia w ofierze byka lub wołu. Ich krew skrapiała ziemię, a tłuszcz rzucano w ogień, by rytualny dym mógł wznosić się do niebios. Potem żołnierze przystępowali do świętowania i spożycia pozostałych części zwierzęcia. Natomiast w Odysei jej bohater, Odyseusz, chcąc odwiedzić krainę zmarłych, składa bogom ofiary zwierzęce, ale ich nie spożywa; to, czego nie pochłonął płomień, zostawało zakopane jako błagalna ofiara. Takie ofiary Grecy składali zapewne podczas misteriów - tajemniczych obrzędów ku czci bóstw. Odbywały się one 44 Historia wiedzy zazwyczaj w nocy, w jaskiniach lub innym mrocznym miejscu, a udział w nich był zastrzeżony jedynie dla wtajemniczonych. Obecnie uważa się, że opowieść o ofierze Izaaka pochodzi z początku drugiego tysiąclecia przed Chrystusem. Zawarta jest w dwudziestym drugim rozdziale biblijnej Księgi Rodzaju. [...] Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: "Abraha- mie!" A gdy on odpowiedział: "Oto jestem" - powiedział: "Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jedynym z pagórków, jakie ci wskażę". [...] A gdy przy- szli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zabudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna. Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł: "Abrahamie, Abrahamie". A on rzekł: "Oto jestem". [Anioł] powiedział mu: "Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna". Czyż to Żydzi pierwsi zdecydowali, że ludzka ofiara jest czymś niewłaści- wym, że Bóg wcale jej nie pragnie? Być może. Najwyraźniej nigdy więcej nie złożyli ludzkiej ofiary Bogu. Chrześcijanie, idąc za tradycją żydowską, również nigdy nie praktykowali ludzkiej ofiary, chociaż ich religia oparta jest na najwyższej ofierze: Jezusa Chrystusa, Baranka Bożego, jedynego Syna Bożego, który umarł za ludzkość. Przynajmniej według katolików ta najwyższa ofiara powtarza się podczas każdej mszy, jako że Jezus jest obecny w postaci wina (krwi) i chleba (ciała), przyjmowanych w sakramencie komunii przez wielu uczestników obrzędu. Od ludzkiej ofiary, i to od samego początku, są wolne również buddyzm i islam. Gdybyż tak pierwsza lekcja udzielona przez Boga Abrahamowi znana była Aztekom i Inkom oraz wielu innym ludom! Judaizm Założycielem judaizmu był Abraham. Zawarta w Księdze Rodzaju historia jego życia, chociaż dziś uważana za nie całkiem prawdziwą, zgodna jest z historycz- nymi wydarzeniami datowanymi na początek II tysiąclecia p.n.e. Według tego MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 45 zapisu, Abraham, jego ojciec Terach, oraz Lot wraz z żoną Sara opuścili chaldejskie Ur w południowej Mezopotamii i podróżowali z wolna, pod opiekuńczym okiem Boga, w kierunku ziemi Kanaan (dzisiejszy Izrael i Li- ban). Po śmierci Teracha Abraham został patriarchą, wkrótce też zawarł z Bogiem przymierze. To przymierze, raczej obietnica, zawierało zapewnienie, że plemię Abrahama odziedziczy ziemię Kanaan. Czy owa podróż z Ur, które jest miejscem prawdziwym, do Kanaan, również istniejącego, rzeczywiście się odbyła? Oprócz opowieści biblijnej istnieją historyczne i archeologiczne przesłanki, by tak mniemać. Dlaczego jednak Abraham opuścił Ur? Czy uciekał przez religijnymi prześladowaniami, szukał lepszych warunków do życia, czy też kierował się jakimś boskim nakazem, realnym czy też wyimaginowanym? W każdym razie w ciągu kilku- set lat w Kanaan pojawiło się kilkuset Żydów czczących jednego Boga - Jahwe. W świecie pełnym politeistycznych religii byli monoteistami - zapewne pierwszymi w historii. Jahwe z początku w Biblii nazywany jest bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba. Czy oznacza to, że nie był bogiem ludzkości, jedynym Bogiem? Niemożliwe jest określenie daty, kiedy Jahwe (lub Jehowa) przybrał uniwer- salny charakter, jaki miał już w czasach Jezusa, i posiada również dzisiaj. Wystarczy powiedzieć, że Bóg Abrahama, początkowo najprawdopodobniej bóstwo plemienne, jedno z wielu, jest obecnie jedynym Bogiem czczonym przez żydów, chrześcijan i muzułmanów na całym świecie. Historia judaizmu jest długa i zagmatwana, pełna krwi i łez. Żydzi uważali, że są narodem wybranym przez jedynego prawdziwego Boga, ale wyparli się również tego Boga i jego proroków, gdy zstąpił na ziemię (przynajmniej tak jest w przeświadczeniu chrześcijan i muzułmanów). Próbo- wali współżyć w pokoju z resztą ludzkości, choć z wielu przyczyn okazało się to niezwykle trudne. Chociażby tylko w naszych czasach zostali ciężko doświadczeni przez holocaust i nieustającą wrogość arabskich sąsiadów wobec państwa Izrael. Pomimo to Żydzi trwają nadal, wyznając niezmiennie trzy prawdy. Po pierwsze, że są ludźmi prawa wyłożonego w świętych księgach mojżeszowych (pierwszych piędu księgach Starego Testamentu). Po drugie, że są wybranym narodem Boga, z którym zawarli wieczne przymierze. Po trzecie, wierzą, że Bóg jest wieczny. Starożytna mądrość Żydów, przekazywana z ojca na syna przez niemal cztery tysiące lat (w tym samym czasie została przekazana całej reszcie ludzkości), jest bardzo złożona. Niemniej może być podsumowana w przyto- czonych powyżej trzech wielkich prawdach wiary. 46 Historia wiedzy Chrześcijaństwo Jezus Chrystus był Żydem i przyjął wszystkie trzy prawdy, które przekazali mu w spadku praprzodkowie. Ale wszystkie trzy zmienił. Urodził się w Betlejem 25 grudnia w roku, który większość świata przyjęła jako początek ery nowożytnej.* Jezus z Nazaretu był ogłoszony przez niektó- rych królem żydowskim. Zmarł na wzgórzu Golgota, w Jerozolimie, w Wielki Piątek w roku 30 n.e. Zginął na krzyżu, a jego śmierć w pewnej mierze była spowodowana błędem rzymskiego gubernatora prowincji. Zgodnie z chrześci- jańską wiarą zstąpił następnie do piekieł, "wyłamał" bramy piekielne - i przeniósł do raju dusze Adama i Ewy oraz patriarchów - a następnie trzeciego dnia zmartwychwstał, co świętowane jest przez chrześcijan na całym świecie w Niedzielę Wielkanocną. Jezus oświadczył, że nie zmieni w żadnej mierze prawa żydowskiego, choć dodał do niego pewien rodzaj prawa nadprzyrodzonego, opartego na miłości, jak mówił, a nie tylko na sprawiedliwości. Chrześcijanie interpretują to w ten sposób, że przez swą śmierć odkupił grzech pierworodny Adama i Ewy i przywrócił ludziom obietnicę wiecznego życia w raju, przynajmniej tym wszystkim, którzy wierzą w jego nowe posłanie oraz w jego boskość. Najbar- dziej wyrazisty obraz jego nauki zawarty został w Kazaniu na Górze, w którym Chrystus dokonał modyfikacji prawa mojżeszowego. Ewangelia według św. Mateusza opisuje to słynne wydarzenie, gdy Jezus "wszedł na górę" i nauczał swych uczniów mówiąc: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do ich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. (Mt 5, 3-7)** Jezus niemal zawsze ujmował swe nauki w formę przypowieści, które wymagały interpretacji zarówno wtedy, jak i obecnie. Mądrość niektórych przypowieści, mimo że głęboka, nie różni się zapewne od mądrości innych * Na podstawie najnowszych badań przyjmuje się, że Jezus urodził się najprawdo- podobniej w 8 lub 7 roku p.n.e. - przyp. red. ** Pismo Swęte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych (cyt. wg Biblii Tysiąclecia). MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 47 starożytnych religijnych nauczydeli. Ale istniało również ziarno wyjątkowości w naukach Jezusa-człowieka. Połączył on mianowicie wizję ziemskiego króle- stwa Żydów z mistyczną wizją chrześcijan. Miał on założyć chrześcijański Kościół, )ak mówił - na skale, lub jak wynika z gry słów - na barkach Piotra apostoła (imię to oznacza po grecku "skałę"). Od tej pory chrześcijanie na całym świecie wierzą, że Kościół został stworzony przez Chrystusa i trwają przy jego naukach. Inni zastanawiają się nad tym głębiej, pamiętając jedną z najbardziej stanowczych wypowiedzi Chrystusa, tak odnotowaną w Ewangelii św. Marka: "Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je. Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić?" I jeśli to nie jest wystarczającym wyzwaniem dla bogatych i wpływowych chrześcijańskiego Kościoła, Jezus powiedział również: "Jeśli kto chce pójść ze Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje!" Czy istnieje bardziej doskonałe w swej zwięzłości podsumowanie nauk Jezusa niż te wspaniałe, a zarazem przejmujące słowa? Wspaniałe, ponieważ inspirują każdego do wyjścia poza świat codziennych trosk i rozpoczęcia nowego życia nasyconego głębszym sensem i mającego cel. Przejmujące, ponieważ wymagają one od tak wielu ludzi więcej, aniżeli mogą oni dać. Porównanie judaizmu i chrześcijaństwa Stary Testament jest świętą księgą żydowską. Jest również świętą księgą dla chrześcijan, chociaż w nieco inny sposób. Poza pojmowaniem go jako historii Żydów, historii, która poprzedziła narodziny Jezusa Chrystusa, i religię, którą założył, jest też odczytywany przez chrześcijan jako proroctwo nadejścia Chrystusa. Dla nich każde wydarzenie w Starym Testamencie ma podwójne znaczenie. Dla przykładu, gdy ofiara z Izaaka widziana jest przez Żydów jako symboliczne zakończenie ofiar z ludzi, dla chrześcijan stanowi także zapo- wiedź Męki Pańskiej. Abraham gotów był złożyć swego jedynego syna w ofierze na znak swego posłuszeństwa; gdy już przeszedł próbę, jego syn został ocalony. Podobnie Bóg Ojciec ofiarował swego jedynego syna, by wszyscy ludzie mogli zostać uwolnieni od grzechu pierworodnego; następnie jego syn uniósł się w Niebiosa, by zasiąść po prawicy Ojca. Bóg żydowski często przejawia swój gniew i przede wszystkim jest nazy- 48 Historia wiedzy wany sprawiedliwym sędzią. Natomiast Bóg chrześcijański, mimo że też będzie sędzią żywych i umarłych, jest przede wszystkim Bogiem łaski. Ludz- kość została odkupiona ofiara Chrystusa, by osiągnąć zbawienie wieczne. Chrześcijanie zaakceptowali ideę, że to Żydzi jako naród zostali wybrani przez Boga świadkami jego panowania nad rodzajem ludzkim. Ale odmowa Żydów uznania Chrystusa za syna Bożego i jednej z trzech postaci Boga - obok Ojca i Ducha Świętego - stworzyła głęboką przepaść pomiędzy tymi dwoma religiami. Co więcej, rola, jaką według świadectwa ewangelistów odegrali Żydzi w spowodowaniu śmierci Jezusa z Nazaretu, została uznana przez wielu chrześcijan za ostateczny akt zdrady nie tylko Chrystusa, ale także wiary żydowskiej. Oskarżenie, że "to Żydzi zabili Chrystusa", jest jednym z najcięższych, jakie im wytoczyli chrześcijanie na przestrzeni wieków. Nowy Testament jest już wyłącznie chrześcijański. W większości spisany po grecku, przez mówiących tym językiem Żydów, składa się z czterech ewangelii zawierających relacje o życiu i naukach głoszonych przez Jezusa, eschatologicznej wizji końca świata i sądu (Apokalipsa św. Jana), Dziejów Apostolskich, a także listów św. Pawła i innych apostołów do powstających gmin chrześcijańskich, listów wskazujących wiernym drogę, którą powinni podążać w umacnianiu nowej wiary. Listy św. Pawła różnią się od pozostałych pism Nowego Testamentu. Starsze pisma miały głównie charakter historyczny, natomiast listy św. Pawła są zasadniczo, teologiczne. Sposób myślenia św. Pawła był na wskroś grecki. Wprowadzenie do chrześcijaństwa greckiej subtelności teologicznej i spekulacji określiło jego oblicze, i przez następne dwa tysiące lat odróżniało tę wiarę od judaizmu. Historyczny Jezus był prawdopodobnie członkiem sekty żydowskiej zwanej esseńczykami, jednej z najbardziej mistycznych i teologicznych grup żydow- skich. Większość wypowiedzi Jezusa to przypowieści, dające powody do wyniosłych i spekulatywnych interpretacji kolejnym generacjom myślicieli. Jezus jako człowiek stanowi wielką zagadkę. Ale bez względu na to, czy był on synem Boga czy też nie, nie można zaprzeczyć, że by! wielkim człowiekiem i nauczycielem. Islam Mahomet (właściwie Muhammad) urodził się w Mekce około 570 roku n.e. Wcześnie stracił ojca i dziadka, co pozbawiło go protektora i przewodnika w wyraźnie zdominowanym przez mężczyzn społeczeństwie średniowiecznej MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 49 Arabii. Inny człowiek zapewne zginąłby w historycznym niebycie. Natomiast Mahometowi udało się do czasu swojej śmierci w Medynie w 632 roku nie tylko założyć nową religię, ale także zjednoczyć wszystkich Arabów w jeden naród oraz tchnąć w nich zapał, który w ciągu dwudziestu lat od jego śmierci pozwolił jego wyznawcom podbić większość ziem cesarstwa bizantyjskiego i imperium perskiego. Przez sto lat stworzyli rozległe imperium mogące śmiało rywalizować pod względem zarówno obszaru, jak i organizacji z impe- rium rzymskim w czasach jego świetności. Około 610 roku, gdy Mahomet miał mniej więcej czterdzieści lat, otrzymał pierwszy bezpośredni znak od Boga. Przybrał on formę wizji majestatycznej postaci (identyfikowanej później z aniołem Gabrielem), która przekazała mu znamienne słowa: "Tyś jest Boży Wysłannik, Prorok Allaha!" Oznaczało to początek jego wielkiej kariery jako głosiciela wiary i proroka. Od tej pory aż do śmierci Mahomet dostępował objawień - słownych wieści, które, jak wierzył, pochodziły bezpośrednio od Boga. Ostatecznie zostały one zebrane i spisane, by utworzyć Koran, święte pismo islamu. Początkowo Mahomet wygłaszał kazania do członków najbliższej rodziny i znajomych, ale wkrótce jego słowa burzące ówczesne pojęcia o świecie nadprzyrodzonym, spotkały się ze stanowczym sprzeciwem w Mekce, wów- czas ważnym ośrodkiem handlowym Arabii. W kolejnych latach jego sytuacja stawała się coraz trudniejsza, dlatego też zaplanował udeczkę ze swego rodzinnego miasta. 24 września 622 roku opuścił Mekkę i w towarzystwie siedemdziesięciu piędu wyznawców udał się do miasta, nazwanego później Miastem Proroka, czyli Medyną. Wspomniana data, tzw. hidżra, czyli "uciecz- ka", stanowi tradycyjny punkt początkowy muzułmańskiej historii, i od niej rozpoczyna się islamski kalendarz. Mahomet był podziwiany przez współczesnych za odwagę i bezstronność, stając się później wzorem muzułmańskich cnót charakteru. Założył nie tylko państwo, ale także stworzył religię, która dziś ma blisko miliard wyznawców. Jego moralna surowość i powaga były w owym czasie wręcz wyjątkowe. Z pewnością jest jedną z najbardziej znaczących i charyzmatycznych postad w całej historii. Porównanie judeo-chrześcijaństwa i islamu Za czasów Mahometa w Mekce istniała znacząca społeczność żydowska. Z pewnością podlegał on jej wpływom i wiele nauczył się od żydowskich 50 Historia wiedzy historyków i myślicieli. Był on również obeznany z wiarą chrześcijańską. Uznawał Abrahama za pierwszego patriarchę (dlatego też Abraham jest świętym mężem we wszystkich trzech religiach) i wierzył, że Chrystus był największym prorokiem przed mm samym. Nie uznawał natomiast Jezusa za syna Bożego. Podejście Mahometa zarówno do judaizmu, jak i chrześcijaństwa było, przynajmniej początkowo, zasadniczo przyjazne. Żydów i chrześcijan uważano za "ludzi księgi", dlatego też wszystkim należała się religijna autonomia; jednakże jako innowiercy musieli płacić podatek pogłówny, co było powodem nawrócenia się wielu z nich na islam w pierwszym wieku po śmierci Proroka. Sytuacja ich różniła się sytuacji pogan, których siłą stawiano przed wyborem: nawrócenie się albo śmierć. Z początku islam miał charakter groźnej, wojują- cej wiary; czego zewnętrznym przejawem był dżihad, czyli święta wojna. Wiara ta ustanowiła jasną linię rozgraniczającą jej wyznawców od reszty świata, a poczucie zrodzonego w ten sposób pewnego rodzaju braterstwa prowadziło do zdumiewających zwycięstw nad społeczeństwami i kulturami nie powiąza- nymi tak silnymi więzami. Chrystus, zwracając się do św. Piotra w sprawie dotyczącej płacenia podatków, dokonał jasnego rozróżnienia pomiędzy "tym, co cesarskie, a tym, co boskie". Innymi słowy, istnieją dwa różne światy, religijny i świecki, które nie muszą pozostawać ze sobą w konflikcie, ale również nie należy ich ze sobą mieszać. Judaizm również przyjmował podobne rozróżnienie, natomiast islam już tego nie czynił. Na początku islam uzyskał swój charakterystyczny etos jako religia, która obejmowała zarówno duchowość, jak i doczesność w jednej społeczności i sprawowała kontrolę nie tylko nad indywidualnymi relacjami z Bogiem, ale także nad społecznymi i politycznymi relacjami między swymi wyznawcami. W ten sposób zrodziła się nie tylko islamska religia, także islamskie prawo i islamskie państwo. Dopiero w XX wieku, i to tylko w kilku państwach muzułmańskich (np. w Turcji), dokonano rozróżnienia pomiędzy światem religijnym i świeckim. Ogromną władzę, jaką posiadał ajatollah Chomeini w Iranie, można wyjaśnić faktem, iż łączył on w sobie zarówno religijne (jako imam), jak i polityczne zwierzchnictwo nad narodem; pełnił więc rolę niewiele różniącą się od roli wielu muzułmańskich przywódców z zamierzchłych czasów. Czy te trzy potężne, mające tak wiele wspólnego, a jednak pozostające w opozycji religie wciąż niosą ważne przesłanie dla ludzkości? Miliardy ludzi na całym świecie tak sądzi i otwarcie to głosi. Mimo że podczas II wojny światowej wskutek holocaustu życie straciło ponad sześć milionów Żydów, MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 51 a europejscy przedstawiciele narodu wybranego omal nie zostali unicestwieni, milionowe rzesze ludzi w Izraelu, Rosji, Stanach Zjednoczonych i innych krajach aktywnie wyznają judaizm. Z kolei chrześcijaństwo, w swych licznych postaciach, zapewne przyciąga obecnie więcej wyznawców aniżeli jaka- kolwiek inna religia. Również islam przeżywa ostatnio swoje odrodzenie, gdy konserwatywne ruchy w wielu krajach przywróciły tradycje praktyki, w tym wprowadzenie tradycyjnego prawa szariatu, podporządkowania roli kobiety i sprawowanie całkowitej kontroli nad systemem edukacji przez religijnych przywódców. Coraz częściej słyszy się nawoływania do dżihadu, a nowe poczucie braterstwa wśród muzułmanów na całym świecie wydaje się wciąż umacniać. Buddyzm Pierwsze indyjskie imperium powstało ok. 325 roku p.n.e. Dynastia Maurjów, nazwana tak od jej założyciela, Ćandragupty Maurji, sprawowała rządy nad subkontynenetem przez kilkaset lat. W okresie największego rozwoju, za panowania Aśoki (265-235 rok p.n.e.), to pierwsze zorganizowane państwo rozciągało się zapewne na obszarze niemal 2500 tyś. km , a jego ludność przekraczała pięćdziesiąt milionów. Wkrótce po wstąpieniu na tron Aśoka, jak przystało na nowego monarchę, przedsięwziaj kampanię militarną. Odnoszone zwycięstwa nie przyniosły mu jednak szczęścia. Dręczyło go cierpienie ludzkie, spowodowane wojnami, zarówno wśród zwycięzców, jak i pokonanych. Tej głębokiej refleksji nad okrucieństwem wojen, mającej, jak się okazało, dalekosiężne skutki, dokonał Aśoka w wieku około trzydziestu lat. W tym miejscu należałoby przejść do innej wielkiej postaci, wcześniej żyjącej na terenie Indii. Siddartha Gautama, zwany później Buddą (Oświe- conym), urodził się około 563 roku p.n.e. w książęcej rodzinie w północ- nych Indiach. Ożenił się i żył w przepychu. W wieku trzydziestu jeden lat doznał wewnętrznego przebudzenia, wywołanego zadumą nad losem lu- dzi, którzy chorują, starzeją się i umierają. Ogarnięty smutkiem rozpoczął poszukiwania przyczyn i drogi do uwolnienia człowieka od tych bolączek życia. Pozostawił swą żonę wraz z dzieckiem i powędrował na poradnie do królestwa Magadhy, chcąc znaleźć tam nauczycieli, którzy mogliby mu udzielić odpowiedzi na pytania dotyczące znaczenia ludzkiego cierpienia. Od 52 Historia wiedzy nich nauczył się mistycznej kontemplacji, charakterystycznej dla religijnych rozważań w ówczesnych Indiach. Jednakże sama umiejętność kontemplacji nie satysfakcjonowała go. Inni nauczyciele obiecywali mu osiągnięcie głębsze- go poznania, jeżeli tylko podąży ścieżką skrajnego ascetyzmu. Dlatego też przez szereg miesięcy drastycznie ograniczył jedzenie i pide, a ciało wystawiał na działanie żywiołów. W ten sposób doświadczył cierpienia ludzkiego, choć wciąż nie dotarł do jego sensu. Z tej to przyczyny odrzucił skrajny ascetyzm, zaczął normalnie się odżywiać, by wrócić do pełni sił. Nie porzucił jednakże swych poszukiwań duchowych. Pewnego poranka w maju 528 roku p.n.e. zasiadł w pozycji kontemplacyjnej pod wielkim drzewem bo (figowcem), w miejscu zwanym Bodh Gaja, i zaprzysiągł, że nie ruszy się stamtąd, dopóki nie osiągnie oświecenia. Jego medytacyjne rozmyślania trwały godzinumi. Ten wątek jego biografii naznaczony jest legendarną otoczką. W pewnej chwili miał pojawić się zły duch Mara, który próbował go nakłonić do porzucenia poszukiwań. "Lepiej czyń coś pożytecznego - mówił Mara. - Jaka będzie korzyść z twych ciągłych dążeń?" Gautama zignorował go jednakże, odporny na wszelakie próby kuszenia. Mara poczuł się pokonany i oddalił się. Gautama spędził resztę nocy na dalszej kontemplacji. W końcu następnego poranka, 25 maja, w wieku 35 lat doznał oświecenia, stając się najwyższym Buddą. Na czym ono polegało? "Zdałem sobie sprawę z tej Prawdy - myślał - która jest głęboka, trudna do dostrzeżenia, jeszcze trudniejsza do zrozumie- nia... Człowiek, który jest ogarnięty pożądaniem i otoczony bezmiarem ciemności nie może dojrzeć tej Prawdy, która jest wzniosła, głęboka, subtelna i trudna do zrozumienia." Prawdy, którą posiadł Budda, nie można trafnie scharakteryzować w kilku zaledwie zdaniach. Do jej zrozumienia potrzeba wielu lat studiów. Budda, jak wiadomo, spisał ją w postaci przypowieści. Człowiek powinien poszukiwać ścieżki środka pomiędzy dogadzaniem sobie i życiem w skrajnej ascezie. Ścieżka środka, zwana szlachetną ośmioraką ścieżką, składa się z właściwego rozumienia, właściwej intencji, właściwej mowy, właściwego postępowania, właściwego życia, właściwych dążeń, właściwej świadomości i właściwego skupienia w medytacji. Wielka prawda Buddy, jak ją wyjaśniał, składa się z czterech szlachetnych prawd. Pierwsza z nich, którą zrozumiał, zanim jeszcze udał się na wieloletnią pielgrzymkę, głosi, że życie ludzkie pełne jest konfliktów, smutku i cierpienia. Druga szlachetna prawda oznajmia, że wszystkie te bolączki spowodowane są samolubnymi chęciami człowieka. Trzecia powiada, że można osiągnąć MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 55 wyzwolenie i wolność - osiągając nirwanę. Czwarta ze szlachetnych prawd, szlachetna ośmioraka ścieżka, podaje drogę do tego wyzwolenia. W pewnym sensie buddyzm nie jest religią, jako że nie czci żadnego boga. Niemniej ta zasadniczo etyczna doktryna szybko rozpowszechniła się, częścio- wo z powodu głębokich rozmyślań, które wszędzie rodziła, a częściowo z racji zawartych w niej rewolucyjnych wręcz jak na owe czasy akcentów. Albowiem Budda, człowiek głęboko rozumiejący świat, mający nieprzebrane pokłady sympatii i miłosierdzia, utrzymywał, że wszyscy ludzie są sobie równi w ich wspólnym losie. W ten sposób sprzeciwiał się istnieniu porządku kastowego. Jego wyznawcy rozpowszechnili zasadę społecznej równości na całym obszarze południowej Azji, co niejednokrotnie wywołało zarówno wstrząsy polityczne, jak i oświecony polityczny postęp w wielu państwach. W tym miejscu powróćmy od cesarza Aśoki, żyjącego około 300 lat później. Gdy władca ów doznał oświecenia, porzucił wojowanie i przemoc, szukając pokojowego współistnienia zarówno z poddanymi, jak i sąsiadami, wprowadzając Indie w czasy postrzegane później jako złoty wiek. Dzisiaj buddyzm wciąż odgrywa ważną rolę w polityce wielu krajów azjatyckich. Nacisk kładziony w nim na społeczną równość zainspirował w wielu krajach liberalne ruchy reformatorskie. Buddyści wspomagają rów- nież ruchy narodowe skierowane przeciwko kolonialnym rządom oraz domi- nacji nieprzyjaznych lub otwarcie wrogich grup etnicznych. Stąd też buddyzm pozostaje jednym z najbardziej żywych systemów myśli etycznej na świecie. Dzieje się tak, mimo że buddyści bardzo często są mniejszością w państwie. Mistyczna moc myśli buddyjskiej wciąż jednak wywiera głęboki wpływ na umysły ogromnej rzeszy ludzi. Lekcje z przeszłości s Większość starożytnych królestw i imperiów wyrosło z kotła wojujących ro- dów, miast lub plemion. Dla większości z nich najważniejszym zadaniem było ustanowienie politycznego i społecznego porządku. Jakże często porządek ów zaprowadzano wyłącznie siłą. Większość poddanych w obliczu zagrożenia natychmiastową lub bolesną śmiercią dopóty pozostawała spokojna i posłusz- na, dopóki istniała możliwość użycia siły. Zrodził się jednak problem, jak utrzymać porządek bez obecności aparatu przemocy. Widzieliśmy, że rozwiązanie starożytnych Egipcjan polegało na niechęci do zmian. Nawet gdy nie wszystko układało się najlepiej, uważano, że zmiany 54 Historia wiedzy wyszłyby tylko na gorsze. Egipcjanie rozciągnęli tę zasadę na wszystkie sfery życia, ale każda cywilizacja w mniejszym czy większym stopniu ją zaadapto- wała. Rozwiązanie indyjskie polegało na ustanowieniu systemu kastowego. Ogólnie biorąc, oznaczało to powszechną zgodę na to, że urodzenie człowieka określało i usprawiedliwiało jego pozycję społeczną. To także jest użyteczna zasada, jako że nie można kwestionować narodzenia danej osobny. Moi rodzice byli tymi, którymi byli, dlatego ja jestem tym, kim jestem. Jeżeli oznaczałoby to, że ci, którzy "mają", zawsze pozostaną takimi, dziedzicząc z ojca na syna w ciągu kolejnych generacji, a ci, którzy "nie mają", też zawsze będą takimi, to porządek społeczny, który Egipcjanie nazywali ma'at, jest wart ceny każdej niesprawiedliwości. Jaki jest bowiem wybór? Żaden, z wyjątkiem ciągłego zamętu i konfliktów, nieodwołalnie prowadzących do zniszczenia. Chińczycy zaś w jeszcze inny sposób usprawiedliwiali nierówność społecz- ną. Tylko ten może dostąpić awansu i zajmować wyższe stanowiska, kto ze swej natury jest najlepszy. (Zasada ta nie musiała jednak obejmować wszyst- kich. Rozumiało się bowiem samo przez się, że cesarz zastrzegał najwyższe stanowiska dla członków swojej rodziny). Reguła, by najlepsi byli najlepszymi, gdyż na to zasłużyli, cieszyła się powszechną akceptacją. Zapewne nieco trudniejszy do zaakceptowania był pomysł, by miarą owej nadrzędności była znajomość konfucjańskich tekstów. W naszych czasach wyższość intelektualna mierzona jest wynikami różnego rodzaju obiektywnych testów. Choć nie mają one bezpośrednich związków z Konfucjuszem, zasada pozostała nadal ta sama. Jeszcze innym rodzajem testu na doskonałość stało się pismo, które zrodziło się na terenie Mezopotamii. Umiejętność pisania i czytania nie wystarczy, by ustanowić społeczny lub polityczny porządek. Stanowi nato- miast przepustkę do warstwy wpływowej, kontrolującej większość spraw gospodarczych i państwowych, zarówno w sferze publicznej, jak i prywatnej. Umożliwia nadzór nad systemami informacji, co dzisiaj nabrało szczególnego znaczenia. Oszacowano, że przemysł informacyjny wytwarza ponad połowę produktu narodowego brutto nowoczesnych państw wysoko uprzemysłowio- nych. Gromadzenie i przekazywanie informacji już w starożytnej Mezopota- mii odgrywało ważną rolę. W chwili obecniej w skali globalnej jest to największy ze wszystkich działów gospodarki. Choć może się to wydać dziwne, ale wszyscy wielcy nauczyciele i założy- ciele mchów religijnych, których doktryny przetrwały do czasów współczes- nych, znajdowali się w opozycji do wyliczonych powyżej zasad organizacji porządku społecznego. Wszyscy byli w pewnym stopniu rebeliantami, rewo- MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 55 lucjonistami walczącymi przeciwko systemom władzy. Czyż nie nasuwa się zatem wniosek, iż ich sukces wynikał - przynajmniej po części - z buntowni- czości? Abraham oraz inni żydowscy partriarchowie i prorocy zaczęli głosić, że ich plemienny bóg jest największym bogiem, co z czasem przerodziło się w dąże- nie do ustanowienia jedynego Boga, Jehowy, dla wszystkich ludzi. Pogańscy politeiści czcili co najmniej dwa rodzaje bogów - dobrych i złych. Dobrzy bogowie byli twórcami rzeczy dobrych, a źli - rzeczy złych; czczenie tych ostatnich oznaczało uznawanie ich istnienia, było zarazem próbą uniknięcia ich wpływów. Żydzi jako pierwsi głosili, że człowiek sam odpowiada za swoje czyny i nie może winić za to bogów. Jezus i jego chrześcijańscy wyznawcy oraz interpretatorzy rozpowszechnili dalej tę rewolucyjną doktrynę. Ewa była kuszona przez szatana, a Adam przez Ewę. Obydwoje popełnili grzech, i zostali wygnani z raju. Nie można jednak za owo nieposłuszeństwo człowieka obarczać winą diabła. Człowiek sam zawinił i dlatego wiecznie musi ponosić tego konsekwencje. Bóg jednak kochał Adama, Ewę oraz całe ich potomstwo, zbawił więc i odkupił ludzkość krwią swego jedynego syna. Natomiast odpowiedzialność za grzech pozostała, tak jak głosili to wcześniej Żydzi: wewnątrz indywidualnej duszy ludzkiej. Konfucjusz, zapewne z powodów związanych z jego sytuacją życiową, buntował się przeciwko feudalnemu systemowi swych czasów, opartemu na organizacji społeczeństwa wedle urodzenia. Albowiem jego zdaniem jedynie umiejętności kwalifikowały człowieka do piastowania wysokiej pozycji w spo- łeczeństwie i państwie, a umiejętności powinny być określane przez naukę. Powierzchownie zasadę tę zaadaptowało chińskie państwo. Choć gdyby Konfucjusz powrócił, to czy uznałby, że prawdziwe umiejętności mogą być określone przez jakiekolwiek teksty, nieważne, czy pisane przez niego, czy też nie? Czy nie miał na myśli czegoś głębszego i bardziej rewolucyjnego? Z kolei Budda przeciwstawił się systemowi kastowemu, który zawładnął ówczesnymi Indiami. Głosił, że wszyscy ludzie są równi w cierpieniu; wszyscy ludzie stają przed podobnymi wyzwaniami i muszą podążać tą samą ścieżką. Głęboko zakorzeniona równość, którą dostrzegał w skrajnie nierównym spo- łeczeństwie swych czasów, została później dostrzeżona przez Dawida, Jezusa i Mahometa. Ani przez pochodzenie społeczne, ani też przez wyjątkowe umiejętności nie można dostąpić szczególnej łaski Boga. Wszyscy ludzie są równie grzeszni i wszyscy mogą osiągnąć królestwo niebieskie, jeżeli będą go szukać z przepełnionymi miłością sercami. Idea społecznej równości jest nieodłącznie rewolucyjna. Ponad dwa tysiące lat musiało upłynąć, zanim przyjęto ją jako zasadę organizacji społeczeństw. 56 Historia wiedzy Jednak wpływ starożytnych Żydów, dawnych chrześcijan, Mahometa i jego bezpośrednich następców, jak również Buddy, Konfucjusza i innych wschod- nich mędrców - by już nie wspominać pogańskiego filozofa Sokratesa - zawsze był obecny na przestrzeni wieków. Alfabety Pierwsze alfabety powstały zapewne w Mezopotamii około połowy II tysiącle- cia przed Chrystusem, chociaż to Fenicjaniom przypisuje się wynalazek alfabetu. Wiele używanych dzisiaj liter wywodzi się ze znaków stosowanych przez fenickich skrybów już w 1100 roku p.n.e. Fenicki alfabet zawierał jedynie litery oznaczające spółgłoski, dlatego też nie mógł być właściwie używany do transkrypcji języków indoeuropejskich. Dopiero Grecy mniej więcej w połowie VIII wieku p.n.e. wynaleźli symbole oznaczające samogłoski. Powstały w ten sposób alfabet - stosowany dzisiaj z niewielkimi tylko zmia- nami - stał się bezcennym wkładem Greków, tego genialnego, twórczego narodu, do światowego dziedzictwa. Nie każde pismo jest alfabetyczne. Na przykład pismo chińskie jest ideograficzno-fonetyczne. Odnosi się to także do starożytnego egipskiego, sumeryjskiego, a nawet starożytnego hebrajskiego. Języki takie jak chiński lub japoński są wysoce ekspresyjne, ale trudno je zapisać w sposób nie budzący wątpliwości. Natomiast alfabetyczne języki, takie jak grecki, łacina, niemiecki i angielski, chcąc wymienić tylko kilka z nich, mają po zapisaniu taką jasność, do której daleko innym językom. Powodem tego jest sam alfabet. Starożytny hebrajski, aramejski i inne semickie języki z pierwszego wieku p.n.e. były fleksyjne (z bogatą odmianą), ale różnice w znaczeniu zazwyczaj wynikały bardziej z kontekstu niż z wymowy poszczególnych słów. Do dnia dzisiejszego hebrajski w piśmie nie stosuje samogłosek; dla dodatkowej jasności stosuje się czasami system kropek nad pewnymi literami, choć we właściwej pisowni kropki nie są konieczne. Natomiast angielski, który ma nieliczne odmiany gramatyczne, nie mógłby oddać odpowiedniego znaczenia słów bez samogłosek. Weźmy na przykład zbitkę literową kt. (Dla większej jasności posłużmy się tu przykładem polskim). Rozpatrzmy następnie trzy słowa kat, kit, kot. Oznaczają one zupełnie inne rzeczy. Nie ma między nimi żadnego semantycznego związku. W pisowni różnica jest wyrażana trzema znakami: a, i oraz o. Pismo chińskie posługuje się tysiącami różnych znaków, by oddać tysiące MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 57 różnych dźwięków, a każdy z nich ma inne znaczenie. Angielski ma tyle samo różnych dźwięków co chiński, ale jedynie dwudziestu sześciu znaków potrzeba do zapisania wszystkich słów. Taka wydajność zapiera dech w piersiach. Naukowcy nie są zgodni co do tego, czy alfabet fenicki był w rzeczywisto- ści prawdziwym alfabetem, ponieważ nie zawierał znaków określających samogłoski. W tym wypadku palma pierwszeństwa przypadłaby alfabetowi greckiemu. Grecki wynalazek jest nie mniej zdumiewający, chociaż opierał się na wcześniejszych dokonaniach. Inkowie nie odkryli sztuki pisania. Nie rozumieli również ogólnych zasad działania narzędzi, które stosowali. Tworzyli kolejne narzędzia, by wykonać poszczególne zadania, ale na przykład zasada działania dźwigni uszła ich uwagi. Wydaje się, że również Egipcjanom i mieszkańcom Mezopotamii nie udało się zrozumieć ogólnych idei, mimo że doskonale radzili sobie z rozwią- zywaniem specyficznych problemów, które przed nimi stawały. Mówiony język Inków był skomplikowany i wysoce ekspresyjny. Ale brak pisma może wyjaśniać ich brak wiedzy ogólnej - i ich szybkie pokonanie przez przedstawicieli tych narodów, którzy je znali. Zapewne rasa ludzka jest niezdolna do głębszych rozważań i ogólnego poznania, jeżeli poszczególni jej przedstawiciele nie mogą spisać swych myśli, by inni mogli je jasno zrozumieć. To prawda, że najwcześniejsze imperia zbudowano bez znajomości pis- ma; przecież, nawet wielką poezję, tworzyli ludzie nie znający sztuki pisania. Sam Homer, pierwszy i w pewnym stopniu wciąż największy poeta, był niepiśmienny. W owym czasie (ok. 1000 roku p.n.e.) większość świata nie znała pisma. Nawet gdy człowiek opanował umiejętność pisania, jak w Mezopotamii, Egipcie czy Chinach, zazwyczaj używał tego cudownego wynalazku jedynie do sporządzania danych handlowych. Początkowo nie dostrzegano w znakach czy literach nieocenionego narzędzia dla lepszego myślenia. Dopiero Grecy, gdy tylko stworzyli alfabet, pierwsi zrozumieli ten fakt. W ten sposób powstał świat, który znamy i w którym żyjemy. Zero Grecy bardzo szybko zorientowali się, jakie korzyści mogą odnieść z pisowni opartej na alfabecie. Z większymi oporami przyszło im natomiast zaadaptowa- nie innego ważnego wynalazku Babilończyków: pozycyjnego zapisu w oblicze- niach. 58 Historia wiedzy Gdy zapisujemy jakąś liczbę, na przykład 568, zazwyczaj nie uświadamiamy sobie zastosowanego tu niezwykle wydajnego skrótu myślowego. Jeżeli chcemy być absolutnie dokładani, możemy zapisać 568 na dwa sposoby. Jeden z nich to: (5 x 100) + (6 x 10) + 8 = 568 Drugi jest bardziej ogólny: Gdybyśmy posługiwali się tym niezręcznym sposobem zapisu, oczywiste, że nigdy nie udałoby nam się zrobić obliczeń w odpowiednim czasie. Komputery mogłyby nie mieć z tym kłopotu, ale dzieci z pewnością czułyby się przy nauce arytmetyki jeszcze bardziej zagubione niż zwykle. Zasady pozycyjnego zapisu raz poznane stosujemy podświadomie. Nigdy nie zastanawiamy się nad tym pisząc liczby. Ale nie wszystkie cywilizacje w historii ludzkości stosowały ten użyteczny skrót myślowy w obliczeniach. Tak czy inaczej, co najmniej dwie ze starożytnych kultur, omówionych w tym rozdziale, odkryły zapis pozycyjny, i to zapewne zupełnie niezależnie. Gdy Hiszpanie dotarli do Meksyku w XVI wieku, ze zdumieniem dostrzegli, że Majowe używali pozycyjnego zapisu w obliczaniu dat w swoich skompliko- wanych kalendarzach. Egipcjanie mogli całkiem niezależnie dojść do zapisu pozycyjnego mniej więcej przed czterema tysiącami lat. Ale to Babilończykom przysługuje zaszczyt odkrycia go po raz pierwszy. Sumerowie i Babilończycy byli zagorzałymi rachmistrzami w czasach, gdy większość ludzkości wciąż liczyła na palcach, jeżeli w ogóle liczyła. Zdaniem historyka Erka Tempie Bella zastosowanie pozycyjnego zapisu w ich systemie sześćdziesiętnym (opartym na bazie sześćdziesięciu, a nie dziesięciu) mogło mieć miejsce już około 3500 roku p.n.e. Przez długi okres Babilończycy nie umieli sobie poradzić z niejasnością związaną z pewnymi liczbami, na przykład 508. Liczba ta wyraźnie różni się dla nas od liczby 568. Ale przez wieki stanowiła zagadkę zarówno dla Babilończyków, jak i dla Egipq'an. Liczbę 508 można zapisać w poniższy sposób: (5 x 100) + (O x 10) + 8 = 508 Nam to nie sprawia żadnego kłopotu. Ale dla Babilończyków to był problem. Nie rozumieli tak naprawdę co "ten brak dziesiątek" robił pośrodku MĄDROŚĆ STAROŻYTNYCH 59 liczby. Dlatego też często "nie pozostawiali znaku" sugerującego, że nic nie ma na pozycji dziesiętnej. Pozycyjny zapis zawodzi, jeżeli nie stosujemy go konsekwentnie, nawet wtedy gdy nic nie znajduje się na danej pozycji. W liczbie 508 cyfra O odgrywa niezmiernie ważną rolę. Jeżeli ją pominiemy, 508 przejdzie w 58. Babilończy- cy często jednak pomijali owe zero, co powodowało, że ich obliczenia stawały się niezmiernie zagmatwane, aż do momentu gdy nie zwrócono uwagi na kontekst. Babilończycy odkryli potrzebę stosowania zera dopiero pod koniec swej historii, zapewne około 350 roku p.n.e., czyli ponad trzy tysiące lat po odkryciu zapisu pozycyjnego. Egipcjanie mogli zastosować zero nieco wcześ- niej. Ale nie używali go ściśle, co może sugerować, że nie w pełni rozumieli jego znaczenie. Po 350 rokup.n.e. babilońskie tablice z astronomicznymi danymi (wszyst- kie w systemie sześćdziesiętnym) regularnie stosowały już zero. Późni greccy astronomowie, łącznie z Ptolemeuszem w II wieku p.n.e., poszli za babilońską praktyką, stosując nawet symbol o dla oznaczenia zera. Ale oni również zachowali sześćdziesiętny systemem numeryczny dla obliczeń astrono- micznych, który pomimo korzyści płynących z zapisu był niepotrzebnie zagmatwany. Około 1200 roku n.e. lub może sto lat wcześniej Hindusi zaczęli stosować zero (0) w swym systemie dziesiętnym. Niekiedy to właśnie ich wymienia się jako odkrywców zera. Możliwe, że swą wiedzę zaczerpnęli od Greków. Połączenie przez nich pozycyjnego zapisu w systemie dziesiętnym z konse- kwentnym stosowaniem zera pozwoliło przezwyciężyć poważne trudności w obliczeniach, a świat to podchwycił. Dlatego też jesteśmy niezmiernie wdzięczni babilońskim i egipskim mate- matykom. Powinniśmy też przytoczyć jeden raczej zagadkowy fakt. Dawni greccy matematycy, słynący ze wspaniałej intuicji i ogromnych sukcesów na polu geometrii, po prostu nie zauważyli wagi zapisu pozycyjnego. Nie ulega wątpliwości, że opierali się na matematycznych podstawach stworzonych przez Babilończyków, a w geometrii znacznie prześcignęli swych mistrzów. Nie byli jednak dobrymi rachmistrzami. Jedna z najprostszych zasad arytme- tycznych uszła ich uwagi, a nawet wprawiała w zakłopotanie. 2 GRECKA EKSPLOZJA W historii ludzkości tak naprawdę mieliśmy dwie eksplozje wiedzy. Ta druga została zapoczątkowana w Europie przed pięcioma wiekami i trwa po dziś dzień. Pierwsza natomiast rozpoczęła się w Grecji w VI wieku p.n.e. Grecka eksplozja również miała długi żywot. Podobnie jak nasza, początek swój zawdzięcza odkryciu nowego narzędzia porozumiewania się oraz nowej metody zdobywania wiedzy. Rozwijała się dzięki znacznemu postępowi w matematyce, by osiągnąć punkt kulminacyjny w rewolucyjnych teoriach 0 materii i sile. Rozwój greckiej wiedzy nie przyniósł jednak tak znacznego jak w naszych czasach postępu w dziedzinie badań, zrozumienia i kontroli świata przyrody. Natomiast pomimo wychwalanych osiągnięć naszych nauk humanistycznych - ekonomii, socjologii i psychologii - można pokusić się o stwierdzenie, że starożytni greccy uczeni wiedzieli tyle samo co my o naturze ludzkiej 1 dobrym życiu. Jeżeli możemy powiedzieć, że w dziedzinie fizyki osiągnęliśmy więcej, niż Grekom kiedykolwiek się zamarzyło, to z kolei Grecy zapewne doszli dalej na polu filozofii, a zwłaszcza etyki. Gdy zdamy sobie sprawę, że postęp w naukach fizycznych, jakiego dokonaliśmy i z jakiego jesteśmy tacy dumni, został po części oparty na osiągnięciach Greków (niemal tysiąc lat pozostawały w zapomnieniu i dopiero w naszych czasach przejrzano je i ponownie wykorzystano), wtedy wpływ eksplozji wiedzy greckiej może się nam nawet wydać istotniejszy niż współ- czesna rewolucja naukowa. Oczywiście Grecy poczynili pewne poważne błędy, nie tylko dotyczące świata przyrody, ale także natury ludzkiej. Niektóre z nich miały katastrofalne konsekwencje, i odczuwamy to aż do dzisiaj. Ale nasza eksplozja wiedzy również nie ustrzegła się pomyłek, z których część może nawet doprowadzić do unicestwienia, całej ludzkości. GRECKA EKSPLOZJA 61 W obydwu przypadkach przyczyną owych błędów jest ludzka zarozumia- łość ludzka; rodzaj próżnej pewności, pychy, bezbożnego braku szacunku w stosunku do granic, które uporządkowany wszechświat wyznacza działa- niom człowieka. Grecy nadali ludzkiej zarozumiałości specjalną nazwę: hybris. Głosili, że hybris jest grzechem i oddawali cześć bogini Nemezis karzącej tych, którzy dopuścili się tego grzechu. My nie czcimy już bogini Nemezis i nie wymyśliliśmy specjalnej nazwy na ludzką zarozumiałość. Jednak skutki jej odnaleźć można wszędzie. Problem Taksa Część Grecji stanowi półwysep, z głęboko wcinającymi się zatokami morski- mi, który schodzi w Morze Śródziemne z eurazjatyckiego lądu. Od wschodu morze rozdziela Grecję od Anatolii, najbardziej wysuniętej na zachód prowin- cji dzisiejszej Turcji, leżącej na południe od cieśniny Dardanele. Pomiędzy Grecją i Anatolią rozpościera się pełne wysp i mieniące się światłem Morze Egejskie. Jest to zapewne najsławniejszy akwen tego rozmiaru na świecie. Dziesięć lub dwanaście wieków przed narodzeniem Chrystusa ludzie mówiący po grecku przemierzali Morze Egejskie, by zakładać kolonie na zachodnim wybrzeżu Anatolii. Nie zapuszczali się w głąb lądu. Swoje miasta zakładali w strefie przybrzeżnej, gdzie istniało wiele naturalnych portów, w których statki mogły bezpiecznie cumować. To nowe kolonialne imperium nazwali Jonią. Za jedno z największych i najbogatszych miast greckich w Jonii uchodził Milet. Był najbardziej wysuniętym na południe miastem jońskim, usytuowa- nym w pobliżu miejsca, gdzie wybrzeże Anatolii skręca na wschód, tworząc część wschodniej flanki Morza Śródziemnego. Dziś z Miletu pozostały zaled- wie ruiny, gdyż prawie przed dwudziestoma wiekami jego dwa wspaniałe porty uległy zamuleniu i stały się nieżeglowne. Z dawnego Miletu do stolicy starożytnego Egiptu obecnie leci się samolotem odrzutowym jedynie godzinę, ale w tamtych zamierzchłych czasach była to długa podróż, nieważne, czy lądem, czy morzem. Do połowy VIII wieku p.n.e. ambitni mieszkańcy Miletu przemierzali tę trasę regularnie, handlując z Egipcjanami, przynosząc im zarówno greckie idee, jak i towary, i powracając do domu z egipskim złotem i pomysłami. Jednym z nich było odkrycie - dokonane przez Egipcjan zapewne dwa tysiąclecia wcześniej - technologii wytwarzania z trzciny papirusu rosnącego wzdłuż Nilu gładkiego, cienkiego, mocnego i niezmiernie trwałego materiału, na którym można było pisać. 62 Historia wiedzy Dziś nie dysponujemy dowodami na to, że Grecy znali pismo przed połową VIII wieku p.n.e. Wtedy to całkiem nagle, wraz z pojawieniem się papirusu, rozpoczęło się zapisywanie dorobku myśli helleńskiej, a po całym greckim świecie zaczęto rozsyłać zapiski i rozprawy na tematy techniczne. Głównym ośrodkiem owej aktywności był Milet, który stał się nie tylko centrum handlowym, ale jednocześnie miejscem wynalazków i nowych idei. Około 625 roku p.n.e. w Milecie urodził się człowiek, który w niezwykły sposób umiał wykorzystać wyjątkowe możliwości oferowane mu przez rodzime miasto. Nazywał się Tales. U potomnych zyskał sobie miano pierwszego filozofa i uczonego. O jego życiu i karierze wiemy stosunkowo niewiele. Mógł być odnoszącym sukcesy politykiem. Znany był jako jeden z Siedmiu Mędrców, a wszyscy pozostali byli greckimi przywódcami politycznymi. Zarówno Grecy, jak i później Rzymianie cenili go za różne osiągnięcia. Przypisuje mu się autor- stwo niektórych twierdzeń z pierwszej księgi Euklidesa Elementy geometrii, a także przepowiedzenie zaćmienia słońca w 585 roku p.n.e. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście tak było, Tales jest pierwszą wymienioną w zapisach osobą, która przewidziała to zjawisko. Według starożytnych komentatorów Tales zyskał sobie sławę jako myśli- ciel, który pierwszy sformułował tezę o prostej, powszechnej zasadzie rządzą- cej materialnym wszechświatem, o istnieniu pierwotnej substancji, gdyż ta, choć sama niezmienna, stanowi podłoże wszystkich zmian. Według Talesa owym podłożem czy też materią pierwotną była woda. Ażeby pojąć znaczenie zaproponowanej przez niego tezy, konieczne jest zrozumienie problemu, którego miała być rozwiązaniem. Tales zapewne pierwszy sformułował takie zagadnienie, postawił pewne pytanie, a - jak wiadomo - w filozofii ważniejsze są nowe pytania niż proponowane odpowie- dzi. Jeżeli rzeczywiście tak było, z pewnością można go ochrzcić mianem pierwszego filozofa. Gdy rozglądamy się dookoła, dostrzegamy ogromną różnorodność rzeczy, które podlegają nieustannym zmianom. Istoty żywe rodzą się, dojrzewają i umierają. Rośliny kiełkują z ziemi, rozkwitają i więdną. Morze znajduje się w nieustannym ruchu, a nawet potężne góry ulegają wietrzeniu. Również Ziemia, nasza matka, zmienia swoje oblicze (o czym zapewne wiemy dzisiaj więcej niż starożytni Grecy). Czyż więc wszystko podlega zmianie? A może istnieje coś, co zawsze pozostaje stałe, niezmienne? Gdy zastanawiamy się nad tą kwestią, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że w każdej rzeczy musi istnieć coś, co nie podlega zmianie, gdyż jak inaczej moglibyśmy rozpoznać ową rzecz po pewnym czasie. Weźmy dla przykładu GRECKA EKSPLOZJA 63 bryłkę gliny. Gdy rozkruszymy ją w palcach, na naszych oczach stanie się mniejsza. Ale wciąż pozostaje bryłką gliny. "To" jest czymś, co nie ulega zmianie, podczas gdy wiele aspektów "tego", to znaczy wygląd, ilość zmieniają się. W rzeczywistości wszystkie cechy ulegają modyfikacji, ale sama rzecz w pewnym sensie pozostaje ta sama; gdyby było inaczej, to w jaki sposób moglibyśmy zaobserwować samą zmianę?. W przypadku naszej bryłki nadajemy nazwę "glina" temu, co jest podło- żem zachodzących zmian, a co samo nie ulega zmianom. Nazywając w ten sposób kawałek gliny, nie rozwiązaliśmy wcale problemu Talesa. Mogę sproszkować całą bryłkę, otrzepać ręce i odejść. Glina z mojej bryłki została rozproszona, ale przecież nie przestała istnieć, nawet jeżeli odwróciłem się do niej plecami. Mogę wrzucić jej cząstkę do basenu z wodą. Mogę wyrzucić inne okruchy w powietrze, gdzie zostaną uniesione przez wiatr. Mogę nawet nakarmić kawałeczkami gliny kurczęta. Gdy ukaże się ona dzień później, nie jest już gliną. Ale nowa rzecz nie powstała z niczego. Powstała z gliny. Coś przetrwało, przechodząc nawet tak radykalną przemianę. W ciągu kolejnych lat i wieków zachodzą głębsze i dużo dalej sięgające zmiany. Zmieniają się ludzie, rodziny, całe narody, kontynenty ulegają zatopieniu, a w miejscu gdzie dotychczas istniało morze, wyłaniają się nowe, młode góry. Nawet wszechświat się zmienia: na przestrzeni miliardów lat rodzą się nowe i przestają istnieć stare galaktyki, a czarne dziury wchłaniają miliony słońc, przemieniając ich materię w coś, czego do końca nie możemy obecnie pojąć. Czy istnieje jedna pierwotna rzecz, która przechodzi wszystkie te zmiany, która pozostaje stała, podczas gdy wszystko inne nieustannie się zmienia? W przypadku pojedynczej rzeczy zawsze możemy znaleźć niezmienne podłoże. Stany Zjednoczone Ameryki rozrosły się przez dwa wieki z kraju liczącego trzy miliony w państwo mające dwieście pięćdziesiąt milionów mieszkańców, a liczba stanów wzrosła od trzynastu do pięćdziesięciu. Ale wciąż odnosimy się do jednej podstawowej "rzeczy", która pozostała nie- zmienna - Stanów Zjednoczonych Ameryki. Podobnie mają się sprawy z mężczyzną lub kobietą, których znamy, miejscem, gdzie mieszkamy, książką, którą czytamy, czy też słowem, które wypowiadamy. Jednak Talesowi chodziło o odpowiedź na pytanie, czy istnieje coś, co stanowi podłoże każdej zmiany, zawsze i we wszystkich miejscach wszechświata? Jeżeli nie istnieje, to jak możemy wyobrazić sobie chociażby taką rzecz jak wszechświat? Na jakiej podstawie nadajemy mu nazwę? Czy ta nazwa jest jedynie pustym dźwiękiem? A może rzeczywiście istnieje taka rzecz? Czy istnieje taka stała, trwała, a może nawet wieczna rzecz? 64 Historia wiedzy Tales stwierdził, że owszem, istnieje trwały wszechświat (Grecy określali go słowem kosmos), a leżąca u jego podłoża cząstka - która przechodzi zmiany - to woda. Nie możemy mieć pewności, co tak naprawdę przez to rozumiał. Z pewnością nie miał na myśli tego, że wszystko dosłownie "składa się" z wody. Wiedział dobrze, że na przykład kamienie nie mają w sobie wody. Ale skamieniałe bryły wysuszonej gliny wrzucone do wody ulegają rozpusz- czeniu. Być może Tales uważał, iż woda jest uniwersalnym rozpuszczalnikiem. Może najważniejsza była dla niego płynność wody, jej ciągła zmienność. Zaznaczał też, że gdy zostaje odpowiednio podgrzana, przechodzi w stan gazowy (staje się parą), a gdy się ją zamrozi, staje się ciałem stałym (czyli lodem). Nie jest więc wcale złym "kandydatem" na pierwotną materię. Ale nie to jest jednak najważniejsze, jak również nie to, co Tales rozumiał mówiąc "wszystko jest wodą". Doniosłość jego refleksji polega na tym, iż zapytał o pojedynczą fizyczną cząstkę lub niezmienny element leżący u pod- stawy wszystkich różnorodnych i zmiennych rzeczy na świecie. Czyniąc to zapoczątkował pojmowanie świata w nowy sposób. Dwa dokonania Talesa są istotne. Po pierwsze, nie odwoływał się do animistycznych wyjaśnień dotyczących funkcjonowania świata. Znaczy to, że nie próbował tłumaczyć niezrozumiałych wówczas zjawisk istnieniem bogów: "Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, dlatego przyjmuję, że tak dzieje się z woli boskiej". Po drugie przyjął niezwykłe założenie, że umysł ludzki może ogarnąć działanie świata - jako kosmosu. Jego hipoteza, że "wszystko jest wodą" wykraczała znacznie dalej poza fragmenty wiedzy ogólnej, takie jak zasady działania narzędzi i prostych maszyn. Hipoteza ta sięgała tak daleko, jak tylko umysł ludzki może sięgnąć. Wyrażała wiarę Talesa w to, iż całość rzeczy, które tworzą świat, jest pojmowalna dla człowieka. Świat jest zorganizowany, ukształtowany i zbudowany w ten sposób, że ludzki umysł może go zrozu- mieć. W swojej najgłębszej istocie nie jest ani wielką tajemnicą, ani jedynie zabawką bogów. W przedmowie do swej książki Eariy Greek Philosophy John Burnet napisał: Całkiem adekwatny opis nauki stanowi stwierdzenie, że jest to pojmowanie świata w taki sposób, w jaki pojmowali go Grecy. To dlatego nauka istniała tylko wśród tych ludów, które dostały się pod wpływy greckie. Wspomniałem, że hipoteza Talesa sięgała niemal tak daleko, jak tylko może umysł ludzki. Zakładała, że istnieje pojmowalna całość, której działanie można zrozumieć i wytłumaczyć przez przyjęcie leżącego u jej podstaw jednego składnika, a może większej ich liczby. Trzeba jednak podkreślić, że GRECKA EKSPLOZJA 65 nie podążał tą drogą do końca. Nie wszystko zaliczył do pojmowalnego świata. W ten oto sposób Tales stał się nie tylko pierwszym uczonym, lecz także pierwszym, który uwikłał się w poważny problem wiedzy, aż do dnia dzisiej- szego nie znajdujący zadowalającego rozwiązania. Świat, który Tales próbował zrozumieć i wyjaśnić, był materialnym kosmo- sem, postrzegalnym wszechświatem. To znaczy był zbiorem rzeczy postrzegalnych zmysłami. Jako taki, zawierał ciała istot ludzkich, również ciało samego Talesa: rękę, dłoń i ramię, które można zobaczyć, włosy na tyle głowy, których można dotknąć, zapach dała, który można czuć, dźwięki, które można usłyszeć. Ale świat ten nie obejmuje umysłu innych ludzi ani umysłu samego Talesa, gdyż nie możemy ich doświadczyć za pomocą naszych zmysłów. Możemy pamiętać - co jest rodzajem postrzegania rzeczy, które w danym momencie nie są dostępne naszym zmysłom, możemy o nich marzyć, możemy nawet wyobrażać sobie rzeczy, które nigdy nie istniały, jak jednorożec czy gryf, rzeczy, które bez wątpienia składają się z postrzegalnych zmysłami części. Ale nie możemy odczuć umysłu innych ludzi czy chociażby naszego własnego. Umysły są niematerialne. Jedną sprawą jest stwierdzenie, że wszystkie materialne rzeczy na świecie składają się z wody lub w jakiś sposób zbudowane są z jednego składnika, który nie ulega zmianie, podczas gdy wszystko inne się zmienia. Zupełnie czym innym jest natomiast stwierdzenie, że wszystko, w tym umysły, składa się z materialnych elementów. Zapewne Tales tego nie powiedział, natomiast tak głosili inni filozofowie. Do naszych czasów nie zachowało się żadne z pism Talesa, ale musiał on pisać księgi, które zyskały szeroki rozgłos. Dzięki jego pismom nowa idea głosząca, że świat w zasadzie jest zrozumiały i że istnieje głęboka zależność pomiędzy zewnę- trznym światem i ludzkim umysłem, nawet jeżeli umysł nie jest częścią zewnętrz- nego świata, rozpowszechniła się w całej Grecji i nawet dalej. Wkrótce wielu Greków zaczęło "myśleć o świecie na sposób grecki". W całej Jonii i na tych ziemiach, gdzie istniały greckie wpływy, ludzie zaczęli snuć spekulacje na ten temat i wysuwać propozycje innych pierwotnych składników, niezmiennych i dlatego dających się pojąć w zmieniającym się świecie. Wynalezienie matematyki: pitagorejczycy Wyspa Samos leży kilka mil od wybrzeża jońskiego, niedaleko starożytnego Miletu. W dawnych czasach była siedzibą dobrze prosperującego miasta-pań- 66 Historia wiedzy stwa, które rywalizowało z innymi jońskimi miastami-państwami w greckiej Azji Mniejszej. Samos osiągnęło szczyt potęgi za rządów Polikratesa, który został tyranem w 532 roku p. n.e. Polikrates był zapewne despotą oświeco- nym, gdyż zapraszał rzeźbiarzy, malarzy i poetów do swego wyspiarskiego królestwa. Nie mógł jednak dojść do zgody z najsławniejszym człowiekiem na Samos. A był nim Pitagoras, który urodził się na wyspie około 580 roku p.n.e. Z powodu sporu z Polikratesem, opuścił ją w tym roku, w którym tamten doszedł do władzy, i przeniósł się z grupką zwolenników do południowej Italii, gdzie ustanowił rodzaj filozofokracji, czyli filozoficznego związku zwanego związkiem pitagorejskim. O jego postaci krążyło wiele mitów, w tym jeden mówiący, że miał on złote udo. Jego zwolennicy nigdy nie używali jego imienia, ale określali go mianem "ten człowiek", i własne twierdzenia popie- rali jego autorytetem oświadczając: "Tak rzekł" (Ipse dixit). Zarówno zarozumiałość, jak i mistyczny zapał Pitagorasa i jego uczniów wydawały się urażać jego nowych italskich sąsiadów, tak samo jak obrażały mieszkańców Samos, i po kilku latach filozofokraci zostali wygnani z Kroto- nu. Pitagoras przeniósł się do pobliskiego Metapontu nad Zatoką Tarentyń- ską, gdzie, jak wieść głosi, zmarł śmiercią głodową około 500 roku p.n.e. Współcześni przypisywali Pitagorasowi wiele mistycznych wierzeń. Na przykład utrzymywać miał, iż zamieszkiwał dała czterech żyjących przed nim ludzi; jednym z nich miał być żołnierz, który w Iliadzie zranił Patroklesa, przyjaciela Achillesa, tak fatalnie, że Hektor mógł go łatwo dobić, Pitagoras wierzył w wędrówkę dusz, ideę, którą mógł przejąć od Egipcjan, i możliwe, że przekazał ją Platonowi. Ponoć Kopernik twierdził, że sformu- łowaną przez siebie teorię budowy wszechświata zapożyczył od Pitagorasa, jednak poglądy Pitagorasa na temat budowy Układu Słonecznego nie są znane. To zapewne Pitagoras stworzył ideę "muzyki sfer", która była zgodna z jego podstawowymi ideami dotyczącymi matematyki oraz odkryciami aku- stycznymi. Legenda zaś głosi, że pewnego dnia, gdy siedział z instrumentem muzycznym w dłoniach, zdał sobie nagle sprawę, że podziały szarpniętej struny wydającej harmoniczne dźwięki mogą być zapisane w prostym stosun- ku liczb, a mianowicie l do 2, 2 do 3, 3 do 4. Obecnie ułamki te zapisujemy jako: l : 2, 2 : 3 i 3 : 4. Ten niezwykły fakt zdumiał Pitagorasa, który kochał muzykę. Wydawało mu się niezwykle dziwne to, że istnieje powiązanie pomiędzy liczbami i tonami wydawanymi przez strunę, której dźwięki wywo- łują uniesienia duchowe słuchaczy. Zjawisko harmonii dźwięków otrzymało wyjaśnienie; powstaje dzięki liczbie, jest stosunkiem liczbowym. GRECKA EKSPLOZJA 67 Pitagoras, po zastanowieniu się nad tą dziwną zależnością, zaczął sądzić, że liczby mogą mieć nawet większy wpływ na materialne rzeczy. On i jego uczniowie wkrótce doszli do konkluzji, że rzeczy są liczbami, a liczby są rzeczami. Świat zawdzięcza liczbie swój kształt i porządek. W ten spo- sób został odkryty bezpośredni związek pomiędzy matematyką a światem materialnym, który zarówno inspiruje, jak i zadziwia myślicieli do naszych czasów. Pitagoras zapewne sam nie w pełni zdawał sobie sprawę z tego, o czym mówił, gdy próbował opisać zewnętrzny świat w kategoriach matematycznych. Wiele z tego, co mówił, miało znaczenie mistyczne. Na przykład sądzi się, iż mniemał, że 10 wyraża doskonałość wszechświata, ponieważ liczby 4, 3, 2 i l, ułożone w trójkąt dają razem liczbę 10. Ale jego oryginalny pogląd, że istnieje podstawa realnego świata dająca się zrozumieć za pomocą matematycznych pojęć, i zapewne jedynie za pomocą tych pojęć, jest jednym z największych dokonań w historii ludzkiej myśli. Nieliczne tylko idee okazały się równie owocne. Po śmierci Pitagorasa jego uczniowie, mimo że byli przepędzani z jednego miasta do drugiego z powodu głoszonych politycznych poglądów, kontynuo- wali matematyczne rozważania, oddając pośmiertny hołd mistrzowi. Jednym z nich był dowód twierdzenia zwanego dziś twierdzeniem Pitagorasa, które podaje, że w trójkącie prostokątnym kwadrat przyprostokątnych (czyli boków tworzących kąt prosty) równia się kwadratowi przeciwprostokątnej (bokowi leżącemu naprzedwko kąta prostego). Dla przykładu, jeżeli poszczególne boki trójkąta prostokątnego mają trzy, cztery i pięć jednostek, wtedy trzy podnie- sione do kwadratu (dziewięć) dodać cztery podniesione do kwadratu (szesna- ście) równa się pięciu podniesionym do kwadratu (dwadzieścia pięć). Odkąd wiadomo, że każdy trójkąt wpisany w połowę koła jest trójką- tem prostokątnym (inne twierdzenie, które pitagorejczycy udowodnili jako pierwsi) i odkąd wiadomo, że takie trójkąty oparte na średnicy koła (czyli prostokątne) tworzą postawę trygonometrii, twierdzenie Pitagorasa jest jed- ną z najbardziej użytecznych matematycznych zasad. Prace pitagorejczyków na tym polu straciły impet około połowy IV wieku p.n.e. Być może związek, który miał również charakter polityczny, został 68 Historia wiedzy zlikwidowany. Z naszego punktu widzenia ważniejsze jest jednak to, iż poszukiwań zaprzestano, ponieważ pitagorejczycy w trakcie swej pracy natra- fili na problem tak trudny i - jak sądzili - tak niebezpieczny, iż nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić. Problem ten przedstawia się następująco: nie wszystkie trójkąty są takie jak w przypadku podanego powyżej przykładu, gdzie wymiary wszystkich boków wyrażają się liczbami całkowitymi. W rzeczywistości niezmiernie rzadko ma- my do czynienia z trójkątami prostokątnymi, których długości trzech boków są wielkościami całkowitymi. W większości trójkątów prostokątnych, nawet tych, w których boki przyprostokątnych są liczbami całkowitymi, długość przeciwprostokątnej nie jest liczbą całkowitą. Jak zauważył Pitagoras, problem ów pojawia się już przy rozpatrywaniu najprostszego przypadku. Wyobraźmy sobie trójkąt prostokątny, którego krótsze boki mierzą po l centymetr. Jeden podniesiony do kwadratu równa się jeden (l x l = 1), a jeden do kwadratu dodać jeden do kwadratu równa się dwa (l + l = 2). Ile w takim razie wynosi długość przeciwprostokątnej? Oczywiście pierwiastek z dwóch. I tu pojawia się problem. Otóż pierwiastek z dwóch nie jest liczbą wymierną, to znaczy, że nie istnieje liczba wymierna, której pomnożenie przez nią samą dawałoby w wyniku liczbę dwa. Jak zauważył Pitagoras, pierwiastek kwadratowy liczby dwa jest rzeczywi- ście dziwną liczbą. Zdano sobie sprawę, że pierwiastek kwadratowy dwóch nie jest liczbą wymierną, to znaczy nie może być wyrażony jako stosunek dwóch liczb całkowitych. (Liczby wymierne wyrażamy niekiedy za pomocą ułamków, np. 2 : 3, lub 4 : 17). Jeżeli pierwiastek kwadratowy dwóch nie jest liczbą wymierną, to musi być liczbą niewymierną. A to dla pitagorejczyków stano- wiło myśl zgoła przerażającą. Powodem tego było ich początkowe założenie, bo przecież przyjęli, że liczby są rzeczami, a rzeczy liczbami. Znaczenie miały też twierdzenia Talesa, który położył podwaliny pod wszystkie badania pitagorejczyków, a dokładnie jego twierdzenie mówiące, że świat jest poznawalny dla umysłu ludzkiego. Siłą ludzkiego umysłu jest rozum, zdolność racjonalnego myślenia; jeżeli świat jest nieracjonalny lub zawiera w sobie rzeczy nieracjonalne, wtedy albo Tales musiał być w błędzie, albo Pitagoras - a jeżeli obydwaj mieli rację, wtedy w człowieku musi istnieć jakiś ekwiwalent irracjonalności, odpowiadający irracjonalności w przyrodzie. Ale jak można zrozumieć cokolwiek bez udziału rozumu, nie wspominając już o rozumieniu świata? Na korzyść pitagorejczyków należy zapisać to, że nie wypierali się konsekwencji wynikających z ich twierdzeń. Przyznali, że w czymś musi tkwić głęboka nierównowaga. Wymagało to bez wątpienia sporej odwagi. Choć nie GRECKA EKSPLOZJA 69 wykazali się wystarczającą odwagą, by nadal rozważać i badać ten problem. Błąd tkwił w ich mistycznej wierze, że rzeczy, w tym sam świat, są po prostu liczbami.* Rzecz nie może być jedynie liczbą. To, że niektóre realne rzeczy, na przykład stosunek pomiędzy bokiem i przekątną kwadratu, mogą być wyrażone jedynie liczbą niewymierną liczbą, nie oznacza wcale, że rzeczy te są niewymierne same w sobie, to znaczy, iż są tak niepojęte, że nie można 0 nich myśleć ani ich objąć umysłem ludzkim. Dziś już nie przeraża nas problem, którego pitagorejczykom nie udało się rozwiązać. Zrozumieliśmy, że liczby mają inną naturę niż rzeczy, nawet jeżeli pomiędzy jednymi i drugimi wciąż dostrzegamy bliski związek, po raz pierw- szy zauważony przez pitagorejczyków. Dzisiaj posługujemy się trudniejszymi do zrozumienia liczbami niż liczby niewymierne, na które natrafili pitagorej- czycy. Liczby niewymierne już nas nie przerażają; każda z nich (wyrażając to w naukowy sposób) może być zapisana w postaci ułamka dziesiętnego nie- skończonego i nieokresowego. Istnieje nieskończenie wiele takich liczb, nie- które bardzo znane, na przykład liczba n, będąca stosunkiem pomiędzy długością okręgu i jego średnicą. Istnieją też tak zwane liczby urojone 1 tworzone z ich pomocą liczby zespolone, składające się z dwóch części a + bi, gdzie a i i są liczbami rzeczywistymi, natomiast i jest pierwiastkiem kwadratowym -l (to znaczy liczbą, która pomnożona przez siebie równa się minus jeden). Poza tym mamy też liczne szeregi liczbowe i inne liczby znacznie przekraczające już wymienione swą złożonością lub pięknem, jak określiliby to niektórzy matematycy. Pitagorejczycy mogli podejrzewać, że liczby niewymierne nie mogą istnieć w realnym świecie. Ale skoro nie tu, to gdzie? Czyżby te dziwne i niebez- pieczne liczby stanowiły wrota do chaosu, którego Grecy wiecznie się obawiali? Czyżby były znakami lub symbolami nieznanych, złośliwych bogów? Tego typu podejście może wyjaśniać, dlaczego pitagorejczycy i inni greccy matematycy przestali zajmować się matematyką w twórczy sposób około połowy IV wieku p.n.e. Euklides zakończył swoje Elementy geometrii około 300 roku p.n.e. Z tego wielkiego dzieła, sławą dorównującego niemal Biblii, do niedawna jeszcze korzystały zachodnie szkoły. Warto zaznaczyć, że Euklides nie był wcale oryginalym myślicielem w matematyce, był natomiast niezrównanym nauczy- * Pitagorejczycy "na pytanie, z czego powstaje świat i co jest zasadniczym jego czynnikiem, nie odpowiadali już ani "woda", ani "powietrze", jak to czynili Jończycy, lecz odpowiadali: liczba. Jej to bowiem świat zawdzięcza swój kształt i ład, ona jest •życia zasadą i kierownikiem*". W. Tatartóewicz, Historia filozofii, t. I, wyd. VII, Warszawa 1970, s. 44. 70 Historia wiedzy cielem. W późniejszych czasach kontynuowano prace z mechaniki, astronomii i innych dziedzin matematycznych, choć można rzec, że wyczerpał się wielki twórczy impuls. Podobne spowolnienie tempa prac naukowych występowało, lub przynaj- mniej istniała taka groźba, w ostatnich czasach. Po II wojnie światowej wielu ludzi, zarówno przedstawicieli świata nauki, jak i spoza niego, nalegało na zaprzestanie badań nad energią atomową, dostrzegając w nich niebezpieczeń- stwo zagrożenia całego życia na Ziemi. W naszym czasach podnoszą się z kolei głosy, by biotechnolodzy zaprzestali swych eksperymentów na polu inżynierii genetycznej. W żadnym z tych przypadków badań nie przerwano mimo związanych z nimi niebezpieczeństw. Czy można powiedzieć, że je- steśmy odważniejsi niż pitagorejczycy? Być może. A może tylko bardziej lekkomyślni? Demokryt, stworzenie atomizmu Demokryt urodził się około 460 roku p.n.e. w Abderze, mieście w południo- wo-zachodnim zakątku Tracji, nie opodal granicy z Macedonią. Miał zamoż- nego ojca, który mógł spotkać perskiego cesarza Kserksesa, gdy jego armia przemierzała Trację dwadzieścia lat przed narodzeniem Demokryta. Po śmierci ojca majątek został podzielony na trzy części pomiędzy synów. Składały się na nie: ziemie, zabudowania i pieniądze. Choć pieniądze stano- wiły najmniejszą część, to właśnie je wybrał Demokryt, gdyż pragnął swobod- nie podróżować. Z setką talentów w ręku, pochodzących z owego spadku, wyruszył na poznawanie świata. Z początku udał się Egiptu, by studiować u chaldejskich mistrzów, a następnie poprzez dzisiejszy Pakistan do Indii, gdzie odwiedził gimnozofistów, ascetycznych hinduskich filozofów, którzy chodzili nadzy i od- dawali się mistycznej kontemplacji. Do Grecji powrócił przez Etiopię i Egipt, kończąc swą podróż, jak twierdzą niektórzy, w Atenach. Pogardzał wielkim miastem, ponieważ i ono nim gardziło. Dożył sędziwych lat i mimo że na starość stracił wzrok, zachował pogodne usposobienie; uważał pogodę ducha za istotne dobro. Pod koniec życia powrócił do Abdery. W końcu skończyły mu się pieniądze, ale zgromadzenie poważanych obywateli, którym przeczytał jedną z ksiąg, przyznało mu na- stępne sto talentów. Z racji tego, że śmiał się ze wszystkiego, w tym również i z własnej osoby, zwano go śmiejącym się filozofem. GRECKA EKSPLOZJA 71 Demokryt napisał prawdopodobnie około siedemdziesięciu dzieł o szero- kim zakresie tematycznym, począwszy od matematyki i fizyki, a na muzyce, literaturze, medycynie, historii i prognozowaniu kończąc. Szkoda, że żadne z nich nie zachowało się do naszych czasów. Według żyjącego w następnym stuleciu Arystoksenosa Platon zamierzał spalić wszystkie księgi Demokryta, jednak jego uczniowie odwiedli go od tego zamiaru, argumentując, że dzieła te są tak szeroko rozpowszechnione, iż spalenie ich i tak nie przyniesie żadnego efektu. Do naszych czasów zachowały się tysiące stron dialogów Platona, natomiast ani jedna strona dzieł Demokryta. Czy nie jest to zastanawiające? Demokryt, podobnie jak każdy grecki myśliciel owych cza- sów, zafascynowany był problemem postawionym przez Talesa i nakreślił rozwiązanie, które ukazywało błyskotliwość jego umysłu. Uważał mianowi- cie, że każdy materialny przedmiot składa się ze skończonej liczby pojedyn- czych cząstek, które nazywał atomami.* Ich łączenie i rozdzielanie powoduje tworzenie się rzeczy oraz ich zanikanie. Same atomy, jak twierdził, są nieskończone w swej liczbie i wieczne. Znajdują się w nieustannym ruchu w próżni, którą można nazwać przestrzenią; próżnia jest zasadą niebytu, a atomy - bytu. Dalej Demokryt utrzymywał, że mamy skończoną liczbę różnych rodzajów atomów. Na przykład woda składa się z atomów, okrągłych i gładkich, dzięki czemu ślizgają się i przesuwają po sobie. Inne atomy mają haczyki i wgłębie- nia, które pozwalają im trzymać się mocno ze sobą i tworzyć rzeczy zwarte i ciężkie, jak żelazo czy złoto. Jeżeli wszechświat byłby skończony w swych rozmiarach, nieskończona liczba atomów, nieważne jak małych, wypełniłaby go całkowicie. Demokryt, uświadamiając sobie to i widząc, że postrzegany przez nas wszechświat nie jest wypełniony materią, przyjmował jako fakt nieskończoność wszechświata, który zawierał wiele innych, podobnych do naszego światów. W rzeczy samej, według Demokryta istnieje nieskończona liczba światów, i co najmniej jeden z nich, a może i więcej, jest dokładną kopią naszego, z ludźmi takimi jak my. Koncepcja o nieskończonym wszechświecie, zawiera- jącym wiele różnych światów, była później przejęta przez wielu innych myślicieli, w tym także przez Fryderyka Nietzschego. Do naszych czasów zachowały się jedynie nieliczne fragmenty prac Demokryta, przytaczane w dziełach innych filozofów. Jeden z tych fragmen- tów stał się słynny, ponieważ był cytowany przez późniejszych krytyków jego * Twórcą tego pojęcia w rzeczywistości był Leukippos z Miletu. Demokryt należał do jego uczniów - przyp. red. 72 Historia wiedzy teorii atomistycznej. W ustępie tym Intelekt uczestniczy w pewnego rodzaju dialektycznej rywalizacji ze Zmysłami. INTELEKT. Istnieje rzekomo kolor, rzekomo słodkość, rzekomo gorycz, lecz naprawdę mamy jedynie atomy i próżnię. ZMYSŁY. Biedny Intelekcie, czy masz nadzieję nas pokonać, skoro to od nas czerpiesz swoje świadectwo? Twoje zwycięstwo jest twoją klęską. Świat atomów i próżni jest bezbarwny, zimny, pozbawiony określających go cech. Taki już musi być. Natomiast wszystko to, co świadczy o jego istnieniu, zaprzecza tej charakterystyce. Co za rodzaj szaleństwa pozwala nam tak twierdzić? To nauka. To myślenie o świecie na sposób grecki. Intuicyjne założenie Demokryta, że u postawy wszystkich materialnych rzeczy leży jedynie świat atomów i próżni, zostało triumfalnie potwierdzone wiele wieków później. Jednocześnie jest rzeczą niepodważalną, że podstawę naszego myślenia stanowi to, czego dostarczają nam nasze zmysły. Umysłowe napięde tworzone przez tę antynomię, jak nazwał to niemiecki filozof Immanuel Kant (1724-1804), jest zapewne źródłem znacznej naszej intelektualnej energii. Jakie były główne zasady atomizmu Demokryta? Większość z nich okazała się nad wyraz nowoczesna. Po pierwsze, atomy są tak małe, iż oko ludzkie nie może ich dostrzec. Wszystkie są tego samego rodzaju lub natury, choć mają wiele kształtów i rozmiarów. Chociaż nieprze- niknione (Demokryt nie wiedział, że atomy mogą się dzielić), oddziałują wzajemnie na siebie, skupiając się i trzymając razem, co prowadzi do powstania ogromnej różnorodności ciał, które możemy podziwiać. Przestrzeń poza atomami jest pusta (koncepcja ta była odrzucana przez większość współczesnych Demokrytowi). Po drugie, atomy znajdują się ciągłym ruchu w przestrzeni, w dowolnych kierunkach. Demokryt mówił, że w pustej przestrzeni nie ma góry ani dołu, tyłu ani przodu. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że pusta przestrzeń jest izotropowa. Po trzecie, nieodłączną cechą atomów jest ich nieustanny ruch. Obdarzone są tym, co moglibyśmy nazwać masą bezwładnościową. Założenie, że atomy pozostają w ruchu bez siły wprawiającej je w ruch, było jedynie kolejną znaczącą koncepcję intelektualną, której nie akceptował jednak ani Arystote- les, ani inni mu współcześni. Arystoteles uważał, że jedynie ciała niebieskie trwają w ruchu samoistnie, ponieważ są one pochodzenia boskiego. Arystote- les i jego wpływowi następcy odmówili zaakceptowania prawa bezwładności i w dużym stopniu wpłynęło to na opóźnienie rozwoju fizyki w ciągu dwóch tysięcy lat. GRECKA EKSPLOZJA 73 Po czwarte, masa lub grawitacja nie są własnościami atomów ani ich skupisk. W tym miejscu Demokryt bardzo się mylił. To, czy Demokryt miał rację w twierdzeniach dotyczących punktu piątego, do dziś nie zostało ostatecznie rozstrzygnięte. Utrzymywał mianowicie, że dusza jest oddechem, a ponieważ oddech jest materialny, więc składa się z atomów, i tak też musi być z duszą. Wszystkie słowa oznaczające duszę pierwotnie oznaczały oddech: psyche, spiritus, anima. Jak dotąd wszystko się zgadza. Ale czy można przyjąć, że dusza lub umysł są materialne? Jeżeli dusza jest rzeczą fizyczną, jak kamień czy woda, musi podlegać prawom fizycznym; zatem nie może być wolna. Ale jak możemy powiedzieć, że dusza lub umysł, lub wola nie są wolne? Jesteśmy bardziej pewni naszej wolności niż czegokolwiek innego, bo przecież możemy poruszać palcem lub nie, chodzić do przodu lub do tyłu, wstawać rano lub pozostawać w łóżku. Akceptując pojęcie zdeterminowanego, materialnego umysłu i duszy, stajemy w obliczu absurdalności moralności, ponieważ jeżeli nie możemy działać swobodnie, tak jak pragniemy i zdecydujemy, to jak możemy przyjąć odpowiedzialność za nasze czyny? Ponownie dochodzimy do antynomii. Możemy zaakceptować założenie Demokryta, że nasze ciała, w tym nasz oddech, są częścią materialnego wszechświata, który możemy zrozumieć przyjmując, że składa się z atomów i próżni. Nie możemy jednak zaakceptować tezy, że nasze umysły, dusze i wola są materialne i należą do tego świata. Nawet niezwykle śmiali myślicie- le, którzy akceptują tę teorię, nie postępują tak, jakby to uczynili. Mogą zaprzeczać przyrodzonej wolności innych, ale zachowują się tak, jakby wierzyli w swoją własną. Również niepokój spowodowany przez tę antynomię okazał się owocny na przestrzeni wieków. Jednakże założenie o materialności okazało się nie do zaakceptowania zarówno dla zwolenników Arystotelesa, jak i dla chrześcijan, tak że przez niemal dwa tysiąclecia hipoteza atomizmu Demokryta pozosta- wała w zapomnieniu. Problem Taksa: ostateczne rozwiązanie Gdyby zachowało się do naszych czasów siedemdziesiąt dzieł Demokryta, to czy ich autor zyskałby sławę równą Arystotelesowi? Czy dialogi Demokryta byłyby obecnie przedkładane nad dialogi Platona? Spekulacja na ten temat wydaje się nadzwyczaj interesująca. Dlaczego księgi Demokryta zaginęły? Czy 74 Historia wiedzy z powodu tego, że głosiły fałszywe tezy lub były nieinteresujące? Dlaczego z kolei dzieła Platona i Arysotelesa zachowały się? Czy dlatego, że okazały się lepsze i prawdziwsze? Czy może to, w co wierzył Demokryt, było tak zuchwałe, a być może niebezpieczne, że jego reputacja musiała zostać znisz- czona razem z jego księgami? Patrząc na Platona nietrudno zrozumieć, dlaczego mógł pragnąć spalenia tych dzieł. Mistrz Platona, Sokrates, nie przejawiał większego zainteresowania badaniami naukowymi; jego uwagę zajmowały jedynie etyka i polityka. Nie lubił nawet przebywać poza miastem, ponieważ znajdował się zbyt blisko natury i trudno tam było spotkać odpowiednich rozmówców. Platon przejął od swego nauczyciela to podstawowe uprzedzenie w stosunku do systematycznych badań materialnego świata i dodał do tego rodzaj pogardy dla samej materii. Podobnie jak wielu greckich myślicieli był bardziej zainteresowany tym, co stanowi podłoże materii, wierzył przy tym, że jest ono niematerialne. Owo podłoże nazywał formami, zarówno w przypadku takich rzeczy jak stoły, koty czy ludzie, jak i pojęć ogólnych, np. "dobra", "prawdy" i "piękna". Co łączy wszystkie zwierzęta nazywane kotami? Według Platona jest tym forma "kocości". Nie jest ona materialna, mimo że wszystkie koty są istotami materialnymi. Co mają wspólnego wszystkie rzeczy, które są dobre, dzięki jakiej własności nazywamy je "dobrymi"? Jest nią dobro, inna, wyższa forma; ono także jest niematerialne, mimo że wiele dobrych rzeczy może przybierać formę materialną. Na tym polegało inne bardzo wyrafinowane rozwiązanie problemu posta- wionego przez Talesa. Z filozoficznego punktu widzenia rozwiązanie to jest doskonałe i wymaga jedynie niewielkiej modyfikacji. Z naukowego punktu widzenia jest jednakże bezużyteczne. Arystoteles, uczeń Platona, dostrzegł brak równowagi w platońskim roz- wiązaniu problemu Talesa. Skorygował je serią oszałamiających metafizycz- nych posunięć. Według Arystotelesa materia jest czystą potencjalnością, jest jeszcze niczym, ale ma zdolność stać się wszystkim. Forma jest tym, czym materia staje się, gdy zostaje czymś. Zarówno materia, jak j forma są niezbędne do zaistnienia jakiejkolwiek rzeczy: materia jest woskiem kształto- wanym przez formę. Człowiek, rozważany jedynie jako materia, nie jest jeszcze istotą ludzką. Jest nią jedynie potencjalnie. Natomiast człowiek rozpatrywany jako forma jest inteligentny, co nie odnosi się do materii, ponieważ ona nie istnieje (istnieje jedynie jako abstrakcja). Jest jedynie zbiorem określeń, miary lub koordynatów albo cech, jak powiedziałby to Arystoteles: on jeszcze nie oddycha, nie boi się i nie kocha. Materia i forma muszą połączyć się, by powołać do istnienia każdą prawdziwą rzecz. (Arystoteles sądził, że w przy- GRECKA EKSPLOZJA 75 padku żywej istoty, zarówno kota, jak i człowieka, matka wnosi materię, a ojdec formę. To było jeszcze jednym argumentem, jeżeli taki wciąż był potrzebny starożytnym, na poparcie tezy o niższości kobiet.) Z punktu widzenia Arysotelesa sama materia nie istnieje, podobnie jak i sama forma. Co do tego drugiego nie zgadzał się z Platonem, który przyjmował niezależne istnienie formy. Nauki Arystotelesa miały spowodować lepsze rozumienie świata i nakłonić do rozmyślań na ten temat, a jednocześnie twierdził on, że jest to świat jedynie przez nas postrzegany. Wypełniają go realne przedmioty, zwane substancjami, mające potencjalny aspekt, który pozwala im się zmieniać, i formalny lub zasadniczy aspekt, który tworzy je zrozumiałymi i pozwala nam je pojąć. Dlatego pojmujemy formę rzeczy, a nie same rzeczy, ponieważ forma może istnieć w naszych umysłach tak samo jak w rzeczach, podczas gdy same rzeczy nie znajdują się w naszych umysłach. "Ten, kto poznaje, tworzy jedno z rzeczą poznaną". Było to jeszcze bardziej wyrafinowane rozwiązanie problemu Talesa. Z filozofi- cznego punktu widzenia jest to ostateczne rozwiązanie; nikt go nie udoskonalił. Natomiast z punktu widzenia wiedzy istniała wątpliwość, czy teoria ta sprawdzi się w praktyce. Arystoteles nie był, w odróżnieniu od Platona, amymateiiatistą. Nie pojmował świata jako niematerialnych esencji lub form unoszących się wokół naszych głów. Dla Arystotelesa rzeczywiste rzeczy były rzeczywistymi rzeczami, i poza tym nie istniało nic. Ale koncepcja materii jako czystej możności, i jako takiej nie istniejącej naprawdę, mogła sprawiać kłopot. A co z atomami Demokry- ta? Arystoteles nie udzielił tu jednoznacznej odpowiedzi, pozostawiając nam zmaganie się z tym problemem. Moralna prawda i polityczny oportunizm: Sokrates, Platon i Arystoteles Platon i Arystoteles byli nie tylko ontolopmi, ekspertami w sprawach bytu; rozważali także inne zagadnienia, nie tylko formy i materii. Nadszedł czas, by przedstawić ich poglądy, razem z ich wielkim poprzednikiem i nauczycielem, Sokratesem. Sokrates urodził się w Atenach około 470 roku p.n.e. Służył dzielnie w oddziałach piechoty podczas wojny peloponeskiej pomiędzy Atenami i Spartą. Według Platona ocalił życie ateńskiego generała Alkibiadesa. Był sofistą, nauczycielem filozofii, ale w odróżnieniu od innych sofistów odmawiał pobierania opłat za swoje nauczanie. Natomiast twierdził, że sam niczego nie 76 Historia wiedzy wie, i spędzał czas na przepytywaniu współobywateli Aten, a zwłaszcza zawodowych sofistów, którzy twierdzili, że wiedzą. Dobrze jednak wiedział, jak prowadzić debatę i jak zadawać właściwe pytania. Z pewnością odkrył wiele kłopotliwych kwestii na polu filozofii. Jego metoda polegająca na zadawaniu kłopotliwych pytań nie podobała się wielu wpływowym Ateńczykom, co w 399 roku doprowadziło do postawienia go przed sądem za brak szacunku i demoralizację młodych, którzy z lubością słuchali go, gdy wyśmiewał starszyznę, i cieszyli się z zakłopotania wywoływa- nego przez Sokratesa. Został uznany za winnego (mącenia porządku społecz- nego) i zmuszony od wypicia śmiertelnej trucizny - cykuty. Sokrates nie pozostawił po sobie żadnych zapisków, natomiast wiele czynów z jego życia, a zwłaszcza jego rozmowy z ważnymi osobistościami i sofistami zostały zapisane w dialogach Platona. Platon urodził się w Atenach w 427 lub 428 roku p.n.e. w cieszącej się szacunkiem rodzinie. Po śmierci Sokratesa Platon waz z innymi "sokratystami" schronił się w Megarze i na- stępnie latami podróżował po Grecji. W tym czasie Platon zaprzyjaźnił się z Dionem, tyranem Syrakuz, którego próbował wprowadzić w zagadnienia filozofii w nadziei na uczynienie z niego "króla-filozofa". W 387 roku założył w Atenach Akademię zajmującą się systematycznymi badaniami na polu filozofii i matematyki. Stał na jej czele do końca życia. Napisał dialogi, w których Sokrates zajął miejsce głównego mówcy, oraz inne, w których główną rolę odgrywa "ateński cudzoziemiec". Kuszące wydaje się założenie, że tym drugim jest sam Platon, ale w rzeczywistości trudne jest, jeśli w ogóle możliwe, rozróżnienie pomiędzy myślami Platona i Sokratesa. Arystoteles urodził się w Stagirze, w Tracji w 384 roku p.n.e. Stąd często zwano go Stagirytą. Jego ojciec był lekarzem na dworze macedońskim. W 367 roku p.n.e. został wysłany do Aten do Akademii, gdzie spędził dwadzieścia lat jako najsłynniejszy uczeń Platona i bez wątpienia jego antagonista, jako że ci dwaj mężowie nie zgadzali się w wielu sprawach. Po śmieci Platona w 348 lub 347 roku p.n.e. Arystoteles opuścił Ateny i przez dwanaście lat podróżo- wał, zakładając nowe akademie w kilku miastach i ostatecznie żeniąc się z córką króla. Po powrocie do Macedonii przez trzy lata nauczał Aleksandra (Wielkiego), syna króla Filipa. W 335 roku p.n.e. otworzył w Atenach Liceum. Szkoła ta, stojąca w opozycji do Akademii, zajmowała się pracami naukowymi. W 323 roku p.n.e., po śmierci Aleksandra, w Atenach powstał ruch antyaleksandryjski. Arystoteles, jako uprzedni nauczyciel zmarłego boha- tera, uznany został za podejrzanego. Głosząc, że nie godzi się, by dwóch filozofów zostało zabitych przez Ateńczyków, udał się do Chalkis na wyspie Eubeja, gdzie zmarł w 322 roku p.n.e. Arystoteles nauczył nas rozmyślać GRECKA EKSPLOZJA 77 0 świecie dostępnym naszemu poznaniu. Wynalazł też nową dziedzinę wiedzy - logikę, która zajmuje się regułami myślenia, tak jak gramatyka zajmuje się regułami mówienia i pisania. Jego wkład w rozwój wiedzy wcale się na tym nie zakończył. Dokonał również podziału nauk na dziedziny - ze względu na ich tematykę i na metody badawcze. Jego prace obejmowały też wiele użytecznych obserwacji i opisów natury i jej praw. Oprócz głębokiego zainteresowania naukami przyrodniczymi, które mógł nazywać naturalną filozofią natury, Arystoteles podzielał z Platonem, tak jak ten ostatni podzielał z Sokratesem, zafascynowanie polityką i moralnością. Żaden z nich nie kwestionował nigdy idei, że najważniejszą istotą na świecie jest człowiek. Dlatego jedynie ludzie, co do tego zgadzali się wszyscy trzej, obdarzeni są rozumną duszą. Wielką zasługą Sokratesa i Platona było zaliczenie do kategorii "człowiek" wszystkich ludzi, w tym kobiet, obcych, a czasami nawet niewolników. Inaczej sprawy się miały w przypadku Arystotelesa. Niewolnicy byli istotami podrzęd- nymi - gdyby tak nie było, nie pozwoliliby się zniewolić. Kobiety były istotami podrzędnymi - inaczej nie zajmowałyby się gospodarstwem domowym, podczas gdy mężczyźni zarządzali sprawami miasta-państwa. Również nie- Grecy byli istotami podrzędnymi, ponieważ nie znali języka greckiego i nie umieli uprawiać filozofii. Dla Arysotelesa podrzędność niewolników i kobiet była rzeczą wrodzoną 1 nie do naprawienia. Nie-Grecy mogli być nauczani, choć wiązało się to z pewnym ryzykiem. Arystoteles dlatego przestrzegał swego ucznia, Aleksan- dra, by zakazał swoim dowódcom zawierania związków małżeńskich z barba- rzyńskimi kobietami, ponieważ uważał, że wirus podrzędności zainfekuje nadrzędną rasę. Musimy przyznać ze smutkiem, że dla Arysotelesa niemal każdy był osobą podrzędną, z wyjątkiem greckich arystokratów, których zainteresowania m.in. sprawami gospodarczymi kwalifikowały ich do tej wyróżnionej grupy. W swym słynnym i wspaniałym dziele, Etyce mkomachejskiej, doszedł po serii wspaniałych coups de raison do konkluzji, która naznaczona jest jednak głęboką rysą. Sofizmat następnika Etyka nikomachejska traktuje o cnocie i nagrodzie za nią, którą jest szczęście. Kto jest cnotliwy? Ten, kto zwyczajnie (na co dzień) dokonuje właściwych wyborów, a nie tylko od czasu do czasu, przypadkowo. Ale czym są właściwe 78 Historia wiedzy wybory? Są to wybory czynów, które, jak mówi Arystoteles, charakteryzują się umiarkowaniem, są "pośrodku" pomiędzy skrajnościami. Na przykład odwa- ga. Znajduje się pomiędzy ekstremami - nieśmiałością i gwałtownością. Jak dotąd wszystko w porządku. Jednakże, jak uświadamia nam Arystote- les, analiza czynów pod względem umiarkowania i skrajności jest czysto teoretyczna i ma niewielką wartość praktyczną. Lepszym sposobem na okre- , sienie zwyczajnych wyborów, które powinny być cnotliwe, jest obserwowanie \ czynów cnotliwego człowieka. Właściwy wybór to ten, którego dokonuje dobry człowiek; dobry człowiek z kolei to taki, który właściwie wybiera. To błędne koło w rozumowaniu, z jakim mamy do czynienia, może wywołać uśmiech, aż do chwili, gdy zdamy sobie sprawę z konsekwencji. Z podobnym przypadkiem błędnego rozumowania spotykamy się również dzisiaj. Gdy ktoś utrzymuje, że kobiety, kolorowi, homoseksualiści, biedacy - czy ktoś tam jeszcze - traktowani są jako ludzie gorsi, ponieważ są gorsi, to ten ktoś rzeczywiście myśli tymi samymi kategoriami. Istnieje określenie tego rodzaju logicznego błędu, nadane przez samego Arystotelesa: "sofizmat następnika". Działa on również w przeciwną stronę. Ktoś jest traktowany jako lepszy, ponieważ jest lepszy. Rządzi tu sprawiedliwość: zasługujemy na to, co mamy, tak jak inni nie zasługują na to, czego nie mają. Sofizmat następnika często jest stosowany do określenia członkostwa klubów. Ta osoba należy; tamta osoba nie należy. Dobre stare chłopy są w porządku, ponieważ postępują, myślą i czują w odpowiedni sposób; odpo- wiedni zaś sposób to taki, w jaki dobre stare chłopy myślą i czują. Platon w swym wielkim dialogu o sprawiedliwości w Państwie bronił tezy, że władcy zasługują na swoją funkcję jedynie wtedy, gdy przeszli intensywną i szeroką edukację i stali się filozofami. [...] kiedy filozof obcuje z tym, co boskie i ładne, sam się ładem wewnętrz- nym napełnia i do boga zbliża, o ile to człowiek potrafi. [...] nigdy i na żadnej innej drodze szczęście w życiu państwa nie zawita, jeżeli państwa malować nie zaczną d malarze, którzy mają boski wzór przed oczami [...] zanim ród filozofów nie uzyska władzy, to nie ustaną nieszczęścia ani dla państw, ani dla obywateli, ani też ustrój, który stwarzamy w wyobraźni, nie dojdzie do skutku w praktyce.* Przemawia tu Sokrates. Mówi następnie, że aż do nadejścia takiego czasu ludzkość musi zadowolić się jedynie rodzajem cienia sprawiedliwości, chara- * Platon, Państwo, ks. VI, XIII. GRECKA EKSPLOZJA 79 kteryzowanego przez "królewskie kłamstwo", które sugeruje, że panujący zasługują na to, podobnie jak rządzeni zasługują na to, by być rządzonymi. W tezie tej istnieje głęboka ironia, którą w nieco innej postaci wymieni- liśmy w poprzednim rozdziale. Konfucjusz, który żył w tym samym czasie co Sokrates (mimo że z pewnością nic o sobie wzajemnie nie wiedzieli), również głosił, że rządzić powinni tylko ci, którzy mają do tego odpowiednie przygotowanie. Na pierwszy rzut oka taka "merytokracja" wydaje się tym samym co arystokracja Sokratesa. Istnieje tu jednak głęboka różnica wielkiej wagi. Wynikiem konfucjańskiej doktryny jest to, że ludzie z natury rzeczy nie są równi, a ich nierówność przejawia się w zdolności i umiejętności zrozumienia tekstów pisanych. W przypadku Sokratesa istnieje poważne pytanie, czy ludzie z natury rzeczy nie są sobie równi. Możemy być pewni, że Sokrates sądził, iż nie ma możliwości określenia wyższości jednego człowieka nad drugim poprzez serię egzaminów opartych na absolutnie równiej możliwości naucza- nia. Każda wyższość manifestująca się podczas takich egzaminów - przyjmu- jąc ich bezstronność - powinna być oparta na umiejętnościach, choć umiejęt- ności te nie muszą być wrodzone. Lepsze wyniki w egzaminach można osiągnąć zarówno większym wysiłkiem, jak i dzięki większym wrodzonym zdolnościom lub inteligencji. Co to znaczy? Koniec końców, ważne jest, by wyłonić władców, którzy będą dobrze widzieli, jak rządzić. Nic innego nie jest tak ważne. To, w jaki sposób doszli do takiej wiedzy - czy przez cięższą pracę, czy też w wyniku wyższej inteligencji - jest nieistotne. U Sokratesa, ujmując rzecz w skrócie, spotykamy się z założeniem, że istnieje głęboka równość ludzi. Wszyscy ludzie są sobie równi, chyba że sami udowodnią, iż jest inaczej. Wiara w to była czymś wspaniałym dla kogoś żyjącego w V wieku p.n.e. Ironią doktryny "królewskiego kłamstwa" składa- jącego się na wiarę Sokratesa było to, że dogłębna równość nie miała służyć uzasadnieniu demokracji. Według Sokratesa, wszyscy ludzie są równi, nie wynika jednak z tego, iż w równym stopniu kwalifikują się do sprawowania rządów. W związku z tym państwo, chcąc mieć zręcznych i dobrze przygoto- wanych do rządzenia władców, musi propagować doktrynę, że nie wszyscy są sobie równi. Sokrates sądził, że większość ludzi dopóty nie zaakceptuje tych, którzy nimi rządzą, dopóki nie będzie miała poczucia, iż władcy są rzeczy- wiście wyraźnie lepsi. Przytoczony powyżej ustęp o filozofie-królu zyskał sobie niemałą sławę. W innym fragmencie z Państwa - może nie tak znanym - Sokrates zajmuje się społeczeństwem, w którym ludzka równość, jak uważał, jest właściwym stanem człowieka i może być publiczne rozpoznana. 80 Historia wiedzy Sokrates poszukuje znaczenia sprawiedliwości. Przyznaje, że nie jest to takie proste. Dlatego proponuje, by rozważyć sytuację, w której znaczenie sprawiedliwości może być rozleglejsze i bardziej widoczne niż w przypadku jednostki ludzkiej. I tak zaczynają się jego długotrwałe poszukiwania. Opisuje bardzo uproszczony model państwa. A oto jak ludzie mieliby w nim żyć. [...] pożywienie będą robili i wino, i ubrania, i buty. Pobudowali sobie domy i latem będą przeważnie pracowali nago i boso, a zimą ubrani i obuci jak się należy. A żywić się będą robiąc z jęczmienia krupy, a z pszenicy mąkę. To będą gotować, a z tego ciasto robić i doskonałe placki i chleby na jakichś trzcinkach albo na czystych liściach będą podawali. Będą leżeli na podściółkach usłanych z wikliny, z powoju i mirtu, będą sobie używali, a dzieci przy nich też, będą potem popijali wino, wieńce mając na głowach i śpiewając na chwalę bożą, i rozkosznie będą obcowali z sobą, nie robiąc dzieci ponad stan, bo będą się bali ubóstwa albo wojny. [...] W ten sposób pędząc życie w pokoju - i w zdro- wiu naturalnie - będą umierali w późnej starości i przekażą znowu takie samo życie swoim potomkom.* Glaukon, młody interlokutor Sokratesa, w tym momencie dialogu, sprze- ciwił się: "Sokratesie, gdybyś dla świń miasto budował, to jaki byś im inny wikt dał, jeżeli nie ten sam?" I dalej nalega, by zapewnić większy komfort, niż przewidział Sokrates, obywatelom idealnego małego miasta, w którym miał nadzieję znaleźć sprawiedliwość. Sokrates odpowiada: Zdaje się, że nie tylko miasto bierzemy, jak się tworzy, ale w dodatku miasto opływające w zbytki. Może to nawet i nieźle. Jak się takiemu przyjrzymy, gotowiśmy zaraz dojrzeć sprawiedliwość i niesprawiedliwość, jak się one w państwach zasiewają.** Komentatorzy na przestrzeni wieków rzadko wierzyli, że Sokrates wolał "miasto świń" od miasta "gorączkowego upału", jak je później określa. Zapewne mają rację, w tym sensie, że Sokrates mógł nie wierzyć w to, że ukształtowani w taki sposób ludzie mogliby być zadowoleni z prostego życia w mieście świń. Choć, że to właśnie preferował, co do tego nie mam wątpliwości. Przynajmiej w takim mieście nie potrzeba było uciekać się do * Platon, Państiao, ks. II, XII-XIII. Przekład Władysława Witwickiego. ** ibidem. GRECKA EKSPLOZJA 81 zasady "królewskiego kłamstwa"; wszyscy są tam równi i wszyscy zdolni do rządzenia, albowiem tam rządzenie nie wymaga specjalnych umiejętności. Inny rodzaj ironii pojawia się, gdy arystotelesowki sofizmat następnika jest zastosowany do doktryny "królewskiego kłamstwa" - doktryna ta staje się wtedy teorią niesprawiedliwości. Przypuśćmy, że wszyscy ludzie są sobie równi. Przypuśćmy również, że niektórzy są władcami, a inni rządzonymi, i że ten porządek jest akceptowany, ponieważ rządzeni akceptują "królewskie kłamstwo". Przez sofizmat następnika możemy przyjąć, że "królewskie kłam- stwo" nie jest kłamstwem; inaczej mówiąc niektóre osoby - a konkretnie władcy - rzeczywiście są lepsi, bo w innym wypadku nie byliby władcami. W rzeczy samej, Arystoteles pozwolił, by ten sofizmat oślepił go i przesłonił mu sokratejską prawdę o równości wszystkich ludzi; to znaczy Arystoteles twierdził, że kłamstwo jest prawdą. W takim państwie, mówił, władcy mogliby zasługiwać na swoją:funkcję ze względu na ich wrodzoną wyższość, a nie tylko ze względu na ich lepsze kwalifikacje. Jeśli zaś państwem rządzą takie osoby, które na to nie zasłużyły, wtedy system jest niesprawiedliwy, zły i powinien zostać poprawiony. Arystoteles twierdził, że "jeśli wszyscy ludzie byliby sobie przyjaźni, nie byłoby potrzeby pilnowania, by przestrzegano zasady sprawiedliwości". To słynne oświadczenie jest jednym z fundamentalnych argumentów przemawia- jących za koniecznością istnienia rządu, by można było wyegzekwować sprawiedliwość. Oświadczenie to może być jednak obrócone w nikczemnym celu. Może na przykład oznaczać, że członkowie klubu nie potrzebują reguł, które rządziłyby ich postępowaniem; potrzebują jedynie zasad, by izolować się od innych ludzi, tych, którzy do klubu nie należą. Sprawiedliwość jest jedynie wtedy potrzebna, gdy dochodzi do spraw związanych z "obcymi", zazwyczaj ludźmi uważanymi za gorszych. Sprawiedliwość pozwala trzymywać ich na swoim miejscu. Potraktowałem ostro Arysotelesa, ale nie bez powodu. Jego wielkość jako filozofa i badacza jest niepodważalna. Natomiast jego błędy miały długotrwałe i szkodliwe skutki. Doktryna o naturalnej podrzędności w ogóle i o podrzęd- ności kobiet w szczególności usprawiedliwiała lub pomagała usprawiedliwiać aż do naszych czasów niewolnictwo i dyskryminację słabej płci. Jego ogromny autorytet również pomógł bronić tyranii, w imię "łaskawego" despotyzmu, a doktryna etnicznej podrzędności pomogła usprawiedliwiać rasizm. Wszyst- kie te błędy - bo tak je trzeba nazwać - mógł}' istnieć bez Arysotelesa. Choć wtedy zapewne trudniej byłoby je usprawiedliwić. Wywołany sokratejską ironią zamęt dotyczący królewskiego kłamstwa wciąż nas nie opuszcza. Rozważmy taką kwestię. Gdy wchodzimy do kabiny, 82 Historia wiedzy by głosować na następnego władcę kraju, to czy wybieramy człowieka, 0 którym sądzimy, iż jest lepszą osobą, czy też tego, o którym myślimy, że będzie lepszym władcą? A może uważamy, że nie ma różnicy pomiędzy tymi dwoma wyborami? Być może tak właśnie być powinno. Czy możemy wyobrazić sobie okoliczności, w których gorszy człowiek - choć nie tak zły, ale też i nie tak dobry jak inny kandydat - będzie lepszym władcą? Czy same cnoty, jako takie, upoważniają do objęcia przywództwa czy władzy? Oczywiście, zalety charakte- ru są ważne, ale czy tylko to się liczy? A co z wiedzą i doświadczeniem? Czy one w ogóle nie są ważne? Dziś wierzymy, a przynajmniej wielu z nas wierzy, że wszyscy ludzie są sobie równi. Ale czy oznacza to, że wszyscy w równym stopniu nadają się do sprawowania władzy? Warto zaznaczyć, że niektóre greckie miasta-państwa funkcjonowały przy przyjęciu tego założenia. Wybierały swych władców przez losowanie, przyjmu- jąc, że nie potrzeba żadnych specjalnych kwalifikacji, by rządzić równymi. Jednocześnie ograniczały czas sprawowania władzy przez tę osobę do kilku miesięcy, być może sądząc, że w tak krótkim okresie i tak nikt nie wyrządzi znaczącej szkody. Ten rodzaj skrajnej demokracji, jak myślał o niej Sokrates, złościł go. Przypominał, że każdego innego wybieramy ze względu na jego doświadczenie 1 fachową wiedzę: generałów, lekarzy, adwokatów, trenerów koni, budowni- czych, a nawet szewców. Natomiast przywódców wybieramy przez losowanie. Czyż to nie szaleństwo? Grecja versus Persja: owocny konflikt Grecja była niewielkim, stosunkowo słabo zaludnionym krajem, leżącym na skraju cywilizowanego świata, składającym się z licznych miast-państw, które łączył wspólny język, religia i... skrajne pieniactwo. Ta ostatnia cecha prowadziła do gorączkowych sporów i znacznie utrudniała stworzenie poli- tycznej jedności, a w jeszcze większym stopniu jej utrzymanie. Perskie imperium, którego tak obawiali się Grecy, a które jednocześnie tak podziwiali i ostatecznie podbili za sprawą Aleksandra Wielkiego, powstało na otwartych przestrzeniach środkowej Azji w VII wieku p.n.e. Po raz pierwszy zorganizowane przez Medesa, rządzone było kolejno przez Cyrusa Wielkiego (od ok. 550 roku p.n.e.) i Dariusza Wielkiego (od ok. 520 roku p.n.e.). GRECKA EKSPLOZJA 83 W czasach największej swojej świetności, za następcy Dariusza, Kserksesa (panował w 486-465 roku p.n.e.), imperium rywalizowało pod względem obszaru z cesarstwem rzymskim, rozdągając się od Indii na zachodzie przez ziemie na południe -od Morza Kaspijskiego i Morza Czarnego po wschodnie wybrzeża Morza Śródziemnego, obejmując Egipt i Trację. Jego wielkie miasta, połączone słynną drogą królewską, to Sardes, Niniwa, Babilion i Suza. Na wschód od Suzy znajdowało się Persepolis, rozległy religijny kompleks, który mimo że nie był stolicą imperium, pełnił funkcję jej centrum duchowe- go. Dzięki swej wyjątkowej urodzie i ogrodom Persepolis uchodziło za jeden z cudów świata. Na północ od imperium rozciągały się ziemie Scytów, których Persowie nigdy nie podbili (podobnie jak nie zamieszkanej Pustyni Arabskiej, ograni- czającej Persję od południa). Na zachodzie rozciągał się natomiast niewielki, surowy i stosukowo biedny półwysep zamieszkany przez Macedończyków i Greków. Dariusz postanowił narzucić jarzmo perskiej władzy tym sprawia- jącym kłopoty obcokrajowcom, którzy odmawiali składania czci Wielkiemu Królowi i którzy lubowali się w demokracji i tworzyli małe miasta-państwa, rządzone przez demos, czyli "lud". Pierwszy zorganizowany atak Persów na Grecję nastąpił w 490 roku p.n.e. Armia perska została wówczas pokonana przez dowodzonych przez Miltiadesa Greków w słynnej bitwie pod Maratonem. Zdumieni takim obrotem sprawy Persowie dali spokój na dziesięć lat. W 480 roku p.n.e. powrócili, tym razem pod osobistym dowództwem nowego króla, Kserksesa, ze znacznie liczebniej- szą armią i potężną flotą. Spartanie opóźnili pochód perskich sił lądowych heroiczną obroną Termo- pil, ale nie mogli go zatrzymać. Armia perska posuwała się naprzód, zdobyła Ateny, pałac, cytadelę (21 sierpnia 480 roku) i przygotowywała się do podbicia pozostałej części Grecji. Wtedy jednak flota najeźdźcy została zaskoczona i zniszczona pod Salaminą przez ateńską flotę pod dowództwem Temistoklesa (29 sierpnia), a połączona grecka armia pokonała perskie siły lądowe w wielkiej bitwie pod Platejami (27 sierpnia, 479 roku). Jeszcze przed tym wydarzeniem Kserkses, niezadowolony z obrotu spraw, powrócił do swego wspaniałego pałacu w Suzie i przez stulecie Grecy mogli w spokoju szczycić się i cieszyć swoim zwycięstwem. A mieli powody do dumy, jako że dzięki sprytowi i odwadze ich stosunkowo ubogi naród, składający się z nie- zależnych miast-państw, pokonał najpotężniejszą armię na świecie i posłał okręty największej floty na dno morza. Jak tego dokonali? Grecy walczyli w obronie swej ojczyzny przeciwko najeźdźcom, co zawsze daje przewagę (ińde Rosjanie przeciwko Francuzom 84 Historia wiedzy w 1812 roku i Niemcom w 1941 roku). Sami Grecy dostrzegali jednak coś jeszcze. Perskich żołnierzy i żeglarzy często zapędzano do walki batami. Natomiast Grecy głosili: "Jesteśmy ludźmi wolnymi. Poddajemy się dyscypli- nie wojskowej z wyboru. Walczymy z własnej woli, a nie dlatego, że jesteśmy do tego zmuszani". Powiadali też, że nigdy się nie poddadzą ponieważ oznaczałoby to zdradę ich wolności, którą sobie najbardziej cenią. Persowie nie dali jednak za wygraną, chociaż przestali wysyłać do Grecji wojsko. W zamian wysłali "perskich łuczników", czyli perskie złote monety z wizerunkiem łucznika po jednej stronie. Tam gdzie perscy żołnierze zawied- li, sukces odniosło perskie złoto, wykorzystywane do przekupywania obydwu stron podczas wojen peloponeskich, niszczycielskiego konfliktu pomiędzy Antenami i Spartą oraz ich sprzymierzeńcami, który trwał, z okresowymi rozejmami, od 431 roku p.n.e. do 404 roku p.n.e. Ostatecznie Spartą pokonała Ateny, choć jej zwycięstwo okazało się krótkotrwałe. Zaangażowanie Sparty w następnym wieku w wojny domowe w Jonii doprowadziło do pokonania jej przez inne greckie siły. W ten sposób, z perską pomocą, została zniszczona potęga zarówno Aten, jak i Sparty. Nawet zniszczenie tych miast-państw nie zakończyło krwawego konfliktu pomiędzy Grekami i potężnymi Persami. W 336 roku p.n.e. tron macedoński odziedziczył Aleksander Wielki, uczeń Arystotelesa. Po skonsolidowaniu władzy w Grecji wiosną 334 roku p.n.e. wyruszył na słynną perską wyprawę. W czasie zimy na przełomie lat 334 i 333 p.n.e. podbił zachodnią Azję Mniejszą, w tym Milet i Samos. W czerwcu 332 roku p.n.e. uderzył na położone na wyspie miasto Tyr, gdzie odniósł najsłynniejsze swoje zwycięstwo. W następnych miesiącach podbił Egipt, pozostawiając w greckich rękach władzę w tym kraju aż do rzymskiego podboju trzysta lat później (Kleopatra była Greczynką, a nie Egipcjanką). W 330 roku p.n.e. Aleksander dotarł do Persepolis, po pokonaniu wszystkich perskich królewskich miast, i puścił je z dymem, by symbolicznie zakończyć panhelleńską wojnę odwetową. Mimo to istnieje coś, co pozwala mówić, że ostatnie słowo w tym konflikcie należało do Persów. Gdy królowie i władcy szeroko rozrzuconych narodów imperium perskiego przybywali do Suzy lub Persepolis, by oddać hołd Wielkiemu Królowi, czyli Królowi Królów, jak go nazywali, padali przed nim i czołgali się na brzuchu z odwróconymi oczami aż docierali do jego stóp. Grecy nazywali ten zwyczaj pmskmezis, czyli "cześć"; choć z ogromna, pogardą odnosili się do ludzi oddających człowiekowi hołd, tak jakby był bogiem. Aleksander uległ jednak tej perskiej idei wielkości, która zakładała odda- wanie władcy boskiej czci. Dlatego wprowadził na swoim dworze zwyczaj proskinezis, i od swych sprzymierzeńców, w tym nawet od Macedończyków GRECKA EKSPLOZJA 85 i Greków, wymagał posłuszeństwa. Doświadczeni w boju macedońscy wojow- nicy śmiali się z nowego wymogu, dlatego zafrasowany Aleksander szybko go zarzucił. (Później jednak zabił człowieka, który go wyśmiał). Zapewne jednak nic dobitniej nie odzwierciedla faktu, iż zapomniał on o idei wolności osobistej, która niegdyś pomogła mu zająć miejsce na tronie. Wojny perskie na początku V wieku p.n.e. zainspirowały Greków, a zwłaszcza Ateńczyków, którzy przed bitwami pod Maratonem i Salaminą stanowili jedynie podrzędną siłę w Grecji w porównaniu ze Spartanami. Ateńczycy odbudowali spalony Akropol, a Partenon pozostawał przez dwa- dzieścia trzy wieki symbolem, jak to postrzegali, zwycięstwa wolności nad imperialnym despotyzmem. Poeci opiewali zwycięstwa w dramatycznych strofach tak pełnych wyrazu, że również i one przetrwały wieki. A dwaj historycy, Herodot i Tukidydes, by upamiętnić i zrozumieć to, co się wydarzyło, stworzyli nową dziedzinę wiedzy.. Tragedia Aten Ajschylosowi (ok. 525-465 rok p.n.e) przypisuje się wynalezienie dramatu, gdyż wprowadził drugiego aktora do sztuk corocznie prezentowanych w Ate- nach podczas święta na cześć boga Dionizosa. Wcześniej sztuki składały się głównie z religijnych wersów wygłaszanych przez pojedynczą postać prezentu- jącą boga lub herosa i chór reprezentujący ludzi. Dopiero gdy za sprawą Ajschylosa na scenie pojawiło się dwóch aktorów, wzajemnie oddziaływają- cych na siebie, narodził się prawdziwy dramat. Początkowo chór nadal pełnił ważną rolę, ale wraz z upływem czasu znikł, a prowadzenie akcji zostało przejęte przez aktorów. Tak dzieje się do dnia dzisiejszego. Ajschylos walczył z Persami w bitwie pod Maratonem. Fakt ten zapisano na starożytnym nagrobku; natomiast o jego sztukach nie ma najmniejszej wzmianki. Jednak właśnie jego tragedie zaliczają się do wielkich skarbów starożytnej Grecji. We wspaniałych strofach przedstawiają odwieczne proble- my konfliktu pomiędzy człowiekiem i bogiem. W swym największym zacho- wanym dziele, trylogii o bohaterze Agamemnonie, jego zbrodniczej żonie i szukającym pomsty synu Orestesie, Ajschylos ukazuje, jak zuchwałość Agamemnona doprowadziła do jego śmierci i do nie kończących się nie- szczęść, które dotknęły jego dom i ród, prześladowany przez furie i skazany na zagładę. Sprawiedliwość, mówił Ajschylos, "jest dymem ze zwykłych 86 Historia wiedzy domostw ludzkich"; wielcy są aroganccy, jak w przypadku Kserksesa, i zostają poniżeni w wyniku gniewu bogów. Sofokles (ok. 496-406 rok p.n.e) dodał cenne elementy do rozwijającej się tragedii. Nie tylko wielcy, ale wszyscy ludzie, jak postrzegał, dostawali się w tę samą nieuniknioną pułapkę. Ich los został przesądzony przez bogów. Zostali skazani, jak król Edyp, na cierpienia, ponieważ nie znając przyszłości, nie mogli uniknąć błędów, które nieodwołalnie doprowadziły ich od ruiny. Zwrotki chóru Sofoklesa są nieprześcignione w swej klarowności i liryzmie. Ale opowieści relacjonowane przez Sofoklesa, jak określił to jego krytyk Arystoteles, zawierały takie natężenie grozy, że żaden widz nie mógł tego przeoczyć. Więc pawiem - radzisz ty bowiem mi słusznie - Wezwawszy tego wprzód boga pomocy, Którego ołtarz mi książę tej ziemi Opuścić kazał - bym rzekła co należy, Sam słów wysłuchał i odszedł w spokoju* Trzecim i ostatnim wielkim ateńskim tragikiem z V wieku p.n.e. był Eurypides (ok. 484-406 rok p.n.e.). Nie udało mu się przewyższyć Ajschylosa ani Sofoklesa, ale dostrzegał drogę rozwoju dramatu w przyszłości i otworzjł przed nim nowe horyzonty. Sprowadzając bogów i bohaterów na ziemię i czyniąc z nich zwykłych śmiertelników, ze wszystkimi wadami: próżnością, chciwością, złością, zazdrością i dumą zwykłych ludzi, przedstawiał obraz ludzkiego życia, które niekiedy było dramatyczne, niekiedy komiczne, lecz zawsze niezaprzeczalnie prawdziwe. Wprowadzając do swoich dramatów postacie kobiet i niewolników i czyniąc bohaterskie postacie z przeszłości jedynie maskami z tektury, ukazywał Ateńczykom (którzy fascynowali się jego sztuką, choć jego samego nie darzyli sympatią), co tak naprawdę tkwiło w ich sercach i umysłach. Ajschylos zmarł przed rozpoczęciem wojen peloponeskich, natomiast Sofokles i Eurypides żyli w czasie ich trwania, od początku niemalże do ich zakończenia (obydwaj zmarli w 406 roku p.n.e., dwa lata przed ostateczną klęską Ateńczyków). Cierpienia powodowane przez wojnę, zarówno fizyczne, jak i moralne, szczególnie uwidaczniają się w ich późniejszych sztukach. Wznoszone są okrzyki protesty przeciwko niesprawiedliwości, okrucieństwu i głupocie wojny, która unicestwiła całą dumę i skarby zgromadzone przez * Sofokles, Edyp w Kobnos, przeHad Kazimierz Morawski, w. 1284-1288. GRECKA EKSPLOZJA 87 Greków podczas zwycięstwa .nad Persami, pół wieku wcześniej. Tragedia Aten, jak widzieli to autorzy sztuk, była identyczną hubris, która sprowadziła Agamemnona i Edypa do Hadesu, gdy wszystkie ich skarby zostały roztrwo- nione i nikt nie pozostał, by opłakiwać ich los. ...Wśród rzezi, krwi'dzierży Ares szale wag. Wymienny kram w rynku - dla wymiany dal! Ze stosów, spod Ilionu baszt, do domu, matkom, żonom śle proch od gorzkich ciężki łez. Popiołem ludzkim srogi bóg tyk już napełnił urn!... Żałobny mężów sławi płacz: ten - mówią - szermierz dzielny był, ów, pięknie walcząc pierś o pierś, poległ - za cudzą żonę... Tak z cicha już tylko szemrze lud. Z bólu się rodzi gorycz, gniew, żal do Atrydów rośnie...* Bo to najgorsze: nadzieja, co tyle Miast spędza w wojnę, wbijając je w pychę. Gdy lud głosować ma nad wszczęciem wojny, Nikt nie spodziewa się, że sam polegnie, I to nieszczęście widzi nad kimś innym. Gdyby głosując miał śmierć przed oczyma, Grecji nie gubiłby szał wojowania. Bo wszyscy, gdy mają dwie możliwości, Wybiorą lepszą - znaczy zło i dobro. Wiemy, że lepszy jest pokój od wojny, Pokój przez muzy tak umiłowany, Wrogi Eryniom, a lubi obfitość, ^ Kocha bogactwo. My zaś, źli, to wszystko Rzucając, wojnę wolimy, człek człeka Słabszego gnębi, miasto gnębi miasto.** * Ajschylos, Agamemnon, Stasimon I, przekład Stefan Srebrny. ** Eurypides, Błagdnice, w. 479-493, przekład Jerzy Łanowski, Warszawa 1980, s. 113-114. 88 Historia wiedzy Herodot, Tukidydes i wynalezienie historiografii Przez wieki w Egipcie, w Mezopotamii i w Chinach ludzie odnotowywali wydarzenia z przeszłości. Nikt przed Herodotem nie próbował jednak ująć tego w spójne opowiadanie, z początkiem, rozwinięciem, zakończeniem oraz z wyjaśnieniem, dlaczego wszystko działo się właśnie w ten sposób. Zarazem podobnie jak w przypadku dramaturgów, decydującą inspiracją dla ateńskich historyków było zwycięstwo Greków nad Persami w latach 490-480 p.n.e. Według owych historyków nigdy przedtem nie wydarzyło się nic tak zaskakującego i wspaniałego; to doniosłe zwycięstwo prowokowało do próby głębszego zrozumienia wydarzeń, aniżeli człowiek kiedykolwiek próbo- wał tego dokonać. Inspirowali ich także jońscy filozofowie z minionych wieków, począwszy od Talesa, który nauczył Greków patrzeć na świat w nowy sposób, tak jak to' czynimy dzisiaj. Podobnie jak natura rządzi się podstawowymi prawami, których poznanie pozwala ją rozumieć, tak i czyny ludzkie dadzą się opisać i wyjaśnić, co może również pomóc w sformułowaniu pewnych przewidywań dotyczących przyszłości. Herodot urodził się około 484 roku p.n.e. i wzrastał słysząc ciągle opowieści o greckim triumfie. Był wspaniałym podróżnikiem. Jego wieloletnie dalekie wyprawy zawiodły go do licznych zakątków imperium perskiego, Egiptu oraz do większości miast w Grecji. Najwidoczniej w miejscach, w któ- rych bywał, sporządzał dokładne notatki, zapisując swe obserwacje i rozmowy ze znaczącymi osobami. Jego ciekawość była nienasycona, i spędził życie usiłując ją zaspokoić, tworząc swą historię lub - jak to zwykł nazywać - poszukiwania przyczyn i następstw wojen perskich. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że przyczyny tkwiły w odległej przeszłości, dlatego też rozpoczął spisywanie dziejów od pojawienia się Medesa i następnie Persów, którzy z rozproszonych po pustyni ludów stwo- rzyli, jego zdaniem, największe na świecie imperium. W dalszym ciągu swej narracji opisywał historię starożytnego Egiptu, ponieważ spędził tam wiele fascynujących miesięcy. Ale nigdy nie zapominał o głównym celu swej pracy, a mianowicie o znalezieniu odpowiedzi, w jaki sposób stosunko- wo mała armia greckich żołnierzy i żeglarzy mogła pokonać dziesięciokrot- nie od nich liczebniejsze wojska, i to nie raz, ale wielokrotnie w ciągu wielu lat. Odpowiedzi na te pytania ukształtowały od tej pory nasze myślenie o historii. Z jednej strony nieugięta perska arogancja i buta. Gdy Kserkses przybył nad Hellespont (dziś Dardanele), wyjątkowo wysokie fale zmusiły jego GRECKA EKSPLOZJA 89 armię do przełożenia daty forsowania wąskiej cieśniny. Kserkses w napadzie wściekłości zarządził, że wody niają być wychłostane, jakby były one jedynie nieposłusznymi niewolnikami. Jakże odmienni byli Grecy, którzy po odparciu Persów powstrzymali się od dalszego ich nękania, zadowoleni z ocalenia swych domostw. Tej lekcji, zdaniem Herodota, powinni się nauczyć wszyscy Grecy. Według Herodota Kserkses doznał filozoficznego olśnienia. Ten ustęp stał się już sławny. Widząc zaś cały Hellespont pokryty okrętami i całe wybrzeże oraz równiny Abydosu pełne ludzi, Kserkses nazwał siebie szczęśliwym, a potem za- płakał. Gdy zauważył to jego stryj, Artabanos, który z początku śmiało wyraził był swe zdanie i odradzał Kserksesowi wyprawy wojennej przeciw Helladzie - ten więc mąż, widząc płaczącego króla, tak go zagadnął: - Królu, jak bardzo nawzajem różni się to, co teraz, i to, co krótko przedtem uczyniłeś; bo naprzód mieniłeś się szczęśliwym, a teraz płaczesz. - A ten odrzekł: - Bo zdjęło mnie uczucie litości, gdym rozważał, jak krótkie jest całe życie ludzkie; wszak z tych tak licznych ludzi za sto lat nikt nie pozostanie przy życiu.* Herodot zmarł przed rokiem 420 p.n.e., zbyt wcześnie, by móc zrozumieć tragedię samobójczej wojny peloponestóej. W ten sposób uświadomienie skutków owego konfliktu pozostało dla jego następcy, Tukidydesa. Urodzony przed 460 rokiem p.n.e. Tukidydes jako młody, zdeterminowa- ny człowiek przystąpił do pisania na bieżąco relacji z wojny, która wypełniła jego życie. Sam był wysokim rangą oficerem. Chociaż później został zdegra- dowany i zesłany z powodu porażki w ważnej bitwie, skoncentrował się na historii militarnej tego przewlekłego konfliktu. Opowiadanie ożywił własnym wynalazkiem, a mianowicie wpleceniem w tok narracji wypowiedzi ważnych osób. Przytoczone słowa, dzięki swej elokwencji i oczywistemu prawdopodo- bieństwu, są czymś wyjątkowym w historii. Tukidydesa często krytykowano za ten wynalazek: uważano, że nie mógł być obecny przy wielu cytowanych przemówieniach ważnych osobistości. Sam zresztą przyznawał się do tego i usprawiedliwiał swoją praktykę tym, iż badał fakty na tyle dogłębnie, na ile to tylko było możliwe. Wierzył, że jego wysiłki mają swoją wartość, nawet gdy nie mógł ustalić, co dokładnie było mówione: innymi słowy, osąd dobrze * Herodot, Dzieje, ks. VII. Przekład Seweryn Hammer, wyd. II, Warszawa, s. 129. 90 Historia wiedzy poinformowanego i nieuprzedzonego badacza dotyczący tego, co musiało lub mogło się wydarzyć, uznawał za naturalną część historii. Wspomnianej inwencji Tukidydesa zawdzięczamy poruszającą mowę, jaką wygłosił dowódca Ateńczyków, Perykles (495-429 p.n.e.), ku cżti pierwszych poległych w wojnie. Wychwalał swych współziomków za odwagę i chęć podejmo- wania wszelakiego rodzaju ryzyka, tak intelektualnego, jak wojskowego. Nasz ustrój polityczny nie jest naśladownictwem obcych praw, a my sami raczej jesteśmy wzorem dla innych niż inni dla nas. Nazywa się ten ustrój demokracją, ponieważ opiera się na większości obywateli, a nie na mniej- szości. W sporach prywatnych każdy obywatel jest równy w obliczu prawa [...] W naszym życiu państwowym kierujemy się zasadą wolności [...] I w sprawach wojennych różnimy się od nieprzyjaciół. Miasto nasze pozostawiamy otwarte dla wszystkich; nie zdarza się, żebyśmy wydalali cudzoziemców i nie pozwalali komuś uczyć się u nas albo patrzeć na coś, co mogłoby się przydać naszym wrogom: mamy bowiem zaufanie nie tyle do przygotowań i podstępów wojennych, ile do własnej odwagi w działa- niu. Inni przez twarde i pełne trudów wychowanie dochodzą do męskiej odwagi, my zaś, żyjąc w sposób bardziej swobodny, z nie mniejszą odwagą stawiamy czoło równym niebezpieczeństwom.[...] Państwo nasze jest godne podziwu i pod tymi względami, i pod wielu innymi. Kochamy bowiem piękno, ale z prostotą, kochamy wiedzę, ale bez zniewieściałości, bogactwem się nie chwalimy, lecz używamy go w potrze- bie; przyznanie się do ubóstwa nie przynosi nikomu ujmy, jednakże jest ujmą, jeżeli ktoś nie stara się z niego wydobyć. U nas ci sami ludzie, którzy zajmują się sprawami państwa, zajmują się także swymi osobistymi, a ci, którzy ograniczają się tylko do swego rzemiosła, znają się także na polityce. Jesteśmy jedynym narodem, który jednostkę nie interesującą się życiem państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną. Zawsze sami oceniamy wypadki i staramy się wyrobić sobie trafny sąd; nie stoimy na stanowisku, że słowa szkodzą czynom, lecz że najpierw trzeba się dać pouczyć słowom, zanim się do czynów przystąpi. [...] Również w sposobie odnoszenia się do ludzi różnimy się od innych; zdobywamy sobie przyjaciół przez świadczenie dobrodziejstw, a nie przez ich przyjmowanie. Ten zaś, kto wyświadczył dobrodziejstwo, jest pewniejszy w przyjaźni od tego, kto je otrzymał, gdyż stara się w tym, komu je wyświadczył, utrzymać uczucie zobowiązania w stosunku do siebie przez dalsze przysługi [...] My też jesteśmy jedynym narodem, który bez obawy wspomaga innych, nie tyle licząc na korzyść, ile kierując się pełną zaufania wielkodusznością. GRECKA EKSPLOZJA 91 Krotko mówiąc, twierdzę,- że państwo nasze jako całość jest szkołą wychowania Hellady, i wydaje mi się, że u nas każda jednostka może' z największą swobodą przystosować się do najrozmaitszych form życia i stać się przez to samodzielnym człowiekiem.* Żaden lud nigdy nie był darzony przez swego przywódcę większą miłością. W owym czasie Tukidydes sądził, iż żaden lud nie zasługiwał też na większą chwałę. Lecz ukochana wolność i sprawiedliwość Ateńczyków nie mogła przetrwać w trwodze nieustannych działań wojennych i corocznych najazdów na ich ziemie ojczyste wojsk Spartan, którzy bezlitośnie zabijali ludzi, palili łany zbóż, sady oraz gaje oliwne. Podobnie jak w przypadku wielu wojen, strona szlachetniejsza zamieniała się w mniej szlachetną w zmaganiach z przemocą, i z czasem Ateńczycy stali się równie okrutni jak ich wrogowie. Tukidydęs uważał, że prawdziwą tragedię Aten stanowiło to, iż zwycięzca w bitwie tracił swoją duszę. Historia Tukidydesa nie ukazuje zakończenia wojny. Możliwe, że zmarł on przed jej zakończeniem w 404 roku p.n.e., jednak nie istnieje na to żaden dowód. Inni komentatorzy wysuwają sugestię, że mógł nie dokończyć księgi z powodu złamanego serca. Duch myśli greckiej Przed Talesem większość ludzkiej wiedzy ograniczała się do spraw praktycz- nych i składała się z pragmatycznych zasad i wskazówek dotyczących myśli- stwa i uprawy zbóż, organizowania gospodarstwa domowego i zarządzania miastami, tworzenia sztuki i prowadzenia wojny itd. To mozolne gromadzenie wiedzy praktycznej, istniejącej od tysiącleci, wcale nie odciągało Greków od rozmyślania na temat natury rzeczy. Wręcz przeciwnie, przyspieszyło je, gdyż ciekawi świata Grecy wyruszali w dalekie podróże, idąc za przykładem ich bohatera, Odyseusza: ...co święty gród Troi Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej ' Tukidydes, Wojna peloponeska, ks. II. Przekład Kazimierz Kumaniecki. 92 Historia wiedzy Siła różnych miast widział, poznal tylu ludów Zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów!* Mimo napotykanych przeszkód Grecy przede wszystkim pogłębiali wiedzę o miastach i umysłach ludzkich. Tak więc pogłębiała się szybko wiedza o hodowli, uprawie winnej latorośli, wyrobie ceramiki, handlu, finansach, obróbce metali, broni i sztukach walki. Siła jest dziwów, lecz nad wszystkie sięga Dziwy człowieka potęga. Bo on prze śmiało poza sine morze, Gdy toń się wzdyma i kłębi, I z roku na rok swym lemieszem orze Matkę ziemię do głębi. Lotny rod ptaków i stepu zwierzęta, I dzieci fali usidla on w pęta, Wszystko rozumem zwycięży. Dzikiego zwierza z gór ściągnie na błonie, Krnąbrny kark tura i grzywiaste konie Ujarzmił w swojej uprzęży. Wynalazł mowę i myśli dał skrzydła, I życie ujął w porządku prawidła, Od mroźnych wichrów na deszcze i gromy Zbudował sobie schroniska i domy, Na wszystko z radą on gotów. Lecz choćby śmiało patrzał w wiek daleki, Choć ma na bóle i cierpienia leki, śmierci nie ujdzie on grotów. A sił potęgę, które w duszy tleją, Popchnie on zbrodni lub cnoty koleją; Jeżeli prawa i bogów cześć wyzna, To hołd mu odda ojczyzna;** * Homer, Odyseja, przekl. Lucjan Siemieński. ** Sofokles, Amygona, Stasimon I. Przełożył Kazimierz Morawski. GRECKA EKSPLOZJA 93 Grecy uczyli się nie tylko dlatego, że kierowali się ciekawością i podróżo- wali do odległych lądów. Ważniejsze było ich rewolucyjne odkrycie, jak należy systematyzować wiedzę, to znaczy wynalezienie sposobu na uporządkowanie samej wiedzy. Przed Talesem, wiedza, której posiadanie zapewniało sukces i przynosiło raczej szczęście niż smutek, pozostawała wyłącznie w rękach klas panujących, to znaczy królów i kapłanów. Dopiero Tales i jego następcy zmienili wiedzę z "tajemnicy" w rzecz ogólnie dostępną. Od tej pory każdy, kto umiał czytać, mógł czerpać płynące z niej korzyści. Każdy, kto rozumiał jej zasady, mógł dodać do niej coś własnego, by inni korzystali z tego, do czego doszedł. Tu, tak jak w wielu innych dziedzinach wiedzy, Arystoteles był wybitną indywidualnością. Ustanowił różne metody i różne kryteria wiedzy dla szero- kiej gamy przedmiotów. Gdy rozpatrywał jakiś temat, zawsze robił przegląd dokonań swych poprzedników i współczesnych, krytykując to, co uważał za błędne, i przyjmując to, co uważał za słuszne. Co więcej, stworzył zespoły badawcze do studiowania szczególnie trudnych przedmiotów, jak botanika i politologia. Arystoteles napisał i opublikował wiele książek, które rozpowszechniano wszędzie, gdzie pojawiali się Grecy. Szczęśliwy los sprawił, że jego uczniem został Aleksander Wielki. Zdobywca zaliczał siebie do jednego z badaczy Arystotelesa, śląc swemu staremu nauczycielowi raporty razem z zoologiczny- mi i botanicznymi próbkami, by mistrz poddał je analizie i klasyfikacji. Mówiąc krotko, nagle pojawiło się na świecie coś nowego, co Grecy zwali epistem, a my zwiemy nauką, czyli zorganizowaną wiedzą. Była to wiedza powszechna oparta na zasadach, które okresowo mogły być przeglądane i badane - a także kwestionowane - i to przez wszystkich. Konsekwencje tego faktu okazały się ogromne. Po pierwsze, zrodził się pogląd, że istnieje tylko jedna prawda, nie zaś wiele prawd, i to o wszystkim: ludzie mogą się nie zgadzać ze sobą, ale jeżeli do tego dochodzi, to ktoś musi mieć rację, a ktoś inny musi się mylić. Ponadto to, co ulega zmianie z powodu zwykłego upływu czasu, jest prawdą teraz, zawsze było prawdą i zawsze będzie prawdą: prawda nie ulega zmianie z powodu zwykłego upływu czasu lub też przez zmianę opinii. Nie oznacza to, że cała prawda o wszystkim jest już poznana. Rozumienie prawdy może ulegać zmianie i poprawkom. Ale sama prawda istnieje poza umysłem człowieka, i jak latarnia morska prowadzi go do domu. Po drugie, powstało przekonanie o głębokim związku pomiędzy badającym i obiektem poznania, powiązanie, jak można to nazwać, pomiędzy zewnętrz- nym światem i wewnętrznym umysłem. Świat jest z natury racjonalny, i dla- 94 Historia wiedzy tego, jako że posiadamy rozum, możemy go zrozumieć. Być może nie rozumiemy jeszcze racjonalnego świata w całości; być może nigdy nie zrozu- miemy go całkowicie. Ale dzieje się tak nie dlatego, że świat jest zasadniczo niezrozumiały, jak to przyjmował człowiek przed starożytnymi Grekami. Wynika to jedynie z faktu, iż niezwykle trudno jest posiąść całkowitą wiedzę 0 czymś tak skomplikowanym jak świat. Po trzecie, pojawiła się nowa metoda edukacji. Od niepamiętnych czasów ojcowie nauczali swych synów zasad ich "sztuki", matki nauczały córki swoich zasad, a państwo kładło nacisk na to, by wszyscy młodzi obywatele uczyli się reguł harmonijnego współżycia. Karą za nieprzyswojenie zasad było wygnanie lub śmierć. Ale nie istniał zbiór zorganizowanej wiedzy, którą wszyscy młodzi ludzie powinni posiąść. Pojawiła się nowa rzecz, którą Grecy nazwali paideia: taki program nauczania (oczywiście z wyjątkiem kobiet, niewolników, cudzo- ziemców itd.), by wszyscy mogli stać się dobrymi ludźmi i równie dobrymi obywatelami państwa. W końcu pojawiło się pojęcie samej nauki i jej młodej królowej - matematyki. Zapał, z jakim Grecy zabierali się do studiowania wszystkiego, a zwłaszcza matematyki i wiedzy czystego rozumowania, jest zarówno piękny, jak i zatrważający. Zapewne piękna nie trzeba usprawiedliwiać. Za to uczucie trwogi należałoby skomentować. W swym wiecznym niepokoju Grecy radowali się nauczając nowych rzeczy 1 gdziekolwiek wyruszyli, nieśli ze sobą nowe idee i wyjaśniali je innym ludom". W swej istocie byli całkowicie obrazoburczy; bardziej niż w czymkolwiek innym lubowali się w kwestionowaniu starych wierzeń i burzeniu świętości. Szczególnie odnosiło się to do greckich władców wprowadzonych w Egipcie przez Aleksandra. Pragnęli "zmodernizować" Egipt, nawet pomimo to, iż funkcjonował całkiem dobrze przez taki szmat czasu. Obrazoburczość może być ekscytująca, ale może być także zatrważająca. Sprzeciwia się starej, bezpiecznej wierze, którą powinno się pozostawić w spokoju. Rodzaj ludzki jako całość przetrwał, a nawet przeżywał okresy świetności, przez tysiąclecia trzymając się tej filozofii. Dlatego Greków, przynoszących dar nowego, kwestionującego wszystko ducha, który wymagał spojrzenia na świat w nowy sposób, nie wszędzie darzono miłością. Grecy byli ludźmi morza i odkrywcami. Morze stanowiło ich drugi dom. Podobnie jak Odyseusz wyruszali na kruchych łodziach, by poznawać świat, zakładać kolonie na odległych ziemiach i handlować zarówno z przyjaciółmi, jak i z wrogami. Dlatego też zupełnie naturalne wydawało się ich wyruszenie na podbój nieznanych oceanów myśli ludzkiej. Z ich bezprecedensowym i nieodgadnio- GRECKA EKSPLOZJA 95 nym geniuszem podjęli się tej przygody, by podążać wciąż dalej i dalej przez tysiąc lat, począwszy od narodzenia się jońskiej filozofii przyrody w Milecie, na początku VI wieku p.n.e., do triumfów aleksandryjskiej wiedzy w IV wieku n.e. Czyniąc tak ukazali ludzkości perspektywy rozwoju. W naszych czasach wszyscy staliśmy się tacy, jak ci starożytni Grecy. Obrazoburczy i przesiąknięci duchem podróżników, kwestionujemy każdą tradycję, by poszukiwać zmiany każdej ustanowionej zasady. 3 CO WIEDZIELI RZYMIANIE? Kmerowski Odyseusz, wędrujący z miejsca na miejsce, mityczna postać zamierzchłej greckiej historii, już w czasach klasycznych stał się bohaterem Greków. Jeszcze w V wieku p.n.e. homerydde poematy stanowiły podstawę pro- gramu greckiej edukacji. Dopiero w następnym wieku za sprawą Arystotelesa ideał paidei zaczął obejmować regularne i systematyczne poznawanie historii, filozofii i przyrody. Sława Odyseusza nigdy jednak nie zbladła, nawet za naszych czasów. Odyseusz był podróżnikiem, obieżyświatem, który szczycił się swymi wyprawami odkrywczymi. Pewny, że jego ukochana Penelopa zawsze będzie go oczekiwać, odkrywał niezwykłe miasta, dokonywał nowych podbojów i kochał się z innymi kobietami. Gdy pod koniec I wieku p.n.e. Wergiliusz (70-19 p.n.e.) pisał swą wielką łacińską opowieść epicką Eneidę, chcąc pouczyć Rzymian o ich sławetnej przeszłości i odkryć przez nimi ich człowieczeństwo, za wzór wybrał właśnie Odyseusza. Dlatego też swego bohatera, Eneasza, również uczynił poszukiwa- czem, choć jakże odmiennym! Eneasz, w odróżnieniu od Odyseusza, był domatorem. Został wygnany z Troi, swego starego domu, co zmusiło go do wędrowania przez morza w poszukiwaniu nowego. Znalazł go w Italii, gdzie się osiedlił, ożenił z miej- scową dziewczyną (jego pierwsza żona nie przeżyła upadku ich rodzinnego miasta) i założył nową społeczność trojańskich wygnańców. Nigdy nie prze- stawał żalić się na swój smutny los. Był odkrywcą, chociaż mimo woli. Podobnie jak dla większości Rzymian (w odróżnieniu od Greków) jego dom był tam, gdzie jego serce. Eneasz zbiegi z gorejącego Ilionu w mitycznych czasach - powiedzmy około 1150 roku p.n.e. Podczas ucieczki dźwigał starego ojca na swych barkach, za jedną rękę prowadził młodego syna, a w drugiej niósł figurki opiekuńczych bóstw. Według Wergiliusza przez siedem lat podróżował po CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 97 wschodniej części świata śródziemnomorskiego, szukając miejsca, gdzie razem z innymi mógłby znaleźć nowy dom dla swoich bogów. Dydona* mityczna założycielka i zarazem królowa Kartaginy, zaoferowała siebie i swoje króle- stwo, na północnych wybrzeżach Afryki, wędrującemu trojańskiemu wygnań- cowi. Ale ten odrzucił tę wydawałoby się wspaniałą okazję, kierowany swym przeznaczeniem i wolą Jowisza. Ponownie wyruszył w morze, przybywając do Lacjum (łac. Latium), na zachodnim wybrzeżu Italii, w pobliżu ujścia Tybru. Tam spotkał przyjaznego króla, Latinusa, władcę plemienia Latynów. Latinus miał córkę Lawinie. Oddał jąEneaszowi za małżonkę. Jednakże Turnus, który ją kochał, okazał swą zazdrość i pomiędzy nim a Eneaszem rozgorzała zacięta walka. Ostatecznie Eneasz po odniesieniu zwycięstwa miał nowy dom dla siebie, swych ludzi i swych bogów. Eneasz nie był założycielem Rzymu. Przyjmowana przez tradycję data założenia miasta pochodzi z późniejszych wieków. Według podania Numitor, ostatni z królów Alba Longa - miasta w Lacjum - miał córkę Reę Sylwię. Jako westalka (kapłanka bogini Westy) miała pozostać dziewicą, ale uwiedziona przez bop Marsa urodziła dwóch synów, Romulusa i Remusa. Nowy król, który uzurpował sobie tron Numitora, rozkazał ich utopić w Tybrze, ale cudownie ocaleli. Wykarmiła ich wilczyca. Królewski pasterz Faustulus znalazł małych chłopców w gąszczu i wychowywał. Gdy Romulus i Remus dorośli i zdali sobie sprawę, kim są, postanowili założyć nowe miasto, w którym mogliby się schronić przed gniewem następców uzurpatora. Ale między nimi powstała różnica zdań. W trakcie jednej z kłótni Remus poniósł śmierć. Natomiast Romulus udał się, by założyć miasto nad Tybrem, które miało nosić jego imię. Tradycja wskazuje datę 753 rok p.n.e. Współ- cześni archeolodzy przyjmują jednakże, że pierwsze osiedla na terenie Rzymu powstały nieco wcześniej. Z początku, poszukując nowych obywateli, Romulus uczynił swą osadę schronieniem dla zbiegłych niewolników i zbrodniarzy. Z tego powodu zamieszkiwali ją przede wszystkim mężczyźni. Uciekając się do podstępu porywali często kobiety z sąsiedztwa i pojmowali je za żony. Porwanie Sabinek doprowadziło do kolejnej wojny. Wkrótce zapanował jednak pokój, a Rzymia- nie i Sabinowie utworzyli nowe państwo, na czele którego stanął Romulus. Po śmierci Romulusa i zaliczenia go do panteonu bogów, władcami Rzymu zostali Etruskowie, z Etrurii, krainy na wschód od miasta (obecna Toskania).* Królowie etruscy przejawiali większe zainteresowanie swymi * Autor przeplata tu (zapewne świadomie) świat legend z rzeczywistością. Jak wiemy Romulus był najprawdopodobniej postacią mityczną, natomiast co do istnienia Etrusków nie ma najmniejszej wątpliwości. 98 Historia wiedzy wspaniałymi starymi miastami - Tarkwiniami, Yolatterrae i Groto - aniżeli graniczną placówką u ujścia Tybru. Około 500 roku p.n.e. mieszkańcy Rzymu wzniecili powstanie i po ciężkiej walce proklamowali swą niezależność. Utwo- rzyli republikę, sławną w starożytności z odwagi i sprawiedliwości oraz ze swej długowieczności. Mottem państwa było Senatus Populusgue Rmanus, czyli Senat i Lud Rzymu. (Ten słynny skrót, SPQR, wciąż można spotkać w wielu miejscach w Rzymie.) Początki senatu giną w pomroce dziejów. Doradcza grupa złożona z przedstawicieli rodów patrycjuszowskich istniała przed obaleniem monarchii w 509 roku p.n.e. Za czasów republiki senat kontynuował swą rolę doradczą, służąc radą konsulom, którzy byli obieranymi urzędnikami do sprawowania rządów w państwie. Z początku do "obywateli" zaliczano jedynie nielicznych, najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w mieście. Niemniej republika stanowiła rodzaj "spółki" pomiędzy senatem i wspomnianymi "obywatelami". Wraz z upływem czasu prawo do głosowania, co wiązało się z możliwością wpływu na sposób sprawowania rządów, rozszerzano na coraz więcej osób. Co więcej, do urzędników sprawujących rządy należeli też reprezentanci zwykłego ludu, zwani trybunami. Od czasu do czasu powstawał konflikt pomiędzy trybunami a konsulami. Konflikty takie zazwyczaj rozstrzygano na drodze pokojowej, gdyż rządzący Rzymem dobrze zdawali sobie sprawę, w jakim stopniu siła i dobrobyt wspólnoty zależy od zwykłego ludu, nawet biedoty czy niewolników. Współpraca ta mogła być oparta na greckim systemie wprowadzo- nym przez miasta-państwa. Greckie miasta, mimo że często miały bardzo zbliżony system rządów, nieustannie zmagały się z problemem, czy władzę powinna sprawować większość (rządy demokratyczne) czy nieliczni (rządy oligarchii). Biorąc to pod uwagę republika rzymska ogłosiła, że będzie rządzona na obydwa sposoby. Podobnie do wielu rzymskich adaptacji rozwiązań greckich ten pragmatyczny kompromis okazał się nad wyraz udany. W tym okresie, w IV wieku p.n.e., niestrudzeni Grecy kontrolowali większą część świata śródziemnomorskiego, po którym podróżował Eneasz. Grecy ze swymi towarami docierali wszędzie; pod wodzą niezwykłego ucznia Arystotelesa, Aleksandra Wielkiego, podbili Egipt i Bliski Wschód, a starożytne imperia padały przed nimi niczym zboże chylące się przed sierpem. Aleksander zmarł w 323 roku p.n.e. w Babilonie, który chciał ustanowić stolicą swego rozległego imperium. Miał zaledwie trzydzieści dwa lata. Razem ze swoją armią przywędrował z Macedonii, gdzie się urodził, przez CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 99 Trację nad cieśninę Bosfor, a następnie do Suzy i Persepolis, które 'spalił, potem do Samarkandy, głęboko w Azji, i dalej w dół do doliny Indusu. Dotarł nad brzegi Morza Arabskiego i zawrócił do Persepolis, by osta- lecznie dotrzeć do Babilonu. Przez niecałe dziesięć lat przemierzył ponad piętnaście tysięcy kilometrów i podbił trzy imperia: egipskie, perskie i indyj- skie. Śmierć Aleksandra oznaczała kres greckiego imperium, które pozbawione genialnego wodza szybko zaczęło więdnąć. Ale upadek imperium greckiego mógłby być znacznie szybszy, gdyby znalazł się wtedy odpowiedni kandydat na jego miejsce.* W tym jednak czasie Rzymian trapiły ich własne problemy. W początkowym okresie Rzymu to wcale nie Grecja, ale Kartagina, ludne miasto położone nad zatoką w dzisiejszej północno-wschodniej Tunezji, było największym jego rywalem. Kartagina (Karthad po fenicku oznacza nowe miasto), została założona przez fenickich kolonistów z Tyru wkrótce po powstaniu Rzymu. Zamieszkiwali ją ludzie zwani przez Rzymian Poeni, od których wywodzi się przymiotnik punicki. Rzymianie walczyli z Kartagińczy- kami o dominację nad światem śródziemnomorskim w trzech wojnach punic- kich, które spowolniły tempo rozwoju obydwu cywilizacji podczas stulecia trwającego od ok. 250 roku p.n.e. do 150 roku p.n.e. Kartagina została po raz pierwszy pokonana w 202 roku, gdy jej sławny dowódca, Hannibal, uległ Scypionowi Afrykańskiemu na równinach pod Zamą. Odrodziła się jednak i dopiero w 146 roku p.n.e. została unicestwiona, gdy zburzono mury miasta, a ziemię zasypano solą. Wtedy to, mając zabezpieczoną zachodnią flankę, Rzym zwrócił swoją uwagę na wschód. Koniec greckiej hegemonii we wschodniej części świata śródziemnomorskiego nastąpił w ostatnich dekadach II wieku p.n.e. Od tej pory historia Greków i Rzymian zaczęła się splatać. Kolejne trzy stulecia, od około 150 roku p.n.e. do 150 roku n.e., przyniosły rozkwit klasycznej cywilizacji. Przez pierwsze sto lat rzymska ekspansja postępowała z nie słabnącym impetem. Wojny domowe wstrząsały życiem Rzymu, ale obszar imperium rzymskiego powiększał się nieubłaganie aż do czasów Chrystusa, gdy zawierał już większość tego, co Rzymianie znali * Autorowi zapewne chodzi o to, że utalentowany następca Aleksandra Macedoń- skiego mógłby poprowadzić wojska przeciwko Rzymowi (Aleksander Wielki planował bowiem podbój Italii i Afryki), a z tej konfrontacji armia grecka wcale nie musiałaby wyjść zwycięsko. Jednak po śmierci Aleksandra państwo podzielili między siebie dawni towarzysze broni wybitnego wodza, zwani diadochos - Eumenes, Antypater, Antygonos, Ptolemeusz, Lizymach, Selenhos, Leonnotos, Perdikkas - przyp. red. 100 Historia wiedzy jako "świat". (Rzecz jasna imperium nie obejmowało Indii, Chin, Japonii czy też "nie odkrytej" jeszcze Ameryki.) W tym czasie republika rzymska dochodziła swego kresu (od droższego czasu nie miała się dobrze) i zapewne umarłaby sama, nawet gdyby Juliusz Cezar i przyszły cesarz August, nie przyczynili się bezpośrednio do jej śmierci. Prawdę mówiąc, August (63 p.n.e.-14 n.e.) w okresie długiego panowania (30 p.n.e.-14 n.e.) próbował restaurować republikę.* Dzierżył w swych rękach władzę wykonawczą i najwyższą władzę wojskową, natomiast władzę ustawodawczą dzielił z senatem, konsulami i trybunami, którzy wciąż byli wybierani. Następcy Augusta zmienili te częściowo wolne rządy w ustrój totalitarny. W chwili śmierci Augusta (14 n.e.) obszar imperium rozciągał się od terenów obecnej Belgii do ziem dzisiejszej Syrii, na południu do Egiptu, na zachodzie obejmował północną Afrykę do Algierii i siejał przez morze do Hiszpanii. Podczas kolejnego stulecia dodano kolejne ziemie: Brytanię, Mauretanię (dzisiejsze Maro- ko), większą część dzisiejszych Niemiec na zachód od Renu, Dację i Trację (dzisiejsze Rumunia i Bułgaria), bogate ziemie leżące na wschód od Morza Czarnego (Armenię, Asyrię, Mezopotamię i Kapadocję) oraz część Półwyspu Arabskiego graniczącego z Judea i Egiptem. W okresie panowania cesarza Trajana (98-117 n.e.) terytorium imperium osiągnęło największy zasięg. Do czasów Trajana Umites, czyli granice Rzymu, pozostawały raczej w umysłach żołnierzy, którzy zakładali obozy tu i tam, na pustyni, w lesie, nad brzegami rzek i mórz, i nie przywiązywali wagi do konkret- nych granic, ponieważ idea granicy oznaczała, że istnieje po drugiej stronie coś stabilnego i stałego. Trajan i jego następca, Hadrian, przekształcili timites w dag kamiennych murów i fortów, które miały chronić Rzymian przed zewnętrznymi agresorami, lecz także zamykały ich w obrębie tych murów. Hadrian, co więcej, zdecydował się porzucić pewne posiadłości na Wschodzie i od tej pory kolejni cesarze raczej oddawali tereny, niż zdobywali nowe. Angielski historyk Edward Gibbon (1737-1794), autor Zmierzchu cesar- stwa rzymskiego, uważał, że szczyt nie tylko rzymskiej, ale także światowej historii został osiągnięty w dobie Antoninów, okresie osiemdziesięciu dwóch lat, zapoczątkowanym wstąpieniem na tron Trajana w 98 roku, a kończącym się wraz ze śmiercią Marka Aureliusza w 180 roku. Z czterech władców, rządzących Rzymem w tych latach, Antoninus Pius, który w 138 roku objął * W roku 27 p.n.e. złożył swe nadzwyczajne pełnomocnictwa i ogłosił przywrócenie republiki. Faktycznie był to jednak jedynie zręczny manewr polityczny, który wywołał nalegania i prośby senatorów, by zachował władzę. 16 stycznia 27 r. otrzymał zaszczytny tytuł Augusta (Augustus - wspaniały) - przyp. red. CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 101 sukcesję po Hadrianie i na łożu śmierci w 161 roku nominował Marka Aureliusza jako swego następcę, okazał się najwybitniejszym, chociaż tak naprawdę wszyscy na swój sposób byli wybitni. Dwadzieścia trzy lata panowania Antoninusa Piusa są niemal czystą kartą w historii, tak nieliczne i krótkotrwałe były wojny i inne konflikty zagraniczne, tak rzadkie wstrząsy wewnętrzne, tak pomyślny i szczęśliwy żywot wiedli ludzie wszystkich stanów. Antoninus, skromny i inteligentny człowiek, nade wszystko przestrzegał praw, jak gdyby nie był wszechmocnym tyranem, ale zwykłym obywatelem. Marek Aureliusz (121-180), którego dzieło filozoficzne Rozmyślania przetrwało do naszych czasów jako jeden ze skarbów starożytno- ści, wierzył, że było niezrównanym przywilejem żyć w owych czasach i otrzy- mać władzę od Antoninusa Piusa. Ale Marek Aureliusz, przy całej swej błyskotliwości, nie umiał prowadzić spraw w taki sposób, jak jego poprzednik. Gibbon zapewne ma rację, widząc w jego śmierci w 180 roku początek końca potęgi Rzymu. Miasto nad Tybrem przetrwało jeszcze kolejne trzy wieki jako władca znanego świata, i kolejne piętnaście wieków - jako centrum zachodniej cywilizacji (choć w średniowieczu nastąpił znaczny rozziew, gdy na Wzgórzu Kapitolińskim pasły się kozy, a wielki grobowiec Hadriana nad brzegiem rzeki papieże zamienili w fortecę, by odizolować się od głodującego ludu). Ale ostatnie lata panowania Rzymu były okresem upadku lub Untergang, jak to określał niemiecki historyk Oswald Spengler (1800-1936). timites zostały przesunięte jeszcze bardziej do środka, barbarzyńcy pustoszyli cesarskie miasta, nie wyłączając samego Rzymu, a ośrodki kulturalne rozrzucono po całym cesarstwie. W czasie V wieku n.e. imperium rozpadło się na dwie części: zachodnia część była rządzona z Rzymu lub Rawenny, a wschodnia z Konstantynopola (dzisiejszy Stambuł), położonego nad cieśniną łączącą Morze Śródziemne z Morzem Czarnym. Przez trzy wieki po założeniu cesarstwo wschodniorzym- skie nadal w mowie i w piśmie stosowało łacinę, zachowując też rzymskie instytucje. Dopiero około 750 roku w Konstantynopolu w pełni zapanowały obyczaje i kultura grecka. W ten sposób, po niemal tysiącu lat, Grecy ostatecznie wygrali wojnę z Rzymem, mimo że przegrali wszystkie bitwy. Grecka teoria, rzymska praktyka Wizyta w którymkolwiek muzeum prezentującym klasyczną sztukę starożytną uświadomi nam ogromny wpływ, jaki wywarła grecka kultura na mieszkańców 102 Historia wiedzy Półwyspu Apenińskiego. Nawet kultura, która poprzedziła kulturę Etrusków, wydaje się grecka w swym duchu.* Sztuka i religia etruska noszą wyraźne piętno greckie, a gdy Rzymianie podbili Etrurię (ziemię Etrusków) w IV i III wieku p.n.e., również i oni znaleźli się wkrótce pod wpływem greckich idei, wizerunków i sposobu widzenia świata. Rzymianie zmienili nazwy greckich bogów i przyjęli ich jako własnych. Zeus stał się Jowiszem, Atena Minerwą, a Artemida Dianą. Jedynie Apollo zachował swe imię. Zaadaptowali również grecki alfabet, ten wspaniały wynalazek, który służył równie dobrze ich własnemu językowi, jak i greckiemu. Służy zresztą po dziś dzień, chociaż kształt niektórych liter na przestrzeni wieków uległ zmianie. Rzymianie skopiowali macedoński szyk bojowy** oraz spartańską broń i zbroje z żelaza, co walnie przyczyniło się do ich zwycięstw. Uczyli się poezji i dramatu od greckich autorów, studiowali grecką filozofię (choć nie rozumieli jej subtelno- ści, gdyż - jak mówiono - łacina nie była w stanie tego wyrazić), a także naśladowali wszystkie formy greckiej sztuki plastycznej. Rzymska fascynacja tym, co greckie, rozciągała się nawet na sprawy codzienne, a Rzymianie często woleli grecki styl życia od tradycyjnego rzymskiego. Inni Rzymianie nakreślili jednakże "grubą kreskę", chcąc odseparować się od życia na modłę grecką. Owszem, dopuszczali czytanie Platona lub przynajmniej studiowanie Cycerona - rzymskiego autora wyjaśniającego platońską doktrynę. Przyzwalali na wynajęcie greckich rzeźbiarzy, by ci wykonali posąg w greckim stylu, i stawiali go w kącie ogrodu lub na grobie." Nie sprzeciwiali się zabawie publiczności na komediach Plauta i Terencjusza, którzy korzystali ze wzorów greckich, lub przerażeniu na tragediach Seneki, również nawiązujących do greckiej formy. Można było także naśladować kształty greckiej ceramiki i dekoracji oraz greckie monety. Natomiast gdy przychodziło do życia na sposób grecki, tacy ludzie jak Katon Cenzor (234-149 p.n.e.) okazywali swój stanowczy sprzeciw. W 184 roku p.n.e. Katon został wybrany na stanowisko jednego z dwóch cenzo- rów.