Robert Tinę 6kolorowych zdjęć Na podstawie scenariusza filmowego Edmonda Dantesa i Amy Holden Jones Robert Tinę Beethoven przełożyła Katarzyna Jacyna Pruszyński i S-ka Warszawa 1995 Tytuł oryginału Beethoven A novel by Robert Tinę Based on a screenplay by Edmond Dantes and Amy Holden Jones Copyright (c) 1992 by MCA Publishing Rights, a DMsiort of MCA, Inc; All rights reserved Copyright (c) by Prószyński i S-ka 1995 Wszelkie prawa zastrzeżone Projekt okładki Jerzy Matuszewski Opracowanie merytoryczne Krystyna Petri Opracowanie techniczne Barbara Wójcik, Elżbieta Babińska Korekta Joanna Jarych Skład komputerowy Dorota Krall ISBN 83-85661-97-2 Wydanie I Wydawca Prószyński i S-ka Warszawa, ul. Różana 34 Druk i oprawa Zakłady Graficzne s-ka z o.o. ul. Okrzei 5, 64-920 Piła Rozdział 1 Przed jedną z witryn sklepowych na głównej ulicy Vista Valey zatrzymywało się zawsze bardzo wielu gapiów. Był to sklep ze zwierzętami "Kraina naszych ulubieńców". Za szybą stały niewielkie boksy z małymi pieskami. Futrzane kulki piszczały, ujadały i skrobały łapkami w okna, jakby prosząc przechodniów, żeby zabrali je do domu. Przez okno wystawy widać było jedwabiste cocker-spanielki, przydeptujące swoje kłapciate uszy, dostojne małe dogi i słodkie, a jednocześnie pełne godności springer-spaniele. Lecz wszystkim najbardziej podobał się brązowo-biały bernardyn. Prawie każdy, przechodząc obok sklepu, zatrzymywał się, żeby na niego popatrzeć. - Czy one nie są cudowne?! - wykrzyknęła nastolatka. -Tak, teraz wydają się milutkie, ale kiedy dorosną... - odparł jej kolega. - Ten na pewno jest chłopcem - powiedziała dziewczyna, wskazując bernardynka. - Ma takie grube łapy! Mały pies wyglądał tak, jakby reszta jego ciała rosnąc nie nadążała za łapami. Szczeniak skoczył na szybę, ześlizgnął się po niej w dół i, potrącając miskę z wodą, wylądował w sianie wyściełającym jego "mieszkanko". Dziewczyna i chłopak roześmieli się. - Do zobaczenia, malutki... - zawołali odchodząc. 5 Mały bernardyn zaszczekał, drapiąc łapą w szybę i machając ogonem. Jego różowy język zwisał z boku pyszczka. Jeszcze raz szczeknął ze wszystkich sił, jakby chciał powiedzieć: - Nie odchodźcie! Weźcie mnie z sobą! Po chwili przed witryną zatrzymało się dwóch chłopców. Zawsze zaglądali do sklepu, kiedy tędy przechodzili. - Spójrz! - zawołał jeden z nich, patrząc na dużego, pociesznego szczeniaka. - Ale fajny! Bernardynek znów skoczył na szybę i pisnął, jakby mówił; - Masz rację! Jestem fajny! - Chyba nas polubił - powiedział drugi chłopiec. - Naprawdę! Szczeniak stał na swoich grubych tylnych łapkach i szczekał ile sił. - Weźcie mnie do domu! Weźcie mnie do domu! Ale czekało go kolejne rozczarowanie. Chłopcy wiedzieli, że nie powinni przynosić do domu szczeniaka bez zgody rodziców. Psiak bardzo im się podobał, nie mogli jednak stać koło niego wiecznie. Szczeniak czuł się zawiedziony, lecz nie martwił się długo, bo do szyby wystawowej podeszła mała dziewczynka. Wspięła się na palce, żeby zajrzeć do środka. Zakochała się w bernardynku od pierwszego wejrzenia. Patrząc na pieska, uśmiechała się radośnie. Szczeniak polizał szybę, jakby chciał dać dziewczynce serdecznego całusa. - Mamusiuuuuu! - krzyknęła. - Nie dzisiaj, kochanie - odparła matka, ciągnąc ją za sobą. W oczach psiaka malowała się rozpacz, szczeknął smutno, zwiesił łeb i usiadł zrezygnowany, popiskując cichutko. Czyżby nikt w Vista Valley nie chciał wziąć go do domu i pokochać? 6 Oczywiście nie powinien to być byle kto. Pewnego dnia do sklepu zoologicznego weszła niesympatyczna kobieta. Miała długie zaniedbane paznokcie i tatuaż. - Chciałabym obejrzeć tego bernardyna z wystawy -powiedziała do jednej ze sprzedawczyń. Cała obsługa sklepu kochała bernardynka. Ekspedientka od razu pomyślała, że ta kobieta nie byłaby odpowiednią właścicielką dla pupila, ale cóż, przecież to klientka... Dziewczyna wyjęła szczeniaka z boksu i podała go niemiłej pani. - Jak duża będzie ta pokraka? - Dorosły bernardyn zwykle waży co najmniej siedemdziesiąt kilo - odparła sprzedawczyni. - Ten może ważyć nawet więcej - miała nadzieję, że wielkość zwierzaka odstraszy kobietę. Ludzie zwykle nie chcą mieć kłopotu z utrzymywaniem tak dużego psa. Lecz plan się nie powiódł. Kobieta uśmiechnęła się z satysfakcją. - To dobrze - wycedziła. - Mam duże podwórko. Potrzebuję wielkiego, złego psa podwórzowego. Piesek zadrżał z przerażenia. Ręce wytatuowanej kobiety ściskały go mocno. - Taaak - dodała - ten mi wygląda odpowiednio. Szczeniak nie miał najmniejszej ochoty z nią iść. Robił, co mógł, żeby wyglądać jeszcze łagodniej i przyjaźniej niż zwykle. Piszczał, lizał ręce, które go trzymały, i zachowywał się najspokojniej, jak tylko potrafił. - Nie jestem złym psem - próbował powiedzieć. - Jestem nastawiony przyjaźnie do całego świata. Nigdy nie będę zły. - Nie wiem, czy to jest pies dla pani - powiedziała ekspedientka - wygląda raczej łagodnie. Psiak zaskomlał, kiedy kobieta złapała go za skórę na grzbiecie. Popatrzyli sobie prosto w oczy. Szczeniak za 7 wszelką cenę próbował się wyrwać. Kobieta uśmiechnęła się, ukazując bezzębne dziąsła. - Każdy pies może być zły. Trzeba go tylko odpowiednio traktować. Wystarczy trochę brutalności. Szczeniak miał tego dosyć. Musiał się uciec do metod ostatecznych i w związku z tym nagle dał się słyszeć dziwny odgłos. Kobieta spojrzała w dół i spostrzegła, że pies na nią siusia. - Wstręciuch! - warknęła i cisnęła psa w stronę sprzedawczyni. - Nie chcę go. Niech go pani zabierze. Macie pitbullteriery? Sprzedawczyni włożyła szczeniaka z powrotem do jego boksu. Bernardyn z ulgą zagrzebał się w sianie. "Niewiele brakowało..." - pomyślał. Do wieczora wciąż tkwił na swoim miejscu. Wyglądało na to, że tego dnia nie znajdzie nowego domu. Zbliżała się noc i zanosiło się na burzę. Szczeniak leżał, trzymając łeb na przednich łapach. Westchnął głęboko. To był męczący dzień. Tuż przed zamknięciem do sklepu weszła rodzina: kobieta, mężczyzna i mały chłopiec. Psiak znów się poderwał i szczeknął przyjaźnie. To na pewno jego rodzina! Z pewnością zabiorą go nareszcie do domu. Wyglądają tak sympatycznie! Będzie im razem dobrze... Ale oni nawet nie spojrzeli na bernardynka. Przeszli tuż obok niego i zatrzymali się przy następnym boksie, który zajmował mały czarny pudelek. - Ten mi się podoba, mamo! - zawołał chłopiec. Podniósł czarny kłębuszek i pogłaskał go. Bernardynkowi zrobiło się jeszcze smutniej. Tak chciałby czuć dotyk ciepłych rąk, ale widocznie jeszcze musi trochę poczekać. Znowu położył łeb na łapach i ziewnął. "Może jutro będę miał więcej szczęścia" - pomyślał i zapadł w głęboki sen. Rozdział 2 Na drugim końcu miasta też było wiele klatek z psami, ale te zwierzęta nie były tak pełne nadziei, jak psiaki ze sklepu zoologicznego. Brudne, zardzewiałe klatki stały w chłodnym, wilgotnym, ponurym magazynie. Tabliczka na zewnątrz budynku "Słodkie szczeniaki" informowała, że jest to firma zajmująca się handlem szczeniakami, lecz ta niewinna nazwa była jedynie przykrywką dla prawdziwego oblicza mrocznego budynku. Magazyn znajdował się na peryferiach miasta, w pobliżu targu, w sąsiedztwie starych fabryczek i składów złomu. Nikogo w okolicy nie obchodziło, co tak naprawdę dzieje się w starym, ponurym budynku, a właściciel i jego dwaj pracownicy starali się jak najmniej rzucać w oczy. Firma "Słodkie szczeniaki" zajmowała się testowaniem różnych produktów na zwierzętach. Były to nielegalnie przeprowadzane próby, na przykład z narkotykami czy bronią. Aby zapobiec okrutnemu traktowaniu zwierząt, rząd stara się kontrolować firmy zajmujące się tego typu testami. Jednakże firmie "Słodkie szczeniaki" udało się dotychczas uniknąć kontroli, a wszystko, co tam robiono, było niezgodne z prawem. Interesem zarządzał człowiek zwany doktorem Varni-ckiem. Większość czasu spędzał na wydawaniu poleceń 9 swoim dwóm pomocnikom: Vernonowi i Hatveyowi. Z dwóch młodych mężczyzn Vernon był sprytniejszy, ale ani jeden, ani drugi nie osiągnąłby najlepszego wyniku w teście na inteligencję. Doktor Varnick zajmował się przyjmowaniem i wykonywaniem zleceń, a jego dwaj pracownicy opiekowali się psami i dostarczali coraz to nowe ofiary do diabelskich eksperymentów doktora. Vernon i Harvey zbierali błąkające się psy z ulic miasta. Kradli również zwierzęta z przydomowych ogródków. Ich szefa obchodził wyłącznie stały dopływ żywego towaru, a pochodzenie dostaw nie miało dla niego żadnego znaczenia. Tego wieczora Vernon i Harvey szykowali się do wyprawy po nowe psy. Szalała burza, co bardzo odpowiadało złodziejom psów. Przy takiej pogodzie ulice były puste, a błąkające się psy łatwo było zwabić do samochodu. Zwierzęta, nawet bezdomne, nie lubią zimnych, deszczowych nocy. Furgonetka wytoczyła się z magazynu na ciemne ulice Vista Valley. Za kierownicą siedział Vernon - szczupły facet o ciemnych, tłustawych włosach i kilkudniowym zaroście. Zawsze zdawał się być w złym humorze. Har-vey, o wiele grubszy od swojego kumpla, miał kręcone włosy i głupawy wyraz twarzy. Obawiał się wszystkiego, a to nie sprzyjało jego kryminalnej profesji. Początkowo samochód krążył w pobliżu magazynu. Kilka psów błąkało się w okolicy oczyszczalni ścieków. Jeden z nich, stary, wyleniały kundel, z radością wszedł do suchego auta. Zorientował się w sytuacji dopiero, kiedy zamknięto go w brudnej drucianej klatce. Staruszek skulił się w kącie, wyczuwając niebezpieczeństwo. Kolejnym łupem stał się niewielki terier. Miał na szyi obrożę z imieniem Sparky. Gdy tylko spojrzał na obu mężczyzn i na klatki, od razu wiedział, że będzie musiał stąd szybko uciekać. 10 Furgonetka krążyła po mieście przez kilka godzin, ale jedynymi lokatorami klatek pozostawały dwa psy. Ver-non i Harvey byli już zmęczeni, nie mogli jednak wrócić po całej nocy z tak małą zdobyczą. - Doktor będzie na nas wściekły - powiedział Harvey. - Cóż za błyskotliwa uwaga - odparł Vernon z przekąsem. -Ale nam się dostanie! Szef będzie naprawdę zły. Pewnie nas wyleje. Albo jeszcze gorzej. Vemon, zniecierpliwiony, stukał palcami w kierownicę. - Będziesz wreszcie cicho? Spróbuję coś wymyślić. -A co? - Próbuję wpaść na pomysł, skąd brać nowe psy. Najlepsze byłyby szczeniaki. - Szczeniaki byłyby dobre - zgodził się Harvey. Przez jakiś czas siedział cicho i zastanawiał się, skąd się je bierze. W końcu się odezwał: - Skąd weźmiemy te szczeniaki, Vernon? - Ze sklepu. - Ze sklepu? Przecież wrszystkie sklepy są zamknięte, Vern. A poza tym, to by chyba sporo kosztowało. - Nie bądź idiotą. Po prostu weźmiemy sobie kilka piesków. - Aha! Ale wymyśliłeś! * Psy w sklepie zoologicznym "Kraina naszych ulubieńców" nie mogły spokojnie spać tej nocy. Szczeniaki bały się grzmotów i błyskawic. Mały bernardyn niecierpliwie czekał na światło poranka i powrót miłych ekspedientek. Brakowało mu też pełnych sympatii spojrzeń przechodniów. Wyjrzał przez okno na mokrą, pustą ulicę. Wydawało się, że miną całe wieki, nim nadejdzie poranek. W tym 11 momencie przed sklep zajechała furgonetka. Szczeniak stanął na tylnych łapkach, machając ogonem na widok dwóch mężczyzn. Vernon i Harvey zajrzeli przez okno do sklepu. Każdy trzymał w ręce duży jutowy worek. - O to właśnie chodziło - powiedział Vernon, patrząc na psiaki. - Czy ty naprawdę chcesz się tam włamać? - zapytał Harvey. - Tak - odparł ten pierwszy. - Wobec tego - rzekł Harvey - powinniśmy mieć jakieś przebranie. - Przebranie? Harvey wyciągnął z kieszeni dwie zjadliwie pomarańczowe czapki narciarskie zakrywające twarz i pokazał je swojemu wspólnikowi. Każda miała kilka małych pomponików. - Nie mów "nie" tak od razu - rzucił pomysłodawca. -Spróbuj chociaż przez chwilę wyobrazić sobie, jak będziemy w tym wyglądali. - Nie ma mowy! - warknął Vernon. Jak to zwykle był w złym humorze. Wyrwał czapki z ręki korpulentnego kumpla i wrzucił je do otwartego auta. - Bądź poważny! - rozkazał. Harvey był dotknięty. Miał przecież taki dobry pomysł. Vernon podszedł do drzwi sklepu. - Nie potrzebujemy przebrania. Wszystko sprawdziłem, to miejsce jest pewne. Chodź już! Zapalił papierosa i głęboko wciągnął dym. - Co to? Przerwa na papieroska?! - zdziwił się Harvey. - Zamknij się! - Vemon rozejrzał się jeszcze raz i całym ciałem naparł na niezbyt solidne drzwi sklepu. Łokciem pchnął mocno jedną z szyb. - A co z alarmem? - szepnął Harvey z przerażeniem. 12 W szybie powstał niewielki otwór, przez który Vernon włożył rękę. Odblokował zasuwę i otworzył drzwi. Następnie mocno zaciągnął się papierosem i dmuchnął dymem do wnętrza sklepu. Ukazał się promień światła biegnący w poprzek drzwi. Był to promień podczerwieni wysyłany przez urządzenie alarmowe. - Oto i cały alarm - szepnął Vernon. - Musisz jedynie przejść nad promieniem. - Rozumiem - Harvey ruszył do przodu, ale jego towarzysz złapał go za ramię i pociągnął w tył. - Tylko nie stań na wycieraczce. Ona też jest podłączona do alarmu! - Ojej! -jęknął przerażony Harvey. Obaj złodzieje weszli do sklepu, omijając obie zasadzki. Vernon zamknął drzwi i uśmiechnął się. Wszystkie psiaki z zaciekawieniem obserwowały intruzów. Czekały na ich kolejny ruch. -1 co, nie mówiłem? - szepnął Vernon. - Załatwimy cała sprawę szybko i bez hałasu. - Spryciarz z ciebie - powiedział Harvey z podziwem. Wtedy nagle wszystkie szczeniaki zaczęły przeraźliwie ujadać, a najgłośniej bernardyn. Hałas był tak okropny, że przestraszony Harvey zatkał sobie uszy i odskoczył do tylu, zawadzając nogą o wycieraczkę. Natychmiast włączyła się syrena alarmu, dzwonek i migające światło. Psy szczekały, wyły i skomlały. Rejwach mógłby zbudzić całe miasto. - Złap kilka psów! No już! - rozkazał Vernon. Obaj złodzieje podbiegli do klatek, otwierali je i wrzucali psiaki do worków, chwytając zwierzęta za skórę na grzbiecie. Bernardyn natychmiast skorzystał z zamieszania, wydostał się z worka, który miał być jego nowym więzieniem, i szybko wybiegł na ulicę. Siedzenie w ciemnym, śmierdzącym worze wcale mu nie odpowiadało! 13 Złodzieje zarzucili sobie poruszające się i popiskujące pakunki na plecy i pobiegli w stronę furgonetki. Mały uciekinier wciąż stał na chodniku przed sklepem. Ver-non chwycił go i psiak podzielił los innych szczeniaków. - Chodź prędko! - krzyknął Harvey - Szybciej! W oddali słychać już było syreny policyjne. Porywacze psów wskoczyli do samochodu. Vernon usiadł za kierownicą, uruchomił silnik i ruszył z piskiem opon. Drugi mężczyzna został w tylnej części auta. Brutalnie wyciągał psiaki z worków i wrzucał je do klatek. Mały bernardyn był przerażony. Schwytany wcześniej niewielki terier o imieniu Spar-ky szczeknął do niego pocieszająco: - Nie dawaj za wygraną. Wydostaniemy się stąd! Kiedy wszystkie szczeniaki były już w klatkach, Har- vey usiadł obok kierowcy. Furgonetka mknęła przez puste ulice, silnik pracował na wysokich obrotach. Vernon spojrzał w lusterko i uśmiechnął się z zadowoleniem. Ani śladu pościgu. - No i co?! - krzyknął do swojego wspólnika. - Czy to nie lepsze od szukania wałęsających się psów po ulicach? - Masz rację! Jesteś genialny! - Pamiętaj o tym. - Bądź spokojny. Nie zapomnę. - Mówiąc to, Harvey klepnął wspólnika po ramieniu. Zrobił to tak mocno, że samochód zatoczył się gwałtownie, a przednie koło odbiło się od krawężnika. - Patrz, co robisz! Vernon natychmiast zapanował nad autem. - Nie rób tego więcej - rozkazał. - Przepraszam - powiedział Harvey ze skruchą. Ale najgorsze już się stało. Kiedy furgonetka uderzyła o krawężnik, jedna z klatek przewróciła się. Zardzewiały 14 zamek puścił. W mgnieniu oka Sparky wydostał się spomiędzy żelastwa wąskim przejściem między rzędami klatek. Ujrzawszy swojego nowego przyjaciela na wolności, mały bernardyn zaczął szczekać jak szalony. Inne psy natychmiast poszły w jego ślady. Sparky przecisnął się do klatki bernardyna, podskoczył i uderzył łapą w zamek. Udało mu się klatkę otworzyć. Szczeniak skoczył na podłogę i obserwował podskoki teriera, który próbował teraz otworzyć tylne drzwi furgonetki. Pozostałe psy wyły i ujadały, dodając mu odwagi. Vernon zwolnił trochę. Nadstawił uszu, wsłuchując się w hałas dochodzący z tyłu. - Dlaczego one tak szczekają? Harvey zastanowił się przez chwilę. - Może dlatego, że są psami? - Idź i sprawdź, Harvey - rozkazał kierowca. - Idź i sprawdź, Harvey. Idź i sprawdź, Harvey. Dlaczego to zawsze ja mam iść i sprawdzać? - BO JA PROWADZĘ! - krzyknął Vernon ze złością. - Dobrze już. Masz rację. Harvey wstał i zniknął w głębi furgonetki. To, co zobaczył, bardzo go przeraziło. Sparky otworzył już tylne drzwi auta i oba psy właśnie wyskoczyły na ulicę. - O, nie! - wrzasnął Harvey. - Vernon! Zatrzymaj się! Vernon mocno nacisnął na hamulec. Samochód wpadł w poślizg na mokrej jezdni. Ani Sparky, ani jego młody przyjaciel nie zamierzali przyglądać się dalszym wypadkom. Oba psy pobiegły ile sił w łapach, każdy w swoją stronę. Sparky był psem doświadczonym i o wiele sprawniejszym niż mały bernardyn. Jako starszy - znał dobrze miasto, pobiegł więc szybko przed siebie i wkrótce zniknął za jakimś zakrętem. 15 Szczeniak był przerażony. Wcisnął się do starego pojemnika na śmieci, leżącego na chodniku. Ze strachu zwinął się w małą kuleczkę. Bardzo chciał się schować albo zniknąć - tak jak Sparky. Słyszał podniesione głosy złych ludzi i wiedział, że jeśli go znajdą, z pewnością źle się to dla niego skończy. Zastanawiał się, gdzie się podział terier. Miał nadzieję, że udało mu się uciec. Bernardyn poczuł się bardzo samotny. Tymczasem Vernon biegał po ulicy, krzycząc, przeklinając i besztając swojego wspólnika. - To był naprawdę dobry pomysł! Po co otworzyłeś te drzwi? Gdyby wszystkie psy uciekły, szef by nas zabił. Czekam na wyjaśnienia! - Wcale nie otworzyłem drzwi. To ten pies je otworzył! - zaprotestował Harvey. - Pies je otworzył? - Vernon założył ręce na piersiach i spojrzał na kolegę tak, jakby go podejrzewał o utratę zmysłów. - Tak było - potwierdził Harvey. - Pies sam otworzył drzwi. - Co? Chcesz powiedzieć, że jakiś kundel jest sprytniejszy od ciebie?! -Noo... Vernon ze złością zatrzasnął drzwi furgonetki. Harvey nie zdążył cofnąć ręki i drzwi przytrzasnęły mu palec. - Aaajj! - krzyknął z bólu, zabierając szybko rękę i masując obolałe miejsce. - Zrobiłeś to naumyślnie! - Zgadza się - odparł Vernon i usiadł znowu za kierownicą. - Jesteś okropny! - Harvey usadowił się obok. - Zgadza się - mówiąc to, Vernon wrzuciłTńeg i ruszył. Rozdział 3 Nocna burza odświeżyła powietrze, a deszcz umył ulice Vista Valley. Zapowiadał się piękny poranek. Miasteczko powoli budziło się do codziennego życia. Jeszcze zanim wzeszło słońce, w parku pojawili się poranni biegacze, a w drukarni na przedmieściu chłopcy i dziewczęta roznoszący gazety odbierali świeże egzemplarze Życia Vista Val-ley. W sklepach krzątali się sprzedawcy, a samochody wywożące śmieci kończyły poranny objazd miasta. Bernardynek zasnął w pojemniku na śmieci, trzymając łeb na swoich grubych białych łapach. Obudził go odgłos śmieciarki. Pies ziewnął, przeciągnął się i otrząsnął. Nie mógł sobie uświadomić, gdzie jest i skąd się tu wziął. Po chwili jednak wszystkie zdarzenia poprzedniej nocy stanęły mu przed oczami. Kiedy usłyszał zbliżającą się śmieciarkę, wyskoczył ze swojego schronienia i szybko pobiegł przed siebie. Biegł wzdłuż jednej z podmiejskich ulic i wszystko go zdumiewało. Patrzył szeroko otwartymi oczami na domy, drzewa, krzewy, zaparkowane samochody i zielone trawniki. Był oszołomiony. A więc to jest ten "zewnętrzny świat"! Świat, który obserwował od wielu dni przez szybę sklepu zoologicznego i do którego tak tęsknił. Teraz sam był w tym świecie - to go ekscytowało, lecz jednocześnie odczuwał strach. Był samotny, głodny i nic nie wiedział o "prawdziwym" życiu. 2.Beethoven 17 Niektóre zjawiska były przerażające! Na przykład pędzący na czerwonym rowerze gazeciarz, który o mało go nie przejechał, czy też hałaśliwy, migający ostrym światłem pojazd. Dobrze, że malcowi udało się odskoczyć i schronić pod pobliskim żywopłotem. Nie chciał być zbyt blisko tych strasznych, nie znanych mu dotąd potworów. Po kilku minutach wrodzona ciekawość wzięła górę nad strachem i maluch zdecydował się opuścić bezpieczną kryjówkę. Postanowił przyjrzeć się z bliska nowemu otoczeniu. Pomaszerował przed siebie, oddychając świeżym powietrzem. Trawa i kwiaty miło pachniały, słońce przyjemnie grzało, ptaki śpiewały. Cały świat wydawał się taki przyjazny! Szczeniak miał wrażenie, że będzie tutaj bardzo szczęśliwy. Naturalnie wiedział, że jak najszybciej musi sobie znaleźć rodzinę, koniecznie z kilkorgiem dzieci, z którymi mógłby się bawić i które mógłby kochać. Przeszedł przez ulicę i przyjrzał się narożnemu domowi. Był to schludny mały domek. "Przyjemnie byłoby w nim mieszkać" - pomyślał. Na podjeździe stał rower, a na trawniku leżały porozrzucane zabawki, co znaczyło, że mieszkały tam dzieci w odpowiednim wieku. Bernardynek udał się w kierunku domu. Nie spuszczając z niego oczu, szedł i myślał, że nareszcie znalazł swoje miejsce na ziemi. Niestety, po przeciwnej stronie drewnianego płotu otaczającego posiadłość czekała go niemiła niespodzianka. Kiedy przecisnął się pod bramą, stanął oko w oko z wielką, puszystą perską kotką, a był to pierwszy kot, jakiego w życiu widział. Kocica wygrzewała się na słońcu przed domem, rozkoszując się ciepłym, spokojnym porankiem. Wcale nie pragnęła, żeby w jej leniwe życie wdzierał się jakiś wścibski szczeniak. Bernardynek chętnie zaprzyjaźniłby się z tym dziwnym zwierzakiem, lecz kotka nie zamierzała poznać 18 nieproszonego gościa. Kiedy tylko zobaczyła psiaka, zerwała się, wygięła grzbiet i nastroszyła swoje długie futro. Wysunęła ostre pazury i zaczęła prychać, ukazując spiczaste zęby. Szczeniak zrozumiał, że nie jest tu mile widziany! Wycofał się tak szybko, jak tylko mógł na swoich niezgrabnych łapach. Kotka bardzo go wystraszyła i psiak uciekając czuł mocne bicie własnego serca. Pomyślał, że nie wszyscy w tym wielkim świecie są przyjaźnie nastawieni do siebie. W przyszłości będzie musiał być ostrożniejszy. Ale wszystko wokół było takie interesujące! Wciąż nowe widoki, zdarzenia i zapachy, jakich dotąd nie znał. Przed jednym z domów stał mężczyzna z maszyną do sprzątania liści - wielką, hałaśliwą dmuchawą, która mocnym strumieniem powietrza "zmiatała" liście na jeden duży stos. Szczeniaka zafascynowało to warczące urządzenie. Ostrożnie podszedł bliżej, żeby mu się lepiej przyjrzeć. W tym samym momencie mężczyzna odwrócił się i skierował strumień powietrza prosto na psiaka. Szczeniak poczuł się tak, jakby go porwał podmuch huraganu. Kiedy się z tej trąby powietrznej wyrwał, pomyślał, że lepiej będzie obejrzeć coś innego. Pobiegł do następnego domu. To, co zobaczył, zdumiało go tak bardzo, że aż przysiadł z wrażenia. Domek był uroczy. Czysty, z dobrze utrzymanym trawnikiem i ładnym gankiem, otoczonym różanymi krzewami. Wielki dąb rzucał przyjemny cień. Na podjeździe stała niewielka czerwona furgonetka i kilka rowerów. Świadczyło to o obecności dzieci. Przed domem stał mężczyzna sprawiający sympatyczne wrażenie. Miał miły wyraz twarzy i wyglądał bardzo porządnie. Szczeniak polubił go od pierwszego wejrzenia. Zdecydował, że tu właśnie zamieszka. Mężczyzna nie zwrócił uwagi na małego psiaka. Patrzył uważnie na ulicę, jakby na coś czekał. Wypatrywał chłopca 19 z gazetami. Tego samego, który omal nie wpadł na szczeniaka kilka ulic dalej. Mężczyzna spojrzał na zegarek. -Już siódma - powiedział na głos. - Gdzież on się podziewa? Chłopiec pojawił się jak na zawołanie. Nie zwalniając nawet, rzucił gazetę. Wielkie kartki rozsypały się po całym trawniku. - Hej! - krzyknął mężczyzna. - Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! Mrucząc coś do siebie, zbierał rozsypane kartki gazety i układał je w odpowiedniej kolejności. Kiedy już spojrzał na stronę tytułową, nagłówek "Tajemnicze włamanie do "Krainy naszych ulubieńców"" nie przykuł jego uwagi. Ten temat nie interesował go w najmniejszym stopniu. Odnalazł stronę dotyczącą ekonomii i jej lektura natychmiast pochłonęła go całkowicie. Mały bernardyn przemknął obok mężczyzny, wspiął się na ganek i wszedł do domu. Przeszedł przez hall i nieporadnie zaczął wdrapywać się po stromych schodach na pierwsze piętro. Dla szczeniaka nie było to łatwe. Musiał stawiać przednie łapy na stopniu i mozolnie podciągać swój tłusty tyłeczek do góry. George Newton był człowiekiem zorganizowanym, lubiącym czystość i porządek. Jego motto życiowe brzmiało następująco: "Każda rzecz ma swoje miejsce i powinna się na nim znajdować". Jego życie toczyło się według niezmiennego harmonogramu i spodziewał się po otaczającym go świecie, że będzie tak samo zorganizowany, czysty i sprawny, jak on sam. I choć często spotykał go zawód, jednego był pewien - wiedział, że jego dom i rodzina zawsze będą "chodzić jak zegarek". Po przejrzeniu interesujących go stron George Newton wsunął zwiniętą gazetę pod pachę i wszedł do domu. Nie mógł zauważyć psiaka, gdyż ten był już na górze. 20 Pan Newton stanął w hallu i spojrzał na zegarek. - Hej tam! - krzyknął. - Już po siódmej. Wstawajcie! Bądźcie pogodni jak dzisiejszy poranek! Szczeniak stał w drzwiach sypialni państwa Newtonów i patrzył... Alice Newton, żona George'a, mruknęła coś i przewróciła się na drugi bok. Jeszcze w półśnie zmusiła się jednak, żeby usiąść na łóżku. Podniosła budzik stojący na nocnej szafce i spojrzała na niego z niechęcią. Psiak stwierdził, że pani Newton również mu się podoba. Była ładną blondynką o kilka lat młodszą od swego męża. Wydawała się bardziej swobodna, nie tak zasadnicza jak jej małżonek. Z pewnością łatwo radziła sobie ze wszystkim. - Dzień dobry, mamo - dał się słyszeć cichy głos. Alice wychyliła się za łóżko i spojrzała na podłogę. Obok łóżka leżał zawinięty w koc jej ośmioletni syn, Ted. Był to drobny, szczupły, sympatyczny chłopiec. - Dzień dobry, kochanie - odparła pani Newton. - Co tu robisz? Znów miałeś złe sny? Ted skinął głową przytakująco. - Taak - przyznał. - Biedactwo - Alice pogłaskała Teda po głowie, po czym wyskoczyła z łóżka, gotowa rozpocząć nowy dzień. Jej synek nie był tak rześki. Założył duże okulary w rogowych oprawkach, w których przypominał sowę, i spojrzał na swój elektroniczny zegarek. - Mamo, dzisiaj sobota i jest dopiero dwie minuty po siódmej. Czy naprawdę musimy już wstawać? Pani Newton skinęła głową, choć sama nie miałaby nic przeciwko jeszcze kilku minutom w łóżku. - Słyszałeś, co powiedział ojciec - rzekła. - Wstawajcie i bądźcie pogodni jak dzisiejszy poranek. - Mogę wstać - odparł Ted. - Me nie wiem, jak będzie z tą pogodą... 21 Szczeniak poszedł dalej korytarzem, chciał poznać resztę rodziny. Kolejne drzwi były całe oklejone plakatami Hammera i Bon Jovi. Wisiało tam również ostrzeżenie: "Teren prywatny! Kto przekroczy jego granice, zostanie zastrzelony!" Drzwi właśnie się otworzyły i stanęła w nich zaspana Ryce Newton - najstarsze dziecko Alice i George'a. Dziewczynka była wysoką jedenastoletnią blondynką. Jej długie chude nogi wydawały się rosnąć szybciej niż reszta ciała. Nastolatka przetarła oczy. Nie wyglądała na zachwyconą sposobem, w jaki wyrwano ją ze snu. - Mamo - zawołała. - Mam dla ciebie najnowszą wiadomość. Dziś jest sobota. Pani Newton wyszła z pokoju, a za nią Ted. - Wiem, kochanie - odparła. - Dlaczego musimy wstawać tak wcześnie? - burknęła Ryce. - Zapytaj o to swojego ojca. Psiak pchnął nosem ostatnie drzwi. Na łóżku smacznie spała mała dziewczynka. Emily Newton miała pięć lat i długie, ciemne loki. Szczeniak odważnie wskoczył na łóżko i przez chwilę przyglądał się dziewczynce, po czym zaczai zapamiętale lizać jej pyzate policzki. Emily otrząsnęła się, otworzyła swoje wielkie niebieskie oczy i usiadła na łóżku. - Mamo! Mamo! - zawołała. Pani Newton wbiegła do pokoju, za nią Ryce i Ted. - Mamo! - krzyczała zachwycona Emily. - Spójrz! Mój sen się spełnił! Śniło mi się, że mam pieska! I mam go naprawdę! Pozostała dwójka dzieci podbiegła do szczeniaka i zaczęła, go głaskać. - Ojej! Ale fajny! - przekrzykiwali się nawzajem. Pani Newton stała oniemiała i szeroko otwartymi oczami przyglądała się tej scenie. Rozdział 4 George właśnie zasiadł do śniadania, kiedy cała jego rodzina wpadła do kuchni. Emily trzymała szczeniaka w ramionach jak wielką zdobycz. Alice Newton pocałowała męża mocno w policzek, tak że prawie rozlał kawę na swoją nieskazitelnie białą koszulę. - George, kochanie! Cofam wszystko, co kiedykolwiek powiedziałam o twoim chłodzie i nieczułości! George nie miał pojęcia, o czym mówi jego żona. - Ale dlaczego? - zapytał. Ryce uściskała ojca i powiedziała: - Tato, co złego, to nie ty. - Ale co się stało? Ted klepnął ojca w plecy. - Tato, mam wszystko, o czym marzyłem. Będę ci wdzięczny do końca życia. - Ty też? O co tu chodzi? Emily stanęła przed panem Newtonem, podnosząc szczeniaka tak wysoko, jak tylko mogła. - Tato, czy możemy go nazwać Fred? - zapytała. Szczeniak polizał zamaszyście twarz pana Newtona i szczeknął wesoło. Nareszcie znalazł swój dom! - Chodźmy z nim na dwór! - krzyknęła Emily. Trójka dzieci wybiegła przez frontowe drzwi, śmiejąc się radośnie. 23 Alice Newton została z mężem w kuchni. George był przerażony. Przecież pies zakłóciłby porządek w jego domu! To było wykluczone. - To jakaś straszna pomyłka - wymamrotał. - Nie mam nic wspólnego z tym psem. Pewnie komuś uciekł i zabłądził. Będę musiał odprowadzić go do schroniska. - Nie można pokazać dzieciom psa i za dwie minuty im go odebrać - powiedziała pani Newton. George wstał i zaczął nerwowo chodzić po kuchni. - Ja nie pokazałem dzieciom żadnego psa. Musiał się zgubić. Alice, zajmij czymś dzieci, a ja w tym czasie odwiozę psa. - Ależ George - zaprotestowała Alice. - Jeżeli nikt się po niego nie zgłosi, mogą go uśpić. - Jeśli zostanie u nas, to będziemy mogli pożegnać się z dotychczasowym porządkiem - upierał się pan Newton. Mocną stroną Alice Newton był zdrowy rozsądek. -To tylko pies, kochanie. Miliony ludzi mają psy. - Ale nie my. Psy liżą, wąchają, gryzą, ślinią się, kopią dziury, wyją, linieją, wnoszą błoto do domu - zastanowił się chwilę, próbując sobie przypomnieć inne okropne zwyczaje psów. - Mają robaki - dodał z odrazą. Przez otwarte okno kuchenne słychać było radosny śmiech dzieci. Alice patrzyła, jak bawią się z psiakiem. -Ale, George... oni już zdążyli go pokochać. - Zapomną. Postaram się o to. Ten pies będzie ogromny i całkiem zniszczy nasz ogródek. Wszystkie krzewy uschną. Trawnik nie będzie się do niczego nadawał. A kiedy ten zwierzak w końcu wydorośleje i zadomowi się u nas na dobre, wtedy zdechnie i wszyscy będą tak nieszczęśliwi, że trzeba będzie kupić następnego szczeniaka i wszystko zacznie się od początku. Rozumiesz? - Możesz powiedzieć, do czego zmierzasz? - zapytała Alice zrezygnowana. 24 - Spróbuję przekonać dzieci, ale będziesz musiała mi w tym pomóc, kochanie. Alice Newton westchnęła. - Oczywiście. Jak to zrobimy? - Myślę, że powinniśmy postąpić następująco... -Tak? - Ty pójdziesz powiedzieć dzieciom, że pies nie może u nas zostać... - Musisz sam to załatwić, George - powiedziała pani Newton. - Ja na pewno tego za ciebie nie zrobię. - Ależ kochanie, oni mnie znienawidzą... - Lepiej ciebie niż mnie. - Wielkie dzięki - George Newton ruszył w kierunku drzwi kuchennych. - Dobrze wiesz, że to ja mam rację. Może w tej chwili wygląda na to, że jestem okrutny, ale jeszcze będziesz mi wdzięczna, zobaczysz. Pani Newton nie wyglądała na przekonaną, kiedy George wychodził z kuchni. Emily siedziała na trawie z psem na kolanach. Zwierzak polizał ją po twarzy, a potem poderwał się, przewracając dziewczynkę. Emily roześmiała się. Ted przebiegł obok i psiak natychmiast zaczął go gonić, szczekając i piszcząc ile sił. Ryce rzuciła dużą gumową piłkę. Szczeniak ruszył do ataku, ale przewrócił się, próbując ją chwycić swoim małym pyszczkiem. Dzieci wyglądały na bardzo szczęśliwe. Nawet George Newton musiał to przyznać. Wsunął ręce w kieszenie i zawołał: - Hej, dzieciaki! - Spójrz, tato - powiedziała Ryce, wskazując na psa, który wciąż mocował się z piłką - on już umie aportować... to znaczy - prawie umie. Szczeniak zostawił piłkę, podbiegł do pana Newtona i zaczął ciągnąć jego sznurowadła. 25 - Hej, ty, przestań! Odejdź ode mnie! - krzyknął Geor-ge, próbując strząsnąć psa z buta. Zwierzak patrzył na niego zdumiony. Dlaczego duży człowiek nie chce się bawić? Wszyscy inni chcą! - Tato - poprosiła od razu Emily - czy on będzie mógł spać w moim pokoju? - On będzie spał w moim pokoju! - krzyknął stanowczo Ted. - Możecie sobie pomarzyć! - powiedziała Ryce. - Ja jestem najstarsza. On będzie spał w moim pokoju. - On nie będzie spał w niczyim pokoju - powiedział pan Newton. - A teraz posłuchajcie mnie przez chwilę, dobrze? Dzieci uspokoiły się i przestały się bawić z psem. Nawet on zdawał się słuchć. George wciągnął głęboko powietrze. - Dobrze wiecie, że nie jesteśmy psiarzami... - A właśnie że jesteśmy! - powiedziała stanowczo Ryce. - Pozwól mi skończyć. Nie jesteśmy psiarzami. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Mamy złote rybki. Hoduj emy mrówki... -Ale mrówki nie można nauczyć aportowania - zauważył Ted. - Ani złotej rybki. - Wy nawet sobie nie wyobrażacie, co to znaczy mieć psa. Pies to nie tylko "aport" i zabawa... Dzieci wymieniły spojrzenia. No nie - pomyślały z przekąsem - znowu to samo. Oczywiście ich ojciec nie mógł tak po prostu zgodzić się na psa. Na twarzach rodzeństwa ukazał się wyraz rozczarowania. - Z posiadaniem psa łączy się wiele obowiązków. Trzeba go wyprowadzać na spacer każdego dnia bez wyjątku. - Ja będę go wyprowadzał! - krzyknął Ted. -Ja będę mu w tym pomagać - dodała Emily. -Obiecuję! 26 George'owi było przykro, że łamie dzieciom serca. Ale cóż innego mógł zrobić... -A kto będzie mu dawał jeść? Trzeba go przecież karmić. Codziennie. Rano i wieczorem. Ted znów się odezwał. - Ja będę go karmił, tato. Słowo. - Teraz tak mówisz, ale na pewno szybko o tym zapomnisz. 