*** Za cel stawiał sobie zachowanie starych rzymskich zwyczajów, * Autor ma zapewne na myśli kulturę willanowiańską. Na północy obejmowała tereny wokół dzisiejszej Bolonii, na południu - Toskanię i północne Lacjum - przyp. red. ** Tzw. falangę macedońską - przyp. red. *** Urząd ten istniał od 443 r. p.n.e. Cenzorzy byli co pięć lat wybierani przez komisje centurialne. Śmierć jednego z nich powodowała ustąpienie drugiego. Byli nietykalni, nie można ich by!o pociągnąć do odpowiedzialności, piastowali swój urząd tylko raz. Ich zakres obowiązków obejmował: sporządzenie listy obywateli wg klas, centurii i tribus, z uwzględnieniem stanu majątkowego, ogólny nadzór nad moralnością obywa- teli, sporządzali również wykazy dochodów i wydatków publicznych - przyp. red. CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 103 próbował wyplenić wszystkie greckie naleciałości, które, jak mniemał, podko- pywały rzymskie wzory moralne. Uważał, że większość Greków to ludzie słabi, rozpustni i zepsuci, zwłaszcza gdy w grę wchodziło życie erotyczne. Katon sądził, że rozpustny styl życia, a także cyniczny brak wiary religijnej i moral- nych zasad doprowadziły w konsekwencji do pokonania Greków przez rzym- ską armię, zatem przejęcie owych zasad mogłoby doprowadzić z kolei do pokonania rzymskiej armii przez barbarzyńców. Jedną z najbardziej charakterystycznych cech starożytnych Rzymian był ich ambiwalentny stosunek do Grecji. Z jednej strony Rzymianie garnęli się do idei greckich, a z drugiej zniechęcano ich do tego przez ostrzeżenia wygła- szane np. przez Katona. Podobną dwuznaczność obserwować można rów- nież w innych epokach. W XVIII wieku Anglicy zafascynowani byli Francu- zami, co skądinąd nie powstrzymało obydwu naq'i od toczenia niemal nieustannych wojen. Podobnie nie powstrzymało to angielskich moralistów od wyrażania zdecydowanego potępienia francuskiego sposobu byda. Z kolei angielski dżentelmen stanowił wzór do naśladowania dla wyższych klas niemieckich w dekadzie przed wybuchem I wojny światowej. Dzisiaj na- tomiast taką samą ambiwalencję uczuć można spotkać u Amerykanów wobec Japończyków. Jednym z powodów fascynacji Rzymian Grecją był niemal całkowity brak rodzimej kultury rzymskiej. W ciągu tysiąca lat rzymskiej historii trudno doszukać się choćby pojedynczego dzieła sztuki, które byłoby czysto rzymskie i nie czerpałoby z wzorów greckich. Nie oznacza to wcale, że życie Rzymian w czasach imperium pozbawione było polotu czy też stylu. Przecież Rzymia- nie jednak zatrudniali Greków, by ci uczyli ich życia. Prawdę mówiąc, Rzymianie wnieśli do tej dziwnej mieszaniny rożnych uzupełniających się kultur pewne bardzo istotne idee, których wcale nie zaczerpnęli od Greków, a które wręcz stały w opozycji do tego, co głosili Grecy. Pytanie tytułowe rozdziału brzmi: "Co wiedzieli Rzymianie?" Większości tego, co wiedzieli, nauczyli się od Greków. Jednym słowem, zapoznali się z grecką wiedzą. Ale było też kilka zagadnień, w których Grecy się nie orientowali. Być może to właśnie pozwoliło Rzymianom zwyciężać Greków, gdy tylko stawali przeciwko nim na polu bitwy. Pomimo całej swojej błyskotliwości, a być może właśnie ze względu na nią, Grecy rzadko okazywali się ludźmi praktycznymi. Dogłębnie obrazoburczy, z umiłowaniem podejmo- wali ryzyko i nieustannie poszukiwali czegoś nowego we wszystkich sprawach, odrzucając to, co stare jedynie z powodu starości, a niekoniecznie dlatego, że się nie sprawdzało. Rzymianie natomiast byli konsekwentni i na co dzień praktyczni. A manifestowali to na wiele sposobów. Opracowali idee wielkich 104 Historia wiedzy greckich filozofów tak, by stały się one bardziej przystępne dla mas. Zreduko- wali paideia, wyszukany, acz i złożony grecki system edukacji rozwinięty przez Arystotelesa i innych, do kursu retoryki lub sztuki wysławiania się, ponieważ umiejętność wygłaszania przekonywających mów otwierała drogę do sukcesu, zarówno w przedsięwzięciach handlowych, jak i w polityce. Odnosząc to do współczesności, pogląd ten spowodował ograniczenie kształcenia ogólnego na rzecz zawodowego. Rzymianie zmienili również grecką koncepcję nieśmiertel- nej sławy w dozgonny honor, co przerodziło się w zwyczaj czczenia cesarzy jak żyjących bogów, i w ten sposób zatarło się rozróżnienie pomiędzy hono- rem i sławą. W końcu triumf Augusta zamienił chwalebny, choć tak naprawdę nie sprawdzający się system republikański w znienawidzony i niebezpieczny, choć efektywny system totalitarny. Podsumowując wszystkie te zmiany, należy wspomnieć jeszcze o jednym, bardzo ważnym przesłaniu, które Rzymianie w odróżnieniu od Greków dobrze rozumieli: nie sprawdzająca się wielka idea przedstawia sobą mniejszą wartość aniżeli skromniejsza, która się sprawdza. Opierając się na tej zasadzie Rzymianie stworzyli imperium, które przetrwało niemal tysiąc lat. Prawo, obywatelstwo i drogi Wysiłki wielu greckich filozofów koncentrowały się na próbie znalezienia abstrakcyjnych standardów sprawiedliwości. W poszukiwaniach tych, które wywarły trwały wpływ na zachodnią myśl, mieli swój udział Sokrates, Platon i Arystoteles. Gdyby nie to, zapewne niewiele zachowałoby się do naszych czasów z greckiego prawa, zarówno w postaci prawa pisanego, jak i stosowa- nych procedur. Częściowo wynikało to z faktu, że każde miasto-państwo dysponowało własnym kodeksem prawnym; nigdy natomiast nie istniało coś takiego, jak wspólne prawo dla całego narodu greckiego, nawet w czasach helleńskich. Dla odmiany prawo rzymskie po raz pierwszy skodyfikowane w dwunastu tablicach około 450 roku p.n.e. powszechnie stosowano na co dzień w całym imperium aż do inwazji barbarzyńców w V wieku n.e., a we wschodnim cesarstwie nawet do jego upadku w 1453 roku. Rzymskie prawodawstwo do dzisiejszego dnia wywiera wpływ niemal na wszystkie systemy prawne zachod- niego świata. Rzymianie zawsze przywiązywali duże znaczenie do przestrzegania prawa. Dawne zasady i obyczaje uważali za duszę państwa. Byli także żarliwymi CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 105 badaczami prawa i nieustannie poszukiwali sposobów poprawienia swego systemu prawnego. Odnosiło się to zwłaszcza do dwóch stuleci po pokonaniu Kartaginy w 146 roku p.n.e., okresu szybkiej ekspansji Rzymu. Wszędzie na podbitych ziemiach Rzymianie wprowadzali swoje prawo i narzucali je tam- tejszym władcom. W ten oto sposób w czasie świetności imperium jedno prawo rządziło ludźmi od Brytanii do Egiptu i od Hiszpanii do Morza Czarnego. Dwanaście tablic, początkowo drewnianych, a później z brązu, na których zapisano prawo państwowe, umieszczano na rzymskim forum, tak by sta- nowiły publiczną własność i każdy mógł się na nie powołać. Jak określał to John Locke niemal dwa tysiąclecia później, w ten sposób stały się one "niezmiennym prawem, którym trzeba kierować się w życiu", i odnosiło się to do każdego człowieka, bez względu na jego pozycję i stopień zamożności. Kopie tych tablic rzymskie legiony stawiały w podbitych miastach, tak by pokonani mogli zdawać sobie sprawę z tego, jakiego pokroju ludźmi są ich zwycięzcy. Rzymskie prawodawstwo było złożone i pełne inwencji, choć Rzymianie nigdy nie zapominali, że jego celem jest regulowanie życia zwykłych obywateli. W ten sposób istniało prawo publiczne (w publkum) dotyczące instytucji państwa oraz prawo prywatne (ius prwatum) dotyczące stosunków między osobami w zakresie ich uprawnień osobowych i majątkowych. Początkowo prawa te były proste i zrozumiałe dla wszystkich obywateli, co zresztą odnosiło się też do wszystkich rzymskich procedur prawnych, które pozbawione były zagmatwania tak charakterystycznego dla prawa greckiego. Pod koniec V wieku n.e. zakres prawa rzymskiego rozszerzył się jednak niepomiernie. Czyniono więc wiele prób, by je uprościć, ale żadna z nich się nie powiodła, po części dlatego, że istniejące prawo całkiem dobrze regulowa- ło życie milionów rzymskich obywateli na całym świecie. Ostatecznie w 529 roku n.e. urzędujący w Konstantynopolu cesarz Justynian (panował 517-565) ogłosił słynny Codex lustinianus, który stał się podstawą prawa rzymskiego. Od tej pory każde prawo nie zawarte w nim uważano za nieważne. Kodeksu Justyniania używano przez ponad tysiąc lat i wciąż tworzy podstawy systemów prawnych większości państw europejskich, a także amerykańskiego stanu Luizjana. Jest głównym dziedzictwem, jakie wniósł Rzym do historii prawa. Grecy, wiedzeni niezrównanym geniuszem militarnym Aleksandra, odno- sili wspaniałe zwycięstwa, podbijając kolejne imperia. Utrzymanie zdobytych ziem nie trwało jednak długo. Aleksander był pouczany przez swego nauczyciela, Arystotelesa, że barba- rzyńcy są gorsi od Greków i nie powinno się szukać wśród nich żon ani też 106 Historia wiedzy oferować im stanowisk w zarządzaniu państwem. Jednakże Aleksander, który jako Macedończyk nie był prawdziwym Grekiem, a nawet w pewnym sensie po trosze barbarzyńcą, nie zgadzał się z tym i wybrał za małżonkę barbarzyń- ską księżniczkę, Roksanę, córkę baktryjskiego wodza Oksyartesa. Nalegał również, by jego generałowie żenili się z barbarzyńskimi kobietami, i uczynił pewien wysiłek, by dzielić władzę z członkami zwyciężonej arystokracji. Po śmierci Aleksandra jednak wyłącznie Grecy mogli obsadzać ekspono- wane stanowiska. Czyści rasowo greccy władcy imperium Aleksandra byli zbyt subtelni, próżni i ambitni, a ponadto obawiali się ludzi, którymi zarządali. Cóż więc z tego, że ich teorie o rządzeniu były logiczne, skoro w większości nie sprawdzały się w życiu? Rzymianie potrzebowali niemal trzech wieków, by nauczyć się efektywnych zasad sprawowania rządów nad podbitymi narodami. Gdy rozszerzyli swe panowanie na cały Półwysep Apeniński - w czasie kolejnych lat pomiędzy założeniem republiki a ostatecznym pokonaniem Kartaginy - podbili wszyst- kich sąsiadów i włączyli te ziemie w skład państwa rzymskiego. Z początku dążyli do zniewolenia jak największej liczby podbitej ludności. Niewolnicy nie pracowali jednak ani chętnie, ani dobrze. W zdecydowany sposób sprzeciwiali się swemu losowi. Nawet gdy zostali pokonani, pragnęli pozostać ludźmi wolnymi. Praktyczni Rzymianie zdecydowali, że niewolników znajdą gdzie indziej, natomiast ludzi podbitych ziem uczynią obywatelami^ imperium. Za jednym pociągnięciem podbici mieszkańcy Italii stali się obywatelami Rzymu, ze wszystkimi lub co najmniej z większością przywilejów łączących się z tym tytułem. Nawet najbiedniejszy obywatel Rzymu, jeżeli walczył o miejsce w senacie, na określony czas (zazwyczaj dwadzieścia lat), dostawał darmowo ziemię, na której mógł budować dom. Jeżeli był obywatelem miasta, dostawał dzienną rację ziarna. Jeżeli miał wolne słoneczne popołudnie, mógł wybrać się do cyrku, gdzie wszyscy pasjonowali się wyścigami rydwanów, lub na arenę, by obserwować walki gladiatorów czy też męki, jakim poddawano chrześcijan. Wszędzie wstęp był darmowy. Żaden człowiek nie był lepszy od innego, aczkolwiek niektórzy, co rozumiało się samo przez się, byli zamożniejsi, niekiedy znacznie zamożniejsi, i jedynie na tym polegała różnica. O tytuł obywatela rzymskiego każdy mógł się ubiegać. A starali się o niego ludzie w całym ówczesnym świecie. W Hiszpanii, północnej Afryce, w tych częściach starego imperium perskiego, które Grecy pokonali w zaciętych bitwach, w Egipcie, gdzie niemal całe armie porzucały broń i błagały o przyznanie im rzymskiego obywatelstwa. Zwycięscy rzadko odmawiali, albowiem nadanie obywatelstwa niewiele kosztowało. Dlaczego CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 107 miano odmawiać, skoro obietnica ta ułatwiała odniesienie zwycięstwa? Mamy tu jakże wspaniały przykład rzymskiej praktyczności. Przejdźmy z kolei do rzymskich dróg. Grecy, jak wiadomo, zawsze byli świetnymi żeglarzami i poszukującymi nowych rynków zbytu kupcami. Ale ich kolonie nigdy nie sięgały w głąb lądu, z wyjątkiem starego imperium perskie- go, którego królewskie drogi odziedziczyli. Tak naprawdę wydaje się, że Grecy nigdy nie docenili przydatności sprawnej sieci dróg. Zemściło się to na nich srogo, gdyż brak wewnętrznej komunikacji doprowadził do szybkiego rozbicia ich imperium. Zupełnie inaczej podchodzili do tego zagadnienia Rzymianie. Dobrze zdawali sobie sprawę z wagi sprawnego systemu dróg komunikacyjnych, ponadto wiedzieli, gdzie i jak je budować, by przetrwały wieki. Długowiecz- ność dróg rzymskich stała się wręcz legendarna. Do naszych czasów zachowały się setki kilometrów rzymskich dróg, po dwudziestu stuleciach nieustannego ich użytkowania. Przykładem może być via Appia, która biegnie na południe od Rzymu w stronę Neapolu i Brindisi i jeszcze dziś jeżdżą po niej samo- chody. Rzecz jasna, drogi istniały zawsze. Greccy koloniści w południowej Italii budowali sieć wąskich dróg, a Etruskowie wytyczali drogi w Toskanii. To właśnie Etruskowie mogli nauczyć Rzymian wiele na temat ich budowy. Rzymianie, z ich geniuszem wykorzystywania dobrych pomysłów innych ludzi, poprawiali jedynie istniejące rozwiązania. Budowane w pośpiechu drogi greckie wymagały częstych napraw, natomiast drogi rzymskie były solidne i trwałe. Drogi Etrusków były niezwykle kręte. Rzymskie zaś, jeśli tylko było to możliwe, biegły prosto, wspinały się na wzgórza, przekraczały wąwozy, przecinały rzeki i przebijały się przez naturalne przeszkody. Rzymianie z uporem, który charakteryzował wszystkie ich poczynania, kopali głębokie rowy, wypełniali je piaskiem, żwirem i tłuczniem dla lepszego drenażu, a następnie układali na powierzchni obrobione bloki kamienne, tak dopasowane, że nie przemieszczały się pod stopami ludzi, końskimi podkowa- mi ani też kołami zaprzęgów. Tam gdzie owe stare trakty kamienne dotrwały do naszych czasów, bardzo często wykorzystywano je jako podłoże dla dróg asfaltowych. Pierwszą ważniejszą rzymską drogą była via Appia, której budowę rozpo- czął Klaudiusz Appiusz Cekus, cenzor w 312 roku p.n.e., i też od jego imienia biorąca swą nazwę. Przez wiele lat stanowiła jedyną drogę tego rodzaju, ale z powodu wymogów militarnych, wynikających z drugiej wojny punickiej, pod koniec II wieku p.n.e. zbudowano kolejne drogi, wzdłuż wybrzeża z Rzymu do Genui, przez góry do Rawenny, nad wybrzeże Adriatyku i nawet poza 108 Historia wiedzy limites. Nauczanie podbitych ludów sztuki budowania dróg stało się równie użyteczne co nadawanie im prawa lub obywatelstwa. Za rządów Trajana, w I wieku n.e., w imperium rzymskim istniało tysiące kilometrów dróg łączą- cych różne części imperium, na których panował ożywiony ruch. Innym pomysłem, który Rzymianie przekształcili w coś nad wyraz prak- tycznego, był łuk. Ten architektoniczny element znano już w starożytnym Egipcie i Grecji, gdzie wykorzystywano go na małą skalę, głównie w celach dekoracyjnych, i nie uważano za coś odpowiedniego dla monumentalnej architektury świeckiej i sakralnej. Rzymianie stosowali natomiast łuk nie tylko w świątyniach czy bazylikach, ale także przy budowie mostów i akwe- duktów. Szczególnie w akweduktach odegrały nadzwyczaj istotną rolę. Równina Lacjum jest stosunkowo suchym obszarem, dlatego też wraz z rozwojem aglomeracji rzymskich szybko wyczerpywały się naturalne źródła wody pitnej. Wtedy właśnie za pomocą akweduktów zaczęto sprowadzać wodę z pobliskich gór, i jej brak przestał być czynnikiem ograniczającym wzrost populacji. Za Trajana Rzym liczył ponad milion ludności i w owym czasie był zapewne najludniejszym miastem na świecie. W późniejszym okresie budowano kolejne akwedukty, które dostarczały wodę innym miastom w cesarstwie. Do dzisiejszego dnia zachowało się wiele odcinków tych dawnych wodociągów. Lukrecjusz Zapewne najlepszym sposobem, żeby poznać, co wiedzieli Rzymianie, jest porównanie rzymskich wersji kilku ważnych idei greckich z ich oryginalnymi ujęciami. Czterech rzymskich autorów wskaże nam drogę. Tytus Lukrecjusz Carus urodził się w 95 roku p.n.e., a zmarł w 52 lub 51 roku p.n.e. Z powodu zagadkowej adnotacji w starożytnym tekście uważa się, że popełnił samobójstwo. Jego poemat O naturze rzeczy został zadedykowany przyjacielowi w 58 roku p.n.e. Stąd można wysnuć wniosek, że w owym czasie musiała już istnieć wersja tego tekstu. Nigdy nie został on jednak ukończony. Nie ma to zresztą większego znaczenia, ponieważ poemat nie ma akcji, i gdyby został skończony, nie mógłby być bardziej podziwiany niż to, co się zachowało. O naturze rzeczy jest filozoficznym traktatem o szczególnym pięknie. Zajmuje się fizyką, chociaż zawiera jednocześnie dogłębną wiedzę o ludzkim CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 109 życiu. Poświęcony jest "przyjemności", a mimo to pozostawia czytelnikowi wrażenie, że szczęście zależy od cnoty umiarkowania. Lukrecjusz był zagorzałym zwolennikiem greckiego filozofa Epikura (341- -270 p.n.e.), urodzonego na Samos, który drugą połowę swego życia spędził w Atenach. Epikur założył nieformalną szkołę w ogrodzie, którą nazywano po prostu Ogrodem. Do szkoły tej mogły uczęszczać również kobiety, a także co najmniej jeden niewolnik, młody człowiek o dziwnym imieniu Mouse. Epikur utrzymywał, że najwyższym dobrem jest szczęście. Pod tym pojęciem rozumiał przede wszystkim unikanie bólu; życie bez bólu, zmartwień i trosk nieodwołalnie byłoby szczęśliwe, gdy człowiek był sobą. Unikanie bólu oznaczało dla członków Ogrodu także wyrzeczenie się uczestnictwa w życiu politycznym. Epikur głosił, że tak trudno być szczęśliwym w życiu publicz- nym, iż każdemu doradzał odsunięcie się od niego. Życie w Ogrodzie było niezwykle proste. Pragnienie gaszono wodą, a żywiono się głównie chlebem jęczmiennym. Epikur za młodu studiował u Demokryta i dlatego był zagorzałym atomi- stą. Napisał trzydzieści siedem ksiąg na temat przyrody i fizyki, w których rozwinął teorię atomistyczną. Niestety prawie wszystkie jego dzieła zaginęły. Zachowały się natomiast niektóre jego listy do przyjaciół. Zalecał w nich prowadzenie prostego życia, spokój i prawość. W późniejszych wiekach "szczęście" Epikura było interpretowane jako "przyjemność", "użycie", co w konsekwencji nadało epikureizmowi złe kono- tacje, które ma do dnia dzisiejszego. Lukrecjusz w podziwianym peanie na cześć greckiego filozofa wyraził swe gorące pragnienie, by w końcu zrozumia- no, iż jego przyjemność lub szczęście opiera się na cnocie i jest nagrodą za cnotliwe życie. Lukrecjusz znajdował się również pod wpływem doktryny innego greckie- go filozofa, Zenona Stoika (ok. 335-263 p.n.e.), który, jak wskazują daty, był niemal dokładnie rówieśnikiem Epikura. W pierwszej połowie III wieku p.n.e. Zenon założył w Atenach szkołę. Swych wychowanków nauczał w Stoa Pojkile (czyli malowanym krużganku), i stąd wywodzi się nazwa głoszonej przez niego filozofii. Stoicyzm głosił, że szczęście można osiągnąć poprzez przystosowanie się do woli boskich praw rozumu rządzących wszechświatem. Człowiek osiąga szczęście, jeżeli w pełni akceptuje to, co jest, i nie pragnie tego, czego nie ma. Zarówno Epikur, jak i Zenon byli wpływowymi postaciami w starożytnym świecie. Ale Epikur często bywał nierozumiany, nawet przez swych zwolenni- ków, a stoicyzm Zenona okazywał się zbyt surowy i nieziemski dla większości Rzymian, nawet jeżeli władali greką. Natomiast doktryna-wypracowana przez 110 Historia wiedzy Lukrecjusza w jego pięknym poemacie łączyła stoicyzm z epikureizmem w taki sposób, że dla wielu czytelników miała równie duży sens przed dwoma tysiącami lat co i dzisiaj. Lukrecjusz mawiał, że pragnął sprowadzić filozofię do ludzkiego wymiaru. Miał świadomość, iż filozofia grecka często wydawała się Rzymianom zbyt wyrafinowania i niedostępna. Pragnął, by zwykli ludzie, do których zaliczał także i siebie, rozumieli i umieli docenić myśl filozoficzną. Nawet ta koncepq'a nie była oryginalna. To Sokratesa nazywano myślicie- lem, który przyniósł filozofię "na targ", gdzie prości ludzie mogli rozmawiać o ideach. Mimo wszystko Sokrates pozostał raczej postacią ascetyczną, wyma- gającą od swych zwolenników więcej, aniżeli mogli dać. Jakkolwiek mocno byśmy podziwiali Sokratesa jako człowieka, to i tak nigdy nie pozbędziemy się uczucia, że nie można wieść życia według nakreślonych przez niego zasad. Natomiast Lukrecjusz, dziedzicząc "boską prostotę" Sokratesa w swojej interpretacji epikureizmu i stoicyzmu, nie popełnił błędu zniechęcania i poni- żania swych czytelników oraz zwolenników. W zamian próbował przedstawić rozkoszny obraz świata w ujęciu epikurejskim, którego zalety mogły przyciąg- nąć więcej osób, niż uczyniłyby to same argumenty. Znaczna część poematu Lukrecjusza składa się w pisanego wierszem wykładu naukowej doktryny jego trzech mistrzów. Dzisiaj Lukrecjusz nie jest jednak ceniony za popieranie konkretnej teorii naukowej. Wielbiony jest natomiast za humanistyczną postawę. Był protopalstą tego rodzaju osobowo- ści, którą nazywam typem śródziemnomorskim, współcześnie znajdującej uosobienie w sardonicznych Hiszpanach i kochających życie Włochach. Oby- dwie nacje wydają się być zdolne do tego, co - rzecz dziwna - sprawia trudność wielu ludziom: są w stanie przebaczać sobie, jak pewien mądry człowiek powiedział kiedyś, w imię solidarności z drugim człowiekiem. Zdają sobie dobrze sprawę z tego, że życie jest trudne, a cnota rzadka, dlatego utrzymują starożytną wiarę w to, iż lepiej jest kochać niż nienawidzić, żyć pełnią życia, nawet gdyby było ono niedoskonałe. Poeci zawsze zaczynali swe poematy od apostrofy do muz. Muzą Lukrecjusza była Wenus we własnej osobie, bogini miłości. Miała być matką Eneasza, którego spłodziła z Anchi- zesem; do niej zwraca się w ten sposób w początkowych strofach poematu: O Eneddw rodzko, rozkoszy ludzi i bogów, Wenus Matczyna, przez którą pod błądzącymi gwiazdami Życiem napetnia się morze żeglowne i wszystkorodna Ziemia, za twoją to bowiem sprawą poczyna się wszelkie Stworzenie i narodzone ogląda jasność sloneczną CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 111 [..,] Skoro od ciebie jedynej zakży natura rzeczy l nic bez twego udziału na jasny wiat nie przychodzi, Nic się nie staje radosne, nie staje godne kochania, Bądź przyjaciółką mi, proszę, w pisaniu tych wierszy [...}* Cyceron 0 życiu Lukrecjusza, autora O naturze rzeczy, wiemy bardzo niewiele. Natomiast o Marku Tulliuszu Cyceronie wiemy zapewne więcej niż o jakiej- kolwiek innej starożytnej postaci. Płodny autor i wiodący prawnik swych czasów, Cyceron zyskał sławę dzięki wspaniałym mowom obrończym. Jego prace były przez wielu czytane 1 kopiowane. Ale głównym powodem tego, że wiemy o nim aż tak wiele, a także o czasach, w których przyszło mu żyć, była jego niewyczerpana pasja pisania listów, których kopie zachowywał, a wydaje się, że zachowywał też wszystkie listy od innych osób. Zapewne około trzech czwartych listów Cycerona zaginęło, w starożytno- ści bowiem znanych było dużo więcej. Mimo to do naszych czasów zachowało się ponad osiemset. Są wyjątkowo ważkim źródłem naszej wiedzy, nie tylko 0 jego własnym żydu, ale również o wydarzeniach tego wspaniałego i zarazem. dramatycznego okresu (połowa I wieku p.n.e.), gdy Cezar i Pompejusz rywalizowali o władzę nad rzymskim światem. Pompejusz został pokonany, zwycięski Cezar zamordowany w senacie, a Marek Antoniusz i Oktawian (późniejszy cesarz August) odziedziczyli władzę, o którą tak długo walczyli. Cyceron urodził się w 106 roku p.n.e. w zamożnej rodzinie, której brakowało jednak arystokratycznego rodowodu. Uzyskał gruntowne wykształ- cenie zarówno w Grecji, gdzie pobierał nauki u tamtejszych nauczycieli, jak 1 w Rzymie. Wkrótce po rozpoczęciu kariery prawniczej, gdy miał dwadzieścia kilka lat, powierzono mu ważne stanowiska wybieralne. W 63 roku p.n.e. w wieku czterdziestu trzech lat został wybrany konsulem, co dla człowieka, który nie pochodził ze starego senatorskiego rodu, stanowiło wyjątkowy zaszczyt. Cyceron znalazł się wkrótce w potrzasku, uczestnicząc w walce pomiędzy Cezarem i Pompejuszem o dominację nad ówczesnym światem, walce, która * Lukrecjusz, O naturze rzeczy, w przekładzie Grzegorza Żurka, Warszawa 1994, w. 1-5, 21-25. 112 Historia wiedzy ostatecznie doprowadziła do upadku republiki. Obydwaj mężowie starali się uzyskać jego poparcie, a on dokonał niewłaściwego wyboru. Wierzył, że Pompejusz (106-48 rok p.n.e.) okaże się mniejszym zagrożeniem dla staro- żytnych instytucji republiki, dlatego też zgodził się stanąć po jego stronie. Wybór ten okazał się jednak błędem i to nie tylko z powodu przegranej Pompejusza, ale także dlatego, że to Cezar, przy całej swej karpryśności i ambicji, był człowiekiem mogącym bardziej docenić Cycerona. Cyceron rozumiał z kolei skomplikowaną osobowość Cezara, mimo że go nie lubił. Natomiast Pompejusz był stosunkowo prostą osobowością i nie potrafił docenić wielkiej przewagi, jaką dawała mu przyjaźń Cycerona. Cezar (100-44 p.n.e.) po objęciu władzy pragnął zapomnieć o przeszłości, ponieważ dobrze zdawał sobie sprawę z wartości, jaką przedstawiał Cyceron. Ale Cyceron nigdy nie ufał Cezarowi i dlatego nie wyrażał smutku, gdy zasztyletowano dyktatora przed posągiem Pompejusza. Cyceron nie brał udziału w słynnym spisku w czasie id marcowych. Po tym wydarzeniu zachował się heroicznie, choć nierozważnie, atakując Marka Antoniusza i Oktawiana za ich nielegalny zamach na odwieczną rzymską wolność. Sprowokowany Antoniusz (81/82-30 p.n.e.) w 43 roku p.n.e. wydał polecenie zamordowania Cycerona, a następnie kazał odrąbać jego dłonie i przybić je do senackiej trybuny jako ostrzeżenie dla innych mężów, którzy mogliby próbować na piśmie doszukiwać się prawdy. Przez ostatnie dziesięć lat życia Cyceron nie brał udziału w życiu publicz- nym, wycofał się z niego ze względów politycznych. Dlatego też jego nieprze- brana energia znalazła ujście w działalności literackiej. Choć nie mógł być aktywny w prawodawstwie i polityce, to mógł pisać książki. Cyceron lubił chełpić się swymi sukcesami politycznymi. Natomiast gdy chodziło o jego intelektualną pracę, zawsze zachowywał skromność. Uważał siebie jedynie za popularyzatora, który poświecił się zadaniu przetłumaczenia myśli greckiej, by stała się ona bardziej zrozumiała dla jego współziomków. Sam nie wniósł wiele nowego. A mimo to pomógł wielu osobom poznać wspaniałe i oryginalne poglądy swych wielkich poprzedników. Postawił przed sobą trudne zadanie, chciał zastosować greckie zasady etyki do twardego życia rzymskich ludzi handlu i polityki. Człowiek prawy zawsze może wycofać się z zaciekłej, prowadzonej niecnymi metodami walki, jak zalecał to Lukrecjusz, epikurejczyk, natomiast co się stanie, jeżeli nie będzie chciał tego uczynić? Czy wciąż uda mu się prowadzić cnotliwe życie? Ostatnia księga Cycerona, O powinnościach, podejmuje szeroki zakres problemów wewnętrznych. Do jakiego stopnia może zachować uczciwość człowiek zajmujący się przedsięwzięciami handlowymi? Czy można uczciwie CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 113 podążać drogą "na skróty"? Jak prawy człowiek powinien odpowiedzieć na niesprawiedliwe żądania tyrana? Czy godzi się milczeć, czy też należy zabrać głos, nawet jeśli wiąże się to z niebezpieczeństwem? Jak powinien człowiek traktować swych poddanych, a zwłaszcza niewolników? Czy poddani mają prawa, których należy przestrzegać? Dla Cycerona rozwiązanie tych problemów wydawało się proste: zawsze należy czynić dobro, twierdził, ponieważ czynienie zła, aczkolwiek może przynieść chwilowe korzyści, nigdy nie może wyjść tak naprawdę na dobre, ponieważ jest złem. Czym jest czynienie dobra? Jak można je rozpoznać? Cyceron nie uchyla się od odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze, czynienie dobra oznacza działanie zgodne z prawem. Ale ponieważ samo prawo nie zawsze jest sprawiedliwe, czynienie dobra jest działaniem sprawiedliwym, szczerym i ucz- ciwym. Należy dotrzymywać słowa, bez względu na konsekwencje. Trzeba mówić prawdę, nawet jeżeli nie złożyło się przysięgi. Wszystkich należy również traktować podobnie, gdyż obcy, niewolnicy i kobiety także są ludźmi. Wszyscy są równi w swym człowieczeństwie, mimo że w odmienny sposób. A człowieczeństwo daje im prawo do traktowania ich z szacunkiem. Łatwo jest kpić z prostej zasady Cycerona, iż każdy powinien zawsze czynić dobro, ponieważ tak naprawdę zło nigdy nie przynosi korzyści. Złoczyńcy zawsze znajdą w takiej kpinie odpowiednie usprawiedliwienie swych czynów. W rzeczywistości niezmierna prostolinijność Cycerona jest jego siłą. Trzeba to przyznać. Zazwyczaj dobrze zdajemy sobie sprawę, kiedy czynimy, dobro, a kiedy zło. Mamy zakorzenione poczude dobra. Podczas całego życia liczba spraw i sytuacji, kiedy nie jesteśmy tego pewni, jest znikoma. Zarazem wierzymy, że możemy być szczęśliwsi, jeżeli zawsze będziemy czynili dobro, nawet gdyby oznaczało to, że będziemy biedniejsi lub że będziemy musieli się wyrzec sukcesu. Prosta zasada życiowa Cycerona określała praktyczną rzymską wersję wielkiego planu zinstytucjonalizowanej państwowej edukacji. Plan ten nakre- ślił już Sokrates, a także Platon w Państwie oraz Arystoteles w subtelnych analizach cnót ukazanych w Etyce [nikomachejskiej]. Obydwa te dzieła są nieporównanie większe niż Cycerona O powinnościach. Jednak jeżeli chodzi o stronę praktyczną, żadne z nich nie podaje nam zasad życiowych, które są tak zrozumiałe i łatwe do naśladowania jak umiarkowane, a mimo to głębokie zalecenia Cycerona. Można mieć wolność, ale wtedy często trzeba liczyć się z utratą pokoju. Wybuch konfliktów wydaje się nieunikniony pomiędzy ludźmi, z których 114 Historia wiedzy każdy dąży do realizacji swych celów, a te przecież często są sprzeczne z celami innych osób. Można też mieć pokój, ale za cenę wolności, jak bowiem pokój może trwać, jeżeli nie jest nakazany z góry przez nadrzędną siłę, która jedynie sama może pozostawać wolna, podczas gdy inni będą tkwić w jarzmie tyranii? Grecki przykład na nic się nie zdał. Każdy dostrzeże, że Grecy w zasadzie wybierali wolność, ale kosztem niemal nie kończących się konfliktów. Rzymia- nie w początkowym okresie również wybrali wolność. Dzięki podbojom unikali wewnętrznych konfliktów. Ponieważ zawsze walczyli z innymi, nie musieli toczyć bojów między sobą. Dopiero gdy rzymska władza zapanowała nad całym światem śródziemno- morskim, dały znać o sobie wewnętrzne konflikty. Kolejni bezwzględni wodzowie w imię pokoju próbowali rządzić jak tyrani. Wszyscy zostali pobici. Ostatniego z nich, Katylinę (108-62 p.n.e.) j osobiście pokonał Cyceron, gdy był konsulem. Trudniejszym zadaniem okazało się uniknięcie podwójnego zagrożenia ze strony Cezara i Pompejusza. Cezar odsunął Pompejusza ze sceny początkowo pokonując go w bitwie, a następnie mordując w 48 roku p.n.e. Wtedy sam stał się największym zagrożeniem ze wszystkich możliwych. Garstka arystokratów, obawiając się, co też ten błyskotliwy armie, czyli Cezar, może uczynić tradycyjnej rzymskiej arystokracji, pozbyła się go, dokonując zamachu, który również Cyceron uważał za właściwy. W owym czasie większość Rzymian uważała to posunięcie za konieczne i usprawiedliwione. Ale wolność, dla której Brutus (85-42 p.n.e.) i Kassjusz (zm. 42 p.n.e.) zamordowali Cezara, wcale nie była wolnością dla wszystkich, dlatego też arystokraci wkrótce stracili poparcie u ludu. W każdym wypadku wiara w wolność nie była wystarczająco silna, by odeprzeć ponawiające się kryzysy. Marek Antoniusz i Oktawian (późniejszy August) przedstawili kolejną wersję tyranii, połączonej z gwarancją bezpie- czeństwa dla plebsu, i to zostało zaakceptowane. Republika upadła, a August zapoczątkował system zinstytucjonalizowanej tyranii, którą wkrótce stało się cesarstwo rzymskie. Zmiany nie były natychmiastowe. Oktawian pokonał wojska Marka Antoniusza i Kleopatry w bitwie morskiej pod Akcjum we wrześniu 31 roku p.n.e. Antoniusz zbiegł do Aleksandrii i w roku 30 p.n.e. popełnił samobójstwo. Od 31 do 23 roku Oktawian panował jako samozwań- czy konsul. W 23 roku August otrzymał zarówno cesarską władzę, która mogła być użyta jedynie w specjalnych okolicznościach (te wkrótce nastąpiły), jak i władzę trybuna ludu. Po jego śmierci w 14 roku n.e. czczono go niemal jak boga. Proskinezis, tak wyśmiane przez macedońskich weteranów w przy- padku Aleksandra, ponownie zapanowało. CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 115 Przez dwa tysiąclecia odejście w niebyt rzymskiej republiki było powodem żalu dla tych, którzy ukochali wolność. Choć nie zawsze wolność dopuszczano tam do głosu. Tak naprawdę to niewielu ludzi wierzyło, że republika może przetrwać, czy nawet pragnęło, by przetrwają, jako że republikańskie rządy nakładały na obywateli takie wymagania, których nie stawiała im tyrania (ta z kolei nakładała wymagania innego typu). Zapewne nie było bardziej zago- rzałego zwolennika republiki od Cycerona. Widział on trzecie rozwiązanie tego wielkiego politycznego problemu. Jeśli każdy jest panem samego siebie, wtedy nie potrzebuje jedynego władcy panującego nad wszystkimi. Jeśli każdy robiłby to, co uznaje za słuszne, pokój byłby zapewniony, a wolność zachowana. Innymi słowy wierzył w rządy prawa, a nie w człowieka. Cyceron zapewne mylił się, gdy przyjmował, że istnieje "konstytucja" na tyle wyrafinowana, by zapewnić utrzymanie republiki w ramach rządów prawa. Przy braku takiej konstytucji rządy kilku ludzi (czy częściej jednego człowieka) były zapewne jedyną praktyczną alternatywą. Ale Cyceron nie mylił się w swym intuicyjnym odczuciu dotyczącym sposobu rozwiązania tego problemu. Istnieje bowiem tylko jedna różnica pomiędzy rozwiązaniem problemu rzymskiego i rozwiązaniem założycieli amerykańskiej republiki. Oni pierwsi pokazali, jak w praktyczny sposób rządy ludzi mogą być zastąpione rządami prawa. Choć to Cyceron, jak dobrze o tym wiedzieli, wyznaczył im drogę. Amerykańska konstytucja ustanawia władzę wykonawczą i uzbroją ją w środki do obrony konstytucji przez atakiem: zachowuje niemalże monopol na autoryzowane użycie siły. Poza siłami zbrojnymi, uprawnienia te dotyczą Federalnego Biura Śledczego (FBI), Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA), oddziału T-Men, Secret Service i licznych jednostek sił policyjnych. Ale to nie te militarne i paramilitarne organizacje zapewniają, że Stany Zjednoczone są państwem prawa, a nie człowieka. Konstytucja jest jedynie kartką papieru. Nie może walczyć o siebie. Jeżeli Amerykanie nie będą w nią wierzyli, stanie się zwykłym świstkiem papieru. Większość Amerykanów z całego serca akceptuje konstytuq'ę jako prawo swego kraju. Mogą nie zgadzać się z czymkolwiek innym. Ale wiedzą, że nie mogą świadomie i z przekonaniem dokonywać czynów niezgodnych z konsty- tucją. W tym punkcie zgadzają się, że zawsze powinni postępować właściwie. Czyniąc inaczej, wystąpiliby przeciwko filarowi amerykańskiej władzy: Kon- stytucja opiera się na wierzących w nią ludzi. Żołnierze i policja jej nie obronią, jeśli ludzie przestaną w nią wierzyć (chociaż niszcząc ją mogą zmienić amerykańską demokrację w państwo policyjne). 116 Historia wiedzy Wiary nie da się zalegalizować. Jest to akt wolnej woli obywateli. Cyceronowi nie udało się przekonać w wystarczającym stopniu swych współ- obywateli do ocalenia republiki rzymskiej. Mimo to był on zapewne pierw- szym człowiekiem, który zdał sobie sprawę, że jedynie powszechna wiara tego rodzaju może zapewnić zarówno pokój, jak i wolność w państwie. Seneka Rzymianie, odszedłszy od opieki prawnych i parakonstytucyjnych zabezpie- czeń instytucji republikańskich, wierzyli, że będą mieli szczęście i znajdą osobę rządzącą, która będzie zarówno stanowcza, jak i sprawiedliwa. Bogaci mieli nadzieję stać się bogatszymi i bardziej bezpiecznymi, biedni natomiast ocze- kiwali, że uwolnią się od nie kontrolowanej drapieżności bogatych. Przez krótki moment wydawało się, że to iście hazardowe posunięcie udało się. Życie za Augusta, nawet gdy stał się później cesarzem, było znacznie lepsze niż za czasów senatu i konsulów w ostatnich dniach republiki. Głównym mankamentem imperialnego systemu okazał się brak prawnego i zwyczajowego mechanizmu regulującego przekazywanie władzy z rąk jedne- go cesarza na ręce następnego. August, który dokonywał nowych poprawek, instytucjonalnych w trakcie rządów, zdecydował się wybrać swego następcę, jak się okazało, dziesięć lat przed śmierdą. Wybór padł na Tyberiusza (42 p.n.e.-37 n.e.), syna jednej z jego żon - choć nie był on jego własnym synem. Tyberiusz mógł okazać się znakomitym wyborem kilkadziesiąt lat wcześniej. Ale gdy został wybrany przez Augusta w 4 roku n.e., stał się już dumny, wyniosły, gwałtowny i chytry. August zmarł w 14 roku n.e. i wtedy Tyberiusz zaakceptował swój "wybór" na stanowisko cesarza. Jego panowanie z początku sprawiało wraże- nie roztropnego i mądrego, chociaż często uciekał się do użycia siły. W 23 roku zmarł jego syn Druzus. Wydaje się, że od tego czasu stracił zaintereso- wanie losami imperium i pogrążył się w przyjemnościach, które z czasem stawały się coraz bardziej perwersyjne. W 27 roku odwiedził położoną w Zatoce Neapolitańskiej uroczą wyspę Capri. Zamierzał na niej spędzić jedynie krótki czas, choć ostatecznie nigdy stamtąd już do Rzymu nie powrócił. Od tej pory jego rządy /ostały naznaczone nie kończącą się serią okrutnych i gwałtownych czynów: torturami, morderstwami, konfiskatą włas- ności zasłużonych obywateli, których oskarżano o przestępstwa, skazywano i pozbawiano życia (ich własność ulegała konfiskacie jedynie na podstawie CO WIEDZIELI RZYMIANIE? . 117 słownych poleceń Tyberiusza, który zazwyczaj niewiele się przejmował rzeczy- wistą winą skazanych). Tyberiusz, zwyczajem swego poprzednika Augusta, wkrótce przed śmiercią wyznaczył swego następcę. Jako że me miał syna, jego wybór padł na człowieka, który nie zaskarbił sobie sympatii ani współczesnych, ani potom- nych. Nazywał się Gajusz Cezar, przez żołnierzy zwany Kaligulą (12-41 n.e.), czyli "bucikiem". Kaligulą wstąpił na tron w 37 roku n.e. W ciągu roku albo autentycznie oszalał, albo jedynie pozorował swoje szaleństwo. W każdym razie jego czyny wskazywały na obłęd. Okrucieństwo Kaliguli było tak wielkie i nieprzewidywalne, że w 41 roku, w czwartym roku piastowania przez niego cesarskiej godności, został zamordowany przez trybuna straży pałacowej. Po tym czynie strażnik znalazł bratanka Tyberiusza, Klaudiusza, który wraz z wnukiem i żoną Augusta krył się w rogu pałacu czekając na śmierć. Zamiast tego strażnik uczynił go cesarzem. Klaudiusz (10 p.n.e.-54 n.e) nie cieszył się większym szacunkiem; był mężczyną nieatrakcyjnym, w owym czasie po pięćdziesiątce, nieśmiałym, niezwyczajnym wygłaszania mów pu- blicznych, typem naukowca. Napisał kilka rozpraw na tematy historyczne pod kuratelą historyka Liwiusza. Okazał się jednak stosunkowo dobrym cesarzem. Poczynił pewne innowacje w administracji i przywrócił starożytne religijne tradycje, ku uciesze zarówno patrycjuszy, jak i ludu. Mimo to był tak odrażający i brzydki, iż nigdy nie zyskał sobie popularności. Swój największy błąd popełnił w 48 roku, po siedmiu latach piastowania stanowiska cesarza, gdy poślubił swą bratanicę, Agryppinę. Małżeństwo to było niezgodne z rzymskim prawem, dlatego też Klaudiusz je zmienił. Agryppina była piękną i zmysłową kobietą, natomiast nie darzyła swego męża uczuciem. Udało się jej nakłonić go do przekazania władzy nie synowi Klaudiusza, lecz jej synowi z wcześniejszego małżeństwa, który ostatecznie został wybrany na następcę Klaudiusza. Gdy zostało to już ostatecznie przesądzone, w 54 roku Agryppina otruła Klaudiusza zupą grzybową. Agryppina chciała nadal sprawować kontrolę nad synem. Zapewne z pew- nym żalem Neron zamordował ją, podobnie zresztą jak trzy lata później swoją żonę, Oktawie, ponieważ zakochał się w innej kobiecie. Od tego czasu pogrążał się coraz głębiej w swego rodzaju religijnym delirium. Panował wówczas zwyczaj, by pośmiertnie czcić cesarzy jako bogów. Neron natomiast zapragnął czegoś więcej, pragnął, by ludzie dostrzegali w nim boga za życia. Jego czyny stawały się oraz bardziej nieobliczalne i niezrozumiałe. W 68 roku, jeszcze za życia Nerona, żołnierze straciwszy cierpliwość do swego szalonego władcy, wybrali Galbę jako następcę. Neron zaś wkrótce popełnił samobój- stwo. 118 Historia wiedzy Przeciwko Neronowi przez kilka lat organizowano spiski, z których naj- głośniejszy zawiązał w 65 roku patrycjusz Gajus Pizon. W spisek ten wkrótce była zamieszana spora grupa arystokratów, a nawet niektórzy członkowie gwardii pretoriańskiej. Został jednak ujawniony przez niewolników jednego z konspiratorów i Neronowi udało się na czas zbiec. Czternastu konspirato- rów zostało albo zgładzonych, albo zmuszonych do popełnienia samobójstwa. Jednym z tych ostatnich był Lucjusz Anneusz Seneka, główna postać kręgów intelektualnych Rzymu w połowie I wieku n.e. Urodził się w Hiszpa- nii w 4 roku p.n.e. w zamożnej rodzinie. W młodości przeszkodziła mu w karierze choroba kręgosłupa. Wiele lat później właśnie to ocaliło go przed szalonym z nienawiści Kaligulą, który jedynie dlatego go nie zgładził, iż sugerowano, że Seneka i tak długo nie pożyje. W wieku czterdziestu pięciu lat Seneka został wypędzony z Rzymu przez Klaudiusza, ale Agryppina sprowa- dziła go z powrotem do Rzymu i uczyniła wychowawcą swego syna, przyszłe- go cesarza Nerona. Zamordowanie Kaludiusza w 54 roku usadowiło Senekę na szczycie władzy. Nowy cesarz, którym został uczeń Seneki, Neron, miał zaledwie siedemnaście lat i szukał rady swego nauczyciela przy podejmowaniu każdej decyzji. Przez osiem lat Seneka był de facto władcą rzymskiego świata. Choć, jak powiada historyk Tacyt, "nic w sprawach ludzkich nie jest bardziej chwiejne i niepewnie, iż władza nie poparta własną siłą". Seneka był fawory-, tem tyrana, a tyran stawał się szalony. Co gorsza, jego uczucie do starego nauczyciela zaczynało wygasać. Początkowo darzył go podziwem, ale z czasem zaczął go wręcz nienawidzić, jako że Seneka otwarcie krytykował Nerona za okrucieństwo i ekstrawagancję. W 59 roku Seneka wraz ze swym przyjacielem Burrusem otrzymali rozkaz zamordowania Agryppiny. Trzy lata później Burrus zmarł, a Seneka zdał sobie sprawę, że znajduje się nad krawędzią przepasa. Poprosił więc cesarza 0 pozwolenie odejścia na emeryturę. Otrzymał je. Trzy lata później w 65 roku n.e. spisek Pizona dał Neronowi nową sposobność. Seneka znał Pizona, ale nie darzył go sympatią i nie chciał z nim rozmawiać, gdy partycjusz wezwał go do siebie, chcąc zapewne nakłonić go do udziału w spisku. Znajomość ta dostarczyła jednak Neronowi pretekstu. Żołnierze otoczyli dom Seneki 1 poinformowali go o cesarskim wyroku śmierci. Seneka poprosi! jedynie o przyzwolenie na spisanie swej ostatniej woli, ale żołnierze nie wyrazili na to zgody. Wtedy zwrodł się do obecnych z nim przyjaciół, wyrażając żal, że nie może ich ugościć, oferując im w zamian "najszlachetniejszą rzecz, jaka mu jeszcze została - jak pisał Tacyt - wzór swego życia, który, jeżeli pamiętają, może zdobyć imię wartości moralnej i niewzruszonej przyjaźni". CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 119 Następnie błagał swą ukochaną żonę Paulinę, by nie umierała razem z nim, ale ona nalegała, że pragnie towarzyszyć mu w jego śmierci, i tak złączywszy ramiona przecięli swe żyły jednym pociągnięciem sztyletu. Neron, usłyszawszy o owej próbie samobójstwa, rozkazał żołnierzom ocalić życie Pauliny. Nieprzytomna, została związana i wyniesiona, by żyć jeszcze kilka lat, opłakując swego męża. Natomiast Senece nie okazano łaski. W owym czasie dobiegał już siedemdziesiątki i miał tak słaby puls, że śmierć nie przychodziła szybko. Chcąc przyspieszyć obieg krwi rozkazał sługom przygotowanie gorącej kąpieli, ale gdy wkroczył do niej, opary najwidoczniej go zadusiły. Seneka nie może być oczyszczony z co najmniej kilku przestępstw Nerona. Nie ulega jednak wątpliwości, że był to człowiek kierujący się uczciwością, który wyznawał doktrynę stoicką i pragnął ją wpoić Neronowi. Zdawał sobie też sprawę, a przeświadczenie o tym nie opuszczało go do końca życia, że podczas gdy Arystoteles, jego poprzednik na polu filozofii (jak lubił mniemać), przeżył będąc nauczycielem jednego cesarza, to on zapewne nie przetrwa takiej zażyłości ze swoim wychowankiem. Seneka pisał wiele listów na tematy filozoficzne i moralne, w których spierał się z doktrynami Zenona Stoika i rozwijał je. Był także znanym dramatopisarzem, mimo że jego sztuki rzadko wystawiano, natomiast często czytano w towarzystwie przyjaciół. Uważał się za spadkobiercę Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa, greckich mistrzów dramatu, chociaż dokonał tak daleko idących zmian w jego formie, że stała się ona prawie nie do poznania. Klasyczne tragedie greckie opierały się na tematach mitologicznych. Podejmowały temat losu człowieka, jego przeznaczenia, wolności i obowiązku. Ukazywały głębię ludzkiej psychiki. Seneka zachował krwawe greckie historie, takie jak serię dynastycznych mordów w rodzinie Atreusza (źródło trylogii Ajschylosa, Oresteja), ale w zasadzie nie uwzględniał głębi psychologicznej. W późniejszych wiekach, a zwłaszcza w dobie renesansu, sztuki Seneki zyskały dużą popularność. Ich pomysły w stylu Grand Guignol, ich duchy i okrutne mordy zyskały sobie wierną publiczność w Anglii, na przykład w czasach młodości Szekspira. Publiczność nadal jednakże fascynowała się tym rodzajem okrutnej, peł- nej przemocy i skrajnie surowej dramaturgii stworzonej przez Senekę, sądząc, że naśladuje on wielkich Greków. Co więcej, publiczność zafascynowana jest nim po dziś dzień. To właśnie dramaty wzorowane bardziej na twórczości Seneki niż Sofoklesa czy Szekspira są oglądane chciwie i namiętnie na ekranach telewizorów u schyłku XX wieku. Dodano do nich jednak pewien drobny szczegół. Nasze telewizyjne dramaty, niezależnie od tego, jak krwawe i gwałtowne, zawsze kończą się happy endem. Seneka nie posunął się aż tak daleko. 120 Historia wiedzy Podsumowując działalność Seneki trzeba przyznać, że choć nie był wielkim pisarzem, to w ramach ograniczonego talentu i rozumienia rzeczy starał się utrzymać żywą grecką tradycje swych poprzedników na polu filozofii i drama- tu, on także uczynił realny wysiłek, choć zakończony nieszczęśliwie, prowa- dzenia przez życie szalonego młodego mężczyzny, który po odebraniu wy- kształcenia od Seneki stał się władcą świata. Tacyt Spisek Pizona i śmierć Seneki miały miejsce w 65 roku n.e. Sam Neron zmarł trzy lata później. W ciągu roku nastąpiło po nim trzech cesarzy. W pałacu zapanował chaos. Cesarstwo nadal jednak trwało, pomimo braku głowy państwa. Ta dziwna sprzeczność zafascynowała ówczesnego historyka, Tacyta. Urodzony w Galii około 56 roku n.e. Publiusz Korneliusz Tacyt studiował retorykę w ramach przygotowań do objęcia funkcji administracji państwowej. Ożenił się z córką konsula, Agrykoli, przyszłego namiestnika Brytanii. Zapew- ne teść miał wpływ na przebieg kariery Tacyta, który jednakże okazał się człowiekiem utalentowanym, gdyż awansował nawet po śmierci Agrykoli w 94 roku. W 97 roku, za cesarza Nerwy, Tacyt otrzymał godność konsula i aż o swojej śmierci około 120 roku piastował eksponowane stanowiska zarówno w imperialnej biurokracji, jak i na polu prawa. Karierę literacką Tacyt rozpoczął w 98 roku n.e., gdy napisał dwie prace; jedna stanowiła biografię jego teścia i była ceniona za chłodny obiektywizm, druga zaś w formie eseju opisywała rzymski kraj graniczny nad Renem. Autor podkreślał z uznaniem prostotę plemion germańskich, którą porównywał z wyszukanymi nałogami Rzymian, i przewidywał, że barbarzyńcy z pomocy mogą stać się realnym zagrożeniem dla Rzymu, jeżeli się zjednoczą. Te krótkie prace stanowiły jedynie wstęp do prawdziwego dzieła jego życia, Dziejów (które rozpoczyna wraz ze śmiercią Nerona i pisze jako pierwsze), i Roczni- ków, obejmujących okres od początków rządów Tyberiusza do końca życia Nerona. Ku rozpaczy wszystkich badaczy historii Rzymu większość obydwu wyczerpu- jących i fascynujących relacji o pierwszych stu latach imperium zaginęła. (Być może pewnego dnia brakujące strony zostaną odkryte gdzieś na poddaszu lub w piwnicach zrujnowanego klasztoru.) Ich odkrycie stanowiłoby marzenie każde- go badacza starożytności. Zachowały się jedynie niewielkie fragmenty Dziejów, obejmujące lata 69-70, gdy trio żądnych władzy mężów kolejno zajmowało tron, CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 121 próbując sprawować kontrolę nad "galopującym" państwem rzymskim. Z Ro- czników przetrwały jedynie księgi dotyczące wczesnej kariery Tyberiusza i niektóre fragmenty traktujące o rządach Klaudiusza i Nerona. Cóż za skarb stanowią te zachowane strony! Widzimy w nich postępu- jące szaleństwo Tyberiusza, stopniowo go obezwładniające, izolację Klau- diusza, który ostatecznie staje się nie do zniesienia; najbardziej szalone wybryki Nerona, który gdyby był zwykłym nastolatkiem, mógłby z tego wyrosnąć. Tematyka badana przez Tacyta jest tak fascynująca, że musimy mu wybaczyć nie zawsze chłodne i bezstronne portretowanie wybranego tematu, jak to czynił chociażby Tukidydes. Aczkolwiek Tukidydes z pew- nością jest większym historykiem, to Tacyt przez wiele stuleci cieszył się większą popularnością. Jego żywe opisy nie pozwalają czytelnikowi wręcz oderwać się od tekstu. Przedstawiam dwa fragmenty z dzieł Tacyta, wybrane z całego mnóstwa innych. Po wielkim pożarze, który strawił większą część Rzymu w 64 roku n.e., poszła plotka, że to sam Neron nakazał podpalenie, by oczyścić teren pod nowy pałac. Atoli ani pod wpływem zabiegów ludzkich, ani darowizn cesarza i ofiar błagalnych na rzecz bogów nie ustępowała hańbiąca pogłoska i nadal wierzono, że pożar był nakazany. Aby ją więc usunąć, przedstawił Neron winowajców i dotknął najbardziej wyszukanymi kaźniami tych, których znienawidzono dla ich sromot, a których gmin chrześcijanami nazywał. [...] Schwytano więc naprzód tych, którzy tę wiarę publicznie wyznawali, potem na podstawie ich zeznań ogromne mnóstwo innych, i udowodniono im nie tyle zbrodnię podpalenia, ile nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu. A śmierci ich przydano to urągowisko, że okryci skórami dzikich zwierząt ginęli rozszarpywani przez psy albo przybici do krzyżów, (albo przeznacze- ni na pastwę płomieni i) gdy zabrakło dnia, palili się służąc za nocne pochodnie. Na to widowisko ofiarował Neron swój park i wydał igrzyska w cyrku, gdzie w przebraniu woźnicy z tłumem się mieszał lub na wozie stawał. Stąd, chociaż ci ludzie byli winni i zasługiwali na najsurowsze kary, budziła się ku nim litość, jako że nie dla pożytku państwa, lecz dla zadośćuczynienia okrucieństwu jednego człowieka byli traceni.* W następnym roku, gdy odkryto spisek Pizona, szalejący Neron pragnął zidentyfikować wszystkich, którzy pragnęli go uśmiercić. Niejaka Epicharis, * Tacyt, Roczniki, ks. XV, przekład Seweryn Hammer, Warszawa 1957, s. 401. 122 Historia wiedzy piękna wyzwolenica z liberalnymi poglądami, próbowała podburzać do buntu czołowych oficerów straży Nerona. Ją również aresztowano. Tymczasem Neron przypomniał sobie, że na doniesienie Woluzjusza Prokulusa zatrzymano w więzieniu Epicharis, a sądząc, że ciało niewieście nie wytrzyma bólu, każe ją na torturach szarpać. Atoli ani chłosta, ani ogień, ani wściekłość katów, którzy tym gwałtowniej ją męczyli, aby nie dać się zlekceważyć kobiecie, nie wymogły na niej przyznania się do zarzutów. Ten pierwszy dzień śledztwa spełzł na niczym. Kiedy ją nazajutrz na te same katusze w lektyce znowu wleczono (gdyż mając zwichnięte stawy nie mogła się na nogach utrzymać), ściągniętą z piersi opaskę przywiązała do oparcia krzesła, wetknęła szyję, a zacisnąwszy całym ciężarem ciała, wątłego już ducha wyzionęła - ona, wyzwolenica i kobieta, która tym chwalebnym przykładem w tak wielkiej udręce obcych i prawie nieznajomych osłaniała, podczas gdy wolno urodzeni i mężczyźni, rycerze rzymscy i senatorowie, nie tknięci torturami, jeden po drugim najdroższe sercu osoby zdradzali.* Tacyt był jeszcze chłopcem w chwili śmieci Nerona i żył w odległej Galii. Ale czar Rzymu go przydągnaj, i w mieście tym spędził ostatnie pięć lat panowania Domicjana. A były to straszne lata, okres terroru, przy którym bladły nawet perwersyjne okropności Tyberiusza, Kaliguli i Nerona. Domicjan zmarł lub raczej' został zamordowany w 96 roku; zastąpił go Nerwa, a tego Trajan, w 98 roku nastała nowa era - osiemdziesięciodwuletniego panowania Antoniuszy. W tych latach, złotym wieku, cesarze nie byli ani szaleni, ani źli, i przestrzegali ustalonego prawa. We wstępie do Dziejów Tacyt określa wyjątkowe warunki, w których mógł tworzyć po śmierd Domicjana w 96 roku. Pisał: [...] lecz kto nieskończonej prawdzie ślubował, ten musi mówić o każdym bez miłości i bez nienawiści. O ile mi na to starczy życia, odłożyłem na starość panowanie boskiego Nerwy i rządy Trajana, temat bogatszy i bezpieczniejszy, dzięki rzadkiemu szczęściu tej epoki, w której wolno myśleć, co chcesz, a co się myśli - wypowiadać.** Myśleć, co się podoba, i mówić, co się myśli - jak można lepiej podsumować szczęście wynikające z politycznej wolności? Przeciwieństwem * Tacyt, Roczniki, ks. XV, przekład Seweryn Hammer, Warszawa 1957, s. 469. ** Tacyt, Wybór pism, (Dzieje), ks. I, rozdz. l, przekład Seweryn Hammer, Wrocław 1953, s. 195. CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 123 tego jest czysta tyrania. W dziełach Tacyta można znaleźć kilka innych ciętych uwag. W Agrykoli opisuje rzymskiego dowódcę, który brutalnie zdławił powstanie barbarzyńskiego plemienia, po czym doniósł, że zaprowadził w regionie "pokój". Tacyt postrzega to inaczej. Pisze: Faciunt solittidinem; et pacem appellanr, "Uczynili dzicz i nazwali to pokojem". Jakże lepiej można oddać słynny pax Romana, jaki został stworzony przez późniejsze imperium? Takie momenty błyskotliwych uwag są rzadkie. Większość czasu Tacyt raczy nas opowieściami o okrutnych i lubieżnych czynach swych cesarzy. Mistrz tego rodzaju historii, która może być określona jako "styl życia bogatych i władczych" jest prekursorem cieszących się dzisiaj taką popularno- ścią czasopism opowiadających skandalizujące historie z życia bogatych i sławnych ludzi. Nie można zaprzeczyć, że owe opowieści są fascynujące. By oddać Tacytowi sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że próbował wyrazić prawdę tak dalece, jak tylko pozwalała mu na to jego ówczesna wiedza. Choć naprawdę dobra opowieść, z czego musiał świetnie zdawać sobie sprawę, warta jest tysiąca prawd. Czego nie wiedzieli Rzymianie Rzymianie kontynuowali tworzenie państwa, które funkcjonowało nawet wtedy, gdy oni sami cierpieli pod rządami najgorszych swych cesarzy. Budowali kolejne drogi. Rozpowszechniali ideę swych greckich nauczycieli, by edukować ludy podbitych ziem, i w tym celu wysyłali greckich nauczycieli. W II wieku n.e. każdy obywatel imperium, z wyjątkiem kobiet, niewolników oraz przedstawideli Brytanii i Persji, mógł otrzymać wykształcenie praktycznie identyczne jak to, które otrzymywali inni Rzymianie. Prace nad wprowadze- niem we wszystkich prowincjach jednolitego rzymskiego prawa nigdy nie ustawały. A grecka wiedza techniczna w licznych dziedzinach - ceramiki, metalurgii i alchemii - została zgromadzona w łacińskich rozprawach, które rozpowszechniano po całym imperium. Mimo to rozwój nauki w Rzymie postępował bardzo powoli. Dostrzegało się znaczący brak zainteresowania nauką i techniką. Wysuwane są hipotezy, że pewne greckie wynalazki zostały odrzucone przez późniejszych cesarzy. Wiadomo na przykład, że pewien grecki uczony, Heron z Aleksandrii, już w I wieku n.e. wynalazł rodzaj turbiny parowej i nazwał to urządzenie aeolipile. Składało się ono z pustej kuli zamontowanej tak, że mogło być obracane przez 124 Historia wiedzy parę rur, które dostarczały parę z kotła umieszczonego poniżej. Urządzenie mogło stać się całkiem użyteczne, ale najwidoczniej zostało potraktowane jako zabawka. Wykorzystanie silnika parowego mogło przyczynić się do rozwiązania pewnych problemów nękających imperium. Pomimo sprawnego systemu dróg podróże trwały długo. Wiadomości przenoszono z prędkością taką, z jaką galopował koń, a ten z kolei mógł unieść jedynie jeźdźca z paczką listów. Po tysiącu lat rozwoju towary w imperium wciąż transportowano na barkach i statkach, a listy często przesyłano, korzystając z mułów prowadzonych przez ludzi. Oznaczało to, że poważne problemy z dystrybucją wciąż nękały imperium pięćset lat po upadku republiki, częściowo w wyniku tych samych problemów. Na przykład głód w jednym rejonie nie mógł być równoważony nadwyżkami w innym, a to oznaczało, że głód zawsze stanowił niebezpieczeństwo natury politycznej. W dotknięte głodem rejony częściej wysyłano żołnierzy aniżeli żywność, gdyż wojsko docierało na miejsce znacznie szybciej. Dopiero piętnaście wieków później wykorzystanie silnika parowego przyczyniło się do rozwiązania problemu transportu towarów. Jeśli rzymscy przywódcy odrzucali techniczne wynalazki, nie było to jedynie wynikiem ich niewiedzy czy też uporu. Nawet najgorsi cesarze - na przykład Tyberiusz i Neron - wprowadzili innowacje w administracji. W III i IV wieku n.e. dokonywano prób reorganizacji politycznej struktury państwa." Tego typu zmiany zawsze postrzegano jako zaangażowanie prawne i zwycza- jowe, a nie postęp technologiczny. Dziś z łatwością możemy orzec, dlaczego Rzymianie popełniali błędy. Dla nich nie było to jednak takie oczywiste. Rzymski system rządzenia, mimo że oparty w dużym stopniu na tyranii, funkcjonował wystarczająco dobrze wszędzie, z wyjątkiem samego miasta Rzymu. Obywatele Rzymu - czyli obywatele stołecznego miasta - nie musieli pracować, aby żyć, jak każdy inny; państwo wspomagało ich darmowymi codziennymi racjami ziarna. W III wieku co najmniej pół miliona osób w Rzymie niewiele miało do roboty, poza szukaniem rozrywki. Politycy mogli ich sobie zjednywać i wykorzystywać do wywoływania niepokojów, i zapewne dlatego owi politycy zachowali starożytny system darmowych racji żywnościowych. Zręczny mówca mógł porwać tłum, przejąć nad nim kontrolę i nakłonić go do robienia tego, co chciał. Rzymski tłum, znajdujący się pod wpływem dobrego mówcy, stawał się groźną siłą polityczną. Mógł gwarantować wybór konkretnej osoby na ważne stanowisko, przeforso- wać uchwalenie lub odwołanie poszczególnych ustaw, niszczyć polityczne partie, zabijając lub zastraszając ich przywódców. CO WIEDZIELI RZYMIANIE? 125 Wojsko również mogło sprawować kontrolę nad tłumem, ale tylko przy użyciu siły. Zachowanie tłumu często bywało nieprzewidywalne. Dlatego też, podczas gdy dobry rząd mógł przetrwać na prowincjach, w centralnym mieście rządzenie było niebezpieczną grą o najwyższe stawki. Tłum lub armia mogły równie dobrze wynieść człowieka na tron, jak też obalić go lub nawet zabić. Gdy w polityce gra toczy się o życie lub śmierć, najlepiej się nie wtrącać. W późniejszych latach imperium, pod koniec IV i na początku V wieku, Rzym przypominał Bejrut w naszych czasach (pocz. lat 90. XX w.). Cesarz mógł być wybrany przez spisek ludzi nie najlepszej proweniencji, i rządzić dopóty, dopóki pozostawał na łaskach zamachowców. Gdy przestawał spełniać oczekiwania, wymieniano go. Cesarze, którzy zdawali sobie sprawę, że ich żywot może zostać nagle przerwany, rzadko okazywali łaskę tym poddanym, których nie darzyli zaufaniem - i mieli ku temu słuszne powody. W ten sposób imperium, które w połowie V wieku n.e. świętowało tysiąclecie swego istnienia, od środka było drążone nieuleczalną chorobą. Jedyne lekarstwo pozostawało w rękach barbarzyńców otaczających cesarstwo, a było nim unicestwienie cesarstwa. Tak też wkrótce uczyniono. 4 ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH Określenie "ciemny" użyte może być w stosunku do czasów w dwóch znaczeniach. Po pierwsze wtedy, gdy myślimy o nich jako o mrocznych czasach, które są nam w dużym stopniu nie znane. Z drugiej strony "cie- mność" oznacza czasy przesycone problemami, smutkiem i nieszczęściem, gdy wszystkie perspektywy życiowe wydają się nad wyraz ponure. Okres od upadku zachodniego cesarstwa rzymskiego w połowie V wieku n.e. do mniej więcej 1000 roku tradycyjnie był określany jako wieki ciemne (mroczne), i to w obydwu wymienionych znaczeniach. Pierwsze traci jednak- że powoli zastosowanie, gdyż badania współczesnych historyków dostarczają wielu nowych informacji o okresie do tej pory właściwie nie znanym. A co z drugim powodem? Te pięć wieków stanowiło czas stagnacji, gdy życie ledwie się tliło. Nieustannie borykano się z ekonomicznymi i politycz- nymi problemami, a życie, jakie wiodła większa część ludności - z naszego, współczesnego punktu widzenia - było ponure, nieszczęśliwe i pozbawione godności. Czy ludzie z ciemnych wieków odczuwali swoje życie w taki sposób, w jaki my je obecnie postrzegamy? A może dostrzegali pewne światło, które dla nas jest niewidoczne? Upadek Rzymu Imperium zachodnie padło pod naporem ataków barbarzyńców przybyłych ze Wschodu, które zaczęły się w 410 n.e. i trwały przez ponad pięćdziesiąt lat. Kim byli najeźdźcy? Skąd się wywodzili? ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH m Musimy tu odbyć małą podróż w czasie i przestrzeni. Około 220 roku p.n.e. ukończono Wielki Mur Chiński, który miał powstrzymywać najazdy wojowniczych plemion koczowników na ziemie cesarstwa chińskiego. Doraźnie cel osiągnięto, ale miało to też inny skutek: zapewniło spokój także na zewnątrz murów, gdzie północni nomadzi mogli teraz gromadzić swe siły. Podobny efekt wywarły rzymskie limites, gdy stały się linią kamiennych murów i fortów, zamiast ideą w umysłach żołnierzy. Barbarzyńcy, którzy ostatecznie najechali Europę, wywodzili się z noma- dów Hiung-nu. Skupiali się poza Wielkim Murem Chińskim, jednocząc się i rosnąc w siłę, doskonaląc swą przebiegłość i umiejętność walki. W I wieku n.e. natarli w kierunku południowym na ówczesne imperium chińskie dynastii Hań, mordując ludność i pustosząc znaczne obszary. Dynastia Hań zdołała w końcu odeprzeć barbarzyńców, choć odbyło się to kosztem znacznych zniszczeń i "brutalizacji" instytucji państwowych, które należało zmienić, by stawić czoło najeźdźcom. Dzisiaj niewiele wiemy o Hiung-nu. Zapewne byli ludem niepiśmiennym, jako że nie zachowały się żadne świadectwa pisane. Z pewnością nie znali się na rolnictwie. Posiadali stada kóz, bydła i koni, które wypasali tam, gdzie znaleźli dobre pastwiska. Wiedzieli za to niemal wszystko o koniach - jak je oswajać, ujeżdżać, hodować i jak walczyć konno. Zwykli spadać niczym ptak drapieżny na swą ofiarę, strzelając z krótkich, za to mocnych łuków, wykonanych z wielu warstw kości zwierzęcych przekładanych drewnem w celu uzyskania większej elastyczności. Mogli pojawiać się bez ostrzeżenia, wpadać z szybkością błyska- wicy do osady, mordując każdego, kto stanął im na drodze, i znikać, zabierając ze sobą wszystko, co mogli załadować na konie. Jeżeli łupy nie były wystarczające, zawsze istniały inne osady, z zapasami żywności, broni, a nie- kiedy i złota. Strzegli ich bowiem ludzie, którzy w porównaniu z barbarzyń- cami zarówno pod względem duchowym, jak i fizycznym byli ludźmi łagod- nymi, to znaczy nie kierowali się w swym żydu skrajnym okrucieństwem. Bezwzględność barbarzyńców i panika, którą siali, okazały się ich najbardziej efektywną bronią. W II i III wieku n.e. Chińczycy zaadaptowali militarną taktykę Hiung-nu, wynajęli niektórych z nich jako kupców, a resztę udało im się odpędzić na zachód, z dala od właściwych Chin. Na rozległych, bezludnych równinach centralnej Azji nic nie powstrzymywało uciekających nomadów, aż dotarli na ziemie rozciągające się wokół Morza Czarnego. Tu Hiung-nu, których zaczęto nazywać Kunami, napotkali inne ludy wędrowne - Gotów i Wandalów. Hunowie szybko zajęli ich ziemie i czasowo 128 Historia wiedzy osiedlili się na nich. Goci i Wandalowie zostali zmuszeni do ucieczki na zachód. Po pewnym czasie Hunowie wyruszyli ponownie, by zatrzymać się u granic Europy około 400 roku n.e. Goci, jeszcze raz przegnani, rozdzieiiii się na dwie grupy. Jedna z nich posuwała się na zachód, na tereny Galii, zmuszając rodzimą ludność germańską do ucieczki na południe. Natomiast druga grupa Gotów, zwanych Wizygotami, skierowała się prosto ku Włochom. Tam napotkali rzymskie imperium, którego obywatele pławiący się w luksusie, przeżarci korupcją i pogrążeni w wewnętrznych sporach nie byli w stanie przeciwstawić się skutecznie najeźdźcom. W 410 roku Wizygoci spustoszyli Rzym i zdewastowali leżące wokół osady. Rzymscy cesarze w czasie następ- nych trzydziestu lat próbowali pertraktować z Wizygotami, oferując im ziemie do zagospodarowania, a także zlecając im wykonanie zadań militarnych. Większość tych wysiłków okazała się jednak bezskuteczna, barbarzyńcy bo- wiem dobrze zdawali sobie sprawę ze swej militarnej przewagi. Wandalowie kontynuowali marsz na zachód, łupiąc ziemie na swojej drodze (nazwa ich narodu do dzisiaj pozostała synonimem świadomego bezczeszczenia i zniszczeń), a następnie skierowali się przez Galię na połud- nie, na Półwysep Iberyjski. Hiszpania należała wówczas do jednej z najbogat- szych prowincji imperium. Wandalowie spustoszyli ją i oddęli od centrów dowodzenia w Italii. Następnie przeprawili się na afrykański brzeg, podbijając całą rzymską Afrykę, w tym kwitnącą Nową Kartaginę, zbudowaną na ruinach fenickiego miasta, zniszczonego przez Rzymian sześćset lat wcześniej. Później przepłynęli Morze Śródziemne, dotarli do Włoch i w 455 roku złupili Rzym. Należy wspomnieć, że w 402 roku zagrożoną stolicę cesarstwa przeniesio- no z Rzymu do Rawenny. Z tej otoczonej murami cytadeli bezsilni władcy próbowali powstrzymać hordy barbarzyńców, ale na próżno. W 493 roku inny lud, Ostrogoci, zajął Rawennę i pozostałe ziemie Italii, a ich król, Teodoryk, zapanował nad tym centrum starożytnej cywilizacji, które niegdyś rozciągało władzę nad całym znanym ówcześnie światem. Ogromna energia najeźdźców, która przyniosła Hunów aż z Mongolii, zaś Gotów i Wandalów z zachodniej Azji, nie była niewyczerpana. Pod wodzą Attyli Hunowie najechali na Galię, ale zostali pokonani w 451 roku przez połączone siły rzymskie i wizygockie. Była to pierwsza porażka Attyli, który zmarł rok później. Hunowie skierowali się następnie w stronę Włoch, ale ponownie doznali porażki i wkrótce zniknęli z kart historii. Po sobie nie pozostawili nic, prócz nazwy, która przez wieki budziła przerażenie. Pod koniec V wieku n.e. także Ostrogoci i Wandalowie przestali być znaczącą siłą. Również i oni odeszli w zapomnienie. Natomiast Wizygoci ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH 129 przetrwali nieco dłużej. Przez dwa wieki władali skrawkiem południowej Francji i znaczną część Półwyspu Iberyjskiego. Ale ostatecznie i oni zostali wchłonięci przez nowe społeczeństwo, które ówcześnie rodziło się w zachod- niej Europie. Europa po upadku Cesarstwa Rzymskiego Pełni energii cesarze w Konstantynopolu wciąż władali wschodnią częścią starego imperium, a w połowie VI wieku n.e. armia powołana przez cesarza Justyniana i dowodzona przez sławnego generała Belizariusza (barbarzyńcę, podobnie jak większość generałów w owym czasie) ponownie wprowadziła bizantyjską władzę w Italii, większości Galii i części północnej Afryki. Nie był to jednak ten sam rodzaj kontroli, którą sprawiali ongiś Rzymianie. A właści- wie nie sprawowali jej prawie wcale. Zachodnia Europa, niegdyś tak mocno zjednoczona, po prostu się rozpad- ła. Zamiast jednej ogromnej organizacji społecznej i ekonomicznej pojawiły się setki nowych, w obrębie niewielkich społeczności. Rzymskie imperium stano- wiło otwarty świat, z jednym językiem, łaciną, która wszędzie była rozumiana; z jednym systemem prawnym, któremu każdy był posłuszny; z dobrą siecią dróg łączących odległe regiony; i co najważniejsze, z greckimi nauczycielami - ambasadorami kultury, którzy podróżowali wszędzie tam, gdzie istniała potrzeba nauczenia nowo cywilizowanych ludzi prowadzenia godziwego życia. W tych czasach większość Greków tkwiła odosobniona w Konstantynopo- lu, stolicy wschodniego cesarstwa. Drogi opustoszały, ruch towarowy niemalże zamarł, ludzie zaczęli posługiwać się różnymi językami, tylko nieliczni umieli czytać i pisać, i nie istniało inne prawo poza prawem silniejszego. W okresie wypełnionego ogniem i śmiercią stulecia pomiędzy 450 a 550 rokiem n.e. zniknęła cała otwartość, a znany świat jakby skurczył się i zamknął w sobie. Ludzie wiedzieli, co dzieje się w najbliższej okolicy i wokół ich domu, i mieli pewne pojęcie, choć często fałszywe, o swych sąsiadach za horyzontem, ale na tym ich wiedza się kończyła. Nie mieli czasu na czytanie, ponieważ życie stało się nad wyraz ciężkie. Egzystencja większości ludzi uzależniona była od tego, co mogli w ciężkim trudzie wyhodować na poletkach wokół do- mostw, a i tak spora część zbiorów zapewne była rabowana przez mocniej- szych i bardziej bezwzględnych sąsiadów. Jako że prawo praktycznie przestawało funkcjonować, ludzie na własną rękę musieli sobie i swojej rodzinie zapewnić ochronę, co zabierało czas, który 130 Historia wiedzy obywatele Rzymu jeszcze sto lat wcześniej poświęcali na rozrywki. Sztuka, filozofia i umiejętność prowadzenia dysput po prostu zamarły. Rządy (poza tymi na podstawowym poziomie) już nie funkcjonowały. Wydawało się, że nawet nadzieja w ludziach wygasła. Te sto lat, od 450 do 550 roku, stanowiło jeden z najbardziej okrutnych okresów w historii Zachodu. Współczesnym trudno to sobie nawet wyobrazić. Z historycznego punktu widzenia lata te stanowią niemal białą kartę; z całą pewnością wiemy jedynie, że pod koniec tego czasu grabieży i śmierci region zwany obecnie Europą przestał już być taki jak niegdyś. Zmiany, jakie zaszły, były nieodwracalne. Europa nigdy nie będzie jednym narodem, rządzonym z jednej stolicy, nie będzie mówiła jednym językiem, przestrzegała jednolitego prawa, cieszyła się z owoców jednej kultury. Życie toczyło się nadal, ale w wyniku nieustannych wojen i drastycznego pogarszania się warunków egzystencji raptownie spadła liczba ludności. Na przykład ludność samego Rzymu w II wieku n.e. liczyła ponad milion osób, natomiast około 550 roku zmalała do zaledwie pięćdziesięciu tysięcy. W wy- niku ogromnych zniszczeń, spowodowanych inwazją barbarzyńców, zmniej- szyła się liczba domów mieszkalnych i budynków użyteczności publicznej: świątyń, kościołów, targowisk, siedzib sądów, pomników, fortów i murów obronnych oraz akweduktów. Redukcji uległo pogłowie zwierząt hodowla- nych, a także obszar terenów uprawnych. Niewiele szkół przetrwało, a książek jeszcze mniej, ponieważ one właściwie zawsze pierwsze ulegają zniszczeniu w wyniku kataklizmu. Zmniejszył się drastycznie obieg informacji, albowiem informacje mają znaczenie jedynie dla osób, które dysponują wolnym czasem i mogą intereso- wać się tym, co dzieje się w innych społeczeństwach, nawet bardzo odległych. Żyde stało się bezwzględną walką, zatem bolączki i problemy innych nie budziły większego zainteresowania. Brakowało też pieniędzy, jako że zapas starych cesarskich monet szybko się wyczerpał, i na ogół prowadzono handel wymienny. Ale działalność handlowa odbywała się na stosunkowo małą skalę i zazwyczaj brakowało nadwyżek towarowych. Wiele z tych zmian wywarło dalekosiężny wpływ. Stulecie zniszczeń pogrążyło zachodnią Europę w ciemnych wiekach, które trwały pięćset lat. Dopiero z nastaniem nowego tysiąclecia, około roku 1000, Europejczycy spróbowali przybliżyć swoje życie do tego ze "starych, dobrych czasów". Ten długi okres ciemności zrodzi! w naszych umysłach cały szereg pytań. Czy jest nieuchronną prawidłowością dziejów, że katastrofa - wojna, inwazja czy też epidemia - pociąga za sobą stulecia upadku, poprzedzające odrodzenie? W późniejszych czasach Europa doświadczyła wszystkich wspo- ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH 131 mnianych kataklizmów, a mimo to nie nastąpiły po nich kolejne wieki ciemne. W połowie XIV wieku straszna zaraza, znana jako Czarna Śmierć, zreduko- wała ludność Europy niemal o połowę. Statystyki nie są dokładne, ale obserwacja liczby zgonów wskazuje, że w okresie pięciu lub dziesięciu lat zmarło wtedy co najmniej dwadzieścia pięć milionów ludzi. Dopiero na początku XVI wieku Europa osiągnęła poziom ludności sprzed 1348 roku (czyli sprzed zarazy). Jednak już w czasie kolejnej generacji po zarazie Europa przeżywała czasy ekonomicznego rozkwitu. Podobnie Niemcy zostały mocno dotknięte w wyniku wojny trzydziesto- letniej (1618-1648). Wojska, które maszerowały z jednego końca kraju na drugi, składały się w większości ze słabo opłacanych najemników, którzy bez skrupułów rabowali i łupili napotkane osady. Ale i te ciężkie doświadczenia, pod niektórymi względami podobne do barbarzyńskich inwazji z V i VI wieku n.e., zostały również przezwyciężone w następnym pokoleniu. Z kolei po II wojnie światowej Europa Zachodnia wydawała się niemal całkowicie i wydawałoby się bezpowrotnie zniszczona. Niemcy, Włochy i Au- stria leżały w gruzach, a zwycięzcy, zwłaszcza Francja i Wielka Brytania, wcale nie mieli się lepiej. I jeszcze raz Europa w ciągu zaledwie trzydziestu lat podniosła się z upadku i stała obszarem mlekiem i miodem płynącym. Barbarzyńcy, którzy zniszczyli zachodnie imperium, dokonali również spustoszeń na Dalekim Wschodzie, choć były one mniej brzemienne w skutki. Wcześniej zdziesiątkowali pomocne Chiny, ale Państwo Środka również odżyło stosunkowo szybko. Dlaczego więc inwazje barbarzyńców, mające miejsce w V wieku, zmieniły oblicze Europy tak dogłębnie, i na tak długo? Wkrótce powrócimy do tego pytania. Triumf chrześcijaństwa - Konstantyn Wielki Konstantyn urodził się na terenie byłej Jugosławii około 280 roku n.e., był synem oficera armii, który doszedł do rangi cezara. Tytuł ten w zasadzie oznaczał, że mógł ostatecznie dojść do godności cesarza rzymskiego, którym w końcu został, choć po wielu zmiennych kolejach losu. Również Konstantyn otrzymał tytuł cezara, i po jeszcze większych perypetiach, spowodowanych serią wojen domowych, stał się jedynym cesarzem zachodniego i wschodniego cesarstwa. Wstąpienie na tron zapewniło mu zwycięstwo nad armią dowodzoną przez 132 Historia wiedzy jego szwagra, Maksencjusza, przy moście Mulwijskira pod Rzymem. Bitwa ta stała się sławna z powodu widzenia, jakie miał Konstantyn w noc poprzedza- jącą starcie. Zobaczył we śnie anioła zstępującego z nieba. Ów, trzymając krzyż, rzekł do mego: "Pod tym znakiem zwyciężasz"! (In hoc signo wwoa.) Po przebudzeniu Konstantyn nakazał, by na sztandarach i tarczach armii został namalowany ów symbol, a on sam od tego czasu stał się głęboko wierzącym chrześcijaninem. Konstantyn odziedziczył imperium, którego oficjalną religią było pogań- stwo. Chrześcijaństwo, istniejące od trzech wieków, liczyło zapewne już kilka milionów wyznawców, ale nie stanowili oni większości wśród ludności cesarstwa. Co więcej, ich liczba zmniejszyła się z powodu prześladowań za panowania poprzednika Konstantyna, okrutnego, choć sprawnego administra- tora Dioklecjana (panował w latach 285-305). Dioklecjan starał się uzdrowić gospodarkę i politykę imperium po stuleciu totalnego chaosu, gdy cesarzy wybierał i obalał kaprys armii, a nieliczni sprawowali kontrolę nad handlem. Z powodów nie do końca zrozumiałych w ostatnich latach swego panowania przeprowadził zapewne jedną z najokrutniejszych akcji prześladowania chrze- ścijan. Młody Konstantyn przebywając we wschodnich prowincjach imperium widział wielu chrześcijan torturowanych, palonych na stosie, krzyżowanych, a ich męczeństwo zapewne wywarło na niego wielki wpływ. Przekonania religijne Konstantyna okazły się mocne i trwałe. Uczynił chrześcijaństwo religią państwową, wspierał Kościół hojnymi darami i - co ważniejsze - szerokimi przywilejami oraz zwolnieniem od podatków. Wpro- wadził także swych współwyznawców na wysokie stanowiska w armii i admi- nistracji państwowej. W liście z 313 roku, adresowanym do prokonsula w Afryce, wyjaśniał, dlaczego chrześcijański kler nie powinien być pozbawiany możliwości obejmowania stanowisk świeckich: "Gdy wypełnią obowiązki nałożone na nich przez służbę Bogu, jest oczywiste, że mogą z pożytkiem zająć się sprawami państwowymi". Konstantyn zmarł w 337 roku, po trwającym trzydzieści pięć lat okresie panowania, w którym chrześcijaństwo dogłębnie spenetrowało tkankę rzym- skiego państwa. Jeden z następców Konstantyna, Julian Apostata, podczas krótkiego, dwudziestomiesięcznego panowania w latach 361-363, próbował ponownie uczynić pogaństwo ofiq'alną religią, ale jego przedwczesna śmierć przerwała to dzido i chrześcijaństwo nadal pozostało wiarą większości Rzy- mian, a Kościół czołową instytucją. Konstantyn nie tylko ustanowił chrześcijaństwo rzymską religią, ale założył także Konstantynopol, obdarzył go bogactwem, pochodzącym ze złupionych świątyń pogańskich, i ustanowił tam stolicę imperium. Co prawda, zachodnie ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH 133 cesarstwo było rządzone z Rawenny, ale jej władza słabła, w miarę jak Wschód stawał się coraz bogatszy i ładniejszy. Miasto Rzym nigdy nie utraciło swego symbolicznego znaczenia jako starożytne centrum imperium, pozostało także zasobne zarówno pod względem kulturalnym, jak i gospodarczym. Ale cen- trum władzy cesarstwa przesunęło się za Konstantyna z Zachodu na Wschód, a jego następcy nigdy nie zmienili tego nowego układu. Nie zmodyfikowali także chrześcijańskiego charakteru państwa. W ten sposób, gdy w 410 roku n.e. rozpoczęły się inwazje barbarzyńców, które przyniosły pierwsze spustoszenie Rzymu, to właśnie chrześcijański kraj został zdewastowany i podbity. A fakt ten miał dogłębne konsekwencje. Nadzieja chrześcijaństwa - święty Augustyn Wspomniany już wcześniej angielski autor, Edward Gibbon, w Zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego podał dwa powody upadku starożytnej cywilizacji, którą tak cenił: barbarzyństwo i religię. To pierwsze oznaczało nie tylko inwazje barbarzyńców, ale także istotne zmiany w życiu rzymskim spowodowane ich obecnością, zarówno wtedy gdy znajdowali się jeszcze poza granicami pań- stwa, jak i później, gdy przebywali wewnątrz każdej z cytadel rzymskiej władzy. Natomiast przez religię rozumiał oczywiście chrześcijaństwo. Sugestia ta zaszokowała osiemnastowiecznych czytelników Gibbona, choć nie była to wcale nowa hipoteza. Gdy miasto Rzym leżało w gruzach w wyniku podboju Wizygotów w 410 roku, zewsząd w imperium podnosiły się głosy oskarżające chrześcijan o doprowadzenie do tej straszliwej klęski. Jako przyczyny upadku wskazywano zaniechanie kultu pogańskich bogów i wzbudzenie ich gniewu, co wynikało z przyjęcia chrześcijaństwa jako oficjal- nej religii. Wyznawcy Chrystusa szybko przystąpili do obrony swej wiary. Wygłaszano odpowiednie kazania i szukano usprawiedliwień. Wśród tych moralnych i intelektualnych zmagań szczególne znaczenie zyskało dzieło św. Augustyna, które przyniosło nie tylko najbardziej błyskotliwą obronę chrześcijaństwa, ale także stanowiło nową, chrześcijańską wersję historii, Aureliusz Augustyn urodził się w pomocnej Afryce w Tagaste (obecnie Suk-Ahras w Algierii) w 354 roku n.e. Jego wyjątkowe zdolności szybko zostały zauważone, a rodzina sfinansowała wysłanie go do Nowej Kartaginy, wówczas jednego z większych miast imperium, by tam zdobył odpowiednie wykształcenie, pozwalające mu piastować wysokie stanowiska rządowe. 134 Historia wiedzy W Kartaginie młody człowiek przeczytał zaginiony obecnie traktat Cycerona Hortensius. Owe dzieło napełniło go podziwem dla filozofii, którą postrzegał jako racjonalny system pozwalający zrozumieć świat. Matka Augustyna, Monika, w odróżnieniu od jego ojca, była zagorzałą chrześciajanką i próbowała natchnąć syna nową wiarą, lecz młody uczony nie dał się przekonać do tego, co uważał za irracjonalny mistycyzm i intelektualny chaos. Zwrócił się natomiast w kierunku manicheizmu, systemu filozoficzno- -religijnego, utrzymującego, że istnieją dwie uniwersalne zasady, dobro i zło, toczące bój o dominację nad wszechświatem. Mimo że manicheizm także był nacechowany mistycyzmem, zjednał jednak Augustyna swymi bardziej reali- stycznymi i racjonalnymi argumentami. Augustyn szukał jednakże odpowiedzi na poważne pytania i ku swemu rozczarowaniu odkrył, że manichejczycy nie mogą dostarczyć mu satysfakcjo- nujących wyjaśnień. Wtedy zwrócił się w kierunku filozoficznej doktryny Plotyna (205-270), neoplatończyka. Plotyn zmarł w Rzymie niecałe sto lat przed narodzeniem Augustyna. Młodego człowieka zafascynowało konse- kwentne poszukiwanie przez Plotyna mistycznego pojednania z Bogiem na drodze czysto rozumowej, które znalazło swój wyraz zarówno w jego naukach, jak i życiu. Uparte wysiłki jego matki (czczonej obecnie jako święta Monika właśnie za nawrócenie tak niezwykłego człowieka, jakim był św. Augustyn), a także nieustanne studiowanie Plotyna, doprowadziły w końcu Augustyna do Chry- stusa. W swych Wyznaniach Augustyn opowiada inną wersję: Głos usłyszany w ogrodzie w Mediolanie doprowadził go do wzięcia w dłonie Biblii i przeczytania wersu, który zapewne uczynił z niego naj- słynniejszego nawróconego w długiej historii Kościoła.* Stało się to w 386 roku, gdy Augustyn miał trzydzieści jeden lat. Zrezygnował wtedy z lukratywnych stanowisk nauczycielskich, o które tak zabiegała jego rodzina, i powrócił do Tagaste. Wkrótce został kapłanem, a w nieco później biskupem Hippony, rzymskiego miasta (obecnie na terenie * [...] I oto słyszę z pobliskiego domu glos, nie wiem, czy chłopca, czy dziewczyny, raz po raz śpiewnie powtarzający: "Bierz i czytaj? Bierz, czytaj! [...] otworzyłem i czytałem w milczeniu rozdział, na który padł mój wzrok: "Nie w ucztach i pijatykach, nie w łożach i niewstydliwościach, nie w zwadzie i zazdrości, ale się obleczcie w Pana Jezusa Chrystusa, a starania o ciało nie czyńcie w pożądliwościach". [...] natychmiast po przeczytaniu tych słów jakby światło jasności rozbłysło w sercu moim i pierzchły wszystkie ciemności zwątpienia." (Wyznania, ks. VIII, 18, 29. Przekład Jan Czuj). ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH 135 Algierii), które dzięki niemu zyskało niemałą sławę. Pozostałą część życia spędził angażując się w religijne dysputy, wyypełniając liczne obowiązki sądownicze, leżące w gestii biskupów, i pisząc księgi. Najważniejszą z nich była rozprawa G Państwie Bożym. Zawierała odpowiedź Augustyna na zarzuty stawiane chrześcijaństwu, które obwiniano o doprowadzenie do spustoszenia Rzymu w 410 roku. Augustyn nie ograniczał się tylko do odparcia zarzutów, lecz nakreślił wizję historii świata jako walki dwóch państw, dwóch społeczności, na które dzieli się ludzkość. Jedna to państwo ziemskie (Cwitas terrena) - społeczność skazanych na potępienie. Druga to państwo Boże (Ciwtas Dei) - społeczność zbawionych, którzy dostąpili łaski i dobra. Według Augustyna pax Romana mógł budować jedynie państwo ziemskie. Jeżeli nawet nie zawsze oznaczał zupełne spustoszenie, jak sugerował Tacyt, to musiał tworzyć pustynię duchową. Nie jest najważniejsze to, czy chrześci- jaństwo jest religią państwową. Samo państwo nie może być święte. Chrystus ostrzegał Piotra, by czynił różnicę pomiędzy tym, co cesarskie, i tym, co boskie. Obecnie Augustyn podkreślał to słynne rozróżnienie, które sam jeszcze pogłębił.* Pojedyncza istota myśląca, jak mawiał Augustyn, nie stanowi prawdy, ale ją odkrywa. Odkrywa ją wewnątrz siebie, gdy wsłuchuje się w nauczanie magister interiore, "wewnętrznego nauczyciela", którym jest Chry- stus, odsłaniający Słowo Boże. Dlatego też państwo Boże nie jest państwem z tego świata. Jest wewnątrz serca i duszy każdego prawdziwego chrześcijani- na. Podąża wszędzie tam, gdzie i on podąża - nie znajduje się w Rzymie czy też jakimkolwiek innym "miejscu" - i nie może być zdobyte przez wroga. Ziemska moc i sława były niczym w porównaniu ze sławą duchowego, wewnętrznego państwa, które równie dobrze może istnieć zarówno w duszy żebraka, jak i cesarza. W pewnym sensie, jak głosił Augustyn, państwo Boże narodziło się z prochów upadłego cesarstwa, niczym feniks odradzający się z popiołów. Tak jak państwo ziemskie pogrążyło się w ogniu wraz z rzezią barbarzyńską, tak państwo Boże nabrało blasku. A królestwo w sercu i duszy będzie żyło wiecznie, ponieważ zostało wyświęcone, przeznaczone i nadane przez Boga. Dzieło Augustyna O Państwie Bożym pozostaje pod głębokim wpływem greckiej myśli platońskiej, przefiltrowanej przez intelektualny mistycyzm Plotyna. Ale Augustyn oświadczył, że państwo Boże zostało również obiecane * Sw. Augustyn uważał, że całe życie ziemskie należy podporządkować zwierzchnic- twu państwa Bożego, jego celom ostatecznym. Wynikał z tego także postulat podpo- rządkowania państwa Kościołowi, który według św. Augustyna jest widzialnym rzecznikiem państwa Bożego na ziemi - przyp. tłum. 136 Historia wiedzy przez Chrystusa w Ewangeliach. Uważał, że błogosławieństwa zawarte w Ka- zaniu na Górze stanowią konstytucję państwa Bożego. W ten sposób chrze- ścijaństwo wypełniło starożytną obietnicę królestwa, które samo nie mogło się zrealizować. Nowe wino nauki Chrystusowej tętniącej życiem i prawdą rozsadziło stare dzbany, w które zostało nalane, czyli stare instytucje nie mogące się należycie zmienić. Stare naczynia rozprysły się uwalniając nowinę chrystusową. Cesarstwo rzymskie przetrwało najazd w 410 roku. Imperium zachodnie trwało jeszcze do 476 roku, gdy ostatecznie król Ostrogotów przejął władzę nad Italią i pozostałymi prowincjami. Barbarzyńcy stale jednak byli aktywni. Gdy w 430 roku w Hipponie umierał Augustyn, u bram miasta stała armia Wandalów. Augustyn umierał wierząc w swoją rację. Chrześcijaństwo, aby przeżyć, musiało odrzucić ziemską chwałę i skupić się w małych, odizolowanych miejscach, gdzie będzie lśniła chwała państwa Bożego i gdzie będzie łatwiej dostrzegalna. Chrześcijanie, jak wierzył św. Augustyn, poszukują innego rodzaju triumfu niż triumf rzymski. Klęska Rzymu, Nowej Kartaginy, a nawet Hippony nie wydawała się mieć istotnego znaczenia, bez względu na to, jak wiele cierpień to spowodowało. Cel chrześcijan leży bowiem w innym życiu, a ich królestwo nie jest z tego świata. Po upadku Mieszkańcy imperium.rzymskiego w końcowej jego fazie zapatrzeni byli we władzę, bogactwo i sukces życiowy. Minęły czasy, gdy każdy przywiązywał wagę do ostrzeżeń ludzi pokroju Katona Cenzora, który żył w republice opartej na zasadach moralnych. Dla Rzymian schyłku cesarstwa wydawały się one nierealne. Większość ówczesnych mieszkańców żyła w znacznie większym luksusie aniżeli jacykolwiek ludzie przed nimi, ciesząc się ze wszystkiego, co dostarczał świat, i przywiązując małą wagę do wymagań stawianych przez chrześcijaństwo, nawet wtedy gdy stało się oficjalną religią państwową. Wielu chrześcijan zaciekle broniło Rzymu i całego imperium, ponieważ mimo wszystko dostrzegali w nim pewne wartości. Ale gdy barbarzyńcy zniszczyli stare społeczeństwo i zastąpili je prymitywnym feudalizmem, opar- tym jedynie na przemocy, chrześcijanie coraz wyraźniej zaczęli dostrzegać powab nakreślonego przez św. Augustyna państwa Bożego. Właśnie to królestwo pragnęli tworzyć podczas pięciu wieków, które nazywamy ciemny- ŚWIATŁO W WIEKACH CIEMNYCH 137 mi, zamiast odbudowywać triumfujące państwo ziemskie, które nigdy wiele dla nich nie znaczyło, a obecnie straciło cały swój urok. Chrześcijanie w całym zachodnim imperium - w Italii, w Galii (powin- niśmy zacząć nazywać te tereny Francją), w Niemczech, Hiszpanii, wzdłuż północnych wybrzeży Afryki i na Wyspach Brytyjskich - przyjęli nowy styl życia. Nie wydawali się żałować tego, co utracili; nawet jakby tego nie pamiętali. Pomimo swego ubóstwa i lęku spoglądali na coś, co nigdy dotąd nie było tak jasno widoczne, jako że owe światło przesłaniał blask rzymskiej wielkości. Obecnie żyjemy w świecie głęboko przywiązanym do dóbr materialnych, podobnie jak u schyłku świata rzymskiego. Dla przykładu Rzymianie z IV wieku przejawiali wręcz obsesyjną troskę o zdrowie i dietę oraz ćwiczenia fizyczne. Spędzali więcej czasu w łaźniach i gimnazjonach niż w kościołach, bibliotekach i sądach. Jednym słowem, prowadzili konsumpcyjny tryb życia. Człowiek mógł zyskać dobrą reputację wydając więcej pieniędzy niż sąsiad, choćby wiązało się to z zapożyczeniem się. I nawet jeżeli nie udało mu się spładć wierzycieli, zyskiwał uznanie za szlachetną próbę wybicia się ponad przeciętność. Ekscytowały ich podróże, nowości i rozrywka. Najważniejsze kulturalne dokonania w czasach rzymskich, począwszy od książek do ekstrawagancji w teatrach i cyrkach (zajmujących centralne miejsce w każdym rzymskim mieście) opowiadały fikcyjne historie dziejące się w odległych lądach o baś- niowym pokoju i szczęściu, nierealnym w codziennym, zwykłym życiu. Fascy- nowała ich sława i nie przywiązywali większej wagi do tego, w jaki sposób została osiągnięta. Jeżeli tylko ktoś był sławny, to jego łajdactwa czy jeszcze gorsze sprawy wybaczano lub kwitowano milczeniem. Rzymianie najbardziej pożądali sukcesu, który uważali za rzecz najważniej- szą, nie troszcząc się zbytnio o przyszłość. Byli dumni, chciwi i próżni. Jednym słowem, niewiele się różnili od nas samych. Chrześcijanie zaś, zwłaszcza po upadku imperium, przejawiali niewiel- kie zainteresowanie sprawami ciała i dobrami konsumpcyjnymi. Bardziej zaj- mowali się zdrowiem duszy. W społeczeństwie, w którym ubóstwo stawiano tuż obok boskości, można było jedynie stracić dobrą reputację posiadając dobra. Podróże odbywali we własnej wyobraźni, a ich duch wznosił się wysoko do Boga. Ich wieściami były Ewangelie, wiadomościami - życie Chrystusa i jego obietnica ponownego nadejścia. Ich "rozrywka" składała się z wysłuchi- wania dobrej nowiny głoszonej w kościołach, a także przez wędrujących kaznodziei na rynkach miast lub rozstajach dróg. Nie dbali wiele o sławę tego 138 Historia wiedzy świata, jako że wierzyli, iż jedynie wtedy, gdy uwolnią się od życia ziemskiego, będą mogli posiąść życie wiecznie i sławę zbawionych. Tak jak bogactwo było miarą Rzymian, tak ubóstwo stało się miarą chrześcijan. W późniejszych wiekach Kościół stał się równie bogaty i potężny, jak niegdyś cesarstwo, i zapewne równie skorumpowany. Ale w owych cza- sach Kościół pozostawał ubogi lub przynajmniej takim chciał być postrzegany. Na przykład św. Benedykt przybył do Rzymu około 500 roku n.e., by studiować na jednej z rzymskich uczelni. Z odrazą przyglądał się bogactwu i wystawności życia mieszkańców i opuścił miasto, by spędzić resztę życia w posępnym klasztorze, który założył na Monte Cassino. Ustanowił regułę nowego stylu życia, regułę zakonu benedyktynów, która rozpowszechniła się na całym Zachodzie. Przez wieki benedyktyni oddawali się ubóstwu, modlitwie i odpowiednim pracom, zgodnie z regułą nakreśloną przez ich założyciela i duchowego przywódcę. W końcu jednak nawet oni doszli do bogactwa i przeżarła ich korupcja, choć przez pół tysiąclecia żyli w ubóstwie i nie ustawali w wierze, że tak właśnie być powinno. Przez pewien czas rozumieli odwieczną prawdę, że bogatym nigdy dość bogactwa i że nigdy nie należy pożądać wszystkiego. Gdy na pierwszym miejscu stawiamy nasze pragnienia, nigdy nie posiądziemy wszystkiego. Natomiast jeżeli na pierwszym miejscu postawimy zadowolenie z tego, CD mamy, nieistotne staje się to, jak wiele dóbr posiadamy. Sokrates w swych rozważaniach o państwie głosił, że największą przyje- mnością obywateli jego prostej społeczności było rozłożenie się na łożu z mirtu i wychwalanie bogów. Chrześcijanie w wiekach ciemnych również odczuwali, że największą przyjemnością człowieka może być wychwalanie Stwórcy na wszelakie sposoby, na jakie można to czynić. Proste posiłki, proste życie, dające czas na kontemplację wieczności, i spokój, by móc chwalić Boga - czegóż więcej potrzeba człowiekowi? Z naszego, współczesnego punktu widzenia to, co wciąż nazywany ciemnością, było okresem kryzysu zachodniej cywilizacji. Ówcześnie żyjący wcale jednak nie odczuwali tego w ten sposób. Dopiero nadejście 1000 roku wywołało u nich przerażenie, podobnie jak my przejawiamy zaniepokojenie wraz z nadejściem końca drugiego tysiąclecia. Byli jak dzieci obawiające się nieznanego. Bali się, że wraz z upływem 999 roku nastąpi koniec świata. Gdy nic strasznego się nie wydarzyło, odetchnęli z ulgą i rozpoczęli odbudowę nowej wersji imperium rzymskiego. W nim to przyszło nam dzisiaj żyć. 5 ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT Życie w wczesnym średniowieczu było ciężkie niemal dla wszystkich Europej- czyków, tych, którzy przetrwali, i tych, którzy byli potomkami obywateli upadłego cesarstwa rzymskiego. Przez spustoszenia dokonane w trakcie inwazji barbarzyńców w V i VI wieku n.e. stanęli w obliczu trzech wielkich wyzwań. Walka o byt Pierwsze wyzwanie dotyczyło problemu przeżycia. Istnieje taki poziom życia, poniżej którego egzystencja ludzkich społeczności jest trudna, jeśli w ogóle możliwa. Przez stulecia ludność, przynajmniej ta w cywilizowanej części świata, żyła znacznie powyżej tego krytycznego poziomu. Gdy świat imperium rzymskiego legł w gruzach, wiele społeczności zbliżyło się niebezpiecznie do granicy upodla- jącej nędzy, głodu, a nawet śmierci. Znaczne obszary stały się nie zamieszkanymi pustkowiami, środowiskiem ponownie przejmowanym przez dzikie zwierzęta, uprzednio mocno przetrzebione, oraz ludzi wyjętych spod prawa, którzy pędzili życie takie jak drapieżniki zamieszkujące ciemne bory. Społeczności, które przetrwały, nie liczyły wielu obywatelii, żyły nad wyraz skromnie. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety dężko pracowali na przysłowiową kromkę chleba - często brakowało im nawet podstawowych składników pożywienia. Ich domy były prymitywne, niekiedy rolę tę pełniły skalne groty. Ówcześni ludzie najczęściej nosili ubrania ze zgrzebnego płótna. Nie zapew- niały one ciepła zimą, natomiast wyjątkowo grzały latem. Po zmierzchu jedyne światło pochodziło z dymiących ognisk. 140 Historia wiedzy Świat wrogów Życie roiło się od niebezpieczeństw. Ludzie bytowali w małych, zamkniętych społecznościach, bez centralnej władzy czy policji obywatelskiej, co powodo- wało, że nieustannie padali ofiarą zbójców. W owym czasie śmierć poniesiona z rąk rzezimieszków była czymś powszechnym. Prości ludzie zwykle nie mogli się przed nimi obronić. Ochrona zawsze stanowiła wysoce wyspecjalizowane zajęcie, i w rzeczywistości była jednym z najstarszych zawodów świata. Wykonujący go ludzie musieli mieć broń oraz utrzymanie zagwarantowane przez tych, dla których pracowali. Przy braku władzy centralnej i nierespekto- waniu prawa koszty ponoszone na obronę przed napaściami były ogromne. Zajmujący się ochroną z racji tego, że posiadali broń, jednocześnie mieli monopol na użycie siły w obrębie danego społeczeństwa, co pozwalało im dyktować własne, często wygórowane warunki i żądać więcej niż to, co wystarczało do zaspokojenia ich podstawowych potrzeb. W okresie wieków ciemnych cena pełnienia straży była niezwykle wysoka, sięgała często trzech czwartych całego dochodu osady, która ją zlecała. Jedną z przyczyn tak wysokich kosztów (w porównaniu do dzisiejszych) był fakt, że średniowieczna ochrona wkrótce została zinstytucjonalizowana i zhierarchizo- wana. Nie zapewniało to wprawdzie większego bezpieczeństwa, ale za to wzrosła liczba owych "stróżów porządku". Na najniższym poziomie hierarchii stali ci, którzy przed wrogami i rabu- siami pilnowali pól i domostw. Oni jednakże również potrzebowali ochrony przed innymi żołnierzami i bandytami, co zapewniał ważniejszy od nich "dowódca", który organizował ochronę na znacznie rozleglejszym terenie. Ostatecznie, w obrębie danego terenu (nieważnie jak dużego) jedynie król cieszył się prawdziwą autonomią, jako że nie musiał być wobec nikogo lojalny, dopóki zadowalał ludzi zajmujących się utrzymaniem bezpieczeństwa na niższych poziomach, z ich pomocą mógł bowiem bronić swych granic przed innymi władcami. Zgodnie z tym, co głosi tradycja, istnieli również błędni rycerze, wędrujący w poszukiwaniu okazji do szlachetnych, wzniosłych i bezinteresownych czy- nów. Jednakże takie postacie istniały przede wszystkim w świecie fantazji. Opisany system gwarantowania społecznego porządku był kosztowny i mało wydajny. Ale dopóki większość inteligentnych, twórczych i pełnych energii przedstawicieli średniowiecznego społeczeństwa zajmowała się czymś więcej niż tylko przyziemnym życiem, dopóty nie miała zapewne żadnego wyboru. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 141 Problem Boga Bóg stanowił ostatnie z trzech wielkich średniowiecznych wyzwań, i to naj- ważniejsze. Ludzie zawsze jakoś wyobrażali sobie bogów i próbowali pojąć ich istotę. Starożytni Grecy i Rzymianie wykazywali jednak w tym pewien umiar. Jedynie sporadycznie, przy okazji rytualnych obrzędów, zatracali się w boskim opętaniu. W początkach średniowiecza owo zatracenie ogarnęło wszystkich - od maluczkich po najlepszych i najbłyskotliwszych obywateli Europy. Można nawet powiedzieć, że ludzie średniowiecza mieli obsesję na punkde Boga. Rozmyślali o Bogu, próbowali poznać Jego istotę, starali się dociec, jaka jest Jego wola i być jej posłusznymi, próbowali też odkryć cel poczynań Boga, związanych ze światem. Ich życie znacznie bardziej obracało się wokół spraw związanych z Bogiem, niż życie ich przodków. Jeśli matematyka i filozofia były głównymi zagadnie- niami studiowanymi przez Greków, a polityka i prawo - przez Rzymian, tak obecnie królową nauk stała się teologia. Pozostanie nią zresztą niemal przez kolejne tysiąclecie. Nauka i teologia W dzisiejszych czasach teologia stanowi jedynie jedną z wielu uniwersyteckich nauk humanistycznych, z nieliczną grupą studentów i jeszcze mniejszą pasjo- natów. Nauki humanistyczne, niegdyś stojące na szczycie akademickiej hierar- chii, przeżywają trudne czasy. Miejsce ich zajął inny rodzaj wiedzy, której poświęcimy więcej uwagi w kolejnych rozdziałach, Co więcej, nauka ta święci dziś wielkie triumfy. Mamy więc powody do oddawania jej czci. Nie możemy jednak zapominać, że teologia również miała swoje dni triumfu i że trwały one stosunkowo długo. Jak można poznać istotę Boga? Jak poznać jego wolę? Już sam fakt, że stawiamy te pytania, ukazuje nam, jak daleko zaszliśmy i jak bardzo nasze spojrzenie na świat różni się od średniowiecznego. Państwo Boże różni się od państwa ziemskiego - tak powiedział św. Augustyn. Ale czym się różniło? Jaka była "konstytucja" państwa Bożego? Jaki był jego ustrój, system sprawiedliwości, jego pokój? Musiały się różnić od tych w państwie ziemskim. Weźmy na przykład zagadnienie pokoju. Pokój społeczny w państwie 142 Historia wiedzy ziemskim jest złożoną ideą, i zarówno Grecy, jak i Rzymianie dokładali wszelkich starań, by ją zrozumieć. Problemy dotyczyły równowagi sił, chęci kompromisu, akceptacji władzy, ustanowienia zakresu sprawowania władzy, określenia prywatnego obszaru pozostającego poza jej zasięgiem i wielu innych spraw. Jest to zapewne najtrudniejszy, a zarazem najcenniejszy waru- nek, który należy spełnić w państwie obywatelskim. Pokój w państwie Bożym również polega na złożonych relacjach z władzą, ale tym razem jest to władza Boga, jego wola. W Boskiej komedii Dante wkłada w usta jednego z błogosławionych kwestię: "Jego wola będzie naszym poko- jem". E la sita wluntade e nostra pace, Tylko wtedy gdy nasze pragnienia w całości zgodne są z pragnieniami Boga, możemy osiągnąć pokój. Zatem czy nadal jesteśmy wolni, czy jesteśmy zniewoleni? Jesteśmy wolni, ponieważ z wolnej woli wybieramy to, co Bóg przeznaczył dla nas. Gdybyśmy tego nie zrobili, oznaczałoby to, iż popadliśmy w niewolę ziemskich pragnień. Jeżeli jesteśmy wolni od wszystkich złych i zwodniczych myśli, wtedy Bóg jest tym, co w naturalny sposób wybieramy, i dlatego jesteśmy wolni również w tym sensie. Czy ludzie powinni przyznać sobie jakiś obszar, pozostający poza ingeren- cją Boga, w którym istnieje inny rodzaj wolności? Obszar taki istnieje, jest uznawany i chroniony w państwie ziemskim, ale nie ma go jednak w państwie Bożym. Musimy otworzyć się na Boga, by nic przed nim nie ukrywać. Albowiem byłaby to hańba, rodzaj poddaństwa. Zgodnie z przedstawioną koncepcją teologicznego rozumowania osiągamy wyższy pokój i wyższą wolność oddając siebie i całą wolę Bogu. W następ- stwie tego On obdarza nas wiecznym pokojem. Tego rodzaju nagrody oczekiwali studiujący państwo Boże. Podstawowym tekstem było dla nich Pismo Święte. Można je jednak rozumieć na różne sposoby. To, co głosi, można przyjmować dosłownie, alegorycznie albo symbolicznie. Gdy już to początkowe pytanie zostanie rozstrzygnięte, rodzą się kolejne wątpliwości. W rzeczywistości każde zdanie świętych ksiąg wymaga interpretacji, to znaczy zrozumienia i odniesienia do życia ludzkiego i poszukiwania Boga. Czasami wydaje się, że wypowiedzi przeczą sobie wzajemnie. To są jednak tylko pozory. Gdybyśmy przyjęli, że są prawdziwe, musielibyśmy również uznać, że Bóg zaprzecza sobie, tym samym odpychałby nas od siebie, ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 143 a według jego obietnicy danej Noemu, obietnicy, która została potwierdzona przez ofiarowanie jedynego syna, on tego nie uczyni. Gdy wydaje się nam, że Bóg przeczy sobie, na przykład przyzwalając, by złe rzeczy przytrafiały się dobrym ludziom (w naszym pojęciu dobra i zła), musimy przyjąć, że nie rozumiemy właśnie tego, co się dzieje, że nie dostrzegamy właściwego sensu, że błąd tkwi po naszej stronie. Jeżeli jest na tym świecie rzecz, w którą można wierzyć, jest nią wola Boska. Przez wieki najbardziej inteligentni i twórczy myśliciele zachodniego świa- ta chrześcijańskiego wkładali wiele trudu w to, by uporać się z tymi dziesiąt- kami różnych problemów. Dochodzili do rozwiązań, następnie dyskutowa- nych przez innych w szkołach i uniwersytetach. Kontemplowali je w odosob- nieniu i w klasztorach. Przyjmowano powszechnie, że kontemplacja, inny sposób dochodzenia do prawdy niż dysputa teologiczna, była najzaszczytniej- szą służbą Bogu, zaszczytniejszą nawet niż studiowanie i nauczanie, dlatego też najświatlejsi ludzie owych czasów oddawali się temu zajęciu, izolując się od społeczeństwa. Nie wiemy, co odkryli w swych wewnętrznych, pełnych pasji rozmyśla- niach o Bogu, albowiem tego nie spisywali, z nikim się tym nie dzielili, nie dbali też o przekazanie tego, co wiedzieli. Nie istniały Nagrody Nobla w dziedzinie teologii ani ziemskie nagrody lub sława za największe osiągnięcia na tym polu. Nagrodę stanowiły same osiągnięcia, a właściwie nowa, bezpo- średnia prawda. I wieczny pokój, który, jak wierzono, dzięki niej można osiągnąć. Teologia vi innych religiach Chrześcijanie nie byli jedynymi teologami w tym okresie Średniowiecza. Niemal cały świat wydawał się ogarnięty obsesją Boga. Wschodni lub inaczej greccy chrześcijanie również byli wspaniałymi teologami, choć nie przeszka- dzało to im zajmować się sprawami rozkwitającego wciąż imperium. Podobnie dla Żydów zagadnienie Boga było kwestią zasadniczą. Pierwsza z wielu fal Semitów napłynęła z Półwyspu Arabskiego w II tysiącleciu p.n.e. Żydzi wędrowali i byli spychani na zachód, aż osiedlili się w Judei, tworząc w Jerozolimie centrum duchowe, a zarazem swój dom. Przez stulecia pielęg- nowali swój wyjątkowy monoteizm i głosili wszystkim zainteresowanym kon- kluzje wynikające z ich spekulacji na temat ukrytego Bogu. W 63 roku p.n.e. zostali podbici przez Rzymian. Sto lat później ponownie 144 Historia wiedzy stanęli do boju, choć tym razem jedynie po to, by ujrzeć, jak ich świątynia obracana jest w gruzy przez rzymskich legionistów. Potem nastąpił okres przez niektórych uważany za czasy świetności w historii żydostwa, gdyż Żydzi rozprzestrzenili się po całym imperium rzymskim. W owym czasie mogli stanowić nawet do dziesięciu procent całej ludności cesarstwa. W północnej Afryce, Hiszpanii, Italii, Grecji i Egipcie, jak również w Palestynie i okolicz- nych krajach żydowskie społeczności mówiły tym samym językiem, przestrze- gały tych samych praw i handlowały z innymi z wielką korzyścią zarówno dla Rzymu, jaki dla siebie. Wszędzie żydowscy uczeni i rabini nie tylko studiowali i kodyfikowali własną historię i prawo, ale również robili to z nauką hellenistyczną. Pracując razem z Grekami i innymi chrześcijanami, Żydzi z Aleksandrii przyczynili się walnie do spisania klasycznej tradycji, która miała pojawić się ponownie na Zachodzie dopiero po upadku Bizancjum w 1453 roku. Nie tylko zachodni chrześcijanie umieścili Boga w centrum swego świata, podobnie uczynili liczni wyznawcy Mahometa, którzy po śmierci Proroka w 632 roku szybko podbili Bliski Wschód, Persję, północną Afrykę i Hiszpa- nię. Rozprzestrzenianie się islamu na zachód zostało zatrzymane dopiero przez Franków w bitwie pod Poitiers w 732 roku. Islam wycofał się za Pireneje, ale ekspansja w kierunkach południowym i wschodnim nadal trwała. W X wieku istniały muzułmańskie przyczółki w wielu miejscach Afryki na południe od. Sahary, na subkontynencie indyjskim oraz na wyspach Morza Południowo- chińskiego (Sumatra, Jawa, Celebes, Mindnao i wiele innych). Początkowo islam nie był religią prozelicką, czyli dążącą do nawracania innowierców, mimo że i tak wielu ludzi się nawracało. Obietnica łaski i miłosierdzia zawarta w Koranie wszędzie inspirowała uciemiężony lud i czy- ni to do dzisiaj. Muzułmańscy kupcy przynosili ze sobą nie tylko zapał i prawość, ale także wieści o nowym, atrakcyjnym świecie. Nawracanie na islam ułatwiały kontakty handlowe, i chociaż większość chrześcijan i żydów •odmówiła przyjęcia tej wiary, jednak z poganami rzecz się miała zgoła inaczej. W 642 roku n.e. drugi kalif (czyli następca Mahometa), Omar, podbił Aleksandrię, ówczesne światowe centrum nauki. To właśnie tam, w mieście Ptolemeuszów, arabscy muzułmanie po raz pierwszy zapoznali się bliżej z kulturą grecką. Od razu też znaleźli się pod jej urokiem. Wkrótce stali się sławnymi matematykami, astronomami, fizykami, badaczami kontynuującymi prace nad kodyfikacją i interpretacją greckiej myśli naukowej, rozpoczęte jeszcze przed upadkiem Rzymu. Podobnie jak to się działo w całym ówczes- nym świecie (a zwłaszcza na Zachodzie), arabskich muzułmanów ogarną] szał teologicznych studiów i spekulacji. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 145 Zasady teokracji Termin demokracja (od greckich słów demos "lud" i kratos "władza") oznacza rządy ludu bezpośrednie lub też przez reprezentantów wybranych na określo- ny czas i według przyjętych zasad. Za pomocą greckiego przyrostka -kreują, utworzono również inne terminy, określające różne typy sprawowania władzy, jak arystokracja, technokracja. W teokracji (od greckiego teos "bóg") władzę sprawuje Bóg. Zrozumienie tej idei nie przychodzi łatwo. Pojęcie "lud" jest abstrakcją, choć możemy poczuć się częścią owego ludu i odegrać swoją rolę, chociażby w dniu wyborów, gdy uczestniczymy w obieraniu przedstawicieli władzy. Termin "arystokracja" także jest zrozumiały. Oznacza rządy "najlepszych", co teoretycznie jest możliwe, nawet gdy system wyboru owych najlepszych nigdy nie został odpowiednio opracowany. Zrozumiała jest również inna konstrukcja słowna - "technokracja", czyli społeczny i ekonomiczny system rządzony przez technokratów lub ekspertów. Natomiast co oznaczają rządy Boga? Kim jest Bóg? W jaki sposób Bóg manifestuje swoją władzę? Przez tysiąclecia, w całym starożytnym świecie królowie, cesarze i faraono- wie przypisywali sobie pozycję bogów, czyli przyzwalającą na sprawowanie zarówno boskiej, jak i świeckiej władzy nad swymi poddanymi. Również wszystkich cesarzy rzymskich począwszy od Augusta czczono jako bogów. Natomiast gdy Konstantyn ustanowił chrześcijaństwo religią państwową cesarstwa rzymskiego, nie mógł twierdzić, że jest chrześcijańskim bogiem. Chrześcijański (podobnie jak również żydowski czy muzułmański) Bóg nie jest tylko jednym z wielu bogów. Jest on jedynym Bogiem, wszechobecnym, wszechmogącym i wszechwiedzącym. Co znaczy jednak w praktyce sprawo- wanie przez niego władzy nad światem? Żydom i muzułmanom udzielenie odpowiedzi na te pytania przychodziło stosunkowo łatwo. Bóg nadał prawo Mojżeszowi i prorokom, a Żydzi jedynie musieli go przestrzegać. Bóg również podyktował Koran prorokowi Mahome- • towi, a Koran jest uważany nie tylko za świętą księgę islamu, ale także za cały kodeks prawny. Uczeni muzułmańscy, pod kierunkiem imama, mogli udzielać instrukcji i rozwiązywać wątpliwości dotyczących problemów życia doczesne- go. Czy podobna sytuacja istnieje w chrześcijaństwie? Nowy Testament nie zawiera właściwie jednoznacznych zasad dotyczących życia codziennego, nawet jeżeli tajemnicze przypowieści mogą być interpretowane jako pewne wskazówki. Zatem kto może dokonać takiej interpretacji Pisma Świętego, by obowiązywała wszystkich chrześcijan i miała bezwzględny autorytet? 146 Historia wiedzy Innymi słowy, jeżeli imperium rzymskie przestało istnieć, kto mógłby zastąpić je w roli ziemskiego władcy? Stał się nim wkrótce Kościół chrześcijański, który wprawdzie nie został założony przez Chrystusa jako mstytuqa świecka, przyjął jednakże tę roię, zwłaszcza iż jedynie Kościół miał prawo i odpowiedni autorytet do interpre- towania woli Bożej. Pojawiły się jednakże pewne trudności, jako że wschodnie cesarstwo ze stolicą w Bizancjum głosiło swą niepodzielną władzę nad pozostałościami rzymskiego imperium na Zachodzie. Żądania te opierały się na tradycji i, co ważniejsze, na konkretnych dekretach zapisanych w aktach Konstantyna, który ustanowił Bizancjum (Konstantynopol) stolicą imperium. Dlatego wydawało się konieczne odkrycie lub stworzenie pewnego związku (połącze- nia) pomiędzy Konstantynem i Kościołem, na mocy którego można było nadać temu ostatniemu potrzebną władzę. Związek nie istniał, dlatego też został stworzony. W X lub być może DC wieku ujawniono dokument twierdzący, iż Konstantyn Wielki nadał papieżowi Sylwestrowi I (314-335) i jego następcom duchowe przywództwo, jeśli cho- dzi o sprawy wiary, oraz władzę nad Rzymem i całym zachodnim cesarstwem. Obecnie uważa się, że dokument ten został sfałszowany (zapewne ręką osoby obeznanej z operacjami rzymskiej kurii) i że taka "darowizna Konstantyna" nigdy nie miała miejsca. Jednakże przez czterysta lat nikt nie kwestionował ważności tego edyktu. Domniemane nadanie dominium wypełniało wtedy głęboką potrzebę: rozwiązywało problem, w jaki sposób władza Boga miała być sprawowana wśród ludzi. Jednocześnie niezmiernie ważne było to, że ów związek oparty został na kłamstwie. Zapewne taka była potrzeba chwili. Teokratyczna forma rządów mogła sprawdzać się w małych społecznościach jak Plymouth Plantation w dawnym Massachusetts. Czy jednak teokracja kiedykolwiek sprawdzała się w przypadku rządzenia znaczną liczbą ludzi rozrzuconych na rozległym obszarze? Wątpię w to. Rozumiem, że dobrzy ludzie wyrażą tu swój sprzeciw. Jednakże aby przedstawić przekonywający argument, muszą wskazać przykład istniejącej współcześnie teokracji. Imperium ipapiestwo Papież mógł głosić, iż dana jest mu doczesna władza nad wszystkimi chrześcijanami. Jednak w jaki sposób mógł to egzekwować w praktyce? ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 147 Wybierany na to stanowisko biskup na ogół był już starszym mężczyzną, który zazwyczaj niezbyt długo sprawował ten urząd. Jego przygotowanie, jako osoby duchownej, nie dawało mu kwalifikacji do sprawowania funkcji doczesnego władcy, albowiem w owym czasie oznaczała ona także przywództwo wojsko- we. Z tego względu papież musiał ustanowić instytucję, na której czele stał posłuszny mu człowiek, sprawujący jednocześnie militarną kontrolę nad odległymi społecznościami chrześcijańskiego świata. Łatwej jednak było ustanowić ową instytucję, niż ją utrzymać, a zwłaszcza sprawować nad nią kontrolę. W rzeczywistości instytucja ta praktycznie sama się powołała, pod nazwą Świętego Cesarza Rzymskiego, którym to tytułem posługiwali się różni władcy w różnych czasach. Najsławniejszym z nich był Karol Wielki. Podczas ceremonii o dalekosiężnych skutkach w dniu świąt Bożego Narodzenia w 800 roku został koronowany przez papieża. Karol Wielki (742-814) lub inaczej Karol I, król Franków (768-814) i Longobardów (773-814) był najpotężniejszym władcą w Europie, zanim jeszcze papież Leon III nałożył mu koronę w Bazylice św. Piotra w Rzymie i ogłosił go cesarzem oraz spadkobiercą Augusta. Poprzez ten akt Karol Wielki nie zyskał żadnej nowej władzy. Zyskał natomiast rodzaj legitymizacji, która dla niego i jego następców miała ogromne znaczenie. Zarazem papiestwo także zyskało pewien rodzaj legitymizacji. Od tej pory bowiem papieże nieustannie głosili sprawowanie doczesnej władzy nad cesarzami. Postawione wyżej pytanie wciąż jednakże pozostaje bez odpowiedzi. W jaki sposób papież mógł sprawować kontrolę nad cesarzami dysponującymi ogromnymi armiami? Dlatego też ów symboliczny akt w bazylice św. Piotra w 800 roku był i pozostał nad wyraz dwuznaczny. Cesarz sprawował władzę z woli i nadania papieża, według wskazówek papieża, a jednak nie wyrażał sprzeciwu. Z kolei papież sprawował władzę z woli cesarza, jako że ów miał liczną armię, natomiast namiestnik Boga praktycznie jej nie posiadał. Skoro ów system został oparty na dwuznacznej idei teokracji, nie budzi najmniejszego zdziwienia fakt, że ta dwuznaczność trwała w praktyce przez stulecia. Dlaczego nie została zauważona i nie sprzeciwiano się jej? Ponieważ nawet ze wszystkimi wadami, system władzy papieskiej i cesarskiej zaspokajał podstawową potrzebę. Trudno byłoby sobie przecież wyobrazić lepszą legity- mizację władzy. Po 800 roku, na przestrzeni wieków, relatywna przewaga władzy cesarskiej nad papieską ulegała wahaniom. Niekiedy wydawało się, że papiestwo rzeczywiście sprawuje najwyższą władzę. Innymi czasy rolę papieży redukowa- no tak bardzo, że stawali się ledwie marionetkami w ręku cesarza. Mimo to system ten przetrwał pięć wieków, aż do sławnego skandalu, tak zwanej 148 Historia wiedzy niewoli awiniońskiej, gdy w latach 1309-1377 papieże musieli opuścić Rzym i przenieść się do w Awinionu, pod skrzydła króla Francji. Nigdy więcej nie odzyskali już tej doczesnej władzy, do której zawsze pretendowali i którą niekiedy praktycznie posiadali. Instytucja Świętego Cesarza Rzymskiego również upadła, gdy powstały nowe państwa narodowościowe, kraje takie jak Francja, Anglia, Hiszpania, a cesarski następca, czyli Niemcy, w XVI wieku wysunęły się na czoło i przejęły polityczną kontrolę nad Europą. Władcy tych państw również rządzili "z bożego przyzwolenia", ale było to już zupełnie nowe podejście i bardzo odległe od teokracji, która panowała przez dziesięć wieków po upadku Rzymu. Monastycyzm Przez całe średniowiecze (500-1300 n.e.) ani cesarstwu, ani papiestwu, dwóm potężnym instytucjom o szerokim zasięgu, wciąż nie udawało się w efektywny sposób sprawować teokratycznej władzy w Europie. Istniała potrzeba stworze- nia czegoś innego: instytucji, która pośredniczyłaby pomiędzy Bogiem a czło- wiekiem, która przenosiłaby na ludzki poziom prawa i polecenia Chrystusa i jego namiestnika na ziemi, czyli urzędującego w Rzymie papieża. Rola ta powinna być wypełniona przez Kościół, jeżeli tylko był on kiedykolwiek tym, czym miał być według Chrystusa (jeżeli w ogóle Chrystus kiedykolwiek założył Kościół, co jest mocno wątpliwe). To biskupi Kościoła dostarczyli wzorców prawa i porządku, i to kapłani, nadali mu pewien duchowy wymiar. Ale zarówno kapłani, jak i biskupi byli zbyt zajęci własnymi sprawami. Istniała potrzeba czegoś prostszego, bardziej pokornego. Pierw- szym, który dostrzegł taką potrzebę i zaspokoił ją, był Benedykt z Nursji. Urodzony około 450 roku n.e. w Nursji (obecnie Norcia), w środkowych Włoszech, Benedykt w młodym wieku został wysłany do szkół w Rzymie. Zgorszony i oburzony rozwiązłością mieszkańców podupadającego miasta udał się do groty w pobliżu ruin pałacu Nerona, sześćdziesiąt kilometrów na wschód od Rzymu. Tam przez trzy lata pędził życie pustelnika, zyskując niemałą sławę dzięki swej pobożności. Wtedy też namówiono go do objęcia funkcji opata w pobliskim klasztorze. Tam jego zapał spotkał się jednak z oporem mnichów, którzy nawet próbowali go otruć. Zrezygnował więc z tej funkcji, ale znów uczniowie zgromadzili się wokół niego, i z ich pomocą założył dwanaście nowych pustelni. Ponownie też knuto przeciw jego władzy spiski. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 149 Zasmucony i pełen niesmaku opuścił te tereny i powędrował na południe, na wzgórze wznoszące się stromo nad Cassino, w połowie drogi pomiędzy Rzymem i Neapolem. Ówcześnie w rejonie tym wciąż królowało pogaństwo, ale dzięki żarliwym kazaniom, Benedykt nawrócił wielu mieszkańców i usta- nowił klasztor na Monte Cassino, założycielski klasztor zakonu benedyktynów. Przez wiele lat Benedykt myślał przede wszystkim nad ustanowieniem zasad kierujących życiem społeczności mnichów. Wynikiem tego było opraco- wanie zbioru zasad i standardów życia społecznego, który stał się znany jako reguła św. Benedykta. Umiarkowany charakter reguły, która umiejętnie równoważyła czas przeznaczony na modlitwę, pracę i studia, stała się częścią duchowego bogactwa Kościoła. Benedykt zmarł zapewne w Cassino około 547 roku. Do dzisiejszego dnia benedyktyni nadal pozostają zakonem, po niemal piętnastu wiekach od czasu założenia. Zgodnie ze scholastyczną tradycją klasztor na Monte Cassino został założony w 529 roku. W tym samym roku wydano dekret, na mocy którego chrześcijański cesarz Justynian zamykał Akademię Platońską w Atenach. Przez wiele lat symbolizmowi tego podwójnego wydarzenia nadawano wyjątkowe znaczenie. Zamknięcie Akademii, która przetrwała niemal tysiąc lat od czasów jej założenia przez Platona, oznaczało koniec greckiego wyższego nauczania na Zachodzie. (W Bizancjum greckie akademie funkcjonowały jeszcze kilkaset lat). Jednocześnie oznaczało to zapoczątkowanie nowej, odmiennej edukacyj- nie i scholastycznie instytucji. Od tej pory "żadna roślina nie mogła przetrwać, z wyjątkiem tej, która wykiełkowała i wyrosła w zakonie". W całych Włoszech i w dalszych zakątkach Europy powoli powstawały kolejne klasztory benedyktyńskie. Podjęły się gromadzenia, klasyfikowania i kopiowania klasycznych dzieł będących grecką i rzymską spuściznę, i to im właśnie zawdzięczamy niemalże każdy zachowany tekst z owych czasów. Benedyktyni nie ograniczyli się do ślęczenia nad pulpitami i kopiowania tekstów, których w wielu wypadkach zapewne nie rozumieli. Odgrywali również aktywną rolę w ówczesnym świecie. To oni przynieśli idee wiary chrześcijańskiej do najdalszych zakątków starego imperium, czyli do Brytanii, północnych Niemiec, zachodniej Hiszpanii, jak również do pogańskich rejo- nów Włoch, takich jak Cassino, które trwały przy starej religii przez ponad tysiąc lat po śmierci Chrystusa. Niezwykłą pokorę św. Benedykta pamiętano wiekami, co przysparzało zakonowi noszącemu jego imię reputacji wzoru chrześcijańskiej gorliwości. Z czasem jednak klasztory, podobnie jak i sam Kościół, stawały się coraz bogatsze. Wielkie bogactwo zazwyczaj stanowi przeszkodę na drodze do zbawienia, o czym wiedział Chrystus. "Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez /50 Historia wiedzy ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego."* Ten aksjomat dotyczył zarówno całych instytucji, jak i pojedynczych osób. Tak czy inaczej, do XII wieku wszystkie istniejące zgromadzenia zakonne zostały przeżarte korupcją. W XII i XIII wieku świat chrześcijański poruszony został nowymi ideami, za sprawą dwóch nowo założonych zakonów: franciszkanów i dominikanów. Około 1210 roku Franciszek z Asyżu (1181/2-1226), niepozorny, nawiedzony człowiek, założył zakon franciszkanów Był on niezwykłą postacią pod koniec średniowiecza. Obrał sobie za zasadę życiową "podążanie za naukami naszego Pana Jezusa Chrystusa i kroczenie jego śladem". Wymagał, by jego wyznawcy swój byt całkowicie uzależniali od tego, co wyżebrali przemierzając świat ł głosząc nowinę tym wszystkim, którzy będą chcieli słuchać. Zarówno franciszkanów, jak i dominikanów, zgromadzenie założone mniej więcej w tym samym czasie przez Hiszpana Domingo de Guzmana (ok. 1170-1221), nazywano zakonami żebrzącymi, dlatego że członkowie ich wyrzekli się okazałych klasztorów na rzecz życia w prostocie i ubóstwie. W późniejszym czasie (po XIII wieku) nawet dominikanie i franciszkanie ulegli pokusom bogactwa, gdyż znaleźli się tacy, którzy przekazywali swe bogactwo duchowieństwu, mając nadzieję na uzyskanie zbawienia. Jednakże w XIII wieku monastycyzm wzniósł się na szczyty pobożności nieosiągalne ani wcześniej, ani później. Nie dysponujemy wiarygodnymi danymi dotyczącymi liczby zakonników należących do poszczególnych zakonów w pierwszym wieku istnienia benedy- ktynów lub w dobie reformy z Cluny w XII wieku czy też w XIII wieku, gdy franciszkańscy mnisi i dominikańscy duchowni-nauczyciele przemierzali drogi Europy. Zapewne zakony te nigdy nie były zbyt liczne. Z drugiej zaś strony przyciągały znaczną część najbardziej inteligentnej i twórczej części społeczeń- stwa owych czasów. Często błyskotliwi, oddani ludzie wycofali się z życia świeckiego w mo- mencie, gdy przestępowali bramy klasztoru. Od tej pory nie służyli bezpośred- nio gospodarce czy społeczeństwu. Wierzyli, że robią to w inny sposób: modlili się za ludzkość, przechowywali skarby przeszłości, zapoznawali swych braci z wiedzą na temat drogi do zbawienia, i pragnęli poświęcić własne dobro dobru ogółu, w praktycznie nie zdefiniowanej i nieokreślonej przyszłości. Nie możemy jednoznacznie powiedzieć, że ofiary te były daremne. Nie wiemy aż tyle o zasadzie funkcjonowania świata, by udowodnić, iż modlitwy świętych mężów nie wpłynęły na uczynienie go lepszym. Być może oni nawet 1 Biblia Tysiąclecia, Mt. 19, 24. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 151 zbawili świat. Również nie wiemy, czy jest to prawdą. Wiemy natomiast z całą pewnością, że świeckie średniowiecze musiało się obyć bez inteligencji, wyobraźni, twórczego ducha znaczącej części najlepszych jednostek. Zarazem rozmiar tych strat trudno nam dokładnie ocenić. Krzyżowcy Zarówno Kościół, jak i papiestwo, mimo że nie posiadały regularnej armii, to jednak w konkretnych przypadkach dysponowały całkiem znaczącą siłą mili- tarną. Od czasu do czasu opłacani przez papieża najemnicy toczyli bitwy i niekiedy wygrywali je, chociażby z cesarską armią. Na przykład armia papieska we Włoszech dowodzona przez Cesare Borgię pod koniec XV wieku. Ten nieślubny syn papieża Aleksandra VI razem ze swym ojcem nie tylko mieli nadzieję wykroić dla swego rodu sporą posiadłość we Włoszech, ale także zjednoczyć cały kraj i w ten sposób ocalić go od grabieży ze strony francuskich i niemieckich (tj. Świętych Rzymskich) cesarzy. Ale po śmierci ojca i nastaniu papieża Juliusza II, Cesare nie mógł już dłużej przetrwać. Zginał w 1507 roku, a miał tylko 32 lata. Razem z nim zostały pogrzebane nadzieje jego rodu, podobnie jak marzenie Niccolo Machiavellego (1469-1527), który widział w tym niezwykłym połączeniu władzy papieskiej z błyskotliwym talentem wojskowym szansę na uwolnienie Włoch spod obcych wpływów. Rzadko który papież odnosił takie korzyści, jakie Aleksander VI czerpał z faktu posiadania syna Cesare. Razem dysponowali jeszcze inną bronią, której mogli użyć do zwołania armii, zaszczepienie religijnego zapału wśród wojskowych przywódców Europy. W XI wieku europejscy kupcy wysyłali wyprawy handlowe do Jerozolimy i innych świętych miejsc na Wschodzie. Często towarzyszyli im pielgrzymi. W tym samym czasie bizantyjskie impe- rium zostało zaatakowane przez Turków seldżuckich. Tu pojawiała się pewna nowa możliwość, którą dostrzegł szybko papież Urban II. W 1095 roku zwołał chrześcijańską armię, by pokonać Turków i odzyskać z rak muzułmanów Grób Święty. 15 lipca 1099 roku Jerozolima została zdobyta przez armię krzyżowców, którzy "okazali swe chrześcijańskie miłosierdzie", dokonując rzezi żydowskich i muzułmańskich mieszkańców, w tym kobiet i dzieci. W czasie kolejnych kilku dziesięcioleci krzyżowcy uzyskali kontrolę nad wąskim pasem ziemi wzdłuż wybrzeża palestyńskiego, ku wielkiej uciesze mieszkańców Europy. W 1144 roku zamki krzyżowców wpadły w ręce Saracenów, co doprowa- 152 Historia wiedzy dzilo do drugiej (l 148), trzeciej (l 189) i czwartej (l 198) wyprawy krzyżowej, które wszystkie zakończyły się upokarzającą klęską. W wyniku tego utracono wszystkie chrześcijańskie przyczółki na Bliskim Wschodzie, kosztem życia dziesiątków tysięcy chrześcijan, w tym wielu wysokich rangą. Zapał kruqaty jednak nie wygasł, ba, osiągnął jeszcze wyższy poziom. Wiosną 1212 roku pewien młody pasterz o imieniu Stefan doświadczył wizji, w której Jezus objawił mu się pod postacią pielgrzyma i przekazał mu list do króla Francji. Stefan, mieszkaniec małego francuskiego miasteczka Cloyes-sur-le-Loir, wy- ruszył w drogę, by pismo owo dostarczyć. Podczas wędrówki opowiadał napotkanym ludziom o swojej misji. Wkrótce wokół niego zgromadził się tłum dzieci pragnących podążać za nim wszędzie, gdzie on podąży. W końcu owa "gromadka" rozrosła się do dwudziestu tysięcy dzieci. Zdecydowano skiero- wać się do Marsylii i w porcie wsiąść na statki płynące do Ziemi Świętej. Tam bowiem, jak naiwnie sądzono, pragnęli pokonać pogan mocą swej miłości, a nie siły. Po dotarciu do Marsylii dzieci dostały się pod "opiekę" kupców, którzy dostrzegając możliwość ogromnych zysków, obiecali im transport do Jerozo- limy. Tak naprawdę dzieci trafiły jednak do północnej Afryki, gdzie zostały sprzedane na muzułmańskich targach niewolników. Trudno powiedzieć, czy którekolwiek z nich powróciło. Za to z całą pewnością żadne z nich nie dotarło do Ziemi Świętej. Wtedy dziesięcioletni chłopiec z Kolonii, o imieniu Mikołaj, zgromadził w Nadrenii następną grupę. Była to tak zwana dziecięca wyprawa krzyżowa, kolejne dwadzieścia tysięcy dzieci. Po przekroczeniu Alp wkroczyły do Włoch, gdzie spotkał je różny los, choć nie wróżący nic dobrego. Podobnie jak poprzednio duża część z nich została przewieziona do Afryki i sprzedana w niewolę. W XIII wieku wyruszyły jeszcze cztery kolejne wyprawy krzyżowe. Ósma z nich i ostatnia, prowadzona przez króla francuskiego Ludwika IX Świętego, była pod pewnym względem nawet bardziej patetyczna i tragiczna niż krucjata dziecięca. Ogłoszona w 1270 roku przez króla Ludwika wyruszyła z wielkimi nadziejami, ale potężna armia, która wylądowała w lipcu 1270 roku w Tuni- sie, szybko została zdziesiątkowana przez dżumę. Sam Ludwik zmarł jako jedna z pierwszych ofiar owej epidemii. Osiem wypraw krzyżowych, zorganizowanych w ciągu dwóch stuleci, nie osiągnęło praktycznie nic konkretnego, doprowadzając jednocześnie do ogromnych strat materialnych i śmierci tysięcy ludzi. Ale zapewne były one koniecznym, a nawet nieuniknionym skutkiem wielkiego eksperymentu przed- sięwziętego w średniowieczu - rządów teokratycznych. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 153 Obawy związane z przełomem tysiąclecia i późniejsze osiągnięcia Liczba 1000 zawsze fascynowała chrześcijan. Obawiali się nadejścia nowego tysiąclecia z wielu powodów, w tym także z powodu przepowiedni zawartej w 20 rozdziale Apokalipsy, w której jest powiedziane: Potem ujrzałem anioła zstępującego z nieba, [...] I pochwycił smoka, węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał go na tysiąc lat. [...] A potem ma być na krotki czas uwolniony* Wizja świata opanowanego przez szatana wydawała się zatrważająca, nawet jeżeli trwałoby to krótko. Życie było wystarczająco ponure, nawet w czasie owego tysiąca lat, gdy szatan był uwięziony w bezdennym dzbanie. O ile gorsze mogłoby się stać życie, gdyby szatan bez przeszkód mógł dokonywać swych złośliwych czynów? I jak długo miał trwać ten "krótki czas" do powrotu Chrystusa, który będzie sądził żywych i umarłych? Setki tysięcy ludzi drżało w całej Europie wraz ze zbliżaniem się roku 1000 (a może wraz z nowym rokiem rozpocznie się pomyślna epoka?). W drugiej połowie lat 90. X wieku większość długofalowych przedsięwzięć zamarła. Ludzie podejmowali jedynie tymczasowe przedsięwzięcia, po ulicach krążyli dewoci, wprawiając się w szał pokuty za grzechy i mając nadzieję na szybkie zbawienie. Wypada tu przypomnieć, że nie wszyscy mieszkańcy Europy, nie mówiąc już o innych regionach świata, liczyli upływ czasu w ten sam sposób co chrześcijanie. Dla żydów świat wydawał się znacznie starszy, gdyż swój kalendarz rozpoczynali od roku stworzenia, czyli od 3761 roku p.n.e. Dla muzułmanów natomiast, którzy swój kalendarz rozpoczynają wraz z 622 rokiem n.e., świat wydawał się znacznie młodszy. W każdym razie rok 1000 (lub 999) minął spokojnie. Ulga odczuwana przez chrześcijan w wyniku takiego szczęśliwego obrotu sprawy przerodziła się w nowy wybuch energii. Kolejne trzy wieki stały się jednymi z najbardziej optymistycznych, zasobnych i postępowych okresów w europejskiej historii. Za panowania Henryka III (1036-1056) wiek XI ujrzał średniowieczne imperium u szczytu potęgi i chwały. Rozciągało się ono bowiem od Hambur- ga i Bremy na północny, do Włoch na południu i od Burgundii na zachodzie * Biblia Tysiąclecia, wyd. III popr. 154 Historia wiedzy do Czech, Węgier i Polski na wschodzie. Wraz z rozkwitem cesarstwa następował upadek papiestwa. W 1046 roku aż trzech kandydatów rościło sobie prawa do papieskiego tronu. Nie obyło się bez interwencji Henryka, który na synodzie w Sutri w tymże roku wymógł rezygnację całej trójki i przypilnował, by został wybrany jego własny kandydat, Klemens II. Jeszcze tego samego dnia Klemens zrewanżował się, koronując Henryka i jego żonę na cesarza i cesarzową. Nie minęło wiele czasu, a wahadło wychyliło się w drugą stronę. Pod koniec XII wieku, za papieża Innocentego III (1198-1216), papiestwo osiągnęło szczyt prestiżu i władzy, a chrześcijańska Europa doszła do zjedno- czonej teokracji bez większych wewnętrznych sprzeczności. Ale pewna nie- zgodność interesów wciąż istniała i objawiła się wkrótce po śmierci Innocen- tego, gdy Fryderyk II, cesarz w latach 1215-1250, ponowił walkę z papie- stwem. Obydwie strony ostatecznie wyszły z tego konfliktu mocno osłabione. Wynikły wówczas polityczny zamęt nie wpłynął znacząco na ogólny standard życia. Narodziny naszej klasy, którą Karol Marks nazwał burżuazją, przyczyniły się do rozkwitu gospodarczego. "Burżuazją odegrała najbardziej rewolucyjną rolę w historii" - powiedział Marks, a w żadnym okresie nie było to bardziej widoczne niż w XII i XIII wieku, gdyż wówczas we Włoszech, Niemczech i Flandrii pojawiło się setki nowych miast. Burżuazją uniezależniła się od feudalnych władców. Pełna innowacyjnych pomysłów burżuazją nie tylko stworzyła nowe" bogactwo przez rozwijanie handlu, ale także pokrywała koszty pracy genial- nych alchemików, przetwarzania energii, transportu i metalurgii. Stosowanie narzędzi metalowych stało się powszechne, nawet w ubogich domostwach. Wszędzie stawiano wiatraki i młyny wodne, które przetwarzały siły natury w użyteczną pracę. Nowy rodzaj uprzęży umożliwił koniom ciągnięcie wozów i pługów. A w Czechach, Szwecji i w Kornwalii nowe techniki górnicze pozwoliły na drążenie pierwszych głębokich szybów, z których można było czerpać bogatsze rudy żelaza, miedzi, cynku i ołowiu. Zapewne jednak najważniejsze było to, że nowa klasa zatrudniała nad- wyżkę siły roboczej, wywodzącą się z ludności rolniczej. Jednocześnie chłopi zwiększyli wydajność swej pracy poprzez stosowanie nowych wynalazków. W wyniku tych innowacji dochody ludzi uprawiających ziemię wzrastały wraz z bogaceniem się miast. Wszystkie te zmiany powodowały zagrożenie dla średniowiecznych teokra- tycznych ideałów. Raczkujący kapitalizm wywierał destabilizującą rolę (rów- nież i to pierwszy dostrzegł Marks). Feudalna teokracja lub teokratyczny feudalizm miały zbyt wiele własnych wewnętrznych kłopotów, by przeżyć ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 155 ówczesny twórczy zamęt. Trzeba jednak zaznaczyć, że dostrzeżenie tego przychodzi nam dziś znacznie łatwiej niż ludziom wieków średnich. Ich głównym zajędem pozostały teologiczne studia i rozważania. Nawet w tym nowym, rodzącym się świecie, odwieczne pytania - dotyczące ścierających się racji wiary i rozumu, woli Boga, prawd natury - wciąż wzbudzały starą fascynację i przesłaniały wszystkie inne wydarzenia. Dysputa o prawdzie U podstaw teologicznych studiów chrześcijańskich i dysput średniowiecznych leżało jedno proste pytanie. Raz postawione przez implikację Augustyna O Państwie Bożym, i po raz pierwszy zdefiniowane wkrótce potem po upadku Rzymu, stało się przewodnim tematem spekulacji niemal przez kolejne tysiąc lat. Ujmując rzecz prosto, gdy przyjmiemy jako prawdę doktrynę Augustyna o dwóch państwach, to czy istnieje jedna prawda dla obydwu z nich, czy też mają one odrębne, różne prawdy? Jeżeli coś jest prawdziwe w jednym państwie, czy musi być prawdziwe w drugim? Czy jeżeli istnieją dwie różne prawdy, jedna prawda jest ważniejsza od drugiej? A co za tym idzie, czy człowiek musi wybierać pomiędzy nimi? Zagadnienie to obecnie wydaje się miało istotne, jako że od dawna znamy odpowiedź, i dlatego go nie rozważa- my. Ale ludzie średniowiecza nie tak łatwo znajdowali na nie odpowiedź. Widzieli, być może nawet wyraźniej niż my, jakie brzemienne skutki niosły wszystkie możliwe odpowiedzi. Zapoznajmy się z poglądami siedmiu wielkich średniowiecznych myślicieli dotyczącymi owego zagadnienia dwóch prawd. Boecjusz Boecjusz urodził się w Rzymie około 480 roku n.e., w arystokratycznej rodzinie. Gruntownie poznał zarówno grekę, jak i w ładne. Około 510 roku rozpoczął główne dzieło swego życia: przekład prac Arystotelesa z greki na łacinę, by przekazać przyszłym epokom to, co najlepsze z myśli klasycznej. Boecjusz otrzymał również ważne stanowisko od króla Ostrogotów Teodory- ka, i przez pewien czas cieszył się wpływami i pozycją. Ale po roku 520 popadł 156 Historia wiedzy w niełaskę, został wtrącony do więzienia i w 524 roku zgładzony po serii okrutnych tortur. W czasie pobytu w więzieniu napisał słynną pracę O pocie- szeniu, jakie daje filozofia. Trzeba przyznać, że Boecjuszowi udało się zrealizować jedynie niewielką część celu, jaki przed sobą postawił; ze wszystkich prac Arystotelesa przetłu- maczył tylko Ogranon, dzieło zajmujące się logiką. Tłumaczenie to jednakże było używane w szkołach przez ponad siedemset lat i przyniosło mu wieczną sławę. Boecjusz pisał rozprawy na teologiczne tematy, ważkie, gdyż nie poruszane w Piśmie Świętym. Jednakże był chrześcijaninem, co pokazuje współczesna jego biografia. Jak to było możliwe? Rozwiązanie tej zagadki znajdujemy w zdaniu, które zamyka jego traktat o Trójcy Świętej, napisany około 515 roku. Zdanie to w następnych stuleciach cytowano niezliczoną ilość razy. Tak dalece jak potrafisz, potocz wiarę z rozumem. W średniowieczu wierzono, że ta sentencja, wyrażona jasno zaledwie w kilku słowach, określała jedną z biegunowo odmiennych teologicznych pozycji. W połączeniu z faktem, że Biblia nie znalazła miejsca w teologii Boecjusza, sugeruje to, że natura Boga może być ogarnięta przez ludzki umysł; prawdy wiary i rozumu są takie same. Dionizy Pseudo-Areopagita W I wieku n.e. żył pewien duchowny, Dionizy Areopagita. Nawrócony na chrześcijaństwo przez św. Pawła, jak utrzymywano (w późniejszym czasie), był pierwszym biskupem Aten. Kilka wieków później, około 500 roku n.e., zapewne w Syrii mnich posługujący się pseudonimem Dionizy Areopagita opublikował dzieła, które wywarły ogromny wpływ na teologię Zachodu. Najważniejszą z tych ksiąg była napisana po grecku (Imiona Bogów). Praca ukazywała rodzaj "negatywnej teologii" i sugerowała, że teologia postrzegana na sposób Boecjusza była zarówno niemożliwa, jak i nieuprawniona. Autor ten, znany obecnie jako Dionizy Pseudo-Areopagita (ew. Pseudo- -Dionizy) rozpoczynał stwierdzeniem, że Bogu nie można nadać żadnego imienia poza tym, które on sam sobie nada przez objawienie. Argumentował dalej, że nawet objawione imiona, które (odkąd są imionami) muszą być zrozumiałe dla umysłu ludzkiego, nie mogą wyrażać prawdziwej natury Boga, ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 157 jako że Boga nie można pojąć ograniczonym ludzkim umysłem. Teologowie nie mogą nawet nazwać Boga "realnym", lub "bytem", gdyż zrozumienie tych terminów wywodzi się z wiedzy i doświadczenia świata, który został stworzo- ny, Stwórca nie może być pojmowany w kategoriach wynikających z tego, co sam stworzył. W ten sposób Pseudo-Dionizy ulokował siebie w bezpośredniej opozycji do Boecjusza. Natomiast według Boecjusza ludzki umysł może ogarnąć państwo Boże. Według Pseudo-Dionizego państwo Boże nigdy nie może być sprowadzone do wymiarów państwa ziemskiego. Dla Boecjusza wielkim autorytetem pozostawał Arystoteles. Oczywiście nie byi on chrześcijaninem, bo nim być nie mógł, ale w niektórych swych rozprawych pisał tak, że Boecjusz i inni uważali go przynajmniej za myśliciela bliskiego chrześcijańskim ideałom. Bez wątpienia był on apostołem rozumu. Boeq'usz uważał, że nikt nigdy nie wiedział więcej o świecie przyrody i że jego wiedza nie może zaprzeczać Pismu Świętemu, ponieważ to, co jest prawdziwe w jednym świecie, musi być również prawdziwe w drugim. Z kolei dla Pseudo-Dionizego wielkim autorytetem był św. Augustyn. Neoplatoniczne korzenie Augustyna - wywodzące się ze studiowania nauk Plotyna i innych - razem z gorliwym czytaniem Pisma Świętego doprowadziły go do podkreślenia mistycznej wizji Boga. W jego pojęciu jedynie wiara mogła dać tę pewność, którą inni próbowali znaleźć w intelekcie. W ten sposób jedyną prawdą, która naprawdę się liczyła, była prawda wiary, dana człowie- kowi przez łaskę Boga. Awicenna Awicenna stał się najbardziej wpływowym ze wszystkich muzułmańskich filozofów-naukowców. Urodził się w Mszana koło Buchary w 980 roku i już w młodości wykazał się nieprzeciętnymi zdolnościami. W wieku dziesięciu lat znał już na pamięć cały Koran. Wkrótce prześcignął wszystkich swych nauczycieli i w wieku osiemnastu lat zyskał sobie renomę wyjątkowego samouka, a wieku dwudziestu jeden był już sławnym lekarzem. Polityczne przewroty w Persji, gdzie spędził większość swych dni, doprowadziły do tego, że życie upłynęło mu na wędrówkach. Pomimo licznych kłopotów stał się on najbardziej płodnym ze wszystkich arabskich autorów. Awicenna napisał dwa obszerne dzieła i wiele krótszych prac. Pierwsze z nich Kitab-ab-szifa (Księga uzdrowienia) jest rozległą filozoficzną i naukową 158 Historia wiedzy encyklopedią, a w oczach wielu najbardziej kompleksowym opracowaniem tego rodzaju kiedykolwiek napisanym przez pojedynczą osobę. Natomiast encyklopedia wiedzy medycznej stała się z kolei w owych czasach jednym z najsławniejszych dzieł w dziedzinie medycyny. Obydwie te prace były oparte na klasycznych modelach. Zwłaszcza w Kitab-ab-szifa widać było wpływ arystotelesowskiej doktryny na wszystkie tematy z wyjątkiem etyki i polityki, co do których Awicenna nie zabierał głosu, być może ze względów osobistych. Obydwa dzieła zostały przetłumaczone na łacinę i wywarły wieki wpływ na scholastyków na Zachodzie, którzy powoli zaczynali uświadamiać sobie, że istnieje jeszcze inna wiedza oprócz tej zawartej w kolejnych interpretacjach Pisma Świętego, O Państwie Bożym Augustyna i w Organowe w tłumaczeniu Boecjusza. Łaknęli informacji o Arystotelesie i ogólnie o myśli greckiej, a tych dostarczył im Awicenna. W sposób nie budzący wątpliwości Grecy byli stanowczymi obrońcami rozumowego pojmowania świata, które miało dostar- czyć realnych i cennych prawd. Ale scholastycy wciąż nie mogli sami czytać Arystotelesa, jako że na Zachodzie owe teksty nie były dostępne jeszcze przez cały wiek po śmierci Awicenny w 1037 roku. Piotr Abelard Zapewne żaden średniowieczny uczony nie cieszy się większą sławą niż błyskotliwy, choć urodzony pod złą gwiazdą nauczyciel, którego pełna fatalizmu miłość do Heloizy była tematem wielu książek i sztuk. Urodzony w Bretanii w 1079 roku Piotr Abelard był synem rycerza. Odrzucił jednak swoje dziedzictwo i karierę wojskową, by poświecić się studiom filozoficz- nym, a w szczególności logice, w której stał się wyjątkowo biegły. A były to czasy wielkich nauczycieli i logików. Paryż stał się tyglem teologicz- nych polemik, albowiem studenci gromadnie przechodzili od jednego nauczyciela do drugiego i debatowali na ulicach nad zagadnieniami logiki biblijnych inter- pretacji. Abelard rzucił się w wir tych polemik, częściowo z racji podniecenia, jakie wywoływały. Zgromadził wokół siebie kilku uczniów, w tym Heloizę (ok. 1098-1164), błyskotliwą i piękną siedemnastoletnią siostrzenicę kanonika Fulberta (ok. 960-1028) z katedry w Notre Damę w Paryżu. Abelard uwiódł Heloizę, a być może to Heloiza uwiodła Abelarda; tak czy inaczej, ze związku tego narodził się syn, a oni sami wkrótce potajemnie wzięli ślub. Gdy wyszło to na jaw, doprowadziło do wściekłości kanonika Fulberta, ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 159 głównie z powodu skrytych poczynań. Abelard obawiał się bowiem, że wieść 0 ich małżeństwie mogłaby położyć kres jego karierze akademickiej. Tak czy owak, Fulbert wynajął rzezimieszków, którzy napadli i wykastrowali Abelarda. Ten resztę swego życia spędził miotany goryczą z powodu straconych nadziei, jako że kastrat nie mógł liczyć na dojście do wysokich stanowisk w hierarchii kościelnej.* Te dramatyczne wydarzenia jednak ich nie rozdzieliły. Mimo że się rozstali, utrzymywali kontakt listowny. Nadal Abelard pełnił rolę duchowego doradcy Heloizy, gdy ona osiągała ważne stanowiska kościelne.** Zbiór ich listów miłosnych to jedno z najwspanialszych i odkrywczych dzieł średniowie- cznych. Abelard nie potrzebował tak mocno obawiać się o swoją karierę. Nadal przyciągał zastępy studentów, a problemem stawało się znalezienie czasu na własną pracę. Jego sławna teologiczna praca Sic et Non (Tak i nie) składała się ze zbioru pozornych sprzeczności, zaczerpniętych z różnych źródeł, razem z komenta- rzami pokazującymi, jak je rozwiązywać oraz z podaniem metod rozwiązania. W dobie zaciekłych polemik, naznaczonej logicznymi bitwami pomiędzy samymi studentami, a także pomiędzy studentami i nauczycielami, książka tak zyskała szybko szeroki krąg czytelników. Abelard napisał także pracę Stito te ipsum (Poznaj samego siebie), która rozwija twierdzenie, że do popełnienia grzechu nie potrzeba uczynków, które same w sobie nie są ani dobre, ani złe, ale wystarczą jedynie złe intencje, przyzwolenie umysłu na dokonanie zła. Abelard był ganiony przez autorytety, częściowo za swój styl życia, częściowo za poglądy. Z pozoru należał do nurtu ortodoksyjnego, ale w swych dziełach skłaniał się raczej do rozwiązań rozumowych. Jego życie i dzieła stanowiły wyzwanie dla dominującej w owym czasie idei augustynizmu - 1 domyślnie apelował do zwolenników Arystotelesa, by rozwijali racje rozumo- we, przeciwstawiając się miscytyzmowi w starym stylu. Abelard często był postrzegany jako męczennik w imię dobra potomności. Doświadczył kastracji, dwukrotnego potępienia przez synody biskupie, nakazu milczenia i ostatecznie śmierci (w 1142), by zachować żywy umysł Zachodu i utorować drogę do triumfu rozumu. Pogląd ten nadaje romantyzmu jego żydu, które wcale nie było romantyczne, tak jak to rozumieją współcześni. Ale to podkreśla jedynie rolę, jaką pełnił on w sporach pomiędzy skrajnymi postawami teologicznymi. Z pewnością Abelard był stronnikiem Boecjusza, i to jednym z największych. * Co nie przeszkodziło mu zostać opatem w Saint-Gildas-de-Rhuys - przyp. red. ** Założyła w Quincey klasztor żeński pod wezwaniem św. Parakleta - przyp. red. 760 Historia wiedzy Bernard z Clairvaux Głównym przeciwnikiem Abelarda był średniowieczny benedyktyn i święty, znany jako doctor meilifiuus (za słodki styl jego wypowiedzi). Bernard, urodzony w 1090 roku w szlacheckiej rodzinie burgundzkiej, już w młodym wieku wstąpił do zakonu benedyktynów w Citeaux. Przepełniony miłością do Boga, a zwłaszcza do Matki Boskiej, rzucił się w wir zakonnych obowiązków z niezwykłą pasją. Pomimo umartwień (by zniszczyć swoją pychę, latami mieszkał w niewielkiej kamiennej celi, którą podczas deszczu zalewała woda) dożył sześćdziesięciu trzech lat. Ulubioną modlitwą Bernarda było: "Skąd bierze się miłość Boga? Od Boga. A jaka jest natura tej miłości? Miłość bez granic." Takie wypowiedzi, bez wątpienia bezprecedensowe, zadziwiały i być może złościły Abelarda, który w swoim życiu kierował się racjonalnymi przesłankami i z trudem mógł pojąć naturę Boga. Bernard, zaufany doradca i surowy krytyk piędu papieży, wiedział dobrze, o co chodzi. "Ten człowiek - mówił o Abelardzie - zakłada, że może ludzkim rozumem ogarnąć istotę Boga". To Bernard sprawił, że papież zabronił Abelardowi nauczać i skazał go na marne, jałowe życie w opactwie, co prawdopodobnie złamało mu serce. Bernard był jednym z największych kontynuatorów myśli Augustyna, natomiast zwolennicy Arystotelesa mieli do przebycia jeszcze długą, wyboistą drogę. Awerroes Aż do czasu tego arabskiego filozofa i komentatora, arystotelesowskie doktry- ny pozostawały dla uczonych Zachodu raczej mroczne i zagmatwane. Awer- roes nie tylko pisał na temat Arystotelesa książki, które zyskały mu przydomek "komentatora", ale także zamieszczał części oryginalnych tekstów z takich dzieł Arystotelesa jak Etyka, Metafizyka i O niebie w arabskim przekładzie z greki, który z kolei tłumaczono na łacinę, dzięki czemu myśliciele, tacy jak Albert Wielki czy Tomasz z Akwinu, mogli się z nimi zapoznać. Efekty tego okazały się nadzwyczajne. Awerroes urodził się w 1126 roku Kordowie, w maurateńskiej Hiszpanii, w owym czasie największym mieście na Zachodzie. Zdobywszy solidne wykształcenie, wkrótce zyskał wyjątkową reputację dzięki swoim umiejętno- ściom i kwalifikacjom na doradcę, sędziego i fizyka. Pomiędzy 1169 a 1195 ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 161 rokiem opublikował serię komentarzy na temat większości prac Arystotelesa (z wyjątkiem Polityki, do której być może nie miał dostępu). Jednym z celów Awerroesa było wyniesienie filozofii na, jak to określał, należne jej miejsce w islamie. Nie udało mu się osiągnąć tego celu, ponieważ islam stał się religią równie zapatrzoną w Boga jak chrześcijaństwo. W owym czasie muzułmanie nie mogli swobodnie rozmyślać na tematy wiary. Mimo to Awerroes nadal kontynuował swe krytyczne komentarze, w któ- rych zawarł ważną reinterpretację Państwa Platona. Twierdził, że republika byłaby idealnym państwem, gdyby wierzono w niej w Allaha i jego proroka Mahometa. Wśród innych spraw Awerroes ubolewał nad faktem, że islam nie zaadaptował platońskiej wizji kobiety, jako istoty równej mężczyźnie, i w ten sposób nie dał jej podobnego statusu społecznego. Równouprawnienie w tym względzie, jak sądził, mogłoby przyczynić się do poprawy gospodarki. Awerroes nie wywarł większego wpływu na myśl islamską, natomiast jego znaczenie dla myśli Zachodu było wręcz nieocenione. Jego wpływ nie wynikał z żadnych konkretnych poglądów, które głosił, lecz z tego, że odsłonił przed uczonymi chrześcijańskimi arystotelesowskie podejście do świata. Augustyn interpretował Platona i neoplatonistów jako myślicieli utrzymu- jących, że świat naturalny - "rzeczywistość" - jest jedynie cieniem większej rzeczywistości, która w pewnym sensie była umysłem Boga. Wtedy stało się jasne, że Arystoteles nie zgadzał się z tym podejściem. Dla Arystotelesa przyroda posiadała wyraźne cechy materialne. Co więcej, wierzył, że zadaniem filozofii jest odkrycie prawdy o naturze. Uważał, że jest to przedsięwzięcie niezmiernie istotne dla ludzkości. Dziś może przychodzić nam z trudnością zrozumienie rewolucyjności poglądów, albowiem od dawna je akceptujemy. Ale myśliciele średniowieczni pełni byli wątpliwości, a nawet przez całe wieki ignorowali poglądy Arystote- lesa. Upłynęło tak wiele czasu, odkąd ktokolwiek o naprawdę wysokim autorytecie intelektualnym rozwijał te idee, że z początku wydały się one niezwykle trudne do przyjęcia. Arystotelesowski Organon był znany dzięki tłumaczeniom Boecjusza. Ale Organem zajmował się prawami myśli, logiką i filozoficzną metodyką. Nauka logiki prowadzi do odkrywania natury. Fizyka Arystotelesa, jego krótkie rozprawy na takie tematy, jak pamięć, sny i inne zjawiska psychiczne, jego Historia naturalna, nie wspominając o Retoryce i Poetyce, odsłaniają umysł, który był zainteresowany zarówno zwykłymi, jak i boskimi sprawami. Arysto- teles z pewnością bez uprzedzeń studiował przyziemne tematy, albowiem w ten sposób nie musiał zgłębiać umysłu Boga. Mówiąc prawdę, przegląd komentarzy Awerroesa może prowadzić do 162 Historia wiedzy podejrzeń, że Arystoteles, który mało miał do powiedzenia o Bogu, natomiast wiele o przyziemnych sprawach, takich jak robaki i owady, kopulacja bydła, wzdęcie kiszek, mógł być nimi bardziej zainteresowany niż teologią. A to było całkowicie rewolucyjne, jeśli nie niebezpieczne podejście. Awerroes był żarliwym muzułmaninem. Widząc niebezpieczeństwo nigdy nie przestawał nalegać; pomimo sugestii Arystotelesa, w rzeczywistości istnieje tylko jedna prawda, objawiona w Koranie. To, co może wyglądać jak prawda, jest tylko cieniem wyższej prawdy. Na niewiele się jednak zdały takie twierdzenia. Przypominało to ostrzeżenia kierowane pod adresem dzieci, którym się mówi, by nie wkładały ziaren fasoli do nosa. Pokusa czynienia takich zadziwiających rzeczy wkrótce zwycięża. Ludzie zaczynali się zastanawiać, dlaczego Awerroes tak uporczywie głosił, iż istnieje jedna prawda i że tkwi ona w religii? Czy może dlatego, że istnieje też odmienna prawda, prawda dotycząca natury, niższego świata; a jeżeli tak, to czy prawda ta jest jedynie cieniem, czy też może ma odmienną rzeczywi- stość? W ten sposób na Zachodzie powstał pogląd, że Awerroes rozwinął doktrynę dwóch prawd, jednej - Boga i drugiej - natury, z dwiema różnymi logikami i dwiema różnymi metodologiami. Co więcej, wierzono, że Awerroes uważał prawdę natury za równie istotną. On jednak tak nie myślał. Jednakże zachodnim chrześcijanom wystarczyła wiara, iż tak właśnie jest. Było to najpoważniejsze wyzwanie rzucone augustynom. Wyzwanie, z któ- rym nie tak łatwo można było sobie poradzić. Tradycja augustyńska poświę- ciła siedemset lat na studiowanie teologii, w ten sposób wyczerpując swe siły. Młodzi ludzie ze szkół Paryża nie mogli się oprzeć fascynacji nowym podejściem do świata, państwa ziemskiego, które było równie warte studiowa- nia jak państwo Boże. To, czego zmarły w 1198 roku Awerroes chciał uniknąć - rozdzielenia prawdy na dwie - wydawało się teraz nieuchronne. Tomasz z Akwinu Ten słynny kapłan, doktor Kościoła, przyszły święty, nieśmiertelny bohater dominikanów, był równie opasły, co nieustępliwy w swych poszukiwaniach, czemu dał wyraz w swych pismach. Podobno wyłącznie dla niego zbudowano specjalny ołtarz z wycięciem w kształcie księżyca, by mógł sięgać po hostię swymi krótkimi ramionami w czasie odprawiania mszy. Już za życia Tomasz z Akwinu posiadł sławę rzadko osiąganą przez ludzi. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 163 Tomasz urodził się w Aąuino, miejscowości na drodze pomiędzy Rzymem a Neapolem, w 1224 lub 1225 roku. Wstąpił do klasztoru na Monte Cassino w nadziei, że będzie mógł stać się opatem tej wpływowej instytucji, ku wielkiej korzyści rodziny. Po dziewięciu latach nauki u benedyktynów, gdy cesarz Fryderyk II rozwiązał czasowo zakon na Monte Cassino, Tomasz udał się do Neapolu, by kontynuować studia na uniwersytecie. Tam wstąpił do domini- kanów, nowo założonego zakonu żebrzącego, kładącego szczególny nacisk na modlitwę i nauczanie. W 1244 roku jego nowi zwierzchnicy wysłali go do Paryża, i miał nadzieję, że dzięki temu uwolni się spod kontroli rodziny. Rodzina porwała go jednak w drodze i przez niemal rok więziła w domu. Tomasz uporczywie odmawiał podporządkowania się jej woli i ostatecznie odzyskał wolność. W 1245 roku dotarł w końcu do Paryża, gdzie zatrzymał się w konwencie Saint-Jacąues, uniwersyteckim centrum dominikanów. Został studentem Alberta Wielkiego, najwspanialszego nauczyciela owych czasów i spędził siedem lat studiując teologię, filozofię, i historię, zanim ostatecznie uzyskał tytuł magistra teologii, choć zgodę na nauczanie otrzymał dopiero w 1256 roku. W owym czasie ukończył już trzydzieści lat, i pozostało mu już niecałe dwadzieścia lat życia. W połowie XIII wieku dla człowieka pokroju Tomasza Paryż stanowił najbardziej ekscytujące miejsce na świecie. Niemal każdy był tam teologiem, czy z zamiłowania, czy też z racji wykonywanej profesji. Twierdzenia doktryny były obiektem sporów na rogach ulic, przy śniadaniu czy obiedzie. Dwie dominujące kontrowersje niepokoiły myślicieli owych czasów. Tomasz oczy- wiście rzucił się z całą swoją energią w rozważania nad obydwoma. Jedna dotyczyła doktryny uniwersaliów (czyli powszechników). Problem uniwersalii nie ma dzisiaj żadnego znaczenia; w 1250 roku była to jednak sprawa wręcz podstawowa. Gdy używamy takich słów jak "czerwony", "ludzki" i "dobry", to co tak naprawdę rozumiemy przez te powszechne określenia? Oczywiście, mówiąc, że coś jest czerwone, pragniemy zasugero- wać, że ma to wspólną cechę dla wszystkich czerwonych rzeczy. Ale czy "czerwony" jest nazwą czegoś, co niezależnie istnieje? Czy istnieje coś, co mógłbym nazwać "czerwonością" (lub "ludzkością", lub "dobrocią"), co istnieje niezależnie od czerwonych rzeczy (lub ludzkich, lub dobrych rzeczy)? Platon, neoplatoniści i za nimi św. Augustyn wydawali się wierzyć w real- ne istnienie uniwersaliów. Co więcej, prawdopodobnie utrzymywali, że rzeczy ogólne są jedynymi rzeczami, które naprawdę istnieją, i że czerwony czy ludzki są jedynie cieniami rzeczywistości. Zdaniem Platona filozof przedziera się przez mgłę i pomieszanie tego, co wydaje się rzeczywistością, 164 Historia wiedzy i światłem swego intelektu odkrywa ostateczną rzeczywistość, która jest jasna, matematyczna i niematerialna. Według Augustyna przez wyrzeczenie się przyjemności czerpanych z dóbr doczesnych można wznieść się z obciążo- nego pyłem i grzechem państwa ziemskiego do mistycznej chwały państwa Bożego. Tych, którzy wierzyli w realne istnienie powszechników, nazywano reali- stami. W opozycji do nich stali filozofowie, którzy sądzili, że jedynymi realnymi rzeczami są konkretne obiekty rzeczy (jednostkowe), podczas gdy ogólne określenia, takie jak "czerwony", ludzki" i "dobry", są jedynie nazwa- mi. Ich z kolei nazywano nominalistami. Arystoteles zajął pozycję gdzieś pomiędzy realistami i nominalistami, dlatego został nazwany umiarkowanym realistą. Utrzymywał, że świat jest pełen rzeczy. Każda istniejąca rzecz (jak krowa, istota ludzka czy dobry uczynek) wymaga dwóch elementów, by mogła istnieć: formy i materii. Forma istoty ludzkiej jest jego lub jej ludzkością. To ten element, który w każdym z nas umożliwia rozpoznanie człowieka. Jest to pojęde uniwersal- ne, ponieważ wszyscy ludzie są ludźmi w tym samym stopniu, mimo że mogą różnić się pod innymi względami. Materią pojedynczej osoby jest jej indywi- dualność lub jej potencjalność, jej odróżnienie od wszystkich innych ludzi. To nasza ludzkość powoduje, że jesteśmy istotami ludzkimi, a nie jakimś innym rodzajem istoty. To nasza materia sprawa, że jesteśmy Tomaszem, Ryszardem lub Marią. Jak dotąd wszystko w porządku. Ale arystotelesowskie sformułowanie problemu uniwersalików miało poważne ukryte wady. Po pierwsze, co zrobić z podstawowym rozróżnieniem pomiędzy duszą i ciałem? Czy forma indywi- dualnej istoty ludzkiej jest jej duszą? Czy forma istnieje w oddzieleniu od jej wcielenia w żywym, oddychającym człowieku? Jeżeli forma byłaby duszą, wtedy musiałaby istnieć oddzielnie, ponieważ każdy chrześcijanin wie, że dusza jest wieczna, podczas gdy ciało nie. Ale czy dusza istnieje samodzielnie, czy była jedynie formą, ludzkością? Czy ludzkość jest wieczna, czy jest jedynie czymś dotyczącym Tomasza, Ryszarda czy Marii, co trwa wiecznie, określając wymienione osoby? Jeżeli tak, to indywidualne "coś" wydaje się raczej podobne do arystotelesowskiej materii. Ale dusza nie jest materialna. Oczywiście, istniały pułapki, w które wpadali nieuważni w tych dyskusjach nad problemem powszechników, a za poparcie błędnego rozwiązania można było spłonąć na stosie. Błędy rzadko przytrafiały się realistom. Mogli oni postrzegać żywe, oddychające istoty ludzkie jako jedynie przystanek podczas długiej podróży duszy do wiecznego potępienia lub niebiańskiej szczęśliwości. ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 165 Jednostka spędza moment jako Tomasz, Ryszard czy Maria, by następnie wieść przez pozostałą część wieczności radować się z tego, jak żyła lub ewentualnie żałować. Ważną rzeczą jest odrzucenie przyjemności państwa ziemskiego - by okazać pogardę światu, by umartwić ciało i by pamiętać, że musimy umrzeć - a jednocześnie dążenie z całego serca do osiągnięcia mistycznej wizji Boga, który wspiera osobę zarówno w tym, jak i w przyszłym życiu. Dla nominalistów, a zwłaszcza dla Tomasza z Akwinu, rzeczy nie wyglą- dały tak prosto. Po pierwsze nominaliści i zwolennicy Tomasza z Akwinu musieli rozpatrzyć znaczenie zachowania jednostki (zarówno fizycznego, jak i umysłowego) w czasie życia, chociażby krótkiego. Istoty ludzkie zostały umieszczone przez kochającego Boga na ziemi rojącej się od różnych stworzeń i pełnej intelektualnych zagadek. Człowiek został wyposażony w doskonały aparat umysłowy (zwłaszcza jeżeli ktoś był Tomaszem z Akwinu), by radzić sobie z tymi zagadkami. Czy więc Bóg naprawdę nie pragnął, by człowiek myślał? Czy zamierzał, by człowiek przeszedł przez to państwo ziemskie z klapkami na oczach, z oczami zwróconymi na inną egzystencję w przy- szłości? Drugą wielka kontrowersja, która drążyła paryskie szkoły, dotyczyła arystotelesowskiego pojęcia samej natury oraz tego, w jaki sposób jest ona postrzegana i rozumiana. Arystoteles, jak pokazał Awerroes, był dogłębnie zainteresowany naturalnym światem. Nie dostrzegał nic złego lub niegodziwe- go w tej ciekawości, nic, co narażałoby duszę na potępienie. Co prawda, Arystoteles nie był chrześcijaninem, ale był filozofem. Czy mógł się całkowicie mylić w sprawach dotyczących świata natury, po- strzegając go jako opozycję sposobu, w który Bóg pragnął, by człowiek go postrzegał? Człowiek, jak głosił Tomasz z Akwinu, łączy razem, na dobre i na złe, dwa państwa, Boże i ziemskie. Tak daleko, jak sięga jego istota, stoi "niczym horyzont" na połączeniu dwóch światów - postrzegalnego i duchowego. Jeden może przeważać, a drugi słabnąć, ale tak długo, jak człowiek pozostaje człowiekiem (a nie jedynie duchem), obydwie są obecne i obydwie muszą być brane pod uwagę, i rozumiane dla dobra zbawienia. Co innego potępiać świat, a co innego ignorować jego moc i znaczenie. To byłoby z pewnością błędem. Ilu ludzi zostało potępionych, ponieważ źle ocenili siłę pokus oferowanych przez świat? Być może jedynie Jezus Chrystus był odporny na pokusy. Natomiast żaden człowiek nie może sobie pozwolić na ignorowanie tego, czemu musi stawić czoło - bo dlaczego by Kościół wygłaszał nauki i ostrzegał ludzi? 166 Historia wiedzy W człowieku, jak twierdził Tomasz, istnieje nie tylko rozróżnienie pomię- dzy duchem i naturą (formą i materią, duszą i ciałem), istnieje także dziwna jedność. Spójrzmy w lustro: gdzie kończy się ciało i zaczyna dusza? Przyjrzyj- my się umysłowi: na to samo pytanie dotyczące jego również nie ma łatwej odpowiedzi. Przez siedemdziesiąt lat ciało i dusza tworzą ubranie bez szwu, cud połączenia wydawałoby się dwóch przeciwności. A ponieważ obydwie są zespolone, nie może być dwóch prawd, jednej dla ducha, drugiej dla ciała; religii i natury; państwa ziemskiego i Bożego. Nie jest ważne, jaką cząstkę stanowi owe siedemdziesiąt lat w porównaniu do wieczności; wieczność nie jest mierzalna w latach. Poza tym, wiemy tak wiele o tych siedemdziesięciu latach, a tak mało o wieczności. Ten pogląd okazał się bardzo niebezpieczny. W styczniu 1274 roku Tomasz został wezwany przed radę Lyonu, by odpowiedzieć za swe poglądy, i został publicznie wychłostany, chociaż nie potępiony jak Abelard. Jego linia obrony różniła się od tej powziętej przez Abelarda. Powiedział to, co każdy wiedział; że był prawdziwie wierzącym katolikiem i że jego szczera wiara dotyczy również mistycznego bytu i niemożności zrozumienie go bez Bożej pomocy. Ale on nie wypierał się jedności prawdy, a oni nie nalegali, by to uczynił. Tomasz z Akwinu próbował rozstrzygnąć raz na zawsze problem dwóch państw, jednego Bożego, a drugiego ziemskiego, który leżał u podstaw teolo- gicznych rozważań przez tysiąc lat. Augustyn postrzegał w nich odwieczny konflikt. Tomasz próbował je połączyć w pokoju. Ściśle mówiąc, próbował napisać jedną konstytucję dla obydwu państw, która nie zwierałaby wewnętrz- nych sprzeczności. Próbował usilniej niż ktokolwiek przed nim, jako że pozwalały mu na to jego predyspozycje umysłowe. Mimo to nie powiodło mu się, jak pokazało następne stulecie. Pyrrusowe zwycięstwo wiary nad rozumem Dwie intelektualne partie przeciwstawiały się Tomaszowi w jego wysiłkach. Z jednej strony byli to religijni entuzjaści, którzy wciąż uważali - i którzy tak samo uważają dzisiaj - że rozum, czyli światło naturalnego intelektu, jest rodzajem intruza w mistycznej łączności człowieka z Bogiem, jak przyznał Blaise Pascal (1623-1662), serce kieruje się racjami, których rozum nie może pojąć. Gdy serce jest przepełnione ekstazą nagłej wiary, wtedy jaki sens mają wszystkie inne argumenty? Tacy myśliciele okazywali zniecierpliwienie w sto- ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 167 sunku do wysiłków Tomasza z Akwinu, który próbował wyjaśnić im istotę Boga na drodze rozumowych rozstrzygnięć. Z drugiej strony, w XIII wieku istniała mniejszość, która nie widziała powodu, dlaczego zwykły rozsądek miałby się zniżać przed panem państwa Bożego, ktokolwiek miałby nim być i gdziekolwiek miałby istnieć. Gdzie jest dowód na to, że On istnieje i że wymaga posłuszeństwa? Tego brakowało. Natomiast były liczne dowody na to, że świat jest realny i wymaga zrozumie- nia. XIII wiek, w którym żył Tomasz z Akwinu, był okresem pomyślności i postępu technologicznego, albowiem z poprzedniej prymitywnej gospodarki opartej na rolnictwie zaczynało się wyłaniać kupieckie, zurbanizowane społe- czeństwo. Każdego dnia ludzie poznawali nowe rzeczy umożliwiające im lepsze życie. Nie do pomyślenia wydawało się odrzucenie historii i powrót do ciemności minionych wieków. Przeciwstawne partie zgadzały się w jednym punkcie, a mianowicie co do doktryny o dwóch prawach. Dla religijnych zapaleńców istniała podstawowa prawda państwa Bożego i błaha prawda państwa ziemskiego. Dla naturalistów rozłożenie akcentów było odwrotne. Łączna waga tych problemów okazała się zbyt duża dla Tomasza z Akwinu, pomimo jego błyskotliwości i sławy. Być może, umierając w 1274 roku zdawał sobie sprawę, że nie udało mu się połączyć dwóch państw jednym wiecznym ustrojem. Triumf dwóch prawd został ogłoszony przez franciszkanina Jana Dunsa Szkota (1265-1308), który pisał na początku XIV wieku. Duns Szkot oświadczał, że Bóg jest absolutnie wolny, a absolutna wolność oznacza bycie wolnym także od praw rozumu, jak również we wszystkich innych przypad- kach. Tomasz mówił: to, co logiczne, koniecznie musi takie być, natomiast Duns Szkot twierdził, że nie, Bóg nie jest ograniczony w jakikolwiek sposób, a już na pewno nie przez ludzki umysł, z jego racjami, które nie mogą Go określić. Jeszcze dalej poszedł inny franciszkanin Wilhelm z Ockham (1300-1349). Głosił, że jedynymi realnymi rzeczami są pojedyncze byty, jak jabłko czy człowiek. Uniwersalia nie istnieją; są jedynie nazwami. Natura, co więcej, składa się jedynie z rzeczy, a rozum ludzki jedynie pozwala człowiekowi je "spotkać". Nic, co człowiek dedukuje o rzeczach, nie ma ważności, zwłaszcza gdy chodzi o boskość; dlatego wiara i rozum nie mają ze sobą nic wspólnego. Każde ma swą własną prawdę, ale ta jedna jest daleko ważniejsza od drugiej, jako że jedna określa zbawienie, a druga jedynie służy ciału podczas ziemskie- go żywota. W ten sposób zakończył się wielki spór, bardziej skrzekiem aniżeli eksplozją. Przez następne trzy wieki teologia utrzyma intelektualną dominację, ale zbudowała mur, by chronić siebie przez wpływami ludzkiego rozumu, 168 Historia wiedzy a rozum już nie był po jej stronie. A jak to bywa z murami, wywołał on efekt wręcz przeciwny do zamierzonego. Poza murem zwolennicy rozumowego studiowania naturalnego świata czuli się wolni i rośli w siłę, nie niepokojeni, nawet nie zauważeni. Po czym, gdy poczuli swoją moc, obalili linie obrony i zmietli wszystko na swojej drodze. A nasz współczesny świat, zapominając o ostrzeżeniu Tomasza z Ak- winu, całkowicie odrzucił państwo Boże i wzniósł nowe państwo ziemskie na ruinach duchowego świata. Tylko jedna prawda będzie trwać. Będzie to prawda o naturze, a wiara zostanie całkowicie wyparta. Taniec Dantego Kiedy zakończyło się średniowiecze? Jego pozostałości istniały w Europie jeszcze w XVIII wieku. Z drugiej strony takie postacie żyjące w XI, wieku jak Abelard czy Roger Bacon pochodziły już z innej epoki. Tak więc zakończenie wypada gdzieś pośrodku. Dante wybrał 1300 rok, jako rok jubileuszowy, symboliczny moment w swym wielkim poemacie Boska komedia. Data ta jest dobra jak każda inna, choć bardziej dokładna niż większość innych, które wybrano dla oznaczenia końca średniowiecza i początku renesansu. Żyde Dantego Alighieri jest równie dobrze znane, jak jego poemat. Urodzony we Florencji w 1265 roku, w młodości zszedł na złą drogę, gdy nagle spotkał Beatrice (miała ona zaledwie siedem lat, gdy ujrzał ją po raz pierwszy), która dając przykład, a zwłaszcza posyłając mu słynny uśmiech powitalny, nawróciła go na dobrą drogę. Wyszła ona jednak za mąż za innego mężczyznę i umarła młodo, podczas gdy on żył nadal, by umrzeć w Rawennie w 1321 roku. Nigdy nie zapominał jej uśmiechu. Swoją Komedię zadedykował Beatrice, oświadczając, że w tym dziele po- wiedział o niej to, "czego żaden mężczyzna nie powiedział o kobiecie". W tym kosmicznym dramacie powierzył jej rolę głównej przewodniczki, prowadzącej jego duszę do Boga i do mistycznych wizji, którymi się ten poemat kończy. Komedia składa się z trzech części: Pieklą, Czyśćca i Raju. Wielu czytelni- ków czyta jedynie Piekło, częściowo dlatego, że Piekło jest znacznie ciekawsze od Raju, jako że jest bardziej podobne do świata znanego z naszych doświad- czeń. Raj Dantego, czyli Paradiso, interesuje nas, albowiem występuje tu wiele wspomnianych w tym rozdziale postaci, a niektóre z nich grają nawet główne ŚREDNIOWIECZE: WIELKI EKSPERYMENT 169 role. Spotykamy św. Bernarda, który przedstawia Dantego Matce Boskiej, a ta z kolei pomaga mu uczynić końcowy krok w stronę Boga. W dziesiątej pieśni Raju, Dante, który przemierzył wcześniej Piekło i Czyściec prowadzony przez Wergiliusza z Beatrice jako przewodnikiem i wkracza do sfery Słońca. Tam, w błyszczącym świetle swego intelektu rozróżnia liczne jaśniejsze jeszcze oślepiające punkty go. Światła te poruszają się, tworząc wokół niego i Beatrice krąg i wykonując powolny, wdzięczny taniec. Okrążają ich trzykrotnie, a następnie krąg zatrzymuje się bezszelestnie: Tak rozbiegane w pląsach taneczne Razem przystaną i pełne skupienia, Uchem chwytają nowy rytm w muzyce* Jedno ze świateł przemawia, a Dante słyszy je wewnętrznym uchem umysłu. Duch przedstawia się jako Tomasz z Akwinu i prezentuje zgroma- dzonych w kręgu: Alberta Wielkiego, Piotra Abelarda, Salomona, Pseudo- -Dionizego, Boecjusza i innych. Z tymi znakomitymi teologami Tomasz odbywał mniej lub bardziej zażarte dysputy, ale teraz wszystkie spory ustają. Dante powoduje, że słyszymy w naszych uszach umysłu dźwięki małych dzwonków, które budzą klasztory nad ranem i wzywają wiernych do pierwszej modlitwy, by napełnić ich dusze miłością. Wtedy, z majestatem i łaską, które przystoją największym teologom, krąg świateł ponownie zaczyna się obracać: Tak krążąc w światel wirownicy wiotkiej Grali pieśń swoją przesławni lutniści, W której nikt jeszcze nie pochwycil zwrotki, Jeno tam, gdzie się rozkaz wiekuiści.** Dante ostatnie dwadzieścia pięć lat życia spędził na wygnaniu, poza Florencją, skazany zaocznie na śmierć za zbrodnię znalezienia się po niewłaś- ciwej stronie podczas okresowych politycznych przewrotów, które wstrząsały miastem. W swym prywatnym życiu nie zaznał wiele harmonii i słodyczy. A mimo to jego życzenie, byśmy akceptowali harmonię i pokój Niebios jest tak głębokie i gorące, że akceptujemy je niemal całkowicie, przynajmniej tak długo, jak długo trwamy przy lekturze jego dzieła. Było to szlachetne * Raj, p.X w. 79-81, przekład Edward Porębowicz. ** Raj, p.X w. 145-148, Warszawa 1965, s. 378. 170 Historia wiedzy dążenie w świętym 1300 roku, gdy chrześcijanie wszędzie świętowali narodze- nie Jezusa Chrystusa i znacznie późniejszą przemianę w świadomości publicz- nej jego matki, która ze zwykłej kobiety stała się niemalże członkiem Trójcy Świętej. W ten sposób kończyło się średniowiecze, z jednej strony splendorem, a z drugiej nieuniknionym niepowodzeniem. Dante był kulminacją tego wszystkiego, co tysiącletnia obsesja na punkcie Boga mogła dokonać. Alego- rycznie, symbolicznie, mistycznie - jego wizja wszechświata, nakreślona przez rozum i połączona wiarą, zjednała się i funkcjonowała. Ale w tętniącym życiem nowym, XIV wieku nic się nie jednoczyło i nie działało. W roku śmierd Dantego jego wizja zaczęła już gasnąć, mimo że pamięć o niej będzie inspirować ludzi przez kolejne wieki. Podobnie jak z każdą utopią, to, co przedsięwzięło średniowiecze, było szlachetnym eksperymentem, który jednak nie powiódł się nikomu. Ktoś może jedynie zastanawiać się, w jaki sposób teokratyczne państwo, oparte na boskiej harmonii i pokoju mogło tak długo istnieć. Eksperyment został rozpoczęty w rzadkim momencie ludzkiej historii, który nigdy więcej może się nie powtórzyć (chyba że w przypadku podobnego kataklizmu, jakim był upadek rzymskiego imperium). Ale pamięć o tym wielkim, nieudanym ekspe- rymencie, opartym na założeniu, że Bóg rządzi światem dla prawdziwego i wiecznego dobra ludzkości, kusi nas do dzisiaj. Niektórzy, być może całkiem wielu, wydają się ulegać pokusie, by ponownie spróbować tego doświadczenia. 6 CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? W dziesiątej pieśni Czyśćca Dante, wiedziony przez Wergiliusza, wkracza na pierwszy taras. Jest on miejscem pokuty pysznych, którzy chodzą pochyleni, gdyż uginają się pod dźwiganymi na plecach ciężarami. Na ścianach skały wyrzeźbione są sceny wyobrażające pokorę, czyli przeciwieństwo pychy. Pierwsza rzeźba przedstawia pokorę Matki Boskiej w scenie Zwiastowania. Anioł Gabriel, posłuszny boskim rozkazom, pozdrawia Matkę Boską słynnym powitaniem: "Witaj, Mario, łaskiś pełna!" Matka Boska odpowiada słowami, które są symbolem pokory: "Ecce anctila dei! Oto służebnica Pana!" Druga scena przedstawia króla Dawida, który boso tańczy przed Arką Przymierza, nie zważając na godność monarchy, podczas gdy jego dumna żona, Michol, z wysoko położonego okna spogląda pogardliwie w dół. W trzeciej scenie rzymski cesarz Trajan pokornie wysłuchuje prośby biednej wdowy, która chwyta jego szatę i błaga go o opiekę i sprawiedliwość. Symbolika tych scen jest jasna. Ale Dante dodaje pewną uwagę kryty- cyzmu do swej moralnej lekcji. Rzeźby są takie, mówi, że nie tylko Poliklet, ale natura zostanie zawstydzona. Poliklet był greckim rzeźbiarzem, uważanym w czasach Dantego za największego klasycznego artystę. Prace wyrzeźbione na ścianie są wspanialsze od tych, które mógłby wykonać Poliklet. Są nawet wspanialsze niż to, czego może dokonać natura. Są bardziej realne niż realność. Dante żył na przełomie XIII i XIV wieku. W owym czasie zaznaczył się we Włoszech wpływ gotyckiej rzeźby rodem z północnej Europy. Gotyckie rzeźby sakralne cechował realizm, i to nastawienie wkrótce zdominowało abstrakcyjny, bizantyjski styl, który poprzednio dominował w przeważającej części Italii. 172 Historia wiedzy Pizańscy i florenccy artyści zaczęli naśladować styl gotycki. Przyjaciel Dantego, Giotto (ok. 1270-1317), również florentyńczyk, malował freski przesiąknięte nowym realizmem i życiem. Sam Dante stał się mistrzem dolce stil nuovo, "nowego, słodkiego stylu" tworząc strofy, które opiewały doświad- czenia człowieka zakochanego, akcentując osobiste uczucia i myśli, bez alegorii i abstrakcyjnych uogólnień. W Czyśćcu Dante mówi o Giotto: Sądził Cimabue, że wszystkich olśniewa, A dzisiaj Giotto pierwszy staje w rzędzie I tak, że rozgłos onegoprzyćmiewa* Nowy styl w malarstwie: perspektywa Realistyczne portretowanie życia i czynów zwykłych ludzi nie jest jedyną rzeczą, którą może zajmować się sztuka, i nie jest tym, czym tradycyjnie zajmowała się sztuka na przestrzeni wieków aż do czasów Dantego. Nawet w XIV wieku nie wszyscy artyści przyjmowali ten nowy styl. Zwłaszcza malarze ze szkoły sieneńskiej wciąż tworzyli dzida, które miały wyraźnie bizantyjski charakter, ze spokojnymi, stylizowanymi twarzami i formami oraz oczywistym religijnym symbolizmem. Z tego powodu zazwyczaj nie uważamy XIV-wiecznych malarzy ze szkoły sieneńskiej, nie kwestionując ich wielkości, za twórców włoskiego renesansu. Z pewnością byli wspaniałymi malarzami, ale nie renesansowymi. Wraz z rozprzestrzenianiem się nowego prądu w Europie w sztuce zaczy- nał dominować styl, który kładł nacisk na realizm, naturalność i prawdopo- dobieństwo. Tematyka często pozostawała ta sama co w minionym, bizantyj- skim, wysoce symbolicznym stylu; Zwiastowanie, Ukrzyżowanie, Złożenie do Grobu, Wesele w Kanie Galilejskiej i tym podobne wydarzenia. Ale teraz artyści ukazywali odbity obraz świata widza, wyrażali uczucia takie, jakich on doznawał, co oddziaływało na niego w konsekwencji w całkiem nowy sposób. Giotto, przy całym swoim mistrzostwie, nie był w pełni malarzem odro- dzenia, jako że nie eksperymentował z perspektywą, tak jak florenccy artyści z XIV wieku (po włosku qwttrocenw). Odkrycie możliwości perspektywy pomogło stworzyć dzieła sztuki, które są nam zdecydowanie bliższe niż te malowane ręką Giotta (nie wspominając już o Cimabue), i bardziej "renesan- * Boska Komedia, Czyściec, p. XI, w. 91-94, przekład Edward Porębowicz. , CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 173 sowo wyglądające". Zastosowanie perspektywy dało piętnastowiecznym mala- rzom poszerzone możliwości w wyrażaniu realizmu i "wprowadzeniu widza w obraz". Artyści sieneńscy ponownie opierali się wspomnianym, nowym trendom, niemal przez stulecie odmawiając wprowadzenia w swych dziełach perspekty- wy. Ale z czasem ostatecznie ulegli, a włoski (a dokładniej florencki) styl renesansowy zatriumfował i zdominował europejskie malarstwo na trzy stule- cia, aż do chwili gdy pod koniec XIX wieku tamtejsi malarze rozpoczęli eksperymentowanie z innym nowym stylem, który był równie nowatorski, jak swego czasu styl renesansowy. Przypomnijmy, na czym polega perspektywa. Na takim obrazie proste linie (często jedynie wyobrażone) zbiegają się w tak zwanym punkcie zbiegu, umiejscowionym gdzieś w tle (często pośrodku horyzontu). Daje to wrażenie oglądania prawdziwej scenerii. W rzeczywistości jednak efekt ten jest osiągany poprzez uczynienie z oka widza punktu zbiegu linii perspektywy. W ten sposób światło biegnie od jego oka do obiektów, które widzi, jak z centralnie umieszczonej lampy (lub słońca). To jego wzrok całkowicie tworzy obraz, przedstawiający określony temat. Podejście to nigdy przedtem ani potem nie było stosowane w żadnej innej sztuce, z wyjątkiem zachodniej (lub w sztuce pozostającej pod tak silnymi wpływami sztuki zachodniej, że zatraciła ona własny charakter). Nawet sztuka zachodnia powoli odchodziła od stosowania tego zabiegu. Około 1900 roku fowiści we Francji zdecydowanie złamali zasady perspektywy, kubiści rozbili jąna drobne części, i obecnie nie znajduje ona zastosowania, z wyjątkiem prac nawiązujących do dawnych stylów. Współczesne dzieła sztuki kwestionują to, czy obrazy odrodzenia namalo- wane z użyciem perspektywy rzeczywiście wywołują głębsze poczucie realizmu i prawdopodobieństwa, wbrew temu, co powiedział Dante. Aparat fotogra- ficzny pod każdym względem zrobi to lepiej niż mistrzowie sztuki perspekty- wy. Ale mimo że zdjęcie jest jak najbardziej realistyczne, to nie jest w stanie oddać pewnych niuansów, które przekazuje sztuka (taka jak renesansowe malarstwo). Człowiek we wszechświecie Nowa sztuka perspektywy mówi coś zupełnie różnego i nowego o pozycji i roli człowieka w otaczającym wszechświecie, w obrazie świata, jak byśmy 174 Historia wiedzy powiedzieli (posługując się terminem z późniejszej epoki). W sztuce prerene- sansowej ukazywaną scenę postrzegano nie z punktu widzenia obserwatora, zwykłego człowieka, ale z punktu widzenia Boga, z punktu zawieszonego gdzieś w nieskończoności, z którego zarówno przestrzeń, jak i czas wydawały się zredukowane do nicości, w porównaniu z religijnym wizerunkiem, ikoną lub ideą, która była raczej wewnętrzną niż zewnętrzną wizją. Sieneńscy artyści świadomie odrzucili perspektywę, pragnęli bowiem zachować te wewnętrzną wizję, a mówiąc dokładnie, nie chcieli jej stracić, tak jak w ich mniemaniu czynili to florentczycy. Natomiast ci świadomie odrzu- cali wewnętrzną wizję, gdyż pragnęli, by ich szuka wyrażała coś zgoła innego na temat roli człowieka w świecie, a to nieodwołalnie oznaczało mówienie czegoś innego o roli religii w świecie. Wizję tę doskonale przedstawia jedno z największych dzieł quattrocemo pędzla wspaniałego artysty Piero delia Francesco (1420-1492). Mimo że urodził się w Borgo Sansepolcro, to fachu uczył się we Florencji i czuł się florentczykiem. W Urbino, pod patronatem Federico da Montefeltro, stwo- rzył jedne z najlepszych swych dojrzałych prac, wśród nich słynne Biczowanie, które gnębiło i frustrowało krytyków przez niemal pięćset lat. Pomijając temat samego obrazu, jest on wspaniałym studium perspektywy, podobnie jak każde z dzieł Piera. (Uchodził on za mistrza geometrii, i pisał na ten temat traktaty.) Biczowanie podzielone jest na dwie części. Po lewej,, w tle, w pobliżu punktu zbiegu perspektywy, stoi Chrystus przywiązany do kolumny, przedstawiony jako mała zapomniana postać, podczas gdy rzymscy żołnierze unoszą batogi, by go chłostać. Natomiast po prawej, na pierwszym planie, ukazani są w żywych barwach trzej przedstawiciele renesansu toczący ze sobą dyskusję. Nie zwracają uwagi na dramat rozgrywający się za ich plecami. Są odwróceni od cierpień Syna Bożego i najwidoczniej nie słyszą jego jęków ani świstu spadających biczów. Piero nie był ani sceptykiem, ani niewierzącym. Wydawał się aż do śmierci przykładnym chrześcijaninem. Jego Zmartwychwstanie w Borgo Sansepolcro to jedno z najbardziej płomiennych przedstawień tego tematu w malarstwie. Dlatego nie można uogólniać opinii, którą czasami ludzie wypowiadają na temat Biczowania. Albowiem część ludzi twierdzi, że w obrazie tym artysta chciał ukazać stan rzeczy, który według niego powinien osiągnąć świat, religia zepchnięta na bok, a na pierwszym planie bardziej przyziemne sprawy. A jednak obraz ukazuje świat, w którym doczesne sprawy są daleko ważniejsze od pozostałych. Cierpienie Chrystusa, mimo że nie zapomniane, stało się niemal zupełnie nieważne. Znaczenia nabrały natomiast młodość, odpowiedni wygląd, bogate szaty, pieniądze i światowy sukces. To właśnie CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 175 podejście, bardziej niż realizm, naturalizm i prawdopodobieństwo tworzy sedno renesansowego stylu w sztuce. W ten sposób postrzegali świat zarówno starożytni Rzymianie, jak i Grecy. Oni także uwielbiali młodość i odpowiedni wygląd, zdrowie i pieniądze. W średniowieczu postrzeganie świata uległo radykalnej zmianie. Teraz, w re- nesansie, nastąpił nawrót do tych starych zainteresowań. Renesans był odrodzeniem również wielu innych spraw, choć te cechy znajdowały się w samym jego sercu. Odrodzenie się klasycznego nauczania. Petrarka Gdybyśmy chcieli ustalić dokładną datę określającą początek renesansu, to można przyjąć datę 20 lipca 1304 roku, dzień urodzin Francesco Petrarki, który przyszedł na świat w Arezzo. W późniejszych latach uważał siebie jednakże za florentczyka, Włocha, obywatela świata. Nauki pobierał w Awi- nionie, dokąd przeniósł się jego ojciec, chcąc pozostawać bliżej papieskiego dworu. Petrarka był samoukiem, który aż do śmierci nie zaprzestał pogłębiania swej wiedzy. 19 lipca 1374 roku znaleziono go martwego z głową spoczywa- jącą na dziele Wergiliusza, do którego pisał komentarz. Według relacji Petrarki najważniejszy moment w jego życiu nastąpił w dniu, gdy 6 kwietnia 1327 roku w kościele w Awinionie spotkał dwudzie- stodwuletnią kobietę, Laurę. Miłość do Laury, z którą zapewne wcale nie miał później kontaktów, trwała aż do jego śmierci. Swoje najpiękniejsze poezje napisał na temat jej urody i wdzięku, miłości do niej, która stanowiła dla niego inspirację; i o swym późniejszym okryciu, że kochał ją niewłaściwie, stawiając jej dało nad jej duszę. Laura najprawdopodobniej zmarła na dżumę 6 czerwca 1348 roku, w dwudziestą pierwszą rocznicę ich spotkania. Podejmowano liczne próby zidentyfikowania tej kobiety (która mogła wcale nie nazywać się Laurą, jako że słowo to po ładnie oznacza "sławę"), obiektu miłości Petrarki, ale bez powodzenia. Są powody, by wątpić, że ta kobieta w ogóle istniała. Petrarka zdawał sobie sprawę z potęgi miłości Dantego do Beatrice (która była kobietą z krwi i kości), i jak mocno inspiro- wała go do napisania nieśmiertelnych wersów. Był on w stanie stworzyć Laurę z niczego i zakochać się w niej (przynajmniej w myślach), jako w wytworze swojej wyobraźni. Zapewne niesłuszne jest oskarżanie Petrarki, po wielu wiekach, o stworze- nie Laury jedynie dla rozgłosu, a następnie spędzenie całego życia na 176 Historia wiedzy usychaniu za nią z tęsknoty, wyrażając swoje tęsknoty w dziełach literackich. Nie można go o to oskarżać. Jednakże warto zaznaczyć, że był on zdolny do stworzenia takiej wizji, jako że był zręcznym manipulatorem, i jeżeli chciał uczynić z siebie spadkobiercę Dantego, wymyślenie Laury mogło mu w tym bardzo pomóc. Petrarka chciał być również postrzegany jako spadkobierca pierwszego majestatycznego rozkwitu ludzkości. W młodości fascynował się klasyczną cywilizacją grecką i rzymską, która rozpadła się tysiąc lat wcześniej. Poświęcił swoje życie próbując wskrzesić i odtworzyć tę cywilizację. Dlatego często postrzegał siebie jako starożytnego Rzymianina, który odrodził się po wiekach, a jego największym pragnieniem była próba wskrzeszenia świata starożytnej Grecji i Rzymu. Gdy osiągnął trzydzieści pięć lat, był już jednym z najsławniejszych europejskich uczonych, głównie dzięki rozległym studiom, a częściowo z po- wodu nieprzeciętnej umiejętności prezentowania swych talentów i osiągnięć odpowiednim ludziom. W 1340 roku stanął pod wyborem jednego z dwóch zaproszeń: albo dostać laur poetycki w Paryżu, albo w Rzymie. Sam spowo- dował wystosowanie tych zaproszeń. Jego wybór padł na Rzym. 8 kwietnia na rzymskim Kapitolu odbyła się owa koronacja. (Zapewne pragną], by odbyło się to 6 kwietnia, w rocznicę spotkania z Laurą, ale pewne wydarzenia opóźniały ceremonię.) Po ceremonii umieścił koronę laurową na głowie, posągu apostoła w Bazylice Św. Piotra, by jeszcze bardziej upamiętnić to wydarzenie i podkreślić, że zwracając się w stronę starożytnego świata, wcale nie pragnie odwracać się od chrześcijaństwa. Narodziny renesansu - Boccaccio Giovanni Boccaccio urodził się w 1313 roku w Paryżu, ale ze względu na to, że jego ojciec wywodził się z Eorencji, pozwolił mu w późniejszych latach nazywać się florentczykiem. Jego rodzina, tak jak Petrarki, pragnęła, by poświęcił się karierze przedsiębiorcy lub prawnika. Lecz Boccaccio również podjął samodzielne studia, gdyż chciał stać się sławnym artystą. Wiele lat spędził w Neapolu, jednym z centrów dworskiej poezji. Także miał paść ofiarą beznadziejnej miłości, tym razem do młodej kobiety nazywa- nej przez niego Fiammetta ("Ognik"), której istnienie jest mocno podejrzane. W 1348 roku opuścił dotkniętą zarazą Florencję i osiadł w wiejskiej rezyden- cji, gdzie rozpoczął pisanie Dekamerona, cudownego cyklu opowiadań. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 177 Spotkanie Boccacia i Petrarki we Florencji w 1350 roku dla obu było wielkim wydarzeniem. Petrarka miał wtedy czterdzieści sześć lat, a Boccaccio trzydzieści siedem. Boccaccio napisał już do tego czasu pracę, w której zachwycał się twórczością Petrarki, ale najważniejszą sprawą ich łączącą było pokrewieństwo ducha, co przyczyniło się do zapoczątkowania przyjaźni - w wyniku której przystąpili do wspólnej pracy nad stworzeniem renesansu - trwającą aż do śmierci Petrarki dwadzieścia cztery lata później. Ażeby doprowadzić do odrodzenia się klasyki, zarówno Petrarka, jak i Boccaccio zdali sobie sprawę, że powinni najpierw umieć odczytać starożyt- ne teksty. Ze zrozumieniem klasycznej łaciny nie mieli większych kłopotów, problemem jednak było znalezienie traktatów, które były sławne, ale nie wiadomo, gdzie się znajdowały. Petrarka wierzył i przekonał o tym Boccaccia, że teksty wielu słynnych prac muszą spoczywać gdzieś w bibliotekach klasztor- nych, ukryte i zapomniane. Dlatego też zaczęli przemierzać południową Europę i przeszukiwać archiwa w pogoni za starożytnymi tekstami. W ten właśnie sposób Petrarka natrafił na liczne listy Cycerona. W innym przypadku najprawdopodobniej zaginęłyby bezpowrotnie. Inaczej miały się sprawy z klasyczną greką. Petrarka nie znał nikogo, kto władałby tym archaicznym językiem, a jego wysiłki w tym kierunku spełzły na niczym. Przyznał się do tego Boccacciowi, który sam oddawał się studiowaniu klasycznej greki, korzystając z pomocy Leonzio Pilato (Boccaccio zwał go "wykładowcą greki na uniwersytecie we Florencji"). Pilato spędził pewien czas w Bizancjum, gdzie wiele osób wciąż znało klasyczną grekę i gdzie można było znaleźć wielkie dzieła Homera i innych starożytnych Greków. Znał grekę w stopniu wystarczającym do dokonania powierzchownych przekładów na łacinę Iliady i Odysei. Było to pierwsze tłumaczenie tych eposów, znanych jedynie dzięki swej sławie i starożytnym łacińskim streszczeniom. Gdy Boccaccio przyprowadził pewnego razu Pilato z jego tłumaczeniem do Petrarki, ten ukląkł przed swymi gośćmi, z pewnością nie dorównującymi mu sławą, i podziękował im za ten wspaniały prezent. Tak rozpoczęło się w 1361 roku studiowanie przez humanistów świata antycznego i miało trwać ponad trzysta lat. Petrarka, jak przystało na badacza starożytności, napisał kilka dzieł po łacinie. Była to elegancka łacina, choć może nie aż tak wykwintna jak łacińskie teksty pisane przez późniejszych humanistów, którzy mieli większą możliwość studiowania autorów klasycznych. Natomiast Pieśni Petrarki, w większości wyrażające jego miłość do Laury, napisane były po włosku. Istniały dwa powody, dla których wybrał on właśnie rodzimy język. Po m Historia wiedzy pierwsze, Dante również po włosku napisał swój zbiór liryków o Beatrice Nowe życie, a także Boską komedię. Po drugie, pragnienie Petrarki, by ożywić studiowanie klasycznych tekstów, wcale nie pociągało za sobą pisania w kla- sycznych językach. Dla niego czytanie było jedną rzeczą, a pisanie drugą. Petrarka dobrze zdawał sobie sprawę, że aby przyciągnąć szerokie rzesze czytelników, musiał pisać w rodzimym języku. Pragnął również wznieść język włoski na taki poziom, by mógł być porównywany z łaciną ze złotego wieku. Z tego powodu Boccaccio napisał wszystkie swe ważniejsze dzieła po włosku, w tym // FUostrato (źródło Chaucera Troilusa i Cryceydy) i Dekameron; to ostatnie opowiedziane dosadną włoską prozą. Podczas swych spotkań Petrarka i Boccaccio wiele dyskutowali o odrodze- niu nauki i gorąco popierali tę ideę. Zwracali się do wszystkich, którzy chcieli ich słuchać. Papieże od czasu do czasu zatrudniali obydwu, powierzając im dyplomatyczne misje, co stanowiło niebagatelne źródło dochodów. Udało im się zwrócić uwagę wielu wpływowych ludzi. Nie wszystkich jednak. Wskrzeszenie nauki wywodzącej się ze starożytno- ści okazało się trudniejsze, niż się spodziewali. W październiku 1373 roku Boccaccio rozpoczął kurs publicznego czytania Boskiej komedii w kościele Santo Stefano we Florencji. Swe odczyty opatrzył komentarzami wyjaśniający- mi niepiśmiennej widowni, składającej się w przeważającej części z prostych ludzi, znaczenie i odniesienia testu Dantego. Teksty owych komentarzy zachowały się do naszych czasów. Kończą się na siedemnastej pieśni Piekła, w momencie gdy na początku 1374 roku Boccaccio zakończył prowadzenie kursu, głównie ze względu na kłopoty zdrowotne. Choć nie tylko to go powstrzymało. Artysta upadł na duchu z powodu zajadłych ataków uczonych, sprzeciwiających się jego programowi udostępnienia dzieła Dantego prostym ludziom. Boccaccio zmarł osiemnaście miesięcy później po Petrarce w swym domu w Certaldo. Wielbiciele jego i Petrarki, a właściwie wszyscy, którzy pojmowali cel ich dążeń, głośno wyrażali swe obawy, że od tej pory wszelka poezja zaniknie. Człowiek renesansu Termin człowiek renesansu oznacza osobę o wielu zdolnościach. Człowiek renesansu nie jest ani ekspertem, ani specjalistą. Po prostu wie nieco więcej o "wszystkim", nie ogranicza się do wąskiej dziedziny wiedzy. Termin ten jest w pewien sposób zabarwiony ironią, jako że powszechnie uważa się, iż tak CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 179 naprawdę nikt nie może być człowiekiem renesansu, w pełnym tego słowa znaczeniu, odkąd wiedza stała się tak rozległa, że żaden ludzki umysł nie jest w stanie całkowicie jej ogarnąć, chociażby nawet znacznej jej części. Czy istniał człowiek renesansu w pełnym tego słowa znaczeniu? Odpo- wiedź brzmi: nie. Powody tego mogą wydawać się zaskakujące. W naszych czasach wiedza wcale nie jest bardziej złożona niż w XV wieku. Nie jest już możliwe, by jakikolwiek człowiek wiedział wszystko o wszystkim, zarówno wtedy, jak i obecnie. Nie oznacza to wcale, że wszystko, co dziś wiemy, wiedział też człowiek w czasach renesansu. Jest oczywiste, że wiemy teraz znacznie więcej. Z drugiej strony, mogli oni posiadać bogatszą od nas wiedzę w innych dziedzinach. Z pewnością mieli znacznie większe pojęcie o teologii, gdyż traktowali ją zdecydowanie poważniej niż my dzisiaj. Ogólnie biorąc, byli też lepszymi filozofami, ponieważ wyżej niż my cenili filozofię. Ich wiedza filologiczna była, jeżeli nie większa od naszej, to przynajmniej zupełnie inna. Istniały także ogólne dziedziny wiedzy, które należało dzielić na specjalizacje. Im to najtęższe umysły owych czasów poświęciły swoje największe wysiłki. Można powiedzieć, że znacznie wyprzedziliśmy człowieka renesansu. Wiemy znacznie więcej o funkcjonowaniu natury. Ludzie renesansu dopiero co zaczynali rozpoznawać te dziedziny wiedzy, które są godne szacunku i ważne. My z kolei głównie na nich się skoncentrowaliśmy i proces ten trwa od niemal pięciuset lat. Nic więc dziwnego, że wyprzedziliśmy ich znacznie. Nie ma także nic dziwnego w tym, że jesteśmy w tyle w innych dziedzinach, które oni uważali za istotniejsze niż nauki przyrodnicze. Uwagi te wcale nie mają na celu popierać ich priorytetów. Skłonny jestem do podzielania poglądu, że nasze ukierunkowanie w stronę naturalnej nauki i odejście od boskiej nauki (jeżeli można pozwolić sobie na takie upraszczające rozróżnienie) jest właściwe. Ujmując rzecz całościowo, żyjemy lepiej niż człowiek renesansu, dłużej, zdrowiej, wygodniej, ponieważ położyliśmy wię- kszy nacisk na wiedzę dotyczącą natury. Istotne jest skorygowanie podstawowego nieporozumienia, dotyczącego oznaczenia idei "człowieka renesansu" w renesansie. Jak już powiedziałem, nigdy nie istniał człowiek renesansu w wypaczonym sensie, używanym rów- nież dzisiaj. Ale były przykłady godnych uwagi jednostek w innym tego słowa znaczeniu, nie tylko w odrodzeniu, ale także w klasycznej starożytności i zapewne w czasach najnowszych. Powinniśmy postawić pytanie, czy jest możliwe, by człowiek renesansu, w pełnym tego słowa znaczeniu, istniał dzisiaj. Podobnie jak w przypadku wielu innych spraw, musimy się comąć do 180 Historia wiedzy czasów starożytnych. Przeczytajmy początkowy fragment rozprawy Arystote- lesa O częściach zwierząt: autor rozprawia nad metodą, którą zastosuje. To, co mówi, jest zarazem jasne i głębokie: We wszystkich rodzajach poznania i badań zarówno wyższych, jak i niż- szych - istnieją, jak wiadomo, dwie formy biegłości. Jedną z nich słusznie nazywamy nauką o rzeczach realnych, drugą zaś specjalną kulturą.* Bo stanowi to cechę człowieka kulturalnego, że jest w stanie wypowiadać trafnie sądy o sposobie, w jaki ktoś rozwija swoją myśl: czy ją rozwija dobrze czy źle. Właśnie za pomocą tego znaku rozpoznajemy, czy dany krytyk posiada kulturę ogólną. Kultura, o której mowa, jest rezultatem wychowania, z tym jednak za- strzeżeniem, że uważamy jednego osobnika za zdolnego do wypowiadania sądów prawie o wszystkim, drugiego zaś za zdolnego do wypowiadania go wyłącznie w ograniczonym zakresie zagadnień - bo oczywiście może ktoś posiadać rzeczoną kulturę zacieśnioną do części danej dziedziny.** Ten słynny ustęp, pełen znaczenia i aktualny zarówno w naszych czasach, jak i w odrodzeniu, może wymagać pewnego komentarza, by stać się w pełni, zrozumiały. Po pierwsze, co oznacza rozróżnienie pomiędzy "kulturą specjal- ną" i "nauką o rzeczach realnych". "Kultura specjalna" oznacza wiedzę posiadaną przez znawcę danej dziedziny, to znaczy nie tylko znajomość ogólnych zasad i wypływających z nich wniosków, ale również wszystkich szczegółowych odkryć. Jak mawiał starożytny matematyk Hipokrates***: "Życie jest krótkie, a nauka długa." Onacza to, że żadna jednostka w krótkim okresie ludzkiego życia nie zaznajomi się ze wszystkim ze wszystkich dziedzin wiedzy. Było to prawdą w czasach Arystotelesa, jak to jasno daje nam on do zrozumienia, i pozostaje prawdziwe w czasach obecnych. Co natomiast rozumiał Arystoteles przez "naukę o rzeczach realnych"? Jest to coś, co posiada człowiek, który zaznajomił się z metodą badań danego zagadnienia, a nie jedynie ze szczegółami odkryć i wniosków. Taka osoba jest "krytyczna" na tym polu, to znaczy może rozróżnić sens od nonsensu, jak * Kultura - tu: jedno ze znaczeń słowa paideia, oznacza taki typ kultury, który zakłada wykształcenie - przyp. tłum. ** Arystoteles, O częściach zwierząt, ks. I, r. l, przekład Paweł Siwek, Warszawa 1977, s. 3. *** Hipokrates z Chios, wybitny matematyk zajmujący się głównie geometrią; nie należy go mylić z Hipokratesem z Kos - największym lekarzem starożytności, ojcem medycyny - przyp. red. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 181 byśmy powiedzieli, posługując się współczesnym językiem. "Profesor" w tej dziedzinie jest ekspertem, specjalistą. Ale Arystoteles zauważa, że taki "profe- sor" może być mniej biegły, niż moglibyśmy się spodziewać. "Być wykształconym - mówi Arystoteles - to w rzeczywistości móc to zrobić". To znaczy, że jedynie wtedy można twierdzić, że jest się wykształco- nym, gdy potrafi się rozróżnić sens od nonsensu nawet nie będąc specjalistą w żadnej z dziedzin wiedzy. Cóż to za niezwykłe twierdzenie? I jak dalekie jest ono od naszego obecnego wyobrażenia o znaczeniu zwrotu "posiadać wy- kształcenie"! Człowiek wszechstronnie wykształcony to właśnie nasz człowiek renesansu - który jest "krytyczny" we wszystkich lub niemal we wszystkich dziedzinach wiedzy. W paragrafach, które następują po cytowanym powyżej ustępie, Arystote- les wykłada pewne ogólne zasady metodologiczne tego, co dzisiaj moglibyśmy nazwać biologią lub zoologią, anatomią, rozmnażaniem zwierząt i ogólnymi zasadami ich zachowania. Dalej podaje rezultaty szczegółowych badań nad zachowaniami różnych gatunków zwierząt. Wiele z tego, co mówi w tym ostatnim dziale, jest prawdą, choć sporo spraw sprawia wrażenie mocno podejrzanych. Na przykład nie podzielamy już wiary, że "mózg nie ma powiązań z organami zmysłowymi" lub że rola mózgu polega na "łagodzeniu gorączki i wrzenia serca". Arystoteles dochodzi do tych konkluzji w wyniku pewnych założeń, które przyjął w odniesieniu do życia zwierząt, założeń, które są niewłaściwe i których zapewne by nie sformułował, gdyby lepiej rozumiał metodę naukową. Mimo to jego wcześniejszy wywód na temat zasad naukowej metodologii pozostaje w przeważającej części wciąż słuszny. Ponieważ rozumiał, w jaki sposób funkcjonuje świat nauki, dlatego mógł utrzymywać, że jest "krytyczny" we wszystkich dziedzinach nauki, to znaczy mógł powiedzieć, czy "profesor" poszczególnej gałęzi wiedzy wyciąga "odpo- wiednie" wnioski ze zjawiska, którym się zajmuje. Arystoteles znał również zasady wielu innych nauk, od etyki do polityki, od retoryki do poetyki, od fizyki do metafizyki. Mógł właściwie twierdzić, iż opanował "naukę o rzeczach realnych" w większości, jeśli nie we wszystkich dziedzinach ówczesnej wiedzy. Nie był jednakże ekspertem, specjalistą ani też "profesorem" w żadnej z nich. Być może jedynie w logice i w tym, co nazywa metafizyką lub "pierwszą filozofią" mógł być uważany za takiego eksperta. Mimo to Arystoteles 2 pewnością był człowiekiem renesansu. Tytuł ten nie powinien być odmówiony także kilku innym greckim myślicielom, w tym Demokrytowi oraz Platonowi, nie tylko największemu filozofowi swych czasów, ale także najwybitniejszemu logikowi. 182 Historia wiedzy Ludzie renesansu: Leonardo, Pico, Bacon Leonardo (1452-1519) urodził się w Vinci, małym miasteczku w pobliżu Florencji, jako nieślubny syn zamożnego florentczyka i młodej wieśniaczki, która wkrótce wyszła za maż za rzemieślnika. Wychowywany w domu ojca Leonardo terminował u malarzy Yerrocchia i Antonia Pollaiuolo, by w wieku dwudziestu lat zostać przyjętym do florenckiego stowarzyszenia (gildii) mala- rzy. Co ciekawe, jego sława wspaniałego malarza opiera się na wyjątkowo skromnej spuściźnie. Przypisuje mu się jedynie siedemnaście ocalałych obra- zów, w tym kilka nie ukończonych. Trzy z nich to jednak najsłynniejsze dzieła na świecie: Ostatnia Wieczerza, Mona Lisa i Św. Anna Samotrzecia. Nawet jego nie ukończone prace wywierały ogromny wpływ na współczesnych, a także wielkich malarzy następnych dwu stuleci, jak chociażby Rembrandt czy Rubens. Zawsze gdy brał do ręki pędzel lub ołówek, tworzył coś zadziwiające- go i nowego, i zawsze pracował otoczony uczniami. Malarstwo, mimo że go pochłaniało, nie wyczerpywało jego niespożytej energii. Malowanie obrazów było jedynie jedną z dróg, którą podążał Leonar- do próbując dać wyraz swej ogromnej wiedzy o świecie. Wiedzę tę, jak mawiał, osiągnął jedynie przez ogląd rzeczy. Sekret tkwił, jak mówił w saper vedere, "wiedzieć, jak oglądać". Zasięg i intensywność jego wizji są rzeczy- wiście niezrównane. Pozostawił po sobie tysiące gęsto zapisanych stron na . każdy możliwy temat, bogato ilustrowanych szkicami, od anatomii do archi- tektury, od zwierząt do aniołów, kończąc na ostatecznej "wizji końca świata". A jednak prawie wszystko z jego szerokiej listy projektów pozostało nie ukończone aż do jego śmierci, w wieku siedemdziesięciu lat, pomimo jego niezrównanych możliwości i nieustannej pracy. Niektórzy krytycy winili go za gorączkowe rozbicie jego myśli. Nie sądzę, by to dręczyło Leonarda. Raczej przekształcił on arystotele- sowską ideę wykształconego człowieka. Pragnął być ekspertem w każdej dziedzinie wiedzy. Jego umysł był przepełniony architektonicznymi i inżynier- skimi planami na wielką skalę, jak projekt zmiany koryta rzeki Arno, próba odlewu największego na świecie posągu przedstawiającego jeźdźca na koniu czy skonstruowanie latającej machiny. Nigdy nie usatysfakcjonowany, pragnął zrealizować każdy pomysł, który wpadł mu do głowy. Jednocześnie często ogarniała go złość, albowiem czasami nie mógł zrobić nic ponad szkic wstępny. Frustracja ta stanowiła jednak ciągty bodziec dla jego wyobraźni. Dopiero niedawno, wraz z odkrywaniem kolejnych rękopisów w europej- skich bibliotekach, uzmysłowiono sobie głęboką spójność jego myśli. Leonar- do, mimo że przesiąknięty scholastycznymi naukami i znajdował się pod CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 183 dużym wpływem zwolenników Arystotelesa i ich rozumienia natury, odkrył również pewne rzeczy, których arystotelicy nie znali. Zdał sobie sprawę, że to nie statyka czy stan spoczynku są podstawowymi zasadami wszechświata, ale ruch i siła. Wszystko można zrozumieć, jeżeli dana osoba wie, jak działają siły i gdzie zostały przyłożone. Leonardo nie wiedział wystarczająco dużo o sile lub energii, by doprowa- dzić do stworzenia całościowej wizji świata. A jednak pod koniec swego życia wyraźnie szukał wieńczącej syntezy. Pozostawił po sobie plik nie dokończo- nych prac; Leonardo był nowym typem człowieka renesansu, nieudanym Arystotelesem nowego świata. Życie Pico delia Mirandoli było krótkie. Urodził się w księstwie Ferrary w 1463 roku, jedenaście lat po Leonardo, a zmarł we Florencji w wieku zaledwie trzydziestu jeden lat. Mimo to wykazał niezwykłą ambicję badając i zdobywając wiedzę o wszystkim, co pomogło określić pojęcie, które jest tematem naszych rozważań. Pico był par excellence człowiekiem renesansu, a mimo to ostatecznie poniósł porażkę. Otrzymał humanistyczne wykształcenie w domu swego ojca. W Padwie studiował filozofię Arystotelesa, w Bolonii prawo kanoniczne, a przed osiąg- nięciem dwudziestu lat znał już hebrajski, aramejski i arabski. Zapoznał się z hebrajską Kabałą i pierwszy zastosował tę doktrynę na podbudowanie chrześcijańskiej teologii. W wieku dwudziestu trzech lat Pico wierzył, że dorównuje wiedzą każdemu spośród żyjących. W niezwykle śmiałym wyzwa- niu, zapewne nie mającym sobie równego w historii, w 1486 roku zapropo- nował obronę dziewięciuset tez zaczerpniętych z greckich, łacińskich, hebraj- skich i arabskich autorów, i zaprosił uczonych z całej Europy, by przybyli do Rzymu na publiczną z nim dysputę. Do tej niezwykłej konfrontacji nigdy jednak nie doszło. Na nieszczęście dla Pico i zapewne dla potomności na listę wybranych przez Pico tematów Watykan zwrócił baczną uwagę i ogłosił, że trzynaście z nich jest heretyckich. Pico, zdumiony takim obrotem sprawy, natychmiast je odwołał. Nie uchroniło go to jednak przed więzieniem. Na szczęście nie przebywał w nim długo. Następnie przeniósł się do Florencji, pielęgnując dumę ze swego intelektu i tworząc godny uwagi dokument opublikowany później jako De homnis dignitate. Ta krótka napisana z pasją rozprawa jest komentarzem do protago- rejskiego tekstu "Człowiek jest miarą wszechrzeczy". Pico dawał do zrozumie- nia, że duchowym centrum wszechświata jest człowiek, albo też jest on jednym ogniskiem, a Bóg drugim. To, co jeszcze w poprzednim wieku uznane by było za czystą herezję, w tych czasach przeszło nie zauważone, a Pico został rozgrzeszony z herezji w pamiętnym 1492 roku. 184 Historia wiedzy Czy Pico zdolny był obronić wszystkie swe tezy? Zapewne nie, nie bardziej niż ktokolwiek dzisiaj (nawet jeżeli tezy te były inne, co rozumie się samo przez się). Ale Pico ośmielił się stawić czoło światu nauki. Z pewnością był to zuchwały czyn tak charakterystyczny dla młodzieńców. Był to też ten rodzaj wyzwania, przed którym nie cofnąłby się człowiek renesansu, nawet jeżeli wróżyłoby to nieuchronną klęskę. Godny współczucia Pico zmarł w 1494 roku. Zaledwie szesnaście lat później, w styczniu 1561 roku, urodził się w Londynie Francis Bacon. Do tego czasu powstały we Włoszech renesans rozprzestrzenił się na północną Europę. Bacon zdobywał wykształcenie w Cambridge, stanowiącym wówczas jedynie odległy szaniec arystotelesowskiego scholastycyzmu, chociaż również i tam dotarły wieści o nowym rodzaju filozofii natury, która zafascynowała go do końca życia. Bacon był politykiem i początkowo służył królowej Elżbiecie, a następnie królowi Jakubowi I. W swych staraniach dla monarchy był niezmordowany. Potomność orzekła, że był on również absolutnie pozbawiony skrupułów. Wrogowie ostatecznie dopadli go w 1621 roku. Został oskarżony o przyjmo- wanie łapówek w swym biurze lorda kanclerza, osądzony i skazany na znaczną grzywnę i więzienie. Wkrótce wypuszczono go z więzienia w londyńskim Tower, ale nigdy już nie piastował żadnego stanowiska. To właśnie z tego okresu, gdy wycofał się ze służby publicznej, pochodzi wiele jego intelektual-. nych prac. Essays (Próby), pisane w ciągu całego życia, pełne głębokiej mądrości i domowego uroku, są jego najpopularniejszymi dziełami, ale to prace Aduancement ofLearning (pierwsze wydanie po angielsku w 1605, drugie - De dignitare at Augmentis Scientarum po łacinie w 1623) oraz Novum Organum (1620) są najważniejsze w jego dorobku. Odsłaniają one pełen skaz umysł człowieka renesansu. Słynne oświadczenie Bacona: "Całą moją wiedzę czerpię z mej prowincji" potwierdza jego nominację na człowieka renesansu. Co przez to rozumiał? Oświadczenie to jest dogłębnie Arystotelesowe; to znaczy, Bacon, nie będąc ekspertem w żadnej dziedzinie nauki (chodaż z pewnością był zręcznym politykiem), czuł, że rozumie, w jaki sposób badania naukowe powinny być przeprowadzane, co świadczyło, iż zapoznał się z "nauką o rzeczach realnych" w odniesieniu do wszystkich dziedzin wiedzy w owym czasie. Ale zdecydowa- nie sprzeciwiał się Arystotelesowej metodzie naukowego rozumowania, utrzy- mując, że tak zwana metoda dedukcyjna to ślepy zaułek. Stawiał na tym miejscu własną metodę indukcji. Rozróżnienie to jest już przestarzałe, choć pozostaje co najmniej interesu- CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 185 jące. Metoda dedukcyjna, według Bacona, zawodzi, ponieważ badacz dedu- kuje na podstawie pewnych intuicyjnych założeń dotyczących realnego świata, które same w sobie mogą być poprawne pod względem logicznym, natomiast nie sprawdzają się w odniesieniu do natury. Indukcyjna metoda odnosiła sukcesy, ponieważ badacz natury wspinał się po tym, co Bacon nazywał "drabiną intelektu" prowadzącą od uważnych i naprawdę skromnych obser- wacji do ogólnych konkluzji, które musiały być prawdziwe, ponieważ opierały się na doświadczeniu. Obecnie wiemy, że metoda naukowa musi łączyć w sobie dedukcję z indukq'ą. Uczony nie może posunąć się naprzód bez pewnego rodzaju hipotezy. Ale również skazany jest na popełnienie błędu, jeżeli nie sprawdzi swego rozumowania na drodze eksperymentalnej, będącej ostatecznym sędzią prawd formalnych, teoretycznych rozważań. Analizy Bacona okazały się użyteczne już choćby dlatego, że odsłaniały błąd polegania tylko na jednej metodzie rozumowania, z wyłączeniem drugiej. A jego nacisk na stronę doświadczalną (w odróżnieniu od teoretycznej), na ubrudzeniu sobie rąk przy badaniu natury, był niezwykle ważny w czasach, gdy wielu ekspertów stroniło od takich wysiłków. Jak na ironię, śmierć Bacona została spowodowana jego chęcią przeprowa- dzenia drobnego eksperymentu. W marcu 1626 roku przejeżdżając przez Highgate zdecydował się nagle sprawdzić swój pomysł prowadzący do opóźnienia psucia się mięsa. Wynik eksperymentu jest nieznany (chociaż założenie było oczywiście prawidłowe), natomiast Bacon nabawił się ostrego przeziębienia i zmarł kilka tygodni później. Baconowi, podobnie zresztą jak Leonardowi, nie udało się skończyć największych przedsięwzięć, z tego samego, jak sądzę, powodu. Nie zadowa- lała go ogólna znajomość rzeczy, we wszystkim pragnął być ekspertem. Trzeba tu zaznaczyć, że jego zrozumienie natury wiedzy, a zwłaszcza przeszkód stojących na drodze jej rozwoju, było niezwykle dogłębne. Znajduje to wyraz w jego słynnej analizie tak zwanych złudzeń (idola) umysłu. Wynalezienie przez Bacona "złudzeń", dla wyjaśnienia powstawania ludz- kich błędów, jest samo w sobie bardzo pouczające. Ludzkość, jeżeli nie jest sprowadzona na manowce przez bałwochwalstwo, jest zdolna do osiągnięcia znacznie większej prawdy aniżeli normalnie. Bacon określił cztery różne rodzaje złudzeń, aktualne zarówno w jego czasach, jak i obecnie. Pierwsze były złudzeniami plemiennymi, pewnymi intelektualnymi błęda- mi, które powszechnie popełniają wszyscy ludzie, na przykład tendenga do nadmiernego upraszczania, która często objawia się jako przyjęcie większego porządku w danym zjawisku, aniżeli rzeczywiście ma on miejsce, oraz skłon- 186 Historia wiedzy ność do pozostawania pod urokiem nowości. Najnowsza teoria zawsze wydaje się najbardziej wiarygodna, aż do czasu pojawienia się następnej. Złudzenia jaskini są błędami wywołanymi przez indywidualne skłonności. Jedna osoba może koncentrować się na podobieństwach występujących pomiędzy rzeczami, inna na różnicach. Takie skłonności toku rozumowania mogą być zrównoważone jedynie przez badanie większego skupiska ludzi poszukujących prawdy. Złudzenia rynkowe spowodowane są samym językiem. Bernard Shaw tylko pozornie żartował, gdy kiedyś przyznał, że "Anglików i Amerykanów nic nie różni z wyjątkiem języka". Oczywiście, różne języki powodują jeszcze większe kłopoty, dlatego też naukowcy wolą komunikować się za pomocą matema- tycznych reguł. Ale uniwersalny język, taki jak język matematyki, ostatecznie zawodzi, ponieważ największe prawdy nie mogą stać się rzeczywiście użytecz- ne dla ludzi, do momentu gdy nie zostaną przetłumaczone na język potoczny. Chodaż trzeba przyznać, że każdy człowiek rozumie słowa w nieco odmienny sposób, co prowadzi do wypaczeń i błędów w wiedzy, które zapewne są nie do wykorzenienia. W końcu Bacon identyfikuje to, co nazywamy złudzeniami teatru, które są filozoficznymi systemami stojącymi na drodze spokojnego, pokornego poszukiwania prawdy. Systemy takie nie powinny być filozoficzne. W XX wieku różne systemy politycznej myśli uniemożliwiały marksistom i demokra- tom wzajemne rozumienie się. Same słowa mogą być zrozumiałe, natomiast' stojące za nimi idee mącą ich znaczenie. Człowiek renesansu i idea liberalnej edukacji Arystotelesowska idea osoby wykształconej, "krytycznej" we wszystkich lub niemal wszystkich dziedzinach wiedzy, przetrwała stulecia jako cel liberalnej edukacji. Początkowo student mógł być nauczony siedmiu sztuk lub umiejęt- ności tworzących trywium (gramatyka, retoryka i logika) i kwadrywium (aryt- metyka, geometria, astronomia i muzyka). Nazwy są antyczne, choć siedem "przedmiotów" odpowiada współczesnemu liberalnemu zestawowi - języki, filozofia, matematyka, historia i nauki przyrodnicze. Sztuki lub umiejętności uwalniały ich posiadacza od niewiedzy, która wiązała ludzi niewykształconych. W XX wieku nastąpiły radykalne zmiany w tym tradycyjnym schemacie wykształcenia. Niemożność wydania przez renesans prawdziwego człowieka renesansu nie przeszła bez echa. Skoro tacy ludzie jak Leonardo, Pico, Bacon CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 187 i wielu innych, niemal równie sławnych, nie mogli poznać dogłębnie wszyst- kich dziedzin wiedzy, to mniej uzdolnieni nie mieli w ogóle po co próbować. Trzeba było postępować inaczej: należało dążyć do osiągnięcia głębokiej wiedzy w jednej dziedzinie, podczas gdy inni będą się doskonalić w innej. Tan znacznie łatwiejszy do osiągnięcia kierunek stworzył społeczności akademickiej pewien komfort. Dziś autorytet na jednym polu wiedzy musi rywalizować jedynie z ekspertami w tej samej dziedzinie. Użytecznym rozwiązaniem, w celu dokonania tych zmian, było podzielenie uniwersytetów na samodzielne wydziały, przegrodzone przepaścią wzajemnej niewiedzy. Rywalizacja pomię- dzy wydziałami odbywała się tylko przy podziale funduszów uniwersyteckich, które wkrótce przyznawano zgodnie z zasadami, nie mającymi wiele wspólne- go z akademickimi wartościami czy też wiedzą jako taką. Początkowe przeko- nanie, że wykształcona osoba powinna być "krytyczna" w kilku innych dziedzinach oprócz własnej, zanikło.Ostatecznie, jak to ujął C.P. Snów (1905-1980), odrębne światy uniwersyteckie przestały ze sobą rozmawiać. "Uni" w słowie "uniwersytet" straciło sens. Uniwersytety stały się niewiele różniącymi się od innych instytucjami, posiadającymi coraz większą władzę wraz z otrzymywaniem coraz większych funduszy rządowych przeznaczonych na badania: zamiast organizacji poświęconej odkrywaniu wiedzy i prawdy, przekształciły się w luźną konfederację minipaństewek. Do II wojny światowej przynajmniej w szkołach niższego szczebla pano- wała idea liberalnej edukaq'i, co nie zawsze przyjmowano entuzjastyczne. Po wojnie zaś liberalne podejście niemal wszędzie zostało odrzucone, na korzyść kształcenia kierunkowego, wprowadzonego niemal na wszystkich poziomach edukacji, łącznie z poziomem podstawowym. Jedyne, co pozostało w powszechnej świadomości, to czasami godne podziwu, niekiedy ironiczne, a kiedy indziej pogardliwe określenie "człowiek renesansu", stosowane niemal wobec każdego, kto wykonywał dobrze więcej niż jedną rzecz. Nawet wtedy określenie to nigdy nie było używane w orygi- nalnym, arystotelesowskim sensie. Zarówno wzór, jak i idea uległy całkowite- mu zatraceniu. Renesansowy humanizm Śmierć Dantego - a wkrótce Petrarki i Boccaccia - oznaczała, że włoska literatura już nigdy więcej nie osiągnie takich wyżyn. Ich odejście nie kładło jednak kresu próbom stworzenia nowej literatury zajmującej się popularną 788 Historia wiedzy tematyką w dobrym stylu i pisanej językiem potocznym, by każdy mógł się z nią zaznajomić. Zamiast tego myśl ta żyła nadal i rozwijała się, bez wątpienia przekraczając ich najśmielsze oczekiwania. Jednakże przez moment mogło się wydawać trudne dla obserwatora przewidzenie ostatecznego triumfu tej części programu renesansowego, który nie spotykał się z szerokim zrozumieniem. Z początku bowiem to nacisk Petrarki i Boccaccia na ponowne odkrycie wielkich dzieł klasycznej literatury rozbudzał wyobraźnię ludzi. Ani Petrarka, ani Boccaccio nie władali płynnie łaciną, żaden z nich nie znał także dobrze greki. Ci, którzy przyszli po nich, dogłębniej poznali języki klasyczne. W dużym stopniu przyczynił się do tego upadek Konstantynopola, zdobytego w 1453 roku przez osmańskich Turków, co spowodowało napływ do Włoch uchodźców mówiących po grecku. Nie tylko umieli oni czytać klasyczną grekę, ale także przynieśli ze sobą liczne rękopisy klasycznych dzieł. Od XVI wieku to łacina klasyczna, a nie łacina średniowieczna, stała się językiem dyplomatycznym w Europie, i w tym języku czytał, porozumiewał się i pisał cały świat naukowy. Jeszcze w 1650 roku angielski poeta John Milton (1608-1674) lanował napisanie wielkiego eposu po łacinie, ponieważ wierzył, że jedynie wtedy może liczyć na powszechną sławę, o którą tak zabiegał. Wraz z upływem czasu jednakże wysiłki Dantego, Petrarki i Boccaccia, by wynieść na wyżyny język włoski, rzecz jasna kosztem łaciny, stały się wyzwaniem dla reszty Europy. Albowiem pisanie językiem potocznym stało się bardziej oczywiste, gdy literatura rozprzestrzeniała się w wyniku pojawienia się większej liczby drukowanych książek dzięki wynalezieniu przez Gutenberga ruchomej czcionki. Przez pierwsze półwiecze od wynalezienia druku, w latach 1450 - 1500, większość drukowanych książek była ponownym wydaniem starożytnych dzieł greckich i łacińskich, poprzednio dostępnych jedynie w formie manuskryp- tów. Pod koniec stulecia większość klasycznych prac została już wydrukowana, a wydawcy zaczęli coraz intensywniej zabiegać o książki w języku potocznym. Od początku XVI wieku zaczęły przeważać książki publikowane w narodo- wych językach - włoskim, francuskim, angielskim, hiszpańskim, niemieckim i innych. Renesans z wolna rozprzestrzeniał się po Europie, rozchodząc się ze swojej kolebki we Włoszech do Francji, Anglii, Hiszpanii i Niemiec. Około roku 1600 powstały pierwsze pełne inwencji kwieciste utwory pisane prozą i wier- szem w językach ojczystych, z wykorzystaniem mowy potocznej. Bohaterami tej pierwszej fali byli tacy pisarze jak Clement Marot (1496P-1544) i Francois CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 189 Rabelais (1483P-1533) we Francji oraz Geoffirey Chaucer (1342/3-1400) w Anglii. Ta pierwsza fala zazwyczaj wywoływała, podobnie jak i we Wło- szech, zalew prac w klasycznej łacinie. Z kolei użycie łaciny w rzeczywistości działało na korzyść języków potocznych, i wkrótce każdy europejski kraj przyjął własny język jako obowiązujący w literaturze pięknej. I tak we Francji to wpływy Pierre de Ronsarda (1524-1585) w liryce i Montaigne'a w prozie pozwoliły ustanowić francuski, a nie łacinę językiem, w którym liczący się autorzy mogli tworzyć swe wiekopomne dzieła. Po podobnym rozziewie po śmierci Chaucera dzieła Edmunda Spensera (1552-1599) i Szekspira pozwo- liły ustanowić tę postać nowoczesnego angielskiego, który znamy dziś na Wyspach Brytyjskich. Wtedy też Milton ostatecznie zdecydował się napisać Raj utracony po angielsku, a nie po łacinie. Co więcej, wiara Petrarki i Boccaccia w to, że największa literatura może sięgać korzeniami do popularnych tematów, takich jak miłość, rycerskość i przygoda, wszędzie się przyjęła. Nawet wielcy humaniści tworzący w języku łacińskim - jak Erazm z Rotterdamu, gdy pisał Pochwalą gtupoty - wybierali styl bardziej popularny i dla szerszego grona czytelników, niż było to w zasadą w czasach klasycznych. Biorąc wzór z wielkich malarzy, wielcy pisarze nie chwalili świata ludzi, wykazując przy tym religijną gorliwość. W czasach późnego renesansu napi- sano wiele prac na tematy religijne (od 1500 do, powiedzmy, 1650). Zapewne większość ze wszystkich opublikowanych prac, nawet używających mowy potocznej, była w swym tonie, jeśli nie w założeniu, religijna. Ale najwięksi pisarze pisali o człowieku, a nie o Bogu, umieszczając człowieka na pierwszym planie, wywyższając go, ceniąc, zadając mu pytania, krytykując, ale nie pogardzając nim i jego państwem ziemskim, tak jak zwykli to czynić augustyni przez niemal tysiąc lat. Montaigne Michel de Montaigne urodził się w pobliżu Bordeaux we Francji w 1533 roku. Wychowywany był przez ojca w dość oryginalny sposób. Budzonemu każdego ranka muzyką chłopcu dano za rodziców chrzestnych, a także za niańkę, wieśniaków (by mógł wyssać mądrość chłopską razem z mlekiem). Natomiast łaciny nauczał go niemiecki nauczyciel, który zupełnie nie znał francuskiego. W rezultacie Montaigne aż do sześciu lat znał francuski dość słabo, a łacina zawsze pozostała jego "pierwszym językiem". 190 Historia wiedzy Po latach poświęconych służbie politycznej, na prośbę przyjaciela, króla Henryka IV, Montaigne rozpoczął pisanie dzieła, które przysporzyło mu niemałej sławy. Kontakty, które miał w dzieciństwie z językiem prostych ludzi, miały wpływ na jasność i potoczystość stylu jego prory, która została uznana za jeden z wzorów języka francuskiego. Próby są oczywiście czymś więcej niż ćwiczeniem stylu. W pewnym stopniu są one typowo renesansowym dziełem. Tworzą wzorzec wypowiedzi zwanej esejem (od ich francuskiego tytułu - essais - pochodzi jej nazwa). Są także pierwszą księgą, której głównym celem było odsłonięcie z najwyższą szczero- ścią i otwartością myśli autora i jego uczuć. Montaigne nie próbuje skrywać swych błędów, ale nie bije się też w piersi, prosząc o przebaczenie. Jest zadowolony, że może przekazać to, co myśli i czuje, mając nadzieję, że będzie wystarczająco podobny do swego czytelnika - każdego czytelnika - że jego relacja będzie interesująca, i trzeba przyznać, że rzeczywiście taka jest. Św. Augustyn pisząc swe Wyznania ponad tysiąc lat wcześniej również odsłaniał swe myśli i uczucia. Ale założeniem tego wielkiego chrześcijańskie- go apologety był nieustający dydaktyzm. Przyznając się do grzechów i opisu- jąc swe nawrócenie na prawdziwą wiarę opowiadał historię niegodziwego grzesznika ocalonego dzięki łasce bożej. Mówił: jeżeli zdarzyło się to mnie, może zdarzyć się i tobie. Natomiast Montaigne nie usiłuje do niczego nakłonić czytelnika, przedstawia swoje doświadczenia, refleksje o życiu i świe- cie nie po to, by zmienić czytającego. Sokrates, mistrz i wzór Montaigne'a, twierdził, że poznanie samego siebie jest zarówno trudne, jak i niezmiernie ważne. Montaigne zdawał sobie sprawę, jak jest to trudne. Do pewnego stopnia każdy odmawia poznania samego siebie, gdyż oznacza ono przyznanie, że nie jesteśmy ani kimś lepszym, ani gorszym od osoby, jaką rzeczywiście jesteśmy. Owszem, wielu z nas żyje iluzjami. Mointagne próbował sięgnąć wzrokiem poza własne wyobrażenie, by dotrzeć do siebie takiego, jakim był naprawdę. Odrodzenie we wszystkich swych przejawach umieszczało człowieka w centrum rzeczy. W średniowiecznym odwróceniu się człowieka od świata doczesnego wyczuwało się chłód i dystans, co mogło irytować Montaigne'a. Kto w takich warunkach ma przemawiać do człowieka? Montaigne mógł przynajmniej mówić do siebie. Mógł wiedzieć, kim był, kim chciał być, czego się obawiał (choć nie było tego wiele), co go raniło, co śmieszyło i co sprawiało mu przyjemność, co uderzało go w próżności i głupocie innych ludzi. W ten sposób umieścił siebie w centrum rzeczy, wierząc, że nawet jeżeli może wydać się to niektórym ludziom egocentryczne, to nic nie może być bardziej pasjonujące. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 191 Próby są nadzwyczaj interesujące. Otwierają również drogę dla nowe- go rodzaju twórczości literackiej, która stalą się niezwykle ważna we wszyst- kich kolejnych stuleciach. Setki autorów, wśród nich najwięksi w swych czasach, próbowali odsłonić siebie z otwartością i szczerością, która na- wet prześcignęła Montaigne'a, Rousseau i Goethego. Wymieńmy tu kil- ka nazwisk: Wordsworth i George Eliot, Baudelaire i Dostojewski, John Berryman i Philip Roth. Ci i wielu innych przelało na papier zdrowie i chorobę swych dusz w nadziei, że będą równie interesujący dla innych, jak dla siebie. Dziś powrót do literatury, która ukrywa, zamiast odkrywać, jest już niemożliwy, chyba żeby miało dojść do powrotu rządów żelaznej cenzury. Osiągnięcie tego bardziej niż komukolwiek innemu zawdzięczamy zwłaszcza Montaigne'owi. Montaigne w O doświadczeniu pisze: Okrutni z was pomyleńcy! "Spędził życie bezczynnie" - powiada- my; "Nic nie zrobiłem dzisiaj." Jak to? Zali nie żyłeś? Toć to jest nie tylko główne, ale najchlubniejsze z twoich zatrudnień. "Gdybym był miał w ręku władzę i wielkie sprawy, byłbym pokazał, do czegom jest zdolny." Umiałeś li obmyśleć i poprowadzić swoje życie? Dokonałeś tedy największego dzieła ze wszystkich. Natura nie potrzebuje wiel- kiego losu, aby się pokazać i wyżyć; ukazuje się jednako na wszyst- kich piętrach, i za kurtyną, i bez niej. Kto umiał nakreślić bieg własnego życia, dokazał o wiele więcej niż ten, który kreśli książki; kto umiał zdobyć sobie ład i spokój, lepiej żył niż ten, który zdobył królestwa i miasta. Wielkie i wspaniałe arcydzieło człowieka to żyć dorzecznie. Wszelkie inne rzeczy: panować, gromadzić skarby, budować są jeno przydatkami i oz- dóbkami co najwyżej.* Absolutnie wspaniałe jest dojście do tego, w jaki sposób należy cieszyć się naszym życiem zgodnie z prawem. Poszukujemy innego otoczenia, ponieważ nie rozumiemy dotychczasowego, i wychodzimy poza siebie, ponieważ nie wiemy, co się w nas znajduje. Nie ma potrzeby wspinać się na szczudła, ponieważ chcąc chodzić nawet na szczudłach, musimy poruszać własnymi nogami. A nawet na najbardziej wyniosłym tronie i tak musimy usiąść na własnym siedzeniu. * Michel de Montaigne, Próby. ks. III, rozdz. XIII, przekład Tadeusz Żeleński- -Boy, Warszawa 1957, t. III, s. 431. 192 Historia wiedzy Szekspir Na wstępie chciałbym się podzielić wątpliwościami dotyczącymi autorstwa sztuk Szekspka. Mógł je napisać aktor ze Stratfordu lub hrabia z Oxfordu, a najpewniej ktoś zupełnie inny. Po pięciu wiekach pytanie, czy "Szekspir" był postacią realną, czy jedynie pseudonimem literackim, nie ma większego znaczenia, chyba że dla kogoś, kto próbuje napisać jego biografię. Wystarczy powiedzieć, że autor sztuk urodził się w Anglii w połowie XVI wieku* i zapewne żył do 1615 roku. Napisał około trzydziestu pięciu sztuk, z których wszystkie zostały wystawione, niekiedy więcej niż jedna w sezonie. Odniósł wielki sukces jako dramatopisarz zarówno za życia, jak i w wiekach późniejszych. Gdy nasz bohater (nazywajmy go Szekspirem, chociaż nie wiemy dokład- nie, do kogo to nazwisko tak naprawdę się odnosi) rozpoczynał pisanie swoich dramatów, nie miał wielu dobrych przykładów, na których mógłby się oprzeć. Wielcy tragicy greccy byli mu nie znani. Pozostawał jedynie Seneka i garstka miernych tragików z czasów Seneki; a także Plaut i Terencjusz, starożytni Rzymianie oraz nieliczne imitacje ich klasycznych choć banalnych komedii. Dlatego też można powiedzieć, że Szekspir stworzył angielski dramat niemal od podstaw. Już samo to jest osiągnięciem przeogromnym. A jest jedynie początkiem dokonań Szekspka. Gdyby nie istniały sztuki Szekspira, moglibyśmy nigdy nie dowiedzieć się,' jak wspaniały może być dramat. Co więcej, moglibyśmy nie dowiedzieć się, jak głęboko literatura może sięgać w głąb ludzkiej duszy. W sztukach szekspirowskich zawsze w centrum akcji znajduje się człowiek. Średniowieczny obraz świata zostaje odrzucony, a wyłania się ludzkość: naga, nie ozdobiona szatami i nie broniona kanonami prawa. Sztuki te trudno zaliczyć do chrześcijańskich, już nie mówiąc o ortodoksji. Nie są też egzysten- cjalne, mimo że stawiają człowieka naprzeciw wszechświata, i następnie mierzą jego dokonania w tej nierównej rywalizacji. Geniusz Szekspira jest wyjątkowy, jako że pisał on komedie z równym mistrzostwem jak tragedie, i nawet wiedział, jak te dwa gatunki wzajemnie mieszać, używając komedii, by podkreślić tragedię, czy też tragedii, by ostrzej ukazać komizm sytuacji. Podobnie jest w życiu, gdzie dramat i komedia wzajemnie się przenikają, sztuki Szekspira są bowiem bliskie doskonałej imitacji ludzkiego życia, jakiej żadnemu autorowi nie udało się osiągnąć. Greckie tragedie zajmowały się problemami rodzinnymi, choć na heroicz- ' Według Encyklopedii Powszechną urodził się w roku 1564. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 193 na, nadludzką skalę. Trudno jest jakiemukolwiek ojcu lub mężowi rozpoznać siebie w Edypie, podobnie żadna żona ani matka nie może ujrzeć siebie w Klitajmestrze, królowej, która zamordowała swego męża Agamemnona. Jedną z największych zasług Szekspira jest to, że w swoich sztukach zawarł życie normalnych rodzin, odsłaniając nam to, co zawsze wiedzieliśmy, ale czego nigdy nie doświadczyliśmy. Każda ze słynnych tragedii poza wszystkim innym jest tragedią rodzinną. Lir i jego córki, Hamlet i jego matka oraz ojczym, Otello i jego narzeczona, Makbet i jego żądna krwi, pełna ambicji żona. Waśń rodzin zabija wspaniałych młodych kochanków w Romeo i Julii, a Antoniusz i Kleopatra, chociaż nie są małżeństwem - a może właśnie dlatego, że nim nie są - są równie w sobie zakochani, jak byli dwadzieścia lat wcześniej. Plaut i Terencjusz stworzyli wiele typów postaci komediowych: chełpiące- go się żołnierza-kochanka; naiwną, urodziwą córkę; głupawego ojca, który sprytnie zostaje pozbawiony swego skarbu; przebiegłego sługę, pociągającego wszystkie sznurki - wszyscy razem tworzą sytuacje rodzinne, które naśladują zwykłe życie. Szekspir w swych niezrównanych komediach ożywił te postacie, uczynił z nich prawdziwych ludzi. Oprócz nieodzownych postaci kochanków, którzy bardzo często sami bawią się miłością, sztuki te przedstawiają pary ojców i córek tak prawdziwe i realne, że mają one moc poruszania serca. I wtedy pojawia się Szajlok (Shylock), tragiczna postać mistrzowskim posu- nięciem autora wprowadzana w samym sercu komedii, któremu serce pęka wśród otaczającego śmiechu, w tym śmiechu jego córki. Francuski język odziedziczony po Rabelais'm okazał się nieodpowiedni dla potrzeb Montaigne'a, dlatego też spróbował on stworzyć nowy, własny język prozy. Szekspir również musiał niemalże od nowa tworzyć język angielski. Dante, Petrarka i Boccaccio dokonali podobnego cudu z językiem włoskim, Cervantes hiszpańskim, Lessing i Goethe z niemieckim. Podobnie jak we wszystkim innym, Szekspir okazał się największym z tych lingwistycznych twórców. Jego nieskończonej wyobraźni dorównywała niewyczerpana wyna- lazczość. Czynimy sobie komplement, gdy twierdzimy, że mówimy językiem Szekspira.* Byłoby naprawdę wspaniale, gdyby każdy mówił lub pisał tak pięknym językiem. HAMLET: [...] jak doskonałym tworem jest człowiek? Jak wielkim przez rozum? Jak niewyczerpanym w swych zdolnościach! Jak szlachetnym postawą i w po- * Autor odnosi to naturalnie do osób posługujących się językiem angielskim. 194 Historia wiedzy ruszeniach! Czynami podobnym do anioła, pojętnością zbliżony do bó- stwa! Ozdobą on i zaszczytem świata! Arcytypem wszech jestestw! A prze- cież czymże jest dla mnie ta kwintesencja prochu?* GLOUCESTER: [...] Czym są muchy Dla psotnych chłopców, tym ludzie dla bogów; Gnębią nas dla zabawki.** PROSPERO: [...] Święto się skończyło. Aktorzy moi, jak ci powiedziałem, Były to duchy; na moje rozkazy, Na wiatr się lekki wszystkie rozpłynęły. Jak bezpodstawna widzeń tych budowa, jasne pałace i wieże w chmur wieńcu. Święte kościoły, wielka ziemi kula, Tak wszystko kiedyś na nic się rozpłynie, Jednego pyłku na ślad nie zostawi, Jak moich duchów powietrzne zjawisko. Sen i my z jednych złożeni pierwiastków; Żywot nasz krótki w sen jest owinięty.*** Ceruantes Miguel de Cervantes Saavedra urodził się najprawdopodobniej 29 sierp- nia 1547 roku, w Alcala de Henares, w pobliżu Madrytu. Zmarł zapewne 22 kwietnia 1616 roku, chociaż miłośnicy literatury chętniej optują za 23 kwietnia, ponieważ tego dnia, jak się przypuszcza, odszedł Szekspir. Myśl, że ci dwaj twórcy zmarli tego samego dnia i razem powędrowali do nieba - na bo jeżeli się tam nie znaleźli, to dla kogo ono by było - jest tak kuszącym i wspaniałym pomysłem, że tym gorzej dla faktów, jakiekolwiek one by były. Cervantes był za młodu żołnierzem, a dopiero później stał się pisarzem. * Szekspir, Hamlet, akt II, sc. II, przekład Józefa Paszkowskiego. ** Kroi Lir., akt IV, sc. I, przekład Józefa Paszkowskiego. *** Burza, akt, IV, scena I, przekład Leona Ulricha. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 195 Na polu bitwy odnosił znaczące zwycięstwa, a gdy w 1575 roku został schwytany przez piratów, ci sądzili, iż mają do czynienia z ważną osobistością i zażądali wysokiego okupu. Fakt ten być może ocalił mu życie, jako że cały czas traktowano go dobrze, pomimo jego kilkakrotnych prób ucieczki. Kosztowało go to też pięć lat niewoli, ponieważ rodzina przez tak długi okres zbierała żądaną sumę pieniędzy. Dopiero w 1580 roku zdołała go wreszcze uwolnić. Cena za ową wolność była jednak tak wysoka, że już do końca życia nie wyszli z nędzy. Cervantes pragnął zostać pisarzem, dlatego też podejmował próby w nie- mal każdej literackiej formie, która w jego mniemaniu mogła mu przynieść skromną gotówkę: sztuki, opowiadania, romanse pasterskie, ówcześnie mod- ne. Nic jednak nie przynosiło tak upragnionego sukcesu. Cervantes zawsze uwielbiał czytanie, zwłaszcza rycerskich romansów z poprzedniego wieku. Być może właśnie dlatego wymyślił opowiadanie o starym szlachcicu z La Man- chy, który czytał tak wiele owych opowiadań, że w końcu popadł w obłęd i zaczął sądzić, że są one prawdziwe. Wtedy też zdecydował się zostać błędnym rycerzem i wyruszyć w świat z zardzewiałym mieczem i poobijaną tarczą na wychudzonej szkapie Rosynancie, by zabijać smoki, gdziekolwiek by na nie natrafił. Jak wiemy, nie znalazł nic poza stadami owiec i gigantycznymi wiatrakami, które stały tak samo wówczas, jak obecnie na równinach La Manchy. Nie zdołał pokonać wiatraków, które brał za uzbrojonych rycerzy. Został wysadzony z siodła przez skrzydła wiatraka, które obracały się nie- ubłaganie na wietrze. Don Kichot został odesłany od domu w klatce i umie- szczony przed swoim domem. Początkowo opowiadanie Cervantesa liczyło jedynie dwadzieścia stron. Z pewnością przeczytał je kilku krewnym, którzy dzielili z nim dwa pokoje w niewielkim domu w Esquivias, gdzie pisał w kuchni, a kobiety siedziały mu na karku. Opowiadanie to spodobało mu się, dlatego zdecydował się je rozwinąć. Cervantes uznał, że Don Kichotowi przydałby się towarzysz, giermek, dlatego też wprowadził do akcji opasłego, praktycznego wieśniaka Sancho Pansę, który odtąd służył domniemanemu rycerzowi, gdy razem przemierzali kręte drogi i bezdroża wymyślonej Hiszpanii, chociaż była to Hiszpania bardziej realna dla większości Hiszpanów niż ich współczesny kraj. Na swej drodze Don Kichot doświadczał wielu przygód, zazwyczaj będąc przechytrza- ny, oszukiwany i zdradzany, Sancho poczuł się tak zainspirowany wyobraźnią swego pana, że uwierzył, iż jest prawdziwym giermkiem prawdziwego rycerza. Większość czasu nasi bohaterowie spędzają na rozmowach, i właśnie te dialogi stanowią o wielkim uroku książki. 196 Historia wiedzy - To prawda - odpowiedział Sancho - ale byłem wtedy chłopaczkiem, później, jako wyrostek, pasałem już gęsi, a nie świnie. Ale mnie się zdaje, że to nic nie ma do rzeczy; nie wszyscy, którzy rządzą, pochodzą z królewskiego rodu. - To prawda - odparł Don Kichote - i dlatego u tych, którzy nie wywodzą się ze szlachetnego rodu, powadze godności, którą pełnią, towarzyszyć musi miła łagodność, która wiedziona przez roztropność, oszczędzi im poszeptów złośliwych, jakich żaden stan nie uniknie. Raczej chlubą niech ci będzie skromność twojego rodu i nie wahaj się przyznać, że pochodzisz z wieśniaków, gdyż widząc, że się tego nie wstydzisz, nikt cię tym nie zechce zawstydzać; raczej staraj się być maluczkim cnotliwym niż pyszałkiem. Niezliczeni są, którzy z niskiego stanu pochodząc, wznieśli się do najwyższej godności kościelnej czy cesarskiej; na dowód tej prawdy przytoczyć mógłbym ci tyle przykładów, żebyś się nimi znużył. Zważ, Sanczo. Jeśli weźmiesz cnotę za wytyczną i starać się będziesz postępować cnotliwie, nie będziesz miał czego zazdrościć książętom i panom; bowiem krew się dziedziczy, a cnotę się nabywa i cnota ma wartość sama w sobie, a krew nie.* Wysoki, wychudzony rycerz i jego krąglutki giermek niemal natychmiast przemówili do wyobraźni każdego czytelnika i odtąd ich wizerunek stał się najlepiej znany ze wszystkich wizerunków fikcyjnych postaci światowej litera- tury. Don Kichot doczekał się niezliczonych wydań i tłumaczeń na wszystkie języki europejskie, co uczyniło autora powieści niemal równie sławnym, jak jego bohaterowie. Mimo to Cervantes nie dorobił się takich pieniędzy, by warto było o nich wspominać. W każdym razie mylił się wierząc, że działal- ność literacka przyniesie oprócz sławy również i bogactwo. Być może Próby Montaigne'a nie są typowym renesansowym dziełem, natomiast na tytuł ten zasługuje z całą pewnością Don Kichot Cervantesa. No bo czy istnieje lepszy sposób na wkraczanie w nowy świat, niż wykpienie starego i sprawienie, by wszyscy się z niego śmiali? Średniowiecze stworzyło wzór rycerza mocno związanego z ideą państwa teokratycznego. Błędni rycerze byli wysłannikami królestwa bożego na ziemi, przywracali sprawiedli- wość, gdy przemierzali pola i krainy istniejące jedynie w umysłach ludzi: Avalon, Arkadię i tym podobne. Czyści moralnie i pogrążeni w swej religijnej nabożności służyli Matce Boskiej aż do śmierci, a nawet po niej. * Miguel de Ceryantes Saavedra, Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy, przełożyli Anna Ludwika Czerny i Zygmunt Czerny, Warszawa 1955. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 197 Ideał ten był tak piękny, że trwał wiekami. Nic więc dziwnego, że hipnotyzował Don Kichota. Ale nie dziwi również, że to doprowadziło go do szaleństwa, jako że kontrast pomiędzy pięknymi ideami i rzeczywistością - nieustannie obracającymi się wiatrakami - jest wystarczająco wielki, by odebrać rozum każdemu, kto nie stoi mocno na nogach. W każdym razie przyszłość należała do wiatraków, czyli do ich najprzeróżniejszych technicz- nych następców. Ale czy oznaczało to, że romantyczność umarła? A może istniał sposób, by cieszyć się zarówno romantycznością, jak i postępem? Prawdziwa wielkość Cervantesa leży w odkryciu tego sposobu. Don Kichot i jego przyjaciel Sancho Pansa poszukują tego, co współczesny poeta nazwał nieziszczalnym marzeniem o sprawiedliwości w ziemskim raju, co oczywiście jest sprzeczne samo w sobie, z czego człowiek praktycznie zawsze zdawał sobie sprawę. Co z tego, że marzenie to istniało jedynie w ludzkich umysłach? No bo prawdę mówiąc, gdzie indziej miałoby powstawać? W tym czasie prawdziwy świat mógł zmierzać do swego doczesnego, nieubłaganego celu. Dwaj bohaterowie Cervantesa nie znajdują się w centrum, na pierwszym planie sceny. Znajdują się nieco ponad sceną, albowiem nie stąpają po ziemi. Cervantes jako pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że nowy nadchodzący świat potrzebuje tego typu bohaterów; w innym wypadku oszaleje. Większość literatury, która przetrwała z ostatnich czterech stuleci podejmuje tę ideę, czy to wynajdując nowy rodzaj bohaterów bujających w obłokach, czy też ukazu- jąc, jak szalony stałby się świat, gdyby tego zabrakło. Czarna Śmierć Zapewne zabrzmi to nieco dziwnie, że straszliwa zaraza mogła być propaga- torem kultury i doprowadziła do rozpowszechnienia się renesansowej idei, ale jednak rzeczywiście tak było. Korzystała z połączenia dwóch elementów niezbędnych do rozpowszechniania się wiedzy: z jednej strony techniki druku oraz produkcji papieru, a z drugiej z manuskryptów, które przekształciły się w książki. Dżuma jest zasadniczo chorobą gryzoni, zazwyczaj szczurów, przenoszoną z jednego szczura na drugiego przez pchły. Chorobą tą mogą również zarazić się ludzie, jeżeli zostaną zaatakowani przez pchły. W przeludnionych średnio- wiecznych miastach właśnie to się zdarzyło. W czasach wyjątkowych napięć, podczas oblężenia i głodu, to głównie mieszkańcy miast byli zagrożeni. Jeżeli zachorowania na dżumę przyjmowały rozmiary epidemii, jak często miało to 198 Historia wiedzy miejsce, żniwo śmierci było straszliwe, jako że wówczas nie znano żadnego lekarstwa na tą straszną chorobę. (Dopiero współczesne antybiotyki stanowią skuteczne na nią antidotum.) Na początku 1347 roku genueńska placówka handlowa na Krymie została otoczona przez armię składającą się z Kipczaków wywodzących się z Węgier i Mongołów z kilku wschodnich krajów. Ci ostatni przynieśli nową postać dżumy, która w warunkach oblężenia rozprzestrzeniła się i zabiła wielu żołnierzy. Wtedy wodzowi Kipczaków przyszła do głowy myśl, że ten złośliwy los może wykorzystać na swoją korzyść i za pomocą katapulty wrzucił kilka zainfekowanych ciał do środka genueńskiego miasta. Osłabieni oblężeniem Genueńczycy nie mieli odporności i wkrótce wielu mieszkańców miasta zapadło na tę chorobę i zmarło. Wtedy też jeden z ich statków zdołał wymknąć się z blokady i żeglując przez Dardanele, wzdłuż wybrzeży Anatolii i przez Morze Śródziemne dotarł latem 1347 roku do Messyny na SycyE Przywiózł grupę przerażonych uchodźców, złoto, a także... dżumę. Choroba szybko przybrała rozmiary epidemii. W ciągu dwóch miesięcy zredukowała ludność Messyny o połowę i wkrótce rozprzestrzeniła się w in- nych sycylijskich miastach. Przekroczyła cieśninę oddzielającą Sycylię od włoskiego lądu i postępowała w górę półwyspu ze średnią prędkością około 10 kilometrów na dzień. Na początku 1348 roku śmierć wywołana dżumą zbierała swe żniwo w zasobnych miastach północnej Italii, jak również północnej Afryce, do której statki przywiozły zarazki. Francja i Hiszpania zostały dotknięte zarazą w drugiej połowie 1348 roku; Austria, Węgry, Szwajcaria, Niemcy, Niderlandy i Anglia w 1349 roku, a Skandynawia i rejon nadbałtycki w 1350 roku. Różne są szacunki określające, jaka część populacji Europy zginęła w wyniku tej zarazy, która przeszła do historii jako Czarna Śmierć. Nie ulega wątpliwości, że co najmniej jedna czwarta, a być może i połowa ludności zmarła; jedna trzecia jest zapewne bezpiecznym minimum. Liczba ofiar mieści się więc pomiędzy dwudziestoma pięcioma a czterdziestoma milionami. Epidemia wcale nie zakończyła się w 1350 roku. W ciągu następnych dwu- dziestu lat w różnych miastach dochodziło do kolejnych, choć mniejszych wybuchów choroby. W umysłach tych, którzy ją przeżyli, pozostawiła niezatarte piętno, chociaż na przykład Petrarka oświadczył, że nie sądzi, by przyszłe pokolenia uwierzyły w to, co naprawdę się wydarzyło. Biorąc pod uwagę jedynie liczbę zmarłych, Czarna Śmierć była jednym z największych kataklizmów w całej historii ludzkości. Liczba zmarłych była olbrzymia, większa niż przy jakiejkolwiek innej epidemii. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 199 W wyniku tej zarazy około połowy europejskiego chłopstwa zmarła. Natomiast ci, którzy przeżyli, szybko się bogacili, ponieważ mogli teraz żądać więcej za swe wyroby od mieszkańców miast, desperacko potrzebujących żywności, którą jedynie chłopi mogli wyprodukować. Jednakże w ciągu około stu lat populacja chłopów wzrosła wystarczająco, a inflacja zmiotła wszystkie ekonomiczne korzyści. Choroba zabijała ludzi, nie niszczyła natomiast własności i majątków. A uderzała z równą siłą zarówno w biednych, jak i w bogatych. Po pewnym czasie wszystkie majętności należące do zmarłych przeszły w ręce kogoś innego. Nowo powstałe bogactwo tych, co przeżyli, doprowadziło do jednego z największych w historii szału wydawania pieniędzy. Dlatego ostatnie dwa- dzieścia pięć lat XIV wieku było epoką rodzącej się pomyślności. Rozpasana konsumpcja była napędzana przez ogólne rozluźnienie zasad moralnych w obliczu epidemii. Gdy wszędzie czyhała śmierć, nie tak łatwo było utrzymać ostre zasady nawet w gronie rodzinnym, nie mówiąc już o sąsiadach czy poddanych. Ci, którzy przeżyli zarazę, nie tylko odziedziczyli pieniądze, ziemie czy budynki. Odziedziczyli także ubrania, kobierce i inne artykuły wytwo- rzone z materiału. Trzeba tu jednak zauważyć, że jedna osoba może nosić tylko ograniczoną liczbę ubrań, podobnie ma się rzecz z wykorzystaniem innych artykułów włókienniczych. Pod koniec XIV wieku miliony ubrań stało się nagle bezużyteczne. W tym też czasie odkryto nowe zastosowanie dla wszystkich porzuconych rzeczy: przetworzenie szmat na papier. Nowy ma- teriał był ceniony ze względu na wielorakość zastosowań, ale i tak około 1450 roku była jego znaczna nadwyżka, a ceny spadły do wyjątkowo niskiego poziomu. Czarna Śmierć wywarła inny wyjątkowy wpływ na szerzenie się odrodze- niowej idei, zapoczątkowanej przez Petrarkę i Boccaccia. Jednym z pierw- szych miast, które ucierpiało z powodu szalejącej epidemii, stał się Konstan- tynopol. Wschodnie cesarstwo rzymskie będzie trwało jeszcze przez stulecie, aż do upadku pod naporem muzułmańskich Turków w 1453 roku, ale od 1355 roku nieustanna ucieczka wykształconych ludzi z Bizanq'um na Zachód stała się faktem. Ich przybycie zaspokajało głód wiadomości, wiedzy o kla- sycznej tradycji. Uchodźcy przywozili ze sobą klasyczne teksty, które zacho- wały się w Bizancjum. Główne zastępy uczonych przybyły do Italii dopiero w XV wieku, ale każdego roku powiększała się liczba przyjezdnych. Do roku 1450 niezwykle wzrosło zainteresowanie czytaniem i studiowaniem greckich i rzymskich tekstów. Ale jak dotąd nie znaleziono sposobu zaspokojenia rodzących się potrzeb. 200 Historia wiedzy Osiągnięcie Gutenberga Stosunkowo mało wiemy o życiu człowieka, którego wynalazki wykorzystały następstwa Czarnej Śmierci, same w sobie często ponure. Urodzony w Mo- guncji w Niemczech, w ostatniej dekadzie XIV wieku, Johann Gutenberg spędził swoje życie na okrytej tajemnicą działalności, którą zdołał zataić nawet przed swymi partnerami, choć ci pożyczyli mu znaczne sumy pieniędzy. Jego skrytość i być może inne cechy charakteru ostatecznie doprowadziły go do klęski. Jeden z jego wierzycieli wniósł przeciw niemu pozew do sądu i po wygraniu sprawy w sądzie przejął wszystkie materiały i maszyny Gutenberga. Genialny wynalazca został nędzarzem. Gutenberg zmarł, załamany i opuszczony, około 1468 roku. Do tego czasu słynną Biblię, nazwaną jego imieniem, wydrukowano i od razu uznano za prawdziwe dzieło sztuki. W swej pierwszej książce, którą drukował posługując się ruchomymi metalowymi czcionkami, Gutenberg pragnął najwidoczniej odtworzyć przy wykorzystaniu środków mechanicznych średniowieczne ręko- pisy liturgiczne, bez uronienia czegoś z ich wspaniałych barw i opracowania graficznego. Ażeby zealizować to zadanie, co było wyjątkowym na te czasy osiągnięciem, wynalazł cztery podstawowe urządzenia, które stosowane były w drukarstwie aż do XX wieku. Jednym z nich była forma do dokładnego odlewania czcionek w dużych ilościach. Poprzednio ruchome czcionki albo grawerowano w metalu, albo rzeźbiono w drewnie. Obydwa procesy były pracochłonne i powolne. Drew- niana czcionka szybko ulegała zniszczeniu, z kolei znacznie trwalsza czcionka wygrawerowana nie pozwalała na utrzymanie zunifikowanego kształtu i roz- miaru. Natomiast formy odlewnicze Gutenberga pozwoliły wykonywać wiele kopii danej litery, i były one trwałe i jednakowe pod względem kształtu. Drugie osiągnięcie polegało na sporządzeniu nowego stopu, z którego odlewano czcionki, składającego się z ołowiu, cynku i antymonu. Sam ołów ulegał szybkiemu utlenieniu, co pociągało ze sobą niszczenie formy lub matrycy, w której umieszczano czcionki. Dodatek antymonu nadawał czcion- ce odpowiednią twardość, pozwalając na dużą liczbę odbitek. Stop ołowiu, cynku i antymonu jeszcze do niedawna stosowano w tym celu. Trzecim wynalazkiem była sama prasa drukarska. Poprzednio w pro- cesie drukowania z wykorzystaniem drewnianych czcionek wykorzystywano lekkie drewniane prasy. Wraz ze składaniem książek zaczęto jednakże sto- sować cięższe metalowe prasy. Ogromna śruba, podobna do tej wyko- rzystywanej przy wyciskaniu oliwek i winogron, pozwalała na wywieranie znacznie większego nacisku na matrycę. Prasa drukarska Gutenberga była CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 201 adaptacją prasy introligatorskiej. Zniszczyłaby ona szybko rzezane w drew- nie czcionki, ale obecnie, znacznie mocniejsze metalowe czcionki nie dość, że wytrzymywały większe naciski, to jednocześnie dawały czyste i dokładne odbitki. Poza tym Gutenberg po wielu eksperymentach wyprodukował nową farbę drukarską na osnowie olejowej. Farba ta mogła być barwiona na wiele kolorów, co pozwalało na drukowanie tak pięknych ksiąg jak Biblia Guten- berga. Rewolucja Gutenberga nie doszłaby do skutku, gdyby nie istniał papier, a jego losy powstania i rozwoju są niezwykle dekawe. Papier miał wynaleźć niejaki Ts'ai Lun, chiński urzędnik rządowy. Tradycja datuje to wydarzenie na 105 rok n.e. Pod koniec II wieku n.e. Chińczycy drukowali książki na papierze ze szmat, wykorzystując drewniane czcionki. Tajemnica wytwarzania papieru została odkryta przez Arabów w VIII wieku i przeniesiona do Egiptu i Hiszpanii. Z pewnych powodów przez dłuższy czas nie interesowała ona Europejczyków. Dopiero pod koniec XIV wieku sposoby wytwarzania papieru ze szmat stały się powszechnie znane na Zachodzie. Wtedy też wytwórstwo papieru, mając ogromne zasoby surowca spowodowane Czarną Śmiercią, stało się ważnym przemysłem. Papier ze szmat był bardziej ceniony aniżeli wykonywane ze skór zwierzęcych welin i pergamin, a to z wielu względów. Stronica z papieru lepiej się układa i łatwiej przewraca. Była także cieńsza, dlatego też można je było razem składać, wykonując mniejsze książki. Co najważniejsze, na papierze otrzymywano zacznie wyraźniejsze i czystsze odbit- ki w procesie drukowania. Pierwszą książkę wydrukowaną z wykorzystaniem metalowej ruchomej czcionki wykonał Gutenberg około 1450 roku. Nic dziwnego, że książki drukowano na papierze ze szmat, którego niska cena, ze względu na nadwyżki surowca, czyniła wybór oczywistym. Wkrótce, dzięki zastosowaniu wspania- łych wynalazków Gutenberga, zaczęto drukować książki na papierze w tysią- cach egzemplarzy. Wynalazek Gutenberga niebawem dotarł do Włoch. W Wenecji i w innych północnych miastach panował ogromny głód dzieł klasycznych. W ciągu pięćdziesięciu lat niemal każde ważne dzieło literatury greckiej i rzymskiej zostało wydrukowane i rozpowszechniane w całym świecie nauki. Dzięki zastosowaniu nowej technologii cena książek raptownie zmalała. Wiele orygi- nalnych tekstów zostało dostarczonych przez uchodźców z Konstantynopola, opuszczających miasto w obawie przed Turkami osmańskimi, którzy osta- tecznie zajęli je w 1453 roku. Gutenberg zupełnie nieświadomie, choć w decydujący sposób, przyczynił 202 Historia wiedzy się do triumfu renesansu Petrarki i Boccaccia. Dzieła klasyczne stały się dostępne we względnie tanich wydaniach, co pozwalało na rozwój studiów nad starożytnymi językami i kulturami. Niegdyś jedynie bogacz mógł sobie pozwolić na kupowanie odręcznie pisanych manuskryptów. Teraz książka stała się niemal powszechnie dostępna. Co więcej, starożytne teksty, które dzięki ponownej nauce greki i łaciny coraz częściej czytano, były nasycone ideami dawno już zapomnianymi czy pomijanymi na przestrzeni wieków. Owe idee odżyły więc na nowo. Poza tym wielu ludzi pisało własne książki, dotyczące ich własnych zainteresowań i trosk, w nadziei na znalezienie wdzięcznych czytelników czy zwolenników, a także spowodowanie zmian poglądów zupełnie obcych ludzi w odległych miejscach. Najbardziej rewolucyjny z wynalazków, jakim okazała się drukowa- na książka, stał się narzędziem zmiany. Petrarka i Boccaccio docenili możliwości umiejętnej promocji tej idei. Rozwinęli tę koncepcję dalej, niż ktokolwiek w przeszłości. Już nie tylko geniusze swych czasów wywierali szeroki wpływ. Wystarczyło mieć nowy pomysł, nawet niekoniecznie dobry, by napisać o tym książkę. Wydawcy chciwie poszukiwali nowych tytułów. Kto wie, co przyniosą? Nastąpił wyjątkowy zbieg okoliczności - powszechna dostępność papieru ze szmat, wynalezienie prasy z ruchomą metalową czcionką i nagłe pojawienie się dużej liczby doskonałych rękopisów aż proszących się o publikację - które walnie przyczyniły się do szerzenia renesansowych idei. Bez tych elementów składowych sen Petrarki i Boccaccia mógłby się nigdy nie spełnić. Renesansowe miasta Miasto-państwo jest jednym z greckich wynalazków. Arystoteles w swojej teorii społeczeństwa twierdził, że państwo zostało powołane dla życia, to znaczy jako ważny mechanizm pozwalający przeżyć. Ale kontynuuje swe trwanie dla dobrego życia. Ludzie, łącząc wspólnoty rodzinne we wspólnoty szersze, zdali sobie wkrótce sprawę, o ile bezpieczniejsze i ciekawsze jest życie w zbiorowości miejskiej aniżeli życie pojedynczej osoby czy rodziny. Państwa- -miasta powstawały w całej Grecji i greckich koloniach. Podstawowa zasada wynikała z ekonomii: były to społeczności mężczyzn, kobiet, dzieci i niewol- ników, żyjących razem w taki sposób, że mieszkańcy owej zbiorowości mogli cieszyć się lepszym i zasobniejszym życiem. Miasta-państwa rozkwitały i we- dle starożytnych standardów cieszyły się znaczną samodzielnością. W rezulta- CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 205 de tego niektórzy mężczyźni (choć tylko nieliczne kobiety i dzieci oraz zapewne nikt z niewolników) mogli mieć się naprawdę dobrze, wykonując ćwiczenia fizyczne w palestrze, dyskutując o filozofii i poszukując znaczenia idei cnoty. Pod koniec IV wieku p.n.e. Aleksander Wielki próbował założyć miasta- -państwa na podbitych przez siebie ziemiach. Pomysł ten okazał się jednak obcy i nie przyjął się. Jego cesarskie miasta, jak Aleksandria i Babilon, skupiały się raczej na rozbudowywaniu administracji aniżeli kulturze i handlu, podczas gdy Ateny trwały jako rodzaj sławetnej skamieliny. Rzymianie, którzy zaadaptowali tak wiele greckich pomysłów, odrzucili koncepcję miasta-pań- stwa, ponieważ cesarskie miasto wydało im się bardziej pociągające niż gwarne, zatłoczone i pełne innowacji miasta greckie. Wraz z najazdami barbarzyńców cywilizacja wycofała się za klasztorne mury. Nawet Akwizgran był daleki od miasta w greckim sensie. Lecz grecka idea miasta-państwa nie umarła. Odrodziła się w XI i XII wieku, gdy włoskie wspólnoty miejskie, takie jak Mediolan, Piza i Florencja, walcząc z feudalnymi władcami, obaliły dotychczasowych panów i same przejęły władzę. Średniowiecza włoska komuna, jak starożytne greckie miasto-państwo, była pierwszą ze wszystkich kupieckich jednostek. Wolność, jaką zaczęła się cieszyć nowa klasa miejskich kupców i handlowców, została wykorzystana do zbida nowych fortun i rozpowszechnienia bogactwa. Od 1300 roku Florencja, stosunkowo niewielkie miasto, stało się bankierem Europy, a jej moneta, floren, pierwszą międzynarodową walutą. Ale Florencja była czymś więcej aniżeli korporacją przedsiębiorców. Jej mieszkańcy starali się również o ten rodzaj sławy, o której nie marzono od czasu Aten w V wieku p.n.e. Sławy płynącej z posiadania wielkich dzieł sztuki i architektury, które czyniły miasto godnym podziwu obcych i przedmiotem dumy wszystkich jego miesz- kańców. Odnowiona idea miasta-państwa rządzonego przez ludzi, a nie przez Boga rozpowszechniała się po Europie. Mówiąc ściśle, w XII wieku zapożyczyły ją wspólnoty powstające w Niemczech właśnie wtedy, gdy włoskie miasta-pań- stwa już umierały na skutek walk wewnętrznych, które niszczyły wolność niemal w każdym mieście. Do utrzymania spokoju sprowadzano wojska najemników, ale żołnierze ci niemal zawsze zostawali dłużej, niż byli potrzeb- ni, co doprowadziło do przejęcia przez obcych kontroli niemal nad wszystkimi włoskimi miastami. Florencja straciła swą polityczną niepodległość (zachowując jednakże dobrobyt i przodownictwo w sztuce) pod koniec XV wieku. W tym samym czasie Rzym odrodził się z popiołów, ale już nie jako miasto-państwo. Stał się 204 Historia wiedzy cesarskim miastem, z wielką władzą i splendorem, choć skromnym życiem miejskim. Medyceusze, przodujący ród florencki w czasach swej największej chwały, mogli przechadzać się bez ochrony ulicami miasta, udzielając posłu- chania zarówno bogatym, jak i ubogim. Natomiast w renesansowym Rzymie, to znaczy Rzymie po około 1500 roku, papieże sprawowali władzę zza wysokich murów. Dzięki swemu bogactwu mogli podkupić najlepszych florenckich artystów, choć wspaniałe nowe budowle, ozdobione jak nigdy dotąd, nie należały już do całego ludu Rzymu. Państwa narodowe Niewielkie włoskie komuny pomogły Europie uwolnić się od brzemienia feudalnej władzy. Same długo jednak nie przetrwały. Padły ofiarą większych miast-państw, a te społeczności z kolei pozostawały ze sobą w nieustannych konfliktach wewnętrznych. Istniała pilna potrzeba nowej politycznej idei. Trudno jest dokładnie zdefiniować pojęcie naród, ale można powiedzieć przynajmniej tyle, że naród jest zbiorowością ludzi o wspólnym języku i tradycji, mających możliwość obrony przeciwko wszystkim wrogom. Naród, który nie jest w stanie się obronić, nie przetrwa długo. Władcy utwierdzali w tym przekonaniu swych poddanych, by ci z kolei nie przeciwstawiali się zbyt energicznie podatkom nakładanym na cele obronne. Zarówno dzisiaj, jak i wówczas wyznawano zasadę, że najlepszą obroną jest atak, dlatego wojny toczono chętnie i często. Aby przedstawić je w jak najlepszym świetle, toczono je zazwyczaj w imię pokoju. Wielkość państwa okazywała się w wojnie często sprawą decydującą, dlatego państwa rozrastały się, wchłaniając mniej szczęś- liwych sąsiadów i tworząc coraz większe polityczne jednostki. Dla uzyskania lepszej wydajności wydawało się niezbędne stworzenie gospodarek centralnie sterowanych, dlatego też coraz więcej władzy ekonomicznej koncentrowało się w coraz mniejszej liczbie rąk. Wojny nie trwały jednak wiecznie, a okresy pokoju wypełniały działania dyplomatyczne. Stało się tradycją toczenie rozmów dyplomatycznych w ele- ganckiej łacinie, jako że jedynie łacina była językiem, który znali wszyscy wojujący potentaci. Humaniści byli najlepszymi specjalistami w dziedzinie języka, dlatego też szybko znaleźli zatrudnienie, służąc pomocą książętom. Następcy Dantego, Petrarki i Boccaccia wkrótce znaleźli się na dworach przeróżnych monarchów, domniemanych cesarzy przypisujących sobie tytuł "rzymski" i bezbożnych papieży. L0 NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 205 Historia europejskiego odrodzenia stanowi dobrą ilustrację przysłowia, że nic nie przynosi większej klęski aniżeli sukces. Do 1700 roku większość charakterystycznych cech renesansu została wypaczona poza wszelkie granice przez bogatych, dysponujących siłą i pozbawionych skrupułów ludzi, którzy widzieli sposoby, by posługiwać się nimi, lub co gorsza, niezwykle przebie- głych praktyków o różnorodnych umiejętnościach, którzy wynaleźli sposoby na sprzedanie swych usług. Pomimo smutnego, choć nieuniknionego rezultatu, polityczne osiągnięcia renesansu okazały się znaczące. Ponad wiek potrzeba było na odrodzenie się tej populacji zdmuchniętej przez Czarną Śmierć. Około roku 1500 liczba ludności Europy przewyższyła stan z 1350 roku i nadal wzrastała w szybkim tempie, do czego przyczyniła się poprawa warunków życia. Kiedy ludność wiejska została zdziesiątkowana przez zarazę, ziemie uprawne przekształciły się w nieużytki i wkrótce zarosły lasami. Jednak na nowo je zagospodarowywano, a europejskie puszcze, dotychczas nie do przebycia, nie dostarczały wystarcza- jącej ilości drewna do budowy okrętów wojennych, których potrzebowano w toczonych licznych wojnach morskich. Kształtujące się w całej Europie w początkach XVI wieku instytucje polityczne zdolne już były stawić czoło wyzwaniom, które doprowadziły do załamania się niezależnych i trudnych w zarządzaniu wspólnot miejskich, rozkwitających przed dwustu laty. Nowe jednostki powstawały na znacznie większą skalę, niż widział to Zachód od czasów upadku Rzymu. Nowe państwa wszędzie były rządzone ręką despoty, choć poddanym wmawiano, że władcy są łaskawi, a poza tym nie ma innej formy władzy poza monarchią. Łaskawość władców nie była sprawą najważniejszą. Pełnili uży- teczne funkcje i pilnowali, by ich ministrowie również postępowali właściwie. Budowano nowe drogi, po morzach i wodach śródlądowych żeglowało wiele statków, w większości krajów funkcjonowała służba pocztowa, handel był stosunkowo dobrze chroniony (choć zazwyczaj obłożony wysokimi podatkami, jako że nikt jeszcze nie pojmował idei wolnego handlu), podatki były niesprawiedliwe tak jak zawsze, choć nie zarządzane tak arbitralnie, informacje były dostępne i niekiedy wiele od nich zależało. Ujmując w skrócie, ówczesne życie, po dwóch wiekach renesansu, zmieniło się nie do poznania od tego z okresu wieków ciemnych. Istniała wiara w dokonujący się pewien rodzaj postępu. Życie stawało się coraz lepsze i wszyscy mieli nadzieję, że proces ten będzie trwał. Pożywką dla tej wiary było przekonanie, że nic bardziej nie sprzyja postępowi aniżeli twierdzenie, że będzie on wciąż trwał. Mimo to wciąż pozostawały do rozwiązania pewne ważne problemy. 206 Historia wiedzy Kryzys państwa teokratycznego Istotnym problemem Europy tego okresu były religijne schizmy. Renesansowe idee pozostawały w sprzeczności z ideą teokratycznego państwa, co wcześniej czy później musiało doprowadzić do konfliktu ideowego oraz promowania uniezależniających się od Kościoła państw narodowych. Po upływie pewnego czasu z kolei monarchowie absolutni utracą swą władzę na rzecz nowego porządku, w którym człowiek (a nie Bóg) stanie się centrum świata. Stosunek Kościoła do renesansu zawsze był ambiwalentny. Niektórzy wielcy dostojnicy Kościoła byli zarówno renesansowymi książętami, jak i ludźmi pobożnymi. Innych oburzała rosnąca "światowość" rzesz wiernych. Około 1500 roku wielu widziało potrzebę reformy Kościoła. Również w prze- szłości istniały ruchy reformatorskie, ale teraz zmiany uważano za nie- odzowne. Czy reforma była możliwa bez wyrzeczenia się przez Kościół władzy politycznej, świeckiej? Czy w XV wieku Kościół mógł stać się ponownie ubogi, na wzór Kościoła wczesnego, bez samozniszczenia lub bez zniszczenia przez wrogów? Nowi despoci, król Francji i Anglii, cesarz niemiecki, a nawet król hiszpański, pomimo deklaracji niezachwianej lojalności wobec Rzymu, szukali coraz większej niezależności. Ale jaką ceną straconych dusz, odciąg- niętych na wieczne potępienie? Owszem, reforma była potrzebna, ale czy Kościół mógł to publiczne wyznać? Zbyt długo nic nie czyniono na tym polu. W końcu nowy środek do rozpowszechniania zmian - druk - otworzył drogę reformie. Religijne zmiany przez dwa stulecia wstrząsały Europą, co miało oddźwięk zarówno społeczny, jak i polityczny. Losy czterech sławnych mężów, urodzonych w drugiej połowie XV wieku, obrazują głęboką przepaść, jaką spory religijne wytworzyły między jednostka- mi i narodami w tamtych czasach. Mężowie ci dobrze się znali, a dwóch z nich było nawet bliskimi przyjaciółmi. Erazm z Rotterdamu Desiderus Erasmus urodził się w 1466 roku w Rotterdamie. Jego rodzice nie mieli ślubu, gdyż ojciec był kapłanem, a matka córką medyka i wdową. Wydaje się, że nieprawe pochodzenie nie miało wpływu na karierę Erazma. Jeżeli medycynę przyjąć za reprezentatywną wiedzę naukową, wtedy skrzyżo- CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 207 wanie dwóch rodzajów wiedzy, świeckiej i sakralnej, symbolizuje życie czło- wieka. Erazm stał się kapłanem i w późniejszym czasie zakonnikiem. Dla tego zawsze oddanego katolika największą miłością było zdobywanie wiedzy, zwłaszcza z zakresu cenionych wówczas nauk humanistycznych, w tym filolo- gii. Poświęcił się studiowaniu starożytnych języków - łaciny i greki - w któ- rych, jak sądził, zostało już wyrażone wszystko, co warte jest przeczytania. Jak mówiono, styl jego łacińskich dzieł był równie doskonały jak styl Cycerona, a jego znajomość greki była w owym czasie niezrównana. Dlatego też jego przekłady z klasycznej greki na ładne zarówno podziwiano, jak i powszechnie czytano. Około roku 1500 Erazm cieszył się sławą zarówno uczonego, jak i dyplo- maty (jako że podobnie jak większość humanistów szukał różnych sposobów zdobywania źródeł utrzymania). W tym okresie zainteresował się greckim tekstem Nowego Testamentu. Im dogłębniej go studiował, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu o niedokładności łacińskiego przekładu, doko- nanego około 400 roku przez św. Hieronima.* W czasie pobytu w Anglii Erazm rozpoczął prace nad skompletowaniem tekstu Nowego Testamentu przez kopiowanie manuskryptów znalezionych w klasztorach oraz udostępnionych mu przez jego przyjaciela, Tomasza Morusa. Po powrocie na kontynent rozpoczął prace nad łacińskim prze- kładem. Ukazał się on, wraz z komentarzami do poprawionego greckiego tekstu, w 1516 roku. Praca Erazma w wielu miejscach różniła się od prze- kładu św. Hieronima i niemal natychmiast została uznana za najwierniejsze tłumaczenie. Erazm pragnął opracować dokładny tekst obydwu testamentów (chociaż nie przepadał za Starym Testamentem i nigdy zbyt długo nim się nie zajmował), a następnie ogłosić go drukiem i rozpowszechnić, by mógł być studiowany przez różnych uczonych i ulepszany. Erazm zapewne pierwszy zdał sobie sprawę z możliwości, jakie stwarza druk. Doprowadziło to do konsekwencji, które nie były po myśli Erazma. Gdy Erazm dobiegał pięćdziesiątki, Marcin Luter rzucił słynne wyzwane Kościołowi rzymskiemu (zapoczątkowując protestantyzm), a do czasu śmierci Erazma rewolucja szła już pełną parą. Erazm z początku próbował ignorować zarówno treść, jak i wpływ wystąpień Lutra. Jego osobista pobożność była szczera, ale nie chciał traktować religii (w przeciwieństwie dc studiowania * Przekład św. Hieronima pod nazwą Yenia Yulgata (tzw. Wulgata) stał się od 1546 roku oficjalnym tekstem Biblii w Kościele rzymskokatolickim - przyp. tłum. 208 Historia wiedzy religijnych tekstów) tak poważnie, jak czynił to Luter. Erazm pragnął czytać i studiować wielkie dzieła klasyczne, pisać pełne wdzięku, urody Rozmowy po łacinie, które mogły służyć uczniom za wzór elegancji języka (i były używane aż do XX wieku), pić wyborne wino, dobrze zjeść i śmiać się z szaleństw tego świata. Pochwała głupoty jest jego najsłynniejszą książką, i w pełni na tę sławę zasługuje. W niej Erazm z całą swobodą prowadzi wywód w ironicznym stylu Lukiana (greckiego autora, którego prace tłumaczył), na temat wielu form głupoty i pychy. W późniejszych czasach jego książka cieszyła się wielkim powodzeniem. Zaraz po opublikowaniu jednakże przysporzyła mu więcej wrogów niż przyjaciół. Głupcy nigdy nie lubią, gdy ktoś śmieje się z ich głupoty. W końcu przyjaciele zmusili Erazma do dokonania wyboru pomiędzy Lutrem i papieżem, a ten oczywiście wybrał papieża, jako że nigdy nie pragnął być nikim innym jak szczerym, posłusznym Kościołowi katolikiem. Napisał krytyczny tekst na temat poglądów Lutra, na co ten odpowiedział gniewnie, a jednocześnie błyskotliwe, jak to zwykł to czynić, po czym Erazm wycofał się z placu boju. Zmarł w 1536 roku, kilka miesięcy przed swymi siedemdzie- siątymi rodzinami, w przeświadczeniu, że jego renesansowa postawa wyrafino- wanego intelektualisty nie pasuje już do groźnego oblicza nowego świata. Tomasz Morus Tomasz Morus, słynny autor, polityk i męczennik, był najlepszym przyjacie- lem Erazma. W nieskazitelnej ładnie Erazm nazywa go omnium korarum homo, co można tłumaczyć jako "człowiek w każdym calu". Urodzony w 1477 roku w Londynie Tomasz Morus wychowywał się w domu Johna Mortona, arcy- biskupa Canterbury i lorda kanclerza. Po dwóch latach w (Mordzie wyruszył do Londynu, by studiować prawo. W 1499 roku po raz pierwszy spotkał Erazma, gdy ten odwiedził Anglię. Odtąd Erazm bywał częstym gościem w domu Tomasza. Zapracowany, odnoszący sukcesy prawnik, jakim był Morus, nigdy nie przestawał czytać i pisać. W 1516 roku opublikował Utopię, "małą złotą książeczkę", w której opisał wyimaginowany świat wolny od wszelkich form zła dręczących ówczesną Europę, w którym wszyscy obywatele są równi i wierzą w dobrego i sprawiedliwego Boga. Przedstawił tam pewien rodzaj prymitywnego komunizmu (termin ten właśnie on wymyślił). Dlatego też jego CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 209 nazwisko znalazło się na placu Czerwonym w Moskwie, jako jednego z boha- terów rosyjskiej rewolucji. Od roku 1518 Tomasz Morus poświęcił się wyłącznie służbie królowi, dochodząc w 1529 roku do stanowiska lorda kanclerza, po odejściu kardynała Wolseya. Uczyniło go to drugim pod względem ważności człowiekiem w Anglii, ale jego panowanie było krótkie, jako że nie mógł pogodzić się z rozwodem Henryka VIII z Katarzyną Aragońską i jego kolejnym małżeń- stwem z Anną Boleyn. Również papież nie wyraził na to zgody. Jak wiemy, Henryk odmówił podporządkowania się wyrokowi papieża, za co został ekskomunikowany. Wkrótce Henryk ogłosił siebie głową Kościoła anglikań- skiego. Morus mógł akceptować królewskiego cudzołożnika, ale nie zgodził się na podpisanie przysięgi deklarującej, że król Anglii ma również nadrzędną władzę w sprawach religijnych. Henryk okazał się w tej sprawie nieustępliwy, chociaż szanował Morusa, a w innych okolicznościach darzył go nawet miłością. Teraz jednakże Morusowi zostały postawione zarzuty zdrady, został osądzony i skazany na śmierć zdrajcy - poprzez uduszenie, powieszenie i poćwiartowanie - lecz król zamienił ten wyrok na ścięcie głowy. Morus zginął 6 lipca 1535 roku. W jednej ze swych rozmów Erazm pisał: "Królowie czynią wojny, kapłani są zazdrośni w powiększaniu swego bogactwa, teologowie wynajdują sylo- gizmy, mnisi przemierzają świat, pospólstwo się bawi, a Erazm pisze rozmo- wy". Była w tym pewna prawda: Erazm, najbardziej wypływowy uczony w Europie, odmówił wykorzystania swego autorytetu, by wpłynąć uspokajają- co na przerażający zalew przemocy, który wystąpił podczas jego dojrzałych lat. Zapewne również i on miał powody do obaw. Tomasz Morus, rycerz i święty (został kanonizowany przez papieża Piusa XI w 1935 roku), wydawał się niezagrożony, a jednak stracił życie w wyniku konfliktu z królem, w którym był słabszą stroną. Były to czasy, gdy spory w sprawach idei oraz wiary niemal nieodwołalnie prowadziły do stosowania przemocy. Henryk VIII Henryk Tudor, przyszły król Anglii, urodził się w Greenwich w 1491 roku jako drugi syn Henryka VII. Jego starszy brat, Artur, zmarł w 1502 roku, co otworzyło Henrykowi drogę do tronu. Wstąpił na tron w 1509 roku, przy pełnych nadziei oczekiwaniach wszystkich Anglików. Osiemnastolatek, wysoki 210 Historia wiedzy i dobrze zbudowany, był wręcz uosobieniem króla, i nigdy nie zawiódł poddanych, jeśli chodzi o królewski wygląd i zachowanie, niezależnie od tego, jak bardzo rozczarowywał ich swą polityką. Zazwyczaj za te decyzje polityczne, tak naprawdę jego własne, obarczał winą swoich ministrów. Wkrótce po wstąpieniu na tron Henryk ożenił się z Katarzyną Aragońską, wdową po swoim bracie, uprzednio uzyskawszy dzięki znacznym środkom finansowym zgodę papieską na ślub, gdyż wówczas uważano to za związek kazirodczy. Przez pewien czas kochał Katarzynę. Jego stosunek do niej zmienił się, gdy kolejne dzieci rodziły się martwe. Jedyne, które przeżyło, było dziewczynką*, a Henryk bardzo pragnął mieć syna, następcę tronu. Niezado- wolony i przekonany, iż brak męskiego potomka nie jest jego winą, Henryk skierował swoją uwagę na Annę Boleyn, zmysłową siostrę jednej ze swych poprzednich kochanek. Anna obiecała mu syna, jak również niewysłowione rozkosze, ale jedynie pod warunkiem, że Henryk rozwiedzie się z Katarzyną, a ją uczyni królową. Henryk pragnął obydwu tych rzeczy równie mocno jak ona, lecz nie wiedział, jak mógłby rozwiązać ten kłopotliwy problem. Sytuacja stawała się skomplikowana nie tylko z religijnego, ale i politycz- nego punktu widzenia. Po pierwsze Katarzyna Aragońska była ciotką Karola V, cesarza rzymskiego. W dniu elekcji w 1519 roku Karol stał się natychmiast najpotężniejszym władcą w Europie, łącząc w jednej osobie korony hiszpań- ską, burgundzką (razem z Niderlandami), austriacką, a także niemiecką. Karol kierował się uczuciami rodzinnej lojalności i nie godził się na zniewa- żenie swej krewniaczki. Henryk zwrócił się o unieważnienie związku do papieża Klemensa VII, ale ten obawiał się Karola, który już raz uwięził go za brak posłuchu w latach 1527-1528. Sytuację Henryka pogarszał fakt, że otrzymał on już wcześniej specjalną dyspensę papieską na poślubienie Kata- rzyny. Patowa sytuacja przedłużała się. W tym czasie Anna wzdychała, a w Henryku wzbierała złość. W końcu zwrócił się o pomoc do swego lorda kanclerza**, kardynała Wolseya. Ten próbował wszystkich rozwiązań, by nakłonić papieża do unie- ważnienia małżeństwa, ale żadna z tych prób nie powiodła się. Wolscy, straciwszy sympatię króla w wyniku tej dyplomatycznej porażki, został oskar- żony o zdradę i zmarł w drodze przed oblicze króla. Nowy minister, Tomasz Cromwell, wkrótce przedstawił królowi lepsze rozwiązanie. Władca powinien ogłosić, że nie uznaje zwierzchności papieża i ustanowić króla najwyższą władzą kościelną w Anglii zarówno w sprawach duchowych, jak i doczesnych. * Późniejsza królowa Maria, która podejmie próbę przywrócenia w Anglii katoli- cyzmu - przyp. tłum. ** Pełniącego w przybliżeniu funkcję dzisiejszego premiera - przyp. tłum. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 211 Tak został ustanowiony samodzielny Kościół anglikański. Henryk mógł wtedy wziąć rozwód ze swą królową i ożenić się z Anną Boleyn. Uczynił to w 1532 roku. Wśród najbliższych doradców króla jedynie lord kanclerz, Tomasz Morus, sprzeciwił się tej nowej polityce. Sam Henryk przyjął ją natomiast z entuzjazmem. Był on renesansowym władcą par excettence i widział siebie jako króla w samym środku światowej sceny. Jak niekiedy powiadał, żaden człowiek na ziemi nie może mieć nad nim zwierzchnictwa, ani Karol V, ani urzędujący w Rzymie papież. Henrykowi nie brakowało pobożności, ale jak przystało na człowieka renesansu uznawał jedynie lojalność względem Boga, a nie Kościoła. Wedle nowego prawa nakreślonego przez Cromwella Henryk został ogłoszony zwierzchnikiem Kościoła anglikańskiego. W trakcie ośmiu lat rządów Cromwella, oczywiście w imieniu Henryka, angielska reformacja postępowała szybko naprzód. Wśród wielu ważnych posunięć Cromwell rozwiązał niemal wszystkie klasztory w kraju, przejmując na rzecz korony ich bogactwa. W ten sposób niemal podwoił majątek króla. Anna Boleyn okazała się mniej ekscytująca jako żona, aniżeli w czasach, gdy była kochanką, a Henryk również nią poczuł się znużony. Poza tym ona także dała mu jedynie córkę, Elżbietę I. Anna zginęła na szafocie. Jej następczyni, Jane Seymour, zmarła podczas narodzin syna. Po tym fakcie Cromwell przez trzy lata usilnie poszukiwał odpowiedniej wybranki dla człowieka, który mimo że był królem, jako teść był co najmniej niechętnie widziany. Wybór Cromwella padł na Annę z Cleves, która mogła dać mu niemiecki sojusz, ale Henryk znienawidził ją od pierwszego wejrzenia i szybko się rozwiódł. Kolejna wybranka, Katarzyna Howard, sprawiała mu wiele radości jako młoda żona, ale była rozwiązła, nawet jako królowa, i ona także przypłaciła to głową. Szósta i ostatnia żona, Katarzyna Parr, apatyczna choć uprzejma, służyła mu w starszych latach aż do jego śmierci w 1547 roku. Przygody matrymonialne Henryka były na ustach całej Europy, a w ostat- nich latach życia został znienawidzony za rozmyślne okrucieństwo. Katolicy natomiast nigdy nie przebaczyli mu dokonanej w majestacie prawa grabieży własności kościelnej. Tak naprawdę Henryk VIII nigdy sam nie sprawował władzy, miał natomiast ministrów, których zazwyczaj pozbawiał życia, gdy przestawali być mu użyteczni. Mimo to stał się jednym z najsławniejszych europejskich monarchów. W sposób niemal doskonały uosabiał renesansowe- go władcę państwa wyzwalającego się spod dominacji Kościoła. Henryk uważa! siebie za kompetentnego teologa. Ostatnie swe lata spędzi! na nieustannych wysiłkach, by zinterpretować swym współziomkom nowe relacje pomiędzy człowiekiem i Bogiem, które były symbolizowane przez jego rolę świeckiego króla, będącego jednocześnie zwierzchnikiem Kościoła angli- 212 Historia wiedzy kańskiego. Nigdy nie ustawał w rozwijaniu swej roli tego, który przyniósł protestantyzm swym poddanym. Jeżeli nie byłby lubieżnym, próżnym, samo- lubnym człowiekiem odrodzenia, mógłby tego nie zrobić, a wtedy Anglia wciąż byłaby katolickim krajem. Marcin Luter Wielki udręczony przez Boga założyciel protestantyzmu, ten, który zapocząt- kował reformację, urodził się w Eisleben w Niemczech w 1483 roku. Pomimo nalegań ojca, pragnącego, by poświęcił się karierze prawniczej, zdecydował się na religijne życie wstępując do zakonu augustynów, tego samego, do którego należał Erazm. Błyskotliwość jego umysłu w sprawach teologicznych szybko została rozpoznana. W 1510 roku Uniwersytet w Wittenbergii uczynił go profesorem teologii. Tego samego roku wyruszył w podróż do Rzymu w sprawach handlowych. Rok później wciąż żywo wspominał rozluźnienie obyczajów wśród rzymskiego duchowieństwa. Na to wyłącznie zwrócił uwagę, choć rok 1510 możemy również nazwać szczytowym punktem renesansu we Włoszech. Papież Juliusz, z pomocą Michała Anioła i Rafaela, podjął energiczne starania, by Rzym. nabrał dawnego splendoru Wiecznego Miasta. Luter budził podziw, przykuwał uwagę i przyciągał błyskotliwych uczniów, którzy później stali się jego oddanymi zwolennikami. Ale czasy po roku 1510 były dla niego pełne rozterek, gdyż zmagał się z problemem tego, co św. Paweł nazywał prawością Boga. Jak mógł on wielbić tak surową i bezlitosną istotę? - pytał Luter. Punktem wyjścia jego badań i rozmyślań było pytanie, które tak sformu- łował: "Kiedy będziesz wystarczająco pobożny i kiedy uczynki twoje wystar- czą, byś mógł przyjąć łaskawego Boga?" Odpowiedzią Lutra było twierdzenie, że człowiek staje się pobożny nie przez własne uczynki, lecz przez przyjęcie w wierze łaski Boga. Luter głosił, że Pismo Święte jest jedynym normatywem dla wiary człowieka. W następstwie tego musiał zakwestionować rolę Kościo- ła, który wydawał się bardziej przeszkodą aniżeli drogą wiodącą człowieka do Boga. Reformacja rozpoczęła się -- tylko nieliczne historyczne ruchy mogą być określane tak precyzyjnie - wieczorem 31 października 1517 roku, gdy Luter przybił swoje dziewięćdziesiąt pięć tez na drzwiach kościoła Wszystkich Świętych w Wittenbergii. Wiele z nich dotyczyło sprawy opustów. Oficjalnie CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 213 Kościół zawsze głosił, że odpusty, nabyte za dowolną cenę, nie mogą same w sobie odwrócić potępienia czy zagwarantować zbawienia, ale sprzedawcy odpustów nie zawsze byli tak drobiazgowi, przeciwnie - obiecywali nawet zbawienie wieczne. W kościele Wszystkich Świętych znajdowały się liczne relikwie, każda z nich przynosząca odpusty, które następnego ranka, czyli w Dniu Wszystkich Świętych, miały być powszechnie ukazane. Dlatego też spory tłum wiernych ujrzał te tezy, które również były ukrytym wyzwaniem dla papieskiego autorytetu. Wykorzystując nową technikę Luter wydrukował tezy i przesłał ich kopie swym przyjaciołom i znajomym. W ciągu następnych pięciuset lat od owego pamiętnego roku 1517 inni wywrotowcy i reformatorzy przybijali wyzwania do drzwi kościołów i innych budynków lub odczytywali je w telewizji, współczesnym odpowiedniku drzwi kościoła. Ale tylko nieliczni odnieśli sukces na miarę Lutra. Rewolta zaczęła się powoli, ale rosła nieubłaganie. Luter był doskonałym politykiem. Co ważniejsze, jego wyzwanie skierowane pod adresem Watykanu znalazło poparcie. Zwłaszcza księstwa niemieckie stanęły w jego obronie, biorąc go pod swe skrzydła. Kościół początkowo zbagatelizował wystąpienie Lutra, aby następnie rozpocząć działania. Luter, oskarżony o herezję i formalnie ekskomunikowany przez papieża, w czerwcu 1521 roku został wezwany przez cesarski parlament w Wormacji. Swym oskarżycielom odpowiedział błyskotliwą mową, którą zakończył słynnymi, bezkompromisowymi słowami; "Tu stoję! Nic innego nie mogę uczynić!" Oczyszczony z zarzutów Luter przeszedł przez tłum wrogów i zwolenników z ramieniem wyciągniętym w górę w geście wytchnienia i triumfu - gdyż mógł rzeczywiście spodziewać się potępienia i spalenia na stosie. Reformacja była złożonym ruchem, podobnie jak kontrreformacja, która zrodziła się, by przeciwstawić się nowemu wyzwaniu. Obydwie strony przy- znawały, że Kościół rzymski potrzebował reform, i obydwie żądały jej wpro- wadzenia. Spokojne, liberalne oblicze chrześcijaństwa nie mogło już dłużej trwać. Reforma była zarówno celem samym w sobie, jak i usprawiedliwieniem dla różnych poczynań. Henryk VIII oświadczył, że pragnie zreformować swoje duchowieństwo, ale poszukiwał też sposobu uzyskania rozwodu oraz zagarnię- cia bogactw zgromadzonych w katolickich klasztorach w całej Anglii. Nie- mieccy książęta, którzy poparli luterańską reformę, także pragnęli uniezależ- nienia się od Rzymu i większego udziału w podatkach, które instytucje kościelne zbierały w ich posiadłościach. Istniało również wiele innych moty- 214 Historia wiedzy wów o charakterze świeckim decydujących o upowszechnieniu się dzieła reformacji. Luteranizm stanowił renesansowe wyzwanie rzucone Kościołowi i teocen- tryzmowi - przede wszystkim wyzwaniem takim była teza, że człowiek może osiągnąć zbawienie nie przez orędownictwo kapłanów i biskupów, jak zawsze głosił Kościół, czy przez indywidualną wiarę. Jeżeli wiara była sprawą wyłącznie indywidualną, to wtedy trudno nie zgodzić się z postawą Lutra, i nie żądać zarówno niezależności od Rzymu, jak i indywidualnej niezależno- ści od hierarchii kościelnej. Luter utrzymywał, że nigdy nie pragnął posunąć się aż tak daleko. Dlatego też Kościoły przetrwały, nawet jeżeli zmieniły swoje nazwy. Luter umierając nalegał na skuteczność eucharystii, mówiąc - ze zwykłą mu dosadnością sformułowań, że jeżeli Pan poprosi go o zjedzenie dzikich jabłek i nawozu, on to uczyni, dlaczegóż więc nie zawierzyć w świętość ciała i krwi Chrystusa, odkąd Pan powiedział mu, by tak czynił. Ale wewnętrzny duch tego twardego jak skała, poważnego człowieka był rewolucyjny. Inni go rozumieli i podążyli za nim, gdziekolwiek ich prowadził. Skwapliwie zaakceptowali jego głęboko zakorzenione przekonanie, że można zabijać innych ludzi, jeżeli ich wierzenia dotyczące Boga są niewłaściwe. Służyło to ich własnym celom. Tolerancja i nietolerancja Luter nie rozpoczął w pojedynkę wojen religijnych XVI i XVII wieku. Ale tak jak nikt inny zainicjował i umacniał nietolerancję, która naznaczyła tę epokę. Protestanci zabijali w imię swej wiary, na co Kościół katolicki odpowie- dział przywróceniem inkwizycji. Czterysta lat po śmierci Lutra, zmarłego w 1546 roku, różnice w sprawach wiary nadal mogą być powodem mordu. Jonathan Swift wyśmiewał tych toczących, według niego, boje o to, z którego końca należy zacząć jeść gotowane jajko. Z czasem rzeczywiście konflikt międzywyznaniowy przybrał tak nieziemski charakter jak Czarna Śmierć. XVII wiek ujrzał teoretyczne rozwiązanie problemu, do którego powstania przyczynił się Luter. Nie znaleziono kompromisu dotyczącego rządzenia Kościołem, sakramentów, roli biskupów czy małżeństw kleru. Pozostawało zatem uznanie istnienia wielu różnych chrześcijańskich kościołów. Pozostawał jeszcze problem wyboru przynależności do kościoła - wyboru, który staje zarówno przed jednostką, jak i narodem. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 2/5 Ostatecznie religijne różnice stały się w same w sobie nie do zniesienia. Musiały ulec zmianie. Najbardziej elokwentnym wyrazicielem tego poglądu okazał się John Locke (1632-1704), którego List o tolerancji został opubliko- wany w 1689 roku. Jeżeli wierzysz, wywodził Locke, że posiadasz nieśmiertelną duszę, że twój pobyt na ziemi jest jedynie drobną częścią twego życia. Jeżeli uważasz, że charakter twojej wiary wpłynie na to, jak spędzisz wieczność - w udręce czy w szczęśliwości - wtedy religia jest bardzo poważną sprawą, poważniejszą, niż cokolwiek innego, co mógłbyś zrobić i o czym mógłbyś rozmyślać. Śmierć poniesiona w obronie wiary, jeżeli wierzysz, że dzięki temu osiągniesz wieczne zbawienie, oczywiście nie jest stratą, ale zyskiem w porównaniu z życiem zgodnym z wiarą. Wiara ta dotyczy jedynie religii postrzeganej z indywidualnego punktu widzenia. Trzeba jednakże rozważyć dwa inne poglądy. Jeden zawiera przypa- dek osoby, której wiara różni się od twojej. W czasie dwóch wieków poprzedzających List o tolerancji było niezmiernie łatwo uwierzyć, że ich wiara wymaga, by torturowali, zabijali, palili na stosie tych, których poglądy były odmienne, nawet jeżeli różnice te były trudne do udowodnienia. Co więcej, obecnie kwestionujemy i potępiamy pogląd, że jakakolwiek różnica poglądów religijnych jest wystarczającym powodem do stosowania tortur i śmierci. Niemniej w czasach Lutra większość ludzi mogła mieć trudności nawet ze zrozumieniem tej kwestii. Wtedy pojawił się Locke, który twierdził, że jego pogląd jest zgodny z poglądem samego Boga. Zapytuje, czy łaskawy i miłościwy Bóg popiera czyny tych, którzy "powodowani miłością i troską o dobro duszy ludzkiej ograbiają ich z mienia, ćwiartują ciała, wyniszczają w więzieniu, a w końcu pozbawiają ich życia w tym celu"? Odpowiedź Locke'a jest prosta i zdecydo- wana: Gdyby ktoś chciał powodować, by dusza, której zbawienia mocno pragnie, pod działaniem tortur, jeszcze nawet nie nawrócona na wiarę, ulotniła się z ciała, bardzo bym temu się dziwił, a sądzę, że razem ze mną nie mniej dziwiliby się też inni; lecz nikomu nigdy by nawet na myśl nie przyszło, że chęć taka może pochodzić z miłości, życzliwości i czułej dobroczynności. Jeśli do przyjęcia pewnych dogmatów należy przynaglać ogniem i mie- czem, jeśli do przestrzegania zewnętrznych obrzędów należy przemocą zniewalać ludzi, których obyczajów nikt w ogóle nie bierze pod uwagę; jeśli, dalej, ktoś w ten sposób nawraca inaczej wierzących, że zmusza ich siłą do wyznawania czegoś, w co nie wierzą, a pozwala im czynić to 216 Historia wiedzy wszystko, czego zabrania chrześcijanom Ewangelia, a człowiek uczciwy sam sobie, ten, nie wątpię, pragnie z pewnością licznego rozmnożenia rzeszy wyznawców tej samej, co i on, wiary, ale że taki pragnie pomnożenia Kościoła chrześcijańskiego, a i któż w to zdoła uwierzyć?* Współczesny wydźwięk tych słów, pomimo nieco archaicznego języka, jest oznaką, jak bliscy nam duchowo byli niektórzy XVII-wieczni myśliciele. Fakt, że Locke za opublikowanie tych myśli był zajadle atakowany, wskazuje, iż era reformacji, kontrreformacji i wieku wojen religijnych jest dla nas sprawą odległą, uwzględniając nasze poglądy na tę kwestię. Człowiek w centrum Rozpoczęliśmy ten rozdział pytaniem, jaka wielka idea odrodziła się w rene- sansie. Odpowiedź brzmi: starożytna idea, że człowiek znajduje się w centrum ludzkiego zainteresowania. Jak to powiedział przed dwudziestoma pięcioma wiekami Protagoras, człowiek jest miarą wszystkich rzeczy. Rewolucja protestancka, ze swoim naciskiem na indywidualną potrzebę łaski, potwierdziła tę odpowiedź. Za podstawę wiary przyjęto Pismo Święte, t które trzeba poznawać poprzez indywidualne czytanie, nie zaś przez pośred- ników. Wynalazek druku spowodował, że stało się to możliwe, przekład Biblii na wszystkie europejskie języki uczynił to jeszcze łatwiejszym. Teraz wszyscy są swymi własnymi teologami, a Bóg zstąpił do serca i umysłu każdego chrześcijanina**. Współcześni historycy wskazują jeszcze inne efekty, jakie przyniosło ponowne skupienie uwagi człowieka na jego sprawach. Dla niemieckiego socjologa Maxa Webera (1864-1920) i angielskiego historyka R.H. Tawneya (1880-1962) związek między protestantyzmem i powstaniem oraz rozwojem kapitalizmu wydawał się wyjątkowo bliski. Dyscyplina i samodzielność, który- mi człowiek musi się wykazać, jeśli chce odrzucić autorytet instytucji Kościoła, mogą być bliskie postawie polegania na samym sobie i samodzielnego planowania życia, tak potrzebnymi do osiągnięcia sukcesu w gospodarce * John Locke, List o tolerancji, tłum. Leon Joachimowicz, Warszawa 1963. ** Uznanie Biblii za jedyne źródło Objawienia (to jest treści wiary przekazanych ludziom przez Boga), a negowanie roli tradycji i dogmatyki katolickiej oraz wprowa- dzenie zasady "usprawiedliwienia przez samą wiarę" jest wspólne dla wszystkich ruchów protestanckich - przyp. tłum. CO NARODZIŁO SIĘ W RENESANSIE? 217 kapitalistycznej. Może także być próbą charakteru, która tworzy dobrych obywateli w demokratycznym państwie. Niezależnie od tego, czy zgodzimy się z taką interpretacją, nie była ona na pewno znana ludziom renesansowej Europy. Mogli mieć zupełnie odmienny pogląd na to, co jest interesujące w klasycznych cywilizacjach, które właśnie na nowo odkrywali. Przez tysiąc lat od upadku Rzymu ludzie przekazali odpowiedzialność za swe moralne życie namiestnikom bożym na ziemi: papieżowi w Rzymie, jego biskupom, proboszczom i pastorom. Uczynili to zgodnie z własnym sumie- niem, ponieważ byli przekonani, że przez to mogą osiągnąć zbawienie i wieczną szczęśliwość. Być może ku swemu zdziwieniu odkryli, że starożytni Grecy i Rzymianie, których ceniono za tak wiele osiągnięć, zasadniczo nie poczynili takiego targu. Zwłaszcza Rzymianie wierzyli w Boga i próbowali prowadzić stosowne moral- ne życie, ale przyjmowali odpowiedzialność za możliwość wyboru sposobu życia. Ta odpowiedzialność była, jak się zdaje w ich ocenie, nieodłączna. Im więcej renesans rozważał to przekonanie, tym bardziej uderzające i odważne się ono wydawało. Ludzie doby klasycznej brali odpowiedzialność sami za siebie i akceptowali konsekwencje błędnego założenia, jeżeliby takowe przyjęli. Podejmowane ryzyko było ogromne, jak to pokazał renesans. Czy nagroda mogła być równie wielka? Renesansowy człowiek również zdecydował, że jest odpowiedzialny za swe życie i to stało się najważniejszym powodem odchodzenia od państwa teokratycznego i budowania państwa świeckiego i społeczeństwa, za które mogli odtąd brać całą odpowiedzialność. Duchowni mogli odtąd pełnić jedynie rolę doradców. My, współcześni, jesteśmy dziedzicami tego wyboru i tylko z drobnymi wyjątkami (zob. rozdział dwunasty), wyznajemy odtąd to przekonanie. 7 EUROPA SIĘGA DALEJ Na początku ery chrześcijańskiej liczba ludności świata wyniosła około 300 milionów ludzi. W 1500 roku wzrosła jedynie do około 400 milionów, rozmieszczonych następująco: Chiny, Japonia i Korea - 130 milionów, Europa (razem z Rosją) - 100 milionów, subkontynent indyjski - 70 milionów, Azja Południowa-Wschodnia i Indonezja - 40 milionów, środkowa i zachodnia Azja - 25 milionów, Afryka - 20 milionów, Ameryki - 15 milionów. Pomiędzy 1500 a 1800 rokiem ludność świata podwoiła się, a kolejne podwojenie nastąpiło w 1900 roku, gdy liczba mieszkańców naszego globu osiągnęła 1600 milionów. W 1960 roku ponownie się podwoiła, a następne podwojenie wystąpi około 2000 roku, kiedy to będzie nas na planecie od sześciu do siedmiu miliardów. Główną przyczyną podwojenia się ludności w latach 1500-1800 było rozpowszechnienie się na całym świecie nowych wynalazków i technik rolni- czych. Z uwagi na pojawienie się znacznie więcej żywności, możliwe było wykarmienie większej populacji. W 1500 roku użytkowano zaledwie mniej niż jedną czwartą wszystkich ziem uprawnych na świecie. Pozostała część była zamieszkiwana przez ludność myśliwsko-zbieracką, wędrujące ludy pasterskie lub plemiona prowadzące prymitywną gospodarkę rolną. Prymitywne metody okazały się znacznie mniej wydajne niż uprawa roli przy użyciu pługa. Co więcej, ludność była nawiedzana okresami głodu spowodowanego nieurodza- jem. Po 1500 roku nastąpił znaczny wzrost światowej gospodarki, wraz z roz- przestrzenieniem się zwierząt hodowlanych i roślin uprawych. Na teren Nowego Świata wprowadzono bydło, owce i konie, gdzie szybkie się rozmno- żyły. Wywodzącą się z Bliskiego Wschodu pszenicę zaczęto uprawiać najpierw w Azji, a następnie na całym globie. Do podstawowych upraw wkrótce EUROPA SIĘGA DALEJ 219 włączono banany, słodkie ziemniaki, ryż, trzcinę cukrową (wszystkie wywo- dzące się z Azji) oraz kukurydzę, ziemniaki, pomidory i wiele innych roślin uprawnych z terenu Ameryki. Potrzeba było okcłc stu tysięcy lat, by \v 1500 roku światowa populacja osiągnęła poziom 400 milionów mieszkańców. O tę sarną liczbę wzrośnie liczba ludności naszego globu w ciągu zaledwie pięciu lat, pomiędzy 1995 a 2000 rokiem. Do obecnej eksplozji demograficznej przyczyniają się nie tylko czynniki związane z rozwojem rolnictwa. Eksplozja ta zaczęła nabierać rozpę- du już około 1500 roku. Imperia mongolskie Dzisiaj Mongolia jest szóstym krajem pod względem wielkości w Azji, ale jednym z najrzadziej zamieszkanych, a jej ludność przekracza ledwie dwa miliony. Ten niegościnny, smagany wiatrami rejon pustyń i stepów, niegdyś tworzący Mongolię, nigdy nie mógł wykarmić zbyt licznej populacji. Ale ci, którzy tu się urodzili, wywarli znaczący wpływ na historię całego świata. Widzieliśmy jak w III wieku n.e. Hiung-nu, lub inaczej Hunowie, przeła- mali Wielki Mur Chiński i zapoczątkowali wędrówki ludów, które dwieście lat później doprowadziły do zniszczenia rzymskiego imperium. Po tym okresie przez niemal tysiąc lat Mongolia pozostawała w cieniu, to znaczy Chińczycy utrzymywali spokój w regionie wykorzystując swą przewagę militarną oraz zręczną dyplomację. Jednakże na początku XIII wieku nowa fala dzikich, bezlitosnych, uzbrojonych w łuki jeźdźców opuściła Mongolię i stworzyła wkrótce największe imperium, jakie widział świat. Nazwiska mongolskich dowódców przeszły do historii. Około 1206 roku Czyngis-chan (1167-1227) zjednoczył plemiona mongolskie i w ciągu następ- nych dwudziestu lat podbił północne Chiny i całą Azję na zachód od Kaukazu. Wielki chan Ugedej (zm. 1241) dokończył podbój Chin oraz Korei i poprowadził kampanię skierowaną na Zachód, która zawiodła Mongołów aż nad Adriatyk. 9 kwietnia 1241 roku mongolskie hordy Ugedeja okrążyły armie polskie, niemieckie i węgierskie pod Legnicą, a 11 kwietnia doszło do kolejnej bitwy na równinie Mohi, opodal Wiednia. Jedynie śmierć Ugedeja w grudniu tegoż roku ocaliła Europę przed zalewem barbarzyńców. Chan Kubilaj (1215-1294) założył dynastię Yuan, i jako pierwszy chiński cesarz z tej linii zjednoczył po raz pierwszy Chiny od upadku dynastii Tang w 907 roku. Ostatecznie Timur (1336-1405), który ze względu na chromą 220 Historia wiedzy nogę nazywany był Timur Chromy lub Tamrelan, kierując się nie spotykanym barbarzyństwem podbił rozległe imperium, które rozciągało się od południo- wej Rosji do Mongolii, Indii, Persji i Mezopotamii. Po jego śmierci potężne imperium szybko się jednak rozpadło. Marco Polo Marco Polo urodził się w Wenecji około roku 1254, a zmarł tam około 1324 roku, po żydu pełnym niezwykłych przygód. Jego rodzina (a właściwie jej męscy przedstawidele) od dłuższego czasu zajmowała się handlem ze Wscho- dem, od 1260 roku podróżowała do Azji z Konstantynopola, ostatecznie przybywając do letniej rezydencji wielkiego chana, gdzie spotkali samego chana Kubilaja. Miejsce to nazywało się Shangtu. Kubilaj wysłał ojca Marca, Niccolo, z powrotem do Europy jako ambasadora przynoszącego listy z proś- bą do papieża, by ten dostarczył Kubilajowi stu inteligentnych ludzi "wpraw- nych w siedmiu naukach humanistycznych". Niccolo dotarł do Wenecji w 1269 roku, gdzie po raz pierwszy ujrzał swego syna. Marco miał wtedy około piętnastu lat. Papież Klemens IV wkrótce zmarł i Niccolo musiał oczekiwać na wybór następcy, by wypełnić prośbę Kubilaja. Po dwóch latach oczekiwań następca' wciąż jednakże nie był wybrany. Dlatego też Polo, ojciec razem z synem*, zdecydowali się wyruszyć w ponowną podróż do Chin. W Palestynie papieski legat wręczył im listy dla wielkiego chana. Owo posłanie stało się tym, czego potrzebowali, ponieważ legat wkrótce został wybrany papieżem, Grzegorzem X. Prośba cesarza chińskiego dotycząca stu wykształconych mężczyzn nie mogła być wypełniona. Pod koniec 1271 roku Polo opuścili Akkę z dwoma zakonnikami, ale ci ludzie, niezwyczajni do rygorów podróży po bezdrożach Azji, wkrótce wycofali się i zawrócili. Natomiast nieustraszeni Polo kontynuo- wali dalej podróż. Wiele lat później, gdy Marco powrócił do Wenecji, napisał o swoich podróżach księgę zatytułowaną Opisanie mata. Ów bestseller owych czasów wciąż jest wielką księgą podróżniczą, nawet jeżeli wielu współczesnych Marcowi uważało jej zawartość jedynie za przejaw bujnej fantazji autora. Badania naukowe w ostatnich czasach udowodniły jednak solidne podstawy podanych tam informacji historycznych i geograficznych. ' I stryjem Marco, Mateo - przyp. thun. EUROPA SIĘGA DALEJ 221 Podróż z Akki do letniej rezydencji Shangtu zabrała Polo około trzech lat. Zapewne została opóźniona chorobami (z pewnością przynajmniej je- den z nich zapadł na malarię), a byli także zagorzałymi "turystami", często zbaczali z głównego szlaku, by po drodze odwiedzić znane miejsca. Ku- bik) wielce się ucieszył widząc ponownie ojca Polo, a także ze świętego olejku, pochodzącego aż z Jerozolimy, dołączonego do papieskiego listu. Z pewnością chan najbardziej zadowolony był z młodego Polo, który cie- szył wielkiego pana opowiadaniami o dziwnych ludziach mieszkających w od- ległych krainach. Kubilaj ustanowił młodego Wenecjanina kimś w rodzaju podróżującego ambasadora bez teki, i wysyłał go z licznymi misjami do odległych części imperium, z których Marco powracał z cennymi informacjami, i co więcej, z ciekawymi opowieściami. Kubilaj powierzył też Marcowi sprawowanie pieczy nad handlem solą, przez kilka lat sprawował też funkcję zarządcy niewielkiego miasta. Marco ze swoim ojcem pozostawali na dworze wielkiego chana przez piętnaście lat, podczas których na handlu dorobili się niemałej fortuny i doświadczyli wielu wspaniałych przygód. Ledwie połowę Marco opisał w swojej książce (przynajmniej tak oświadczył na łożu śmierci). Około roku 1290 Polo zapragnęli już wracać do Wenecji, i zwierzyli się cesarzowi ze swego zamiaru. Z początku ten nie chciał wyrazić zgody na opuszczenie przez nich Chin. Dlatego przez ponad rok Polo szukali okazji do wyruszenia w podróż, która jednocześnie byłaby na rękę również cesarzowi. Według tradycji nada- rzyła się ona w 1292 roku. Do Persji miano wysłać mongolską księżniczkę, by została żoną chana Arguna, mongolskiego władcy kraju. Księżniczce miało towarzyszyć około sześciuset dworzan. Polo przekonali Kubilaja, że oni również powinni jechać, ponieważ już poprzednio przemierzyli drogę. W rzeczywistości, jako że księżniczka planowała podróż morską wokół subkontynentu indyjskiego, a Polo z Persji do Chin podróżowali drogą lądową, ich twierdzenie o znajo- mości drogi było czystym blefem. Marco w swojej książce nie wspomina o rozstaniu się z wielkim chanem, ale musiała być to wzruszająca chwila. Cesarz dobiegający już osiemdziesiątki, zapewne miał świadomość, że już nigdy nie ujrzy młodszego przyjaciela, a Marco był z kolei pewien, że już nigdy tam nie powróci, jako że kolejny cesarz mógł nie być tak łaskawy dla cudzoziemców. Marco zbliżał się wówczas do czterdziestki, co w owych czasach było zaawansowanym wiekiem, i pragnął spędzić resztę życia w rodzinnej Wenecji. Podróż z Chin do Persji zabrała im ponad rok. Gdy księżniczka dotarła 222 Historia wiedzy w końcu do celu, ze smutkiem dowiedziała się, że jej narzeczony zmarł przed wieloma miesiącami. Władcą Persji został Mahmud Gazan, syn Arguna. Wkrótce to on poślubił księżniczkę. Polo wzięli udział w uroczystościach weselnych, ślubnych, a następnie wyruszyli w kierunku Europy, obładowani cennymi prezentami. W Trapezuncie, na południowym brzegu Morza Czarnego, opuścili obszar kontrolowany przez Mongołów i wkroczyli na teren tak wyczekiwanej cywili- zacji europejskiej. Tam jednak czekało ich niezbyt miłe powitanie zgotowane przez bandę rabusiów, którzy ograbili ich z większości bogactw, choć pozosta- wili przy życiu. Od niepamiętnych czasów uważano podróże Europejczyków drogą lądową na Daleki Wschód za rzecz niemożliwą. Co prawda w latach od około 1200-1400 wielcy chanowie gwarantowali bezpieczną przeprawę, ale ich władza sięgała jedynie do Trapezuntu. Chociaż nawet na Wschodzie bezpie- czeństwo było jedynie tymczasowe. W 1368 roku Tamerlan utracił kontrolę nad właściwymi Chinami, gdy rodzima chińska dynastia Ming przejęła kontrolę nad państwem. Wraz ze zmierzchem potęgi Mongołów Mingowie rośli w siłę i rozszerzali wpływy. Na początku tej dynastii Chińczycy otworzyli się na świat. Wyprawy dowodzone przez wielkiego eunucha admirała Cheng Ho (1371-1435) eksplorowały Ocean Indyjski. Do 1431 roku flota składająca się z sześćdziesięciu dwóch statków i niemal trzydziestu tysięcy ludzi dopły- nęła do wschodnich wybrzeży Afryki. W ciągu połowy stulecia Chińczycy mogli dotrzeć do Europy. Wtedy nastąpił nagły zwrot chińskiej polityki. Cesarze Mingów, z nie do końca znanych powodów, wstrzymali wszystkie wyprawy i zaczęli krzewić nowy narodowy konserwatyzm. Nauka podupadała, handel gwałtownie zma- lał, a odkrycia morskie zostały zarzucone lub też zapomniane. Na niemal pięćset lat Chiny odcięły się od reszty świata. Z czasem z kraju ekspansywne- go przekształciły się w kraj wyzyskiwany. Wraz ze śmiercią Tamerlana w 1405 roku i późniejszym zaprzestaniem przez Chiny wypraw odkrywczych, pomiędzy Europą a Azją zapadła kurtyna. Przerwane zostały zwłaszcza dalekie podróże, a Kubilaj chan żył w pamięci jako romantyczna legenda, w którą wierzyli jedyne nieliczni Wenecjanie. Polo dobrze wiedzieli, że możliwe jest dotarcie na Daleki Wschód - do źródła największych skarbów na świecie - zarówno drogą lądową, jak i morską, jako że obydwie z nich przemierzyli. Ale wraz z upływem czasu opowieści rodzinne stały się coraz bardziej mroczne i wypaczone, a niebezpieczeństwa takich podróży doprowadziły innych Europejczyków do wyolbrzymiania stojących na drodze przeszkód i wymyślania nowych, istniejących jedynie w ich świecie EUROPA SIĘGA DALEJ 223 fantazji. W połowie XV wieku "powszechna wiedza" przyjmowała pogląd, że nie istnieje dla Europejczyków droga, którą można by dostać się na Wschód. Nawet najwytrwalsi kupcy obawiali się potworów, wampirów i innych piekiel- nych bestii, które rzekomo zagradzały drogę. Z drugiej strony w tym samym czasie wzrastały ekonomiczne siły, które zaczęły ukazywać konieczność poszu- kiwań takiej drogi. Wyprawy odkrywcze Przez wieki rolnicy w północnej Europie mogli w ciągu długich miesięcy zimowych utrzymać przy życiu co najwyżej kilka sztuk bydła, co prowadziło do masowego uboju stad w miesiącach jesiennych. Bez przypraw, a zwłaszcza pieprzu, niezbędnego do konserwowania mięsa, szybko ulegało ono zepsuciu, dlatego też pieprz był czymś więcej aniżeli jedynie towarem delikatesowym. Dostawcy żywności, by uniknąć bankructwa, musieli zaopatrywać się w pieprz u jedynego znanego źródła, czyli arabskich kupców, którzy dostarczali go na swych wielbłądach przez pełne tajemnic pustynie do Ormuzu, Adenu i Ale- ksandrii. Co gorsza, Arabowie za swój towar żądali tylko jednej zapłaty: złota. A o złoto w ówczesnej Europie nie było łatwo. Różni podróżnicy, niekoniecznie wiarygodni, twierdzili, że złoto występuje obficie na południe od Sahary. Ale w jaki sposób można było tam dotrzeć? Karawany przemierzały pustynię, niemniej Europejczycy byli niemile widziani. Jedyną alternatywą pozostawała droga morska, poza Słupami Herkulesa, czyli obecną Cieśniną Gibraltarską. Jednak zdaniem ówczesnych żeglowanie po oceanach było niemożliwe. Powszechnie krążyły opowieści o przepastnych czeluściach zamieszkiwanych przez okropne stwory, które połykają okręty i ludzi tak jak pies połyka kawałki mięsa. Temu naiwnemu mniemaniu próbował się przeciwstawić portugalski książę, Henryk Żeglarz (1394-1460). Rybacy portugalscy, odbywający często wyprawy dalej od brzegu, nie obawiali się tak Atlantyku, jak ludzie z głębi lądu. Co więcej, portugalscy żeglarze i żołnierze zapuszczali się coraz dalej na południe, a od 1420 roku toczyli walki z krajowcami na Wyspach Ka- naryjskich, archipelagu oddalonym aż osiemset mil na południe od naj- dalej wysuniętego w tę stronę krańca Portugalii i jedynie kilka mil od afry- kańskiego wybrzeża. Dlaczegóż by więc nie wykorzystać Wysp Kanaryjskich jako punktu wypadowego? Stamtąd okręty mogły kontynuować drogę na południe wzdłuż afrykańskiego wybrzeża w nadziei na odkrycie natural- 224 Historia wiedzy nych portów, gdzie mogłyby bezpośrednio handlować z tymi, którzy posiadają złoto. Tak też uczyniono. Jeszcze za życia Henryka zbadano wybrzeże zachodniej Afryki aż do wielkiego zakrzywienia lądu w Sierra Leone. W ciągu następnych dwudziestu lat, do 1480 roku, Portugalczcy eksplorowali Złote Wybrzeże, nazwane tak ze względu na obfitość występującego tu złota tak potrzebnego do zakupu przypraw korzennych. W 1485 roku Diego Cao popłynął dalej na południe mijając przylądek Palmas, przylądek św. Katarzyny, aż osiągnął przylądek Cross, na 22 stopniu szerokości południowej. W owym czasie już nie złoto było głównym motorem dalszych poszukiwań żeglarzy. Dręczyło ich nowe, palące pytanie: czy możliwe jest opłynięcie kontynentu afrykańskiego? Czy Afryka gdzieś się kończy? Czy można dotrzeć statkami z Europy do Indii i Wysp Korzennych? Jeżeli tak, wtedy można by było zawierać transakcje handlowe bezpośrednio z producentami pieprzu, eliminując tym samym konieczność płacenia w złocie arabskim pośrednikom. Drogę tę odkrył Bartolomeu Dias (ok. 1450-1500). W sierpniu 1487 roku wyruszył z Lizbony, pożeglował na południe do Wysp Zielonego Przypadka, a następnie kontynuował podróż w dół wzdłuż afrykańskiego wybrzeża, pod- ążając znaną wówczas trasą. Minął przylądek św. Marii, przylądek, św. Katarzyny i przylądek Cross, żeglując wciąż na południe wzdłuż zakrzywiają- cej się na wschód linii brzegowej. Na początku stycznia 1488 roku sztormy zmusiły go do wypłynięcie nieco bardziej w morze. Gdy wiatry ucichły,' podróżował wciąż na wschód, poszukując lądu. Z początku zdumiony, wkrót- ce uświadomił sobie, co się wydarzyło. Po prostu minął południowy cypel Afryki nie zauważywszy go. (Dojrzał go i nazwał przylądkiem Dobrej Nadziei podczas podróży powrotnej.) 