1 wiesz, kto będzie musiał odwalać całą tę robotę? Mama i ja, oto cała prawda. - Daj nam chociaż szansę! - błagała Ryce. - Musimy się uczyć odpowiedzialności! Przecież ciągle nam to powtarzasz! George nie chciał się poddać. Upierał się przy swoim, próbując przekonać dzieci. - Mamy ładny, nowy dom. Kosztowało nas to oboje z mamą wiele wysiłku, czasu i pieniędzy. Emily wyciągnęła rączki i przytuliła szczeniaka, powstrzymując łzy. George poczuł ostre ukłucie w sercu. - Od razu wiedziałam, że tak będzie - powiedziała urażona Ryce. - Taak - dodał Ted. - Wszystko po staremu. Emily głośno łkała. Alice zerkała ze złością na męża i próbowała pocieszyć córeczkę. George odchrząknął. -Tak więc wasza mama i ja zdecydowaliśmy... - Hmm, hmm - przywołała go do porządku Alice. Cała rodzina wpatrywała się w George'a oskarżyciel- sko, domyślając się dalszego ciągu. -Zdecydowałem... - poprawił się. - To ja zdecydowałem... Szczeniak był bardzo przejęty płaczem dziewczynki. Popiskiwał i trącał ją łapą, próbując w ten sposób pocieszyć swoją nową małą przyjaciółkę. - Tak więc zdecydowałem - powiedział znów George. ~ Ja... ja... - wziął głęboki oddech. - Lepiej jakoś go 27 nazwijcie, żebym wiedział, jak go wołać, kiedy będzie demolował dom. Dzieci spojrzały na niego w osłupieniu. Emily natychmiast przestała płakać. - To znaczy?... - wyjąkał Ted. - To znaczy, że może zostać?! - krzyknęła Ryce. - Tylko do momentu, aż znajdziemy jego właścicieli -odparł ojciec. - Hurraaa! - krzyknęły dzieci i z radością rzuciły mu się na szyję. Oczy pani Newton zalśniły łzami. Wiedziała, że jej mąż nie jest aż tak zasadniczy, jak by się mogło wydawać. Miała nadzieję, że dzieci również tak uważają. Szczeniak najwyraźniej rozumiał wszystko. Biegał jak szalony dookoła całej rodziny, skacząc i szczekając radośnie. Nareszcie miał swój dom. Rozdział 5 Pierwszą kwestią, jaką Newtonowie musieli razem-rozwiązać, było nadanie imienia nowemu członkowi rodziny. Nie było to wcale takie łatwe. Każdy miał własną koncepcję, każdy chciał nazwać psiaka po swojemu. Dyskusja trwała już kilka godzin i nic nie zapowiadało jej rychłego zakończenia. Wszyscy mieli już dosyć, ale nikt nie chciał ustąpić. Emily pierwsza poczuła zmęczenie. Usiadła przy pianinie i uderzyła w klawisze. Szczeniak natychmiast usiadł obok niej. - Szkoda, że jego nie możemy spytać o zdanie - powiedziała w zamyśleniu. - Powinien mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. Pies szczeknął wesoło, jakby przytakując. Dziewczynka znów zaczęła grać. Trudno się było zorientować, co to za melodia, ale mogła to być piosenka "Kaczor Donald farmę miał". - Wiem, co zrobimy - powiedział George Newton. - Każdy na kartce napisze wybrane przez siebie imię. Wszystkie kartki włożymy do kapelusza i zrobimy losowanie. Tylko pamiętajcie, wynik losowania wszyscy muszą przyjąć bez dyskusji. - To brzmi rozsądnie - przytaknęła Alice. - I sprawiedliwie - zgodził się Ted. 29 Ryce pobiegła po papier i coś do pisania. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Wszyscy pisali, składali karteczki i wkładali do kasku baseballowego Teda. Losować miała pani Newton. - Pamiętajcie - przypomniał George. - Bez dyskusji. Alice zamknęła oczy i włożyła rękę do kasku. Przez chwilę mieszała kartki, po czym wyciągnęła jedną z nich i rozwinęła. Przez jej twarz przebiegł skurcz. - No i co? - zapytała Ryce. Ted z trudem powstrzymywał ciekawość. - No i jak się będzie nazywał? - Nic nie możesz na to poradzić, mamo. Taka była umowa. Alice pokazała kartkę mężowi. - Hmm - odezwał się George - tak się nie będzie nazywał. -Emily - zapytała pani Newton - czy to ty pisałaś ołówkiem? - Uhm - przytaknęła dziewczynka. - Nazwy części ciała nie nadają się na imiona dla psów, kochanie. - Nie? - Emily wciąż wygrywała na pianinie te same trzy dźwięki. - Ale on przecież ma tę część ciała, mamusiu. -Widzisz, kochanie, tatuś nie może stać wieczorem na ganku i wołać psa w ten sposób. - No, dobrze. Alice wyciągnęła następną karteczkę. - Pies będzie się nazywał... - rozwinęła papierek, - Przybłęda? Niech zgadnę... To była twoja propozycja, prawda, George? - Miałem przecież napisać to, co chcę - obruszył się Newton. - Przecież - powiedziała Ryce urażona - nie nazwiemy naszego psa "Przybłęda!" . George potarł skronie, jakby nagle rozbolała go głowa. - Emily - odezwał się do córki - nie mogłabyś zagrać czegoś spokojnego dla odprężenia? 30 Emily udała, że nie słyszy. Nie potrafiła grać nic innego. - A może Hammer? - zaproponowała Ryce. - Nie - odparła Alice. - Ostatni Wojownik? Szczeniak zaskomlał. Żadne z imion mu się nie podobało. - On nie chce się tak nazywać, mamo - powiedziała Emily. - Ach, tak? - warknęła Ryce. - A ty pewnie wiesz, co on myśli. - Może i wie - powiedziała pani Newton. - To jak on, twoim zdaniem, chciałby się nazywać? - Na litość boską - odezwał się pan Newton. Cała sytuacja zaczynała go drażnić. Może jednak byłoby lepiej pozbyć się tego psa. Wstał. - To śmieszne! Przecież to tylko pies. On nie wie, co by wolał. Możecie go nazwać Ding Dong i nie sprawi mu to żadnej różnicy. - Owszem, sprawi - upierała się dziewczynka. - On sam powie, jak chciałby się nazywać. Szczeniak spojrzał na nią i pomachał ogonem. Emily znów zagrała te same trzy dźwięki. Ta-da-da... Wtedy psiak zaszczekał, a zrobił to w odpowiedniej tonacji, jakby uzupełniając melodię rozpoczętą przez Emily. Przez chwilę nikt się nie odezwał. Wszyscy wpatrywali się w psa. - Co to było? - zapytał Ted. - Piąta symfonia - odparł George. Dziewczynka ponownie uderzyła w klawisze, żeby się upewnić, czy to nie był przypadek, a pies ponownie zaszczekał do taktu, machając ogonem. - Czyje to jest? - znów zapytał chłopiec. - Beethovena - wyszeptał ojciec, wciąż nie wierząc własnym uszom. Emily uśmiechnęła się. - Widzicie? On wie, jak chciałby mieć na imię! - Objęła psa i pocałowała go. - Jesteś wspaniały, Beethovenie! Rozdział 6 Gdyby ktoś powiedział, że w ciągu kilku następnych miesięcy rodzina Newtonów trochę się zmieniła, byłoby to niezwykle delikatne określenie. Szczeniak o imieniu Beethoven miał od początku wilczy apetyt. Dzieci karmiły go trzy razy dziennie. A on rósł... rósł... i rósł! Ale zmieniły się nie tylko rozmiary Beethovena. Powoli, ale systematycznie dom Newtonów stawał się coraz mniej pedantyczny. Na pierwszy ogień poszedł drewniany płotek przed domem. Pewnego razu Beethoven próbował go przeskoczyć. Nie całkiem mu się udało i - bęc! -kawałek ogrodzenia się przewrócił. Beethovenowi rosły zęby i często miał potrzebę je wypróbować. Dzieci regularnie przynosiły mu więc specjalne kości, ale czasem o rym zapominały, a może po prostu od czasu do czasu Beethoven chciał wypróbować zęby na czymś innym. W każdym razie eleganckie i drogie skórzane buty pana Newtona zaczęły znikać w coraz potężniejszych psich szczękach. Jako jedna z pierwszych została złamana zasada nie-zabierania psa do samochodu. Bernardyn tak się zakochał w swojej nowej rodzinie, że nie mógł znieść najkrótszego nawet rozstania. Kiedy tylko Newtonowie kierowali się w stronę auta, ich ukochany zwierzak pierwszy wskakiwał na tylne siedzenie. Po niedługim czasie wnętrze 32 auta zmieniło nieco swój wygląd. Ale przecież zdarzają się gorsze rzeczy niż obślinione czy nadgryzione siedzenia samochodowe. Sąsiedzi też bardzo lubili Beethovena, ale tylko wtedy, gdy nie deptał krzewów, nie wykopywał kwiatków i nie rozrzucał starannie zgrabionych liści. Pan Newton miał już dosyć przepraszania za jego przewinienia. Co jakiś czas wygłaszał podniesionym głosem mowę na temat konieczności pozbycia się psa. Ryce, Ted i Emily nauczyli się tłumaczyć wyczyny swojego pupila. - Oj, tato, on nie chciał tego zrobić - często słyszał George. - Zapewniamy cię, że to się więcej nie powtórzy! - też nieźle brzmiało. - To nie była jego wina - nie było już tak dobre, bo pan Newton mógł wtedy zapytać: - W takim razie czyja? Może wasza? Kiedy nic nie skutkowało, wtedy dzieci patrzyły na ojca smutno swoimi wielkimi niebieskimi oczami, Bee-thoven patrzył na niego równie smutno swoimi dużymi brązowymi oczami i wszyscy wyglądali na tak nieszczęśliwych, że pan Newton poddawał się i pozwalał psu zostać. Czasami bernardyn robił rzeczy tak straszne, że nawet dzieci nie były pewne, czy to nie koniec pobytu psa w ich domu. W Święto Dziękczynienia czteromiesięczny szczeniak napytał sobie prawdziwych kłopotów. Gdy cała rodzina wraz z dziadkami jadła kolację w jadalni, Beethoven pożarł w kuchni cały placek z dyni. Na szczęście tym razem szczeniaka uratowała babcia Newton, która uwielbiała go nie mniej niż dzieci. Oznajmiła, że to ona upiekła ciasto, więc może zdecydować komu je ofiaruje. Dzieci chętnie zrezygnowały z deseru, skoro 3.Beethoven 33 to mogło uratować ich ukochanego zwierzaka. A George'owi nie wypadało przecież dyskutować z własną matką. Beetho-ven po raz kolejny został ocalony. Jednak kiedy za miesiąc pies zjadł świąteczne drzewko, George zmienił taktykę. Postanowił zapisać szczeniaka na szkolenie. Beethovenowi bardzo podobały się spotkania z innymi psami, ale nie przykładał się zbytnio do lekcji. Kiedy treser mówił: "Siad!", Beethoven robił stójkę, przysiadając na tylnych łapach. Kiedy padała komenda: "Waruj!", bernardyn siadał. Po pewnym czasie pan Newton przestał chodzić na zajęcia, gdyż zaczął się obawiać, że jego podopieczny będzie pierwszym w historii psem wyrzuconym ze szkoły tresury. George nigdy nie przestał poszukiwać właścicieli Bee-thovena. Co kilka tygodni powielał ogłoszenie z podobizną bernardynka i rozklejał je w całym mieście na budkach telefonicznych i na drzewach. Po powrocie do domu czekał na telefon. Ale nikt nigdy nie zadzwonił. Ogłoszenia płowiały na słońcu, deszcze zmywały kolory albo kartki zrywał wiatr. Po pewnym czasie George musiał przyjąć do wiadomości fakt, że to on jest nieodwołalnie właścicielem psa. I taka właśnie była prawda. Ale Beethoven nie tylko niszczył. Był również doskonałym kompanem w zabawie. Na Boże Narodzenie na przykład wyglądał bardzo fajnie i śmiesznie jako Święty Mikołaj, a na Wielkanoc jako króliczek wielkanocny. Nie miał też nic przeciwko temu, żeby na przyjęciu urodzinowym Emily być klownem. Na Halloween Emily postanowiła przebrać się za kowbojkę. Alice zrobiła siodło dla Beethovena i występował jako koń Emily. Na wiosnę pies odkrył w sobie zamiłowanie do gry w golfa. Niedaleko domu znajdowało się pole golfowe. Beethoven często tam biegł i czekał ukryty w krzakach, aż ktoś mocno uderzy piłkę. Kiedy piłka lądowa- 34 ła w trawie, bernardyn biegł po nią, chwytał w zęby i uciekał przed graczami. Pies był pewien, że goniący go mężczyźni bawili się równie dobrze jak on. Beethoven nigdy nie wyrósł ze swojego upodobania do gryzienia. Z wiekiem zmieniały się tylko rozmiary tego, co gryzł. Nadeszła czarna godzina dla dywanów i krzewów. Następnie zajął się meblami: krzesłami kuchennymi, nogami stołu i fotelami. Zdarzało mu się nawet podgryzać metalowe przedmioty, takie jak rowery, meble ogrodowe, a raz nawet pogryzł pralkę. Lecz metal okazał się o wiele mniej interesujący od drewna, pies powrócił więc szybko do kijów golfowych, pniaków, drzwi kuchennych, framug okiennych i nóg pianina. Przez cały czas Beethoven miał wspaniały apetyt. Jadł suchą karmę sprzedawaną w dwudziestokilowych workach i konserwy dla psów z trzykilowych puszek. Pożerał również ogromną ilość odpadków, resztek, psich herbatników i kości. Oczywiście całe to obżarstwo dawało rezultaty. Beethoven ważył najpierw pięć kilo, potem dziesięć, piętnaście, wreszcie dwadzieścia pięć. Wkrótce pięćdziesiąt! W końcu, kiedy ważył dziewięćdziesiąt kilo, przestał rosnąć. Ważył więcej od pana Newtona, więcej niż cała trójka dzieci razem. Kiedy stanął na tylnych łapach, mógł przednie oprzeć na ramionach swojego pana, a George miał ponad 180 cm wzrostu. W ciągu roku z małego ślicznego szczeniaczka o cienkim głosiku Beethoven zmienił się w pięknego, wyrośniętego bernardyna o głębokim głosie, przypominającym wystrzał armatni. Codziennie zostawiał za sobą kilka litrów śliny. Sierść miał białą z jasnobrązową plamą na grzbiecie i czarną plamą na głowie. Na końcu białego pyska lśnił czarny wilgotny nos. Wielki, kudłaty ogon poruszał się z siłą bicza, kiedy pies był zadowolony, i opadał smętnie, kiedy był smutny. A zdarzało się to na przykład 35 wtedy, gdy pan Newton tracił cierpliwość i krzyczał tak długo, aż jego twarz stawała się jaskrawoczerwona. Choć Beethoven urósł do gigantycznych rozmiarów, wciąż uwielbiał szczenięce zabawy. Zachowywał się tak samo, jak kilka miesięcy wcześniej. Ted, Emily i Ryce nie bardzo już pamiętali, jak wyglądał ich dom, zanim pojawił się u nich Beethoven. Trzeba przyznać, że chociaż dom przypominał teraz pole bitwy, dzieciom podobał się o wiele bardziej. Pies wciąż był dla nich spełnieniem najskrytszych marzeń. Rozdział 7 Ten dzień w domu Newtonów zaczął się bardzo zwyczajnie. Była pora śniadania, więc panią domu zajmowało smażenie jajek i bekonu, przyrządzanie płatków zbożowych oraz szykowanie młodszych dzieci do szkoły. Beetho-ven, jak zwykle, przyniósł pocztę, wrzucaną przez szparę w drzwiach, i położył ją na stole kuchennym. George Newton, bardzo podekscytowany, opowiadał właśnie o ludziach, którzy mieli zamiar zainwestować w jego firmę "Odświeżacze powietrza Newtona". - Wiesz - zaczął z ożywieniem - moi kontrahenci powiedzieli, że mogą włożyć w ten interes dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, ale to mnie nie urządza. Powiedziałem im, że jeśli interes ma się rozwinąć, to potrzebny będzie kapitał, a nie zapomoga. - Niewiele rzeczy pasjonowało pana Newtona tak, jak jego wytwórnia odświeżaczy powietrza. Temat ten natomiast potwornie nudził jego dzieci. Beethovena odświeżacze nie interesowały w najmniejszym stopniu. Mocno trącił swojego pana nosem w bok, mając nadzieję, że ten zamilknie. Lecz George mówił dalej, nie zwracając uwagi na psa. - ... Wtedy oni zapytali, o jakiej kwocie mówię, a ja odparłem, że sto pięćdziesiąt tysięcy brzmi chyba rozsądnie. Alice Newton położyła dwa kawałki bekonu na gorącą patelnię. Słowa męża mocno ją zaniepokoiły. Nie była 37 przekonana o konieczności rozwoju firmy, a pomysł zainwestowania stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów przez nie znane osoby zdecydowanie jej się nie podobał. - Doprawdy tak powiedziałeś? Czy to było mądre? Kiedy ktoś inwestuje takie pieniądze, to zwykle próbuje przejąć kontrolę nad firmą. - Nie widzę tu żadnego ryzyka, kochanie. A my naprawdę potrzebujemy tych pieniędzy. To biznes, a nie zabawa. Beethovena znudziła rozmowa o ekonomii. Spróbował wcisnąć swój łeb pod rękę pana, licząc na pieszczoty. Miał nadzieję, że to zakończy wreszcie nudne wywody, lecz George znów nie zwrócił uwagi na psa. Emily natomiast, wyczulona na potrzeby swojego ulubieńca, pociągnęła ojca za rękaw śnieżnobiałej koszuli, wołając: - Tatusiu! - O co chodzi? - Beethoven chce, żebyś go pogłaskał. - Ale ja nie mam ochoty go głaskać. - Ale on ma. George spojrzał na stróżkę śliny cieknącą z pyska psa na podłogę. - Takie jest życie. Nie zawsze się dostaje to, na co się ma ochotę. Zwrócił się ponownie do żony: - Mówię ci, Alice, umrę, jeśli nie podpiszę tego kontraktu. - Nigdy tak nie mów, George. Tym razem Ryce pociągnęła ojca za rękaw: - Tatusiu! - O co chodzi? Ryce skrzywiła się. - Nic, nic. Już nic. Alice spojrzała na George'a i powiedziała: - Dzieci, dajcie ojcu spokój. Ma dzisiaj ważne sprawy na głowie. - Codziennie ma ważne sprawy - odburknęła Ryce. 38 Beethoven szczeknął cicho, jakby przyznając jej rację. Pan Newton spojrzał na psa. - Niesłychane, nawet mój pies ma coś do powiedzenia na ten temat! Beethoven skulił się w kącie. Nie lubił, kiedy jego pan się złościł, a zdarzało się to dość często. - Po prostu wiem - mówił dalej George - że jeśli uda mi się odpowiednio zaprezentować im moje odświeżacze, sprawa będzie załatwiona. Odświeżacze powietrza to rzecz gustu - można je uwielbiać albo nienawidzić. - Tato?! - włączył się Ted. - Co znowu? - Czy mógłbym się zapisać na naukę karate? Ted miał powody, żeby się uczyć sztuki walki, ale nie chciał o tym mówić z rodzicami. - Wiesz... Brenda Feinberg jest ode mnie mniejsza i ma już zielony pas... Prawda była taka, że szkolni rozrabiacze uwzięli się na niego i Ted postanowił, że musi się jakoś bronić. - A nie wystarczy, jak ci kupimy pas? Nikt nie zwracał uwagi na Beethovena. Bekon był już gotowy. Alice przełożyła go z patelni na talerz i postawiła przed mężem na stole. - Wygląda nieźle - powiedział George. Beethoven był tego samego zdania. Oparł przednie łapy na kolanach swojego pana i wielkim jęzorem ściągnął kawał bekonu z talerza. Kąsek był tak smaczny, że stróżka śliny pociekła z psiego pyska na spodnie pana Newtona. George poderwał się jak oparzony. -Tego już za wiele! Miarka się przebrała! Ten pies musi odejść! Alice natychmiast zaczęła czyścić spodnie męża. - Kochanie, nic się nie stało. 