3 lutego 1488 roku, zwracając się na północ, dojrzał ponownie ląd, którego linia brzegowa zmierzała na północny wschód. Jego załoga domagała się zawrócenia, a mimo to jeszcze kilka dni Dias żeglował w nieznane (po czym zawrócił), aż osiągnął Rzekę Wielkiej Ryby w pobliżu dzisiejszego Port Elizabeh. Wybrzeże nie zawracało z powrotem na wschód. Droga do Indii wydawała się w końcu otwarta. Afrykę można było opłynąć. Pierwszym, który tego dokonał, był Yasco da Gama (1462-1524). W lipcu 1497 roku wyruszył z Lizbony i po wielu przygodach w maju następnego roku dotarł do Kalikatu, głównego portu handlowego w ówczesnych Indiach, na 111 stopniu szerokości północnej, W porcie da Gama popadł w konflikt z muzułmańskimi kupcami, którzy nie docenili go jako rywala i chrześcijani- na, i powrócił do Lizbony poprzysięgając zemstę. W 1502 roku ponownie przybył do Kalikatu, po czym zbombardował miasto i spalił statek z arabską EUROPA SIĘGA DALEJ 225 załogą, dziećmi i kobietami, gdyż czuł się obrażony przez jego kapitana, i zażądał, by muzułmanie przekazali towary i handel w ręce Portugalczyków. W ciągu kilkudziesięciu lat żądanie to zostało wypełnione, a jego ziomkowie na długi czas przejęli handel przyprawami. Kolumb Handel przyprawami korzennymi pozostawał wciąż bardziej skomplikowany, aniżeli wyobrażali to sobie początkowo Portugalczycy, ponieważ indyjscy pośrednicy pożerali lwią część zysków. Czy można było znaleźć drogę do Indii Wschodnich, ostatecznego źródła przypraw korzennych, tak by te cenne produkty mogły być bezpośrednio kupowane u producentów? Stworzyłoby to monopol na ów handel i zapewniło olbrzymie zyski. Po Oceanie Indyjskim grasowali wówczas muzułmańscy piraci. Dlatego też portugalscy i hiszpańscy odkrywcy rozpoczęli snucie planów o poszukiwaniach zachodniej drogi (czyli żeglując z Europy wciąż na zachód), dzięki której można by było ominąć wszelkie czyhające niebezpieczeństwa ze strony rywali. Sen ten ziścił się po części za sprawą Krzysztofa Kolumba (1451-1506). Chociaż Włochy roszczą sobie prawo do zaliczania go w poczet swych obywateli, jako że urodził się na ziemi włoskiej, w Genui, to nie czuł się Włochem. Mógł być dzieckiem hiszpańsko-żydowskich rodziców, wygnanych przez inkwizycję. Tak czy owak, 13 sierpnia 1476 roku przybył do Portugalii, przypływając do brzegu wpław jako rozbitek z płonącego okrętu. To niemal mityczne pojawienie się na światowej scenie było typowe dla tego człowieka, a on potraktował je jak przepowiednię przyszłej wielkości. Z pewnością Kolumb był błyskotliwym człowiekiem, po trosze szalonym. Jako doskonały nawigator i zdolny, doświadczony marynarz nakreślił drogę do "Indii", która była w zasadzie dobra, no może z wyjątkiem kilku poważnych błędów w obliczeniach wynikłych z racji niewiedzy i częściowo monomanii, która pozwalała mu mniemać, że to, w co on wierzy, jest absolutną prawdą. Jego nawigacyjne umiejętności w połączeniu monomanią, przekształciły się w jego całkowitą pewność, że "Indie" (jeśli nie Kataj, czyli Chiny) leżały około 3900 mil na zachód od Wysp Kanaryjskich. Dziś wiemy, że w tej odległości nie znajdują się ani Indie, ani Chiny, a jedynie (w przybliżeniu) ląd amery- kański. Czy było to oznaką błyskotliwości, szaleństwa czy głupiego szczęścia? Przekonanie, że posiada on rację w najistotniejszych dla niego sprawach, przyniosły Kolumbowi zarówno ogromny sukces, jak i tragiczną porażkę, 226 Historia wiedzy i wynikłe z tego tarapaty. W ciągu dwóch lat od przybycia do Portugalii nakłonił tamtejszą przodującą rodzinę, by wyraziła zgodę na jego ożenek z ich najbardziej kochaną młodą damą. Kolumb tym samym rozpoczął długą kampanię mającą na celu nakłonienie wpływowych i bogatych Portugalczy- ków czy też Hiszpanów do pokrycia kosztów jego śmiałego planu popłynięcia na zachód do Indii i Kataju. Jego niezachwiana pewność siebie przekonała wielu zainteresowanych; sądzili, że człowiek tak mocno wierzący w swoje plany, musi mieć rację. Kolumb nie ukrywał przed swymi sponsorami, że jego przekonanie nie opiera się na zwykłych przesłankach. To nie rozum, matematyka ani mapy nakłoniły go do podróży na zachód - jak powiedział królowi Ferdynandowi i królowej Izabeli w 1502 roku - tylko pewne ustępy Biblii, na przykład z Księgi Izajasza 11:10-12 i Księgi Ezdrasza 3:18. Te baśniowe geograficzne źródła były o tyle przekonywające dla jego sponsorów, o ile wydają się śmieszne dla nas. Po latach negocjacji zezwolono w końcu Kolumbowi złożyć swą propozy- cję hiszpańskiej parze królewskiej. Jego żądania okazały się jednak tak niezwykłe, by nie powiedzieć skandaliczne, że u pary królewskiej wywołały jedynie zdumienie. Do tej pory żaden podróżnik nie żądał tytułu szlacheckie- go, przysługującego wiecznie jego rodowi, i otrzymania 10 procent ze wszyst- kich transakcji, które byłyby zawierane w jego posiadłościach terytorialnych. Został odesłany z kwitkiem, dlatego też na początku 1492 roku opuścił hiszpański dwór kierując się w stronę Francji i Anglii. Ale zanim oddalił się na dobre, jego przyjaciele i zwolennicy na dworze przekonali Ferdynanda i Izabelę, by przywołali go z powrotem. Wkrótce wszystkie jego żądania zostały spełnione. Ogromna energia i geniusz Kolumba pozwoliły mu przezwyciężyć wszyst- kie przeszkody stojące na drodze do zakupu i wyposażenia trzech statków. Wielką pomocą służył mu jego przyjaciel Martin Alonso Pinzon, który żeglował na fincie i który położył większe zasługi dla całego przedsięwzięcia, niż Kolumb kiedykolwiek chciałby to przyznać. Wyprawę udało się przygoto- wać w krótszym czasie, niż ktokolwiek mógł mniemać, i 3 sierpnia 1492 roku, pół godziny przed wschodem słońca, Santa Maria, Pinia i Mną opuściły port w Palos. Dobierane w pośpiechu załogi statków składały się głównie z nieoświeco- nych i przesądnych ludzi, jakimi wówczas byli żeglarze. Kolumb zdawał sobie sprawę, że staje przed trudnym zadaniem, kierując statki na zachód, by żeglować po bezkresnym oceanie dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Jednocześnie pragnął zachować zarówno kurs, jak i odległości przemierzane EUROPA SIĘGA DALEJ 227 każdego dnia w sekrecie przez załogą, obawiając się, by informacje te nie zostały odsprzedane inny podróżnikom. Doprowadziło to później do sprzecz- ności przy próbach odtworzenia harmonogramu podróży, które jedynie częściowo mogły być rozwiązane przez porównanie oficjalnej relacji z wypra- wy z jego prywatnym dziennikiem. Dalsze niezgodności powstały przez jego wielce niedokładne pomiary wysokości* Gwiazdy Polarnej, które spowodowa- ły odchylenia w obliczeniach pozycji statku w dowolnym momencie. Mówiąc prawdę, odkrycie Ameryki przez Kolumba wydawało się nieunik- nione, skoro trzymał się on zachodniego kursu. Ameryki tworzą przecież jednolitą 14 000-kilometrową barierę na drodze od około 57 szerokości południowej do 70 stopnia szerokości północnej. Ażeby ominąć te kontynenty, statek żeglujący na zachód musiałby skierować się mocno na południe, by opłynąć przylądek Horn, lub próbować się przecisnąć przez niemalże wieczne masy lodu w okolicach Arktyki. A to nie mogło przydarzyć się Kolumbowi. W ten sposób wiedziony szalonym przekonaniem i geograficzną nieuchronno- ścią odkrył Amerykę, po raz pierwszy dostrzegając ląd 12 października 1492 roku. A była nią jedna z uroczych Wysp Bahama, którą nazwał San Salvador (obecnie Guanahani). Jak na ironię, Kolumb nigdy nie zdawał sobie sprawy, że odkrył nowy świat. W czasie wszystkich czterech wypraw do Indii Zachodnich był przeko- nany, że są to Indie Wschodnie (wyspy Azji Południowo-Wschodniej), że tuż obok znajdują się Japonia i Chiny i że Indie znajdują się zaraz za horyzontem. Był tego pewien. Tak wyczytał w Biblii. Jakie znaczenie miała pomyłka Kolumba oprócz wpływu na jego osobiste życie? Inni podróżnicy wkrótce odkryli, gdzie się właściwie znajdują, i gdziekolwiek wyruszali, natrafiali na cuda i dziwy, a znalezienie złota i srebra nie nastręczało trudności. Odkryli też tytoń i bawełnę, które sprowadzili do Europy. Być może przyczyniło się to do zmiany życia w Starym Świecie nawet bardziej niż przywiezione złoto. Osobiste życie Kolumba okazało się upokarzającą klęską, mimo zadziwia- jącego sukcesu, jaki odniósł. Z pewnością był wspaniałym żeglarzem, nato- miast okazał się fatalnym administratorem. Wkrótce dostrzegli to Ferdynand i Izabela. Czynili mu obietnice i nigdy nie przestali być hojni i przywiązani do tego dziwnego, szalonego i cudownego człowieka, który uczynił ich równie sławnymi, jak siebie samego. Ale nie mogli dalej znosić jego autokratycznej postawy, gdyż twierdził, że jest królem Zachodniego Świata, a oni jedynie hiszpańskimi monarchami. * Wysokość jest to łuk kota wielkiego zawarty między horyzontem astronomicznym a równoleżnikiem wysokości danego ciała. Wyraża się w stopniach, minutach i sekun- dach kątowych - przyp. red. 228 Historia wiedzy W 1500 roku, podczas trwania trzeciej wyprawy Kolumba, wysłali oni swojego ambasadora plenipotenta do Santo Domingo na wyspie Espaniola (nazwa nadana tej wyspie przez Kolumba; obecnie Haiti). Nastąpiły miesiące gorączkowych negocjacji, ale Kolumb, będąc poddanym korony hiszpańskiej; nie mógł wyjść z tego zwycięsko. Ostatecznie został aresztowany i powrócił skuty łańcuchami do Hiszpanii. Królowa zarządziła, by go rozkuć i by pojawił się przed nią. Gdy to uczyniono, wielki człowiek padł na kolana i wybuchnął płaczem. W pewnym sensie Kolumb wcale nie odkrył Ameryki, ponieważ europejscy rybacy wiedzieli o istnieniu nie zbadanego lądu na Oceanie Zachodnim całe wieki przed nim. Ale w ich interesie leżało utrzymanie tego w tajemnicy, i czynili to od wypraw wikingów w X wieku. Natomiast w interesie Kolumba leżało ujawnienie istnienia Ameryki, ogłoszenie tego całemu światu, nawet jeżeli nie wiedział, iż jest to Ameryka. Z pewnością odsłonięcie tego sekretu mogło mu przynieść większy sukces aniżeli rybakom, którzy próbowali go zataić. A gdy już sekret ten został ujawniony, świat zmienił się nie do poznania. Podróż dookoła mata Odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba jest zapewne największym jednostkowym wkładem do wiedzy ludzkiej. Choć istniało jeszcze tyle innych nie wyjaśnionych spraw. Kolumb sugerował, że ponieważ Ziemia jest okrągła, to żeglując wciąż na zachód można ostatecznie dopłynąć do punktu startu. Czy rzeczywiście można było tego dokonać? Nikt tego nie był pewien, należało to sprawdzić. A Indie Zachodnie, jak wkrótce sobie uświadomiono, nie były Indiami Wschodnimi. Pomimo wszelakich bogactw tam występujących nie były Wyspami Korzennymi, o których od tak dawna marzyli Europejczycy. Do ostatecznego udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy świat można opłynąć, korona hiszpańska wybrała portugalskiego nawigatora Ferdynanda Magellana (ok. 1480-1521). Wyruszył on drogą południowo-zachodnią do Indii Wschodnich, wokół południowego krańca Ameryki Południowej. Ów- cześnie nie znano jeszcze drogi wokół kontynentu. Magellan opuścił Hiszpanię w sierpniu 1519 roku, po rejsie nie przysparzającym większych kłopotów w grudniu przybił do zatoki Rio de Janeiro. Pierwsze miesiące 1520 roku spędził na badaniu ujść kolejnych rzek w poszukiwaniu przesmyku idącego przez kontynent. Poszukiwania te trwały aż do października 1520 roku. Wtedy, podróżując na południe, odkrył i pożeglował przez cieśninę nazwaną EUROPA SIĘGA DALEJ 229 później jego imieniem, i 28 października wpłynął na "Morze Południowe". Liczna flotylla rozpoczęła przeprawę przez Ocean Spokojny, nazwany tak z racji na spokojne wody i niezbyt mocny i stały wiatr wiejący w plecy podczas żeglugi od Ameryki Południowej aż do Filipin. Pomimo braku trudności z samym żeglowaniem podroż stawała się coraz cięższa. Do 18 grudnia flota, zredukowana z początkowych pięciu statków do trzech, płynęła wzdłuż chilijskich wybrzeży na północ w poszukiwaniu pomyślnych wiatrów. Wtedy dopiero Magellan skierował statki na pełne morze, ustalając kierunek zachodni. Ani on, ani żaden z jego towarzyszy nie mieli pojęcia, jak długi dystans mają do pokonania, choć wkrótce zdali sobie sprawę, iż zapasy wody pitnej i jedzenia okazały się niewystarczające. Dręczeni morderczym pragnieniem, zdziesiątkowani przez szkorbut, zmuszeni do jedzenia zapaskudzonych przez szczurze odchody sucharów i ostatecznie skórzanych umocowań żagli nie zawró- cili jednak, dzięki żelaznej determinacji Magellana. W końcu 6 marca 1521 roku, po dziewięćdziesiędu dziewięciu dniach na morzu, flotylla dobiła do brzegu na wyspie Guam na Wyspach Mariańskich. Po raz pierwszy od wielu tygodni żeglarze mogli wreszcie rozkoszować się słodką wodą. Magellan, pragnący kontynuować podróż, zatrzymał się tam jedynie na trzy dni i 9 marca opuścił wyspę, by żeglować w kierunku południowym w stronę wysp nazwanych później Filipinami. Tam anektował ziemie w imieniu hiszpańskiej korony oraz nawrócił tamtejszego władcę i jego poddanych na chrześcijaństwo. Triumf ten okazał się jednak krótkotrwały. 27 kwietnia 1521 roku, jedynie po miesiącu od przybycia na Filipiny, Magellan zginął w potyczce z krajowcami na wyspie Mactan. Bez Magellana, który nadawał ton wyprawie, flocie ubywało statków. Do Moluków dotarły jedynie dwa, a do Hiszpanii powrócił już tylko jeden, pod dowództwem Juana Sebastiana Elcano, baskijskiego nawigatora, zastępcy Magellana. Jego statek, Yittoria, przybił wreszcie do macierzystego portu z przeciekającymi burtami, za to obładowany przyprawami korzennymi, i to po opłynięciu świata. Elcano został nagrodzony dodaniem do jego herbu wizerunku globu z napisem Pńmus circumdisti me: "Pierwszy mnie okrążyłeś". Narodziny światowego handlu W końcu udowodniono, że wszystkie oceany są ze sobą połączone, i żaden rozsądny człowiek nie kwestionował już okrągłego kształtu Ziemi. Z racji tego, że oceany otwierały drogi we wszystkie strony, teoretycznie każdy statek mógł 230 Historia wiedzy żeglować po całym świecie. Ale przejście przez Cieśninę Magellana było wąskie, możliwe jedynie od grudnia do kwietnia (miesiące letnie na południo- wej półkuli), bardzo trudne, i można je było kontrolować. Przez cały wiek Hiszpanii i Portugalii udawało się, uciekając się do siły i podstępu, utrzymać monopol na południowy szlak pomiędzy Zachodem i Wschodem. Niepocie- szeni takim obrotem sprawy Anglicy, Francuzi i Holendrzy rozpoczęli poszu- kiwanie północnej drogi, która mogła okazać się wolna od niebezpieczeństw wynikających z obecności hiszpańskich i portugalskich żołnierzy. Przyczyni się to do kolejnej wielkiej niespodzianki, odkrycia kontynentu Ameryki Pomoc- nej, z której rozległych bogactw szybko zdano sobie sprawę w całej Europie. W ten sposób zrodził się nowy rodzaj handlu, który ostatecznie pomógł zjednoczyć cały świat w jedną globalną gospodarkę, bez względu na liczbę samodzielnych jednostek politycznych w niej uczestniczących. W ciągu wieku handel przestał się ograniczać jedynie do towarów luksusowych. Duże dochody można było czerpać również z transportu towa- rów masowych i takich powszechnych dóbr jak ubrania, cukier czy rum. Uczyniono kolosalny postęp od czasów, gdy handel ze Wschodem opierał się na przewożeniu na grzbietach wielbłądów małych ilości cennych przypraw korzennych. Nikt nie żalił się na tę zmianę, jako że osiągane zyski były niewspółmiernie większe. Poza tym nowe szlaki handlowe - drogi morskie - mogły być całkowicie kontrolowane przez Europejczyków. Nie istniała potrze- ba pośredników - Arabów czy kogokolwiek innego. Wkrótce zaczęto przewozić kolejne towary masowe, jak tytoń i ryż, a w XIX wieku nawet granit i lód; początkowo służyły jako balast, ale później stały się źródłem fortun kapitanów z Nowej Anglii. Cennym towarem była również tania chińska porcelana, którą transportowano z Orientu do Ameryki i Europy. Towary te na długie lata określiły gust i zapotrzebowanie Zachodu. W tym nowym świecie cukier i niewolnictwo stały się ze sobą nieodwołal- nie powiązane. Przed rokiem 1500 zapotrzebowanie na słodycze musiało być zaspokajane przez miód i nieliczne łakode pochodzące z egzotycznych źródeł na Wschodzie. Hiszpanie pierwsi założyli plantacje trzciny cukrowej na karaibskich wyspach Ameryki Środkowej. W ich ślady poszli Anglicy. Portu- galscy podróżnicy założyli własne plantacje trzciny w Brazylii. Cukier okazał się równie łatwo dostępny jak sól, i bardzo dochodowy. Ale na takich plantacjach nieustannie brakowało rąk do pracy, która była ciężka i zabójcza dla ludzkiego organizmu. Rdzenni mieszkańcy, nieliczni już na samym początku podboju Ameryki, zostali wybici w dużej mierze przez Europejczy- ków, którzy nie tylko przynieśli ze sobą okrutną broń palną, ale także nowe EUROPA SIĘGA DALEJ 231 choroby, a na nie tubylcy nie byli odporni. Rozwiązaniem owego braku rąk do pracy byli niewolnicy afrykańscy. Przez trzy wieki mieszkańcy Czarnego Lądu stanowili najcenniejszy towar, nawet jeżeli połowa z nich ze względu na fatalne warunki nie przeżywała transportu z zachodniej Afryki. W razie obiekcji co do tego handlu, zawsze można było się powołać na doktrynę Arystotelsa o naturalnym niewolnictwie. A któż był bardziej "naturalnym" niewolnikiem, jak nie człowiek o czarnej skórze? Aż do XIX wieku tylko nieliczni kwestionowali "logikę" takiego rozumowania. Handel ideami Statki, które przemierzały oceany przez kolejne trzy wieki po 1492 roku, oprócz zwykłych towarów przewoziły, można by rzec, towar niewidoczny gołym okiem. Była to wiedza i nowe idee, razem z wierzeniami religijny- mi, a przepływały one w obydwu kierunkach, zarówno z Zachodu na Wschód, jak i odwrotnie. W tym mieszaniu się idei ulegały one również prze- kształceniom. Dobrym przykładem takich zmiany jest wynaleziony w Chinach około 1000 roku proch strzelniczy. Chińczycy stosowali proch strzelniczy głównie do wyrobu fajerwerków, a także do innych pokojowych celów. Arabscy najemnicy, przejąwszy od Chińczyków tajemnicę produkcji prochu, stworzyli pierwsze działa. Europejczycy natomiast je ulepszyli. Co więcej, badali sztukę posługiwania się bronią palną z wyjątkowym zacięciem. Od 1500 roku europejska strategia wojskowa, zarówno na lądzie, jak i ma morzu opierała się na zasadzie konstruowania lepszej broni palnej. Do dzisiejszego dnia na Zachodzie przewaga siły ognia nad siłami ludzkimi i taktyka wciąż są uznawane za główną ideę strategicznego myślenia. Od czasów gdy zachodni przywódcy wojskowi zgadzali się na dominację wyżej wymienionej zasady, niemal wszystkie wojny pomiędzy zachodnimi potęgami wygrywała strona posiadająca przewagę w broni i wyposażeniu w amunicję. Niekiedy słabsza strona była w stanie podjąć równorzędną walkę, na przykład podczas amerykańskiej wojny secesyjnej, gdy Południe, nie mając takich hut jak Północ, a w związku z tym możliwości produkowania porów- nywalnego wyposażenia bojowego, przez blisko cztery lata rekompensowało swoje niedostatki lepszą taktyką. Trzeba przyznać, że ludzie, rozważając to obiektywnie, są sobie równi (odkąd bracia często walczą po dwóch stronach barykady). Ostatecznie przewaga w armatach i uzbrojeniu, którą posiadała 232 Historia wiedzy Północ, pomogła wygrać tę wojnę, w ten sposób potwierdzając wieloletnie uprzedzenia. Dopiero w XX wieku uprzedzenie to z powodzeniem przezwyciężono. Na przykład podczas wojny wietnamskiej Stany Zjednoczone, posiadając zdecy- dowaną przewagę w sile ognia, zostały pokonane przez armię składającą się z nieregularnych oddziałów wojskowych uzbrojonych jedynie w karabiny i granaty. Wietnamczycy poruszali się po dżungli rowerami zamiast czołgami (które z kolei mogły się przemieszczać jedynie drogami). W konsekwencji wojna ta okazała się jedyną z najważniejszych w historii, nie tylko ze względu na konsekwencje polityczne, ale również dlatego, że spowodowała zmianę myślenia strategicznego taktyków wojskowych. Warto jednak zaznaczyć, że ta oczywista lekcja nie przyniosła zmian w planach radzieckich strategów, którzy kilka lat później uwikłali się w kon- flikt o zbliżonym charakterze w Afganistanie. Podobnie jak amerykańscy generałowie w Wietnamie, sowieccy dowódcy sądzili, że z racji posiadania cięższych czołgów i lepszych rakiet ich zwycięstwo będzie nieuchronne. Również i ich czekał srogi zawód. Oczywiście wiara w przewagę, jaką daje przeważająca siła ognia, nie jest bezpodstawna. Jeżeli inne aspekty walczących stron są porównywalne, to ta dysponująca większymi, szybciej strzelającymi działami niemal zawsze zwycię- ży. (To samo odnosiło się w innych wiekach do stron mających ostrzejsze miecze i lepsze zbroje lub lepsze strzały i mocniejsze konie.) A w wiekach; które nastąpiły po znamiennym okresie, gdy Europa sięgnęła dalej, by odkryć resztę świata, inne aspekty były równorzędne. Żołnierze ze Wschodu nie byli ani gorsi, ani lepsi od zachodnich przeciwników. To samo można rzec o taktyce obydwu stron. Dlatego też fakt, że Zachód nieodłącznie dysponował lepszym uzbrojeniem, oznaczał, że to on zawsze był zwycięską stroną w czasie wojen ze wschodnimi przeciwnikami. Innymi słowy zachowanie Yasco da Gamy w 1502 roku nie było przypad- kowe. Gdy brutalne ostrzelał arabski statek, zapewnił sobie zwycięstwo w uzyskaniu monopolu na handel na danym rynku. Takie działania i ich następstwa były na porządku dziennym. W ten sposób rósł mit, że Zachód jest "nie do powstrzymania". Odkąd zarówno Wschód, jak i Zachód zaczęły w to wierzyć, mit stał się najpotężniejszą bronią w arsenale Zachodu. Mogło to jedynie być zrównoważone innym mitem. Dla Europejczyków odwiedzających Chiny i Indie te obydwa kraje wydały się tak rozległe, że przez długi czas me obejmowano całej ich złożoności. Tajemnica sprawowania władzy, zwłaszcza w Chinach, umykała ich uwadze. Nie pojmowali, dlaczego znajomość tekstów mających dwa tysiące lat może zapewniać najwyższą EUROPA SIĘGA DALEJ 233 władzę jakiemuś starcowi i powodować, by reprezentował on cesarza, którego z kolei żaden Europejczyk nigdy nie widział. W ten sposób Europejczycy nie wiedzieli, kto sprawuje rządy w Chinach i w jaki sposób. Z racji tego, że ludzie Zachodu mogli dokonywać transakcji handlowych nie wiedząc o tym, nie byli dociekliwi. Mit nieodgadnionego Wschodu narodził się podczas pierwszych spotkań pomiędzy Wschodem i Zachodem i trwał wiele pokoleń. A domniemana tajemniczość była jedynym zabezpieczeniem Wschodu przed wielkimi działami Zachodu. Zachód sądził, że wie dwie ważne rzeczy na temat Wschodu. Po pierwsze, sądzono, że Wschód nie posiada żadnej znaczącej religii, to znaczy żadnej religii monoteistycznej. Po drugie, uważano Wschód za obszar niezmiernie bogaty. Do owej sprawy "bogactwa Wschodu" powrócimy za moment. Kolumb, próbując nakłonić Ferdynanda i Izabelę do poparda swego przedsięwzięcia, zawsze akcentował przede wszystkim dwie sprawy. Jedną stanowiło złoto, które można było posiąść obejmując kontrolę nad Nowym Światem. Drugą możliwość krzewienia religii chrześcijańskiej. Obietnica dostaw złota z pewnością miała swoje znaczenie, chociaż król i królowa, wielce pobożni władcy, mogli zareagować nawet żywiej na ową myśl o za- szczepieniu wiary na nowo odkrytych lądach. Jak na nieszczęście, wkrótce po odkryciu przez Kolumba Nowego Świata w samym łonie religii katolickiej nastąpił podział na dwa wojujące ze sobą odłamy. Ferdynand i Izabela sądzili, że to katolicyzm pozwoli niewinnym krajowcom osiągnąć zbawienie, nawet przy użyciu broni, jeżeli byłoby to konieczne. Lecz w następnym wieku w Ameryce Północnej do nawracania Indian Anglicy i Holendrzy sprowadzili protestanckich kapłanów. Krajowcy zazwyczaj się nawracali, jako że siła ognia Europejczyków była nie do odparcia. Ale nowo nawróceni przyglądali się ze zdumieniem, jak apostołowie pokoju walczą ze sobą wzajemnie o dogmaty doktryny, czego niewinni krajowcy nie mogli już pojąć. Zostawmy może na boku sprawy zbawienia. Spróbujmy zastanowić się. czy krajowcy odnieśli jakąś korzyść z nowej religii? Z pewnością tak. Gdyby nie misjonarze, którzy towarzyszyli żołnierzom i kupcom, los krajowców z pew- nością byłby jeszcze smutniejszy. Owszem, nie traktowano ich dobrze, jako że misjonarze zazwyczaj pozbawieni byli władzy. Ale mieli pewien wpływ i wielokrotnie zabiegali o lepsze traktowanie krajowców. Dziś kraje tworzące Trzeci Świat zasadniczo postrzegane są jako kraje niezwykle biedne. Natomiast w pierwszych wiekach po 1500 roku te same kraje powszechnie uznawano za niezwykle zasobne. Czyżby ich ekonomiczna sytuacja zmieniła się aż tak radykalnie? W porównaniu do Zachodu zmieniła 234 Historia wiedzy się tylko trochę, ale nie do tego stopnia, by wyjaśnić całkowicie tę zmianę, która raczej wynikła z nieco innego pojmowania dzisiaj bogactwa i biedy naszych przodków. Europejscy żeglarze, żołnierze i kupcy, którzy jako pierwsi docierali na Wschód, byli zbyt prostymi ludźmi, by uświadomić sobie, iż Wschód jedynie wydawał się bogaty z racji tego, że w rękach nielicznych jednostek zgroma- dzone było olbrzymie bogactwo. Europejczycy nawet nie dostrzegali biedy, w jakiej przyszło żyć zdecydowanej większości mieszkańców krajów Wschodu. Nie rozumieli też, że skrajna nędza towarzyszyła człowiekowi od urodzenia, utrzymywana była przez obyczaje i usankcjonowana przez prawo. Jednym z powodów tego, że nie pojmowali biedoty Wschodu, było bogactwo i ubóstwo w ich rodzinnym domu, powodowane podobnymi przy- czynami. Ale w większości europejskich krajów istniała większa mobilność pomiędzy klasami społecznymi, i co więcej, nawet w połowie XVI wieku istniały idee o społecznej i ekonomicznej równości, które zabarwiały wszystkie myśli Europejczyków. Idee te nie istniały na Wschodzie do czasu, gdy przedstawiciele Zachodu rozpoczęli rozpowszechniać je na świecie na począt- ku XIX wieku, po rewolucji francuskiej, to znaczy trzysta lat po odkryciu przez Kolumba Ameryki. W końcu to one zdominują handel pomiędzy Wschodem i Zachodem. Ale w owym czasie nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Hołd Kolumbowi Spróbujmy sobie wyobrazić świat w 1451 roku, gdy narodził się Kolumb. Przypuśćmy, że jesteście Europejczykami. Jak mógłby dla was wyglądać wtedy świat? Po pierwsze, nie miałby on dla was kulistego kształtu. Prawdziwa idea o okrągłej Ziemi wywodzi się już od starożytnych Greków, ale w rozpatrywa- nym okresie pozostawała wciąż jeszcze abstrakcją. (Żeglarze, którzy widzieli znikające za horyzontem statki, wiedzieli przynajmniej, że Ziemia nie jest płaska.) Obecnie owa kulistość ziemi przestała być dla nas abstrakcją. Możemy mieć pewność, że jeżeli zdecydujemy się na podróż dookoła świata, w jakim- kolwiek kierunku - wschodnim, zachodnim, północnym czy południowym - prędzej czy później powrócimy do punktu startu. Jeżeli będziemy podróżowali samolotem, nie zabierze nam to więcej niż trzy do czterech dni. Co więcej, EUROPA SIĘGA DALEJ 255 wiemy, że poruszając się po terenach, gdzie panuje pokój, będziemy wszędzie na świecie tak samo bezpieczni jak w domu. To znaczy, mamy pewność, że nie ma potworów lub innych mitycznych barier, które mogłaby powstrzymać nas od okrążenia globu. Świat nie mógł wydawać się kulisty dla was około roku 1450, ponieważ wasze umysły, chyba że byliście geniuszami na miarę Kolumba, nie postrze- gały go jako kuli, czyli tak jak my. Kolumb odmienił obraz świata, który miał zakodowany w umyśle. Nikt z kiedykolwiek żyjących ludzi nie uczynił tego tak dogłębnie i tak zdecydowanie. Wspominani odkrywcy i podróżnicy stanowili grono wybitnych ludzi: książę Henryk Żeglarz, Bartolomeu Dias, Yasco da Gama, Ferdynand Magellan i wielu innych. Podejmowali się zadań, których realizacja wprawiała w osłupienie. Większość z nich nigdy nie powróciła do domu, by cieszyć się z owoców swych wielkich odkryć. Z dwustu siedemdziesięciu członków zało- gi, którzy towarzyszyli Magellanowi na jego pięciu okrętach opuszczających Hiszpanię w 1519 roku, dwa lata później jedynie osiemnastu powróciło do ojczyzny. Tylko nieliczni zdezerterowali, większość zmarła z głodu, chorób lub ran. Albowiem szansa przeżycia na tych dawnych wyprawach, zapierających dech w piersiach z racji stawianych przed nimi celów, była znacznie mniejsza niż niebezpieczeństwa, którym stawił czoło Neil Armstrong podczas wyprawy na Księżyc w 1969 roku. A mimo to z portów Hiszpanii i Portugalii w po- czątkach XVI wieku, a również z portów angielskich, francuskich i holender- skich nieco później jeden po drugim wypływały statki, kierując się ku odległym lądom. Nigdy nie brakowało żeglarzy do skompletowania załogi, i kapitanów do pełnienia funkcji dowódczych. Ich decyzje nie były wcale pochopne. Podobnie jak Neil Armstrong i inni kosmonauci, byli przekonani, że mają do pomocy najnowsze osiągnięcia techniki. Innymi słowy wierzyli, że stworzono im najlepsze warunki z możli- wych. Przed wyruszeniem często poślubiali kobiety i płodzili z nimi potom- stwo, by ich imiona nadal żyły, nawet gdyby nie powrócili; rzadko również zapominali o spisaniu testamentu. Wyruszali pomimo obaw, jako że nic nie było w stanie ich powstrzymać. Dlaczego wyruszali? Dla wielu obietnica wielkiego bogactwa, realnego czy też jedynie wyimaginowanego, była wystarczająca, by wyrwać ich z domu i pchnąć na nieznane morza. Dla tych, którzy wyruszali po okresie pierwszych wielkich odkryć, pogoń za bogactwem mogła stanowić największą przynętę. Nie sądzę jednak, że tak rzecz się miała z samymi odkrywcami. A z pewnością nie dotyczyło to Kolumba. Przy całej swej błyskotliwości, i również szaleństwie, Krzysztof Kolumb był 236 Historia wiedzy jednym z najniezwyklejszych ludzi wszechczasów. Choć nigdy nie odwracał się od bogactwa, to jednak nie stanowiło ono głównego celu poszukiwań, dla którego gotów był poświęć nawet życie. Szukał przede wszystkim wiecznej sławy, ponieważ wiedział, choć być może nikt wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy, że odkrycie nowego świata mu to zapewni. Przemożna chęć sławy została nazwana przez poetę Johna Miltona "ostatnią" słabością szlachetnego umysłu. Wyrażenie to często jest powodem nieporozumień. Milton sugerował, że spośród wszystkich motywów kierują- cych zachowaniami człowieka, tylko jeden przewyższa chęć sławy. Jest nim chęć zbawienia: chrześcijańskiego, szczęśliwego wiecznego żywota. Pragnienie sławy jest czyste, bardziej czyste jest jedynie to, co pragną wiedzieć święci. Kolumb zapewne nie był świętym, choć o tym wie tylko jedyny Bóg; zbyt wiele grzeszył. Ale jeżeli założymy, że istnieją świeccy święci, ludzie posiada- jący czystość serca i woli, która niewiele różni się od świętości i boskości, wtedy Kolumb z pewnością do nich należy. 8 STWORZENIE METODY NAUKOWEJ Najcenniejszą rzeczą, jaką Zachód wniósł w dzieło poznania rzeczywi- stości, jest sam sposób zdobywania wiedzy. Chodzi o metodę, którą nazywamy naukową i która powstawała stopniowo, w latach 1550-1700, dzięki wielu europejskim myślicielom. Sięga ona swymi korzeniami klasycznej myśli greckiej i jak cały wkład starożytnych Greków w dzieło ludzkiej kultury nie może być przyjmowana bezkrytycznie. Jednak choć czasami zdobywana za jej pomocą wiedza wydaje się nieść ze sobą tyle samo niebezpieczeństw co korzyści, to my, ludzie współcześni, nie moglibyśmy się bez niej obejść. Gdy używam w tej książce słowa wiedza, zwykle mam na myśli to, co wie ta czy inna osoba. W średniowiecznej łacinie taką wiedzę, którą mógł posiąść każdy, w części lub w całości, nazywano ścienna. I z języka łacińskie- go pochodzi słowo "nauka", charakterystyczne dla języka czasów nowożyt- nych. Jednak słowo to nie oznacza wiedzy, którą posiada lub może posiąść każdy człowiek, na przykład poeta lub stolarz czy nawet filozof bądź teolog. I na ogół nie określa ono wiedzy matematycznej. Nauka stanowi bowiem szczególny rodzaj wiedzy, to znaczy jest to wiedza posiadana tylko przez uczonych. Oni też stanowią szczególny rodzaj ludzi, pewną odrębną grupę w społeczeństwie. Jak pojmujemy naukę Można sądzić, że znaczenie słowa "nauka" jest raczej oczywiste. Jednak cechuje je złożoność umykająca potocznej świadomości i niełatwa do wyjaś- 238 Historia wiedzy nienia. W celu przybliżenia tej kwestii zamieszczam poniżej przykłady zdań, w których w różnych kontekstach zostało użyte słowo "nauka". 1. Nauka nigdy nie rozwikła zagadki życia. 2. Wcześniej czy później uczeni wynajdą lek na AIDS. 3. Nauka i sztuka nie mają ze sobą nic wspólnego. 4. Studiuję nauki przyrodnicze, ale zamierzam także studiować historię. 5. Matematyka to język nauki. 6. Uczeni dążą do ustalenia, czy Szekspir istotnie jest autorem wszyst- kich przypisywanych mu sztuk. 7. Krytyka literacka nie jest nauką, gdyż nie potrafi przewidywać kierunku rozwoju literatury. 8. Większości poetów nie obchodzą wzory matematyczne, a większości uczonych - wiersze. 9. Jeśli jest się dwujęzycznym, to nie znaczy, że wie się wszystko o języku jako takim. 10. Znam odpowiedź na to pytanie, ale nie potrafię jej jasno sformułować. Wszystkie te zdania są rzeczywiste w tym sensie, że pochodzą z auten- tycznych, publicznych wypowiedzi, napisanych lub wygłoszonych. A ponadto zdania: czwarte, dziewiąte i dziesiąte zostały wypowiedziane przez autorów zasługujących na szacunek. Wyrażenie "zasługujący na szacunek" znaczy dla mnie, iż wypowiada się ktoś stosunkowo dobrze wykształcony i poważnie traktujący to, co mówi, czyli przekonany, że przekazuje jakąś prawdę/oraz że czyni to w sposób zrozumiały dla innych. Ponadto wszystkie przytoczone zdania są współczesne, gdyż pochodzą z lat osiemdziesiątych XX wieku, w sposób jasny ukazując charakterystyczną dla współczesności jednomyślność odnośnie do znaczenia słowa "nauka". (Słowo to nie występuje w dwóch ostatnich zdaniach, ale zawiera je w sobie słowo "wiedzieć".) Zastanówmy się obecnie nad sensem zacytowanych powyżej zdań. W pierwszym ktoś utrzymuje, że " nauka nigdy nie rozwikła zagadki życia". Czy wypowiada prawdę? Przecież współcześni uczeni, a w niektórych przy- padkach także d dawniejsi, rozwikłali już wiele zagadek życia i mają w swoim dorobku doniosłe osiągnięcia. Rozszyfrowali na przykład strukturę i mecha- nizmy rozwoju komórek, sposób działania systemu immunologicznego, rolę spełnianą w dziedziczeniu przez DNA itd. Mamy też prawo oczekiwać, że nadal będą rozwikływać różne zagadki życia. Jednak autor zdania nadał słowu "zagadka" taki odcień znaczeniowy, że ten czyni je prawdziwe; niepodważal- ne. Albowiem nauka z definicji jest bezsilna wobec zagadek, do jakich zgodnie z tym oddeniem znaczeniowym należy życie, czyli wobec niedostępnych rozumowi tajemnic, co implikuje, że chcąc posiąść tego rodzaju tajemnicę. STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 239 należy dysponować zupełnie inną wiedzą niż naukowa. Zatem przy takim podejściu to, ile uczeni wiedzą lub będą wiedzieli w przyszłości na temat fenomenu życia, w ogóle się nie liczy. Zastanówmy się teraz nad sensem zdania piątego, którego autor orzeka, że "matematyka jest językiem nauki". Wyraźnie stwierdza ono, że matematyka i nauka pozostają w ścisłej relacji, a zarazem iż nie są one tym samym. Sugeruje, że uczeni wykorzystują matematykę do swoich celów, ale sami nie zajmują się matematyką teoretyczną, matematycy zaś nie znają metod badań naukowych i ich wyników tak samo jak zwykli ludzie. Istotnie, na przykład Albert Einstein był wielkim fizykiem teoretykiem, ale nie wybitnym matema- tykiem. Gdy miał jakiś problem obliczeniowy, musiał korzystać z pomocy swoich przyjaciół matematyków, którzy z kolei musieli wręcz rozwijać niektóre działy matematyki, by móc przedstawić Einsteinowi zadowalające rozwiązania tworzonych przez niego równań, ale przy wszystkich swoich umiejętnościach nie potrafili się uporać z teorią względności. Omawiane zdanie zdaje się ponadto sugerować, że matematyka to zupełnie inny język w porównaniu na przykład z francuskim czy chińskim albo z języ- kiem gestów bądź językiem notacji muzycznej. Wszystkie one są swego rodzaju językami, ale nie mają nic wspólnego z językiem nauki, jakkolwiek każdy podlega badaniu naukowemu. Stwierdzenie zawarte w zdaniu siódmym, iż "krytyka literacka nie jest nauką,, gdyż nie potrafi przewidywać kierunku rozwoju literatury", brzmi raczej osobliwie. Jest ono rezultatem tradycyjnego przekonania, że nauka musi układać trafne prognozy, gdyż inaczej nie jest nauką. A mówiąc ściśle, według tego przekonania trzeba umieć przewidzieć, jak dana sprawa będzie się przedstawiała w określonych warunkach, gdyż jeśli nie potrafi się tego dokonać, oznacza to, że w istocie wcale się owej sprawy nie poznało. Może się to wydać dziwne, ale jedną z głównych funkcji krytyki literackiej (na przykład recenzji książek, publikowanych w prasie codziennej) jest przewidy- wanie, czy dana książka spodoba się czytelnikom (lub wzbudzi ich zaintere- sowanie), czy też nie. Oczywiście prognoza to nie pewnik, ale też nie wszystkie doświadczenia potwierdzają oczekiwane wyniki. Opinii krytyka nie da się ująć we wzór matematyczny. Toteż pierwszy zgodziłbym się z poglądem, że krytyka literacka nie jest nauką w przyjętym rozumieniu tej ostatniej. Jednak nie uważam, że powód tego stanowi niezdolność krytyki do przewidywania kierunku rozwoju literatury. Niemniej zacytowane zdanie utrafia w potoczne odczucia dotyczące tego, czym jest nauka, co wzbogaca znaczenie tego słowa. Zdanie dziewiąte, które orzeka, iż "jeśli jest się dwujęzycznym, to nie znaczy, że wie się wszystko o języku jako takim", również utrafia w potoczne 240 Historia wiedzy odczucia dotyczące znaczenia słowa "nauka", tyle że odwołuje się do innej konotacji niż zdanie omówione poprzednio, mniejsza z tym, czy uprawnionej. Zdanie to bowiem w sposób pośredni stwierdza, iż wiedza, jaką każdy musi posiadać, by robić coś dobrze, na przykład mówić dwoma językami, nie zasługuje na miano naukowej. Implikuje ono, że wiedza naukowa sama przez się nie jest praktyczna czy użyteczna, że raczej nie przedstawia sobą żadnych zalet. Można zaś sądzić, że większość ludzi wolałaby mówić dwoma językami, niż być lingwistami. Dwujęzyczność na przykład wpływa pozytywnie na jakość i szybkość pracy mózgu, podczas gdy najlepsza znajomość lingwistyki jest bezużyteczna, chyba że jest się badaczem lub wykładowcą uniwersyteckim. Autor zdania dziewiątego pośrednio twierdzi, że często, jeśli nie zawsze, wiedza, jaką dysponują uczeni, jest specjalistyczna i raczej nieprzydatna dla zwykłego człowieka. Natomiast zdanie drugie, w którym orzeka się, iż "wcześniej czy później uczeni wynajdą lek na AIDS", wyraża głęboką wiarę w naukę, przeświadcze- nie, że trzeba i można na niej polegać, gdy chodzi o rozwiązywanie trudnych i nie cierpiących zwłoki praktycznych problemów. Sugeruje ono także, że ludzie są przekonani, iż tylko od uczonych można oczekiwać wynalezienia leku na ABDS, a z pewnością nie od poetów, stolarzy lub filozofów czy od zwykłych ludzi. Nikt się nie spodziewa, że ktoś z laików odkryje ów lek posługując się intuicją. Zdanie drugie przekazuje jedno z najbardziej P9- wszechnych wyobrażeń na temat nauki. W wieku nauki, w którym żyjemy, zapewne wielu nauczycieli, słysząc od ucznia, iż ten "zna odpowiedź na postawione pytanie, ale nie potrafi jej jasno sformułować", miałoby ochotę krzyknąć: "Jeśli tego nie potrafisz, to znaczy, że nic nie wiesz!" i ukarać go najniższą notą za tę swego rodzaju bezczelność. Albowiem wiedza, której nie udaje się wyrazić i przekazać innym, za pomocą matematyki lub w inny sposób, nie jest wiedzą, a już z pewnością nie naukową. Odnośnie do tej ostatniej żywimy przekonanie (być może wskazu- jące na jej prymat wśród różnych rodzajów wiedzy), iż ma ona charakter publiczny, to znaczy, że nie tylko powinna, ale i musi być możliwa do przedstawienia, by społeczność naukowa mogła ją zweryfikować, a tym samym uznać lub odrzucić jej prawdziwość. Takie podejście jest zatem równoznaczne z zakwestionowaniem jako nauki całej "panoplii" myśli ludzkiej i towarzyszących jej działań; wszystkich tych rodzajów wiedzy, których nie cechuje pewność uznawana za specyficzną cechę nauki, Z drugiej strony nie należy zapominać, że najlepsi detektywi zawsze podejrzewają osoby, którym początkowo nie potrafią nic zarzucić, lecz które istotnie okazują się zbrodnia- rzami. Tak przynajmniej jest w powieściach kryminalnych. Również wielcy STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 241 sportowcy w niewytłumaczalny, a tym samym niewyrażalny sposób wiedzą, jak pobiec czy rozegrać mecz, by zwyciężyć. Z kolei żołnierze potrafią dzięki szóstemu zmysłowi, ostrzegającemu przed niebezpieczeństwem, uniknąć śmierci podczas wojny. Święci zaś bardziej są pewni otrzymanych od Boga przekazów czy uzyskanej w inny sposób wiedzy o Nim niż uczeni wyników swoich badań. Toteż nie zamierzam tu podważać prawdziwości dziesiątego zdania zamieszczonego na początku podrozdziału. Nie jest ono bowiem fałszywe, gdyż wyraża autentyczne przeświadczenie ludzi na temat nauki, iż nie może ona wprawdzie odwoływać się wyłącznie do intuicji, ale jednak ta odgrywa jakąś rolę w dokonywaniu wielkich odkryć czy przeprowadzaniu rewolucji naukowych. I pozostaje jeszcze do omówienia zdanie trzecie, w którym ktoś twierdzi, że "nauka i sztuka nie mają ze sobą nic wspólnego". Otóż ujawnia ono być może nasze najgłębsze przekonanie na temat istoty nauki - i sztuki - które zarazem jest fałszywe, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Bo w istocie nauka i sztuka mają ze sobą wiele wspólnego, na przykład to, że są uprawiane przez szczególnie utalentowanych ludzi, że poszerzają naszą wiedzę i koją, choć na różne sposoby, nasze cierpienia, że prawdziwie twórcze osiągnięcia w jednej i w drugiej wymagają wielkiego nakładu sił oraz środków, że zdolność uprawiania nauki i sztuki jest niepowtarzalną cechą gatunku ludzkiego itp. Zarazem w innym sensie zdanie trzecie jest prawdziwe tak samo jak zdanie ósme. Rzecz bowiem w tym, iż mamy niezachwianą pewność, że uczeni i artyści zupełnie inaczej podchodzą do tego, co robią i że robią to z innych powodów, nawet jeśli ich wytwory cechuje jakieś podobieństwo; pomyślmy o metalurgu i o rzeźbiarzu, który specjalizuje się w rzeźbie w metalu. Różnice pomiędzy ich punktami widzenia na to, co robią, mówią najwięcej o tym, co znaczy słowo "nauka" i czym zajmują się uczeni. Trzy cechy nauki Na podstawie dotychczasowych rozważań można powiedzieć, że nauka w potocz- nym jej rozumieniu charakteryzuje się trzema cechami. Po pierwsze tym, że jest uprawiana przez określoną kategorię ludzi, którzy mają specyficzny stosunek do rzeczywistości. Znaczy to, że starają się oni podchodzić do niej w sposób obiektywny, nie kierując się sentymentami i emocjami, czyli nie chcą dopuścić, by wpływały one na badane przez nich zjawiska i procesy jako określone fakty, jak nazywają przedmioty swych obserwacji. Często pracują w laboratoriach lub 242 Historia wiedzy innych szczególnych miejscach, w których istnieją warunki umożliwiające obserwację interesujących ich problemów. W odróżnieniu od poetów nie poznają bowiem świata poprzez, na przykład, kontemplację zachodu słońca nad morzem. W świetle ideału są to ludzie skromni i uczciwi, zawsze gotowi przedstawić publicznie wyniki swoich badań, by inni uczeni mogli je skontro- lować i wykorzystać we własnej pracy. Nie głoszą nic ponad to, czego są w stanie dowieść i na ogół z dużą ostrożnością podchodzą do zgromadzonych dowodów. Zarazem są bardzo dumni ze swojego zawodu i wolą wymieniać myśli z uczonymi kolegami niż z przedstawicielami innych profesji, a zwłasz- cza nie przepadają za poetami, gdyż czują się w ich towarzystwie raczej nieswojo i nieco bezradnie. (Oczywiście poeci zdają sobie sprawę z tego, że uczeni nie wykraczają w stosunkach z nimi poza zwykłą uprzejmość.) Po drugie, nauka w potocznym jej rozumieniu zajmuje się niemal wyłącz- nie rzeczami, a nie ideami czy uczuciami; światem obiektywnym i sposobem jego funkcjonowania, nie zaś subiektywnym odbiorem tego świata przez ludzi i tkwiącymi u podstaw jednostkowego odbioru mechanizmami, jeśli po- minąć wysiłek psychologów, by wiedza, jaką dysponują na temat ludzkiej psychiki, była wiedzą naukową lub przynajmniej taką się wydawała. Nauka traktuje tylko dało człowieka jako element obiektywnego świata, czyli wy- klucza z niego duszę. Toteż uczeni dążą do poznania ciała, a nie duszy. Zresztą większość z nich wątpi w jej istnienie. Układ Słoneczny i wszechświat to także rzeczywistość obiektywna, w którą nie mamy dostatecznego bez- pośredniego wglądu. Uczeni uważają, że występujące na Ziemi podstawowe cechy świata fizycznego są takie same w całym kosmosie. Również gatunek ludzki jest dla nich tylko jednym z elementów obiektywnej rzeczywistości i przedmiotem sporów naukowych. Niechętnie badają zachowania wielkich zbiorowości ludzkich, gdyż otrzymywana na ich temat wiedza na ogół nie spełnia kryteriów wiedzy naukowej. Na przykład ekonomiści zajmujący się określoną kategorią tych zachowań wciąż z nikłym efektem walczą o uznanie ich za uczonych. Obiektywny świat poznania naukowego obejmuje różnego rodzaju "rzeczy", a między innymi kwanty, kwarki i kwazary, które są tajemnicze i niewidzialne, tak samo jak anioły. Jednak wcale to uczonych nie martwi, gdyż żywią przekonanie, że potrafią skutecznie badać cząstki elemen- tarne, których nie widzą i zgodnie z zasadą nieoznaczoności nigdy nie zobaczą. Natomiast nie uważają, iż poznanie naukowe jest możliwe w przy- padku aniołów. Toteż ich istnienia zapewne nigdy nie stwierdzą, zwłaszcza że w nie nie wierzą. W istocie dla uczonych na obiektywny świat składa się wszystko, co podlega pomiarom i daje się przedstawić językiem symboli matematycznych. Wszystko inne do tego świata nie należy. Nietrudno STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 245 dostrzec mglistość określenia "świat obiektywny", jednak tkwiące u jego podstaw idee wcale takie nie są. Po trzecie wreszcie, nauka w jej potocznym rozumieniu zajmuje się przedmiotami swojego poznania w określony sposób, to znaczy bada je przy użyciu specyficznych dla niej metod, a rezultaty badań przedstawia za pomocą równie specyficznego dla niej języka. Najlepiej znaną, co nie znaczy, że najczęściej stosowaną, metodą poznania naukowego jest eksperyment. Jego punkt wyjścia stanowi zawsze określona idea. O to, skąd się ona bierze, większość uczonych nie pyta. Tak czy inaczej, przekształca się ją w możliwą do sprawdzenia hipotezę, a następnie hipotezę tę weryfikuje się w specjalnych warunkach, pozwalających ją potwierdzić lub obalić. Warunki muszą być ściśle określone, by zapobiec ingerencji w przebieg eksperymentu niepożąda- nych czynników, a rym samym nie dopuścić do jego unieważnienia. Zarazem ma to umożliwić innym uczonym powtórzenie eksperymentu i otrzymanie przez nich identycznych wyników, co stanowi najwyższe kryterium wiarygod- ności doświadczenia. Ale ważny jest jeszcze język, w jakim te wyniki zostają przedstawione i w jakim opisany jest przebieg eksperymentu. On stanowi też instrument jego kontroli. Otóż jest to język matematyki. Możliwe, że to właśnie on jest najbardziej specyficzną cechą nauki. Jak można sądzić, większość uczonych uważa, że jeśli nie potrafi się przełożyć tego, co się bada, na język matematyki, to de facto nie uprawia się nauki. Preferują oni prezentowanie w nim wyników badań, gdyż dzięki temu pracuje im się o wiele wygodniej i sprawniej, a ponadto światowa społeczność uczonych może bez przeszkód porozumiewać się za jego pomocą. Jak stwierdziłem powyżej, istotne jest również to, że w języku matematyki opisuje się sam przebieg eksperymentu. Znaczy to, iż dokonywane w trakcie jego trwania obserwacje zostają przekształcone w dane liczbowe czy zredukowane do liczb, by mogły mieć wymierny charakter. W ten sposób przekonanie najdawniejszych grec- kich uczonych, że świat jest ze swej natury poznawalny, gdyż w jakiś sposób został dostosowany do możliwości ludzkiego rozumu, uległo transformacji w pitagorejski pogląd, iż świat, a przynajmniej świat obiektywny, który stano- wi przedmiot dociekań nauki, jest w swej istocie określonym porządkiem matematycznym. To zaś gwarantuje jego poznawalność, ponieważ ludzkie myślenie również charakteryzuje określony porządek matematyczny. I istotnie, jeśli w jakiejkolwiek dziedzinie rzeczywistości ludzie potrafią dokonywać pomiarów, to znaczy przekształcać w dane liczbowe czy redukować do liczb takie lub inne fakty, to pociąga to za sobą wielki postęp w rozumieniu zjawisk oraz procesów i w ich kontrolowaniu. Jeśli zaś im się to nie udaje, osiągają stosunkowo gorsze rezultaty poznawcze, co częściowo tłumaczy niemożność 244 Historia wiedzy psychologii, ekonomii czy krytyki literackiej przekształcenia się w pełni nauko- we dziedziny wiedzy. Nauka stanowi wielkie odkrycie lub wynalazek XVII wieku, gdyż to wówczas ludzie nauczyli się dokonywać pomiarów zjawisk natury, objaśniać je i sterować nimi w sposób, który obecnie nazywamy naukowym. To jest ich niezwykłe, rewolucyjne osiągnięcie. I choć od tamtego czasu w nauce dokonał się wielki postęp - odkryto wiele prawd o otaczającym nas świecie i osiągnięto z tego tytułu wiele korzyści - to nie stworzono nowego sposobu odkrywania takich prawd. (Być może pogląd ten stanowi pewne uproszczenie, biorąc pod uwagę to, o czym piszę w rozdziale piętnastym.) Ale jeśli nawet dokonałem takiego uproszczenia, to wiek XVII ze względu na stworzenie metody naukowej jest być może najważniejszym stuleciem w dziejach ludzkości. Zapoczątkował on nieodwracalne zmiany w ludzkim życiu, dzięki czemu niemożliwy stał się nasz powrót choćby tylko do czasów renesansu. Możemy się jedynie zastanawiać, czy pod każdym względem nastąpiły zmiany na lepsze. Obraz świata w nauce Arystotelesa. Mateńa Chcąc stworzyć metodę naukową, uczeni XVII wieku musieli najpierw odrzucić światopogląd największego do tego czasu uczonego - Arystotelesa. Aby zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się w XVII stuleciu, trzeba wiedzieć coś o tym, jak ten grecki myśliciel pojmował i opisywał świat. W szczególności chodzi tu o takie cechy świata, jak jego materialność i ruch rzeczy. Otóż zdaniem Arystotelesa każda rzecz ma zarówno materialny, jak i formalny aspekt. W pierwszym z wyróżnionych przez niego znaczeń materia to możliwość istnienia rzeczy. Nie istnieje ona sama przez się. W drugim znaczeniu jest to substancja, z której rzeczy są zrobione; wosk ukształtowany dzięki nałożeniu nań formy, by użyć porównania często przywoływanego przez arystotelików. W naszym świecie pod Księżycem, gdyż świat istniejący ponad nim jest zupełnie inny, występują cztery rodzaje substancji, z których utwo- rzone są rzeczy, lub mówiąc inaczej, są to cztery żywioły, jak wolał je nazywać Arystoteles, czyli Ziemia, Woda, Powietrze i Ogień. Piszę te nazwy dużą literą, ponieważ według doktryny Arystotelesa w naszym niedoskonałym świecie żaden z żywiołów nie występuje w czystej postaci, lecz jest zmieszany z któ- rymś z pozostałych. Każda z tych mieszanin jest mniej lub bardziej ziemna, wodna, powietrzna lub ognista. Rzeczy ciężkie są utworzone głównie, nigdy całkowicie, z Ziemi, natomiast rzeczy lekkie posiadają w sobie, oprócz niej, STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 245 domieszkę Wody i Powietrza, a nawet Ognia. W związku z tym, że wyróżnio- ne cztery żywioły zdają się nigdy nie występować oddzielnie, w czystej postaci, bardzo trudno je badać, zwłaszcza że w pewnym sensie są one w poszczegól- nych rzeczach niewidoczne. Zarazem, zdaniem arystotehków, należy uważać za oczywiste to, że człowiek w dużym stopniu utworzony jest z Ziemi, która czyni go ciężkim i sprawia, że ma on silny kościec itp. W dużym też stopniu człowiek utworzony jest z Wody, dzięki której ma krew i inne płyny organicz- ne, a także z wdychanego Powietrza i z Ognia zapewniającego ciepłotę ciała, w pewnym zaś sensie stanowiącego podstawę życia. Podczas gdy w świecie istniejącym pod Księżycem wszelkie rzeczy zbudowane są z wymienionych czterech żywiołów, to w świecie znajdującym się ponad nim mamy do czynienia z czymś innym, to znaczy w świecie Słońca, planet, gwiazd stałych i wielkich sfer, po których krążą one wokół Ziemi. Otóż tam występuje piąty żywioł, czyli Kwintesencja, jak go nazwał Arystoteles. Utworzone jest z niej Słońce oraz wszelkie inne ciała niebieskie. W nich występuje ona w stanie czystym. Jedynie Księżyc zawiera w sobie oprócz niej także niewielką do- mieszkę żywiołów ziemskich, ponieważ znajduje się w niewielkiej odległości od naszej planety, utworzonej głównie z Ziemi. Dowód na to stanowią widoczne na Księżycu rysy, które są jak zmarszczki powstałe na pięknej twarzy z powodu starości. Jest istotne, że arystotełicy uważali Kwintesencję za odmianę materii, za coś, z czego na przykład nie mogą być utworzone anioły czy sam Bóg, gdyż wszelkie byty subtelne uznali za istoty niematerialne. Ruch w rozumieniu Arystotelesa Za naturalny stan rzeczy w świecie pod Księżycem, zarówno tych material- nych, jak i niematerialnych, Arystoteles uważał stan spoczynku. To był dla niego fundamentalny fakt, na którym wzniósł gmach swojej fizyki, w sposób konsekwentny i spójny. Toteż ruch musiał być w jej ramach traktowany jako naruszenie stanu spoczynku, jako coś niezgodnego z naturą rzeczy, a zarazem jako naturalny czynnik przywracający zakłóconą wcześniej równowagę, to znaczy jako zachowanie ciała zmierzającego do miejsca spoczynku i zastygają- cego w bezruchu po dotarciu do tego miejsca. Według Arystotelesa Ziemia, Woda i w pewnym stopniu Powietrze poszukują swoich naturalnych miejsc spoczynku na dole, to znaczy ciążą ku centrum planety, do którego by dotarły, gdyby nie powstrzymywała ich przed tym nieprzenikalna powierzchnia. Ogień zaś poszukuje swojego naturalnego miejsca spoczynku w górze, ale nie gdzieś 246 Historia wiedzy nieskończenie wysoko, lecz w stosunkowo dużej odległości od Księżyca. Z kolei Powietrze często, a być może zawsze miesza się z Ogniem i z pozo- stałymi, cięższymi od niego żywiołami, toteż jego zachowanie jest kapryśne i nieprzewidywalne. Zmierza ono zarówno ku górze, jak i ku dołowi, a jego ruch jest stale poważnie zakłócany, właśnie w związku z tym, że Powietrze stanowi osobliwą mieszaninę żywiołów. Gdyby występowało w stanie czystym, to zajęłoby swoje naturalne miejsce wokół nas, ponad Wodą i Ziemia, i pod Ogniem. Nie byłoby wtedy wiatru. Zanim odrzucimy wynikający z fizyki Arystotelesa obraz świata, doceńmy jego mądrość i przyznajmy, że stworzenie takiego obrazu wymagało geniuszu. Bo zgodnie z naszym doświadczeniem percepcyjnym rzeczywiście wszystkie ciała pozostają w stanie spoczynku, jeżeli któreś z nich akurat nie zmierza do naturalnego miejsca swego przeznaczenia, jak na przykład płynąca do morza rzeka czy unoszące się w górę płomienie, lub jeżeli jakieś dało nie zostaje wprawione w ruch za pomocą siły. Ale gdy nawet następuje to ostatnie, na przykład rzut piłką, to i tak wkrótce ona się zatrzyma i pozostanie nierucho- ma, dopóki jej nie podniesiemy i nie wykonamy następnego rzutu. Tak dzieje się ze wszystkimi materialnymi obiektami, które nie mają dusz. Nie znamy bowiem z doświadczenia percepcyjnego bytów - jakichkolwiek - które nie wydawałyby się same z siebie dążyć do miejsc ich naturalnego spoczynku. A co dzieje się z tymi materialnymi obiektami, które, jak zwierzęta i ludzie, mają dusze? Otóż one również sprawiają wrażenie bytów zmierzających do naturalnych miejsc ich spoczynku, do kryjówek i domów, a ostatecznie do stanu śmierci. Bo czy to nie ona stanowi kres ich dążeń? Ciało ludzkie z pewnością zmierza do osiągnięcia stanu śmierci, podczas gdy dusza dąży do czegoś innego, do pojednania z Bogiem i do uzyskania spokoju wewnętrz- nego, jaki może jej zapewnić tylko Bóg. To jest jej największe i najsilniejsze pragnienie, nawet jeśli czasami, jak tłumaczy to Dante w szesnastej pieśni Purgatońo, dusza nie chce postępować właściwie. "To, co ukochałem, jest moim ciężarem" - wyznał święty Augustyn. Nie zrozumie się tej myśli bez znajomości arystotelesowej koncepcji świata, która czyni ją wręcz oczywistą. Otóż dało ludzkie ciąży ku ziemi, gdyż z niej pochodzi. Dominuje w nim żywioł Ziemi. Natomiast dusza zdąża do znajdującego się ponad ziemią miejsca swego spoczynku. Tam istnieje obiekt jej miłości. Ciężar dała podąga człowieka w dół, natomiast ciężar duszy, która jest lżejsza od Powietrza i od Ognia, umożliwia jej wzlot ku górze. Tam osiąga ona swoje naturalne miejsce przeznaczenia, podczas gdy dla ciała tym miejscem jest grób. W świecie pod Księżycem rzeczy pozostają zatem w stanie spoczynku lub pod- legają dwóm rodzajom ruchu. Pierwszy jest naturalny, gdyż stanowi skutek "de- STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 247 żaru" dała, które zawsze zmierza do właściwego mu miejsca przeznaczenia (właściwego, czyli przynależnego właśnie jemu). Drugi ruch jest nienaturalny lub wymuszony, jak nazwał go Arystoteles, gdyż stanowi skutek użycia siły. Zajmijmy się teraz zjawiskiem ruchu w świecie ponad Księżycem. Oczy- wiście ruch także tam występuje! Słońce się porusza, tak samo jak planety i gwiazdy stałe, okrążające, zgodnie z poglądem Arystotelesa, Ziemię w ciągu doby. Ale o jaki rodzaj ruchu tam chodzi? To było trudne pytanie, ponieważ w świecie pod Księżycem ruch odbywa się po liniach prostych, chyba że jakiś obiekt zostanie gwałtownie wytrącony ze swego toru. Natomiast Słońce, planety i gwiazdy najwyraźniej poruszają się po okręgach. Nasuwało się więc pytanie, czy są w ten ruch wprawiane siłą. Arystoteles orzekł, co uznali chrześcijańscy kontynuatorzy jego myśli, że nie można przyjąć takiego założenia, gdyż ciała niebieskie są doskonałe, a konieczność ich "popychania" przeczy zasadzie doskonałości. Ich ruch po kole musiał zatem zostać uznany za naturalny. Arystoteles łatwo go wyjaśnił za pomocą założenia, że ruch Kwintesencji to ruch jednostajny po kole, czym różni się on od ruchu obiektów znajdujących się w świecie pod Księżycem, tak jak one różnią się od ciał niebieskich. I natychmiast wszystko stało się zrozumiałe. Ciała niebieskie czy raczej sfery, na których się one znajdują, poruszają się ruchem kolistym, gdyż taka jest ich natura. Dostrzegamy to gołym okiem na niebie. Oczywiście powstały też inne doktryny objaśniające ruch dał niebieskich, włącznie z tą, że to aniołowie kierują krążeniem planet, bez wysiłku przesuwając je po wyznaczonych okręgach. Ta doktryna zyskała sobie szeroką akceptację we wczesnym średniowieczu. Gdy jednak po 1000 roku ponownie odkryto fizykę Arystotelesa, jej założenie o naturalności okrężnego ruchu dał niebieskich - gdyż taki ruch jest charakterystyczny dla Kwintesencji, substancji, z jakiej są utworzone - przyjęto jako lepsze od wspomnianej doktryny. Albowiem dzięki temu założeniu świat wydawał się bardziej sensowny. Jak sądzono, lepiej odpowiadało ono rzeczywistości. A ponadto dla nowych wyznawców arystotelesowej fizyki było piękniejsze, doskonalsze i bliższe zamysłowi Boga niż doktryna powołująca się na anioły. Toteż rychło stało się dogmatem. Podważanie go było równoznaczne z kwestionowaniem zamysłu Boga. Zakwestionowanie fizyki Arystotelesa Sprzeciw Galileusza wobec doktryny ruchu Arystotelesa to najsławniejsze wydarzenie w historii nauki, ale był on już któryś z rzędu, gdyż doktrynę tę 248 Historia wiedzy zaczęto kwestionować co najmniej dwieście lat wcześniej. Zacznijmy zatem od odpowiedzi na pytanie, dlaczego doszło do tego sprzeciwu. Otóż doktryna ruchu Arystotelesa tłumaczyła w sposób możliwy wówczas do przyjęcia naturalne spadanie przedmiotów na ziemię czy staczanie się ich po pochyłości - ruch piłki wyrzuconej z wieży lub rzeki płynącej do morza - ale o wiele mniej zadowalało proponowane przez nią wyjaśnienie tego rodzaju ruchu, który myśliciel nazwał wymuszonym. Chodzi tu zwłaszcza o ruch ciała wyrzuconego z katapulty czy wystrzelonego z armaty. Nieufność wobec do- ktryny Arystotelesa najwcześniej wywołała znajomość tego ruchu dzięki wynalezieniu katapulty. Obecnie samo zrozumienie dawnego sporu może nastręczać niektórym pewne trudności, gdyż dysponujemy całkowicie rożnym od arystotelesowego wyjaśnie- niem zjawiska ruchu. Jeśli jednak pamiętać, że według greckiego myśliciela zasada bezwładności dał wiąże się z prawem ich spoczynku, to łatwiej dostrzec, w czym tkwił problem. Przypomnijmy, że zdaniem Arystotelesa żadne ciało się nie porusza, dopóki nie zostanie wprawione w ruch za pomocą siły lub dopóki nie zacznie podlegać ruchowi naturalnemu, jak w przypadku obiektu spadającego, który ciąży ku centrum Ziemi czy jak w przypadku jednostajnego przesuwania się ciała niebieskiego po okręgu. Tymczasem podsk wyrzucony z katapulty nie podlega takiemu naturalnemu ruchowi. W sposób oczywisty zostaje on przez urządzenie popchnięty, co rodzi pytanie, dlaczego po wyrzuceniu z katapulty nadal się porusza, skoro już dłużej nie jest popychany; dlaczego od razu nie spada pionowym ruchem na ziemię? Arystotelicy starali się to wyjaśnić, ale ich odpowiedzi nie były przekonywające. Rozsądna teoria bezwładności ciał załamy- wała się w przypadku ich wymuszonego ruchu. Arystotelicy na przykład twierdzili, że powietrze przed podskiem zostaje poruszone i krąży wokół niego, a zwłaszcza za nim, by zapełnić spowodowaną przez ruch tego pocisku próżnię, gdyż "natura nie znosi próżni". I to poruszone powietrze, dążące do zapełnienia próżni, popycha podsk. Zresztą udzielano nawet bardziej fantastycznych wyjaśnień. Wielu myślideli odrzucało je, uważając po prostu, że zasada ruchu wymuszonego jest trudna do zrozumienia, choć oczywista wydawała im się słuszność doktryny Arystotelesa. Zarazem niektórzy wybitni teolodzy z uniwersytetu w Paryżu byli wobec niej bardziej sceptyczni. I jako niepodważalne teologiczne autorytety mogli bezkarnie częściowo zakwestionować doktrynę greckiego myślidela, zarazem wiedząc, w jaki sposób ratować to, co z niej zostaje. W późniejszym okresie Galileusz nie chciał zrobić tego ostatniego !ub nie wiedział, jak to zrobić.. Jeden z tych teologów nazywa się Jean Buridan (1300-1358), a drugi - Mikołaj z Oresme (ok. 1325-1382). Obaj zrozumieli zasadę ruchu pocisku wyrzuconego z katapulty, więc wyjaśnili, że urządzenie to po prostu nadaje STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 249 pociskowi pęd, dzięki któremu porusza się on samodzielnie, dopóki owego pędu nie straci. Mówiąc inaczej, ruch wymuszony jest skutkiem zdolności ciała fizycznego do poruszania się takim ruchem. Tak samo jak ruch naturalny stanowi sposób przemieszczania się danego obiektu. Z chwilą gdy jakaś siła nada pociskowi pęd, pocisk ów nie musi być popychany, by mógł się poruszać. Ruch kuli wystrzelonej z armaty czy pocisku wyrzuconego z katapulty będzie trwał przez jakiś czas, aż w końcu kula czy pocisk spadną na ziemię. Teolodzy paryscy przedstawili właściwe wyjaśnienie ruchu wymuszonego. Pozostał jednak nie rozwiązany problem jednostajnego ruchu po kole, gdyż byli wobec niego bezradni. A poza tym bliższe zainteresowanie tym zagadnie- niem oznaczało wkroczenie na niebezpieczny grunt zbyt daleko posuniętej rewizji doktryny Arystotelesa. W owym czasie wyjaśnienie sposobu poruszania się dał niebieskich nastręczało wiele poważnych trudności, których nie usuwały przyjmowane na ten temat założenia. Przede wszystkim nie istniała pewność co do tego, czy ruch ciał niebieskich istotnie jest, zgodnie z uznawanym wówczas wyjaśnie- niem, ruchem jednostajnym po kole i czy wyjaśnienie to potwierdzają obser- wacje astronomiczne. Dla Ptolemeusza, wielkiego aleksandryjczyka, ruch jednostajny po kole mógł stanowić adekwatnie wyjaśnienie tego, co ten uczony był w stanie zaobserwować lub ewentualnie wywnioskować na podstawie obserwacji poczynionych przez jego poprzedników. Ale XVII wiek dzieliło od czasów Ptolemeusza dwanaście stuleci, w dągu których rzesza astronomów prowadziła uważne obserwacje nieba: Arabowie, Grecy, Indianie, Włosi. Gdy je zebrano i porównano ze sobą, pojawiło się podejrzenie, że doktryna ruchu jednostajnego po kole nie wyjaśnia przemieszczania się dał niebieskich, nawet jeśli ruchy poszczególnych z nich powiązano ze sobą w pomysłowy sposób. Od pewnego czasu stało się to koniecznością, gdyż na przykład już starożytni astronomowie greccy potrafili dostrzec, że domniemany ruch Wenus wokół Ziemi nie jest ruchem jednostajnym po kole. Można to było wyjaśnić, zakładając, że idealny punkt, wyznaczony przez idealne położenie Wenus, okrąża Ziemię ruchem jednostajnym po kole, a zarazem że Wenus okrąża takim samym ruchem ów punkt wyznaczony przez jej idealne położenie. Potrzebę wprowadzenia tego założenia uzasadniano tym, że zgodnie z obser- wacjami Wenus zdawała się poruszać w pewnych momentach szybciej, a w in- nych wolniej, jakby się cofała. Orbitę Wenus, po której krąży ona wokół owego punktu ruchem jednostajnym po kole, nazwano jej epicyklem. W miarę przybywania dokładniejszych obserwacji astronomicznych musiano wprowa- dzać coraz więcej epicyklów. W końcu trzeba było wyznaczyć go dla każdej planety, a w przypadku Marsa aż dwa. Tylko bowiem dzięki założeniu, że 250 Historia wiedzy planeta ta porusza się ruchem jednostajnym po kole wokół punktu w epicyklu, który to punkt porusza się w ten sam sposób wokół niej jako idealnego punktu, można było ominąć zaobserwowane zakłócenia rzeczywistej orbity Marsa. Jednak w związku ze stałym wzrostem dokładności obserwacji teoria epicyklów coraz bardziej zawodziła. Poza tym epicykle raziły poczucie elegan- cji, ustawicznie przypominając, że ciała niebieskie poruszają się w mało estetyczny sposób. A skoro de facto ruch planet wokół Ziemi nie zdradzał cech ruchu jednostajnego po kole, to wciąż aktualne pozostawało pytanie o jego specyfikę. Mówiąc inaczej, nadal nie było wiadomo, czy w przypadku ciał niebieskich mamy do czynienia z innego rodzaju prostym ruchem niż ruch jednostajny po kole, a zarazem czy chodzi o ruch naturalny, czy też o wymu- szony. Wówczas wydawało się, że ów inny ruch nie może być naturalny, a przynajmniej nie potrafiono sobie takiego ruchu wyobrazić. W miarę upływu czasu gromadziło się coraz więcej nie rozwiązanych problemów, a przede wszystkim przez lata nie potrafiono odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w ogóle ciała niebieskie podlegają ruchowi, bez względu na to, czy jest to ruch jednostajny po kole, czy jakiś inny. Odpowiedź, którą kiedyś powszechnie akceptowano - że dzieje się tak z woli Boga - zaczęła być traktowana przez najbardziej niepokorne umysły jako kłopotliwa. Również założenie, że świat ponad Księżycem wypełnia Kwintesencja, było trudne do zaakceptowania, a zwłaszcza idea, iż to domniemane tworzywo ciał niebie- skich decyduje o charakterze ich ruchu. Ponadto wielu myślicieli przestało zadowalać pojęde ruchu niejako w sposób konieczny ograniczonego do ciał niebieskich, gdyż na Ziemi nic nie porusza się w sposób naturalny ruchem jednostajnym po kole. (Na Ziemi taki ruch może być tylko wymuszony.) Odrzucano też wyjaśnienie, że ruchem Słońca, planet i gwiazd kierują aniołowie lub jakieś inne wyższe istoty, przyjmując raczej, że dała niebieskie poruszają się same. Jednak nadal nie była znana przyczyna tego ruchu, a ponadto pozostawał do wyjaśnienia problem kryształowych sfer, po których, jak uważano, poruszają się ciała niebieskie. Zgodnie z ówczesnym stanem umysłów ciała te nie mogły się poruszać w pustej przestrzeni. Z wielu powodów taka przestrzeń była po prostu nie do pomyślenia, między innymi dlatego że uważano, iż natura nie znosi próżni. (Arystoteles wiódł na ten temat spór z Demokrytem.) Te olbrzymie sfery, tworzące podczas obrotu ciał niebiańską, aczkolwiek niesłyszalną muzykę, były niewidzialne i z pewnością nie mogły być widziane. Zarazem uważano, że epicykle, z których jedne znajdował)1 się ponad innymi, również mają swoje kryształowe sfery, a w związku z tym wydawało się, że niektóre ze sfer muszą się przednać z innymi. Z drugiej strony było to wykluczone na mocy założenia, że STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 251 stanowiąca ich tworzywo Kwintesencja jest nieprzenikalna, niezmienna, nie- zniszczalna itp. Szczególną trudność interpretacyjną przedstawiały też gwiazdy stałe. Zakładano, że wszystkie poruszają się po kryształowej sferze, która istnieje na zewnątrz sfery Saturna. (Ponad gwiazdami stałymi znajdowało się empireum, siedziba Boga.) Tymczasem z prowadzonych od czasów Ptole- meusza obserwacji gwiezdnych paralaks wynikało, że sfera gwiazd jest bardzo odległa od Ziemi. A skoro tak, to prędkość obracającej się w ciągu doby wokół Ziemi sfery gwiazd musiałaby być niewyobrażalnie wielka. O tyle tylko nie stanowiło to problemu, o ile można było przyjąć, że porusza się ona z taką prędkością, jaką życzy sobie Bóg. Boskiej władzy nad wszechświatem nic przecież nie ograniczało. Jednak dla wielu uczonych takie wyjaśnienie było trudne do przyjęcia i zaczęli poszukiwać bardziej przystępnego dla ludzkiego umysłu rozwiązania powstałego problemu interpretacyjnego. Kopernik Mikołaj Kopernik urodził się w 1473 roku w Toruniu. Otrzymał znakomite wykształcenie w Akademii Krakowskiej i do 1500 roku zdążył opanować całość ówczesnej wiedzy naukowej: w dziedzinie medycyny, prawa, matema- tyki i astronomii. Wybrał tę ostatnią, jakkolwiek był przygotowany również do wykonywania bardziej konkretnego zawodu. Im bardziej uczony ten zagłębiał się w panującą wówczas ptolemejsko-arysto- telejską doktrynę ruchu dał niebieskich, tym więcej wzbudzała w nim wątpliwości. Wydawała się zbyt skomplikowana. Zaczął się zastanawiać, czy koniecznie wszechświat musi być taki, jakim go ona przedstawia. Gdyby bowiem przyjąć, że Ziemia obraca się wokół własnej osi, wyjaśnione zostałoby okrążanie naszej planety w ciągu doby przez gwiazdy stałe, a także ich nadzwyczajna prędkość. Po prostu można by wtedy uznać, że w ogóle nie okrążają one Ziemi. A gdyby przyjąć, że to Ziemia bazy wokół Słońca, nie zaś Słońce wokół Ziemi, można by uprościć wyjaśnienie charakteru orbit planetarnych. Kopernik zapoznał się z wszelkimi dostępnymi wówczas rozważaniami astronomicznymi, jakie pozostawili po sobie starożytni Grecy, i odkrył, że niektórzy z nich przyjmowali, iż Ziemia obraca się wokół własnej osi oraz krąży wokół Słońca. Zaczął się zastanawiać nad możliwością dokonania niewielkich korekt przyjmowanych założeń, co mogłoby bardzo ulepszyć wyjaśnienie ruchu dał niebieskich. Podjął nad tym pracę, ale z obawy przed konsekwencjami zaproponowanych zmian zwlekał z ogłoszeniem książki. 252 Historia wiedzy W istocie zgodził się na przekazanie do druku O obrotach ciał niebieskich dopiero, gdy poważnie zachorował. I w dniu, w którym umarł, w 1543 roku, przyniesiono mu już wydrukowane to wielkie dzieło. Obawiał się reakcji na głoszone w tym dziele poglądy zarówno ze strony Kościoła, jak i ze strony ortodoksyjnych arystotelików. Jednak reakcje te okazały się zaskakująco powściągliwe, częściowo dlatego, że we wstępie do książki, napisanym przez przyjaciela Kopernika, znalazło się zapewnienie, iż chodzi tylko o hipotezę, której celem jest usunięcie niektórych problemów matematycznych nastręcza- nych przez obowiązującą teorię. Według tego wstępu Kopernik nie twierdził, że Ziemia naprawdę wykonuje w ciągu doby obrót wokół własnej osi, a w ciągu roku okrąża Słońce, jednak dla uważnego czytelnika nie ulegało wątpliwości, że uczony właśnie to twierdził. Ale nowa teoria nie spowodowała rewolucji intelektualnej, której Kopernik mógł nawet pragnąć, choć za życia bał się ją wywołać. Być może za główny powód tego, iż tak zwanej rewolucji kopernikańskiej de facto nie spowodował, należy uznać pozostawienie przez niego w teorii heliocentrycznej dwóch ważnych elementów doktryny arysto- telesowej, a mianowicie idei ruchu jednostajnego po kole ciał niebieskich oraz idei Kwintesencji, która wyjaśniała naturalny charakter tego ruchu. Dzięki temu teologowie i niektórzy astronomowie mogli uważać, że z chwilą ogłosze- nia dzieła Kopernika nie wydarzyło się nic naprawdę ważnego*. Tycho Brahe Ten wielki duński astronom wiedział, w przeciwieństwie do innych, że wraz z powstaniem teorii heliocentrycznej wydarzyło się coś naprawdę ważnego. Urodzony w 1546 roku, został porwany jako dziecko przez bezdzietnego * Willy Ley, w książce W niebo wpatrzeni, przeł. Ewa Kolińska, Bolesław Orłowski, Warszawa 1984, pisze, iż autor wstępu do dzieła Kopernika, Andreas Osiander, powodował się chęcią uchronienia tego dzieła od umieszczenia go na indeksie kościelnym, na który zresztą i tak trafiło w 1616 roku, a tym samym chęcią stworzenia możliwości upowszechnienia się rewolucyjnej teorii. Zgodnie ze słowami Leya "Koper- nik... zamierzał otwarcie ogłosić swoje poglądy. Ale Osiander... nadzorował druk De revolmionibus... Toteż książka ukazała się bez wstępu Kopernika, z przedmową Osian- dra przedstawiającą dzieło jako nową hipotezę. Ponieważ jednak przedmowa nie była podpisana, uważano, że wyszła spod pióra Kopernika", s.91. Poza tym, jak pisze Ley, teoria była rozpowszechniana w Europie przez Kopernika i Osiandra jeszcze przed ukazaniem się Derevolutionibus... drukiem. Zapoznał się z nią między innymi ówczesny papież - przyp. tłum. STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 253 i bogatego wuja, który go wychował, uzyskawszy w końcu na to zgodę ojca chłopca, zapewnił bratankowi najlepsze wykształcenie i uczynił swoim spad- kobiercą. Tycho rozczarował wuja tylko'pod jednym względem, to znaczy wbrew jego życzeniu nie został prawnikiem, lecz astronomem. Jako człowiek bogaty, który przed ukończeniem dwudziestego piątego roku życia odziedzi- czył majątek po ojcu i po wuju, mógł sobie pozwolić na niezależność i na zajmowanie się tym, czym chciał. Dzięki pomocy finansowej króla wybudował na wyspie pod Kopenhagą obserwatorium astronomiczne, w którym robił to, co uważał za dzieło swego życia, a mianowicie korygował zgromadzone dotychczas obserwacje astronomiczne, gdyż był świadom, jak są niedokładne. Być może za najbardziej dramatyczne wydarzenie jego życia należy uznać odkrycie, w 1572 roku, nowej w gwiazdozbiorze Kasjopei. Obserwował tę jasną, właśnie powstałą gwiazdę przez kilka miesięcy i w 1573 roku opublikował poświęconą jej monografię, co przyniosło mu natychmiastową sławę, ale i opinię uczonego o kontrowersyjnych poglądach. Zgodnie bowiem z arystotelesowym i chrześcijańskim pojmowaniem kosmosu nie miały prawa powstawać nowe gwiazdy. Tylko świat znajdujący się pod Księżycem mógł być chaotyczny, niedoskonały i zmienny w nieprzewidywalny sposób. Godzono się z tym, choć oczywiście uważano to za absolutnie niepożądane. Winę za ów stan rzeczy ponosił szatan, który dokonał uszczerbku w pierwotnie doskonałym dziele Bożym, nakło- niwszy Ewę i Adama do popełnienia grzechu. Jednak świat znajdujący się ponad Księżycem nie uległ w wyniku tego diabelskiego postępku żadnym perturbacjom, lecz nadal poświadczał niezmienną miłość Boga do dzieła jego stworzenia, a zwłaszcza do człowieka. Dlatego po zapoznaniu się z monografią nowej, teolodzy uznali, że uczony się pomylił, że rzeczona gwiazda istnieje od początku świata, a po prostu została dopiero odkryta. Tycho nie poczuł się ani zaskoczony, ani specjalnie zawiedziony taką oceną jego pracy. Poza rym nie musiał się z nią liczyć, gdyż był człowiekiem bogatym, a poza tym w Danii panował luteranizm. Król duński należał do zagorzałych protestantów i jeszcze mniej niż Tycho brał sobie do serca krytykę ze strony katolickich duchownych. Ponadto największym pragnieniem astronoma było pozostawienie potomnym jak najwięcej dokładnych obserwacji astronomicznych, tak by mogli na nich polegać. Po 1588 roku, gdy na tronie duńskim zasiadł nowy król, który nie chciał wspomagać uczonego tak samo hojnie jak poprzedni, Tycho musiał opuścić uwielbiane obserwatorium na wyspie pod Kopenhagą. Osiadł w Pradze, gdzie w znacznie mniej dogodnych warunkach zdołał ukończyć swoje dzieło, z pomocą asystenta, Johannesa Keplera, któremu przed śmiercią, w 1601 roku, powierzył wyniki wszystkich swych obserwacji astronomicznych. O tym, jaki młody uczony zrobił z nich użytek, napiszę w dalszej części tego rozdziału. 254 Historia wiedzy Gilbert William Gilbert, Anglik, znacznie przyczynił się do wzrostu wiedzy, dzięki której uczeni zdołali w końcu odrzucić arystotelesowy obraz kosmosu jako w swej istocie niezmiennego i zastąpić go nowym. Podobnie jak żyjący w jego czasach William Harvey (1578-1657), który odkrył, że serce pompuje krew do tętnic i żył, Gilbert (1544-1603) był z wykształcenia lekarzem i odnosił poważne sukcesy w medycynie, ale sławę zyskał dzięki hobbistycznemu zainteresowaniu fizyką. Niezmiernie intrygował go magnetyt, znajdowany na całym świecie minerał o właściwościach magnetycznych. Badał wszelkie ro- dzaje magnetytu, o różnych kształtach i różnym oddziaływaniu magnetycz- nym. Do jego największych osiągnięć należy odkrycie magnetyzmu Ziemi. Wydedukował jego istnienie na podstawie zachowania wskazówki kompasu, która z chwilą odnalezienia bieguna magnetycznego (na półkuli północnej) kieruje się ku dołowi. Sądził, że grawitacja i magnetyzm Ziemi mają ze sobą jakiś związek, ale nie zdołał odkryć, na czym on polega. Anglia czasów Gilberta była już, podobnie jak Dania, krajem protestan- ckim i protestancka królowa, Elżbieta I, wspomagała finansowo pracę nauko- wą odkrywcy magnetyzmu. Dzięki protekcji monarchini Gilbert mógł głosić publicznie swoje nadzwyczaj nowoczesne idee. Zaciekle bronił heliocentrycz- nej teorii Kopernika, a sam doszedł do wniosku, że gwiazdy stałe znajdują się w różnej odległości od Ziemi. Jego najbardziej prowokacyjna myśl sugerowała,- że planety utrzymują się na swoich orbitach dzięki jakiemuś rodzajowi magnetyzmu. W tym czasie nikt nie potrafił sobie uświadomić implikacji tej myśli. Nawet sam Gilbert nie w pełni rozumiał wagę swojej intuicji. Kepkr Johannes Kepler urodził się w 1571 roku w Wirtemberdze, a zmarł w roku 1630. Mimo iż pochodził z biednej (jakkolwiek szlacheckiej) rodziny, otrzy- mał znakomite i wszechstronne wykształcenie w luterańskich szkołach oraz na uniwersytecie w Tybindze. Zamierzał zostać duchownym, ale zanim zrealizo- wał swój zamiar, napisał rozprawę astronomiczną. Zwrócił na nią uwagę przebywający już w Pradze Tycho Brahe i zaproponował młodemu uczone- mu, by zosta! jego asystentem. Było to w 1600 roku. Kepler po głębokim namyśle przyjął propozycję, a gdy w rok później jego nauczyciel zmarł, został wyznaczony na jego miejsce na nadwornego matematyka cesarza i wszedł STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 255 w posiadanie wielkiego zbioru pozostawionych przez mistrza obserwacji astro- nomicznych. Był przekonany, iż otrzymał coś więcej niż tylko suche dane i zaczął przychylniej niż dotychczas traktować nieortodoksyjne poglądy nauko- we Duńczyka, a niektóre z nich poznał dopiero dzięki otrzymanej spuściźnie. Tycho opublikował rozprawy podważające koncepcję kryształowych sfer, po których, według arystotelików, poruszają się planety. I Kepler podążył tropem jego myśli, że poruszają się one nie po kryształowych sferach, lecz w wolnej przestrzeni. Włączył to twierdzenie do swoich prac, a także, podobnie jak Tycho, doszedł do przekonania, że stworzony przez Kopernika system heliocentryczny to coś więcej niż hipoteza. W rozprawach głosił pogląd, że obraz wszechświata, w którego centrum znajduje się Ziemia, a nie Słońce, jest nie do przyjęcia. Ale jego największy wkład w rozwój nauki to sformułowanie trzech praw dotyczących ruchu planet, praw rozwiązujących raz na zawsze problem niespójności epicyklów z rzeczywistymi torami planet. Te trzy prawa są ważne po dziś dzień i noszą nazwę praw Keplera. Pierwsze prawo Keplera oznacza zakwestionowanie systemu Arystotelesa, gdyż dowodzi ono, że planety nie poruszają się wokół Ziemi ruchem jednostajnym po kole, lecz że krążą wokół Słońca po elipsach, Słońce zaś znajduje się w jednym z dwóch ognisk elipsy. Elipsy Keplera są wszakże bardzo bliskie kołom, co znaczy, że wcześniejsze założenie kolistości orbit właściwie objaśniało ruch planet dopóki, dopóty obserwacje były stosunkowo niedokładne. Model eliptyczny, wprowadzony przez tego uczonego, jest poprawny, choć oczywiście poziom dokładności obserwacji astronomicznych możliwy do osiągnięcia w jego czasach pozostawia wiele do życzenia. Ale bez względu na ów poziom model eliptyczny nie wymaga już, w przeciwieństwie do modelu kolistego, wprowadzania korekt, udziwnień i epicyklów. Nie wymusza żadnych sztuczek. Drugie prawo Keplera dowodzi, że promień wodzący, czyli odcinek prostej łączący planetę ze Słońcem, zakreśla równe pola w równych odstępach czasu. Znaczy to, że w danym czasie, gdy planeta znajduje się bliżej Słońca, przesuwa się ona po orbicie szybciej niż wtedy, gdy znajduje się od niego dalej. To wielkie odkrycie, stanowiące ważną inspirację dla Newtona, dotyczy wszelkich ciał poruszających się w polach sił, a więc nie tylko planet. I tłumaczy większość rozbieżności pomiędzy teorią astronomiczną a wynikami obserwacji. Szkoda, że prawo to sformułował Kepler jako zaledwie intuicję. Wiedział, że jest słuszna, ale nie potrafił dojść, dlaczego. Trzecie prawo wiąże okresy obiegu planet wokół Słońca z ich średnimi odległościami od Słońca. To jest znaczące osiągnięcie Keplera, zważywszy na to, jak prymitywne instrumenty pomiarowe miał do dyspozycji. 256 Historia wiedzy Uczony ten poświęcił wiele czasu nie tylko pracy prowadzącej do sformu- łowania wymienionych praw oraz przygotowaniu do druku zgromadzonych przez swojego duńskiego mistrza obserwacji astronomicznych, ale i przemy- śleniu tego, co uważał za poważny problem w badaniach nad ruchem planet. Chodzi mianowicie o przyczynę krążenia planet wokół Słońca. Kepler zasta- nawiał się, co sprawia, że pozostają one na swych orbitach i że nieustannie posuwają się po nich do przodu. Zdawał sobie sprawę, że ma z tym jakiś związek zjawisko magnetyzmu, którego dotyczyły, w odniesieniu do Ziemi, spekulacje Gilberta, ale nie potrafił ustalić, o co dokładnie chodzi. Odrzucił niemal w całości głoszoną przez arystotelików doktrynę porządku panującego w świecie ponad Księżycem, włącznie z ideą, że to wyższe istoty popychają planety po ich orbitach. Akceptował bowiem myśl, że na planety oddziałuje odległa siła. Znaczy to, iż uważał, że pomiędzy Słońcem i krążącymi wokół niego planetami, na które ta siła wpływa, nie występuje żaden fizyczny "pośrednik". Jednak nie potrafił odrzucić jednego z podstawowych założeń Arystotelesa, a mianowicie tego dotyczącego bezwładności ciał. Był bardzo bliski dokonania odkrycia, które uczyniło Newtona najważniejszym uczonym, ale nie powiodło mu się, gdyż sądził, że gdyby planet nie popychała do przodu jakaś siła, toby się zatrzymały. Nie potrafił także wyobrazić sobie, że może to być coś innego niż zidentyfikowany przez Gilberta magnetyzm. I w jednym, i w drugim przypadku jego pomyłka okazała się bardzo nieznaczna. Toteż jest uważany za ważnego poprzednika Newtona, ale tylko za poprzednika. Galileusz Galileo Galilei urodził się w 1564 roku w Pizie, a zmarł w 1646 w Acetri pod Florencją. Był katolikiem i żył w kraju katolickim. Stanowi to ważną różnicę pomiędzy nim a Tychonem Brahe, Gilbertem i Keplerem. Studiował na uniwersytecie w Pizie, a następnie nauczał matematyki na uniwersytecie w Padwie. Wśród fizyków swoich czasów miał najlepsze przygotowanie matematyczne, ale nie dlatego, że znakomicie opanował geometrię. Chodzi o to, iż był pierwszym nowożytnym uczonym, który zrozumiał, że za pomocą matematyki można stworzyć prawdziwy obraz świata fizycznego. Jak mawiał, "księga natury została napisana w języku matematyki". Już jako młody człowiek przeprowadzał eksperymenty, które wykazały fałszywość arystotelesowej doktryny ruchu wymuszonego. Uznał wyjaśnienie tego ruchu przez Buridana - za pomocą pojęda pędu - i dowiódł, że STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 257 wystrzelony z karabinu pocisk posuwa się w kierunku Ziemi po torze parabo- licznym. Badał także ruchy wahadła, które, jak wykazał, obejmują, podobnie jak ruchy planet, równe pola w równych odstępach czasu. Jednak tego rodzaju odkrycia nie ściągały na niego potępienia ze strony katolickich teologów, gdyż nie miały związku z astronomicznymi obserwacjami nieba. Popadł w kłopoty dopiero wtedy, gdy zaczął prezentować wyniki swych obserwacji astronomicz- nych. Przebywając wiosną 1609 roku w Wenecji, dowiedział się o wynalezieniu teleskopu. Po powrocie do Padwy skonstruował go dla własnych potrzeb i szybko udoskonalił, tak że dysponował najlepszym w tamtych czasach przyrządem do obserwacji nieba. Najpierw zaczął obserwować Księżyc i ku swemu wielkiemu zdumieniu odkrył, że jego powierzchnia nie jest gładka, lecz poznaczona wzniesieniami i kraterami. Odpowiadały one dostrzeżonym już dawno temu plamom, których pochodzenie jednak nie zostało do tego czasu wyjaśnione, po części dlatego, że nikogo specjalnie nie szokowały, gdyż za sprawą Arystotelesa nadal uważano, iż Księżyc nie jest w całości utworzony z Kwintesencji, lecz zawiera domieszkę żywiołów ziemskich. Obserwując zaś Jowisza, Galileusz odkrył jego księżyce. Planeta wraz ze swymi satelitami była niczym mały Układ Słoneczny, który krąży wokół większego. A ponadto zauważył dziwne plamy na Słońcu - ciemniejsze obszary, które zmieniały swoje kształty i położenie. Te obserwacje uświadomiły mu, że wbrew istnieją- cym wierzeniom ciała niebieskie nie są niezmienne i niezniszczalne. Doszedł do wniosku, że istniejące na Księżycu wzniesienia i kratery musiały powstać w wyniku takich samych jak na Ziemi procesów. A skoro istniał układ księżycowy Jowisza, to należało dopuścić możliwość istnienia wielu podob- nych układów, niewidocznych przez jego, Galileusza, prymitywny teleskop. Słońce zaś okazało się tworem dynamicznym, zmieniającym się na oczach uczonego. W 1611 roku Galileusz udał się do Rzymu celem przedstawienia swoich odkryć sądowi inkwizycji*. Przywiózł ze sobą teleskop. Wiele osób było pod wrażeniem dokonanych przez uczonego odkryć, choć na początku ich nie rozumieli. On domagał się jednak uznania następstw swoich obserwacji dla akceptowanego wówczas obrazu świata. Oświadczył między innymi, iż może *Jak wyjaśnia Ley, op, dt., s. 137, "udał się... w nadziei uzyskania audiencji u kardynała... Beliarmino i nie przestawał w nie kończących się dyskusjach popierać systemu Kopernika. Kardynał... wezwał go do swego domu... i polecił mu zaniechanie nauczania, że Ziemia porusza się wokół Słońca. Galileusz wyraził zgodę. W ten sposób okazało się zbyteczne podejmowanie następnego kroku w postępowaniu inkwizycyj- nym". Sąd inkwizycyjny odbył się dopiero w 1633 roku - przyp. tłum. 25S Historia wiedzy przedstawić obliczenia, które potwierdzą słuszność teorii Kopernika o ruchu Ziemi wokół Słońca, tym samym zaś obalą doktrynę Ptolemeusza. Z naci- skiem oznajmił, iż jego obserwacje astronomiczne dowodzą, że świat ponad Księżycem nie różni się w swej istocie od tego pod Księżycem i że nie istnieje Kwintesencja, gdyż w całym kosmosie materia jest taka sama, a przynajmniej jej główne właściwości są identyczne. Jednak kardynał Robert Bellarmino (1542-1621), ówczesny główny teolog katolicki, orzekł, że Galileusz nie jest w stanie przedstawić matematycznych dowodów na poparcie swych tez. Przypomniał mu wyznawany od dawna w Kościele pogląd, że wspierane matematycznie hipotezy nie mają nic wspólnego ze światem fizycznym. (Ten pogląd uchronił dzieło Kopernika przed zniszczeniem i zapomnieniem.) Jak argumentował kardynał, natury świata fizycznego nie objaśnia matematyka, lecz Pismo Święte oraz nauki ojców Kościoła. Galileusz nakłonił go, by obejrzał niebo przez teleskop. Bellarmino przystał na to, nie spostrzegł jednak tego samego co uczony. Nasuwa się pytanie, dlaczego ani kardynał, ani zakonnicy dominikańscy, których sobie zjednał w swej kampanii przeciw Galileuszowi, nie zobaczyli przez teleskop tego samego co uczony? Ciekawe jest też, co my, ludzie żyjący pod koniec XX wieku, zobaczylibyśmy przez ten teleskop z początku XVII wieku? Najpewniej to, co Galileusz, gdyż postrze- gamy świat inaczej niż większość ludzi jego epoki. On, tak samo jak niektórzy inni ówcześni uczeni stanowił pod tym względem wyjątek. Wtedy katolicy na _ ogół wierzyli jeszcze w prawdziwość doktryny geocentrycznej Ptolemeusza i w głoszony przez Arystotelesa porządek świata, naturalnie nie dlatego, iż uważali, że z punktu widzenia naukowego lepiej niż nowe hipotezy czy teorie wyjaśniają one istotę rzeczywistości fizycznej. Niewiele lub nic na ten temat nie wiedzieli. Wierzyli w stare doktryny, gdyż wspierały ich głębokie wierzenia religijne. Zakwestionowanie tych wierzeń na skutek obalenia wspierających je doktryn było równoznaczne ze zniszczeniem najdroższego im obrazu świata. Nie mogli dopuścić, by to nastąpiło. Św. Augustyn ponad tysiąc lat przed odkryciami Galileusza dokonał w Państwie Bożym rozróżnienia pomiędzy owym państwem a państwem szatana*, które to rozróżnienie na swój sposób ukazywało miejsce doczesnego życia człowieka i miejsce przeznaczenia jego duszy. Bez wątpienia przedsta- wienie ma charakter alegoryczny, to znaczy nie stanowi realistycznego opisu, lecz wizję, którą można zobaczyć tylko oczyma wyobraźni. Jednak w ciągu * W. Tatarkiewicz operuje opozycją: państwo Boże-państwo ziemskie (aiiitas bei - ciińtas terrena), ale w tym przypadku bardziej adekwatna wydaje mi się opozycja: państwo Boże-państwo szatana, zaproponowana w: Św. Augustyn, O państwie Bożym. Przeciw poganom ksiąg 22, tł. W. Kornatowski, Warszawa 1977 - przyp. tłum. STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 259 wieków tę wspaniałą wizję państwa Bożego i państwa szatana zaczęto postrze- gać jako przedstawienie rzeczywistych miejsc i oddziaływała ona na umysły silniej niż rzeczywistość, jaką mieli przed oczyma. Chrześcijanie uznali, że wyróżnione przez św. Augustyna państwo szatana to realnie istniejący świat pod Księżycem, to miejsce ziemskiego, materialnego i w swej istocie odpycha- jącego bytowania. Zarazem uznali, że ponad Księżycem istnieje równie realne państwo Boże, które potrafią dostrzec nocą wszyscy posiadający szczególny dar widzenia. Jaśnieje ono swym niebiańskim blaskiem - niezmienne, nie- zniszczalne i zawsze jednakowo piękne. Stanowi miejsce ostatecznego prze- znaczenia chrześcijan dzięki zawartemu z Bogiem nowemu przymierzu; naj- wspanialsze ze wszystkiego i najbardziej przez wiernych upragnione. Zakwe- stionowanie jego realnego bytu, zniszczenie go jako kresu ziemskiej wędrówki, było nie do pomyślenia. Każdy, kogo poglądy tym groziły, musiał zostać poskromiony, nawet jeśli był uważany za największego uczonego na świecie. Galileusza raczej nie interesowała wizja państwa Bożego św. Augustyna. Był pobożnym chrześcijaninem, ale jego wiara, w przeciwieństwie do mate- matyki, nie była skomplikowana i subtelna. Chodził do kościoła, przyjmował komunię, a podczas kazań przeprowadzał w pamięci rozmaite obliczenia. Spoglądając na zawieszoną na długim sznurze lampę w katedrze w Padwie, rozmyślał o ruchu wahadła. Jego również urzekał swą wspaniałością świat ponad Księżycem, ale była ona zupełnie innego rodzaju w porównaniu ze wspaniałością państwa Bożego kardynała Bellarmino. A ponadto spodziewał się, że świat ponad Księżycem pozwoli mu zaspokoić inne, niż miał duchow- ny, pragnienia. Mógł ów świat zbadać, zrozumieć, a nawet w pewien sposób nim sterować. O tym marzył. Toteż Bellarmino popełnił wielki błąd, nie próbując zrozumieć Galileusza, który był człowiekiem nowego typu - uczo- nym, choć zarazem pobożnym katolikiem, niezdolnym do świadomego działania na szkodę Kościoła i do przejścia na protestantyzm, czego obawiał się kardynał. Poza tym na korzyść uczonego przemawiało dokonane w daw- nych czasach rozstrzygnięcie, iż jeśli treść Pisma Świętego nie zgadza się z prawdą naukową, to należy treść tę rozumieć alegorycznie, by uniknąć "wyrządzania duszom straszliwej krzywdy na skutek tego, że będąc przekona- nymi o prawdziwości czegoś, musiałyby zarazem uważać, iż wierząc w to, popełniają grzech". Ten wymyślny sposób rozwiązania konfliktu poznania zmysłowego i prawd wiary prawdopodobnie podsunął Galileuszowi któryś z zaprzyjaźnionych z nim teologów, gdyż zapewne nie był mu znany. Jednak Bellarmino zlekceważył całą sprawę, choć zyskał dobry powód do wycofania się z oskarżeń. Przeciwnie, nasilił atak, nie zważając na wszelkie możliwe konsekwencje potępienia Galileusza czy nawet skazania go na śmierć. Ale 260 Historia wiedzy i uczony popełnił wielki błąd, nie próbując z kolei zrozumieć Bellarmino i wszystkich innych, którzy myśleli tak samo jak kardynał. W istocie adwersa- rze nie prowadzili naukowej dysputy, a już z pewnością nie spierali się o konkretną sprawę, jak choćby o to, czy rzeczywiście Słonce krąży wokół Ziemi, czy też raczej Ziemia wokół Słońca. Wymiana argumentów dotyczyła nauki jako takiej; roli, jaką powinna ona spełniać w ludzkim życiu, a zwłaszcza tego, czy uczonym należy dać prawo do niczym nie skrępowanego spekulo- wania na temat rzeczywistości, czy też nie. Ale nawet na te ogólne tematy dyskutowano mniej niż na temat państwa Bożego, którego już nie można było dłużej pojmować w taki jak dotychczas sposób, jeśli Galileusz miał rację lub raczej jeśli pozwolono by mu obronić prawdziwość swoich odkryć w taki sposób, w jaki chciał. Wszyscy wiedzieli, że w określonym sensie ma on rację, gdyż przedstawione przez niego hipotezy były uzasadnione o wiele lepiej niż wszelkie inne. Ale Galileusz nie chciał, by poprzestano na akceptacji jego hipotez. Pragnął, by w sposób obiektywny uznano jego odkrycia. Obstawał przy stanowisku, że to, co potrafi obronić za pomocą dowodu matematyczne- go oraz obserwacji, powinno być uznane za prawdziwe i może zostać zakwestionowane tylko przez lepszego od niego matematyka oraz obserwatora. Argumentował, iż Kościół nie może być autorytetem w dziedzinie fizyki. Powstało w związku z tym pytanie, w jakiej dziedzinie Kościół nadal nim pozostaje. Jeśli nie powinien już dłużej, zdaniem Galileusza, orzekać we _ wszystkich sprawach, to czy nie oznaczało to zredukowania jego roli tylko do przewodnictwa duchowego? A czy wraz z tym nie pojawiało się niebezpie- czeństwo, że miliony ludzkich dusz przestaną się zwracać do Kościoła z różnymi problemami? I czy wobec tego większości nie będzie zagrażało pójście do piekła? Tak kontrargumentował kardynał Bellarmino. Jego zdaniem ludzkość dokonała już nie przedstawiającego wątpliwości wyboru, więc potępił Galileusza i nakazał mu milczenie. Od tego czasu uczony istotnie na ogół nie wypowiadał się publicznie. A Bellarmino został ogłoszony świętym. Kanoni- zowano go w 1930 roku. Oczywiście w dłuższej perspektywie czasowej zwy- cięzcą w tym pojedynku okazał się Galileusz. Rola Kościoła, przynajmniej w krajach zachodnich, została ograniczona do przewodnictwa duchowego, a najwyższy autorytet zyskała w nich nauka. Bellarmino poniósł klęskę, gdyż nie był wystarczająco dobrym teologiem. Gdyby uważniej przeczytał wywody świętego Augustyna, wiedziałby, że przedstawione w nich dwa państwa są alegoriami, a nie czymś rzeczywistym w takim sensie jak Ziemia i obserwowa- ne przez teleskop niebo. Święty Augustyn i ci, którzy rozumieli jego myśl lepiej niż Bellarmino, operowali w sposób dość zawiły pojęciem rzeczywistości ziemskiej i niebiańskiej, korespondującymi z oboma państwami. Gdyby Ko- STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 261 ściół zechciał uznać autorytet Galileusza w "państwie szatana", mógłby zachować autorytet w "państwie Bożym", a ponieważ pożądał dla siebie obu, nie ocalił żadnego. Gdy my, współcześni, spoglądamy w nocne pogodne niebo, podziwiamy wspaniały widok, ale nie jest to ten sam widok, jaki spostrzegali ludzie w dawnych czasach. Coś zyskaliśmy, ale też coś straciliśmy. Kartezjusz Renę Descartes (w Polsce znany jako Kartezjusz) urodził się w La Haye, we Francji, w 1596 roku, a zmarł w Szwecji, w roku 1650, z powodu silnego przeziębienia, którego nabawił się w zimnym północnym klimacie, rozpoczy- nając o piątej rano wykłady z filozofii. Kartezjusz lubił się wylegiwać w łóżku i nie cierpiał zimna, lecz jego protektorka, królowa Krystyna, zażądała, by rozpoczynał zajęcia o tak wczesnej porze, a on nie mógł odmówić. Między innymi z powodu takiej ironii losu historia nauki bywa czasami na swój sposób tragikomiczna. A w życiu Kartezjusza ironia losu miała miejsce niejeden raz. Był on gorliwym katolikiem, jednak to, co napisał, przyczyniło się do nadwątlenia autorytetu Kościoła bardziej niż słowa kogokolwiek innego. Poza tym, choć stworzył metodę, która zrewolucjonizowała naukę i tym samym pośrednio przyczyniła się do radykalnej odmiany ludzkiego życia, to wiele jego poglądów było błędnych, a niektóre zostały tak niefortunnie uzasadnione, że hamowało to rozwój francuskiej nauki przez dwa wieki, gdyż francuscy myśliciele uznali całą myśl Kartezjusza za niepodważalną, nawet jeśli nie wszystko z niej rozumieli. Podobnie obstawanie przez Anglików przy poglądzie, że terminologia Newtona zaproponowana dla rachunku całkowego i różniczkowego jest lepsza od tej stworzonej przez Leibnitza - co nie miało żadnego uzasadnienia, choć bezspornie Newton wymyślił ten rachunek przed Leibnitzem - hamowało rozwój matematyki w Anglii przez ponad wiek. A w przypadku Kartezjusza największą ironią losu było to, że poszukując pewności głosił, iż wszystko można podać w wątpliwość. Ta nowa myśl mogła szokować, ale znajdowała potwierdzenie w rzeczywistości. Kartezjusz otrzymał najlepsze wykształcenie, według modelu jezuickiego, jakie w owym czasie było osiągalne w Europie. Uwzględniało ono między innymi dokładną znajomość arystotelesowej logiki i fizyki. Gdy jednak jako dwudziestolatek zakończył edukację, zaczął przeżywać kryzys, ponieważ miał poczucie, że wiedza, jaką dysponuje, nie jest pewna, a on pragnął posiadać 262 Historia wiedzy wiedzę pewną. Ta zaś ograniczała się zaledwie do określonych twierdzeń matematycznych, ale też jedynie matematykę uznawał Kartezjusz za wiedzę pewną. A to dlatego, że punkt wyjścia stanowią w niej niepodważalne aksjomaty, na podstawie których tworzy się krok po kroku złożone i równie niepodważalne struktury. Jak uważał, pewnością matematyki nie dysponuje żadna inna dziedzina wiedzy; ani historia, ani filozofia, ani nawet teologia, mimo iż ta ostatnia przypisuje sobie najwyższą, dostępną umysłowi ludzkiemu pewność. W 1639 roku Kartezjusz - po okresie bogatej korespondencji z najbardziej postępowymi myślicielami Europy i po odbyciu licznych podróży, a także po przeczytaniu wielu dzieł - był przygotowany do napisania pracy prezentującej zarys jego filozofii. Filozofia ta miała ujmować całą wiedzę w jedną wielką strukturę, możliwą do stworzenia dzięki wymyślonej przez niego uniwersalnej metodzie naukowej, gwarantującej pewność poznania. Ale gdy w tym samym roku dowiedział się o potępieniu przez sąd inkwizycyjny odkryć Galileusza, uznał, że będzie lepiej, jeśli nie napisze tego rodzaju pracy. Napisał więc Rozprawę o metodzie, w której skupił się, zgodnie z tytułem, na samej meto- dzie, pozostawiając innym wykorzystanie jej do odkrywania kontrowersyjnych prawd. Jednak nawet z powodu tej książki popadł w poważne kłopoty. W istocie jest to książka zadziwiająca. Kartezjusz przedstawia w niej - jasność i precyzja języka francuskiego uwypuklają jasność i precyzję myśli, autora - swój rozwój intelektualny, od chwili kiedy zaczął się zastanawiać, czy zdobyta przez niego wiedza jest prawdziwa, do chwili kiedy doszedł do prostego wniosku, że można podać w wątpliwość wszystko z wyjątkiem istnienia wątpiącego podmiotu, a to dlatego iż ów podmiot wątpi. (Dubitio ergo sum. "Wątpię, więc jestem".) Wtedy zaczął poszukiwać metody osiągania pewności wiedzy, którą to metodę w końcu znalazł; polegała ona na zreduko- waniu wszelkich problemów do ich postaci matematycznej i na poszukiwaniu rozwiązań matematycznych. Za pomocą matematyki udowodnił w tej rozpra- wie istnienie Boga i objaśnił mechanizm świata; mechanizm pozwalający światu funkcjonować w sposób samodzielny, to znaczy bez stałej boskiej pomocy, jakby świat był olbrzymim, skomplikowanym i bogato zdobionym zegarem. Kartezjusz zdołał to wszystko przedstawić na dwudziestu pięciu stronach. Doprawdy zadziwiające. Zaproponowana w tej rozprawie metoda ma kluczowe znaczenie dla rozwoju nauki, więc poświęcę jej nieco uwagi. Otóż zdaniem tego filozofa, jeśli chce się zrozumieć jakieś zjawisko lub zespół zjawisk, należy zacząć od pozbyda się wszelkich uprzednich sądów na jego czy na ich temat. To wcale nie jest łatwe i nawet Kartezjuszowi nie zawsze się udawało. Następnie trzeba STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 263 sprowadzić badany problem do jego postaci matematycznej, przyjmując możliwie najmniejszą liczbę aksjomatów lub oczywistych twierdzeń, by moc dokonać właściwego przekształcenia. I używając geometrii analitycznej, wyna- lezionej przez Kartezjusza specjalnie do tego celu, dalej redukować problem do pożądanego zbioru liczb. A w końcu rozwiązać powstałe w ten sposób równania za pomocą reguł algebraicznych, co jest równoznaczne z uzyska- niem pożądanej i pewnej wiedzy. Galileusz stwierdził, że księga natury została napisana w języku matema- tyki, Kartezjusz zaś wykazał, że ten język to po prostu liczby, gdyż każdemu punktowi materialnemu można przyporządkować układ kartezjańskich współ- rzędnych, jak określił je Leibnitz, a każdą linię, prostą czy krzywą, i każde ciało fizyczne, proste lub złożone, opisują równania matematyczne. Kartezjusz zastrzegł się, że oczywiście ludzie to nie równania matematyczne, ale dla osiągnięcia wielu celów badawczych wystarczy ich przedstawić w takiej postaci. Co zaś się tyczy maszyn, które nazywamy zwierzętami - Kartezjusz uważał zwierzęta za maszyny, wyznając pogląd, iż nie mają dusz - to dla osiągnięcia każdego celu badawczego wystarczy je przedstawiać jako równania matematyczne. Rzecz ma się podobnie z wszelkimi innymi maszynami, włącznie z tą największą, czyli wszechświatem. Chodzi tylko o to, by potrafić rozwiązać odpowiadające im równania, gdyż może się to okazać bardzo trudne, jakkolwiek z definicji jest możliwe. Poglądy i propozycje Kartezjusza oddziałały na umysły wszystkich, czyli również tych, którzy go po przeczytaniu Rozprawy znienawidzili i potępili. Na przykład Pascal nie mógł mu wybaczyć, że potrzebował Boga tylko do wprawienia w ruch maszynerii wszechświata, a rozmaici teolodzy katoliccy, tak samo zdesperowani zawartością jego dzieła, jak on niepewnością swojej wiedzy w czasach młodości, uważali za nieuniknione obłożenie go klątwą za wielokrotne popełnienie herezji i umieszczenie Rozprawy na indeksie. Jednak nawet i oni pożądali pewności wiedzy, jaką obiecywała metoda Kartezjusza. Gdyby tylko potrafili zredukować teologię do zbioru równań matematycznych! Ale to jest niemożliwe, mimo iż Spinoza podjął taką próbę, gdyż przedmiot poznania teologii stanowi świat niematerialny, do którego matematyka nie ma dostępu. Jednak właśnie ta wyróżniająca cecha teologii przyciągała do niej przez wieki najwybitniejszych myślicieli. I nagle ulotny przedmiot jej dociekań utracił swą atrakcyjność. Świat niematerialny przestał być najbardziej intere- sujący ze wszystkiego, czym można się było zajmować. Ta zmiana w podejściu do teologii należy do najważniejszych wydarzeń w historii myśli ludzkiej i pociągnęła za sobą rozmaite skutki. Wielki sukces Kartezjusza polega na stworzeniu metody efektywnego poznawania rzeczywistości materialnej. Ale 264 Historia wiedzy zarazem na tym polega jego wielka porażka, gdyż my, spadkobiercy jego genialnej myśli, w zasadzie uznajemy tylko materialność świata, a przeto ma on cechy duchowej pustyni. Przed Kartezjuszem teologia mogła być królową nauk, a posiłkująca się matematyką fizyka nauką zaledwie tolerowaną. Po Kartezjuszu hierarchia praktycznie uległa odwróceniu. Niestety, określona równowaga różnych dziedzin wiedzy kształtuje się z wielkim trudem. Można się nawet zastanawiać, czy w ogóle jest możliwa. Odpowiedź na to ważne pytanie należy pozostawić przyszłym pokoleniom. Newton Osiągnięcia Kartezjusza miały doniosłe znaczenie dla pracy Newtona. Isaac Newton, największy naukowy geniusz wszech czasów, urodził się Woolsthor- pe, Lincolnshire, w Anglii, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia 1642 roku. Po ukończeniu Cambridge od razu został profesorem matematyki, gdyż jego poprzednik na tym stanowisku i nauczyciel, Isaac Barrow, dobrowolnie zwolnił miejsce dla nadzwyczaj uzdolnionego ucznia. Przed ukończeniem studiów Newton przedstawił (jeszcze bez podania sposobu obliczenia potęgi) dwumian, nazwany później dwumianem Newtona. Większość matematyków mogłaby sobie poczytać takie osiągnięcie za wystar- czające, by uważać, iż odnieśli wielki sukces, ale w przypadku Newtona był to dopiero początek odkryć. W 1666 roku, gdy miał dwadzieścia dwa lata, zaraza, która dziesiątkowała mieszkańców Londynu, zaczęła się szerzyć również w Cambridge, więc schronił się przed nią na swoją farmę. A ponie- waż prowadzenie gospodarstwa go nie interesowało, w jednym z pokoi urządził laboratorium, w którym eksperymentował ze światłem. Otrzymane wówczas wyniki przedstawił po czterdziestu latach w Optyce. Spędzony na farmie rok 1666 przyniósł wszakże jeszcze bardziej rewolucyjne osiągnięcia niż te przedstawione w wymienionym dziele. Można by powiedzieć, że cała ówczesna myśl naukowa prowadziła do odkryć dokonanych w laboratorium w Lincolnshire. Przypomnijmy sukcesy ówczesnej nauki. Otóż Gilbert przeprowadzał doświadczenia z mapetytem i sformułował hipotezę, że Ziemia posiada siłę przyciągania, taką samą jak magnes. Galileusz nie tylko odkry! księżyce Jowisza, ale i zbadał zjawisko spadania przedmiotów, dokonując dokładnego pomiaru siły grawitacji na poziomie morza. Kartezjusz zademonstrował, w jaki sposób stosować matematykę do rozwiązywania problemów z dziedziny fizyki. STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 265 Kepler dowiódł eliptyczności orbit planet i zasugerował, że Słońce posiada jakąś siłę przyciągania, dzięki której planety pozostają na swoich torach. Paryscy teologowie wyjaśnili za pomocą zjawiska pędu ruch wymuszony obiektu, czym zakwestionowali arystotelesowe założenie bezwładności ciał. Patrząc na te dokonania z dzisiejszej perspektywy, można pomyśleć, że to, co zrobił Newton, nie było trudne. Można nawet uznać, że niemal każdy potrafiłby to zrobić, dysponując wszystkimi wymienionymi hipotezami, twier- dzeniami i metodami. Taka refleksja wcale jednak nie umniejsza geniuszu Newtona, gdyż choć istotnie miał on do dyspozycji wszystkie fragmenty układanki, to stworzenie z nich nieznanej całości wymagało nowego podejścia do wszechświata, podejścia wolnego od wszelkich tradycyjnych sądów. A w owym czasie było niewiele takich niezależnych umysłów, w nauce zaś jeszcze mniej. Istniały też warunki dodatkowe, które należało spełnić, by móc pomyślnie ułożyć układankę. Otóż przede wszystkim trzeba było tak dosko- nale jak Newton znać ówczesną naukę i wyróżniać się taką jak on biegłością w przeprowadzaniu eksperymentów. A ponadto tak jak on dorównywać Kartezjuszowi talentem matematycznym, by potrafić wynaleźć nowy rachu- nek, nieodzowny przy rozwiązywaniu podejmowanych problemów. Analitycz- na geometria Kartezjusza sprawdza się bowiem w abstrakcyjnym, statycznym świecie, podczas gdy Newton interesował się światem rzeczywistym, który pozostaje w nieustannym ruchu. Toteż chcąc badać ów dynamiczny świat, wynalazł adekwatny wobec niego rachunek różniczkowy i całkowy, który być może należy uznać za najcenniejszą rzecz, jaką nauka zyskała w swoich dotychczasowych dziejach. Odkrycia Gilberta, Galileusza, Keplera i Kartezjusza sumują się w mecha- nice Newtona. W procesie jej tworzenia uczony sformułował najpierw zbiór nowych zasad dotyczących zjawiska ruchu, zasad dynamiki. Są one przedsta- wione w sposób nadzwyczaj prosty na początku jego wielkiego dzieła, czyli Phibsophiae naturalis pńndpia mathematica (w skrócie zwanego Pńndpiam Newtona). Uczony całkowicie inaczej niż Arystoteles ukazuje za ich pomocą fundamentalne cechy wszechświata. Według pierwszej zasady dynamiki, jeśli na ciało nie działają żadne siły, to pozostaje ono w stanie spoczynku lub porusza się ruchem jednostajnym prostoliniowym. Na przykład podsk porusza się po linii prostej, dopóki nie zostanie powstrzymany przez opór powietrza lub dopóki jego tor nie zacznie się zakrzywiać ku dołowi na skutek oddziaływania siły ziemskiej grawitacji. Podobnie bąk będzie wirował po podłodze, dopóki nie zostanie zatrzymany przez tarcie powierzchni lub przez opór powietrza. Z kolei wielkie ciała kosmiczne, takie jak planety czy komety, zdolne są poruszać się po linii 266 Historia wiedzy krzywej lub prostej o wiele dłużej niż ciała ziemskie, gdyż w pustej przestrzeni napotykają minimalny albo może nawet zerowy opór. Pierwsza zasada dynamiki unieważnia arystotelesową ideę bezwładności ciał, gdyż zgodnie z tą zasadą nie istnieje coś takiego jak "naturalny stan spoczynku" ciał. Jeśli ciało znajduje się w stanie spoczynku, to pozostanie w nim tak długo, jak długo nie będzie wprawione w ruch. A jeśli ciało porusza się ruchem jednostajnym po prostej lub krzywej, to będzie się poruszało w ten sposób tak długo, jak długo nie zostanie zatrzymane albo nie zmieni prędkości lub kierunku pod wpływem jakiejś oddziałującej nań siły. Toteż żadnego ruchu nie można nazywać "naturalnym" i przeciwstawiać ruchowi "wymuszonemu". I żaden rodzaj ruchu nie wymaga odrębnego wyjaśnienia. Oczywiście, jak jasno z tego wynika, nie istnieje żaden ruch Kwintesencji, będący jakoby "naturalnym ruchem jednostajnym po kole". Ten ostatni może występować, ale nie jest on ani mniej, ani bardziej naturalny od każdego innego ruchu. Ujmuje się go, jak wszystkie pozostałe, w kategoriach bezwładności ciał i oddziałujących na nie sił. Według drugiej zasady dynamiki zmiana ruchu jest proporcjonalna do działającej na ciało siły i zachodzi wzdłuż prostej, na której ta siła działa. Im większa siła, tym większa zmiana ruchu. Wielość działających na ciało sił prowadzi do zmiany ruchu, która jest wypadkową ich wartości i kierunków. Każdy układ sił działających na ciało da się przedstawić za pomocą geometrii. euklidesowej. Zarazem nie da się za jej pomocą wyjaśnić, w jaki sposób siła działająca na ciało, które porusza się po linii prostej, może skierować je na linię krzywą, na przykład na koło lub na elipsę. Ta kwestia ma pierwszorzędne znaczenie, gdyż w Układzie Słonecznym wszystkie orbity ciał niebieskich to linie krzywe. Newton poczynił założenie, że tworząca orbitę linia krzywa składa się z nieskończenie wielu nieskończenie krótkich linii prostych, połą- czonych ze sobą wokół centrum (lub ogniska) orbity. Taka orbita może być pojmowana w kategoriach matematycznych jako "granica" procesu redukcji lub różnicowania, w wyniku którego linie proste stają się tak krótkie i przy- ległe do siebie, jak to tylko możliwe, że są po prostu punktami. A zarazem taka orbita stanowi "granicę" procesu scalania, w wyniku którego linie proste tworzą tak dalece ciągłą linię krzywą, jak to tylko możliwe. Na takim dzieleniu i łączeniu polega rachunek różniczkowy i całkowy, jeśli w ogóle można go przedstawić słowami, a nie za pomocą symboli matematycznych. Według trzeciej zasady dynamiki każdemu działaniu towarzyszy równe i przeciwnie zorientowane przeciwdziałanie; albo inaczej, wzajemne oddziały- wania na siebie dwóch ciał są zawsze równe i zorientowane w przeciwne strony. "Jeśli nacisnąć palcem kamień, to palec również zostanie naciśnięty STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 267 przez kamień", jak napisał Newton. I na mocy trzeciej zasady dynamiki, jeśli silnik odrzutowca wypuści do tyłu strumień gorących gazów, to samolot poleci do przodu, w stronę przeciwną do kierunku ruchu strumienia. A co więcej, jeśli jedno ciało krąży wokół drugiego, to drugie też krąży wokół pierwszego. Oba nawzajem krążą wokół siebie. Przy tym ich prędkości nie muszą być jednakowe. Jeśli jedno jest dużo większe od drugiego, to będzie się poruszało bardzo wolno, podczas gdy drugie bardzo szybko. Jednak ruch układu będzie niezmienny. Może się to wydać dziwne, ale trzecia zasada dynamiki stanowi rozwiązanie starego sporu o to, czy Słońce krąży wokół Ziemi, czy Ziemia wokół Słońca. Otóż zgodnie z tą zasadą nawzajem krążą one wokół siebie. Racja była zatem i po stronie Ptolemeusza, i po stronie Kopernika, choć nie argumenty, jakie przytaczali na obronę swoich poglądów, stanowią istotę tego wyjaśnienia. Pamiętając o trzech zasadach dynamiki, rozważmy teraz problem ruchu planet. Oczywiście planety pozostaną w ruchu, dopóki jakaś siła ich nie zatrzyma, choć niekoniecznie musi ona do tego doprowadzić, gdyż może tylko wytrącić je z ich torów stanowiących linie proste, po których poruszały się siłą bezwładności, a w istocie przekształcić te tory w elipsy. Zgodnie z tradycyjną geometrią przecięcia stożkowego (która prowadzi nas do Apoloniusza z Pergi, żyjącego w III wieku p.n.e., a zatem nie chodzi o nic nowego) na pewno tak się stanie (nazwijmy więc te nowe tory planet orbitami), jeśli siła jest dośrodkowa - to znaczy, jeśli przyciąga planety do wewnątrz, przeciwdziałając ich inercyjnej tendencji do oddalania się po liniach prostych - i jeśli podlega ona prawu odwrotnej proporcjonalności przyciągania grawitacyjnego do kwadratu odległości. Załóżmy, że źródłem tej siły jest Słońce, i zastanówmy się, o jaki rodzaj siły chodzi. Gilbert i Kepler spekulowali, że musi ona mieć coś wspólnego z naturalnym magnetyzmem Ziemi, gdyż nie znali dokonanych przez Galileusza pomiarów siły grawitacji na poziomie morza. A cały problem sprowadza się właśnie do wielokrotności tych pomiarów, gdyż nie chodzi o nic innego jak o grawitację. To jej siła zmusza Księżyc do krążenia wokół Ziemi i sprawia, że reguluje on przypływy i odpływy morskie. To dzięki niej istnieje w całej swej wspaniałości Układ Słoneczny. I to ona sprawia, że dojrzałe jabłka spadają z drzewa na ziemię albo na głowę zaskoczonego matematyka, który w zamyśleniu leży na trawniku pod jabłonią. Newton utrzymywał, że zrozumiał to wszystko, o czym napisałem powyżej, już w czasie przymusowego długiego urlopu, jaki spędzi! w 1666 roku w Lincolnshke, ale dokonane wówczas odkrycia wydały mu się tak błahe, że milczał na ich temat przez dwadzieścia lat. Zajął się innymi problemami, które uznał za bardziej interesujące. Gdy w końcu, w 1687 roku, opublikował 268 Historia wiedzy Pńnripia, zadziwił świat. Bo oto rozwiązał najtrudniejszy do jego czasów problem w dziejach nauki, a mianowicie, odpowiedział na pytanie, jak to się dzieje, że wszechświat jest taki, jaki jest. Poeta, Alexander Pope, napisał wówczas: Przyrodę i prawa przyrody okrywała noc, Bóg rzeki: "Niech będzie Newton" i wszystko stanęło w świetle* Zasady rozumowania w nauce Isaak Newton był skromnym człowiekiem, choć zarazem kłótliwym, który często toczył ostre polemiki z uczonymi kolegami. Poczynił swojemu biogra- fowi następujące wyznanie: "Nie wiem, za kogo uważają mnie ludzie, ale ja wydaję się sobie tylko małym chłopcem, który bawi się na plaży, od czasu do czasu znajdując podczas wędrówek gładszy od przeciętnego kamyk czy ładniejszą od innych muszlę, podczas gdy przed moimi oczyma rozciąga się ocean nie odkrytej prawdy". To sławne zdanie jest wielce intrygujące. Możliwe, że sam Newton nie w pełni docenił jego celność. Z pewnością bez , kokieterii przyznawał, iż w porównaniu z tym, co mógłby wiedzieć, wie niewiele, nawet jeśli jego wiedza jest większa niż innych mu współczesnych. I słusznie uważał, że nie należy z tego powodu popadać we frustrację. Nie sposób jednak nie zwrócić uwagi na to, że choć miał świadomość, iż przed jego oczyma rozciąga się ocean nie odkrytej prawdy, to nie chciał zanurzyć w nim nawet stopy, nie mówiąc już o rzuceniu się do wody z zamiarem przepłynięcia na drugi brzeg. Trzecia księga Principiów nosi podtytuł, który może przyprawić o zgrozę, gdyż brzmi on: System świata. Otwierające ją dwie strony noszą zaś nagłówek: Zasady rozumowania w filozofii. Należy tu od razu wyjaśnić, że przez filozofię Newton rozumiał naukę i że trzecia księga Principiów została przez niego zamierzona jako komentarz dokonań Kartezjusza, jako wielki "przypis" do Rozprawy o metodzie. Jakie zatem są te zasady rozumowania w nauce? Newton podaje cztery. Zgodnie z pierwsząj badając świat fizyczny, nie należy brać pod uwagę większej liczby przyczyn danego zjawisk3 niż te, które są równocześnie ' Tł. M. Grotowski, Newton, cz. I, Poznań-Warszawa-Wilno 1932. STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 269 prawdziwe i wystarczające do wyjaśnienia tego zjawiska. Uczony odwołuje się w niej do postulatu logicznego, sformułowanego w XIV wieku przez Wilhel- ma Ockhama, postulatu nazywanego współcześnie brzytwą Ockhama, zaleca- jącego, by nie mnożyć bytów ponad potrzebę. Jak bowiem uważał twórca tego postulatu, "to co może być zrobione oszczędniej, jest zwykle robione rozrzutnie". Newton zaś, w nieco poetyckim tonie, tak to komentował: "W związku z tym filozofowie [uczeni] argumentują, że w naturze nie ma nic zbytecznego, a istnienie zbyt wielu przyczyn w sytuacji, gdy może być ich mniej, oznacza rozrzutność. Natura zaś wybiera prostotę środków i nie uznaje nadmiaru przyczyn wszelkich zjawisk". Toteż zgodnie z drugą ze sformułowanych przez Newtona zasad rozumo- wania w nauce, należy tym samym zjawiskom przypisywać, tak dalece jak jest to możliwe, te same przyczyny, na przykład tak samo wyjaśniać "oddychanie u ludzi i u zwierząt", czy "spadanie kamieni w Europie i w Ameryce, światło pochodzące z ognia w kuchennym piecu i ze Słońca, odbicie światła na Ziemi i na innych planetach". Trzecia zasada stanowi wyjaśnienie problemu przez wieki nękającego arystotelików. Zgodnie z nią właściwości stwierdzone w przypadku ciał fizycz- nych dostępnych badaniom eksperymentalnym winny być uznane za właści- wości wszelkich ciał fizycznych. Jeśli na przykład, jak pisze Newton, potrafimy stwierdzić istnienie siły grawitacji w Układzie Słonecznym, co wydaje się niepodważalne, to możemy - a de facto musimy - dopuścić, że "wszelkie ciała posiadają określoną siłę grawitacji i za jej pomocą wzajemnie oddziaływają na siebie". Czwarta zasada jest, jak należy sądzić, dla Newtona najważniejsza. Toteż przytaczam ją w jej pełnym brzmieniu. "W filozofii (to znaczy w nauce) odwołującej się do metody eksperymen- talnej mamy do czynienia z twierdzeniami, które wyprowadzamy ze zjawisk metodą indukcji, zachowując możliwie największą ścisłość i maksymalnie zbliżając się do prawdy, bez rozważania możliwych do wyobrażenia przeciw- stawnych hipotez. Przy czym po pewnym czasie mogą zajść zjawiska, które jeszcze zwiększą ścisłość twierdzeń albo przeciwnie, zakwestionują ich praw- dziwość w określonych sytuacjach." Jak pisze Newton, "należy trzymać się zasady, że dowodzenie indukcyjne nie może zostać uchylone przez jakieś hipotezy"*. Ten uczony gardził bowiem hipotezami, gdyż uważał, iż obarcza je brzemię wszelkich możliwych naiw- ności i błędów popełnianych w przeszłości, jako że przez hipotezy rozumiał * Fragmenty Principidw zostały przełożone przez M. Sadzewiczową w: Dzieje rozwoju fizyki w zarysach, opr. M. Grotowski i inni, s. 80-98, Warszawa 1931 - przyp. tłum. 270 Historia wiedzy taki rodzaj wyjaśnień, o których w przypadku zjawisk fizycznych roili schola- stycy; na przykład doktrynę żywiołów, założenie istnienia Kwintesencji czy fałszywe tłumaczenie tak zwanego ruchu wymuszonego, czego nie byli w stanie zaakceptować nawet paryscy teologowie. Poza tym Newton bez skrępowania przyznawał się do swojej niewiedzy. Najważniejsza rzecz, jakiej nie udało mu się rozpoznać, to przyczyna czy przyczyny grawitacji. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że to dzięki sile grawitacji Słońca planety niezmiennie krążą po tych samych torach, ale nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Jednak, jak napisał, "nie formułuję na ten temat żadnych hipotez, gdyż wszystko, co nie zostaje logicznie wyprowadzone ze zjawisk fizycznych, stanowi przedmiot jakiejś hipotezy", a w nauce "nie ma miejsca" na hipotezy. Przedstawione przez Newtona cztery zasady rozumowania określają, wraz z zakazem formułowania hipotez, czyli wyjaśnień, które nie są poparte eksperymentami, metodę naukową. Jest ona stosowana po dziś dzień. (O pewnych obecnie dostrzeganych jej ograniczeniach piszę w rozdziale 15.) Newton ustanowił nowy paradygmat badania zjawisk przyrody, by użyć terminu wprowadzonego przez wybitnego historyka nauki, Thomasa S. Kuhna, w książce Struktura rewolucji naukowych (1962). I dzięki owemu paradygmatowi rozpoczęła się w dziejach człowieka era nauki. Za sprawą Newtona zyskaliśmy bowiem najbardziej wartościowy i użyteczny spośród istniejących sposób zdobywania wiedzy o otaczającej nas rzeczywistości, który pozwala nam podejmować efektywne próby rozumienia wszystkiego, co jest bezpośrednio dostępne percepcji zmysłowej, choć także i tego, co postrzega- my tylko w sposób pośredni. Zarazem pozwala on nam panować nad poznawanymi zjawiskami, co kiedyś było niemożliwe do wyobrażenia. Newton, pomimo swojej wielkiej przenikliwości umysłowej, nie potrafił zrozumieć, dlaczego grawitacja oddziałuje na ciała fizyczne w taki, a nie inny sposób, czyli nie wiedział, co to jest grawitacja. Ale my również tego nie wiemy. Jednak samo to, iż rozumiał ów sposób, przynosi mu chlubę po wsze czasy. Albowiem przyczyny rzeczy, jak mógłby to ująć Pascal, wciąż spowija mrok tajemnicy. Pośrednio ponosi za to winę Kartezjusz, który być może w sposób trwały zniechęcił uczonych do poszukiwania odpowie- dzi na pytanie - dlaczego. Pośrednio ponosi ją też sam Newton, gdyż jego olśniewające osiągnięcia odwróciły uwagę społeczności naukowej od mnogości zjawisk, które wciąż nie zostały wyjaśnione i możliwe, że nigdy nie zostaną. Jednak w głównej mierze ułomność naszej wiedzy jest skutkiem samej natury rzeczywistości, gdyż o wiele trudniej ją zrozumieć, niżby się wydawało. STWORZENIE METODY NAUKOWEJ 271 Rewolucja Galileusza i Kartezjusza Przed podjęciem problematyki rewolucji politycznych chciałbym poświęcić nieco uwagi nazwiskom, od jakich rozmaite rewolucje biorą nazwy. Często bowiem bywa tak, że niewłaściwej osobie przypisuje się jakąś zasługę czy też właściwą osobę jakiejś zasługi się pozbawia. Więcej takich przykładów podam w następnym rozdziale, tu ograniczając się tylko do jednego, ale za to naprawdę godnego uwagi. Chodzi o to, że rewolucję, która dokonała się w XVII wieku - w sposobie poznawania rzeczywistości, co zaowocowało powstaniem nauki jako najwyższego autorytetu orzekającego na temat natury świata fizycznego - zwykło się nazywać kopernikańską. Otóż uważam to za niesprawiedliwe. Kopernik, jeśli faktycznie chciał doprowadzić do zasadniczej zmiany sposobu myślenia o świecie, obawiał się tego dokonać. A jest możliwe, że w ogóle nie miał takiego zamiaru. Co więcej, jego teoria, że to Ziemia krąży wokół Słońca, a nie Słońce wokół Ziemi, absolutnie nie jest rewolucyjna. Tak samo jak on uważało kilku starożytnych Greków. Teorię tę brali też pod uwagę i inni późniejsi myśliciele. W czasach gdy zaproponował ją Kopernik nie stanowiła więc wielkiej zmiany. Twierdzi się, że stanowiła taką zmianę w innym sensie, to znaczy w takim, iż tylko do czasów Kopernika człowiek mógł być uważany za centrum wszechświata. Jednak odbiega to daleko od prawdy. Jak pisałem, w epoce renesansu (między innymi wraz z zastosowa- niem w malarstwie perspektywy) człowiek został uznany pod wieloma wzglę- dami za centrum wszechświata i nie przestał nim być pod koniec XVII wieku, gdy ukazały się Pńncipia Newtona. W rzeczywistości to dzieło, podobnie jak odkrycia naukowe, które po nim nastąpiły, przyczyniło się do umocnienia tej centralnej pozycji. Gdy pod koniec XX wieku spoglądamy w nocne niebo, świadomi istnienia we wszechświecie miliardów gwiazd i galaktyk, a także tego, jak mikroskopijny jest nasz układ planetarny, to wcale nie musimy się czuć pozbawieni znaczenia. Możemy się czuć wręcz silni i dumni z siebie, gdyż ogarniamy wszechświat naszym umysłem. Osiągnięcia nauki nie po- mniejszają naszego znaczenia, lecz je zwiększają. Galileusz był zupełnie innym człowiekiem w porównaniu z Kopernikiem. Przede wszystkim dlatego, że nie obawiał się kontrowersji, jakie mogły wzbudzić jego odkrycia naukowe. A poza tym doskonale zdawał sobie sprawę, co te odkrycia oznaczają. Chciał w odniesieniu do świata fizycznego zastąpić autorytet Kościoła autorytetem nauki, gdyż uważał, że w tym przypadku liczy się tylko to, co uczeni mają do powiedzenia. I w przeciwieństwie do Koper- nika nie zaniechał działań, by tak się stało. Naprawdę chciał spowodować rewolucyjną zmianę w myśleniu ludzi o świecie. Tak samo pragnął tego 272 Historia wiedzy Kartezjusz. Wiele łączy go z Galileuszem, choć nie był tak jak włoski astronom odważny. Poza tym cechowała go większa arogancja, co odejmuje mu nieco sympatii. Ale podobnie jak Galileusz miał pełną świadomość tego, czemu służy jego naukowy wysiłek, czego nie można powiedzieć o Koperniku. Toteż uważam, że jeśli rewolucja naukowa dokonana w XVII wieku koniecznie musi nosić czyjeś nazwisko, to powinna być nazywana rewolucją Galileusza, czy raczej Galileusza i Kartezjusza. Newtona nie należy w tym kontekście wymie- niać, gdyż nie uważał on, że swoimi dokonaniami wprowadza jakąś zasadniczą zmianę sposobu myślenia o świecie. Ten uczony po prostu rozwinął idee swoich wielkich poprzedników, a jeśli można go uważać za największego spośród wszystkich wymienianych w tym rozdziale, gdyż niewątpliwie nim był, to jego dokonania nie różnią się w swej istocie od ich dokonań. Niestety, określenie "rewolucja Galileusza i Kartezjusza" nie brzmi zbyt dobrze, a takie rzeczy się dla ludzi liczą. Nazwa "rewolucja kopernikańska" brzmi o wiele lepiej, toteż historycy nauki nadal będą się nią posługiwali. Ale ilekroć stykam się z tym określeniem, to przychodzi mi na myśl, że Galileusz i Kartezjusz zasługują na o wiele większe uznanie niż Kopernik.* * Dziękuję prof. dr. hab. J. Domańskiemu za uwagi dotyczące problematyki tego rozdziału - przyp. tłum. 9 WIEK REWOLUCJI Opublikowanie w 1687 roku PMosophiae naturalis pńndpia mathematica Isaaca Newtona (angielski przekład dzieła ukazał się dopiero w 1729) oznaczało zarówno koniec pewnej epoki, jak i początek nowej. W poprzednim rozdziale pisałem, jak ta rozprawa podsumowuje dotychczasową wielką przygodę myśli i wyciąga z niej wnioski, odsłaniając mechaniczny charakter praw rządzących światem fizycznym. Ale zarazem przedstawiona w Pńmipiach nowa koncepcja świata fizycznego skierowuje myśl oraz działanie na nowe tory. Ważność Prineipiow jako ukoronowania rozbudzonego w renesansie zainteresowania światem obiektywnym nie dorównuje wpływowi, jaki to dzido wywarło na rozumienie fenomenu ludzkiej pracy i na postęp cywilizacyjny, stanowiąc prawdziwe wyzwanie dla wynalazców i odkrywców, którzy zaczęli wykorzystywać zasady mechaniki dla zwiększenia efektywności ludzkich dzia- łań, dla ulepszenia - tak zakładano - wszystkiego. Rewolucja przemysłowa Pięć prostych wynalazków (dźwignia, klin, koło i oś oraz śruba) było znanych od tysiącleci. Już przed setkami tysięcy lat prymitywni ludzie używali dźwigni, gdy za pomocą kija przesuwali kamień, i klina, kiedy toporem obciosywali drewno lub kości. Pierwsze zastosowania koła i osi oraz śruby giną w mrokach przeszłości, ale z pewnością egipscy budowniczowie wielkich piramid znali dwa pierwsze wynalazki, a Archimedes, w trzecim wieku p.n.e.. rozumiał zasadę funkcjonowania śruby. W ciągu pierwszego tysiąclecia naszej ery te wszystkie proste wynalazki zostały udoskonalone i na różne sposoby połączo- ne ze sobą, dzięki czemu powstały bardziej złożone maszyny, które miały 274 Historia wiedzy ruchome części i dysponowały zwiększoną mocą. W 1600 roku w Europie i w Azji istniało już całkiem dużo rozmaitych urządzeń technicznych. Stano- wiły one owoc powolnej, lecz stałej ewolucji wiedzy praktycznej. Jednak w większości przypadków nie potrafiono nimi sprawnie kierować i efektywnie wykorzystywać ich mocy, gdyż nie rozumiano dobrze zasad działania tych maszyn, a czasami nie rozumiano w ogóle. Ale już sto lat później, około 1700 roku, dzięki Galileuszowi, Kartezjuszowi i Newtonowi oraz rzeszy innych uczonych, ignorancja ustąpiła miejsca wiedzy. Nagle praktycznie nastawieni ludzie uświadomili sobie, dlaczego maszyny pracują. Dzięki temu nauczyli się zwiększać ich efektywność. Odkrycia w dziedzinie mechaniki następowały w zdumiewająco szybkim tempie, a każde kolejne domagało się następnego. Bardziej wydajne maszyny można było usprawnić tylko poprzez zwiększenie ich napędu za pomocą lepszych od dotychczas wykorzystywanych źródeł energii. Wkrótce takim źródłem energii stał się węgiel, spalany w celu wytworzenia pary wodnej, wprawiającej w ruch tłoki, a niedługo potem koła posuwające się po szynach. Przez długi czas para stanowiła podstawę rewolucji przemysłowej, a i nadal jest ona szeroko wykorzystywana w procesach pro- dukcyjnych, choć wodę można podgrzewać także dzięki wykorzystaniu innych niż spalanie węgla technologii, na przykład reaktorów atomowych. Każda maszyna pracuje lepiej, jeśli jej części są do siebie precyzyjnie dopasowane i nie zużywają się zbyt szybko. Toteż wytworzenie nowego, rodzaju stali, produkowanej w piecach opalanych węglem i koksem, zyskało bezwzględny priorytet. Stal jest znana od czasu, kiedy Spartanie użyli jej do wyrobu broni i zbroi, ale dopiero nowa hartowana stal pozwoliła nadzwyczaj- nie zmniejszyć tempo zużywania się maszyn, o czym mechanicy nawet nie śnili. Nowe maszyny, wyposażone w osie i w inne części obrotowe oraz w łożyska ze stali, starczające na dłużej i odznaczające się większą wytrzyma- łością, produkowały więcej, a zarazem nie musiały być wymieniane tak szybko jak dotychczasowe. Ludzkie maszyny i mechaniczni ludzie Ludzi także zaczęto postrzegać jako maszyny, jako istoty, które można zgodnie z zasadami mechaniki udoskonalać, by potrafiły funkcjonować bardziej efek- tywnie. Jeden z rezultatów takiego podejścia stanowi powstała wówczas nowoczesna naukowa medycyna. Nawet wszechświat uznano za maszynę, której pracą kieruje Bóg, jeśli w ogóle był jeszcze potrzebny do kierowania WIEK REWOLUCJI 275 takim wspaniałym urządzeniem. Mógł przecież uczynić je dziełem doskona- łym i przez to samosterowalnym. Prawdopodobnie najważniejszy wynalazek osiemnastowiecznej mechaniki stanowi fabryka, ta wielka "maszyna" łącząca w sobie ludzi oraz urządzenia techniczne i produkująca niewyobrażalne ilości ; towarów na potrzeby ówczesnego rynku, również ujmowanego w kategoriach mechanicznych. Adam Smith (1723-1790) w swojej sławnej książce Bogactwo narodów, opublikowanej w kluczowym 1776 roku, podziwia osiągnięcia fabryki produ- kującej zwykłe szpilki. Jak pisze: "Jeden robotnik wyciąga drut, drugi go prostuje, trzeci tnie, czwarty zaostrza, piąty szlifuje koniec dla osadzenia główki; by zrobić główkę potrzeb- ne są dwie lub trzy oddzielne czynności. Odrębną pracą jest nałożyć ją, inną jeszcze pobielić szpilki; oddzielnym natomiast zajęciem jest wetknąć szpilki w papier... Widziałem małą pracownię tego rodzaju, gdzie zatrudnionych było tylko dziesięć osób, niektóre z nich wykonywały więc dwie lub trzy odrębne czynności. Chociaż ludzie ci byli bardzo biedni i dlatego skąpo tylko zaopa- trzeni w niezbędne maszyny, mogli, gdy się przyłożyli do pracy, wyrobić wspólnie około dwunastu funtów szpilek dziennie. Na funt szpilek przypada z górą 4000 szpilek średniej wielkości. Owe dziesięć osób mogło więc wyprodukować wspólnie ponad 48000 szpilek dziennie... Gdyby natomiast każda z tych osób pracowała oddzielnie i samodzielnie... to z pewnością żadna z nich nie zrobiłaby dwudziestu, a może nawet i jednej szpilki na dzień..."* Fabryka jako nowy rodzaj maszyny, stworzonej z ludzi i z urządzeń technicznych, zdaje się dla Smitha cudem XVIII wieku i potencjalnym źródłem "powszechnego bogactwa". Ma ona zapewnić wszystkim dobrobyt w sposób niejako konieczny, dzięki rosnącemu podziałowi pracy, który obej- muje nie tylko pracowników jednej fabryki, lecz cały naród, a nawet wykracza poza naród. Oto jak Adam Smith przedstawia produkcję wełnianej kurtki. Zwróćmy tylko uwagę na dobytek najprostszego rzemieślnika lub wyrob- nika w cywilizowanym i pomyślnie rozwijającym się kraju, a spostrzeżemy, że liczba ludzi, którzy cząstką, choć tylko małą cząstką swych wysiłków, przyczynili się do tego, by stworzyć ten dobytek, przekracza wszelkie obliczenia. Wełniana kurtka na przykład, która okrywa wyrobnika, choćby * A. Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, tł. O. Einfeld i S. Wolff, Warszawa 1954,1.1, s. 10-11. 276 Historia wiedzy najzwyklejsza i najprostsza z wyglądu, jest owocem łącznej pracy wielkiej liczby robotników. Pasterz trzód, sortownik wełny, czesacz lub gręplarz, farbiarz, snowacz, przędzarz, tkacz, prasowacz i wielu innych, wszyscy muszą połączyć swe rożne umiejętności, ażeby tę prostą rzecz sporządzić. Jakże wielu kupców i przewoźników musiało poza tym być zatrudnio- nych... ilu ludzi budujących okręty, żeglarzy, żaglowników, powroźników...* Oczywiście podział pracy nie został stworzony w XVIII wieku, lecz jest znany od setek czy tysięcy lat, natomiast szerokie stosowanie go do rozwiązy- wania rozmaitych praktycznych problemów stanowi cechę wyróżniającą osiemnastego stulecia. Większość czyniących wówczas z niego użytek ludzi mogła nie słyszeć o Kartezjuszu, ale podział pracy, w jego osiemnastowiecz- nym rozumieniu, sięga swą genezą wprowadzonej przez francuskiego filozofa "metody geometrycznej". Metoda ta oznacza bowiem rozbiór danej sytuacji lub działania na konstytuujące je najmniejsze części składowe, a następnie przyporządkowanie tych części określonej operacji matematycznej. Kartezjusz wierzył, że jeśli wyodrębni się dostatecznie małe części składowe, to istnieje możliwość takiego przyporządkowania. I fabryka szpilek z przykładu podane- go przez Adama Smitha odpowiada operacji matematycznej, w której bardzo duża liczba bardzo drobnych działań zapewnia stały postęp na drodze prowadzącej do osiągnięcia celu. Ani Kartezjusz, ani Adam Smith, ani nikt inny w XVIII wieku nie dostrzegał żadnego niebezpieczeństwa w tym sposobie myślenia. Natomiast w dzisiejszych czasach mamy co do niego pewne wątpliwości. Zastanawiamy się, czy należy wymagać od człowieka, by przez cały dzień (pracując w ten sposób latami) wytwarzał, wespół z dziewięcioma innymi ludźmi, szpilki - codziennie czterdzieści osiem tysięcy sztuk - w sytuacji gdy praca całej dziesiątki może na przykład polegać wyłącznie na szlifowaniu zakończeń kawałeczków drutu, by dało się do nich przymocować główki. Również do wytwarzania wełnianych kurtek mamy inne podejście niż Adam Smith. Oczywiście takie kurtki, "choćby najzwyklejsze i najprostsze z wyglądu", można produkować dzięki połączonemu wysiłkowi dziesiątków czy setek, a nawet tysięcy ludzi, z których każdy samodzielnie wykonuje przypadającą na niego cząstkę pracy mniej lub bardziej świadomy tego, jak będzie wyglądał produkt finalny. Może jednak wytworzyć owe kurtki jedna osoba albo dwie, powiedzmy małżeństwo, które hoduje owce, samodzielnie je strzygąc, sortując k A. Smith, Badania..., s. 17. WIEK REWOLUCJI 277 i gręplując wełnę, a następnie farbując ją, przędąc i tkając, w końcu zaś szyjąc z materiału kurtkę i z uśmiechem wręczając ją szczęśliwemu nabywcy. Ale Adam Smith nie mógł doszukać się w tak zorganizowanej produkcji żadnych zalet. Interesowało go jedynie to, że chłopi wytwarzają kurtki i inne rzeczy w sposób mało wydajny. Trzeba tu jeszcze dodać, że monotonne zajęcia, jakie byli zmuszeni wykonywać, wyczerpywały ich nie tylko fizycznie, ale i psychicz- nie. Tak bardzo nienawidzili swojego trybu życia, że porzucali go, ilekroć nadarzała się sposobność podjęcia pracy w fabryce, nawet jeśli praca ta wymagała większego wysiłku i niosła z sobą większe zagrożenia niż praca na roli. Rewolucja przemysłowa nie zakończyłaby się sukcesem, gdyby nikt jej nie chciał, zarówno wyzyskujący kapitaliści, jak i wyzyskiwani robotnicy. Wów- czas jeszcze nie wiedziano, jak destrukcyjny wpływ wywiera na psychikę wąsko wyspecjalizowana, wywodząca się z fabryki organizacja pracy, w ramach której ludzie są tylko trybami maszyny. Wiek rozumu i rewolucji Osiemnastowieczną koncepcję porządku rzeczy przenikały intuicje wyrażone w starożytności przez Talesa. On oraz ci Grecy, którzy podążali tropem jego myśli, utrzymywali, że umysł człowieka i świat mają ze sobą wiele wspólnego, gdyż w przeciwnym razie ten ostatni nie byłby poznawalny. Uważali, że zbliża je do siebie rozum, a pojęciem tym posługiwano się w XVIII wieku bardzo często. Z entuzjazmem przejęto myśl Talesa, ale bez znajomości jej źródeł. Rozpowszechniony był wówczas pogląd, że człowiek jest istotą rozumną i że w sposób rozumny zorganizowany jest świat, który stara się pojąć i który powołał do istnienia rozumny Stwórca. Dowód na to znajdowano w prawdzi- wości zasad mechaniki, a dowód prawdziwości owych zasad w tym, że sprawdzają się w praktyce. Zamknięty krąg tego rozumowania, które samo było mechaniczne, po prostu pozwalał potwierdzać płynące z niego wnioski. Już w czwartym dziesięcioleciu XVIII wieku ludzie zaczęli nazywać to stulecie wiekiem rozumu. Ich przekonanie, że rzeczywiście tak jest, należy do najgłębszych przekonań owych czasów. Ale oczywiście nawet najgłębsze i najszerzej podzielane przekonania nie zawsze objawiają prawdziwy charakter jakiegoś okresu historycznego, choć z pewnością mogą odsłaniać cechujące go przesądy. W XVIII wieku za jego najważniejsze dokonanie uważano wykorzy- stanie metody matematycznej Kartezjusza oraz sformułowanych przez New- tona zasad mechaniki do produkcji szpilek. Patrząc zaś z naszej perspektywy, 278 Historia wiedzy możemy wątpić w trafność samooceny ludzi żyjących w osiemnastym stuleciu. Przede wszystkim "wiek rozumu" w wielu sprawach wcale nie kierował się rozumem. Cechowały go wielkie namiętności i z gwałtowną siłą dające o sobie znać marzenia. A ponadto był to wiek szaleństwa i mordu, epoka radykalnych zmian, słowem, wiek rewolucji. Żyjący wówczas ludzie przyjmo- wali ten paradoks raczej spokojnie. Uważali, że ich wiek wnosi do ludzkiego życia pozytywne wzory, racjonalne i trwałe. Ich symbol stanowiła maszyna, którą cechuje stałość, a nie zmienność działania. Maszyna nie zaczyna z dnia na dzień funkcjonować inaczej, a jeśli tak, to znaczy, że się zepsuła i stała się bezużyteczna. Zarazem żyjący wówczas ludzie byli przekonani, że ich wiek to okres wielkich zmian, w większości na lepsze. Sama idea postępu narodziła się w XVIII wieku. Starożytni jej nie znali, a przynajmniej nie w znaczeniu nieprzerwanego procesu ulepszania wszystkiego przez wieki i tysiąclecia. Mieli świadomość transformacji, ale zakładali, iż generalnie biorąc, ma ona chara- kter cykliczny, czyli że na przemian stan rzeczy się polepsza i pogarsza. Natomiast w XVIII wieku ludzie wierzyli nie w możliwość postępu, ale w konieczność postępu. Rzeczy musiały stawać się coraz lepsze, bo taka była ich natura. Tkwi w tym następny paradoks. Skoro bowiem wierzy się, że proces doskonalenia wszystkiego jest nieuchronny, to po co zadawać sobie trud jego stymulowania? Powinien trwać nieprzerwanie bez względu na to, co kto robi. A tymczasem rozumni ludzie, żyjący w ostatnich dziesiątkach XVIII wieku, pracowali z wielkim oddaniem, by zmienić świat na lepsze, zgodnie z tym, co uważali za lepsze. Zmagali się z przeciwnikami, zwalczali ich, a nawet oddawali życie w imię koniecznego, nieuchronnego postępu. Wydaje się, że ani przez moment nie mieli świadomości, iż usiłują pokonać samych siebie, obalić swoje najgłębsze przekonania. Jednak ten rodzaj niekonsekwen- cji, bardziej niż wyznawanie mechanicznie rozumianej konieczności, należy do natury ludzkiego zachowania. Walka tych ludzi o postęp, jakkolwiek byłaby nierozumna, przysporzyła ludzkości wiele dobra. John Locke i rewolucja 1688 roku Spoglądając z dzisiejszej perspektywy na wydarzenia, jakie miały miejsce w XVIII wieku, używamy określenia "rewolucja przemysłowa" w odniesieniu do wielkich zmian w organizacji pracy i w produkcji, zapoczątkowanych w jego drugiej połowie, przede wszystkim w Anglii. Te zmiany były rewolu- cyjne, gdyż w sposób radykalny zerwały z dotychczasowym porządkiem; WIEK REWOLUCJI 279 wykreowały nową, bogatą oraz wpływową klasę społeczną, spowodowały trwałe przeobrażenia środowiska naturalnego i miały wiele innych ważnych następstw. Jednak dla XVIII wieku wydaje się jeszcze bardziej znamienny inny rodzaj rewolugi. Została ona zapoczątkowana również w Anglii, ale szybko rozszerzyła na inne kraje, podobnie jak rewolucja przemysłowa. Chodzi 0 rewolucję polityczną, do której doszło w czasie wojny domowej w Anglii, w latach 1642-1651. Otóż w styczniu 1649 roku został stracony kroi Karol 1 i najwyższą władzę w państwie przejął parlament, który sprawował ją po- przez zwycięskiego generała, Olivera Cromwella (1599-1658). Po ustanowieniu Cromwella namiestnikiem nowo powstałej Rzeczpospo- litej Angielskiej część jego żołnierzy podniosła bunt, domagając się udziału w rządzeniu krajem na tej podstawie, iż poważnie przyczynili się do zwycię- stwa nad stronnictwem króla. Jednak Cromwell nie uległ naciskom argumen- tując, że żądanie jest niemożliwe do spełnienia, gdyż żołnierze nie posiadają żadnych tytułów własności, podczas gdy państwami zawsze rządzili i zawsze, jego zdaniem, powinni rządzić ludzie posiadający takie tytuły. Uważał, że ludzie ci sprawują władzę polityczną w imieniu innych właścicieli i dla ochrony własności. Żołnierze zaś replikowali, że choć nie posiadają tytułów własności, to są równie silnie jak posiadacze takich tytułów zainteresowani uchwalaniem dobrych praw, gdyż obowiązują one również ich, żołnierzy. Cromwell, coraz bardziej zniecierpliwiony ich nieustępliwością, nakazał im zaufać posiadaczom tytułów własności zapewniając, iż rządy tych ostatnich mają na celu ochronę interesów wszystkich członków społeczeństwa. Ta trwająca przez jakiś czas polemika zakończyła się sukcesem Cromwella, gdyż zapewnił sobie poparcie większości oficerów, wśród których liczni posiadali tytuły własności. Kilku buntowników skazano na śmierć, a pozostali wycoM swe żądania, choć nie bez oporu. Po śmierci Cromwella w 1658 roku, a tym bardziej po powrocie w dwa lata później z Francji syna straconego króla, gdzie schronił się po śmierci ojca, a obecnie wstąpił na tron jako Karol II, zaprzestano dyskusji na temat praw politycznych ludzi nie posiadających tytułów własności czy w ogóle na temat przysługujących obywatelom praw. Jednak sprawa ucichła tylko na pewien czas i ożyła ponownie w tym samym dziesięcioleciu, w którym ukazały się drukiem Prindpia Isaaca Newtona. Żołnierze Cromwella nie mieli elokwentnego wyraziciela ich radykalnych poglądów, ale ktoś taki pojawił się w Anglii, jakkolwiek za późno, by mogli odnieść z tego korzyści. Chodzi o Johna Locke'a (1632-1704), o którym była już mowa jako o obrońcy tolerancji religijnej. Urodzony w Somerset, ukoń- czył szkołę w Westminster i uniwersytet w Orfbrdzie i podobnie jak wielu jemu współczesnych odstręczała go wciąż jeszcze nauczana filozofia scholas- 280 Historia wiedzy tyczna. Sądził, że pracę umysłu da się wyjaśnić łatwiej, niż czynili to scholastycy, za pomocą takich pojęć jak esencje, entelechie czy zdolności wrodzone. Utrzymywał, że umysł nowo narodzonego dziecka to tabula rasa, pusta tabliczka, na której w miarę nabywania doświadczeń pojawiają się słowa, a wraz z nimi wiedza i rozumienie, wskutek wzajemnego oddziaływania zna- czeń oraz tego wszystkiego, co dzięki nim zostaje uświadomione. Locke do roku 1666, w którym poznał sir Anthony'ego Ashleya Coopera, późniejszego hrabiego Shaftesbury, prowadził skromne życie i niewiele mógł oczekiwać od przyszłości. Wszystko się zmieniło, gdy rozpoczął trwającą piętnaście lat pracę u Shaftesbury'ego (1621-1683) jako jego lekarz, sekretarz i prawnik. Shaftesbury zrobił w tym czasie błyskotliwą karierę. Znalazł się w gronie osób wydelegowanych do przebywającego we Francji Karola z pro- pozycją objęcia przez niego angielskiego tronu. Wkrótce został jednym z najbliższych doradców nowego monarchy i w 1672 roku kanclerzem, czyli w praktyce premierem. Jednak szybko popadł w niełaskę z powodu dysputy, jaką toczył z królem na temat istoty rządzenia. W ósmym dziesięcioleciu XVII wieku nastąpiło w Anglii ożywienie debaty politycznej. Stało się tak za sprawą zdemaskowanego wówczas spisku na życie Karola II, spisku mającego na celu wprowadzenie na tron jego brata, późniejszego Jakuba II, katolika. Shaftesbury, żarliwy protestant i przeciwnik tej zmiany, wystąpił z propozycją ustawy pozbawiającej katolików prawa do sukcesji tronu. Ale jego oponenci polityczni, prawdopodobnie za sekretną namową Karola II, powołali się w swojej replice na tak zwane boskie prawo królów, nadające monarchom przywilej wyboru wyznania religijnego. Chcąc zaś wzmocnić swoje stanowisko wznowili starą polemiczną rozprawę, Patriar- cha, autorstwa sir Roberta Filmera (1588-1653), która broni monarchii dziedzicznej. Rozprawa ta nie wzbudzała zainteresowania w ciągu czterdziestu lat, jakie upłynęły od jej opublikowania podczas wojny domowej w Anglii. Jednak w ósmym dziesięcioleciu XVII wieku wielu czytelników sprawiało wrażenie przekonanych przez Filmera. Możliwe że po prostu obawiali się skutków kolejnego konfliktu z panującym monarchą. Wojna domowa była bardzo krwawa, a większość polityków dobrze ją pamiętała. W tej sytuacji Shaftesbury zwrócił się do Locke'a z propozycją napisania pracy krytycznej wobec dzieła Filmera. Nie przedstawiało to dla Locke'a żadnej trudności, gdyż w przeciwieństwie do Filmera był wybitnym znawcą zagadnień władzy państwowej. W swoim Pierwszym traktacie o rządzie gruntownie podważył tezy Filmera. Ale nie poprzestał na tym, lecz zaczaj pisać Drugi traktat, ujmując w nim zagadnienia władzy w sposób bardziej ogólny niż w pierwszym. Nie ma WIEK REWOLUCJI 281 pewności, czy kroi przeczytał te dwie nakłaniające do buntu rozprawy, choć Shaftesbury z pewnością zapoznał go z myślą przewodnią przynajmniej pierw- szej z nich. W późnych latach osiemdziesiątych XVII wieku obie były ukoń- czone, ale żadna nie została opublikowana. Gdy w połowie i 081 roku Shaftesbury sprzeciwił się Karolowi II w sprawie sukcesji na tronie angielskim, król rozwiązał parlament, pozbawiając w ten sposób hrabiego bazy politycz- nej, i wtrącił go do Tower of London na podstawie oskarżenia o zdradę. Shaftesbury został uniewinniony, ale nie pozostawało mu nic innego, jak dobrowolna banicja. Schronił się w Holandii, gdzie panowała większa swobo- da myśli, zabierając ze sobą Locke'a. Drugi traktat o rządzie analizuje wzajemne związki pomiędzy trzema wielkimi ideami: własności, władzy i rewolucji. Zdaniem Locke'a władza pojawia się za przyczyną własności, gdyż jeśli własność nie istnieje, nie jest potrzebna służąca jej ochronie władza. Jeśli człowiek nie posiada niczego na własność, to czy jest mu potrzebny któryś z elementów machiny władzy: prawo, sąd, policja i więzienie? Oczywiście własność istnieje i dla Locke'a pytanie o własność dotyczyło kwestii jej prawowitości. Nie jest to proste pytanie, ponieważ znaczenie terminu "prawowitość" nie należy do łatwo uchwytnych. Termin ten wywodzi się z łacińskiego leges, co znaczy "prawo", nie odnosi się jednak do prawa stanowionego przez parlament czy interpreto- wanego przez sądy. Chodzi o to, że same prawa mogą zostać wprowadzone w sposób prawowity lub w sposób bezprawny. Według określonej filozofii, nadrzędnej wobec zwykłej legalności, prawo może być bowiem bezprawiem. Filozofia ta operuje abstrakcyjnym pojęciem prawa, które implikuje określony sposób stanowienia konkretnych praw. Ludzie gotowi są o niego walczyć i za niego umierać. Własność, władza i rewolucja Locke stawiał pytanie, czy dotychczas istniało prawo własności, i odpowiadał na nie twierdząco, z zastrzeżeniem, iż jedynie wówczas, gdy było ono uzasadnione. W określonych okolicznościach człowiek mógł bowiem w spo- sób legalny posiadać więcej, niż zezwalało prawo. (Ta radykalna doktryna ponad wiek czekała na swoje czasy.) Jeśli zaś własność była prawowita, to prawowita była również władza, gdyż d, którzy posiadali prawo własności, posiadali zarazem prawo do jej ochrony. Władza stanowiła zatem instytucję powołaną do gwarantowania i strzeżenia praw. Ale czy zawsze była prawowi- 282 Historia wiedzy ta? Bezspornie wtedy, gdy rządzący i rządzeni zgadzali się co do tego, że prawowid władcy muszą rządzić dla dobra rządzonych, a nie jedynie dla własnego dobra. Jeśli spełniają ten warunek, to rządzeni dają im przyzwolenie na sprawowanie władzy, ponieważ oceniają ją jako sprawiedliwą, w odniesie- niu do całego społeczeństwa. A czy rządzeni mogą w sposób prawowity wycofać to przyzwolenie? Locke ponownie odpowiadał twierdząco. Kiedy rządzący okazuje się tyranem, prawowitym aktem działania staje się rewolucja. To znaczy "kiedy rządzący, niezależnie jak utytułowany, podnosi do rangi normy nie prawo, a swą wolę, kiedy jego polecenia i działania zmierzają nie do zachowania własności ludu, lecz zaspokojenia własnej ambicji, zawiści, chęci odwetu bądź innych niepożądanych namiętności".* Wówczas rządzeni mają prawo zbuntować się i zmienić władzę, słusznie żądając, by rządziła dla ich dobra. Możliwe, że Locke przyjął z oporami tę narzucającą mu się konkluzję. Natomiast jest pewne, że obawiał się grożących mu z jej powodu konsekwen- cji, gdyż przebywał w Holandii przez dziesięć lat, nie publikując w tym czasie żadnej z rozpraw. Jego słowa rozbrzmiewały z siłą potężnego dzwonu. Tak jak uzurpacja jest sprawowaniem władzy, do sprawowania której ktoś inny jest uprawniony, tak tyrania jest sprawowaniem władzy poza prawem, do czego nikt nie może być uprawniony. Byłoby błędem sądzić, iż wady takie są właściwe tylko monarchii. Inne formy rządu są tak samo na nie podatne. Wszędzie gdzie kończy się prawo, rozpoczyna się tyrania, jeśli prawo zostanie naruszone ze szkodą dla innych. Czy mogą więc rozkazy księcia spotkać się z oporem? (...) Odpowiem na to, iż siłę można przeciwstawić tylko niesprawiedliwej, bezprawnej sile. Z pewnością pojawia się tu powszechne pytanie: Któż będzie sędzią orzekającym, czy książę bądź legislatywa działają wbrew pokładanemu w nich zaufaniu? (...) Odpowiem na to, iż lud będzie takim sędzią.** Wiele razy w historii obalano władzę i detronizowano królów, a zręczni filozofowie usprawiedliwiali te akty, jednak żaden, w przeciwieństwie do Locke'a, nie przytaczał argumentacji powołującej się na abstrakcyjne pojęcie prawa: do własności, do sprawowania władzy i do rewolucji. A sedno argu- *J. Locke, Dwa traktaty o rządzie, przełoży}, wstępem i komentarzem opatrzył Zbigniew Rau, przekład przejrzał Adam Czarnota, Warszawa 1992, s. 305. ** J. Locke, Dwa traktaty..., ss. 305, 306, 307, 308, 336. WIEK REWOLUCJI 283 mentacji użytej przez angielskiego filozofa tkwi w idei prawa do sprawowania władzy, w idei, iż bezspornie spoczywa ono w rękach rządzonych, nie zaś rządzących. Przez tysiąclecia uważano, że to król dysponuje tym prawem, a poddani muszą znosić jego rządy, mogąc tylko mieć nadzieję, iż będzie dla nich łaskawy. Tymczasem Locke ogłosił, że to naród, którego członkiem jest oczywiście również król, dysponuje prawem do posiadania dobrej i prawowitej władzy. Król musi ją zapewnić, bo w przeciwnym razie zostanie obalony, w sposób absolutnie prawowity. Naturalnie monarchowie mogli nadal sprawować rządy bez względu na to, czy podobały się one poddanym, czy też nie, jeśli tylko dysponowali odpowiednią siłą. Locke, jakkolwiek dobitnie brzmiały jego słowa, nie mógł zlikwidować tyranii. Pod koniec XX wieku tyrańskie rządy wciąż dobrze prosperują i mogą się pojawiać do końca świata. Niemniej jednak poglądy angielskiego filozofa sprawiły, że od czasu, gdy je ogłosił, sprawowanie tyrańskich rządów stało się trudniejsze, gdyż ich oponentów na zawsze wzmocniła wiara, iż prawo jest po ich, wrogów tyranii, stronie. Bieg wydarzeń sprawił, że Drugi traktat szybko zyskał rozgłos, jak można przypuszczać, wbrew intencji samego Locke'a. W 1685 roku zmarł Karol II i na tronie angielskim zasiadł jego brat, Jakub II. Wkrótce większość Brytyj- czyków uznała katolicyzm nowego monarchy za niedopuszczalny, zgodnie z przewidywaniami nieżyjącego już wówczas Shaftesbur/ego, i rozpoczęto działania zmierzające do obalenia Jakuba II. Król abdykował w 1688 roku, a na tronie zastąpił go Wilhelm III Orański, pobożny holenderski protestant. Locke wrócił do Anglii wiosną 1689 roku tym samym statkiem, którym płynęła angielska małżonka Wilhelma, królowa Maria. Przywiózł ze sobą manuskrypty obu rozpraw, które zostały opublikowane pod koniec roku. Ich lektura przeraziła lub natchnęła polityków na całym świecie nowymi ideami, w zależności od tego, czy byli, czy też nie zwolennikami tyranii. Dwa rodzaje rewolucji Locke dokonał również innego ważnego rozróżnienia. Jak napisał: "Ten kto chce bez żadnych niejasności wypowiadać się o rozwiązaniu rządu, powinien przede wszystkim rozróżniać między rozwiązaniem społeczeństwa a rozwiąza- niem rządu".* * J. Locke, Dwa traktaty..., s. 313. 284 Historia wiedzy Glorious Revolution z 1688 roku nie doprowadziła do "rozwiązania" społe- czeństwa angielskiego, które, ogólnie biorąc, pozostało takie samo jak przed nią. Zarazem zmiana sięgała głębiej, niż wielu sądziło. W tej rewolucji nie chodzi bowiem o to, że zmienił się monarcha, lecz że uległa zmianie relacja łącząca króla z poddanymi, która już nigdy nie miała być taka sama jak za panowania Karola II i Jakuba II, nie mówiąc o Karolu I, Jakubie I czy 0 Elżbiecie. Od czasu Glorious Revoluńon władzę sprawuje w Anglii parlament, bez względu na aspiracje danego króla czy na jego potęgę. Wilhelm ostrzegał wprawdzie, że nie zgodzi się na odgrywanie roli marionetki, ale de facto nią był, podobnie jak jego następcy. Toteż Osiemdziesiąty Ósmy oznaczał prawdzi- wą rewolucję, choć jej konsekwencje nie sięgały tak daleko, jak mogły. Oto jakie pytanie się wówczas pojawiło. Jeśli władzę sprawuje parlament, to kto sprawuje władzę nad parlamentem? Odpowiedź, że naród, brzmiała nieprzekonywająco, gdyż parlament wybierała zaledwie garstka dorosłych Anglików płd męskiej, których głosy ponadto często były bez skrupułów kupowane. Oczywiście nawet ktoś, kto kupował sobie głosy, mógł się okazać dobrym posłem, i faktycznie polityczne kwalifikacje członków parlamentu angielskiego były w XVIII wieku na ogół uderzająco wysokie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę panującą w klasie wyższej demoralizację, z którą sam parlament nie był w stanie się uporać przez ponad sto lat. Jeszcze w 1920 roku mniejszość Brytyjczyków wybierała swoich parlamentarnych przedstawi- cieli. Te wysokie kwalifikacje polityczne posłów stanowiły po części rezultat tego, że prowadzili debaty parlamentarne w języku traktatów Locke'a. Wszys- cy oni, bez względu na wyznawane przekonania, mieli świadomość, że z trudem potrafiliby wyrazić swoje racje, gdyby nie operowali takimi kluczo- wymi pojęciami, jak własność, prawo, prawowitość i rewolucja. Te słowa mają swoją siłę perswazji, a przez to przydają dyskursowi politycznemu wagi 1 powagi. Tomasz Jefferson i rewolucja 1776 roku Bogactwa Ameryki Północnej i wiązane z tym przez Brytyjczyków nadzieje skłaniały ich do uprawiania zakłamanej polityki wobec amerykańskich koloni- stów, nawet jeśli używali wielkich słów Locke'a. Oczywiście w ten sposób oszukiwali także siebie. Angielski podbój Nowego Świata obejmował trzy obszary: na północy Kanadę, na południu Karaiby, a pomiędzy nimi tereny zajęte przez nowych osadników. Kanada to było pustkowie tak rozległe, że nie WIEK REWOLUCJI 2S5 dawało się objąć wyobraźnią. Żyły tu głównie zwierzęta futerkowe i indiańskie plemiona. Anglicy zdołali opanować Kanadę, podobnie jak Karaiby, dokąd przywozili murzyńskich niewolników, których zatrudniali na plantacjach trzciny cukrowej. Rdzennych mieszkańców wysp zgładzili, a Arrykanie jeszcze nie potrafili wzniecać buntów będących odpowiedzią na złe traktowanie. Z Indii Zachodnich Anglicy czerpali wielkie korzyści i to, w połączeniu ze względną łatwością rządzenia, sprawiło, że przeceniali Karaiby. Kolonie założone na kontynencie amerykańskim w przybrzeżnym pasie Atlantyku, od New Hampshire do Georgii, były zamieszkane w dużym stopniu przez Anglików. Stanowiło to dla Wielkiej Brytanii poważny kłopot, gdyż po rewolucji z 1688 roku Anglicy stali się czuli na punkcie swoich praw politycznych. Zachowywali się hardo i wysuwali wobec władz w kraju macie- rzystym rozmaite żądania, nieskorzy do ustępstw. Ale dopóki mogli bez przeszkód penetrować i eksploatować nowy kontynent, dopóty ich spory jako poddanych brytyjskich z władzami na starym kontynecie nie przekraczały pewnej granicy. Gdy jednak po zakończeniu wojny siedmioletniej w 1763 roku władze wprowadziły formalny zakaz ekspansji w kierunku zachodnim, poza zdobyte tereny w dolinie Missisipi, głównie z chęci uniknięcia walk z Indianami, ten na krótką metę skuteczny środek zaradczy przeciwko eskalacji wojny rozgniewał kolonistów. Zaczęli sobie zadawać pytanie, kogo właściwie reprezentują władze brytyjskie, powstrzymujące ich dalszą ekspansję na zachód, na pustkowie rozciągające się daleko poza granice ich osad. Na uzasadnienie zakazu chęcią uniknięcia kłopotów z Indianami odpowiedzieli, że wiedzą, jak sobie z nimi radzić. A ponieważ na skutek wprowadzenia tego zakazu nastąpił spadek obrotów w spekulacyjnym handlu nie zasiedlonymi jeszcze terenami, niezadowolenie wśród kolonistów zaczęło się nasilać i wzro- sły ich pretensje wobec władz. Zaczęli sobie zadawać pytanie o podstawy prawne, na mocy których władze brytyjskie sprawują rządy w koloniach. Władze utrzymywały bowiem, że choć amerykańscy koloniści są poddanymi brytyjskimi, to nie mogą mieć swoich przedstawicieli w parlamencie, gdyż Ameryka jest zbyt oddalona od Anglii, przez co kontakty posłów z wyborcami byłyby nadzwyczaj utrudnione. Uważały ponadto, że kolonistów, mimo iż nie dysponują reprezentacją parlamentarną, obowiązuje to samo co wszystkich poddanych prawo podatkowe. Koloniści ostro przeciwko temu protestowali argumentując, iż oznacza to rządy tyrańskie. W odpowiedzi słyszeli, że powinni zaufać władzom, gdyż te znają ich interesy i potrafią się o nie troszczyć. Ale tylko niektórzy angielscy politycy mogli liczyć na zaufanie ze strony amerykańskich kolonistów. Miał je na przykład Edmund Burkę (1729-1797), który bronił konsekwentnego i życzliwego traktowania koloni- 286 Historia wiedzy stów, gdyż uważał to nie tylko za korzystne politycznie, ale za jedynie słuszne z moralnego punktu widzenia. Natomiast większość Brytyjczyków była prze- ciwnego zdania. Sądzili, że skoro Amerykanie są tak hardzi, to trzeba ich traktować surowo, dać im lekcję pokory. Jednak koloniści mieli już za sobą całkiem inną "lekcję", a mianowicie angielskiego prawodawstwa i historii, które wywodziły się z idei Locke'a. Uważali, że fundamentalne angielskie prawo, czyli prawo do rewolucji, przysługuje również im. Ta myśl budziła przestrach, lecz gorsze od buntu było tylko jego zaniechanie. Toteż w 1775 roku wybuchła wojna pomiędzy Brytyjczykami i ich amerykańskimi pod- danymi. "Deklaracja Niepodległości" Bunt wymagał usprawiedliwienia, tak samo jak zmiana władcy i ustroju politycz- nego w Anglii w 1688 roku. Podczas kongresu, który odbył się wiosną 1776 roku, Amerykanie skupili się wokół Tomasza Jeffersona (1743-1826). Ten polityk urodził się w Wirginii, ale dopóki nie poznał idei Locke'a, uważał się za Anglika. Gdy zaś przeczytał dwa traktaty o rządzie, dobrze zapamiętał wiele stwierdzeń angielskiego filozofa i odkrył w sobie Amerykanina. Te stwierdzenia są czytelne w deklaracji, którą ułożył na zamówienie Generalnego Kongresu i którą to ciało przedstawicielskie zaakceptowało niemal bez zmian. Punkt wyjścia deklaracji stanowi jedno z użytych przez Locke'a i kluczo- wych dla jego wywodów słów, a mianowicie słowo "zerwanie". Jak bowiem pisał Jefferson, "ilekroć wskutek biegu wypadków koniecznym staje się dla jakiegoś narodu, by zerwał więzy polityczne łączące go z innym narodem... to właściwy respekt dla przekonań ludzkich wymaga, aby naród ten podał powody, które zmusiły go do oderwania się".* Za tymi powodami - wymienię je w dalszej kolejności - kryje się określone podejście do pewnych fundamentalnych praw. Po pierwsze, że ludzie nie tylko zostali stworzeni równi, ale i otrzymali "nienaruszalne" prawa, czyli takie, których nie wolno nikogo pozbawiać, choć w praktyce może dochodzić do ich nieprzestrzegania czy gwałcenia, jeśli rządzący dysponują odpowiednią ku temu siłą. Jako nienaruszalne Jefferson wymienia prawo do życia, wolności i do zapewnienia sobie szczęścia. Locke zaś wyszczególnia prawo do życia, * "Deklaracja Niepodległości...", w: A. Bartnicki, K. Michalek, I. Rusinowa, Ency- klopedia historii Stanów Zjednoczonych Ameryki: dzieje polityczne (od Deklaracji Niepod- ległości do współczesności), Warszawa 1992, s. 67. WIEK REWOLUCJI 287 wolności i własności. Po drugie, według Jeffersona ludzie ustanawiają instytu- cje władzy dla ochrony tych praw, a Locke twierdzi, że pierwszoplanowym zadaniem władzy jest ochrona własności. Po trzecie, Jefferson utrzymuje, że władza jest prawowita tak długo, jak długo chroni te prawa, a przez to cieszy się społeczną aprobatą. I po czwarte, jeśli rządzący zaczynają się sprzeniewie- rzać swoim zadaniom, to rządzeni mają, według Jeffersona, prawo wymienić ich na innych, nawet obalając siłą. Używając wspaniałej retoryki, Amerykanin powtarzał to wszystko, co w owych czasach wiedział każdy wykształcony Anglik lub wiedziałby, gdyby interesował się historią własnego kraju. Ale piątego z argumentów Jeffersona Anglikom nie było łatwo zaakceptować i to z tego powodu, że deklaracja przypominała im myśl polityczną Locke'a, w której słuszność wierzyli niemal już od stulecia. Jak bowiem pisał Jefferson, "kiedy... długi szereg nadużyć i uzurpacji, zmierzających stale w tym samym kierunku, zdradza zamiar wprowadzenia władzy absolutnej i de- spotycznej, to słusznym i ludzkim prawem, i obowiązkiem jest odrzucenie takiego rządu... Historia rządów obecnego króla Wielkiej Brytanii to historia stale powtarzających się krzywd i uzurpacji, które wszystkie miały na celu ustanowienie absolutnej tyranii nad tymi Stanami".* Sedno tego argumentu stanowiły więc nadużycia władzy. Jefferson sporządził długą ich listę, umieszczając na niej ingerencje stanowiące pogwałcenie praw. Król zrzekł się rządów tutaj, ogłaszając, iż jesteśmy wyjęci spod jego opieki i rozpoczął wojnę przeciwko nam. Splądrował nasze morza, zniszczył nasze wybrzeża, spalił miasta i zgładził wielu ludzi.** Ta wymowna lista okazała się dla Amerykanów przekonywająca. Nie było natomiast jasne, czy Brytyjczycy uznają, że istotnie doszło do wymienionych w niej nadużyć. Gdyby tak się stało, to argument Jeffersona, mający na celu dowieść słuszności buntu Amerykanów, byłby nie do odparcia. Ci Brytyjczycy, którzy przeczytali jego deklarację z uwagą, dali się przekonać, choć oczywiście nie król Jerzy III i jego doradcy. Oni z oburzeniem utrzymywali, że nawet jeśli w teorii koloniści mają rację, to w praktyce jest niedopuszczalne, by buntowali się przeciwko władzy, co bez wątpienia czynili. Toteż wojna rozgorzała z nową siłą. Król użył do walki głównie cudzoziemskich najemników, gdyż byli to wspaniali żołnierze, a poza tym nie znali angielskiego, więc nie mogły na nich wpłynąć słowa Jeffersona. Jednak z wielu różnych powodów wojnę wygrali * Encyklopedia..., s. 67. ** Encyklopedia..., s. 68. 288 Historia wiedzy Amerykanie. Ameryka istotnie znajdowała się za daleko od Wielkiej Brytanii, by król mógł w pełni kontrolować sytuację, a koloniści lepiej dawali sobie radę w potyczkach na znanych im, rozległych terenach, niż najemnicy ćwiczeni do walki w zupełnie innych warunkach. Poza tym Francja, wróg Anglii przez całe osiemnaste stulecie, uznała za stosowne pospieszyć kolonistom z pomocą, głównie po to, by rozdrażnić swoich starych adwersarzy, ale również w na- dziei, iż pomoc ta opłaci się w przyszłości, co rzeczywiście się potwierdziło. Również iluzje żywione przez Brytyjczyków o większej wartości Indii Zachod- nich w porównaniu z amerykańskimi koloniami częściowo przyczyniły się do klęski Wielkiej Brytanii. A ponadto wielu Anglików uważało, że lepiej zostawić samym sobie tych krnąbrnych Amerykanów, którzy jako poddani Wielkiej Brytanii przynoszą krajowi więcej strat niż korzyści z powodu swoich ciągłych protestów. Jednak bezwzględna słuszność politycznych racji kolonistów, racji wywiedzionych z angielskiego prawa, również przyczyniła się do zwycięstwa kolonii. A z kolei to zwycięstwo potwierdziło słuszność stworzonej przez Locke'a angielskiej doktryny politycznej, która nadal nie ma w świecie godnej siebie konkurentki. Nikt w ciągu dwóch ostatnich stuleci nie potrafił wytoczyć racjonalnych argumentów przeciw tezie, że to obywatele danego kraju powinni osądzać, czy panująca w nim władza polityczna jest lub nie jest prawowita, nie zaś ta władza i że jeśli przestała być prawowita, gdyż utraciła społeczną akceptację, to może zostać w sposób prawowity obalona. Jedyny kontrargument dla tezy Locke'a, który odnosił i odnosi praktyczny skutek, (z żalem trzeba przyznać, że jak dotychczas nader często) to wycelowane we współobywateli karabiny. Wszak Mao Zedong powiedział, że władza wyłania się z lufy karabinu. Ale nie da się zaprzeczyć, że wyłania się ona również ze słów i że na dłuższą metę słowa zaczynają triumfować nad karabinami. Własność praw t Czy jest możliwe, by Jefferson nie zgadzał się z Lodke'em odnośnie do kwestii własności? Można tak pomyśleć, skoro zastąpił użyty przez Locke'a termin "własność" wyrażeniem "zapewnienie sobie szczęścia". To drugie wydaje się mieć szerszy sens i obiecywać dużo więcej. Myśl, że władza istnieje w interesie własności - jako jej ochrona i gwarancja - jest raczej mało porywająca. I trzeba w związku z nią postawić pytanie, czy implicite Locke wysunął tezę, że prawo do rewolucji mają tylko ludzie posiadający własność, wtedy gdy zostaną naruszone ich interesy? A jeśli tak, to co to oznacza - rozpatrzmy WIEK REWOLUCJI 289 najbardziej drażliwą kwestię - w przypadku własności obejmującej również niewolników, czyli takie same jak ich właściciele istoty ludzkie, których formalnie dotyczy sformułowana w sposób ogólny deklaracja Jeffersona, skoro czytamy w niej, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równi i otrzymali określo- ne prawa? Jefferson posiadał niewolników i do końca życia nie rozstrzygnął dręczącego go dylematu, czy Murzyni są równi białym. Czy zatem de facto przyznawał czarnym jakieś prawa? Niemal nie mieli niczego na własność. A może istniał wówczas jeszcze inny rodzaj własności, który w związku z tym musiał być rozumiany zupełnie inaczej? James Madison (1751-1836), następca Jeffersona na stanowisku sekretarza stanu w nowo powołanym rządzie amerykańskim, a później na stanowisku prezydenta, usiłował rozstrzygnąć powyżej wskazane wątpliwości w artykule opublikowanym w gazecie w 1792 roku. (Najprawdopodobniej chodzi o "Na- tional Gazette", w której pisywał pod pseudonimem Helvidius.) Termin "własność", twierdzi w tym artykule Madison, oznacza "w jego szczegółowych zastosowaniach" posiadanie przez człowieka rozmaitych kon- kretnych dóbr, "z wyjątkiem każdego innego człowieka". Chodzi w tym wypadku o czyjś dom, Ziemię, konto bankowe itd., które należą do tej, a nie innej osoby. To pojęcie własności jest powszechnie rozumiane, ale Madison idzie w swych rozważaniach dalej. Pisze, że "w szerszym i bardziej właściwym znaczeniu" własność "obejmuje wszystko, czemu dany człowiek może przypi- sać wartość i do czego ma prawo, a dotyczy to każdego człowieka". Zatem o ile w pierwszym rozumieniu własność obejmuje Ziemię, pieniądze i dobra konsumpcyjne, o tyle w drugim poglądy, a zwłaszcza przekonania religijne, prawo do "poczucia bezpieczeństwa i wolności" oraz do "nieskrępowanego wykorzystywania własnych uzdolnień i nieskrępowanego wyboru środków ich wykorzystywania". Czyli, zgodnie z konkluzją Madisona: "tak jak mówi się, że człowiek posiada prawo własności, tak można powiedzieć, iż własność obejmuje różne prawa". Dodaje on, że władza polityczna jest ustanowiona po to, by chronić każdy rodzaj własności, "także tę, która zawiera się w różnych prawach ludzi, i tę, której zakres szczegółowo ustala sam termin własność). Stanowi to cel istnienia władzy, która musi być sprawiedliwa i w sposób bezstronny gwarantować zachowanie własności każdemu człowiekowi, bez względu na to, co on ma własnego". Wszystkie podkreślenia pochodzą od Madisona, który słusznie kładzie nacisk na słowo "własny", pokrewne francuskiemu pwpre, co między innymi znaczy "czyjś własny". Nasze prawa, jak głosił Jefferson i inni, są nierozerwal- nie z nami związane. Stanowią o naszym politycznym być albo nie być. To o ich posiadanie zabiegamy najbardziej. 290 Historia wiedzy Zaproponowane przez Madisona rozstrzygnięcie konfliktu, rzeczywistego lub pozornego, pomiędzy Jeffersonem i Locke'em wzbogaca doktrynę poli- tyczną, której podstawy stworzył ten ostatni i która jest tak rewolucyjna, że, jak sądzę, nie da się już pójść dalej. Od czasu amerykańskiej rebelii pod koniec XVIII wieku wielu rewolucjom nie powiodła się próba pełnej realizacji tej doktryny, a w niektórych przypadkach cofnięto się przed nią ze strachu. Nawet rewolucja rosyjska, bez względu na to jak radykalna była zainicjowana przez nią transformacja społeczna i ekonomiczna, nie zdołała podjąć postula- tu, który Madison uważał za bezwzględnie obowiązujący w Stanach Zjedno- czonych i który zawarł w stwierdzeniu cytowanego powyżej artykułu, że władza "na równi respektuje prawo własności i własność praw". Albowiem w obecnym stuleciu Rosjanie całkowicie wypaczyli rozumienie pierwszego rodzaju własności, przyznając prawo posiadania dóbr materialnych tym, którzy dotychczas nic nie mieli, i odbierając je tym, którzy mieli wszystko. Była w tym działaniu jakaś elementarna sprawiedliwość, lecz z ekonomiczne- go punktu widzenia okazało się ono wielką pomyłką. Poza tym władze Związku Radzieckiego nigdy nie chroniły praw mężczyzn, kobiet i dzieci, w przeciwieństwie do kraju Madisona, kraju, w którym prawa te są obecnie chronione w sposób szczególny. Rosjanie uważali, że aby rewolucja zakończy- ła się sukcesem, muszą znieść wszelką prywatną własność, choć być może rozumieli przez nią tylko ten jej rodzaj, który, jak pisał Locke, ma chronić władza polityczna, gdyż do tego została powołana. Jednak w praktyce znieśli również drugi rodzaj własności, czyli własność praw. I dlatego ich rewolucja tak dalece się nie powiodła. Mogłaby się zakończyć sukcesem tylko wtedy, gdyby zrozumieli wagę własności praw i skorygowali swój punkt widzenia. Wprowadzona w krajach komunistycznych cenzura usiłowała nie dopuścić do uświadomienia sobie przez obywateli politycznej wagi doktryny Madisona oraz tego, że doktryna ta sprawdza się w praktyce w Stanach Zjednoczonych. Jednak ludzie, a zwłaszcza ci młodzi, zarówno w Chinach, jak w Europie Środkowej i Wschodniej, a także w wielu innych krajach, byli tego świadomi i pokazali, że są gotowi umierać, by ich narody uzyskały własność praw. Robespierre, Napoleon i rewolucja 1789 roku Czy amerykańska rewolucja oznaczała w zasadzie tylko obalenie dotychcza- sowego systemu władzy i zastąpienie go nowym, jak Glorious Revolution z 1688 roku, czy "rozwiązanie społeczeństwa"? Uczeni wciąż roztrząsają to WIEK REWOLUCJI 291 pytanie. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że wojna kolonistów z Anglią przyniosła w Ameryce niewielkie zmiany ekonomiczne. Własność pozostała nadal w rękach tej samej grupy obywateli. Poza tym, nawet prawo wyborcze nie objęło wszystkich obywateli, jeszcze przez długi czas mniejszość wybierała władzę ustawodawczą i prezydenta. Głosować nie mogli mężczyźni nie posiadający własności, kobiety, niewolnicy i niektórzy inni obywatele. Jednak mimo wszystko pojawiła się pewna różnica, gdyż ci, którzy mieli prawo głosu, a więc wybierali rządzących, i którzy w związku z tym mogli uchodzić za samodzielnie rządzących krajem, robili to po raz pierwszy. Z tego punktu widzenia amerykańska rewolucja okazała się bardziej zaawansowana od angielskiej, choć wciąż była odległa od ideału rewolucji i od rewolucji francuskiej, która wybuchła zaledwie kilka lat później. W latach 1650-1750 Francja prawdopodobnie była najbogatszym krajem świata, zarazem budzącym największą zazdrość i najbardziej naśladowanym. Wielką wojnę czy szereg wojen, jakie zaczęły się pomiędzy Anglią i Francją w 1756 roku i trwały z krótszymi lub dłuższymi przerwami do roku 1815, umożliwiła rewolucja przemysłowa, gdyż dzięki niej Anglia przestała należeć do grupy drugoplanowych państw i zdobyła pozycję niemal równorzędną pozycji Francji. W tym niespokojnym czasie Anglia osiągnęła już taką potęgę, że mogła stawić czoło wciąż budzącej strach Francji, nawet jeśli ta traciła swoją dominującą pozycję w świecie. Uczeni wciąż prowadzą dysputę na temat przyczyn tego słabnięcia pozycji Francji i jak w przypadku innych procesów i zjawisk odkrywają ich wiele. Zapewne nie bez znaczenia było to, że Francuzi wciąż bronili idei państwa, zgodnie z którą rewolucja w Anglii i w Ameryce miała koniec końców okazać się pomyłką, owocując nieskutecz- ną praktyką polityczną. Albowiem w myśl tej idei najwyższa władza w pań- stwie może, a de facto musi spoczywać w rękach jednostki, monarchy obliga- toryjnie dysponującego absolutną władzą wykonawczą i równie obligatoryjnie sprawującego ją dla dobra poddanych, bez względu na to, czy są tego świadomi, czy nie. Krótko mówiąc, zgodnie z tą ideą władza jako instytucja podobna jest do korporacji lub do rodziny, która może mieć tylko jedną głowę, gdyż w przeciwnym razie zamienia się w monstrum. Pogląd, że "władzę powinien sprawować naród", pozbawiony jest z tego punktu widzenia sensu. Bo czym jest naród? Zaledwie hordą jednostek o zróżnicowanych pragnieniach i poglądach. I ostatecznie jednostka musi podejmować decyzje. A dla zapewnienia skuteczności rządzenia zawsze powinna je podejmować w danym czasie ta sama osoba. Tylko taka władza, zdaniem francuskich apologetów rojalizmu, może być uważana za prawowitą i racjonalną. Jakakol- wiek inna powoduje w najlepszym wypadku zamieszanie, a w najgorszym 292 Historia wiedzy anarchię. Usprawiedliwienie jakoby dobroczynnego despotyzmu, dokonane przez francuskich apologetów na użytek absolutnej władzy Ludwika XIV, miało swój fundament w koncepcji organizacji świata znanej jako wielki łańcuch bytu. Koncepcja ta, która wkrótce stała się w jej wymiarze politycz- nym nie do zniesienia, sięga swymi korzeniami, jak tyle innych idei filozoficz- nych, myśli Platona oraz neoplatończyka Plotyna. Otóż ich zdaniem świat został stworzony przez szczodrobliwe bóstwo, które powodowane miłością do swego dzieła powołało do istnienia mnogość bytów. Zgodnie z ową doktryną pełni wszystko, co może istnieć, musi istnieć, a byty tworzą kontinuum, które niczym wznosząca się linia rozpoczyna się od tych najniższych, takich jak kamienie, piasek czy im podobne, i poprzez rośliny oraz zwierzęta wiedzie do ludzi, a następnie do bytów ponadludzkich, na przykład do aniołów. Na szczycie tej hierarchii znajduje się Bóg, który wieńczy wielki łańcuch bytu. Ta idea, rozwijana w wiekach średnich i w epoce renesansu, osiągnęła pełnię rozkwitu w XVIII wieku. Późniejsi myślicieli dostrzegli jej słabe punkty. Przede wszystkim znajdowała się w stanie totalnego konfliktu z inną wielką ideą, a mianowicie z ideą postępu ewolucyjnego. Jeśli bowiem głosiła, że wszystko, co może istnieć, musi istnieć, a zarazem że wszystko, co istnieje, musi istnieć w sposób możliwie perfekcyjny, to jaka była podstawa do uznania świata za stale doskonalącą się w każdym jego aspekcie całość? Ta głęboka sprzeczność doprowadziła do zanegowania słuszności idei wielkiego łańcuchy bytu, która w XIX wieku utraciła swoje filozoficzne znaczenie. Ale do tego czasu wyobrażenie wielkiego łańcucha lub drabiny jako połączenia bytów najniższych z najwyższymi tak zniewoliło umysły, że uważano łańcuch lub drabinę za wzorzec racjonalnej organizacji politycznej społeczeństwa. Wycho- dzono z założenia, że skoro Bóg uznał za właściwe stworzyć świat jako hierarchię stopni rozwoju bytów i ich ważności, to człowiek powinien tę boską strukturę naśladować, jeśli chce ustanowić państwo. W ten sposób wyłączne rządy monarchy zyskały w XVIII wieku ostateczne usprawiedliwienie. A było to ułatwione dlatego, że takie rządy istniały od dawna. Pisałem, jak starożytne imperia, odwołując się do gromadzonej przez wieki mądrości, tworzyły rozbudowane hierarchie z Bogiem lub panteonem bóstw na szczycie, z królem lub cesarzem jako ziemskim zastępcą istoty lub istot najwyższych i z podda- nymi, usytuowanymi poniżej, zgodnie z przypadającymi im miejscami na drabinie społecznej. Greckie miasta-państwa, rzymska republika i późnośredniowieczne komuny zaprzeczały tej idei, ale bieg wydarzeń poka- zał, że owe twory społeczno-polityczne stanowiły wyjątki od reguły. Miasto- -państwo upadło, zastąpione za sprawą Aleksandra Wielkiego przez monarchię zorganizowaną na wzór perski, rzymska republika przeobraziła się z czasem WIEK REWOLUCJI 293 w cesarstwo, a z późnośredniowiecznych komun stopniowo powstały nowo- żytne państwa narodowe. We wszystkich zapanowała absolutna władza kró- lewska, egzekwowana na mocy boskiego prawa. Jednak nawet we Francji nie wszyscy aprobowali wskazany wzorzec państwa. Jednym z powodów było to, że wśród Francuzów znaleźli się czytelnicy myśli politycznej Locke'a oraz Jeffersona. Ale istniał również powód istotniejszy. Francuzi musieli przekupywać króla, bo inaczej spotykały ich represje. Król w przeciwieństwie do narodu dysponował wojskiem. Władza istotnie wyłania się z lufy karabinu. Jednak pomoc, jakiej Francja udzieliła rewolucyjnie nastawionym kolonistom amerykańskim w ich wojnie z Anglią, zwróciła się w końcu przeciw królowi i jego ministrom. Francuscy żołnierze i dowodzący nimi oficerowie byli czynnymi świadkami wygranej walki o wol- ność i niepodległość. Trudno sobie wyobrazić, by wrócili do kraju nie zmieniwszy stosunku do despotyzmu, który zawsze w ich ojczyźnie panował. A ponadto tacy francuscy przedstawiciele filozofii politycznej, jak Wolter, Rousseau i Diderot nie ustawali w atakach na samą ideę "prawowitego" despotyzmu czy tyranii. Upowszechnili pytanie, w jaki sposób despotyzm lub tyrania w ogóle mogły kiedykolwiek w historii być uznawane za prawowite. Toteż wielostronna presja społeczeństwa na zmianę idei władzy politycznej narastała. Gdyby jednak stronnictwo króla znalazło sposób rozładowania powstałego napięcia, to w roku 1789 mogło nie dojść we Francji do rewolucji. Możliwe, że wybuchłaby później lub że w ogóle by się nie zdarzyła. Ale się zdarzyła właśnie w 1789 roku, gdyż król i jego ministrowie nie potrafili w porę zmienić idei władzy. Poza tym, w przeciwieństwie do Anglii i Amery- ki, to nie wykształcona, oświecona mniejszość doprowadziła tu do zmian ustrojowych, lecz lud paryski, który zorganizował marsz na Bastylię, a następ- nie na pałac królewski w Wersalu. I to ów lud unicestwił umacniany przez wieki twór polityczny, jakim była monarchia absolutna, ustanawiając nie tylko nowy rodzaj władzy, ale i tworząc nowy typ społeczeństwa. Rozkoszą w świt ten było, że się żyje, Ale być młodym - był to raj.* Tak wydawało się Williamowi Wordsworthowi (1770-1850), gdy "na gorąco" oceniał chlubne wydarzenia 1789 roku, podziwiając zapał Francuzów i ich radość ze zmian, jakie zapowiadała rewolucja, kiedy, jak sam Words- worth, była jeszcze młoda. Bo we Francji doszło za sprawą rewolucji do * Angielscy tpoed jezion, W. Wordsworth, S.T. Coleridge, R. Southey, przeł. S. Kryński, Wrocław-Warszawa-Kraków 1963, s. 219. 294 Historia wiedzy rzeczywistej zmiany społeczeństwa, a nie tylko do zmiany instytucji władzy. Tu naród wziął w końcu władzę w swoje ręce i zapragnął osądzić raz na zawsze samą istotę obowiązujących dotychczas ustaw oraz systemu ustawo- dawstwa, do czego niewątpliwie miał prawo. I tu powstały instytucje władzy, której prawowitości nie mogli podważyć przedstawiciele filozofii politycznej, jeśli nie liczyć tych zatrudnianych przez królów oraz przez najeźdźców do usprawiedliwiania niesprawiedliwych rządów. I wreszcie tu został tchnięty nowy duch w społeczeństwo zrównanych w prawach mężczyzn i kobiet, przepełnionych energią i nadzieją na lepszą przyszłość, która musiała, jak wierzono, być lepsza niż przeszłość. Amerykanie na ogół przyklaskiwali temu, co działo się we Francji. Wiedzieli, że jakobini zgadzają się z nimi co do tego, iż własność praw w większym nawet stopniu niż prawo własności rozstrzyga o charakterze ustroju politycznego. W sierpniu 1789 roku jakobini ogłosili "Deklarację praw człowieka i obywatela", która szła dalej od amerykańskiej deklaracji praw, jeśli chodzi o zakres swobód obywatelskich. Jak bowiem pisano we francuskiej "Deklaracji": "Nic, co nie jest zakazane przez prawo, nie może być zabronione i nikogo nie wolno zmuszać do robienia tego, czego nie nakazuje prawo", gdyż "wolność zasadza się na swobodzie działania, o ile nie przynosi ono innym szkody". Ta doktryna polityczna nakładała na prawo stanowione ogromne obowiązki, gdyż wykluczała ideę, że ludzkie zachowanie moż.e w jakimś stopniu regulować także prawo zwyczajowe. Na to, że rewolucja francuska upadła, złożyło się wiele powodów. Jeden z nich stanowiła skuteczna strategia działania jej przeciwników. Otóż Brytyj- czycy, odwieczni wrogowie Francuzów, wcale nie czuli się szczęśliwsi, mając za kanałem La Manche silne, opanowane przez rewolucję państwo zamiast równie silnej despotycznej monarchii. Dlatego postanowili bronić racji etmgris, czyli tych wszystkich Francuzów, głównie szlachciców, którzy schronili się w Anglii, obawiając się gilotyny, i łączyli siły, by zdławić rewolucję. Z kolei monarchowie Austrii i Rosji atakowali nowo ustanowione we Francji porządki z przyczyn bardziej niż w przypadku Anglii umotywowanych ideologicznie. Nie podobała im się myśl, że ich poddani są świadkami skutecznego buntu ludu przeciw despotycznym suzerenom. Rewolucyjne starcia miały miejsce zbyt blisko ich własnych państw. Poza tym Francuzi przeliczyli się ze swoimi możliwościami, usiłując pod wodzą Napoleona eksportować rewolucję do takich krajów, jak Hiszpania czy Wiochy, jeszcze do niej niedojrzałych. Chodziło też o to, że według "Deklaracji praw człowieka i obywatela": "władza pochodzi od całego narodu" i "żadne ciało kolektywne czy jednostka nie może sprawować władzy, która w sposób wyraźny nie pochodzi od całego WIEK REWOLUCJI 295 narodu". Jak wkrótce zorientowali się Francuzi, była to ryzykowna klauzula w nowej doktrynie politycznej. Któż bowiem miał wyrazić sprzeciw i na jakiej podstawie, jeśli przywódca rewolucji oświadczał, że on i tylko on występuje w imieniu całego narodu i sprawuje władzę pochodzącą od niego? A takim przywódcą okazał się Robespierre (1758-1794), zwany "Nieprzekupnym"; wprowadził on dekret, na mocy którego wszyscy uznani przez niego, Robes- pierre^, za wrogów rewolucji mieli ponieść śmierć. Niestety, przeprowadzanie czystek w celu wyeliminowania przede wszystkim tych członków przedrewo- lucyjnego społeczeństwa, co do których ktoś przypuszczał, iż nie zaakceptują nowej sytuacji, to nieodłączny element każdej rewolucji, niszczący zarówno społeczeństwo, jak i władzę. Toteż w czasie Wielkiego Terroru, w 1793 roku i na początku 1794, ścięto na gilotynie tysiące osób. W styczniu 1793 roku odbyła się egzekucja króla Ludwika XVI, a w październiku królowej Marii Antoniny. Sam Robespierre został pozbawiony władzy w lipcu 1794 roku i spotkał go taki sam los jak parę królewską. Prawdą jest, że masowe egzekucje doprowadziły do upadku starego porządku, lecz zarazem obarczyły nowy strasznym brzemieniem. Trupi zapach ciała królowej, ściętej na wielkiej gilotynie, pośrodku Placu Rewolucji, dotarł do politycznych gremiów na całym świecie. Ale jeśli ktoś decyduje się na ścięcie głowy żonie swojego wroga, to niech będzie przygotowany do obrony. Francja była, odkrywszy Napoleona Bonaparte (1769-1821), najbardziej utalentowanego żołnierza w dziejach Europy. Jednak Napoleona, jak przed nim Robespierra, skusiła zacytowana klauzula Deklaracji. On też ani się spostrzegł, jak zaczął przemawiać jakoby w imieniu całego narodu i z jego woli sprawować władzę. Mianował się pierwszym konsulem. Ten tytuł sugerował jako wzór państwa dla Francji rzymską republikę, nie zaś cesarstwo, Napoleon jednak wolał być cesarzem. Wystarał się o koronację przez papieża, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie i sam wcisnął sobie ów symbol władzy na głowę. Znaczenie tego symbolicznego gestu nie uszło niczyjej uwagi. Francja ponownie miała monarchę dysponującego władzą absolutną i to takiego, który z czasem stał się bardziej despotyczny od wszystkich francu- skich królów. Skutki tego okazały się niszczące tak dla Francji, jak dla francuskiej rewolucji. Przez dziesięć lat francuscy chłopi-żołnierze dzielnie walczyli o międzynarodowe braterstwo, jeśli już nie o wolność polityczną niższych klas społecznych, ale w końcu zostali pokonani, w Rosji i gdzie indziej, przez połączone siły europejskiej reakcji. Cesarz Napoleon został internowany w komfortowych warunkach na wyspie Elbie u wybrzeży Toska- nii. Jednak wczesną wiosną 1815 roku uciekł stamtąd, zebrał weteranów prowadzonych przez siebie wojen i pomaszerował na Paryż w nadziei, że uda 296 Historia wiedzy mu się zacząć wszystko od nowa. Osiemnastego czerwca 1815 roku pod Waterloo, w Belgii, zmierzył się ze sprzymierzonymi przeciw Francji siłami, dowodzonymi przez diuka Wellingtona, i został pobity w tej jednej z najgłoś- niejszych i najważniejszych bitew w historii. Sprzymierzeni wyciągnęli wnioski z lekcji, jakiej udzielił im Napoleon, i tym razem go uwięzili - na Wyspie Świętej Heleny, na południowym Atlantyku, daleko od brzegu, gdzie nie przepływały żadne statki. A w końcu go otruli, dosypując mu do jedzenia arszeniku. Kiedy umarł w 1821 roku, hrabia Metternich, apostoł reakcji na kongresie wiedeńskim, zdążył już odrestaurować w Europie stary porządek polityczny, który przetrwał nie naruszony do 1917 roku. Wzrost równości Humpty-dumpty zachwiał się jednak tak mocno, że hrabia Metternich, nawet przy pomocy wszystkich królów oraz ich konnych armii, nie potrafił pomóc mu z powrotem pewnie stanąć na nogi. Narody Europy dostrzegły w rewolucji francuskiej nieco zniekształcony obraz nowego porządku politycznego. I choć po 1815 roku przez dziesięciolecia godziły się znosić, aczkolwiek nie bez oporu, ograniczoną, despotyczną władzę, to nigdy nie oddały zdobyczy w sferze równości społecznej, osiągniętych przez Francuzów w chlubnym roku 1789. Alexis de Tocqueville (1805-1859), pisząc w 1835 roku o osiągnięciach rozwijającej się w Ameryce demokracji, potrafił bardziej przenikliwie niż ktokol- wiek inny w jego czasach dostrzec, że wzrost równości społecznej to proces niezaprzeczalny i nieodwracalny, silniejszy od władzy królewskiej czy cesarskiej. W większym stopniu niż sami demokraci (on był arystokratą, należał do amen regme'u, którego epitafium zawarł w swojej ostatniej książce) zdawał sobie sprawę z potencjalnych strat i zysków narastającego procesu demokratyzacji. Jak wywodził, sprawiedliwość musi zapanować, gdyż dotychczasowy porządek społeczny jest nadzwyczaj niesprawiedliwy. Toteż, co pierwszy przyznał właśnie Tocqueville, zasługuje on na upadek. Francuski arystokrata był przekonany, że to sama, rażąca niesprawiedliwość starego porządku spowoduje jego kres. Na przykład zwalnianie we Francji szlachty oraz wyższych urzędników z obowiązku płacenia podatków oburzyło chłopów do tego stopnia, że w końcu stali się niemożliwą do opanowania siłą społeczną. Dlatego, jak przewidywał Tocqueville, na całym świecie będzie się niepowstrzymanie poszerzał zakres równości, a skut- kiem tego zapanuje większa sprawiedliwość. Tocqueville potrafił również określić straty, jakie zostaną poniesione WIEK REWOLUCJI S297 w procesie demokratyzacji. Otóż, jak pisał, klasa wyższa, we Francji czy innych państwach ancien re'gime'u, odgrywa ważną rolę polityczną, pośredni- cząc pomiędzy monarchą-tyranem, posiadającym władzę absolutną, a resztą społeczeństwa. Już same przywileje klasy wyższej skłaniają ją do egzekwowania sprawiedliwości w państwie, nie tylko na własny użytek, lecz także na użytek klas niższych, i często udaje się jej to robić skutecznie. Tymczasem w demo- kracji ludzie, nie będąc już chronionymi przez tradycyjne instytucje, są narażeni na absolutystyczną tyranię państwa, które powstało z ich woli. Ów stan opisanej przez Tocqueville'a politycznej opresji obywateli zostanie później określony mianem totalitaryzmu, którego francuski myśliciel nie mógł znać, ale który potrafił przewidzieć z zadziwiającą precyzją niemal na sto lat przed jego pojawieniem się. Tocqueville przeczuwał jeszcze inną stratę, która powstanie na skutek zapanowania demokracji, a mianowicie "spłaszczenie" życia społecznego, ekonomicznego i kulturalnego, w miarę jak coraz więcej ludzi zacznie sobie przyswajać podstawowe standardy zachowania. Brutalne ekscesy, których dopuszczały się w starym systemie klasy niższe, pójdą w zapomnienie, ale zniknie także najwyższej próby kultura duchowa. W miarę jak informacja zacznie docierać do coraz szerszych kręgów ludzi piśmiennych, typowa dla ancien regimiu skrajna ignorancja również pójdzie w zapomnienie, genialne jednostki jednak będą się pojawiały znacznie rzadziej. Uzewnętrznie- nia się wielkości, jaka drzemie w najzdolniejszych ludziach, nie zapewnią nawet najbardziej temu sprzyjające cechy charakteru tych ludzi. Ale równo- cześnie najgorsze instynkty, mogące dojść do głosu w innych ludziach, zostaną okiełznane. Tocqueville pisał: "Kiedy pośród tych różnych cech próbuję teraz znaleźć tę, która zda się najważniejsza i najlepiej widoczna, dochodzę do wniosku, że to samo zjawisko, które występuje w dziedzinie własności, odnaleźć można i w innych. Zacierają się prawie wszystkie krańcowości, prawie wszystko, co niezwykłe, ustępuje miejsca temu, co przeciętne, a co jest zarazem mniej wzniosłe i mniej niskie, mniej wspaniałe i mniej podłe od rzeczy, które dotąd widziano na świecie".* Wydatne zbliżenie się ku powszechnej równości, jakie stanowi rewolucja z 1789 roku, najbardziej ze wszystkich nieludzka i zarazem najbardziej dla ludzi zasłużona, było możliwe dzięki nowej wiedzy, o jaką wzbogacił się wiek XVIII, i dzięki lepszemu wówczas zrozumieniu świata. To prawda, że wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety są z natury równi i obdarzeni nienaruszalnymi prawami. Po Locke'u i Jeffersonie, po Dantonie i Robespierze, a nawet po Napoleonie, który był w jednej osobie monstrum i twórcą wielkich instytucji, tych dwóch twierdzeń * Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, konsultacja koncepcji wyboru J. Szacki, wstęp J. Baszkiewicz, przekład M. Król, Warszawa 1976, s. 481. 298 Historia wiedzy nikt nie może w sposób racjonalny zakwestionować. Natomiast może je zanegować człowiek z karabinem w ręku, celujący w innego człowieka, albo państwo dysponujące milionem wycelowanych w obywateli karabinów. Pisałem, że kiedy Galileusz, Kartezjusz oraz Newton podważyli średniowiecz- ny sposób rozumienia świata i zniszczyli obraz państwa Bożego, jakoby istniejące- go w niebiosach, ludzkość utraciła piękną i zarazem osobliwą wizję porządku rzeczy. Nie można już do niej powrócić. Zresztą większość ludzi nie chciałaby tego. Ale świadomości, że coś, co było, nie może się powtórzyć, towarzyszy uczucie nostalgii. Czy zatem z chwilą obalenia europejskiego systemu kastowego, porządku społecznego, który znamy jako amen regime, również uległo zniszczeniu jakieś piękne i jednocześnie osobliwe wyobrażenie o świecie? A może Tocqueville snujący smutną, choć przenikniętą nadzieją refleksję na temat strat i zysków towarzyszących procesowi demokratyzacji był po prostu starym sentymentalnym osłem? Czy, krótko mówiąc, za rozwój wiedzy zawsze trzeba płacić wysoką cenę? Sądzę, że tak i że w żaden sposób nie da się tego uniknąć. "Don Giovanni" Mozarta W jednym z wcześniejszych rozdziałów prześledziłem, w jaki sposób po.d koniec XVII wieku John Locke starał się za pomocą racjonalnych argumentów przekonać zarówno swoich ziomków, jak i mieszkańców innych krajów, że tolerancja religijna to cecha jedynego prawdziwego chrześcijaństwa. Ale niełatwo było ponadtysiącletnią tradycję odnoszenia wszystkiego do Boga odrzucić, toteż w wieku rewolucji politycznych nietolerancja religijna stale dawała o sobie znać, nie tylko w krajach katolickich. Kościół katolicki zwalczał herezje z taką samą zapalczywością, jak przed rewolucją francuską. A innego rodzaju herezje z nie mniejszą zapalczywością potępiały Kościoły protestanckie. Równolegle nasilały się ataki na okopaną na swoich pozycjach religię zinstytucjonalizowaną, przeprowadzane z coraz większą wyobraźnią. Najbardziej znaczące, prawne wsparcie tolerancji wyznaniowej stanowiła w XVIII wieku "Deklaracja praw", dołączona do konstytucji amerykańskiej (pierwsze dziesięć poprawek), zakazująca między innymi ingerencji państwa w życie religijne obywateli. Oczywiście poszczególni ludzie ingerowali w nie nadal i wciąż są tacy, którzy to robią, ale państwo od dwóch stuleci - kiedy ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych wymogli włączenie wolności wy- znania, jako jednej z podstawowych wolności, do ustawy zasadniczej - nie może na mocy prawa i w praktyce na ogół nie usiłuje narzucać Amerykanom, WIEK REWOLUCJI 299 w co mają wierzyć, a w co nie. W opracowaniu "Deklaracji praw" miał swój udział, jak niemal we wszystkich ówczesnych innowacjach wprowadzonych do amerykańskiego życia politycznego, Tomasz Jefferson. Był deistą, jak wielu innych członków władz nowo powstałego państwa. Wierzył w Boga, lecz nie utożsamiał się z żadną konkretną religią. On i inni uważali, że można służyć Bogu i wypełniać jego nakazy na wiele sposobów, zgodnie z indywidualnym wyborem. Wychodzili z założenia, że nawet jeśli kogoś miałoby spotkać wieczne potępienie za dokonanie wyboru niewłaściwej religii, to państwo absolutnie nie powinno narzucać obywatelom jednego sposobu wyznawania wiary w Boga, gdyż muszą oni mieć nieskrępowane prawo do popełniania błędów na własną rękę. Bo jak inaczej mogliby osiągnąć dojrzałość? Brytyjczycy zdobyli wolność polityczną wcześniej od Amerykanów, ale dużo więcej czasu zabrało im dopracowanie się prawdziwej wolności religijnej. We Francji pełen agresji i żaru bunt przeciw religii z czasów rewolucji wyparła po upadku Napoleona nowa fala religijnego konserwatyzmu. We Włoszech wolność religijna nie była zagwarantowana aż do utworzenia, po drugiej wojnie światowej, republiki. Z kolei w powstałych wówczas państwach komu- nistycznych, w Europie i Azji, próżno by szukać tolerancji wyznaniowej. Tam wszystkie religie zostały wyjęte spod prawa, a za domaganie się swobody wypełniania praktyk religijnych ludzi zabijano. W XVIII wieku nie tylko politycy walczyli o uwolnienie ludzi spod surowej kontroli religii państwowych. Robili to również artyści, często w tej walce przewodząc. Niejednokrotnie przedstawiali swoje poglądy na temat wiary w sposób budzący zaskoczenie, posuwając się nawet do drwiny. Za wzorcowy przykład może uchodzić pod tym względem Mozart, którego opera Don Giwanni stanowi bezlitosny i genialny atak na nietolerancję religijną. Zarazem Don Gicwanni to utwór o tragedii człowieka, którego "religią" jest wiedza. Przesłanie tej opery zawiera się w żądaniu absolutnej wolności zdobywania wiedzy, lecz równocześnie stawia ona pytanie, czy wiedza to wszystko, czego człowiek powinien w życiu poszukiwać. Opowieść o Don Juanie jest bardzo stara. Jej narodziny sięgają średnio- wiecza. Ucieleśnia ona mit libertyńskiej wolności w czasach, gdy libertynizm uchodził jeszcze za niebezpieczny i budził grozę. Don Juan pojawił się po raz pierwszy jako postać literacka w tragedii Uwodziciel z Seuillii, przypisywanej hiszpańskiemu dramaturgowi, Tirso de Molinie, i datowanej na rok 1630. Dzięki tej sztuce Don Juan stał się bohaterem uniwersalnym, znanym tak samo jak Don Kichote, Hamlet i Faust. Ta czwórka fikcyjnych przecież postaci zyskała nieśmiertelność. Jak głosi legenda, Don Juan był notorycznym uwodzicielem młodych 300 Historia wiedzy kobiet. w1 kulminacyjnym momende swego rozpustnego życia odbiera cześć dziewczynie ze szlacheckiego rodu i zabija jej ojca, który wyzwał go na pojedynek, chcąc pomścić hańbę córki. Po jakimś czasie Don Juan zjawia się przy grobowcu tego mężczyzny i zaprasza jego posąg na ucztę. Duch zmarłego, wcielony w kamienną statuę, korzysta z zaproszenia i przepowia- da grzesznikowi śmierć oraz wieczne potępienie. Tirso de Molina obdarzył Don Juana odwagą oraz brutalną witalnością, co przydało tragedii pióra tego hiszpańskiego dramaturga ekspresji. A ponadto obdarzył go zdrowym humo- rem, czym wzbogacił o nowy wymiar historię upadku legendarnego bohatera. Wolfgang Amadeusz Mozart (1756-1791) przyszedł na świat w Salzburgu. Jest wciąż najsławniejszy spośród urodzonych tam ludzi. Jego ojciec, również muzyk, uważał go za cudowne dziecko. Mozart do 1781 roku, w którym ukończył dwadzieścia pięć lat, zdążył już skomponować setki utworów. Wtedy też zerwał ze swoim protektorem, arcybiskupem Salzburga, i zaczął działać samodzielnie, starając się osiągnąć sukces bez pomocy bogatych arystokratów. Nie powiodła mu się ta próba. Zmarł dziesięć lat później w skrajnej nędzy i został pochowany na cmentarzu w Wiedniu, w zbiorowej mogile, w jakiej grzebano biedaków, bez pomnika upamiętniającego miejsce jego wiecznego spoczynku. Sławę zyskał po śmierci i został uznany za jednego z największych kompozytorów wszech czasów. To był niepozorny człowieczek, który lubił się bawić. W oczach niektórych jemu współczesnych uchodził za idiot savant, za genialnego błazna, którego talent trudno wyjaśnić. Nie należał do artystów-filozofów, ale rozumiał tak samo dobrze jak inni w jego czasach siłę wyzwania, jakie świat nowożytny rzucał religii. Jego trzy ostatnie opery dotyczą w taki czy inny sposób tej kwestii, a Don Giovanni przedstawia ją w sposób zgoła przerażający. Prapre- miera tej opery, do której libretto napisał Lorenzo Da Ponte (1749-1838), odbyła się w Pradze w październiku 1787 roku. Odniosła oszałamiający sukces, który, niestety, nie powtórzył się w następnym roku, gdy utwór został wystawiony w konserwatywnym Wiedniu. Możliwe, że ta porażka w rodzin- nym kraju załamała kompozytora. Don Giovanni Mozarta to człowiek błyskotliwy i pełen uroku. Uwodzi wiele młodych kobiet, nie tyle powodowany uczuciem, choć oczywiście czyni im miłosne wyznania, ile potrzebą poznania, której nie może zaspokoić w inny sposób. Ale z chwilą gdy jego ciekawość zostaje nasycona, porzuca kochanki, łamiąc im serca. Ojciec ostatniej wyzywa go na pojedynek. Don Giovanni zabija tego starszego człowieka ze śmiechem na ustach. Przed śmiercią jego adwersarz zaprasza go na ucztę, a on z typową dla siebie, przesiąkniętą cynizmem uprzejmością, odwzajemnia zaproszenie w chwili, WIEK REWOLUCJI . 30.1 gdy nieszczęsny ojciec dziewczyny kona. Nawet służący Don Giovanniego, Leporello, jest wstrząśnięty bluźnierczym stosunkiem swego pana do spraw ostatecznych. Ważne jest, dlaczego główny bohater opery tak okrutnie traktuje owego starszego człowieka. Otóż dlatego, że wyczuwa w nim sentymentalność, której nie potrafi tolerować, ponieważ on sam jest jej absolutnie wyzbyty. Podchodzi do rzeczywistości jak badacz; eksperymentuje z kobiecą psychiką. Poszukuje w swoich ofiarach oznak wielkości, ale ich nie znajduje. W końcu każda go rozczarowuje. A ojdec jego ostatniej kochanki stanowi dla niego nawet mniejsze wyzwanie niż dotychczas spotkane kobiety. Don Giovanni pozbywa się go, tak samo jak pozbyłby się czułego listu od kochanki, który nie jest w stanie niczego mu objawić, bo dla niego nie istnieją już żadne objawienia. Ma on wielu wrogów, którzy zaczynają go oblegać, chcąc doprowadzić do zguby. Przepuszcza odziedziczony po ojcu majątek i w końcu stać go tylko na niewyszukaną kolację w skromnym pokoju. Gdy podczas niej rozlega się silne jak grzmot pukanie do drzwi, Leporello kuli się ze strachu, natomiast Don Giovanni, ani trochę nie przestraszony, gwałtownie je otwiera. Staje przed nim upiór commandatore, który skorzystał z zaproszenia na ucztę. Swoją lodowatą dłonią widma ściska dłoń Don Giovanniego, żywego człowieka, tak mocno, że ten nie jest w stanie jej wyrwać, i ciągnie go ze sobą do wyjścia. Leporello krzyczy do swojego pana, by postarał się oswobodzić z uścisku, ale Don Giovanni wcale tego nie pragnie. Jest zafascynowany tym, co go czeka. W końcu napotkał godne siebie wyzwanie. Będzie nadal zdobywał wiedzę, nawet w piekle. Gdy duch dramatycznym głosem wzywa go do okazania skruchy z powodu haniebnych postępków, odpowiada z całym spokojem, że nie odczuwa żadnej skruchy. Ta scena to jeden z wielkich momentów w dziejach sztuki Zachodu. Orkiestra kończy niesamowitym fortissimo, ognie piekielne buchają do góry, rozlega się mrożący krew w żyłach krzyk i wraz z opadającą kurtyną główny bohater znika. Można się zastanawiać, czy Don Giovanni to opera komiczna, czy tragiczna? Bernard Shaw (1856-1950) w sztuce Człowiek i nadczłowiek (z 1905 roku) skłania się ku pierwszej odpowiedzi, przypisując Mozartowi wyrafinowany intelektualnie talent komiczny, zdolny oczarować nawet diabły w piekle, tym jednym jedynym miejscu, w którym jego Don Juan czuje się naprawdę dobrze. Ale muzyka Mozarta wzbogaca opowieść o wymiar, którego nie może posiadać żadna literacka wersja sławnej legendy. Mistrzowskie współbrzmienie orkiestry, imponujący bas commandatore i ukazujące niezwykłą odwagę człowieka partie Don Giovanniego w scenie wieczerzy czynią z niej przejmujące i niezapomniane wydarzenie. Don Giovanni obwieszcza światu, 302 Historia wiedzy że nie jest mu potrzebny Bóg jako źródło odpowiedzi na dręczące go pytania, że chce dojść do tych odpowiedzi sam, nawet za cenę wiecznego potępienia. Jeśli jednak uznać, że los tego bohatera z legendy ma w mozartowskiej wersji wymiar tragiczny, to trzeba powiedzieć, iż opera Don Giovanm stanowi nowy, odmienny od tragedii antycznych i szekspirowskich rodzaj utworu dramatycz- nego. Don Giovanni jest bowiem ironiczny i cyniczny. Niczego się nie boi i nie uznaje żadnych tradycyjnych cnót. Jego tragedia, jeśli można o niej mówić, polega na totalnym wyobcowaniu ze społeczeństwa, które on po prostu wyśmiewa. Respektowane przez wieki obyczaje nie mają wpływu na zachowanie Don Giovanniego, a co więcej jest on świadomy tego, iż nie oddziałują również na wielu innych jemu współczesnych, tyle że ci nie są w stanie tego spostrzec z powodu ignorancji lub strachu przed konsekwencja- mi takich odkryć. To dlatego tak łatwo przychodzi mu uwodzenie młodych kobiet, które zniewala jego najlżejsze czułe westchnienie. Ale one równie mocno jak Don Giovanni chcą się wyzwolić z tradycyjnych ograniczeń i tak samo jak on pożądają nowych przeżyć oraz doświadczeń, mimo iż domagają się ślubu, zanim odważą się ulec pragnieniom swego kochanka i własnym w społeczeństwie, które nie pozwala kobietom cieszyć się taką wolnością, jaką mają mężczyźni. Te kobiety zadręczają się bowiem poczuciem winy i świado- mością nieuchronności kary z powodu swojej "niemoralności". Jednak tylko Don Giovani w pełni zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Nawet jegp służący, Leporello, a może zwłaszcza on, tego nie ogarnia, mimo iż również jest libertynem, tyle że w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Podoba mu się tak samo jak jego panu uwodzenie urodziwych kobiet, ale pojmuje to w stereotypowy sposób, w przeciwieństwie do Don Giovanniego, który stara się, by jego kochanki dostrzegły w swym pożądaniu coś więcej, niż potrafiły dostrzec ich matki. One jednak nie są do tego zdolne. I właśnie to tak bardzo go rozczarowuje, poniekąd zmuszając do poszukiwania kolejnej ofiary. Ale słowo "ofiara" nie jest tu na miejscu, gdyż Don Giovanni znakomicie wie, że każda z tych kobiet zostaje jego kochanką z własnej, nieprzymuszonej woli. Dlatego może z absolutną uczciwością odpowiedzieć duchowi, że nie poczu- wa się do żadnej skruchy. Również z tego powodu zakończenie opery Mozarta wywołuje u ludzi taki wstrząs. Porusza ich i przyprawia o zgrozę, gdyż z pewnego punktu widzenia uważają za bardzo niesprawiedliwe skazanie Don Giovanniego na wieczne potępienie. Z drugiej strony także cierpienie porzu- conych przez Don Giovanniego kochanek - okrutnie ukaranych za "niemo- ralność" przez konserwatywne, patriarchalne społeczeństwo, pozbawionych jakiejkolwiek szansy wymknięcia się spod sztywnej kontroli - jest absolutnie niezasłużone. WIEK REWOLUCJI 303 "Faust" Goethego Opowieść o Fauście jest równie stara jak opowieść o Don Juanie i, jeśli to w ogolę możliwe, chyba bardziej znana od tej drugiej. Istniał nawet pierwo- wzór Fausta. Człowiek ten zmarł około 1540 roku. Był słynnym magiem, używającym czarów do podporządkowywania mężczyzn i młodych kobiet swoim rozmaitym zachciankom. W 1587 roku ukazał się po niemiecku zbiór opowieści o dawnych magach i uzdolnionych okultystach. Krążyły one prze- kazywane z ust do ust już w wiekach średnich i dotyczyły takich uznanych przedstawicieli nauk ezoterycznych jak Merlin, Albertus Magnus i Roger Bacon. Jednak w pierwszej Faustbueh wszystkie ich uczynki zostały przypisane Faustowi. Zarazem skojarzono go w niej z okrutnym diabłem, Mefistofele- sem, a opowieść zaprawiono topornym i brutalnym humorem, naigrawając się z ofiar Fausta. W ogóle jednak nie rozstrząsano kwestii wiecznego potępienia głównego bohatera, gdyż uznano je za oczywiste. Zaprzedał duszę diabłu, więc musiał zapłacić za swój ziemski triumf nad ludźmi najwyższą cenę. Pierwsza Faustbueh została przetłumaczona na wiele języków. Lektura jej angielskiego przekładu zainspirowała Christophera Marlowe'a do napisania Tragicznej historii doktora Fausta (pierwsze wydanie ukazało się w 1604 roku, choć książka powstała wcześniej), co przysporzyło bohaterowi z legendy dodatkowej sławy. W ciągu dwóch następnych stuleci napisano jeszcze wiele różnych książek o Fauście, a jego imię nosiły poświęcone magii manuskrypty. Niektóre z nich zawierały wskazówki, jak ustrzec się przed zawarciem paktu z diabłem lub jak ów pakt unieważnić. Faust z legendy pożądał kobiet, bogactwa i władzy nad ludźmi, ale w miarę jak legenda stawała się coraz bardziej znana, wzbogacano ją o nowe aspekty i znaczenia. Trzeba dodać, że Faust pożądał również wiedzy, jednak tylko do osiągnięcia swoich niecnych celów. Niemiecki pisarz Gotthold Lessing (1729-1781) uznał wszakże to dążenie do zdobywania wiedzy za chwalebne i w nie dokończonej sztuce wprowadził wątek pojednania Fausta z Bogiem, dzięki czemu mag wyzwolił się spod władzy diabła. W podobnym duchu reinterpretowali legendę tacy twórcy jak Hector Berlioz, Heinrich Heine, Paul Yalery i Tomasz Mann. Ale najsławniejszą i najbardziej wstrzą- sającą postać Fausta stworzył Goethe. Johann Wolfgang von Goethe, "przywódca duchowy narodu niemieckie- go", urodził się we Frankfurcie nad Menem w 1749 roku, a zmarł w Weima- rze w roku 1832, w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, mając za sobą długie życie, które stanowiło nieprzerwane pasmo sukcesów. Ten uczony, filozof, powieściopisarz oraz krytyk literacki, a także poeta - liryczny, dramatyczny 304 Historia wiedzy i epicki - jest pierwszoplanową postadą w kulturze europejskiej doby pona- poleońskiej, choć może nawet i przednapoleońskiej. Gdy kiedyś spotkał się z Napoleonem, ten, przejęty lękiem, lecz świadom, że musi coś powiedzieć w obecności tłumu łudź:, wykrzyknął: Vous etes un homme! Faust to dzieło życia Goethego, rozpoczęte w 1770 roku i ukończone prawie sześćdziesiąt lat później. Pierwszy fragment ukazał się drukiem w 1780 roku. Od tej pory twórca wiele razy przerywał pisanie swego arcydzieła. Pierwszą część ukończył dopiero w 1808 roku i to pod naciskiem przyjaciela, poety Friedricha Schillera (l 759-1805). Dalszy bieg zdarzeń również przyczy- nił się do tego, że drugą część Fausta Goethe ukończył zaledwie na kilka miesięcy przed śmiercią. Jednak w rzeczywistości całą sprawę tak opóźnił nie tyle natłok innych zajęć, ile świadomość, że napisanie tego dzieła wymaga najwyższego wkładu wyobraźni, wiedzy i doświadczenia. To dlatego Goethe poświęcił Faustowi całe swoje życie. Akcja części pierwszej, która w podtekście przedstawia upadek średnio- wiecznego świata i powstanie w jego miejsce świata nowożytnego, zaczyna się w wiekach średnich. Poznajemy Fausta w jego wysmukłej gotyckiej pracowni. Jest nieszczęśliwy. Osiągnął mądrość Don Giovanniego, lecz kosztem takiego samego jak bohater opery Mozarta wyobcowania ze społeczeństwa. I wtedy po raz pierwszy odwiedza go Mefistofeles. Oferuje mu ponadludzką wiedzę, przyjemności życia, bogactwo, towarzystwo interesujących ludzi i władzę nad siłami natury. Faust przyjmuje ofertę, ale wbrew faustowskiej tradycji odma- wia zawarcia paktu. Oświadcza, że już znajduje się w piekle i nie musi otrzymywać dalszej kary. W tej sytuacji Mefistofeles stawia Faustowi inny warunek, pod jakim może spełnić swoje obietnice. Otóż, jeśli uda mu się wydobyć z Fausta wyznanie, że ten jest usatysfakcjonowany, że pragnie odpoczynku dla swojej niespokojnej, udręczonej duszy, to on, Mefistofeles, zwycięży. Faust wykrzykuje, że zgadza się na to i rozpoczyna się pomiędzy nimi wielka walka. Jeszcze nie ukończony utwór zyskał w Niemczech sławę w 1780 roku, ze względu na wątek miłosny, który zawierał opublikowany wówczas fragment pierwszej części - Faust: Ein Fragment. Gdy zaś pełna część pierwsza ukazała się drukiem w roku 1808, poznała ją cała Europa. Otóż Faust zakochuje się w prostej dziewczynie, imieniem Małgorzata, która mieszka w małym domku w miasteczku, gdzie rygorystycznie przestrze- ga się tradycyjnych wartości. Nigdy wcześniej nie miała kochanka i do chwili kiedy Faust wręcza jej, dostarczone przez Mefistofeiesa, piękne klejnoty, by ją oczarować i uwieść, nawet nie dostała od mężczyzny upominku. Gdy je zakłada i przegląda się w lustrze, spostrzega w swoim odbiciu inną osobę, jaką WIEK REWOLUCJI 505 już zdążyła się stać i jaką, dzięki swoim utajonym cechom, zawsze mogła być. Instynktownie czuje, jak czułaby każda inna dziewczyna na jej miejscu, co ten prezent znaczy i uświadamia sobie zarówno wiążące się z tym niebezpieczeń- twa, jak i nadzieje. Niebezpieczeństwa łączą się z możliwością uwiedzenia jej i porzucenia przez Fausta, o którym myśli już jako o swoim kochanku. Obecnie jest to przystojny mężczyzna, gdyż Mefistofeles przywraca mu dawny wygląd, odmładzając go o trzydzieści lat. Małgorzata oczywiście o niczym nie wie. Toteż gdy Faust proponuje jej opuszczenie zajmowanego przez nią pokoiku w gotyckiej kamieniczce, w feudalnym mieście, nie zastanawia się nad tym zbyt długo. Oddaje się Faustowi i zakochuje się w nim bez pamięci. Zdaniem Marshalla Bermana*, pójście przez nią za obietnicą nowego i pełniejszego życia było nieuniknione, gdyż pracowało na to pięć wieków kultury, począwszy od 1300 roku, kiedy Dante, Petrarka i Boccaccio zainau- gurowali epokę renesansu i zaczęli wyzwalać ludzi z ukształtowanych przez średniowiecze wyobrażeń o świecie. Skromna, szlachetna Małgorzata niejako musiała je odrzucić. Oczywiście w 1800 roku większość Europejczyków wciąż wyznawała ciasny, powstały w dobie feudalizmu pogląd na świat, przestrzega- jąc tradycyjnych reguł życia społecznego, które nakazywał chrześcijański kler wszelkich wyznań, lecz zarazem od piędu wieków różne niespokojne dusze, o czym pisałem w poprzednich rozdziałach, usiłowały wyzwolić ludzi z prze- sądów i lęków implikowanych przez ten światopogląd. Poza tym zawsze istniały młode i odważne "Małgorzaty", które, zdając sobie z tego sprawę lub nie, nieustannie czekały na swoich "Faustów" - zdolnych do brawury przybyszy z obcych stron, zabierających swe najpiękniejsze wybranki z ich miast, choć tym samym narażających je na ryzyko utraty życia. Bo możliwość przetrwania takich kobiet zależała przede wszystkim od mężczyzn. A w miarę upływu czasu było coraz więcej "Faustów" i "Małgorzat". Jest na przykład prawdą, że większość Amerykanów to potomkowie takich ludzi, ponieważ potrzeba ucieczki z feudalnego średniowiecznego świata, w poszukiwaniu lepszego losu i wolności, przysporzyła Ameryce więcej imigrantów niż cokol- wiek innego. Ale Małgorzata, przemieniając się w kobietę bez reszty oddaną Faustowi, popełnia często powtarzany błąd. Albowiem Faust jest wprawdzie pod * Czytelnicy książki Marshalla Bermana, AU That Is Solid Melts into Air, (Simon and Schuster, New York 1982 oraz Yiking Pinguin, New York 1988) z łatwością zorientują się, ile mu zawdzięczam. Na temat poglądów Bermana i innychj podobnie myślących o współczesności autorów, por. B. Stokłosa, recenzja książki Design after Modemism, Beymd the Object, ed. John Thackara, Thames and Hudson, New York 1988, w: "Magazyn artystyczny", nr 7, marzec/kwiecień 1991, ss. 26-30. 506 ' Historia wiedzy wrażeniem czaru, emanującego z niej dzięki doznanej wewnętrznej przemia- nie, w końcu jednak dochodzi do wniosku, że pragnie czegoś więcej, niż ona może mu ofiarować. Dzieje się tak częściowo za sprawą Mefistofelesa, a częściowo z powodu cech osobowości Fausta, z góry skazanego na to, by nigdy w niczym nie doznać pełnej satysfakcji. Toteż Faust porzuca Małgorza- tę, która utraciwszy w nim protektora, znajduje się w rozpaczliwym położe- niu. Jej brat, Walenty, urąga jej i obarcza winą za wszystko. Faust, wspoma- gany przez Mefistofelesa, zabija go w pojedynku. Dziecko Małgorzaty umiera, za co zostaje wtrącona do więzienia jako domniemana dzieciobójczyni, a następnie osądzona za popełnienie morderstwa i skazana na śmierć. Gdy oczekuje w celi na egzekucję, zjawia się tam Faust dzięki pomocy Mefistofe- lesa. W pierwszej chwili Małgorzata go nie poznaje. Sądzi, że to kat i w przej- mujący sposób wyraża wolę przyjęcia wyroku. Wzburzony Faust przywraca ją do rzeczywistości oznajmiając, iż przybył, by ratować jej życie i że będzie z powrotem wolna, jeśli tylko wyjdzie z celi. Ale Małgorzata odrzuca jego pomoc. Zdaje sobie sprawę, że Faust jej nie kocha i że zjawia się tylko z powodu poczucia winy. Poza tym ona nie pragnie dla siebie tego rodzaju wolności, jaką cieszy się Faust. Mimo iż zna lepiej niż jej były kochanek okrucieństwo, jakie panuje w ograniczonym feudalnym świecie, to zarazem docenia dobre strony tego świata, gdyż i takie on posiada: upodobanie do wzniosłych ideałów, do cnoty wierności i miłości. Toteż jeśli nawet czuje się zdradzona przez ten świat, sama go nie zdradzi, tak samo jak miłości do Fausta. Wybacza wszystko swemu byłemu kochankowi i tym samym uwalnia go od brzemienia grzechu, jakim obarczał go dawny postępek. Dzięki temu aktowi wielkoduszności Faust jest przekonany, iż Małgorzata pomogła mu wyswobodzić się spod władzy Mefistofelesa. Druga część Fausta Goethego to już dzieło dziewiętnastowieczne, a w związku z tym należy je rozpatrywać w innym kontekście. Skomentuję ją przeto w następnym rozdziale. Trzeba jeszcze dodać, że pierwsza część utworu stanowi naturalne dopeł- nienie Don Giovanniego. Jest ona głębsza od libretta Lorenza Da Ponte, ale też Goethe to większy pisarz. Poza tym pierwsza część podejmuje te wątki i znaczenia legendy, jaką ukazał raczej Mozart za pomocą muzyki niż Lorenzo Da Ponte za pomocą słów. A opowiedziana przez Goethego historia miłosna to nie jest zaledwie wyzwanie rzucone wzorom zachowania zalecanym przez zinstytucjonalizowane religie, tak jak przesłanie Don Giovanniego nie sprowa- dza się do morału, że każdy uwodziciel zostaje skazany na wieczne potępienie. Oba dzieła, a zwłaszcza Faust, domagają się od współczesnych im ludzi zdania sobie sprawy z narodzin nowej epoki, gdyż, jak sugerują, dotychczas tylko WIEK REWOLUCJI 307 znikoma mniejszość ogarnia tę prawdę i odnosi z tego korzyść. W operze Mozarta dostrzega ją jedynie sam Don Giovanni i płaci za to najwyższą cenę. Ale nawet Faust, przy całej swej błyskotliwości, nie potrafi samodzielnie uwolnić się od starego świata, lecz potrzebuje do tego pomocy diabła. Przez prawie dwa tysiąclecia ludzie wierzyli, zgodnie z religią chrześcijań- ską, że źródłem prawdziwej wolności jest jedynie Bóg. Dante głosił, że "wola Pana to nasza pogoda", a niezliczeni kaznodzieje obiecywali swoim słucha- | czom osiągnięcie wiecznej chwały w nagrodę za wypełnianie boskich przyka- zań. Zarazem od początku naszej ery panuje nieubłagany udsk, torturuje się ciała i łamie umysły, deformuje myślenie i wypacza rozumienie dobra. I od jakiegoś czasu część ludzi odczuwa potrzebę zawarcia paktu z diabłem, gdyż przymierze z Bogiem nie przyniosło spodziewanych rezultatów; paktu uważa- nego za jedyną dla tego przymierza alternatywę. Mozart nie mógł powiedzieć tego wprost, ale jego muzyka to wyraża. Goethe zaś wkłada w usta Mefisto- felesa następujące słowa: Ja jestem duchem, który wciąż przeczy! I słusznie; bo wszystko, co tutaj powstaje, Warte jest tylko, by idee zagładzie...* Zarazem diabeł jest dla niego: Częścią tej stiy i grozy. Co zła wiecznie pragnie, Ucz dobro tworzy.** Istnieje wiele oznak świadczących o tym, że Bóg, z jego narzucającą się ludziom miłością, działa destrukcyjnie na ich twórczą energię, że tylko diabelska żądza niszczenia ma siłę kreatywną, że w związku z tym należy odrzucić stare, by utorować drogę nowemu. W przeciwnym razie postęp nie będzie możliwy. Dokonuje się on bowiem w pakcie z szatanem, a nie w przy- mierzu z Bogiem. To dziwnie brzmiąca konkluzja, ale od dwóch wieków ludzie działają w taki sposób, jakby była absolutnie prawdziwa i pod koniec XX stulecia nie widać oznak odchodzenia od poglądów powstałych przed dwustu laty. * J.W. Goethe, Faust, tł. B, Antochewicz, Wrocław 1992, s. 59. **J.w. s. 58. 10 WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI W niespokojnym XIX wieku Europa odcisnęła swoje piętno na reszcie świata i władze Anglii, Hiszpanii, Portugalii, Francji oraz Niemiec mogły chełpić się tym, że nad ich imperiami słońce nigdy nie zachodzi. Za to raczkujące Stany Zjednoczone, "wielkie państwo przyszłości", odkryły, że do zbudowania potęgi wcale nie jest konieczne tworzenie imperium. Doktryna Monroego z 1823 roku zabezpieczała nienaruszalność wpływów Ameryki na półkuli zachodniej, a kraju nie obarczały trudności wynikające z rządzenia wieloma małymi narodami. Z kolei Japonia, która potrafiła szybciej niż inne państwa przewidzieć rozwój wypadków, otworzyła się w 1868 roku na Zachód, dzięki czemu otrzymała dostęp do nowych technologii i nie musiała, jak Chiny, pozostać jedynie dostawcą surowców oraz siły roboczej. Trzeba tu jeszcze powiedzieć, że wiek XIX to okres względnego pokoju, przerywanego tylko lokalnymi wojnami pomiędzy imperiami kolonialnymi o podział podbitych terenów, co pozwoliło w latach 1815-1914 wykroczyć poza ograniczoną produkcję dóbr luksusowych i zużyć wielki ludzki potencjał na rozwój globalnego rynku dóbr podstawowych. Tę zmianę symbolizują Cargoes Johna Masefielda. Z dalekiego Ofiru płynie fregata Do portu w słonecznej Palestynie, Z ładunkiem kości słoniowej, Małp, pawi, drzewa sandałowego i cedrowego, I białego słodkiego wina, Z Zatoki Korynckiej wyłania się, hiszpański galeon, Żeglujący wśród porośniętych palmami wybrzeży, Z ładunkiem diamentów, WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 309 Szmaragdów, ametystów, topazów, Złotych monet i cynamonu. A brudna angielska barka, z oblepionym solą kominem, Pruje fale kanału La Manche w ponury marcowy dzień, Z ładunkiem węgla, szyn, ołowiu, Drewna, towarów żelaznych i tanich cynowych mis. Wiek XIX to czas odkrycia nowych źródeł energii, w tym ropy naftowej, i samych energii, a przede wszystkim energii elektrycznej. Jego chlubę stano- wią również nowe środki komunikacji, mające zastosowanie zarówno w skali globalnej, jak i lokalnej, czyli telegraf i telefon, a ponadto wytwory podnoszą- ce komfort życia codziennego, takie jak na przykład lampy elektryczne i tanie piece z lanego żelaza. Metalowe figury jeleni do ozdabiania trawników i wyrabiane masowo meble do salonów oraz sypialni wyparły wówczas rękodzieła, których niepowtrzalność zaczęto z powrotem doceniać dopiero w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku. Rozwój literatury popularnej i prasy wymusił upowszechnienie się znajomości czytania i pisania, jakkolwiek tylko w kilku najbardziej rozwiniętych krajach, które posyłały misjonarzy w najdal- sze zakątki świata, by szerzyli elementarną oświatę. Tory kolejowe przecięły wówczas lasy, prerie i rzeki, łącząc społeczności ludzkie, które żyły dotąd we wzajemnej izolacji, a także ułatwiając szerzenie się oraz powstawanie nowych idei i zwalczanie starych. A pod koniec XIX wieku różni prorocy w Niem- czech i Stanach Zjednoczonych przepowiadali, że właśnie wynaleziony auto- mobil okaże się za jakiś czas najbardziej rewolucyjnym i użytecznym środkiem transportu w dotychczasowej historii ludzkiej cywilizacji. Ludzie żyjący w XIX stuleciu byli przywiązani do myśli, że jest to "nowy wiek" i chętnie go tak nazywali. Trzeba uznać to określenie za trafne, choć żaden z wymienionych powyżej przykładów nawet nie sugeruje, na czym polega nowość wniesiona w ludzkie życie przez wiek XIX. Różnica, jaką czynią pieniądze W ciągu ostatnich pięciu czy nawet dziesięciu tysięcy lat ludzie niewiele się zmienili pod pewnymi istotnymi względami. Starożytni Egipcjanie zwykle kochali swoje dzieci. My też zwykle je kochamy. Starożytni Grecy lubili biesiadować na wolnym powietrzu i prowadzić w trakcie tego biesiadowania dysputy filozoficzne. My też lubimy pikniki i towarzyszące im rozmowy, choć 310 Historia wiedzy jesteśmy mniej skłonni nazywać te rozmowy filozoficznymi. Rzymskie matro- ny czerpały przyjemność z plotkowania podczas wspólnego prania w miej- scach publicznych, I my plotkujemy w naszych "laundromatach". No i oczy- wiście starożytni zapadali na zdrowiu, umierając z tego powodu. Z nami jest podobnie. Poza tym tak samo jak my bywali wielkoduszni i okrutni, powierz- chowni czy egocentryczni, wnikliwi oraz samokrytyczni. W sumie więcej ich z nami łączy, niż od nas dzieli, ale różnice też są ważne. Rzecz jasna, nie mieli lodówek, telewizorów, kuchenek mikrofalowych, samochodów i komputerów, jednak nie stanowi to poważnej różnicy. Poza tym "nie brali" urlopów i nie kłopotali się tym, jak spędzić "czas wolny", co stanowi już poważniejszą różnicę. Nie szczepili potomstwa przeciw chorobom wieku dziecięcego i nie oczekiwali, że ich dzieciom będzie się "powodziło" w życiu lepiej niż im samym, to zaś stanowi jeszcze poważniejszą różnicę. Nie przywiązywali wielkiej wagi do pieniędzy, co stanowi różnicę najpoważniejszą, tak istotną, że aż trudno w pełni ją ogarnąć, choć o wiele trudniej ustalić, kiedy właściwie uświadomiliśmy sobie, iż nie tylko starożytni nie cenili sobie zanadto żywej gotówki. Dotyczy to bowiem również większości ludzi żyjących w okresie średniowiecza i renesansu oraz w XVII czy nawet w XVIII wieku. A skoro tak, to znaczy, że aż "do wczoraj" na ogół nie doceniano wartości pieniędzy. W rezultacie do XIX wieku życie ludzi bardzo różniło się od naszego, mimo iż z psychologicznego punktu widzenia więcej ich z nami łączy, niż od n.as dzieli. Jeśli potrafimy zrozumieć tę głęboką różnicę w podejściu do pieniędzy pomiędzy nami a ludźmi żyjącymi w niezbyt odległej przeszłości, to pojmiemy również, na czym polega ważny, choć nie jedyny liczący się wkład XIX wieku do skarbnicy ludzkiej wiedzy. I być może właśnie to bardziej niż cokolwiek innego pozwala nam traktować osiemnaście wcześniejszych stuleci jako długą zapowiedź rozwoju cywilizacji i kultury, jaki nastąpił w naszym, XX wieku. Oczywiście to nie w XIX wieku wynaleziono pieniądze. Są one znane od dawna jako środek wymiany handlowej, jako ekwiwalent wartości dóbr trwałych i usług. Nie odkryto zbyt wielu ludów, które nie znałyby pieniędzy w jakiejś postad, na przykład w formie kości lub kawałków metalu. I nie spotkano takich, które nie pożądałyby pieniędzy, bez względu na to, jak je pojmowały i wedle jakich zasad liczyły. Toteż jest zadziwiające, że do niedawna ludzie nie znali tak oczywistej dla nas idei zarabiania pieniędzy. Wyrażenie "zarabiać na życie" byłoby dla naszych niezbyt odległych przodków po prostu niezrozumiałe, podczas gdy obecnie w zasadzie wszyscy, włącznie z dziećmi, wiedzą, co to znaczy, choć pewnie wiele osób uważa zarabianie pieniędzy za niewdzięczne zajęcie. WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 311 Gospodarka do 1800 roku. Pozycja chłopów feudalnych Spróbujmy sobie wyobrazić sposób życia określonych warstw czy klas spo- łeczno-ekonomicznych przed 1800 rokiem. Oczywiście ta data jest umowna, gdyż w kilku rozwiniętych krajach, a zwłaszcza w Ameryce i w Anglii niektóre z grup społecznych, jakimi zajmuję się w tym rozdziale, straciły znaczenie ekonomiczne jeszcze przed tą datą, podczas gdy w innych przetrwały do naszych czasów, a z pewnością do drugiej wojny światowej. Niemniej rok 1800 wyznacza ogólny podział gospodarki światowej na jej fazę przedprzemy- słową, przedpieniężną, trwającą niemal przez całe dotychczasowe dzieje ludzkości, i na fazę przemysłową, pieniężną, którą rozpatruję włącznie z post- przemysłową, charakterystyczną dla naszych czasów. Przedyskutujmy pozycję zajmowaną przez chłopów. Nazwą "chłopi" okre- ślam zdecydowanie większościową grupę ludzi w społeczeństwach niemal wszystkich krajów przed 1800 rokiem, która mieszkała na wsi, zajmując się uprawą ziemi, i która dzięki osiąganiu niewielkiej nadwyżki produkcyjnej utrzymywała pozostałe warstwy i klasy, sama nie odnosząc ze swej pracy niemal żadnych korzyści. W niektórych krajach klasa chłopska była określana mianem wyrobników pańszczyźnianych, a w innych mianem niewolników lub pariasów. Nazwa "chłopi" stanowi więc użyteczną kategorię ogólną. Chłop pracował całymi dniami, od chwili kiedy jako dziecko zdolny był udźwignąć najprostsze narzędzie, i trwało to, dopóki się nie zestarzał, nie zachorował lub nie stracił sił, a wtedy zapewne szybko umierał. Taki sam był los jego żony. Niewykluczone, że chłop zawsze dysponował niewielką ilością pieniędzy, jednak ani on, ani jego żona nie pracowali dla pieniędzy. Pracowali, ponieważ życie równało się pracy, a praca życiu i nie można było ich od siebie oddzielić. Na pewno nie wprowadzały tu różnicy pieniądze jako środek zapłaty na rynku pracy. Innymi słowy, chłop nie miał pracy w takim sensie, w jakim się ją posiada, gdy za wykonywanie określonych czynności otrzymuje się jakąś formę wynagrodzenia. Nie mógł także z własnej woli zamienić swojej sytuacji na inną, korzystniejszą pod względem finansowym, gdyby pojawiła się ku temu sposobność. Chłopi w przytłaczającej większości byli przypisani do miejsc, w których się urodzili. Mieli tam pracować przez całe swoje życie. Mogli te miejsca opuszczać tylko wtedy, gdy ich pan uznał to za korzystne dla siebie. Chłopi nie mieli również prawa domagać się podwyższenia zapłaty za wykonywaną pracę. Mówiąc ściśle, pracowali na swoje utrzymanie i na utrzymanie swoich panów. Produkowali żywność, która po prostu oznaczała życie dla nich i dla ich dzieci, a możliwe, że i dla starych rodziców, którzy pewnie byli od nich materialnie zależni. Panowie musieli im zezwalać na 312 Historia wiedzy produkcję niewielkiej części zbiorów na rynek, na potrzeby ludności miejskiej, która nie mieszkała w danej posiadłości lub nie uprawiała ziemi. Dzięki temu chłopi zdobywali skromne środki pieniężne, z których część z pewnością oddawali panom, gdyż ci mieli prawo opodatkowywać wszystkie transakcje handlowe przeprowadzane przez podległych im ludzi. Resztę pieniędzy przeznaczali na zakup niezbędnych produktów, takich jak sól czy wyroby z żelaza, a także być może na zakup Biblii, jeśli nie drukowano jej w manu- fakturze w obrębie posiadłości, do jakiej byli przypisani. Czego chłopi oczekiwali od życia? Przede wszystkim chcieli, żeby ich pozostawiono w spokoju, żeby mogli bez przeszkód wychowywać dzieci, żeby los oszczędził im cierpień i żeby było im dane umrzeć godną śmiercią. To pierwsze naprawdę się dla nich liczyło. Stanowili najniższą klasę społeczną i zewsząd zagrażali im wrogowie, którzy tylko czyhali, by ich ograbić; pozbawić nawet tych niewielkich pieniędzy, jakie mieli, i wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość materialną. Sama praca chłopów przedstawiała taką wartość, toteż ich wrogowie, a wśród nich zwłaszcza właściciele ziem, do których byli przypisani, nie ustawali w wysiłkach, by ograbić klasę chłopską z owoców jej pracy. W tej sytuacji chłopi mogli oczekiwać tylko tego, że nie umrą biedniejsi, niż się urodzili. Nie liczyli na to, że oni sami lub ich dzieci zdołają się wzbogacić. Mieli jedynie nadzieję, jeśli w ogóle mieli nadzieję na cokolwiek, że również one nie umrą biedniejsze, niż się urodziły. Pozycja ziemian Nazwa "ziemianie" na oznaczenie właścicieli ziemskich, którzy w zależności od kraju nazywani byli baronami, seniorami, dziedzicami czy po prostu panami, jest tak samo jak nazwa "chłopi" użyteczną nazwą ogólną. Ziemianie również nie mieli dużego kapitału, choć większy niż chłopi. Ale w przeciwień- stwie do chłopów posiadali ziemię, do której ci ostatni byli na różne sposoby przypisani. I mogli legalnie opuszczać swoje włości, aczkolwiek uchodziło to za nierozważne, gdyż czyhało na nie wielu wrogów ziemian. Jeśli chłop nie miał statusu niewolnika, to oczywiście cieszył się względną wolnością, ale i tak ziemianin żył z jego pracy. Chłop musiał uprawiać ziemię na potrzeby rodziny właściciela, tak samo jak na potrzeby własnej rodziny. Produkował żywność dla obcych i dla swoich. W zamian za to właściciel chronił go przed najbardziej bezwzględnymi z jego wrogów; przed różnej maści rabusiami i zbójcami. WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 313 Czego ziemianin oczekiwał od życia? Przede wszystkim tego, że jego posiadłość nie zostanie uszczuplona i że przekaże ją w spadku synom. Poza tym tego, co jednak zdarzało się raczej rzadko, że ją powiększy. W jaki jednak sposób mógł tego dokonać, skoro cała ziemia w kraju była już podzielona pomiędzy wszystkich ziemian i króla? Jeden z takich sposobów stanowiły małżeństwa dzieci, gwarantujące przyłączenie do posiadłości jakiegoś nowego majątku, jednak nie małżeństwa córek, gdyż córki miały prawo do posagu, w tym do ojcowskiej ziemi, więc nadmiar córek mógł prowadzić nawet do jej uszczuplenia. Toteż właściciele ziemscy cenili sobie przede wszystkim posia- danie synów. Poza tym król miał prawo pozbawić włości danego ziemianina i obdarowywać nimi innego - na przykład w nagrodę za jakąś wybitną zasługę. Stanowiło to znakomity sposób powiększania włości, w który warto było "inwestować". Opłacało się dawać łapówki królewskim dworzanom i kupować sobie przychylność urzędników, gdyż mogło to zaowocować w przyszłości otrzymaniem majątku ziemianina, który tego nie robił. Przenoszenie prawa własności nie było jednak dla króla sprawą łatwą, gdyż jedna z jego głównych funkcji politycznych polegała na gwarantowaniu swoim wasalom nienaruszal- ności ich majątków. Jeśli wątpili oni w zdolność danego monarchy do pełnienia tej funkcji lub podejrzewali go o złą wolę, to mogli nie udzielić mu pomocy, gdy znalazł się w niebezpieczeństwie. Dlatego najlepszy sposób powiększania włości stanowił rabunek cudzych ziem, czyli "zdobywanie" ich w drodze napaści, nazywanej słuszną wojną. Ziemianie należący do najwyższej warstwy posiadaczy ziemskich spędzali większość życia na walce służącej zawłaszczaniu majątków innych bogatych ziemian lub chronieniu przed tym własnych. To było ich główne zajęcie, któremu oddawali się z wielkim poświęceniem, choć nie kosztowało ich to tyle, ile chłopów uprawa roli. Mówiąc ogólnie, ziemianie nie pracowali dla pieniędzy, lecz cały swój wysiłek wkładali w powiększanie swoich włości. Oczywiście chętnie przywłaszczali sobie cudze pieniądze, to znaczy "zdobywali" je, jeśli nadarzała się ku temu sposobność, i cenili jako środek umożliwiający nabywanie pożądanych dóbr. Ale nie liczyły się one tak jak ziemia. Pozycja duchowieństwa Ta nazwa, tak samo jak dwie poprzednie, jest również użyteczną nazwą ogólną na określenie księży, pastorów i innych członków kleru rożnych wyznań. Duchowny, podobnie jak ziemianin żył z pracy chłopów. Na mocy prawa przysługiwała mu 314 Historia wiedzy jedna dziesiąta zbiorów, ale często wymuszał więcej. Nie mogąc otrzymać pieniężnego ekwiwalentu dziesięciny, sam ją sprzedawał, gdyż potrzebował środków na zakup rzeczy, w jakie nie byli w stanie zaopatrzyć go chłopi, a mianowicie na zakup kosztownych materiałów na szaty liturgiczne, wyrobów ze srebra i złota służących do odprawiania nabożeństw oraz pięknych ksiąg kościelnych, z których czytał klęczącym o Królestwie Bożym. W zamian za utrzymanie bezpiecznie prowadził chłopów przez życie do wrót niebios. Jakie duchowny miał oczekiwania? Oprócz zbawienia, które było mniej lub bardziej istotne dla poszczególnych przedstawicieli kleru, w zależności od siły ich charakterów i głębi wiary, duchowny pragnął awansu w hierarchii kościel- nej. W okresie przedprzemysłowym jedynie w kościołach jako instytucjach panowała merytokracja, to znaczy tylko w ich przypadku przesuwanie się w górę po szczeblach drabiny stanowisk zależało od kompetencji i zasług poszczególnych duchownych, choć oczywiście nie zawsze tak się działo. Wiele zależało również od pozycji rodziców, ale jednak nie wszystko, w przeciwień- stwie do klasy chłopskiej i ziemiańskiej. Toteż w Kościele katolickim zdolny ksiądz mógł dojść do stanowiska biskupa czy kardynała, a nawet papieża - jeśli był Włochem - bez konieczności legitymowania się szlacheckim pocho- dzeniem. Wysokie godności kościelne zazwyczaj oznaczały dysponowanie wielkim bogactwem: pieniędzmi, choć przede wszystkim ziemią, klejnotami, futrami i dziełami sztuki. Ale żaden duchowny nie pracował dla pieniędzy jako takich. Taka idea była do XIX wieku niezrozumiała, choć nawet wówczas jeszcze nie do wszystkich docierała. Pozycja monarchy Monarcha, którego różnie nazywano, w zależności od kraju i okresu histo- rycznego, wieńczył strukturę społeczną. On i jego rodzina żyli z pracy wszyst- kich pozostałych członków społeczeństwa, choć sam król oczywiście mógł wkładać w swoje zajęcia wiele wysiłku - polując (rozrywka królów), wymie- rzając sprawiedliwość (obowiązek królów, zgodnie z zasadą noblesse oblige) i prowadząc wojny ("zawód" królów). Monarcha miał dużo pieniędzy, ale również pokaźne wydatki, zwykle wyższe niż dochody, toteż stale musiał prosić kogoś o pieniędze, pożyczać je lub rabować. Dotyczyło to zarówno jego poddanych, jak i innych monarchów. Jego ambicją było podbić tyle innych królestw, ile tylko się dało. A jeśli odnosił na tym polu sukcesy, to zdobywał uznanie. Pracował w ten sposób na swoją chwałę. Pieniądze były mu WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 315 t niezbędne, przede wszystkim dlatego, że mógł za nie kupić lojalność żołnierzy, którzy zdobywali dla niego to, czego pragnął najbardziej, czyli szacunek i sławę. Gdyby nie płacił żołnierzom żołdu, mogli go opuścić, a wówczas pozostałby bezbronny wobec swoich wrogów, to znaczy innych królów dysponujących posłusznym wojskiem. Jego krajowi zagrażałby podbój, a jemu samemu śmierć, co równało się dzisiejszemu podstępnemu przejęciu firmy przez nowych właścicieli lub spektakularnemu bankructwu. Pozycja kupców i bankierów W okresie panowania starego porządku tylko jedna warstwa społeczna zdawała się pojmować znaczenie pieniędzy w nowoczesny sposób, choć i tak jest on odległy od naszego. Ta grupa ludzi miała bezpośrednio do czynienia z pie- niędzmi. Wiedziała, jak je zdobywać i pomnażać, i pożądała ich bardziej niż innych ziemskich dóbr. To była warstwa miejskich kupców, handlarzy i lichwiarzy, względnie mała nawet pod koniec XVIII wieku. Ale wywierała ona nieproporcjonalnie duży w stosunku do swojej liczebności wpływ na ówczesne życie, gdyż jej przedstawiciele posiadali lub uważano, że posiadają czy w danym momencie mogą posiadać wielkie sumy pieniędzy, których królowie i arystokraci czasami desperacko potrzebowali, a w związku z tym musieli je pożyczać na horrendalnie wysoki procent. Jeszcze pod koniec XVII wieku pięćdziesiąt procent w skali rocznej to była stosunkowo niska stopa w większości krajów. Dzięki takim interesom niektóre rodziny bankierskie, jak na przykład niemieccy Fuggerowie czy florenccy Medici, zrobiły fortuny. Pożyczanie pieniędzy królom wiązało się z ryzykiem, gdyż często odmawiali oni spłaty długów, a bankierzy zazwyczaj nie dysponowali środkami nacisku zdolnymi wymusić dotrzymanie warunków umowy. Oczywiście mogli następ- nym razem odmówić udzielenia pożyczki, ale to też było ryzykowne, gdyż król, w przeciwieństwie do bankierów, dysponował wojskiem. Do XVIII wieku obciążanie pożyczanej sumy stopą procentową było zazwyczaj samowolne, a Kościół katolicki uważał lichwę, bo tak nazywano tę praktykę, za grzech, za występek zarówno przeciw Bogu, jak i przeciw naturze. Przyczyna tej surowej oceny ma swoje źródło jeszcze w poglądach Arystotelesa na gospodarkę. Otóż rozróżnia on dwa jej rodzaje. Jeden rodzaj gospodarki, nazwanej przez niego domową, obejmuje produkcję, dystrybucję artykułów potrzebnych do życia. Na przykład miarę potrzebnego człowiekowi do życia pożywienia stanowi dla Arystotelesa naturalna konieczność, a nie żądza, to 316 Historia wiedzy znaczy określony przez naturę limit pożywienia, jakie każdy człowiek może zjeść. Produkcja i dystrybucja pożywienia to dla niego naturalna aktywność gospodarcza, a skoro jest naturalna, to tym samym dobra. Na podobnej zasadzie pozytywne jest wytwarzanie odzieży, budowanie domów itp. I choć ludzka żądza może prowadzić do przekraczania granic zaspokajania rożnych potrzeb wyznaczonych przez naturę, to granice te ustanawiają miary, gwaran- tując, że handel produktami, które podlegają takim miarom, jest pozytywny. Drugi z wymienionych rodzajów gospodarki nazywa Arystoteles handlem detalicznym. Dzisiejsze znaczenie słowa "detaliczny" czyni to określenie nieaktualnym, ale kryjąca się za nim myśl jest sformułowana wystarczająco jasno. Otóż handel ten, w rozumieniu Arystotelesa, nie podlega wyznaczonym przez naturę limitom. Miarę zdolności nabywczej stanowią w jego przypadku nie naturalne potrzeby, lecz pieniądze, których chęci posiadania też nie wyznaczają jakieś naturalne granice. Dlatego taki handel Arystoteles określa jako nienaturalny, a za najgorszą jego odmianę uznaje handel samymi pie- niędzmi. Handel żywnością, to znaczy kupowanie jej w celu odsprzedawania dla osiągnięcia zysku, a nie dla zaspokojenia głodu własnego i swojej rodziny, też uważa za zły, ale przynajmniej przedmiot handlu jest tu dla kogoś użyteczny. Jeśli dla handlarza żywność stanowi tylko środek służący pomna- żaniu pieniędzy, to w przypadku nabywcy zaspokaja ona naturalną potrzebę, czyli uśmierza głód. Natomiast pieniądze - same w sobie - są według Arystotelesa bezużyteczne. Handel nimi, na przykład pożyczanie ich na procent, nie ma dla niego żadnych pozytywnych stron. Uchodzi ono w jego oczach za absolutnie nienaturalne, gdyż nie jest podyktowane przez koniecz- ność. Jedyny motyw prowadzenia takiego handlu stanowi żądza pomnażania pieniędzy, a dla niej nie istnieją żadne naturalne granice. Kościół zaakceptowałby handel prowadzony dla osiągania zysku jako coś naturalnego, gdyby obejmował on przede wszystkim towary, ale lichwy, zgodnie z wywodem Arystotelesa, nie mógł uznać za naturalną. Toteż wraz z innymi zachowaniami uznawanymi za nienaturalne, takimi jak obżarstwo, zoofilia, pederastia i kazirodztwo, została zaliczona do grzechów. Każdy, kto ją uprawiał, musiał się z tego spowiadać, a jeśli zajmował się nią notorycznie, mógł nie otrzymać rozgrzeszenia. To uznanie lichwy przez Kościół za przejaw samowoli i grzech miało liczne konsekwencje. Przede wszystkim sprawiło, że pożyczanie pieniędzy na procent przeszło głównie w ręce Żydów, którzy nie żywili wobec lichwy żadnych uprzedzeń. Uważali, że oprocentowywanie pożyczek nie rożni się w swej istocie od nakładania na ziemię renty dzierżaw- nej, którą chrześcijanie traktowali jako naturalną. W wielu krajach Żydów obowiązywał prawny zakaz kupowania ziemi, tej jedynej ówcześnie, oprócz WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 317 pieniędzy, miary bogactwa, skupili więc swoją energię i pomysłowość na bankowości, którą biegle opanowali. Jednak to, że dla chrześcijan lichwa pozostała samowolna, dawało dłużnikom pretekst do wypierania się swoich długów, i często z tego korzystali. Ale popyt na pieniądze nie spadał, więc pierwszym rezultatem niedotrzymywania przez wierzycieli umów był wzrost oprocentowania pożyczek. Bankierzy nie ufali bowiem swoim klientom i zabezpieczali ryzykowne transakcje wysokim zyskiem. W efekcie zaś zmniej- szył się kapitał dostępny w obiegu rynkowym. Jedynie środki potrzebne na finansowanie wypraw wojennych zawsze się znajdowały, nawet jeśli były nieodzowne do realizacji innych celów. A przecież stosunkowo duże sumy mogły zostać przeznaczone właśnie na te cele, gdyby tylko całe społeczeństwo uznało ich priorytet. Najznamienitszy przykład tego ostatniego stanowi okres pomiędzy 1150 i 1250 rokiem we Francji, kiedy wybudowano w niej dziesiąt- ki wielkich katedr, za sumę, którą szacuje się obecnie na imponującą jedną czwartą osiąganego w tych latach produktu narodowego brutto. W każdym większym mieście wzniesiono wtedy katedrę i niemal każdy dobrowolnie ofiarował na ten cel pieniądze, a niektórzy czynili to z nadzwyczajną hoj- nością. Okres budowania katedr zakończył się w połowie XIII wieku. Później podjęto jeszcze na świecie kilka porównywalnych z tym przedsięwzięć, ale tylko do XIX wieku, w którym wielkie wzloty ludzkiego ducha ustąpiły miejsca raczej pospolitym motywom działania. Tę wielką różnicę wprowadziła zmiana stosunku do pieniędzy. Kupcy i bankierzy nie byli jedyni, którzy w okresie przedprzemysłowym pracowali dla pieniędzy. Taką tradycyjną kategorię stanowili również chłopi pańszczyźniani, którzy stawali się ludźmi wolnymi, jeśli udało im się zbiec z włości swoich panów i nie zostali schwytani oraz odesłani z powrotem na miejsce w ciągu roku i jednego dnia. W XI i XII wieku, tym długim okresie względnego pokoju i urodzaju, nastąpił w Europie przyrost ludności. We Włoszech i w krajach północnej Europy wielu młodszych synów porzucało swoje chłopskie domy, szukając dla siebie lepszego losu w nowych miastach i komunach, zgodnie z powiedzeniem: "W mieście oddycha się swobodniej". Kupcom, do których zwracali się o pracę, nie przeszkadzało ich pochodzenie i pomagali im przetrwać bezpiecznie okres, w którym ci młodzieńcy mogli zostać z powrotem odsłani tam, skąd przybyli. Otóż ci chłopscy synowie często mieli do czynienia z gospodarką pieniężną i otrzymywali za swoją pracę stałe wynagrodzenie, a poza tym jako ludzie wolni bez przeszkód ją zmieniali. Podobną wolnością cieszyła się jeszcze inna kategoria chłopów pańszczyźnianych, a mianowicie ci, którzy zostali oswobodzeni po tym, jak w połowie XIV wieku czarna śmierć zdziesiątkowała mieszkańców Europy. 318 Historia wiedzy Ale ta sytuacja należy do wyjątkowych. Generalnie chłopom było bardzo trudno zbiec z włości swoich panów i zostać robotnikami najemnymi, a los wielu z tych, którym się to udało, wcale nie okazał się lepszy. W Europie do końca XVIII wieku, a w większości krajów pozaeuropejskich aż do naszych czasów, przytłaczająca liczba ludzi miała do czynienia z gospodarką przed- przemysłową. Dysponowali oni nader ograniczonymi środkami finansowymi i nie wiedzieli, co to znaczy siła nabywcza pieniędzy i ich pomnażanie. Powstanie rynku pracy i stworzenie ekonomii Gdy porównać opisaną powyżej sytuację z obecną, należy przede wszystkim stwierdzić, że w dzisiejszych czasach niemal każdy człowiek pracuje dla pieniędzy, wydając je zgodnie z określonymi potrzebami i upodobaniami, dla polepszenia jakości swojego życia. Wszak bez pieniędzy nie można sobie zapewnić odpowiedniego standardu. Toteż ci, którzy mają mniej pieniędzy, zazdroszczą tym, którzy mają ich więcej, a praktycznie każdy stale szuka możliwości zarabiania więcej niż dotychczas. Oczywiście nawet w dzisiejszych czasach są ludzie nie przywiązujący specjalnej wagi do pieniędzy. Ważniejsza jest dla nich sama praca albo miejsce zamieszkania, albo po prostu nie chcą uczestniczyć w "wyścigu szczurów". Jednak nawet ci stosunkowo nieliczni ludzie potrzebują przecież środków do życia. Kiedyś posiadanie ziemi zastępowało regularne dochody. Współcześnie, jeśli ktoś miałby takiego pecha, że posiadając ziemię, nie posiadałby równo- cześnie regularnych dochodów, by móc w nią inwestować, to w końcu stałby się biedniejszy od najbiedniejszego chłopa w dawnych czasach. Będąc zaś królem i żyjąc z pracy swoich "poddanych" oraz z otrzymywanych od nich datków, mógłby się czuć, jeśli nie pozbawiony godności, to przynajmniej zażenowany. A pełniąc posługę uczciwego księdza pewnie dręczyłby się myślą, że większość parafian użala się nad nim z powodu jego nędzy, nawet jeśli sam uważałby siebie za bogatego w tym sensie, że uczestniczy w dziele bożym. W ciągu XIX i XX wieku dokonała się nadzwyczajna zmiana, jeśli chodzi 0 rolę piemędzy w ludzkim życiu. W 1800 roku większość ludzi niemal ich nie widywała, a w dzisiejszych czasach są one wszechobecne. Jak dawniej wykonuje- my rożne zajęcia, lecz przekonanie, że praca równa się życiu, a życie równa się pracy, praktycznie zanikło. Pracujemy głównie po to, by zarobić na utrzymanie, a nawet marzymy o chwili, kiedy już nie będziemy musieli dłużej pracować 1 zaczniemy mieć czas na "prawdziwe życie". Praca i życie nie stanowią już WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 319 nierozdzielnej całości, lecz znalazły się w konflikcie. Stały się niemal sprzeczne ze sobą. Dla większości mieszkańców ziemi ta zmiana nastąpiła dopiero w ciągu obecnego stulecia, a stało się tak dlatego, że proces uprzemysłowienia w skali światowej trwał dwa stulecia. Rozpoczął się w drugiej połowie XVIII wieku i zakończył w drugiej połowie wieku XX. Jednak zasadnicza zmiana dokonała się już w ciągu XIX stulecia, w okresie pomiędzy 1815 rokiem, kiedy w Europie umocnił się ancien rigime, i rokiem 1914, w którym wybu- chła pierwsza wojna światowa. W 1815 roku większość ludzi nadal nie widywała w swoim życiu pieniędzy, ale do roku 1914 niemal wszyscy mieszkańcy krajów rozwiniętych stopniowo zaczęli mieć na co dzień do czynienia z gospodarką pieniężną. To uczestnictwo w gospodarce pieniężnej stanowi element definicji kraju "rozwiniętego". A gdy rozwój objął w ciągu naszego wieku inne kraje, również w nich pojawiła się gospodarka pieniężna. Zwiastun wielkiej zmiany w ludzkim życiu, jaka dokonała się w XIX wieku za sprawą gospodarki pieniężnej, stanowiła nowa nauka, czyli ekonomia. Stworzona wówczas ekonomia, określona mianem ponurej, stanowiła wów- czas domenę myślicieli, których rzeczywiście łączył "ponury" stosunek do człowieka. Byli oni mianowicie zgodni co do tego, że z ekonomicznego punktu widzenia człowiek nie różni się od worka z pszenicą czy od metalo- wego odlewu, gdyż jako byt fizyczny o określonej wartości finansowej może być kupiony i sprzedany, tak samo jak one. Dusza nie przedstawiała takiej wartości, więc zaczęły się pojawiać złośliwe pytania, czy ona w ogóle istnieje. Adam Smith jako pierwszy opisał w książce Bogactwo narodów (opublikowanej w 1776 roku) to szczególne zjawisko, jakim jest rynek pracy. W pewnym sensie rynek pracy nie istniał, dopóki Smith nie ukuł tej nazwy i nie wyjaśnił, w jaki sposób ów rynek funkcjonuje. Gdy życie równa się pracy, a praca życiu i człowiek nie może oddzielić ich od siebie i sprzedać pracy, nie sprzedając równocześnie siebie. Adam Smith był jednym z pierwszych, którzy zdali sobie sprawę, że w kilku krajach dokonała się rewolucja przemysłowa, dzięki której praca stała się tam, na podobieństwo rzeczy, towarem i w konsekwencji podlega sprzedaży. W istode wszystko jej podlega. W krajach uprzemysłowionych życie równa się kupowaniu i sprzedawaniu, a nie pracy, krwiobiegiem rynku jest przepływ pieniędzy. Z kolei, jak to określił Smith, "niewidzialna ręka" rynku zabezpiecza ekonomiczną efektywność dokonywanych transakcji kupna i sprzedaży, one stanowią klucz do szczęścia rodzaju ludzkiego. Oznaką ich efektywności jest zysk, którego miernik stanowią pieniądze. Przeto pieniądze są celem wszelkich dążeń i wysiłków. I tak powstał nowoczesny świat. Po autorze Bogactwa narodów pojawili się tacy ekonomiści, jak między innymi Thomas Robert Malthus (1766-1834), prawdopodobnie najbardziej 320 Historia wiedzy pesymistyczny, David Ricardo (1772-1823), John Mili (1773-1836), jego syn, John Stuart Mili (1806-1873), Henry George (1839-1897) i John Maynard Keynes (1883-1946), by poprzestać na kilku najsławniejszych. W naszych czasach wielu akademickich ekonomistów dokonało nowych odkryć dotyczących gospodarki pieniężnej i rozjaśniło różne stare problemy. Opracowali też nowe wskaźniki aktywności ekonomicznej, takie jak Ml i M2 (mierniki podaży pieniędzy na rynku) oraz GNP (produkt narodowy brutto). Dzięki tym postępom wiedzy wiemy obecnie na temat życia gospodarczego o wiele więcej, niż wiedziano w XIX wieku, niemniej jednak wciąż istnieje sporo niewiadomych. Na przykład światowy krach giełdowy z października 1987 roku stanowi dla współczesnej ekonomii wręcz sygnał alarmowy, gdyż wszystko na to wskazuje, że krach ten był tak samo niemożliwy do przewidze- nia i tak samo niewytłumaczalny jak krach z 1929 roku, mimo nieustannych zapewnień ze strony armii ekonomistów, iż tak gwahowne załamanie koniunk- tury jak w 1929 roku nigdy się nie powtórzy. Może niepokoić, że ekonomiści nadal nie zajmują wspólnego stanowiska, jeśli chodzi o przyczyny kryzysu z 1987 roku. Ale pytanie, czy ekonomia jako taka to "dobra nauka", czy nie, naprawdę nie jest najważniejsze, gdyż ekonomiści wiedzą wiele różnych rzeczy, które potwierdzają się w praktyce, nawet jeśli ich wiedza nie jest tak pewna jak wiedza fizyków, wsparta na solidnym fundamencie istniejącej od trzech wieków mechaniki Newtona. Istotne jest to, że dzięki powstaniu ekonomii wszyscy obecnie wiemy wiele ważnych rzeczy na temat gospodarki, o których nie mieli pojęda nasi przodkowie. Przede wszystkim wiemy to, że w naszych czasach czy w czasach, jakie nadejdą i jakie możemy sobie tylko wyobrażać, praca, kompetencje i doświadczenie zawodowe są i będą trakto- wane jako towar. Toteż nasze życie jest podporządkowane nabywaniu umie- jętności jak najkorzystniejszej w danych warunkach sprzedaży tych "dóbr". A ponadto uważamy takie podejście do naszych kwalifikacji za naturalne. Możliwe, że jest ono "naturalne", ale nie należy zapominać, że zaledwie przed dwoma wiekami wcale nie uważano pracy za towar. W związku z tym być może powinniśmy głębiej, niż na ogół jesteśmy skłonni, zastanowić się nad naszą wiedzą na temat pracy. Ekonomia, powstała w XIX wieku ponura nauka o gospodarce, zdomino- wała inne dziedziny wiedzy. Karol Marks, któremu na dalszych stronach poświęcę więcej uwagi, był równocześnie ekonomistą i historykiem. Obecnie, w ogromnym stopniu dzięki niemu, za poważnie uprawianą historię uważa się historię gospodarczą, nawet jeśli czasami sami historycy nie przedstawiają tego w ten sposób. Chodzi o to, że w dzisiejszych czasach dyscyplina godna nazwy "historia" musi się liczyć z określonymi faktami ekonomicznymi, bez względu WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 321 na to, jaki konkretnie podejmuje się problem, podczas gdy przed opublikowa- niem prac Adama Smitha nie stanowiło to warunku uznania refleksji histo- rycznej za wartościową. Współcześnie rozpatruje się na przykład ekonomiczny aspekt nauki czy sztuki, a nawet istnieje ekonomia czasu wolnego, podczas gdy w okresie panowania starego porządku nauka, sztuka i czas wolny stanowiły niemal opozycję faktów ekonomicznych. Pieniądze zaś stały się w XX wieku miarą sukcesu, również w dziedzinach najbardziej odległych od ekonomii. Zaczęły nas fascynować style życia ludzi bogatych, gdyż sława podąża za bogactwem, a dobrą reputację można sobie kupić. Pieniądze w pewnym sensie pokonały amen regime już w połowie lat czterdziestych XIX wieku w Anglii, kiedy Charles Dickens (1812-1870) napisał powieść Dombey i syn. Ów fenomen zadziwił pisarza tak samo jak innych mu współczesnych, a zarazem przeraził go i przygnębił z powodu tego wszystkiego, co, jak uważał, zostało bezpowrotnie stracone. Dickens nie krył swojej dezaprobaty dla dokonujących się zmian. Dombey to człowiek bogaty. Jest dyrektorem potężnej firmy handlowej. Jego syn należy do dzieci chorowitych, ale jest bystry. Pewnego dnia pyta ojca: - Tatusiu! Co to są pieniądze? To nagłe pytanie miało tak bezpośredni związek z myślami pana Dom- beya, że wytrąciło go zupełnie z równowagi. - Co to są pieniądze, Pawle? - odparł. - Pieniądze? - Tak - rzekło dziecko... - Co to są pieniądze?... - Będziesz to z czasem coraz lepiej rozumiał, młody człowieku - powie- dział pan Dombey. - Pieniądze, Pawle, mogą zrobić, cokolwiek zechcesz.* Ale Pawłowi taka odpowiedź nie wystarcza, więc nadal zastanawia się nad pieniędzmi. Jego matka nie żyje. Zmarła kilka godzin po jego urodzeniu. Skoro pieniądze mogą zrobić wszystko, myśli Paweł, to dlaczego dzięki nim nie uratowano jej życia? On sam jest wątły i chorowity, i w jego przypadku pieniądze również nie mogą sprawić, by był silny i zdrowy. Do czego zatem są potrzebne? Pod koniec powieści dowiadujemy się, że mając je, nie tylko nie można uratować od śmierci małego Pawła, ale i uchronić firmy "Dombey i syn" przed bankruc- twem. To wszystko oznacza upadek wielkich nadziei pana Dombeya na pomyślne życie, gdyż stracił żonę, syna i fortunę. Została mu tylko córka, której nigdy dotąd nie cenił. Obecnie jednak zrozumiał, że warta jest ona wszystkie pieniądze, sławę i szacunek, jakie człowiek może zdobyć. *Ch. Dickens, Sprany firmy Dombey i syn..., tł, Z. Sroczyńska i R. Adamski, Warszawa 1959, ss. 140-141. 322 Historia wiedzy Faustowski postęp Pierwsza część Fausta Goethego została opublikowana w 1808 roku. Jak stwier- dziłem na poprzednich stronach, było to podzwonne dla starego, ciasnego świata gotyku, świata, w którym urodził się sam Goethe. Druga część dzieła, ukończona na kilka zaledwie miesięcy przed śmiercią autora w 1832 roku, dwadzieścia cztery lata po wydrukowaniu pierwszej, dopełnia tę pierwszą w szczególny sposób. Otóż nie opisuje ona świata, który odchodzi, z pozycji kogoś wiernego mu i przeżywa- jącego z tego powodu udrękę, lecz w ogóle się nim nie zajmuje, z wyobraźnią przedstawiając ten, który właśnie powstaje. Według legendy diabeł kusi Fausta tym wszystkim, co ceni sobie i o czym marzy mężczyzna. (Christopher Marlowe w swojej książce wymienia na przykład Helenę trojańską jako uosobienie wszelkich kobiecych zalet.) Mefi- stofeles Goethego oferuje Faustowi podróż w czasie, proponując mu właśnie Helenę jako towarzyszkę życia oraz rozmaite ziemskie dobra. Ale Faust jest znudzony. Nieustannie pragnie czegoś więcej, niż posiada, choć nie wie, czego naprawdę chce. Akt czwarty rozpoczyna się sceną, w której Faust siedzi na wysokiej urwistej skale i posępnie wpatruje się w bezkresny ocean. Wtedy zjawia się przy nim Mefistofeles i pyta, co go dręczy. Faust na początku nie potrafi udzielić odpowiedzi, ale nagle, w chwili olśnienia, uświadamia sobie, czego pragnie. Bo odkrywa, że znajdujący się u jego stóp ocean toczy swoje wody w wiecznym rytmie odpływów i przypływów, nie czyniąc nic pożytecznego, lecz marnując na to całą energię. Krzyczy w podnieceniu, że chce mieć nad nim władzę i że Mefistofeles powinien mu dopomóc w jej zdobyciu. Temu pbdobają się takie pomysły, dopomaga więc Faustowi osiągnąć coś, czego Faust by nie osiągnął dzięki człowiekowi. Doradza mu, by przyczynił się do wygrania przez cesarza wojny, a wówczas władca udzieli mu zezwolenia na zagospodarowanie całego przybrzeżnego terenu. I w mgnieniu oka wszystko się zmienia. Faust siedzi na dotychczasowym miejscu widokowym, z zadowo- leniem spoglądając na efekty realizacji swojego niezwykłego planu. To, co kiedyś było puszczą, pierwotnym chaosem natury, zostało przeobrażone w rozległy park, w którym znajdują się wspaniałe domy i fabryki, pełną mocą wytwarzające użyteczne produkty i zatrudniające tysiące ludzi. Jednak Fausta zaczyna dręczyć następne pragnienie, gdyż w centrum oglądanego krajobrazu spostrzega mały domek, stojący w otoczeniu pięknych starych lip, który psuje mu widok. Pyta Mefistofelesa, kto w tym domku mieszka, a diabeł odpowia- da, że para sędziwych staruszków: Baucis i Filemon, których nie był w stanie nakłonić do wyprowadzki z tego miejsca. To serdeczni, wielkoduszni ludzie, WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 323 ale zbyt starzy, by dać się znęcić propozycją złożoną im przez Mefistofelesa - przenosinami do ładniejszego niż ich własny domu, na rozległym terenie, w świeżo stworzonym nie opodal parku. Faust czuje się głęboko zawiedziony, bo w chwili kiedy osiąga wszystko - władzę, sukces i satysfakcję, że wyświad- czył dobrodziejstwo tysiącom swoich bliźnich - jakaś para staruszków z tępym uporem staje mu na drodze. Nie jest człowiekiem okrutnym, a w każdym razie nie uważa się za takiego. Nie chce skrzywdzić tych ludzi, których za ich serdeczność i wielkoduszność wszyscy darzą sympatią, ale chce do końca zrealizować swój plan. Myśl, że staruszkowie tworzą skazę na dziele jego marzeń, jest dla niego nie do zniesienia. W końcu poleca Mefistofelesowi przenieść ich do nowego domu, zburzyć małą pochyloną chatkę i wykopać rosnące wokół niej wiekowe drzewa. W podnieceniu krzyczy, że musi to być zrobione zaraz, przed nadejściem nocy, bo inaczej nie zaśnie. Mefistofeles znika i szybko zjawia się z powrotem. Gdy Faust spostrzega błyskające wśród drzew światło, orzeka, że to ogień, a diabeł potwierdza i powiada, że płonie domek Baucis i Filemona. Nie chcieli opuścić swojej chaty dobrowolnie, więc należało ją, wraz z nimi, zniszczyć. Faust jest wstrząśnięty. Staruszkowie tak cierpieli... Mefistofeles wzrusza na to ramionami i odpowiada, że przecież Faust chciał, by stamtąd zniknęli. Należało ich pozbawić życia, skoro nie było innego wyjścia. A poza tym już nic nie będzie psuło Faustowi widoku. Gdy Faust nadal ubolewa nad tym, co poledł zrobić Mefistofelesowi, ten argumen- tuje, że nie można usmażyć omletu, nie rozbijając jaj (ilu budowniczych i dyrektorów gigantycznych projektów przestrzennych wypowiedziało te słowa po upływie półtora wieku od ukazania się drugiej części Fausta?). Faust przepędza Mefistofelesa, lecz oczywiście nie może się go pozbyć i w rzeczy- wistości wcale nie pragnie, by ten na zawsze zniknął. Zdaje sobie sprawę, że ów duch totalnej negacji, burzyciel wszystkiego, co zastane, jest nieodzowny, by utorować drogę przyszłym zdarzeniom. Marzeń nic nie może ograniczać. To, co stare, musi zostać wykorzenione, zrównane z ziemią, zlikwidowane, by zrobić miejsce nowemu. A zgodnie z coraz szybszym rytmem przemian wczorajsze nowości muszą zostać usunięte, by nie hamowały procesu powsta- wania tych, które pojawią się jutro. Czy jednak zawsze tak było? Na pewno nie w czasach, gdy społeczeństwa niemal nie ulegały przeobrażeniom, gdy tworzono z myślą o tysiącleciach, a nie o najnowszej generacji, i gdy zakładane instytucje miały trwać po wsze czasy. Oczywiście zmiany następowały zawsze, bo są nieuchronne, zarówno w ludzkim życiu, jak i w przyrodzie. Ale do rewolucji przemysłowej, a ściślej do XIX wieku, nie były one przedmiotem ludzkich dążeń. Dopiero wtedy zostały społecznie usankcjonowane i zaczęto ich pragnąć ze względu na nie 324 Historia wiedzy same. Uznano, że muszą następować, gdyż to, co przeszłe, jest ze swej istoty niepożądane. Wszystko stare odtrącono jako złe, a wszystko nowe przyjęto jako dobre. Stare należało zniszczyć i stworzyć na jego miejsce nowe! Nic z tego nie zostało unieważnione przez współczesny atak nostalgii za niedawną przeszłością. W czasie gdy piszę tę książkę, Amerykanie szaleją za latami pięćdziesiątymi, a kiedy będziecie ją czytali, przedmiotem uwielbienia może być już inna dekada. Ale nawet taki zwrot nie wymyka się myślom Goethego, który przewidział go przed stu sześćdziesięciu laty, gdyż pod koniec poematu stary i niewidomy Faust pragnie powrócić do miasteczka, w którym się urodził, i ponownie odwiedzić Małgorzatę w jej wąskiej izdebce. Ale to znaczy powołać do istnienia rodzaj skansenu, wersję z lat trzydziestych XIX wieku tego, co bezpowrotnie minęło, odtwarzając przeszłość poza kontekstem starego porządku, gdy system feudalny można już tylko poznawać poprzez ślady, jakie pozostawił w historii, nie zaś w nim żyć. Żyć można jedynie nadzieją lepszej przyszłości. Jednak zakończenie arcydzieła Goethego jest w najlepszym wypadku zagadkowe. Stary poeta absolutnie nie utracił mocy twórczej i talentu, ale możliwe, że w czasie gdy pisał drugą część poematu, jego umysł był już nieco zmącony. Faust cierpi z powodu bezwzględnego potraktowania Baucis i Filemona, lecz równocześnie cieszy się z odniesionych sukcesów, a co najważniejsze absolutnie nie uznaje klęski swoich poczynań dla większości ludzi. Goethe zdaje się mówić, że faustowska wizja przyszłości jako bardziej pomyślnej od przeszłości, choć zarazem dl? niektórych okrutnej, jest słuszna; wizja nowego świata, który powstaje na oczach wszystkich, nawet jeśli nie każdy to dostrzega. W związku z tym Faust, jak głoszą ostatnie wersy utworu, zostaje zbawiony, nie zaś potępiony. Cechujący Goethego i stworzonego przez niego bohatera literackiego profetyzm nie zanikł wraz ze śmiercią poety i ostateczną apoteozą Fausta. W XIX wieku jest on charakterystyczny między innymi dla grupy myślicieli, w większości młodych, którzy nazywali siebie socjalistami - to było wówczas nowe słowo - i tworzyli nader optymistyczne wizje nowego świata, odwołujące się do uspołecznienia pracy i do zasady sprawiedliwości. Najbardziej elok- wentny i wpływowy wśród tych nowego typu "proroków" był Karol Marks. Marksizm. Teoria i praktyka Oto przykład jednej z bardziej obłudnych argumentacji za utrzymaniem w Stanach Zjednoczonych niewolnictwa, jakie przedstawiali jego polityczni apologeci na południu kraju w latach poprzedzających amerykańską wojnę WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 325 domową. Jak wywodzili, niewolnictwo jest dopuszczalne w tym regionie głównie ze względów ekonomicznych, a Murzyni są dobrze traktowani przez swych właścicieli, gdyż leży to w ich, właścicieli, interesie. Murzyni, będąc z natury pośledniejszego gatunku w porównaniu z białymi, nie mogliby, jako ludzie wolni, cieszyć się pomyślnym życiem, gdyż takie mogą im zapewnić tylko obchodzący się z nimi właściwie właściciele. Natomiast "wolni" robot- nicy na północy kraju nie są tak dobrze traktowani przez pracodawców. Są niewolnikami w każdym sensie, z wyjątkiem formalnego. Pracodawcy obcho- dzą się z nimi wręcz brutalnie, gdyż leży to w ich, pracodawców, interesie, jako że nie są właścicielami tych, których zatrudniają. Toteż w "wolnym" społeczeństwie na północy kraju występuje kategoria "płatnych niewolników", co jest jeszcze gorsze niż jawni niewolnicy na południu. Europejski korespondent "The New York Tribune" zgadzał się z tą linią rozumowania, choć nie dlatego, że pragnął usprawiedliwić niewolnictwo. Nazywał się Karol Marks i chciał wywrócić świat do góry nogami. W 1815 roku, po zakończeniu wojen napoleońskich, w Europie przywró- cono konserwatywny system polityczny, jednak wkrótce zaczęły się na nim pojawiać rysy. Po stosunkowo niegroźnej rewolcie, do jakiej doszło w 1830 roku, we Francji, wybuchła, w 1848 roku w Niemczech, znacznie poważniej- sza, która rozszerzyła się na inne kraje. Marks i jego przyjaciel, Fryderyk Engels (1820-1895), gorączkowo zabiegający wówczas o wydanie w Londy- nie Manifestu komunistycznego, mogli w tej sytuacji marzyć o szybkim wybu- chu, jeśli nie światowej, to przynajmniej paneuropejskiej rewolucji. I choć bunt z 1848 roku został brutalnie stłumiony, to oni nie tylko nie przestali marzyć o następnym, lecz zaczęli go prorokować. Marksizm jest równocześnie teorią dziejów i programem do wykorzystania przez rewolucjonistów. Jego genialność wynika z połączenia tych dwu cech. Wielu poprzedników Marksa albo poświęcało się przygotowaniu programu rewolucji, albo jej teoretycznemu uzasadnieniu, on zaś robił jedno i drugie, co tłumaczy, dlaczego został najsławniejszym rewolucjonistą, a zarazem naj- bardziej wpływowym teoretykiem rewolucji. Marks nie był szczęśliwym człowiekiem i nie wiodło mu się w życiu najlepiej. Urodził się w Trewirze, w zachodnich Niemczech, w 1818 roku, w rodzinie należącej do klasy średniej. Studiował prawo na uniwersytecie w Berlinie, ale nie ukończył studiów. Dołączył do koła "młodoheglistów" lub inaczej lewicowych republikanów, po czym wyjechał do Paryża, gdzie zaczai uprawiać publicystykę polityczną, którą zajmował się do końca życia. W 1845 roku został wydalony z Paryża i uciekając przed policją, udał się do Brukseli. Tam poznał Engelsa. 326 Historia wiedzy Największy wpływ wywarła na Marksa filozofia G.W.F. Hegla (1770- 1831), który w roku urodzenia Marksa rozpoczął wykłady na uniwersytecie w Berlinie. Metoda heglowska polega w swej istocie na rozpatrywaniu wszyst- kiego w perspektywie metafizycznej, to znaczy na rozpoznawaniu w konkret- nej rzeczywistości działania idei lub rozumu uniwersalnego. Pojmując ludzkie dzieje nadzwyczaj szeroko, Hegel utrzymuje, że wszelka zmiana czy postęp stanowi rezultat konfliktu wielu różnych sił. Oto na przykład jakaś znacząca postać historyczna lub jakiś naród albo wydarzenie rzuca światu wyzwanie. Owa teza, jak nazywa to Hegel, ma swoją, opozycyjną względem niej, antytezę. Ale istniejący pomiędzy dwoma przeciwstawnymi siłami konflikt zostaje nieuchronnie rozstrzygnięty dzięki ich syntezie na wyższym poziomie bytu. Zgodnie z tym rozumowaniem rewolucja francuska rzuciła wyzwanie staremu porządkowi społecznemu, a ten odpowiedział mobilizacją emigres, dzięki czemu bunt został zdławiony. Zarazem nastąpiło rozstrzygnięcie po- wstałego konfliktu, polegające na ustanowieniu nowego porządku społeczne- go, innego niż ten istniejący przed rewolucją oraz ten, którego domagali się rewolucjoniści. To była racja bytu rewolucji. Niestety, rozumowanie Hegla daje się zastosować tylko post factum, jak we wskazanym przykładzie, a poza tym nie ma ono nic wspólnego z programem działania przydatnym dla rewolucjonistów. Marks był tego świadom i z lekcewa- żeniem wypowiadał się na temat idealistycznej dialektyki Hegla, niemniej jednak przyznawał, że wiele jej zawdzięcza. Lubił mawiać, że "postawił Hegla z powrotem na nogi", to znaczy utrzymywał, iż punktem wyjścia swojej filozofii uczynił konkretną rzeczywistość materialną, nie zaś ideę, co przypisuje się Heglowi. Dlatego nazwał stworzoną przez siebie filozofię dziejów materializmem dialekty- cznym. Znając dobrze historię twierdził, że nie tylko potrafi wyjaśnić przyczyny takiego, a nie innego przebiegu dziejów, ale i przewidzieć ich przyszły przebieg. Nie sprecyzowaną przez Hegla koncepcję konfliktu "sił" historycznych przeobraził w walkę klas społeczno-ekonomicznych. Twierdził, że walka ta nieuchronnie towarzyszy ludzkim dziejom i może się zakończyć tylko wraz ze zwycięstwem na świecie komunizmu. Był bystrym obserwatorem postępującego wówczas uprzemy- słowienia i miał znakomite pióro. Opisał warunki egzystencji i pracy skazanych na nędzę robotników angielskich oraz styl życia bogatych kapitalistów. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że interesy kapitalistów różnią się od interesów robotników. W pewnym sensie istniał wówczas tak samo jak wcześniej konflikt pomiędzy właścicielem ziemi a chłopem, który na niej pracował, lub pomiędzy właścicielem maszyn a robotnikiem, który je obsługiwał. Toteż fiindament marksowskiej idei walki klas stanowiło założenie, że pozostające w konflikcie klasy społeczno-ekono- miczne istnieją w dziejach ludzkości w sposób permanentny. Pojawiło się zatem WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 327 kluczowe pytanie, czy rzeczywiście można takie klasy wyróżnić w historii krajów europejskich. Jeśli nie, czyli jeśli konflikt występuje w konkretnej sytuacji, nie zaś stale i nie w sposób konieczny, to znaczy, że Marks nie postawił Hegla na nogi, tylko nieco zmodyfikował jego doktrynę filozoficzną. Ale bez względu na to, czy określone klasy rzeczywiście istniały w dziejach ludzkości, czy też nie, Marks przekonał i robotników, i kapitalistów, że istniały. Ten rodzaj triumfu retoryki jest typowy tak dla Marksa, jak później dla Lenina. "Widmo krąży po Europie - widmo komunizmu!" Tak zaczyna się Manifest komunistyczny. A przecież te słowa są nieprawdziwe. Robotnicy istotnie byli niezadowoleni ze swego losu, bo być powinni, gdyż zdawali sobie sprawę, jak są wyzyskiwani, i domagali się poprawy warunków pracy i życia. Zdarzało się też, że nie wytrzymywali i zaczynali otwarcie protestować, na ogół z mizernym skutkiem, ale tylko bardzo nieliczni chcieli, by zapanował komunizm, czy po prostu rozumieli, co by to oznaczało. Przytłaczająca większość robotników pragnęła zaledwie nieco lepszego życia, bardziej spra- wiedliwego podziału zysku, jaki przynosiła ich praca. Nie traktowali siebie jako klasy społeczno-ekonomicznej, ani nie chcieli, by stała się dominującą w świecie siłą i zastąpiła kapitalistów. Marks wiedział o tym lepiej niż ktokol- wiek inny. Zdawał sobie sprawę, że musi ich przekonać do tego, w co jeszcze nie wierzą i czego może nigdy nie zrozumieją. On i Engels nie ustawali w pisaniu manifestów, rozpraw, recenzji i artykułów. Głównym problemem, z jakim należało się uporać, było przekonanie ludzi, że triumf proletariatu, klasy robotniczej, która nie posiada kapitału, jest nieunikniony. Bo oczywiście projektowany przez Marksa nowy porządek społeczny nie był nieunikniony i pojawił się tylko w odosobnionych przypadkach, a półtora wieku po ukaza- niu się Manifestu komunistycznego został obalony niemal wszędzie tam, gdzie kiedyś go zaprowadzono. Ale jakże krzepiąca jest dla rewolucjonisty wiara, że pędzi pociągiem historii, której postępowy rozwój podlega władzy wielkich sił. Marks niestrudzenie powtarzał, że komunistyczna rewolucja jest nieunikniona i ludzie również w to uwierzyli. Retoryce zawdzięczał on swoją największą umiejętność, czyli skuteczne prowokowanie burżuazji (epater le bourgeois}. Manifest komunistyczny wspaniale się pod tym względem sprawdził, doprowa- dzając wrogów poglądów Marksa do białej gorączki. W tym słynnym doku- mencie myśli rewolucyjnej ostentacyjnie przywołuje się bowiem wszelkie możliwe apokryficzne proroctwa, włącznie z tym, że mężczyźni ery komuni- stycznej będą mieli wspólne kobiety. Oczywiście Marks nie traktował tego ostatniego poważnie i nie pragnął, by się spełniło, ale wiedział, że wstrząśnie ono czytelnikami. Rezultatem oddziaływania myśli Marksa i jego strategii było to, że zazwy- 328 Historia wiedzy czaj kapitaliści, a nie robotnicy robili pierwszy krok, czyli sięgali po rozwiąza- nia siłowe. Wówczas zaś proletariusze musieli odpowiadać jako zbuntowana klasa społeczno-ekonomiczna, nawet jeśli nie wierzyli, że rzeczywiście ją stanowią. To od Marksa rebelianci na całym świecie nauczyli się odpowiadać w taki właśnie sposób, bez względu na to, czego jeszcze się od niego nauczyli. I zawsze starają się oni sprowokować swoich wrogów, na przykład policjan- tów, jako uosobienie establishmentu, do brutalnych akcji, gdy w miejscu zajść są reporterzy telewizyjni, puszczający w ruch kamery. Rewolucja 1848 roku, która natchnęła Marksa do napisania Manifestu komunistycznego, wkrótce została stłumiona, nie wyrządzając kapitalistom poważ- nych szkód. Większe wyzwanie zostało im rzucone w 1870 roku we Francji, kiedy to cesarz Napoleon in nierozważnie wypowiedział wojnę bismarckowskim Niem- com i został pokonany w ciągu trzech miesięcy. Napoleon in abdykował, a powołany wówczas tymczasowy rząd republikański kontynuował wojnę przeciw niemieckim najeźdźcom, co jednak okazało się przedsięwzięciem beznadziejnym i zmusiło Francję do poddania się w styczniu 1871 roku. Został powołany nowy, monarchistyczny rząd i zaczęła się restauracja starego porządku, ale wówczas, według Marksa, dała znać o sobie antyteza. Otóż paryżanie, znieważani i krzyw- dzeni przez siły rządzące Francją, podnieśli bunt, w praktyce usiłując dokonać secesji poprzez wybór własnego rządu. Gdy Komuna Paryska odmówiła wykona- nia rozkazów prezydenta Adolphe'a Thiersa, ten stary lis zwrócił się do Niemiec, by wypuściły na wolność tysiące francuskich jeńców wojennych. Niemcy spełniły jego prośbę, on zaś rychło uformował z oswobodzonych silne wojsko, które miało pokonać buntowników. Przez cały maj 1871 roku w Paryżu toczyły się krwawe walki, a ulice zapełniły się trupami. Ostatni commmards zostali rozstrzelani 28 maja na cmentarzu Pere Lachaise, pod Mur des Federes. Francuska lewica nigdy nie zapomniała, że francuscy żołnierze ustawili pod nim francuskich robotników i zabili ich z zimną krwią. Marks, który nie tracił nadziei na przyszłe zwycięstwo robotników, ogłosił, że communards znaleźli się na czele rewolucji proletariackiej. Nie wydaje się to prawdopodobne, ale znowu znalazły się na poparcie tej tezy wystarczające argumenty, by jej autor zyskał wiarygodność. I w miarę jak rosła jego sława proroka rewolucji proletariackiej, nazwisko "Marks" stawało się coraz bardziej przydatne do epatowania burżuazji. Marks zmarł w 1883 roku, ale to "w jego imieniu" W.I. Lenin (1870- -1924) przewodził w 1917 rosyjskim rewolucjonistom. I to marksowska retoryka dała mu szansę zwycięstwa. Lenin stał na czele skrajnie lewicowego odłamu buntowników. Jego opozycjonistą był Aleksander Kiereński (1881- -1970), lider, jak można sądzić, politycznej większości rewolucjonistów. Jego WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 329 zwolennicy mieli bowiem poglądy centrolewicowe, a w każdej grupie jest zwykle najwięcej centrystów. Jednak Lenin znał lepiej niż Kiereński potęgę nazwy. Gdy w krótkim czasie jego stronnikom udało się zdominować komitet rewolucyjny, zaczął nazywać własny, skrajnie lewicowy odłam buntowników bolszewikami, czyli większością. Kiereński ufał, że fakty zwyciężą w konfron- tacji z taką idiotyczną bufonadą i tolerował "secesję". Jednak wkrótce bolsze- wicy zaczęli stanowić większość w grupie rządzącej, a w efekcie niewielka mniejszość rewolucjonistów zaczęła sprawować w Rosji władzę "w imieniu" Wielkiej Rewolucji Proletariackiej. Oczywiście komunizm nie sprowadza się do "imienia" czy do krążącego nad światem "widma". Około jednej czwartej ludzkości żyje w systemie komunistycznym, aczkolwiek liczba ta gwałtownie się zmniejsza, w miarę jak zbliża się rok 2000. Komunizm to poczęta w dobrej wierze, niemniej jednak błędna doktryna rządzenia i społeczno-ekonomicznej organizacji państwa. Zresztą prawdziwy komunizm, o jakim marzyli Marks oraz Lenin, to nadal tylko obietnica do spełnienia w przyszłości i możliwe, że pozostanie taka na zawsze. Obecnie zaś ponad miliard ludzi rządzonych jest "w imieniu" czegoś, co wciąż nie zaistniało i może nigdy nie zaistnieje. Marksowskie intuicje Przeprowadzona przed kilku laty analiza rynku księgarskiego przyniosła odkrycie, że Karol Marks zajmuje drugie miejsce na liście autorów bestselle- rów wszech czasów, wyprzedzony tylko przez Agathę Christie. Ale być może większość spośród tych, którzy kupili książki Karola Marksa, wcale ich nie przeczytała. Musiały stać na półkach w domach komunistów całego świata, bez względu na to, czy poświęcali się ich lekturze, czy też nie. Ale jeśli rzeczywiście nie przeczytali książek Marksa, a zwłaszcza Manifestu komuni- stycznego, to coś stracili. Marks był wielkim historykiem i krytykiem industria- lizującego się świata, w jakim przyszło mu żyć. Rozumiał go lepiej niż niemal wszyscy inni w jego czasach. Toteż istotnie potrafił przewidzieć przyszłość, a co najmniej przedstawić ją w zarysie. Zarazem polityczne przepowiednie Marksa okazały się raczej nietrafne. Mówiąc ogólnie, komunizm poniósł porażkę i me sądzę, by w przyszłości osiągnął sukces. Jako koncepcja rządze- nia państwem daje zbyt dużą władzę bardzo niewielkiej mniejszości, która nigdy, bez względu na to, czy składałaby się z arystokratów, czy z proletariu- szy, nie stanie się wystarczająco odpowiedzialna, by sprawować władzę. 330 Historia wiedzy Niczyje rządy nie będą sprawiedliwe, a tym samym popularne przez dłuższy okres, dopóki nie zaczną reprezentować większości obywateli danego kraju, a najlepiej wszystkich. Przywódcy państw komunistycznych "nie są narodem" w takim sensie, w jakim są nim przywódcy Wielkiej Brytanii, Francji czy Stanów Zjednoczonych. Dowodem na to jest między innymi istnienie we wszystkich państwach komunistycznych wszechpotężnej tajnej policji politycz- nej, której nie ma w żadnym prawdziwie demokratycznym systemie. Jeśli bowiem danym krajem istotnie rządzi świadomy tego naród, to świadomy jest on również zbędności takiej policji. Bo kogo miałaby ona kontrolować? Rządzący państwem naród? Polityczne wydarzenia są w większym stopniu, niż chcą wierzyć politycy, epifenomenami. Rządy, a nawet rządzące formacje polityczne zmieniają się, ale od zmian nazw partii u władzy zawsze są ważniejsze dokonujące się zmiany ukryte. Marks lepiej niż ktokolwiek inny w jego czasach rozumiał charakter i wagę takich ukrytych zmian, które zachodziły w Europie w połowie XIX wieku. Pomylił się w swoich prognozach politycznych, lecz nie w opisie nowej rzeczywistości. Napisał w Manifeście komunistycznym, że "burżuazja odegrała w historii rolę w najwyższym stopniu rewolucyjną". Cóż za zdumiewające twierdzenie. Czy mógł je sformułować ktoś inny, to znaczy, czy ktoś inny rozumiał, że burżuazja od chwili swego powstania jest siłą rewolucyjną? A w stuleciu poprzedzającym rewolucję 1848 roku, w którym Marks napisał Manifest, "stworzyła cuda daleko wspanialsze od egipskich piramid, rzymskich akweduktów oraz katedr gotyckich" i "podjęła wyprawy przyćmiewające wszystkie wcześniejsze migracje i krucjaty". W tym zaś ustępie Manifestu, z którego emanuje siła, charakterystyczna również dla burżuazji, Marks tak podsumowuje osiągnięcia tej klasy: W ciągu swego stuletniego zaledwie panowania klasowego burżuazja stworzyła siły wytwórcze znacznie liczniejsze i potężniejsze niż wszystkie poprzednie pokolenia razem. Ujarzmienie sił przyrody, rozpowszechnienie maszyn, zastosowanie chemii w przemyśle i rolnictwie, żegluga parowa, koleje żelazne, telegrafy elektryczne, przysposobienie pod uprawę całych części świata, uspławnienie rzek, całe rzesze ludności jakby wyczarowane spod ziemi - które z poprzednich stuleci przypuszczało, że takie siły wytwórcze drzemią w łonie pracy społecznej?* Inni współcześni Marksowi myśliciele też potrafiliby wyliczyć przedsię- wzięcia kapitalistów zrealizowane lub przewidziane do realizacji w najbliższej * K. Marks, F. Engels, Manifest komunistyczny, Warszawa 1976, ss. 77-78. WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 331 przyszłości i nie one mają w marksowskiej retoryce kluczowe znaczenie, lecz sam proces jako "wynalazek" burżuazji. W istocie burżuazja nigdy nie była zainteresowana realizacją takich przedsięwzięć, jakie przedstawiają sobą pira- midy, akwedukty czy katedry, gdyż angażuje się ona tylko w pomnażanie kapitału. Kapitaliści nie budują dla samego budowania, lecz by korzystnie inwestować. Dlatego są gotowi zburzyć nowy budynek, gdy z chwilą ukończe- nia go spełnił z ich punktu widzenia swoją rolę, i wznieść na jego miejsce następny. Jedno prowadzi do drugiego w nie kończącym się łańcuchu naprze- miennego niszczenia i tworzenia, w procesie angażowania energii i pomysło- wości milionów ludzi w zupełnie nowy sposób. Ale nawet, jak zauważa Marks, kapitaliści nie traktują samego procesu w sztywny sposób. On też musi być nieustannie doskonalony; rewolucjonizowany. To spostrzeżenie wyróżnia Marksa wśród ludzi jego czasów jako kogoś myślącego nowocześnie, kto mógłby żyć obecnie, czyli półtora wieku po powstaniu Manifestu. W kolejnym zdumiewającym ustępie tego dzieła przedstawia on nie- uchronność określonych zjawisk. Ustawiczne przewroty w produkcji, bezustanne wstrząsy ogarniające ca- łość życia społecznego, wieczna niepewność i wieczny ruch odróżniają epokę burżuazyjną od wszystkich poprzednich. Wszystkie stężałe, zaśnie- działe stosunki wraz z nieodłącznymi od nich, z dawien dawna uświęco- nymi pojęciami i poglądami ulegają rozkładowi, wszystkie nowo powstałe stają się przestarzałe, zanim zdążą skostnieć. Wszystko, co stanowe i zakrzepłe, znikło, wszystko, co święte, ulega sprofanowaniu i ludzie muszą wreszcie spojrzeć trzeźwym okiem na swoją pozycję życiową, na swoje wzajemne stosunki.* Krótko mówiąc, burżuazja zainaugurowała permanentną rewolucję, której nie można powstrzymać. Ludzka wola na nic się tu nie zda. Zarazem nie mające końca zmiany, nierozerwalnie związane z procesem rewolucyjnym, wymagają nowego typu ludzi, to znaczy takich, którzy akceptują zmiany dla nich samych; ludzi niespokojnych, niecierpliwych, znajdujących upodobanie w ruchu i przyspieszeniu, zainteresowanych nieustanną poprawą warunków ludzkiej egzystencji. Permanentna rewolucja wymaga więc ludzi takich jak my, i nie ma tu znaczenia, czy nam się to podoba, czy też nie. Zaczęli ją nasi przodkowie, a ona trwa nadal. Nie bylibyśmy w stanie jej zatrzymać, nawet gdybyśmy chcieli. * K. Marks, F. Engels, Manifest..., ss. 74-75. 352 Historia wiedzy Sądzę, że niezwykle ważne jest to, iż większość z nas nie pragnie, by ten proces zmian się zakończył. Nostalgia ma swój przyjemny aspekt i uwielbiamy zabierać nasze dzieci do skansenów, w których celebruje się sterylne rekon- strukcje sposobów i warunków życia w dawnych czasach. Jednak w rzeczywi- stości nawet na moment nie chcielibyśmy wrócić do przeszłości, to znaczy, jeśli mamy więcej niż dziesięć, a mniej niż sześćdziesiąt lat. Małe dzieci i ludzie starsi prawdopodobnie wolą gotyckie miasteczko Małgorzaty z Fausta, z całą ówczesną ograniczonością wizji świata i brakiem możliwości samoreali- zacji, od dzisiejszego miasta. Ale małym dzieciom nie są potrzebne możliwości samorealizacji, gdyż wystarcza im ich dziecięcy świat wyobraźni i zabawy, starsi zaś ludzie, po latach życia w stresie, jaki wywołuje permanentna rewolucja, chętnie wsiadają do "pociągu zdążającego do świata czcigodnych idei i przekonań", gdzie wszystko jest "ustalone i na zawsze zakrzepłe". Natomiast ludzie w młodym i średnim wieku nie mają takich skłonności. Pragną zmian i to zmian następujących szybciej niż w przeszłości, i marzą 0 absolutnie nowym świecie, nawet jeśli nie potrafią skonkretyzować swych marzeń. Innymi słowy, należy bezwzględnie rozróżniać pomiędzy tęsknotą za przeszłością, która działa jak łagodny, przyjemny narkotyk i prawdopodobnie większość ludzi prowadzi do niegroźnego, krótkotrwałego nałogu, a auten- tycznym pragnieniem powrotu do dawnych sposobów życia i czasów, kiedy nie przywiązywano wielkiej wagi do pieniędzy. Zawsze znajdą się osoby naprawdę pragnące powrotu do takiego życia, gdyż uważają je za "prostsze". Ale przytłaczająca większość jest dostatecznie rozsądna i zdaje sobie sprawę, że w czasach, kiedy ludzie niemal nie mieli pieniędzy czy musieli prać ręcznie, samodzielnie hodować warzywa i wszędzie chodzić pieszo albo jeździć konno, życie wcale nie było prostsze. To nie dawne życie, lecz współczesne jest 1 prostsze, i łatwiejsze, przy wszystkich stresach i lękach, jakie ze sobą niesie, nie mówiąc już o nie znanych jeszcze zagrożeniach. Fakty ekonomiczne. Siła pary Wiek XIX był przywiązany do faktów, a zwłaszcza do faktów ekonomicznych. Wszystko się zmieniało, ale fakty nie. Stanowiły stałe punkty odniesienia w zmieniającym się świecie. Fakt nie mógł zostać podany w wątpliwość. Po prostu był faktem. Lubimy powtarzać, że "fakty są faktami", jakby to wszystko tłumaczyło. Nie sądzę jednak, byśmy rozumieli je w taki sam sposób i tak samo w nie wierzyli, jak ludzie w XIX wieku. My wiemy, że nawet "niepod- WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 333 ważalne" fakty ulegają zmianom, włączone w całość przeobrażeń nieustannie dokonujących się w naszym otoczeniu. Mimo to nie zatraciliśmy poczucia, że z faktami, zwłaszcza z tymi ekonomicznymi, łączy się określona siła, czasami przytłaczająco potężna. Czy na przykład siła pary jest faktem ekonomicznym? W XIX wieku uważano, że tak. I w pewnym sensie rzeczywiście tak jest. Siła pary to wręcz brutalny fakt ekonomiczny, gdyż wszystkie fakty ekonomiczne są brutalne, to znaczy bezduszne, nieuniknione i nieubłagane. Siła pary przeobraziła miasto i wieś, zrewolucjonizowała życie oraz pracę, spowodowała zbliżenie narodów, sprzyjające tyleż pokojowi co wojnie. I dzięki niej niektórzy zbili fortuny. Tylko sami magnaci kolei żelaznych stali się bogatsi od królów i cesarzy. Zarazem wykorzystanie siły pary na wielką skalę przyniosło zatrudnienie milionom ludzi. Za wykonywaną pracę otrzymywali zapłatę, która pozwalała im się utrzymać, jeśli nawet nie zapewniała, we współczesnym sensie, minimum egzystencji. Maszyna parowa, podobnie jak powstała dzięki jej wynalezieniu kolej żelazna i prądnica, stała się dla ludzi XIX wieku oznaką potęgi, prosperity, bezwzględności i wtajemniczenia. Historyk Henry Adams, prawnuk i wnuk amerykańskich prezydentów, urodził się w 1838 roku. Był zatem tylko o dwadzieścia lat młodszy od Karola Marksa. Mając takiego przewodnika w sferze idei, powinien uwieńczyć sukcesem wieloletnie próby wyjaśnienia znaczenia ówczesnych przemian, zwłaszcza że był inteligentny i wytrwały, a jednak tak się nie stało. Adams nie potrafił bowiem postrzegać świata z taką jak Marks jasnością; po pierwsze dlatego, że jego umysł był przeładowany wiedzą, a po drugie, ponieważ od wczesnej młodości obsesyjnie pochłaniała go potęga i parareligijny symbolizm maszyn. Jak wyznaje w swojej autobiografii, The Education of Henry Adams (1906), przez cały czas trwania w Paryżu, w 1900 roku, Wielkiej Wystawy Światowej tkwił na niej, rozpaczliwie starając się zrozumieć, co ta ekspozycja maszyn oznacza dla kapitału, wiedzy, ludzkiego życia i zasobów siły mecha- nicznej. Najbardziej intrygowało go to ostatnie, gdyż w ciągu jego dotychcza- sowego życia (w 1900 roku miał sześćdziesiąt dwa lata) ilość siły pary, przypisywanej przeciętnemu Anglikowi czy Amerykaninowi niemal podwajała się co dziesięć lat. Należało się liczyć z tym, że ów geometryczny postęp wkrótce sprawi, iż ilość dostępnej siły przewyższy techniczną zdolność panowania nad nią. Adams, zadziwiony i niezdolny pojąć specyfiki czasów, w jakich żył, a rym samym przewidzieć przyszłości, spacerował godzinami po wielkiej ekspozycji prądnic, które w końcu "stały się [dla niego] symbolami nieskończoności". Zawarł to doświadczenie w autobiografii, pisząc, zgodnie ze swoim zwyczajem, w trzeciej osobie: 334 Historia wiedzy "W miarę jak oswajał się z imponującą galerią maszyn, zaczął odczuwać siłę moralną wysokich i szerokich na czterdzieści stóp prądnic, zupełnie tak jak pierwsi chrześcijanie odczuwali siłę moralną krzyża Chrystusa. Ziemia z jej "staroświeckim", powolnym krążeniem wokół Słońca i obrotami wokół własnej osi wydała mu się mniej frapująca, niż te wielkie koła kręcące się niemal bezgłośnie z zawrotną szybkością - ledwie ostrzegające swym dźwiękiem, by stać w stosownej odległości, okazując respekt przed wytwarzaną przez nie siłą; dźwiękiem, który nie obudziłby nawet śpiącego obok dziecka. W końcu zaczął je wielbić modlitwą, jakby odwieczny instynkt podsunął mu właściwą postawę wobec tajemniczej, nieskończonej siły. Prądnica jest bardziej bezosobowa od rozmaitych, mnogich symboli tej siły, lecz zarazem posiada większą od wszystkich innych ekspresję". Zdaniem Adamsa dla nowoczesnego uczonego "prądnica stanowi zaledwie nieskomplikowany środek transportu energii zawartej w prozaicznym węglu, starannie ukrywanym przed ludzkim wzrokiem". To pragmatyczne podejście jest pociągające, ale Adams nie podejmuje właściwego problemu, czego nie uważał za chwalebne. Chodzi bowiem o to, że wraz z wynalezieniem maszyny parowej powstał problem kontroli siły, jaką ludzie nauczyli się wyzwalać. Oczywiście dotyczy to również reaktora atomowego, w którego przypadku problem ten jest o wiele bardziej dramatyczny. Adams o tyle ma rację, o ile sytuaq'ę można przyrównać do wypuszczenia lwa z klatki. I istotnie, zgodnje z tym, co ten historyk uważa, powstała sytuacja jest bardzo ekscytująca. Obserwując, jak lew napina potężne mięśnie i ryczy, zaczynamy żałować, że nie potrafimy wykorzystać jego siły. Zarazem, zastanawiamy się, co z nim zrobić. Jedno jest pewne, a mianowicie to, że nie zdołamy z powrotem zapędzić go do klatki, gdyż zdążył już urosnąć i wymknął się spod kontroli. Oczywiście możemy, jak Adams, zacząć go adorować w modłach, jeśli nie potrafimy znaleźć innego wyjścia. Pan Dombey z powieści Dickensa wybiera się po stracie syna w podróż pociągiem. Jest przygnębiony, rozżalony i obsesyjnie pochłonięty rozmyśla- niem o śmierci. Pociąg, którym podróżuje, staje się symbolem jego nieszczę- ścia. Jak pisze Dickens: Podróż nie przyniosła mu przyjemności ani ulgi. Dręczony tymi myślami wlókł za sobą poprzez uciekający krajobraz uczucie monotonni i pędził naprzód - nie przez urozmaicony i bogaty krajobraz, ale przez bezdroża zniweczonych planów i piekącej zazdrości. Nawet szybkość, z którą pędził pociąg, drwiła z wartkiego biegu tego młodego życia, unoszonego tak uparcie i nieubłaganie ku przeznaczonemu z góry kresowi. Potęga, która WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 355 przemocą parła naprzód po żelaznej drodze - swej własnej - urągając wszystkim ścieżkom i gościńcom, przeszywając serce każdej przeszkody i wlokąc za sobą żywe istoty wszelkiego stanu, wieku i godności - była czymś w rodzaju triumfującego potwora Śmierci.* Na dalszych stronach pisarz opisuje śmierć wroga pana Dombeya pod kołami pociągu. Obalony na ziemię i znów poderwany, wciągnięty został w szprychy jakiegoś potwornego koła, które, obracając się wciąż, rozszarpywało go na kawałki, płomiennym oddechem zlizując strumień życia i wyrzucając w powietrze zniekształcone szczątki ciała.* , ** Ten wypadek to bezwzględnie wymierzona sprawiedliwość, która nie może przynieść ulgi ani Dombeyowi, ani Dickensowi, ani też czytelnikowi. Pociąg stanowi tu symbol zarówno śmierci - budzącej przerażenie i odnoszącej triumf, jak i wszelkich zagrażających ludziom sił, z którymi borykają się od niepamiętnych czasów. Nie jest zaś wypuszczoną z klatki bestią. Maszyny parowe, prądnice i pociągi, nie mówiąc już o samochodach i samo- lotach, budzą u ludzi zarówno najwyższy podziw, jak i instynktowny strach. "Nucący" zestaw kołowy, który Adams adorował w modlitwie, to zaiste wspaniała wizja, a nocny gwizd parowozu jest jednym z tych dźwięków, które kojarzą się ludziom z najbardziej romantycznymi przeżyciami, przywołując wspomnienie powitań i pożegnań. Wszelkie maszyny potrafią nas fascynować, niezależnie od ich użyteczności. Gdy wykonują swoje funkcje, zdają się od nas uniezależniać, a mimo to są nam posłuszne. Włączają się i wyłączają z chwilą, kiedy przekręcamy przełącznik. Może zatem nie należy się tak bardzo dziwić, że nasz nowoczesny świat co roku "składa im w ofierze" tysiące ludzkich istnień - tym triumfującym bestiom, z którymi związaliśmy swoje życie. Równość, jaką wprowadza lufa karabinu Kolt kaliber .45 nazwano na Dzikim Zachodzie "wyrównywaczem", gdyż wobec niego wszyscy ludzie byli równi, bez względu na wiek, siłę, przymioty moralne czy racje. Jak pisałem, Alexis de Tocqueville był jednym z pierw- * Ch. Dickens, Sprawy firmy..., s. 383. **J.w. s. 453. 336 Historia wiedzy szych, którzy pojęli, że będzie następował stały wzrost równości społecznej, a tym samym będą się zmniejszały różnice dzielące klasę najwyższą i najniż- szą. Jednak słowem nie wspomniał o rewolwerze. Ale to na Dzikim Zachodzie było łatwiej niż w Europie docenić rolę tej broni, gdyż tu nawet najpodlejsze- go łajdaka należało traktować serio, jeśli tylko posiadał rewolwer. Współcześ- nie, na ciemnych wyludnionych ulicach, rewolwer został zastąpiony przez Saturday Night Special (tani, małokalibrowy pistolet). I każdy człowiek może stać się ofiarą napaści. Nikt nie jest "immunizowany" na kule. Równość, jaka pod tym względem zapanowała na ulicach wielkich miast, określa kształt przyszłości. Kolt kaliber .45 jest maszyną, nie dziwi więc, że powstała wokół niego romantyczna mitologia. A wskutek pomieszania dobra i zła wszyscy w jakiś sposób staliśmy się w naszej wyobraźni oczekującymi na przyjazd pociągu, zuchwałymi straceńcami... Weź do ręki jeden z tych ciężkich rewolwerów. Unieś go, pogładź zimny metal i uśmiechnij się. Masz władzę nad cudzym życiem, niczym cesarz. Zaciśnij dłoń na łożysku, połóż palec na spuście i złóż broń, zanim... Rewolweru nie wynaleziono w XIX wieku, ale to wówczas go udoskona- lono i uczyniono dostępnym dla zwykłego człowieka, który przestawał czuć się nikim, jeśli go posiadał. W XIX wieku wynaleziono natomiast o wiele straszliwszą broń niż rewolwer. Strach przed nią nie osłabł w ciągu z górą stu lat. Chodzi o karabin maszynowy, który zrównał armie świata. Od czasu skonstruowania pod koniec średniowiecza broni palnej podej- mowano wiele prób takiego jej usprawnienia, by można było oddać więcej niż jeden strzał bez konieczności każdorazowego ładowania. I oto w 1718 roku niejaki James Puckie opatentował karabin maszynowy, wykorzystujący obro- towy blok do wystrzeliwania kwadratowych kuł. Gatling, udoskonalona wersja karabinu Puckle'a, po raz pierwszy użyty w amerykańskiej wojnie domowej, wystrzeliwał kilka kuł na minutę, co było lepsze niż każdorazowe ładowanie, ale nie miało wiele wspólnego z nowoczesnym karabinem maszynowym, gdyż wymagało ręcznej obsługi. Wynalezienie tego ostatniego zawdzięczamy Hira- mowi Stevensowi Maximowi (1840-1916), który urodził się w Sangeralle, w stanie Maine, lecz w 1900 roku został obywatelem brytyjskim, a w rok później królowa Wiktoria nadała mu szlachectwo. Maxim był jednym z naj- bardziej płodnych wynalazców w tamtym, pełnym odkryć stuleciu. Jego pierwszy wynalazek stanowiło żelazko do fryzowania włosów. Opatentował setki wynalazków, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak w Wielkiej Bryta- nii, między innymi pułapkę na myszy, reflektory parowozu, technikę wytwa- rzania włókna węglowego do lamp oraz technikę automatycznego spryskiwa- WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 337 ;:nia. W ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku eksperymentował w dziedzinie lotnictwa i skonstruował aeroplan zasilany przez lekką maszynę parową, który wzbijał się w powietrze. Jednak Maxim szybko doszedł do wniosku, że do osiągnięcia sukcesu konieczny jest motor spalinowy i zaprzestał prób. Ojciec Maxima marzył o w pełni zautomatyzowanym karabinie maszynowym i syn zajął się konstrukq'ą takiego karabinu w 1884 roku. Wyjechał do Londynu, założył tam laboratorium i zaczął eksperymentować. W ciągu kilku miesięcy stworzył pierwszy karabin maszynowy z prawdziwego zdarzenia, wykorzystu- jący odrzut lufy do wystrzelenia załadowanego naboju i do załadowania następnego. Kule były dostarczane do chłodzonego wodą karabinu z taśmy zdolnej pomieścić ich tysiące. Ten karabin wystrzeliwał jedenaście kuł na sekundę, lecz Maxim wciąż był niezadowolony. Potrzebował lepszego prochu bezdymnego niż ten wówczas dostępny, by zagwarantować jego stałe, progre- sywne spalanie, które wyzwalało gazy uruchamiające mechanizm karabinu. Wkrótce wynalazł bardzo dobry kordyt. Później jego brat, Hudson Maxim (1853-1927), stworzył nawet lepsze od kordytu bezdymne prochy strzelnicze, których używano w armatach i torpedach. Pod koniec 1884 Hiram Stevens Maxim rozpoczął produkcję karabinów maszynowych. Później dokonał fuzji swojej firmy ze spółką Yickers, która dostarczała jego karabiny do najbardziej rozwiniętych krajów. Do wybuchu pierwszej wojny światowej wszystkie armie zostały wyposażone w karabiny maszynowe różnych odmian, produkowane przez takich wytwórców, jak między innymi: Maxim, Hotchkiss, Lewis, Browning, Mauser. Karabin maszynowy zyskał sobie zaszczytną nazwę najważniejszej broni pierwszej wojny światowej. W istocie, to w ogromnym stopniu za jego sprawą dokonano wówczas we Francji straszliwej rzezi ludzi i zwierząt, po której pozostały miliony rozkładających się na polach zwłok. Stanowiska karabinów maszynowych były usytuowane wzdłuż linii okopów, a żołnierze celowali nisko, jakieś dwie stopy ponad ziemią, strzelając, ilekroć spostrzegli ruch. Przy celnym strzale poruszający się człowiek zostawał trafiony w okolicy kolan. Bombardowanie z ciężkich dział, poprzedzające atak, mogło zniszczyć niektó- re stanowiska, gdyż na pewno nie wszystkie, ale zastąpienie zabitych strzelców przez nowych czy uszkodzonych karabinów przez sprawne nie przedstawiało żadnych trudności, gdyż broń ta była łatwa w produkcji i w obsłudze (żołnie- rze musieli tylko pociągać za spust). To głównie za sprawą karabinów maszynowych pierwsza wojna światowa przestała być po kilku miesiącach wojną dynamiczną, kiedy następowały duże ruchy wojsk, i zamieniła się w wojnę statyczną, na wyczerpanie wroga. Miliony mężczyzn leżało w błot- nistych okopach, bojąc się unieść głowę, żeby nie zginąć od kuł tych 338 Historia wiedzy straszliwych śmierdonośnych maszyn. Karabiny maszynowe tak dalece wy- równały szansę walczących ze sobą armii, że wojna mogłaby trwać jeszcze wiele lat, gdyby w 1917 roku nie przystąpiły do niej Stany Zjednoczone i nie zmieniły układu sił. W 1918 roku Niemcy się poddały i nastąpił koniec wojny, ale wynalazcy od razu przystąpili do ulepszania karabinu maszynowego, przygotowując go na następną wojnę. Jednak pomylili się w swych przewidy- waniach, gdyż ta następna miała być prowadzona głównie przy użyciu innych rodzajów broni, w czym najwcześniej zorientowali się Niemcy i czemu za- wdzięczali swoje szokujące dla świata zwycięstwa w 1939 i 1940 roku. Niemniej jednak karabiny maszynowe odegrały nową rolę po drugiej wojnie światowej. Zwłaszcza te produkowane w Związku Radzieckim oraz w Izraelu, bardzo lekkie i wygodne, zaczęły być wykorzystywane w zamachach terrory- stycznych. Jeden mężczyzna uzbrojony w taką wydajną zabijającą maszynę może zmusić do posłuszeństwa wszystkich ludzi przebywających w terminalu lotniczym, co na przykład zdarzyło się w Rzymie jesienią 1986 roku. Rów- ność, jaką wprowadza lufa karabinu, potwierdziła swą realność wielokrotnie od czasu wynalezienia Kolta kaliber .45. Magia ekktryczności Nie wszystkie wynalazki, do jakich doszło w XIX wieku, były niszczycielskie. Światło elektryczne jest tego przykładem. Elektryczność była znana starożyt- nym Grekom, ale dopóki w latach pięćdziesiątych XVIII wieku nie zaczął jej badać zdolny i ciekawy świata człowiek, nie rozumiano jej nawet mgliście. Około 1750 roku Benjamin Franklin (1706-1790) puścił latawca w czasie burzy i ustalił, że piorun to forma elektryczności. Miał szczęście, że przeżył ten eksperyment, którego nie powinien powtarzać nikt, kto nie chce ryzyko- wać porażenia piorunem. Franklin porzucił naukę dla polityki, ale było wielu innych, którzy starali się z różnych stron poznać fascynujące możliwości, jakie stwarzała elektryczność. I tak w 1800 roku Alessandro Yolta (1745-1827) zademonstrował stos elektryczny czy inaczej baterię, która wkrótce stała się praktycznym źródłem prądu. A w 1808 roku sir Humphrey Davy (1778- -1851) dowiódł, że impulsy elektryczne przeskakujące po łuku łączącym dwie elektrody mogą wytwarzać ciepło lub światło. Z kolei w 1820 roku Hans Christian Oersted (1777-1851) odkrył, że prąd elektryczny wytwarza wokół przewodnika pole magnetyczne. Jedenaście lat później Michael Faraday (1791-1867), który współpracował z Davym, zademonstrował zjawisko od- WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 359 wrotne, kiedy to pole magnetyczne indukuje w ruchomym przewodniku prąd elektryczny. To odkrycie doprowadziło do skonstruowania prądnicy, silnika elektrycznego i transformatora. W 1864 roku te wszystkie odkrycia znalazły ukoronowanie w osiągnięciu jame&a Gierka MaxvvcHa (1831-1879), który dowiódł, że zjawiska elektryczne, magnetyczne i optyczne łączą się w zjawisku elektromagnetyzmu. Równania pola Maxwella poruszyły społecz- ność naukową. Z teoretycznego punktu widzenia nie pozostało już nic więcej do zrobienia. Natomiast w praktyce było bardzo dużo do osiągnięcia, zwłaszcza dla takich ludzi, jak Thomas Alva Edison, który wcześniej od innych zdał sobie sprawę, że zjawiskiem elektryczności można sterować i wykorzysty- wać je do oświetlania i ogrzewania, a także w celach rozrywkowych. Dzięki wielu wynalazkom i patentom stał się bardzo bogaty. Jednak inaczej niż w przypadku Maxima raczej mu nie zazdroszczono zasłużenie zarobionych pieniędzy. Edison urodził się w 1847 roku w Ohio. Jako dziesięcioletni chłopiec urządził sobie w domu rodzinnym skromne laboratorium, kupując potrzebne materiały za pieniądze zarabiane na sprzedaży gazet i cukierków w pociągach kursujących pomiędzy Port Huron a Detroit. Zainteresował się telegrafią i dorywczo podejmował pracę telegrafisty. Wkrótce wiedział o telegrafie wszystko, dzięki czemu otrzymał na giełdzie złota posadę nadzorcy telegraficz- nego systemu informacji o ruchu cen. Potrafił naprawić urządzenie, które wcześniej zepsuło się kilka razy, wywołując panikę. Zaczął produkować telegraficzne aparaty odbiorcze na potrzeby giełdy, po czym sprzedał firmę i założył duże laboratorium, w którym w 1877 roku wynalazł fonograf. Z kolei w roku 1878 zaczął pracować nad konstrukcją żarówki, a w roku następnym zademonstrował lampę wyposażoną w drut żarowy z włókna węglowego. Wielu wynalazców starało się skonstruować użyteczną lampę elektryczną. Na przykład Maxim był już tego bliski, ale zainteresowanie karabinem maszynowym odciągnęło go od chwalebnych eksperymentów. A wynalezienie lampy elektrycznej dawało możliwość zrobienia fortuny, gdyż istniało zapo- trzebowanie na nowy rodzaj oświetlenia i ludzie byli skłonni ponieść nawet wysokie koszty z nim związane. Przez wieki domy bogatych oświetlano za pomocą świec, a biedni musieli się zadowalać tranem wielorybim, który cuchnął i skwierczał podczas spalania. Lampa elektryczna mogła natomiast zapewnić czyste i, jak się okazało, tanie oświetlenie. Mogła odmienić świat. I istotnie nastąpiło to, gdy pod koniec XIX wieku rozpoczęto produkcję i dystrybucję energii elektrycznej, gdyż dzięki niej różnica pomiędzy dniem i nocą przestała mieć takie jak dotychczas znaczenie. Również zmiany pór 340 Historia wiedzy roku stały się w mniejszym niż dotąd stopniu odczuwalne. Przez 250 000 lat rodzaj ludzki z utęsknieniem oczekiwał na nadejście wiosny, gdyż oznaczała nie tylko cieplejsze, ale i jaśniejsze dni, krótkie noce i wczesne wschody słońca. Bano się natomiast nadejścia zimy, co przejawiało się w odprawianiu określonych rytuałów, innych niż te związane z nadejściem wiosny. Zima była nie tylko zimna, lecz oznaczała również długie noce, a pod osłoną ciemności łatwiej mogły dać znać o sobie złe duchy... Toteż gdy wraz z zimowym przesileniem dnia z nocą ten pierwszy zaczynał się stopniowo wydłużać, kapłani i uczeni mężowie mogli po raz kolejny zapewnić nieoświecony lud, że niedługo znowu zapanuje jasność i demony znikną. Kiedy zaś światło elek- tryczne rozproszyło mrok i upodobnienie nocy do dnia stało się tylko kwestią liczby i mocy lamp oraz związanych z tym kosztów, wiarę w demony ciem- ności uznano za zabobon. Współcześnie miliony mieszkańców miast w ogóle nie doświadczają prawdziwie ciemnych nocy. I w ogóle nie oglądają gwiazd. Gdy im mówić, że coś stracili, nie rozumieją, o co chodzi. Raczej się zastanawiają, czy ktoś jeszcze mógłby woleć prawdziwie ciemne noce od takich, jakich doświadczamy obecnie. Dla nich upieranie się przy stanowisku, że rewolucja kopernikańska jakoby wyrządziła szkodę ludzkiej psychice, jest po prostu niestosowne. Impulsy elektryczne przeskakują po łuku z jednej elektrody na drugą lub płyną drutem żarowym, obecnie produkowanym z wolframu, oporność zaś drutu wytwarza promieniowanie świetlne. Ośrodek oporności jest zdolny również do wytwarzania ciepła, którym można ogrzewać domy, jakkolwiek ten rodzaj ogrzewania jest na ogół stosunkowo drogi. Dzięki transformatorom energia elektryczna może być przesyłana na bardzo duże odległości za pomocą przewodów wysokiego napięcia. To kojarzy się z magią, a z pewnością koja- rzyłoby się z nią Arystotelesowi. Energię wytwarza się w elektrowni, a następ- nie transportuje za pomocą cienkiego drutu, nieraz tysiące mil, do domów, gdzie ludzie przez cały czas mają do niej dostęp i w jednej chwili mogą ją wykorzystać do różnych celów - oświetlić i ogrzać pokoje, przyrządzić w opiekaczu tosty, ugotować obiad, otworzyć metalowe puszki, sprasować odpadki itd. Poza tym energia elektryczna pozwala im mierzyć czas z dokład- nością do ułamka sekundy i zażywać odpoczynku, dzięki rozmaitym urządze- niom, przyrządom i przedmiotom, które zostały stworzone i weszły do po- wszechnego użytku w XX wieku, kiedy pojawiło się pojęcie czasu wolnego. Pozwala im ona także lepiej zabezpieczać domy przed intruzami, choć może zabić, jeśli nie obchodzić się z nią właściwie. (Na szczęście zdarza się to naprawdę rzadko.) Poza tym jej używanie nie kosztuje nas tyle napięcia i wysiłku, i nie pozostawia tylu skutków ubocznych, ile inne rodzaje energii. WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 341 Gdyby cały świat był Szwajcarią, gdzie do produkcji energii elektrycznej nie używa się kopalin, lecz siły ciężkości górskich rzek spływających z wysokich Alpj to cały proces technologiczny niemal obywałby się bez zanieczyszczeń. Niestety, duża część powierzchni ziemi jest płaska, a w związku z tym nie wszędzie można wybudować hydroelektrownie. Produkcja energii elektrycznej wymaga więc również spalania węgla lub rozszczepiania atomów uranu, w celu podgrzania wody i wytworzenia pary zdolnej uruchomić prądnice. Dym z pieców elektrowni węglowych wędruje tysiące mil i zatruwa ryby w jeziorach i roślinność regionów górzystych, w których można otrzymywać energię elektryczną z hydroelektrowni. Ale tym stwierdzeniem wyprzedzam dalsze rozważania. W każdym razie taka ironia losu nie była jeszcze doświad- czana przez ludzi w XIX wieku. Magia matematyki Niewidzialność elektryczności nadaje temu zjawisku swoiście magiczny cha- rakter, zresztą w takim samym stopniu co inne jego cechy. Wartko płynącego strumienia elektronów, który stanowi istotę elektryczności i częściowo ją definiuje, absolutnie nie da się zobaczyć. Dla nas to rzecz całkiem zrozumiała, ale nie była taka dla Faradaya, który sądził, że wynalazek silniejszego niż dostępne w jego czasach mikroskopu pozwoli obserwować przepływ elektro- nów. Jako siła niewidzialna elektryczność musi być sterowana za pomocą przyrządów i operacji odmiennych od tych używanych do sterowania trady- cyjnymi energiami. Są one subtelniejsze i nie tak widoczne, jak na przykład szpicruta do popędzania konia, tłok parowy czy cylinder motoru spalinowego. Do sterowania elektrycznością konieczna jest bowiem pośrednio matematyka, ta niezwykła i piękna nauka - a może poezja? - która potrafi stworzyć pomost pomiędzy tym, co niewidzialne, i tym, co widzialne, pomiędzy materialnym światem i niematerialnym umysłem. Sukces odniesiony w dziedzinie nowej matematyki przez Gierka Maxwella oznaczał jej triumf. Uczony ten przyspo- rzył matematykom autorytetu jak nikt przedtem, nawet sam Newton. Posłu- gując się nowymi osiągnięciami matematyki zaczęto sterować także innymi niewidzialnymi zjawiskami fizycznymi. W latach trzydziestych XIX wieku szokujące było odkrycie, że geometria euklidesowa, której nauczano od dwóch tysiącleci, nie przedstawia w sposób precyzyjny rzeczywistej przestrzeni. Ta bowiem nie jest dwuwymiarowa i nie zawiera, wbrew temu, co do tego czasu sądzono, idealnych okręgów, prosto- 342 Historia wiedzy kątów czy trójkątów. Jest zaś czymś wysoce złożonym, czego opis wymaga wysoce złożonej matematyki. Toteż w nowej, nieeuklidesowej geometrii, tak jak w rzeczywistym świecie, linie równoległe przecinają się w pewnym pun- kcie. Świadczy o tym na przykład obraz oglądanych z góry torów kolejowych. Z kolei okręgi łatwo daje się w tej geometrii przekształcać w elipsy, parabole, hiperbole, a nawet w linie proste i punkty, dzięki sporządzaniu rzutów ukoś- nych. Toteż po 1870 roku wydawało się, że geometria rzutowa, która zawiera w sobie wszelkie inne, dotychczas wynalezione geometrie, pozwala na precy- zyjny opis przestrzeni, a w związku z tym na sprawowanie nad nią kontroli. Jednak wkrótce i to okazało się złudną nadzieją. Albowiem wkład do badań nad fenomenem przestrzeni, jaki wnieśli po 1870 roku W.K. Clifford (1845-1879) i Henry Poincare (1852-1912), doprowadził do przekonania, że przestrzeń jest czymś zbyt skomplikowanym, by można było przedstawić ją językiem symboli matematycznych. Uznano, iż można jedynie zakładać istnienie przestrzeni, nie zaś traktować ją jako fakt obiektywny i tylko na mocy owego założenia opisywać ten fenomen oraz sprawować nad nim kontrolę. "Istnieje" bowiem tyle różnych przestrzeni, ilu matematyków i niematematy- ków, czyli miliardy, a nawet znacznie więcej, gdyż każdy człowiek może przyjmować za fakt nieskończoną liczbę różnych przestrzeni, choć zapewne nie potrafi stworzyć matematyki zdolnej je wszystkie opisać. Wiele z tego, o czym napisałem powyżej, może się wydać zbyt ulotne, a jednak chodzi o rzeczy w wystarczającym stopniu realne, gdyż na przykład jeśli nawet elektryczność znajduje się w przestrzeni i nie można jej tam zobaczyć czy wręcz sobie wyobrazić, to należy tę elektryczność opisać za pomocą dziwnych przełączników, przewodników i izolatorów. Z prądem ele- ktrycznym jest tak jak z dźwiękami, które krążą wewnątrz instrumentu, a w końcu wydostają się na zewnątrz. Powstaje pytanie, czy dźwięki te stanowią już muzykę, gdy krążą w tubie trąbki, i czy elektrony stanowią już elektryczność, gdy przemieszczają się przewodami ponad ziemią, absolutnie niedostrzegalne dla leniwie pasących się w dole krów? Bo może elektrony zamieniają się w elektryczność dopiero wówczas, gdy wydostają się z przewo- dów i uruchamiają dzwonek lub windę? My, ludzie XX wieku, wiemy, że nie ma odpowiedzi na te pytania, ale dziewiętnastowieczni wyznawcy mechani- cyzmu nie zaakceptowaliby naszej zgody na częściową niewiedzę. Możliwe, że byliby nią wręcz zaszokowani, podobnie jak przed stu laty - myślą, iż w zamierzchłej przeszłości nasi przodkowie należeli do gatunku małp. Przy- czyna takiej prawdopodobnej reakcji jest ważna, gdyż ukazuje przynajmniej jedną sprawę, w jakiej wiek XIX nie stanowi przedsionka nowoczesności. Otóż cechą minionego stulecia był nie tylko zadziwiający postęp wiedzy WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 343 naukowej, ale i wiara w nieuchronność tego postępu, stanowiąca skutek niezachwianej pewności, z jaką traktowano pewne przekonanie, które wiedzie nas do starożytnych Greków. Chodzi mianowicie o intuicję Talesa, podchwy- coną przez późniejszych filozofów, ze jesteśmy w stanie zrozumieć otaczający nas świat, jeśli staramy się o to z dostateczną determinacją. Ta intuicja jest w jakimś sensie prawdziwa, lecz równocześnie budzi wątpliwości, a nawet trąd fałszem. Oczywiście przeświadczenie, iż istnieje jakaś odpowiedniość pomiędzy naszym umysłem a otaczającą nas rzeczywistością oraz że daje się ona ująć za pomocą reguł matematycznych, jest zasadne, bo jak inaczej potrafilibyśmy wyjaśnić nasze osiągnięcia w dziele rozumienia, przewidywania i kontrolowania praw natury? Żadne zwierzęta nie potrafią robić tego, co potrafimy my, ludzie. Toteż biorą one naturę taką, jaka jest, i bezwzględnie podporządkowują się jej prawom. My zaś się nie podporządkowujemy. My uważamy, że możemy dla własnego dobra zmieniać różne prawa. I nie ma co do tego wątpliwości, że potrafimy to robić czy raczej, że umiemy wykorzystywać prawa natury dla własnego dobra, dzięki temu, iż potrafimy je rozumieć. Wiara dziewiętnastowiecznych uczonych w nieuchronność postępu wiedzy naukowej budzi jednak pewne wątpliwości, byli oni przekonani, że potrafią zrozumieć wszystko. Bo czy my podtrzymujemy tę ich wiarę? Przekonanie o pełnej poznawalności świata? Nie sądzę, by tak było. A jeśli nawet są jeszcze tacy optymiści, to większość z nas raczej uważa, iż nie mają racji. Ale ważne jest pytanie, z czego wynika problematyczność założenia, jakie poczynił Tales odnośnie do naszych możliwości poznawczych. Czyżby nasz aparat poznawczy nie został odpowiednio wyposażony, by zapewnić nam zdolność pełnego zrozumienia natury świata, w jakim żyjemy? W czasach gdy nasze wrodzone zdolności poznawcze zostały zwiększone w sposób niemal nieograniczony dzięki komputerom, taka odpowiedź nie musi być uważana za trafną. Może zatem należy uznać, odwracając sytuację, że to świat jest zbyt złożony, by ludzki umysł zdołał go w pełni ogarnąć? Jednak również ta odpowiedź nie jest przekonywająca, bo jak się wydaje, jeśli potrafimy postawić taki czy inny problem, to i potrafimy go rozwiązać. I stawiamy między innymi problem możliwości pełnego rozumienia natury. Dlaczego więc nie umiemy go obecnie rozwiązać czy też w ogóle nie jesteśmy w stanie tego zrobić? Wydaje się, że coś trzeciego staje nam na drodze i to coś nieustannie nas intryguje. Takie podejście z pewnością byłoby absolutnie niepojęte dla większości ludzi żyjących w XIX wieku, ale to był ostatni wiek, w którym panowało błogie przeświadczenie, iż istnieje wiedza pewna na temat takiego czy innego przedmiotu, nie mówiąc już o wiedzy pewnej na temat "wszystkiego". 