39 George był wściekły. -Właśnie, że się stało! Mam upaprane spodnie! Nie mogę iść na spotkanie z przedstawicielami Vanguard Capital w obślinionych spodniach! Wybiegł z kuchni i szybkim krokiem udał się na górę. - Dlaczego po prostu nie zmienisz spodni? - poradziła mu rozsądnie Alice. Cała rodzina podążała na górę za panem Newtonem. George starał się panować nad własnymi nerwami. -Właśnie idę zmienić spodnie, Alice. Nie mogę PO PROSTU zmienić tylko spodni, ale nie martw się, dam sobie radę. - Dlaczego nie możesz po prostu zmienić spodni? -zapytała Alice. Zatrzymał się i spojrzał na nią tak, jakby była idiotką. - Jak zmienię spodnie, to będę musiał również zmienić marynarkę. Jak zmienię marynarkę, to będę musiał zmienić koszulę. Jak zmienię koszulę, to będę musiał zmienić krawat... - George - powiedziała znów Alice - dlaczego po prostu nie zmienisz spodni? Beethoven przycupnął w rogu, trochę zawstydzony tym, co zrobił. Nie chciał sprawić tylu kłopotów. Nie miał pojęcia, że ubieranie się to taka skomplikowana operacja. Ucieszył się, że jego to nie dotyczy. Rozdział 8 Pan Newton szybko się przebrał i jeszcze szybciej zbiegł na dół. Śpieszył się. Całe to zamieszanie sprawiło, że był spóźniony, a bardzo tego nie lubił. Dzieci właśnie wychodziły do szkoły, ale George na nikogo nie zwracał uwagi. Musiał jeszcze zrobić coś bardzo ważnego. Przed wyjściem do pracy zawsze zamykał Beethovena na dużym wybiegu, który zbudował psu w rogu podwórza. Zdaniem pana Newtona pies powinien być zamknięty, gdyż w przeciwnym razie wyrządzałby szkody. Beethoven pozwolił się przeciągnąć przez trawnik i dał się wepchnąć do zagrody. Wyglądał na bardzo zmartwionego perspektywą całodniowego aresztu. W rzeczywistości nie był aż tak nieszczęśliwy, ale nie chciał jeszcze bardziej rozdrażniać swojego pana. Kiedy tylko samochód pana Newtona ruszył spod domu, Beethoven rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy nikt na niego nie patrzy, po czym przecisnął się pod ogrodzeniem, korzystając z tunelu, który wykopał kilka tygodni wcześniej. Gdy wydostał się z zamknięcia, odetchnął głęboko i pomyślał: "co by tu dzisiaj zrobić?". Firma "Odświeżacze powietrza Newtona" to była właściwie mała fabryczka w przemysłowej dzielnicy na przedmieściu Yista Yalley. Budynek wyglądał zwyczajnie, 41 jeśli nie liczyć wielkiego różowego nosa zdobiącego ścianę i umieszczonego neonowym napisem: ODŚWIEŻACZE POWIETRZA NEWTONA - WARTO POWĄCHAĆ. Autorem tego niezbyt pociągającego sloganu reklamowego był sam Oeorge Newton. George nerwowo oprowadzał przedstawicieli Vangu-ard Capital P° swoim zakładzie. Byli to Brad i Brie. Newtonowi nie bardzo podobała się ta para - nowocześni, supermodni, hiperzachodni yuppies. Jednym słowem, całkowite przeciwieństwo George'a. Lecz mimo to pan Newton desperacko postanowił im się spodobać. -Widzicie - powiedział George z zapałem - niewiele osób o tym wie, ale pod względem tempa rozwoju produkcji odświeżacze powietrza zajmują dwunaste miejsce na rynku środków czystości. Brie nie ukrywała znudzenia. -To fascynujące - powiedziała znużonym głosem, ziewając. -A wszystkie moje produkty są wytwarzane w taki sposób, aby wykorzystać podwójny proces gwarantujący długotrwały zapach. Wyjął z wielkiego kosza pełnego odświeżaczy jeden ze swoich wyrobów. Był to kartonik przypominający miniaturową skórzaną kurtkę. - Spójrzcie tylko. Czuję, że przy odpowiednim kapitale moglibyśmy wylansować ten produkt. Nie mam na myśli drobnego sukcesu, lecz całkowite opanowanie rynku. - Na czym opierasz to przekonanie? - zapytał Brad. - Po prostu nikt jeszcze nie wymyślił nic podobnego. Wyciągnął w stronę gości małą kartonową kurtkę. - To jest jeden z moich ulubionych odświeżaczy. Nazywa się "Nowa skóra". 42 Wydawało się, że Bradowi i Brie naprawdę podobał się zaprezentowany wyrób. - Fajne! - wykrzyknęła Brie. - Mógłbym używać takiego w mojej beemce! - dodał Brad. -To ja mogłabym go używać w MOJEJ beemce! -wtrąciła Brie. - Beemce? - zapytał George. - BMW - wyjaśnił mu Brad. -Ach. Hmm, wydaje mi się, że wiele osób mogłoby używać naszych odświeżaczy w swoich beemkach. - Ale nie chciałabym, żeby to wisiało na moim lusterku - powiedziała Brie z odrazą. - Fuj! Obrzydlistwo. - Tym nie musisz się martwić - zapewnił szybko George. - Mają z tyłu samoprzylepny pasek. Można je schować w dowolnym miejscu. Niektórzy przyklejają je pod tablicą rozdzielczą. Brad skinął głową z aprobatą. - Nieźle pomyślane. Brawo, Newton. Moje uznanie! - Dziękuję. - Mogę obejrzeć z bliska? - zapytała Brie. - Oczywiście. Wzięła odświeżacz i powąchała go. Po czym jeszcze raz wciągnęła powietrze. - Co to za zapach? - zapytała. -To esencja ziołowa o zapachu owocu wawrzynu -powiedział z dumą George. -J Nie, nie. To nie zapach wawrzynu. - Ja też to czuję - dodał Brad. George był zakłopotany. - Hmm, może przypadkowo jakiś stary zapach mógł się zaplątać... - Nie. To jest... to twój but... George powoli skierował wzrok na swoje stopy. - Beethoven - syknął przez zęby. -Co? 43 - Nic, nic - odparł George. - Nic takiego. Wyjdźmy na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. - Będziemy już chyba lecieć - powiedział Brad. - Świetnie - rzekł George. - Odprowadzę was do waszej... beemki. Na zewnątrz mocno przygrzewało słońce. George idąc próbował oczyścić swój but, tak żeby jego goście tego nie zauważyli. - Nie ma co, George - rzucił Brad. - Stworzyłeś coś imponującego. George był zachwycony. Na chwilę zapomniał o śmierdzącej podeszwie. - Dzięki! Czy to znaczy, że wciąż jesteście zainteresowani? Brad i Brie przytaknęli. - Jak najbardziej - rzekł mężczyzna. - Wiesz, George, wąchaliśmy już wiele produktów i sądzę - a mówię to w imieniu swoim i Brie - że twoje wyroby nie mają sobie równych. Kobieta i mężczyzna szybko zajęli miejsca w lśniącym BMW. - Musimy to tylko przeliczyć - odezwała się Brie przez otwarte okno. - Niebawem wrócimy. Może moglibyśmy się spotkać pod koniec tygodnia, żeby wszystko omówić? - Byłoby świetnie - odparł George. - Świetnie. - Już się nie możemy doczekać - dodał Brad, uśmiechając się szeroko. - Ciao. - Ciao! - zawtórowała mu Brie. - Ciao! - odkrzyknął George. Samochód ruszył. Na parkingu został George, uporczywie trąc butem o asfalt. Brie jeszcze raz krzyknęła "ciao!" i zwróciła się do swojego wspólnika. - Hmm, sądzę, że urobiliśmy już go odpowiednio - powiedziała, uśmiechając się przebiegle. 44 - Masz rację - zgodził się Brad. - Przejęcie "Odświeżaczy powietrza Newtona" nie sprawi nam większych trudności. Brie wybuchnęła śmiechem. - I wtedy na dobre powiemy: "Ciao, George!" * Ryce siedziała w sali gimnastycznej i oglądała trening koszykarzy. Gwiazdą zespołu był Mark Bartel - wysoki, przystojny chłopak o miłym uśmiechu, a przy tym wspaniałym celnym rzucie piłką. Podobał się jej już od dawna, tak jak prawie wszystkim dziewczynom z jej klasy. Mark nie zwracał na Ryce uwagi, co doprowadzało ją do szału. Kiedy tylko trener odgwizdał koniec gry, zerwała się i, jak zwykle, niby to przypadkiem, przeszła tuż obok schodzącego z boiska Marka. - Cześć, Mark - rzuciła. Chłopak nawet jej nie usłyszał. Ryce ciężko westchnęła i zebrała swoje książki. "To nie fair" - pomyślała. Mark nie wiedział o jej istnieniu, a ona znała każdy szczegół jego życia. Nie wiedziała tylko, jak to jest, kiedy się z nim rozmawia. Ze zwieszoną głową poszła zjeść drugie śniadanie. Nie chodziło jej tylko o to, że Mark nie zwracał na nią uwagi. Było coś znacznie gorszego - podobała mu się Donna Dittsworth, najładniejsza dziewczyna w szkole. Naturalnie to właśnie ona miała największe powodzenie. Na boisku Ryce rozpakowała swoją kanapkę i usiadła pod drzewem, skąd mogła obserwować Donnę i Marka, jedzących drugie śniadanie w towarzystwie innych szkolnych znakomitości. Patrzenie było torturą, lecz nie patrzeć nie mogła. Zdarzyło się jednak coś przyjemnego. Na boisko przybiegł Beethoven, odszukał Ryce i polizał ją po ręce. 45 Dziewczynka podzieliła się z nim kanapką. Pies natychmiast ją połknął, po czym usiadł obok niej. - Beethoven, widzisz tamtą grupkę? Pies szczeknął cicho. - To szkolna "śmietanka". A widzisz tę ładną blondynkę? To Donna Dittsworth - ma największe powodzenie w całej szkole. Wszyscy chłopcy się w niej kochają. A wiesz dlaczego? Bo nie ma żadnych wad. Beethoven spojrzał na swoją panią. Była smutna. Pies też się zasmucił. Stojąca opodal grupka wybuchnęła śmiechem. Donna opowiedziała jakiś dowcip. Ryce poczuła, jak oblewają rumieniec zazdrości. - Donna świetnie opowiada dowcipy. I ma śliczne włosy. Sam powiedz, czy nie jest cudowna? Ma wspaniałe zęby i ani jednego piega. Ryce spojrzała na własne ramiona. Było na nich kilka rudych plamek. - Ale nie to jest najgorsze. Można by się spodziewać, że przez to wszystko powinna być okropnie zarozumiała - a ona nie, ona na dodatek jest miła. Jest miła nawet dla swojego młodszego brata! Nawet Beethoven, tak przyjaźnie nastawiony do świata, uznał tę informację za zadziwiającą. Ryce spojrzała na swojego psa, po czym, wskazując Donnę Dittsworth, rozkazała: - Bierz ją, Beethoven! No dalej, atakuj! Bernardyn nie ruszył się z miejsca. Spojrzał smutno na swoją panią, jakby chciał powiedzieć: "Przecież nie mówisz tego poważnie". Dziewczynka zawstydzona opuściła rękę. "Chyba masz rację" - pomyślała. Westchnęła głęboko. Donna odłączyła się od grupy. Skończyła jeść swoje kanapki i szła w kierunku szkoły. "Co zrobić, żeby ktoś cię zauważył, mimo że zachowujesz się zupełnie zwyczajnie?" - zapytała Ryce. 46 Na to pytanie Beethoven znał odpowiedź. Złapał z ziemi patyk i pobiegł w stronę Marka Bartela. - O, rany! - krzyknął chłopiec. - Patrzcie, jaki fajny pies! Bernardyn starał się wyglądać jak najlepiej. - Chcesz, żebym ci rzucił kijek? Tak? - Mark schylił się i próbował wyjąć psu patyk z pyska, ale Beethoven nie puszczał. Kiedy Mark chwycił kijek, pies zaczął go ciągnąć w stronę Ryce. Dziewczynka oniemiała, kiedy zorientowała się, co robi jej pies. W pierwszej chwili chciała uciekać, ale szybko się opanowała. Beethoven zrobił swoje i ona nie mogła teraz stchórzyć. Beethoven przyciągnął chłopca do swojej pani. Następny ruch należał do niej. - O, rety - odezwał się Mark. - Ale pies! Twój? -Taak - odparła Ryce, głaszcząc pieszczotliwie bernardyna. - Też uważam, że jest świetny! - I jaki mądry - zachwycał się chłopiec. - Jak się nazywa?, - Beethoven - odpowiedziała Ryce. Chciała, żeby ta chwila trwała wiecznie. A wszystko zawdzięczała swojemu psu. - Cześć, Beethoven! - powiedział Mark. Beethoven szczeknął radośnie. Zadzwonił dzwonek. Chłopiec posmutniał, bo wyraźnie miał ochotę jeszcze z nimi zostać. - Hmm, muszę lecieć. To na razie, Ryce. Ryce omal nie zemdlała ze szczęścia. Mark znał jej imię! Pochyliła się i przytuliła do psa. - Dziękuję ci, Beethoven! * * Przerwa śniadaniowa nie była równie szczęśliwa dla Teda. Jak zwykle usiadł ze swoimi kolegami przy jednym ze stołów, które znajdowały się niedaleko boiska. Ted nie 47 był ofermą, ale daleko mu było do szkolnej elity towarzyskiej. Zawsze siedział z dziećmi takimi jak on - szczupłymi okularnikami. Z zadowoleniem rozpakował swoje kanapki. Po chwili zauważył, że jego towarzysze ulotnili się. - Dokąd idziecie, chłopaki? - zapytał. - Musimy już lecieć - odparł jeden z kolegów. - Taak. Później się zobaczymy - dodał drugi. Ted rozejrzał się i od razu pojął w czym rzecz. Trzej szkolni chuligani, którzy zazwyczaj dokuczali Tedowi, właśnie zmierzali w jego kierunku. Wyglądali jak młode byczki, nie przejmowali się niczym, a już najmniej własnym zachowaniem. Nazywali się Bob, Bill i Bart, lecz Ted w myśli nazywał ich zupełnie inaczej. Wymyślone przez niego przezwiska podkreślały cechy wstrętnych chłopaków: Przywódca, Skórzana Kurtka, Gnojek. Przywódca i Skórzana Kurtka usiedli po obu stronach Teda i przyglądali się jego śniadaniu. - No cóż, Ted - odezwał się przyjaźnie Skórzana Kurtka. -Twoje śniadanie wygląda smakowicie. Ted spojrzał na leżące przed nim wiktuały. Najzwyklejsze drugie śniadanie: kanapka, mleko, batonik, jabłko. - Moje śniadanie? - wydukał Ted. - Ch-ch-chcecie moje śniadanie? Chłopcy wybuchnęli śmiechem, jakby nigdy nie słyszeli nic równie zabawnego. -Jak moglibyśmy zabrać ci śniadanie? - odezwał się Gnojek. - Chcemy, żebyś sam je zjadł. Żebyś urósł i poprawił się. Ted skurczył się jeszcze bardziej. Przy tych trzech byczkach czuł się mały, drobny i słaby. -Może zostawilibyście mnie w spokoju - powiedział zrezygnowany. 48 - Chcemy się tylko upewnić, że zjesz swoje śniadanie -rzekł Skórzana Kurtka. - Powinieneś skonsumować ten odżywczy posiłek. - I nie zapomnij zakropić go szklanką mleka! - wrzasnął Gnojek, przewracając kubeczek z mlekiem, które wylało się na kanapkę. Cała trójka wybuchnęła gromkim śmiechem. Przywódca poklepał Teda po plecach. - Do zobaczenia - rzucił złowieszczo - w autobusie... Ted obserwował, jak jego dręczyciele odchodzą, po czym smutno spojrzał na swoje nie nadające się już do jedzenia śniadanie. Z przerażeniem myślał o powrocie do domu. Dlaczego przyczepili się właśnie do niego? 4.Beethoven Rozdział 9 Tym razem, w przeciwieństwie do kolegów, Ted pragnął, żeby lekcje tego dnia trwały w nieskończoność. Wciąż zerkał na szkolny zegar ścienny, marząc, żeby wskazówki się cofnęły lub żeby czas się zatrzymał. Za wszelką cenę chciałby odsunąć to, co musiało się zdarzyć. Chłopiec wiedział, że w końcu jednak wybije trzecia, i wkrótce tak się stało. Zadźwięczał dzwonek, chłopiec spakował swój tornister, zarzucił go na plecy i powlókł się niechętnie w stronę szkolnego autobusu. Zajął miejsce pośrodku, między innymi dziećmi, mając nadzieję, że jakoś przetrwa tę piętnastominutową jazdę. Autobus zapełniał się - wolnych miejsc było coraz mniej i przez chwilę Ted miał nadzieję, że Skórzana Kurtka, Przywódca i Gnojek nie pojawią się. Lecz w momencie, kiedy kierowca już miał zamknąć drzwi, trzej kolesie wskoczyli do pojazdu, śmiejąc się i pokrzykując, jakby byli zupełnie sami. Szli wzdłuż autobusu między zajętymi siedzeniami; wyśmiewając się z dzieci. Zrzucali im czapki, zabierali okulary i obsypywali obraźliwymi słowami. Ted nie miał wątpliwości, że najokrutniejsze męki pozostawiają dla niego. "Dlaczego ja" - zastanawiał się. "Czym ja im zawiniłem?" 50 Bart, Bill i Bob stanęli nad Tedem. Wydawało się, że myśl o torturach, jakich za chwilę doświadczy ich ofiara, sprawiała im przyjemność. Ted skulił się na swoim miejscu. -JaM ładny tornister, Teddy - odezwał się Skórzana Kurtka, biorąc tornister chłopca. - Mogę obejrzeć?-To mówiąc, otworzył go i wysypał jego zawartość. Trzej chłopcy z rechotem kopali przybory szkolne i książki Teda we wszystkie strony. Ted rozejrzał się wokoło, szukając pomocy. Ale wszyscy udawali, że nic nie widzą, obalając się zemsty chuliganów. - Proszę was, chłopaki - błagał Ted. - Zostawcie mnie w spokoju. Kiedy schylił się, żeby pozbierać swoje rzeczy z podłogi, Przywódca ściągnął mu okulary i rzucił je do Gnojka. - Hej! Oddajcie! Odczepcie się! - Ted niewiele widział bez okularów. Machał na oślep rękami, próbując odzyskać swoją własność. Trzej dręczyciele stanęli wokół Teda i rzucali do siebie jego okulary, uważając, żeby chłopiec ich nie dosięgnął. Śmiali się, rechotali, wrzeszczeli z radości. Najwyraźniej dręczenie chłopca sprawiało im satysfakcję. Hałasowali tak bardzo, że kierowca zdenerwował się i krzyknął: - Hej! Dzieciaki! Natychmiast oddajcie koledze okulary! Trzej dranie znieruchomieli i podali Tedowi okulary. - A teraz siadać! - rokazał kierowca. Skórzana Kurtka, Przywódca i Gnojek klapnęli, tłocząc się na jednym siedzeniu. Ted pozbierał swoje rzeczy do tornistra i przygotował się do wyjścia. - Hej, Teddy - szepnął Skórzana Kurtka. -Co? ...... Skórzana Kurtka podniósł pięść: - Następny przystanek, Teddy. Pamiętaj. Ted z trudem przełknął ślinę. 51 * • * Kiedy autobus się zatrzymał, Ted wybiegł i pognał ulicą w stronę domu. Trzej dręczyciele wyskoczyli za nim i ruszyli w pościg. Byli więksi i silniejsi, dogonili go więc szybko i otoczyli. - Hej, chłopczyku! Dokąd tak biegniesz? Do mamusi? - szydził jeden z napastników. - Cóż to się stało? - dodał drugi. - Boisz się walki? - Naraziłeś nas na kłopoty w autobusie! - wrzasnął trzeci. Ted wiedział, że próba wytłumaczenia im, iż sami sobie byli winni, nie miała sensu. - Tchórz! - krzyknął Gnojek. Ted nie był tchórzem, ale ich było trzech, a on tylko jeden. Na dodatek byli więksi. Nie miał szans na równą walkę. Pozostało mu tylko jedno: odwrócić się i zacząć uciekać. - Teddy! - zawył Skórzana Kurtka, rzucając się w pogoń. Beethoven spał na kanapie. Słysząc wrzask, otworzył oczy i usiadł. Przez chwilę słuchał, nie poruszając się. -Teddy! - Imię brzmiało znajomo, lecz ton głosu nie był przyjazny. Pies warknął, zeskoczył z kanapy i ruszył w kierunku drzwi. Ted rzucił tornister i gnał przed siebie tak, jakby od tego zależało jego życie. Trzej chłopcy biegli tuż za nim. - Tchórz! - Maminsynek! - Mięczak! Ted wcale taki nie był. Po prostu nie widział powodu, żeby dać się pobić trzem większym od siebie chłopakom. Dlaczego oni nie mogą tego zrozumieć? Skręcił. Był już bardzo blisko domu. Jeszcze tylko parę metrów i będzie bezpieczny. becz zanim osiągnął uprag- 52 niony azyl, napastnicy dogonili go i przyparli do wysokiego żywopłotu. Był w pułapce, nie miał żadnej możliwości ucieczki. Chłopiec próbował złapać oddech, czuł ból w płucach, serce waliło mu jak młot. Dręczyciele podeszli do niego jeszcze bliżej. Ted nie miał wyjścia. Musiał stanąć do walki. - Może chcesz, żeby mamusia odprowadzała cię do domu, mięczaku? - syknął Skórzana Kurtka, popychając Teda brutalnie na ścianę zieleni. Chłopiec próbował przebić się przez napastników, ale złapali go i znów mocno pchnęli. Gnojek potrząsnął pięścią przed nosem ofiary, mówiąc: - Przygotuj się na śmierć, Teddy! Ted z trudem przełknął ślinę, zdjął okulary i schował je do kieszeni. Podniósł swe małe pięści, zdecydowany polec w walce, jeśli nie ma innego wyjścia. Spokojnie, w całym majestacie swoich dziewięćdziesięciu kilogramów, Beethoven wyłonił się zza krzaków. Uniesione wargi ukazywały ostre kły, a pełne nienawiści oczy wpatrywały się w trzech napastników. Ted nie bardzo wiedział, co się dzieje, ale poczuł, że jego oprawcy nagle stracili ochotę do walki. Nie miał pojęcia, że stoi za nim bestia gotowa zaatakować każdego, kto spróbowałby skrzywdzić jej pana. Ted zrobił krok naprzód, wciąż trzymając pięści gotowe do walki. Bernardyn kroczył tuż za nim z morderczymi błyskami w oczach. Chłopcy nie mieli ochoty' na starcie z psem. - O co ci chodzi? - odezwał się Skórzana Kurtka. - Daj spokój. Przywódca cofnął się przestraszony. - Chyba zezłościł się na dobre - powiedział. Ted był przekonany, że to o nim mowa. Zrobił jeszcze jeden krok. - Co, już nie chcecie się bić?! - wrzasnął. 