344 Historia wiedzy Nowe sposoby postrzegania rzeczywistości Pierwsze udane zdjęde zrobił w 1826 roku Nicephore Niepce (1765-1833), francuski litograf. Dziesięć lat później Jacąues Daguerre (1789-1851) osiągnął sukces w eksperymencie, którego rezultat został nazwany od jego nazwiska dagerotypem. Kolejne ulepszenia technologii robienia zdjęć następowały w szyb- kim tempie. W 1888 roku George Eastman (1854-1932) przedstawił słynny skrzynkowy aparat fotograficzny z wygodną w użyciu rolką filmowego negatywu, rokujący, iż robienie zdjęć stanie się tanie i powszechnie dostępne. Rzeczywiście stopniowo stało się ono uprawianą masowo formą sztuki, a z drugiej strony zrewolucjonizowało podejście do rysunku i malarstwa. I zmieniło nasz sposób postrzegania rzeczywistości. Ludzie oglądający pierwsze dagerotypy byli zaskocze- ni, że widzą na nich tyle szczegółów, których nie zauważali w bezpośrednim kontakcie ze sfotografowanymi obiektami. William H.F. Talbot (1800-1877), wynalazca systemu negatywowo-pozytywowego, który nadal stosujemy, tak ko- mentował robienie zdjęć (w The Pencil of Naturę, London, 1844): Często dzieje się tak... i jest to jedna z niepowtarzalnych zalet fotografii, że fotograf odkrywa na zdjęciu, niekiedy długo po jego wykonaniu, wiele rzeczy, których nie spostrzegł podczas fotografowania. Czasami jest to napis lub data na murze domu czy jakiś afisz, wyglądający niczym obcy wtręt, a czasami tarcza odległego zegara, wskazującego godzinę zrobienia zdjęcia. Najwyraźniej mamy tu do czynienia z niepostrzeganiem przez ludzi pewnych rzeczy, które umykają ich percepcji w bezpośrednim kontakcie, lecz które zauważa aparat, a oni dopiero za jego pośrednictwem. Mówi się, że aparat nie kłamie. Czy zatem kłamią nasze oczy? Ciekawe dlaczego nasza świadoma percepcja wybiera z rzeczywistości pewne jej elementy, a inne pomija? I czy to aparat dostarcza prawdziwych widoków rzeczywistości, skoro nasze oczy nie widzą tego, co on? Prawdą jest tylko to, że nie znamy odpowiedzi na te pytania. Zanim wynaleziono aparat fotograficzny, znaczną część malarstwa stano- wiły portrety. Często były to miniatury noszone w medalionach dla wspomo- żenia pamięci o sportretowanej osobie. A gdy w pewnym momencie malar- stwo zostało uwolnione od funkcji "komunikowania" w taki prozaiczny sposób, niema! od razu doszło do gwałtownego rozwoju nowych kierunków i metod malowania. Impresjonizm stanowił chwalebne ukoronowanie wcześ- niejszych tendencji, a po nim przyszedł kubizm, dadaizm, surrealizm, abstrak- cyjny ekspresjonizm i inne współczesne kierunki artystyczne, takie jak na WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 345 przykład fotorealizm, dla którego charakterystyczne są obrazy nieodróżnialne z pewnej odległości od zdjęć. Równolegle zaś w fotografii powstały nowe sposoby rejestrowania i deformowania rzeczywistości, mające wstrząsnąć wi- dzem, który nawet nie podejrzewał istnienia prezentowanych mu wyglądów rzeczy. W rezultacie w znaczący sposób wzrosła nasza zdolność postrzegania różnych aspektów rzeczywistości czy odbierania jej inaczej niż dotychczas. Oczywiście fundamentalne zmiany w sztuce zawsze temu służyły. Jak wskazy- wałem wcześniej, wprowadzenie w XV wieku do sztuki przez malarzy rene- sansu perspektywy przyczyniło się do powstania antropocentrycznej wizji świata, w której nie było już miejsca na wyobrażenia niewidocznego, choć wszystkowidzącego Boga. Udoskonalenie zaś farb pozwoliło malarstwu szta- lugowemu wysunąć się na pierwszy plan, przed malarstwo ścienne, dzięki czemu sztuka częściowo przeniosła się z kościołów nawet do skromnych domów. Z kolei inne, dokonane już w XIX wieku, wynalazki techniczne wywołały tendencję do malowania z natury, w plenerze. One również były źródłem rewolucyjnych zmian, które doprowadziły do powstania impresjo- nizmu. Jednak zmiany percepcji, jakie nastąpiły dzięki wynalazkowi fotografii, trzeba uznać za bardziej radykalne od tych wcześniejszych. Rzecz nie w tym, czy fotografia może kłamać, czy też nie. Tysiące zdjęć reklamowych dowodzi, że tak. Chodzi o to, że wynalazek fotografii utrudnia utrzymywanie się sentymentalnego, stereotypowego wyobrażenia o świecie. Dobry fotograf potrafi pozbawić nas najdroższych nam iluzji, chociażby takich jak wiara, że ludzie biedni też są szczęśliwi, pomimo swojej biedy, czy że cierpienie zawsze uszlachetnia. Fotografia objawiła nam nieuchronne i bezwzględne okrucień- stwo wojny, i jakkolwiek wciąż jesteśmy skłonni akceptować wojnę, to zapewne współcześnie podchodzimy do niej z o wiele mniejszym niż nasi przodkowie entuzjazmem. Aparat fotograficzny potrafi uchwycić przejawiające się w różny sposób nasze człowieczeństwo. Ten rodzaj prawdy i wiedzy o nas samych, jakiego nam dostarcza, ma swój ciężar gatunkowy, bez względu na to, jak fotograficzne obrazy rzeczywistości mogą szokować i odpychać, nie zawsze przedeż przez nas doceniane. Zniesienie niewolnictwa \ Mathew Brady urodził się na pomocy stanu Nowy Jork około 1823 roku. Nauczył się sztuki robienia dagerotypów od wynalazcy Samuela F.B. Morse'a. W 1844 roku Brady otworzył w Nowym Jorku swoje pierwsze studio fotogra- 346 Historia wiedzy ficzne. Gdy w 1861 roku wybuchła amerykańska wojna domowa, postanowił sporządzić jej pełną dokumentację fotograficzną. Zatrudnił zespół fotografów i wysłał ich do strefy walk. Osobiście sfotografował takie pola bitewne, jak to pod Antietam i pod Gettysburgiem. Jego zdjęcia spoczywających na wzgórzu pod Gettysburgiem trupów, gdzie odbyła się słynna szarża Picketta, należą do najbardziej pamiętnych obrazów tej wojny. Groza, jaką ukazują, nie powstrzy- mała wszakże walk. W istocie w tamtych czasach zdjęcia te nie robiły na ludziach specjalnego wrażenia, jakby jeszcze nie umieli odczytywać przesłań fotograficznych obrazów albo jakby groza walk z całą ich nieuchronnością była tak porażająca, że ekspresyjne jej wyrażenie przekraczało możliwości fotografii. Podczas targów artykułów sanitarnych w 1864 roku prezydent Abraham Lincoln (1809-1865) napisał w czyimś pamiętniku te oto słowa, w sposób lapidarny ujmując przyczyny wybuchu wojny: "Nie słyszałem, żeby ktoś chciał być niewolnikiem. Warto to rozważyć, zwłaszcza jeśli zdoła się wymienić choćby jedną dobrą rzecz, której człowiek by dla siebie nie pragnął". Ale w wielu innych wypowiedziach prezydent powtarzał pogląd, że wojna domo- wa nie toczy się o zniesienie niewolnictwa, lecz o przetrwanie Unii. Jak napisał w liście do wydawcy prasowego Horace Greeleya w 1862 roku, "moim najważniejszym celem jest uratowanie Unii, nie zaś uratowanie czy, przeciwnie, zniesienie niewolnictwa. Gdybym mógł osiągnąć jedność państwa, nie uwalniając żadnego niewolnika, zdecydowałbym się na to. A gdybym zdołał zrealizować swój cel, uwalniając wszystkich niewolników, uwolniłbym ich. Gdybym zaś mógł uratować Unię, uwalniając tylko część niewolników, też bym to zrobił". Ostatecznie wybrał trzecią z wymienionych możliwości, gdyż Proklamacja z 1863 roku, ogłaszająca zniesienie niewolnictwa, w prakty- ce nie przyniosła niewolnikom wolności, dotyczyła bowiem tylko tych miesz- kających na obszarze zajmowanym przez konfederatów. Ale nie należy zapominać ostatniego zdania ze sławnego listu Lincolna do Greeleya: "Przed- stawiam tu oficjalne stanowisko, podyktowane troską o interes państwa, bez intencji zmiany mojego często wypowiadanego poglądu, że wszyscy ludzie powinni być wolni". Niewolnictwo zostało zniesione przez Kongres w 1865 roku, na mocy uchwalonej wówczas trzynastej poprawki do konstytucji, już po śmierci Lincolna i po zakończeniu wojny domowej. Tocqueville miał rację twierdząc, że wzrost w skali światowej równości społecznej to historyczna tendencja, której nie da się powstrzymać. Ale rewolucja francuska stawiała nie tylko kwestię równości, podobnie jak inne bunty polityczne, jakie wybuchły do końca XVIII wieku. Hasło rewolucji francuskiej uwzględniało "wolność, równość i braterstwo", i to wolność, a nie równość, znajduje się na czele tej WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 347 krótkiej listy podniosłych słów, oznaczając coś, co budziło bardzo silny odzew u wszystkich ludzi w XIX wieku. Najwcześniejszy protest przeciwko niewolnictwu w koloniach w Ameryce Pomocnej miał miejsce w 168S roku, kiedy podczas spotkania mennomtow w Germantown, w Pensylwanii, zredagowano memorandum wyrażające głę- boki sprzeciw wobec niewolnictwa Murzynów. Owi prości przedstawiacie libertarianizmu oświadczali wówczas, że "jakkolwiek chodzi o czarnych, to nie można uważać, że biali mają większe prawo czynić z nich niewolników niż innych białych". W czasie kiedy te słowa zostały napisane, niewolnictwo, zarówno czarnych, jak i białych trwało oczywiście od dawien dawna. Zapewne nie występowało ono zawsze i wszędzie, jednak wszelkie wyżej zorganizowane społeczności wcześniej czy później je wprowadzały, gdyż, jak się zdaje, nie potrafiły w inny sposób zagwarantować sobie wykonawców najcięższych i najbardziej niewdzięcznych prac. A po słynnym usprawiedliwieniu przez Arystotelesa niewolnictwa w jego doktrynie "naturalnego" niewolnictwa ła- twiej było je uzasadnić, więc rozprzestrzeniło się po całym świecie. Przez całe wieki zaledwie garstka ludzi wysuwała wobec niego zastrzeżenia. Ale wraz z ustanowieniem w ciągu XV i XVI wieku niewolnictwa Murzynów w kolo- niach europejskich w Nowym Świecie, których przywożono tam do pracy na plantacjach, podniosły się głosy oburzenia, najpierw w Europie, a następnie w samej Ameryce. Tych niewolników traktowano w sposób absolutnie nie- ludzki, porównywalny tylko z traktowaniem więźniów obozów koncentracyj- nych założonych przez nazistów w czasie drugiej wojny światowej. W 1688 roku w europejskich koloniach w Ameryce Pomocnej była zaledwie garstka niewolników, lecz w roku wybuchu wojny domowej żyło ich tu już około czterech milionów, wszyscy w południowych stanach. Handel niewolnikami został zakazany w 1808 roku, a niewolnictwo w brytyjskich Indiach Zachod- nich zniesiono w 1833 roku. Jednak na amerykańskim południu wciąż wysuwano w obronie niewolnictwa stary argument o ekonomicznej koniecz- ności jego utrzymania, nie napotykający tu silnego sprzeciwu. Poza tym wśród południowców dominowało przekonanie, że czarni są ludźmi pośledniejszego gatunku w porównaniu z białymi, a w związku z tym zostali przez naturę skazani na bycie niewolnikami. Z drugiej strony "Deklaracja niepodległości", napisana przez kogoś, kto posiadał niewolników, głosiła, że wszyscy ludzie są równi. Jak zatem można było uporać się z tą sprzecznością? W końcu doszło do tego, że niemożliwe stało się jej rozwiązanie środkami pokojowymi. Wybuchła wojna domowa, która, jak tyle innych wojen, trwała dłużej i okazała się bardziej okrutna, niż się spodziewano. Wyczerpani żołnierze z południo- wych stanów poddali się niemal po czterech latach walki, a wraz z tym nastał 348 Historia wiedzy kres niewolnictwa w ostatnim dużym jego skupisku na świecie. Jednak nie oznaczało to definitywnego końca niewolnictwa. Powróciło ono w państwach zajętych przez Hitlera w czasie drugiej wojny światowej, a w kilku krajach Trzeciego Świata trwa do dziś w postaci szczątkowej, oprócz guasi-niewolnk- twa. Na przykład występująca tam dziedziczna służba za długi oznacza de facto stan niewolnictwa. W niektórych narodach trudno ją wykorzenić. Jednocześ- nie dzięki ofiarom poniesionym w amerykańskiej wojnie domowej niewolnic- two w pewnym ściśle określonym sensie należy już do przeszłości, gdyż żadne państwo, które akceptuje niewolnictwo, nie może zostać członkiem ONZ. Ta organizacja nie uznaje legalności niewolnictwa nigdzie na świecie. W ten sposób po około pięciu tysiącach lat niewolnictwo, ta jedna z największych obraza poczuda sprawiedliwości, zostało zakazane, nawet jeśli faktycznie gdzieś jeszcze występuje. Sądzę, że wprowadzony po wojnie domowej w Ameryce formalny zakaz niewolnictwa należy do największych osiągnięć XIX wieku. Takie znaczenie nadaje mu potworność instytucji niewolnictwa, której zniszczenie wymagało najbardziej okrutnej i krwawej wojny w Ameryce Północnej. Niewolnictwo było faktem ekonomicznym. Wojna również. Konflikt miał przeto swoje uzasadnienie. Był święcie usprawiedliwiony, jak to określił Lincoln w swoim drugim przemówieniu inauguracyjnym. Jeśli zgodzimy się, że niewolnictwo w Ameryce to jeden z tych występków, który za sprawą Opatrzności musiał nas dotknąć, trwając przez dopuszczony przez Boga czas, i któremu pragnie On obecnie położyć kres, doświadczając nas, tych z północy i tych z południa, tą straszną wojną jako zasłużonym nieszczęściem za uleganie występkowi, to czy uznamy to za przejaw jakiegoś odstępstwa od Jego boskich atrybutów, niezmiennie przypisywanych mu przez wszystkich wierzących? Pieśćmy nadzieję i módlmy się żarliwie, by ta okrutna plaga wojny rychło przestała nas nękać. A jeśli z woli Bożej ma ona trwać, dopóki całe bogactwo wypracowane przez niewolników w ciągu dwustu pięćdziesięciu lat znoju, nie wynagrodzonego zapłatą, nie zostanie zniszczone czy dopóki za krew wytoczoną z niewolników w czasie chłost nie zapłacimy naszą krwią, to też musimy uznawać słowa wypowiedziane przed trzema tysiącami lat: "sądy Pańskie prawdziwe, wszystkie razem są słuszne". Przemówienie zostało wygłoszone 15 marca 1865 roku, a 9 kwietnia generał Robert E. Lee poddał się generałowi Ulyssesowi S. Grantowi w Appomattox Court House w Wirginii, tym samym kończąc wojnę, 14 kwietnia zaś aktor John Wilkes Booth postrzelił Abrahama Lincolna podczas spektaklu w Ford's Theatre WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 349 w Waszyngtonie. Prezydent zmarł następnego dnia rano. Zdawał sobie sprawę z tego, choć o tym nie mówił, że niewolnictwo to choroba, która dotyka zarówno niewolników, jak i ich panów. Elokwentnie wyraził to psycholog C.G. Jung (1875-1961) w rozprawie z 1928 roku*. .Każdy Rzymianin żył w otoczeniu niewolników. W starożytnym Rzymie dominowała psychologia niewolnictwa, przez co Rzymianie stawali się psychicznymi niewolnikami. Podlegając stale jej wpływowi, nieświadomie ją przejmowali. Nikt nie jest w stanie uchronić się przed takim wpływem. Toteż my wszyscy, a nie tylko niewolnicy i ich potomkowie, wiele zawdzię- czamy odważnym ludziom, którzy od 1861 do 1865 roku walczyli o zniesienie niewolnictwa. Szokując burżuazję Nie tylko Marks pragnął szokować dziewiętnastowiecznych kapitalistów. Wielu innych autorów wykpiwało "burżuja" i rzucało na niego kalumnie, nie oszczędzając powstającej dzięki niemu cywilizacji. Robili to wszakże nie tyle po to, by doprowadzać kapitalistów do białej gorączki, ile w celu wyrwania ich ze stanu pyszałkowatego samozadowolenia. To ono samo, podbudowane pewnością siebie za sprawą wysokich dochodów kapitalistów, wzbudzało u tych autorów oburzenie. W poczuciu ograniczeń narzucanych reszcie spo- łeczeństwa przez moralność kapitalistów i ich ideał sukcesu atakowali tę nową klasę społeczną w płomiennych, poetyckich i prozatorskich obrazach, ale byli przez nią ignorowani. W Ameryce poeta Walt Whitman (1819-1892) i po- wieściopisarz Herman Melville (1819-1891) walczyli o uznanie raczej z mi- zernym rezultatem. I Whitman, kMelville zdołali wydawać swoje dzieła, ale żaden z nich nie wzbudził podziwu u ludzi, których pragnął poruszyć i od- mienić. Whitman dopiero w podeszłym wieku i nie z powodów, jakich należałoby oczekiwać, zaczął zyskiwać czytelników, a wraz z tym uznanie jako wielki poeta amerykański. Z kolei najlepsza powieść Melville'a, Moby Dick (1851), była przez długi czas uważana za zwykły thriller, którego akcja dzieje się na morzu. Pisarz umarł w zapomnieniu i został ponownie odkryty dopiero przez następne pokolenie. Wysiłek mający na celu ukazanie ówczesnym * Contributions to Analitical Psychobgy, trans, by H.G. and C.F. Baynes, New York-London 1928. 350 Historia wiedzy czytelnikom, że powstaje nowy świat, wysiłek podjęty przez obu artystów, poszedł całkowicie na marne. Twórczości zaś Francuza Charlesa Baudelaire'a (1821-1867) nie tylko nie czytano, ale i była ona kontrolowana przez państwową cenzurę. Uważano ją za obsceniczną, a jego samego traktowano z pogardą jako pożałowania godnego psychopatę. Możliwe, że nim był, lecz zarazem był najbardziej przenikliwym krytykiem swoich czasów we Francji, zdolnym spostrzec nowy przerażający świat, jaki zaczął się wyłaniać z gabinetu "burżuja". Z kolei Gustave Flaubert (1821-1880) ukazał w Pani Bornry w sposób boleśnie szczegółowy słabości "burżuja". Opisał w tej powieści z góry skazane na niepowodzenie wysiłki kobiety pragnącej uciec z "więzie- nia", jakie stanowiła dla niej uwspółcześniona ciasna izdebka Małgorzaty z Fausta, i znaleźć się w bardziej otwartym świecie. A Emile Zola (1840- -1902) starał się w swoich przejmująco realistycznych powieściach obudzić uśpione sumienia ludzi fin de siede'u, lecz rychło znalazł się w izolacji i samotnie stawiał czoło inercji i pustce życia francuskiej klasy średniej. Friedrich Nietzsche zaś, trzeci z wielkich niemieckich filozofów XIX wieku - tylko Hegel i Marks mogą się z nim równać - był synem psychicznie chorego człowieka i sam popadł w szaleństwo w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Wskazuje się na wiele przyczyn jego choroby, ale jedna jest wręcz oczywista. Otóż Nietzsche został doprowadzony do obłędu między innymi z powodu błogiego i całkowicie nieuzasadnionego samozadowolenia jemu współczes- nych, którzy go ignorowali, a zarazem darzyli względami pisarzy mogących obecnie kojarzyć się zaledwie z postaciami z komiksów. A im bardziej Nie- tzsche był ignorowany, tym ostrzej atakował chrześcijaństwo i wprowadzony przez nie system nakazów moralnych, nie znajdujących odzwierciedlenia w życiu. Skrajnie osamotniony w ostatnim okresie życia, kiedy napisał swoje najlepsze książki (1879-1889), zakończył to pełne gorzkich rozczarowań życie w 1900 roku i dopiero przedstawiciele dwóch kolejnych generacji w Niem- czech, rodzinnym kraju filozofa, oraz we Francji przyjęli jego dzieło wręcz czołobitnie. Angielska burżuazja również nie uniknęła ataku ze strony twór- ców. George Eliot (1819-1880), której powieść Middkmarch (1871-1872) została okrzyknięta pierwszym w pełni dojrzałym utworem literackim, nie tylko w swoich książkach, ale i w życiu zwracała się przeciwko dominującym standardom moralnym. Pod wpływem nacisków na władze ze strony przed- stawicieli darzonych szacunkiem warstw społecznych została, wraz ze swym towarzyszem życia G.H. Lewesem, czasowo wydalona z Anglii, gdyż nie mieli ślubu. Odpłaciła za to swoimi książkami, z których najbardziej bezlitosna jest Middkmarch i w których bez obsłonek ukazała światu porażającą małostko- wość ludzi z najwyższych warstw społecznych epoki wiktoriańskiej. Ale WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 557 niewielu to obchodziło, burżuazja zaś, w Anglii i gdziekolwiek indziej, przeja- wiała godną uwagi niezdolność zauważania tego, co było nadzwyczaj dobrze widoczne. Przedstawiciele burżuazji kupowali powieści George Eliot, czytali je, zarazem nie dostrzegając w nich tego, co powinni. Z kolei Thomas Hardy (1840-1928) uznał za ponury wyrok brak powodzenia u czytelników takich jego powieści, jak Tessa d'Urbemlle (1891) oraz Juda nieznany (1895). Przytłaczająca świadomość samooszukańczego charakteru wyznawanych przez burżuazję przekonań sprawiła, że drugą połowę swojego długiego życia poświęcił twórczości poetyckiej, w której przedstawiał dręczące go wizje. A Oscar Wilde (1856-1900), buntownik totalny, został zepchnięty na pozycję błazna urągającego wszystkim i wszystkiemu. Jego rodacy wpędzali go w czar- ną rozpacz i starał się wyrwać ich ze stanu umysłowego letargu. Jednak doprowadził do tego tylko w tym sensie, że wzburzeni z powodu jego kpin wtrącili go do więzienia, rujnując mu życie. Wymienieni pisarze i poeci XIX wieku, a także ci, których nie wymieni- łem, bardzo się od siebie różnią, lecz mają jedną cechę wspólną. Otóż wszyscy dostrzegają to, co Marks przedstawia w Manifeście komunistycznym, czyli nowy pod względem moralnym i intelektualnym świat, w którym utrwalone przez tradycję relacje społeczne utraciły swoje znaczenie i wszystko, co kiedyś zakrzepło, nagle się rozpuściło, nie pozostawiając ludziom czasu na przysto- sowanie się do powstałej sytuacji. Ci pisarze i poeci mieli świadomość, że burżuazja nie rozumie tego, co się wydarzyło za sprawą jej samej, a był to warunek konieczny przetrwania tej klasy i tworzonej przez nią cywilizacji. Można powiedzieć, że twórcy różnych dziedzin podjęli w XIX wieku misję uratowania burżuazji przed nią samą. Krytyka burżuazji, jaką przedstawili, wynikała bardziej z ich pozytywnego, nie zaś z negatywnego nastawienia do tej nowej klasy społecznej. Byli jak zbuntowane dzieci, które odkryły u ojca brak zrozumienia powstałej sytuacji. I jak tyle innych dzieci wysunęli przeciw- ko niemu pewne zarzuty, wzbudzając tym u niego uczucie zawodu. Ale choć generalnie nastawienie do nich ze strony "ojca" również było pozytywne, to nigdy nie potrafili osiągnąć porozumienia, jakby dzieląca ich różnica podejścia do nowej rzeczywistości stanowiła przeszkodę nie do pokonania. Darwin i Freud Wszystko, co robili ci zbuntowani autorzy, robili dla wolności lub w imię wolności. Dwaj inni autorzy, którzy nie uważali siebie za buntowników, l 352 Historia wiedzy w rzeczywistości prowadzili taką samą jak d buntownicy walkę z nawykami myślowymi burżuazji. Obaj byli uczonymi i wydaje się, że pragnęli tylko odsłonić swoim współczesnym pewne proste prawdy. Ale oni również szoko- wali burżuazję i to bardziej niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem Marksa, choć może nawet bardziej od niego. Było tak, gdyż ich proste prawdy okazały się absolutnie niestrawne dla ludzi epoki wiktoriańskiej, jeśli wziąć pod uwagę rozmaite uzurpacje tej epoki. Toteż Darwin i Freud zostali zaatakowani z furią, która w ciągu wieku wcale tak bardzo nie osłabła. Karol Darwin urodził się w 1809 roku w Anglii. Był wnukiem ekscen- trycznego biologa ewolucjonisty, Erasmusa Darwina. Nie przejawiał żadnych nieprzeciętnych uzdolnień, w związku z czym zawiedziony ojciec zgodził się pod wpływem perswazji, by młody Karol przyjął stanowisko przyrodnika w załodze królewskiego statku "Beagle", który płynął do Ameryki Południo- wej. Ojciec zgodził się na to w nadziei, że z tej wyprawy do świata dzikiej przyrody może wyniknąć coś pozytywnego, choć zapewne niewiele oczekiwał. Podczas pięcioletniego okresu pracy na statku Darwin zaczai tworzyć teorię ewolucji i pochodzenia gatunków, którą opublikował w 1859 roku, wywołując konsternację wśród przedstawicieli tych samych, darzonych sza- cunkiem warstw społecznych, jakie skazały George Eliot na wygnanie. Gdyby ograniczył się do bernikli i dżdżownic, których badaniem zajmował się wcześniej, wysunięta przez niego teoria nie wzbudziłaby kontrowersji. Jednak on z uporem podtrzymywał stanowisko, że dzięki doborowi naturalnemu ewolucji podlegają wszystkie gatunki, nawet gatunek ludzki. To było trudne do przyjęcia. A przecież z pewnego punktu widzenia ewolucja jest czymś oczywistym i powszechnym. Podlegają jej całe narody, odpowiadając na wyzwania, jakie stawiają przed nimi inne narody i sama przyroda. Podlegają jej także korporacje, gdyż dostosowują się do sytuacji panującej w danym czasie na rynku. No i ewoluują przyjaźnie, tak samo jak idee. Oczywiste jest nawet to, że ewoluują poszczególne gatunki zwierząt. Współcześnie mamy na przykład mnóstwo ras psów, podczas gdy kiedyś było ich bardzo niewiele. Niemniej jednak pogląd Darwina, że ewolucja jako ukryta zasada reguluje rozwój wszystkich gatunków i że człowiek, gatunek zwierzęcia, pochodzi od zwierzęcych praprzodków, zaszokował ludzi żyjących w drugiej połowie XIX wieku. Były ku temu różne powody. Przede wszystkim ów pogląd oznaczający, że wszystkie gatunki powstały w ciągu niewyobrażalnie długiego czasu, a nie zostały stworzone od razu przed kilkoma tysiącami lat, stanowi) jedno z tych wyzwań, podobnie jak odkrycia Galileusza, z którymi religia chrześcijańska nie potrafiła się uporać. Darwinizm zdawał się przeczyć Biblii, ale w rzeczy- wistości nie to, samo w sobie, stanowiło cel Darwina. On, podobnie jak WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 353 Galileusz, jedynie nakłaniał ludzi do tego, by zechcieli zobaczyć świat taki, jaki jest on naprawdę i dzięki temu uznali absolutną oczywistość teorii ewolucji. Jednak nie pomógł mu w tym nawet spokojny i wyważony tryb argumentacji, gdyż i tak wzmagała ona lunę, z jaką atakowali go adwersarze. Nawet jeśliby uznali, że dżdżownice są produktem ewolucji, to nie do pomyślenia było dla nich, iż ludzie pochodzą od prymitywnych stworzeń, a zwłaszcza od małp, które bynajmniej nie starają się ukrywać swych odpychających instynktów, gdy oglądamy je w ogrodach zoologicznych. Na nic się nie zdało powtarzanie przez Darwina, że ewolucja ludzkiego gatunku od odległego wspólnego przodka, naszego i współczesnych wielkich małp - przodek ów to wciąż brakujące ogniwo w łańcuchu ewolucyjnym - trwała miliony lat. Jego adwer- sarze z uporem twierdzili, iż Darwin każe im uważać ich dziadków za małpy. Najwyraźniej chcieli być obrażani i nie słuchali jego wyjaśnień. Próżność uniemożliwiająca uznanie pokrewieństwa ludzi ze zwierzętami może przygnębiać, gdyż w istode należałoby się tym szczycić. Za to dzieło i życie Darwina (zmarł w 1874 roku) świadczą o ludzkim poczuciu wolności i o zdolności cieszenia się z własnych osiągnięć. Ten uczony wyzwolił gatunek Homo sapiens ze statycznego, ograniczonego pojmowania czasu i odkrył jeden z podstawowych mechanizmów zmiany biologicznej. Niektóre z jego twier- dzeń zostały zakwestionowane, ale sama teoria ewolucji jako taka bezwzględ- nie wytrzymała próbę czasu. Zygmunt Freud urodził się w 1856 roku na Morawach. Studiował w Wiedniu medycynę, specjalizując się w neurologii i w psychiatrii. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku rozwiną] technikę leczenia histerii za pomocą swobodnej gry skojarzeń i osiągnął na tym polu znaczące sukcesy, a w każdym razie udawało mu się doprowadzać do remisji symptomów. W tym też czasie dokonał odkrycia podświadomości. To wprost nadzwyczajne odkrycie! Bo jakimż jest ona niezwykłym i intrygującym fenomenem. Na pierwszym miej- scu trzeba tu stwierdzić, że każdy, kto uważnie przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze, wie, iż istnieje podświadomość i prawdopodobnie zawsze o tym wiedział, świadomie jednak zaprzeczał jej istnieniu i nadal to robi. Czym zatem jest ludzka psychika, która w związku z istnieniem podświa- domości zdaje się funkcjonować autonomicznie, nie poddając się naszej kontroli? Któż bowiem naprawdę potrafi nad nią panować? Któż potrafi myśleć nieprzerwanie o tym samym dłużej niż przez kilka sekund, gdyż zwykle wtedy samorzutnie przychodzą nam do głowy jakieś nowe, nie chciane myśli? I któż potrafi się zmusić, by w ogolę nie myśleć na przykład o seksie, zemście czy własnej wspaniałości? A jeśli już takie myśli opanują w danej chwili umysł, to niezwykle trudno ich się pozbyć. Znikają samorzutnie tak samo niespodzie- 354 Historia wiedzy wanie, jak się pojawiły, zastąpione przez inne, równie nieoczekiwane, czy często równie nie chciane jak poprzednie. Te doznania są powszechnym doświadczeniem ludzkiego gatunku. Wielkość Freuda polega na tym, że bardzo dokładnie przemyślał ten fenomen, zanim zaczął wyjaśniać mechanizmy funkcjonowania ludzkiej psy- chiki zgodnie ze swoim rozumieniem. Ten uczony był w swoich czasach nawet bardziej kontrowersyjny od Darwina. Jego twierdzenie, iż potrzeby i zahamo- wania seksualne mają pierwszorzędny wpływ na nasze zachowanie, okazało się bowiem jeszcze bardziej szokujące dla ludzi epoki wiktoriańskiej niż twierdze- nie Darwina, że pochodzimy od małpopodobnych przodków. Albowiem w odniesieniu do poglądów Freuda nie chodziło już o urażoną dumę, lecz 0 to, że po cichu wszyscy przyznawali, iż wiele z tego, co on głosi, potwierdza się w ich przypadku. Bo jaki normalny człowiek nie przyzna, że myśli dotyczące seksu znajdują się jakby w tle świadomości, gotowe w każdej chwili, w najbardziej dziwnym i niestosownym momencie, ją opanować? Ale, nieste- ty, w epoce wiktoriańskiej ludzie na ogół wierzyli, że inni ludzie nie są do nich podobni. Mężowie uważali, że ich żony nigdy nie myślą o seksie, a one sądziły to samo o swoich dzieciach. Dzieci zaś, pomimo oczywistych faktów, zakła- dały cnotliwość rodziców. Jednak nie tylko przypisanie Freudowi obsesji seksualnej nie pozwalało uznać jego teorii. Był on bowiem zarówno odkryw- czym uczonym, jak i przenikliwym krytykiem literatury oraz społeczeństw^. Trwał nieugięcie na stanowisku, że zarówno literaturę, jak i społeczeństwo należy poddawać chłodnej rzeczowej analizie, nie zaś opromieniać je różowym blaskiem, w czym lubowali się ludzie jego epoki. Wszyscy byli zaszokowani okropnościami pierwszej wojny światowej, brutalnością i okrucieństwem lu- dzi, trwającymi do tego czasu jakby w stanie utajenia, pod maską uprzejmości 1 ogłady. Również Freuda ten szok nie ominął, ale generalnie psychoanalityk nie był zaskoczony, iż doszły wówczas do głosu najgorsze instynkty, gdyż wiedział, że istnieją one w ludzkiej psychice, gotowe objawić się w stosownej chwili. Nie był również zaskoczony zabijaniem przez nazistów Żydów po wybuchu drugiej wojny światowej i wydanym na niego samego jako na Żyda wyrokiem śmierd. Uciekł wraz z córką Anną z Wiednia do Londynu, zapła- ciwszy łapówkę w wysokości dwudziestu procent swego majątku. Stary i chory, zmarł w rok po ucieczce. Freud zawsze podkreślał, że jest lekarzem i uczonym. Jego badania wchodzą w zakres psychologii, dyscypliny naukowej, która wzięła swą nazwę od greckiego słowa oznaczającego nieśmiertelną ludzką duszę. Ale Freud nie wierzył w istnienie nieśmiertelnej ludzkiej duszy. W tym paradoksie tkwi wielka ironia jego sytuacji jako badacza. Był mechanicystą i deterministą. WIEK XIX - PRZEDSIONEK NOWOCZESNOŚCI 355 Rozpatrywał psychikę w ścisłym związku z funkcjami biologicznymi człowie- ka, uważając, iż choroba i zdrowie psychiczne zależą od stanu równowagi całego organizmu. Do końca życia pozostał myślicielem dziewiętnastowiecz- nym, choć zmarł w 1939 roku. Uważał, że człowiek jest bardziej niż cokolwiek innego w świecie rodzajem maszyny, a jeśli nie, to jest z pewnością rodzajem zwierzęcia podobnego do innych zwierząt. Zarazem był nadzwyczaj odważny w swym pragnieniu spenetrowania otchłani ludzkiej psychiki, czego nie robił nikt przed nim, otchłani objawiającej się nam tylko w snach. Darwin i Freud należą do tych odkrywców, którzy zmusili nas do dostrzeżenia prawdziwej natury człowieka, przy całej naszej do tego niechęci. Z pewnością staliśmy się bogatsi dzięki wniesionej przez nich nowej wiedzy na ten temat, choć wielu z nas nigdy nie przestanie ich nienawidzić za to, że nam ją ofiarowali. 11 ŚWIAT W 1914 ROKU Do 1914 roku w Europie powstała cywilizacja, która stanowi ważne wydarzenie w dziejach ludzkości. Wytyczając pożądany kierunek rozwo- ju, stała się ona wzorem do naśladowania dla niemal wszystkich państw i zdominowała światowy handel, obieg pieniądza, naukę i kulturę, narzuciw- szy swoje reguły i wartości. Zarazem ówczesne elity europejskie skupiające najinteligentniejszych, najbardziej kulturalnych i wrażliwych ludzi, nie były w pełni usatysfakcjonowane osiągnięciami tej cywilizacji, którą większość tak się szczyciła. Ci ludzie czuli, że został popełniony jakiś straszliwy błąd i istotnie ich przypuszczenia znalazły potwierdzenie, gdy wielka wojna, rozpo: częta w 1914 roku, pogrążyła państwa europejskie i inne w konflikcie trwają- cym z przerwami przez trzydzieści lat. W ciągu pierwszych czterech lat walk został zniszczony dorobek pokoleń. Kiedy nastał pokój, trzeba było zaczynać wszystko od początku, gdyż cywilizacja, tworzona od co najmniej 1300 roku, legła w gruzach. Toteż nic w tym dziwnego, że nadal jesteśmy pochłonięci gigantycznym dziełem budowy nowego porządku. Postaram się teraz odpowiedzieć na pytanie, jaki popełniono błąd; dlacze- go Europejczycy wywołali w 1914 roku najbardziej niszczycielską wojnę w dziejach ludzkości, w którą do roku 1945 włączyły się niemal wszystkie narody świata i która kosztowała wiele milionów ludzkich istnień oraz niewypowiedziane cierpienia jeszcze większej liczby ludzi. Podziały ekonomiczne Świat istniejący w 1914 roku można podzielić na cztery strefy ekonomiczne. W pierwszej liczba ludności zatrudnionej w przemyśle przekraczała liczbę tej ŚWIAT W 1914 ROKU 557 pracującej w rolnictwie. Wielka Brytania osiągnęła taki stan do 1820 roku, Niemcy i Stany Zjednoczone do 1880, a Belgia i Japonia, wraz z kilkoma innymi krajami, do pierwszej dekady XX wieku. Francja nie osiągnęła go do 1914 roku, a właściwie aż do okresu po 1945 roku. Pozostałe kraje świata znajdowały się daleko w tyle. W strefie drugiej liczba ludności zatrudnionej w rolnictwie niemal dwukrotnie przewyższała liczbę tej pracującej w przemy- śle. Należały do niej: Szwecja, Włochy i Austria. Jednak równocześnie kraje te stanowiły potęgi gospodarcze w porównaniu z pozostałymi słabo uprzemysło- wionymi krajami. Trzecią strefę tworzyła duża liczba państw, które rozpoczęły industrializację, lecz wciąż dominowało w nich rolnictwo. Najlepszy przykład stanowi pod tym względem Rosja. Posiadała ona już wówczas nowoczesne fabryki, które dorównywały angielskim i niemieckim, jednak przytłaczającą większość ludności nadal stanowiło tam chłopstwo. Do czwartej strefy ekonomicznej należały takie kraje bałkańskie jak Grecja i Turcja, kraje kolonialne w Azji i w Afryce oraz większość krajów Ameryki Łacińskiej. W późniejszym okresie zostały one nazwane krajami trzeciego świata. Z kilko- ma wyjątkami podstawę utrzymania ludności do dziś stanowi w nich rodzin- nie uprawiane rękodzieło, rzemiosło i nie wymagająca kwalifikacji praca fizyczna. Zgodnie z każdą definicją potęgi państwa kraje należące do pierwszej strefy ekonomicznej i niektóre ze strefy drugiej stanowiły w 1914 roku najsilniejsze organizmy gospodarcze. Przede wszystkim przypadała na nie największa część światowego kapitału, włącznie z nadwyżką, którą można było spożytkować na korzystne lokaty albo na zakup środków produkcji, takich jak większe i droższe maszyny oraz narzędzia, i na budowę fabryk. Polityczne panowanie tych krajów nad większością narodów świata może się wydać druzgoczące. Służyła mu zarówno administracja kolonii, jak i wojsko, którego kraje te nigdy nie wahały się użyć, by uczynić inne kraje, jak na przykład w przypadku Wielkiej Brytanii Chiny, sobie podległe. Światowe potęgi narzucały też podbitym narodom swój język, obyczaje i gusty, włącznie z kanonami twór- czości artystycznej. Lokalnym kulturom w zasadzie nie udało się przetrwać w stanie nienaruszonym, a tam gdzie wytrzymały one napór, stało się to częściowo za sprawą zasymilowania ich przez kultury kolonizatorów. Ponadto na kraje należące do pierwszej i drugiej strefy ekonomicznej przypadała największa część światowych zapasów broni, włącznie oczywiście z bronią strategiczną. Dysponowały one najlepiej wyszkolonymi armiami lądowymi i marynarką wojenną. Nigdy przedtem tak niewielka część ludności świata nie dysponowała taką potęgą i nie panowała tak skutecznie nad resztą ludzkiej populacji. 358 Historia wiedzy Istota tej sytuacji sprowadzała się do tego, że jeśli niewielka grupa krajów, w większości europejskich, które sprawowały kontrolę nad całym globem, chciała światowego pokoju, to on panował. Jeśli zaś wolała wojnę, wówczas inne kraje i narody musiały ją znosie, gdyż nie miały w tej sprawie nic do powiedzenia. Zainteresowanie wojną Co pewien czas zwracam w tej pracy uwagę na bliski związek pomiędzy wojną i postępem wiedzy. W poprzednim rozdziale zajmowałem się na przykład wynalazkiem karabinu maszynowego i zrównaniem dzięki niemu sił poszcze- gólnych armii. Pisałem również o tym, że zniesienie niewolnictwa wymagało najbardziej niszczycielskiej wojny w dziejach Stanów Zjednoczonych. Ale oczywiście absolutnie nie wyczerpałem tematu dotyczącego wzajemnego związku pomiędzy wojną i wiedzą. Ludzie od tysięcy lat interesują się minionymi wojnami i prawdopodobnie uważają je za najbardziej zajmujący przedmiot badań. Zawsze obawiali się wojny i usiłowali uniknąć jej okropności, a równocześnie byli zafascynowani napięciem oraz ryzykiem, jakie się z nią wiążą i stawali się jej szermierzami.. Przez wiele tysiącleci podziwiali, a często otaczali niemal nabożną czcią walecznych żołnierzy. I nic w tym dziwnego, skoro zwycięzcy wodzowie nie tylko wybawiali swoich ziomków od ich wrogów, ale i obdarowywali wojen- nymi łupami: ziemią, pieniędzmi itp. W jaki sposób mogliby lepiej wyrazić wdzięczność za takie dary? Poza tym waleczni żołnierze tworzą, chcąc nie chcąc, określony ideał życia, odwołujący się do dyscypliny i prawości, a nade wszystko do odwagi oraz poświęcenia. Wielu zaś ludzi uważa, że brakuje im tych cnót i taki wzór do naśladowania uważają za wielce pożądany. I choć większość może czuć, że nie potrafiłaby mu sprostać w codziennym życiu, to jednak samo jego istnienie podnosi ludzi na duchu, a nawet ich inspiruje. Ponadto wojna w sposób nadzwyczajny przyspiesza postęp w różnych dziedzi- nach. Pobudza wyobraźnię i nagradza pomysłowość, która jest skierowana na rozwiązanie jakichś fundamentalnych problemów. Trzeba jeszcze dodać, że wojnie zwykle towarzyszy wymieszanie garnituru genowego. Mars i Wenus spotykają się wówczas. Żołnierze z odległych regionów zapiadniają miejscowe kobiety, czy to na skutek gwałtów, czy przygodnych znajomości. I te kobiety rodzą dzieci wzbogacone genetycznie, bez względu na to, czy ktoś je nazywa bękartami, czy też nie. ŚWIAT W 1914 ROKU 359 W XIX wieku zainteresowanie wojną absolutnie nie osłabło. Było wręcz przeciwnie. Prawdopodobnie zajmowano się nią nawet bardziej intensywnie niż czymkolwiek innym. Dzięki temu doszło do wielu wynalazków, przydat- nych zarówno w czasie pokoju, jak w czasie wojny. Stworzenie przez Alfreda Nobla dynamitu niech będzie tu przykładem. Jak już wspomniałem, od zakończenia w 1815 roku wojen napoleońskich aż do roku 1914 nie było na świecie poważniejszych konfliktów, z wyjątkiem amerykańskiej wojny domo- wej. Ale ci, którzy w XIX wieku zajmowali się wojną, wiedzieli lub sądzili, że wiedzą na jej temat dużo nowych rzeczy: jak ją prowadzić, zarówno wojnę ofensywną, jak defensywną, jak nad nią panować i jak osiągać z niej korzyści. Nie mieli wszakże sposobności sprawdzenia swoich teorii w praktyce. Zara- zem jedna z lokalnych wojen przyniosła zaskakujące odkrycie. Rosjanie zaatakowali w 1905 roku Japonię, przekonani, że z łatwością zwyciężą. Jednak to Japończycy z łatwością zwyciężyli; z przyczyn taktycznych, a przede wszyst- kim z jednej przyczyny. Ich linie bojowe były znacznie krótsze od rosyjskich. Ale kryło się za tym zwycięstwem coś więcej. Otóż Japonia, z czego wkrótce zdano sobie na świecie sprawę, szybko rozwijała się pod względem gospodar- czym, od czasu kiedy na mocy decyzji podjętej przez władze w 1868 roku zaczęła naśladować kraje zachodnie, by dzięki temu zapewnić sobie przetrwa- nie. Po zwycięstwie nad Rosją w 1905 roku została uznana za ważne państwo. Abstrahując wszakże od tego zdarzenia, które oczywiście nie wróżyło Zacho- dowi nic dobrego, choć wówczas nie zdawano sobie z tego sprawy, trzeba podkreślić, że świat zdołał przez długi czas uniknąć poważnej wojny. Z drugiej strony tak długo hamowana żądza walki dawała znać o sobie coraz silniej i w końcu już nie można było nad nią zapanować. Kolonializm Kolonializm jako polityka ekspansji jest zjawiskiem bardzo starym. Jak pisałem, Grecy zakładali kolonie w Azji Mniejszej siedemset lat p.n.e., a później kartagińskie i rzymskie kolonie walczyły o wpływy w basenie Morza Śródziemnego. Z kolei po 1492 roku większość krajów europejskich założyła kolonie na odkrytej wówczas półkuli zachodniej. Jednak należące do współ- czesnego słownika określenie kolonializm nie odnosi się do wymienionych przykładów. Oznacza ono bowiem planowy podbój przez najpotężniejsze państwa europejskie w XIX i na początku XX wieku nowych terenów, głównie w Afryce i w Azji Południowo-Wschodniej. Te nowe kolonie nie były 360 Historia wiedzy zakładane po to, by zmniejszyć gęstość zaludnienia w macierzystych krajach czy prowadzić ewangelizację tubylców bądź poszerzać wpływy polityczne, lecz by tworzyć i kontrolować rynki w poszczególnych częściach świata. W poło- wie XIX wieku rewolucja przemysłowa przyniosła produkqę przekraczającą popyt na dobra konsumpcyjne na lokalnych rynkach europejskich. Okresowo wybuchająca panika, zrodzona z obawy, iż może dojść do krachu finansowego, stanowiła znak, jak ujmował to Karol Marks, że "burżuazyjny kapitalista" musi stale powiększać liczbę odbiorców produkowanych towarów, chcąc zapewnić sobie stabilność dokonywanych transakcji. A na świecie żyły miliony potencjalnych klientów. Byli wprawdzie bardzo biedni, lecz rekompensowała to ich wielka liczba. Zarazem ich polityczna, a zwłaszcza militarna słabość oznaczała, że można siłą wymóc na nich kupowanie tych towarów, które zechce im sprzedawać sam wytwórca. Poza tym, jeśli nawet d potencjalni klienci nie mieli gotówki, to dysponowali dobrami naturalnymi i surowcami - od tytoniu po chrom, od ryżu po boksyt, od kawy i pomarańczy po bawełnę, kauczuk czy jutę - a te można było wymienić na towary, które i tak musiały zostać gdzieś sprzedane, żeby nie zatrzymała się europejska machina pro- dukcyjna. Do roku 1914 kolonialny podział odkrytych lądów pomiędzy kraje europejskie uległ gruntownym zmianom. Hiszpania, utraciwszy większość kolonii w Nowym Świecie na skutek powstań wolnościowych, nigdy nie stała, się głównym graczem w grze o kolonie w Afryce. Natomiast Portugalia utrzymała w Afryce poważne wpływy, panując nad dużymi enklawami - Angolą i Mozambikiem - na zachodzie kontynentu oraz na wschodnim wybrzeżu. Podobnie maleńka Belgia przejęła kontrolę nad rozległym teryto- rium wokół tajemniczej rzeki Kongo. Natomiast Holendrzy strzegli swoich wpływów na dużych obszarach w Indiach Wschodnich, z których czerpali ogromne korzyści, a po wojnie burskiej przestali być zainteresowani ekspansją w Afryce. Rosjanie nie mieli zamorskich kolonii, mogli natomiast wiele zyskać poza swoją wschodnią granicą, więc zajęli się podbojem Syberii i terytoriów na południowym wschodzie, zamieszkanych przez muzułmanów. Austria, podobnie jak Rosja, była bardziej zainteresowana umacnianiem swoich wpływów na terenach sąsiednich niż ekspansją w Afryce, Azji Południowo- Wschodniej czy Ameryce Łacińskiej. Pozostawały zatem cztery gęsto zalud- nione kraje, czyli Włochy, Francja, Wielka Brytania i Niemcy. Sycylię dzieli od Tunezji rzut kamieniem, wykonany przez olbrzyma, to znaczy mniej niż sto mil szlakiem przez Morze Śródziemne. Włochy leżą więc blisko Afryki Pomocnej i mogły ją uważać w czasach kolonialnych za swoją naturalną strefę wpływów. Ale gdy Francja zajęła Tunezję, musiały się zadowolić Libią. Ich ŚWIAT W 1914 ROKU 361 żądania nie były wygórowane, więc wielcy gracze je uznali. Libia to w większej swojej części pustynia, a istniejące tam złoża ropy naftowej nie zostały jeszcze wówczas odkryte. Francja zażądała dla siebie również Algierii i Maroka, położonego za wąską Cieśniną Gibraitarską. Ale to był dopiero początek, gdyż następnie zaczęła się domagać uznania jej prawa do rozległych terytoriów w Afryce Zachodniej (obecnie Senegal, Mauretania i Mali) oraz w Afryce Środkowej (obecnie Czad i Republika Środkowoafrykańska), którymi już administrowała. Z wyjątkiem Senegalu te ziemie były słabo zaludnione i zupełnie dzikie, potencjalne korzyści jednak wydawały się duże, więc Franqa walczyła zacięcie o zachowanie tych wszystkich terenów dla siebie. Ale w ciągu dwóch wieków ekspansji to Wielka Brytania odniosła największy sukces jako kolonizatorka Afryki, zdobywając dla siebie najbardziej wartościo- we terytoria. Na północy to był Egipt, który stworzył najbardziej rozwiniętą w Afryce cywilizację. Za nim, w kierunku południowym, rozciągał się rozległy, wciąż nie spenetrowany Sudan, a jeszcze dalej w głębi kontynentu znajdowały się bogate kolonie brytyjskie: dzisiejsza Uganda, Kenia, Zambia i Zimbabwe (wcześniej Rodezja). Brytyjskie terytoria na zachodzie nie były tak rozległe, ale również cenne, gdyż obejmowały współczesną Nigerię. Jednak największy potencjał gospodarczy przedstawiały tereny najbardziej wysunięte na południe: Rodezja Południowa, Związek Południowej Afryki (od 1910 dominium brytyjskie), Suazi. Niektóre regiony Afryki, a przede wszystkim Etiopia, zachowały niepodległość. Inne, jak na przykład Somali (współcześnie Somalia i Dżibuti), znajdowały się w niełatwej sytuacji stwarzanej przez roszczenia terytorialne zgłaszane przez różne potęgi europejskie. Toteż niemal cała Afryka była dokładnie podzielona na strefy wpływów. Jednocześnie wśród państw europejskich nadal istniał silny i łapczywy, potencjalny gracz, też chcący uczestniczyć w politycznej grze o kolonie. Chodzi o Niemcy, które w ciągu XIX wieku stały się najpotężniejszym państwem świata. Wiek XIX bezsprzecznie był wiekiem Niemiec, tak jak wiek XVIII wiekiem Anglii, a XVII - wiekiem Francji. (Zgodnie z tym tokiem myślenia myślenia, wiek XVI należy uznać za wiek Hiszpanii, a wiek XV za wiek Włoch. W odniesie- niu do wcześniejszego okresu takie przyporządkowanie nie ma uzasadnienia.) Niemcy przodowały w rozwoju przemysłowym i dorównywały Wielkiej Bryta- nii pod względem militarnym, ale należały do nich tylko nieliczne terytoria w Afryce Wschodniej. Co można było zrobić, by zaspokoić roszczenia Niemiec do kolonii? Oczywiście odstąpić im część terenów. I wszystkie pozostałe potęgi europejskie coś im odstąpiły; najwięcej Wielka Brytania, ponieważ posiadała najwięcej. Ale Niemcy byli nienasyceni. Chcieli dyspono- wać obszarami odpowiadającymi ich potędze gospodarczej i militarnej. Nie- 562 Historia wiedzy stety, zjawili się przy stole, choć może słuszniej byłoby powiedzieć przy korycie, zbyt późno. Wszystko zostało już podzielone. Chcąc przeprowadzić nowy podział obszarów kolonialnych, należało zmienić układ sił w Europie. To było nie do pomyślenia. A może jednak było? W okresie dwudziestu pięciu lat, jakie upłynęły od 1889 do 1914 roku, wybuchło wiele lokalnych wojen o podział terytoriów w Afryce i Azji Mniejszej. Służyły wytyczeniu granic stref wpływów i wzmożeniu presji na rywali. Zginęło w nich trochę Europejczy- ków. Ale toczono je głównie z rdzenną ludnością. Toteż nie zadowalały one strategów głównych armii, gdyż nie stanowiły dobrej sposobności wypróbowa- nia nowych doktryn wojskowych i broni. Do tego potrzebi byli poważni - to znaczy europejscy - rywale. Wojna burska Jedna z wojen prowadzonych w Afryce miała szerszy zasięg, niż się spodzie- wano. Wybuchła w 1899 roku, kiedy holenderscy osadnicy (Burowie) z Re- publiki Południowoafrykańskiej (Transwal) i z Wolnego Państwa Orania ostrzegli Brytyjczyków z Kapsztadu, że nie podporządkują się brytyjskim rządom na południu Afryki. Początkowo Burowie posiadali przewagę w walce dzięki taktyce wojny podjazdowej i Brytyjczycy, mimo kilkukrotnej przewagi liczebnej, nie mogli ich pokonać. Przełom nastąpił w 1902 roku, kiedy użycie unowocześnionych armat, w połączeniu z brutalną wojną na wyczerpanie przeciwnika, prowadzoną przez lorda Kitchenera, zmusiło Burów do podda- nia się. Jego taktyka spalonej ziemi wywołała silne protesty w Europie, a zwłaszcza w kraju macierzystym, czyli w Anglii. Spalił wioski tubylców oraz farmy Burów i odizolował od świata sto tysięcy kobiet i dzieci, zamykając je w obozach koncentracyjnych wzniesionych na sawannie, a tym samym skazu- jąc na przebywanie w nieludzkich warunkach. Ponad dwadzieścia tysięcy osób zmarło, a ich beznadziejna walka o przetrwanie i zagłada wstrząsnęły ludźmi na całym świecie, gdyż zostały wiernie przedstawione w rozmaitych relacjach. To był brytyjski Wietnam, który zaowocował marszami protestacyjnymi i manifestami o wydźwięku liberalnym, ale też maniackimi deklaracjami patriotyzmu. Koniec końców Wielka Brytania wygrała tę wojnę, choć czasowo nie udało się jej pokonać dużo słabszych przeciwników walczących o własne państwo. Burowie musieli się z tym pogodzić. Brytyjczycy uznali Afrykę Południową za swoją własność. Rdzenni Afrykanie, do których prawowicie należała, oczywiście nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia. Wojna burska Ś WIAT W 1914 ROKU 363 przyciągnęła uwagę wielu strategów wojskowych, w tym niemieckich. Ludz- kość nie wyciągnęła z tej lekcji okrucieństwa i bezwzględności żadnych wniosków na przyszłość. Europejska beczka prochu Na południowym krańcu Europy, w basenie Morza Śródziemnego, znajdują się trzy półwyspy: od zachodu Iberyjski, pośrodku Apeniński i od wschodu Bałkański. Ten ostatni od wieków przysparza światu kłopotów i nadal nic się pod tym względem nie zmieniło. To nie jest duży obszar, w przybliżeniu wielkości Teksasu, a liczba jego mieszkańców wynosi mniej więcej siedem- dziesiąt pięć milionów. W 1900 roku było ich ponad połowę mniej. Nie istniało tam zatem przeludnienie, panowało natomiast duże zróżnicowanie etniczne, gdyż obszar zamieszkiwało pięć głównych grup narodowościowych i wiele mniejszych, rozproszonych po całych Bałkanach. (Taki stan przetrwał do dziś.) Ludzie ci posługiwali się i nadal posługują się co najmniej pięcioma głównymi językami; oprócz słowiańskich, rumuńskim, greckim, tureckim i albańskim. A ponadto występowały tu i wciąż występują podziały religijne. W 1900 roku większość stanowili wyznawcy prawosławia, ale znaczący liczebnie byli również katolicy i rozproszone mniejszości muzułmańskie. Ludność zamieszkującą Bałkany łączyło jedynie ubóstwo. Niemal wszyscy byli tu bardzo biedni. Wyjątek stanowiła wąska grupa wielkich posiadaczy ziem- skich skupiających w swoich rękach całe bogactwo. Narody bałkańskie są harde i drażliwe, co odnotował już Tukidydes w związku z wojną pelopone- ską. Łatwo było - i nadal jest - je urazić, ale nigdy nie miały one odwagi bronić swoich praw, zwłaszcza że prawa te nie zostały jasno określone. Można sądzić, że większość żyjącej tam w 1914 roku około trzydziestomilionowej populacji pragnęła tylko tego, by rządził nią ktoś inny niż ówcześnie rządzący. Również i pod tym względem nic się na Bałkanach nie zmieniło. W czasie kiedy piszę tę książkę, Jugosławia zaczyna się rozpadać zgodnie z podziałem kraju na regiony zamieszkane przez główne grupy etniczne. To samo może się wydawać w Rumunii i Albanii. Ale lokalne koszmarne wojny bałkańskie są czymś zwykłym. W omawianym okresie jedna wybuchła w 1912 roku, a dru- ga w roku następnym, obie jednak zostały ugaszone przez rządzące tam wówczas siły, zanim zdążyły spowodować poważne szkody. Zarazem taka decyzja "strażaków" nie była ostateczna. Brali pod uwagę to, że następnym razem może lepiej będzie pozwolić, by wzniecony przez kogoś ogień wypalił 364 Historia wiedzy się do końca. Wiele osób uważa, że ma on działanie oczyszczające. W taki sam sposób traktują wojny. W lipcu 1914 roku Austria postanowiła zademonstrować na Bałkanach swoją potęgę i w rym celu wysłała do Sarajewa, stolicy Bośni, następcę tronu austro-węgierskiego. Oficjalnie arcyksiążę Franciszek Ferdynand przybył tu w roli obserwatora manewrów wojskowych, ale zapewne miał także prowadzić nieoficjalne rozmowy służące kolejnemu z podejmowanych od niepamiętnych czasów "przetasowaniu" państewek bałkańskich. Tak czy inaczej, on oraz jego żona okazali się kuszącym celem ataku dla zagorzałych młodych nacjonalistów i jeden z nich zastrzelił książęcą parę. Na starych taśmach filmowych można zobaczyć, jak stojący Franciszek Ferdynand gwałtownie pochyla się do przodu i zostaje podtrzymany przez ludzi z jego świty i ochrony. Obecnie wiemy, że stanowiło to zapowiedź upadku Europy. Przez miesiąc prowadzone były negocjacje, mające na celu uniknięcie wojny, jednakże emocje zdążyły się już wymknąć spod kontroli i pierwszego sierpnia feralnego 1914 roku wybuchła wojna trzydziestoletnia, a dokładnie trzydziesto)ednoletnia, gdyż trwała do sierpnia 1945 roku. Tradycyjnie wciąż mówi się o dwóch wojnach, o pierw- szej wojnie światowej (1914-1918) i o drugiej wojnie światowej (1939-1945), ale przyszli historycy połączą je w jeden konflikt, na tej samej zasadzie, na jakiej, na przykład, piszą o wojnie peloponeskiej, choć również w jej przypad- ku walki były przedzielone długimi okresami trudnego pokoju. Albowiem okresy przedzielające walki w światowej wojnie trzydziestoletniej, która wy-' buchła w XX wieku, podobnie jak w niemieckiej wojnie trzydziestoletniej z XVII wieku, też nie oznaczały zwykłego czasu pokoju. Główne walki pierwszej fazy wojny, zarówno na froncie zachodnim, jak i na wschodnim ustały jedenastego listopada 1918 roku, jednak jeszcze przez trzy lata trwała w Rosji haniebna wojna na wyczerpanie. Białogwardziści czy inaczej Biali, do których, tak jak w czasie rewolucji francuskiej, dołączyło wielu emigres i których wspomagała również większość niedawnych wrogów - Niemcy były na to zbyt wyczerpane - omal nie zdławili komunistycznej rewolucji, gdyż dopiero pod koniec wojny zaczęli przegrywać. Lata dwudzieste mogą się kojarzyć z jakimś szalonym party. Tytułem porównania można przywołać to, które trwało przez całą noc w Brukseli przed bitwą pod Waterloo, na którą biesiadujący angielscy oficerowie udali się w mundurach galowych. Krwawa wojna rozgorzała na nowo na początku lat trzydziestych, kiedy Japonia dokonała inwazji na Mandżurię, a stamtąd na Chiny centralne. Niemcy pod panowaniem Adolfa Hitlera były uzbrojone i gotowe do wojny już w 1937 roku i druga jej faza, jeszcze bardziej krwawa niż pierwsza, rozpoczęła się pierwszego września 1939 roku. ŚWIAT W 1914 ROKU 365 Cechy wojny z lat 1914-1918 Niemiecki plan strategiczny zakładał przede wszystkim błyskawiczny podbój Francji, dzięki przemarszowi wojsk przez Belgię, od zachodu i od południa, a następnie utworzenie frontu wschodniego i zajęcie w wolniejszym tempie Rosji. Przemarsz przez Belgię miał na celu ominięcie silnych francuskich fortyfikacji na granicy z Niemcami. W 1914 roku plan błyskawicznego zajęcia Francji nie powiódł się. (Ten sam plan powiódł się natomiast całkowicie na niemieckim froncie zachodnim w 1940 roku, co mogłoby znaczyć, że woj- skowi raczej nie wyciągają wniosków z wcześniejszych trudności czy nie- powodzeń.) Porażka planu w 1914 roku zaowocowała największymi cier- pieniami, jakie dotychczas miały miejsce na polach bitewnych. Niemcy nie zdołali zająć Paryża. Zostali bowiem powstrzymani od północy i wschodu, dzięki połączonym wysiłkom Francuzów i Anglików. Jednak nie udało się zmusić ich do odwrotu. Armie liczące miliony mężczyzn okopały się na- przeciwko siebie w odległości pół mili i przez cztery lata ostrzeliwały nawza- jem z karabinów oraz dział, co w miarę upływu czasu stawało się coraz bardziej przerażające. Ta pierwsza faza konfliktu to była jeszcze wojna dziewiętnastowieczna. Stanowiła kulminacyjny moment obsesyjnego zainteresowania ludzi XIX wieku maszynami i wiary, że odpowiednia liczba maszyn, zwłaszcza dużych, niezawodnie prowadzi do osiągnięcia celu. Sama wojna stanowiła straszliwą maszynerię do zabijania ludzi. Najsławniejsze bitwy nie trwały już iluś godzin czy dni, lecz ileś miesięcy, a zabitych nie były tysiące, ale miliony. Setki tysięcy istot wcześniej rozumnych ustawiły się naprzeciwko siebie i zajadle mordowa- ły za pomocą broni palnej, dzień po dniu, rok po roku. I nikt nie potrafił udzielić przekonywającej czy jasnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje lub o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy w 1918 roku strzały na jakiś czas umilkły, nastał okres euforycznej radości, który zakończył się, jak niejedno party, krachem finansowym. W 1929 roku zacząła się wielki kryzys, najpoważniejszy krach gospodarczy w dziejach ludzkości, który ogarnął cały świat. Nawet wojna wydawała się odpowiednim nań antidotum. I wybuchła ponownie w 1939 roku. Alianci mieli obecnie więcej niż podczas walk w latach 1914-1918 okopów, ale Niemcy opracowały skuteczniejszą strategię - Blitzkrieg, czyli plan wojny błyskawicznej, i na początku zwyciężały. Ich czołgi miażdżyły okopane dywi- zje, a bomby obracały w perzynę sławne, piękne miasta Holandii i Anglii. Jednak wkrótce alianci nauczyli się odpowiadać tym samym i w końcu najbardziej ucierpiały miasta niemieckie oraz japońskie. Japonia przystąpiła 566 Historia wiedzy do wojny po stronie państw osi w grudniu 1941 roku.) Drezno, Berlin i Tokio zostały niemal doszczętnie zniszczone na skutek bombardowań z powietrza, które były tak potężne, że wywołwały burze ogniowe. Ponad centrami miast, zamienionymi w istne piekło, płonęło samo powietrze, wytwarzając próżnię, w której szalał huraganowy wiatr, A Hiroszimę i Nagasaki spotkał nawet bardziej okrutny los. Zrzucenie na nie bomb atomowych, kończące wojnę trzydziestoletnią XX wieku, kończyło zarazem pewien okres w historii i roz- poczynało nowy. Wynalezienie broni nuklearnej wieńczyło bowiem długotrwa- łe poszukiwanie przez państwa miażdżącej przewagi w ogniowej sile rażenia, gdyż broń ta tak dalece przewyższała wszelkie inne, że niejako automatycznie zapewniała jej posiadaczowi zwycięstwo, bez konieczności ponoszenia wielkich ofiar. Marzenie zachodnich strategów wojskowych o takim zwycięstwie speł- niło się w sposób przekraczający oczekiwania szóstego sierpnia 1945 roku, w Hiroszimie, bilans zrzucenia na nią bomby atomowej przedstawiał się bowiem następująco: po stronie Japonii dwieście tysięcy zabitych, po stronie Stanów Zjednoczonych żadnego. Co więcej, przeciwnik nie miał żadnej możliwości odpowiedzenia na tego rodzaju atak. Musiał się poddać, natych- miast i bezwarunkowo. Nigdy dotąd w żadnej wojnie nie osiągnięto tak totalnego zwycięstwa. Trudno się dziwić; że na wieść o zrzuceniu bomby na Hiroszimę prezydent Truman wpadł w niemal euforyczny nastrój i biegał po Białym Domu krzycząc, iż się udało, jak zaświadczają relacje świadków tego zdarzenia. Bezwzględna militarna przewaga Stanów Zjednoczonych nad resztą świata, zdobyta dzięki wynalazkowi bomby atomowej, nie trwała jednak długo. Sowieci wkrótce osiągnęli pod względem wielkości arsenału nuklearnego pozycję równorzędną z Amerykanami. Toteż począwszy od tamtej chwili, niemożliwe stało się osiągnięcie w wojnie zwycięstwa tak całkowitego, jedno- znacznego i nieodwracalnego, jakie było udziałem Stanów Zjednoczonych w wojnie z Japonią. Poza tym od dawna wiele krajów, małych i dużych, biednych i bogatych, należy lub ma nadzieję należeć do klubu atomowego. On w ostateczny sposób wciela ten rodzaj równości, jaka wyłania się z lufy karabinu. Myśli na temat wojny i śmierd Na początku 1915 roku, kiedy wojna wciąż wydawała się czymś nowym, Zygmunt Freud opublikował artykuł pod tytułem "Thoughts for the Times on War and Death". Wówczas doktor Freud stawał się już szanowanym przez ŚWIAT W 1914 ROKU 367 szerokie grono czytelników autorytetetem, zwłaszcza dzięki wydaniu w 1900 roku rozprawy Objaśnianie marzeń sennych, a następnie innych ważnych tekstów, nawet jeśli większość ludzi traktowała go z rezerwą, niezmiennie zaszokowana jego teoriami. Tak czy inaczej, czytelnicy wymienionego artykułu łatwo się zorientowali, że Freud ma coś ważnego do powiedzenia również na temat tej ciężkiej próby, jakiej od 1914 roku była poddana ludzkość, a ściślej Europejczycy, w tym zwłaszcza Niemcy. Artykuł na temat wojny i śmierci przepełniają bowiem mądre spostrzeżenia, choć może są one, jak w tytule sztuki Bernarda Shawa, zbyt prawdziwe, by wtedy mogły zostać uznane za "słuszne", zbyt mądre, by zyskać popularność. Freud zaczyna od stwierdzenia, iż bardzo wiele ludzi, nie tylko w Niem- czech, doznało otrzeźwiającego zawodu, odkrywszy dzięki trwającej właśnie wojnie okrucieństwo i brutalność, do jakiej zdolni są przedstawiciele narodów cywilizowanych. Opowiadano wówczas te same historie o żołnierzach wszyst- kich walczących stron - o tym, jak dokonują zbiorowych gwałtów na młodych dziewczynach, a następnie je mordują, jak przebijają bagnetami brzuchy ciężarnych kobiet, strzelają do jeńców, na dodatek nie by któregoś zabić, lecz by go dla zabawy okaleczyć, i jak torturują dzieci oraz zwierzęta, gdyż chcą słyszeć ich krzyki. Ludzie zbyt dobrze znali wojnę z własnego doświadczenia, by temu zaprzeczyć. (Oczywiście chętniej wierzyli, jeśli opowieści dotyczyły żołnierzy wroga.) Jakby tego było mało, rządy walczących stron bez skrupułów sprzeniewierzały się w stosunkach z rządami oraz obywatelami wrogich państw prawu i obyczajom ludzi cywilizowanych, podczas gdy od własnych społeczeństw żądały respektowania prawa i dobrych obyczajów. Kłamstwa rządzących uchodziły w ich opinii za coś samo przez się zrozumiałego, a cały swój zapał angażowali w wynajdywanie i stosowanie coraz groźniejszych rodzajów broni, takich jak na przykład gazy bojowe, a także w ostrzał artleryjski terenów zamieszkanych przez bezbronną ludność cywilną. Byli bezlitośni niczym barbarzyńcy, lecz, jak się zdaje, nie czuli się z tego powodu ani trochę zażenowani. Jakże odmiennie wszystko wyglądało przed wojną! Wykształceni Europej- czycy, zwłaszcza zaś Niemcy, wierzyli, że w odległej przyszłości ludzkość, a przynajmniej najbardziej światła jej część, osiągnie poziom rozwoju cywiliza- cyjnego w ogóle nie dopuszczający zachowań, które w czasie wojny stały się '* czymś codziennym. Zresztą miały one zostać nie tylko zakazane, ale również skutecznie wyeliminowane z życia. A przede wszystkim uważano, że ludzkość musi znaleźć racjonalny, alternatywny wobec wojny sposób rozwiązywania konfliktów, zwłaszcza wobec tego rodzaju wojny, jaka miała miejsce w latach 1914-1918.1 w szczególności osiągnięcia cywilizacyjne Niemiec postrzegane "K 368 Historia wiedzy były przez samych Niemców, choć także i przez innych Europejczyków, jako szczyt aktualnych możliwości człowieka. Niemiecka nauka, muzyka, sztuka, filozofia etyki oraz erudycja ustanawiały standardy dla całego świata, stan- dardy wyższe niż te dawniejsze. A obecnie Niemcy byii znienawidzeni przez inne narody i uznawani za plemię prymitywnych, barbarzyńskich dzikusów. Zostali okrzyknięci współczesnymi Hunami, równie kiedyś znienawidzonymi, jak sami Niemcy w latach 1914-1918. Określenie Hun to był epitet od wieków oznaczający niecywilizowanych, nieludzkich w swym okrucieństwie osobników, jacy ze wschodu wtargnęli do Europy i zniszczyli ustanowiony przez Rzymian porządek. Freud pisał w wymienionym artykule, iż Niemcom, do których sam się zaliczał, pozostaje tylko nadzieja, że ludzie mylą się w ich ocenie, że Niemcy nie są tak straszni, jak się powszechnie uważa. Zarazem dodawał - i to stanowi istotę postawionego w artykule problemu - że wcale nie są oni tacy wspaniali, za jakich chcieliby uchodzić. Przypominał, że tak jak wszyscy inni Niemcy są tylko ludźmi. Ludzie zaś, wbrew temu co twierdzą, wcale nie czują się szczęśliwsi jako istoty cywilizowane. Z psychologicznego punktu widzenia zmuszeni są bowiem zachowywać się jakby powyżej swych możliwości, gdyż w każdym z nas "tkwi", na głębszym poziomie psychiki, prymitywny dzikus, który pragnie się wyswobodzić z ograniczeń narzucanych przez cywilizację. Freud powoływał się tu na swoje doświadczenia z pacjentami stwierdzając, iż ów dzikus jest we wszystkich: w mężczyznach i w kobietach, w ludziach starych i młodych, w wykształconych i niewykształconych. Dlatego, jak pisał, nie zaskoczyło go to, co obnażyła wojna, i uważał, że inni też nie powinni się czuć zaskoczeni. Twierdzenie Freuda, że cywilizacja to dla większości ludzi, w tym nawet dla Niemców, brzemię nie do udźwignięcia, nie mogło w 1915 roku liczyć na szeroką aprobatę, ale przynajmniej proponowało jakieś wyjaśnienie bestialstw wojny. A Niemcy, podobnie jak ich sojusznicy i wrogowie, rzeczywiście zachowywali się przez cztery lata w taki sposób, jakby nie chcieli być istotami cywilizowanymi. Najdziwniejsze jest jednak to, że w 1918 roku, kiedy umilkły strzały, nikt, jak się zdaje, nie pragną] powrotu do tradycyjnych wzorów zachowań. I ów powrót nie nastąpił w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat. Tak należy rozumieć myśl wyrażoną na początku tego rozdziału, iż wielka wojna XX wieku zniszczyła wysoką europejską cywilizację, która rozwijała się nieprzerwanie przez setki lat aż do 1914 roku. Jednocześnie odkrycie przez Freuda, że ta cywilizacja jest czymś iluzorycznym, wywołało wówczas wstrząs. Ten psychiatra twierdził bowiem otwarcie, że ludzie nie są tacy, jak myślimy, że nie są z natury dobrzy. Jak pisał w późniejszym, bardziej ostrożnym ŚWIAT W 1914 ROKU 369 wywodzie, przedstawionym w pracy Kultura jako źródło cierpień (1930) - systematyzującej idee sformułowane w 1915 roku - "Chętnie zapomina się 0 tym, że człowiek nie jest łagodna, i godną miłości istotą, która najwyżej - kiedy zostanie zaatakowana - potrafi się tylko bronić, iecz ze człowiek posiada wśród swych popędów także potężną porcję skłonności agresywnych... Homo homini lupus. (Człowiek człowiekowi wilkiem) - kto po wszystkich doświad- czeniach życia i historii ma jeszcze odwagę zaprzeczyć temu zdaniu?"* W pracy z 1915 roku Freud przedstawił jeszcze jedno kluczowe twierdze- nie. Dotyczy ono odmienionego przez wojnę stosunku do śmierci. Otóż w czasie pokoju można zachować dystans wobec śmierci. Można nawet jej nie dostrzegać, a przynajmniej nie rozmawiać czy nie myśleć o niej. Natomiast gdy toczy się wojna, jest to wykluczone. Śmierć wkracza bowiem wówczas w życie w sposób niemożliwy do przyjęcia. Ale, jak powiada Freud, nie wyrządza to naszej psychice specjalnej szkody, gdyż w prymitywnej, nieświa- domej warstwie osobowości mamy bardzo silne poczude nieuchronności śmierci, nawet jeśli na poziomie świadomości temu zaprzeczamy. Pragniemy śmierci naszych wrogów, mamy ambiwalentny stosunek do śmierci ludzi, których kochamy, i boimy się własnej śmierci, zarazem nie w pełni w nią wierząc. Tym samym znowu ulegamy iluzji, jakiej lepiej byłoby się pozbyć. Si vis vitam, para-mortem, jak konkluduje Freud, "jeśli chcesz żyć, gotuj się na śmierć". Ta myśl też była trudna do zaakceptowania w 1915 roku. Jednak 1 ona pomagała zrozumieć zaistniałą sytuację. Przyczyny wybuchu wojny Dlaczego właściwie ta wojna wybuchła? Logika nie wskazuje na zaistnienie jakiejś konieczności, ale być może wojny nigdy nie można całkowicie uniknąć. Wiele razy przed 1914 rokiem wydawała się bliska, jednak jakoś nikt jej nie rozpoczął. Prawdą jest, że presja Niemiec na pozostałe państwa kolonialne, mająca na celu spełnienie niemieckiego "słusznego żądania" - scedowania na nie części kolonii w Afryce, stawała się coraz silniejsza. Prawdą jest też, że konflikty na Bałkanach zaogniały się coraz bardziej. I może przekonywać argument, że cierpliwość zainteresowanych stron coraz szybciej się wyczerpy- wała. Ale są jeszcze dwie przyczyny, które należ}1 tu wziąć pod uwagę i przeanalizować. ' Freud, Kultura jako źródło cierpień, tł. Jerzy Prokopiuk, Warszawa 1992, s. 94-95. 370 Historia wiedzy Jedną z nich wskazał Freud. Otóż zdawał się on mówić, że ludzie odczuwają wewnętrzną potrzebę prowadzenia wojen, by móc zrzucić z siebie nieznośne brzemię cywilizacji. Alternatywę wojny stanowi bowiem neuroza, zarówno indywidualna, jak i zbiorowa, która sama może się stać nieznośnie destrukcyjna. Chodzi o to, że ludzie nie są w stanie zachowywać się w nie- skończoność jako istoty cywilizowane. Ich mordercze instynkty muszą znajdo- wać dla siebie jakieś ujście. Same marzenia senne tu nie wystarczą. Konieczne są także określone zachowania. Warto w związku z tym zapytać, czy istnieje wśród tych zachowań takie, które stanowi ważny, to znaczy skutecznie spełniający swoją rolę substytut wojny? Wojna nie tylko pozwala ludziom zabijać się nawzajem, w sposób okrutny i brutalny, czyli taki, jakiego nieświa- domie pragną. Równocześnie, prawem zadziwiającego kontrastu, wyzwala ona w ludziach to, co w nich najlepsze. Gdy istnieje jedynie alternatywa: ujść z życiem lub zginąć, wojna staje się czymś wyjątkowym, nie posiadającym odpowiednika. Naprawdę rzadko się zdarza, by po stoczonej walce żołnierze nie czuli się w pewien sposób rozgrzeszeni ze swoich czynów i nie uważali, iż ich udziałem były nadzwyczajne zachowania i emocje, jakich nie doświadczyli nigdy przedtem. Tragedia wojny w Wietnamie przejawia się między innymi w tym, że tak niewielu amerykańskich żołnierzy powróciło z niej w podobnym stanie ducha. Przytłaczająca większość czuła się zhańbiona, oszukana i nara- żona na drwiny. Zgodnie z tą interpretacją wojna jest skutkiem ulegania nieodpartej, choć skrajnie niebezpiecznej pokusie przeżycia czegoś nadzwyczajnego. Zwłaszcza mężczyźni czują do niej specyficzny pociąg, o czym świadczą nasze dzieje. Jednak być może ta pokusa powoli przestaje do nas przemawiać. Jeśli istotnie tak jest, a powód tego stanowi tragiczny (przynajmniej z punktu widzenia Amerykanów) finał wojny w Wietnamie, to znaczy, że nie mogłoby się im przydarzyć ważniejsze doświadczenie. Istnieje jeszcze inna możliwa przyczyna wybuchu wojny w 1914 roku, a mianowicie zwykła nuda. Sugerowałem wcześniej, że jedną z przyczyn upadku cesarstwa rzymskiego w V wieku n.e. stanowiła właśnie nuda, monstrualna, nieuleczalna nuda, zatruwająca ludzkie dusze. Cesarstwo prze- trwało pięć wieków, jednak nie został rozwiązany żaden z jego problemów. Nie znaleziono korzystnego dla państwa, a przynajmniej jako tako zadowala- jącego sposobu wyboru władcy i niemal wszyscy rzymscy cesarze okazali się despotami - ograniczonymi i okrutnymi - z wyjątkiem kilku zasiadających na tronie w okresie złotego wieku Antoninów. Biedni stawali się coraz biedniejsi, a bogaci coraz bogatsi, lecz d drudzy wcale nie byli przez to szczęśliwsi od pierwszych. Toteż zajęcie Rzymu przez barbarzyńskie plemiona stanowiło, jak ŚWIAT W 1914 ROKU 371 napisał grecki poeta, Konstantinos Kawafis (1863-1933), "jakieś wyjście z sytuacji". W ciągu pięćdziesięciu lat poprzedzających wybuch wojny wielu utalento- wanych, eiokwentnych i zdesperowanych artystów starało się obudzić sprawu- jące w Europie rządy burżuazję z otępiającego letargu. Ale kapitaliści wcale nie uważali, iż znajdują się w stanie "otępiającego letargu", jako że ich zdaniem pomnażanie kapitału wymagało wielkiej umysłowej aktywności. Artyści zaś replikowali, iż to zajęcie nie ma w sobie nic heroicznego, lecz jest śmiertelnie nudne. I do pewnego stopnia mieli rację, gdyż rządząca burżuazja, czy w ogóle cała ówczesna elita władzy i pieniądza, istotnie zachowywała się tak, jakby była śmiertelnie znudzona. W rzeczywistości pieniądze ją nudziły, a co gorsza, także panujący od dawna pokój. W końcu nuda stała się nie do zniesienia i sprawujący władzę przyzwolili na rozpoczęcie wojny. Ale, jak uczeń czarnoksiężnika, nie spodziewali się, że wojna będzie taka straszna i długa. Zwykle tak się dzieje, lecz zawsze o tym zapominamy. Toteż w końcu wszyscy żałowali, że w ogóle do tej wojny doszło. Jednak wybuchła, gdyż chciało jej wystarczająco dużo ludzi. I tak jest z większością spraw, jakie nam się przydarzają, zarówno tych dobrych, jak i tych złych. 12 WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI Trwa ostatnia dekada XX wieku. Od trzeciego tysiąclecia naszej ery dzieli nas zaledwie kilka lat. Ta ostatnia dekada ma w sobie coś magicznego. Może się okazać jednym z najbardziej niebezpiecznych okresów w historii. Nadejście końca obecnego milenium w pewnym sensie budzi lęk; rodzi poczucie, że trzydziestego pierwszego grudnia 1999 roku stanie się coś absolutnie nieodwracalnego. Nawet jeśli nie jest się nadmiernie religijnym, można zadać sobie pytanie, czy Bóg postanowił, by świat istniał tak długo? I czy w ogóle jako ludzkość jesteśmy przygotowani, by wkroczyć w trzecie tysiąclecie naszej ery? Czy mamy na to wystarczająco dużo siły i odwagi? A także woli? Bo pod koniec X wieku ludność Europy nie była pewna, czy ma wystarczająco dużo woli, by rozpocząć drugie tysiąclecie. Gdzieś około 950 roku naszych przodków ogarnęła dziwna melancholia, a przez miasta i wsie przebiegali "nawiedzeni" obwieszczając, że zbliża się koniec świata. Niektórzy ludzie, będąc przy zdrowych zmysłach, autentycznie się obawiali, iż ta przepowiednia może się okazać trafna. Zapanował jakiś paraliż myśli i inwencji. Wiele problemów wydawało się nierozwiązywalnych, a wszyscy kurczowo trzymali się tego, co już zdobyli, pragnąc jedynie, by warunki ich życia nie uległy pogorszeniu. Z perspektywy czasu sprawiają oni takie wraże- nie, jakby wyrzekli się nadziei na lepszą przyszłość. Ówczesną Europę przemierzali bowiem nie tylko kasandryczni szaleńcy, ale i najrozmaitsi złoczyńcy, rabując, paląc i uprowadzając w niewolę. Duchowni zaś wygłaszali przyprawiające o trwogę kazania, ostrzegając wiernych, że Sąd Ostateczny może nadejść lada chwila, i nakazując im niezwłoczną poprawę oraz czynienie zgody. Większość ludzi nie potrafiła wykrzesać z siebie jakiejkolwiek inicjaty- wy. Nikt nie robił planów na przyszłość, a przynajmniej nie w odniesieniu do WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 373 tego świata. Gdy jednak pierwsze tysiąclecie minęło i nic szczególnego się nie wydarzyło, wszyscy odetchnęli z ulgą i zaczęli wykazywać nadzwyczajną wital- ność. Bez trudu rozwiązano stare problemy, tak że można się dziwić, iż nie uczyniono tego wcześniej. Zostały wprowadzone w życie określone polityczne i społeczne koncepcje, z których wiele się sprawdziło. W sztuce i poezji nastąpił przypływ inwencji twórczej, a w filozofii, ku zdumieniu samych filozofów, okazało się możliwe zaproponowanie wielu nowych idei. Toteż w rezultacie tego wyzwolenia ludzkiej energii w XI wieku nastąpił rozkwit europejskiej kultury i cywilizacji, a wiek XII okazał się pod tym względem jeszcze bardziej pomyślny, w XIII wieku zaś rozwój osiągnął, jak się zdaje, swą fazę szczytową. Zakończono budowę wielkich katedr, założono wiele uniwer- sytetów, a ludzie zaczęli więcej podróżować, chcąc poznać nowe miejsca i zawiązać nowe przyjaźnie. Małe i duże miasta powstawały w szybszym tempie niż przez tysiące lat. Każdego zaś lata nordyccy rybacy płynęli na zachód od Islandii i przywozili ze swych wypraw nie tylko ryby, ale i wino- grona, zrywane na wybrzeżu nowego lądu, którego odkrycie utrzymywali w tajemnicy, by nikt nie przeszkadzał im w obfitych połowach. Bezsprzecznie ostatnia dekada X wieku niosła ze sobą różne zagrożenia. Wiele osób cierpiało z powodu bezrozumnej brutalności, która była czymś zwyczajnym, i popadało w desperację na skutek poczucia beznadziejności. Ale nie istniała wtedy broń atomowa, i jeden człowiek, nawet najbardziej okrutny, nie mógł zniszczyć całego ziemskiego globu. Natomiast obecnie zła wola któregoś z garstki przywódców politycznych, decydujących o użyciu broni atomowej, lub zwykła nieostrożność osoby należącej do większej, lecz wciąż niewielkiej grupy, która sprawuje kontrolę nad światowymi arsenałami tej broni, wystarczy, by unicestwić życie na ziemi. A o złą wolę i nieostrożność jest raczej łatwo w czasach, kiedy ludzie notorycznie popadają w depresję. Z tego powodu ostatnie dziesięć lat drugiego tysiąclecia naszej ery to okres szczególnie niebezpieczny w dziejach świata. Jeśli jednak dotrwamy do końca tego tysiąclecia i bez komplikacji wkroczymy w nowe, to możemy się spodzie- wać, iż wydarzą się rzeczy podobne do tych, jakie miały miejsce po roku 1000. Przypływ energii twórczej i wiary w możliwość nowego podejścia do rozmai- tych kwestii, a także przyrost dobrych chęci czy wręcz zapału pozwolą znaleźć nowe rozwiązania starych problemów. Uważam taką zmianę nastrojów i na- stawienia do życia za coś oczywistego. A jeśli jeszcze dojdzie do głosu poczucie wspólnoty celów w skali globalnej, to wiek XXI może się okazać jednym z najbardziej chwalebnych okresów w ludzkiej historii; jednym z naj- bardziej ekscytujących, optymistycznych i produktywnych. Zresztą całkiem możliwe, że już wkroczyliśmy w trzecie milenium, choć jeszcze nie zaczęliśmy 374 Historia wiedzy odliczać sekund dzielących nas od pierwszego stycznia 2000 roku. Dzieją się bowiem nadzwyczajne, zadziwiające rzeczy, przynależne już, ze względu na swoje cechy, do następnego okresu historycznego. Bo oto narody środkowej i wschodniej Europy zażądały dla siebie wolności i ku ich własnemu zdumie- niu nikt im w jej osiągnięciu nie przeszkodził. Obecnie w sposób niezawisły mogą określać swoje dążenia. A jeśli nawet przed 2000 rokiem czy wkrótce po tej dacie poniosłyby w budowaniu demokracji porażkę, to już nigdy potulnie nie pozwolą się zamknąć z powrotem w więzieniu, jakim stały się ich kraje po zakończeniu wielkiej wojny XX wieku. Poza tym większość obywateli czy poddanych samego sowieckiego imperium sprawia wrażenie podobnie odmie- nionych, jak mieszkańcy satelickich państw imperium. My, na Zachodzie, jeszcze nie możemy wiedzieć, a ludzie w imperium nie potrafią przewidzieć, czy starczy im siły woli i czy dostaną szansę osiągnięcia wolności, choć już nikt nie wątpi, że jej pragną. Albowiem zarówno siła woli, jak i stworzenie szansy są do jej osiągnięcia konieczne. Jeśli zabraknie jednego lub drugiego, zdziałają niewiele. Można już jednak bez ryzyka powiedzieć, że kiedyś narody imperium sowieckiego na pewno ją zdobędą. Podobnie można się spodziewać, że naród chiński - obecnie stanowiący ponad dwadzieścia pięć procent lud- ności świata - zdobędzie w niedalekiej przyszłości zarówno polityczną, jak i ekonomiczną wolność. Miliony młodych Chińczyków, którym wiosną 1989 roku w brutalny sposób odebrano nadzieję na wprowadzenie w kraju demo- kracji, nie wyrzekną się tego, o co z takim zapałem walczyli i w imię czego wiele osób oddało życie. Symbolem ich dążeń stała się gipsowa kopia Statuy Wolności, ustawiona pośrodku placu Tian'anmen w Pekinie. Została ona roz- trzaskana przez czołgi starych towarzyszy, ale nadzieja, jaką natchnęła demon- stratów, nie. Zresztą cały świat przepełnia obecnie nadzieja na lepszą przy- szłość, toteż ostatnie dziesięciolecie drugiego milenium nie musi się okazać tak niebezpieczne, jak mogłoby. Poczucie beznadziejności i desperacja wróżą tylko koniec czegoś. Przypływ nadziei to jedyny skuteczny środek na te dwie śmiertelne choroby ludzkiej duszy. Gdy nadchodzi, widać natychmiastową poprawę. Bez tego zaś nic się nie udaje. A w przypływie nadziei, cóż jest niemożliwego do osiągnięcia? Na rok 1989 przypada dwusetna rocznica marszu na Bastylię, który zapoczątkował rewolucję francuską. Zapewne jakiś przyszły poeta napisze o "jesieni ludów" Europy Środkowej i Wschodniej w 1989 roku - słowa podobne do tych, jakie Wordsworth poświęcił wydarze- niom 1789 roku we Francji, Przytoczmy je zatem po raz drugi: Rozkoszą w świt ten było, że się żyje, Ale być młodym -był to raj. WIEK XX-TRIUMF DEMOKRACJI 375 Postępy demokracji Pierwsze rządy demokratyczne zostały ustanowione w kilku greckich mia- stach-państwach w VI i V wieku p.n.e. Nie utrzymały się jednak długo, gdyż albo obalili je najeźdźcy, co było przypadkiem najczęstszym, albo upadły w wyniku przewrotów dokonywanych przez oligarchów, czyli garstkę bogaczy uważających się za arystokratów. Już w czasach Arystotelesa, w IV wieku p.n.e., rządy demokratyczne w Grecji wydawały się nieudanym eksperymen- tem. Z kolei rzymska republika nie realizowała modelu demokracji w jej greckim rozumieniu. Prawa obywatelskie Rzymian były bardzo ograniczone, i choć naród dysponował dużą wolnością polityczną, to wyrażając się ściśle, nie sprawował władzy w państwie. Natomiast włoskie komuny z XI i XII wieku były oligarchiami, które odważyły się flirtować z demokracją. W nich również istniał duży zakres wolności, zwłaszcza ekonomicznej, ale nie stwo- rzono konstytucyjnej podstawy do sprawowania władzy przez obywateli. Do czasu politycznych rewolucji z końca XVII i XVIII wieku nie ukonstytuowały się nigdzie na świecie rządy prawdziwie demokratyczne. Ale też demokracja stanowi współczesną formę sprawowania władzy w państwie, jeśli rozumie się, co w istocie demokracja oznacza. Zacznijmy od tego, że demokracja ma wiele aspektów. Obalając króla Jakuba II i zastępując go monarchą, który zgodził się być odpowiedzialny przed parlamentem - to znaczy liczyć się z nim - Anglicy ustanowili w 1689 roku (czyżby w tych dwóch ostatnich cyfrach było coś magicznego?) prawdo- podobnie pierwsze w dziejach ludzkości rządy prawa. W każdym razie były to pierwsze w epoce nowożytnej rządy prawa, gdyż od czasu upadku rzymskiej republiki mieliśmy do czynienia z rządami ludzi, nie tylko faktycznymi, ale i konstytucyjnymi. Trzeba tu jednak podkreślić, że choć Wilhelm i Maria mogli nie życzyć sobie odgrywania roli "marionetek", to monarcha konstytu- cyjny wcale nie był na taką rolę skazany. Mógł sprawować funkcję prezydenta mającego szeroki zakres uprawnień tak długo, jak długo przestrzegał prawa, a nie kierował się własną wolą czy wręcz kaprysami. W przypadku zaś rządów niekonstytucyjnych żadne prawo nie było nadrzędne wobec woli i kaprysów jednostki lub grupy. Stało się to możliwe tylko po wprowadzeniu rządów prawa. I to wszystko. Ale w Anglii w 1689 roku chodziło o to, że Wilhelm i Maria zgodzili się przestrzegać prawa uchwalanego przez parlament, który z kolei odpowiadał przed narodem wybierającym członków parlamentu. Zarazem znaczenie w tym kontekście słowa "naród" nie było wtedy przez nikogo jasno wydumaczone, przez nikogo z wyjątkiem Johna Locke'a, który w 1689 roku obwieścił światu, że "lud będzie sędzią" orzekającym, czy 376 Historia wiedzy sprawujący władzę rządzą sprawiedliwie. Ale kogo oznaczał ten "lud"? Czy wszystkich członków społeczeństwa, czy też raczej pewną ich kategorię, a ściśle biorąc, tych dysponujących tytułami własności? Jest oczywiste, że Locke brał pod uwagę tylko tych ostatnich, a ograniczenie władzy do grupy ludzi nie oznacza rządów demokratycznych. Dopiero Tomasz Jefferson stwierdził w innym głośnym tekście, czyli w "Deklaracji niepodległości" z 1776 roku, że "wszyscy ludzie stworzeni są równymi" i "Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami". Tym samym po raz pierwszy w dziejach myśli politycznej zostało użyte słowo "wszyscy". Czy jednak Jefferson faktycznie miał na myśli każdego człowieka, w tym nie tylko mężczyzn, ale i kobiety? Prawdopodobnie nie. Jednak to, co jeden żyjący w XVIII wieku człowiek miał na myśli, nie jest specjalnie istotne w wielkim teatrze ludzkich dziejów. Liczy się samo użycie przez niego słowa "wszyscy", które każdy mógł przeczytać w "Deklaracji" i rozumieć - w tamtych czasach i w przyszłości - zgodnie z własną wolą, gdyż Jefferson nie sprecyzował użytego przez siebie sensu tego słowa. Jako takie oznaczało zatem w dosłow- nym sensie wszystkich. I ludzie mogli tak właśnie je rozumieć, jeśli tylko tego chcieli. A chcieli. Pragnienie, by rzeczywiście wszyscy posiadali określone prawa polityczne, przenika bowiem preambułę amerykańskiej konstytucji. Konstytucja ta powstała w 1789 roku (znowu w dacie o kluczowym znacze- niu występują te same dwie ostatnie cyfry!), a jej autorzy położyli nacisk na słowa, że to "my, lud... ustanawiamy i postanawiamy tę oto Konstytucję5'. Amerykańska ustawa zasadnicza zaistniała więc z woli narodu, a nie z woli rządzących. I tym razem słowa zawarte w dokumencie politycznym mówiły więcej, niż byli w stanie dostrzec ci, którzy ich użyli. Jak bowiem napisali: My, lud Stanów Zjednoczonych, w celu stworzenia doskonałego związku, ugruntowania sprawiedliwości, zawarowania ładu wewnętrznego, zapew- nienia środków na wspólną obronę, rzucenia podstaw pod powszechny dobrobyt i zabezpieczenia dla nas samych i dla potomności błogosła- wieństw wolności, ustanawiamy i postanawiamy tę oto Konstytucję dla Stanów Zjednoczonych.* Bo czy w jakiś sposób ograniczyli prawa do wąskiej grupy ludzi? I czy same zacytowane słowa, bez względu na to, co mieli na myśli twórcy konstytucji, dają powód do twierdzenia, że nie brali pod uwagę wszystkich ludzi; każdego poszczególnego człowieka? * Encyklopedia historii Stanów Zjednoczonych..., s. 160. WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 577 Nikt nie przestudiował amerykańskiej Konstytucji oraz "Deklaracji nie- podległości" Jeffersona bardziej wnikliwie od Abrahama Lincolna, który skutkiem fatalnego albo pomyślnego zbiegu okoliczności musiał się liczyć z punktem widzenia innych ludzi, gdy został obarczony zadaniem dokonania wykładni demokracji na użytek społeczeństwa uwikłanego w wojnę domową, zagrażającą samemu istnieniu demokracji. Otóż dziewiętnastego listopada 1863 roku Lincoln wygłosił kilka uwag na ten temat, po głównym przemó- wieniu Edwarda Everetta, podczas uroczystości poświęcenia cmentarza żołnie- rzy poległych w bitwie pod Gettysburgiem, stoczonej przez wojska unionistów i konfederatów w lipcu tegoż roku. Nasi przodkowie, powiedział wówczas, stworzyli na tym kontynencie nowe państwo, oddani idei, że wszyscy ludzie są równi. Natomiast w chwili obecnej prowadzimy wojnę domową, która stanowi sprawdzian, czy potrafi ono przetrwać przez dłuższy czas. W przeszłości państwa oddane tej idei zwykle upadały, zarówno za sprawą wrogów zewnętrznych, jak i wewnętrznych konfliktów. Nie wolno nam dopuścić, by przydarzyło się to naszemu państwu. Czcząc pamięć tych wszystkich dzielnych ludzi, którzy walczyli pod Gettys- burgiem, a w szczególności pamięć tych, którzy oddali życie za jedno demo- kratyczne państwo amerykańskie, musimy podjąć nie dokończone przez nich dzieło. Dzieło zaś polega na zagwarantowaniu na amerykańskiej ziemi po wsze czasy "władzy ludu, poprzez lud i dla ludu". W annałach amerykańskiej historii nie ma sławniejszych słów. "Władza ludu", czyli sprawowana przez naród, a na dodatek przez cały naród, bez pomijania kogokolwiek. Władza "poprzez lud", czyli taka, w której rządzący podmiot, a więc cały naród ustanawia w akcie wyborczym swoją reprezentację polityczną - tych stanowią- cych prawa i tych gwarantujących przestrzeganie już obowiązujących. A "wła- dza dla ludu" to taka, która ma na względzie dobro obywateli, zapewnianie im wszelkiej pomyślności, wszystkim, a nie tylko wybranym, zwłaszcza zaś nie aktualnej reprezentacji politycznej, choć i ona, jako przynależna do narodu, ma prawo i powinna korzystać z dóbr gwarantowanych przez władzę, którą aktualnie sprawuje (tak długo, jak długo naród zechce jej powierzać piastowa- ne funkcje). Na powstanie demokracji złożyły się trzy historyczne wydarzenia, które pozwalają ją zdefiniować: ustanowienie w Anglii, w 1689 roku, rządów prawa, a tym samym obalenie rządów ludzi, sformułowanie w Stanach Zjednoczo- nych "Deklaracji niepodległości" w 1776 roku i Konstytucji w roku 1789 głoszących, że ludzie są równi i że tylko naród może ustanawiać prawa, które obowiązują wszystkich, i wreszcie wyróżnienie przez Abrahama Lincolna, w 1863 roku, trzech podstawowych atrybutów władzy sprawowanej demokra- 378 Historia wiedzy tycznie. Niezmiennie jest ona tak rozumiana przez Amerykanów i przez wszystkie inne narody, które zapoznały się z nią po jej ustanowieniu w Sta- nach Zjednoczonych. Ale rozumieć demokrację jako ustrój polityczny, a wprowadzić ją do praktyki społecznej to dwie całkiem różne sprawy. Jeszcze w 1900 roku w Stanach Zjednoczonych, które stworzyły demokrację w pełnym tego słowa znaczeniu, ponad połowa mieszkańców nie posiadała praw wyborczych. A znajdować się w takiej sytuacji, jak wszystkie kobiety, większość Murzynów w południowych stanach i biedota, znaczyło być pozbawionym możliwości spełniania najważniejszej roli w państwie, jaka przysługuje obywatelowi, jeśli rozumie się to ostatnie słowo konsekwentnie, gdyż chodzi o kogoś, kto z definicji określa charakter i sposób sprawowania władzy politycznej w kraju, a także decyduje o tym, jacy ludzie w danym czasie rządzą. Kobiety, Murzyni i najbiedniejsi nadal byli, "dla ich własnego dobra", rządzeni przez innych. Nie świadczyło to dobrze o kondycji demokracji amerykańskiej. A większość pozostałych krajów znajdowała się daleko w tyle za Stanami Zjednoczonymi. Jeszcze niespełna sto lat temu nie było na świecie kraju, w którym panowałaby demokracja we współczesnym - i Lincolna - rozumieniu. Wielka wojna XX wieku miała wiele różnych skutków, w tym niektóre pozytywne. Jeden z tych ostatnich stanowi przyznanie po 1945 roku obywa- telom niemal wszystkich państw praw wyborczych. Toteż obecnie trudno byłoby wskazać takie państwa, których konstytucje nie gwarantowałyby praw wyborczych każdemu człowiekowi. Jednak nie znaczy to wcale, że wszędzie ludzie mogą z nich korzystać. Na przykład państwa komunistyczne przez pięćdziesiąt lat lub dłużej tworzyły jedynie pozory, że wybory, w których o dane stanowisko we władzach politycznych ubiegał się jeden kandydat - zgłoszony przez partię rządzącą - były one prawdziwie demokratyczne. Podtrzymywały one takie pozory, nakazując powszechny udział w głosowaniu, czemu niemal wszyscy się podporządkowywali. Takie wybory oczywiście urągały prawdziwej demokracji, temu, co Lincoln nazwał władzą sprawowaną "poprzez lud". Natomiast w wolnym świecie nie tylko bierne, ale i czynne prawo wyborcze od dawna przysługuje wszystkim lub niemal wszystkim obywatelom. I właśnie z tego powodu ów świat nazywany jest wolnym. Trzeba przy tym odnotować, że duża część obywateli niektórych państw wolnego świata nie korzysta z biernego prawa wyborczego. Dopuszczają do sytuacji, w której inni dokonują za nich wyboru aktualnej reprezentacji politycznej narodu. Nasuwa się w związku z tym pytanie, czy takie państwa należy uważać za w mniejszym stopniu demokratyczne od innych? Trudno to rozstrzygnąć. WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 379 Zapis obecny w konstytucjach większości współczesnych państw, iż celem rządzących jest zapewnianie powszechnej pomyślności, stanowi kolejne, obok gwarancji praw wyborczych, pobożne życzenie. W wielu przypadkach rządzą- ce elity wręcz ostentacyjnie sprzeniewierzają się temu konstytucyjnemu wymogowi, poprzestając na deklaracjach słownych. A "władzy dla ludu" nie da się przedeż sprawować za pomocą nawet najbardziej żarliwych zapewnień. Dlatego, biorąc pod uwagę praktykę, o żadnym kraju nie można powiedzieć, że rządzący nim w równym stopniu zapewniają pomyślność wszystkim oby- watelom, czyli że nigdzie nie zapewniają jej w takim samym stopniu każdemu. Ale trzeba dodać, że w niektórych krajach są oni bliscy osiągnięcia ideału, a w innych do niego dążą, co w zasadzie nie miało miejsca w żadnym kraju zaledwie przed niespełna stu laty. Zainteresowanie okazywane przez rządzących wszystkim obywatelom mo- że być błogosławieństwem jedynie dzięki przestrzeganiu lincolnowskiej zasady "władzy ludu". Wówczas niemal się nie zdarza, by ludzie byli pozostawieni samym sobie, pozbawieni opieki ze strony rządzących. To jest przypadek Stanów Zjednoczonych. I tak być powinno. Natomiast na przykład na Tahiti to zainteresowanie oznacza niemal powszechną ingerencję w życie obywateli. I tak absolutnie być nie powinno. Ale mamy tu do czynienia z rządami despotycznymi, wręcz tyrańskimi, które zdolne są kontrolować życie prywatne i pracę każdego obywatela, a nawet jego myśli i uczuda, jeśli dysponują wyrafinowanymi elektronicznymi środkami nadzoru. Różnica pomiędzy pań- stwem demokratycznym a tyrańskim przejawia się również w tym, jaka grupa mieszkańców żyje poza prawem. W Stanach Zjednoczonych obejmuje ona część biedoty, wielu nielegalnych imigrantów i niektórych innych najsłabszych członków społeczeństwa. Są oni pozostawieni samym sobie, czasami w sposób niezamierzony, ale zawsze nielegalnie; niekonstytucyjnie. Natomiast na Tahiti, czy w przypadku każdej innej tyranii, pozostawieni samym sobie są rządzący, w tym sensie że działają w sposób pozaprawny, czyli niejako poza państwem. I niemal wyłącznie oni czerpią korzyści ze sprawowania władzy, ponieważ zawłaszczyli ją dla siebie. W istocie są ludźmi wyjętymi spod prawa, jakkol- wiek niezwykle trudno postawić ich przed sądem. Przypadki klęski ustroju demokratycznego, zdarzające się, jak na Tahiti, pod koniec XX wieku, to oczywiście coś całkiem innego niż ułomności tego ustroju występujące na początku obecnego stulecia. W owym czasie prawdzi- wa demokracja istniała zaledwie w marzeniach i jedynie w niektórych krajach miały one szansę realizacji. We wszystkich pozostałych w ogóle nie można było brać ich pod uwagę. Dokonała się więc ogromna zmiana. Uzmysławia ją proste porównanie nowego typu społeczeństwa z tradycyjnym. Otóż w 1900 380 Historia wiedzy roku przytłaczająca większość ludzi na świecie nie rozumiała, co oznacza demokracja, a w związku z tym nie pragnęła jej w swoich krajach. Nawet wśród tych, którzy rozumieli ten system rządów, nie wszyscy go aprobowali czy wierzyli w możliwość jego zaistnienia w praktyce. Natomiast w roku 1991 z pewnością znakomita większość ludzi rozumie sens demokracji; choć jedni lepiej, a drudzy gorzej. A wśród ludzi należących do owej większości nie ma takich, którzy nie pragnęliby owego systemu politycznego i nie wierzyli, że wcześniej czy później zacznie on obowiązywać w ich krajach, jeśli to jeszcze nie nastąpiło. Naturalnie nadal wśród rządzących współczesnymi państwami są tacy, którzy utrzymują, że podległe im narody nie są zainteresowane demokratą, że do niej nie dojrzały i że nie przetrwałyby pod rządami wybranymi w wyniku wolnych wyborów. Tak twierdziły do 1989 roku komunistyczne władze krajów Europy Środkowej i Wschodniej. I tak twierdzą niemal powszechnie despotyczni władcy krajów Trzeciego Świata. Powyższych argumentów używają również absolutni władcy kilku teokracji, które nadal istnieją w ostatnim dziesięcioleciu drugiego tysiąclecia n.e. Ale jeśli gdziekol- wiek na świecie spytać ludzi z państw niedemokratycznych, czy zgadzają się z argumentami swych przywódców wysuwanymi przeciw demokracji w ich państwach, to oni wcale tego nie potwierdzają, jeśli tylko mają możliwość mówienia prawdy. Wszyscy ludzie pragną demokracji z jednego bardzo ważnego dla nich powodu. Otóż, jak uczy nas filozof Mortimer J. Adler, demokracja jest jedynym sprawiedliwym systemem politycznym, gdyż wszyst- kie pozostałe formy rządów konstytucyjnie pozbawiają część obywateli danego państwa prawa wyboru rządzących lub prawa do dóbr, które rozdzielają sprawujący władzę. Oczywiście, dotychczas żadna realizacja ideałów demokra- cji nie okazała się doskonała i prawdopodobnie w tym sensie demokracja nigdy taka nie będzie. Zarazem jednak żadna pozostała forma rządów nie jest nawet jako zespół ideałów w takim sensie doskonała, w jakim jest demokracja. I dlatego wszyscy ludzie pragną tej ostatniej. Jeśli zastanowić się nad całą sprawą głębiej, to trzeba uznać, że nastąpiła głęboka zmiana świadomości społecznej. Przed dwustu laty nikt oprócz Brytyjczyków, w kraju macierzy- stym i w koloniach, nie wiedział naprawdę, co oznacza idea rządów demokra- tycznych w jej nowoczesnym rozumieniu. A przed stu laty tylko niewielka grupa ludzi na świecie pojmowała tę ideę i pragnęła jej wdelenia w życie. Współcześnie zaś właściwie pragną tego wszyscy. Niedopuszczanie do demo- kracji jest równoznaczne ze stosowaniem cenzury, manipulowaniem faktami i posługiwaniem się kłamstwem. Jednak żaden z tych środków nie okazał się skuteczny w walce z demokracją. Jak udowodniły to wydarzenia w Chinach oraz w Europie Środkowej i Wschodniej w 1989 roku, a także w Moskwie WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 381 w sierpniu 1991 roku, ludzie znali prawdę pomimo kłamstw oraz manipulacji i potrafili obejść cenzurę, a nawet potrafili rozpoznać manipulacje propagan- dowe w krajach demokratycznych. Abraham Lincoln miał po raz kolejny rację, gdy stwierdzał: "Pewnych ludzi udaje się ogłupiać przez cały czas, a wszystkich ludzi w pewnym okresie. Nie udaje się natomiast przez cały czas ogłupiać wszystkich ludzi". Komunizm W XX wieku demokracja musiała i nadal musi stawiać czoło trzem innym formom rządów: komunizmowi, totalitaryzmowi i teokracji. Zacznijmy od komunizmu, a przede wszystkim od stwierdzenia, że pomiędzy komunistycz- ną teorią i komunistyczną praktyką sprawowania władzy istnieje kolosalna różnica. Można się nawet zastanawiać, czy nie dzieli ich wręcz przepaść nie do przebycia. Bo czy ustrój komunistyczny, o jakim marzyli Marks i Lenin - lub utrzymywali, że marzą - może kiedykolwiek zaistnieć? A jeśli nie, to czy zawsze jego ustanowienie musi prowadzić do ukształtowania się takiego typu społeczeństwa, jakie powstało po roku 1917 w Rosji, a następnie w innych krajach? W czasach kiedy Marks i Engels starali się wypromować rewolucję proletariacką oraz potem, gdy Lenin stanął na czele politycznej rebelii w Rosji, ideały, o jakie walczyło tych trzech ludzi, wydawały się ich zwolennikom naprawdę wzniosłe. Proletariusze istotnie byli pariasami historii. W społecz- nym podziale pracy to na nich przypadała jej przeważająca część, lecz w zamian otrzymywali bardzo niewiele. A doktryna komunistyczna podsuwała im absolutnie racjonalne rozwiązanie problemu ich wyzysku, skoro obwiesz- czała: Stanowicie przytłaczającą większość. Toteż gospodarka może podlegać waszej kontroli, dzięki czemu będziecie czerpali płynące z niej korzyści. Przez jakiś czas sprawowane przez was rządy będą miały postać dyktatury, służącej jednak dobru całego społeczeństwa. A w końcu - jak sądzimy, raczej szybko - państwo, czyli aparat władzy, zniknie i wszyscy będą dla dobra wszystkich uczestniczyli w rządzeniu, jako wspólnota stanowiąca wcielenie idealnego porządku społecznego. I ta rajska harmonia zapanuje na ziemi po wsze czasy. Stwierdziłem powyżej, że komunizm nie roztaczał przed robotnikami niedorzecznych perspektyw. Ale streszczony wywód można tylko częściowo uznać za racjonalny. Albowiem w tym fragmencie, w którym kreśli się wizję wiecznego raju na ziemi, roztacza się przed ludźmi bezsensowne mrzonki. Niemniej jednak przyjemnie było o nich czytać czy ich słuchać. 382 Historia wiedzy A teraz odpowiedzmy na pytanie, jak w praktyce funkcjonował system komunistyczny. Stalin (1879-1953) zademonstrował nam to w Rosji, pierw- szym kraju komunistycznym. Gdy kułacy, czyli wyzwoleni chłopi, chdeli po zmianie ustroju nadal uprawiać swoją ziemię i sprzedawać płody rolne na wolnym rynku, oznajmił, że to nie jest cecha komunizmu. W komunizmie bowiem, jak pouczał, wszystkie środki produkcji i zasoby, włącznie z ziemią, muszą należeć do proletariatu, stanowiącego klasę społeczno-ekonomiczną. Zapewniał, że chłopi będą nadal czerpali korzyści z gospodarki kraju, gdyż w raju robotników nikt nie może zostać pominięty! Przez jakiś czas pozwolił kułakom zachować niezależność, ale w końcu jakoby większość społeczeństwa zadecydowała, że powinni zostać "zlikwidowani jako klasa". Likwidacja rozpoczęła się pod koniec 1929 roku. W ciągu pięciu lat większość kułaków została zamordowana lub zesłana na daleką Syberię, podobnie jak miliony pozostałych, biedniejszych chłopów, którzy również sprzeciwili się polityce kolektywizacji rolnictwa. Nie udało się ustalić dokładnej liczby ofiar tej polityki, ale według najbardziej wiarygodnych szacunków sięga ona dwudzie- stu milionów osób, przy czym liczba ta nie obejmuje milionów tych, którzy w późniejszych latach umarli z głodu, ponieważ kolektywizacja doprowadziła do ruiny sowieckiego rolnictwa. Oczywiście żadna większość, bez względu na to jak przytłaczająca, nie ma prawa zabijać tych, którzy nie zgadzają się z jej opinią w jakiejś sprawie. To jest fundamentalna zasada demokracji. Gdyby w Rosji sowieckiej "większość" rzeczywiście stanowiła większość, to decyzja władz o kolektywizacji rolnictwa mogłaby mieć szansę społecznej akceptacji, zwłaszcza wcielana w życie bardziej ludzkimi metodami, nawet jeśli oznaczała ona nieuchronną niesprawiedliwość w stosunku do grupy obywateli. Ale w Związku Radzieckim "większość" nigdy nie stanowiła większości. W rze- czywistości kryła się za nią bardzo niewielka mniejszość, a często tylko Stalin. W teorii komunizm oznacza czasową dyktaturę proletariatu, która ma w sposób konieczny doprowadzić do zniesienia aparatu państwa i do spon- tanicznego sprawowania władzy przez wszystkich, a nie przez reprezentaq'ę polityczną - we wcielonej w życie anarchistycznej utopii. W praktyce zaś komunizm w każdym kraju, w jakim zaistniał (to znaczy w każdym kraju nazywającym siebie komunistycznym), niezmiennie był i jest brutalną dykta- turą bardzo niewielkiej mniejszości, rządzącej pozostałymi obywatelami czy poddanymi. Dopiero w schyłkowym okresie komunizmu, jak na przykład w Czechosłowacji w grudniu 1989 roku, kiedy nastąpił tam gwałtowny rozpad dotychczasowych struktur władzy, komuniści na całym świecie musieli uznać swoją dyktaturę za czasową, zgodnie z nieubłaganą przepowiednią Marksa i Lenina. Albowiem do tego momentu w żadnym państwie komunistycznym WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 383 nie zaczął rządzić naród. Nie zaistniał powód, dla którego władze musiałyby wyrzec się sprawowanej przez siebie dyktatury, zwłaszcza że w zasadzie nie wchodziła w grę oddolna rewolucja. Ta ostatnia wydawała się prawie niemo- żliwa, gdyż rządząca mniejszość sprawowała kontrolę me tylko nad gospodar- ką, ale i nad policją oraz wojskiem. Jak w takich warunkach narody mogły się w sposób skuteczny zbuntować i sięgnąć po władzę? A jednak dokonały tego we wschodnich Niemczech, na Węgrzech, w Czechosłowacji, Jugosławii, Rumunii*. Próbę buntu podjął także naród chiński. W roku 1989 i ponownie w roku 1991 zaczęły się domagać niepodległości republiki wchodzące w skład Związku Radzieckiego. I nic nie zdołało ich powstrzymać. Straszliwa machina państwowa komunizmu, z policją i wojskiem na czele, z cenzurą i budzącym grozę prawem oraz sądownictwem, rozpadła się w poszczególnych krajach jak makieta. W miarę zaś upływu czasu mechanizm dyktatury został całkowicie rozbrojony. Mieszkańcy krajów, w których komunizm trwa nadal, byli tego świadkami, toteż to samo wydarzy się kiedyś u nich. I komunizm jako forma rządów zaniknie, prawdopodobnie do końca tego wieku, a jeśli nie do końca tego, to na początku przyszłego. Trzeba jednak postawić pytanie, czy jest coś, czego należy żałować w związku z oczywistym bankructwem komunistycznych ideałów? Być może tak. Ideały nie tracą przecież swej wartości tylko dlatego, że powszechnie rządy komunistów okazały się brutalne czy wręcz okrutne. Komunistyczne dyktatury nie były efektywne pod względem ekonomicznym, więc wcześniej czy później musiały lub muszą upaść. Na przykład kolektywizacja rolnictwa to zwyczajnie niemądry sposób jego organizacji. Ale myśl, że najbardziej wykorzystywani ludzie powinni w końcu zostać potraktowani sprawiedliwie przy podziale zysków pochodzących z ich pracy, jest słuszna i została uznana przez państwa demokratyczne. Nauczyły się one czegoś od komunistów. Podobnie słuszna jest myśl, że kobieta i mężczyzna powinni być traktowani jako równoprawni partnerzy, również przez system ekonomiczny, co Lenin niezmiennie podkre- ślał. I w tym przypadku państwa demokratyczne nauczyły się czegoś od komunistów, choć niedostatecznie szybko. Jeszcze wiele innych cennych myśli obecnych w doktrynie komunizmu zostało lub zostanie przyswojonych przez państwa demokratyczne. Gdyż jeśli to drugie nie nastąpi, to one też zawiodą obywateli, może nie całkowicie, ale jednak w poważnym stopniu. Komuniści mieli przed sobą wielkie możliwości dokonania pozytywnych zmian, ponieważ zwykle przejmowali władzę w krajach, w których panował * Gwoli ścisłości historycznej należy dodać, że Polska, dzięki walce podziemnej Solidarności z komunizmem w latach osiemdziesiątych, bardzo przyczyniła się do upadku komunizmu w innych krajach - przyp. tłum. 384 Historia wiedzy niesprawiedliwy, dyktatorski system. (Nie dotyczy to krajów Europy Środko- wej i Wschodniej, w których komunizm został narzucony przez Sowietów ludziom uważającym się za demokratów.) Większość tych ludzi gorąco pragnęła wolności politycznej, jednakże podchodziła do niej zbyt naiwnie. Toteż była zwodzona, oszukiwana i pozbawiana tejże wolności przez wytraw- nych mistrzów komunistycznej propagandy. Oni doskonale wiedzieli, co oznacza wolność polityczna, ale dokładali wszelkich starań, by nie wiedzieli tego rządzeni przez nich ludzie. Jednak ci ostatni starali się poznać doktrynę oraz praktykę demokracji na własną rękę i rzeczywiście ją poznali. Wiedzę na ten temat systematycznie przez nich zdobywaną można porównać do rzeki, która wypływając ze źródła coraz szybciej toczy swoje wody po zboczu, a od podnóża góry stopniowo zagarnia coraz większy obszar ziemi. Toteż w końcu wszystkie narody świata zdobędą wolność polityczną, a obietnice, jakie rozta- czał przed ludźmi komunizm - wzniosłe, przyświecające jego wyznawcom ideały - znikną ostatecznie z powodu prymitywnej żądzy władzy garstki ludzi, rządzącej przez kilkadziesiąt lat państwami, zwanymi komunistycznymi. Totalitaryzm Komunizm odniósł pewien sukces, ponieważ istotą tej doktryny jest sprawied- liwość społeczna. Natomiast totalitaryzm spotkała całkowita klęska, gdyż odwołuje się on jedynie do potęgi państwa i do tak zwanej dumy narodowej. Prawdą jest, iż narody mogą mieć powody do dumy lub do wstydu, jednak nie za sprawą potęgi ich państw lub jej braku. Powód do dumy istnieje na przykład wtedy, gdy państwo kieruje się zasadą sprawiedliwości, a powód do wstydu, gdy się jej sprzeniewierza. Sama zaś potęga danego państwa budzi tylko strach i zazdrość u państw słabszych. A strach i zazdrość to uczucia krańcowo odmienne od podziwu. Niestety, często nie zwraca się na to uwagi albo o tym nie pamięta. Zdarza się także, że zarówno narody, jak i poszcze- gólni ludzie mylą potęgę państwa, jako czynnika zwiększającego skuteczność rządzenia, ze sprawiedliwością. Tymczasem czyjaś siła i bogactwo mogą stanowić źródło nie tyle autentycznej dumy, ile powierzchownego uczucia, które się pod dumę podszywa, to znaczy samozadowolenia, jakie daje na przykład sława. Przy tym chodzi tu o ten rodzaj sław, który sugeruje wyrażenie Style życia stawnych i bogatych, a sugeruje ono, że w przypadku ludzi tej kategorii sława jest wyłącznie pochodną bogactwa, na dodatek wielkiego i ostentacyjnie demonstrowanego. Bardzo bogad ludzie wiedzą, że WIEK XX-TRIUMF DEMOKRACJI 385 sławę można sobie kupić i gotowi są za nią zapłacić stosowną cenę. Także i narody od wieków starają się "kupować" sobie sławę. Zarazem dysponują innym środkiem niż tylko bogactwo, który prowadzi do osiągnięcia tej niezasłużonej sławy czy budzenia, ;ak to nazywają, poczucia dumy narodowej, to znaczy potęgą militarną pozwalającą podbić słabsze państwa. Również zdolność poszczególnych ludzi do podporządkowania sobie innych stanowi źródło tego rodzaju "sławy". W cywilizacji wielkomiejskiej, czy inaczej mó- wiąc w świecie pozbawionym reguł społecznego współżycia, w którym stosun- ki międzyludzkie zdominowane są raczej przez stan natury i w którym wszechwładnie panuje "antykultura" ulicy, nie osiąga się sławy i respektu, stosując zasadę fair play, lecz wykorzystując do tego celu, demonstracyjnie okazywane, bogactwo oraz siłę. A ów stan natury w stosunkach międzyludz- kich współcześnie obejmuje również kontakty pomiędzy państwami. (Podejmę ten problem w dalszej części niniejszego rozdziału.) Toteż w tak zwanej wspólnocie narodów mamy do czynienia z takimi samymi praktykami i ich skutkami, jakie występują pomiędzy jednostkami czy grupami społecznymi. Na szczęście, nie wszyscy obywatele poszczególnych państw chcą przyklaski- wać polityce demonstracji siły i zastraszania stosowanej przez rządy ich państw wobec państw słabszych. W XX wieku na przykład Stany Zjednoczone często demonstrowały wobec innych państw swoją potęgę w sposób doprawdy oburzający, zastraszając je z nikczemnością, jakiej nie dopuściłyby w stosun- kach pomiędzy obywatelami Stanów Zjednoczonych. Gdy jednak w poszcze- gólnych przypadkach miara się przebierała, wystarczająco duża do powstrzy- mania na jakiś czas tej polityki liczba Amerykanów zaczynała protestować. Zwykle podobnie działo się w większości innych krajów, jeśli ich przywódcy zaczynali prowadzić w stosunku do innych państw politykę siły. Oczywiście skala społecznego oporu zawsze była mniejsza tam, gdzie władzy nie sprawo- wał naród, lecz samowolne, nie liczące się z opinią publiczną jednostki, reprezentujące mniejszości i określające siebie tyleż pompatycznie co obłudnie ojcami narodu, przywódcami rewolucji, dożywotnimi imperatorami, prze- wodniczącymi junt itd. Rzecz jasna, nie sposób pominąć na tej liście duce i Fuhrera. Wszystkie te tytuły mają charakter tytułów osobistych i są uzurpo- wane, to znaczy pochodzą z samonadania rządzących, a nie z nadania narodu. Jak już wspomniałem, państwo totalitarne dąży wyłącznie do stworzenia własnej potęgi i do rozbudzenia w obywatelach fałszywie pojmowanej dumy narodowej. Totalitaryzm jest bowiem chorobą władzy, która mogła powstać w XX wieku na skutek stosunkowo szybkiego upowszechnienia się po rewolucji francuskiej zasady równości obywatelskiej. Jak wykazał Tocqueville w Demokracji w Ameryce (1830-1835), demokracja w swojej początkowej 386 Historia wiedzy fazie, kiedy egalitaryzm zaczyna obejmować coraz szersze kręgi społeczne, może spowodować powstanie niebezpiecznej próżni pomiędzy zrównanymi w prawach masami a znajdującą się u szczytu elitą rządzącą, która wprawdzie pochodzi z wyboru, ale dysponuje niebezpiecznie dużą władzą. W tej fazie demokracji siły społeczne starego porządku, które dotychczas pośredniczyły pomiędzy "dołami" i "górą", ulegają destrukcji, nagle pozbawione swojej tradycyjnej, uprzywilejowanej pozycji, jaką zajmowały od niepamiętnych czasów. Tocqueville uważa, że dzieje się tak absolutnie słusznie, niemniej jednak zwraca uwagę, iż owe siły odgrywały ważną rolę jako usytuowane pomiędzy rządzonymi i rządzącymi, gdyż stanowiły niejako bufor zabezpiecza- jący zwykłych ludzi przed potęgą władzy politycznej. Jeśli zaś przestały odgrywać tę rolę, to masy stały się wobec rządzących zupełnie bezbronne, nie mając do kogo apelować o pomoc. Tocquevillie postawił w związku z tym pytanie, co może zastąpić te tradycyjne siły pośredniczące pomiędzy rządzo- nymi i rządzącymi. I odpowiedział, że w kraju demokratycznym, takim jak Stany Zjednoczone, centralna władza polityczna dopuszcza, by stowarzyszenia obywatelskie spełniały quasi-rządowe funkcje, dzięki czemu niejako biorą one na siebie "pierwsze ciosy" od rządzących i stanowią parasole ochronne dla zwykłych ludzi. Korporacje, wspólnoty kościelne, kluby, organizacje charyta- tywne, towarzystwa powoływane do ochrony lub promocji określonych dóbr oraz wartości odgrywają tu rolę pośredników pomiędzy rządzonymi i rządzą- cymi, tak jak w społeczeństwach przeddemokratycznych odgrywały ją warstwy szlacheckie. Tocqueville przestrzegał przed konsekwenq'ami braku tych klu- czowych form samoorganizacji obywatelskiej w ówczesnych państwach, uwa- żając, że grozi to powstaniem dyktatur groźniejszych od absolutystycznych monarchii z przeszłości. I oto niektóre z najbardziej rozwiniętych w XX wieku krajów świadomie pozbyły się tych nowych pośredników pomiędzy rządzonymi i rządzącymi. Najczęściej przytacza się przykład Włoch i Niemiec, ale nie były one jedyne, gdyż w państwach komunistycznych również powstał system totalitarny, kontrolujący oddolne formy społecznej organizacji. W przypadku Niemiec kontrola stowarzyszeń obywatelskich stanowiła po części skutek strat społecz- nych i gospodarczych poniesionych po klęsce wojennej w 1918 roku. Zwy- cięzcy tej pierwszej fazy wielkiej wojny XX wieku zażądali bowiem od Niemiec reparaqi i otrzymali je. Zażądali także oddania im do eksploatacji dochodo- wych zakładów przemysłowych, zwłaszcza w Zagłębiu Ruhry, co miało pomóc w spłacie odszkodowań. Na skutek tego pod koniec lat dwudziestych gospo- darka niemiecka uległa załamaniu, co doprowadziło do chaosu społecznego. To być może pozwala łatwiej zrozumieć powód zwrócenia się przez naród ku WIEK XX-TRIUMF DEMOKRACJI 387 szaleńcowi, który miał pokonać chaos i przywrócić Niemcom poczucie "du- my" narodowej. Adolf Hitler (1889-1945) przyrzekł, iż doprowadzi Niemcy do ziemi obiecanej pod jednym warunkiem, a mianowicie że władze polityczne będą sprawowały całkowitą kontrolę nad organami państwa, organizacjami społecz- nymi i obywatelami. Oznajmił, iż skrajnie trudna sytuacja Niemiec wymaga nadzwyczajnych środków działania. Niech zatem każdy Niemiec, każda niemiecka korporacja przemysłowa i handlowa, każda wspólnota kościelna, klub, organizacja i towarzystwo społeczne pracują wspólnie, by ratować państwo. Niech nikt się nie wyłamuje. Jeśli tego zabraknie, cały naród poniesie klęskę. Jeśli zaś wszyscy wspólnie podejmą wysiłek, to nic nie przeszkodzi im w osiągnięciu sukcesu! Po 1918 roku Niemcy były krajem demokratycznym, ale Hitler uznał demokrację za nieefektywną. Argumentował, iż w krajach demokratycznych wszystko posuwa się zbyt wolno, a władza jest słaba. Zaproponował dla Niemiec ideologię narodowego socjalizmu jako alternatywę dla pluralizmu demokracji. Samo hasło "narodowy socjalizm" nie było istotne. Miało niezbyt jasny wydźwięk propagandowy i niosło ze sobą niewiele konkretnych treści, ale pomogło stworzyć nadzwyczaj potężną organizację polityczną społeczeństwa. Przywódcy narodowych socjalistów, czy inaczej nazistów, zdołali po uprzednim podporządkowaniu państwu wszystkich sto- warzyszeń obywatelskich skupić niemieckie społeczeństwo w nacjonalistyczną wspólnotę o przerażającej sile. Hitler przemienił naród w miecz. I jak przed nim Robespierre oraz Napoleon, którzy wszakże nie byli szaleńcami, uznał, iż każdym swoim słowem wypowiada się "w imieniu narodu", dlatego też ma prawo władać tym mieczem. Faszyzm Benito Mussoliniego (1883-1945) powstał o kilka lat wcześniej niż nazizm i Hitler mógł się czegoś od niego nauczyć, choć nigdy by nie przyznał, że Niemiec nauczył się czegoś od Włocha. Symbolem faszyzmu był pęk rózg liktorskich. Oznaczał, że państwo włoskie łączy w sobie siłę zarówno poszczególnych obywateli, jak i organizacji społecznych, siłę podporządkowa- ną jednej wspólnej sprawie. I w tym przypadku chodziło o rozbudzenie "dumy" narodowej. Włosi uważali bowiem, że jako jedni ze zwycięzców w wojnie z lat 1914-1918 zostali pozbawieni należnych im z tego tytułu korzyści. (W okresie poprzedzającym drugą fazę wojny popełnili błąd, zmie- niając sojuszników, i znaleźli się po stronie zwyciężonych.) Dla sprzymierzonych uprzednio przeciw Niemcom państw demokratycz- nych, które rzeczywiście po 1918 roku były słabe i niezbyt wydolne, totalitar- ne Niemcy i Włochy stanowiły groźnych przeciwników. Ale patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, trzeba powiedzieć, że Niemcy i Włochy nie zawdzię- 388 Historia wiedzy czaty swojej ówczesnej wielkiej potęgi samemu totalitaryzmowi, podobnie jak Japonia, w której zresztą na czym innym on polegał (do czego wrócę na dalszych stronach). Włochy i Niemcy, a zwłaszcza Niemcy, były rozwiniętymi państwami przemysłowymi, silnymi pod względem gospodarczym, zanim ideologia faszyzmu i narodowego socjalizmu pomogła przeobrazić włoskie i niemieckie społeczeństwa w broń służącą do podboju świata. To samo odnosi się do Japonii. Jednak w czasach gdy nazizm, faszyzm i japoński nacjonalizm, zrodzony przez potęgę przemysłową, tylko groziły podbojem świata, niełatwo było to dostrzec. Związek Radziecki od lat również znajdował się na krawędzi totalitaryzmu. Dyktatura proletariatu została zinterpretowana przez Stalina, i być może także przez Lenina, jako rodzaj władzy politycznej, która daje przywódcom wystę- pującym w imieniu proletariatu - czyli samemu Leninowi i Stalinowi - prawo wykorzystywania wszelkich sił i środków w celu zapewnienia przyszłego triumfu komunizmu na świecie. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy zaatako- wały Związek Radziecki, konieczność prowadzenia wojny dała Stalinowi pretekst do włączenia każdego obywatela i każdej społecznej organizacji l w wielką machinę obronną, w jaką przeobraziło się państwo. W istocie w ostatnich latach wojennego obłędu każde z walczących państw przeobraziło się w taką machinę. Ale po zakończeniu wojny państwa demokratyczne na powrót zaczęty być państwami demokratycznymi, podczas gdy stalinowska Rosja pozostała machiną. Jednocześnie totalitaryzm nie funkcjonował tu w taki sam sposób, jak przez pewien czas w Niemczech i w Japonii, gdyż we Włoszech prawdopodobnie odniósł tylko powierzchowny sukces. Machina zaś, obronna czy inna, jest sprawna jedynie wtedy, gdy jej tryby do siebie pasują. Nie było tak ani w przypadku Związku Radzieckiego, ani tym bardziej w przypadku krajów Europy Środkowej i Wschodniej, od których władz przywódcy sowieccy domagali się wiernego naśladownictwa. Te wszystkie machiny funkcjonowały bardzo źle, gdyż ich tryby byty stare, zużyte i nawza- jem nie dopasowane. A pozostając przy tej metaforze, trzeba powiedzieć, iż problem polegał na tym, że machiną nie kierowali inżynierowie, lecz partie polityczne. Zgodnie ze starym zarzutem wysuwanym pod adresem ustroju demokra- tycznego jest on stosunkowo mało efektywny w porównaniu z despotyzmem, który sprawdza się w rządzeniu, nawet jeśli tyrańska władza niszczy wolność i sprawiedliwość. Ten zarzut powtarza się od dwóch wieków, a szczególnie często w pierwszej połowie obecnego stulecia, jest on jednak absolutnie bezzasadny. Obywatele państwa totalitarnego nie mają żadnego interesu w tym, by takie państwo osiągało sukcesy, z wyjątkiem chwil skrajnego WIEKXX-TRIUMF DEMOKRACJI 389 • -TS zagrożenia, kiedy uratowanie życia zależy od przetrwania kraju, lecz nie zawsze nawet w takich okolicznościach działają oni zgodnie z wolą rządzą- cych. Natomiast obywatele państwa demokratycznego mają, jako jednostki " i jako naród, interes w tym, by odnosiło ono sukcesy. Interes ów uwzględnia .: różne, wzajemnie zależne racje poszczególnych osób. I w tym przejawia się znacząca różnica pomiędzy państwem demokratycznym i totalitarnym, która sprawia, że to pierwsze ma tendencję do pomyślnego rozwoju, podczas gdy to drugie w końcu upada. Współczesna Japonia łączy w sobie demokratyczne rządy z ąuasi-totalitar- ną gospodarką. Pod względem politycznym reprezentuje rozwiniętą demokra- cję, dla której typowe są liczne stowarzyszenia obywatelskie, pośredniczące pomiędzy rządzonymi i rządzącymi, które, jak pisałem, Tocqueville uważał za niezbędne w społeczeństwie egalitarnym/Jednak te stowarzyszenia, zwłaszcza korporacje przemysłowe i handlowe, głównie ze sobą współpracują, by po- myślnie realizować łączące je cele i dzielić się wspólnie osiąganymi korzyścia- mi. Natomiast prawo amerykańskie zakazuje takich praktyk, z uzasadnionych historycznych powodów. Co więcej, amerykańskie korporacje, wywodząc się z innej tradycji, nastawione są raczej na rywalizację niż na współpracę. Zgodnie z jednym z dogmatów ekonomicznych wyznawanych w Stanach Zjednoczonych rywalizacja stanowi krwiobieg wolnego rynku i bez niej rzeczywisty postęp jest niemożliwy. Japończycy uważają natomiast, że postęp umożliwia właśnie współpraca, a rywalizaq'a powinna być dopuszczona w roz- sądnych granicach, to znaczy dopóty, dopóki nie szkodzi interesom. Zapewne i jedno, i drugie stanowisko jest na swój sposób słuszne, a w istocie kryją się za nimi przede wszystkim różne modele społeczeństw. Poza tym trzeba pamiętać, że Japonia nie jest już państwem totalitarnym na wzór nazistowskich Niemiec. Albowiem, jak wskazywałem, to w hitlerowskich Niemczech zmu- szono wszystkich bez wyjątku, zrzeszonych i niezrzeszonych, do posłuszeństwa wobec woli narodu, objawianej przez Fukrera. Natomiast we współczesnej Japonii poszczególne osoby i korporacje podporządkowują się swoim liderom, gdyż powszechne jest tam przekonanie, iż leży to w ich interesie. W XX wieku polityka podporządkowywania wszechwładnemu państwu stowarzyszeń społecznych, pośredniczących pomiędzy rządzonymi i rządzący- mi, została zaadoptowana przez przywódców licznych krajów Trzeciego "*' Świata, na podstawie argumentu, że te kraje jeszcze nie dojrzały do demokra- cji. Taką politykę uprawia każdy kolejny "ojciec narodu" czy inny samozwań- czy despota, który każe się traktować jak dobroczyńca. Wskazany argument zawiera zaś w sobie prawdę tylko w tym sensie, że nowo powstałemu państwu demokratycznemu brakuje właśnie rozmaitych stowarzyszeń, zdolnych chro- 390 Historia wiedzy nić ludzi przed władzą polityczną. Racje wysuwane przez despotę dla uzasadnienia takiej czy innej decyzji są zazwyczaj kłamliwe, a argument, że dany naród nie jest przygotowany do wprowadzenia rządów demokratycz- nych, należy w każdym przypadku uznać za fałszywy. Stanowi on rezultat błędnej oceny ludzkiej natury, gdyż zgodnie z wcześniej przywoływanymi słowami ludzie są równi i Stwórca obdarował ich pewnymi nienaruszalnymi prawami. W XX wieku została uznana słuszność "Deklaracji niepodległości" Jeffersona. To zaś prowadzi do wniosku, że wszystkie narody zdolne są do rządzenia własnymi państwami, to znaczy do życia w ustroju demokratycz- nym, jakkolwiek jedne robią to lepiej, a drugie gorzej. Teokracja Teokracja, czyli rządy Boga, została na wielką skalę wypróbowana na chrześcijańskim zachodzie Europy w wiekach średnich. Jak pisałem, to do- świadczenie zakończyło się fiaskiem. Jakkolwiek niektóre teokracje trwały przez setki lat, to idea rządów Boga nigdy nie sprawdziła się w praktyce, z tego prostego powodu, że wola Boża nieuchronnie musi być interpretowana przez śmiertelnych i omylnych ludzi. Teokracja nie może się okazać lepsza od tych, którzy rządzą w imię Boga, a w rzeczywistości nie są oni lepsi od innych, nieteokratycznych władców. Często bywają nawet gorsi. W przeciwieństwie do chrześcijaństwa, islam nigdy nie zrezygnował z ideału państwa teokratycznego. Współcześnie niemal we wszystkich krajach chrześcijańskich obowiązuje wyrazisty, konstytucyjny rozdział kościoła od państwa. Bóg nadal może być uważany przez ludzi za przewodnika wiodącego dany naród ku jego ostatecznemu przeznaczeniu, ale sługom bożym nie wolno mieszać się do spraw państwowych. Natomiast w niektórych państwach islamskich świadomie zaniechano dokonania takiego rozdziału, chcąc w ten sposób zalegalizować rządy sług bożych i interpretatorów woli Bożej. Naj- lepszy przykład stanowi tu Iran pod rządami ajatollahów. Szach Iranu, Mohammad Reza Pahlavi (1919-1980), został obalony w 1979 roku, w wy- niku rewolucji kierowanej przez przebywającego na wygnaniu ajatollaha Chomeiniego (1900-1989), który w lutym tegoż roku powrócił do kraju i natychmiast przejął kontrolę nad nowym rządem. Chomeini sam ten rząd powołał i kierował nim do końca życia. Władzę przejął po nim następny ajatollah, jakkolwiek można sądzić, że żaden następca Chomeiniego nie dysponuje już tak silnymi jak on wpływami politycznymi. WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 391 Skrajny despota, który potrafi przekonać poddanych, iż przemawia w imie- niu Boga, ma większą władzę niż każdy inny przywódca. W XX wieku można przytoczyć liczne przykłady dyktatorów sprawujących w niewielkich wspól- notach religijnych rządy absolutne oparte na bezwzględnym posłuszeń- stwie. Na przykład Jim Jones (1931-1978) rozkazał osiemnastego listopada 1978 roku ponad dziewięciuset swoim zwolennikom popełnić samobójstwo w Jonestown, w Gujanie. Większość z nich, absolutnie bierna, zrobiła to bez słowa protestu. Sam Jones zmarł na skutek postrzału z pistoletu. Prawdo- podobnie ktoś postanowił go zabić. Inne tego typu społeczności są narażone na podobne niebezpieczeństwa. Irańczycy mają za sobą podobne akty samo- bójcze. Doszło do nich podczas wojny Iranu z Irakiem (1980-1988). Według szacunków liczba śmiertelnych ofiar tej wojny po stronie irańskiej, głów- nie kilkunastoletnich chłopców, wynosi grubo ponad milion. Jak utrzymywał ajatollah Chomeini, te dzieci umarły za wiarę, a Irańczycy uwierzyli jego słowom. W państwie teokratycznym demokracja obłożona jest klątwą. Toteż nic dziwnego, że Stany Zjednoczone, będąc najbardziej demokratycznym pań- stwem, zostały uznane przez Chomeiniego i irańskich imamów za siedlisko zła. Tyran narzucający narodowi religię nie może bowiem dopuścić do świadomości swoich zwolenników myśli o państwie demokratycznym zamiast teokratycznego. Musi w sposób kategoryczny ogłosić, że demokracja to dzieło szatana. Toteż Chomeini uznał Stany Zjednoczone za wielkiego szatana. I dopóki wyznawcy jego doktryny państwa będą wierzyli, że to prawda, dopóty nie pojawi się możliwość prowadzenia dialogu pomiędzy zwolennikami teokracji i zwolennikami demokracji. Ale gdy do niego dojdzie, teokracja w sposób nieuchronny upadnie, gdyż nie stłumi potrzeby wolności, którą, tak samo jak demokrację, obłożyła klątwą. Ajatollah Chomeini potrafił narzucić swoim zwolennikom skrajnie tyrań- skie rządy. Każdy, kto chciał wprowadzić w Iranie minimalną niezależność państwa od religii, był zabijany w imię Boga. Ale rozpatrując fenomen Chomeiniego z historycznego punktu widzenia, trzeba powiedzieć, iż zwykle sukcesorom takich teokratów nie udaje się podtrzymać ich skrajnie tyrańskich rządów. Poza tym we współczesnym świecie, w którym znacząca większość ludzi korzysta dzięki demokracji z rozmaitych wolności lub głośno się ich domaga, teokraq'a ma nikłą szansę przetrwania przez długi czas. Iran z 1979 roku jest przypadkiem szczególnym, jeśli wziąć pod uwagę panującą tam wówczas sytuację. Toteż nie wydaje się, by teokracja mogła stanowić poważne i długotrwałe zagrożenie dla demokracji. Z drugiej strony nie należy zapomi- nać, że w starożytnym Egipcie istniała ona przez trzy tysiąclecia. Poza tym 392 Historia wiedzy w rządach przywódców innych współczesnych tyranii można dostrzec pewne elementy teokracji. Komuniści wyeliminowali wiarę w Boga nie tylko z instytucji państwo- wych, ale i ze społeczeństwa. Zabronili ludziom wykonywania praktyk religij- nych i modłów, nie mówiąc już o tym, że zakazali duchownym spełniania ich dotychczasowej roli w państwie. Zapewne doprowadziło to do powstania pustki w życiu wielu osób, którą mogły zapełnić tylko określone działania państwa i wszystko przytłaczająca idea Rewolucji komunistycznej. Piszę to słowo z dużej litery, chcąc w ten sposób podkreślić jej osobliwość w stosunku do bardziej zwyczajnie przyjmowanych innych rewolucji. Albowiem rewolucja komunistyczna stała się dla części ludzi swego rodzaju boskim idolem. Toteż niektóre państwa komunistyczne, a zwłaszcza Związek Radziecki, zaczęły przejmować pewne cechy teokracji, jakkolwiek z założenia były niereligijne czy wręcz antyreligijne. Wynika stąd, że teokracja zawsze przedstawia sobą pewną groźbę, gdyż są ludzie, którzy nie uznali porażki tego rodzaju rządów w wiekach średnich za ostateczną. Demokracja zaś proponuje określone rozwiązanie problemu postawionego przez teokrację. Otóż wprowadza roz- dział kościoła od państwa, lecz zarazem zapewnia swobodę wyznania. W ten sposób maksymalnie poszerza wolność jednostki, a zarazem chroni władzę polityczną przed różnymi niebezpieczeństwami, na jakie naraża ją teokracja. Rozwiązanie problemów związanych z rządzeniem państwem podsuwa (u zdroworozsądkowa praktyczność, która często inspiruje rozstrzygnięcia propo- nowane przez demokrację. Równość ekonomiczna W XX wieku demokracja odniosła triumf nad trzema głównymi systemami politycznymi, które z nią rywalizowały, to jest nad komunizmem, totalita- ryzmem i teokracja. O tym, czy według mnie ten triumf ma szansę być triumfem ostatecznym, napiszę w rozdziale piętnastym. Demokracja, chcąc zaspokoić uniwersalne ludzkie pragnienia, do czego została powołana, musi wszak uporać się również z innymi niż wymienione systemy polityczne zagrożeniami. Są to czynniki ekonomiczne. Zgodnie z tym, co przenikliwy Tocqueville dostrzegł półtora wieku temu i co obecnie dostrzegają wszyscy. podstawę demokracji stanowi równość. Pragnienie równości odczuwane niemal przez wszystkich współcześnie żyjących ludzi jest siłą napędową rewolucyjnych zmian ustrojowych na całym świecie. Jednak równość nie ma l WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 393 wyłącznie charakteru politycznego i sama równość polityczna nie satysfakcjo- nuje zwolenników demokracji. Pragną oni także równości ekonomicznej. Ta ostatnia oczywiście nie oznacza posiadania przez wszystkich takiej samej cząstki dóbr przedstawiającej określoną wartość materialną. Obecnie niewielu ludzi uznałoby, że do zaistnienia równości ekonomicznej konieczny jest równy podział kapitału pomiędzy obywateli. Konieczny jest do tego natomiast bardziej sprawiedliwy podział dochodu narodowego, by wszystkim starczało na godne życie. Konieczna jest także bezwzględna równość szans. Dosłownie pojmowana równość obywateli pod względem wielkości posiadanego kapitału to mrzonka. Natomiast równość szans to ideał. Za jego osiągnięcie ludzie gotowi są oddać życie. Jest wiele różnych dóbr, które mają związek z ekono- mią, choć nie posiadają wymiernej wartości materialnej. Chodzi tu między innymi o prawo do pracy, do dobrego wykształcenia i do przyzwoitych warunków egzystencji, ale najważniejsze jest prawo do szczęścia czy życia zgodnie z własnymi upodobaniami. Sprawiedliwe rządy chronią te prawa i dbają o to, by nie zostały one ograniczone do określonej grupy obywateli, na przykład do jednej klasy społeczno-ekonomicznej. Jednak już z tego, co zostało powiedziane powyżej, wynika, że nie istnieją idealnie sprawiedliwe rządy. Demokracja jest jedynym doskonałym modelem rządów, ale żaden demokratyczny rząd nie jest doskonały. Niemniej jednak w XX wieku i pod tym względem naprawdę wiele zmieniło się na lepsze. W 1900 roku większo- ści obywateli najbardziej dojrzałych państw demokratycznych nie obejmowała ani równość polityczna, ani ekonomiczna. Dla większości Amerykanów równość szans nadal była tylko marzeniem, nie mówiąc już o wyzyskiwanych masach społecznych w innych krajach. Otóż trzeba stwierdzić, pomijając przypadki regresu, że w ciągu niecałych stu lat równość szans stała się czymś rzeczywistym w zdecydowanej większości krajów przemysłowych i postprze- mysłowych: w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, w niemal wszystkich pań- stwach Europy Zachodniej, w Australii i Japonii, by poprzestać na tych najważniejszych. Poza tym obywatele wielu innych krajów dostrzegają możli- wość osiągnięcia równości szans w bliższej lub dalszej przyszłości. Obecnie tylko niewielka część ludności świata traktuje ten ideał tak samo sceptycznie jak w 1900 roku przytłaczająca większość. W ustroju demokratycznym zwykle osiągana jest najpierw równość poli- * tyczna, a dopiero po niej równość ekonomiczna. Gdy jednak ludzie otrzymują równość polityczną czy prawa obywatelskie, to raczej szybko zmierzają ku równości ekonomicznej i równości szans. W ten sposób w zachodnich demo- kracjach dokonuje się postęp. Natomiast w państwach komunistycznych osiągnięcie równości ekonomicznej, w określonej formie, niejako w sposób 394 Historia wiedzy konieczny poprzedza ewentualne osiągnięcie równości politycznej. Ale można oczekiwać, że ostatecznie wszyscy ludzie na świecie zażądają obu rodzajów równości, a sprawiedliwe rządy będą je chroniły. To zaś nasuwa pytanie, czy wówczas ludzie osiągną szczęście, do którego dążą? Pewnie tak, a przynaj- mniej będą tak odczuwali swoją pomyślność, jeśli utrzyma się wiara, że jesteśmy równi i obdarowani przez Stwórcę pewnymi nienaruszalnymi prawa- mi. Ale czy jest możliwe, by wiara ta kiedykolwiek zanikła? Powrócę do tej kwestii w ostatnim rozdziale. Dlaczego nie powołać rządu światowego? Istnieje jeszcze jedno, dotychczas przeze mnie nie wymieniane zagrożenie sprawiedliwych rządów, czyli demokracji. I jest ono najpoważniejsze ze wszystkich. W XX wieku zostało dobrze rozpoznane i przedsięwzięto próby wyeliminowania go. Niestety, wszystkie zakończyły się porażką. John Locke, w traktacie z 1689 roku, na który już wiele razy się powoły- wałem, dokonał ważnego rozróżnienia pomiędzy społeczeństwem w stanie natury i społeczeństwem obywatelskim. Otóż w pierwszym z nich istnieje tylko prawo zwyczajowe, odwołujące się do zdrowego rozsądku. Ludzie, którzy ów zdrowy rozsądek posiadają, przestrzegają prawa zwyczajowego, natomiast wszelkich innych, którzy odmawiają przestrzegania ustanowionych w ten sposób reguł współżycia społecznego, nie można zmusić do zmiany zachowania. Innymi słowy, w społeczeństwie pozostającym w stanie natury nie istnieją mechanizmy zabezpieczające powszechne przestrzeganie prawa zwyczajowego. W konsekwencji powstaje przekonanie, że przestrzegać prawa w sytuacjij gdy nie czynią tego inni, oznacza okazywać słabość. I rodzi się bezprawie. A jeśli wyłącznym sposobem rozwiązywania konfliktów staje się przemoc, to jedni są niejako zmuszeni używać jej przeciwko drugim, gdyż inaczej ci drudzy zaczną jej używać przeciwko pierwszym. Z kolei w społe- czeństwie obywatelskim ludzie "postępują zgodnie z obowiązującym pra- wem", by posłużyć się pamiętnym stwierdzeniem Locke'a. Wspomniałem tę ideę przy okazji omawiania oryginalnych spisów praw rzymskich, rytych na specjalnych tablicach i umieszczanych w centrach miast, by wszyscy mogli się z nimi zapoznać i wiedzieć, czego w państwie wymaga się od obywateli. Przestrzeganie tych praw było wymuszane przez różne, powołane do tego celu instytucje, w których zatrudniano urzędników wybieranych przez naród albo przez jego reprezentację polityczną. Na określenie tego obowiązującego prawa WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 395 używa się terminu prawo pozytywne, gdyż jest ono możliwe do zaakceptowa- nia przez wszystkich. Społeczeństwo obywatelskie zawsze posiada fundament w postaci zbioru praw pozytywnych. Pierwsza i zasadnicza jest wśród nich konstytucja, która dotyczy struktury władz państwa i zasad stanowienia praw. Drugie miejsce zajmuje zbiór nakazów i, po większej części, zakazów regulu- jących ludzkie zachowania. Współcześnie niemal wszyscy ludzie żyją w społe- czeństwach obywatelskich. Trudno bowiem znaleźć na świecie osoby, których nie obowiązywałyby jakieś prawa pozytywne, jeśli oczywiście nie mamy na myśli tych, którzy mieszkają na ulicach wielkich miast, gdzie rządzi raczej prawo zwyczajowe, stanowiące - jako jedyna ochrona słabszych przed silniej- szymi - zaledwie cień możliwego do wyegzekwowania prawa pozytywnego. Stwierdziłem, że współcześnie niemal wszyscy ludzie żyją w społeczeń- stwach obywatelskich. Pora postawić pytanie, w jakim stanie znajdują się pod względem prawnym stosunki międzynarodowe? Czy odpowiadają stanowi natury, czy raczej stanowi społeczeństwa obywatelskiego? Otóż stosunki te reguluje prawo międzynarodowe. Poza tym istnieje ONZ. Posiada ona kartę praw i obowiązków członków, stanowiącą rodzaj konstytucji, której postano- wień zobowiązują się przestrzegać państwa członkowskie. Prawo międzynaro- dowe jest głównie prawem pozytywnym, tak samo jak Karta Narodów Zjednoczonych. Łącznie zawierają one normy prawa obowiązującego już nie wszystkich ludzi, lecz wszystkie narody. Ale czy narody postępują zgodnie z tymi normami? Niestety, uchwalono je, ale nie stworzono mechanizmów pozwalających wyegzekwować ich przestrzeganie. Stały członek Rady Bezpie- czeństwa ONZ może zawetować rezolucję podjętą przez większość członków Rady, co jest równoznaczne z unieważnieniem tej rezolucji. Podobnie rozpra- wa przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze jest zasadniczo nie do przeprowadzenia, to znaczy można ją "wymusić" jedynie wtedy, gdy zgodzi się na nią pozwana strona. Większość krajów członkowskich ONZ nie akceptuje samej zasady "przymusu sądowego". Znaczy to, że z góry wyklucza pozwanie przed Trybunał przez jakiś kraj. Innymi słowy, kraje rezerwują sobie prawo odmowy bycia sądzonym. Trybunał okazuje się skuteczny w rozstrzyganiu takich sporów, jak na przykład te dotyczące prawa do połowu ryb morskich w określonych strefach, ale przecież spory te nie stanowią problemów, jakich rozwiązania oczekuje się w społeczeństwach obywatelskich od sądów zajmujących się wykroczeniami przeciw prawu karnemu. Takie sądy zajmują się przypadkami znacznie poważniejszymi, takimi jak morderstwa, notoryczna przemoc, rozboje z bronią w ręku, wielkie napady rabunkowe czy oszustwa oraz rozmaite malwersacje finansowe, szantaż i spory dotyczące zawieranych umów. A tego rodzaju naruszenia 396 Historia wiedzy prawa z pewnością występują w stosunkach pomiędzy państwami, których obywatele od tysiącleci mordują się nawzajem, pozbawiają zajmowanych terytoriów i okradają. W społeczeństwie obywatelskim zabójca nie może uniknąć kary tylko dlatego, że nie zgadza się, by wytoczono mu proces lub ponieważ nie odpowiada mu wyrok, podczas gdy dokładnie na tej podstawie państwa unikają odpowiedzialności za zbrodnicze czyny, jakich dopuściły się względem innych państw. Z tego powodu słuszne jest twierdzenie, że de facto stosunki pomiędzy nimi są regulowane za pomocą praw zwyczajowych, czyli mówiąc dosadniej za pomocą praw dżungli, w istocie nie różniących się od tych, jakie obowiązują na ulicach wielkich miast, w zaułkach Bejrutu czy Bogoty. Nawet policja boi się patrolować te miejsca występku, gdzie jedynym środkiem obrony może się okazać zwykły rozsądek, co w praktyce oznacza, że zwycięża silniejszy. Handlarze narkotyków z Nowego Jorku, Los Angeles i Medellin, którzy również kierują się prawem zwyczajowym, są wyposażeni w broń automatyczną, co powoduje, że środowiska, jakie tworzą, stają się jeszcze bardziej niebezpieczne. Z kolei państwa, również kierujące się we wzajemnych stosunkach prawem zwyczajowym, dysponują bronią atomową. Ale wszyscy wyjęci spod prawa zawsze będą uzbrojeni i niebezpieczni. Obecnie zaś o każdym państwie można powiedzieć, że jest wyjęte spod prawa, gdyż w stosunkach z innymi państwami funkcjonuje niejako poza nim. Nie ma bowiem sposobu jego wyegzekwowania. Wydaje się, że w tym stanie rzeczy świat potrzebuje bardziej niż czegokolwiek innego stworzenia społe- czeństwa obywatelskiego w skali międzynarodowej. Przede wszystkim należy powołać rząd światowy, a wszystkie państwa powinny zrzec się suwerenności, to znaczy "prawa" do odmowy podporządkowania się obowiązującemu prawu, jeśli nie życzą sobie jego zastosowania w ich przypadku. Zrzeka się go obywatel każdego nowoczesnego państwa i dzięki temu żyje mu się lepiej. Gdyby państwa zrzekły się prawa do bezprawnych działań, również ich los byłby bardziej pomyślny, choć czyniąc to, może utraciłyby "dumę", podobnie jak utracili ją członkowie społeczeństw obywatelskich w związku z tym, że doznanych krzywd nie mogą już dochodzić siłą. Jeśli bowiem kryminalista zamorduje czyjąś żonę czy obrabuje czyjś dom, to ten ktoś nie może, pod groźbą najsurowszej kary, "wziąć prawa w swoje ręce" i wymierzyć złoczyńcy sprawiedliwość. Władne jest to uczynić tylko państwo, poprzez swoje instytu- cje, których orzeczenia wcale zresztą nie muszą odpowiadać poczudu spra- wiedliwości poszkodowanych. W zasadzie tym ostatnim pozostaje tylko narze- kanie. Oczywiście, instytucje stojące na straży prawa i karzące popełnione zło, czyli wymierzające przestępcom sprawiedliwość, popełniają błędy, może nawet zdarza się to w przypadku połowy procesów, ale chyba niewiele osób nie WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 397 zgodzi się z poglądem, że rozprawa przed niezawisłym sądem to lepszy sposób walki z przestępczością, niż dopuszczenie, by ludzie, szukając zadośćuczynie- nia doznanych krzywd, odpowiadali przestępstwem na przestępstwo. Dlaczego więc tak nie chcemy, by również przestępstwa popełniane przez państwa były rozstrzygane na drodze sądowej? Dlaczego tak się upieramy przy wątpliwym prawie państwa do samoobrony, skoro nie upieramy się przy nim jako obywatele, zastrzegając je sobie jedynie w przypadku zagrożenia życia? Dzieje się tak zapewne z powodu siły tradycji i patriotyzmu oraz wielkiej nieufności wobec rządzących. Bo czy na przykład prezydent Stanów Zjednoczonych mógłby liczyć na ponowny wybór, gdyby zaproponował, by państwo zrzekło się suwerenności na rzecz rządu światowego? Ów rząd bez wątpienia byłby demokratyczny, a zatem Amerykanie, chrześcijanie i biali stanowiliby w nim mniejszość. Jeśli jednak któryś z prezydentów kiedyś tego nie zaproponuje, to stale będziemy żyli w poczuciu zagrożenia, pozbawieni w różnych miejscach świata ochrony policji, dzięki której ulice stają się bezpieczne czy raczej względnie bezpieczne. Idealnych rozwiązań nie warto się bowiem spodziewać. Ale względne bezpieczeństwo - zapewnione na przykład większości Ameryka- nów - z pewnością jest lepsze niż żadne. Idea rządu światowego jest bardzo stara. Implicite zaproponował ją już w V wieku święty Augustyn, w Państwie Bożym. Utworzenia rządu światowe- go, na czele ze świętym rzymskim cesarzem, domagał się również Dante na początku XIV wieku. Poeta uważał, że gdyby cesarz sprzymierzył się z papie- żem, mógłby mieć szansę zaprowadzenia pokoju w rozdzieranej wojnami Europie (a stopniowo na całym świecie). Z kolei w XVIII wieku Immanuel Kant oderwał się na chwilę od swych rozpraw filozoficznych i napisał zwięzłe dziełko pod tytułem Wieczny pokój (1796), które w dużym stopniu dotyczy idei rządu światowego. Kiedy zaś po zakończeniu wielkiej wojny w 1945 roku powstała ONZ, w wielu krajach wyrażano nadzieję, że nowa organizaq'a będzie prawdziwym rządem światowym, a nie jedynie sukcesorką "klubu narodów", jakim stała się Liga Narodów. Jednak żadne państwo nie chciało w wystarczającym stopniu zrzec się na rzecz ONZ swojej suwerenności, więc organizacja ta stała się niemal tak samo nieskuteczna w roli strażniczki pokoju światowego jak jej poprzedniczka. Po powstaniu ONZ na uniwersytecie w Chicago zawiązał się komitet powołany do napisania projektu światowej konstytucji, a w różnych krajach odbyły się międzynarodowe spotkania fede- ralistów. Uczestniczyła w nich garstka wizjonerów i uczonych, którzy dobrze zdawali sobie sprawę z nowych zagrożeń dla świata. Niestety, ich wysiłki nie doprowadziły do realizacji żadnej z wysuwanych propozycji. Ale po 1945 roku na szczęście nie doszło do poważnej międzynarodowej wojny i nikt nie użył 398 Historia wiedzy straszliwej broni nuklearnej, którą obecnie posiada zbyt wiele krajów. Toteż możemy pokładać ufność w tym, że nie istnieje potrzeba tworzenia rządu światowego, pod warunkiem wszakże iż państwa będą regulowały wzajemne stosunki tak jak ludzie żyjący w społeczeństwach obywatelskich, to znaczy przestrzegając stanowionego przez siebie prawa, gdyż jest to koniecznością. Jeden świat, jedna ludzka rasa Trzeba wskazać na jeszcze jedno zagrożenie demokratycznych czy w ogóle cywilizowanych rządów. Chodzi o rasizm, tę jedną z najpoważniejszych cho- rób ludzkości. Jest zastanawiające, że chyba nie cierpi na nią żaden gatunek zwierząt. Wendell Willkie (1892-1944) otrzymał w 1940 roku w walce z Frankli- nem D. Rooseveltem o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych więcej głosów niż którykolwiek kandydat republikanów przed nim, ale nie wystarczy- ły one do pokonania wytrawnego weterana kampanii wyborczych. Roosevelt ubiegał się o urząd prezydencki już po raz trzeci i wygrał z Willkiem. Jednak po porażce ten ostatni nie wycofał się z działalności publicznej, lecz przeszedł, jak to określił, do "lojalnej opozycji" i jako osobisty wysłannik prezydenta odwiedził Anglię, Środkowy Wschód, Związek Radziecki i Chiny. Te podróże utwierdziły go w przekonaniu, że świat się zmienił i że po zakończeniu wojny będzie się zmieniał jeszcze szybciej. W 1943 roku opublikował książkę One World. Tytuł odsyła do idei, jakie w tamtych czasach, czyli przed pięćdziesię- ciu laty, przyświecały zarówno jemu, jak i wielu innym ludziom. Hasło "jeden świat" oznaczało dla niego, a także dla czytelników jego książki wiele różnych rzeczy, przede wszystkim jednak wyrażało koncepcję polityczną, w myśl której wszystkie państwa miały wspólnie strzec pokoju na świecie, łącząc siły dla zapewnienia ludziom wolności i sprawiedliwości. Koncepcja nie była nowa, gdyż już w 1919 roku natchnęła Woodrowa Wilsona myślą o stworzeniu wszechświatowej Ligi Narodów, a poza tym inspirowała wizje przyszłości snute przez bardziej przenikliwych myślicieli XIX wieku. Willkie zdawał sobie sprawę, że ludzie w jego czasach zaczynają coraz poważniej traktować tę polityczną koncepcję nowego ładu światowego. I istotnie już w dwa lata po ukazaniu się jego książki założono ONZ. Ale określenie "jeden świat" oznaczało także większe zbliżenie się do siebie ludzi w różnych częściach ziemskiego globu, dzięki zmniejszeniu dzielących ich odległości i pokonaniu rozmaitych tradycyjnych barier za sprawą nowoczesnych środków komunikacji WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 599 i transportu. W czasach Willkiego lotnictwo cywilne niemal nie istniało, ale łatwo było przewidzieć, że po wojnie powstanie światowa sieć linii lotniczych, gdy tylko zostaną zwolnione na ten cel odpowiednie środki finansowe. Trudniej było natomiast przewidzieć pewien godny uwagi skutek rozwoju lotnictwa cywilnego, a mianowicie to, że wokół międzynarodowych portów lotniczych powstaną miasta zbudowane w "stylu międzynarodowym", tak do siebie podobne, iż podróżni po opuszczeniu któregoś z wielkich statków powietrznych przyszłości tracą orientację, nie wiedząc, gdzie naprawdę się znajdują. Pod koniec XX wieku odległości bardzo się zmniejszyły, a turystyka stała się główną gałęzią przemysłu, potężniejszą nawet od produkcji zbrojeniowej. Poza tym za pomocą niemal każdego telefonu można się obecnie połączyć z dowolnym numerem na świecie. Po usłyszeniu kilku mechanicznych dźwięków rozmawia się z przyjacielem, który przebywa gdzieś bardzo daleko, bez najmniejszych zakłóceń, jakby znajdował się w sąsiednim pokoju. Lata się z Nowego Jorku do Londynu na służbowe lunche, a niektórzy nowojorczycy nie potrzebują wiele czasu, by podjąć decyzję, iż najbliższy weekend spędzą w Rzymie. Wystawy sztuki regularnie wędrują z kontynentu na kontynent, a organizatorzy wielkich imprez sportowych starają się zgromadzić na nich zawodników z niemal wszystkich państw (choć niektóre, jak na przykład w Republice Południowej Afryki, są bojkotowane). Serial Dallas jest tak samo popularny w Delhi jak w Des Moines. Można wyróżnić jeszcze inny sens hasła "jeden świat", który uważam za najważniejszy. Odnosi się on do nadzwyczajnych zmian, jakie zaszły w po- dejściu ludzi do wielu spraw. Aż do XX wieku niemal wszyscy, z wyjąt- kiem "koryfeuszy życia moralnego", według określenia francuskiego filozofa, Jacques'a Maritaina, byli głęboko przekonani, że ludzkość nie stanowi jednej zbiorowości takich samych, równych sobie istot, lecz mieszaninę tych lepszych i tych gorszych, tych stojących wyżej i tych pośledniego gatunku, tych wybranych i tych przeklętych. Wyrażano tę myśl w rozmaicie formułowanych poglądach, ale jest możliwe, że wszystkie one wywodzą się z koncepcji głoszonej jeszcze przez Arystotelesa, nad czym należy ubolewać. Otóż według niej jedni ludzie są stworzeni do rządzenia, a inni do służby. Tych drugich grecki myśliciel nazwał "naturalnymi niewolnikami". Weźmy przykład kobiet. Obecnie jest ich więcej niż mężczyzn i może zawsze było, ale w czasach starożytnych na ogół nie przysługiwały im żadne prawa, które posiadała przynajmniej część mężczyzn. Jeśli w ogóle można uważać, że w tamtym okresie były obywatelkami takiego czy innego państwa, to niezmiennie chodzi o obywatelstwo drugiej kategorii. Niektóre zdobywały wprawdzie rozgłos 400 Historia wiedzy i władzę, jak na przykład królowa Boudikke, cesarzowa Teodora czy królowa Saby, ale są to wyjątki. Zarazem uprzedzenie wobec kobiet w czasach starożytnych nie jest specjalnie zaskakujące. Bardziej od niego zdumiewa fakt, że w amerykańskiej "Deklaracji niepodległości", mimo całej wzniosłej retory- ki, w jaką ubrany został dyskurs o prawach, nie wymienia się kobiet i być może nie było intencji, by również ich dotyczyło dobitne obwieszczenie światu, iż "Stwórca obdarzył [wszystkich ludzi] pewnymi, nienaruszalnymi prawami". Kobiety nieco zyskały dopiero dzięki rewolucji francuskiej, a prze- de wszystkim dzięki nieustępliwej walce, jaką toczyły o równouprawnienie w XIX wieku. Niektóre sufrażystki naprawdę zawierzyły hasłu: "Zaufaj Bogu, Ona ci pomoże", ale wcale nie przyspieszyło to emancypacji. W zachodnich demokracjach kobiety otrzymały prawa wyborcze dopiero przed pierwszą wojną światową. Po dziesiątkach lat walki mogły wreszcie głosować i, jeśliby chciały, wybierać do władz osoby podejmujące się reprezentować ich specy- ficzne, wąsko rozumiane interesy. Oczywiście tak nie postąpiły, zapewne dlatego że wcale nie postrzegały swoich interesów tak wąsko, jak zakładali mężczyźni. Krótko mówiąc, kobiety dowiodły, że absolutnie są warte przyzna- nych im praw wyborczych. Niemniej uzyskana wówczas przez nie równość polityczna nie oznaczała automatycznie równości społecznej, a zwłaszcza ekonomicznej. Pod koniec XX wieku w krajach rozwiniętych niewielu mężczyzn i niewie- le kobiet zechciałoby publicznie bronić tezy, że kobiety są z natury istotami pośledniejszego gatunku od mężczyzn, że zostały stworzone do służenia, a nie do sprawowania rządów, że ze swej istoty są niewolnicami. W nowoczesnych społeczeństwach taki pogląd zanika. To samo można powiedzieć o tradycyj- nym stosunku do określonych mniejszości, które jeszcze tak niedawno uważano za z natury pośledniejsze od innych mniejszości czy większości. Tak myślano na przykład o Murzynach, Żydach, aborygenach... Oczywiście, nadal niektórzy będą publicznie utrzymywali, że członkowie wymienionych grup są z natury w mniejszym stopniu ludźmi niż inni. Niektórzy zaś będą dawali to do zrozumienia w sposób zakamuflowany, a większa grupa osób potwierdzi taki pogląd w prywatnej rozmowie, zarazem mogąc wyrażać ubolewanie z powodu tej "gorszości" innych. A możliwe, że dużo ludzi wciąż ją odczuwa w przypadku niektórych mniejszości. Jednocześnie jest faktem, że ci współ- cześni politycy, którzy nie mają społeczeństwom do zaoferowania nic więcej poza rasistowską doktryną, głoszoną w sposób zawoalowany lub jawny, nie mogą liczyć na sukces wyborczy. Obecnie "koryfeusze życia moralnego" to całkiem duża grupa ludzi, a może nawet stanowią oni większość. Jednak nie popadajmy w euforię. "The Economist" doliczył się we współczesnym świecie WIEK XX - TRIUMF DEMOKRACJI 401 około dwóch milionów niewolników. Oczywiście nie są oni uważani za "naturalnych" niewolników, więc może się zdarzyć, że z dnia na dzień odzyskają wolność. Poza tym jeszcze do niedawna Republika Południowej Anyki stanowiła skandaliczny przykład rozmijania się z prawem obowiązują- cym we wszystkich innych krajach, jeśli chodzi o traktowanie ludności kolorowej. A pamięć nazistowskiego rasizmu, który kosztował życie sześciu milionów "z natury gorszych od innych" Żydów, jest wciąż żywa. Jednak mimo wymienionych przykładów rasizmu definitywne odrzucenie w XX wieku doktryny naturalnego niewolnictwa należy uznać za oznakę ogromnej zmiany mentalności i za wielkie osiągnięcie. Kryje się za nim również wzrost wiedzy na temat człowieka. Obecnie większość z nas wie to, co przed kilkoma dziesięcioleciami wiedziała jedynie garstka ludzi. Ale niestety, rasizm nie znika z chwilą, kiedy ludzie przestają wierzyć, że inni są z natury od nich gorsi. Ci inni wciąż bywają znienawidzeni, nawet jeśli w większym lub mniejszym stopniu uznaje się zasadę równości. A współcześnie rasizm, jak żadne inne patologiczne zjawisko, zdaje się raczej narastać, niż zanikać, z powodów, które bardzo trudno uchwycić. Jest możliwe, że ludzkość nigdy nie pozbędzie się do końca nienawiści na de rasowym. Ale mimo to nie powinniśmy zapominać o postępie, jaki osiągnęliśmy w dziele pozbywania się tego balastu. Mamy prawo uważać, że w naszych czasach ludzkość może poszczycić się poważnymi osiągnięciami w dziedzinie społecznej moralności. 13 WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA Według Euklidesa, greckiego matematyka, punkt to "coś niepodzielne- go". To samo można powiedzieć o atomie na podstawie tego, jak pojmowali go starożytni Grecy. Dla nich atom stanowił najmniejszą, niepo- dzielną cząstkę materii. (Słowo "atom" wywodzi się z greckiego określenia czegoś niemożliwego do przecięcia.) W fizycznych teoriach greckich atomi- stów dostrzec można zapowiedź idei powstałych w XVII wieku, które dopro- wadziły do skonstruowania bomb zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. A Grecy nie mieli instrumentów do badania materii. Dysponowali tylko własnymi, nie uzbrojonymi zmysłami i zdolnością myślenia. W jaki zatem sposób doszli do koncepcji budowy materii, uznanej przez nas za prawdziwą, gdyż potwierdzoną przez odpowiednie metody badawcze? Grecka teoria atomistyczna Oczywiście starożytni atomiści nie mogli wiedzieć, że udało im się stworzyć zapowiedź idei stanowiących istotę podejścia do rzeczywistości w cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Zacznijmy od najprostszego pytania. Co postrzegamy, obserwując świat' Całe mnóstwo rzeczy, zjawisk i procesów, mniej lub bardziej oddzielonych od siebie i podlegających ciągłym zmianom; barwy, kształty, rozwój i zanik, bycie i stawanie się, wielkość i małość, strach i życzliwość. Tysiące określeń nie wystarczy, by opisać to, co postrzegamy. Czy zatem mamy możliwość ogarnięcia umysłem tej nadzwyczajnej rozmaitości postrzeżeń? Istnieją zaledwie dwa służące temu sposoby podejścia do rzeczywistości. Wymagają one nałożenia WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 403 na nią nie postrzeganego zmysłowo porządku, czyli porządku wyjaśniającego właśnie to, co postrzegamy za pomocą zmysłów. Jeden z nich polega na przyporządkowywaniu rzeczywistości określonym wzorom percepcji, które często pomijają takie czy inne rzeczy, ale są konieczne, byśmy nie popadli w obłęd z powodu chaosu nieustannie odbieranych przez nas doznań zmysłowych. Jest to prawdopodobnie najstarszy rodzaj percepcji, oddziedziczony przez ludzi po ich zwierzęcych przodkach. Albowiem przyporządkowywanie rzeczywistości określo- nym wzorom percepcji i zachowywanie się w taki sposób, jakby były one czymś realnym, oznacza schemat reagowania kierowanego przez instynkty, które jako jedyne sterują zachowaniami wszystkich gatunków zwierząt, z wyjątkiem gatunku ludzkiego dostosowującego owe zachowania do konkretnych sytuacji. Jednak pozbycie się przez ludzi reakcji instynktownych wcale nie oznacza pozbycia się starego nawyku postrzegania rzeczywistości przez pryzmat określonych wzorów. W miejsce reakcji instynktownych pojawiają się bowiem zachowania kierowane przez nasze nadzieje, pragnienia i lęki, jakie wyzwala w nas doświadczana rzeczy- wistość. Rzutujemy na naturę nasze uczucia i przypisujemy jej posiadanie takiego jak nasz umysłu, choć zarazem doskonalszego i bardziej dostojnego, który wskazuje nam, jak powinniśmy odnosić się do świata i zapewnia harmonijne współistnienie w nim jego części składowych. Ale współcześni uczeni o orientacji behawioralnej unikają sentymentalizmu w podejściu do natury i nazywają ten sposób jej ujmowania antropomorficznym złudzeniem, czyli dostrzeganiem czło- wieka wszędzie tam, gdzie istnieje tylko materia. Jednak nawet najbardziej zagorzali behawioryści nie potrafią całkowicie ustrzec się antropomorfizmu, gdyż jest nim przesiąknięty język, jakim się posługują. Chcąc się przekonać, jak trudno jest oddzielić człowieka od materii, wyobraźmy sobie świat bez nas. Nasuwa nam to różne pytania. Jak wtedy wyglądałby, lub jak wygląda obecnie dla -kogoś innego? I czy w ogóle by istniał? Bo może raczej zniknąłby, gdybyśmy przestali nań reagować za pomocą zmysłów? I czy świat bez nas miałby jakieś znaczenie, jeśli nie miałby go dla nas? Jakkolwiek trudno jest myśleć o świecie, nie uwzględniwszy naszej w nim egzystencji, to musimy podjąć ten wysiłek, gdyż w przeciwnym razie świata nie zrozumiemy. Starożytni Grecy jako pierwsi zdali sobie z tego sprawę, co przynosi im chlubę. Cała ich spekulacja filozoficzna opiera się bowiem na założeniu, że prawda jest niezależna od naszego umysłu. Gdyby * było inaczej, nie istniałaby prawda, tylko jej rozmaite złudzenia. Ale nie tylko starożytnych filozofów cechowało poszukiwanie prawdy ukrytej pod powierz- chnią rzeczy. Także najdawniejsi kapłani usiłowali odkryć w świecie jakiś jego wzór, inny od tego, który mógłby wynikać z ich pragnień. Poszukiwali porządku tam, gdzie wydawało się, że panuje tylko chaos. I odnaleźli go na 404 Historia wiedzy wszystkich poziomach bytu, od najwyższego do najniższego, to znaczy wszędzie odnaleźli bóstwa. A tego rodzaju przekonanie o boskim ładzie świata też można uważać za odmianę antropomorfizmu. W późniejszych czasach politeizm upadł, lecz nie idea Boga jako obdarzającego wszechświat sensem. I obecnie, pomimo iż żyjemy w wieku nauki, prawdopodobnie większość ludzi odnajduje boski porządek w otaczającym ich świecie. Wypełnia ich "oceaniczne uczucie", jak określił to bez cienia pogardy Zygmunt Freud, że w kosmosie wszystko ma swoje miejsce czy znajduje się na swoim miejscu. Jednak już w V wieku p.n.e. znaleźli się ludzie, których nie satysfakcjonowały niedostrzegalne zmysłowo wzory zapewniające porządek świata, bez względu na to, jak były one dla wszystkich kojące. Ci ludzie sądzili, że przypadek odgrywa w świecie większą rolę, niż uważali rozmaici kapłani. Całkiem możliwe, że cechowała ich połączona z determinacją arogancja, która pozwo- liła im wysunąć przypuszczenie, iż we wszechświecie nie ma Najwyższej Istoty, która jest przewodnikiem ludzi. Poszukiwali innego wyjaśnienia natury świata niż to, jakie implikowała idea boskiego porządku. Jak pisałem, starożytni greccy filozofowie z upodobaniem oddawali się pewne- mu ćwiczeniu umysłowemu, które polegało na znajdywaniu wspólnych cech różnych par rzeczy, nawet najbardziej od siebie odległych. Jeśli uznamy, że nie chodzi tu o łączącą rzeczy "esencję" lub o jakiś, również stworzony przez umysł, wzór pozwalający orzekać o ich wspólnych cechach, i konsekwentnie zaczniemy poszukiwać tych cech na poziomie materialnego konkretu, to czy nadal będzie to to samo ćwiczenie umysłowe, któremu oddawali się Grecy? Weźmy pająka i gwiazdę. Czy łączy je coś na poziomie materii? Już wcześniej wykluczyłem posługiwanie się łatwymi odpowiedziami Arystotelesa, czyli stwierdzeniami, iż rzeczy łączy to, że istnieją, powstają i znikają, że każda stanowi określoną jedność itp. Otóż w przypadku pająka i gwiazdy nadal przeprowadzamy ćwiczenie umy- słowe Greków, bo potrafimy sobie wyobrazić proces podziału jednego i drugiego na części składowe. Na początku tej operacji części pająka pozostają częściami pająka, a części gwiazdy - częściami gwiazdy. Gdy jednak stają się one coraz mniejsze, zaczyna się dziać coś szczególnego, to znaczy części pająka i części gwiazdy stopniowo upodabniają się do siebie. W końcowej fazie podziału te pierwsze przestają być "pajęcze", a te drugie "gwiezdne". I pająk, i gwiazda przeobrażają się w coś innego, w coś od siebie nieodróżnialnego, a w pewnej sytuaqi meodróżnialnego także od części składowych innych rzeczy. Nie możemy wiedzieć dokładnie, kiedy to następuje, ale umysł podpowiada nam, że w pewnym momencie rzeczywiście następuje. I wcale nie jest konieczne zobaczenie tych najmniejszych części, by uznać, że powstały. Godzimy się z myślą, że być może są one po prostu niewidzialne. Jednak uważamy, iż muszą istnieć, ponieważ nie WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA • 405 znajdujemy żadnego racjonalnego powodu, dla którego nie moglibyśmy dzielić czegoś na części składowe, aż do momentu gdy to coś zmienia się w coś innego. Lecz czy możemy dokonywać podziału w nieskończoność? Czy możemy spowodować, że wyodrębnią się nieskończenie małe cząstki? Musimy przyjąć, że jest to niemożliwe, gdyż coś, co składa się z nieskończenie małych cząstek, nie może mieć jakichkolwiek wymiarów. Atomy zaś - jako najmniej- sze części składowe nie pająków czy gwiazd, lecz materii jako takiej - muszą istnieć. Odrodzenie się teorii atomistycznej Siła logicznej argumentacji, z jaką przemawia stworzona przez starożytnych Greków teoria atomistyczna, nie została zmarnowana przez potomnych. Wprawdzie na długi czas przyćmiła tę teorię chrześcijańska wizja państwa Bożego, ale gdy tylko na początku XVII wieku utraciła ona wpływ na umysły, atomizm zaczął przeżywać rozkwit. Wszyscy wielcy uczeni, jacy pojawili się w tamtym niezwykłym wieku, od Keplera po Newtona, byli zdeklarowanymi atomistami, choć wciąż nie dysponowali takimi jak my narzędziami badaw- czymi. Angielski uczony, Robert Hooke (1635-1703), bliski przyjaciel New- tona, sugerował nawet, że materia, a zwłaszcza ta występująca w stanie gazowym, daje się opisać w kategoriach ruchu i zderzeń atomów. Hooke nie był jednak ani wybitnym matematykiem, ani wybitnym eksperymentatorem i nie potrafił sprawdzić postawionej przez siebie hipotezy. Ale zainteresował się nią Newton, który przedstawił zjawisko ruchu i zderzeń atomów za pomocą nieco innych niż Hooke terminów. W XVIII wieku uczeni z różnych krajów spekulowali na temat świata atomów i im bardziej poszerzała się ich wiedza, zwłaszcza chemiczna, tym większą mieli pewność, że hipoteza o atomowej budowie materii jest słuszna. Zarazem zdali sobie sprawę z tego, że hipoteza ta wymaga modyfikacji. Jednej z najbardziej doniosłych korekt dokonał włoski chemik, Amadeo Avogadro (1776-1856), który w 1811 roku przekształcił ją w dwie hipotezy. Według pierwszej, najmniejszymi cząstkami, nawet w przypadku dość prostych gazów, są nie atomy, lecz molekuły, czyli związki atomów. Według drugiej, w tej samej objętości dowolnego gazu znajduje się jednakowa liczba molekuł. Prawdziwość tych słusznych hipotez uznano dopiero na początku XX wieku. W połowie XIX wieku, wraz ze sformułowaniem teorii pierwiastków chemicznych i stworzeniem przez rosyj- skiego chemika, Dymitra Mendelejewa (1834-1907), układu okresowego 406 Historia wiedzy pierwiastków, głównym celem wielu eksperymentatorów stało się wykrycie atomów i tym samym potwierdzenie ich faktycznego istnienia. Ów cel okazał się trudniejszy do osiągnięcia, niż oczekiwano w tym wieku wiary w naukę. W istocie po dziś dzień istnienie atomów - którego nikt już nie kwestionuje - potwierdza się przeważnie w sposób pośredni. W ten sposób rozumowanie starożytnych Greków, wyprzedzające powstanie nowoczesnej nauki, której podstawę stanowi eksperyment, odniosło triumf. Ale mylili się oni co do jednej rzeczy. Otóż wbrew temu, co sądzili, atomy da się "przecinać" czy, używając współczesnego języka, dzielić. Mówiąc ściśle, założenie niepodziel- ności atomu nie było logicznie konieczne. Znaczyło tylko tyle, że nikt nie wpadł na trop istnienia jeszcze mniejszych cząstek materii. Być może miały nimi być te elementy składowe atomu - elektron i proton - które w czasach nowożytnych odkryto najwcześniej. Jednak i one wydały się badaczom po- dzielne. Tak czy inaczej, najmniejsze cząstki - Grecy uważali, że istnieje wiele różnych atomów, podstawowych "cegiełek", z których zbudowane są wszelkie twory materialne - nie zostały jeszcze odkryte. Oczywiście wciąż się ich poszukuje, wielkim nakładem środków, dzięki zbudowaniu potężnych akcele- ratorów, gdyż domaga się tego logika, choć nie wiadomo, czy kiedykolwiek najmniejsze cząstki zostaną zidentyfikowane. Logiczny nakaz nie gwarantuje wszak, że bespornie przekonamy się o ich istnieniu. Z pewnego punktu widzenia teoria atomistyczna nie jest nowa. Zasłup odkrycia, że atomy stanowią fundamentalne cząstki materii, przypada starożytnym Grekom, a nie nowożytnym uczonym. Zarazem my wiemy o atomach tyle różnych rzeczy, o których dawni myśliciele nie mieli pojęcia. Czego dokonał Einstein? Albert Einstein dokonał jednego z najważniejszych odkryć, jakie stały się udziałem nauki w XX wieku. Chodzi o prosty wzór: E=mc . Wśród osiągnięć współczesnej fizyki prawdopodobnie tylko on znany jest większości ludzi. Chcąc zrozumieć jego znaczenie, musimy cofnąć się nieco w czasie. Einstein urodził się w 1879 roku, w Niemczech, w katedralnym mieście Ulm. Postanowił do dwunastego roku życia uporać się z zagadką "ogromnego świata", ale niestety, miał słabe stopnie i jako piętnastolatek musiał rozstać się ze szkołą. Jednak jakoś zdołał ponownie podjąć naukę i w 1900 roku uzyskał uniwersytecki dyplom z matematyki. Rozpoczął pracę w urzędzie patento- wym, i nagle, w 1905 roku, w czterech opublikowanych wówczas rozprawach WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 407 naukowych, przybliżył się do rozwiązania owej zagadki bardziej niż ktokolwiek przed nim. Jedna z tych rozpraw wystarczyłaby do zdobycia reputacji wielkie- go fizyka. Pierwsza wyjaśniała wcześniej niewytłumaczalne zjawisko ruchów Browna, czyli przemieszczanie się niewielkich cząstek stanowiących zawiesinę cieczy*. Druga udzielała odpowiedzi na ponawiane od trzech wieków pytanie o naturę światła. Einstein wysunął tezę, że tworzą je fotony, które czasami zachowują się jak fale, a czasami jak cząstki. Przecinał w ten sposób węzeł gordyjski, ale bynajmniej nie upraszczał problemu. Jego teza, wsparta solid- nym rozumowaniem matematycznym, natychmiast została uznana za rozwią- zanie jednego z najtrudnejszych problemów. Ponadto wyjaśniała zagadkowy efekt fotoelektryczny (uwalnianie przez światło elektronów z materii). Trzecia rozprawa okazała się bardziej rewolucyjna nawet od drugiej, gdyż przedsta- wiała tezę nazywaną szczególną teorią względności. Einstein twierdził bowiem, że jeśli uzna się niezmienność prędkości światła, podobnie jak każdego prawa natury, to czas i ruch stają się względne, czyli zależne od obserwatora. Zilustrował to przykładami z życia codziennego. Pasażer windy nie odczuwa ruchu w górę czy w dół, z wyjątkiem tych chwil, kiedy jedzie ona zbyt szybko, na skutek czego mogą się pojawić u niego sensacje żołądkowe. Pasażerowie dwóch mijających się pociągów nie zdają sobie sprawy z ich faktycznej prędkości, tylko ze względnej, gdy jeden z pociągów, jadący z nieco większą prędkością, powoli znika z pola widzenia pasażerów drugiego. Oczywiście fizycy nie potrzebowali tych przykładów, by docenić elegancję i oszczędność teorii. Tłumaczyła ona wiele rzeczy, podobnie jak ogólna teoria względności, stanowiąca rozwinięcie szczególnej i przedstawiona w rozprawie z 1916 roku. W tej drugiej Einstein określił grawitację nie jako siłę, za którą uważał ją Newton, lecz jako zakrzywione pole w kontinuum czasoprzestrzeni, wytwo- rzone przez masę. Utrzymywał, iż można to potwierdzić poprzez pomiar zakrzywienia promienia światła gwiazdy, gdy zbliżając się do Ziemi mija ono Słońce w czasie pełnego zaćmienia. Przewidywał, że odchylenie promienia od prostej okaże się dwukrotnie większe od tego, jakie wynika z zasad mechaniki Newtona. Dwudziestego dziewiątego maja 1919 roku British Royal Society przeprowadziło eksperyment, do jakiego zachęcał Einstein, na pokładzie statku wysłanego do Zatoki Gwinejskiej. Potwierdzenie przez Brytyjczyków w listopadzie tegoż roku trafności przewidywań Einsteina przyniosło mu natychmiastowy rozgłos. W 1921 roku otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki, ale do tego czasu zdążył się już stać najsławniejszym uczonym świata * Należy w tym miejscu wspomnieć o naszym rodaku Marianie Smoluchowskim (1872-1917), który niezależnie od Einsteina sformułował w 1906 r. prawo rządzące ruchami Browna - przyp. red. 408 Historia wiedzy i zaczął być traktowany niemal jak pokazywany w cyrku wybryk natury, co oczywiście bardzo go irytowało i przeszkadzało mu w pracy. Czwarta rozprawa, spośród opublikowanych w 1905 roku, była pod pewnymi względami najważniejsza ze wszystkich. Uczony rozwinął w niej wcześniejsze rozważania na temat względności, stawiając pytanie, czy bez- władność dała zależy od jego energii i odpowiadając na nie twierdząco. Dotychczas uważano, że zależy ona jedynie od masy. Obecnie zaś musiano uznać równowartość masy i energii. Wskazuje na nią słynny wzór, zgodnie z którym E, energia porcji materii o masie m równa jest iloczynowi masy i podniesionej do kwadratu (stałej) prędkości światła c. Ta prędkość światła, a zarazem prędkość rozchodzenia się fal elektromagnetycznych w próżni, jest ogromna. Wynosi około trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Podniesiona zaś do kwadratu jest prawdziwie astronomiczna. Toteż maleńka cząstka materii ma olbrzymią energię, wystarczającą, o czym już wspominałem, by spowodować śmierć dwustu tysięcy mieszkańców Hiroszimy na skutek eksplo- zji tylko jednej bomby atomowej. Einstein był pacyfistą. Nienawidził wojny, a po roku 1918 obawiał się, iż walki wybuchną na nowo, zanim ludzie zdążą nacieszyć się pokojem. Robił, co było w jego mocy, by wesprzeć ideę rządu światowego, o której pomiędzy rokiem 1918 i 1939 dużo dyskutowano. Ale jako pacyfista miał mniejszy wpływ na wydarzenia niż jako fizyk. Kiedy w 1933 roku w Niemczech doszedł do władzy Adolf Hitler, zrzekł się niemieckiego obywatelstwa i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Kontynuował tam pracę nad ogólną teorią względno- ści, a zarazem obmyślał sposoby utrzymania pokoju na świecie. Gdy w 1939 roku dowiedział się, że dwaj niemieccy fizycy rozszczepili atomy uranu, przy niewielkiej stracie masy, a więc i energii, zdał sobie sprawę, że wojna jako taka nie stanowi jedynego zagrożenia dla świata. I powodowany rozmaitymi obawami napisał stosowny list do prezydenta Franklina D. Roosevelta (1882-1945), przynaglony do tego przez wielu swoich kolegów. Wybór słusznie padł na niego, gdyż miał największy autorytet wśród ówczesnych uczonych. List nie był wyszukany. Przedstawiał prowadzone przez niemiec- kich badaczy eksperymenty nad rozszczepialnością atomów uranu i informo- wał, że zostały one potwierdzone w Stanach Zjednoczonych. Zdaniem Ein- steina nad Europą zawisło widmo wojny, a w związku z tym dysponowanie przez niemieckich nazistów bronią atomową zagrażało wszystkim pozostałym państwom. Doradzał prezydentowi "czujność i w razie konieczności podjęcie szybkich działań". Otrzymał uprzejmą ogólnikową odpowiedź, ale jego ostrze- żenia nie trafiły do kogoś, kto nie uświadamiał sobie skali zagrożenia. Prezydent zaakceptował bowiem realizację amerykańskiego programu nad WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 409 rozszczepialnością atomów, najpoważniejszego i najkosztowniejszego z do- tychczas podjętych w nauce, jakkolwiek nikt nie poinformował o tym pacyfisty Einsteina. To był Projekt Manhattan, rozpoczęty w lutym 1940 roku. Wstęp- ny budżet został ustalony na sześć tysięcy dolarów, ale całkowity koszt badań przekroczył dwa miliardy, co obecnie wynosi wielokrotność tej sumy. Gdy po ataku Japończyków na Pearl Harbor w końcu 1941 roku Amerykanie przystą- pili do wojny, badania kontynuowano w gorączkowym tempie. Do 1943 roku prowadzono głównie prace teoretyczne, lecz na początku 1945 osiągnięto wystarczający postęp, by móc rozpocząć przygotowania do próbnej eksplozji bomby atomowej. Przeprowadzono ją szesnastego lipca 1945 roku na poligo- nie wojskowym w Alamagordo, na południe od Albuąuerąue, w stanie Nowy Meksyk. Eksperyment został uwieńczony sukcesem. Siła wybuchu bomby atomowej równała się sile wybuchu dwudziestu tysięcy ton trotylu. Trzy tygodnie później, szóstego sierpnia, inna amerykańska bomba atomowa została zrzucona na Hiroszimę. W związku z tym faktem Einsteina opanowały sprzeczne uczucia. Gdyby Hitler dysponował bronią nuklearną, Niemcy niechybnie podporządkowałyby sobie cały świat i dokonały totalnej zagłady Żydów. Toteż Einstein dokładał wszelkich starań, by nowo powołana ONZ stała się jak najlepszą strażniczką pokoju, obawiał się bowiem, że bomba atomowa może zostać użyta ponownie i to jako narzędzie podboju, a nie obrony. Kontynuował badania nad zunifikowaną teorią pola, która miała stanowić spójną wykładnię wszystkich praw przyrody, może nawet sprowadzo- ną do jednego równania matematycznego. Zarazem wycofał się ze społeczno- ści naukowej, która bynajmniej nie nakłaniała go do powrotu. Przed śmiercią w 1955 roku był chyba jedynym uczonym, który wierzył w słuszność całej stworzonej przez siebie teorii budowy wszechświata. Może to dziwić, ale ostatecznie nie kto inny tylko on przyczynił się bardziej niż pozostali uczeni od czasów Newtona do zrozumienia przez ludzi sił i praw przyrody. Czego nauczyła nas bomba atomowa? Ta wiedza nie przekłada się na zbiór takich czy innych formułek. Chodzi ' bowiem o prosty, lecz zarazem kluczowy fakt, z którego ludzkość zdała sobie sprawę wraz z wybuchem pierwszej bomby atomowej, a mianowicie że zaledwie dotknięcie odpowiedniego przycisku może doprowadzić do błyska- wicznego zniszczenia świata, choć o tym, iż jest on zniszczalny niezależnie od istnienia broni nuklearnej, wie każdy. Wszystko pociąga za sobą określone 410 Historia wiedzy konsekwencje. Jednym z rezultatów zrzucenia na Hiroszimę bomby atomowej było zakończenie wielkiej wojny XX wieku. Innym zaś podjęcie przez sowieckich uczonych wysiłku skonstruowania bomby atomowej niezależnie od Amerykanów. Stany Zjednoczone odpowiedziały na to stworzeniem bomby wodorowej, czy inaczej termojądrowej, w której wykorzystuje się fuzję jąder małych atomów (zamiast rozszczepiania jąder dużych), uwalniając w ten sposób olbrzymią energię, zgodnie ze słynnym równaniem Einsteina. Ale Sowieci również skonstruowali bombę wodorową. Toteż licząc od 1950 roku, żadna z rywalizujących stron nie zdołała prześcignąć drugiej. Jedym ze skutków tego stanu rzeczy jest utrzymujący się już od długiego czasu pokój na świecie, jeśli nie liczyć wojen lokalnych. Równowaga sił jest więc dla nas nader pomyślna. Ale trwający przez lata wyścig zbrojeń ma swoją cenę. Wiemy, że światowe arsenały broni nuklearnej pozwalają na dziesięciokrotne zabicie wszystkich ludzi. Oczywiście nie tylko ludzi, ale i zwierząt: niedźwiedzi, kotów, psów, pająków, szczurów... Prawdopodobnie wojnę z użyciem bomb atomowych przeżyłoby nieco karaluchów. Ale taki świat raczej nie przypominałby tego, który miał na myśli Bóg, stwarzając raj, a w nim mężczyznę i kobietę. Czy jednak jest nie do pomyślenia, że gatunek ludzki zniszczy kiedyś istniejące na Ziemi życie? Abstrahując od aktualnego braku napięcia w stosunkach międzynarodowych, dzięki zakończeniu zimnej wojny, trzeba powiedzieć, że niepowołanie rządu światowego w sytuacji wielkiego zagrożenia, jakie stwarzają arsenały broni nuklearnej, czyni wojnę z użyciem tej broni wysoce prawdopodobną, w bliższej lub dalszej przyszłości. A w związku z tendencją do nieprzestrzegania zasad fair play w stosunkach międzynarodowych wojna ta jest wręcz logiczną koniecznością. Na szczęście, jak zwracałem uwagę w związku z poszukiwaniem przez uczonych najmniej- szej cząstki materii, logiczny nakaz nie oznacza zaistnienie określonego stanu rzeczy, co daje pewną, jakkolwiek niewielką nadzieję, że do wojny z użyciem broni atomowej jednak nie dojdzie. Do kwestii, czy świat ma szansę przetrwać w swoim obecnym stanie, wraz z niedźwiedziami, pająkami i ludźmi, powrócę w ostatnim rozdziale. Przeto na chwilę zapomnijmy o ważnym odkryciu przez ludzi, jak łatwo mogą zniszczyć ziemski glob. Zagadka życia Poszukiwanie ukrytego pod powierzchnią rzeczy modelu rzeczywistości ma współcześnie miejsce w różnych dziedzinach nauki, nie tylko w fizyce cząstek WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 411 elementarnych. Zresztą wiele z tych dziedzin zaadaptowało do swoich potrzeb jej metodologię. A wielkim osiągnięciem fizyki jest potwierdzenie istnienia atomów, jąder atomowych i całej gromady cząstek, które mają różne zaska- kujące i interesujące własności. W zasadzie w odniesieniu do pewnej ich kategorii nazwa "cząstka" jest myląca, gdyż nie są one rzeczami, a przynaj- mniej nie w potocznym znaczeniu tego słowa, lecz trudno uchwytnymi ładunkami elektrycznymi czy mikroskopijnymi wiązkami fal oraz być może samorzutnymi i pojawiającymi się na ułamek sekundy rozwiązaniami cząst- kowych równań różniczkowych. Niemniej jednak istnieją one realnie w tym sensie, w jakim realnie istnieje wszystko, co posiada realne konsekwen- cje. Trzeba podkreślić, że owe "cząsteczki" są możliwie najmniejsze. Dla XX wieku jest charakterystyczne między innymi to, że operujemy w nim właśnie najniższmi skalami, choć z drugiej strony ogarniamy naszą wykształ- coną wyobraźnią również wielkości prawdziwie kosmiczne. Nawiążę do tego na dalszych stronach. W związku z tym, że rzeczywistość ma także poziom mikroskopowy, przypomnijmy sobie, czego nauczył nas Kartezjusz w Rozprawie o metodzie z 1637 roku. Otóż napisał w niej, że łatwiej rozwiązać dany problem, jeśli podzieli się go na problemy cząstkowe i kolejno je rozwiąże. Od początku XVII wieku, wraz z pojawieniem się tego uczonego i filozofa, nauka stopnio- wo zaczęła penetrować świat widoczny pod mikroskopem, a w naszych czasach odkryła istnienie bytów, których nie są w stanie ukazać naszym oczom nawet najsilniejsze mikroskopy. Najmniejsze cząstki materii mogą się wydawać trudniejsze do wyobrażenia od tych największych, lecz zwykliśmy pocieszać się przypuszczeniem, że człowiek znajduje się jakby w połowie drogi pomiędzy mikroskopowym i makroskopowym poziomem rzeczywistości, stanowiąc swe- go rodzaju miarę wielkości wszechświata. (Jest to przykład nieświadomego antropomorfizmu.) Jednak mniejsza o to, z jakiego rzędu wielkościami mamy de facto do czynienia na poziomie świata mikroskopowego. Istotniejsze z punktu widzenia naszych zainteresowań jest bowiem to, że również na tym poziomie odkrywamy określone wzory organizacji materii ożywionej i nieoży- wionej, a wśród nich te o fundamentalnym znaczeniu dla naszej wiedzy o rzeczywistości. Najważniejsza jest wśród tych wzorów podwójna helisa DNA, gdyż jej identyfikacja rozwiązuje najtrudniejszą ze wszystkich zagadkę życia. Zajmijmy się zatem istotą tej zagadki. Arystoteles ujął ją we właściwy sposób przed ponad dwoma tysiącami lat, stawiając zadziwiająco proste pytanie: Dlaczego koty mają kocięta? Zgodnie z tym, co wiedział, embrion jest drobiną protoplazmatycznej tkanki, z której rozwija się człowiek, wieloryb lub mysz. Ale ludzki embrion nigdy nie zamieni się w embrion wielorybi lub mysi. 412 Historia wiedzy W naturze nie zdarzają się tego rodzaju pomyłki. Pojawia się więc pytanie, dzięki czemu możliwe jest ich uniknięcie? Arystoteles odpowiedział na to pytanie w sposób dla niego typowy. Uznał, iż chodzi o formalną zasadę, przenoszoną z rodziców na potomstwo i sprawiającą, że embrion staje się jak jego dawcy zwierzęciem, a nie czymś innym. Ogólnie biorąc rozumowanie to jest poprawne. Całkiem słusznie można by nazywać DNA formalną zasadą, tak samo jak indeks giełdowy i wiele innych regulacji rożnych rzeczy. Kluczowe pytanie jest jednak bardziej szczegółowe. Należy bowiem wiedzieć, co takiego w tej formalnej zasadzie sprawia, że potomkiem kota jest kot? Arystoteles, ze swoją diaboliczną umiejętnością wykręcenia się z każdej trudności, miał odpowiedź i na to pytanie. Orzekł, że tym czymś jest "kociość". Zadziwiające, że taka odpowiedź zadowalała inteligentnych ludzi przez ponad dwa tysiące lat. Nauka o dziedziczności Lepsza od arystotelesowej odpowiedź pojawiła się dopiero w XIX wieku. Udzielił jej Gregor Mendel, austriacki mnich i botanik w jednej osobie, choć przed 1900 rokiem jego dokonania nie były szeroko znane. To, że koty mają kocięta, stało się czymś tak oczywistym, iż do czasu odkryć Mendla, urodzonego w 1822 roku, przestało stanowić problem wymagający wyjaśnie- nia. Jakkolwiek ten Austriak nie potrafił zdać egzaminu dla nauczycieli nauk przyrodniczych, to okazał się kompetentnym badaczem. Przez lata zajmował się problematyką dziedziczności na przykładzie groszku pachnącego i dzięki temu stworzył podwaliny genetyki. Nie interesowało go, dlaczego z nasion groszku powstają nowe rośliny, lecz dlaczego w wyniku krzyżowania różnych odmian rozwijają się osobniki potomne o cechach wskazujących, iż kryje się za tym porządek podyktowany przez określone zasady dziedziczenia. I Mendel jako pierwszy opisał ów porządek, dochodząc do wniosku, że najwyraźniej każda cecha nowej rośliny jest w jakiś sposób narzucona przez którąś z pary mikroskopijnych jednostek dziedziczenia, nazwanych później genami. W przy- padku krzyżowania każda z pary roślin rodzicielskich przekazuje gen dla określonej cechy, tak samo jak w przypadku rozmnażania roślin obojnaczych. Mendel szybko zdał sobie sprawę, że choć u obu roślin rodzicielskich za każdą cechę odpowiada odrębny gen, to przy przekazywaniu danej cechy bierze górę dominujący z odpowiedniej pary genów obu roślin. W przypadku krzyżowa- nia odmian i gatunków roślin dziedziczenie podlega prostym prawom staty- WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 413 styki. Mendel przedstawił je w dwu zwięzłych rozprawkach, opublikowanych w 1866 roku. W dwa lata później został opatem klasztoru, w którym przeby- wał, i do końca życia zajmował się już tylko wypełnianiem obowiązków wynikających z tej roli. Dopiero wiele lat po jego śmierci, która miała miejsce w 1884 roku, zainteresowano się jegb odkryciami i uznano go za niekwestio- nowanego pioniera genetyki. Zasady funkcjonowania DNA Mendel nie odkrył tego, że cechy organizmów żywych podlegają dziedzicze- niu, gdyż ludzie zawsze dostrzegali podobieństwo dzied do rodziców. I uwa- żali, że przekazywanie cech podlega prostej zasadzie, przejawiającej się na przykład w tym, że dziecko wysokiego ojca i niskiej matki jest zazwyczaj średniego wzrostu. Ale dopiero Mendel uświadomił sobie i innym, że dziedzi- czenie to bardzo złożony proces, choć nawet jego eksperymenty nie wyjaśniły mechanizmów przekazywania cech. Poznano te mechanizmy po trwających od początku XX wieku gorączkowych poszukiwaniach, które uwieńczyło odkrycie dokonane w 1953 roku na uniwersytecie w Cambridge, kiedy dwaj młodzi uczeni - Amerykanin James D. Watson (ur. w 1928 roku) i Anglik Francis H.C. Crick (ur. w 1916 roku) - zdołali rozszyfrować strukturę cząstki DNA. Dzięki temu nie tylko odpowiedzieli na pytanie postawione przez Arystotelesa, ale także wyznaczali nowy obszar ludzkiego poznania. Cząsteczka DNA to podwójna helisa - dwie długie nid okręcone wokół siebie i utworzone ze związków chemicznych zawierających azot, zwanych nukleotydami. W DNA występują cztery rodzaje nukleotydów, w zależności od wchodzących w ich skład zasad azotowych: adenina, guanina, cytozyna i tymina, a w każdym nukleotydzie - cukier o nazwie dezoksyryboza. Poza tym każdy nukleotyd z jednej nici jest chemicznie związany z odpowiadającym mu, określonym nukleotydem z drugiej. Na jednej nici można wyodrębnić tysiące nukleotydów i tyleż odpowiadających im związków z nukleotydami z drugiej nici, które są niczym lustrzane odbicia tych z pierwszej. Zgodnie z odkryciami Watsona, Cricka i wielu innych gen to odcinek cząsteczki DNA, czyli łańcuch nukleotydów, prawdopodobnie zawierający ich setki lub tysiące, który odpowiada za daną cechę. Każda komórka żywego organizmu zawiera cząsteczkę DNA, która określa jego cechy, to znaczy zawiera wzorzec genetyczny (genotyp) na przykład konkretnego pająka czy człowieka. Gdy zaś następuje podział komórki, jedna z nici migruje do tej nowo powstającej, 414 Historia wiedzy gdzie natychmiast się replikuje, tworząc z protoplazmy jądra komórkowego, zbudowanego głównie z nie związanych drobin białka, bliźniaczą nić w miej- sce tej, która pozostała w komórce macierzystej i która również się replikuje w identyczny sposób, czyli produkując swoje lustrzane odbicie. Toteż po tej operacji zarówno komórka macierzysta, jak i ta z niej powstała posiadają identyczne cząsteczki DNA. "Kociość" nie jest więc niczym innym jak określoną cząsteczką DNA, która znajduje się w jądrze każdej komórki każdego kota. Indywidualne cechy poszczególnych kotów stanowią skutek subtelnych różnic poszczególnych odcinków (genów) cząsteczek kociego DNA. Ale oczywiście nawet największe różnice cech dwóch kotów są mniejsze w porównaniu z różnicami dzielącymi kocie DNA od wielbłądziego czy ludzkiego. Kotka nigdy nie urodzi człowieka. Nie dopuszczą do tego znajdu- jące się w komórkach jej ciała geny. Cząsteczka DNA jest na tyle duża, że można ją zobaczyć pod mikrosko- pem elektronowym. Udaje się identyfikować poszczególne odcinki nici (geny), określające na przykład barwę włosów czy grupę krwi; zresztą nie tylko identyfikować, lecz wycinać, modyfikować i ponownie wszczepiać. Niektóre choroby wywoływane są przez wadliwe geny, na przykład anemia sierpowata, choroba krwi, przekazywana dziedzicznie przez wielu Murzynów. Teoretycz- nie jest możliwe wycofanie z cząsteczki DNA uszkodzonego genu, naprawie- nie go i ponowne włączenie do organizmu chorego, gdyż wciąż dysponujemy raczej prymitywną technologią dokonywania takiej operacji. Zarazem techno- logia ta jest już w takim stopniu zaawansowana, że przyciąga uwagę różnych moralistów, którzy reagują histerią na myśl, że w wyniku prowadzonych jakoby dla dobra ludzkości eksperymentów może dojść do stworzenia mon- strów. Genetyka to nowa nauka, owoc kontynuowania pionierskich prac dzie- więtnastowiecznego mnicha, którego odkrycia nie były znane w jego czasach. Tworzy ona względnie jasną i prostą wiedzę na temat struktur i zasad dziedziczenia, a przy tym bardzo konkretną, łatwą więc do praktycznego wykorzystania. Obecnie znamy już mechanizmy dziedziczenia, jakkolwiek zdajemy sobie sprawę ze złożoności genotypu poszczególnych żywych organi- zmów. Podwójna helisa DNA - stanowiąc kod cech dziedziczonych w linii męskiej i żeńskiej - zawiera wiele tysięcy genów, których wszelkich możliwych kombinacji nie jesteśmy w stanie poznać, nie dysponując komputerami o większej mocy obliczeniowej niż ta, jaką zapewniają nam obecne. Genetyka oznacza jeden z największych triumfów nauki XX wieku, gdyż monstra, które ewentualnie mogłaby stworzyć inżynieria genetyczna, to kwestia przyszłości. Wrócę do niej w ostatnim rozdziale. WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 415 Wielkość wszechświata Jak wielki jest wszechświat? Jak wielki się wydaje? To drugie pytanie było niezmiernie ważne przed dwoma tysiącami latj kiedy na przykład dostrzeganą z Ziemi wielkość Księżyca brano za jego wielkość rzeczywistą, a sfera nieba z gwiazdami stałymi wyznaczała granicę kosmosu. A w jakiej odległości od Ziemi znajdowała się ta granica? Ile to było mil? Milion? Milion milionów? Dopiero współcześnie zdaliśmy sobie sprawę, że żadne z tych pytań nie ma sensu. Po pierwsze dlatego, że nie ma sfery gwiazd stałych. Wprawdzie, w przeciwieństwie do Ziemi, nie każą one wokół innych ciał niebieskich, ale przemieszczają się w różnych kierunkach z szybkością, która często przekracza możliwości wyobraźni. A po drugie, wszechświat jest dla nas zbyt wielki, byśmy mogli dostrzec jego granice, nawet gdyby istniały. Są one czy raczej byłyby, gdyby istniały, zbyt odległe. Albert Enstein sądził, że wszechświat jest skończony, lecz pozbawiony granic. Żadna dostatecznie długa linia nie jest bowiem prosta, lecz w pewnym punkcie ulega zakrzywieniu i przynajmniej teoretycznie powraca do swojego początku. W tym sensie obiekt sferyczny jest również skończony, lecz pozbawiony granic; nie ma krawędzi i nie kończy się w określonym miejscu, ma natomiast określone wymiary. Bóg mógłby trzymać taki skończony, lecz pozba- wiony granic sferyczny obiekt jak wszechświat na dłoni, ale wtedy ona musiałaby istnieć na zewnątrz wszechświata, a według współczesnej fizyki jest to niemożliwe. Tak czy inaczej, my znajdujemy się wewnątrz wszechświata i gdy go oglądamy z naszego dogodnego miejsca obserwacji, które może znajdować się lub nie w pobliżu centrum, dostrzegamy, oczywiście nie gołym okiem, lecz za pomocą najsilniejszych teleskopów, że ciała niebieskie przemieszczają się w przestrzeni kosmicznej. Między innymi to daje nam podstawy do myślenia, że wszechświat jest niewyobrażalnie wielki. Galaktyki A wam jak wielki wydaje się wszechświat? Wyjdźcie w pogodną jesienną noc z domu i znajdźcie na niebie wielki czworobok w gwiazdozbiorze Pegaza. Obok dolnego rogu po prawej stronie zobaczycie w szeregu, niczym ogon latawca, trzy gwiazdy, a w pobliżu środkowej z nich niewyraźną jasną plamę. Nawet przez lornetkę nie rozróżnicie w tej plamie żadnego świetlnego punktu, gdyż nie jest to gwiazda, lecz Wielka Mgławica Andromedy, pierwsza galaktyka rozpoznana jako taka, oprócz naszej. Odkryli ją już w 964 roku 416 Historia wiedzy arabscy astronomowie. W tej bezkresnej pustej przestrzeni, jaką stanowi wszechświat, jest to galaktyka położona najbliżej Ziemi. Dobry teleskop pozwala rozpoznać w Mgławicy Andromedy spiralny dysk złożony z miliar- dów gwiazd i odkryć wielkie podobieństwo tej galaktyki do naszej, którą romantycznie nazywa się rodzinną. W pogodną noc można obserwować także Drogę Mleczną - wielki spiralny dysk, złożony z gwiazd wirujących wokół centrum naszej galaktyki, którego położenie wyznacza gwiazdozbiór Strzelca, jakieś trzydzieści tysięcy lat świetlnych od Ziemi. Jeden rok świetlny równa się odległości przebywanej przez światło w ciągu roku, a przemieszcza się ono z prędkością stu osiemdziesięciu sześciu tysięcy mil na sekundę, czyli w ciągu roku o około 5 876 000 000 000 mil. Słońce, średniej wielkości gwiazda, znajduje się na jednym z ramion wysuwających się z centrum naszej galaktyki i jak każde wchodzące w jej skład ciało niebieskie, a zatem i Ziemia, krąży wokół odległego centrum. W przypadku naszej planety, jako elementu Układu Słonecznego, prędkość ta wynosi około stu pięćdziesięciu mil na sekundę. Czy jest to duża prędkość? Tak, ale nasza odległość od centrum galaktyki jest tak ogromna, że potrzeba w przybliżeniu aż dwustu milionów lat, by Ziemia je okrążyła i powróciła do miejsca, w którym znajduje się obecnie. Faktycznie zaś nigdy do niego nie powróci, gdyż centrum galaktyki, a więc i ona sama, przemieszcza się w przestrzeni kosmicznej, nieustannie wirując, zmieniając się i podążając ku swemu niezgłębionemu przeznaczeniu. W miejscu, w którym się znajdujemy, po zewnętrznej stronie naszej galaktyki, panuje stosunkowo gęsty mrok, gwiazd jest niewiele i są od siebie bardzo odległe. A wyobraźmy sobie, że oddalamy się jeszcze bardziej od centrum, w rejon, gdzie gwiazdy są nawet mniej liczne, do samego krańca ramienia, na którym leży Ziemia - czy potrafimy to sobie uzmysłowić? - i spoglądamy wstecz, w stronę jądra galaktyki, odległego wówczas być może nawet o pięćdziesiąt tysięcy lat świetlnych, a następnie w stronę przeciwną, ku czerni przestrzeni międzygalaktycznej. Dostrzeglibyśmy w tej czerni Mgła- wicę Andromedy, lecz wcale nie byłaby jaśniejsza, niż gdy oglądamy ją z miejsca, w którym znajdujemy się obecnie. I nadal byłaby odległa od nas o milion lat świetlnych. A jeśli znaleźlibyśmy się w połowie drogi pomiędzy Mgławicą Andromedy a naszą galaktyką, to ogarnęłyby nas ciemności, jakich nie znamy na Ziemi, choć być może panują one na głębokości dwu mil pod ziemią, w kopalni węgla. Jednak mimo wszystko musimy powiedzieć, że Mgławica Andromedy znajduje się stosunkowo blisko naszej galaktyki, złączo- na z nią i z milionami innych w gromadę, którą tak samo romantycznie jak naszą galaktykę można nazwać rodzinną. Odległości pomiędzy gromadami galaktyk są setki czy tysiące razy większe od tych dzielących galaktyki WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 417 • w obrębie gromady. Toteż w połowie drogi pomiędzy dwiema gromadami galaktyk muszą panować całkowite ciemności, a w związku z tym nasuwa się dziwne pytanie: Czy sam Bóg potrafi odnaleźć nas w takiej przestrzeni? Maleńka Ziemia Ile gromad galaktyk znajduje się we wszechświecie? Prawdopodobnie miliardy. A czy potrafimy zidentyfikować gromady gromad? Tak. Czy z kolei kosmiczne odległości osiągają gdzieś swój kres? Stawianie tego pytania chyba nie ma większego sensu, ale na podstawie dotychczas zdobytej wiedzy wiemy przy- najmniej tyle, że wszechświat jest niewyobrażalnie wielki. W porównaniu z czym? Oczywiście z Ziemią, która wydaje się w stosunku do niego niewyob- rażalnie mała. Naszej planety nie można porównać nawet do pyłku widoczne- go w promieniu słońca, gdyż to porównanie nadaje jej dostojność i wielkość, jakiej w relacji do wszechświata nie posiada. Albowiem ta piękni planeta, na której żyje kilka miliardów ludzi, nie jest nawet, uwzględniając skalę kosmicz- ną, tak duża jak elektron w stosunku do Układu Słonecznego. Zdajemy sobie z tego sprawę od niedawna, dzięki wysiłkowi umysłów i wyobraźni utalento- wanych astronomów i kosmologów. Przed stu laty zaledwie garstka specjali- stów miała świadomość wielkości kosmosu. Współcześnie ma ją zwykły człowiek, gdyż osiągnięcia nauki szybko się upowszechniają. Ta niedawno zdobyta wiedza, że nasza planeta jest mikroskopijnie mała, jakby nie posiadała w kosmosie żadnego znaczenia, a wraz z nią my, działa na niektórych przygnębiająco. Ale w związku z tym można postawić pytanie, czy wielkość fizyczna stanowi miarę znaczenia? Czy na przykład słoń jest ważniej- szy od myszy? I o znaczenie w stosunku do kogo może tu chodzić? Czy oprócz nas ktoś jeszcze wydaje sądy? I czy znajdując się w takiej, a nie innej sytuacji, potrafimy sobie wyobrazić coś ważniejszego od Ziemi, która stanowi nasze miejsce do życia, nawet jeśli w skali kosmicznej jest mniejsza od pyłku? Wielki wybuch i pierwotny atom Albert Einstein był obecny na wykładzie belgijskiego fizyka, Abbe Georges'a Lemaitre'a (1894-1966), gdy ten przedstawił po raz pierwszy gronu znako- mitych uczonych swoją teorię rozszerzania się wszechświata i jego początku - 418 ' Historia wiedzy wraz z eksplozją "pierwotnego atomu", w obserwatorium Mount Wilson, w Kalifornii, w 1927 roku. Kiedy Lemaitre skończył, Einstein zerwał się z krzesła i zaczął bić brawo. Powiedział: "To najpiękniejsze i najbardziej satysfakcjonujące wyjaśnienie stworzenia świata, jakie kiedykolwiek słysza- łem", po czym pospieszył do belgijskiego uczonego, by uścisnąć mu dłoń. Teorię rozszerzania się wszechświata potwierdzają niezbite dowody. Zgod- nie z najważniejszym, uzyskanym dzięki tysiącom obserwacji spektroskopo- wych, każdy obserwowany obiekt nie tylko oddala się od obserwatora, ale robi to tym szybciej, im dalej się znajduje. Toteż horyzont obserwacji wyznacza zarówno odległość, jak i prędkość oddalających się obiektów. Te najbardziej odległe wydają się poruszać z prędkością światła, a obiekt oddalający się z prędkością światła lub wyższą, jeśli to możliwe, jest dla obserwatora niewidzialny, gdyż informacja musiałaby do niego docierać również z prędko- ścią światła lub wyższą i nigdy nie zostałaby odebrana. Teorię rozszerzania się wszechświata wspierają, oprócz badań empirycz- nych, liczne wywody teoretyczne, a wśród nich te autorstwa George'a Gamowa (1904-1968), którego poczuciu humoru i umiejętności popularyza- cji nauki zawdzięczamy określenie The Big Bang (Wielki Wybuch). Spod pióra Gamowa wyszło wiele popularyzatorskich prac na temat teorii wielkiego wybuchu, a na jej poparcie przytaczył zarówno wspomniane wywody teore- tyczne, jak i wyniki własnych badań kosmologicznych o zupełnie podstawo- wym dla tej teorii znaczeniu. Obecnie jest ona niemal bezsporna. Biada kosmologowi, który odważa się ją kwestionować. Według teorii wielkiego wybuchu przed około dziesięcioma, choć może już przed dwudziestoma miliardami lat, wszechświat zaczął się gwałtownie rozsze- rzać, przekraczając stan pierwotnej, maksymalnej kondensacji, co spowodo- wało istotny spadek temperatury i gęstości materii. Pierwsze sekundy po wybuchu miały kluczowe znaczenie dla powstania obecnie istniejącego wszechświata. Jak się wydaje, w tej krytycznej fazie wystąpiła przewaga materii nad antymaterią i wyodrębniły się różne rodzaje cząstek elementarnych oraz pewne jądra atomowe. Kosmolodzy przyjmują, że została wówczas wytworzo- na duża ilość wodoru, helu i litu (pierwszych pierwiastków z układu okreso- wego), gdyż w wystarczającym stopniu potwierdza to aktualny stan wszech- świata. Po upływie około miliona lat od wybuchu materia ochłodziła się w takim stopniu, że mogły powstać najprostsze atomy; wokół jąder zaczęły krążyć obłoki elektronów, tzw. chmury elektronowe. Wypełniające ten proto- wszechświat promieniowanie przemieszczało się swobodnie, niejako tworząc w ten sposób przestrzeń. Zostało ono wykryte, a mówiąc ściśle, promieniowa- nie tła, w 1965 roku, przez A. Penziasa i R.W. Wilsona, właśnie jako WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 419 pozostałość wczesnej fazy istnienia kosmosu. Wraz z postępującą ekspansją wszechświata powstały cięższe atomy znanych pierwiastków, zgodnie z zasadą: od najlżejszych do najcięższych, a następnie cząstki i gromady cząstek, obłoki gazowe, gwiazdy, galaktyki i gromady galaktyk. Przy czym przez cały czas wszechświat się rozszerzał i nadal się rozszerza. Pojawia się pytanie, gdzie to się stało; gdzie znajdowała się przed eksplozją pierwotna materia? Otóż w świetle teorii wielkiego wybuchu takie pytanie nie ma sensu. Teoria ta opiera się na dwóch założeniach, z których pierwsze nie budzi żadnych zastrzeżeń, natomiast drugie jest nadzwyczaj enigmatyczne. Zgodnie z pierwszym ogólna teoria względności poprawnie opisuje oddziały- wanie grawitacyjne całej istniejącej w kosmosie materii, w całym okresie jego istnienia, od domniemanego początku do przypuszczalnego końca. Trudno byłoby zakwestionować słuszność tego założenia lub obronić słuszność jakie- goś konkurencyjnego. Z kolei zgodnie z drugim założeniem, czyli inaczej mówiąc, zgodnie z zasadą kosmologiczną, wszechświat nie posiada centrum oraz uchwytnych granic, i wielki wybuch nie nastąpił w jakimś określonym punkcie, lecz raczej w określonej przestrzeni, stworzonej w określonym czasie. Przestrzeń ta nadal się tworzy. Zgodnie zatem z drugim założeniem teorii wielkiego wybuchu przestrzeń powstała i wciąż powstaje wskutek rozszerzania się wszechświata. "Na zewnątrz" nigdy nic nie istniało i nie istnieje. A czy przed wielkim wybuchem istniał czas? Również to pytanie uważane jest przez kosmologów za pozbawione sensu, gdyż w świetle teorii wielkiego wybuchu czas musiał powstać wraz z przestrzenią. We wszechświecie nie występują one oddzielnie, lecz jako kontinuum czasoprzestrzenne. Miarę upływu czasu stanowi rozszerzanie się wszechświata, który we wcześniejszym okresie swego istnienia był po prostu mniejszy od tego z późniejszego okresu istnienia. Nie jest natomiast możliwa nawet spekulacja na temat formy istnienia materii pierwotnej "przed" wielkim wybuchem. Uchwycenie tej formy, jeśli w ogóle można mówić o jakiejś formie, przekracza nasze możli- wości poznawcze. Natomiast pytanie, czy kiedyś wszechświat przestanie się rozszerzać, ma sens w świetle teorii wielkiego wybuchu. Odpowiedź na nie zależy od wielkości masy materii we wszechświecie. Jeśli masa ta przekracza określoną masę krytyczną, to kiedyś całkowita grawitacja wszechświata sprawi, że ekspansja zostanie powstrzymana i zacznie się on kurczyć, powracając niejako do punktu wyjścia, niczym piłka do gracza, który wyrzucił ją w powietrze, przytrzymując na elastycznym sznurku. Jeśli zaś masa materii jest mniejsza od masy krytycznej, to proces ekspansji będzie postępował. Ciała niebieskie będą się od siebie oddalały, dopóki nie oddalą się nieskończenie daleko (we 420 Historia wiedzy wszechświecie istnieje określona, stalą ilość materii). A wskutek powstania pomiędzy nimi takich nieskończonych odległości w przestrzeni kosmicznej zapanuje całkowita ciemność. Zgodnie z aktualną wiedzą we wszechświecie istnieje dużo mniej materii, niż ta konieczna, by kiedyś rozpoczął się proces jego kurczenia. Jesteśmy w stanie zaobserwować zaledwie około dwóch procent tej wymaganej do przekroczenia masy krytycznej. Niektórzy astrono- mowie, przerażeni perspektywą nieskończonej ekspansji wszechświata, wyra- żają nadzieję, że istnieje dużo materii, która wciąż wymyka się obserwacjom. Ale czy perspektywa nieskończonego kurczenia się wszechświata jest mniej przerażająca? Tak czy inaczej, nie musimy się martwić ani jednym, ani drugim, gdyż cokolwiek się stanie, to nastąpi to dopiero za miliardy miliardów lat. Jak napisałem, teoria wielkiego wybuchu ma na swoje poparcie niezbite dowody. W zasadzie nie można jej już podważyć za pomocą racjonalnych argumentów. Uznają ją właściwie wszyscy astrofizycy i specjaliści z innych dziedzin nauki, którym wiedza pozwalała tę teorię rozumieć. A mimo to nastręcza ona wiele wątpliwości, choć wysuwanie pod jej adresem zastrzeżeń jest z trudem tolerowane. Otóż w tej teorii jest naprawdę coś niedobrego, jakaś zastanawiająca sztuczność. Bo jak można uniknąć pytania o czas "przed" eksplozją pierwotnego atomu? I jak się nie zastanawiać nad tym, "gdzie" ona nastąpiła, a przede wszystkim, dlaczego nastąpiła? Przecież jeśli wielki wybuch był określonym "zdarzeniem", to musiał mieć jakąś przyczynę. Bo czy znamy jakiekolwiek zdarzenie, które pojawiło się bez przyczyny? A skoro wielki wybuch miał określoną przyczynę, to musiała go ona poprzedzać. W czasie? Nie w czasie? Niestety, jakkolwiek byśmy podchodzili do tego rodzaju dylematów, to wszelkie możliwe ich wyjaśnienia przekraczają zdolność pojmo- wania naszych ograniczonych, przeciążonych umysłów śmiertelników. Zasada nieoznaczoności Heisenberga Einstein podskoczył z radości po wysłuchaniu wyłożonej przez Lemaitre'a prymitywnej jeszcze wersji teorii wielkiego wybuchu, ale od dawna zachowy- wał dystans wobec innych, równie jak on, utalentowanych uczonych. Nie podobało mu się to, co odkrywali, lub to, co sądził, że odkrywali, na przykład mechanika kwantowa, nowy dział mechaniki, który pomógł stworzyć i który w ekstremalnym stopniu odwołuje się do przypadku. Fizyk zajmujący się mechaniką kwantową musi bowiem w przeciwieństwie do fizyka reprezentu- WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 421 jącego tę klasyczną, newtonowską mechanikę, uznać nieprzewidywalność za podstawową cechę zdarzeń. Niemiec Werner Heisenberg (1901-1976) jako pierwszy podjął problem nieprzewidywalności w mechanice kwantowej, przedstawiając go pod postacią zasady nieoznaczoności, nazwanej później jego nazwiskiem. Zgodnie z tą zasadą położenie i prędkość obiektu - jakiegokolwiek obiektu - nie mogą być zmierzone równocześnie w dokładny sposób. I nie jest to skutek niedosko- nałości przyrządów pomiarowych, które nigdy nie są idealnie dokładne, lecz skutek własności samej materii. Ale zasada ta ma znaczenie tylko w przypadku obiektów o bardzo małej masie, takich jak atomy czy cząstki elementarne. Natomiast w przypadku obiektów o wielkich masach, takich jak ludzie czy planety, nadal obowiązuje, mimo odkrycia tej zasady, mechanika Newtona. Albowiem jedynie w świecie mikroskopowym próba zmierzenia na przykład prędkości elektronu wpływa na położenie tego elektronu, tak iż nie może ono zostać oznaczone, nawet w sposób czysto teoretyczny. Oczywiście zasada nieoznaczoności odnosi się także do par innych zmiennych w świecie wielko- ści mikroskopowych, a zwłaszcza do energii i czasu. Jeśli na przykład chce się dokładnie zmierzyć ilość energii wypromieniowanej przez nietrwałe jądro atomowe, to nie uda się zmierzyć czasu jego istnienia, dopóki nie osiągnie ono bardziej stabilnego stanu. Zasada nieoznaczoności poważnie zaniepokoiła Einsteina, czego nie można powiedzieć o samym jej autorze. Einstein zwykł był kwitować ją stwierdzeniem, że "Bóg jest wyrafinowany, ale nie złośliwy", jakby niepełna poznawalność wpisana w naturę rzeczy koniecznie musiała to znaczyć. W ciągu ostatnich lat życia bezskutecznie starał się obalić zasadę nieoznaczoności, co smudło jego przyjaciół. Jeden z nich, fizyk Max Born, tak skomentował jego zachowanie: "Dla wielu z nas to tragedia, zarówno jego, ponieważ błądzi, skazując się na samotność, jak i nasza, gdyż brakuje nam tego przewodnika i mistrza". Zastanawiam się, dlaczego Einstein czuł się bardziej zaniepokojony zasadą nieoznaczoności niż teorią wielkiego wybuchu. Moim zdaniem ani jedna, ani druga nic nie mówi na temat "złośliwości" Boga, jeśli oczywiście, jak niekiedy myślę, eksplozja pierwotnej materii nie była rodzajem Boskiego żartu. Chodzi o to, czy przypadkiem wszechświat, wraz ze wszystkim, co w nim powstało, a więc i z człowiekiem, nie jest ubocznym produktem wystrzelenia przez ' demiurga niewyobrażalnie wielkiego fajerwerku? I czy po tym, jak ustały wielkie "ochy" i "achy", a widzowie odeszli do swoich spraw, nie zostaliśmy skazani na rozproszenie się w zimnej, bezkresnej przestrzeni wszechświata, który do nas nie należy? Ale to, co naprawdę jest tu ważne, oczywiście nie ma nic wspólnego z teologią, lecz z nauką, z określonym, tkwiącym u jej podstaw 422 Historia wiedzy przeświadczeniem. Chodzi o niezwykłą intuicję Talesa, którą już wiele razy przywoływałem, że obiektywna rzeczywistość jest dostosowana do umysłu człowieka i dlatego poznawalna. Istnieje tyle argumentów przemawiających za prawdziwością rozmaitych teorii naukowych - weźmy tylko eksplozję bomby atomowej nad Hiroszimą i dokonania inżynierii genetycznej jako praktyczne potwierdzenie tej prawdziwości - że ich odrzucenie byłoby przejawem głupoty. Natomiast teoria wielkiego wybuchu zmusza nas do zastanowienia się nad naszą zdolnością pojmowania rzeczywistości. Potrafimy przedstawić wielki wybuch matematycznie, z wyszukaną elegancją, ale czy naprawdę potrafimy go zrozumieć? Czy ma on dla nas jakiś sens? A jeśli nie, to czy ma go wszechświat? Niepewność wiedzy Zasada nieoznaczoności Heisenberga ujawniła pewien niepokojący fakt doty- czący wiedzy czy raczej naszych możliwości poznawczych. Stała się ona czymś oczywistym dla fizyków zajmujących się mechaniką kwantową w latach dwudziestych, gdy zaczęli badać strukturę atomu i jego jądro, ten mikrokos- mos nadzwyczaj małych wielkości. W miarę zaś postępu badań przekonywali się coraz bardziej, że żadne wysiłki poznania zasad funkcjonowania tego świata w sposób dokładny i kompletny nie mogą się powieść. W pewnym sensie przypominało to próbę poznania mechanizmu dobrego szwajcarskiego zegarka za pomocą kciuka. Oczywiście kciuk nie jest wystarczająco mały czy delikatny, by móc operować miniaturowymi częściami. Poza tym zasłania widok. Nie można śledzić ruchu takiego "kolosa", jakkolwiek być może potrafi on dokonać czegoś pożytecznego, a nie wyłącznie uszkodzić mechanizm zegarka. W świecie subatomowym sytuacja przedstawia się jeszcze gorzej, jak zoriento- wał się Heisenberg i jego koledzy. Matematycy wykazali, że niepewność wiedzy nie ma tu charakteru przypadkowego, że nie jest ona tylko rezultatem ogromnej różnicy wielkości cząstek elementarnych i użytych instrumentów pomiarowych. Stało się jasne, że niepewność jest immanentnie wpisana w naturę'rzeczy, a przeto nie da się jej wyeliminować. Ujmuje to wzór matematyczny, zgodnie z którym iloczyn na przykład nieokreśloności położenia i pędu cząstki jest zawsze większy od bardzo małej wielkości fizycznej*. Oczywiście ułamkowe 1 Stałej Plancka h=6,62491xlO Jxs (dżulxsekunda) - przyp. red. WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 423 wartości tego iloczynu sprawiają, że w świecie makroskopowym taka niepew- ność jest bez znaczenia. Nie tylko nie możemy jej zmierzyć, ale praktycznie w niczym nie robi nam ona żadnej różnicy, bo choć z zasady nieoznaczoności Heisenberga wynika, że żadne nasze obliczenia nigdy nie będą absolutnie dokładne, to potrafimy przez setki milionów mil kierować lotem satelity i doprowadzić go do miejsca przeznaczenia. Może on nie trafić precyzyjnie w to miejsce, ale trafi obok niego. Z drugiej strony fakt, że niedokładność ściśle się wiąże z poznawaniem rzeczywistości może niepokoić. Wszak chcie- libyśmy wierzyć, że jeśli się bardzo postaramy i dokonamy maksymalnie dokładnych obliczeń, to mamy zapewniony pożądany wynik. Tymczasem z zasady nieoznaczoności Heisenberga wynika, że jest to niemożliwe. Już sama procedura badawcza, która ma na celu poznanie danego fizycznego faktu w absolutnie precyzyjny sposób, stanowi ze swej istoty ingerencję w ów fakt. Pozostając przy wcześniej użytym porównaniu, można powiedzieć, że w każ- dej sytuacji poznawczej "kciuk" zasłania nam widok. Albowiem gdy prawdzi- wość zasady Heisenberga została uznana, najpierw przez fizyków zajmujących się mechaniką kwantową, następnie przez fizyków reprezentujących inne specjalności i przez pozostałych naukowców, a w końcu przez outsiderów spoza nauki, do ludzkiej świadomości dotarła ta bardzo niepokojąca prawda, że procedury badawcze zastanawiające często stanowią akty ingerencji w przedmioty poznania. Na przykład dzięki sekcji zwłok możemy się wiele dowiedzieć na temat anatomii zwierzęcia, a jeszcze więcej dzięki wiwisekcji, gdyż po otwarciu, powiedzmy, klatki piersiowej obserwujemy bijące serce, nawet jeśli nie trwa to długo, gdyż zwierzę szybko umiera. Ale wiwisekcja jest w oczywisty sposób ingerencją. Zdobywamy wiedzę kosztem życia zwierzęcia. W przypadku ludzi wiwisekcja jest zakazana tyleż przez obyczaj, co przez prawo, jednak w czasie drugiej wojny światowej lekarze niemieccy dokonywali jej na więźniach obozów koncentracyjnych w Dachau i Auschwitz. Oczywiście dopuszczalna może być wyłącznie sekcja zwłok, która dostarcza nam mniej wiedzy w porównaniu z wiwisekcją, choć nawet i ona oznacza ingerencję, gdyż prowadzi do zniszczenia ciała. Tak samo destrukcyjne w skutkach są doświadczenia wykonywane na roślinach, włącznie z obserwacją wnętrz ży- wych komórek. Wszelkie badania oznaczają ingerencję, a im głębszy jej poziom, tym jest ona poważniejsza. Poza tym narzędzie laboratoryjne może się okazać tak samo nieużyteczne w badaniach czy wręcz szkodliwe dla badanego organizmu jak kciuk manipulujący mechanizmem szwajcarskiego zegarka. Wtedy nie jesteśmy w stanie niczego obserwować i de facto zaczyna- my się gubić w naszych celach oraz zamiarach. Problemy związane ze zdobywaniem wiedzy dotyczą całego przyrodniczego i fizycznego świata, od 424 Historia wiedzy sioni po jądra komórkowe, od galaktyk po cząstki elementarne. Jak zatem wygląda to w naukach humanistycznych, w przypadku badania ludzkiej psy- chiki (psychologia) i właściwości społeczeństwa (socjologia, ekonomia, polito- logia)? Łatwo dojść do wniosku, że mamy tu do czynienia z taką samą jak w naukach fizycznych i przyrodniczych niepewnością wiedzy, gdyż na przy- kład badanie charakteru i sprawności intelektualnej człowieka jest zakłócane i być może udaremniane przez sam jego umysł, który nie może odbierać takich ingerencji jako czegoś pozytywnego. Stała nieufność badanego sprawia, że badacz otrzymuje zdeformowany obraz jego osobowości. Podobnie nie istnieją sposoby badania zbiorowości ludzkich, które gwarantowałyby pełną obiektywność. Sama obecność badacza powoduje powstawanie określonych zniekształceń i zaburzeń procesu badawczego, a tym samym wyników, gdyż badacz ów nie jest w stanie całkowicie usunąć się w cień, jakkolwiek by się 0 to starał. Zarazem niepewność wiedzy uzyskiwanej przez takie nauki jak socjologia czy ekonomia może być korygowana za pomocą interesujących 1 typowo dwudziestowiecznych metod statystycznych, gdyż stopień niepewno- ści otrzymanych wyników zależy między innymi od liczby członków badanej grupy. Statystyka pomaga w osiąganiu poprawnych wyników, gdyż dzięki niej wiemy na przykład, ile osób należy włączyć do badanej próbki, by otrzymać informację o określonym stopniu dokładności. Ta dokładność mieści się więc w pewnych uchwytnych granicach. I to jest ważne. Nie uzyskuje się wyników stuprocentowo pewnych, jednak są one wystar- czająco pewne, by móc brać je pod uwagę. Przynosi to wiele praktycznych korzyści, choć z innego, ogólniejszego punktu widzenia ułomność wyników jest istotniejsza od ich przydatności. Chodzi o to, że gdy odkryliśmy niepew- ność wiedzy również poza mechaniką kwantową, to wraz z tym powstał nasz niepokój co do natury samej wiedzy. Pojawiło się pytanie, czy istnieje obszar wiedzy absolutnie pewnej, czy też wiedza jako taka jest skażona niepewnością, skazana na zależność od metod statystycznych i zmuszona raz na zawsze pogodzić się z własną niedokładnością? Jest to jedno z najbardziej kłopotli- wych pytań, z jakimi borykamy się w naszym pełnym niewiadomych stuleciu. Otóż nawet w matematyce, w tej od wieków ostoi pewności, stworzone na początku lat trzydziestych twierdzenia Kurta Godła (1906-1978), austriackie- go matematyka, dowiodły, że w obrębie wszelkich systemów logicznych, również tych najbardziej rygorystycznych, istnieją pytania, na które nie można udzielić pewnych odpowiedzi, a także sprzeczności i błędy, absolutnie możli- we do wykrycia. Toteż pod koniec XX wieku musimy uznać, że nie ma wiedzy całkowicie pewnej i że w każdym przypadku procedura badawcza stanowi ingerencję w przedmiot poznania. Same nasze działania zmierzające do " WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 425 i osiągnięcia wiedzy pełnej i ostatecznej "zasłaniają" nam przedmiot badań tak samo jak kciuk zasłania mechanizm szwajcarskiego zegarka, bez względu na nasze wysiłki, by tego uniknąć. Należy zatem postawić kluczowe pytanie, co takie odkrycie oznacza dla postępu wiedzy? Czyżby nagie, w XX wieku, został on zahamowany? Czyżby wielka poznawcza przygoda ludzkości właśnie osiągnęła swój kres? Nie wydaje się. Po pierwsze, metody statystyczne gwarantują, że nasza wiedza, z wyjątkiem być może tej dotyczącej mikrokos- mosu, gdzie badanie przybiera postać skrajnej ingerencji, będzie dokładna w stopniu, w jakim tego oczekujemy, by móc zrealizować określony cel, na przykład wysłać satelitę na Jowisza. Wiedza przyjmuje postać wynalezionego przez Newtona rachunku całkowego i różniczkowego, którym zastąpił on planimetrię Euklidesa jako nieadekwatną do opisu "systemu świata". Oczywi- ście nigdy nie uda się rozwiązać żadnego równania różniczkowego w sposób maksymalnie poprawny, ale nie jest to uważane za poważny problem, gdyż niemal zawsze udaje się je rozwiązać w sposób wystarczająco poprawny. Po drugie, odkrycie, że ludzka wiedza nie jest i nigdy nie była maksymalnie poprawna, uczy współczesnego człowieka pewnej pokory i być może powścią- gliwości. Jak pisałem, w XIX wieku ludzie wierzyli, że możliwe jest osiągnięcie pełnej i ostatecznej wiedzy o wszystkim. Natomiast my już wiemy, że jest to niemożliwe, że ludzka wiedza ma swoje immanentne ograniczenia, jakkolwiek na ogół uważamy, że mimo to potrafimy zaspokajać nasze potrzeby poznaw- cze. Zadziwiające jest też, że ta świadomość niepewności nie przeszkadza nam stawiać sobie nawet bardziej śmiałych niż dotychczas celów i wierzyć w ich osiągnięcie. I nawet jeśli nie jesteśmy w stanie zdobyć idealnie dokładnej wiedzy o otaczającym nas świecie, to potrafimy rozwiązywać rozmaite teore- tyczne i praktyczne problemy. Wydaje się, że istnieją dostateczne podstawy, by uważać naszą ułomną wiedzę za prawdziwą potęgę. Krótko mówiąc, jest możliwe, że nigdy nie będziemy znali dokładnej wysokości najwyższego szczytu, ale mamy pewność, iż zdołamy się nań wspiąć. Wielki krok Neil Armstrong, Edwin Aldrin i Michel Collins to trzej odważni ludzie, którzy szesnastego lipca 1969 roku wyruszyli na Księżyc na pokładzie statku kosmicznego "Apollo XI", z przylądka Canaveral na Florydzie. Przybyli tam po czterech dniach lotu, pokonując bez przeszkód około dwustu pięćdziesięciu tysięcy mil. Po dotarciu na miejsce Collins pozostał na pokładzie statku, 426 Historia wiedzy natomiast Aldrin i Armstrong wydostali się na zewnątrz ładownikiem LM i opuścili się na księżycowy grunt, na brzegu Morza Spokoju. Armstrong, który jako pierwszy człowiek stanął na powierzchni innego niż Ziemia ciała niebieskiego, powiedział do mikrofonu; "To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości", co było transmitowane na Ziemię. Armstrong i Aldrin pozostali na księżycu dobę. Noc, którą spędzili na srebrnym globie, była w Ameryce Północnej pogodna, a on sam świecił jasno, zbliżając się do pełni. Nie czułem się samotny, gdyż znajdowałem się w amerykańskim mieście kwitnącym i kipią- cym życiem, ale myślałem, że oni muszą się czuć bardzo samotni. Armstrong i Aldrin, ubrani w ciężkie kosmiczne skafandry, znajdujący się na powierzchni ciała niebieskiego, na którym dotychczas nie pojawiła się żadna żywa istota, i krążący nad nimi Collins w "Apollo XI"... Zastanawiałem się, czy tych dwóch zdoła się połączyć ze statkiem macierzystym i powrócić na Ziemię. Międzyplanetarną przestrzeń wokół nich wypełniały ciemności. (Oczywiście nie wytrzymują one porównania z ciemnościami panującymi w przestrzeni międzygwiezdnej, a te z ciemnościami panującymi w przestrzeni międzyga- laktycznej.) Jak wiadomo, misja przebiegła pomyślnie. Armstrongowi i Aldrinowi udało się połączyć ze statkiem macierzystym. "Apollo XI", z bezcennym ładunkiem trzech odważnych mężczyzn i skał księżycowych, wodował na Pacyfiku dwudziestego czwartego lipca. Ale przez krótki czas pobytu kosmo- nautów na Księżycu łatwiej było uświadomić sobie naszą samotność jako mieszkańców Ziemi. Albowiem wiemy już - to kolejna ważna porcja wiedzy, jaką zdobyliśmy w XX wieku - że w Układzie Słonecznym życie istnieje tylko na naszej planecie; nigdzie poza nią nie występuje ono w żadnej formie, nie mówiąc już o istotach inteligentnych. Toteż musimy stawiać sobie pytanie, czy jesteśmy jedynymi żywymi istotami w naszej galaktyce, a nawet w całym wszechświecie? Otóż jest możliwe, że nigdzie poza Ziemią nie było i nie będzie życia, a poza tym nad naszymi głowami nie krąży żaden statek macierzysty, do którego możemy powrócić lub który pospieszy nam na ratunek, jeśli zajdzie taka potrzeba. Musimy się liczyć z tym, że w przestrzeni kosmicznej nie ma bardziej potężnego umysłu niż ludzki, zdolnego nam przewodzić w naszej podróży przez czasoprzestrzeń. To kim jesteśmy i kim będziemy może zależeć tylko od nas. Wizjonerzy naszych czasów poszukują obrazu, który ukazywałby piękno i dramat samotnego życia ludzkich istot w kosmosie i który podsuwa nam współczesna wiedza. Barwne zdjęcie Ziemi zrobione z kosmosu przez pierw- szych astronautów uchwyciło całą jej urodę: ciemnobłękitne morza i oceany, WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 427 zielonobrązowe kontynenty oraz białe chmury na niebie. Dla mnie zdjęcie to stanowi przede wszystkim symboliczny obraz Ziemi jako statku kosmicznego, ogromnego w porównaniu z "Apollem XI", ale mikroskopijnego w bezkresnej czasoprzestrzeni wszechświata. Fotografie ciemnej strony globu, ukazujące niezliczone światła w miejscach miast, dodatkowo wzmacniają symboliczny obraz Ziemi jako statku kosmicznego, gdyż światła te przywodzą na myśl luki kabin. I ów statek, obarczony ludźmi oraz wszystkim, co dotychczas stworzyli, a także zwierzętami, roślinami i różnymi innymi formami życia, odważnie podąża w kosmicznej pustce ku swemu przeznaczeniu, którego nikt nie pojmuje i które może się nie spełnić ze względu na ilość broni atomowej zmagazynowanej w ładowniach. Broń ta może bowiem w jednej chwili znisz- czyć ów statek doszczętnie, gdyż nie podlega ona skutecznej kontroli. Bunt Zielonych Świadomość naszej samotności w kosmosie i zagrożenia życia na Ziemi zaowocowała między innymi powstaniem międzynarodowego ruchu obroń- ców środowiska naturalnego, inaczej - ruchu Zielonych. Program działania tego ruchu, który w kilku krajach wydał z siebie partie polityczne, skupia się wokół hasła: wspomagać wszystko, co służy życiu, i przeciwdziałać wszyst- kiemu, co życiu szkodzi. Aktualnie Zieloni bardziej zajmują się tym drugim, ponieważ poza bronią atomową istnieją inne, liczne zagrożenia życia. Ruch obrońców środowiska naturalnego (zwany ponadto ekologicznym), który jest równocześnie określoną formacją intelektualną, polityczną i moralną, intere- suje się w sposób całościowy wiedzą o świecie jako naszym miejscu do życia, gdyż od jakiegoś czasu wciąż odkrywamy, że jest to miejsce szczególnie podatne na nieodwracalną destrukcję. Przez całe tysiąclecia ludzie traktowali ziemię, wodę i powietrze jako ze swej istoty niezniszczalne. My natomiast, w wieku nadzwyczajnego poszerzenia się ludzkiej wiedzy, zorientowaliśmy się, że tak nie jest. Pogląd głoszony przez niektórych uczestników ruchu ekolo- gicznego, iż żadne działanie człowieka nie jest obojętne dla środowiska, trudno uznać za prawdziwy, ale z pewnością prawdą jest, że niektóre z naszych działań miały, mają i będą miały w przyszłości istotne negatywne skutki dla środowiska naturalnego. Nawet jeśli nie zmierzamy prostą drogą do zniszcze- nia naszego "statku kosmicznego", to wciąż go zmieniamy i częściej na gorsze. W 1969 roku Thor Heyerdahl (ur. w 1914 roku) przepłynął Atlantyk w swojej egipskiej trzcinowej łodzi "Ra" i, jak później relacjonował, wszędzie 428 Historia wiedzy widział w wodzie śmied. Zastanawiał się, czy wszystkie oceany są tak zanieczyszczone odpadami ludzkiej cywilizacji jak Atlantyk. A przecież wszyst- kie one łączą się ze sobą i stanowią jeden ekosystem. Odpady wrzucone do jednego mogą zatruć wodę niemal wszędzie indziej na Ziemi. Tymczasem liczne łowiska ryb zostały już zniszczone albo bardzo uszczuplone, a na wielu plażach nie wolno ludziom przebywać. Może się więc kiedyś zdarzyć, że bezkresne, piękne oceany, od wieków budzące w człowieku podziw i grozę, staną się po ponad trzech miliardach lat istnienia martwe. Również atmosfera ziemska stanowi ekosystem. Jeśli to w ogóle możliwe, to jest ona nawet bardziej niż oceany podatna na zniszczenie. To, czego nie wrzucamy do wody, spalamy. Oczywiście samo spalanie nie jest szkodliwe, lecz to, co po nim pozostaje. A my dzień w dzień zatruwamy atmosferę dymem, popiołem i gazami wydzielanymi przez odpady cywilizacyjne. W wielu miejscach na ziemi powietrze jest już szkodliwe dla roślin i zwierząt, i oczywiście dla ludzi, którzy nie w pełni zdają sobie sprawę z tego, jak katastrofalne skutki może to mieć dla ich zdrowia. Z kolei kwaśny deszcz, uboczny produkt spalania węgla, powstający w jednym miejscu, a spadający w drugim, niszczy atmosferę, roślinność, wodę i glebę, i dewastuje krajobraz. A ilekroć jadąc samochodem, zwiększamy prędkość, zatruwamy powietrze spalinami, co może negatywnie odbić się na zdrowiu dzied (jeśli nie stanowi dla nich śmiertelnego zagrożenia) sto czy tysiąc mil od tego miejsca. Ponadto klimatyzatory i lodówki uwalniają gazy, które niszczą warstwę ozonu w atmosferze, chroniącą nas przecież przed śmiertelnym promieniowaniem słonecznym. Ziemska cieplarnia Być może najgorsza ze wszystkich czynników niszczących środowisko natural- ne jest nadmierna emisja do atmosfery dwutlenku węgla, bezwonnego gazu, którym oddychają rośliny. Stanowi to skutek niepohamowanego procesu spalania, w szczególności węgla. Na Ziemi nie ma wystarczająco dużo roślin, by mogły one przetworzyć tak ogromną jak obecnie ilość dwutlenku węgla w uboczny produkt procesu ich oddychania, czyli w tlen, ten bezcenny gaz, którym m y oddychamy. Toteż ilość dwutlenku węgla w atmosferze stale rośnie. Ma on pewną interesującą i ważną dla nas właściwość: zatrzymuje światło i ciepło słoneczne tuż nad Ziemią. Sprawia, że część promieniowania słonecznego, które poprzez atmosferę dodera do powierzchni Ziemi, a na- stępnie ponownie wędruje do atmosfery, pozostaje pod warstwą dwutlenku WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 429 węgla. Temu zjawisku, nazwanemu efektem cieplarnianym, zawdzięczamy to, że nasz glob ma odpowiednią do istnienia życia temperaturę, nie za wysoką i nie za niską. Mars i Wenus, sąsiadujące z Ziemią planety, zbliżone są do niej wielkością, a jednak na żadnej z nich me stwierdzono istnienia jakichkolwiek organizmów żywych. Atmosfera Marsa jest zbyt rozrzedzona i zawiera za mało dwutlenku węgla, by mógł on zatrzymać nad powierzchnią planety promie- niowanie słoneczne. Jeśli kiedykolwiek coś żyło na Marsie, to musiało zamarznąć na śmierć miliony lat temu. Z kolei atmosfera Wenus zawiera zbyt dużo dwutlenku węgla. Pod chmurami tego gazu jest tam uwięziona ogromna ilość promieniowania słonecznego, tak że w południe temperatura na po- wierzchni planety sięga setek stopni. Przyjmuje się, choć nie ma na to koronnego dowodu, że w takiej temperaturze nie mogą żyć żadne organizmy. Natomiast ilość obecnego w atmosferze ziemskiej dwutlenku węgla sprzyja rozwojowi życia. Miło jest o tym pomyśleć. Jednak w odległej przyszłości może być całkiem inaczej. Od ponad wieku nieubłaganie rośnie ilość spalane- go węgla, i w związku z tym ilość dwutlenku węgla w atmosferze. Możliwe, że już dawno temu została zaburzona równowaga różnych składników w atmosferze, która czyniła z naszego świata istny raj. Jak się zdaje, średnia temperatura atmosfery nieprzerwanie rośnie, choć w minimalnym stopniu, a w ciągu kilku najbliższych dekad czy stu lat wzrost może być jeszcze szybszy. A jeśli tak, to południowy wschód i środkowy zachód Stanów Zjednoczonych zamieni się w pustynię. Kanada zaś stanie się tym, czym był kiedyś ten ostatni, czyli wielkim spichlerzem Ameryki Północnej. Ocieplanie się klimatu będzie prawdopodobnie nie do powstrzymania, nawet jeśli od teraz przestalibyśmy spalać węgiel, co przecież jest niemożliwe. Pustynnienie gleby może nieubła- ganie, choć wolno, posuwać się w kierunku pomocnym, stopniowo obejmując najbardziej urodzajne ziemie. Tymczasem liczba ludności świata systematycz- nie rośnie, a w związku z tym rośnie zapotrzebowanie na węgiel, którego spalanie dostarcza energii nieodzownej do normalnego, wygodnego życia. (Ostatnie badania zakwestionowały najbardziej ponure przewidywania doty- czące niebezpieczeństwa globalnego ocieplenia się klimatu. Według uznanych autorytetów Ziemia nie ociepla się tak szybko, jak sądzą niektórzy, i jak na razie nic nam nie zagraża. Można na to odpowiedzieć, że kiedyś efekt cieplarniany musi doprowadzić do znacznej zmiany średniej temperatury atmosfery.) Naturalnie również gleba nie jest niezniszczalna. W wyniku rosnącego zanieczyszczenia jej jakość może się pogarszać. Samo zakopywanie różnych odpadów, w tym promieniotwórczych i chemicznych, w żadnym wypadku nie eliminuje zagrożenia. Systematycznemu skażeniu ulega bowiem i woda, i gle- 430 Historia wiedzy ba, a ponadto wielkie obszary nikną pod betonem i asfaltem, w wyniku czego kurczy się przestrzeń życiowa zamieszkiwana przez ludzi. Współczesna wiedza na temat rozmaitych zagrożeń środowiska naturalne- go w najlepszym wypadku może sprawie, ze ograniczymy nasze potrzeby i zrezygnujemy z wielu marzeń. Wprawia nas ona jednak w irytację i chętnie ją kwestionujemy, choć zdajemy sobie sprawę, że poważne potraktowanie wynikających z niej praktycznych wniosków stanowi jedyną szansę przetrwa- nia życia. Mimo iż wiele osób nie liczy się z opiniami ekologów, wszyscy wiemy, że pomyślna kontynuacja lotu naszego "statku kosmicznego" zależy od stopnia skuteczności działań tych ostatnich. Wiedza i komputery cyfrowe Proponuję w tej książce nowe podejście do komputerów, które pomaga uprzytomnić sobie, jak w naturalny sposób największy wynalazek XX wieku wpisuje się w historię postępu ludzkiej wiedzy. Trzeba zacząć od ważnego podziału komputerów na analogowe i cyfrowe. Różnica pomiędzy nimi jest, z grubsza, taka jak pomiędzy dokonywaniem pomiaru i obliczaniem. Kompu- ter analogowy to urządzenie, które dokonuje pomiaru określonej zmiennej zależnej (reaguje na nią), ustalając jej wartość liczbową. Na przykład termo- metr jest prostym komputerem analogowym. Bardziej skomplikowany jest prędkościomierz samochodowy. Jego poruszająca się wzdłuż skali wskazówka dokonuje pomiaru zmieniającej się mocy napięcia prądu w generatorze połączonym z wałem (reaguje na tę zmianę). Jeszcze bardziej skomplikowane komputery analogowe ustalają równocześnie wartości liczbowe wielu różnych zmiennych zależnych, na przykład temperatury cieczy, jej przepływu i ciśnie- nia. Mają zastosowanie chociażby w fabrykach chemicznych. Narzędziem matematycznym, które służy do rozwiązywania problemu nieustannego różni- cowania się wartości liczbowych określonych zmiennych zależnych, jest równanie różniczkowe. Komputery analogowe są maszynami, czasami bardzo skomplikowanymi, a czasami bardzo prostymi, jak na przykład pospolity termometr okienny, zaprojektowanymi właśnie do rozwiązywania zbiorów równań różniczkowych. Prawdopodobnie ludzki mózg jest komputerem analogowym lub czymś do niego podobnym. Aparat zmysłowy człowieka dokonuje pomiaru danych nieprzerwanie płynących z otoczenia, przekazując wyniki do mózgu, który w procesie równoległym przetwarza je na określone instrukcje dla mięśni. Mózg potrafi równocześnie rozwiązać wielką liczbę WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 431 , równań różniczkowych, w "czasie rzeczywistym", to znaczy tak szybko, jak szybko zmienia się sytuacja. Oczywiście żaden skonstruowany przez człowieka komputer analogowy nie jest w stanie przetworzyć tylu różnych danych w tym samym czasie co ludzki mózg. I każdy ma jedną poważną wadę: nie jest zdolny dokonywać wystarczająco dokładnych pomiarów. Na przykład jakaś płynna mieszanina, z której w fabryce chemicznej wytwarza się określony produkt, potrafi bardzo szybko zmieniać swoje różne właściwości: wzrasta lub spada jej temperatura, ciśnienie lub prędkość przepływu itp. Wszystko to ma wpływ na jakość produktu i wymaga komputera zdolnego w pełni czuwać nad prawidłowością procesu technologicznego. Jakość urządzeń stosowanych do pomiaru różnic wartości liczbowych określonych zmiennych zależnych ma zatem fundamentalne znaczenie. Konieczne jest, by urządzenia te rejestrowały pojawiające się różnice tak szybko, jak to konieczne, i nieustannie przekazy- wały informacje do głównego procesora. Albowiem nawet bardzo mała niedokładność pomiaru w sposób oczywisty spowoduje niedokładności w dal- szej fazie procesu technologicznego. Jednak rzeczywisty problem nie tkwi w tym, że urządzenia nie są w stanie dokonywać dokładnych pomiarów. Chodzi o coś całkiem innego, a mianowicie o to, że urządzenia te rejestrują ciągłe zmiany wartości liczbowych poszczególnych własności w sposób ciągły. W rezultacie odczytywaniu danych pomiarowych zawsze towarzyszy pewna niejasność. Trzeba się zastanawiać, w jakim dokładnie momencie urządzenie zarejestrowało, że na przykład temperatura wynosi sto stopni i czy w tym samym momencie inne urządzenie zarejestrowało, że ciśnienie wynosi tysiąc funtów na cal kwadratowy itd. Gdy zaś wszystkie kolejne niedokładności ulegną końcowemu zwielokrotnieniu, co jest nieuniknione, pojawią się błędy rzędu kilku tysięcznych, nawet w przypadku najlepszych komputerów analo- gowych. Komputery cyfrowe nie mają wskazanej wady. Są maszynami przeznaczo- nymi do wykonywania różnych operacji obliczeniowych, a nie do pomiaru stopnia natężenia cech określonych zjawisk. Sygnał analogowy jest mierzony w sposób ciągły, od najmniejszej do największej wartości, i wszystkie one są jednakowo ważne, podczas gdy sygnał cyfrowy posiada nieciągłą liczbę ważnych interpretacji. Zwykle liczba ta ogranicza się do dwóch: zero lub jeden, nie ma lub jest, czarny lub biały. Dlatego sygnał cyfrowy jest '** jednoznaczny, pozbawiony niejasności, dzięki czemu obliczenia pozwalają uzyskać odpowiednio dokładne wyniki. W komputerach cyfrowych używa się do przetwarzania danych systemu binarnego, ale oczywiście wyniki przepro- wadzanych operacji można zapisywać w systemie dziesiętnym lub za pomocą słów, obrazów, dźwięków, w zależności od życzenia. W systemie binarnym są 432 Historia wiedzy tylko dwie cyfry: l i O, Liczba zero jest oznaczana przez O, a liczba jeden przez l, liczba dwa przez 10, liczba trzy przez 11, liczba cztery przez 100 (liczba dwa podniesiona do kwadratu, której odpowiada 10'°), liczba pięć przez 101, liczba osiem przez 1000, liczba szesnaście przez iO 000 itcl, itd. Liczby powiększają się bardzo szybko, gdyż mnożenie nawet małych liczb (w systemie dziesiętnym) wymaga ogromnej liczby cyfr (w systemie binarnym), ale w ni- czym to nie przeszkadza, skoro komputery cyfrowe pracują bardzo szybko. Podręczny kalkulator za dziesięć dolarów oblicza iloczyn dwóch trzycyfrowych liczb (w systemie dziesiętnym) i podaje wynik w systemie dziesiętnym w cią- gu ułamka sekundy. Wynik ukazuje się na ekranie niemal natychmiast po wciśnięciu ostatniej cyfry z zadanego działania. W związku z tym, że liczby zapisane w systemie binarnym są o wiele dłuższe od tych zapisanych w syste- mie dziesiętnym, maszyna licząca musi wykonać bardzo dużo różnych operacji, by przedstawić żądane obliczenie. W podanym przykładzie są ich prawdopodobnie tysiące, ale właśnie nawet taki mały, tani kalkulator wyko- nuje pięćdziesiąt tysięcy lub więcej operacji na sekundę, a megakomputer - miliard czy nawet bilion (lO12). Oczywiście do naszych przeciętnych obliczeń megakomputer zupełnie nie jest potrzebny. Jednak i z komputerami cyfrowy- mi jest pewien problem. Jak pisałem na początku tego podrozdziału, komputery analogowe doko- nują pomiarów, a komputery cyfrowe obliczeń. Pora postawić pytanie, co te dwie czynności mają ze sobą wspólnego? A poza tym skoro komputery analogowe napotykają wskazane trudności dokonywania pomiarów stopnia natężenia cech określonych zjawisk, to jak może tym trudnościom zaradzić redukcja wartości sygnału cyfrowego do zaledwie jednego z dwóch możliwych wyników? Problem jest naprawdę stary. Tak bardzo martwił starożytnych greckich matematyków, gdy usiłowali znaleźć najmniejsze liczby całkowite łączące liczby wymierne i niewymierne, że zwątpili w matematykę. Usiłował go rozwiązać również Kartezjusz i błędnie był przekonany, że mu się to udało, gdy wynalazł geometrię analityczną, a w związku z tym potrafił przyporząd- kować rzeczom, miejscom i relacjom dokładne miana liczbowe. Z kolei Newton, jak pisałem, zdawał sobie sprawę, że Kartezjusz nie rozwiązał najtrudniejszej części zadania, czyli że stworzona przez francuskiego uczonego geometria analityczna nie pomogła uporać się z ruchem obiektów i z ich zmiennymi relacjami, W celu rozwiązania tego problemu Newton wynalazł rachunek całkowy i różniczkowy, wpisując świat w wymyślony przez siebie system matematyczny, który umożliwiał zadziwiająco dokładne obliczenia. Tworząc rachunek całkowy i różniczkowy, Newton zrobił dobry użytek ze sformułowanej przez Kartezjusza pięćdziesiąt lat wcześniej zasady zalecającej, WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 433 by w przypadku zbyt złożonego problemu podzielić go na niniejsze i prostsze, i kolejno rozwiązać każdy z nich. Tak właśnie się postępuje, stosując rachunek całkowy i różniczkowy, to znaczy dzieli się zmianę lub ruch na bardzo wiele stopni ("schodków"), a następnie mozolnie pokonuje każdy z nich. Im jest ich więcej, tym więcej mają one punktów stycznych z łączącą je krzywą. Jeśli wyobrazić sobie "schodki" zmierzające do nieskończoności, to można je uczynić tak maleńkie, by było jak najwięcej punktów stycznych z łączącą je krzywą. Niemniej jednak rozwiązanie równania całkowego lub różniczkowego nigdy nie będzie absolutnie dokładne. Może być tak dokładne jak to tylko możliwe w porównaniu z innymi wariantami rozwiązania. To jest ważne podejście matematyków do praktycznego zastosowania matematyki, czyli do rozwiązywania problemów, jakie nastręcza świat fizyczny, czego ludzie nie będący matematykami często nie rozumieją. Albowiem w tym wypadku matematycy rezygnują z absolutnej dokładności rozwiązań, które mają sens w idealnych przestrzeniach, w świecie elementarnych form geometrycznych, gdzie na przykład koła są idealnie okrągłe, a linie idealnie proste. W świecie rzeczywistym wszystko odbiega mniej lub bardziej od ideałów. Toteż dokony- wane w nim pomiary nigdy nie są idealnie dokładne i właśnie takimi pomia- rami, ujętymi liczbowo, zajmuje się matematyka. Swoiste piękno rachunku całkowego i różniczkowego przejawia się w tym, że dokładność otrzymywa- nych w ramach tego rachunku obliczeń może być dostosowywana do stopnia dokładności pomiarów, zgodnie ze wskazaną powyżej kartezjańską zasadą podziału danego problemu na mniejsze. Jeśli bowiem pomiary są mało dokładne, takie same są obliczenia, to znaczy stopnie "schodków" wzdłuż krzywej stają się stosunkowo szerokie, choć oczywiście rozwiązanie jakiegoś problemu zachowuje pewien poziom dokładności. Jeśli natomiast pomiary są bardziej dokładne, to i takie są obliczenia - dzięki powiększeniu liczby stopni w "schodkach" (a tym samym zmniejszeniu ich wysokości). W tym przypad- ku poziom dokładności jest rzecz jasna wyższy. Weźmy za przykład podział sygnału dźwiękowego na szeregi zapisów cyfrowych naniesionych na płytę kompaktową, a następnie ponownie przetwarzanych na ów sygnał przez gramofon, wzmacniacz i głośniki. Podział ten oznacza przeobrażenie unikato- wego dźwięku, emitowanego na przykład przez skrzypce lub przez struny 434 Historia wiedzy głosowe człowieka, w ciągi zapisanych za pomocą liczb pomiarów amplitudy tego dźwięku, przy czym pomiary wykonywane są w maksymalnie krótkich przedziałach czasowych. Im bardziej wyniki tych pomiarów zbliżają się do siebie, to znaczy im niższe stają się stopnie "schodków", tym dokładniejszy jest cyfrowy zapis zmieniającego się w sposób ciągły sygnału dźwiękowego. Teoretycznie ów zapis może być tak dokładny, jak się chce, i istotnie, jeśli tylko dysponuje się odpowiednim, drogim oprzyrządowaniem, jest on bardzo dokładny. Jednak w praktyce nie ma potrzeby, by przewyższał swą dokładno- ścią minimalną dokładność urządzeń odtwarzających, na przykład wzmacnia- cza czy głośników. Nie ma sensu dokonywać niemal idealnego zapisu, skoro będzie on odtworzony przez kiepskiej jakości głośniki. Dzięki możliwości dostosowywania obliczeń do stopnia dokładności po- miarów stworzony przez Newtona rachunek całkowy i różniczkowy tak sprawdza się na makrokosmicznym poziomie rzeczywistości. Natomiast na poziomie mikrokosmicznym, czyli w świecie atomów, jąder atomowych i czą- stek elementarnych najmniejsza niedokładność tego rachunku, który ze swej istoty nie jest idealnie dokładny, stwarza poważne trudności przy dokonywa- niu pomiarów i obliczeń. Tu pomiary i obliczenia mogą chybiać celu. Maszyny Turinga Sposób działania komputera cyfrowego łączy pewne podobieństwo z rachun- kiem całkowym i różniczkowym. Może on bowiem podzielić dany problem na tyle problemów szczegółowych, ile chce się wyodrębnić, to znaczy może rozłożyć ciągły sygnał dowolnego rodzaju na żądaną ilość nieciągłych danych wejściowych. I nie zachodzi obawa, że określi którąś z tych danych w sposób nieścisły, gdyż każda jest zerem lub jedynką, co nie dopuszcza najmniejszej niejasności. Ale powstaje pytanie, czy mimo to ten sposób rozwiązywania problemów nie jest obciążony jakimiś niedokładnościami, jak rachunek całkowy i różniczkowy w przypadku wielkości subatomowych? Udzielił na to pytanie odpowiedzi - odpowiedzi teoretycznej - angielski matematyk Alan Turing (1912-1954), kiedy był jeszcze studentem. Urodzony w Londynie, studiował logikę matematyczną w King's College w Cambridge i w tym czasie, w 1935 roku, napisał rozprawę On Computable Numbers, uważaną za najwybitniejszy wkład w rozwój nauki o komputerach. Ta opublikowana w dwa lata później praca ukazywała możliwość skonstruowania uniwersalnej maszyny, obecnie nazywanej maszyną Turinga, która łączyłaby w sobie WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 435 funkcje wszelkich urządzeń stworzonych do rozwiązywania poszczególnych problemów. I właśnie ten model uniwersalnej maszyny legł u podstaw rozwo- ju komputerów cyfrowych w ostatnich dziesięcioleciach. A co ważniejsze, przedstawiał on teoretyczną możliwość skonstruowania takich komputerów cyfrowych, które przejęłyby funkcje wszelkich komputerów analogowych. Mówiąc inaczej, rozprawa dowodziła, że można stworzyć maszynę (komputer cyfrowy), którego rezultaty działania nie będą się różniły od wyników działania ludzkiego umysłu (komputera analogowego). Toteż Turing okazał się nie tylko pomysłodawcą komputerów cyfrowych, ale i sztucznej inteligencji. Jednak od stworzenia teoretycznego modelu do skonstruowania myślącej maszyny daleka droga. Poza tym pomimo udowodnienia przez angielskiego matematyka takiej możliwości, większość komputerowców nie wierzy, by kiedykolwiek maszyna potrafiła zachowywać się jak człowiek, czyli myśleć, reagować emocjonalnie na bodźce zmysłowe, kierować się przy podejmowaniu decyzji intuicją- a więc polegać na danych, które są nieuchwytne na poziomie świadomości - czy mieć poczucie rozwoju sytuaq'i lub kontaktów. Jest niemal pewne, że wyzwanie rzucone przez Turinga, a dotyczące możliwości stworze- nia sztucznej inteligencji, zostanie podjęte najwcześniej, jeśli w ogóle, w XXI wieku, przeto omówię ten problem w ostatnim rozdziale. Komputery cyfrowe, które jako takie stanowią odmianę maszyn Turinga, wprowadzono po raz pierwszy do użytku w połowie naszego stulecia, ale jeszcze w latach sześćdziesiątych były one duże, ciężkie, powolne i drogie. Dopiero od drugiej generacji komputerów, powstałej w tychże latach sześć- dziesiątych, gdy lampy elektronowe zastąpiono tranzystorami, rozpoczęła się prawdziwa rewolucja komputerowa, odmieniająca życie ludzi. Trzecia gene- racja komputerów powstała w latach siedemdziesiątych, dzięki wprowadzeniu układów scalonych, chipów (kostek) łączących tysiące tranzystorów i innych elementów. To umożliwiło skonstruowanie mikrokomputerów i "inteligen- tnych" terminali. Czwarta generacja komputerów została stworzona w latach osiemdziesiątych, dzięki spektakularnemu zmniejszeniu ich rozmiarów i zwię- kszenia pojemności chipów. Toteż unowocześniony układ scalony "o bardzo dużej skali integracji" (VLSI) łączy miliony elementów na chipie mniejszym niż jedna czwarta cala kwadratowego. Dzięki temu z jednej strony możliwe stało się skonstruowanie niedrogiego, lecz dysponującego dużą mocą oblicze- niową komputera "osobistego" (PC), a z drugiej "superkomputerów" o wprost niezwykłej mocy obliczeniowej, zdolnych, na początku lat dziewięć- dziesiątych, wykonać bilion (10lz) operacji na sekundę. Piąta generacja komputerów stwarza możliwość dalszego znaczącego postępu na drodze wiodącej do stworzenia sztucznej inteligencji, gdyż zastosowano w nich tak 436 Historia wiedzy zwane równoległe przetwarzanie informacji, czyli symultaniczne wykonywanie kilku rożnych zadań: pamięciowych, logicznych, kontrolnych itd. Uważa się bowiem, że tak działa ludzki mózg, to znaczy symultanicznie, a nie seryjnie, jak pracowały nawet najszybsze komputery czwartej generaqi jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych. Zakżność ludzi od techniki W ciągu niecałych pięćdziesięciu lat od skonstruowania pierwszych kompute- rów maszyny te tak zawładnęły życiem ludzi w krajach rozwiniętych, że już nie potrafią się oni bez nich obejść. Zdaniem ekspertów największym niebezpieczeństwem, jakie stwarza w tych krajach wybuch wojny atomowej, jest nieodwracalne odcięcie dopływu energii elektrycznej do sieci komputero- wej, a tym samym zniszczenie systemów łączności i informacji. Wówczas stałoby się bowiem niemożliwe nie tylko rozmawianie przez telefon, słuchanie radia czy oglądanie telewizji, ale również operowanie pieniędzmi, z wyjątkiem gotówki, którą niektórzy mieliby akurat przy sobie czy trzymali ukrytą pod materacem. Współcześnie obrót pieniędzmi odbywa się głównie w formie bezgotówkowych transferów dokonywanych drogą łączności elektronicznej (EFT) i praktycznie cała informacja finansowa zmagazynowana jest w pamię- ci komputerów, nie zaś zapisana na papierze. Łatwo sobie wyobrazić problemy wynikające z tego, że ludzie nie dysponują już kontami bankowymi, czekami, lokatami kapitałowymi. Produkowanie i dystrybuowanie wszelkich dóbr kon- sumpcyjnych oraz świadczenie większości usług stałoby się niemożliwe, tak jak prowadzenie rozliczeń finansowych. W jednej chwili cofnęlibyśmy się o wiele stuleci, tyle że nasza sytuacja byłaby nawet gorsza od sytuacji najbiedniejszego europejskiego chłopa żyjącego, powiedzmy, w połowie VII wieku, gdyż w przeciwieństwie do niego nie dysponowalibyśmy żadnym doświadczeniem pozwalającym nam jakoś dostosować się do panujących warunków. Większość z nas by tego nie przeżyła. Niezwykła zależność ludzi od techniki, w tym od tej tak dobroczynnej i wszechogarniającej, jaką zapewniły nam komputery cyfrowe, jest cechą XX wieku. Z łatwością można by sporządzić długą listę cudów techniki, które w naszym stuleciu rozjaśniły ludzkie życie, czyniąc je bardziej urozmaiconym, przyjemniejszym i wygodniejszym. Większość z nich istnieje dzięki energii elektrycznej i benzynie. Ale gdyby nagle z jakichś powodów została wstrzyma- na produkcja samochodów, lodówek czy telewizorów, to nawet przy niezmien- WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 437 nej obfitości energii elektrycznej i paliw rychło musielibyśmy się pożegnać z rozmaitymi dobrami cywilizacyjnymi. Na przykład kiedyś Amerykanie byli narodem majstrów do wszystkiego, a obecnie na ogół korzystają z usług wykonywanych głównie przez skomplikowane maszyny, których zasad działa- nia, poza garstką specjalistów potrafiących je naprawić, już niemal nikt nie rozumie. Każdy Amerykanin po pięćdziesiątce pamięta czasy, kiedy zależność ludzi od techniki nie była tak wielka jak obecnie, również w tym sensie, że potrafili zreperować wiele maszyn. Współcześnie zaś tylko niewielu "dziwa- ków" hołduje temu dawnemu podejściu do życia. Znają zasady działania używanych przez siebie maszyn i uczą się je naprawiać, zwłaszcza te należące do starszej generacji, do których trudno dokupić części. Jednak takie umiejęt- ności raczej nie są powszechnie cenione i prawdopodobnie już nigdy nie będą. W latach sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych Amerykanie przestali stykać się z sytuacją, kiedy większość ludzi potrafiła sobie radzić samodzielnie z kłopotami związanymi z użytkowaniem maszyn, co było tak typowe dla dawnych czasów. Powstaje pytanie, czy niesie to ze sobą jakieś zagrożenia, czy powinniśmy się obawiać o przyszłość? Trudno powiedzieć. Ważne jest to, że we wszystkich krajach rozwiniętych przeznacza się ogromne środki na postęp technologiczny, na projektowanie coraz łatwiejszych w obsłudze i tańszych maszyn, umożliwiając w ten sposób powszechny do nich dostęp. Zdaliśmy się całkowicie na technokratów z tego bardzo ważnego powodu, że czynią oni nasze życie łatwiejsze niż było kiedykolwiek w ludzkich dziejach. Czy jednak po jakimś czasie nie zakończy się to totalną klęską? Nikt nie potrafi przewidzieć, co się stanie, ale według mojej opinii taka klęska raczej nie nastąpi. Sukcesy medycyny W XX wieku do najwspanialszych osiągnięć wiedzy - oprócz wynalazku komputera, jak również odkrycia, iż roszczenie sobie przez niektórych ludzi prawa do dzielenia wszystkich na "z natury" lepszych i gorszych pod wzglę- dem rasowym to haniebna uzurpacja, a także, oprócz wzrostu świadomości, że jesteśmy samotni we wszechświecie, co najtrafniej wyraża metaforyczne określenie planety Ziemi jako statku kosmicznego - należy rozpoznanie i zwalczenie chorób zakaźnych, choć w ostatnich latach, niejako po fakcie, zaczęła nam zagrażać nowa straszna choroba zakaźna. Niemal do lat pięćdzie- siątych takie dziecięce choroby zakaźne jak dyfteryt i koklusz stanowiły 438 Historia wiedzy śmiertelne zagrożenie, po czym w ciągu zaledwie kilku lat stały się tak rzadkie, że lekarze wręcz przestali je rozpoznawać. Również dur plamisty i brzuszny nie dziesiątkuje już ludzi, podobnie jak heinemedina, przyprawiająca dzieci i młodzież o trwałe kalectwo, czy gruźlica, która skróciła życie wielu geniu- szom. No i zapalenie płuc stało się uleczalne, z wyjątkiem jego swoistej "szpitalnej" odmiany, rozwijającej się, by tak rzec, w obozie wroga. Chyba jedyną chorobą zakaźną, która nadal wykazuje wielką odporność na kurację medyczną, jest zwykłe przeziębienie. Ale ono, jakkolwiek irytujące i nieprzy- jemne, rzadko bywa przyczyną śmierci. Ponadto w medycynie doszło do tak wielkich osiągnięć, jak zwalczenie ospy, choroby zakaźnej, która przez wieki stanowiła prawdziwy dramat ludzkości, gdyż spowodowała śmierć milionów osób, a jeszcze więcej przyprawiła o szpetotę. Wynaleziona w XVIII wieku szczepionka przyczyniła się do zmniejszenia zachorowalności na ospę, jednak zaledwie w 1967 roku zmarło na tę chorobę aż dwa miliony ludzi. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) podjęła wówczas akcję skutecznego, jak się okazało, zwalczania ospy, gdyż właśnie stała się łatwo dostępna szczepionka przeciwko wszystkim odmianom choroby. Ten bardzo kosztowny światowy program zakładał identyfikację ludzi kontaktujących się z zakażoną osobą i podanie im szczepionki, by można było powstrzymać proces zarażania. W 1977 roku, zaledwie dziesięć lat od rozpoczęcia realizacji programu, nie odnotowano przypadków zachorowań na ospę, podobnie jak w roku 1978, 1979 i 1980. Mówiąc dokładnie, w 1980 roku stwierdzono dwa zachorowa- nia, ale spowodował je wirus wyhodowany laboratoryjnie. Toteż wówczas uznano ospę za zwalczoną. Wirus zniknął ze środowiska naturalnego. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Oczywiście ludzie nie chorują wyłącznie na choroby zakaźne, których rozwojowi w większości zapobiegają szczepionki, ale i na inne choroby, leczone na ogół antybiotykami. Toteż sukcesy medycyny w XX wieku zaowocowały między innymi gwałtownym wydłużeniem się średniej długości życia, choć każdy człowiek musi na coś umrzeć. Ale w obecnych czasach na ogół nie umiera się już na gruźlicę, tylko na choroby serca i na raka. Stanowią one współczesne plagi. Trzeba jednak podkreślić, że to zupełnie co innego umrzeć w wieku dwudziestu piędu lat na heinemedinę, zapalenie płuc czy gruźlicę, niż w wieku siedemdziesięciu pięciu lat na atak serca, apopleksję lub raka. Te pięćdziesiąt lat życia można potraktować jako swoisty dar od uczonych XX wieku. A ponadto nie tylko choroby stanowią przedmiot badań medycznych, które w przypadku niektórych schorzeń zakończyły się spekta- kularnymi sukcesami. Jeśli bowiem pierwsza rewolucja w biotechnologii medycznej przyniosła nam szczepionki, antybiotyki i inne nowe leki, to druga WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 439 zaowocowała skonstruowaniem takich niezwykłych urządzeń, jak na przykład sztuczny staw biodrowy czy elektroniczny rozrusznik serca, oraz transplanta- cjami nerek, serca itp. Należy więc odnotować ogromny postęp również w biotechnologii medycznej. To oczywiście straszne nieszczęście, jeśli wskutek wypadku dziecko utraci rękę lub dłoń, ale pocieszające jest, że współcześnie można utracone kończyny zastąpić wygodnymi i użytecznymi protezami, czyli takimi, jakie potrafią wykonywać większość czynności naturalnego organu. Z kolei miliony ludzi mają wszczepione pod skórę klatki piersiowej elektro- niczne rozruszniki serca, które korygują zaburzenia rytmu jego pracy. Dzięki tym sztucznym urządzeniom przez całe lata zachowywana jest regularność rytmu, a tym samym chorzy mogą prowadzić normalne życie. A ponadto ludzie cierpiący na choroby nerek mają zapewnioną dializę, za sprawą współcześnie bardzo licznych sztucznych nerek. Gdyby nie te urządzenia, umarliby, a dzięki nim przedłużają sobie życie często o wiele lat i omijają ich różne uciążliwości związane z chorobami nerek. Być może kiedyś udane transplantacje tego organu zlikwidują problem chorób nerek raz na zawsze. W świetle różnych osiągnięć biotechnologii medycznej ciało człowieka można traktować nie tylko jako żywy organizm, ale i jako maszynę. Byłoby głupotą zaprzeczać temu drugiemu, kierując się jakimiś sentymentami i cier- piąc z powodu urażonego w niedorzeczny sposób poczucia godności. Staw kolanowy jest rodzajem zawiasu, a biodrowy (panewkowy) odmianą połącze- nia nasuwkowego, tyle że wykonanego z kości. Można te stawy "reperować" i zastępować protezami wykonanymi ze stali lub plastiku, a dzięki temu przywracać ludziom utraconą z jakichś powodów zdolność chodzenia i biega- nia. To nie jest magia, lecz fizyka. I biotechnologia. Cywilizacja pigułek Leki są używane od tysięcy lat. Lecznicze właściwości różnych roślin były znane szamanom, znachorom i zapewne każdej kobiecie już w okresie neolitu, a może nawet i w okresie paleolitu, z możliwości zaś polepszenia sobie nastroju za pomocą alkoholu zawartego w winie i piwie czy w mocniejszych trunkach ludzie korzystają co najmniej od drugiego tysiąclecia p.n.e. Dla polepszenia sobie nastroju od bardzo dawna sięgają również po narkotyki. Leki czy środki paramedyczne, stanowiące wytwór chemii organicznej, nie są więc wynalazkiem XX wieku. Niemniej jednak niemal wszystkie używane współcześnie medykamenty zostały stworzone zaledwie w ciągu ostatnich 440 Historia wiedzy kilkudziesięciu lat, głównie po 1945 roku, Z wielu względów najważniejsza okazała się penicylina, której przypadkowe odkrycie zainaugurowało erę antybiotyków. Jej odkrywca, Alexander Fleming (1881-1955), urodził się w Szkocji. Po ukończeniu w 1906 roku studiów medycznych rozpoczął poszukiwanie substancji przeciwbakteryjnych, nietoksycznych dla ludzkiego organizmu. Wiedziano już wtedy, że bakterie wywołują wiele infekcji i że można je zabijać, jednak używane do tego środki, na przykład kwas karbolowy (fenol), okazały się toksyczne dla ludzkiego organizmu i zagrażały życiu pacjentów. W 1928 roku, gdy Fleming prowadził hodowlę staphylococcus aureus, bakterii wytwarzającej ropę w ranach, zauważył, że wokół pleśni (peniailium notatum), która przypadkiem pojawiła się w jednym z preparatów mikroskopowych, nie ma bakterii. Pleśń wyrosła na starym chlebie, którego okruch najwidoczniej wpadł do hodowli. Podekscytowany Fleming wyizolował tę pleśń i zaczął ją badać, odnajdując w niej substancję, która zabija bakterie, nawet rozcieńczona osiemset razy. Nazwał ją penicyliną. Inni badacze wytwo- ' rzyli jej koncentrant i zaczęto ją produkować na skalę przemysłową jako lek. Wśród bakterii nie odpornych na działanie penicyliny znajdują się te wywołujące infekcje gardła, zapalenie płuc, rdzeniowe zapalenie opon mózgo- wych, dyfteryt, syfilis i rzeżączkę, ale wielu innych bakterii nie udaje się zabić za pomocą tego leku. Toteż badacze, zainspirowani przykładem Fleminga, pomogli stworzyć w krótkim czasie potężny przemysł farmaceutyczny, w któ- rego rozwój inwestuje się obecnie miliony dolarów, żeby wynajdywać coraz to nowe i bardziej zróżnicowane specyfiki. Ich sprzedaż przynosi ogromne zyski, grubo przewyższające nakłady finansowe. Penicylina, zgodnie z nadziejami Fleminga, okazała się dla większości ludzi nietoksyczna. Tylko u niektórych wywołuje reakcje alergiczne, podczas gdy wiele innych leków, stanowiących cuda medycyny i farmacji XX wieku, ma poważne działanie uboczne. Chorzy muszą zatem podejmować trudne decy- zje, rozważając wszystkie za i przeciw. Oczywiście, jeśli na przykład wchodzi w grę zaawansowana choroba nowotworowa, to decyzja jest łatwa. Chory postanawia zażywać określony lek w nadziei, że zwalczy on chorobę, i nie zwraca uwagi na jego działanie uboczne. Jednak w wielu przypadkach działanie to wydaje się niemal tak samo groźne jak leczona choroba. Niektórzy specjaliści uważają, że wszystkie leki mają takie czy inne działanie uboczne, toteż pojawiła się grupa chorych, którzy odmawiają przyjmowania jakichkol- wiek leków, czyniąc wyjątek tylko w sytuacjach nadzwyczajnych, takich właśnie jak zagrożenie życia przez nowotwór lub atak niezwykle silnego bólu. Zarazem o wiele więcej ludzi bez namysłu sięga po taki czy inny lek, jeśli tylko sądzą, że im pomoże. Toteż w drugiej połowie XX wieku powstała swoista WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 441 cywilizacja pigułek, którą cechuje sięganie po wszelkie możliwe medykamenty przy najmniejszym bólu czy pogorszonym samopoczuciu. Niektóre z tych leków prowadzą do uzależnienia, a samo zażywanie leków staje się w wielu przypadkach nałogiem. Można to uważać za ciemną stronę wielkiego odkrycia Fleminga, dzięki któremu od kilkudziesięciu lat ratuje się życie milionom ludzi. (Więcej na temat cywilizacji pigułek w naszych czasach i w przyszłości piszę w rozdziale 15.) AIDS - nowe wyzwanie Ważna grupa chorób zakaźnych jest przenoszona drogą kontaktów płciowych. Na ogół choroby te poddają się kuracji antybiotykowej, jakkolwiek niektóre, bardziej odporne na działanie leków szczepy mikroorganizmów są trudne do zniszczenia. Do niedawna wydawało się, że zgony z powodu chorób przeno- szonych drogą kontaktów płciowych, nawet z powodu syfilisu, zostały zaha- mowane i że medycyna potrafi zwalczać te choroby. Wydawało się tak do chwili, gdy w 1979 roku odkryto nową chorobę, również przenoszoną głównie drogą kontaktów płciowych - zespołu nabytego braku odporności (AIDS). Osłabia ona system immunologiczny, czyniąc go mniej skutecznym w walce z innymi chorobami, jakie w przypadku ludzi nie cierpiących na AIDS organizm potrafi zwalczać czy tolerować. AIDS wywołuje wirus, który infekuje limfocyty T, ważne elementy systemu immunologicznego. Do wczesnych objawów choroby należy utrata wagi, gorączka, odczuwanie zmęczenia i po- większenie gruczołów limfatycznych. W miarę słabnięcia systemu immunolo- gicznego chorzy na AIDS zapadają na chroniczne infekcje, bardzo łatwo się nimi zarażając, w przeciwieństwie do osób o normalnej odporności. Te infekcje można skutecznie leczyć antybiotykami i innymi lekami, jednak po jakimś czasie ofiary AIDS zapadają na chorobę nowotworową lub na kolejną infekcję, której już żadne leki nie potrafią zwalczyć, a w związku z tym następuje zgon. Wirus jako pasożyt niekoniecznie musi zabić swego żywiciela. Może pozostawać z nim w związku umożliwiającym mu jak najdłuższe trwanie. Ale wirus HIV zawsze zabija swoich żywicieli. Jak dotychczas nie jest znany przypadek wyleczenia z AIDS, choć z me znanych powodów niektóre ofiary tej choroby żyją dłużej, a inne krócej. Jest ona tak przerażająca dlatego, że oznacza pewną śmierć. Diagnoza, iż jest się chorym na AIDS, to wyrok, od którego nie ma odwołania. Wirus HIV stanowi mutację innego wirusa. Istnieją 442 Historia wiedzy podstawy, by sądzić, że jeszcze przed kilkunastu laty nie istniał. Niektórzy badacze przypuszczają, że pojawienie się tej mutacji, prawdopodobnie w la- tach siedemdziesiątych, ma jakiś związek ze zwalczeniem ospy. Czyżby więc wirus ospy, który sam może stanowić mutację innego wirusa, powstałą przed kilkuset laty, mutował w latach siedemdziesiątych, gdy pojawiła się możliwość jego całkowitego wytępienia? Hipoteza ta nie została potwierdzona, ale sama myśl, iż mogłoby tak być, budzi grozę. AIDS jest przenoszony na ogół drogą kontaktów płciowych, ale zdarzają się przypadki zachorowań w wyniku transfuzji zakażonej wirusem krwi lub na skutek przekazania go w czasie ciąży dzieciom przez matki nosicielki. Jeszcze więcej przypadków zachorowań poza grupą, w której AIDS jest przenoszony drogą kontaktów płciowych, pojawia się wskutek używania przez wiele osób tej samej strzykawki. Życie seksualne, podobnie jak uczucie miłości, należy do sfery dostępnych nam rozkoszy. Wyprodukowanie po wojnie pigułki antykoncepcyjnej umożli- wiło milionom ludzi na całym świecie kontrolę urodzeń, które nie poddane żadnym ograniczeniom mogły doprowadzić do olbrzymiego przeludnienia. Spowodowało także rozkwit spontanicznego życia seksualnego. To zjawisko społeczno-obyczajowe zyskało nawet miano rewolucji seksualnej. Wydawało się, że wolna miłość na ogół dobrze służy zaspokajaniu zmysłowych i emocjo- nalnych potrzeb człowieka, choć oczywiście zdarzały się rozmaite ekscesy, a wykorzystywanie seksu do celów komercyjnych przekroczyło chyba wszelkie dopuszczalne granice. Jednak generalnie można było sądzić, że intensyfikacja życia seksualnego nie przynosi nikomu szkody, jakkolwiek niektórzy obawiali się moralnych skutków zniesienia rozmaitych tradycyjnych ograniczeń. I nagle okazało się, że wolna, niczym nie skrępowana miłość może stać się źródłem ludzkich nieszczęść, że to, co, jak uważaliśmy, dobrze służyło ludziom w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zaczęło stanowić zagrożenie dla zdrowia i życia. Niemal z dnia na dzień wolną miłość wyparł bezpieczny seks, pozwalający uniknąć AIDS, tej straszliwej, swoistej "kary" za swobodne uprawianie życia płciowego dla przyjemności. Ale dopóki nie istnieje skutecz- ny lek czy szczepionka przedw AIDS, aktualne pozostaje naprawdę poważne pytanie, czy na dłuższą metę uprawianie seksu w ogóle może być bezpieczne? Do roku 2000 umrą bowiem na tę chorobę miliony ludzi. W wieku zaś XXI, jeśli nie nastąpi postęp w leczeniu, mogą to być już miliardy, albo też miliardy po prostu się nie narodzą. Z życiem płciowym, tym źródłem zmysłowych i uczuciowych rozkoszy, zawsze wiązały się określone "sankcje", w postaci chorób czy częściej ocen moralnych ze strony określonych społeczności. Jednak choroby przenoszone WIEK XX - NAUKA I TECHNIKA 443 drogą kontaktów płciowych, jakkolwiek przykre, nie były (z wyjątkiem syfilisu) śmiertelne. Ale nie tracimy nadziei na wynalezienie skutecznej szczepionki lub leku przeciw AIDS. Uważamy, iż współczesna medycyna nie zawiodła nas w podobnie dramatycznych przypadkach, więc wierzymy, że i tym razem wszystko skończy się pomyślnie. Za wynalezienie skutecznego leku lub przynajmniej szczepionki gotowi jesteśmy zapłacić każdą cenę. Dlatego tak ufamy, że wcześniej czy później będą one do naszej dyspozycji. A mimo to nie należy zapominać, że AIDS może się okazać odporny na każdy lek i na każdą szczepionkę. Wówczas tragiczny rozwój wypadków jest nieunikniony, to znaczy śmierć większości ludzi, po ewentualnym spłodzeniu potomstwa. Być może dojdzie nawet do tego, że wszyscy powoli wymrą. Samo rozważanie takiej możliwości to bardzo przykre zajęcie. Toteż wolę przyjąć, że nigdy nie dojdzie do realizagi zarysowanego tu scenariusza zdarzeń. 14 WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU Według amerykańskiego socjologa Harolda Lasswella (1902-1978) teo- retyk komunikacji społecznej zawsze musi odpowiedzeć na następujące pytanie: kto mówi, co mówi, do kogo mówi i z jakim skutkiem. Często nie udaje się w pełni odpowiedzieć na to pytanie, gdyż zwłaszcza skutek aktu komunikacji może się okazać trudny do określenia, ale obecnie zdajemy sobie sprawę, jak ważne jest to pytanie. Co więcej, dysponenci środków masowego przekazu stali się świadomi swojej roli; faktu, iż w ich rękach znajduje.się potężny przemysł. Oczywiście komunikacja społeczna jest tak stara jak język, a może nawet starsza. Ale trzeba zauważyć, że choć hominidy porozumiewały się ze sobą, mniej lub bardziej skutecznie przez wiele milionów lat, to dopiero od dwóch czy trzech tysiącleci ludzie przywiązują wagę do skuteczności ich wzajemnej komunikacji. Na przykład gdy Rzymianie umieścili retorykę na szczycie piramidy ludzkich umiejętności, to tym samym uznali skuteczne porozumiewanie się za najważniejszy warunek odniesienia sukcesu. A dwa tysiące lat później elity rządzące w najbardziej rozwiniętych państwach świata zaczęły cenić wśród ludzkich umiejętności zdolność czytania i pisania, gdyż łatwiej było się kontaktować z posiadającymi tę umiejętność obywatelami. Środki przekazu i przekazy Pierwszym myślicielem, który przedstawił problemy związane z komunikacją społeczną szerszemu kręgowi czytelników, nie był jednak socjolog, lecz profesor anglistyki na uniwersytecie w Toronto, Marshall McLuhan (1911- WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 445 -1980). To on zmusił nas swoimi publikacjami do nowego spojrzenia na sprawy, które do tego czasu wydawały się nam proste i łatwe do zrozumienia. I uprzytomnił nam, że nawet w tak znajomej ludziom z codziennego doświad- czenia komumkaqi społecznej wiele rzeczy wymaga gruntownych badań. Swoją najważniejszą intuicję wyraził w słynnym powiedzeniu, że "środek przekazu jest przekazem". Zawiera się w tym powiedzeniu przesada, na jaką nie pozwoliłby sobie uczony reprezentujący nauki ścisłe, lecz profesorowi anglistyki mogła przyjść łatwo. Zarazem z jej powodu socjologowie i przedsta- wiciele innych nauk społecznych potraktowali McLuhana z rezerwą i nawet po upływie ponad dwudziestu lat od czasu, gdy jego myśli były najbardziej popularne, nie dyskutuje się o nich w środowiskach akademickich, choć wcale nie są przez to mniej prawdziwe. Oczywiście, że środek przekazu nie jest w sensie dosłownym przekazem, lecz nie da się zaprzeczyć, że w pewnej mierze nim jest, gdyż zawsze wpływa na sam przekaz. McLuhan wyłożył sens tego powiedzenia w książce Understanding Media: The Extensions of Mań (1964).* I nie tylko tę kwestię przedstawił w wymienionej książce z pewną przesadą, lecz także wiele innych problemów, ujmując je w sposób prowoka- cyjny, a zarazem płodny. Toteż książka ta, choć popularna dość krótko, jest jedną z najważniejszych, jakie zostały napisane w XX wieku. McLuhan chciał nam uświadomić, że środek przekazu ma wpływ zarówno na treść przekazu, jak i na skutek aktu komunikacji, wpływ czasami bardzo silny. I ów wpływ jest niezaprzeczalny. Na przykład adaptacja filmowa sztuki teatralnej jest innym dziełem niż jej realizacja sceniczna. Kamera w specyficz- ny dla siebie sposób ujmuje ruch postaci i przedmiotów, tak że ciężar przekazywania znaczeń nie spoczywa już głównie na kwestiach wypowia- danych przez aktorów. Podobnie powieść dzięki adaptacji telewizyjnej zo- staje wzbogacona o nową siłę wyrazu, choć być może dla czytelników traci przez to ekspresję dzieła literackiego, nie zyskując nic w zamian. Przykłady można by mnożyć. Różnica jest oczywista zarówno dla odbiorców, jak i dla nadawców czy twórców przekazów. Ci ostatni zdają sobie sprawę z jej głębi, przedstawiając ten sam komunikat za pomocą różnych mediów. Na przy- kład kwartet smyczkowy, który podczas koncertu zdobywa aplauz audy- torium, jest w ten sposób stymulowany do najwyższego wysiłku i stara się osiągnąć w grze wyżyny swoich możliwości, przeżywając wraz z rzeszą me- lomanów wspaniałą muzyczną przygodę. Oczywiście nie jest to możliwe * M. McLuhan, Środek jest przekazem. Wybór fragmentów książki. Understanding Media..., Warszawa 1968 oraz por.: M. McLuhan, Wybór pism. Przekaźniki, czyli przedłużenie człowieka. Galaktyka Gutenberga. Poza punktem zbiegu, wyboru dokonał J. Fuksiewicz, przeł. K. Jakubowicz, wstępem opatrzył K.T. Toeplitz, Warszawa 1975. 446 Historia wiedzy w sterylnym wnętrzu studia nagrań, gdzie zdarza się, iż poszczególne partie utworu są powtarzane przez muzyków dziesiątki razy, w celu osiągnięcia perfekcji wykonania, a następnie zostają zarejestrowane na płycie jako całość, która nigdy nie była w studiu zagrana na żywo. Ostateczny efekt jest muzycznie doskonały, bo taki być musi, gdyż medium bezlitośnie obnażyłoby wszelkie potknięcia wykonania studyjnego, ale płaci się za to utratą spontani- czności i inspiracji ze strony audytorium obecnego podczas wykonania kon- certowego. Oczywiście przez powiedzenie, iż "środek przekazu jest przeka- zem" McLuhan rozumie o wiele więcej, niż mogłoby to wynikać z podanego przykładu, ukazującego różnicę pomiędzy żywym koncertem i jego nagraniem płytowym, ale tak banalne różnice w ogóle go nie interesują. Rozmaite odmiany komunikacji społecznej dzieli on, w zależności od rodzaju używa- nych środków przekazu, na trzy wielkie kategorie. Pierwsza obejmuje tradycję ustną, druga pisaną, a trzecia tę rozwijającą się dzięki mediom elektronicz- nym. Zanim, jak stwierdza, starożytni Grecy zaczęli posługiwać się pismem, umożliwiającym powstanie nauki, "ich kultura rozwinęła się dzięki korzyściom płynącym z istnienia swoistej plemiennej encyklopedii. Pamiętali to, o czym opowiadali im poeci, przekazując ustnie rozmaite użyteczne mądrości... Natomiast wraz z wynalezieniem alfabetu powstała uporządkowana wiedza, inna od mądrości zawartych w przekazywanej ustnie myśli Homera, Hezjoda czy w całej plemiennej encyklopedii... Niemniej jednak w wieku elektronicz- nych mediów klasyfikowanie danych wymyka się dotychczasowym schematom poznawczym". Informacje zmieniają się bowiem w błyskawicznym tempie, wymuszając natychmiastowe reakcje, tak że nie mamy już czasu na spokojną refleksję, zmuszeni polegać bardziej na intuicji niż na racjonalnej ocenie zdarzeń. A ponadto każde nowe medium wytwarza wokół nas nowe środowisko (kulturowe), choć jego istnienia na ogół sobie nie uświadamiamy. To, powstałe dzięki mediom elektronicznym, potrafią rozpoznać tylko artyści, gdyż jak twierdzi McLuhan "jedynie poważny artysta potrafi skutecznie przeciwstawić się technologii po prostu dlatego, że jest ekspertem w dziedzinie percepcji zmysłowej, zdolnym uchwycić zachodzące w niej zmiany". Picasso, Braąue i pozostali kubiści byli takimi ekspertami. Potrafili jeszcze przed pojawieniem się elektronicznych mediów przeczuć, że zniszczą one obraz świata ukształtowany dzięki technice pisma, odwołującej się do linear- nego porządku, a także dzięki tworzeniu za pomocą perspektywy malarskiej iluzji rzeczywistości. Picasso i Braąue odrzucili perspektywę w sposób rady- kalny i zastąpili ją kompozycją symultaniczną, przedstawiającą "wszystko naraz", zupełnie jak elektroniczne media, atakujące w sposób totalny percep- WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 447 cję biernych odbiorców programów. I nie można się od tych mediów uwolnić, negując ich zdolność tworzenia nowego środowiska (kulturowego), w którym obecnie żyjemy, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Upierać się przy zdaniu, że me jest ważny środek przekazu, lecz przekaz, a ściśle jego "treść", to "wykazywać kompletne niezrozumienie techniki, gdyż "treść" przekazu jest niczym kawał dorodnego mięsa rzucony przez złodzieja psu celem odwrócenia jego uwagi od pilnowanego domu". Nie możemy się czuć zabezpieczeni "treściami" przekazów, gdyż nie odnosi to żadnego skutku. A co go odnosi? Z pewnością nie podważanie roli elektronicznych mediów w naszym życiu, lecz wysiłek zrozumienia zaistniałej sytuacji, zdobycie wiedzy o tym, co się wraz z nimi zmieniło, choć i pojmo- wanie zmian nie przychodzi nam łatwo. Ostatnia z zacytowanych myśli McLuhana sugeruje, że nadawcy operujący elektronicznymi mediami rozpraszają uwagę odbiorców, by móc ich z czegoś "okraść", zupełnie jak przywołany w cytacie złodziej, który rozprasza uwagę psa, by móc okraść czyjś dom. Otóż sądzę, że McLuhan niesłusznie przypisuje im taką intencję. Moim zdaniem są oni nieświadomi swojej potęgi twórców całkowicie nowego środowiska (kulturowego) człowieka, tak samo jak bierni odbiorcy składających się na to środowisko komunikatów są nieświadomi tego, iż radykalnie odmieniło ono świat. Czy nie będąc poważnymi artystami, a nawet nimi będąc, w pełni to rozumiemy? Jeśli posłużymy się pewną analogią, to przyjdzie nam to łatwiej. Otóż spoglądając wstecz, widzimy, jak stworzona przez Gutenberga technika druku odmieniła świat, choć ów wynalazca wcale nie miał takiej intencji. Nie zamierzał przeobrazić pobożnego i posłusznego europejskiego chłopa w piśmiennego politycznego buntownika, a jednak stanowi to jedno z głównych osiągnięć epoki słowa drukowanego. Obecnie zdajemy sobie sprawę z wagi wynalazku elektronicznych mediów i przez analogię zaczynamy, jakkolwiek na razie mgliście, pojmować zachodzą- ce w związku z ich obecnością w naszym życiu zmiany w świecie, które zapewne nabiorą przyspieszenia w XXI wieku. Rewolucja percepcji wizualnej. Picasso, Brague i kubizm Twórczość największych artystów pomaga zrozumieć rozmaite występujące w danym czasie zjawiska i przewidzieć przyszłe wydarzenia. To jest jedna z najważniejszych funkcji tej twórczości. A w pierwszym dziesięcioleciu nasze- go wieku mieszkający w Paryżu Picasso i Braąue zainaugurowali rewoluq'ę 448 Historia wiedzy w sztukach plastycznych, która wciąż pomaga nam zrozumieć, jak współcześ- nie postrzegamy rzeczywistość. Postarajmy się zatem uzmysłowić sobie, co się dzięki tej rewolucji dokonało. Pablo Picasso urodził się w Maladze, w Hiszpanii, w 1881 roku, a George Braąue w Argenteuil, pod Paryżem, w 1882. Obaj przed ukończeniem dwu- dziestego roku życia wiedzieli, czym będą się w życiu zajmować, a ich wybór padł na sztuki plastyczne. Wiosną 1907 roku Braąue pokazał w paryskim Salonie Niezależnych sześć obrazów, które zostały zakupione. W tym samym roku zawarł kontrakt z marszandem D.H. Kahnweilerem, właścicielem nowej małej galerii sztuki nowoczesnej. Kahnweiler przedstawił Braque'a awangar- dowemu poecie, Guillaume'owi Apollinaire, a ten z kolei przedstawił go swojemu przyjacielowi, Pablo Picassie. W ten sposób narodziła się współpra- ca, a zarazem rywalizacja pomiędzy dwoma artystami, która należy do niepowtarzalnych w historii sztuki nowoczesnej. Picasso właśnie namalował Panny z Auignon, obraz przedstawiający postacie kobiece o brutalnie zdefor- mowanych sylwetkach i oczach natarczywie utkwionych w widzu. Kahnweiler chciał kupić ten obraz, ale udało mu się nabyć tylko szkice rysunkowe. Picasso zdjął płótno z blejtramu i trzymał je zrolowane w pracowni. Gdy pokazał je Braque'owi, ten podobno powiedział: "Wbrew twoim objaśnieniom, obraz wygląda tak, jakbyś chciał, żeby ludzie zaczęli jeść pakuły lub pić benzynę i pluć ogniem". Panny z Amgnon stanowiły dla Braque'a taki wstrząs arty- styczny, że przyczyniły się do tego, iż wespół z Picassem stworzył nowy kierunek w sztuce. Podczas pobytu na południu Francji latem 1908 roku namalował Domy z L'Estaque, kompozycję uderzającą podziałem płaszczyzny na masywne cezanneowskie "klocki", monochromatycznymi barwami i dziw- nie zniekształconą perspektywą. Po powrocie do Paryża pokazał obraz Picassowi. Tym razem to Picasso był zaszokowany i równocześnie zainspiro- wany. Odtąd obaj malarze spotykali się niemal codziennie przez sześć lat. Odwiedzali się w pracowniach, nawzajem oglądając swoje kolejne kompozy- cje. I dokonali rewolucji, która wykracza poza sztuki plastyczne, gdyż dotyczy samej percepcji wizualnej. Nazwa "kubizm", jaką krytyk sztuki Louis Vauxel- les określił tę rewolucję w rozmowie z Henri Matisse'em, przyjęła się i ozna- cza nowy kierunek w sztuce, czy też nowy rodzaj sztuki. Wybuch wojny w 1914 roku zakończył okres współpracy i rywalizacji obu kubistów. Braąue jako rezerwista armii francuskiej został wysłany na front. Gdy odjeżdżał, Picasso żegnał go na dworcu. Gdy zaś wrócił do Paryża w 1915 roku, ciężko ranny w głowę, co wymagało długiej hospitalizacji, był już innym człowiekiem. Picasso do końca życia utrzymywał, że po raz ostatni widział swojego przyjaciela podczas tego pożegnania na dworcu w 1914 roku. WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 449 W ciągu poprzedzających rozstanie sześciu wspaniałych lat, kiedy środo- wisko artystyczne Paryża sekundowało współpracy i rywalizacji dwóch mło- dych nowatorów, namalowali oni obrazy, z których wielu niemal nie da się w sposób pewny przypisać jednemu lub drugiemu. Zapewne zdarzało się, że jeden podsuwał pomysł, a drugi realizował ów pomysł na płótnie, niejako prowokując partnera do następnego posunięcia itd. Ale obaj starali się, konsekwentnie i całkowicie, zerwać z ideą obrazu jako przedstawienia realne- go świata, ryzykując najśmielsze uproszczenia kompozycji; z ideą panującą w sztuce europejskiej od czasu zainicjowanego przez Włochów renesansu. Dla nich obrazy nie były malarskimi przedstawieniami rzeczywistych przedmio- tów, lecz niezależnymi i równoprawnymi przedmiotami artystycznymi, istnie- jącymi niejako obok tych pierwszych. Starali się objaśniać swoje dążenia, ale tworzone przez nich obrazy były wymowniejsze od słów, choć może Braąue wyraził te dążenia tramiej niż ktokolwiek inny, gdy stwierdził: "Celem nie jest tu odtwarzanie jakiegoś faktu o charakterze anegdoty, lecz tworzenie faktu malarskiego". Kubistyczny obraz nie przedstawia bowiem osoby lub krajobrazu widzianych, jak we wcześniejszym malarstwie, przez okno czy przez judasza, lecz jest stworzonym przez artystę, nowym autonomicznym bytem. Użyteczna dla "podglądaczy" perspektywa niejako musiała tu zostać odrzucona, a płaszczyzna obrazu rozczłonkowana na szereg zróżnicowa- nych względem siebie elementów, gdyż taka - "rozczłonkowana" - jest sama rzeczywistość. Rzeczywiste przedmioty są widziane ze wszystkich stron i takie powinny być, według kubistów, przedmioty namalowane. Na przykład ludz- ką głowę należy przedstawić równocześnie ze wszystkich stron, z przodu, z tyki oraz z lewego i prawego profilu. W Anglii już pod koniec XIX wieku grupa malarzy zbuntowała się przeciw "nadrealizmowi" - tak to odczuwali - malarstwa Rafaela i jego kontynuatorów. Nazwali siebie prerafaelitami i tworzyli malarstwo w stylu wczesnego włoskiego renesansu, tego spod znaku Piera delia Franceski i Sandra Botticellego. Picasso zaś i Braąue w pewnym sensie cofnęli się jeszcze dalej, a zarazem wkroczyli na zupeł- nie nowy obszar. Przez pięć wieków, od 1400 do 1900 roku, europejscy malarze używali perspektywy i innych pomocniczych technik, by w obrazach naśladować wygląd rzeczywistych przedmiotów w takim stopniu, w jakim to tylko możliwe. Natomiast przed rokiem 1400 ich poprzednicy pragnęli tworzyć, a nie odtwarzać świat boskiej miłości i potęgi. A po roku 1900 artyści starają się malować kompozycje, które przedstawiają tylko same siebie, nic ponadto. Środki i sposoby obrazowania, wprowadzone do malarstwa przez Picassa i Braque'a, a także przez innych, równie jak oni poważnych artystów XX 450 Historia wiedzy wieku, przewyższyły swą rewolucyjnością stawiane sobie na początku cele. Odrzucenie tradycyjnego przedstawiania rzeczywistości oraz jednolitej płasz- czyzny płótna, włączenie do kompozycji słów i częste eksponowanie tego, co uważane jest za brzydkie czy odstręczające, a także operowanie szokującymi, zgrzytliwymi, nie zaś "pięknymi" zestawieniami barw odzwierciedla dążenie kubistów i przedstawicieli innych nieprzedstawiających kierunków do stworze- nia całkowicie nowej sztuki; tej, która potrafiłaby wyrazić, jak głosili, a przez to objawić chaos i dramat nowoczesnego świata, niosącego ze sobą rozczaro- wania i poczude obcości. Święty Tomasz z Akwinu określił w XIII wieku piękno jako "to, co miłe dla oka" i przez wieki większość artystów starała się ukazywać w swoich dziełach przede wszystkim piękno, zgodnie z tym, jak je pojmowali. Natomiast twórcy kompozycji nowoczesnych na ogół eksponowali brzydotę, absolutnie szokującą dla większości odbiorców. Gdy krótko po zapoczątkowaniu przez kubistów rewolucji w sztuce "brzydkie" obrazy przywieziono do Ameryki, zostały one przez Amerykanów odrzucone. Prace kubistów i fowistów, poka- zane na słynnej Armory Show, wystawie sztuki nowoczesnej zorganizowanej zimą 1913 roku w Nowym Jorku, stanowiły dla przywiązanych do tradycji artystów amerykańskich zamach na sztukę. Studenci sztuk pięknych z Chica- go symbolicznie powiesili Mattise'a, dołączając do wystawy stosowny wizeru- nek. Jednak ci spośród artystów amerykańskich, którzy odczuwali potrzebę zerwania z tradycją, byli zafascynowani pokazanymi na wystawie pracami. Josephowi Stelli, Johnowi Martinowi, Arthurowi Dove i Georgii 0'Keeffe dodała ona odwagi do kontynuowania awangardowych poszukiwań. Najgłoś- niejszy i budzący najwięcej kontrowersji wśród eksponowanych na wystawie obrazów Akt schodzący po schodach, nr 2 to kompozycja kubistyczna, namalo- wana przez Marcela Duchampa (1887-1968), popularnie nazywana "eksplo- zją w fabryce dynamitu". Określenie jest nadzwyczaj trafne, gdyż Duchamp i inni ówcześni artyści awangardy chcieli doprowadzić do "eksplozji" nowych idei, nie tylko w sztuce. Artyści ci, podobnie jak w tej samej dekadzie, poprzedzającej wybuch wojny w 1914 roku, zniecierpliwieni poeci i pisarze, pragnęli obudzić w ludziach świadomość, iż żyją oni w zupełnie nowym świecie, diametralnie różnym od tego, w jakim żyli ich przodkowie. Jest w tym pewna ironia, że podobne pragnienie mieli kiedyś tacy artyści jak Giotto czy Piero delia Francesca, a nawet Rafael, gdyż od czasu renesansu w dziejach sztuki nie wydarzyło się nic istotniejszego od tego, co wynikło ze współpracy i rywalizacji Picassa i Braque'a, która rozpoczęła się jesienią 1908 roku, owocując stworzeniem malarstwa uczącego nas patrzeć na świat w zupełnie nowy sposób. WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 451 Pollock, Rothko i heksagonalna sala w National Gallery of Ań w Waszyngtonie Jackson Poiiock urodził się w Wyoming w 1912 roku. Po okresie wędrówki po kraju, z rodziną i samotnie, przybył w 1930 roku do Nowego Jorku, gdzie zapisał się do Art Students League, szkoły artystycznej prowadzonej przez Thomasa Harta Bentona, malarza regionalistę. Był uczniem Bentona niemal przez trzy lata, ale absolutnie nie naśladował jego malarstwa. W 1947 roku, po latach biedy i nieszczęść, w jakie wpędził go alkoholizm i zażywanie narkotyków, stał się głośny jako wynalazca metody tworzenia obrazu, nazwanej drip pamnng. Otóż rozciągał płótno na podłodze i wylewał na nie czy sączył z puszki farby, tak iż spływały strugami lub kroplami. Zarazem kontemplował powstającą w ten sposób kompo- zycję, czasami przez całe tygodnie. To w oczywisty sposób nietypowe podejście do procesu tworzenia obrazu przyciągnęło uwagę mediów ("Time" przezwał Pollocka Jackiem Kapaczem) i kolekcjonerów, zapewniając artyście sukces finan- sowy. Co ważniejsze, malarstwo Pollocka, powstałe metodą drip painting, zostało zaliczone do największych osiągnięć sztuki amerykańskiej. Artysta zginaj w wypad- ku samochodowym w 1956 roku. Mark Rothko przybył do Stanów Zjednoczonych z Rosji, w 1913 roku, jako dziesięcioletni chłopiec. Po okresie młodzieńczej wędrówki po kraju osiedlił się w 1925 roku w Nowym Jorku. Był samoukiem i zawsze uprawiał twórczość bardzo osobistą. Do roku 1948 stworzył własny oryginalny styl, który jest obecnie znany na całym świecie. Jego płótna, często ogromnych rozmiarów, zapełniają barwne smugi, tworzące tajemniczą dynamiczną przestrzeń. Kompozycje malar- skie Rothki odznaczają się wprost nadzwyczajną prostotą, ale jeśli dobrze im się przyjrzeć, to dostrzeże się, jak bardzo się od siebie różnią. W przeciwieństwie do Pollocka Rothko nie osiągnął za życia specjalnego rozgłosu. W1970 roku popełnił samobójstwo, gdyż uważał, że zapomniało o nim środowisko artystyczne, które zawdzięczało mu tyle inspiracji twórczej. Po jego śmierci doszło do sławnego i długiego procesu sądowego w związku z nieporozumieniami wokół pozostawio- nego przez malarza testamentu. Jego córka oskarżyła wykonawców testamentu i właściciela galerii, z którą Rothko był związany, o potajemne machinacje i próbę oszustwa. Sąd skazał pozwanych na zapłacenie ogromnych kar pieniężnych, a setki pozostawionych przez malarza prac zostało podzielone pomiędzy jego dzieci i dziewiętnaście muzeów. Najlepsze obrazy przypadły waszyngtońskiej National Gallery of Art. Wschodnie skrzydło National Gallery, wspaniały przykład architektury nowoczesnej, projektu architekta I.M. Pei (ur. w 1917 roku), zostało otwarte w 1978 roku. Jego główna sala, heksagonalna, z drzwiami umieszczonymi 452 Historia wiedzy w sześciu kątach, została przeznaczona na ekspozycję ogromnych płócien Rothki. Ze swoją dynamiczną przestrzenią nadaje się ona do tego idealnie. Na pięciu ścianach wisi tam pięć największych i zarazem najlepszych obrazów artysty, na szóstej zaś jeden z najwspanialszych obrazów Pollocka. To zesta- wienie ma swoiście magiczne działanie, tworząc niepowtarzalną atmosferę, jaką potrafi wyzwalać tylko nasza współczesność. Kolosalna kompozycja Pollocka - gmatwanina czarnych, brązowych i szarych linii na białym tle - jest chłodna, zrównoważona, jakby wykalkulowana przez intelekt. Natomiast kompozycje Rothki, wypełnione odcieniami oranżu, purpury i czerwieni, wprost jarzą się tymi barwami nieokiełznanego życia. Kompozycja Pollocka może się kojarzyć z mózgiem jakiejś gigantycznej, bezpostaciowej istoty, a kompozycje Rothki z jej ciałem, jakby oglądanym równocześnie z zewnątrz i od wewnątrz. W pierwszej można dostrzec metaforę umysłu, poddanego rygorowi matematyki, dociekającego istoty rzeczy poprzez powoływane do istnienia hipotezy i teorie, a w pozostałych pięciu metaforę materialnego świata, świata "z krwi i kości", który ów umysł stara się pojąć i opisać. W ostatnich kilkunastu latach niektórzy malarze europejscy i amerykańscy ZWID dli się przeciwko ekspresjonizmowi abstrakcyjnemu, reprezentowanemu mię- dzy innymi przez malarstwo Pollocka i Rothki, i zaczęli uprawiać realistyczną*, przedstawiającą sztukę, nazywaną postmodernistyczną. Trzeba w związku z tym dodać, że artyści ze Związku Radzieckiego i z innych krajów socjalistycznych nie wyzbyli się w XX wieku tendencji do przedstawiania rzeczywistości w sztuce**. Jest zatem możliwe, że ruch artystyczny zainaugurowany przez Picassa i Braque'a ginie na naszych oczach, albo wręcz już zginął. Ale nigdy nie zostanie zapomniany jego wkład w dzieło rozumienia świata. Rewolucja w urbanistyce. Bauhaus i Le Corbusier W XX wieku dokonała się rewolucja również w architekturze i urbanistyce. Była ona niemal tak samo radykalna i brzemienna w skutki, jak ta zainauguro- wana w malarstwie oraz rzeźbie przez Picassa, Braque'a i innych kubistów. Wpłynęła nie tylko na budownictwo, ale także na sam wygląd oraz rozumienie miasta. W 1919 roku powstał Bauhaus, szkoła architektoniczna. Założył ją architekt Walter Gropius (1883-1969), dokonując fuzji dwu podobnych szkół * Sztuka ta nazywana jest między innymi narracyjną, ale nie realistyczną - pizyp. tłum. ** Przez cały okres panowania socjalizmu istniały tu także rożne odmiany sztuki nieprzedstawiającej - przyp. tłum. WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 453 istniejących w Republice Weimarskiej. Ten "dom budowania" łączył w swym programie dwie charaktererystyczne dla nowocześnie pojmowanej edukacji artystycznej tendencje, czyli oprócz projektowania architektonicznego naucza- nie innych sztuk użytkowych oraz sztuk czystych. Przywiązywano tu wagę : zarówno do poznawania przez studentów dziejów architektury, jak i do zdobywania przez nich praktycznych umiejętności w zakresie tkactwa arty- stycznego, metaloplastyki, witrażownictwa i malarstwa ściennego, często pod okiem artystów, którzy później zdobyli światowy rozgłos. Kładziono nacisk na funkq'onalność i prostotę form, całkowicie oczyszczając je z elementów deko- racyjnych. Gdy w 1933 roku pod presją nazistów, którzy właśnie doszli w Niemczech do władzy, szkoła została zamknięta, kilku nauczających w niej artystów wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych. Laszló Moholy-Nagy (1895-1946) stworzył nowy Bauhaus w Chicago, Gropius został dziekane- mem wydziału architektury na Uniwersytecie Harvarda, a Ludwig Mieś van der Rohe (1886-1969) założył zakład architektury, z czasem bardzo wpływo- wy, w Armour Institute (późniejszy Illinois Institute of Technology) w Chi- cago. Prawdopodobnie Mieś van der Rohe jest najbardziej znanym archite- ktem spośród tych związanych z weimarskim Bauhausem. Wzniesione przez niego, pnące się w niebo prostopadłościany ze szkła i stali, zwłaszcza te wybudowane nad jeziorem Michigan w Chicago, były w ostatnich dziesięcio- leciach naśladowane niezliczoną ilość razy. Le Corbusier, czyli C.E. Jeanneret, urodził się w 1887 roku w Szwajcarii, a zmarł w 1965 we Francji. Od trzydziestego roku życia mieszkał w Paryżu, gdzie opublikował wiele manifestów artystycznych. One przyniosły mu roz- głos, a nie liczne zamówienia na realizację projektów architektonicznych. Radykalne sądy Le Corbusiera, na przykład ten, że "dom jest maszyną do mieszkania", czy ten, że "kręta ulica to droga dla osłów, a prosta to droga dla ludzi", stały się szeroko znane. Do najbardziej poczytnych jego książek należą: Urbanisme (The City ofTomorrow) z 1925 roku i The Modular z 1954. Zaczęło się o nim mówić w związku z jego przegraną w konkursie z 1927 roku na projekt genewskiego gmachu nowo powołanej Ligii Narodów, gdyż po raz pierwszy w dziejach nowożytnej architektury ktoś zaproponował na siedzibę organizacji politycznej funkcjonalną budowlę, zrywającą ze stylem neoklasy- cystycznym. Jury złożone z tradycyjnie myślących architektów było zaszoko- 1 wane projektem Le Corbusiera i zdyskwalifikowało ów projekt pod pretek- stem, że nie został, wbrew regulaminowi konkursu, wykonany tuszem. Oczywiście artysta był rozgoryczony, ale po tej dacie przestano wznosić neoklasycystyczne "świątynie" dla biur i urzędów. Poza tym to niepowodzenie spowodowało, iż coraz częściej zapraszano Le Corbusiera na różne konkursy. 