53 Beethoven bezszelestnie postąpił naprzód i kłapnął swymi potężnymi szczękami. -Lepiej stąd spadajmy! - krzyknął Gnojek cienkim głosem. Wszyscy trzej prześladowcy odwrócili się i ruszyli pędem przed siebie. Bernardyn wycofał się po cichu, zadowolony z siebie. Jego misja zakończyła się pomyślnie. Ted był bezpieczny. Chłopiec założył okulary i napawał się widokiem swoich dręczycieli zwiewających co sił w nogach. -Już mi stąd! I żebym was tu więcej nie widział! -krzyknął. Ted wciągnął głęboko powietrze, wypinając dumnie pierś. Wrócił po swój tornister i radośnie pobiegł do domu. Rozdział 10 Późnym wieczorem, kiedy cała rodzina szykowała się do spania, Ryce przemawiała do Beethovena w swoim pokoju. Mówiła i mówiła, próbując trzeźwo ocenić krótkie spotkanie z Markiem. - Wiem, to wcale nie znaczy, że on mnie lubi. Pies przytaknął ze zrozumieniem. - Resku, czy myślisz, że on mógłby mnie polubić? Bernardyn pochylił się i polizał ją czule po twarzy. Dziewczynka zachichotała. - Wiem, że ty mnie lubisz. Przytuliła psa mocno i westchnęła. - Masz szczęście, że nie masz trzynastu lat - wyszeptała w duże owłosione ucho. Na twarzy poczuła następnego wilgotnego całusa. - Ty też jesteś wspaniały - to mówiąc objęła psa i jeszcze mocniej się do niego przytuliła. - Dobranoc, Beethoven. Do pokoju zajrzał George Newton. - Dobranoc, kochanie - powiedział do córki. - A ty, wynocha! - rozkazał, wskazując na psa. Beethoven posłusznie zeskoczył z łóżka i podążył za swoim panem. Zatrzymali się w przedpokoju i pan Newton zastukał do drzwi łazienki, wołając: - Ted, jesteś tam? 55 - Tak, tato. - Idź spać. - Tak, tato. Chłopiec stał bez koszuli przed lustrem. Przez chwilę się sobie przyglądał, po czym uniósł ramiona i przyjął pozę kulturysty, napinając niewielkie muskuły. Stał tak przez chwilę i uśmiechał się do swojego odbicia na wspomnienie spotkania z trzema osiłkami. Tej nocy chyba nie będzie miał złych snów... * * * Godzinę później dzieci już spały, a George i Alice szykowali się do snu. Pan Newton wciąż promieniał z powodu przychylnego nastawienia Brada i Brie do jego propozycji -jawiły mu się wizje niezwykłego bogactwa. Już się zastanawiał, jak wyda pieniądze, których jeszcze nie miał. - Najpierw sprawimy sobie wspaniały nowy dom. Za kilka lat będziemy się śmiać, przejeżdżając koło tego domku. Alice zadrżała. - Może ty będziesz się śmiał, ja - nie, bo kocham ten dom. - Ja też, kochanie, ale kiedy ruszy nowa produkcja, znajdziemy się co najmniej o klasę wyżej. Alice zauważyła, że jej mąż zmienił się i nie była przekonana, czyjej się to podoba. Odezwała się: -Wiesz, odkąd zacząłeś szukać inwestorów... George usiadł w łóżku. - Przecież chciałaś, żebym rozwijał firmę - powiedział stanowczo. - Ja tylko chcę być szczęśliwa. - Mówiłaś, że nie masz nic przeciwko temu. Mówiłaś, że możesz wrócić do pracy, jeśli będzie trzeba. 56 Ten temat nie był dla Alice miły. Nie miała ochoty wracać do pracy. Uważała, że powinna być w domu z dziećmi. - Hmm... - To dla mnie ważne - powiedział George. - Chcę, żebyś wróciła do pracy. - Rozumiem, ale inne sprawy też są ważne - odparła Alice, próbując przekonać męża. - Lubię być w domu, kiedy dzieci wracają ze szkoły. Nie chcę, żeby zajmował się nimi ktoś inny. -Znajdziemy odpowiednią osobę - powiedział pan Newton. - Kogoś odpowiedzialnego. Kogoś, kogo dzieci polubią. - Nie wiem - odparła niepewnie Alice. - Wydaje mi się, że to za wysoka cena za produkcję odświeżaczy. - Odświeżacze powietrza to moje życie - rzucił z pasją George. - A moje życie to rodzina - odparowała jego żona. Przez chwilę nie odzywali się. George czuł się głupio, był pewien, że Alice gniewa się na niego. - Kochanie... - zagadnął. Alice nagle poderwała się. - Słyszysz? - zapytała. George nasłuchiwał przez chwilę. - Nie - odparł. - Chyba telewizor jest włączony. - Pójdę sprawdzić - powiedział pan Newton, gramoląc się z łóżka. • * Beethoven siedział w swojej zagrodzie, ale jeszcze nie chciało mu się spać. Przeczołgał się pod ogrodzeniem swoim potajemnym przejściem, obszedł dom i wskoczył do środka przez otwarte okno w piwnicy. Wbiegł 57 po schodach, wszedł do salonu, włączył telewizor i położył się wygodnie na kanapie, żeby obejrzeć nocne wiadomości. Patrzył bez zainteresowania do czasu, kiedy spiker zaczął czytać komunikat o zaginionych psach. Natychmiast nadstawił uszu. -W ciągu ostatniego roku - czytał mężczyzna na ekranie - kradzież zwierząt wzrosła o pięćset procent. Policja utrzymuje, że mamy do czynienia ze zorganizowaną szajką porywającą naszych ulubieńców. "Cóż to za straszne czasy" - pomyślał Beethoven. W tym momencie usłyszał na schodach kroki George'a. Zeskoczył szybko z kanapy i pobiegł do kuchni. Geor-ge wszedł do salonu i spojrzał na telewizor. Mógłby przysiąc, że go wyłączał. Dzieci już spały, pies był zamknięty na zewnątrz. Wzruszył ramionami i wyłączył odbiornik. Może jednak nie powinien być taki pewien siebie... George wrócił do sypialni i wśliznął się do łóżka. Alice leżała obok z głową pod kołdrą. Z pewnością gniewała się na niego. - Miałaś rację. Telewizor nie był wyłączony. Pani Newton nie odpowiedziała. George powąchał swoje ręce. -Wiesz, tyle razy się myłem, a ciągle czuję zapach psa. Alice nie odezwała się. George nie wiedział, co robić. - Dobrze się czujesz? Dlaczego się nie odzywasz? George westchnął i przysunął się odrobinę do żony. - Chyba ciągle gniewasz się na mnie. Nie mam ci tego za złe... Kołdra obok pana Newtona poruszyła się. George poczuł gorący pocałunek w ucho. Uśmiechnął się do siebie. - Ojej! Chyba już nie jesteś obrażona. 58 Teraz poczuł czułe liźnięcie w ucho i kark. - To co, nie jestem taki zły? Pocałunki stawały się coraz bardziej natarczywe. - O, rany - powiedział George - ale wspaniale! W tym momencie drzwi łazienki otworzyły się i wyszła stamtąd pani Newton. - George, do kogo mówisz? .Pan Newton odwrócił się powoli z wyrazem przerażenia na twarzy. Tuż przed sobą zobaczył brązowe oczy Beethovena i jego zaśliniony pysk. Pies polizał czule swojego pana po twarzy. George podskoczył jak po ukąszeniu osy. - Aaaaaaa! Złaź! - krzyknął, spychając psa na podłogę. Bernardyn rzucił się w kierunku schodów, ścigany przez George'a. Przez chwilę gonili się po domu, a potem wybiegli przez tylne drzwi. George złapał Beethovena za obrożę i zaprowadził na wybieg. -Ty wstrętna, odrażająca kreaturo! - pan Newton chodził nerwowo w tę i z powrotem koło psiego wybiegu. - Nigdy się stąd nie wydostaniesz! Nigdy! Słyszysz?! NIGDY! Psu było naprawdę przykro. Położył łeb na przednich łapach i patrzył na swojego pana tak, jakby chciał go przeprosić. Jednak w tej chwili stało się coś jeszcze: bernardyn bardzo chciał uprzedzić George'a o tym, co miało się wydarzyć za moment. - Hau! - odezwał się pies. - Zamknij się! - wrzasnął pan Newton. - Hau! - szczeknął Beethoven. - Powiedziałem, spokój! W tej samej chwili włączył się automat do podlewania trawnika. Ze wszystkich stron trysnęła na George'a lodowata woda. W ciągu kilku sekund był przemoczony do suchej nitki. 59 -WSTRĘTNE, ZAPCHLONE PSISKO!!! - krzyczał George pod strumieniami wody. Przez chwilę Beethoven obserwował swojego mokrego pana, po czym udał się niespiesznie do swojej miłej, suchej budy i legł na posłaniu. Ziewnął i położył łeb na przednich łapach. "To był przyjemny dzionek" - pomyślał zasypiając. Rozdział 11 Beethoven mimo wszystko był bardzo zadowolony ze swojej rodziny. George Newton od czasu do czasu wydzierał się na niego, ale pies wiedział, że jego pan tak naprawdę nie myślał o nim źle. Tak, ta rodzina, którą bernardyn pokochał, to było to najlepsze, co go w życiu spotkało. Pies był dobrze karmiony i mieszkał w miłym, ładnym domku. Sparky, niewielki terier, który przed kilkoma miesiącami pomógł małemu bernardynowi wyrwać się ze szponów porywaczy psów, nie miał takiego szczęścia. Ale Sparky już wówczas był doświadczonym włóczęgą i świetnie sobie radził na ulicach. Wałęsał się razem ze swoim bezdomnym panem - Clemem, który zawsze dzielił się z nim swymi skąpymi posiłkami. Nie było to życie tak luksusowe, jakie przypadło w udziale Beethovenowi, ale nie było też najgorsze. Każdego wieczoru Ciem i Sparky wyruszali na przeszukiwanie koszy na śmieci. Wygrzebywali z nich puste puszki po napojach, za które mężczyzna dostawał po pięć centów w skupie złomu. Mały psiak pomagał swojemu panu, jak tylko mógł. Kiedy znalazł puszkę, z trudem chwytał ją w swój mały pyszczek i zanosił Clemowi. Jeżeli puszka była większa, po prostu popychał ją nosem. Tym razem dwaj przyjaciele kręcili się po rynku. Ciem właśnie pochylił się nad jednym z koszy, a pies węszył 61 naokoło, rozglądając się za puszkami wyrzucanymi do rynsztoków. Sparky dojrzał to, czego szukał, lecz kiedy już otwierał pysk, żeby puszkę chwycić, ta poruszyła się, jakby przed nim uciekała. Pies stanął jak wryty. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się nic podobnego. Podbiegł do puszki, ale ona znów odskoczyła. Rozpoczęła się zabawa. Terier postanowił wygrać za wszelką cenę. Kiedy w pogoni za puszką skręcił za róg, nagle - bęc! Omotała go wielka sieć! Vernon i Harvey chwycili Sparky'ego i wrzucili go do klatki w furgonetce. Vemon podniósł puszkę i odwiązał przymocowaną do niej żyłkę. - Widzisz, mówiłem ci, że to zadziała! - powiedział. - Wiem, wiem - zgodził się Harvey. - Jesteś geniuszem. Wskoczyli do samochodu i ruszyli w stronę firmy "Słodkie szczeniaki". W magazynie obaj mężczyźni zaczęli sprawnie rozładowywać klatki z psami schwytanymi tej nocy. Sparky stał w swoim więzieniu, warcząc i szczerząc zęby. Wyglądał tak, jakby miał wielką ochotę wgryźć się w któregoś ze swych oprawców. Szczeknął ze złością. Vernon kopnął klatkę. - Cicho! Przeszkadzasz doktorowi Varnickowi. W biurze, na piętrze, doktor Varnick próbował ratować swój mały biznes. Rozmawiał właśnie z człowiekiem interesu, który potrzebował pomocy jego firmy. Chciał, żeby doktor Varnick wykonał dla niego pewne testy. Biznesmen miał ze sobą dwie teczki. Z jednej z nich wyjął lśniący, ciężki pistolet i dwa pudełka naboi. - Reprezentuję producenta broni i amunicji - powiedział. - Jak panu zapewne wiadomo, zdobycie zezwolenia na wykonanie odpowiednich testów jest niezwykle trudne. 62 - Tak, to prawdziwy problem - przytaknął doktor. -Ta amunicja może się stać naszym przebojem, ale jest jedna rzecz, którą musimy sprawdzić. - Cóż takiego? -Ten nowy typ amunicji ma specjalną końcówkę, która eksploduje w momencie kontaktu z celem. Chcielibyśmy, żeby wykonał pan testy tej amunicji. v Doktor Yarnick ważył w dłoni srebrzysty pistolet. - Wygląda groźnie. - Chcemy znać rozmiar szkód przy strzale z bliska -dodał biznesmen. Weterynarz skinął głową. - Rozumiem. Chcecie wiedzieć, jak wielkie czyni spustoszenia. - Właśnie. Próby muszą być odpowiednio wykonane -pouczał producent. - Małe zwierzęta nie nadają się do tego celu. Jak sądzę, ma pan dostęp do dużych ras? Nadawałyby się na przykład nowofundlandy, bernardyny, skandynawskie psy myśliwskie. Varnick wzruszył ramionami. Większość psów, jakie posiadał, to były niewielkie zwierzęta, takie jak terier Sparky, które łatwo było ukraść. - Duże psy to u mnie rzadkość. Trudno je zdobyć. Sprawiają też więcej problemów - powiedział. - Chyba mnie pan nie zawiedzie? - zapytał biznesmen. { - Hmm... trudno mi coś obiecać. Sam nie wiem... - Myślę, że to ułatwi panu podjęcie decyzji. Mężczyzna otworzył drugą teczkę. Jej wnętrze wypełniały pliki studolarowych banknotów. Doktor Varnick ogarnął pieniądze pożądliwym spojrzeniem i uśmiechnął się do swojego kontrahenta. - Sądzę, że będziemy mogli się zająć pańską sprawą -powiedział z diabelskim uśmieszkiem. Rozdział 12 Iak większość psów i jak większość ludzi Beethoven nie lubił chodzić do lekarza. Ale i zwierzęta, i ludzie muszą od czasu do czasu poddać się szczepieniom ochronnym. Tak więc Beethoven musiał się udać do weterynarza. Miał go zawieźć pan Newton, lecz Ryce, Ted i Emily wybrali się razem z nim, aby podtrzymać swego pupila na duchu. Cała piątka siedziała w poczekalni, cierpliwie czekając na swoją kolejkę. W pewnym momencie do poczekalni weszła starsza pani, czule trzymając w ramionach perską kotkę. Usiadła na wolnym krześle naprzeciwko Newtonów. Kotka miauczała żałośnie, a właścicielka próbowała ją pocieszyć, głaszcząc tę wielką kulę białego futra. - Cicho, cicho Pooky - szeptała kobieta. - Dobry pan doktor zaraz nas przyjmie. Lecz Pooky nie zwracała najmniejszej uwagi na swoją panią. Bacznie obserwowała Beethovena, zaniepokojona koniecznością przebywania w jednym pomieszczeniu z ogromnym psem. Bernardyn również uważnie przyglądał się kotu. Jak większość psów nie przepadał za kocim rodzajem, lecz zwierzęta te fascynowały go ogromnie. - Hau! - odezwał się do Pooky. Było to psie pozdrowienie, które w żadnym razie nie miało przestraszyć kotki. Pooky jednak najwyraźniej źle zrozumiała intencje psa. 64 postawiła uszy, a sierść na jej grzbiecie nastroszyła się jak naelektiyzowana. Zwierzę prychnęło przerażone, po czym - zemdlone - opadło w ramiona właścicielki. - Pooky! - krzyknęła kobieta. - Beethoven! - wrzasnął pan Newton. - Pooky! Pooky! - kobieta była oszołomiona. - Moja kotka! Moja kotka zemdlała! - Nie wiedziałem, że koty mdleją - szepnął Ted. - Ani ja - dodała Ryce. George Newton próbował wraz z właścicielką ocucić kotkę. Trwało to chwilę, ale powoli zwierzę odzyskiwało przytomność. Kotka była trochę oszołomiona i chyba miała zawroty głowy. - Lepiej poczekamy na zewnątrz - stwierdziła kobieta. - Rzeczywiście tak będzie lepiej - zgodził się pan Newton. Spojrzał groźnie na swojego psa i rozkazał: - Bądź grzeczny! Beethoven zawstydzony opuścił łeb, ślina kapnęła na podłogę. * * * Czekali dość długo. Emily z nudów zaczęła ssać palec. Ojciec pokręcił głową z niesmakiem. - Jak możesz wkładać palec do buzi? Przecież dotykałaś tych krzeseł. - To świadczy o jej niedojrzałości - oznajmiła Ryce. - Niedojrzałości? - zdziwiła się Emily. - Przecież mam dopiero pięć lat. - No cóż - wtrącił się Ted. - Dentysta mówi, że będziesz miała krzywe zęby. Emily nawet nie wyjęła palca z buzi, mówiąc: - A ty, Ted? Może nam powiesz, kto drapie przez sen swoją stopę? 5.Beethoven 65 - No i ??? - odparował chłopiec. - Za to nie ssę kciuka. Emily nie była przekonana. - Czy wiesz, jakie te krzesła są brudne? - zapytał pan Newton. - Zwierzęta na nich siadają, ocierają się, a kiedy zwierzęta się denerwują, wtedy linieją, pocą się... siusiają i robią coś jeszcze... To wystarczyło dziewczynce. Natychmiast wyciągnęła kciuk z buzi. W tym momencie asystentka weterynarza weszła do poczekalni. - Pan doktor prosi państwa - oznajmiła. * * • Beethoven siedział na stalowym stole i rozglądał się nerwowo. Przez gabinet przewinęły się setki zwierząt, ich zapach drażnił psa. Czuł się bardzo niepewnie, z niepokojem nasłuchiwał. Niedaleko znajdował się pokój, gdzie w klatkach trzymano zwierzęta czekające na zabiegi. Co jakiś czas dochodziło stamtąd szczekanie lub wycie. Wszystko razem budziło w bernardynie wielki niepokój. Dzieciom też nie bardzo się tu podobało. -Tatusiu - odezwała się cicho Emily. W jej głosie słychać było zatroskanie. - Czy to go będzie bolało? George Newton szybko pocieszył córkę. - Kochanie, Beethovenowi nic nie może zaszkodzić. Pies spojrzał na swojego pana, jakby chciał powiedzieć: "Nie bądź tego taki pewien". - Tato - szepnął Ted - czy on dostanie jakiś z-a-s-t- r-z-y-k? - Nie musisz literować, Ted - wyjaśnił George. - To tylko pies. On nie rozumie po angielsku. Ale wracając do twojego pytania... odpowiedź brzmi: tak. 66 Na dźwięk słowa "zastrzyk" uszy Beethovena strzeliły w górę jak grzanki wyskakujące z tostera. Pies przechylił łeb do tyłu i zawył najgłośniej, jak potrafił. Kiedy tylko zaczął wyć, wszystkie psy w klatkach również zawyły. Nagle ożywiła się cała klinika, kilkanaście psów wyło naraz. Wtedy do gabinetu wszedł weterynarz, mówiąc "cześć". Był to doktor Varnick, właściciel firmy "Słodkie szczeniaki" we własnej osobie. Wycie ucichło, bernardyn jednak nie spuszczał oczu z weterynarza. Coś mu się w tym człowieku nie podobało. - Przykro mi z powodu tego hałasu - odezwał się pan Newton. - Nic nie szkodzi. To część mojej pracy. Pogłaskał Beethovena i zmusił go do wstania. - Więc to właśnie jest Beethoven. Wspaniałe zwierzę. - Od razu przyszło mu na myśl, że jest to idealny obiekt do testów amunicji. Doktor odwrócił się i wyjął coś z szafki. Kiedy znów się odwrócił, trzymał w ręce olbrzymią strzykawkę. Na widok wielkiego instrumentu pies szeroko otworzył oczy, po czym zamrugał i zamknął je. Przez chwilę chwiał się na łapach, po czym runął na podłogę jak wieżowiec podczas trzęsienia ziemi. Pan Newton, dzieci i doktor Varnick patrzyli w osłupieniu na rozciągnięte na podłodze cielsko. - Zemdlał - oznajmił weterynarz. - Nie wiedziałem, że psy też mdleją - ponownie zdziwił się Ted. • * To, że Beethoven zemdlał w rym momencie, okazało się całkiem wygodne. Lekarz bez trudu zaszczepił go, po czym ocucił i powiedział, że to już koniec wizyty. Psu nie 67 trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zerwał się na równe nogi i ruszył w stronę drzwi. Pan Newton ledwie mógł go utrzymać na smyczy. - Dziś wieczorem może być trochę osłabiony - powiedział doktor Varnick. George właśnie walczył z Beethovenem jak rybak dalekomorski usiłujący wyciągnąć z wody olbrzymią rybę. - To nie byłoby takie złe - mruknął. Weterynarz wziął głęboki oddech i rzekł: - Panie Newton, czy mógłbym zamienić z panem słówko na osobności? - Oczywiście - powiedział George. Podał smycz najstarszej córce, która natychmiast została mocno szarpnięta w stronę drzwi. - Idźcie z psem do samochodu. Zaraz do was dołączę. - Dobrze, tato - rzuciła Ryce przez ramię, ciągnięta przez psisko w stronę parkingu. - Chodźmy do biura - powiedział doktor Varnick. Minę miał bardzo poważną. George Newton zaniepokoił się. - Czy coś jest nie w porządku? Czy Beethoven jest chory? - zapytał. Lekarz mógł przecież zauważyć coś w trakcie badania. Weterynarz usiadł przy szarym metalowym biurku, naprzeciwko swojego rozmówcy. - Czuję się w obowiązku poinformować pana, że w hodowli bernardynów wystąpiły pewne nieprawidłowości. Psy te są po prostu przerasowione. - Ale co to ma wspólnego z Beethovenem? - zapytał George Newton z niepokojem. - W zasadzie nic. Ostatnio dużo czytałem o bernardynach w wydawnictwach fachowych i znalazłem sporo informacji na temat specyficznych zachowań tej rasy. - Specyficzne zachowania rasy? Nie rozumiem. 