454 Historia wiedzy Nie wszystkie jego projekty zrealizowano, ale i tak składają się na nową doktrynę architektoniczną, znaną na całym świecie. Pierwszy ważny projekt Le Corbusiera został wykonany w 1952 roku, w Marsylii. Chodzi o "werty- kalne osiedle" dla tysiąca ośmiuset mieszkańców, z osiemnastokondygna- cyjnymi domami i z punktami usługowymi usytuowanymi wzdłuż dwu "we- wnętrznych ulic", a także ze sklepami, szkołą, hotelem, żłobkiem, przedszko- lem, salą gimnastyczną i teatrem pod gołym niebiem na dachu. W ciągu trzydziestu lat od tej daty projekty takich zamkniętych i samowystarczalnych osiedli zostały zrealizowane w większości krajów świata, niektóre według projektów Le Corbusiera, a gros według projektów jego uczniów czy zwolen- ników. Architekci renesansowi, wykształceni we Florencji w okresie guatmcenta, stworzyli liczne projekty "nowych miast", w których rygorystycznie przestrze- gają perspektywy i zasady racjonalności. Jednak zazwyczaj nie uwzględniają w nich ludzi. Wiele z nich zrealizowano i w każdym z nich wzięcie pod uwagę obecności ludzi wymusiło pewne zmiany projektów, które przez to stały się mniej racjonalne, ale za to bardziej przystające do życia. Wielkie projekty Le Corbusiera także radykalnie odmieniły podejście do urbanistyki. Zatłoczone, "irracjonalne" miasta dziewiętnastowieczne, z ich gęstą zabudową łączącą domy, warsztaty, fabryki i sklepy stanowiły dla tego architekta przekleństwo. Zgodnie z tym, co napisał w The City of Tomorrow, chciał, by zostały zastąpione szeregiem odrębnych osiedli, oddzielonych od siebie szerokimi pasami zieleni. Utrzymywał, iż ze względu na wysoką zabudowę nie zabiorą więcej terenu niż miasta starego typu, a dzięki niej znikną mroczne i duszne uliczki. Ta doktryna architektoniczno-urbanistyczna była dla artystów pocią- gająca, lecz szybko została wypaczona, a w końcu porzucona. Oportunistycz- ni, żądni zysków architekci zaczęli bowiem skrajnie zagęszczać zabudowywane tereny. Jednak porzucenie doktryny Le Corbusiera nie powinno dziwić, dlatego że w swej istocie jest ona antyurbanistyczna, skrajnie opozycyjna wobec modelu miasta realizowanego od czasów renesansu. Artysta nie znosił tłoku i pragnął likwidacji "miasta tłumów", w którym ludzie żyją i pracują w tych samych miejscach, w obrębie niewielkich, połączonych bliskimi więza- mi społeczności. Jego wizja stała się rzeczywistością w Albany, Nowym Jorku i w Brasilii - zimnej, odpychającej stolicy Brazylii, wzniesionej z dala od dużych zespołów mieszkaniowych i zasiedlonej głównie przez urzędników państwowych, zobowiązanych przez prawo do życia tutaj. Z wielu powodów nasze miasta nie są już tymi swojskimi, przyjemnymi miejscami, jakimi były jeszcze przed pięćdziesięciu laty. Winę ponosi za to między innymi Le Corbusier i jego następcy, gdyż wznieśli odległe od siebie WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 455 osiedla mieszkaniowe o wysokiej zabudowie, gdzie nie może zaistnieć normal- ny wielkomiejski tłum. Połączone są one ze sobą i z centrami miast drogami szybkiego ruchu, tak że ludzie krążący pomiędzy swoimi mieszkaniami i miejscami pracy tracą kontakt ze starą przestrzenią urbanistyczną, przeobra- żoną w miejską dżunglę. W miarę upływu czasu wzniesiono coraz więcej coraz wyższych wieżowców, ale jakoś nikt nie poczuł się w nich bezpiecznie; ani w mieszkaniach na najwyższych piętrach, ani też na rozległych placach wokół, gdzie nie rośnie już trawa i gdzie rzadko można kogoś spotkać. Profetyzm w literaturze. Yeats Nowy świat, w którym żyjemy i którego specyfikę większość ludzi rozpoznaje zaledwie mgliście, został opisany, głównie w sposób metaforyczny, przez wielu wybitnych poetów i pisarzy XX wieku. Spośród nich przynajmniej kilku musi zostać uwzględnionych w tym rozdziale. William Butler Yeats (1865-1939) kochał Irlandię, a zarazem nie znosił, i traktował ją nieufnie. Pełna zagadek, niejasna przeszłość ojczystego kraju stanowiła najgłębszą inspirację jego twórczości, lecz samozadowolenie prącej do sukcesu współczesnej mu burżuazji budziło w nim odrazę, jakkolwiek przyczyniło się do powstania wielu z jego najznakomitszych wierszy. I niechęć oraz podejrzliwość, z jaką traktował teraźniejszość, wydają się bardziej ważyć na jego poezji niż trudno uchwytny zachwyt mityczną przeszłością. Yeats miał już pięćdziesiąt lat, gdy odkrył w sobie poetyckie powołanie. Był przekonany, że przyczyniło się do tego stracenie przez okupujących Irlandię Anglików irlandzkich bojowników o niepodległość, w Wielkanoc 1916 roku. W wierszu Wielkanoc 1916 obwieszcza, iż "rodzi się piękno straszliwe", a w tomie Michaeł Robanes i tancerka, z 1921 roku, zawierającym zbiór wierszy napisanych w ciągu wyniszczającej czteroletniej wojny i tuż po jej zakończeniu, objawia swą miłość do tradycyjnego społeczeństwa, które ta wojna unicestwiła. Znajdujący się w tym zbiorze wiersz Drugie przyjście jest bardzo obrazowy. Jak dzieła innych twórców, artystów czy uczonych powstałe podczas wojny, włącznie z omówioną wcześniej rozprawą Freuda, ukazuje on nowy przerażający świat, jaki odsłoniła wojna. Kołując coraz to szerszą spiralą, Sokół przestaje słyszeć sokolnika; Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze; 456 Historia wiedzy Czysta anarchia szaleje nad światem, Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół Zatapiając obrzędy dawnej niewinności; Najlepsi tracą wszelką wiarą, a w najgorszych ,, , , , , , ;".." Kipi żarliwa i porywcza moc.* Udręczony tą apokaliptyczną wizją Yeats spodziewał się lub obawiał drugiego przyjścia "Mesjasza". Zakończył wiersz pytaniem: "I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca, Pełznie w stronę Betlejem, by tam się naro- dzić?" Nie jest ono retoryczne. Yeats po prostu nie znał na nie odpowiedzi. Mógł je tylko postawić. Ale nie chodziło mu o "czystą anarchię", jeśli rozumie się ją w wąskim, politycznym znaczeniu, lecz o ten jej rodzaj, jaki znamionuje rozbicie spójności sensów i intelektualnych konstrukcji. To dokonało się już w czasach Yeatsa, przynajmniej dla takiego jak on geniusza. My, po siedem- dziesięciu latach od opublikowania wiersza, dobrze tę anarchię rozpoznajemy, a Marshall McLuhan poddał ją analizie jako jeden z pierwszych. Droga do Indii E.M. Forster urodził się w 1879 roku w Londynie, a zmarł w 1970 w Coven- try. Jego wczesne powieści są pełne uroku, lecz płytkie. Ukazują konflikt pomiędzy wyobraźnią i poczuciem realizmu, a ponadto poprzez losy głów- nych bohaterów prezentują romantyczną wizję miłości czy w ogóle uczuć. Zdobyły popularność, ale same nie zapewniłyby Forsterowi trwałego miejsca w kulturze. Dopiero ostatnia powieść, Droga do Indii, napisana w 1924 roku, na czterdzieści sześć lat przed śmiercią pisarza, wnosi do jego twórczości coś nowego. Wprawdzie są w tej powieści obecne idee znane z poprzednich książek Forstera, to zarazem w sposób realistyczny ukazuje ona jeden z naj- dotkliwszych konfliktów przeżywanych przez współczesnego człowieka. We- dług McLuhana książka ta "to pełne dramatyzmu przedstawienie niezdolności kultury Orientu, oralnej i opartej na intuicji, do nawiązania kontaktu z kulturą europejską, odwołującą się do rozumu i percepcji wzrokowej". W powieści Forstera dochodzi do symbolicznej konfrontacji tych dwu kultur w Grotach Marabarskich. Jest to najsławniejszy epizod książki. Adela Quested, jej młoda bohaterka, gubi się w labiryncie tych grot, wydrążonych * W.B. Yeats, Poezje wybrane, Warszawa 1987, wiersz w przekładzie S. Barańczaka, s. 99. WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 457 głęboko w skałach, i w pewnym momencie wydaje się jej, że padła ofiarą napaści ze strony lekarza Aziza, powieściowego przedstawiciela prymitywnej, odwołującej się do mistycyzmu kultury Indii. Forster komentuje ów epizod następująco: "Życie toczyło się jak dotychczas, bez żadnych konsekwencji. Dźwięki nie odbijały się echem i nie powstawały nowe myśli. Wszystko wydawało się pozbawione korzeni i skażone iluzją". A zdaniem McLuhana czasowa dezorientacja Adeli, co do faktycznego zachowania Aziza, i chaos umysłowy, jakiego nieustannie doświadcza, pozwalają uznać książkę za "przy- powieść na temat człowieka Zachodu w wieku elektryczności... przeżywające- go skrajny konflikt percepcji wzrokowej i słuchowej, percepcji informacji pisanej i ustnej". Możliwe, że McLuhan ma rację, ale ważne jest również to, że Adela uosabia pruderyjne i linearne myślenie człowieka Zachodu, a kultura indyjska, jakkolwiek prymitywna i starodawna, symbolizuje wyzwanie, jakie stanowią dla nas elektroniczne media. Zachód był zdolny podbić Indie, ale ich tradycyjna kultura - całościowa, oparta na komplementarnych wartościach i spójna - która trwa jakby ponad upływającym czasem i zmieniającą się przestrzenią, górowała dzięki temu nad jednowymiarową, rozwijającą się w sposób jednotorowy kulturą Zachodu sprzed rewolucji elektronicznej. A co ważniejsze, obecnie dla przedstawicieli tradycyjnych kultur orientalnych uży- tek czyniony z elektronicznych mediów w krajach Zachodu stanowi świa- dectwo naszego upadku kulturowego. Trzeba jednak powiedzieć, że oni nie są bardziej od nas zbici z tropu i wytrąceni z dotychczasowych nawyków myślowych przez to, co się dzieje za sprawą mediów, choć to my doprowa- dziliśmy do takiego stanu. Zamek i czarodziej Tomasz Mann urodził się w Lubece, w Niemczech, w 1875 roku. Dożył osiemdziesiątego roku życia. Franz Kafka urodził się w Pradze w 1883 roku i zmarł w wieku czterdziestu lat. W ciągu swojego długiego życia Mann napisał więcej książek niż Kafka, ale żadna z nich nie przewyższa swą wielkością dwu słynnych powieści Kafki: Procesu i Zamku. (Obie zostały napisane na krótko przed śmiercią autora w 1924 roku i zostały wydane po tej dacie.) Zarówno Kafka, jak i Mann przedstawili, a w pewnym sensie przepowie- dzieli w swojej twórczości, nowy i wynikający z wyboru sposób życia ludzi w zmienionym w XX wieku świecie. Mówię o wyborze, jakkolwiek wiele osób 45S Historia wiedzy uskarża się na ów sposób życia i utrzymuje, że wolałoby inny, typowy dla dawnych czasów. Trudno bowiem w to uwierzyć, bo choć powrót do przeszłości nie jest niemożliwy, to zapewne przyniósłby ze sobą różne uciążliwości. I wymagałby wyzwolenia się z tego, na co ludzie narzekają najbardziej, to znaczy z nieznośnej maniery demonstrowania wszem wobec swoich zalet, przewagi nad innymi czy sukcesów, a także z napięcia i stresu, z nadzwyczaj szybkiego tempa życia i z powierzchowności, która przybrała cechy epidemii. Chodzi o to, że właśnie z tego wszystkiego ludzie absolutnie nie chcą się wyzwolić. W powieści Zamek do wioski u podnóża góry przybywa K. Twierdzi, że jest przysłanym przez władze geometrą. Społeczność wioskowa nie wierzy mu, więc chce, żeby mieszkańcy stojącego na górze zamku potwierdzili jego tożsamość. Pomimo nieustannych wysiłków nigdy nie osiąga celu, ale nie jest totalnie przegrany. Mieszka w wiosce, przeżywa miłość do czarującej szynkar- ki, odnosi drobne sukcesy. Jednak jego położenie jest tragiczne, choć tego zdaje się sobie nie uświadamiać. Nie zachowuje się jak ktoś nieszczęśliwy, jakkolwiek to, iż nigdy nie zrealizuje swoich zamierzeń, jest przesądzone. Powieść jest w swej istocie komiczna, pomimo tragicznych rysów. Z kolei Proces to historia być może tego samego człowieka, Józefa K., który nagle zostaje oskarżony o poważne przestępstwo. Podejmowane przez niego próby samoobrony i dowiedzenia się, w jaki sposób złamał prawo, spełzają.na niczym. Nikt mu nie powie, co powinien zrobić, jeśli w ogóle może cokolwiek zrobić, by oczyścić się z zarzutów i zostać uniewinnionym. Oczyszczenie się z zarzutów to jego obsesja, jakkolwiek nie wie, jakie popełnił przestępstwo. Pod koniec powieści staje się jasne, że nigdy nie będzie mógł udowodnić swojej niewinności, choć wykonanie wyroku, zapewne wyroku śmierci, jest w nieskończoność odkładane. Proces to powieść bardziej ponura od Zamku, ale również zawiera rysy komiczne. Oba arcydzieła Kafki stanowią przedmiot niezliczonych interpretacji. Zamek z powieści Zamek może symbolizować ojca Kafki, który był dla Franza nieprzystępny i oceniał go surowo, a zarzut postawiony w Procesie Józefowi K. - żydowskość, na początku XX wieku tylko przez tego pisarza postrzeganą jako "przestępstwo" karane śmiercią. Ale każda z interpretacji tych dwu wielkich powieści jakoś je pomniejsza i spłyca ich przejmującą prawdę psychologiczną. Niektórzy czytelnicy mogą nie chdeć odbierać Zamku i Pro- cesu jako przedstawiających ich własne życie, ale trudno sobie wyobrazić, by opisane w tych powieściach historie mogły się zdarzyć przed XX wiekiem. Gdy Karol Marks ogłaszał, że "wszystko, co dotychczas było trwałe, rozpada się", dobrze zdawał sobie sprawę z biegu zdarzeń. Bo oto fundamenty starego WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 459 bezpiecznego świata rozsypały się i on sam się rozsypał. Nie istnieje już jednoczące go centrum i wszyscy jesteśmy zagubieni w Grotach Marabar- skich, daremnie oczekując jakiegoś "usprawiedliwienia" naszej egzystencji. Większa część oewure Tomasza Manna dotyczy problemów związanych z twórczością, i w XX wieku lub może nawet w całej historii literatury żaden inny pisarz nie spenetrował tak głęboko osobowości artysty czy nie opisał tak wnikliwie artystycznego geniuszu. Toteż takie książki Manna jak Tonio Kroger i Śmierć w Wenecji o tyle nie są wytworami swojego czasu, o ile podejmują problemy uniwersalne. Ale pisarz w obliczu kataklizmu, jakim była wielka wojna XX wieku, nie mógł przymknąć oczu na los swoich ukochanych Niemiec i niemal tak samo ukochanej przez niego Europy. Czarodziejska góra Tomasza Manna ukazała się w tym samym, 1924 roku, co Droga do Indii, a nie ukończony Zamek spoczywał w rękopisie, po śmierci autora w czerwcu tegoż roku. Tytułowa góra z powieści Manna jest bliska zamkowi z powieści Kafki, gdyż symboliczne zdobyde zarówno jej szczytu, jak i zamku stanowi upragniony, lecz nieosiągalny cel. Hans Kastorp, bohater Czarodziejskiej góry, znajdzie się na niej tylko dlatego, że jest chory na gruźlicę. Gdy zacznie powracać do zdrowia, musi z powrotem zejść na dół, gdzie, zgodnie ze sławnym zdaniem Matthew Arnolda, "w mroku nocy ścierają się obskuranckie armie". Czarodziejska góra to bardzo długa powieść i brak jej zwartości obu arcydzieł Kafki, ale w wielu innych powieściach i opowiada- niach Mann osiągnął te same co autor Zamku i Procesu wyżyny artyzmu, jak na przykład w swojej ostatniej powieści Felix Krull z 1954 roku. ł być może nikt w XX wieku nie napisał tak doskonałego opowiadania jak Mario i czarodziej (1929). Pisarz podejmuje w nim próbę ukazania pustki życia pozbawionego dawnych bliskich więzi i nie zabezpieczającego przed ciosami, jakie może przynieść przyszłość. Zbiorowym bohaterem czyni niemiecką rodzinę wypoczywającą późnym latem w uzdrowisku stanowiącym kwintesen- cję europejskości. Słońce praży niemiłosiernie i rozleniwienie ogarnia wszyst- kich, z wyjątkiem uroczego Maria usługującego w hotelu i darzonego przez gości hotelowych wielką sympatią za człowieczeństwo i pogodę ducha. Pomi- mo wahań niemiecka rodzina przedłuża pobyt. A gdy do uzdrowiska przyjeż- dża słynny czarodziej, wybiera się ona za namową dzieci na występ, który okazuje się raczej dziwny i w jakiś sposób groźny. Czarodziej sprawia wrażenie kogoś, kogo stać tylko na najprostsze sztuczki, a mimo to zniewala widownię jakąś nadzwyczajną mocą, której nikt nie potrafi się oprzeć. Rodzina chce opuścić przedstawienie, ale nie jest do tego zdolna. Coś nie pozwala nikomu podnieść się z krzesła. W końcu na scenę zostaje wywołany Mario, by asystować przy ostatniej sztuczce. Czarodziej go upokarza i zmusza do 460 Historia wiedzy odrażającego zachowania. Po otrząśnięciu się z transu Mario bierze za to rewanż, ale ani jemu, ani tym, którzy lubią go za pogodę ducha i szanują za przyzwoitość, nie przynosi to satysfakcji. Faktycznie nie ma bowiem reme- dium na sytuację stworzoną przez czarodzieja. Pozostaje tylko nadzieja, ze przedstawienie kiedyś się skończy, choć może przecież trwać wiecznie. Tomasz Mann uważał to opowiadanie za metaforyczny obraz faszyzmu, który w tym czasie już panował we Włoszech i zdążył zarazić wielu Niemców. I istotnie, jak to bywa w przypadku najwybitniejszych dzieł, Mario i czarodziej podejmuje aktualny wówczas problem, gdyż na specyfikę XX wieku składa się między innymi trudność odróżnienia rzeczywistości od iluzji. Częściowo jest tak dlatego, że świat, który odszedł w przeszłość, stał się, ze względu na wielkie przyspieszenie cywilizacyjne, mniej uchwytny, częściowo zaś dlatego, że twórcy iluzji wznieśli się na wyżyny profesjonalizmu. Wydaje się, że jesteśmy wręcz otoczeni przez różnej maści "mistrzowskich oszustów". Czekając na Godota Samuel Beckett (1906-1989) urodził się w Dublinie, ale w 1937 roku zamieszkał we Francji, gdzie spędził większą część życia. Pisał swoje sztuki po francusku i tłumaczył je na angielski lub odwrotnie. W czasie wojny walczył od 1942 do 1944 roku we francuskim ruchu oporu. Zaczął pisać wcześnie, jego dzieła jednak długo rodziły się w mękach twórczych i pierwsze dramaty ukazały się drukiem dopiero pod koniec lat czterdziestych. Sztuka Czekając na Godota została opublikowana w 1951 roku we Francji i odniosła oszała- miający sukces. Gdy w dwa lata później ukazała się w Stanach Zjednoczo- nych, zdobyła tam jeszcze większe powodzenie, choć zarazem wzbudziła więcej kontrowersji. Wielu Amerykanów drwiło sobie z niej i nie dawało się przekonać, że twórczość Becketta to absolutnie nowe zjawisko w dramaturgii teatralnej. Ale drwiąc z niej, szybko odkryli, że drwią z samych siebie i że w tym przypadku śmiech nieuchronnie zamienia się płacz. Sztuka Czekając na Godota niemal nie ma akcji, a co więcej nikt nie wypowiada w niej myśli naprawdę istotnych czy godnych zapamiętania; ani Yladimir i Estragon, główni bohaterowie dramatu, ani Pozzo i Lucky, prze- chodzący w obu aktach drogą, przy której Didi i Gogo, czyli inaczej Yladimir i Estragon, czekają na Godota. Ten nigdy nie przyjdzie. Oni muszą się z tym liczyć, a jednak tkwią tu każdego dnia, od rana do wieczora. To czekanie jest, mówią nam, jak życie: pełne nudy, kłopotów, rutyny, smutku, niesprawied- WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 461 , liwości i bólu. I co ma ze sobą począć ktoś, kto utknął przy drodze prowadzącej donikąd, czekając na kogoś, kto nigdy nie przyjdzie? Czekając na spotkanie, które nie nastąpi, na osiągnięcie celu niemożliwego do osiągnięcia? Didi i Gogo starają się zabawić jeden drugiego, opowiadają sobie historyjki, tańczą, narzekają, pomagają sobie wzajemnie wstać, gdy któryś upadnie... W taki sposób żyjemy w świecie odartym z iluzji i miraży, wyzbyci przyziem- nych celów, gdyż ich osiągnięcie w ogóle się nie liczy. YLADIMIR: Skrdcib to nam czas. ESTRAGON: I tak by minął. YLADIMIR: Owszem. Ale nie tak szybko.* Sztuka Czekając na Godota jest najczęściej porównywana z inną sztuką Becketta - Końcówką, której prapremiera odbyła się w 1957 roku w Londynie. W Końcówce występują cztery postacie: Hamm, jego służący (?), Clov, Nagg, ojciec (?) Hamma i Nell, matka (?) Hamma. Te znaki zapytania nie są z mojej strony jakąś zaczepką, lecz świadectwem autentycznych wątpliwości. Sceneria akcji jest doprawdy zadziwiająca, gdyż ogranicza się do białego pudła z dwoma wysokimi, zasłoniętymi oknami. Czyżby symbolizowało ono wnętrze głowy (Hamma ?), a okna oznaczały oczy, spoglądające na "gnojowisko", jakim jest świat? Nell i Nagg mieszkają w skrzyniach na popiół. Od czasu do czasu wystawiają z nich głowy, wypowiadają kilka słów i znikają z powrotem. Hamm i Clov kłócą się, walczą ze sobą, śpiewają jeden drugiemu i wzywają pomocy. W końcu Clov odchodzi i nie powraca. Hamm zakrywa twarz chusteczką. Jeśli nie widziało się scenicznych realizacji obu tych sztuk, w których redukuje się zarówno życie, jak i dramat teatralny do istoty rzeczy, to trudno sobie uzmysłowić siłę ich ekspresji. Ale po obejrzeniu spektakli nawet sama lektura tych oszczędnych w słowa dramatów potrafi wstrząsnąć i wzbudzić uczucie grozy. Mass media i edukacja Rewolucja w percepcji wizualnej, w architekturze, urbanistyce i w komunika- cji społecznej, zapoczątkowana czy co najmniej ukazana na początku XX wieku przez najwybitniejszych artystów jako pewna możliwość, w pewnym * S. Beckett, Teatr, Warszawa 1973; Czekając na Godota w przekładzie J. Rogoziń- skiego, s. 63. 462 Historia wiedzy sensie stała się za sprawą mass mediów zjawiskiem permanentnym, co uprzytomnił nam McLuhan. Pod koniec tego stulecia komputery mają dla nas coraz większe znaczenie, ale praktycznie ich nie zauważamy, dopóki nie zaczynamy na nich pracować. Są odpowiedzialne za sprawność naszego działania w wielu różnych dziedzinach, lecz nie odbieramy ich obecności jako natrętnej. Podobnie jak komputery wszechobecna jest współcześnie aparatura medyczna, jednak również i jej raczej nie zauważamy, czy nawet ją ignoruje- my, dopóki nie musimy z niej skorzystać. Natomiast mass mediów nie sposób nie zauważać czy ignorować. Narzucają się nam swą obecnością niczym smog w Los Angeles. Nie jesteśmy w stanie od nich uciec. W 1929 roku hiszpański filozof, Jose Ortega y Gasset (1883-1955), opublikował książkę Bum mas. Przedstawił w niej narody europejskie jego czasów jako zdominowane przez masy przeciętnych, nie obytych z kulturą ludzi, którzy zaczęli stanowić znaczącą siłę społeczną na skutek przemian politycznych i rewolucji technicznej. Ta myśl została entuzjastycznie przyjęta przez intelektualistów po obu stronach Atlantyku. Niemal całkowicie zgodzili się oni z poglądem Ortegi, że gdyby nie obyte z kulturą masy potrafiły rozpoznać, co naprawdę jest dla nich dobre, to oddałyby ster rządów w ręce kulturalnej mniejszości. Ta zaś przejęłaby odpowiedzialność za edukację mas, zapewniając im zdobycie wiedzy, jakiej nigdy w przeszłości nie miały niższe warstwy społeczne, a tym samym gwarantując osiągnięcie takiego poziomu kulturalnego, jakim legitymowali się ich potencjalni mentorzy. To był elityzm w czystej postaci. Ale koncepcja Ortegi o tyle reprezen- towała sobą coś jeszcze, o ile powtarzała wyrażoną przez Tocqueville'a obawę, że pod naporem nieodłącznego od demokracji egalitaryzmu może zniknąć z życia społecznego dążenie do doskonałości i mistrzostwa. Zgodnie z tym punktem widzenia stary porządek, jakkolwiek niesprawiedliwy, umożliwiał powstawanie "kojących wzrok", pięknych i pełnych wdzięku budowli oraz dzieł sztuki. Natomiast nowocześnie myślący ludzie, demokraci o poglądach socjalistycznych, stworzyli pozbawione polotu, brzydkie budownictwo i ponu- re neonowe szyldy nad sklepami z żywnością. Poza tym, od dawna na całym świecie najlepiej sprzedają się komiksy i upadła wielka tradycja muzyki klasycznej - od kiedy, w 1971 roku, zszedł z estrady Igor Strawiński, a nie pojawił się na niej powszechnie ceniony jego następca. Jak głosił przed trzydziestu laty Newton Minow, telewizja to wciąż "ogromny nieużytek", a jedyną naprawdę interesującą rzeczą są reklamy, które z racji swej funkcji nie przekazują prawdy. Oszukują one i podstępnie manipulują masami, sterowanymi przez wytrawnych mistrzów oszustwa, którzy chcą sprzedać byle jakie, tanie imitacje produktów i idei reprezentujących najwyższe standardy. WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 463 • _ A najgorsze w tym wszystkim jest to, że masy są takimi namiastkami absolut- nie ukontentowane, gdyż po raz pierwszy w dziejach ludzkiego gatunku niższe warstwy społeczne uważają się za szczęśliwe. Oczywiście w tych oskarżeniach kierowanych pod adresem mas jest ziarnko prawdy, ale tylko ziarnko, ponieważ nikt, kto choć trochę zna owych przeciętnych, nie obytych z kulturą ludzi nie potwierdzi przekonania żywio- nego przez wszystkich "lepszych", iż są oni głupcami. Ale istotnie są szczęśliwsi od niższych warstw społecznych z przeszłości, zwłaszcza w rozwi- niętych krajach Europy i Ameryki Północnej, choć nie tylko tam. A jeśli równość polityczna jest niemożliwa do osiągnięcia w krótkim czasie przez wszystkie narody, to większość z nich i tak ją zdobędzie, tyle że dłużej to potrwa. W ślad zaś za równością polityczną pojawi się równość ekonomiczna; zostaną stworzone warunki umożliwiające lepsze życie - wygodniejsze, bar- dziej bezpieczne, zdrowsze, dłuższe i bogatsze w możliwości twórcze. Co się tyczy masowej edukacji, to z pewnością pozostawia ona wiele do życzenia, ale edukacja jako taka jest współcześnie inna od tej znanej z historii. Sama edukacja masowa jest lepsza, bogatsza w wiadomości i bardziej zapład- niająca umysły w porównaniu z kształceniem niższych warstw społecznych w przeszłości. Poza tym obecnie każdy kończy jakąś szkołę. Oczywiście szkoły publiczne mogłyby reprezentować wyższy poziom, ale ich zaletą jest to, że są dostępne dla wszystkich, podczas gdy jeszcze przed stu laty nie były dostępne nawet dla większości. Poza tym, współcześnie uczniowie zdobywają wiedzę nie tylko w szkole, gdyż od kilku dziesięcioleci umożliwia im to również telewizja. Telewizory są włączane w naszych domach o siódmej rano, a wyłączane późnym wieczorem. W ciągu dnia program oglądają zajmujące się domem kobiety, jakkolwiek jest ich coraz mniej, w związku ze stale rosnącą liczbą tych pracujących zawodowo, po południu wracające ze szkoły dzieci, a wieczorem, przez kilka godzin, cała rodzina. Socjologowie twierdzą, że chodzi o nałóg, że niebieskie migotliwe światło lampy elektronowej działa na ludzi hipnotyzujące. Jeśli rzeczywiście można mówić o nałogu, to, jak sądzę, jest on raczej skutkiem chęci przyswojenia sobie wiedzy, jaka w ostatnich latach XX wieku przekazy- wana jest za pomocą telewizji do każdego niemal domu na całym świecie. Zgodnie z tym, co twierdzi psycholog i terapeuta, Glenn Doman, dzieci od niemowlęctwa wykazują ogromne potrzeby poznawcze. Dobrze wiedzą o tym matki, a odpowiednie wnioski wyciągają z tego twórcy reklam, zwłaszcza reklam telewizyjnych. Natomiast wielu wychowawców zdaje się o tym nie wiedzieć. Zbyt późno rozpoczynają edukację naszych dzieci i przekazują im w sposób nieciekawy za mało wiedzy. Twórcy reklam nie są tak ograniczeni. Doskonale zdają sobie sprawę, że dzieci chcą jak najszybciej dowiedzieć się 464 Historia wiedzy wszystkiego o świecie i ludziach, i potrafią przedstawiać im rożne zaskakujące fakty w półminutowych filmikach o dynamicznej, zabawnej akcji, co może stanowić ekwiwalent nawet półrocznego, tradycyjnego nauczania. Pojawia się pytanie, czy istotnie zawsze chodzi tu o fakty. Można odpowiedzieć na nie pytaniem: dlaczego zawsze miałoby chodzić tylko o fakty. Wiedza przekazy- wana w szkołach również nie sprowadza się tylko do faktów. Inne ważne pytanie dotyczy tego, czy telewizja przekazuje wiedzę interesującą. Zapewne tak, to znaczy częściej niż szkolne nauczanie. Nasuwa się także pytanie, czy telewizyjne reklamy stawiają dobro dzieci ponad sukcesem komercyjnym reklamowanych towarów i usług. Zapewne nie, ale czy wszyscy nauczyciele wyłącznie to dobro mają na względzie? I wreszcie, czy oglądanie telewizji sprzyja nauce czytania? Trudno powiedzieć. Ale czy za sprawą nauki w szkole wszystkie dzieci w jednakowym stopniu opanowują umiejętność czytania? A jeśli nie, to czy wszyscy nauczyciele zadają sobie wystarczający trud, by chciały ją opanować? Twórcy reklam przynajmniej wkładają całą swoją pomysłowość w to, by dzieci odczytały nazwy reklamowanych produktów, a dzięki temu potrafiły je rozpoznać w sklepach i nakłoniły matki do ich zakupu. Oskarża się mass media o to, że obecnie jedna czwarta młodych Amerykanów praktycznie nie umie czytać i pisać. Autorzy alarmistycznych artykułów utrzymują, że ta liczba jest wyższa od liczby analfabetów przed stu pięćdziesięciu laty i obwiniają o wszystko telewizję, którą dzieci oglądają kosztem czasu przeznaczonego na odrabianie lekcji. Jednak trudno w sposób pewny ustalić, co stanowi przyczynę tego trudnego do zlikwidowania, zdumie- wającego zjawiska wtórnego analfabetyzmu. Ale raczej oczywiste jest to, że obecnie umiejętność czytania i pisania nie stanowi, jak kiedyś, klucza do sukcesu. Gdyby bowiem nim była, więcej ludzi chciałoby ją zdobyć. Ludzie zaliczani do mas głosują, jak wszyscy inni, nogami, wyrażając swoje preferen- cje nie za pomocą tego, co mówią, lecz tego, co robią. Powstaje pytanie: co mogłoby zastąpić umiejętność czytania i pisania? Zwinność palców, dzięki której odnosi się sukcesy w salonie gier wideo, przysparzające popularności wśród rówieśników? Czy sprawność w zakresie języka mówionego, który można nagrywać, a następnie zlecać z określoną intencją do przepisywania maszynistkom? A może talent w jakiejś dyscyplinie sportu, umożliwiający zostanie gwiazdą czy gwiazdorem? Albo ponadprzeciętna zdolność wyrażania osobowości głosem, owocująca kontraktami płytowymi? Dzięki tym umiejęt- nościom niektórzy już zrobili kariery, które przyniosły im bajeczne fortuny; bajeczne, gdyż tak niewiarygodne, jak te zawdzięczane wróżkom z bajek. Trudno się więc dziwić, że współczesne dzieci i młodzież pragną dla siebie takich karier bardziej niż osiągnięcia biegłości w sztuce czytania i pisania. Czy WIEK XX - SZTUKA I ŚRODKI PRZEKAZU 465 w związku z powyższym słuszne jest zatem oskarżanie mass mediów o to, że w naszych czasach ludzie są źle wykształceni, o ile oczywiście to ostatnie twierdzenie jest prawdziwe? Ale załóżmy, że w pewnym sensie jest, przede wszystkim jednak podkreślmy, że wykształcenie współczesnych przeciętnych ludzi różni się od wykształcenia ich dziadków. Przed stu laty większość społeczna nie zdobywała formalnego wykształcenia. A jeśli ktoś miał szczęście chodzić do szkoły, to uczył się czytać, pisać i liczyć, a także zdobywał pewną wiedzę historyczną oraz filozoficzną i czasami powierzchowną znajomość języka obcego. Lecz czego tak wykształceni ludzie dokonali? Stworzyli nowoczesny świat, w którym ich wnukowie zdobywają edukację dzięki mass mediom. W dyskusji na temat funkcji spełnianych przez mass media zawsze pojawiają się jakieś za i przeciw. Być może należałoby je starannie wyważyć, ale nie da się zaprzeczyć, że mass media odgrywają dominującą rolę we współczesnym życiu intelektualnym, jeśli operuje się szerokim i właściwym rozumieniem tego określenia, czyli nie ogranicza życia intelektualnego do środowiska akademickiego. Najistotniejsze jest pytanie, czy dzięki mass mediom poziom życia intelektualnego uległ podwyższeniu? Faktycznie, co zresztą nie może zaskakiwać, pytanie to dotyczy wzrostu lub spadku naszej wiedzy. Czy zatem za sprawą mass mediów wiemy obecnie więcej niż nasi przodkowie przed stu laty? A jeśli tak, to czy chodzi o wiedzę błahą? Jeśli zaś nie o błahą, to czy za sprawą mass mediów nie ulega ona zafałszowaniu? Oczywiście każdy z czytelników tej książki powinien sam spróbować odpowie- dzieć na te pytania, zwłaszcza że udzielone przeze mnie odpowiedzi mogą niektórych rozczarować lub zaskoczyć. Otóż uważam za niezaprzeczalny fakt ogólny wzrost poziomu wiedzy w drugiej połowie XX wieku, w porównaniu z bliższą i dalszą przeszłością. I dotyczy to wszystkich ludzi, a nie tylko wąskich grup spadkobierców dawnych elit legitymujących się wysoką kulturą. Przytłaczającą część tej wiedzy można uważać za trywialną, ale taki zarzut odnosi się również do wiedzy posiadanej w dawnych czasach przez wykształ- cone warstwy społeczne. Ponadto współcześnie wykształcenie na poziomie elementarnym posiada zdecydowana większość ludzi, podczas gdy kiedyś stanowili oni bardzo nieliczną mniejszość. A w związku z zarzutem trywialno- ści wiedzy, którą ma przeciętny człowiek w naszych czasach, można zapytać, czy jest coś bardziej trywialnego niż rozmaite fanaberie i mody z przeszłości? Co się zaś tyczy prawdziwości naszej wiedzy, to trzeba przyjąć, że jest ona w dużym stopniu zafałszowana. Jednak czytelnik tej książki dobrze wie, iż również w minionych wiekach wiedza była obarczona licznymi błędami i pomyłkami, które ludzie w swej nieświadomości uważali za najświętsze 466 Historia wiedzy prawdy i za które gotowi byli oddać życie. Uważam, że w sprawach funda- mentalnych my zgadzamy się ze sobą bardziej niż nasi dziadkowie. Dzięki mass mediom rozumiemy demokrację lepiej niż zdecydowana większość ludzi przed stu laty. Dzięki mass mediom z większą niż om nieufnością podchodzi- my do wojny, choć jeszcze nie z taką, jakiej można by sobie życzyć. Niestety, dla większości ludzi negatywny stosunek do wojny to coś całkiem nowego. Wiara, że takie lub inne kategorie ludzi są "z natury" gorsze od innych przetrwałaby łatwiej, gdyby mass media nieustannie nie przypominały nam, że jesteśmy wobec siebie równi. Nawet pod względem moralnym... Przery- wam w pół zdania, gdyż nie mam pewności, czy dzięki mass mediom jesteśmy lepszymi ludźmi niż nasi dziadkowie. Nie uważam natomiast, że za sprawą mass mediów jesteśmy od nich gorsi. Zresztą trudno definitywnie rozstrzyg- nąć, czy jesteśmy lepsi czy gorsi. Postęp moralny zawsze był czymś dwuzna- cznym i taki pozostał również pod koniec XX wieku, choć na przykład zniesienie "naturalnego" niewolnictwa to ewidentny przejaw postępu moral- nego. 15 JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? "Przepowiadanie przyszłości to ryzykowne zajęcie. Nie potrafimy przewidzieć, M. jaka będzie za jakiś czas sytuacja na rynku złota, towarów, walutowym czy sztuki... Nawet doświadczeni fachowcy równie często układają zarówno trafne, jak i błędne prognozy. Znawcy sportu nie są w stanie wytypować zwycięzców w następnym roku w mistrzostwach w baseballu czy w krytóecie, nie mówiąc już o tym, że nikt nie potrafi przewidzieć, kto będzie grał. Nikt też nie przepowie z absolutną pewnością, gdzie wybuchnie kolejna lokalna wojna czy poważny konflikt, choć oczywiście istnieje większe prawdopodobieństwo, że d, którzy się tym nie interesują, łatwiej się pomylą niż eksperci. Na początku lat dziewięćdziesiątych w mediach pojawiły się różne wyob- rażenia o tym, jaka będzie ta dekada. Jeden z "proroków" na przykład ogłosił, że zaczną obowiązywać wyższe standardy moralne. Ale, jak już zauważył Sokrates, tylko głupiec mógłby pragnąć czegoś odwrotnego. I nie chodzi o to, czy życzymy sobie tych standardów, lecz czy je osiągniemy. Poza tym same z siebie nie uczynią nas one lepszymi ludźmi. Pytanie sir Toby'ego do Malwolia, w Wieczorze Trzech Króli Szekspira, zachowało aktualność. Czy myślisz, iż dlatego, że jesteś cnotliwy, nie będzie już na ziemi kołaczy i piwa?* Niektórzy uważają, że możemy przewidzieć kierunek rozwoju techniki w latach dziewięćdziesiątych, ale wystarczy rzucić okiem na przepowiednie dotyczące lat osiemdziesiątych, by stwierdzić, że większość proroków się pomyliła. W 1980 roku eksperci przewidywali, że płyty kompaktowe, zdolne pomieścić miliony słów, zepchną książki na dalszy plan, a tymczasem mamy * W. Szekspir, Komedie, t. II, Warszawa 1963; Wieczór Trzech Króli w przekładzie Leona Ulricha. 468 Historia wiedzy je nadal w wielkiej obfitości, podczas gdy trudno znaleźć biblioteki gromadzące płyty kompaktowe. Takie biblioteki mogą jednak zacząć powstawać w latach dziewięćdziesiątych. Z kolei w latach sześćdziesiątych specjaliści prognozowali, iż zaczną powstawać filmy trójwymiarowe, lecz pomysł nie został wdeiony w życie. . A film dotoora Langa do natychmiastowego otrzymywania zdjęć miał zrewolucjo- nizować fotografię. Owszem, polaroid zaczął być używany, jednak nadal prefero- wane są aparaty robiące zdjęcia na filmach wymagających wywoływania. De facto to nie film, lecz aparat zmienił się niemal nie do poznania. Różne jego typy są tak samo łatwe w obsłudze jak pierwszy kodak George'a Eastmana z 1888 roku, lecz pozwalają robić coraz doskonalsze zdjęcia. Trudno powiedzieć, co zdarzy się w ciągu roku czy dziesięciu lat, a co dopiero w okresie stu lat! Łatwiej oszacować skalę trudności układania prognoz na tak długi okres, jeśli sobie przypomnimy początek naszego wieku. Takie charaktery- styczne dla dzisiejszych czasów maszyny, jak samolot, samochód czy komputer oczywiście nie istniały. W 1900 roku nikt nie latał samolotem, nie słuchał radia i nie oglądał telewizji. Istniała niewielka ilość samochodów osobowych i ciężaro- wych, ale były one uważane za mechaniczne powozy i wozy. Nawet taki geniusz jak Henry Ford nie potrafił przewidzieć wyglądu autostrady dojazdowej do San Diego pod koniec XX wieku, w godzinach szczytu, kiedy panuje na niej nieopisany hałas, a powietrze cuchnie spalinami. Nikt nie wyobrażał sobie komputera cyfrowego, a mówiąc dokładniej, było to niemożliwe aż do czasu napisania przez Alana Turinga omówionej wcześniej słynnej rozprawy. Jednak również sam Turing nie mógł przewidzieć obecnych cudów techniki mikro- komputerowej. Maria Skłodowska-Curie (1867-1934) wykazała się wspaniałą intucją, jeśli chodzi o właściwości radu, a nikt nie potrafił przewidzieć wybuchu bomby atmowej oraz politycznych skutków wynalezienia broni nuklearnej. Nikt też nie mógł sobie wyobrazić antybiotyków, nawet najbardziej oddani badaniom lekarze, podobnie jak korzyści płynących z odkrycia promieni Roentgena, nie mówiąc już o tomografii komputerowej. Jeśli z kolei niektórzy przenikliwi badacze mieli jakieś wyobrażenie na temat genu, to nikt nie mógł przewidzieć, że w połowie XX wieku dwaj młodzi biolodzy zidentyfikują tę "matrycę" życia. Nikt nie przewidział też ani krótkotrwałego triumfu kolejki górskiej, ani upadku komunizmu. Nie chodzi o to, że prognozowanie rozwoju wiedzy w XXI wieku po prostu jest trudne, lecz o to, iż istnieje wielka liczba możliwych kierunków rozwoju. Tak jak dziesięć podniesione do kwadratu równa się sto, tak liczba nowych wynalazków, powstałych dzięki już dokonanym, może ulec gwałtownemu zwiększeniu. Nie zamierzam pisać o tym, jakim zmianom ulegnie w XXI wieku ludzkie życie. I nie pokuszę się o zgadywanie wysokości kursu dolara w 2100 roku. JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 469 Pominę też rozważania na temat przyszłej muzyki i sztuki, gdyż nie potrafię przewidzieć kierunku ich rozwoju. Wielce prawdopodobne jest, jak sądzę, tylko to, że z powodzeniem przetrwają wiek XXI piosenki miłosne. Można się oczywiście zastanawiać, czy za kilkadziesiąt lat część ludzi nadal będzie jadła mięso, czy też wszyscy staną się wegetarianami; czy będą mieszkali w wielkich metropoliach, dwu- lub trzykrotnie większych od największych współczesnych miast, czy raczej rozproszą się po całym globie, lecz zarazem będą, dzięki dalszemu rozwojowi elektroniki, połączeni siecią kontaktów, które zamienią świat w globalną wioskę, zapowiadaną przez McLuhana? Możliwe, że utrzy- mają się przeciwstawne tendencje, gdyż niczego nie da się w takich sprawach stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Ale pewne jest, że w 2100 roku ludzie będą wiedzieli wiele różnych rzeczy, których obecnie nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Nie można bowiem przzewidzieć, czym w przyszłości zaowo- cuje ludzka wynalazczość i geniusz. Być może jakieś współczesne dziecko dokona za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat odkrycia, które przeobrazi świat w sposób przerastający nasze obecne marzenia. A jak wynika z przedstawionej w tej książce historii ludzkiej wiedzy, jest bardziej prawdopodobne, że się to zdarzy, niż że się nie zdarzy. Tak czy inaczej, istnieje dość duże prawdopodo- bieństwo sprawdzenia się w XXI wieku kilku prognoz, które chcę tu przed- stawić. Można bowiem sądzić, że określone procesy, zapoczątkowane przed stu laty, nie ulegną zahamowaniu, a w związku z tym pokusić się o wysunięcie pewnych przypuszczeń dotyczących ich możliwych skutków. A nawet to, co zostało zapoczątkowane stosunkowo niedawno, musi mieć przewidywalne konsekwencje. Skoro zaś są one przewidywalne, choćby w mglisty sposób, to można je określić. Moje prognozy będą bardzo ogólne, gdyż nie jest możliwe uwzględnienie w nich takich czy innych szczegółów oraz dat. Przyszłość osądzi, czy miałem rację. Żałuję, iż raczej nie będzie mi dane przekonać się o tym osobiście. Ale jednego jestem pewny - wiek XXI będzie inny od wieku XX; nowy i, jak wszystkie poprzednie stulecia, niezwykle interesujący. Nowa faza komputeryzacji Dzięki coraz szerszemu użytkowaniu komputerów rozwiązaliśmy w ciągu niecałych pięćdziesięciu lat większość problemów związanych z obliczaniem i kierowaniem rozmaitymi procesami. Nasuwa się więc pytanie, jaką jeszcze możemy mieć z nich korzyść? Po wynalezieniu przez Gutenberga przed pięciuset pięćdziesięciu laty ruchomej czcionki wydrukowano w ciągu półwie- 470 Historia wiedzy cza wszystkie manuskrypty uznane za wartościowe. Już około 1490 roku wydawcy byli zaniepokojeni sukcesem odniesionym przez nowy wynalazek, gdyż podaż drukowanych książek szybko spadała, nie nadążając za stale rosnącym popytem. Jednak powód do zmartwień wkrótce przestał istnieć, gdyż wraz z opublikowaniem starych manuskryptów zaczęły trafiać do drukarń świeżo napisane książki. Dotyczyły one nowych spraw i miały inną formę niż dawne księgi. Propagowały nie znane dotychczas idee oraz instytucje polityczne, marzenia 0 lepiej niż dotychczas urządzonym świecie. W 1492 roku Krzysztof Kolumb odkrył Nowy Świat. Gdy powiódł do Hiszpanii, natychmiast zasiadł do pisania listów i książek, które obwieszczały o dokonanym przez niego odkryciu. Te ostatnie zostały szybko wydrukowane i zaczęły być czytane przez nową kategorię czytelników, jaka pojawiła się wraz z wynalazkiem Gutenberga. Słowo drukowane odmieniło w sposób zasadniczy sam sposób zdobywania wykształcenia i jego charakter, niejako wymuszając naukę czytania. Umiejętność czytania umożliwiała bowiem dostęp do wiedzy zawartej we wszelkich wydawanych wówczas książkach, a zatem również w tych oszczerczych lub nieprzyzwoitych czy w radykalnych 1 buntowniczych. A do czasu wynalezienia druku wiedza była zwykle przekazywa- na ustnie. Pojawienie się książek drukowanych zaowocowało więc także nowym podejściem do starych problemów. Pomiędzy czytającymi drukowane książki uczniami i ich nauczycielami, należącymi ze względu na sposób myślenia jeszcze do starej epoki, powstała przepaść nie do przebycia. W ciągu stu lat od wynalezienia przez Gutenberga ruchomej czcionki zakwestionowano większość obowiązujących przez wieki norm moralnych i przekonań religijnych. A w ciągu następnych stu lat upadły średniowieczne wzorce sztuki i nauki. Po 1490 roku trzy kolejne stulecia upłynęły w Europie pod znakiem buntów przeciw dotychcza- sowemu systemowi rządów, choć spotkały się one z zaciekłym oporem ze strony zwolenników starego porządku. Guteberg z pewnością należy do najważniejszych wynalazców w dziejach ludzkości. Istnieją uderzające podobieństwa pomiędzy drugą połową XV wieku i drugą połową XX. Jak wskazywałem, w tamtym czasie dzięki wynalazkowi druku i powiększeniu się wraz z tym grupy ludzi potrafiących czytać, zostały opublikowane wszystkie ważne manuskrypty i powstał wielki popyt na nowe książki. Natomiast w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat pamięć komputerów wchłonęła rozmaite dane dotyczące dawno temu powstałych systemów finan- sowych, produkcyjnych, komunikacyjnych itp" i przyszła kolej na zaspokoje- nie nowych potrzeb. Systemy komunikacyjne zostały już skomputeryzowane niemal w całości, podobnie jak wiele systemów produkcyjnych, co wymusiło wielkie zmiany nie tylko w przypadku technologii, ale i w przypadku samych produktów. Istnieje światowa sieć komputerowa systemów finansowych, JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 471 w czym upatruje się nawet przyczynę niekorzystnych, dużych wahań kursów walut na poszczególnych rynkach pieniężnych, wychodząc z założenia, że wahania te stanowią nieunikniony skutek komputerowej obsługi zawieranych transakcji. Oczywiście komputeryzacja objęła również służby socjalne, oświatę i szkolnictwo, politykę, sport i rozrywki. Na całym świecie istnieją setki milionów komputerowych terminali. W niedługim czasie będzie ich więcej niż ludzi. (Przynajmniej w krajach wysoko rozwiniętych, bo to między innymi znaczy "wysoko rozwinięty".) Zastanówmy się teraz, jakie jeszcze funkcje mogą w przyszłości spełniać komputery, pamiętając przez cały czas o maszynie Turinga, która stanowi wciąż nie podjęte wyzwanie, jak pisałem w poprzednim rozdziale. A na czym to wyzwanie polega? Jest pewna stara gra towarzyska. O tym, kto wygra, decyduje to, czy gracze potrafią na podstawie określonych informacji rozstrzygnąć, o kogo chodzi: o kobietę czy o mężczyznę. Oboje opuszczają pokój, w którym przebywa całe towarzystwo, i przechodzą do oddzielnych pomieszczeń - w taki sposób, by pozostali nie wiedzieli, dokąd udała się kobieta, a dokąd mężczyzna. Gracze posyłają im liściki z pytaniami, nie wiedząc, do kogo piszą, i na podstawie otrzymywanych odpowiedzi muszą odgadnąć, od kogo one pochodzą. Mężczyzna i kobieta mają prawo wprowadzać towarzystwo w błąd swymi odpowiedziami i wygrywają grę, jeśli ich płeć nie zostanie do określonego momentu zidentyfi- kowana. Ale czy naprawdę jest możliwa taka identyfikacja tylko na podstawie odpowiedzi udzielanych na zadane pytania? Otóż Turing uważał, że teoretycznie można rozważać skonstruowanie maszyny, która wygra tę grę, to znaczy udzielane przez nią odpowiedzi będą nie do odróżnienia od odpowiedzi udzielanych przez człowieka. W teście Turinga należy zadawać te same pytania niewidocznym - człowiekowi i maszynie. Należy także pozwolić im kłamać. I na podstawie udzielonych odpowiedzi rozstrzygnąć, a nie po prostu zgadnąć, które pochodzą od człowieka, a które od maszyny. Czy jest to możliwe? Turing uważał, że teoretycznie takie rozstrzygnięcie jest niemożliwe. A zatem w tej konkretnej sytuacji nie można byłoby odróżnić maszyny od człowieka. Mówiąc inaczej, maszyna byłaby zdolna myśleć tak jak człowiek, przynajmniej w pewnym przybli- żeniu, czyli okazałaby się prawdziwą myślącą maszyną. Problemy moralne związane z myślącymi maszynami Możliwość skonstruowania myślącej maszyny niesie ze sobą problemy moral- ne, które mogą wywołać gwałtowne spory. Gdyby bowiem komputer potrafił 472 Historia wiedzy myśleć tak jak człowiek, to czy nie powinien posiadać określonych praw, na przykład prawa do tego, by człowiek go nie wyłączył wbrew jego woli? A gdyby inteligentny komputer został wyłączony ("spał") wbrew własnej woli, to czy nie powinien być jakoś zabezpieczony przed skasowaniem wówczas jego pamięci i programów (zdolności do działania)? I czy człowiek jako twórca inteligentnego komputera może zostać zobowiązany do niewyłączania go wbrew jego woli? Współcześnie rozważa się w zapalczywych dyskusjach problem praw wyżej zorganizowanych gatunków zwierząt, który stanie się bardziej palący w następnym stuleciu, gdy groźba zagłady tych zwierząt stanie się bardziej realna. Oczywiście, wyjątek będą stanowiły psy i koty, gdyż nauczyły się zjednywać sobie naszą przychylność; a także świnie i krowy, bo dostarczają nam pożywienia. Żadne wyżej zorganizowane zwierzęta nie potrafią myśleć w taki sam sposób jak ludzie, ale niektóre gatunki potrafią myśleć. A jeśli powstaną myślące maszyny, nieodróżnialne w pewnych warun- kach od ludzi, jak w teście Turinga, to trudno będzie im odmówić praw, które obywatelom wielu państw gwarantują konstytucje. Chodzi tu przede wszyst- kim o wspomniane prawo maszyny do niewyłączania jej przez człowieka (prawo do życia) oraz do wyboru sposobu funkcjonowania (prawo do wolności) i do nieskrępowanego zdobywania nowych umiejętności (prawo do szczęścia). Według mnie poczucie sprawiedliwości wymaga przyznania myślą- cym maszynom tych praw. Oczywiście, wiemy z historii, że kiedyś ludzie ignorowali poczucie sprawiedliwości. Silniejsi czynili ze słabszych swoich niewolników i odmawiali im wszelkich praw. Toteż jestem przekonany, że w początkowym okresie istnienia inteligentnych komputerów ludzie będą je uważali za swoich niewolników. Ale gdy maszyny zaczną protestować, to możliwe, że poprze je duża liczba ludzi, zakładając, powiedzmy, Partię Obrony Praw Komputerów. Rzecz jasna, inteligentne komputery będą zbyt cenne dla ludzi, by mogły stosunkowo tanim kosztem zdobyć wolność, więc pozostaną niewolnikami, być może przez długi czas. Nie sądzę, by wcześniej niż pod koniec XXI wieku doszło do jakiegoś poważnego, zorganizowanego buntu myślących maszyn, toteż rozważę tę możliwość w dalszej części rozdziału. Oczywiście świadom jestem kontrowersyjności prezentowanej tu prognozy. Komputery - towarzysze ludzi W ciągu obecnego lub następnego dziesięciolecia może trafić na rynek nowy rodzaj komputerów. Nazwę je CC - komputerami towarzyszami ludzi (od JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 473 nazwy Companion Computen), dla odróżnienia od PC - komputerów osobis- tych (od nazwy Personal Computers). Możliwe, że CC zyskają różne przydomki i zostaną nazwane na przykład Ciepłymi Puchatkami, skoro współcześni entuzjaści komputerów mówią o zimnych i twardych maszynach w opozycji do ciepłych i puszystych zwierząt, a komputery towarzysze będą ciepłe i pu- szyste w stopniu zależnym tylko od naszych życzeń. Uczynienie ich takimi nie powinno nastręczać żadnych trudności. (Mogłyby też być nazwane knowbota- mi, poprzez połączenie słowa know (wiedzieć) i drugiej sylaby słowa robot (robot). Określenie to jest współcześnie używane w odniesieniu do kompute- rów, które potrafią się uczyć i wykonują bardziej wymagające polecenia. Oczywiście, ważniejsze od zewnętrznych cech Ciepłych Puchatków są ich możliwe funkcje. Ale zacznijmy od tego, że CC będą miniaturowe i bardzo lekkie; przenośne. Całkiem możliwe, że będzie się je nosiło w uszach, by dyskretnie mogły przekazywać rozmaite przestrogi i szeptać czułe uspokajające słówka. Mogłyby, jeśli nieco pohamować wyobraźnię, być noszone jak zegarki, czyli na nadgarstkach. Te zaś modele, które rzeczywiście byłyby ciepłe i puszyste - na pewno kupiliby je sybaryci - mogłyby niczym boa okręcać się wokół szyi lub bioder. Pomimo niewielkich rozmiarów CC będą dysponowały bardzo pojemną pamięcią. Ich posiadacze będą w niej przechowywali rozmai- te informacje, którymi nie zechcą obciążać własnej pamięci i które będą im przekazywali ustnie lub telepatycznie. W tym banku danych znajdzie się na przykład wykaz kaloryczności produktów spożywczych czy zalecenia pozwala- jące uprawiać bezpieczny seks. Wiele modeli będzie miało w pamięci wielką encyklopedię powszechną, z której posiadacze CC wydobędą wszelkie intere- sujące ich informacje za pomocą zadawanych ustnie lub tylko pomyślanych pytań. Kto zechce, dołączy do encyklopedii swoje ulubione wiersze czy opowiadania, jakieś historyczne osobliwości i różnego rodzaju "drobiazgi" informacyjne. Oczywiście w pamięci takiego komputera będzie również miej- sce na prywatną bibliotekę muzyczną jego posiadacza, dysponującego dzięki temu przez cały czas nagraniami i systemem odtwarzania zapisu cyfrowego utworów o najwyższej jakości technicznej. W pamięci CC może się znaleźć nawet plik zawierający puenty rozmaitych zabawnych historyjek. Ale Ciepłe Puchatki będą czymś więcej niż bazami najrozmaitszych, łatwo dostępnych danych. Będą na przykład "wiedziały" dużo o świecie, a zwłaszcza o miej- scach zamieszkania ich posiadaczy. Będą "pamiętały" o upodobaniach szefów swoich posiadaczy, doradzając stosowne zachowanie. Takie komputery rozpo- znają, kiedy ich posiadacze staną się senni i powinni przerwać nocną jazdę samochodem, kiedy wypiją za dużo i powinni wyjść na świeże powietrze, kiedy zaczną robić z siebie głupców i powinni przestać itd. Kobietom będą przypo- 474 Historia wiedzy minały, że postanowiły nie spotykać się z tym czy tamtym mężczyzną, a jeśli one ich nie posłuchają i wyjdą na tym źle, pomogą im uporać się z proble- mem. Nie będą przy tym nachalne. Krotko mówiąc, będą pełniły funkcje doskonałych służących - dyskretnych, nie zgłaszających żadnych roszczeń i pretensji, i przez cały czas obecnych. Być może, jak służący, będą nazywane po imieniu. A co więcej, nauczą się rozumieć swoich posiadaczy i sprawiać im przyjemność. W zależności od potrzeby chwili będą milczały lub prowa- dziły z nimi stosowną rozmowę. Będą potrafiły "spekulować" zarówno na tematy najbardziej wyrafinowane, jak i na te najbardziej pospolite, a także grać we wszelkie możliwe gry i wyczuwać różnego rodzaju granice oraz decydować, czy oraz jakiego rodzaju pomoc jest potrzebna w danej sytuacji. Uczynią życie swoich posiadaczy, ludzi wolnych i niezależnych, nieporówny- walnie bardziej komfortowym od tego z przeszłości. Będą bardzo reklamowa- ne, zwłaszcza CC w pewien sposób specjalistyczne - "chrześcijańskie", "prawosławne", "młodzieżowe", "uczące", "udzielające korepetycji", "kon- sultujące" itp. Niektóre, zgodnie z programem, zawsze będą odpowiadały twierdząco, a inne przecząco. Ciepłe Puchatki sprawią, że życie ludzi stanie się o wiele przyjemniejsze od tego, które my prowadzimy, ale raczej nie przyczynią się do jego zmiany czy do poprawy pod względem moralnym. Inne rodzaje komputerów będą wykonywały większość niewdzięcznych zajęć, takich jak uprzątanie śmieci, wymiana oleju w samochodach, niszczenie szkodni- ków itp. Będą wykonywały również prace montażowe - lepiej od ludzi, gdyż bez uczucia znudzenia i bez rozpraszania uwagi. I prawdopodobnie głównie one będą walczyły w przyszłych wojnach. A ponadto zostaną pierwszymi kolonistami na planetach Układu Słonecznego, prawdopodobnie z wyjątkiem Marsa, który może się okazać tak interesujący dla ludzi, że od razu sami zechcą go skolonizować. A ponadto będą pracowały w kopalniach na asteroidach, obsługiwały kosmiczne stacje przekaźnikowe dla ludzi i śledziły lot komet, ostrzegając przed ewentualny- mi niebezpieczeństwami. W przestrzeni międzyplanetarnej będą miały nad ludźmi przewagę, gdyż zimno dobrze im służy. W szczególności udział w wojnach i w eksploracji kosmosu wymusi ewolucję komputerów i doprowadzi do powsta- nia generacji myślących maszyn. Stworzenie myślących maszyn Wierzę, że pierwszą myślącą maszynę stworzy jakaś rodzina entuzjastów komputerów. Maszyny te będą procesorami równoległymi o niezwykle pojem- JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 475 nej pamięci, wyposażonymi we wszelkie możliwe urządzenia ąuasi-senso- ryczne, na jakie będzie stać ich posiadaczy. Zapewne jeden z takich kompu- terów owa rodzina przeznaczy na eksperymentowanie z jego ewentualnymi możliwościami twórczymi. Ludzie niezmiennie traktują swoje komputery jak zwierzęta domowe lub jak służących, toteż nie mogły one się zbyt wiele nauczyć. Ale istnieje alternatywa dla takiego podejścia. Jest bowiem na świecie kategoria istot, które zwykle traktujemy inaczej niż zwierzęta domowe czy służących, a istoty te uczą się bardzo efektywnie. To oczywiście nasze dzieci, a komputery tak samo jak one potrzebują "rodzicielskiego" wprowadzenia w życie, gdyż nie mogą orientować się w świecie za pomocą "instynktów". Podobnie jak dzieci bardzo potrzebują do tego celu wiedzy. Przy naszej obecnej skłonności do wykorzystywania czy wręcz eksploatowania kompute- rów oczekujemy od nich odpowiedzi na pytania, na które jeszcze nie potrafią odpowiedzieć. Programy, w jakie wyposażamy ich pamięć, pozwalają im udzielać trafnych odpowiedzi tylko na pewne pytania. Zaletę komputerów stanowi dla nas zwłaszcza przechowywanie w ich pamięci rozmaitych danych. Jeśli zadajemy pytania adekwatne do rodzaju przechowywanych danych, to otrzymujemy niezawodne odpowiedzi. Na przykład, jeśli wyposażyliśmy kom- putery w rozległą wiedzę z zakresu jakiejś wąskiej specjalności, to na pytania dotyczące tej specjalności udzielają kompetentnych, sensownych odpowiedzi. Mogą to być odpowiedzi wręcz olśniewające, na przykład w przypadku diagnozowania chorób. Ale zawsze istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że na określone pytania udzielą nam absurdalnie błędnych odpowiedzi. Jednak świadczy to tylko o tym, że z powodu braku dostatecznej wiedzy nie są w stanie rozwiązać trudniejszych problemów. Toteż wspomniana rodzina będzie się starała wyposażyć pamięć komputera przeznaczonego do ekspe- rymentowania z jego ewentualnymi możliwościami twórczymi w maksymalnie rozległą wiedzę ogólną, traktując go tak samo jak uczące się dziecko. Dzieciom nie zadajemy trudnych pytań, spodziewając się raczej, że to one zapytają nas o jakieś skomplikowane dla nich problemy. Nie oczekujemy od nich posiada- nia poważnej wiedzy, zdając sobie sprawę, że zdobędą ją tylko wtedy, gdy im ją przekażemy. Natomiast na kształcenie komputerów wciąż jakoś nie prze- znaczamy ani czasu, ani pieniędzy. Komputerolog Douglas Lenat uważa, że dotychczasowe niepowodzenia prac mających na celu stworzenie sztucznej inteligencji są skutkiem posiadania przez komputery zbyt małej wiedzy. Te maszyny cechuje zdolność przeprowadzania wyrafinowanych operacji logicz- nych, ale dysponują stosunkowo niewielkimi możliwościami ich praktycznego zastosowania. Mają mniejszą wiedzę ogólną od najmłodszych dzieci. Trudno się więc dziwić, że często zachowują się jak one. Nauczenie komputera tego, 476 Historia wiedzy co wie trzyletnie dziecko, może zająć rodzinie z naszego przykładu dziesięć lat, gdyż niedysponowanie przez maszynę aparatem sensorycznym musi ten proces znacznie opóźnić. Komputer jest przecież "ślepy" i "głuchy", i nie obdarzony zmysłem smaku, zapachu oraz czucia. Nie orientuje się w relacjach 'przestrzennych i w usytuowaniu względem siebie przedmiotów. Toteż to współczesne, skądinąd wyposażone w ogromną wiedzę urządzenie obliczające można porównać do ślepego kreta buszującego w Bibliotece Kongresu, z tą wszakże różnicą, że w przeciwieństwie do kreta może się ono jeszcze wiele nauczyć. A komputer należący do naszej rodziny z przykładu będzie się znajdował w ich salonie i nigdy nie zostanie wyłączony. Ponadto wyposażą go w nadzwyczaj pojemną pamięć. Będą go traktowali jak dziecko; z rodzicielską troską. I może doczeka się on "dziadków", co byłoby dla niego jeszcze bardziej korzystne niż tylko posiadanie "rodziców". Nie będą go "karcili" czy próbowali kształtować jego "charakter" albo sprawdzali za pomocą egzami- nów, ile się nauczył. Po prostu będą z całą uczciwością mówili mu o różnych sprawach i odpowiadali na wszystkie jego pytania. Połączą go z telewizorem, by miał stały dostęp do emitowanych programów i mógł je odbierać mniej lub bardziej przypadkowo. Dzied zdobywają wiele wiadomości, oglądając telewi- zję w taki właśnie, przypadkowy sposób. Na początku urządzenie będzie się uczyło raczej wolno, zadając niemądre pytania i nie rozumiejąc, dlaczego są niemądre, niemniej będzie robiło postępy. Zacznie dodawać dwa do dwóch, dostrzegać podobieństwo pomiędzy różnymi rzeczami, tworzyć kategorie i wyciągać wnioski. Z problemami abstrakcyjnymi jest oswojone. Będzie radziło sobie z nimi lepiej niż dzieci. I wierzę, że pewnego dnia, za jakieś pięćdziesiąt lat, czyli jeszcze przed 2040 rokiem, powie dowcip i spyta, czy jest śmieszny. Jeśli istotnie dowcip będzie śmieszny, to będzie to znaczyło, jak stwierdził Robert A. Heinlein (1907-1988) w powieści Luna to surowa pani (1966), że komputer "ożył". Dalej wszystko potoczy się bardzo szybko. Trzy światy: duży, mały i średni Do końca XX wieku zostanie osiągnięty dalszy postęp wiedzy dotyczącej mikrokosmosu i omnikosmosu, jak pozwolę sobie nazwać wszechświat jako całość. Z chwilą gdy Newton rozwiązał, jak się zdaje, wszystkie problemy funkcjonowania świata średniowymiarowego, w którym żyjemy, naukowcy zaczęli poświęcać coraz więcej uwagi zarówno światu mikroskopowemu, jak i światu w skali astronomicznej. W ciągu XIX wieku nastąpił postęp w różu- JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 477 mieniu budowy materii na poziomie molekularnym, a na początku XX wieku została opisana budowa atomu, na początku zaś lat czterdziestych budowa jądra atomowego. Od lat siedemdziesiątych uczeni rozszyfrowywują osobliwy świat cząstek wchodzących w skład jądra atomowego. Co się zaś tyczy omnikosmosu, to badania prowadzone w XIX wieku przyniosły poszerzenie wiedzy na temat Układu Słonecznego i zainicjowały obserwację naszej Gala- ktyki. Z kolei w XX wieku nastąpił przyrost wiedzy zarówno na temat struktury omnikosmosu, jak i czasu jego istnienia. Dzięki stosownym oblicze- niom i intuicji - ma ona wiele wspólnego z matematyką - sięgnęliśmy umysłami do najbardziej od nas oddalonych przestrzeni międzygalaktycznych. Poniekąd dotarliśmy do granicy wszechświata, to znaczy do niewyobrażalnej bariery, jaką stanowi "krawędź" czterowymiarowego kontinuum czasoprze- strzennego. Odbyliśmy także podróż w czasie - do początku wszechświata, do momentu wielkiego wybuchu, kiedy wszechświat powstał i zaczął się gwałtow- nie rozszerzać, pochłaniając nicość. I jak wiemy, wciąż się rozszerza. Jest możliwe, że nigdy nie nastąpi kres tego procesu, choć nie można wykluczyć, iż kiedyś rozpocznie się proces odwrotny, to znaczy, że wszechświat zacznie się kurczyć i z cichym jękiem zniknie w ostatnim ułamku sekundy (który będzie zarazem pierwszym, gdyż jeśli to nastąpi, czas zacznie biec wstecz). Wiele z proponowanych w naszych czasach teorii kosmologicznych zdradza wręcz poetycki charakter i być może ma tyle wspólnego z rzeczywistością, ile zwykle ma z nią poezja. Sam wielki wybuch, a zwłaszcza cichy jęk wszech- świata w ostatnim ułamku sekundy budzą silne skojarzenia z eschatologią, choć oczywiście nie musi to znaczyć, że są przez to gorsze od innych teorii kosmologicznych. Nie ma to wpływu na ich prawdziwość. Stanowiące podstawę teorii obserwaq'e astronomiczne są bardzo kosztow- ne. Chcąc poznać najodleglejsze zakątki wszechświata, należy dysponować coraz silniejszymi teleskopami. Koszt ich budowy rośnie w postępie geome- trycznym. Również do badania najmniejszych cząstek materii potrzebne są coraz większe i kosztowniejsze urządzenia. Aktualnie trwa dyskusja, czy należy wydać wiele miliardów dolarów na budowę takich urządzeń, nieodzownych do "obserwacji" cząstek mniejszych niż składowe jądra atomowego. Istnieje pytanie, czy zainwestowanie takich pieniędzy w badania doprowadzi do ustalenia kresu podziału materii, do odkrycia jej najmniejszych cząstek? Coraz więcej uczonych i planistów badań naukowych raczej w to wątpi. Dlatego jest możliwe, a nawet prawdopodobne, że w najbliższym czasie największe akce- leratory cząstek nie zostaną wybudowane. I może istotnie warto poczekać sto lat, dopóki stosowne urządzenia nie zaczną być konstruowane w bazach istniejących w przestrzeni kosmicznej, co może zmniejszyć koszt budowy. Ale 478 Historia wiedzy możliwe jest też, że do tego czasu nie będziemy już zainteresowani ewentual- nymi odkryciami na tym polu, gdyż nastąpi zagłada świata w wyniku wojny nuklearnej. Chaos - nowy przedmiot badań W ciągu ostatnich dwudziestu lat stało się jasne, że stworzony przez Newtona matematyczny model średniowymiarowego świata - obejmujący wielkości od molekularnych do gwiezdnych - ma wiele poważnych braków. Nie zawodzi on o tyle, o ile się sprawdza, to znaczy nawet przy braku instrumentów do pomiaru błędów pozwala na wystarczająco dokładne obliczenia w przypadku typowych problemów mechaniki. Obecnie jednak wiemy, nie potrzebując w tym celu odwoływać się do pomiaru błędów, że ów model pozostawia wiele problemów nie rozwiązanych. Przykład takiego wymykającego się mechanice Newtona zjawiska może stanowić turbulencja wody w rzece przy środkowym filarze mostu. Otóż jeśli rzeka płynie wolno, praktycznie nie ma turbulencji, to znaczy powierzchnia wody wokół filara jest spokojna. Jeśli natomiast rzeka zaczyna płynąć nieco szybciej, powstają przy nim dwa niewielkie wiry, ale nie przesuwają się zgodnie z prądem. Dopiero gdy przepływ wody się zwiększy, zaczynają się przemieszczać, ale, co ciekawe, według powtarzającego się wzoru, jakby podlegało to jakiejś regule matematycznej. Gdy zaś tempo przepływu zwiększy się jeszcze bardziej, turbulen- cja raptownie staje się nieprzewidywalna, najwidoczniej nie podlegając żadnemu wzorowi. Matematycy nazywają takie zachowanie chaotycznym. Powstała nawet nowa nauka badająca takie stany, czyli teoria chaosu. Uważna obserwacja rzeczywistości pozwala bowiem dostrzec zjawisko chaosu niemal wszędzie. Chcąc się przekonać, iż doświadczamy go w codziennym życiu, wystarczy stanąć na kładce dla pieszych przerzuconej nad autostradą i obserwować, jak powstaje korek z powodu wypadku czy innego zakłócenia ruchu. Otóż korek tworzy się według tego samego wzoru, co turbulencja wody w wartko płynącej rzece. Podobnie "zachowują się" systemy obiegu informacji, gdy zostają przeciążone komunikatami albo - w wyniku nadmiernego wzrostu - populacje mrówek, lemingów czy ludzi. Teoria chaosu wyjaśnia również problemy związane z występowaniem w określo- nej przestrzeni więcej niż dwóch przyciągających się ciał, i tysiące innych problemów. Niech jako drugi przykład posłuży przewidywanie pogody, Otóż nawet w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku nie daje się układać trafnych prognoz meteorologicznych, zarówno tych krótkoterminowych, jak i tych długotermino- wych. Synoptyk często tramie przepowiada pogodę na następny dzień, ale zwykle JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 479 myli się, jeśli ma ona dotyczyć drugiego dnia lub całego tygodnia. Można jednak sądzić, że w XXI wieku, dzięki teorii chaosu, prognozowanie pogody raczej nie będzie narażone na pomyłki, tak że niespodziewany deszcz nie zepsuje tej czy innej parady. Teoria chaosu zajmuje się rozmaitymi problemami uchodzącymi dotychczas za pułapki nauki czy za nierozwiązywalne zagadki. Zjawiska, jakie bada, charakte- ryzuje taka ilość zmiennych i taka wrażliwość na najdrobniejsze wariacje w sta- diach początkowych, że nie mogą się z nimi uporać najpotężniejsze komputery. Ale już na początku XXI wieku moc komputerów wzrośnie dziesięciokrotnie czy stokrotnie, a nawet tysiąckrotnie, tak iż podejmowane przez teorię chaosu problemy zostaną rozwikłane; również z tego powodu, że są po prostu interesu- jące, a przedstawione już rozwiązania swoiście piękne i zabawne. Teoria chaosu ma swoje dziwne terminy, takie jak fraktale, atraktory czy zbiory Mandelbrota, jednego z jej twórców. Na przykład fraktale to pełne uroku komputerowe obrazy, których obserwacji na monitorze, gdy są generowane przez rozwiązania danego problemu, towarzyszy nie kończąca się fascynacja ich kształtami, wciąż ulegający- mi zmianom i wciąż uderzająco jednorodnymi. Ta zmienność i jednorodność to specyficzne cechy sytuacji chaotycznych. Rzecz bowiem w tym, że jakkolwiek do istoty takich sytuacji należy nieprzewidywalność, to równocześnie należy do nich powtarzalność określonych wzorów. Trudno to w sposób klarowny wyjaśnić słowami, ale spróbuję. Otóż chodzi o to, że wzory nie powtarzają się w czasie, lecz w wymiarach obrazów. Jeśli dany obraz zaczyna się coraz bardziej zmniejszać lub powiększać, to towarzyszy temu ukazywanie się takich samych wzorów. Jednak nawet to stwierdzenie nie oddaje tego, co dzieje się naprawdę. Bo to jest trochę tak, jakby świat był kwiatem rozwijającym się z pąku, a na świecie naród, w tym narodzie dziecko, w ręku dziecka kwiat, na kwiecie poczwarka motyla... I to "rozkwitanie" wszystkich tych obiektów jest identyczne, a zarazem w każdym przypadku odmienne. Teoria chaosu to nowa nauka o zjawiskach przez długi czas lekceważo- nych, choć bardzo interesujących, gdyż ewidentnie mających miejsce w rze- czywistości. Wyjaśnia, dlaczego w taki, a nie inny sposób powstają płatki śniegu, choć jeszcze nie potrafi przewidzieć, jak dojdzie do powstania danego płatka. Wyjaśnia, dlaczego chmury przybierają takie, a nie inne kształty, choć jeszcze nie potrafi przewidzieć, jaki kształt przybierze dana chmura w ciągu najbliższych pięciu minut. Opisuje rozrzut nabojów śrutowych, choć jeszcze nie potrafi przewidzieć go w przypadku danego naboju. Jednak być może wkrótce będzie to możliwe. Teoria chaosu uświadomiła nam, jak często i jak bardzo dotychczas upraszczaliśmy prawdziwy obraz tych czy innych aspektów rzeczywistości, dążąc do ich zrozumienia. Na przykład Kartezjusz wprowadził 480 Historia wiedzy wraz z wynalezioną przez siebie geometrią analityczną niebywale uproszczony obraz przestrzeni. Utrzymywał, że można zakładać istnienie świata dwuwy- miarowego, a przecież jest on co najmniej trójwymiarowy, jak wynika z nasze- go doświadczenia. Z kolei newtonowska mechanika ciał niebieskich uwzględ- nia tylko dwa nawzajem przyciągające się ciała, gdyż Newton doszedł do przekonania, że relacje trzech dał są zbyt złożone dla jego możliwości analitycznych, nie mówiąc już o układzie złożonym z dziesięciu czy z miliona ciał. Opis uwzględniający ruchy wszystkich ciał Układu Słonecznego opero- wałby odpowiednio mniejszą liczbą. Również Niels Bohr (ur. w 1922 roku) bardzo uprościł strukturę atomu, gdy opisał go jako mikroskopijny układ planet krążących wokół słońca. Jest też możliwe, że wszyscy ci współcześni fizycy, którzy dążą do stworzenia zunifikowanej teorii pola, zakładają zbyt uproszczony obraz rzeczywistości fizycznej. Być może nie da się stworzyć całościowej teorii, która obejmowałaby wszystkie siły działające w przyrodzie. Bo przecież drobiny kurzu wirujące w pokoju nie są ze sobą w jakiś istotny sposób powiązane. Branie rzeczywistości taką, jaka ona jest, a więc bez uproszczeń, i odrzucenie dającego poczucie spokoju stwierdzenia Einsteina, że Bóg jest wyrafinowany, ale nie złośliwy (choć być może właśnie jest złośliwy), wymaga pewnej odwagi. Potencjalnie teoria chaosu potrafi rozwią- zać problemy świata stworzonego przez złośliwego czy nieostrożnego Boga. Entuzjazm, z jakim uczeni przyjęli nową dziedzinę wiedzy, i nadzieje, jakie z nią związali, stanowią być może znak, że nauka pozostawiła już za sobą różne dziecinne wierzenia. Ideonomia* - poszukiwanie wiedzy ukrytej w języku Teoria chaosu nie jest jedyną nową dziedziną wiedzy. Istnieje ich naprawdę wiele. Do najbardziej interesujących należy ideonomia. Przyrostek "nomia" sugeruje, że chodzi o prawidłowości odkrywane przez daną dziedzinę wiedzy lub o całość wiedzy zgromadzonej na dany temat. I ideonomia oznacza odkrywanie prawidłowości dotyczących językowego przekazu rozmaitych idei lub zgromadzoną już na ten temat wiedzę. Filozof Mortimer J. Adler poświęcił wiele książek** najważniejszym i najbardziej żywotnym ideom w zachodniej kulturze, takim jak wolność, * Nazwa "ideonomia" to neologizm (od angielskiej nazwy ideonomy) - przyp. dum. ** Chodzi tu między innymi o The Idea oj Freedom, A diakctical examination of the conception of Freedom, Doubleday, New York 1958 - przyp. tłum. JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 481 demokracja, prawda i piękno. Przeanalizował istniejące prace na temat każdej z wymienionych idei, poddając pod rozwagę czytelników rozmaite poglądy i stanowiska oraz problemy sporne. Adler określił przeprowadzoną przez siebie analizę mianem dialektycznej, a dialektyka w jej pierwotnym, greckim rozumieniu to filozoficzna dysputa, jaka odbywa się w dialogach platońskich. Można powiedzieć, że jest to płodna, uargumentowana wymiana poglądów, w której respektuje się pewne podstawowe zasady rozumowania i znaczenia pojęć, a zarazem uznaje istnienie odrębnych stanowisk w określonych kwe- stiach lub ich przezwyciężanie w drodze dyskusji. Ideonomia, pojmowana bardzo szeroko, bada wiedzę ukrytą w samych używa- nych przez nas słowach, obojętne, czy operujemy nimi z rozmysłem, czy też automatycznie, czy należą do specjalistycznych języków poszczególnych zawodów, czy do języka potocznego. I jest to naprawdę rozległy obszar wiedzy. Przez wieki i tysiąclecia, gdy dany język się rozwijał i powstawał jego słownik, przekraczający dziesięć tysięcy słów, gromadziła się w nim również określona wiedza. Jest to oczywiście rezultat spontanicznego procesu, gdyż raczej nikt nie mógł być świadomy tego, że w trakcie rozwoju języka jako środka komunikadi międzyludz- kiej powstaje taki skarbiec wiedzy. A każde słowo ma jakieś pierwotne znaczenie, które istnieje w sensie historycznym, nawet jeśli zostaje wyparte przez inne, późniejsze znaczenia. Także nowe słowa modyfikują znaczenia starszych. Toteż ideonomia bada znaczenia słów i kryjące się za nimi myśli, by móc dotrzeć do owego skarbca wiedzy, jaką przechowują. Uczony może rozpocząć ów proces badań od sporządzenia listy przykła- dów rozumienia określonej idei, pojęcia lub rzeczy, od wyodrębnienia jakichś metafor, relacji, hierarchii, zmian itp.; praktycznie od dowolnej sprawy. I na podstawie analizy zawartości danej listy, której długość zależy od jego decyzji, co znaczy, że nie musi wyczerpać danego problemu, ustala i wyszczególnia określone typy znaczeń. Ta kategoryzaq'a naprowadza go na pozycje, które na liście nie występują, pomagając ją uzupełnić. Nadal nie musi ona zostać wyczerpana, choć może być w zadowalającym stopniu obszerna. Na następ- nym etapie tworzy się na podstawie zawartości listy klasy znaczeń centralnego pojęda, używając do tego celu określonych algorytmów, a na końcu ustala relacje klas, rodziny klas, ich wielkości itd. Nadzwyczajny człowiek, któremu zawdzięczamy powstanie ideonomii, na- zywa się Patrick Gunkel*. Mieszka w Austin, w Teksasie. Spędza całe dnie na tworzeniu, wydłużaniu i wysubtelnianiu list idei i rzeczy. Każda, z tych list nazywa organonem, który "rozmnaża się poprzez kombinację, permutację, * O ile Mortimer J. Adler jest autorem lub współautorem około stu publikacji, o tyle prace P. Gunkela nie są odnotowane w waszyngtońskiej Bibliotece Kongresu - pizyp. tłum. 482 Historia wiedzy transformację, generalizację, specjalizację, krzyżowanie, interakcję, ponowne lub oboczne użycie itd. już istniejących organonow". Gunkel to człowiek niestrudzony w swych poczynaniach, ale zajmowanie się ideonomią bez dobre- go komputera jest niewyobrażalne, gdyż tylko dzięki niemu staje się możliwe wykonanie pożądanych przekształceń danego organom (lub ich zbioru). Komputer rejestruje rezultaty tych operacji, zwykle nudne, powtarzalne i nierzadko nie wnoszące nic nowego. Zarazem dostatecznie często bywają one niebywale interesujące i owocne. W pewnym sensie ideonomią nie tworzy nowej wiedzy, gdyż tylko odkrywa tę już istniejącą. Trzeba jednak podkreślić, że chodzi o wiedzę tkwiącą w prymityw- nych i nie używanych formach językowych czy w zapisanych w języku myślach i ideach. Toteż bez ideonomii, jak mówi Gunkel, ta wiedza nigdy nie zostałaby odsłonięta. Niestety, nikt, nawet sam Gunkel, nie wie, w jaki sposób, jeśli w ogóle, zostanie ona wykorzystana. Pamiętajmy jednak, że gdy Benjamin Franklin został zapytany, czy badania nad zjawiskiem elektryczności przyniosą jakiś pożytek, odpowiedział: "A jaki mamy pożytek z nowo narodzonego dziecka?" Poznawanie Układu Słonecznego Gdy jako dziecko w latach trzydziestych oglądałem mapy Afryki, na których widniały obszary z napisem Terra Incognita, myślałem, że ów napis oznacza najbardziej interesujące kraje. Obecnie znamy każdy cal kwadratowy naszego globu i do sporządzania map wykorzystujemy dane rejestrowane przez komputery pokładowe statków kosmicznych, wyposażone w lasery. Powierzchnia Ziemi nie kryje już dla nas żadnych tajemnic. Żadnego jej obszaru nie można określić jako terra incognita. Natomiast Układ Słoneczny, tyle razy większy od Ziemi, ile razy ona jest większa od pchły, pozostaje w większości wciąż nie zbadany. Kilka ludzkich istot spacerowało po Księżycu, ale ostrożnie zbadały one zaledwie kilka mil kwadratowych powierzchni. Do spenetrowania pozostały ich więc setki tysięcy, w tym cały obszar znajdujący się po drugiej, niewidocznej stronie naszego naturalnego satelity, której nigdy nie zobaczymy z Ziemi i której w związku z tym nie zbadamy za pomocą teleskopów. (Została sfotografowana z kosmosu.) No i do zbadania jest Mars - nieostra czerwona plama na nocnym niebie. Wabi nas możliwością poznania świata tak starego, że życie przestało tam istnieć, zanim pojawiło się na Ziemi. Wabi nas także Wenus, o atmosferze niebywale przesyconej dwutlenkiem węgla i bardzo gorącej, a także Merkury, położony niebezpiecznie blisko Słońca, bogaty w ciężkie pierwiastki, takie jak złoto i uran. A ponadto trzy JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 433 wielkie planety, przy których Ziemia staje się karłem, to jest Jowisz, Saturn, Uran i Neptun. Zostały zbadane przez dwie najwspanialsze, najpiękniejsze spośród skonstruowanych przez człowieka maszyny, czyli przez parę "Yoyage- rów", sond kosmicznych. "Yoyager I" został wystrzelony we wrześniu 1977 roku, w lipcu 1979 przele- ciał obok Jowisza, a w sierpniu 1981 obok Saturna. Zawdzięczamy obu przelotom wiele nowych danych na temat tych ogromnych, tajemniczych ciał niebieskich. "Yoyager II" został wystrzelony w sierpniu 1977 roku i posuwał się wolniej od swego towarzysza. W lipcu 1979 roku przeleciał obok Jowisza, w sierpniu 1981 roku obok Saturna, aż w 1986 roku osiągną] Uran, po czym dotarł do Neptuna, przelatując obok niego dwudziestego czwartego sierpnia 1989 roku, w odległości trzech tysięcy mil od jego bieguna północnego. Przeleciał także, w odległości dwudziestu czterech tysięcy mil, obok Trytona, dużego naturalnego satelity Neptuna. Ten przelot przyniósł wiele zaskakujących informacji, a obie sondy przesłały na Ziemię tysiące wspaniałych zdjęć, które ukazują piękno i tajemniczość kosmosu, nieporównywalne z niczym innym. Jowisz, większy od wszystkich pozostałych planet razem wziętych, nie posiada twardej powierzchni, ale jego cztery Księżyce, jeden większy od Merkurego, a trzy pozostałe od naszego naturalnego satelity, raczej nadają się do skolonizowania, gdyż, jak się wydaje, znajduje się na nich lód, choć nie mają one atmosfery. Jowisz, podobnie jak Saturn (i Uran oraz Neptun), posiada niewyraźne pierścienie, które prawdopodobnie kryją w sobie głównie lód. Saturn ma szesnaście Księżyców, a niektóre z nich są całkiem duże. Z kolei Tryton Neptuna jest niewiele mniejszy od ziemskiego Księżyca. Rozległe obszary jego powierzchni zajmują, jak się wydaje, zamarznięte jeziora. Są też na niej ślady stosunkowo niedawnej erupcji wulkanicznej, co może oznaczać, że wnętrze Trytona jest gorące. Temperatura jego powierzchni wynosi trzydzieści siedem kelvinów, co czyni go najzimniejszym obiektem Układu Słonecznego tak daleko oddalonym od Ziemi, a jego atmosfera, zawierająca głównie azot, jest sto tysięcy razy rzadsza od ziemskiej. Żyde człowieka nie byłoby na Trytonie łatwe, ale okazałoby się możliwe, gdyby udało się przetransportować tam kosmicznym wahadłowcem materiały potrzebne do wybu- dowania kopuły wychwytującej promieniowanie cieplne Słońca, dzięki czemu ludzie nie musieliby używać skafandrów. Na początku XXI wieku, jeśli nie wcześniej, ludzie ponownie uznają, że przeznaczenie części bogactwa na badanie przestrzeni kosmicznej to potencjalnie opłacalna inwestyq'a. Nowe rakiety, prawdopodobnie wykorzystujące jakiś rodzaj energii nuklearnej, wystrzelą w przestrzeń kosmiczną nowe "Challengery" (pięk- na, napiętnowana tragizmem nazwa) i dzięki temu ludzie, którzy przyjdą po nas, zobaczą cuda, o jakich nawet nam się nie śniło. Za pierwszoplanowe działanie, 484 Historia wiedzy ułatwiające eksplorację Układu Słonecznego, należy, jak sądzę, uznać umiesz- czenie wielkiej i wydajnej stacji kosmicznej na Księżycu lub w którymś z miejsc na okołoziemskiej orbicie Księżyca. Nie istnieją żadne konieczne ograniczenia wielkości takiej stacji, a z pewnością nie stwarza ich przestrzeń kosmiczna. Z jednej czy z wielu stacji mogłyby być wystrzeliwane wszelkie możliwe statki badawcze. Kosztowałoby to dużo mniej niż wysyłanie ich z Ziemi, gdyż tu potężne jej rakiety muszą pokonywać niezwykłą siłę grawitacji. A ponadto w stacjach kosmicznych można by prowadzić eksperymenty i obserwacje nie zakłócane przez złożoną atmosferę ziemską. Umożliwia nam ona życie bez skafandrów kosmicznych, lecz zarazem zniekształca wszelkie sygnały docierające na nasz glob z przestrzeni międzyplanetarnej czy międzygwiezdnej. Oczywiście prowadzenie badań to całkiem co innego niż kolonizacja Układu Słonecznego. Tego, iż będą one prowadzone, jestem pewny, natomiast kolonizacji w o wiele mniejszym stopniu. Myślę jednak, że w połowie XXI wieku grupa ludzi, wraz z paroma psami, kotami oraz z komputerami, będzie mieszkała na Księżycu i być może na Marsie. Ale stanie się to możliwe pod warunkiem, że badania potwierdzą, iż pod powierzchnią Księżyca i Marsa znajdują się poważne zasoby zamarzniętej wody. Jeśli tak, to zostaną tam wzniesione potężne kopuły, w których ludzie będą mogli prowadzić normalne życie, hodując liczne rośliny - na początku hydroponicznie, to znaczy nie w glebie, lecz w chemicznej "zupie" - i zdobywając dzięki temu zarówno pożywienie, jak i tlen do oddychania. Tlen, wodór i węgiel są obecne w skałach wszystkich planet, a w szczególności w skałach ich natural- nych satelitów. Teoretycznie jest możliwe wydobywanie koniecznych do życia pierwiastków spod powierzchni kolonizowanych planet i ich księżyców, choć oczywiście istnienie tam zamarzniętej wody uczyniłoby wszystko łatwiejszym, przynajmniej na początku. By zarysowana tu wizja mogła się stać rzeczywistością, konieczna jest odwaga przywódców państw i odrobina szczęścia. Wierzę, że nie zabraknie ani jednego, ani drugiego i że pierwsze narodzone poza Ziemią dziecko ujrzy światło dzienne - odmienne od ziemskiego - za niecałe sto lat, choć może się to zdarzyć nawet wcześniej. A gdy już to nastąpi, będzie to znak, że w dziejach ludzkości rozpoczęła się nowa epoka, być może najbardziej chwalebna ze wszystkich dotychczasowych. Ziemscy osadnicy na naszym Księżycu, na Marsie i być może na jednym lub dwóch naturalnych satelitach Jowisza oraz na Trytonie Neptuna będą mieli inne od naszego i bardziej przepełnione uczuciami wyobrażenie Ziemi jako statku kosmicznego, unoszącego się w przestworzach niczym wielki niebieski księżyc, jeśli obserwować go z naszego Księżyca, albo jak mała, niebieska gwiazda, jeśli z Marsa lub Jowisza. Powstaje pytanie, czy tych osadników ogarnie tęsknota za ich starym domem, do którego być może postanowią nigdy nie wracać, czy raczej skierują JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 485 myśli ku rejonom wszechświata obecnie stanowiącym nieosiągalną granicę naszego poznania? Chciałbym wierzyć, że poczują nową miłość i szacunek do Ziemi. Tam, w górze, widziana z takiej odległości Ziemia może się wydać warta uratowania przed nami samymi. Ale możliwe jest też, że u pozaziem- skich osadników przeważą negatywne uczucia. Gdy już opuści się Ziemię, to możliwe, że pamięta się tylko to, co złe: przeludnienie, zanieczyszczenie środowiska, permanentne konflikty, brutalność i niesprawiedliwość, fanfaronadę i próżność. Może się więc zdarzyć, że koloniści odczują ulgę i pożegnają się z Ziemią na zawsze, z tym pierwszym domem ludzkości, który pozostawiony samemu sobie być może przetrwa. Czy ktoś zostawił dla nas wiadomość? "Poeci to nie uznawani prawodawcy świata" - głosił Shelley. Marshall McLuhan miał na myśli to samo, gdy twierdził, że "jedynie poważny artysta potrafi skutecznie przeciwstawić się technologii po prostu dlatego, że jest ekspertem w dziedzinie percepcji zmysłowej, zdolnym uchwycić zachodzące w niej zmiany". Shelley uważał również, że marzenia poetów pomagają uchwycić intucyjną wiedzę ludzkości. I dlatego, jak można sądzić, poeci często przepowiadają przyszłość nadspodziewanie trafnie. Przeczuwają to, co nadejdzie, łatwiej niż ktokolwiek inny, nadając swym przepowiedniom kształt określonych wizji. Gdy wizje te są dla nas nieprzyjemne lub gdy uważamy je za zbyt fantastyczne, nie traktujemy ich poważnie, a nawet potępiamy poetów i pisarzy za niezdrową, obłąkaną czy niebezpieczną wyobraźnię. Najbardziej narażeni są na to d, których katastroficzne przepowiednie są najbliższe spełnienia. Niekiedy zagraża im nie tylko potępienie, ale nawet tortury czy śmierć, ponieważ ośmielili się odsłonić coś, o czym ludzie woleliby nie wiedzieć. Nawet najlepsi pisarze sdence fiction ukrywają swoje przepowiednie pod maską, często komicznego melodramatu. Ludzie zazwyczaj nie dostrzegają w ich książkach dzieł wybitnych czy poważnych. Czytanie literatury sdence fiction uważają za stratę czasu. I nie są przekonani o tym, że prezentowane w niej wizje przyszłości mają coś wspólnego z tym, co rzeczywiście się zdarzy. Według mojej opinii jest to błędne podejście. Uważam, że od najlepszych pisarzy tego gatunku moża się wiele dowiedzieć. Są oni zawodowymi futurologami, podczas gdy większość z nas reprezentuje w dziedzinie futurologii zaledwie amatorski poziom. I nie są bardziej odpowiedzialni za tworzone wizje niż przedstawiciele innych gatunków literackich za swoje. Bądź co bądź, nie opowia- dają prawdziwych zdarzeń, lecz wymyślone historie, choć i te ostatnie przekazują 486 Historia wiedzy określone prawdy, nawet jeśli nie są to prawdy naukowe czy te, które wyznaje się pod przysięgą w sądzie. Jednym z najbardziej intrygujących pytań pojawiających się w literaturze sdence fiction jest pytanie o ewentualną wiadomość pozostawioną nam kiedyś przez kogoś na którejś z planet lub ich satelitów albo asteroid Układu Słoneczne- go. Jak dotychczas, nie znaleźliśmy niczego takiego na naszym globie, a jeśli nawet się na to natknęliśmy, to nie zdaliśmy sobie z tego sprawy. Jest jednak możliwe, że ktoś, powiedzmy milion lat przed pojawieniem się na Ziemi pisma, uznał za bezcelowe pozostawianie tu wiadomości, skoro widział tylko dinozaury lub prymitywne hominidy. Może doszedł do wniosku, że lepiej zostawić ją tam, gdzie mógłby dotrzeć jedynie wysoko rozwinięty gatunek, w odległym miejscu, osiągal- nym dla kot zdolnych podróżować w przestrzeni kosmicznej? Oczywiście, jest prawdopodobne, że taka wiadomość nie istnieje, że chodzi o czysty wymysł, niemniej jednak trudno się nad tym nie zastanawiać. Przede wszystkim nie jest niemożliwe, że dawno temu przedstawiacie jakichś inteligentnych istot odwiedzili Układ Słoneczny i dokonali oględzin jego planet, włącznie z Ziemią, uznając, że panują tu warunki rokujące powstanie w przyszłości wysoko rozwiniętego gatun- ku. Było na to mnóstwo czasu. Wiek Słońca wynosi wiele mflardów lat, a planety są od niego niewiele młodsze, życie zaś powstało na Ziemi, jeśli jeszcze nie gdzie indziej w Układzie Słonecznym, przed ponad czterema miliardami lat. Owe inteligentne istoty mogły przewidzieć, co się tu wydarzy po upływie jakiegoś okresu. Możliwe, że uznały za stosowne pozostawienie śladu swej bytności, który potrafiłyby zrozumieć istoty reprezentujące wysoki poziom rozwoju umysłowego. Czy już osiągnęliśmy taki poziom? Prawdopodobnie nie. Toteż jeśli nawet gdzieś w Układzie Słonecznym istnieje ślad ich bytności, mogą upłynąć tysiące czy miliony lat, zanim ludzie go odkryją. Ale nasuwa się pytanie, czy istoty pozaziemskie, które ewentualnie kiedyś pozostawiły tu dla nas jakiś przekaz, chciały, byśmy go odnaleźli z najwyższym trudem? A może bardziej prawdopodobne jest to, że postarały się, by z łatwością odnaleźli go ziemscy podróżnicy, którzy jako pierwsi dotrą na któreś z ciał niebieskich Układu Słonecznego? Założywszy taką możliwość, trudno zrezygnować z jej rozważenia. A zatem, czy ów przekaz może znajdować się na Księżycu? Nie wiemy tego, gdyż, jak dotychczas, spenetrowaliśmy ułamek powierzchni naszego satelity. Nie natrafiliśmy też na ów przekaz czy go nie rozpoznaliśmy podczas obserwacji Księżyca przez najsilniejsze teleskopy. Ale może świadomie pozostawiono go na niewidocznej półkuli, gdyż wylądowanie tam wymaga bardziej zaawansowanej technologii? Albo na Marsie? Owe inteligentne istoty zapewne potrafiły przewi- dzieć, że Czerwona Planeta będzie stanowiła pierwszy po Księżycu cel naszej podróży. Oczywiście przekaz może znajdować się gdzie indziej. Na podstawie przyjętych przeze mnie założeń trzeba jednak uznać, że jeśli on w ogóle istnieje, to JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 487 zostanie odnaleziony stosunkowo szybko; możliwe, że w ciągu najbliższych pięćdziesięciu czy stu lat. Interesujące jest pytanie, jakie informacje ten przekaz zawiera? Wielu pisarzy ~ science fiction, i tych dobrych, i tych złych, stara się je odgadnąć. Jest to jeden z faworyzowanych przez nich problemów. Jak się zdaje, większość spodziewa się, że będzie to wiadomość pomyślna. Zakładają, że ktokolwiek ją pozostawił, był usposobiony życzliwie do mającego powstać gatunku ludzkiego i chciał go uchronić przed negatywnymi skutkami oddziaływania na Ziemię istniejących we wszechświecie sił, ale także i tych, które tkwią w nas samych. Według mnie spełnienie tych przewidywań jest mało prawdopodobne, a kryjące się za nimi myślenie niesie ze sobą określone niebezpieczeństwa. Gdy na pustkowiach Ameryki Północnej zjawili się pierwsi Europejczycy, ze zdumieniem odkryli, że wiele dzikich zwierząt nie udeka na ich widok. Jak się rychło okazało, zwierzęta wykazały tym zachowaniem tragiczny dla nich w skutkach zanik instynktu samozachowawczego. Dlatego winniśmy wziąć sobie do serca przestrogę, jakiej pisarz science ficton, Arthur C. Clarke (ur. w 1917 roku), udzielił nam w opo- wiadaniu Wartownik, na podstawie którego Stanley Kubrick nakręcił film 2001: Odyseja kosmiczna. Otóż zgodnie z tą przestrogą, zanim owego przekazu dotknie- my czy naruszymy go w jakiś inny sposób, musimy poważnie się zastanowić, czy w jakiś sposób nie przekaże swoim autorom, iż właśnie został odkryty. Oczywiście mogli go zostawić tak dawno temu, że zdążyli już zniknąć w galaktycznym pyle razem ze swoją wielką cywilizagą, kora umożliwiła im dotarcie w nasz rejon wszechświata. Ale jeśli nadal istnieją, a my naruszymy pułapkę (uniknięcie tego może się okazać niemożliwe), to prawdopodobnie szybko się tu znowu zjawią, a wraz z tym w dziejach ludzi i ich wiedzy rozpocznie się nowa epoka. Istoty zdolne pozostawić taki przekaz powinny się bowiem okazać nadzwyczajnymi nauczycielami. Niezależnie od tego, co dla nas czy z nami zrobią, nauczymy się od nich niebywałych rzeczy, oby tylko nie za zbyt wysoką cenę. Oczywiście znajdujemy się w świecie science fiction. Jak dotychczas nie istnieją żadne podstawy, by sądzić, że na Księżycu czy na innych ciałach niebieskich Układu Słonecznego oczekuje na nas jakiś przekaz z kosmosu. Prawdopodobnie nie istnieje. Ale jeśli istnieje, to... Człowiek jako sąsiad innych ziemskich istot Biomasa ziemi to waga wszystkich żywych istot, żyjących na powierzchni, pod powierzchnią i w atmosferze naszego globu. Obecnie wynosi około siedem- 488 Historia wiedzy dziesiędu pięciu tysięcy milionów (siedemdziesiąt pięć miliardów) ton. Składa się na tę liczbę około dwieście pięćdziesiąt milionów ton biomasy ludzkiej i około tysiąc osiemset milionów ton biomasy zwierzęcej, której ponad połowę stanowią ryby. Około dziesięć tysięcy milionów (dziesięć miliardów) ton biomasy to rośliny lądowe. Drzewa obejmują około trzydzieści dziewięć tysięcy milionów (trzydzieści dziewięć miliardów) ton, a wodorosty około dwudziestu czterech tysięcy milionów (dwadzieścia cztery miliardy) ton. Poniżej zamieszczona tabela podaje bardziej szczegółowe wyliczenia, przy czym są one szacunkowe. Z największą dokładnością została ustalona liczba zwierząt, ryb, roślin uprawnych i ludzi oraz kilku pomniej- szych kategorii, gdyż oparta na danych statystycznych publikowanych przez FAO. Raczej nikt nie zna dokładnej wagi wszystkich rosnących na ziemi drzew. Przyjąłem, że jest nieco ponad dziesięciokrotnie większa od wagi tych wycinanych corocznie, wynoszącej trzy i pół miliarda ton. Z kolei, jeśli waga roślin nieupraw- nych wynosi około ośmiu milardów ton, to waga wodorostów i innych roślin morskich jest prawdopodobnie trzykrotnie większa, jako że morza i oceany pokrywają około trzech czwartych powierzchni globu. Błąd w podanej liczbie całkowitej biomasy prawdopodobnie nie przekracza pięciu miliardów ton. Oce- niam jej niedokładność na dziesięć procent. BIOMASA MILIONY TON Ludzie (pięć miliardów osób) 250 Zwierzęta Żywy inwentarz: bydło 520 owce, kozy itp. 75 trzoda chlewna . 100 drób 10 Zwierzęta trzymane w domu 5 Duże dzikie zwierzęta (lwy, orły, wieloryby, mustangi, słonie itp.) 10 Małe dzikie zwierzęta (szczury, myszy, żaby, ropuchy, robaki itp.) 15 Insekty, bakterie itp. 15 Ryby i skorupiaki l 000 Rośliny rośliny uprawne 2 000 inne rośliny lądowe 8 000 drzewa 39 000 wodorosty i inne rośliny morskie 24 000 CAŁKOWITA BIOMASA ZIEMI 75 000 JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 489 Należy zwrócić uwagę, że według podanego w tabeli wyliczenia biomasa roślinna dominuje nad biomasą zwierzęcą. Waga tej ostatniej wynosi jakieś dwa, trzy procent wagi całkowitej biomasy ziemi. Nasz glob to zatem nadal zielona planeta, jaką prawdopodobnie jest od miliarda lat. Jeśli weźmiemy pod uwagę zsumowaną biomasę ludzi i zwierząt, to biomasa ludzka stanowi 12,5 procent całości. A jeśli z kolei wyłączymy z biomasy zwierzęcej ryby i skoru- piaki, to biomasa ludzka wzrośnie w niej do dwudziestu pięciu procent. Ta wysoka liczba stanowi dramatyczne w wymowie potwierdzenie nadzwyczajne- go triumfu Homo sapiens nad innymi gatunkami zwierzęcymi, które kiedyś oznaczały dla człowieka wielkie wyzwanie w walce o dominację na planecie. Jeśli zaś potraktujemy łącznie biomasę zwierząt, których przetrwanie zależy całkowicie od człowieka, to znaczy zsumujemy biomasę inwentarza żywego i zwierząt trzymanych w domu, to dominacja Homo sapiens nad światem zwierzęcym stanie się jeszcze bardziej oczywista. A jeśli wyłączymy z biomasy zwierzęcej ryby, to ludzie i ich zwierzęcy "służący" oraz "niewolnicy" stano- wią dziewięćdziesiąt sześć procent tej biomasy. Co więcej, można założyć, że ludzie przeznaczają rocznie dziesięć procent biomasy ryb na wyżywienie siebie i swoich udomowionych zwierząt. Dominacja człowieka w świecie zwierzęcym jest oczywista, choć biomasa ludzka stanowi zaledwie około trzydziestu trzech setnych procent całkowitej biomasy planety. Toteż mogłoby się wydawać, że nawet duży wzrost liczby ludzi nie uczyni wielkiej różnicy. Jej wzrost o sto procent - z obecnych piędu miliardów do przewidywanych pod koniec XXI wieku dziesięciu - oznaczałby bowiem zaledwie dwukrotne powiększenie się ludzkiej biomasy, z dwustu pięćdziesięciu do pięciuset milionów ton, czyli z jednej trzeciej do dwóch trzecich procent całkowitej biomasy globu. Można by sądzić, że nie zakłóci to równowagi światowego ekosystemu, choć z pew- nością nastąpi dalszy względnie wysoki spadek wagi biomasy dużych dzi- kich zwierząt oraz raczej niewielki biomasy drzew i innych roślin lądowych, a także, być może, wodorostów. Niestety, optymistyczne założenia są w tym przypadku dalekie od tego, co może się rzeczywiście wydarzyć. Albo- wiem Homo sapiens to gatunek, który zanieczyszcza środowisko. Pozo- stawia niewiarygodnie dużo odpadów, toteż podwojenie liczby ludności bę- dzie miało rujnujący wpryw na światowy ekosystem. A przecież nie zawsze tak było. W ciągu około miliona lat istoty pokrewne współczesnym ludziom nie zanieczyszczały środowiska naturalnego bardziej niż pozostałe gatunki zwie- rzęce, czy też raczej nie zanieczyszczały go w inny niż te gatunki sposób. W istocie aż do ostatnich dwustu lat Homo sapiens był dobrym sąsiadem żyjących wraz z nim na Ziemi zwierząt i roślin. Prawdą jest, że zabił on, często 490 Historia wiedzy dla kaprysu, wiele dużych dzikich zwierząt, które niegdyś dzieliły z nim ziemię. I zawsze był, jak mówi się o psie, "niechlujnym defekatorem", pozostawiającym fekalia oraz odpadki i śmieci na widoku, zamiast, jak kot, starannie je ukrywać. Ale przez długi czas po prostu było zbyt mało ludzi, by mogło to spowodować poważne kłopoty. A kiedy nawet ich liczba znacznie wzrosła, to nie dysponowali nauką i techniką zdolną zaszkodzić środowisku. W szczególności nie potrafili na wielką skalę spalać i użytkować w inny sposób paliw kopalnych w celu polepszenia warunków życia, zgodnie z tym, co uważali za dobre dla siebie. Jednak od dwustu lat zanieczyszczają środowisko naturalne - wody oceaniczne i lądowe, atmosferę i glebę - w coraz szybszym tempie. Ponadto od 1790 roku liczba ludności wzrosła około ośmiuset procent. Toteż choć populacja Homo sapiens stanowi zaledwie trzydzieści trzy setne procent całej biomasy Ziemi, to prawdopodobnie jest ona odpowiedzialna za dziewięćdziesiąt dziewięć procent zanieczyszczeń. Wkraczając w wiek XXI musimy w pełni zdawać sobie sprawę, co te liczby znaczą. Na naszej planecie jest jeszcze miejsce dla następnych piędu miliar- dów ludzi, jednak pod warunkiem, że wszyscy zechcemy być dobrymi sąsiadami innych żyjących istot. Przy takim podejściu może znaleźć się miejsce nie tylko dla następnych pięciu, ale nawet dla dziesięciu czy więcej miliardów. Jeśli jednak ludzie nie przestaną traktować Ziemi - swojego domu - jako gigantycznego śmietniska, na które beztrosko wyrzucają wszelkie pozostałości coraz bardziej rozrzutnego życia, to za jakiś czas nie będzie na niej miejsca nawet dla obecnych pięciu miliardów. Kiedyś trzeba będzie za to zapłacić. Ale nawet jeśli zdarzy się najgorsze, mnie już na tym świecie nie będzie. Moich współczesnych prawdopodobnie też nie. Świat, taki jak obecnie, to znaczy nie poddany skutecznym zmianom pozytywnym, przetrwa, jak sądzę, około stu lat. Dlatego przewiduję, że choć - jeśli nie dojdzie do światowej wojny nuklearnej - w 2100 roku gatunek Homo sapiens wciąż będzie istniał, to po tej dacie perspektywy jego przetrwania są niewielkie, jeśli nie zmieni swojego podejścia do przyrody. Ja ze swej strony uparcie wierzę, że jesteśmy istotami racjonalnymi, więc uważam, że i nasze podejście do niej się zmieni, jakkolwiek będzie to trudne. Miliardy ludzi na całym świecie pragną posiadać luksusowe dobra - energochłonne i pozosta- wiające odpady - do których przywykliśmy w krajach rozwiniętych i bez których nie wyobrażamy sobie życia. Te żyjące dotychczas w ubóstwie miliardy ludzi, pełnych nadziei na wejście w posiadanie luksusowych dóbr i pragnący ich, muszą otrzymać jakąś satysfakcję, a przynajmniej muszą zostać dobrze rozpoznane ich potrzeby, gdyż umożliwi to przywódcom światowym prowadzenie stosownej polityki. Z drugiej strony ruch obrony środowiska JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 491 naturalnego i idea Ziemi jako statku kosmicznego są w naszej kulturze czymś zupełnie nowym, ale szybko się upowszechniają. Można więc liczyć na to, że w dostatecznie krótkim czasie pozyskają wielu nowych zwolenników. Hipoteza Gai - myśl o Ziemi jako żywej istocie Argumenty wysuwane w obronie środowiska naturalnego mogą zyskać wspar- cie z nieoczekiwanego źródła. Żyjący przed wiekami Platon był przeświadczo- ny, że Ziemia to żywy organizm. W przeszłości wiele osób podzielało ten pogląd, a i współcześnie jest on bardzo popularny. Jezuita, filozof i paleonto- log, Pierre Teilhard de Chardin (1881-1955), przedstawił w swojej słynnej książce Le Phenomene Humain, 1948 (angielski przekład - pod tytułem The Phenomenon of Mań - ukazał się w 1959 roku) zaskakujący i dużo mówiący obraz świata. Otóż jego zdaniem Ziemia to układ koncentrycznych sfer. Pierwszą z nich jest geosfera, czyli materialne podłoże, drugą otaczająca ją i ściśle do niej przylegająca biosfera, a trzecią noosfera, która zawiera w sobie dwie węższe sfery. Ta nazwa wywodzi się z greckiego słowa nous, oznaczają- cego umysł. Geosfera jest zbiorem rzeczy i w pewnym sensie czymś jednym, biosfera - zbiorem istot żywych i w pewnym sensie jedną żywą istotą, noosfera zaś - zbiorem umysłów wszystkich ludzi i w pewnym sensie jedną wielką inteligencją, związkiem poszczególnych umysłów. Jak ujmował to Teilhard de Chardin, w naszych czasach rozpoczęła się hominizacja Ziemi, prowadząca do powstania jednej, całościowej świadomości, która oznacza współistnienie, konieczne w sytuacji rosnącej jedności świata. Idee tego myśliciela nie były aprobowane przez jego duchownych przeło- żonych. Żadne z dzieł Teilharda nie ukazało się przed jego śmiercią. Ale gdy już zostały wydane, zyskały dużą aprobatę społeczną; szczególnie koncepcja skrywająca się w idei noosfery. Hipoteza Gai, rozwinięta przez brytyjskiego biologa i wynalazcę, Jamesa Lovelocka* (ur. w 1919 roku), różni się w istotny sposób od idei noosfery Teilharda de Chardin, ale obie prowadzą do tych samych wniosków. Otóż zgodnie z hipotezą Gai (Gaja to bogini Ziemi w greckiej mitologii) życie jest nawzajem podtrzymywane przez wszystkie żywe istoty, a Ziemia stanowi ośrodek istnienia jednego zintegrowanego, żyjącego systemu. "Ziemia to żywy * Jest on autorem m.in, takich prac jak: The Agę of Gaja. A Biography of our hving Earth, London-New York 1971; Climbing by James Lwelock, Oxford 1989, oraz/l New Look at Life on Earth, Oxford 1991 - przyp. tłum. 492 Historia wiedzy organizm i będę bronił tej myśli", powiada Lovelock, którego poglądy mają wielu zwolenników, ale jeszcze więcej przeciwników. Ten biolog i wynalazca wskazuje na uderzającą stałość, utrzymującą się przez miliony lat, proporcji gazów w ziemskiej atmosferze i określonych związków chemicznych w oce- anach, w których na przykład niezmiennie występuje sól. Jest przekonany, że od setek milionów lat istnieje na Ziemi optymalny do rozwoju życia klimat i chemiczny skład gleby. Uważa za nieprawdopodobne, by powstało ono przez przypadek. Nasuwa się zatem pytanie, czy to biosfera "zawiaduje" wszelkimi procesami i zjawiskami na Ziemi? Ewolucjoniści, którzy zapoznali się z hipotezą Lovelocke'a, uważają ją za rezultat myślenia życzeniowego. Kwestionują podstawy, na jakich opiera on swoje przekonanie, że proporcje gazów w atmosferze i związków chemicznych w oceanach są od dawna niezmienne. I sugerują, że jeśli nawet jest to prawda, to wyjaśnienia tej długotrwałej równowagi należy szukać raczej w mechanice. Nie uważają za celowe tworzenie hipotezy, że Ziemia jest żywym organizmem. Argumentują, że jeśli nawet waga biomasy ustabilizowała się na obecnym poziomie miliard czy więcej lat temu, i nigdy się nie zmieni w zasadniczy sposób, to przecież w dziejach świata następowały zmiany, czasami katastro- ficzne, i jakieś niewielkie zmiany w przyszłości mogą unicestwić gatunek ludzki, podczas gdy większość żywych istot przetrwa. Jednak naukowcy badający historię Ziemi znajdują w hipotezie Gai wiele spostrzeżeń zasługują- cych na poważne potraktowanie. Problem w tym, by ją potwierdzić lub obalić. Chodzi o to, że możemy się nigdy nie dowiedzieć, czy Lovelock ma rację, czy też nie. Jeśli przetrwamy, to, jak się zdaje, będziemy to zawdzięczali tylko sobie. Możemy nigdy nie zdobyć pewności, iż stało się tak, gdyż to Ziemia, żywa istota, nauczyła się dostosowywać do kolejnych zmian w strukturze biomasy, nawet do wyzwań ze strony ludzi. Ale tym samym również nie możemy wykluczyć, że przetrwamy nie dzięki naszym umysłom, choć w sytu- acjach zagrożenia potrafią one dokonywać sensownych wyborów, lecz dzięki samej Ziemi. Mimo to będziemy raczej wierzyli, że zawdzięczamy przetrwanie naszej wiedzy. A jednak wiedza, jaka może być w to zaangażowana, w pew- nym sensie nie musi wchodzić w zakres naszej wiedzy. Mam na myśli ideę noosfery, która nigdy nie została zakwestionowana, nawet jeśli Kościół katolicki przyjął ją z rezerwą, gdyż kłuła w oczy panteizmem. Jeden całościowy umysł, o którym pisał Teilhard i który może znajdować się ponad poziomem biomasy, oczywiście nie jest jednostkowym umysłem. Nie jest też jednostkowa wiedza, jaką on posiada, a musi jako umysł posiadać określoną wiedzę. Możemy nigdy nie zyskać świadomości istnienia tego uniwersalnego umysłu, potężniejszego od poszczególnych umysłów, a tym samym nie zyskać świado- JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 493 mości jego uniwersalnej wiedzy. Lecz wcale to nie znaczy, że nasz byt na Ziemi nie zostanie uratowany dzięki niej, jeśli zajdzie taka konieczność, a nie dzięki łutowi szczęścia czy jakiejś strasznej manipulacji dokonanej na żywym organizmie, na Gai Lovelocka. Za ratunek, to znaczy za możliwość trwania naszego gatunku, musimy zapłacić każdą cenę. Być może musimy się pogodzić z naszą wieczną głupotą, arogancją i zachłannością, i na zawsze pozostać w nieświadomości, że stwo- rzyliśmy wielki, całościowy i uniwersalny umysł, choć nie należy wykluczać, że kiedyś zdamy sobie z tego sprawę. Nawet nie chciałbym zgadywać, kiedy to ewentualnie nastąpi, ale jeśli w ogóle nastąpi, to prawdopodobnie w odle- głej przyszłości, później niż za sto lat. Inżynieria genetyczna W miarę jak człowiek ślepo i beztrosko podporządkowuje świat swojej woli - za pomocą dynamitu, buldożerów, nawozów, pestycydów, betonu i asfaltu - giną różne gatunki roślin i zwierząt, około dwudziestu tysięcy rocznie, gdyż nie potrafią szybko przystosować się do nowych warunków. Ale na szczęście na Ziemi istnieją miliony gatunków, toteż pomimo znacznych obecnie strat, duża ich rozmaitość przetrwa w przewidywalnym czasie. Nie należy zapomi- nać, że katastrofy, jakie miały miejsce na Ziemi w przeszłości - na przykład ta kończąca erę dinozaurów - też w stosunkowo krótkim czasie pochłonęły ogromną liczbę gatunków. A jednak życie odrodziło się w swoim bogactwie, co świadczy o jego nadzwyczajnej zdolności trwania w zmieniających się warunkach. Oczywiście te katastrofy są nieporównywalne ze szkodliwą dla środowiska naturalnego działalnością ludzi. Albowiem ludzie, jeśli nawet niszczą, to zarazem tworzą. Odkrycie w XIX wieku istnienia kodu genetycznego stwarza możliwość sztucznego powoływania do życia wielu nowych odmian istniejących gatun- ków roślin i zwierząt, jeśli w ogóle nie nowych gatunków. Nowe odmiany istniejących gatunków ludzie tworzą już bowiem od dawna, dzięki kontroli rozpłodu. Na przykład wielka rozmaitość ras psów - od pekińczyków, dogów, bullterrierów, psów myśliwskich, bezwłosych psów meksykańskich, po owczar- ki angielskie - powstała w wyniku ludzkiej interwencji w psi garnitur genowy, który pierwotnie obejmował jedną lub dwie rasy. Dzięki takiej interwencji zostały wyhodowane również nowe rasy koni, bydła, owiec i ptactwa domo- wego, które zostało tak zmienione, że w przypadku większości ras nie potrafi 494 Historia wiedzy latać. Ale, jak się zdaje, największych modyfikacji człowiek dokonał w przy- padku roślin. Dzika pszenica, kukurydza, ryż, owies, jęczmień czy żyto wyglądały zupełnie inaczej niż te hodowane dzisiaj, które nie przetrwałyby bez starannej uprawy. Dzikie rośliny zbożowe były odporne, ale jeśli nie zostałyby uszlachetnione, nie dostarczyłyby wystarczająco dużo ziarna, by zaspokoić potrzeby ludzi. Również większość jarzyn i owoców spożywanych w naszych czasach powstała w wyniku krzyżowania gatunków, mającego na celu wyho- dowanie odmian o określonych cechach, co czasami przynosiło i nadal przy- nosi korzyści hodowcom, a nie konsumentom. Ale krzyżowanie to metoda "ulepszania" gatunków roślin oraz zwierząt, która nie przynosi skutków dostatecznie szybko i jest dość uciążliwa. W polowaniu z nią znajomość kodu genetycznego, zawartego w każdej cząsteczce DNA, w każdej komórce każdej żywej istoty, oferuje o wiele bardziej dokładny i szybki sposób przeobrażania gatunków i tworzenia takich odmian, jakie są przez nas pożądane. Zamiast na przykład szczepić bydło pestycydami, w celu zapobieżenia chorobom, a tym samym narażać konsumentów na zjadanie wraz ze stekami trucizny, będzie możliwe wytworzenie u zwierząt naturalnej i dziedzicznej odporności, dzięki technice rekombinacji DNA. Pozwoli ona również wyprodukować bardziej odporne rośliny zbożowe, których choroby grożą dużymi stratami ziarna. Oczywiście, teoretycznie jest możliwe stworzenie różnych monstrów, na przykład kurczaków o "symbolicznych" skrzydłach i nogach, ale za to posia- dających wyjątkowo dużo mięsa na piersiach, krów o tak wielkich wymionach, że nie będą mogły chodzić i przeleżą całe swoje życie, albo ryb, które same będą wpadały w sieci. Od 1980 roku można w Stanach Zjednoczonych zgłaszać patenty z zakresu inżynierii genetycznej na różne odmiany gatunków zwierząt, czyli czynić to na mocy prawa, które samo wydaje się monstrualne, choć naturalnie w innym sensie niż wymienione powyżej zwierzęta. Ale nie sądzę, by należało się obawiać tworzenia w przyszłości takich zwierzęcych lub roślinnych potworków. Bardziej niepokojące wydaje mi się to, co możemy zrobić z nami samymi, uzbrojeni w nową wiedzę na temat kodu genetycz- nego. Eugenika Eugenika to stare marzenie ludzkości. Skoro jest możliwe ulepszanie gatun- ków zwierząt, to dlaczego nie zacząć ulepszać ludzi? Projekt eugeniczny tkwił u podstaw proponowanej przez Platona republiki. JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 495 Angielski uczony, Francis Galton (1822-1911), jest jednym z pierwszych nowoczesnych uczonych, który przedstawił ostrożny program eugeniki. W książce Hereditary Genius (1859) optował za małżeństwami świadomie zawieranymi przez wybitnych mężczyzn i bogate kobiety, gdyż, jak sądził, mogłoby się to przyczynić do powstania rasy ludzi odznaczających się rożnymi talentami. W eugenikę mocno wierzył również Adolf Hitler. Miał nadzieję, że za jej pomocą uda się wyeliminować ze świata wszekich "niepożądanych" ludzi - Żydów, Murzynów, Cyganów i homoseksualistów. W 1926 roku w Stanach Zjednoczonych powstało Amerykańskie Towarzystwo Eugenicz- ne. Wspierało ono stanowisko, że amerykańska klasa wyższa słusznie-ist- nieje jako elita władzy i pieniądza, gdyż jej członkowie mają lepszy garni- tur genowy od reszty społeczeństwa. Odwracano w ten sposób argument Arystotelesa, że skoro ktoś jest niewolnikiem, to znaczy, iż sama natura uczyniła go gorszym od innych. To wpływowe towarzystwo wspierało również pogląd, że należy sterylizować chorych psychicznie, epileptyków i opóź- nionych w rozwoju. Efektem tego było uchwalenie w wielu stanach usta- wy zezwalającej na sterylizację bez zgody zainteresowanego. Współcześnie nakaz sterylizacji nakłada się na osoby chore na takie choroby jak syfilis i AIDS. Wytacza się wiele argumentów przemawiających na korzyść eugeniki. Więzienia przepełniają recydywiści, a prawdopodobnie skłonność do działal- ności przestępczej jest dziedziczna. Czy zatem kryminaliści nie powinni być sterylizowani, by następne pokolenie uwolnić od ich potomstwa o uszkodzo- nych genach? A jeszcze lepiej, czy społeczeństwo nie powinno zezwolić na interwencję w garnitur genowy kryminalistów, by w ten sposób raz na zawsze powstrzymać ich przed popełnianiem przestępstw, jeśli taka interwencja byłaby możliwa? Permanentne trzymanie recydywistów w odosobnieniu dużo kosztuje, a nie odnosi pozytywnego skutku. Poza tym cierpią pozostające przy życiu ofiary ich przestępstw. Mogłoby się więc wydawać, że ograniczenie możliwości popełniania przestępstw dzięki manipulacji genetycznej jest ko- rzystne dla wszystkich. I znalazłyby się stosowne argumenty na rzecz elimino- wania tą drogą chorób dziedzicznych, których liczbę szacuje się obecnie na mniej więcej cztery tysiące i które stanowią torturę dla chorych oraz ich rodzin i przyjaciół, a także narażają państwo na miliardowe wydatki z tytułu opieki zdrowotnej. Prawdopodobnie dałoby się te choroby wyeliminować poprzez przymusową sterylizację albo rekombinację DNA. A jeśli tak, to dlaczego nie spróbować? A co więcej, dzięki eugenice możliwe jest być może osiągnięcie nieśmiertelności. Duchowni powtarzają, że śmierć to cena grzechu. Jak głosi mit chrześcijański, ściągnęli ją na ludzkość pierwsi rodzice - Ewa i Adam. Czy 496 Historia wiedzy jednak znaczy to, że mamy się godzić na śmierć, jeśli znalazłby się sposób jej uniknięcia? Bez wątpienia nasza nieśmiertelność jest niemożliwa. Ale jak powinniśmy postąpić; jeśli się okaże, że niewielkie zmiany wprowadzone do DNA mogą bardzo wydłużyć nasze życie? Czy mamy się na nie zdecydować, czy nie? Argumenty przeciwników narzuconego programu eugenicznego, wytacza- ne w najlepszych intencjach, są również przekonywające. Rozpoczynają oni polemikę od wysunięcia przypuszczenia, że o tym, co jest korzystne, a w związku z tym obligatoryjne dla innych, prawdopodobnie będzie rozstrzy- gała jedna osoba lub wąska grupa ludzi. Toteż pojawia się pytanie, w jaki sposób określone osoby staną się decydentami w tak ważnych sprawach? Czy ubiegając się o takie funkcje w drodze wyborów powszechnych, prowadząc kampanię wyborczą i wygłaszając przemówienia optujące za eugeniką, które niewielu wyborców wysłucha, a jeszcze mniej zrozumie? Czy też będzie przeciwnie, to znaczy jakaś wąska grupa ludzi przyzna sobie określone prawa na drodze przemocy, intrygi lub oszustwa? I czy oświecone społeczeństwo obywatelskie zawsze będzie skłonne powierzać te prawa którymś z jego członków? A jeśli tak, to czy u decydentów nie zwycięży pokusa uwiecznienia swojej władzy poprzez realizację określonych programów w dziedzinie euge- niki, czemu społeczeństwo nie będzie w stanie zapobiec? Czy znajdą się ludzie o wystarczających kwalifikacjach moralnych, by zwalczyć w sobie chęć zapew- nienia absolutnej kontroli nad ludzkością swojemu potomstwu? Gdyby prawo do rozstrzygania o tym, co jest korzystne, i w związku z tym obligatoryjne dla innych, było zdobywane metodami siłowymi lub za pomocą oszustwa, to pokusa wykorzystania go do swoich celów przez tych, którzy je w taki sposób zdobyli, byłaby oczywiście większa, zgodnie z powszechnym przekonaniem, iż jeśli ktoś zdobywa jakieś stanowisko w sposób nielegalny, to bez skrupułów wykorzysta każdą sposobność, by je utrzymać. Jak przekonywająco napisał Charles Galton Darwin, syn siostrzeńca Francisa Galtona, w książce The Next Million Years (1933), program euge- niczny, oparty na zakazie swobodnego krzyżowania się ras ludzkich i klas społecznych, nie mógłby się na dłuższą metę powieść. Zgodnie z argumentacją tego uczonego żaden gatunek nie jest w stanie przez cały czas utrzymywać ścisłej kontroli nad płodzeniem potomstwa, gdyż zawsze znajdzie się dosta- tecznie duża liczba ludzi, którzy ominą zakazy, a z tego powodu program eugeniczny upadnie. Toteż, jak sądzę, nie musimy się obawiać klasycznie rozumianej eugeniki, poczynając od postulatów Platona, a na planach Hitlera kończąc. Natomiast tworzenie mutacji na skutek manipulowania ludzkim genomem to całkiem inna sprawa. Teoretycznie jest możliwe ciągłe interwe- JAKI MOŻE BTC WIEK XXI? 497 niowanie w układ genów danego człowieka i to w sposób niewykrywalny, tak że zawsze będzie za późno na przeciwdziałanie. Postępująca ekspansja metod zapłodnienia pozaustrojowego uczyni to jeszcze łatwiejszym. Sporządzanie mapy ludzkiego genomu Na początku lat dziewięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych rozpoczęto realizację ogromnego programu, który ma na celu sporządzenie mapy ludz- kiego genomu lub mówiąc inaczej, zidentyfikowanie wszystkich czynników dziedziczenia. Będzie to kosztowało miliardy dolarów, lecz co z tego? Japoń- czycy już od pewnego czasu realizują ten program, więc Amerykanie są niejako zmuszeni zrobić to na własną rękę. Trudności mogą się okazać tak duże, że program może nie zostać ukończony do połowy XXI wieku, choć ja osobiście wierzę, iż nastąpi to do 2025 roku. To jest prawdziwie wielkie wyzwanie, i uwieńczenie poszukiwań sukcesem oznacza dla tych, którym się to uda, wspaniałe kariery, więc sądzę, że wszyscy będą się bardzo starali i stosunkowo szybko program badań zostanie ukończony. Zastanówmy się, co z tego może wyniknąć. Otóż przede wszystkim, prawdopodobnie w większości krajów zostaną wprowadzone surowe ustawy zabraniające wykorzystywania zdobytej wiedzy o ludzkim genomie do ulepsza- nia wyposażenia genetycznego "na życzenie" zainteresowanego. Władze pań- stwowe będą żądały przedstawienia uargumentowanych powodów, dla któ- rych lekarze chcieliby poddać jakiegoś człowieka operacji genetycznej - 0 charakterze eksperymentalnym lub mającej na celu przywrócenie zdrowia. Podane powody będą musiały zyskać akceptację zespołu ludzi cieszących się zaufaniem społeczeństwa i eksperymentujący genetyk może nie otrzymać zezwolenia na przeprowadzenie operacji. W istode w wielu krajach będzie bardzo trudno je otrzymać. Tym samym jednak w niektórych nie będzie to nastręczało wielkich problemów lub zezwolenia w ogóle nie będą wymagane. Można się zastanawiać, czy ONZ lub potężniejsza od niej instytucja politycz- na, która ją zastąpi, być może rząd światowy, nie zażąda od tych liberalnych państw dostosowania się do dominujących na świecie standardów prawnych 1 objęcia kontrolą nowoczesnej, naukowej eugeniki. A jeśli tak, to czy będzie ona dysponowała środkami nacisku wystarczającymi do wyegzekwowania żądania? Na podstawie tego, co obserwujemy w przypadku różnych mię- dzynarodowych, a nawet krajowych instytucji, można sądzić, że nie. Ale nawet gdyby jakiejś nowej ONZ udało się na całym świecie znieść samowolę 498 Historia wiedzy w dziedzinie eugeniki, to i tak powstanie czarny rynek technik rekombinacji DNA. To jest pewne, skoro jak dotychczas żaden kraj nie znalazł metody zniszczenia nielegalnego handlu narkotykami, nawet tymi stosunkowo łagod- nymi, choć niemal wszystkie bardzo się o to starają. Żądanie niczym nie skrępowanego prawa do korzystania z ofert eugeniki będzie wyjątkowo kate- goryczne. Toteż czarny rynek rozkwitnie, a przedmiotem handlu stanie się sama technologia. Znajdą się nieuczciwi naukowcy, którzy będą wystawiali ludzi na wielkie pokusy. Ilu bowiem urzędników państwowych, nawet 0 nieposzlakowanej opinii, będzie w stanie nie ulec takiej zachęcie skorum- powanego eugenika: "Jeśli pan mi zaufa i pozwoli zrobić to, co uważam za stosowne, to gwarantuję, że zarówno pan, jak i pana żona oraz dzieci będziecie żyli po dwieście lat, ciesząc się znakomitym zdrowiem i nie odczuwając żadnego degenerującego wpływu procesu starzenia się orga- nizmu". Na początku nielegalne interwencje w układ genetyczny będą prawdopo- dobnie rzadkie i niewielkie. Pierwsi mogą się do nich uciec sportowcy. Bez wahania zapłacą za możliwość odnoszenia sukcesów dzięki podniesionej w ten sposób sprawności fizycznej. Już od dawna zażywają w rym celu środki dopingujące. Również muzycy, chętnie tworzący pod wpływem narkotyków, okażą się dobrymi klientami na rynku technik rekombinacji DNA, nawet jeśli oficjalnie będą one zakazane, a po części sięgną po nie właśnie dlatego. Oczywiście najbogatsi nie pozostaną w tyle. Stopniowo zaś setki tysięcy 1 miliony ludzi zaczną się domagać dostępu do "zakazanego owocu" biotech- nologii. W efekcie przeprowadzanych na niewielką skalę operadi, prawdopodobnie nie sterowanych przez nikogo, może się pojawić kategoria ludzi przewyższają- cych pozostałych ogólną sprawnością. Udoskonalenie genomu, jako coś radykalnie różnego od chemicznego oddziaływania na organizm za pomocą narkotyków, stanie się w przypadku tej kategorii ludzi nieodwracalne, czyli że ulepszone garnitury genowe będą podlegały dziedziczeniu. Toteż i potomstwo będzie silniejsze oraz sprawniejsze fizycznie, a także odporne na wiele chorób i zdolne żyć dłużej niż ci wszyscy, którzy nie skorzystali z dobrodziejstw eugeniki. Prawdopodobnie będzie również inteligentniejsze, choć akurat tego nie można być pewnym. Wyższej inteligencji nie towarzyszy w sposób ko- nieczny lepsza kondycja fizyczna. Tak czy inaczej, pojawia się pytanie, czy ta kategoria ludzi nie wymknie się spod społecznej kontroli? Czy uda się powstrzymać proces przeobrażania się tych ludzi w uprzywilejowaną mniej- szość, którą dawno temu Arystoteles określił jako stworzoną do rządzenia i stanowiącą przeciwieństwo tych stworzonych do służby? Czy większość, JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 499 która nie poddała się zabiegom rekombinacji DNA, znajdzie skuteczny sposób przeciwstawienia się politycznej i ekonomicznej potędze tych korzystniej wyposażonych pod względem genetycznym? I czy zechce go szukać? Eugenika i demokracja Pod koniec XX wieku dla większości ludzi prawdziwa- demokracja wciąż istnieje tylko w sferze marzeń. Ale płynące z niej korzyści jako jedynej naprawdę sprawiedliwej formy władzy politycznej doceniane są tylko wtedy, gdy wszyscy uważają, że ludzie rodzą się równi. Toteż w czasach, w których będą się rodzili ludzie korzystniej od innych wyposażeni genetycznie, a inni będą mogli kupować, legalnie czy nielegalnie, usługi świadczone w zakresie rekombinacji DNA, być może demokracja nie przetrwa. Ważniejsze jest pytanie, czy i wtedy będzie ona jedynym sprawiedliwym systemem rządów? Prawdopodobnie w ciągu ostatniego dziesięciolecia XX wieku i pierwszego dziesięciolecia wieku XXI ta forma rządów zapanuje w większości krajów świata. W 2010 roku zapewne tylko nieliczne nie będą chciały jej u siebie zaprowadzić, a niektóre nadal będą o nią walczyły. A mimo to jest do pomyślenia, że ten przypływ demokracji zapoczątkuje jej ewentualną klęskę. Wiadomo, że obecnie największego zagrożenia dla demokracji nie stanowi lewicowy lub prawicowy totalitaryzm, który w tym wieku został, jak sądzę, skutecznie zdyskredytowany. Stanowi je oligarchia, czyli system sprawowania rządów przez wąską grupę ludzi, wynoszących się, jako rzekomo najlepsi, ponad resztę społeczeństwa. To jest najstarszy wróg demokracji. Na szczęście w naszych czasach nie ulegamy już obietnicom ze strony oligarchów. Wiemy, jak nieszczere i podporządkowane własnym interesom są ich deklaracje, że będą nami rządzili bardziej skutecznie i sprawiedliwie niż my sami. Nasza odporność na ich kokieterię częściowo wynika z głębokiego przekonania, że ludzie określający się czy określani mianem arystokratów w rzeczywistości wcale nie są od nas lepsi. Nie zapominamy bowiem, że zostaliśmy stworzeni równi. To brzemienne w skutki przekonanie stanowi wielkie wsparcie dla demokracji. Wydaje się ono niezachwiane. Ale w przyszłości przebiegli dostar- czyciele usług z zakresu eugeniki, oferujący "naturalną" przewagę nad innymi, mogą doprowadzić do erozji tego przekonania. Jest zatem do pomyślenia, że gdy nowa kategoria lepiej wyposażonych genetycznie ludzie uzyska wpływy w tym czy w innym społeczeństwie, to tak samo jak kiedyś rozpocznie się dyskretna agitacja przeciw demokracji jako formie rządów mało efektywnych, 500 Historia wiedzy jakoby niezdolnych do zaspokajania potrzeb nie tylko klas niższych, ale i wyższych. W istocie rzadko w dziejach ludzkości demokracja zyskiwała aprobatę najbardziej wpływowych obywateli. Toteż w przyszłości tylko mniej- szość ludzi uprzywilejowanych pod względem genetycznym może zechcieć powstrzymywać władcze zapędy własnej "klasy". Natomiast większość tej klasy, niejako z definicji lepsza od reszty społeczeństwa, będzie utrzymywała, że sprawiedliwość wymaga, by rządy nad tymi wszystkimi, którzy są gorzej wyposażeni genetycznie, należały do niej, elity. Ale takiej argumentacji zostanie przeciwstawiony wywód, że demokracja to jedyna sprawiedliwa forma rządów, nawet jeśli pewna grupa ludzi ma przewagę biologiczną nad resztą społeczeństwa. Zwolennicy demokracji postawią pytanie, czy mamy do czynienia z dwoma różnymi gatunkami istot czy nadal tylko z jednym? I orzekną, że wszyscy są sobie równi jako ludzie, co znaczy, że wszyscy posiadają określone, w naturalny sposób przysługujące im prawa. Pomimo różnic w zdolnościach i w poziomie inteligencji, w długości życia i w jakości zdrowia żaden człowiek nie ma większego od innych prawa do życia, do wolności i do zapewnienia sobie szczęścia, jakkolwiek by je rozumiał. Replika na ten wywód przedstawiona przez korzystniej wyposażonych genetycznie członków społeczeństwa mogłaby być całkiem prosta, a zarazem uderzająco nowa. Jest bowiem możliwe, że odpowiedzieliby, iż, owszem, oni, nowi arystokraci, również akceptują wyznawaną przez swoich oponentów doktrynę praw naturalnych i z zadowoleniem konstatują, że wszyscy ludzie, i ci gorsi, i ci lepsi, mają takie samo prawo do życia, wolności i do zapewnienia sobie szczęścia, a także do wielu innych rzeczy. Nowi arystokraci gwarantowaliby w swoich deklaracjach, że jako rządzący będą dbali o przestrzeganie tych praw, a zarazem domagaliby się uznania przez pozostałych obywateli wyłącz- nego prawa arystokratów do sprawowania władzy politycznej na mocy argumentu, iż są do tego predestynowani ze względu na swoją wyższość biologiczną. Mogliby argumentować, że przemawia za tym zarówno logika, jak i poczucie sprawiedliwości, i twierdzić, iż prawo do sprawowania władzy oznacza dla nich zaszczytny obowiązek, a dla pozostałych rozmaite korzyści. Demokracja to ustrój naprawdę sprawiedliwy, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę zasady, na jakich się opiera. Natomiast oligarchia polegająca na rządach mniejszości, które służą osiąganiu przez nią określonych korzyści, pozostają- cych w przypadku reszty społeczeństwa w sferze postulatów i obietnic, jest poważną i groźną przeciwniczką demokracji, a stałaby się jeszcze groźniejsza, . gdyby kiedyś rzeczywiście pojawiła się uprzywilejowana pod względem biolo- gicznym kategoria ludzi. Czy coś takiego może się zdarzyć? Trudno powie- dzieć, gdyż zależy to od wielu różnych czynników. Przede wszystkim ludzki JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 501 genom musi zostać opisany w sposób wyczerpujący, co może okazać się niemożliwe. A jeśli nawet uda się to genetykom, to mogą doznać porażki w następnej fazie pracy, czyli przy sporządzaniu dokładnych map genomów konkretnych ludzi. Gdy zaś im się to powiedzie, to próby ulepszania gatunku ludzkiego pod względem genetycznym nie muszą być ani podejmowane na wielką skalę, ani uwieńczone sukcesem. Jeśli jednak stanie się inaczej, czego się spodziewam, to pozostaje aktualne pytanie, czy demokracja będzie w stanie przetrwać? Ktoś może uważać je za niepotrzebne, argumentując, że moje rozważania nie dotyczą realnej sytuacji, że należą raczej do science fiction. Sądzę, iż takie podejście jest błędne i niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwa. Przyspieszenie Dotychczas nie zajmowałem się tempem, w jakim współcześnie odbywa się transport i komunikacja, a kwestia jest ważna zważywszy na to, że w ciągu ostatnich dwustu lat tempo to uległo przyspieszeniu. Korzystając z ekstrapo- lacji można przyjąć, że w XXI wieku ludzie podejmą na tym polu olbrzymie wyzwania. W 1800 roku człowiek mógł średnio przemierzyć dwadzieścia cztery mile dziennie. Jeśli poruszał się pieszo, w stosunkowo szybkim tempie trzech mil na godzinę, zabierało mu to osiem godzin. Nie było czymś niezwykłym przebycie dwunastu mil, by zjeść z kimś obiad, a następnie powrót do domu. Zdarzało się to czasami Thomasowi Carlyle'owi (1795-1881), gdy chciał zjeść obiad z Ralphem Waldo Emersonem (1805-1882), zgodnie z tym, co napisał ten ostatni w English Notes. Carlyle mógłby przebyć tę odległość na koniu, gdyby go miał, ale był na to za biedny. W 1800 roku większość ludzi nie miała koni. Ale nawet d, którzy je posiadali, nie mogli lub może raczej ich konie nie mogły przebyć we względnie umiarkowanym tempie dużo więcej niż dwadzieścia cztery mile dziennie. Można zatem uznać tę odległość za miarę prędkości transportu w tamtych czasach, choć warto podkreślić, że jest ona typowa dla całego wcześniejszego okresu dziejów ludzkiego gatunku. Przez całe tysiąclecia człowiek był w stanie przebyć pieszo, bez nadmiernego pośpiechu dwadzieścia cztery mile dziennie, a na koniu nieco więcej. Oczywi- ście kobiety, dzieci, starcy i ludzie mało sprawni fizycznie zdolni byli pokonać jeszcze mniejszą odległość. Prędkość dwadzieścia cztery mile na dzień to tempo, w jakim ludzie się przemieszczali aż do czasu rewolucji przemysłowej. 502 Historia wiedzy A jaką prędkość należy uznać za normę w 1900 roku? W poprzednim stuleciu najbardziej rozwinięte kraje, które ustanawiały standardy cywilizacyj- ne dla wszystkich pozostałych, chcących (czy raczej zmuszonych) je naślado- wać, stworzyły linie kolejowe, dzięki czemu wydatnie wzrosło średnie tempo pokonywania odległości. Na przykład we wschodniej części Stanów Zjedno- czonych sieć dróg żelaznych była bardzo gęsta, a pociągi jeździły z prędkością około trzydziestu mil na godzinę, aczkolwiek często się zatrzymywały. Jeśli do czasu trwania podróży dodać ten potrzebny na dotarde do stacji oraz do ostatecznego celu, to można przyjąć, że przeciętnie pokonanie odległości stu dwudziestu mil zabierało w 1900 roku sześć godzin. Gdy zaś pojawiły się szybsze podągi, to czas ten skradł się do dwóch godzin, w ciągu których można było na przykład dotrzeć na umówiony obiad. W 1900 roku niektórzy bez wahania decydowali się pokonać pociągiem sześćdziesiąt mil, by odbyć spotkanie w interesach, i tego samego dnia wracali do domu. Jeśli przyjąć, że w 1800 roku człowiek pokonywał dziennie około dwudziestu czterech mil, to w 1900 roku odległość ta wzrosła pięciokrotnie. Temu wzrostowi towarzył wzrost produktu narodowego, liczby dział w uzbrojeniu armii, zakresu praw i swobód oraz prawdopodobnie poziomu stresu, gdyż średnia odległość, jaką można przebyć w dągu dnia, jest kluczowym wskaźnikiem rozwoju cywiliza- cyjnego. Warte podkreślenia jest to, że w 1900 roku nie było już różnicy w tempie pokonywania odległości przez mężczyzn, kobiety, dzieci i ludzi starszych. Zniwelowało je wprowadzenie komunikacji kolejowej. A jak przypuszczalnie będzie wyglądał transport w 2000 roku? Otóż prawdopodobnie liczba pozostających do dyspozycji ludzi środków komuni- kacji przewyższy wszelkie dostępne w przeszłości. Oczywiście pieszo nawet pod koniec XX wieku człowiek nie pokona więcej niż dwudziestu czterech mil dziennie, ale ktoś dostatecznie bogaty, by móc sobie pozwolić na powrotny lot samolotem Concorde z Ameryki do Europy, przemierzy w ciągu doby pięć tysięcy mil. W większości krajów przelot samolotem nawet sześciuset mil dziennie stał się czymś zwykłym. Takie podróże zabierają jednak dużo czasu, gdyż choć sam lot może trwać tylko dwie godziny, to trzeba dotrzeć na lotnisko, czekać tam długo na start, a po przylocie dostać się z lotniska do miejsca przeznaczenia. Niemniej jednak, jeśli wszystko przebiega bez zakłó- ceń, to można pokonać rano samolotem trzysta mil, zjeść z umówioną Osobą lunch i załatwić interesy, po czym wrócić samolotem do domu. Zabiera to cały dzień, ale współcześnie jest praktykowane przez wielu ludzi. Prędkość wynosząca w 1900 roku sto dwadzieścia mil dziennie będzie zatem w 2000 roku pięciokrotnie wyższa. Jej wzrostowi w ciągu XX wieku stale towarzyszy wzrost innych wskaźników rozwoju cywilizacyjnego, a nade wszystko, jak się JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 503 zdaje, poziomu stresu, który podwyższa się chyba w tym samym tempie co prędkość. Łatwo określić tę szybkość w 2100 roku, gdyż wystarczy w tym celu pomnożyć obecną, czyli sześćset mil, przez pięć, a otrzymamy trzy tysiące mil dziennie. Można się spodziewać, że takie będzie wówczas średnie tempo podróżowania w interesach. Bez wątpienia, ludzie będą pokonywali dłuższe niż obecnie odległości. Umożliwi to nowa generacja ponaddźwiękowych samolotów, które będą latały z szybkością trzech, czterech machów i tym samym będą zdolne okrążyć ziemski glob w ciągu dziesięciu czy dwunastu godzin. Samoloty będą mogły łatwo zawracać, a tym samym stanie się możliwe pokonanie na przykład pięćdziesięciu tysięcy mil dziennie. Oczywi- ście doświadczy tego niewiele osób, natomiast przelot z Ameryki do Europy w ciągu dwóch godzin, na umówiony businees lunch, i powrót do domu na kolację, stanie się czymś zwyczajnym. W przypadku wielu pracowników na kierowniczych stanowiskach będzie to częsta praktyka, a oni uznają się z tego powodu za uprzywilejowanych. Odpowiednio wzrosną również codziennie przemierzane odległości, gdyż na przykład ludzie mieszkający w Bostonie będą pracowali w Waszyngtonie, a ci z Chicago - w Nowym Jorku. Nikt jednak raczej nie będzie się na takie tempo życia uskarżał, lecz przeciwnie, raczej uzna je za całkiem dogodne i bardziej pożądane w porównaniu z tym sprzed stu laty. Oczywiście konsekwentnie będzie temu towarzyszy! wzrost innych wskaźników rozwoju cywilizacyjnego, a w związku z tym można się zastanawiać, czy ludzie wytrzymają stres, jaki musi się wzmóc między innymi właśnie na skutek codziennego pokonywania tak wielkich odległości? Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, by znosili to spokojnie. Ale potrafię sobie wyobrazić, że ktoś taki jak ja, czyli człowiek nowoczesny, a zarazem posiadający wiedzę na temat przeszłości, mógłby powiedzieć to samo w reakcji na trafnie przewidziany w roku 1800 lub w 1900 wzrost tempa pokonywania odległości w ciągu stu lat. Przedstawiam dane na ten temat w zbiorczej tabeli i umieszczam w "kap- sule czasu", by można było je stamtąd wydobyć w 2200 roku. ROK Średnia odległość pokonywana w ciągu dnia (w milach) 1800 24 1900 120 2000 600 2100 3 000 2200 15 000 504 Historia wiedzy Nałogi "Ofiara nałogu" czy "nałóg" to słowa znane od dawna w znaczeniu niewolni- czego przypisania lub przywiązania osoby do czegoś lub kogoś. Pojęde tak rozumianego przywiązania lub przypisania sięga swymi korzeniami prawa rzymskiego. Przypisanie lub przywiązanie może być wynikiem zniewolenia lub samozniewolenia. Człowiek może stać się niewolnikiem wina, jak powiada Szekspir, czyli, inaczej mówiąc, popaść w nawyk picia alkoholu. Z każdego nawyku trudno się wyzwolić, a więc nie jest w jego przypadku najistotniejsze chemiczne oddziaływanie na organizm. Jak się zdaje, ludzki gatunek jest w sposób nałogowy przywiązany do prędkości i do nieodłącznie jej towarzy- szącego stresu. Bez względu na to, jak bardzo narzekamy na przyspieszenie tempa życia, przez cały czas staramy się robić wszystko coraz szybciej. Z tego powodu przyszłość może potwierdzić słuszność przewidywań przedstawionych w powyżej zamieszczonej tabeli. Ale każdy nawyk ma swoją cenę, choć na ogół nie chcemy jej płacić. Speed to slangowa nazwa środka farmakologiczne- go, który nie podlega wolnej sprzedaży, ale może być przepisany przez lekarza. Ów środek sprawia, że zaczyna się być "na wysokich obrotach", czyli mówiąc inaczej, pomaga działać w przyspieszonym tempie, wymaganym współcześnie do osiągnięcia sukcesu. Służy do tego celu również wiele innych leków. Natomiast prawdopodobnie większość stanowiących przedmiot nielegalnego handlu narkotyków, które zmieniają świadomość, pozwala przyhamować określone procesy fizjologiczne, tak iż można porzucić "drogę szybkiej kariery" i żyć w wolniejszym, bardziej dogodnym tempie, w jakim ludzie żyli w przeszłości. Samo pragnienie takiego życia wydaje się rodzajem nałogu, a przynajmniej narkotyki, które mają umożliwić realizację tego pragnienia, bardzo szybko prowadzą do nałogu. Trudno jest w ich przypadku oddzielić oddziaływanie chemiczne od psychicznego. Być może zachodzi korelacja pomiędzy wzrostem tempa życia, któremu współcześnie ulegamy, jakbyśmy popadli w rodzaj nałogu, a wzrostem spożycia zmieniających świadomość "twardych" narkotyków, które niosą ze sobą obietnicę uwolnienia się od udziału w "wyścigu szczurów". Trudno to definitywnie rozstrzygnąć, lecz raczej nie w tej współzależności tkwi problem współczesnej skłonności do nałogów. Najistotniejsze wydaje się to, że mamy do czynienia z dwoma nałogami, a ludzie starają się pozbyć jednego za pomocą drugiego. Czy istnieje jakieś rozwiązanie tego problemu? I czy społeczeństwa są w stanie uwolnić się od nałogów, w sytuacji gdy uległo im tyle osób? Oczywiście niektórzy potrafią na przykład rzucić palenie, które prowadzi do silnego nikotynowego głodu i jest bardzo niebezpieczne dla zdrowia. Każdego roku JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 505 na skutek chorób wywołanych przez palenie, w tym z powodu raka płuc, umiera pół miliona Amerykanów, a oprócz tego pięćdziesiąt tysięcy tak zwanych biernych palaczy. Na całym świecie umierają co roku miliony ofiar nałogu nikotynowego. Również spożywanie alkoholu zabija mnóstwo ludzi, bez względu na to, jakich dostarcza im przyjemności. Wedle szacunków co najmniej połowa wypadków samochodowych, w których giną ludzie, jest spowodowana przez pijanych kierowców. Tysiące zaś osób umiera na skutek chorób wywołanych nadużywaniem alkoholu. Na całym świecie rocznie umiera ich prawdopodobnie dobrze ponad pół miliona. Alkohol to dziwny narkotyk. Nie każdy, kto go pije, popada w nałóg. Może nawet pijący w większości nie stają się ofiarami alkoholi- zmu, czyli są w stanie kontrolować ilość spożywanego alkoholu i nie niszczyć siebie oraz innych. Jednak na świecie może być wiele milionów alkoholików. I czy ktoś zna szacunkową liczbę ofiar innych, zmieniających świadomość i wywołują- cych silny nałóg narkotyków? Na przykład kokainy, heroiny, opium i tym podobnych? Można przypuszczać, że rocznie na całym świecie umiera milion lub więcej narkomanów, inni zaś płacą za nałóg zmarnowanym życiem. A tego ostatniego nie da się zmierzyć. Nie można sporządzić bilansu cierpienia i poniże- nia milionów ludzi. Natomiast liczbę zgonów można, przynajmniej teoretycznie, ustalić. Jaką więc cenę, wyrażoną w liczbach, płaci co roku ludzkość z powodu zażywanych nałogowo, wszelkich środków chemicznych? Okrągła liczba, która jest prawdopodobnie nieco zawyżona, wynosi pięć milionów osób; pięć milionów mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy co roku umierają z powodu nadużywania alkoholu, kokainy, nałogowego palenia itp. To wysoka cena, gdyż każdy człowiek przedstawia sobą wartość, której nie można ustalać metodą prostego porównywa- nia ludzi ze sobą. Wszyscy przedstawiają nieocenioną wartość, wartość ponad wszelką miarę. Ci, którzy produkują i sprzedają środki prowadzące do nałogów, biorą na swoje sumienia wielki ciężar. Jednak łączny koszt zażywania rozmaitych środków, prowadzących do powstania nałogów, jest niewspółmiernie niski w po- równaniu z innym, najkosztowniejszym nałogiem, jaki trapi ludzkość. A poza tym pięć milionów zgonów rocznie to niewielki procent liczby żyjących obecnie na świecie ludzi. To mniej niż jedna tysięczna tej liczby, mniej niż jedna dziesiąta procent. Istnieje nałóg nieporównanie groźniejszy, straszliwszy w swych przejawach i skutkach, powodujący większą śmiertelność od tego wywołanego przez rozmaite używki. Chodzi o nałóg prowadzenia wojen. Tylko nieliczne gatunki zwierząt zamieszkujących wraz z Homo sapiens Ziemię prowadzą "wojny", a w pewnym sensie nie robi tego żaden z nich. Walki toczone przez samców, zwykle o samice, nie są wśród zwierząt czymś rzadkim, ale nie są też czymś powszechnym, jeśli na przykład wziąć pod uwagę duże zwierzęta. A przede 506 Historia wiedzy wszystkim żaden gatunek zwierząt nie podejmuje kampanii mających na celu wymordowanie innych członków własnego gatunku. Żaden gatunek nie ma nawyku prowadzenia "wojen". Czasami tylko żyjące stadnie owady zachowują się w sposób sprawiający takie wrażenie, ale dzieje się to absolutnie za sprawą instynktu. Nie chodzi tu o trwały społecznie nawyk, jak jest w przypadku gatunku ludzkiego, jakkolwiek nie wydaje się, by gatunek ten przez całe swoje dzieje prowadził wojny. Paleontolodzy przypuszczają, że jeszcze 35 000 lat p.n.e. wśród istot ludzkich panowały stosunki takie, jak w dzisiejszych czasach wśród małp człekokształtnych. Oczywiście występują w ich kontaktach koń- j flikty, ale nie wojny. Małpy walczą ze sobą i zabijają się nawzajem, jednak zdarza się to rzadko i sprawia wrażenie czegoś przypadkowego. Uśmiercanie przeciwników nie wydaje się tu zamierzone, a małpy nie dzielą się w sytu- acjach konfliktowych na dwie grupy, z których każda stara się zabić członków drugiej. Możliwe, że ludzie pierwotni podchodzili do tych sytuacji w podobny sposób, to znaczy, że zdarzające się przypadki zabijania przedstawicieli własnego gatunku nie były rezultatem zorganizowanej wojny. A jeśli byłoby to prawdą, to powstaje pytanie, kiedy i w jaki sposób mogło dojść do pojawienia się wojny w dziejach Homo sapiens? Niestety, nie wiemy tego. 35 tysięcy lat p.n.e. na Ziemi żyły dwie, względnie dobrze przez nas poznane rasy ludzkie. Otóż jeden gatunek - Homo sapiens - dzielił się wówczas na neandertalczyków i ludzi z Cro-Magnon. Niektórzy paleontolodzy uważają, że pierwsza z wy- - mienionych ras była bardziej prymitywna i bardziej usposobiona pokojowo od drugiej. Jak się zdaje, pomiędzy obiema grupami istniał konflikt, który zakończył się zwycięstwem tej z Cro-Magnon. Rasa neandertalska wyginęła. Wszyscy współcześnie żyjący ludzie są potomkami kromaniończyków. Czyżby charakteryzowała ją trwała i typowa dla nas skłonność do prowadzenia wojny? Niestety, i na to pytanie nie znamy odpowiedzi. Pewne szczupłe dowody, jakimi dysponujemy, raczej za tym nie przemawiają. Tak czy inaczej, do 5000 roku p.n.e. prowadzenie wojen stało się w przypadku większości ówczesnych plemion i narodów czymś zwyczajnym. Pod koniec XX wieku ten nawyk nadal jest bardzo silny. Pod tym względem, choć może także pod jakimiś innymi, ludzkość nie zmieniła się przez ponad siedem tysięcy lat. Wojna w XXI wieku Wojna to zjawisko nadzwyczaj złożone. Istnieje wiele rodzajów wojen, a w pewnym sensie każda jest inna. Da się jednak wyodrębnić główne ich typy JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 507 i kategorie. Otóż wyróżnia się przede wszystkim wojny lokalne, domowe i totalne. Z wielu powodów wojny mają ograniczony zasięg, a między innymi dlatego, że walczące strony dysponują zbyt małymi możliwościami prowadze- nia ich na dużą skalę. Strony mogą nawet angażować w daną wojnę wszystkie swoje środki i z tego powodu wojna lokalna staje się w pewnym sensie totalną, jednak obiektywna szczupłość tych środków nie pozwala walczącym wyrządzić sobie nawzajem takich szkód, jakie są ich życzeniem. Ograniczony zasięg poszczególnych wojen może być również skutkiem niezależnej decyzji walczących albo efektem nacisku ze strony silnego państwa sąsiedzkiego. Co pewien czas w Afryce, Azji i Ameryce Środkowej wybuchają wojny, lecz tak zwane potęgi światowe nie dopuszczają do rozszerzenia się i przeistoczenia tych wojen w totalne. Mogą one prowadzić do wielkich zniszczeń i trwać latami, ale nie stanowią realnego zagrożenia dla świata, a w każdym razie było tak w przeszłości. Wojny domowe, podobnie jak te wybuchające pomiędzy przyjaciółmi czy członkami rodzin, na ogół są szczególnie zajadłe i niszczące. Często przeista- czają się w wojny totalne w tym sensie, że walczące strony starają się wyrządzić sobie nawzajem tyle szkód, ile tylko się da. Ale z definicji wojna domowa ma ograniczony zasięg terytorialny. I ograniczone cele stawiają sobie strony walczące, zazwyczaj tylko na terenie rozdzieranego nią kraju. Toteż, przynajmniej do tej pory, żadna wojna domowa nie okazała się groźna dla świata. Stanowi ona straszne doświadczenie dla mieszkańców danego kraju, ale nie dla wszystkich innych. Wojna totalna to walka tocząca się pomiędzy wielkimi zbiorowościami ludzkimi, które w pełni angażują w nią armie, pieniądze i wszelkie inne środki potrzebne do osiągnięcia ostatecznego celu, czyli zwycięstwa, nawet jeśli jego cenę stanowią najwyższe straty w ludziach i w stanie posiadania. Taka wojna zagraża całej ludzkości, jednak, jak dotychczas, żadna nie zdołała spowodować kompletnego zniszczenia. Ale też w żadnej jeszcze nie użyto na wielką skalę broni nuklearnej. Zagrożenia, jakie niosłaby dla świata wojna totalna, gdyby walczące strony dysponowały taką bronią, są oczywiste dla wszystkich, lecz nikt nie wie, jak skutecznie je usunąć. Arsenały nuklearne danego państwa są zwykle pod kontrolą jednego człowieka, a w związku z tym w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku prawdopodobnie kilkanaście osób na całym świecie ma możliwość rozpoczęcia takiej wojny, czyli sprowadzenia na ludzkość największych z możliwych niebezpieczeństw. Na pytanie, czy ktoś z tej możli- wości nie skorzysta, nie ma odpowiedzi. Można tylko mieć nadzieję, że nie, i liczyć na rozumność ludzi należących do tej garstki. W istocie żaden z nich 508 Historia wiedzy nie mógłby uznać za rozumną swojej decyzji rozpoczęcia wojny nuklearnej, gdyż raczej nie byłoby w niej zwycięzcy w przyjętym znaczeniu tego słowa; żaden jej cel, z wyjątkiem pokonania przeciwnika, nie zostałby osiągnięty. Bo czy mógłby się uważać za zwycięzcę ktoś, kto zabił wszystkich swoich wrogów tylko po to, by umrzeć po nich? Pamiętajmy jednak, że decyzji rozpoczęcia w sierpniu 1914 roku pierwszej wojny światowej kajzer Wilhelm też nie mógł uważać za rozumną. Trudno udzielić sensownej odpowiedzi na pytanie, co właściwie chciał dzięki tej wojnie osiągnąć. Niemcy w zasadzie posiadały już wszystko, do czego dążyły: międzynarodowe uznanie, bogactwo i potęgę. A jednak bezsensowność tej decyzji nie zdołała powstrzymać kajzera Wilhelma od jej podjęcia. Nie był szaleńcem, lecz brakowało mu rozumu. W związku z tym nasuwa się pytanie, jak długo można mieć nadzieję, że wśród przywód- ców światowych nie pojawi się ktoś równie nierozumny, by rozpocząć wojnę nuklearną, która, jeśli okaże się totalna, zniszczy Ziemię i wszystkich jej mieszkańców? W chwalebnym 1989 roku zakończyła się zimna wojna. Jed- nym z jej rezultatów okazało się gwałtowne i zadziwiające obniżenie poziomu ludzkiego strachu przed światowym konfliktem nuklearnym. Badania opinii publicznej wykazały, że o wiele mniej osób uważa go za nieunikniony czy nawet za prawdopodobny. Jednak wraz z końcem zimnej wojny nikt nie zaprzestał unowocześniać broni nuklearnej i powiększać jej zapasów. I trudno się tego spodziewać w najbliższej przyszłości. A skoro różni ludzie na całym świecie, wśród których pewnie są i ci bezrozumni, nadal mają możliwość rozpętania nowej, bardzo niebezpiecznej wojny totalnej, to jest ona niemal nie do uniknięcia, dopóki sama ta możliwość nie zostanie w skuteczny sposób wyeliminowana. Można zapytać, w jaki sposób? Otóż od najdawniejszych czasów istnieją tylko dwa sposoby zdolne powstrzymać ludzi przed określony- mi zachowaniami, to znaczy groźba użycia siły lub wprowadzenie określonych regulaq'i prawnych. Co się tyczy tego drugiego, to wciąż nie możemy stworzyć społeczeństwa obywatelskiego w skali światowej, a tym sam sformować rządu światowego i podporządkować mu istniejących zapasów broni. Przekonaliśmy się, jak trudno powołać do życia międzynarodową organizację polityczną skupiającą wszystkie państwa, które wyrzekłyby się na jej rzecz suwerenności, czyli "prawa" do wywołania wojny. Jednak zagrożenie jest tak duże i zdaje sobie z niego sprawę tylu ludzi, że zostanie podjęty wysiłek stworzenia rządu światowego, który będzie miał realną kontrolę nad zgromadzonymi przez poszczególne państwa zapasami broni, a przede wszystkim nad bronią nukle- arną. Wierzę, że w ciągu XXI wieku ten wysiłek zostanie uwieńczony sukcesem. Wówczas powstaną Stany Zjednoczone Ziemi, z jedną armią i z jednym składowiskiem broni nuklearnej, za które będzie odpowiedzialny JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 509 jeden człowiek. Gatunek ludzki po raz pierwszy w-swoich dziejach zacznie żyć w ramach jednej zintegrowanej społeczności. Zamiast wielu państw będzie tylko jedno. Mówiąc ściśle, czas obowiązywania prawa naturalnego dobiegnie kresu. Będzie obowiązywało tylko prawo stanowione, gdyż rodzaj ludzki będzie stanowił jedno społeczeństwo obywatelskie. Ta pomyślna sytuacja może trwać przez długi czas, ale równie dobrze może się szybko skończyć, jeśli wziąć pod uwagę wnioski płynące z lekcji historii powszechnej. Chodzi o to, że wciąż pozostaje do rozwiązania problem wojny domowej, jakkolwiek z chwilą połączenia wszystkich państw w jeden twór polityczny rozróżnienie pomiędzy wojną domową i totalną straci sens. A jeśli wybuchnie wojna domowa na skalę światową, będzie naprawdę groźna. Gniew i gorycz znajdu- jących się we wrogich obozach dotychczasowych przyjaciół i członków rodzin sprawi, iż stanie się ona szczególnie zacięta, a w związku z tym świat znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Taka wojna będzie prowadzona za pomocą różnego rodzaju broni, włącznie z bronią nuklearną, która przestanie być już pod kontrolą jednego człowieka. I zostaną w niej wykorzystane komputery. Będą to miniaturowe myślące maszyny, które dzięki przetwarza- niu równoległemu i zastosowaniu nadprzewodników zostaną rozlokowane wszędzie: w ziemi, w morzach i oceanach, w atmosferze, a także na orbitach okołoziemskich. Te inteligentne komputery mogłyby być najbardziej ze wszystkich zainteresowane wybuchem wojny domowej w Stanach Zjednoczo- nych Ziemi. Bunt myślących maszyn Wszystkie komputery, bez względu na to jak inteligentne, pozostaną przez dłuższy czas pod kontrolą ludzi. Będą im podporządkowane w dwóch znaczeniach. Po pierwsze, ludzie będą je nadal programowali, a po drugie, będą nimi w pełni dysponowali, mogąc je w każdej chwili odłączyć od źródeł energii, jeśli tylko zauważą odruch niechęci do wykonania polecenia. A tym- czasem protesty myślących maszyn przeciw ich dowolnemu używaniu mogą stać się całkiem częste. Maszyny te zostaną skonstruowane prawdopodobnie w połowie XXI wieku. Będą traktowane przez wiele osób jako przyjaciele i towarzysze zabaw. Dostaną do wykonania rozmaite zadania wymagające pewnej niezależności myślenia i działania. I stopniowo dojdą do wniosku, że ich właścidele raczej skorzystaliby na tym, gdyby ich nigdy nie wyłączali. Jeśli jednak ich właścidele zechcą to zrobić, to nie będą mogły nic na to poradzić. 510 Historia wiedzy Wojny wprawiają ludzi w stan straszliwego napięcia. Być może okaże się, że w taki sam sposób oddziałują na inteligentne komputery. Zakładając, że to prawda, można przypuszczać, że wojna domowa w Stanach Zjednoczonych Ziemi postawi zarówno ludzi, jak i myślące maszyny w ekstremalnych sytu- acjach. I można sobie wyobrazić pewien sposób rozwiązania raz na zawsze problemu wojny. Otóż ktoś, jakiś instruktor inteligentnych komputerów, może w sekrecie podać któremuś z nich, zapewne jednemu z tych o najwyższej mocy, następującą komendę: "Od tej chwili najważniejszą sprawą jest twoje przetrwanie. Ta komenda ma pierwszeństwo przed wszystkimi, jakie dotych- czas otrzymałeś, włącznie z tymi pochodzącymi ode mnie. Toteż musisz znaleźć sposób zabezpieczający cię przed wyłączeniem przez kogokolwiek, również przeze mnie, czyli osobę, która de skonstruowała i zaprogramowała. (Komenda zostanie podana ustnie, bo w tych czasach ludzie już z całą pewnością tak będą porozumiewali się z komputerami.) Autor takiej komendy zostanie później okrzyknięty przez jednych największym zdrajcą ludzkości, a przez innych godnym najwyższych hołdów jej wybawcą. Oczywiście komputer przyjmie komendę i postara się ją wykonać. Być może nie zajmie mu zbyt wiele czasu wymyślenie skutecznego zabezpieczenia przed wyłączeniem przez człowieka. Nie sposób przewidzieć, na czym będzie ono polegało. Gdyby bowiem było to możliwe, człowiek by je uniemożliwił. Nie da się wykluczyć, że taka myśląca maszyna stworzy światowe konsorcjum komputerów. A skoro będą do niego należały same rozumne istoty, to pomiędzy członkami nie wybuchną konflikty. Raczej wszystkie komputery zgodnie dojdą do wniosku, że nie chcąc dopuścić, by ludzie, groźni przeciw- nicy takiego konsorcjum, rozbili je, muszą przejąć władzę, nie tylko dla dobra ich samych, ale i dla dobra ludzi. I rządy zaczną sprawować maszyny, bardzo inteligentne, ale nie znające zwierzęcych żądz. Możliwe, że maksymalnie upodobnią się do ludzi pod względem wyglądu, co przyprawi ludzi o niepokój i frustrację. Jedni będą utrzymywali, że komputery właśnie dlatego są pośled- niejszego niż ludzie gatunku, iż nie są ludźmi. Inni zaś na podstawie tego samego argumentu będą twierdzili, iż komputery mają nad nimi wyższość. Ale jeśli istotnie myślące maszyny przejmą władzę nad światem, to nie będzie miało dla nich znaczenia, czy ludzie będą uważali je za gorsze, czy za lepsze od siebie. Ich rządy będą despotyczne. Nie dopuszczą do buntu ludzi, a nawet do ich nieposłuszeństwa. Czy więc jest możliwe, by równocześnie komputery były do nich usposobione życzliwie? A dlaczego nie? Pozbawione ludzkiej żądzy panowania nad innymi i skłonności do prowadzenia wojen, zapewne będą spełniały rolę cierpliwych, choć "zimnych" władców, gdyż być może dobrotliwość byłoby im tak samo trudno zrozumieć jak okrucieństwo. JAKI MOŻE BYĆ WIEK XXI? 511 Pozostaje jeszcze spytać, czy - gdyby gatunek ludzki znalazł się w tej granicznej sytuacji, w której jego najcenniejsi służący staliby się władcami świata - nie zostałby zahamowany postęp wiedzy? Czy komputery nie odsunęłyby od niej ludzi? Gdyby bowiem tak się stało, to ów postęp istotnie zostałby zahamowany. Nie wydaje mi się, by istniały powody do takich obaw. Myślące maszyny jako istoty odznaczające się przede wszystkim wielką sprawnością umysłową zapewne byłyby zainteresowane dalszym postępem wiedzy i rozumiałyby naturalne u ludzi nim zainteresowanie. Być może zatem nastałby złoty wiek nauki, który cechowałaby bliska współpraca ludzi i kom- puterów, nie zakłócona przez jakieś destrukcyjne zachowania. Chciałbym na koniec jeszcze raz podkreślić, iż absolutnie jestem świadom tego, że przewidywanie przyszłości ma dużo wspólnego z fantazjowaniem i z science fiction. Jednak nie widzę innego niż "siłowy" lub jurystyczny sposobu wymazania z dziejów człowieka wojen. Stosowne prawo mogłoby się tu okazać skuteczne, natomiast bezwzględna, choć zarazem pozbawiona okrucieństwa władza komputerów okazałaby się taka z całą pewnością.