68 - Coraz częściej te przerasowione psy atakują ludzi. Zdarzają się przypadki agresji bez żadnego powodu. Mówię to tylko dlatego, że ma pan dzieci. - Chwileczkę. Próbuje mi pan wmówić, że Beethoven mógłby zaatakować któreś z moich dzieci?! - Istnieje taka możliwość - odparł doktor Varnick. - Czy jest pan tego pewien? - Panie Newton, nikt nie może być absolutnie pewien tego, co dotyczy zachowania zwierzęcia. George przyznał mu rację. W wypadku Beethovena była to szczera prawda! Po powrocie do domu George zdał relację żonie z rozmowy z weterynarzem. Alice nie wierzyła własnym uszom. - To szaleństwo - upierała się. - Beethoven w żadnym razie nie jest niebezpieczny. Siedzieli na patio. Nieopodal Emily i ogromne psisko ganiali się i przewracali w zabawie. Dobiegał ich radosny śmiech dziewczynki. - Może i nie - zgodził się George. - Przynajmniej jak dotąd. Ale kto wie? Alice uśmiechnęła się. - Zgodzę się, że być może byłby zdolny ugryźć ciebie, kochanie, ale wiem z całą pewnością, że nigdy nie skrzywdzi żadnego z dzieci. Zapewniam cię, że to się nie zdarzy. - Spojrzała na psa baraszkującego z ich małą córeczką i powiedziała z uśmiechem: - Tak, Beethoven to prawdziwy morderca. George'owi wcale nie było do śmiechu. - Może myślisz, że chciałbym użyć tej wiadomości jako pretekstu do pozbycia się psa. Ale nie zrobię tego. - Wiem, że tego nie zrobisz, George - powiedziała spokojnie Alice. - Ostrzegam cię jednak: pierwsza oznaka dziwnego zachowania i będzie musiał odejść. 69 -Ale, George... - Żadnego ale. W takich sprawach konieczna jest konsekwencja. Jedno warknięcie, jedno kłapnięcie, dziwny wyraz pyska - i już po nim. - Zabrzmiało to bardzo stanowczo. - I nie ma to nic wspólnego z nieporozumieniami pomiędzy Beethovenem a mną. Rozdział 13 Pomimo niechęci Alice poddała się i przystała na propozycję powrotu do pracy w firmie "Odświeżacze powietrza Newtona". George przekonał ją. Potrzebował pomocy, a na razie nie mógł sobie pozwolić na płacenie dodatkowej pensji osobie zatrudnionej z zewnątrz. Musiał jednak przyrzec, że gdy tylko będzie to możliwe, Alice będzie mogła znów zajmować się domem. Trzeba było więc znaleźć kogoś, kto zaopiekowałby się dziećmi po ich powrocie ze szkoły. Devonia Peet, sąsiadka państwa Newtonów, zgodziła się przyjąć tę posadę, gdyż bardzo potrzebowała pieniędzy. Alice i trójka dzieci w posępnych nastrojach wlekli się w stronę jej domu. Matka robiła, co mogła, żeby rozładować atmosferę. - Na pewno będziecie się świetnie bawić u Devonii -powiedziała najweselej, jak umiała. - Nie potrzebuję już niani - stwierdziła cierpko Ryce. -Tak naprawdę, mamo - wtrącił Ted - dzisiaj nie mówi się już źle o "dzieciach z kluczem na szyi". - Dlaczego Beethoven nie może się nami opiekować? -zapytała Emily. - Beethoven musi być zamknięty na wybiegu za domem, kochanie. 71 - Ale dlaczego? Alice zatrzymała się i westchnęła ciężko. - Dajcie spokój! Każdemu z nas będzie jeszcze trudniej, jeśli będziecie mieli złe humory. Głowa do góry, dobrze? - Mamo - zapytała cicho Emily - a dlaczego musisz iść do pracy? Alice już miała jej odpowiedzieć, ale nie było sensu podburzać dzieci przeciwko ojcu. Spróbowała przemówić wesołym głosem: - Na pewno polubicie waszą nową opiekunkę. Devonia czekała na nich przed domem. Była tęga, za mocno umalowana i miała włosy ufarbowane na rudo. Jej brązową sukienkę zdobiły wielkie różowe ciapki. - Hej tam, wszyscy! Co słychać? - pochyliła się nad Emily. - Nasza mała ślicznotka! - uszczypnęła dziewczynkę w policzek. - Aj! - krzyknęła Emily. - Proszę się o nic nie martwić. Będzie nam razem wspaniale. Prawda, dzieciaki? Ryce przewróciła oczami. - Tak jest proszę pani - powiedziała z przekąsem. Alice Newton szybko ucałowała dzieci, starając się nie widzieć trojga spojrzeń, wyrażających bezgłośną prośbę, żeby ich nie zostawiać. - Bądźcie grzeczni - szepnęła. - Trzymajcie się. Wrócę po was o szóstej. Devonia wepchnęła dzieci do domu. - No dobrze. Teraz się zabawimy. Może coś razem zaśpiewamy. Lubicie muzykę? - Jaką muzykę? - zapytała podejrzliwie Ryce. -Hmm... na przykład: Herb Alpert i Tijuana Brass? Albo coś nowszego. Ja mam fioła na punkcie disco. -Mówiąc to, Devonia uśmiechnęła się szeroko. Na zębach miała ślady szminki. - To mnie naprawdę rusza. Kapuje- 72 cie? Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ta muzyka wyszła z mody. - Tak, to niepojęte - powiedziała Ryce z ironią w głosie. * * * Kiedy Alice dotarła do firmy, nie miała najlepszego humoru, a już z pewnością nie była w nastroju do spotkania z super-hiper Brie i Bradem. Jednak ze względu na swojego męża zacisnęła zęby. Para wspólników była w biurze George'a, kiedy Alice tam weszła. - O, nadciągają posiłki! Tak, Alice? - odezwał się Brad. Alice uśmiechnęła się. - Tak jakby. - To zajęcie dobrze ci zrobi - powiedziała Brie. - Masz za dobrze poukładane klepki, żeby ograniczyć się do mycia garów. Alice miała wielką ochotę odszczeknąć w tym samym tonie, ale George rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. - Myślę - powiedział szybko - że mieliście trochę czasu, żeby przemyśleć... - Tak - odpowiedziała równie szybko Brie. - Podjęliśmy już decyzję. George czekał w napięciu. - Rzeczywiście - potwierdził Brad i uśmiechnął się szeroko. - Zdecydowaliśmy się na odświeżacze Newtona! George aż podskoczył. - To znaczy, że umowa stoi? Fantastycznie! Po prostu fantastycznie, prawda Alice? - Fantastycznie - powiedziała Alice bez przekonania. Wciąż miała zastrzeżenia do tego układu. - Chcemy jak najszybciej podpisać umowę - dodała Brie. - Dzisiaj jesteśmy umówieni z naszym prawnikiem. Wieczorem moglibyśmy dopełnić formalności. 73 - Zapraszamy was na kolację - rzekła Brie. - Czy w tej mieścinie jest jakaś dobra knajpa? George i Alice wymienili szybkie spojrzenia. George prosił żonę o pomoc. Pani Newton uśmiechnęła się. - Może po prostu zrobimy u nas barbecue? - U was? - spytała niepewnie Brie, jakby powątpiewając w umiejętności kulinarne Alice. - Nie będziemy niczym skrępowani - powiedziała bystro pomysłodawczyni. - I będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Brie spojrzała na swojego wspólnika. - Co ty na to? - Podoba mi się ten pomysł - odparł Brad, uśmiechając się szeroko. - Regionalna kuchnia amerykańska. To nowość. Nauczymy się czegoś. - Dlaczego nie?! - dodała Brie. - Świat należy do odważnych! * * Devonia mówiła prawdę. Uwielbiała disco! Usiadła przy pianoli, zagrała "Lady Marmalade" w bardzo wysokiej tonacji i zawyła na całe gardło. Ryce i Ted usiedli z tyłu, próbując odrabiać lekcje. Emily z nudów wyszła na dwór. Bawiła się piłką na trawniku. Devonia przerwała na chwilę. - Hej, czy ktoś zaśpiewa ze mną? Ryce i Ted nie podnieśli oczu znad zeszytów, ale zaśpiewali, przez grzeczność. - "Hej siostro, idź siostro, żyj siostro, idź siostro!" -nucił chłopiec. -"Hej siostro, idź siostro, żyj siostro, idź siostro!" -nuciła Ryce. 74 Nikt nie zwracał uwagi na Emily. Tymczasem piłka wpadła do basenu i dziewczynka pochyliła się nad wodą, próbując dosięgnąć piłki rączką. Wysunęła się jednak za daleko i wpadła do wody. Dotknęła dna, ale udało jej się wydostać na powierzchnię. - Na pomoc! - krzyczała, młócąc rozpaczliwie wodę rękami i nogami. Z trudem utrzymywała się na powierzchni. - Ratunku! Lecz Ted, Ryce i Devonia nie słyszeli jej cichego krzyku, skutecznie zagłuszanego pianolą i głośnym śpiewem. * * * Kilka ulic dalej, zamknięty na swoim psim wybiegu za domem, Beethoven nastawił uszu. Słyszał głos Emily! Wstał, zapiszczał i uderzył łapą w drzwiczki. Pan Newton zasypał jego podkop! - Ratunku! - usłyszał znów głos Emily. * * * Devonia śpiewała na całe gardło. Krzyk dziewczynki nie mógł się przebić przez jej dudniący głos. * * * Beethoven stawał się coraz bardziej niespokojny. Naparł na drzwiczki całym ciężarem swojego ciała i rozwalił zamek. Pędził teraz co sił w łapach tam, skąd dochodził głos Emily. * * * Devonia przestała na chwilę śpiewać, ale wciąż grała dość głośno. 75 - Pewnie zaciekawi was fakt, że w sobotnie wieczory gram w klubie "Szalona Zebra"! - wrzasnęła, przekrzykując pianolę. - Może mielibyście ochotę wpaść z przyjaciółmi i skosztować najbardziej tuczących sałatek pod słońcem! Beethoven tymczasem wpadł do ogródka opiekunki dzieci i bez wahania wskoczył do basenu. Rozpędzona masa dziewięćdziesięciu kilogramów uderzyła o powierzchnię 'j wody jak kula armatnia, rozbryzgując ją na wszystkie strony. Pies zanurkował i złapał Emily dryfującą jak łódź podwodna. Odholował dziewczynkę na płytką wodę i wyciągnął na brzeg. Emily zaczęła kaszleć, pluć i trzeć oczy. Bernardyn siedział przy niej i troskliwie lizał ją po twarzy. Z domu wciąż dochodziła muzyka. Dziewczynka przytuliła zmęczone, mokre zwierzę. - Dziękuję ci, Beethoven. Uratowałeś mi życie! - szepnęła. Pies znów ją polizał. Chciał powiedzieć, że to nic takiego. - Ale teraz lepiej już idź. Mama mówiła, że musisz być zamknięty. - Delikatnie popchnęła psa w kierunku domu. Beethoven zapiszczał, polizał ją raz jeszcze i odszedł smutny. Ryce znudziły wrzaski i paplanie Devonii. Podniosła wzrok i wyjrzała przez okno. - O, rany! Emily chyba wpadła do basenu! - Zobaczy- j ła, że siostrzyczka stoi pod oknem cała przemoczona. 76 Devonia przestała grać i zerwała się na równe nogi. - Do basenu?! Dlaczego ta mała... Wszyscy troje wybiegli na zewnątrz. Opiekunka była zdenerwowana. - Kto ci pozwolił wchodzić do basenu, młoda damo?! -krzyknęła, złapała dziewczynkę i mocno nią potrząsnęła. - Co ty robisz? Chcesz, żebym miała kłopoty? Emily rozpłakała się. Była przestraszona, było jej zimno, mokro i chciała iść do domu. - Mamusiu! - zawołała. - Hej! - krzyknęła Ryce ze złością. - Proszę zostawić moją siostrę w spokoju! - Emily - zapytał czule Ted - nic ci się nie stało? Mała próbowała się uspokoić. Cieszyła się, że brat i siostra wstawili się za nią. - Nie - odpowiedziała. - Co robiłaś w basenie? - zapytała opiekunka. - Wpadłam. Ryce przytuliła siostrzyczkę. - Och, Emily! Musiałaś się okropnie przestraszyć! Dziewczynka kiwnęła głową. - Myślałam, że umrę. W rym momencie Devonia się przestraszyła. Zdała sobie sprawę z tego, że nie powinna była grać i śpiewać, lecz raczej uważać na dzieci. Opanowała się i zaszczebiotała słodko: - Och, moje małe biedactwo. Jeszcze nigdy dotąd nie znalazłaś się w niebezpieczeństwie, prawda? - Chciała przytulić dziewczynkę, ale Emily się wyrwała. - Nikt przecież nie chciał, żeby stała ci się krzywda -powiedziała Devonia i puszczając oko zaproponowała: -Może to będzie nasz mały sekret? - Chciałabym zadzwonić do mamy - powiedziała spokojnie Ryce. Devonia przełknęła ślinę. - Do mamy? -1 to natychmiast! 77 * Alice wybiegła z fabryki. Nie obchodziło ją, co pomyśli George. Była na miejscu w pięć minut. Zapakowała dzieci do samochodu, starając się nie stracić panowania nad sobą. Opiekunka paplała nerwowo. - Musiała się wymknąć na dwór, kiedy patrzyłam, co robią Ted i Ryce. Było gorąco, więc pewnie chciała sobie popływać. - A gdzie pani wtedy była? - zapytała Alice. Wsiadła do auta i zatrzasnęła drzwi. Devonia podeszła do samochodu. - Gdzie ja byłam? Tam gdzie powinnam być. W domu. Pilnowałam tej dwójki. Gdyby Emily nie wyszła samowolnie, nic podobnego by się nie zdarzyło. Według mnie te dzieci potrzebują więcej dyscypliny. Alice była wściekła. - Te dzieci potrzebują matki - krzyknęła, ruszając. -Zwalniam panią! Rozdział 14 Tego wieczoru atmosfera w domu Newtonów była napięta. Po nieprzyjemnym incydencie z basenem, trzeba było szybko zabrać się do roboty. Alice musiała szykować kolację dla kontrahentów. Nie przestawała myśleć o tym, że przez jej powrót do firmy Emily znalazła się w niebezpieczeństwie. Pragnęła zrezygnować z pracy bez względu na to, jak to wpłynie na interesy. Krzątając się po kuchni, próbowała zachować spokój. George zostawił gości na patio i przyszedł porozmawiać z żoną. - Kochanie - powiedział czule - nie możemy od razu się poddawać tylko dlatego, że jedna opiekunka okazała się nieodpowiednia. - Emily mogła utonąć! - powiedziała Alice ze złością. - Znajdziemy właściwą osobę do opieki nad dziećmi. - Po moim trupie! - odparła Alice z patelnią w dłoni. George skrzywił się, jakby czekając na cios, lecz Alice opanowała się. - Gdzie są dzieci? - zapytała tylko. - Na dworze - odparł George. - Zabawiają naszych gości. Wszyscy robimy, co w naszej mocy. Prawdę mówiąc Ryce, Ted i Emily nie wysilali się zbytnio. Cała trójka siedziała naprzeciwko Brada i Brie, chłodno się im przypatrując. Dzieci nie miały pojęcia o intere- 79 sach i inwestycjach, wiedziały natomiast, że z powodu tych dwojga muszą po szkole chodzić do opiekunki. Beethoven, przywiązany, leżał na trawniku wystarczająco daleko, żeby nie przeszkadzać gościom. Brad i Brie czuli się nieswojo w towarzystwie dzieci, szczególnie że te otwarcie okazywały im niechęć. - A może - zagadnął Brad - macie lekcje do odrobienia? - Nie - odparła Emily. Goście wymienili spojrzenia. Woleliby, żeby dzieci sobie poszły. - Słuchajcie - powiedział Brad - świetnie damy sobie radę sami. Nie musicie nas zabawiać. -Wyjdźcie na dwór i pobawcie się - zaproponowała Brie. - Jesteśmy na dworze - odparł Ted. To stwierdzenie wyprowadziło Brie z równowagi: - No to wejdźcie do domu i pobawcie się. - Mamy dotrzymać wam towarzystwa - wyjaśniła Ry-ce. - A przynajmniej siedzieć tutaj, aż rodzice skończą się kłócić. - Nie musicie - rzekł Brad uśmiechając się sztucznie. - Naprawdę. Dzieci spojrzały po sobie. One również gorąco pragnęły zmienić towarzystwo. - No, dobrze - zgodziły się. - Oczywiście, jeżeli jesteście przekonani - dodała Ryce. - Jesteśmy przekonani - powiedziała stanowczo Brie. Ted zatrzymał się. - Mogę was o coś zapytać? - Jasne - odparł Brad. - Czy macie dzieci? Zanim goście zdążyli odpowiedzieć, Emily zwróciła się do brata: - A jak myślisz? 80 Ted wzruszył ramionami. - Myślę, że nie.-Brad i Brie zaczekali, aż cała trójka wejdzie do domu, po czym wyciągnęli z teczki jakieś papiery. Myśleli, że są sami. Nie zwracali uwagi na przywiązanego nie opodal psa, który obserwował każdy ich ruch i słuchał uważnie każdego słowa. Brad uśmiechnął się do wspólniczki. - Jeżeli dziś podpiszemy ten kontrakt, to za pół roku będziemy właścicielami fabryki "Odświeżaczy powietrza Newtona". - George musi tylko podpisać te papiery, ale nie powinien zapoznawać się z nimi zbyt dokładnie - dodała Brie. - Nie będzie z tym żadnego problemu - powiedział Brad i zaśmiał się. - George zrobi właśnie to, co będziemy chcieli. Alice i George wciąż byli wściekli na siebie, ale nie byli sami i wiedzieli, że muszą zachowywać się tak, żeby goście czuli się jak najlepiej. Wyszli na patio. Alice zaczęła nakrywać do stołu. George postawił tacę z zakąskami przed swoimi kontrahentami i uśmiechnął się zmieszany. - Przepraszamy za małe opóźnienie - powiedział. -Musieliśmy zażegnać mały konflikt rodzinny. - Nic nie szkodzi - Brie machnęła ręką. Brad natychmiast zajął się ubijaniem interesu. Szybko podsunął George'owi papiery. - Oto kontrakt. Przejrzyj proszę - powiedział, otwierając ozdobne wieczne pióro i wkładając je w rękę pana Newtona. - Podpisz na dole - dodała Brie. George przekartkował umowę. Składała się z wielu gęsto zadrukowanych stron. Pokręcił głową i powiedział: - Będę musiał się temu dokładniej przyjrzeć. Wtedy Brie pochyliła się nad nim. - George, powiedz mi coś o tym pięknym zwierzaku. 6.Beethoven 81 Pan Newton spojrzał na nią zakłopotany. Dlaczego w takiej chwili Brie pyta o Beethovena? - O naszym psie? - zapytał. Brad pojął grę swojej partnerki: Brie próbowała rozproszyć uwagę George'a, przeszkodzić mu w dokładnym przeczytaniu umowy. - To czystej rasy bernardyn, prawda? - zapytał. - Chyba tak - odparł niepewnie George. Znów spojrzał na kontrakt. Brie wstała i rzekła: - Uwielbiam takie wielkie, słoniowate zwierzęta - powiedziała, klaszcząc w dłonie. - Chcę się bliżej przyjrzeć temu olbrzymowi! Podeszła do Beethovena, odwiązała go i wróciła na patio. - Z psami można się dogadać o wiele łatwiej niż z dziećmi! - wykrzyknęła. Brie zaczepiła koniec smyczy o nogę krzesła i zbliżyła twarz do pyska psa. - Cześć, ty mały, śliczny psiaczku-puchaczku - za-świergotała, a Beethoven skrzywił się okropnie. - Ciocia kocha takie wielkie psiaczki-puchaczki! Mina psa zmieniła się. Wyglądał teraz, jakby miał ochotę odgryźć kawałek jej zgrabnej nogi. Brad pragnął, żeby pan Newton wreszcie podpisał umowę. - Masz podpisać na tej żółtej linii - powiedział. Alice uważała, że pośpiech w takich sprawach jest niewskazany. Zauważyła, że dwójce wspólników podejrzanie się śpieszy. George zwykle bardzo dokładnie czytał wszystkie dokumenty, ale jego wrodzona rozwaga została teraz uśpiona. -Zaczekaj, George - zaprotestowała. - Po co ten pośpiech? Mamy czas. 82 Brie natychmiast przystąpiła do działania. Przewróciła swoją szklankę. - Bardzo przepraszam! - wykrzyknęła. Alice zaczęła sprzątać. - Nie ma sprawy. Nie wstawaj. Zajmę się tym. Pobiegła do domu po ścierkę, a dwoje wspólników pochyliło się nad swoją ofiarą. - To jest przecież zwykła umowa, George - powiedział Brad. - Stosujemy ją standardowo przy wszystkich inwestycjach. -Tak, ale... Beethoven podniósł się i łaził pomiędzy nogami krzeseł gości, oplatając je długą smyczą. - Musimy już iść, George - rzekła nagląco Brie. -Oczywiście, jeśli nie potrzebujesz naszych pieniędzy... Ale George naprawdę potrzebował tych pieniędzy. - Dobrze - powiedział. - Spodziewam się, że wszystko jest w porządku. W momencie kiedy dotykał piórem papieru, Beetho-ven wsunął mu łeb pod rękę i przesunął językiem po dłoni swego pana. - No! Przestań, Beethoven - George odepchnął psa, który gwałtownie wszedł pod stół, zaciskając mocniej smycz. Pojawiła się Alice. Szybkim ruchem wytarła rozlany napój. - Czy coś straciłam? - zapytała, z niepokojem zerkając na umowę. - George już przejrzał papiery, prawda George? - To po prostu zwykła umowa - przytaknął pan Newton. Znów chciał złożyć swój podpis i znów pies wsunął mu łeb pod rękę, łasząc się. Brad był zły. - Głupi pies! - mówiąc to, rzucił daleko czerwoną piłkę Beethovena. - Przynieś! 83 "W porządku" - pomyślał pies. Pomknął za piłką jak strzała. Po chwili naprężona smycz pociągnęła stół i dwa krzesła. Brad i Brie nagle znaleźli się pod stołem. George i Alice poderwali się przerażeni, ich goście zostali porwani razem z krzesłami. Wielkie psisko ciągnęło ich za sobą przez trawnik. Oboje darli się niemiłosiernie. Piłka tymczasem wylądowała w ogródku sąsiadów. Bernardyn przeleciał nad niewysokim ogrodzeniem jak duży włochaty samolot, ciągnąc swoje ofiary na naprężonej smyczy. Brad i Brie uderzyli stopami w ogrodzenie i poszybowali, koziołkując ponad płotkiem. Wylądowali po drugiej stronie, wciąż na swoich krzesłach, a w chwilę później tuż za nimi "stanął" stół. Oboje byli tak oszołomieni, że nie potrafili wydobyć z siebie głosu. Z ich supermodnych strojów zostały tylko strzępy uwalane ziemią i trawą. Pies podniósł piłkę, położył ją przed Bradem i wyszczerzył zęby, jakby w uśmiechu. George jeszcze nigdy nie był taki wściekły. Piorunując psa wzrokiem pokonywał trawnik z okrzykiem: -BEETHOVEN! Pies tylko spojrzał w jego stronę i postanowił zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Ruszył przed siebie. Jego "pasażerowie" zostali szarpnięci do przodu, a krzesła żłobiły w trawniku głębokie bruzdy. Beethoven biegł z trudem, język zwisał mu z pyska. Spojrzał za siebie - Brie i Brad trzymali się kurczowo swoich krzeseł, walcząc o życie. Pies miał nadzieję, że bawią się równie dobrze jak on, Rozdział 15 Minęło już wiele godzin po tym, jak goście George'a pozbierali się, doszli do siebie i odjechali, a gospodarz wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku. Szansa na pieniądze została zaprzepaszczona. George siedział na patio i wpatrywał się tępo w poorany trawnik. Wyglądał na załamanego. Alice, obawiając się o stan męża, dotrzymywała mu towarzystwa. Dzieci stały za drzwiami i słuchały, o czym mówią rodzice. Beethoven cicho siedział w swojej budzie w przeciwległym końcu ogrodu. - Ludzie, którzy byli gotowi sfinansować rozwój naszej firmy i tym samym rozwiązać nasze problemy - powiedział smutno George - zostali zmieszani z błotem. - Oni mi się wcale nie podobali - oznajmiła Alice. -Nie ufałam im i nie chciałam brać od nich żadnych pieniędzy. -Ale nasze interesy... -jęknął cicho George. - Z pewnością nie liczysz się z moim zdaniem, ale powiem ci, że nie zależy mi na powiększaniu firmy. Gdybym dzisiaj była w domu, nasze najmłodsze dziecko nie wpadłoby do basenu. Nie mam zamiaru wracać do pracy, George. Możesz sam rozbudować fabrykę. Zbijesz fortunę, a gdzieś na szarym końcu, usunięci w cień, będziemy my - ja i dzieci. 85 George spojrzał na żonę zdumiony i dotknięty. - Nagle stałem się złym ojcem i mężem. Tak to widzisz? To miło z twojej strony. Wszystko układało się dobrze do czasu, aż ten pies wkroczył w nasze życie. - Beethoven nie ma z tym nic wspólnego - zaprotestowała Alice. - Naprawdę? A kto to zrobił? - wskazał palcem dziury w trawniku. - Byłem cierpliwy. Starałem się. Ale miarka się przebrała! Pies musi zniknąć! Za drzwiami dzieci wymieniły zaniepokojone spojrzenia. Tym razem ojciec nie żartował. Alice wiedziała, że nadszedł moment, żeby sprzeciwić się mężowi. Mówiła głosem cichym i spokojnym, ale stanowczym: - Jestem dumna z naszego psa. Tych dwoje kretynów obraziło twoje dzieci, naigrawało się z ciebie, a ty płaszczyłeś się przed nimi dla ich pieniędzy. Beethoven jako jedyny zdobył się na odwagę i zafundował im przejażdżkę, na jaką zasłużyli. - Pani Newton wstała. - To wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia. Idę teraz spać. George z niedowierzaniem pokręcił głową i powiedział: - Moje marzenia rozsypują się w pył, a ty przejmujesz się psem. - To twoja rodzina się rozsypuje - odparła na to Alice - a ty przejmujesz się marzeniami. George został sam ze swoimi myślami. Beethoven przez chwilę przyglądał mu się ze zdziwieniem, po czym odwrócił się i zasnął. * * Następnego dnia była sobota i w związku z tym dzieci powzięły pewien plan. Cała trójka zerwała się o świcie z zamiarem wyręczenia ojca we wszelkich obowiązkach. Mieli nadzieję, 86 że dzięki temu ojciec odzyska dobry humor. Wtedy, być może, uda się im przekonać go, żeby dał Beethovenowi jeszcze jedną szansę. Emily miała nakarmić psa, co zresztą zrobiła, lecz najpierw wysypała na podłogę zawartość dwudziestopię-ciokilogramowej torby z suchym pokarmem dla psów. Pozostała dwójka musiała to wszystko uprzątnąć. Ted wyprowadził psa na spacer. Zwierzę ciągnęło go przez całą drogę w tę i z powrotem. Następnie Beethoven został wykąpany. Za tę przysługę odpłacił dzieciom otrząsając się i ochlapując całą trójkę. Kiedy George Newton zszedł na dół, na kuchennym stole czekało na niego wykwintne śniadanie, a dzieci stały obok niczym kelnerzy w ekskluzywnej restauracji. - A to co? - zapytał George. - Zrobiliśmy ci śniadanie, tato - odparł Ted. Ryce odsunęła krzesło i oznajmiła: - Jajecznica, dokładnie taka, jaką lubisz. George skinął głową i usiadł. - Chyba wiem, co tu się święci - odezwał się. -Ja nakarmiłam Beethovena - powiedziała z dumą Emily. - I wykąpaliśmy go - oświadczyła Ryce. - Zobacz, jak ładnie pachnie! - Naprawdę powinieneś go powąchać, tatusiu - dodała Emily. - Ja będę go wyprowadzał co rano - obiecał Ted. - Podzieliliśmy pomiędzy siebie obowiązki wobec psa - wyjaśniła Ryce, najstarsza z rodzeństwa. - Od dzisiaj nie będzie cię to w ogóle musiało obchodzić. Pan Newton podniósł widelec i powiedział: -Aha. - Czy coś ci jeszcze podać, tato? - zapytał Ted. - Nie - odparł pan Newton. - Dziękuję. 87 Wziął do ust pierwszy kęs jajecznicy i coś zazgrzytało mu w zębach. -Wpadł mi kawałek skorupki, tato - odezwała się Emily. - Na twoim miejscu jadłabym ostrożnie. - Tato, jak myślisz? - zagadnęła Ryce. - Możemy zatrzymać Beethovena? George zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział: -Hmm, myślę... W tym momencie zadzwonił dzwonek i dzieci nie dowiedziały się, co myślał ich ojciec. Rozdział 16 Alice otworzyła drzwi. Stał w nich doktor Varnick. Uśmiechał się nerwowo, a jego niewielkie oczka wydawały się jeszcze mniejsze za grubymi szkłami okularów. - Przepraszam za najście. Nazywam się Varnick, jestem weterynarzem, zajmuję się psem państwa. - Czy coś się stało? Czy coś jest nie w porządku z Beetho-venem? - Nie, nie. Przejeżdżałem tędy i pomyślałem, że go obejrzę. U tak dużych psów jak Beethoven często powtarzamy szczepienie. Chciałbym zobaczyć, jak on się czuje. Alice Newton zaprowadziła weterynarza na tył domu i powiedziała: - To bardzo miło z pana strony, doktorze. Pies podejrzliwie patrzył na weterynarza, kiedy jego pani otwierała furtkę wybiegu. - Proszę bardzo - zaprosiła lekarza. - Chwilę mi to zajmie - oznajmił doktor Varnick. - Będę w domu, gdyby pan mnie potrzebował - odparła Alice. Weterynarz rozejrzał się i uklęknął obok psa. Nie zauważył, że z okna na piętrze obserwuje go Emily. - Jak tam, chłopie? - odezwał się do psa. Sięgnął do kieszeni i wyjął nożyczki chirurgiczne. Szybkim ruchem 89 wbił je w rękaw swojego ubrania, a następnie rozerwał go aż po łokieć. Wycisnął trochę farby przypominającej krew i umazał nią swoje ramię i pysk Beethovena. Beethoven był zdziwiony i przestraszony zachowaniem lekarza. A już zupełnie nie spodziewał się tego, co nastąpiło potem. Weterynarz nagle cofnął się i mocno uderzył psa w głowę. Beethoven nigdy wcześniej nie był bity, przysiadł więc przerażony. Ta reakcja rozzłościła lekarza, bo chciał sprowokować psa do agresywnego zachowania. - No, dalej - mamrotał doktor. - Chodź tutaj, ty zakuty łbie! Uderzył bernardyna w nos. To było bolesne. Pies kłapnął zębami i groźnie warknął. - O to chodzi - rzucił chrapliwie doktor Varnick. Złapał Beethovena za obrożę, przewrócił się i pociągnął psa na siebie. Następnie wrzasnął na całe gardło: - Ratunku! Pomocy! Beethoven warczał i wył próbując się wyrwać, ale chwyt lekarza był mocny. W ciągu kilku sekund cała rodzina Newtonów była przy nich. Właściciele natychmiast podbiegli i odciągnęli psa. Alice z przerażeniem spojrzała na weterynarza. - Nie do wiary! Beethoven pana ugryzł! - wykrzyknęła. Lekarz przytrzymywał krwawiącą rękę i niepewnie stanął na nogach. - Co się stało? - zapytał pan Newton. - Skoczył na mnie i... - To nieprawda! - wrzasnęła Emily. - Wszystko widziałam! - Wszystko widziałaś? - dopytywał się George. - W jaki sposób? Dziewczynka wskazała okno swojego pokoju. - Przez okno. Widziałam wszystko! Widziałam, jak pan bił naszego psa! 90 - Emily! - powiedziała ostro Alice. - Dość tego! Doktor Varnick starał się kontrolować swój głos: - Dlaczegóż miałbym go uderzyć? Poklepałem go tylko po głowie. Może z daleka dziecko... - Kłamca! - wrzasnęła dziewczynka. - Emily! - rozkazał ojciec. - Uspokój się! - Proszę nie krzyczeć - zwrócił się do niego weterynarz. - To całkiem naturalne, że ona staje w obronie swojego psa. - Zadzwonię po pogotowie - powiedział George. Była to ostatnia rzecz, jakiej życzyłby sobie doktor Varnick. - Nie, nie. Nie trzeba. Sam się tym zajmę. - Bardzo proszę - nalegał George. - Niech pan wejdzie do domu, opatrzymy panu ranę. Lecz lekarz poprosił tylko o czystą szmatkę, którą owinął sobie ramię. - Tak mi przykro - przepraszał pan Newton. - Nigdy nic podobnego się nie zdarzyło. Weterynarz odezwał się, idąc w kierunku samochodu: - Jeśli zwierzę raz zaatakuje człowieka, może pan być pewien, że sytuacja taka się powtórzy. I ofiarą może się stać jedno z pańskich dzieci. - Ja... nie bardzo mogę w to uwierzyć. Doktor Varnick usiadł za kierownicą. - Istnieją przepisy dotyczące tego rodzaju przypadków - powiedział zduszonym głosem. - Jeśli pan natychmiast nie dostarczy tego zwierzęcia do mojego gabinetu, będę zmuszony złożyć oficjalne doniesienie. George wolno, krok za krokiem, poszedł oznajmić oczekującej go niecierpliwie rodzinie to, co usłyszał od weterynarza. Tym razem sytuacja przedstawiała się poważnie. " Rozdział 17 Dzień, tak miło rozpoczęty, kończył się smutno. Przez długie godziny Alice próbowała pocieszyć dzieci, ale nie bardzo jej się to udawało. - Wszystko będzie dobrze - wciąż powtarzała. - Mamo - powiedziała Ryce - musisz wysłuchać Emily! - Emily, być może, źle zrozumiała to, co zobaczyła, kochanie. Mała dziewczynka zaczęła krzyczeć: - Tata mi nie wierzy, bo nie lubi Beethovena! Nigdy go nie lubił! - Porozmawiam z tatusiem - obiecała Alice, lecz z góry wiedziała, że nie odniesie to żadnego skutku. George Newton wcale nie miał ochoty odwozić psa, ale należało przestrzegać prawa, a rodzina nie ułatwiała mu i tak trudnego zadania. - Co zrobimy? - zapytała Alice. - Czy musimy go... słowa z trudem przechodziły jej przez gardło - uśpić? George ciężko westchnął. - Tak - odparł. - Nie możemy. Jest przecież członkiem rodziny. - Wiem - powiedział George zmęczonym głosem. - Ale nie mamy wyboru. Prawo jest prawem. -George... - Lepiej już pojadę - powiedział. 92 Beethoven wstał, z nadzieją machając ogonem, kiedy pan zbliżył się do niego ze smyczą w ręku. Liczył na spacer. George'owi zrobiło się słabo, kiedy spojrzał w pełne miłości brązowe oczy psa. Przez chwilę zaczął się wahać. Pozbierał się jednak szybko. Musiał TO zrobić. - Chodź, staruszku - powiedział czule. Przypiął smycz do obroży Beethovena i zaprowadził psa do furgonetki. Kiedy ruszał, frontowe drzwi otworzyły się i dzieci wybiegły z domu. - Tato, nie! - Beethoven! - Nie jedź! Wróć! Alice Newton zatkała tylko uszy, żeby nie słyszeć ich żałosnych wołań. Samochód odjechał. Beethoven smutno wyglądał przez tylną szybę, patrząc na dzieci, które tak kochał i które, być może, widział po raz ostatni. George Newton nigdy dotąd nie przeżył czegoś równie nieprzyjemnego. Cały czas widział w lusterku smutne spojrzenie Beethovena. - Ja osobiście nie mam nic przeciwko tobie - powiedział cicho. - Mój ojciec też kiedyś musiał to zrobić. Zawiózł naszego psa do uśpienia. Nienawidziłem go za to, a teraz ja muszę zrobić to samo. "Niełatwo być dorosłym" - pomyślał. -Wiem, że mi nie wierzysz. Dzieci też nigdy mi nie uwierzą. Ale ja naprawdę tego nie chcę. - Głos mu się załamał. George przestraszył się, że się rozpłacze. Odchrząknął. - Wiem, że kochasz dzieci, więc na pewno zrozumiesz, że musi tak być... Beethoven spojrzał na swojego pana z przygnębieniem i godnością jednocześnie. 93 * * * Doktor Varnick oczekiwał ich w klinice. - Słusznie pan postępuje, panie Newton - odezwał się weterynarz. - Wiem, że to niełatwe, ale musimy przez to przejść. George ponuro skinął głową. - Chyba tak... Jak pańska ręka? - Ramię lekarza było owinięte bandażem. - Trzydzieści siedem szwów - powiedział krzywiąc się. - Tak mi przykro. -Tego typu wypadki zdarzają się weterynarzom -oświadczył Varnick i poprowadził psa do pomieszczenia, w którym ustawione były klatki. - Czy chce pan zatrzymać jego obrożę i smycz? Niektórzy tak robią - dodał. - Chyba tak - George uklęknął i zdjął Beethovenowi obrożę. Pies polizał go czule po twarzy, jakby chcąc powiedzieć: "Wiem, co tu się dzieje, i wiem, że to nie twoja wina. Wybaczam ci wszystko..." George wytarł policzek i spojrzał psu głęboko w oczy. Delikatnie pogłaskał go po grzbiecie, a potem go przytulił. W tym momencie po raz pierwszy nawiązała się między nimi nić prawdziwej sympatii. Wyglądało tak, jakby wreszcie się dogadali, ale niestety zbyt późno. Doktor Varnick spostrzegł, że pan Newton zaczyna mięknąć. Zbyt wiele go kosztowało zdobycie tego psa, żeby teraz mu się wyśliznął. -Wiem, że trudno się panu z tym pogodzić, panie Newton. Ale musimy to zrobić. Wsunął na szyję Beethovena ciasną obrożę i powiódł go do klatki jak do więziennej celi. Wielka kula urosła w gardle George'a, otarł dłonią łzę. - Żegnaj, Beethoven - powiedział chrapliwym głosem. - Przepraszam cię... 94 Asystentka weterynarza zatrzymała George'a. -Będziemy musieli obciążyć pana kosztami całodziennego utrzymania psa - odezwała się energicznie. -Osoba, która wykonuje zastrzyki usypiające, nie pracuje dzisiaj. Będziemy więc musieli trzymać zwierzę do jutra. Mam wysłać panu rachunek? George ledwie ją słyszał. - Tak będzie najlepiej - odparł, idąc do drzwi. Kiedy dotarł do domu, dzieci nie patrzyły na niego, nie odzywały się, a nawet nie przebywały w tym samym pomieszczeniu, co on. Kiedy wszedł do kuchni, cała trójka natychmiast stamtąd wyszła. - Dzieciaki, proszę was, ja... Jedynie Emily się odezwała: - Morderca psów! - krzyknęła. * * • Kiedy George wychodził z kliniki frontowymi drzwiami, jego pies był wyprowadzany stamtąd tylnym wyjściem. Vernon i Harvey ciągnęli Beethovena w kagańcu do furgonetki. Obserwował ich doktor Varnick. Zdjął już swój fałszywy opatrunek i podciągnął rękaw koszuli. Z zadowoleniem myślał o studolarowych banknotach. - Ładny egzemplarz, doktorku - powiedział Vernon. -Idealny do testów amunicji. -Tak - uśmiechnął się weterynarz. - Poślemy mu kilka kulek. Harvey próbował wciągnąć bernardyna do ciężarówki, lecz pies zaparł się mocno i ani drgnął. - Uparty gnojek - mamrotał Harvey. - Ja się tym zajmę - odezwał się Vernon. Zdjął szelki i strzelił psu sprzączką w zadek. Beethoven zaskowy-czał i wskoczył do samochodu. 95 -Wkrótce przyjadę - powiedział Varnick do swoich pomocników. - Przygotujcie wszystko. Rano zrobimy testy pocisków. - Tak jest, doktorku - odparł Vernon. Włączył silnik i ruszył w kierunku magazynu. Rozdział 18 Harvey i Vernon mieli trudności z wyprowadzeniem psa z samochodu i wsadzeniem go do klatki w magazynie "Słodkich szczeniaków." Bernardyn warczał, pokazując zęby. Czuł zapach innych psów znajdujących się w olbrzymiej hali i zapach ten mówił mu, że nie jest tutaj bezpieczny. Vernon stwierdził, że muszą inaczej postąpić, aby ruszyć psa. - Przynieś pręt, Harvey - rozkazał. - Pręt? - Czyżby tu było echo? - wrzasnął Vernon. - Potrzebny mi pręt! No już! Idź po niego! - Musisz tak na mnie okropnie krzyczeć? To mi naprawdę nie odpowiada. Stoję obok ciebie, słyszę cię dobrze. Chciałbym, żebyś do mnie mówił normalnym tonem. W odpowiedzi Vernon złapał go za kołnierz i potrząsnął tak mocno, aż Harvey zaczął się dusić. Jednocześnie przemawiał do niego łagodnie: - Harvey, czy mógłbyś mi przynieść pręt? Będę ci bardzo wdzięczny. Harvey skinął głową, mrugając oczami. Kiedy kumpel go puścił, przewrócił się, krztusząc się i kaszląc. - Czy teraz lepiej? 7,Beethoven 97 - ??? - odparł Harvey stłumionym głosem. Znalazł pręt. Był to długi kawałek aluminium ze skórzaną rączką z jednej strony i dużą drucianą pętlą z drugiej. Vernon zarzucił Beethovenowi pętlę na szyję i zacisnął jak lasso. Potem wywlókł psa z ciężarówki i wrzucił do jednej z klatek. Psy trzymane były w brudnych, pordzewiałych klatkach. Wszystkie zaczęły ujadać i wyć. Beethoven też zaszczekał. Jego stary przyjaciel Sparky odszczeknął radośnie. Bernardyn ucieszył się, wadząc swojego małego kolegę. Szczeknął do niego głośno: "Pomogłeś mi uciec, kiedy byłem mały. Teraz moja kolej". - Dość tego! - krzyknął Vernon. Beethoven spojrzał na niego z nienawiścią. Warknął groźnie. Jego oprawca zaśmiał się. - Doktor zajmie się tobą z rana, chłopie. Zostanie z ciebie tylko kupa mięsa. * * W domu Newtonów panowała ponura atmosfera. George siedział na patio i obserwował Alice zbierającą psie zabawki porozrzucane wokół budy. Na twarzy pana Newtona malowało się cierpienie. - Powiedz mi - odezwał się do żony - czy postąpiłem niewłaściwie? - Nie wiem - odparła Alice. - Obojętne, ile przysparzał kłopotów - dla dzieci znaczył bardzo wiele. Sprawił, że w naszym pedantycznym małym domu łatwiej im było żyć. Beethoven ożywił ten dom. Włożył w niego swoją psią duszę. Wypowiedź żony nie poprawiła samopoczucia Geor-ge'a. 98 - Beethoven śmierdział - kontynuowała Alice - i ślinił się, ale nas kochał. Nawet ciebie. Mam nadzieję, że postąpiłeś tak ze względu na dobro dzieci, bo nie mogę myśleć, że mógłbyś pozbyć się naszego psa dla własnej wygody. George powoli pokręcił głową. - Nie pozbyłem się Beethovena dla własnej wygody. Widziałaś, co on zrobił lekarzowi. - Tak, ale nie wiemy, dlaczego to zrobił. Emily uparcie twierdzi, że widziała, jak weterynarz uderzył Beethove-na. Ona z całą pewnością nigdy nie oskarżyłaby dorosłej osoby o kłamstwo, gdyby nie była przekonana o swojej racji. - Tak, waem - przytaknął George. - Więc zanim uwierzyliśmy jakiemuś obcemu facetowi, może powinniśmy byli najpierw wysłuchać naszego dziecka. - Może tak. - Coś mi tutaj nie pasuje. Czy możemy w tej chwili pojechać porozmawiać z tym weterynarzem? - zapytała Alice. George zastanowił się nad propozycją żony. -1 co mu powiemy? "Panie Varnick, czy jest pan pewien, że nie uderzył pan mojego psa?" A co on może odpowiedzieć? "Ojej! Panie Newton, faktycznie, teraz sobie przypominam. Rzeczywiście uderzyłem pańskiego psa!" - Po prostu będę się lepiej czuła, jeśli tam pojedziemy - upierała się Alice. W rym momencie Ryce, Ted i Emily stanęli w drzwiach. -Jedziemy z wami - odezwała się Ryce w imieniu całej trójki. - No dobrze - niechętnie zgodziła się Alice. - A więc w drogę. 99 * * * W klinice nie było pacjentów, kiedy Newtonowie tam dotarli. Doktor Vamick zdumiał się i zarazem zdenerwował na ich widok. - Co mogę zrobić dla państwa? - Przepraszam, że przeszkadzamy - odezwał się George - ale... - Chcemy odebrać naszego psa - powiedziała Ryce. - Gdzie jest Beethoven? - zapytała Emily. - Bardzo mi przykro, ale jest już za późno. Pies został uśpiony. - NIE! - wykrzyknęły dzieci. - Powiedziano mi, że stanie się to dopiero jutro - zdziwił się George. Ryce miała tego dosyć. Odepchnęła zdecydowanie weterynarza i wtargnęła do gabinetu. Lekarz złapał ją za ramię, pytając nieprzyjemnym głosem: - Dokąd to, młoda damo? - Proszę puścić moją córkę! - krzyknął pan Newton ze złością. Chwycił doktora Varnicka za rękę i poczuł, że nie ma na niej bandaża. Emily miała rację! - Jak tam ręka? - zapytał. - Mówiłam, że on kłamie! - wrzasnęła dziewczynka. Cała rodzina znalazła się w gabinecie. - Nie można tu wchodzić - zaprotestował Vamick. -To jest prywatna własność. Dzwonię na policję. - Świetny pomysł. Chętnie z nimi porozmawiam. Dzieci biegały po pomieszczeniach, szukając Beetho- vena. Ale wszystkie klatki były puste. - Gdzie są zwierzęta? - zapytał George. - Nie muszę odpowiadać na pańskie pytania - krzyknął doktor Varnick ze złością. - Kazał pan uśpić swojego psa i zostało to zrobione. A teraz proszę wyjść! 100 George złapał weterynarza za klapy i pchnął na jedną z klatek. - Gdzie jest mój pies?! - krzyknął. - Niech mnie pan tylko tknie, a wyląduje pan w więzieniu za naruszenie nietykalności osobistej i pobicie! Pan Newton był tak wściekły, że nie zwracał na nic uwagi. Cofnął się i uderzył Yarnicka z całej siły. Lekarz poleciał do tyłu i upadł na klatkę. Dzieci obserwowały całą scenę z zapartym tchem. - Chodźmy stąd - powiedział George. - O rany, tato - odezwał się Ted - wyglądałeś naprawdę groźnie! - Naprawdę! - zapewniła Emily. - Bezapelacyjnie - zgodziła się Ryce. - Kochanie - szepnęła Alice - jeszcze nigdy tak mi się nie podobałeś! - I co teraz? - zapytała najmłodsza dziewczynka. - Dzwonię na policję - powiedział George. Szybko wyszli z kliniki na ulicę i poszukali budki telefonicznej. Ale policja nie była zainteresowana sprawą nieuczciwego weterynarza. Mieli poważniejsze zmartwienia. - Nie, nie mam żadnych dowodów na piśmie, ale gdybyście po prostu przyjechali... Nie! Nie będę czekał do rana ze złożeniem skargi, - George rzucił słuchawkę. -1 co teraz? - zapytało któreś z dzieci. * Minęło kilka minut, zanim doktor Varnick doszedł do siebie. Kiedy tylko już mógł jasno myśleć, natychmiast chwycił za telefon. Wykręcił numer magazynu "Słodkie szczeniaki" i od razu zaczął wrzeszczeć na Yernona. 101 - Koniec interesu! - krzyczał ze złością. - Jadę do was. Musicie natychmiast zniszczyć całą dokumentację. Rozumiesz? Odłożył słuchawkę, wyszedł z budynku, wskoczył do samochodu i ruszył z piskiem opon. Nie zauważył, że obserwuje go cała rodzina Newtonów. Rozdział 19 Doktor Varnick zatrzymał samochód przed budynkiem, w którym znajdowała się firma "Słodkie szczeniaki", i wbiegł do środka. Samochód Newtonów stanął w odległości stu metrów od budynku. - Dobra - powiedział George. - Wszedł do środka. Rozejrzę się trochę. - Spojrzał na zegarek. - Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści. Jeżeli nie wrócę za piętnaście minut, nie szukajcie mnie, od razu wezwijcie policję. Rozumiecie? Alice spojrzała z przerażeniem na dzieci i zapytała: - Jesteś pewien, że powinieneś tam iść? - Idę - oświadczył George i wysiadł z furgonetki. - Tato! - odezwała się Ryce. - Taak? - Powodzenia! - Jesteśmy z ciebie dumni - dodała Emily. - Dzięki - powiedział George i ruszył w kierunku magazynu, jak szeryf z westernu. Wielkie podwójne drzwi były zamknięte na głucho. Tędy nie miał szans dostać się do środka. Mógł tam wejść tylko jedną drogą. Zaczął się wspinać na dach schodami pożarowymi. Zajrzał przez świetlik w dachu. Zobaczył, jak weterynarz napełnia kolejne strzykawki i kładzie je ostrożnie na metalowym stole. 103 - Zanim zlikwidujesz psy - powiedział do Vernona -przyprowadź mi bernardyna do próby amunicji i tego małego teriera do testów chemicznych. - Jasne, szefie - rzucił pomocnik. Szybko poszedł do pomieszczenia z klatkami i wyciągnął Sparky'ego. Dzielny mały psiak warczał, groźnie ukazując zęby. Beethoven zmarszczył pysk i zaczął ujadać jak opętany. - Pożegnaj się z kolegą, mały! - powiedział Vernon z okrutnym uśmiechem, niosąc teriera do sali zabiegowej. Bernardyn nie miał zamiaru spokojnie na to patrzeć. Zebrał wszystkie swoje siły i skoczył na zardzewiałe drzwi klatki. Stare druty nie wytrzymały naporu dziewięćdziesięciu kilogramów. Beethoven wyskoczył i popędził na ratunek przyjacielowi. Vernon był tak zaskoczony, że wypuścił teriera. Chwycił pałkę i uderzył nią atakującego go bernardyna, po czym usidlił go okrutną drucianą pętlą. -Trzymaj go! - rozkazał Varnick. Szybko naładował broń specjalną amunicją i wycelował pistolet w głowę bernardyna. - To cię nauczy moresu! - wysapał. W tym momencie George stłukł szybę i wskoczył do środka. Spadł na Harveya, przewracając go. Doktor Varnick zachował spokój. - Miło, że pan wpadł, panie Newton - powiedział, celując w George'a. - Teraz naprawdę się przekonamy, jak działa ta amunicja. Odbezpieczył broń. Beethoven nie mógł nic zrobić - pętla całkowicie go unieruchomiła. George spojrzał na lufę pistoletu i przypadł do ziemi. - To było bardzo niemądre z pana strony, panie Newton. Nie trzeba było wtykać nosa w nie swoje sprawy. Pies nie jest tego wart. 104 Kiedy już miał nacisnąć spust, wyskoczył nagle Sparky i jego mocne szczęki zacisnęły się na nodze weterynarza. Lekarz wrzasnął i w tym samym momencie pistolet wypalił. Kula trafiła w betonową podłogę. Rozpętało się istne piekło. • * • Była dokładnie dwudziesta pierwsza czterdzieści pięć. Alice wysiadła z samochodu w poszukiwaniu budki telefonicznej. Czas wyznaczony przez George'a minął. - Zostańcie tutaj - zwróciła się do dzieci i oddaliła się nerwowym krokiem. Kiedy zniknęła za rogiem ulicy, dzieci usłyszały strzał. Potem następny. - Ojej! - krzyknęła Ryce. - Co teraz zrobimy? Ted usiadł na miejscu kierowcy. Wiedział, co ma robić. Poprawił okulary i przekręcił kluczyk w stacyjce. Dał się słyszeć warkot silnika. Chłopiec z trudem dosięgał stopami pedałów i ledwie widział przez przedmą szybę, lecz musiał wykonać swoje zadanie. Zwiększył obroty silnika i krzyknął do dziewczynek: - Zapnijcie pasy! Wjeżdżamy do środka! Nacisnął gaz, duży wóz raptownie skoczył do przodu. Jechali prosto na drzwi magazynu. Rozdział 20 Furgonetka jak rakieta uderzyła w drzwi garażowe firmy "Słodkie szczeniaki". Zderzak gwałtownie pchnął stół ze strzykawkami. Kilkanaście strzykawek poszybowało w powietrzu i wbiło się w pierś doktora Varnicka. Weterynarz dostał niezłą porcję środków usypiających i uspokajających. Wyglądał jak żywa poduszka na igły. Krzyknął i osunął się na podłogę. Sala zabiegowa wyglądała teraz jak pole bitwy pełne gruzu i kurzu. Nigdzie nie było widać dwóch pomocników weterynarza. George przygarnął dzieci. - Ted! Ryce! Emily! Wszystko w porządku? - wykrzyknął. - Wspaniale, tato! - zawołał Ted. - A gdzie mama? Alice właśnie próbowała pokonać przeszkodę w postaci samochodu barykadującego wejście. - Wezwałam policję! Zaraz tu będą! - oznajmiła. - Dzięki Bogu! - Słuchajcie - krzyknęła Ryce - musimy wypuścić te psy! - Tak jest! Uwolnić więźniów! - Może powinniśmy zaczekać na policję - odezwał się George. - Oj, tato! - wykrzyknęły dzieci chórem. 106 - Macie rację! Wypuśćcie je! Dzieciom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Natychmiast pobiegły w stronę klatek i zaczęły je otwierać. Po chwili pomieszczenie pełne było ujadających zwierzaków. W tym momencie Ted ujrzał Vemona i Harveya, którzy uciekali bocznym wyjściem. Wskazał na nich i rozkazał: - Brać ich! Psy nie potrzebowały zachęty. Cała zgraja, ze Spar-kym i Beethovenem na czele, wyruszyła w pogoń za swymi oprawcami. Dwaj pracownicy "Słodkich zwierzaków" zwiewali, aż się kurzyło. Skręcili w lewo i biegli teraz przez znajdujący się opodal targ. Torowali sobie drogę wśród tłumu sprzedających i kupujących, wywracając po drodze skrzynki, aby opóźnić psi pościg. Dwaj przywódcy wiedli dzielnie swoją drużynę przez stosy rozsypanych warzyw. Kilka psów poślizgnęło się na jabłkach i kapuście, ale przeszkody nie zwolniły tempa pościgu całej zgrai. Psy szczekały i ujadały w biegu, niczym sfora myśliwska, zdecydowane dopaść mężczyzn, którzy traktowali je tak okrutnie. Vernon obejrzał się i zobaczył, że czworonogi są coraz bliżej. - Musimy coś wymyślić! - Spójrz! Minęli już targ i właśnie przebiegali obok podwórka otoczonego wysokim metalowym płotem. Vernon zwinnie wspiął się po bramie i zeskoczył z drugiej strony. Harvey niezdarnie podążył za nim. Szczęki Beethovena zacisnęły się kilka centymetrów poniżej jego stopy. Dwaj mężczyźni stali już bezpieczni za ogrodzeniem, podczas gdy psy bezsilnie warczały z drugiej strony. Nie miały szansy ich dosięgnąć. 107 - Cicho, wy głupie kundle! - naigrawał się z nich Vernon. - Już myślałyście, że nas macie, co? Nic z tego! Niedoczekanie wasze! Harvey klepnął go po ramieniu, mówiąc: -Hej, Vernon... Ale jego kumpel jeszcze nie skończył: - Nie zapomnę wam tego. Jeszcze wpadniecie w moje ręce. Dostanę każdego z was, kapujecie? Teraz Harvey pociągnął go mocno za rękaw. - Vernon... Spryciarz odwrócił się zirytowany. - Co jest? O co chodzi? - zapytał. - Spójrz - powiedział jego wspólnik i wskazał na coś w głębi podwórza. Zza zwałów zardzewiałego żelastwa i gruzu ukazało się sześć rosłych dobermanów. Psy nie były pokojowo nastawione do intruzów. Warczały złowrogo, ukazując potężne kły. Miały za zadanie pilnować podwórza i traktowały swoją pracę bardzo poważnie. - O, nie! - wyrwało się Yemonowi. Rozdział 21 Sprawiedliwość szybko dosięgła Vernicka i jego dwóch pomocników. Pewnego wieczoru, jakiś czas po wypadkach w firmie "Słodkie szczeniaki", rodzina Newtonów - oglądając wspólnie wiadomości - usłyszała: - Ostatni odcinek horroru dla miłośników zwierząt zakończył się dzisiaj w sądzie okręgowym - czytała spikerka. - Patrzcie! - krzyknął Ted. Na ekranie ukazał się reporter stojący przed budynkiem sądu. - Wszyscy miłośnicy zwierząt byli usatysfakcjonowani, kiedy wreszcie doktor Herman Varnick i jego dwaj pracownicy zostali postawieni w stan oskarżenia. Lista zarzutów liczy sto dwadzieścia trzy pozycje. Newtonowie klaskali radośnie, a na widok doktora Varnicka wyprowadzanego z sali sądowej w kajdamkach, Ted i George zaczęli gwizdać. Oskarżonego otaczał tłum reporterów. W głębi widać było dwie osoby, całe w bandażach, wsiadające do policyjnego radiowozu. - Jestem niewinny! - wrzasnął Varnick. - Prowadziłem jedynie oficjalne badania naukowe! - Nieprawda! - krzyknęła Ryce. Kamera znów pokazała reportera. -Wśród ludzi usatysfakcjonowanych dzisiejszą rozprawą sądową największe powody do radości ma rodzina 109 Newtonów z Vista Valley. To właśnie ona przyczyniła się do ujęcia całej szajki. Kamera pokazała Newtonów stojących na schodach przed okazałym budynkiem. Wszyscy byli odświętnie ubrani. Obok nich stał Beethoven, którego sierść lśniła po starannym szczotkowaniu. - Hurraaa! - krzyknął Ted. Na twarzy Ryce pojawił się rumieniec, kiedy zobaczyła siebie na ekranie. - No, nie! Widać mój aparat ortodontyczny. Dziennikarz zwrócił się najpierw do pani Newton. - Cieszymy się, że sprawiedliwości stało się zadość -powiedziała nieśmiało do mikrofonu. - Jestem też bardzo dumna z mojego męża. - Ja także mam psa - odezwał się reporter - powiem więc w imieniu nas wszystkich: jesteśmy wam bardzo wdzięczni. George zachował się skromnie: - Cóż - stwierdził - zrobiłem jedynie to, co zrobiłbym dla każdego członka mojej rodziny. Beethoven docenił to oświadczenie. Szczeknął radośnie w odpowiedzi. Spiker czytał dalsze wiadomości. George wstał i wyłączył telewizor. - No dobrze - odezwała się Alice. - Czas spać. Ted, Ryce i Emily podchodząc po kolei całowali ojca na dobranoc. - Dobranoc, tato - powiedział Ted. - Jesteś najfajniejszym ojcem, jakiego znam! - A ty - synem. Dobranoc, staruszku. Ryce przytuliła się mocno do George'a i powiedziała: - Dobranoc, tatusiu. Bardzo cię kocham. - Dobranoc, kochanie. Ja też cię kocham - odparł cicho ojciec. 110 Emily nie chciało się jeszcze spać. - Czy mogę tu z wami zostać? - zapytała z nadzieją. George pocałował ją i wysłał na górę, mówiąc: - Dobranoc, malutka. W tym momencie zadzwonił telefon. George podniósł słuchawkę. Przez chwilę słuchał, po czym zawołał: - To do ciebie, Ryce. Nie rozmawiaj za długo. Już późno. - Dobrze. Kto to? - Jakiś kolega. Mówi, że widział cię w telewizji. Nazywa się Mark Jakiśtam. Ryce zaniemówiła. - Mark? - zapytała po chwili. - Tak. Idź zaraz spać. •k • * Wszyscy byli już w łóżkach. Alice przytuliła się do Georgia. - Dobranoc, kochanie - powiedziała. - Śpij dobrze - George pocałował ją delikatnie. W ciemności dało się słyszeć szczeknięcie. - Dobranoc, Beethoven - powiedział George do psa leżącego w nogach łóżka. Po chwili dało się słyszeć kolejne szczeknięcie. - Dobranoc, Sparky. Sparky leżał na podłodze obok łóżka. I znów szczeknięcie. Obok teriera ułożył się baset. - Dobranoc, Maggie. George usiadł na łóżku. - Lepiej od razu powiem dobranoc wam wszystkim -powiedział. - Dobranoc, Cindy. Dobranoc, Hawkeye. Dobranoc, Bobo... Dobranoc, Ruthie... Sypialnia państwa Newtonów była wypełniona psami. KONIEC f--^:^:---.-^^---:^.^ : •:¦¦¦¦ "'..............''.......''":'"": Pan Newton uwielbiał czystość i porządek. Cała rodzina starała się, aby dom lśnił od piwnicy aż po strych. I nagle w ich życie wkroczył Na początku był to malutki szczeniak, ale wkrótce okazało się, że rośnie i rośnie bez umiaru. W domu panował coraz większy nieład, a pan Newton co chwila wpadał w szał. Ale im większy pies, tym gorętsza miłość do niego. Beethoven - to dopiero pies! fiOOOON ?? Cena 6 zł (60 000 zł) ISBN 83-85661-97-2